Rozdział I
Oddech Lodowego Smoka mroził Wzgórza. Był właśnie środek zimy i dobiegał końca rok, który nie okazał się łaskawy ani dla mnie, ani dla moich bliskich. To za rządów Lodowego Smoka poważnie zastanowiłam się nad przyszłością. Wiedziałam, co muszę zrobić, choć sprawiało mi to ból, by uchronić droższych mi nad życie braci przed Ciemnością, która mogła ich dosięgnąć za moim pośrednictwem. Jestem - a raczej byłam - Kaththeą z Domu Tregartha. Otrzymałam wykształcenie Czarownicy, jakkolwiek nigdy nie złożyłam przysięgi Strażniczki ani nie nosiłam Klejnotu, który ciężkim brzemieniem spoczywa na piersiach Mądrych Kobiet. Nauczyłam się wszystkiego, co i one umieją, lecz stało się to wbrew mojej woli.
Jest nas troje, troje w razie potrzeby stających się jednością: Kyllan - wojownik, Kemoc - czarownik i jasnowidz, oraz ja, Kaththea - Czarownica. Nasza matka nazwała nas tak w chwili, gdy przyszliśmy na świat, i staliśmy się takimi. Była niegdyś Strażniczką, ale siostry wyrzekły się jej, kiedy poślubiła Simona Tregartha, który przybył do Estcarpu przez jedną z Bram między światami. Nasz ojciec był niezwykłym człowiekiem. Nie tylko dobrze znał wojenne rzemiosło (i bardzo przysłużył się Estcarpowi, gdyż ta prastara kraina toczyła bój na śmierć i życie z drapieżnymi sąsiadami, Karstenem i Alizonem), lecz także władał jakąś cząstką Mocy czarodziejskiej. Tego zaś Mądre Kobiety nie mogły znieść u mężczyzny.
Kiedy nasza matka, Jaelithe, poślubiła Simona i weszła do jego łoża, okazało się, że wcale nie utraciła czarodziejskich zdolności, jak wszyscy tego oczekiwali, ale raczej znalazła inną drogę prowadzącą do tego samego celu. Wzbudziło to gniew Strażniczek, które nigdy nie przyznały, że Jaelithe podważyła tradycję. Potrzebowały jednak jej pomocy, musiały z niej korzystać.
Nasi rodzice wyruszyli przeciw niedobitkom Kolderu, demonom z innego świata, które tak długo zagrażały Estcarpowi. Odnaleźli źródło zła i je zniszczyli. Kolderczycy bowiem, podobnie jak nasz ojciec, nie pochodzili z naszego czasu i przestrzeni. Stworzyli własną Bramę, żeby sączyć przez nią truciznę do Estcarpu.
W obliczu tych wspaniałych dokonań Mądre Kobiety nie odważyły się otwarcie wystąpić przeciw Domowi Tregartha, zachowały jednak urazę do naszej matki. Nie to, że wyszła za mąż, wzbudziło ich gniew, gdyż czuły tylko pogardę do towarzyszki, która pozwoliła, by uczucie wyrwało ją z ich grona. Natomiast nie mogły jej darować, że mimo odstępstwa pozostała Czarownicą.
Jak już powiedziałam, urodziliśmy się jednocześnie: ja przyszłam na świat ostatnia. Później nasza matka poważnie zaniemogła. Wtedy oddano nas pod opiekę Anghart, ciężko doświadczonej przez los kobiecie z ludu Sokolników. Ona obdarzyła nas miłością, której nie mogła nam dać matka. Co do ojca, to był tak przejęty chorobą małżonki, że przez te długie miesiące zupełnie go nie obchodziło nasze istnienie. Wydaje mi się, że w głębi duszy nigdy nam nie wybaczył cierpień, jakich przysporzyliśmy matce.
Kiedy byliśmy dziećmi, bardzo rzadko widywaliśmy rodziców, ponieważ obowiązki trzymały ich w Południowej Stanicy. Simona mianowano Strażnikiem Granic i strzegł bezpieczeństwa Estcarpu, a Jaelithe mu pomagała jako polowa Czarownica i jego prawa ręka. My zaś mieszkaliśmy w ustronnym dworze, gdzie pani Loyse, dawna towarzyszka broni naszych rodziców, stworzyła nam domowe ognisko.
Bardzo wcześnie zauważyliśmy, że mamy w sobie coś, czym różnimy się od innych: w pilnej potrzebie mogliśmy
łączyć nasze umysły tak, że stawaliśmy się jedną istotą. I chociaż używaliśmy naszej Mocy jedynie w drobnych sprawach, nieświadomie rozwijaliśmy ją i umacnialiśmy. Instynktownie wiedzieliśmy też, że musimy całą rzecz zachować w tajemnicy.
Nie poddano mnie, jak inne dziewczynki, testom mającym na celu wybranie kandydatek na Czarownice, gdyż matka zerwała wszelkie więzi z Radą Strażniczek. I zarówno ona, jak i Simon, czy dlatego, że wiedzieli o naszych zdolnościach, czy też z innego powodu, chronili nas, jak mogli, abyśmy nie ulegli sposobowi życia obowiązującemu w Estcarpie.
Później nasz ojciec zaginął. Podczas jednego z niepewnych rozejmów w nie kończącej się wojnie wsiadł na sulkarski statek. Zamierzał zbadać pewne wyspy, na których zauważono jakąś podejrzaną działalność. I odtąd już nigdy go nie widziano ani o nim nie słyszano.
Wkrótce potem Jaelithe przyjechała do naszego schronienia i po raz pierwszy wezwała Kyllana, Kemoca i mnie na prawdziwy test Mocy. Połączywszy swoją Moc z naszą rozpoczęła poszukiwania i zobaczyła Simona. Dysponując tak wątłymi wskazówkami wyruszyła, by go odnaleźć; my zaś zostaliśmy w Estfordzie.
Kiedy Kyllan i Kemoc wstąpili do Straży Granicznej i pozostawili mnie samą, Mądre Kobiety zrobiły to, co z dawna planowały. Wysłały jedną z Czarownic do naszego dworu i zabrały mnie do Przybytku Mądrości. Przez kilka następnych lat byłam całkowicie odcięta od mojego świata i moich braci. Jednak w zamian pokazano mi inne światy, w sercach zaś ludzi obdarzonych zdolnościami podobnymi do moich rodzi się tak wielka żądza wiedzy, że z czasem przesłania wszystko inne. Podczas tych dhzgich lat walczyłam ze sobą, żeby nie ulec pokusie i nie zaspokajać tego głodu; pozwoliło mi to zachować nieco swobody. Powiodło mi się tak dobrze, że zdołałam nawiązać kontakt z Kemokiem. Zanim Czarownice zmusiły mnie do złożenia ostatecznej przysięgi, moi bracia przybyli mnie uwolnić.
Nie udałoby się nam zerwać nałożonych przez Radę
więzów, gdyby nie to, że Czarownice gromadziły wówczas Moc, tak jak zgarnia się do ręki wszystkie nici osnowy. Zamierzały zadać druzgocący cios Karstenowi i skończyć z tym najgroźniejszym przeciwnikiem Estcarpu. Połączone siły woli skierowały na góry dzielące oba kraje: zmiażdżyły szczyty, wydźwignęły doliny, odwróciły bieg rzek.
Nie mogły się więc nam przeciwstawić. Pojechaliśmy na wschód, w nieznane. Kemoc odkrył bowiem niezrozumiałą tajemnicę: bardzo dawno temu w umysłach ludzi ze Starej Rasy pojawiła się jakaś zapora przeciw wschodowi i przestał on dla nich istnieć. Stało się to w chwili, kiedy porzucili tenże wschód przybywając do Estcarpu.
Przedarliśmy się przez wschodnie góry i znaleźliśmy się w Escore. Chcąc nas ocalić i zdobyć potrzebne wiadomości, rzuciłam czary i omal nie zgubiłam naszej dawnej ojczyzny. Albowiem w odległej przeszłości adepci ze Starej Rasy spustoszyli Escore w walce o władzę, uwalniając ogromne siły i Moce. Późniejsi twórcy i założyciele Estcarpu uciekli na zachód, zamieniając pozostawione za sobą graniczne góry w barierę nie do przebycia.
Rzucając czary (wprawdzie nikłe w porównaniu z dokonaniami naszych przodków), obudziłam jednak uśpione siły i w Escore na nowo rozgorzał bój pomiędzy Dobrem i Złem.
Sprzymierzyliśmy się z mieszkańcami Zielonej Doliny, pradawnym ludem, w którego żyłach płynęła również krew Starej Rasy. Nigdy nie stanęli oni po stronie Zła. Zmobilizowaliśmy nasze siły i rozesłaliśmy posłańców z mieczami wojny, aby wezwać wszystkie istoty dobrej woli do walki ze sługami Ciemności.
Przybył wówczas człowiek, którego Lud Zielonych Przestworzy przyjął jak swego, należący do Starej Rasy wielmoża ze Wzgórz. W tajniki magii wprowadził go ostatni pozostały w Escore adept, który zachował neutralność. Dinzil był ambitny i miał naturę badacza. Kiedy na własną rękę rozpoczął badania, jeszcze nie pragnął władzy. Mieszkańcy Zielonej Doliny znali go od dawna i powitali z honorami. Dinzil umiał podobać się kobietom - i nie tylko podobać, jak sama mogę zaświadczyć.
Ja, która dotychczas znałam tylko braci i przysyłanych przez naszego ojca gwardzistów, zaznałam nowego, innego smaku przyjaźni poznając wielmożę ze Wzgórz. I serce zabiło mi mocniej, kiedy po raz pierwszy spojrzałam na jego ogorzałą twarz. Dinzil też zaczął się do mnie zalecać, a robił to bardzo umiejętnie.
Kyllan znalazł już dla siebie towarzyszkę życia, Dahaun, Panią Zielonych Przestworzy, Kemoc zaś jeszcze nie poznał miłości. Kyllan nie oparł dłoni na rękojeści miecza, gdy uśmiechnęłam się do Dinzila. A niechęć Kemoca, oby mi to wybaczył, wzięłam za zazdrość, gdyż jedność naszej trójki mogła zostać rozbita.
Później Kemoc zaginął w górach bez wieści. Jak podszeptu serca posłuchałam obietnicy Dinzila, że pomoże mi odnaleźć brata, i wyruszyliśmy oboje do Ciemnej Wieży.
Obecnie, choćbym nie wiem jak się starała, nie mogę sobie przypomnieć, co tam się wydarzyło. Odnoszę wrażenie, jakby ktoś mokrą gąbką starł z mej pamięci dni, kiedy pomagałam Dinzilowi w czarach. I chociaż wciąż usiłuję przywołać tamte wspomnienia, tylko coraz większy ból ściska mi serce.
Kemoc odnalazł mnie przy pomocy Kroganki imieniem Orsya, o czym opowiada w swojej części tej kroniki. Okazał nadludzką siłę i wytrzymałość, żeby wydostać mnie z siedziby sług Ciemności. Wówczas jednak byłam tak skażona złem, iż do końca stałam u boku Dinzila, pragnąc skrzywdzić najbliższe memu sercu osoby. Kemoc wolałby raczej widzieć mnie martwą i, choć niewprawnie, poraził mnie za pomocą czarów.
Od tej chwili byłam jak nowo narodzone niemowlę, gdyż całkowicie utraciłam zdobytą w życiu wiedzę. Początkowo zachowywałam się niczym małe dziecko i robiłam, co mi kazano, nie kierowałam się własną wolą czy pragnieniami. Taki stan rzeczy zadowalał mnie jakiś czas.
Póżniej zaczęły dręczyć mnie koszmarne sny. Nie parniętałam ich po przebudzeniu; i to było całe szczęście, gdyż umysł normalnego człowieka by ich nie zniósł. Nawet niejasne wspomnienia sennych majaków budziły we mnie
mdłości i przejmowały dreszczem tak, że leżałam na moim posłaniu we dworze Dahaun, bojąc się zasnąć. Zapomniałam o wszelkich zabezpieczeniach przeciw złu, utraciłam wszelkie umiejętności wyuczone w szkole Czarownic; byłam wobec zła bezbronna. Wydawało mi się, że stoję na śniegu nago, chłostana mroźnym wiatrem, ale zmagam się z czymś znacznie gorszym, ze smrodliwym powiewem Ciemności.
Dahaun robiła, co mogła. Lecz potrafiła leczyć tylko umysł i ciało, a ja miałam chorą duszę. Kyllan i Kemoc siedzieli obok mnie, starając się odegnać Ciemność. Wysilano całą wiedzę Zielonej Doliny, żeby mnie ocalić. W chwilach przytomności rozumiałam niebezpieczeństwo i ogrom zagrożenia. Przecież mieszkańcy Doliny potrzebowali wszystkich zabezpieczeń, nie tylko materialnej broni, lecz także tarczy umysłów i ducha. Walka o mnie osłabiała ich fortyfikacje.
Z czasem wydoroślałam, przestałam być beztroskim dzieckiem. Pojęłam, że te koszmarne sny to tylko zapowiedź tego, co mogło grozić zarówno mnie - jak i innym za moim pośrednictwem. Zabrano mi bowiem całą wiedzę o życiu i coś obcego próbowało wypełnić powstałą lukę.
Dlatego właśnie, choć już nie myślałam w narzucony mi przez Dinzila sposób, pozostałam wrogiem moich braci. Przecież mogłam stać się Bramą, przez którą dosięgnie ich zło.
Poczekałam na chwilę, kiedy Kyllan i Kemoc udali się na naradę wojenną. Wysłałam wiadomość do Dahaun i Orsyi. Rozmawiałam z nimi otwarcie. Powiedziałam im, co należy zrobić dla dobra wszystkich, a może również i dla mnie samej.
- Nie zaznam tu spokoju. - Nie zadałam pytania, lecz stwierdziłam bezsporny fakt. Wyczytałam z ich oczu, że się ze mną zgadzają, i dodałam: - Bardzo szybko zamieniam się w drzwi gotowe wpuścić tu Ciemność, która tylko czeka na dogodną okazję. Jestem groźniejszym przeciwnikiem niż jakikolwiek potwór krążący wokół waszych zabezpieczeń. Dahaun, jako Pani Zielonych Przestworzy władasz wielką Mocą i muszą cię słuchać wszystkie rośliny, zwierzęta i ptaki. Orsyo, ty także masz własną magię i sama mogę
zaświadczyć, że nie można jej lekceważyć. Ale przysięgam wam, że to, co teraz usiłuje we mnie wejść, jest silniejsze od waszych połączonych Mocy. Jestem pusta - i mogą mną zawładnąć siły, o których wolałybyśmy nie myśleć.
Dahaun skinęła głową. Poczułam ostry ból w sercu. Dobrze wiedziałam, że mówię prawdę. Jednak jakaś nikła cząstka mojej istoty rozpaczliwie czepiała się nadziei, że się mylę i że Dahaun powie mi o tym. Ona zaś zgodziła się z wyrokiem, któremu będę musiała się poddać.
- Co chcesz zrobić? - zapytała Orsya. Przyszła do mnie prosto ze strumienia. Jej włosy schły tworząc srebrzysty obłok i krople wody błyszczały na perłowej skórze, lecz nie starła ich, gdyż dla Kroganów woda jest samym życiem.
- Muszę stąd odejść...
Dahaun pokręciła przecząco głową.
- Poza zasięgiem naszych zabezpieczeń bardzo szybko spełni się to, czego się obawiasz. Zresztą Kyllan i Kemoc na to nie pozwolą.
- Tak, to prawda - odparłam. - Ale jest jeszcze coś. Mogę powrócić do Estcarpu i znaleźć tam pomoc. Słyszałyście, że rozprawa z Karstenem obaliła władzę Rady Strażniczek. Wiele z nich umarło, nie mogąc długo utrzymać w sobie potrzebnej do ataku energii. Rządy Mądrych Kobiet w Estcarpie skończyły się. Teraz nasz dobry przyjaciel Koris rozstrzyga, czy trzeba zrobić to, czy tamto. Jeżeli żyją jeszcze wielkie Czarownice, mogą mnie uleczyć, a Koris na pewno każe im to zrobić jak najszybciej. Pozwólcie mi wrócić do Estcarpu. Jestem przekonana, że wyzdrowieję i będę w stanie walczyć tutaj u waszego boku.
Dahaun nie odpowiedziała od razu. Jej magia sprawia, że Pani Zielonych Przestworzy nigdy nie wygląda tak samo, lecz zawsze się zmienia. Czasami zdaje się należeć do Starej Rasy i ma ciemne włosy i jasną cerę, innym razem zaś jej włosy o barwie płomienia okalają ogorzałą twarz. Nie wiem, czy dzieje się tak z jej woli, czy też bezwiednie. Teraz wyglądała jak kobieta z mojej rasy. Z roztargnieniem odgarnęła z czoła pasmo włosów i zagryzła wargi.
Wreszcie skinęła twierdząco głową.
- Mogę rzucić czar - oświadczyła - czar, który umożliwi ci bezpieczną podróż aż do granicznych gór. Wędrując szybko, nie musisz obawiać się inwazji zła. Powinnaś jednak wesprzeć mój czar całą siłą woli.
- Wiesz, że to zrobię - powiedziałam. - Teraz jednak musicie pomóc mi w innej sprawie, poprzeć mnie, kiedy powiadomię o swoich zamiarach Kyllana i Kemoca. Moi bracia wiedzą, że nic mi nie będzie groziło, gdy tylko dotrę do Korisa... Nowi przybysze z Estcarpu mówili nam, że nas szuka. Lecz Kyllan i Kemoc mimo to mogą próbować mnie zatrzymać. Dlatego powinnyśmy stanowczo zażądać ich zgody, a nawet obiecać, że wrócę, gdy tylko otrzymam nową psychiczną tarczę.
- Ale czy na pewno tak się stanie? - zapytała Orsya. Nie wiem, czy choć trochę mi współczuła. Będąc we władzy Dinzila nie tylko wystąpiłam przeciw niej, lecz także nastawałam na jej życie. Nie miała więc powodu, żeby mi dobrze życzyć. Jeśli jednak, jak przypuszczałam, była złączona w jedną istotę z Kemokiem, mogła wyświadczyć mi tę przysługę przez wzgląd na niego.
- Nie. Mogę zostać oczyszczona, wszelako nie odważę się tutaj wrócić - odpowiedziałam otwarcie.
- I sądzisz, że zdołasz odbyć tę podróż? - Muszę.
- Dobrze, opowiem się po twojej stronie.
- I ja też - obiecała Dahaun. - Lecz oni będą chcieli pojechać z tobą.
- Użyjcie waszych własnych czarów. Niech odprowadzą mnie do granicy, a później zmuście ich do powrotu. Nic już nie łączy ich z Estcarpem. Wiecie, że bez reszty oddali serca temu krajowi.
- Myślę, że możemy to zrobić - zapewniła mnie Dahaun. - Kiedy chcesz wyruszyć?
- Jak najszybciej. Jeśli ta walka zbyt mnie wyczerpie, utracicie mnie wcześniej, nim zdołacie się pozbyć.
- Mamy teraz Miesiąc Lodowego Smoka. Podróż przez góry będzie bardzo niebezpieczna. - Dahaun nie nakłaniała
mnie do poniechania zamiaru, lecz szukała sposobu pokonania trudności. Mówiła dalej: - Valmund wiele razy przemierzył te szlaki, a przed niebezpieczeństwami ostrzegą cię bystre oczy Vorlonga i jego Vrangów. Czeka cię trudna droga, siostro. Nie bądź zbyt pewna siebie.
- Nie jestem - zapewniłam ją. - Ale im wcześniej opuszczę Escore, tym wcześniej nasi bliscy będą bezpieczni! I tak to między sobą uzgodniłyśmy. A skoro uparłyśmy
się w tej materii, jakże Kyllan i Kemoc mogli się. nam przeciwstawić? Spierali się zawzięcie, wysuwali najróżniejsze argumenty, ale wykazałyśmy im niezbicie logikę naszych planów i wreszcie, wbrew sobie, musieli się zgodzić. Niejeden raz przysięgałam, że gdy tylko odzyskam zdrowie, wrócę z jedną z grup mieszkańców Estcarpu, którzy co jakiś czas dołączali do nas. Zawsze byliśmy uprzedzani o ich przybyciu przez strzegących przełęczy wartowników z Zielonego Ludu. Wartę pełnili zwiadowcy z Doliny, dawni Strażnicy Graniczni służący teraz pod rozkazami moich braci, Flannany, zielone ptaki Dahaun, których raporty tylko ona mogła zrozumieć, i - dość rzadko - jakiś waleczny Vrang, szerokoskrzydły łowca z wysokich szczytów.
To właśnie jeden z Vrangów obrócił wniwecz nasz pierwotny plan, kiedy zameldował, że droga do przełęczy, przez którą przybyliśmy z Estcarpu, została zamknięta. Jakiś wysłannik lub wasal Ciemności rzucił na nią czar, którego nie należało atakować, tylko raczej unikać. Myślę, że słysząc to Kyllan i Kemoc ucieszyli się, uznali bowiem, iż w tej sytuacji zarzucimy plan podróży do Estcarpu.
Lecz ja coraz częściej oblewałam się zimnym potem i krzyczałam przeraźliwie pod wpływem koszmarnych snów. Moi bracia zapewne wiedzieli, iż nie zdołam długo stawiać oporu sile, która chciała mną zawładnąć. Śmierć wtedy powinna mi przypaść w udziale i zmusiłam ich, by mi to przyrzekli pod przysięgą, której nie mogli złamać.
Do Zielonej Doliny przywołano samego Vorlonga. Usadowił się na skale nieźle już porysowanej pazurami jego i jego plemienia. Czerwony jaszczurczy łeb kontrastował z niebieskozielonymi piórami. Vorlong kręcił osadzoną na
długiej szyi głową, przenosząc spojrzenie na każde z nas po kolei, podczas gdy Dahaun rozmawiała z nim za pomocą myśli.
Początkowo nie chciał dać nawet cienia nadziei, aż wreszcie, po długim naleganiu, Dahaun wydobyła z niego stwierdzenie, że zwracając się dalej na północny wschód można ominąć znaną nam przełęcz i dotrzeć do wyżej położonego i trudniejszego przejścia. Obiecał przysłać skrzydlatego zwiadowcę. Prócz tego, z Zielonego Ludu zgłosił się na ochotnika ich najlepszy znawca gór, Valmund.
Lodowy Smok nie miał dostępu do Zielonej Doliny. Było tam nie chłodniej niż późną jesienią w Estcarpie. Lecz gdy minęliśmy Symbole Mocy chroniące ten niewielki zakątek Escore, zaatakowała nas zima.
Wyruszyliśmy w piątkę na Renthanach, czworonożnych istotach, które nie były zwierzętami, ale naszymi towarzyszami broni. Dorównywały nam inteligencją, a może przewyższały nas odwagą i zaradnością. Kyllan prowadził, Kemoc jechał na prawo ode mnie, Valmund przez jakiś czas trzymał się z lewej. Z tyłu podążał Raknar z Estcarpu, który zgodził się towarzyszyć mi do końca podróży, gdyż zamierzał odszukać swoich wasali i przyprowadzić ich do Escore. Był znacznie od nas starszy i jeden z moich braci darzył go bezgranicznym zaufaniem.
Poza umocnieniami Zielonej Doliny, kiedy Renthany wyrzucały śnieg spod kopyt, zauważyliśmy na niebie jakiś ciemny kształt. Kiedy zniżył lot, rozpoznaliśmy jednego z Vrangów, przewodnika obiecanego nam przez Vorlonga.
Podróżowaliśmy za dnia, ponieważ słudzy Ciemności bardziej przyzwyczajeni są do nocy. Może siarczyste mrozy zatrzymały ich w legowiskach, choć bowiem usłyszeliśmy raz wycie zgrai polujących Wilkołaków, nie zobaczyliśmy ani ich, ani żadnych innych sług zła. Nasza droga wiła się jak wąż, gdyż omijaliśmy miejsca uznane przez Valmunda i zwiadowcę Vranga za niebezpieczne. Niektóre były jedynie zagajnikami lub kręgami menhirów. Tylko raz zobaczyliśmy posępny budynek, który sprawiał wrażenie nie tkniętego przez czas. Nie miał okien i wyglądał jak wielki klocek,
położony na ziemi przez gigantyczną dłoń. Nie otaczał go śnieg, chociaż gdzie indziej tworzył głębokie zaspy połyskujące niczym diamenty w promieniach zimowego słońca. Wydawało się, że teren wokół niego był ciepły i to kamienne gmaszysko tkwiło w środku kwadratu parującej ziemi.
Na noc schroniliśmy się w kręgu niebieskich menhirów, jednej z licznych enklaw bezpieczeństwa w Escore. Kiedy się ściemniło, wielkie głazy rozjarzyły się niebieskawą poświatą, która promieniowała na zewnątrz, a nie do wnętrza kręgu, jak gdyby jej zadaniem było oślepianie polujących w nocy drapieżników, osłonięcie nas przed ich wzrokiem.
Starałam się nie spać i czuwać, żeby koszmarne sny nie sprowadziły na nas nieszczęścia. Byłam jednak zbyt zmęczona podróżą i zasnęłam. Przypuszczam, że w niebieskich menhirach kryje się lecznicza moc silniejsza niż medykamenty Dahaun. Nic mi się nie śniło tej nocy i obudziłam się wypoczęta, co nie zdarzyło się od dawna. Zjadłam z apetytem śniadanie i doszłam do wniosku, że postąpiłam właściwie i że może w podróży nie spotka nas żadna zła przygoda.
Następnego wieczoru nie zdołaliśmy znaleźć chronionego miejsca na obóz. Gdybym nadal władała Mocą, mogłabym otoczyć nas ochronnym czarem. Teraz jednak byłam bezbronna jak dziecko. Wprawdzie Valmund i jego pobratymiec doprowadzili nas do podnóża granicznych gór, ale nadal podążaliśmy na północny wschód, znacznie dalej, niż to było konieczne.
Odpoczywaliśmy w miejscu, gdzie koślawe drzewa tworzyły gęsty baldachim, choć już dawno zrzuciły tegoroczne liście. Renthany uklękły, dając nam oparcie, kiedy spożywaliśmy podróżne suchary, skąpo zapijając je winem z Zielonej Doliny, wymieszanym z wodą źródlaną.
Vrang pofrunął na wybraną przez siebie skałę, a mężczyźni uzgodnili godziny warty. Znów walczyłam ze snem, wiedząc, że bez wewnętrznych zabezpieczeń nie zdołam się oprzeć Ciemności.
Nie myślałam o podróży przez góry i o przybyciu do Estcarpu. Zbyt dobrze widziałam bowiem oczami
wyobraźni to, co mogło się wydarzyć pomiędzy obecną chwilą a momentem powrotu do kraju mego dzieciństwa...
Zakutany w zieloną opończę Valmund siedział na lewo ode mnie. W mroku, ponieważ nie odważyliśmy się rozpalić ogniska, zauważyłam, że zwrócił głowę w stronę gór, chociaż zasłaniała mu je zapora z drzew i krzewów. W jego postawie dostrzegłam coś niepokojącego, zapytałam więc półgłosem: - Czy grozi nam coś złego?
Valmund spojrzał na mnie i rzekł:
- O tej porze w górach zawsze czyha jakieś niebezpieczeństwo.
- Myśliwi? - Jacy? Niziny roiły się od przerażających niespodzianek. Jakie potwory mogły nas szukać w górach? - Nie, to sama ziemia - odparł. Ucieszyłam się, że nie
próbował ukryć przede mną obaw. Niebezpieczeństwa, o których mówił, nie wydawały mi się tak groźne, jak dręczące mnie po nocach koszmary. Valmund ciągnął: O tej porze spada wiele lawin śnieżnych, a są one bardzo niebezpieczne.
Lawiny śnieżne - nie pomyślałam o nich.
- Czy ta droga jest bardziej niebezpieczna od tej, którą przybyliśmy z Estcarpu? - zapytałam.
- Nie wiem - odrzekł. - Nie znam tych stron. Ale musimy bardzo uważać.
Zdrzemnęłam się tej nocy i znów moje obawy okazały się płonne. Nic mi się nie przyśniło, choć spałam w nie chronionym miejscu.
Rankiem, kiedy było już na tyle jasno, że mogliśmy wyruszyć w dalszą drogę, Vrang podszedł do nas. Od świtu przeprowadzał zwiad nad szczytami i miał dla nas złe wieści. Znalazł przełęcz prowadzącą na zachód, ale będziemy musieli dotrzeć do niej pieszo, a to wymagało odpowiedniej zaprawy.
Wielkim zakrzywionym szponem nakreślił mapę na śniegu, wskazując wszystkie niebezpieczne miejsca. Później znów poszybował w górę, żeby zbadać przestrzeń większą od tej, którą zdołamy przebyć w ciągu dnia. I tak oto rozpoczęliśmy przeprawę przez góry.
Rozdział II
Początkowo nasza droga nie była gorsza od znanych mi górskich szlaków, lecz po wschodzie słońca dotarliśmy do miejsca, gdzie wedle słów Vranga mieliśmy się rozstać z Renthanami i iść dalej pieszo. Stroma i niewygodna ścieżka ustąpiła miejsca czemuś w rodzaju nierównych schodów, dostępnych jedynie dla dwóch nóg, a nie dla czterech.
Mężczyźni spakowali nasze skromne zapasy i wyciągnęli z podróżnych sakw liny oraz kołki o stalowych ostrzach, którymi tylko Valmund umiał się dobrze posługiwać. On to właśnie objął prowadzenie. Rozpoczęliśmy wędrówkę, która miała się stać prawdziwym testem naszej wytrzymałości fizycznej.
Wydawało mi się, że naprawdę szliśmy po schodach, nie ukształtowanych przez wiatr i niepogodę, lecz zbudowanych przez jakiś rozum. Budowniczy lub budowniczowie nie mogli być ludźmi takimi jak my. Stopnie okazały się za strome i zbyt krótkie. Zazwyczaj mogliśmy postawić na nich tylko czubek buta, a bardzo rzadko całą stopę.
Nic innego nie wskazywało, że idziemy zniszczoną przez czas górską drogą. Od wspinaczki bolały nas nogi i krzyże. Na szczęście wiatr zwiał śnieg ze skraju schodów. Szliśmy więc tylko po nagiej skale i nie musieliśmy się dodatkowo narażać na poślizgnięcie.
Schody zdąwały się nie mieć końca. Początkowo
prowadziły prosto w górę zbocza, wkrótce potem skręcały w lewo, biegnąc wzdłuż skalnej ściany. Umacniało mnie. to w przekonaniu, że były dziełem nieznanych istot. Wreszcie wywiodły nas na skraj płaskowyżu.
Słońce, które oświetlało nas swymi promieniami przez całą drogę, .teraz zniknęło za ołowianymi chmurami. Valmund stanął twarzą do wiatru rozdymając nozdrza, jakby węszył coś złego w jego podmuchach. Zaczął rozwijać linę, którą był przepasany, i układać ją w pierścienie. Widzieliśmy błysk haków umieszczonych w regularnych odstępach.
- Zwiążemy się liną - oświadczył. - Na wypadek, gdyby zaskoczyła nas burza... - Odwrócił się i spojrzał przed siebie, szukając wzrokiem, jak przypuszczałam, schronienia przed nadciągającą nawałnicą.
Wstrząsnął mną dreszcz. Mimo ciepłej odzieży ograniczającej swobodę ruchów wiatr wpił się we mnie lodowatymi szponami.
Pośpiesznie wypełniliśmy polecenie Valmunda zaczepiając haki na przodzie pasów, które wszyscy nosiliśmy. Valmund stanął na czele, za nim Kyllan, później Kemoc, ja, i na końcu Raknar. Ja byłam najmniej zręczna ze wszystkich. Podczas wojny moi bracia i Raknar pełnili służbę w górach Estcarpu i choć nie mieli zaprawy Valmunda, poznali wspinaczkę na tyle, żeby czuć się i poruszać swobodnie.
Valmund wyruszył pierwszy, z okutym kijem w dłoni. Poszliśmy za nim w równych odstępach pilnując, by łącząca nas lina zwisała dość luźno. Chmury gromadziły się na niebie i chociaż jeszcze nie padał śnieg, z trudem dostrzegaliśmy przeciwległy kraniec płaskowyżu. A Vrang wciąż nie wracał i nie mieliśmy pojęcia, co jest przed nami.
Zielony Mąż zaczął ostukiwać kijem drogę przed sobą, jak gdyby obawiał się, że pod niewinnie wyglądającą powierzchnią może się kryć jakaś pułapka. Przy potężniejącym mroźnym wietrze nie robił tego tak szybko, jak bym pragnęła.
Podobnie jak wspinaczka po skalnych schodach zdawała się nie mieć końca, tak nasza obecna wędrówka stała się mozolnym marszem ku celowi odległemu o wiele godzin
lub dni podróży. Czas stracił wszelkie znaczenie. Jeżeli nie padał śnieg, to wiatr rwał zaspy, odgradzając nas od świata wielkimi białymi zasłonami. Wydało mi się, iż Valmund stał się niewidomym przewodnikiem ślepców i że równie dobrze mogliśmy spaść w przepaść, jak znaleźć bezpieczną drogę.
Wreszcie dotarliśmy do miejsca, gdzie nawis skalny osłonił nas przed wiatrem i śniegiem. Tam moi towarzysze podróży naradzali się, czy powinniśmy iść dalej, czy też spróbować przeczekać burzę, której tak obawiał się Valmund. Zimne powietrze tak parzyło mi krtań i płuca, jak gdybym wdychała ogień. Drżałam na całym ciele ze zmęczenia i obawiałam się, że jeśli nasz przewodnik da nam znak do dalszej drogi, nie zdołam zrobić nawet kroku.
Tak bardzo zaabsorbowała mnie utrata sił, że dowiedziałam się o powrocie Vranga dopiero wtedy, kiedy dobiegło mnie jego głośne krakanie. Skrzydlaty zwiadowca z trudem wszedł pod nawis skalny: z dala od swego żywiołu - dużych wysokości - stawał się bardzo niezdarny. Otrząsnął się energicznie, rozrzucając na wszystkie strony wilgotny śnieg, po czym przykucnął przed Valmundem, jakby w tej pozycji zamierzał spędzić dłuższą chwilę. Zrozumiałam, że dzisiaj już dalej nie pójdziemy i z ulgą usiadłam, opierając się plecami o skałę, obok której przedtem stałam.
Nie rozpaliliśmy ogniska, gdyż nie mieliśmy drew. Pomyślałam, że możemy zamarznąć na mroźnym wietrze, który smagał nas od czasu do czasu. Valmund i na to znalazł radę. Wyjął z sakwy kwadratowy kawałek tkaniny, który wydawał się nie większy od dłoni. Tymczasem w miarę rozkładania tkanina zaczęła rosnąć, aż zamieniła się w duży puszysty koc. Okryliśmy się nim i przytuliliśmy do siebie. Emanowało z niego ciepło i wreszcie przestałam drżeć z zimna, podobnie jak moi towarzysze podróży. Nawet Vrang wsunął się pod skraj koca i w tym miejscu powstało spore wybrzuszenie.
Wprawdzie dziwny koc muskający mi policzki przypominał w dotyku zbite pierze, lecz był sprężysty jak mech.
Kiedy zapytałam o to Valmunda, wyjaśnił mi, że istotnie koc ten powstał z mchu przetworzonego przez czerwie. Snuły one nici, z których budowały sobie miękkie domki. Leśni ludzie od dawna udomowili te robaki, zapewniając im schronienie i pożywienie, i z utkanych przez nie niewielkich skrawków materii wytwarzali podróżne koce. Do wyrobu jednego koca potrzebowali setek maleńkich tkaczy i trwało to wiele lat. Dlatego takich koców było niewiele i zaliczano je do skarbów Zielonej Doliny.
Słyszałam rozmowę, którą prowadzili moi towarzysze podróży, lecz niebawem ich głosy zamieniły się w monotonne brzęczenie. Zdrzemnęłam się nawet nie próbując walczyć ze snem. Wszystkie strachy gdzieś zniknęły. Nie byłam już Kaththeą, która w każdej chwili mogła stać się zdobyczą sił Ciemności, tylko ciałem tak bardzo potrzebującym wypoczynku, iż sprawiało mi to dotkliwy ból.
Sniłam, ale nie dręczył mnie żaden z koszmarów, z których budziłam się z krzykiem. Przyśnił mi się dziwny sen, równie wyraźny jak owe majaki. Wydawało mi się, że leżałam bezpiecznie pod kocem, otoczona zewsząd przez obrońców, obserwując leniwie szalejącą na zewnątrz nawałnicę.
Ze śnieżnego kłębowiska wysunął się srebrzysty sznur, który zawisł tuż nad nami. We śnie wiedziałam, iż jest to wysłannik innego umysłu władającego Mocą. Nie wydał mi się zły, lecz jedynie odmienny od znanych mi. Koniec tego srebrzystego promienia lub sznura kołysał się w przód i w tył, aż wreszcie dotarł do mnie i zawisł nieruchomo na jakiś czas. Dopiero wtedy ogarnął mnie niepokój. Kiedy jednak uruchomiłam to swoje wątłe zabezpieczenie, jakim jeszcze dysponowałam, sznur znikł. Zamrugałam oczami zdając sobie sprawę, że właśnie się obudziłam, chociaż tak jak w moim śnie wszyscy leżeliśmy pod kocem, a wokół nas szalała śnieżna zawierucha.
Nie powiedziałam nic braciom, lecz w głębi ducha postanowiłam nakłonić ich do jeszcze większego wysiłku, żebyśmy przebyli góry jak najszybciej. Zdecydowałam też, że jeśli podczas wspinaczki poczuję dotknięcie prawdziwego
zła, raczej odczepię się od liny i w ten sposób rozwiążę wszystkie swoje problemy, niż pociągnę ich za sobą w Ciemność.
Resztę dnia i noc spędziliśmy w zacisznej kryjówce. Następnego dnia rano niebo było bezchmurne. Vrang uniósł się w powietrze i po jakimś czasie wrócił z wieścią, że burza ucichła. Posililiśmy się więc i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Nie napotkaliśmy już skalnych schodów. Wspinaliśmy się po stromych ścianach lub pełzliśmy wzdłuż krawędzi. Przez cały czas Valmund badał wzrokiem skały nad nami tak uważnie, iż jego niepokój udzielił się przynajmniej mnie, chociaż nie wiedziałam, czego się obawiał, chyba że myślał o lawinach.
W południe zatrzymaliśmy się na półce skalnej szerszej od tych, którymi dotąd szliśmy, i przykucnęliśmy, by się napić i posilić. Valmund poinformował nas, że znajdujemy się w niewielkiej odległości od przełęczy. Oświadczył też, że za jakieś dwie godziny będziemy mieli za sobą najtrudniejszy odcinek podróży, kiedy zejdziemy w dół zbocza, by jeszcze raz podążyć na wschód. Nieco odprężeni, zjedliśmy podróżne suchary i napiliśmy się orzeźwiającego wina z Zielonej Doliny.
Przebyliśmy przełęcz w wyznaczonym przez Valmunda czasie i schodziliśmy już w dół ścieżką znacznie wygodniejszą niż poprzednie, kiedy nasz przewodnik kazał nam się zatrzymać. Zbadał węzły na łączącej nas linie i dał znak, że musi je na nowo zawiązać. Czekaliśmy w spokoju. Valmund zdjął podróżną sakwę i właśnie wtedy nadeszło niebezpieczeństwo, które przewidział.
Usłyszałam tylko huk. Instynktownie cofnęłam się, chcąc uciec - ale nie wiedziałam przed czym. A później zostałam porwana, pogrzebana i straciłam przytomność.
Było bardzo ciemno, zimno i jakiś ciężar spoczywał na mnie. Nie mogłam poruszyć ani rękami, ani nogami, kiedy półprzytomnie próbowałam zrzucić z siebie owo brzemię.
Tylko głowę, szyję i kawałek ramienia miałam wolne; leżałam na plecach. Wokół mnie panowały ciemności. Co się stało? W jednej chwili staliśmy na zboczu nieco poniżej przełęczy, a w następnej byłam uwięziona w tym miejscu. W oszołomieniu nie mogłam skojarzyć obu tych zdarzeń.
Spróbowałam poruszyć palcami ręki, którą tylko w części przygniatało śnieżne brzemię, i okazało się, że mogę to zrobić, choć z wielkim trudem. Później chronioną przez rękawiczkę dłonią obmacałam przestrzeń wokół głowy. Uderzyłam boleśnie zdrętwiałą ręką w jakąś twardą powierzchnię, którą uznałam za skałę. Nic nie widziałam w gęstym mroku, mogłam tylko czuć i zmysł dotyku powiedział mi bardzo niewiele - że leżę zanurzona w śniegu, rękę zaś, ramię i głowę skrywa szczelina skalna. To mnie uratowało przed zmiażdżeniem przez ciężar przygniatający resztę mojego ciała. Nie mogłam się z tym pogodzić i w przerażeniu zaczęłam gwałtownie odgarniać śnieg wolną ręką, zasypując nim twarz. Zrozumiałam, że postępując tak mogę sprowadzić na siebie nieszczęście, przed którym uchroniła mnie szczelina skalna.
Zaczęłam więc powoli odgarniać śnieg w dół ciała. Spostrzegłam jednak, że byłam zbyt dokładnie zasypana. Moje wysiłki wcale nie zmniejszały przygniatającego mnie brzemienia.
Aż wreszcie wyczerpana, spocona, zaniechałam daremnego trudu. Leżałam dysząc ciężko i po raz pierwszy usiłowałam opanować strach. To lawina porwała nas ze sobą w dół zbocza i zasypała nas... mnie. Może teraz rozkopują śnieg starając się mnie odnaleźć! A może wszystkich... Gwałtownie i zdecydowanie odpędziłam tę myśl. Nie odważyłam się przypuszczać, że przypadkowe zagłębienie w skale ocaliło tylko mnie. Muszę myśleć, że inni żyją.
Teraz bardziej niż kiedykolwiek żałowałam utraconej łączności myślowej z moimi braćmi. Odebrano mi ją wraz z talentem Czarownicy, aby ukarać mnie za to, że przyłączyłam się do sił Ciemności. A może jednak...? Zamknęłam oczy i spróbowałam, jak kiedyś, odszukać Kyllana i Kemoca, złączyć się z nimi w jedną istotę.
Wydało mi się wtedy, że mam przed oczami zwój manuskryptu, na którym widnieją wypisane jasno słowa w nie znanym mi języku; wiedziałam, że ich odczytanie może być dla mnie sprawą życia lub śmierci. Życia lub śmierci... Przypuśćmy, że Kyllan, Kemoc i pozostali towarzysze podróży przeżyli; przypuśćmy, że lepiej by było dla nich, aby mnie teraz nie znaleźli. Lecz w każdym z nas tli się uparcie pragnienie życia, które nie pozwala nam poddać się bez walki. Przedtem myślałam, że bez lęku rzucę się w objęcia śmierci, jeśli zajdzie taka potrzeba. Teraz jednak zastanowiłam się, czy istotnie mogłabym to zrobić. Próbowałam skupić uwagę na moich braciach, na potrzebie porozumienia z nimi. Kemoc... jeśli miałam zawęzić telepatyczne pasmo, wybrałabym Kemoca, który zawsze był ze mną mocniej związany. Oczami wyobraźni ujrzałam jego twarz i ku niemu skierowałam resztki energii, usiłując do niego dotrzeć. Daremnie.
Zrobiło mi się zimno, ale nie od śniegu, który więził moje ciało. Kemoc... może starałam się porozumieć z umarłym?! Wobec tego pozostał mi Kyllan. Przywołałam w pamięci twarz mojego starszego brata, szukałam jego umysłu... Jednak i tym razem nic nie znalazłam.
To utrata Mocy, powiedziałam sobie, oni żyją! Udowodnię to, muszę to udowodnić! - więc równie intensywnie pomyślałam o Valmundzie, albo przynajmniej taką miałam nadzieję, a później o Raknarze. I nic.
Vrang! Na pewno się uratował! Po raz pierwszy zabłysła mi iskierka nadziei. Czemu nie próbowałam porozumieć się z Vrangiem? Lecz ta istota miała inny system mózgowy: czy uda mi się nawiązać z nim łączność, skoro nie powiodło mi się z ludźmi? Zaczęłam szukać Vranga tak jak wcześniej tamtych.
Miałam przed oczami obraz czerwonej głowy kołyszącej się nad tułowiem porośniętym szaroniebieskimi piórami. A później... dotknęłam! Znalazłam telepatyczne pasmo, które nie było ludzkie; Vrang... To musi być znajomy Vrang! Zawołałam głośno i ogłuszył mnie dźwięk własnego głosu w chroniącej mnie niewielkiej szczelinie.
Vrang! Nie zdołałam jednak utrzymać się w tym paśmie do
statecznie długo, żeby nadać jakąś konkretną wiadomość. Wciąż falowało w dół i w górę, tak że dotykałam go myślową sondą tylko od czasu do czasu. Stawało się coraz silniejsze. Nie wątpiłam już, że Vrang szukał nas gdzieś w pobliżu. Podwoiłam wysiłki, aby przekazać zrozumiałe posłanie. Falowanie pasma komunikacyjnego początkowo mnie zirytowało, a później przeraziło. Przecież kiedy dotrę do umysłu tej inteligentnej istoty, ta z pewnością postara się mnie umiejscowić. Lecz jak dotąd Vrang tego nie zrobił. Może tylko ja mam świadomość kontaktu? Czy uda mi się zaprowadzić Vranga do miejsca, gdzie się znajduję?
I jak długo jeszcze zdołam utrzymać telepatyczną więź? Dyszałam ciężko. Po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, że mam trudności z oddychaniem. Czy zrzuciłam na siebie za dużo śniegu, kiedy próbowałam się uwolnić? A może ta skalna szczelina zawierała ograniczoną ilość powietrza i jego zapasy zaczęły się już wyczerpywać?
Vrang! Obraz w moim umyśle znikł i inny zajął jego miejsce. A widok tego stworu tak mnie zaskoczył, że straciłam kontakt z umysłem Vranga.
Nie zobaczyłam ptakojaszczura, lecz porośnięte sierścią stworzenie o długim pysku i ostrych uszach, szare lub białe jak śnieg wokół mnie, z podłużnymi oczami o barwie bursztynu. Wilkołak! Zgotowałam sobie gorszy los niż śmierć pod zwałami śniegu. Lepiej udusić się tutaj, niż żeby uwolnił mnie stwór lub stwory, które mnie teraz szukaj ą!
Całą siłą woli zmusiłam się do czegoś w rodzaju snu, zatarcia aktywności umysłu, starałam się być niczym, nie myśleć, nie wzywać. Nawet za cenę śmierci nie chciałam dopuścić, by znalazły mnie Wilkołaki. Tak dobrze mi poszło, a może powietrze stało się tak ciężkie, że pogrążyłam się w upragnionym mroku.
Lecz nie dane mi było wtedy umrzeć. Poczułam na twarzy prąd powietrza. Moje ciało, zdradziwszy mnie, zareagowało. Nie chciałam jednak otworzyć oczu. Jeżeli
mnie uwolnią, istniała szansa, nikła szansa, że uwierzą, iż odkopali zwłoki i zostawią mnie. Bardzo nikła szansa, ale tylko ona mi pozostała po utracie Mocy.
Później, blisko, za blisko, rozległo się ujadanie. Był to jakiś pośredni dźwięk między wyciem a szczekaniem. Usłyszałam węszenie, poczułam ostry zwierzęcy odór. Coś chwyciło za kaftan tuż przy szyi i poczęło mnie ciągnąć, Starałam się udawać bezwładną, martwą.
Nieznany stwór puścił mnie. Znów poczułam, że obwąchuje mi twarz. Czy wiedział, że żyję? Obawiałam się, że tak. Wydało mi się, że w oddali coś się poruszało. Czy mogę mieć nadzieję - czy zdołam uciec?
Z trudem uniosłam powieki i blask poraził mi oczy. Za długo przebywałam w mroku. Było to światło słoneczne i przez pewien czas nie mogłam się do niego przyzwyczaić. A później jakiś kształt znalazł się w moim polu widzenia.
Nie miałam cienia wątpliwości, że odkopał mnie Wilkołak. Dopiero po dłuższej chwili zauważyłam, że wprawdzie przycupnięta obok mnie istota nieco przypominała kształtem wilkołaka, lecz była zwierzęciem. Nie miała szarej sierści, ale kremowobiałą, a jej uszy, cztery mocne łapy i długa pręga sierści ciągnąca się wzdłuż kręgosłupa aż po koniuszek ogona połyskiwały brązem.
Najbardziej zaskoczył mnie widok obroży na szyi zwierzęcia, szerokiej, rzucającej barwne refleksy, jak gdyby ozdobiono ją drogimi kamieniami. Kiedy tak się przyglądałam, zwierzę siadło odwróciwszy nieco głowę, zdając się na kogoś czekać. Rozwarło lekko pysk i widziałam długie kły i czerwony język.
Odkopało mnie zwierzę, a nie człowiek-wilk. Zwierzę, które służyło ludziom, gdyż w przeciwnym razie nie nosiłoby obroży. Uspokoiłam się trochę. Jednak w Escore nie wolno uznać czegoś za nieszkodliwe tylko z tej racji, że jest zwyczajne i dobrze znane. Jeśli chce się przeżyć, trzeba mieć się na baczności. Powoli, bardzo powoli odwróciłam głowę.
Zobaczyłam górę śniegu, nie tyle pozostałość lawiny, ile zaspę usypani przez zwierze. które mnie nrłknr,akn R~~k
dzień, nie wiedziałam jednak, czy ten sam, w którym przebyliśmy przełęcz. W jakiś sposób odgadłam, że tak nie było. Słońce jasno świeciło, tak jasno, że aż rozbolały mnie oczy i odruchowo je zamknęłam.
Nie dojrzałam śladów, które by świadczyły, że wykopano ze zwałów śniegu kogoś jeszcze prócz mnie. A teraz, kiedy zamierzałam zmusić się do ponownego otwarcia oczu, usłyszałam, że zwierzę jeszcze raz zaniosło się ujadaniem wzywając (byłam pewna, że wzywało) swego pana lub towarzysza.
Tym razem odpowiedział mu przeciągły gwizd, na który pies zareagował serią ostrych szczeknięć. Odwrócił teraz ode mnie głowę. Resztką sił odepchnęłam się od ziemi. Chciałam spotkać się z nieznajomym stojąc. O ile zdołam powstać.
Pies jakby nie zauważał moich wysiłków. Odbiegł ode mnie, rozrzucając na wszystkie strony wilgotny śnieg. Uklękłam tak szybko, jak tylko mogłam, a później niepewnie wstałam, bojąc się zrobić nawet krok, żeby znów nie upaść. Pies, nie oglądając się, nadal brnął w śniegu.
Teraz! Balansując ostrożnie, odwróciłam się powoli, bardzo powoli, szukając jakiegoś śladu, który by świadczył, że nie tylko ja ocalałam. A później chwiejnym krokiem podeszłam do białego kopca, osunęłam się na kolana i zaczęłam odgarniać i rozkopywać śnieg, aby odnaleźć sakwę, którą Valmund zdjął na kilka chwil przed katastrofą.
Myślę, że się wtedy rozpłakałam, łzy przesłoniły mi oczy. Pozostałam tak na kolanach, nie mając sił wstać. Oparłam ręce o sakwę, jak gdyby była kotwicą, jedynym bezpiecznym miejscem w świecie, który oszalał.
I w takiej pozie znaleźli mnie pies i jego pan. Zwierzę warknęło, lecz nie miałabym dość sił, żeby podnieść broń, nawet gdyby znajdowała się w sakwie. Popatrzyłam załzawionymi oczami na mężczyznę brnącego przez sięgający mu do kolan śnieg.
Miał ludzkie ciało. Przynajmniej nie odnalazł mnie jeden z potworów gnieżdżących się w ciemnych zakątkach Escore. Jego rysy nie wskazywały na przynależność do Starej Rasy.
Ubrany był w futrzany strój, jakiego jeszcze nigdy nie widziałam. Szeroki, wysadzany drogimi kamieniami pas przytrzymywał obszerną tunikę. Kaptur ozdobiony na brzegu wąskim paskiem futra o długim zielonkawym włosie zsunął mu się z głowy, odsłaniając jego własne rude włosy. Brwi i rzęsy miał czarne, a skórę ciemnobrązową. Barwa włosów tak nie pasowała do jego wyglądu, że mogłabym uwierzyć, iż nosi perukę.
Nieznajomy miał twarz szeroką, nie podłużną i szczupłą jak ludzie ze Starej Rasy, płaski nos o bardzo szerokich nozdrzach i grube wargi. Teraz przemówił wypowiadając kilka niezrozumiałych słów, z których tylko nieliczne przypominały mowę mieszkańców Zielonej Doliny, nieco inną od tej, którą posługiwaliśmy się w Estcarpie.
- Oni... - Pochyliłam się do przodu, przenosząc ciężar ciała na ręce wpijające się w sakwę Valmunda. - Pomocy... znajdź... tamtych. - Użyłam prostych słów, rozdzielając je. Miałam nadzieję, że mnie zrozumie. Lecz nieznajomy stał z wyciągniętą w stronę psa ręką, jakby chciał go powstrzymać. Kiedy tak stali obok siebie, mogłam należycie ocenić, jak wielkie było zwierzę.
- Tamci! - powtórzyłam. Musiał mnie zrozumieć. Jeśli ja przeżyłam, oni także mogli ocaleć. Wtedy przypomniałam sobie o łączącej nas linie i po omacku próbowałam ją odnaleźć. Na pewno zaprowadzi do Kemoca, który szedł przede mną.
Nie znalazłam jednak nic poza dziurą w kaftanie w miejscu, gdzie ogromna siła wyrwała hak.
- Tamci! - wrzasnęłam. Poczołgałam się do zwałów śniegu, między którymi wystawały skały teraz odsłonięte przez lawinę. Zaczęłam kopać mając nadzieję, że nieznajomy, który najwyraźniej nie rozumiał, co do niego mówiłam, pójdzie za moim przykładem.
Ostre szarpnięcie omal nie przewróciło mnie znów na plecy. Pies wbił zęby w mój kaftan na ramieniu i zaczął mnie ciągnąć do swego pana. W owej chwili nie miałam dość sił, żeby stawić opór.
Mężczyzna ani nie zbliżył się do mnie, ani nie pomógł
zwierzęciu. Nie odezwał się też, tylko stał bez ruchu przyglądając się, jakby jego ingerencja nie była potrzebna.
Pies warknął. Nie obroniłabym się przed nim, nawet gdybym miała broń. Ostatnie szarpnięcie i przewróciłam się na bok z dala od miejsca, gdzie próbowałam kopać wśród pozostałości lawiny.
Znów zabrzmiał przeciągły gwizd. Odpowiedziało nam dalekie ujadanie. Stojący obok i warczący głucho pies nie zareagował. Później nieznajomy mężczyzna podszedł do mnie. Nie dotknął jednak, tylko stał i na coś czekał.
Wreszcie zbliżyły się kościane sanie ciągnięte przez dwa psy w obrożach, do których przymocowano grube rzemienie. Pies, który mnie odnalazł, przestał warczeć i skierował się ku saniom. Zatrzymał się przed parą psów, jakby czekał, aż i jego się zaprzęgnie. Następnie jego pan chwycił mnie mocno za ramię, ciągnąc z ogromną siłą, i postawił na nogi. Próbowałam się uwolnić.
- Nie! Tamci - powiedziałam mu prosto w twarz. Znajdź - innych.
Zobaczyłam, że podniósł rękę, lecz zdumienie mnie nie opuszczało, nawet gdy ręka zbliżyła się do mojej szczęki. Poczułam straszny ból i straciłam przytomność.
Rozdział III
Bolało mnie całe ciało. Co jakiś czas odczuwałam wstrząsy i wtedy głuchy ból zamieniał się w prawdziwe męczarnie. Leżałam na jakiejś kołyszącej się, przechylającej powierzchni, która nigdy nie stała spokojnie, lecz swoim ciągłym ruchem powiększała mój ból. Otworzyłam oczy. Przede mną, po śniegu iskrzącym się w promieniach Słońca i powodującym łzawienie, biegły trzy psy. Leżałam na ciągniętych przez nie saniach. Chciałam usiąść, ale przekonałam się, że miałam związane ręce i nogi, a całe ciało prócz tego krępował skórzany kaftan przywiązany do sań.
Być może ten kaftan miał ogrzewać mnie i strzec przed wypadnięciem z sań, ale wówczas widziałam w nim tylko przeszkodę dzielącą mnie od wolności.
Estcarpiańskie sanie były znacznie cięższe i ciągnęły je konie. Do tych zaprzężono psy i mknęły z fantastyczną szybkością. I jeszcze jedno: podróżowaliśmy w ciszy. Nie pobrzękiwała uprząż, nie dzwoniły dzwoneczki, które u nas zawieszano na uprzęży i na saniach. Było coś przerażającego w tym bezdźwięcznym locie.
Z wolna powracała mi jasność myśli. Ból skoncentrował się w mojej głowie i to, w połączeniu z szokiem wywołanym lawiną, bardzo utrudniało mi jakiekolwiek planowanie. Walczyłam z więzami raczej instynktownie niż z rozmysłem.
Wreszcie przestałam się szamotać. Przymrużywszy oczy, gdyż raził mnie blask słońca, znosząc cierpliwie ból
i niewygodną pozycję, zaczęłam się zastanawiać nad tym, co się stało.
Pamiętałam wszystko do chwili, kiedy uderzył mnie nieznajomy mężczyzna. Zrozumiałam, że nie potraktował mnie, jak uratowaną z katastrofy kobietę z innego plemienia, lecz jako brankę, i że jechaliśmy do jego domu lub obozu. Cała moja wiedza o Escore, a zdawałam sobie sprawę, że wiem niewiele, wywodziła się z niejasnych pogłosek i legend (albowiem nawet mieszkańcy Zielonej Doliny nie oddalali się zbytnio od swej siedziby). Nigdy jednak nie słyszałam ani o takich ludziach, ani o takich psach.
Nie widziałam teraz mężczyzny, który mnie pojmał, ale doszłam do wniosku, że musiał siedzieć w tyle sań. A może dla pewności wysłał mnie pod opieką czworonożnych sług, sam zaś wrócił, by szukać innych rozbitków.
Innych rozbitków! Wciągnęłam głęboko powietrze do płuc, i to także sprawiło mi ból.
Kyllan... Kemoc...
Jak tonący brzytwy uchwyciłam się tej ostatniej nadziei: naszą trójkę łączyła tak silna więź, że żadne z nas nie mogło odejść z tego świata bez wiedzy pozostałych. Chociaż utraciłam dar władania Mocą, tak bardzo pragnęłam odnaleźć braci, że nie wierzyłam w ich śmierć. A jeśli żyli...
Znowu zaczęłam szamotać się w więzach. Nadaremnie. W pewnej chwili tak mocno uderzyłam głową o obudowę sań, że o mało nie zemdlałam z bólu. Teraz... teraz muszę pokonać strach, muszę odzyskać zimną krew i przytomność umysłu.
Wśród Mądrych Kobiet podlegałam tak surowej dyscyplinie, jakiej nie wymaga się nawet od żołnierzy. Sięgnęłam teraz po resztki tej dyscypliny, by stała się dla mnie tarczą. Nie zdołam przyjść braciom z pomocą, której może potrzebują, jeżeli nie odzyskam wolności. Jako krnąbrna branka, wymagająca przez cały czas nadzoru, zniweczę wszelkie szanse na sukces.
Bardzo mało wiedziałam o mężczyźnie, który mnie pojmał, i o roli, jaką powinnam odegrać, żeby go przechytrzyć. Muszę udawać zastraszoną kobietę, którą siłą zmusił
do posłuszeństwa. Będzie to niezmiernie trudne dla kobiety ze Starej Rasy, a zwłaszcza dla mieszkanki Estcarpu, gdzie Czarownice od dawna uważały się za coś lepszego od mężczyzn. Muszę wydawać się słabsza i bardziej uległa, niż jestem naprawdę.
Leżałam więc bez ruchu w saniach, obserwując psy i starając się skupić myśli. Gdybym tak jak niegdyś mogła odwołać się do Mocy, odzyskałabym wolność tuż po przebudzeniu, nie wątpiłam bowiem, że zdołałabym podporządkować sobie zarówno psy, jak i ich pana. Czułam się jak zdrowy człowiek, który nagle spostrzegł, iż jest kaleką, a czeka go długa i niebezpieczna droga.
Psy zatrzymywały się dwukrotnie i siadały na śniegu, dysząc ciężko. Kiedy zrobiły to po raz drugi, ich pan zbliżył się, żeby mi się przyjrzeć. Ostrzegł mnie skrzyp śniegu pod jego stopami. Zamknęłam więc oczy udając, najlepiej jak potrafiłam, zupełną utratę przytomności. Ośmieliłam się rozejrzeć dopiero wtedy, gdy psy ruszyły w dalszą drogę.
Dostrzegłam wtedy na śniegu ślady innych sań. Zbliżaliśmy się do celu. Teraz bardziej niż kiedykolwiek musiałam się skupić na roli, jaką zamierzałam odegrać - roli przerażonej branki. Im dłużej zdołam udawać nieprzytomną, tym więcej dowiem się o tych ludziach. Z licznych śladów wywnioskowałam, iż mężczyzna, który mnie pojmał, nie był sam, lecz miał wielu towarzyszy.
Psy zbiegły po zboczu w dolinę, gdzie ciemne sylwetki drzew ostro odcinały się na tle bieli śniegu, chociaż słońce już zaszło, pozostawiwszy na niebie kilka jasnych smug. Schronienie, do którego zmierzaliśmy, ukryte było wśród drzew; dostrzegłam też płomienie kilku ognisk. Z oddali dobiegło mnie wycie, na które donośnie odpowiedziały psy ciągnące sanie ze mną.
Patrząc spod przymrużonych powiek zorientowałam się, że był to obóz, a nie stała siedziba, jak u mieszkańców Zielonej Doliny. Wprawdzie między drzewami panował już mrok, ale mimo to rozróżniałam namioty, ustawione tak pomysłowo, że pnie drzew stały się częścią ich konstrukcji.
Przypomniałam sobie opowieść Kemoca o Mchowych Niewiastach. Ściany ich domów tworzyły kobierce z mchu zwieszające się z konarów prastarych drzew.
Te ściany nie były z mchu, lecz ze skór pociętych na rzemienie i splecionych w większe płachty, giętkie i łatwe w użyciu. Ustawiono je i umocowano w taki sposób, że tworzyły izby o nieregularnych kształtach, każda wokół jakiegoś drzewa. Ognisko paliło się przed wejściem, a nie w środku.
Sprzed każdego namiotu oszczekiwały nas wściekle dwa, trzy lub cztery podobne do wilków psy. Na zewnątrz powychodzili ludzie chcąc poznać przyczynę tego harmidru. O ile mogłam się zorientować w półmroku, wszyscy tak bardzo przypominali rysami twarzy, barwą skóry i włosów mężczyznę, który mnie pojmał, że sprawiali wrażenie bliskich krewnych, a nie członków plemienia czy klanu. Kiedy sanie zatrzymały się na skraju lasu, mieszkańcy obozu otoczyli je ciasnym kręgiem, ja zaś ze wszelkich sił udawałam nieprzytomną.
Czyjeś ręce ściągnęły ze mnie nakrycie podczas jazdy będące częścią więzów, uniosły mnie i zaniosły do wnętrza, gdzie zapachy gotującej się strawy walczyły o lepsze z odorem świeżych skór, psów i obcych ciał. Położono mnie na stosie czegoś, co wprawdzie ugięło się na tyle, by ulżyć memu obolałemu ciału, lecz nie oszczędziło mi dodatkowego bólu.
Usłyszałam rozmowę, której nie rozumiałam, odwrócono mnie, poczułam ciepło i nawet przez zamknięte powieki dostrzegłam światło, kiedy zbliżono mi do twarzy pochodnię. Gdzieś w drodze zgubiłam czapkę i moje włosy się rozsypały. Czyjaś dłoń je rozczesała, przekręciła mi głowę jeszcze bardziej na bok; rozległy się okrzyki zdumienia, jakby zaskoczył ich mój wygląd.
Wreszcie pozostawiono mnie w spokoju. Leżałam, nie śmiąc się poruszyć, i uważnie nasłuchiwałam. Gdybym pozostała sama, mogłabym wreszcie rozejrzeć się dokoła.
Zaczęłam liczyć w myślach. Przy pięćdziesięciu - nie, stu - zaryzykuję i otworzę oczy, chociaż ani nie odwrócę
głowy, ani się nie poruszę. Może nawet tak ograniczone pole widzenia ułatwi mi ocenę ludzi, wśród których się znalazłam.
Doliczywszy do stu, przezornie dodałam jeszcze jedną setkę i dopiero wtedy podniosłam powieki. Na szczęście po ostatnich oględzinach leżałam z głową zwróconą w stronę nie zasłoniętego klapą wejścia do namiotu i mogłam dojrzeć coś niecoś na zewnątrz.
Leżałam na stosie futer umieszczonych na świeżo uciętych gałęziach, na tyle sprężystych, że dawały złudzenie pewnej wygody. Z prawej kątem oka widziałam skrzynie również przykryte skórami; zeskrobano z nich włosie i pokryto je barwnymi rysunkami, obecnie farba już wyblakła i odpadała płatami. Nie było tam żadnego ze znanych mi symboli.
Po drugiej stronie wejścia, z lewej strony, znajdował się stojak z półkami, wykonany z pionowych listew ponacinanych w taki sposób, żeby wąskie półki nachylały się ku ścianie namiotu.
Pełno tam było worków, drewnianych skrzynek i kształtnych glinianych garnków nie ozdobionych żadnymi wzorami. Wisiały też tam dwa myśliwskie oszczepy.
Najbardziej zdumiało mnie źródło światła. Od środkowego masztu, pnia drzewa, przez całą długość namiotu biegły dwa sznury. Wisiały na nich pasma przezroczystej tkaniny podobnej do jedwabiu, który Sulkarczycy przywożą czasem zza mórz. Uwięziono w nich mnóstwo małych owadów, pełzających tam i z powrotem. A każdy owad był świecącą iskierką i wszystkie razem oświetlały namiot, wprawdzie nie tak dobrze jak znane mi źródła światła, lecz na tyle jasno, iż widziałam wnętrze.
Wpatrywałam się w nie z zaskoczeniem i w ten sposób się zdradziłam. Kiedy bowiem mężczyzna, który mnie pojmał, wszedł do namiotu, zastał mnie zupełnie przytomną, z otwartymi oczami. Przeklinając w duchu własną lekkomyślność, próbowałam grać wybraną przez siebie rolę. Przybrawszy przerażoną minę zaczęłam się cofać w stronę posłania, jak gdybym chciała, lecz nie mogła uciec.
i
Mężczyzna ukląkł obok zaimprowizowanego łoża i otaksował mnie wzrokiem. Później brutalnie wepchnął mi rękę pod kaftan. Już nie musiałam udawać przestrachu, przeraziłam się naprawdę i poznałam jego zamiary tak dobrze, jakbym nadal mogła czytać w ludzkich umysłach.
Nie potraciłam dłużej odgrywać roli przerażonej kobiety. Nie należałam bowiem do ludzi, którzy poddają się bez walki. Pochyliłam głowę chcąc go ugryźć w drugą rękę, tę, która rozdzierała na mnie kaftan i tunikę. Podciągnęłam też kolana do góry, nie tylko dlatego, żeby odepchnąć napastnika, lecz by zwiększyć skuteczność mojej obrony.
Można by sądzić, że była to gra, w którą zabawiał się już wcześniej, i że rozkoszował się nią. Usiadł na piętach i wyszczerzył zęby w złym uśmiechu. Możliwe, że przeciąganie walki i poniżanie mnie sprawiało mu przyjemność, gdyż nie zachował się tak, jak tego oczekiwałam. Siedział obserwując mnie uważnie, jak gdyby planował każde następne posunięcie i delektował się nim w wyobraźni, zanim wprowadzi je w czyn.
Nie miał jednak nigdy tego zrobić. Rozległo się głośne wołanie i w wejściu pojawiła się kobieca głowa i ramiona. Nowo przybyła miała takie same grube rysy twarzy jak
napastujący mnie mężczyzna, ale jej włosy były zwinięte i ułożone w misterną fryzurę, a przytrzymujące je szpilki, ozdobione drogimi kamieniami, połyskiwały w poświacie świetlików. Jej futrzany kaftan był szeroko rozwarty: mimo zimna, nic pod nim nie nosiła, poza licznymi łańcuszkami i naszyjnikami. Piersi miała obwisłe, brodawki zaś, pomalowane na żółto z rozchodzącymi się na boki płatkami, zdawały się naśladować kwiaty.
Rozmawiając z mężczyzną wpatrywała się we mnie z pogardliwym rozbawieniem. Jej twarz miała władczy wyraz wskazujący, iż mogła być Czarownicą niskiej rangi. Nie spodziewałam się tu znaleźć kogoś takiego, chociaż może ze względu na zachowanie się wobec mnie tamtego człowieka - nie wiedziałam, czemu uznałam tę społeczność za zdominowaną przez mężczyzn.
Oboje rozmawiali bardzo szybko, z dziwnym akcentem.
Wydawało mi się, że niektóre słowa przypominały język Starej Rasy, nie mogłam jednak uchwycić sensu rozmowy. Ponownie zatęskniłam za utraconą mocą, nawet za niewielką jej częścią. Tylko ktoś, kto miał taki dar, a później go stracił, może zrozumieć, co wtedy czułam: utraciłam połowę mojej istoty i nic nie mogło wypełnić tej pustki.
Wprawdzie nie rozumiałam słów, lecz bardzo szybko zorientowałam się, że rozmowa przerodziła się w sprzeczkę, i że nowo przybyła rozkazała mężczyźnie, który mnie pojmał, zrobić coś, na co tamten nie miał ochoty. Raz nawet odwróciła się w stronę wejścia i wykonała gest, który odczytałam jako zamiar odwołania się do kogoś, kto poprze jej żądania.
Złośliwy uśmieszek dawno zniknął z twarzy mężczyzny. Malował się teraz na niej tak wielki gniew, że przestraszyłabym się, gdybym była tamtą kobietą. Ale ona okazała mu tylko jeszcze większe zniecierpliwienie i pogardę. Znów się odwróciła, jakby dając do zrozumienia, że wezwie na pomoc osobę czekającą na zewnątrz. Jeżeli rzeczywiście miała taki zamiar, to zanim zdołała to zrobić, rozległo się głuche dzwonienie, które wibrowało w uszach, jakby powtórnie odbijając się echem.
Usłyszawszy ów dźwięk, zapomniałam na chwilę, gdzie się znajduję i co jeszcze może mnie czekać. Obudził we mnie coś więcej niż wspomnienia. Tak mnie to zaskoczyło, że nawet nie krzyknęłam.
Wprawdzie odebrano mi zdolność władania Mocą, lecz nie pozbawiono mnie wspomnień. Zachowałam w pamięci zaklęcia i metody rzucania czarów, a także kontrolowania myśli i woli, tylko nie mogłam się nimi posługiwać. Zrozumiałam, że donośny dźwięk, który rozszedł się po barbarzyńskim obozowisku, wydobył się z czarodziejskiego gongu. Nie wiedziałam, kto mógłby używać takiego przyboru w tym miejscu.
Nowo przybyła triumfowała, mężczyzna zaś wyraźnie poczuł się nieswojo. Wyciągnął zza pasa długi nóż i pochylił się nade mną, by rozciąć rzemienie krępujące mi kostki. Następnie postawił mnie na nogi, zarazem ze złością
przesuwając rękami po moim ciele; uczynił to w sposób, który źle mi wróżył na przyszłość.
Postawiwszy mnie siłą na nogi, jakbym była bezwolną kukłą, pchnął tak mocno, iż upadłabym na ścianę namiotu, gdyby kobieta nie złapała mnie za ramię.
Jej paznokcie boleśnie wpiły mi się w ciało. Trzymając tak, wyprowadziła mnie z namiotu w rozjarzoną ogniskami noc. Siedzący przy nich ludzie nie podnosili oczu, kiedy ich mijałyśmy, i czułam, że z jakiegoś powodu robili to celowo. W powietrzu jeszcze nie wygasła wibracja zrodzona z czarodziejskiego gongu.
Szłam chwiejnym krokiem, a moja towarzyszka jednocześnie mnie podtrzymywała i pchała do przodu. Pozostawiłyśmy za sobą ogniska i namioty i klucząc wśród drzew zagłębiłyśmy się w lesie. Nie docierało tu szkarłatne światło ognisk i było tak ciemno, że nic nie widziałam. Mimo to nieznajoma kobieta - strażniczka, przewodniczka - szła tak pewnie, jakby miała lepszy ode mnie wzrok albo tyle razy przemierzała tę drogę, że znała ją na pamięć.
Nagle dostrzegłam blask innego ogniska o błękitnych płomieniach. Buchał z niego aromatyczny dym. I to także znałam, chociaż wtedy dym unosił się z przenośnych piecyków, nie zaś z palących się pod gołym niebem drew. Czy przyprowadzono mnie do prawdziwej Mądrej Kobiety, może jakiejś wygnanki z Estcarpu, tak jak my szukającej naszej pradawnej ojczyzny?
Błękitne ognisko paliło się przed znacznie większym od innych namiotem, niemal szczelnie wypełniającym małą polankę. Jakaś postać w obszernym płaszczu z kapturem pełniła straż u wejścia, coraz to dorzucając do ognia słodko pachnących ziół. Czując ich zapach, wiedząc, czym były, nabrałam ducha: ta moc nie miała nic wspólnego z Ciemnością.
Istnieją dwa rodzaje magii. Czarownica przychodzi na świat z darem czarostwa i czerpie moc z ziemi, z samej przyrody. Jeżeli zawrze pakt z Mocami Ciemności, posługuje się złem natury - są bowiem rośliny, które mogą równie dobrze zabijać, jak uzdrawiać.
Czarodziejka zaś może być Czarownicą z urodzenia, która stara się lepiej poznać i zgłębić magię. Może nie mieć wrodzonych zdolności i z trudem uczyć się posługiwać Mocą. Ona także wybiera pomiędzy Światłem a Ciemnością.
Mądre Kobiety z Estcarpu mają wrodzone zdolności i ja kiedyś należałam do ich grona, jakkolwiek ani nie złożyłam przysięgi Czarownicy, ani nie przyjęłam Klejnotu. Możliwe, że można było nazwać mnie Czarodziejką, gdyż zdobyłam wiedzę znacznie przekraczającą zwykłe czarostwo.
Kiedy moja przewodniczka prowadziła mnie do wejścia do namiotu, zastanawiałam się, przed kim stanę. Czy była to Czarownica, czy też wykształcona Czarodziejka? Pomyślałam, że najprawdopodobniej będę miała do czynienia z tą ostatnią; zdawał się o tym świadczyć czarodziejski gong.
Namiot, w którym mnie więziono, oblewały słabym blaskiem świecące owady, w tym zaś było znacznie jaśniej. Poza zawieszonymi u szczytu pasmami gazy z mnóstwem świetlików, na niskim stoliku, najwyraźniej przeznaczonym dla kogoś, kto klęczy lub siedzi ze skrzyżowanymi nogami, jarzyła się kryształowa kula. Kiedy weszłam do namiotu, światło, które zdawało się płynnie wirować w przejrzystym zbiorniku, rozbłysło jasno jak słońce.
- Witaj, córko - usłyszałam. Akcent wydał mi się archaiczny wedle estcarpiańskich norm, ale nie był to niezrozumiały bełkot, jakiego używali mieszkańcy tego obozu. Osunęłam się na kolana przed kryształową kulą nie dlatego, że zmusiła mnie do tego przewodniczka, lecz by lepiej widzieć kobietę, która do mnie przemówiła.
Ludzie ze Starej Rasy wykazują oznaki starości - chociaż żyją bardzo długo - dopiero tuż przed śmiercią. Widziałam zaledwie kilka osób - w tym jedną lub dwie Czarownice - które wyglądały tak staro. Pomyślałam, że skulona za stolikiem kobieta musi być bliska śmierci.
Nie próbowała swych siwych i rzadkich włosów upiąć na modłę kobiet z tego plemienia, ale przykryła je siatką i to także był znajomy widok. Nie nosiła jednak długich szat tak jak Czarownice z Estcarpu. Narzuciła na ramiona
futrzany kaftan odsłaniający nagie, wyschłe piersi, między którymi spoczywał naszyjnik z jednym dużym wisiorem. Twarz miała szczupłą, o regularnych rysach, które znałam przez całe życie, zrytą mnóstwem zmarszczek, i głęboko zapadnięte oczy.
- Witaj, córko - powtórzyła, a może te słowa zadźwięczały mi w mózgu? Wyciągnęła do mnie ręce, lecz nie mogłam zgodnie z odwiecznym obyczajem oprzeć dłoni na jej dłoniach, gdyż nadal miałam związane przeguby. Czarownica zwróciła się w stronę mojej strażniczki, wyrzucając z siebie potok słów. Tamta skuliła się ze strachu i pośpiesznie przecięła mi więzy.
Podniosłam niezdarnie ręce, czując mrowienie, i dotknęłam jej dłoni, gorących i suchych w porównaniu z moimi. Siedziałyśmy tak przez chwilę i starałam się nie wzdragać przed myślową sondą, która badała mój umysł i odczytywała moje wspomnienia i całą przeszłość jak zwój manuskryptu.
„Więc to tak! - Przemówiła do mnie za pomocą telepatii i ucieszyłam się, iż odebrałam jej myśl tak wyraźnie, jak nigdy mi się to nie udało nawet z Kyllanem i Kemokiem. Można odzyskać to, co utracone... - ciągnęła. - Wyczułam twoją obecność, córko, kiedy byłaś jeszcze daleko. Poleciłam Sokforowi, by wyruszył na poszukiwanie, nie otwarcie, lecz tak, by uznał to za swój własny pomysł..."
- A moi bracia... - przerwałam ostro. Czy przy jej zdolnościach mogła powiedzieć mi prawdę? Czy nadal żyli? - Są mężczyznami i cóż cię obchodzi ich los? - odparła
głośno ze znaną mi dobrze arogancją. - Jeśli chciałabyś się dowiedzieć, spojrzyj w kryształ.
Puściła nagle moje dłonie i wskazała na jaśniejącą między nami kulę.
- Przestałam władać tą Mocą - powiedziałam, ale przecież sama musiała już o tym wiedzieć.
- Sen nie jest śmiercią - odrzekła wymijająco na zadane w myśli pytanie. - Można obudzić to, co śpi.
W ten sposób umocniła we mnie nikłą nadzieję, jaka mi przyświecała przed podróżą do Estcarpu. Nie tylko bowiem lękałam się, że mogą zawładnąć mną złe moce, ale także
chciałam, musiałam odzyskać przynajmniej niewielką część tego, co utraciłam.
- Czy możesz to zrobić? - zapytałam, w głębi ducha nie wierząc, że to jest w ogóle możliwe i nie oczekując twierdzącej odpowiedzi.
Wyczułam w jej umyśle rozbawienie, dumę i jeszcze jakieś uczucie, tak głęboko ukryte i przelotne, iż nie mogłam go odczytać. Lecz duma dominowała i dźwięczała w głosie Czarownicy, kiedy odrzekła:
- Nie wiem. Wprawdzie mamy czas, ale przesuwa się on szybko, paciorek po paciorku, między palcami. Zbliżyła lewą rękę do pasa i poruszyła przywieszony sznur koralików, z których każdy nawleczony jest w pewnej odległości od drugiego, gładki i chłodny i w pewien sposób uspokajający w dotyku. Mądre Kobiety za ich pomocą kontrolują swoje emocje i przywołują wspomnienia. Jestem stara, córko, i czas płynie dla mnie bardzo szybko. Ale to, co mam, jest twoje.
Tak bardzo ucieszyła mnie ta oferta pomocy, że nawet nie pomyślałam, iż plemienna Czarownica mogłaby rzucić na mnie czar i że zawsze tylko jedna osoba ciągnie korzyści z każdej transakcji. Odprężyłam się i o mało nie popłakałam z radości i ulgi, obiecała mi bowiem to, czego najbardziej pragnęłam. Niewykluczone, że pozostało we mnie coś ze skazy Dinzila, ponieważ zbyt łatwo mnie pozyskała, i nie zachowałam, choć powinnam, daleko posuniętej ostrożności.
W taki to sposób spotkałam Uttę i stałam się częścią jej domu, jej uczennicą i „córką". Był to „dom", a raczej namiot kobiet, jak przystało na Czarownice. Nie znam historii Utty poza tym, że nie posługiwała się swoim prawdziwym imieniem. Adeptka nigdy nie ujawnia go nikomu, gdyż wraz z imieniem dałaby władzę nad sobą. Nigdy też nie dowiedziałam się, jak się przyłączyła do tej grupy wędrownych myśliwych. Powiedziała mi tylko, że przebywa wśród nich od wielu pokoleń, gdyż żyją oni znacznie krócej niż ludzie ze Starej Rasy. Była dla nich jednocześnie leeenda i bodnia.
Od czasu do czasu wybierała „córki", które miały jej służyć, lecz w tym plemieniu nikt nie miał wrodzonego daru władania Mocą. Nigdy też nie udało się jej znależć towarzyszki, która mogłaby, choć w niewielkiej części, dzielić z nią obowiązki, an'v nikogo, kto zrozumiałby, jak bardzo czuła się samotna.
Opowiedziałam jej moją historię, ale nie na głos, wyczytała ją, bowiem w moim umyśle. Nie interesowała jej walka Swiatła z Ciemnością w Escore; dawno, bardzo dawno temu jej świat zawęził się do tego jednego małego plemienia i teraz nie mogła lub nie chciała przełamać ustanowionych przez siebie granic. Zaakceptowałam to, kiedy się dowiedziałam, że pomoże mi odzyskać wszystko, co utraciłam. Myślę, że to wyzwanie sprawiło, że zapragnęła jeszcze trochę pożyć. Trzymała się życia kurczowo, starając się zrobić ze mnie przynajmniej bladą kopie dawnei Kaththei.
Rozdział IV
Vupsallowie, gdyż tak nazywali siebie ciemnoskórzy wędrowcy, zamiast historii mieli jedynie niejasne legendy. Nie usłyszałam od nich nic, co wskazywałoby, że kiedykolwiek pędzili osiadłe życie, nawet wtedy, kiedy w Escore panował spokój. Mieli żyłkę handlową i Utta w odpowiedzi na moje pytania zasugerowała, że mogli być wędrownymi kupcami, pasterzami lub kimś w tym rodzaju, zanim zaczęli prowadzić bardziej prymitywny żywot myśliwych.
Zazwyczaj nie zapuszczali się tak daleko na zachód. Tym razem przybyli tu z powodu napaści silniejszego plemienia, które rozbiło ich na ratujące się ucieczką małe klany. Dowiedziałam się też od Utty i jej służebnych, że na wschodzie, wiele dni drogi według ocen ich plemienia, znajdowało się morze, a przynajmniej wielki zbiornik wodny, z którego wyruszyli ich wrogowie. Podobnie jak Sulkarczycy, mieszkali oni wyłącznie na statkach.
Próbowałam wydobyć jakieś dokładniejsze informacje, narysować mapę. Nigdy jednak nie dowiedziałam się, czy naprawdę nic nie wiedziały o takich zapisach, czy też z ostrożności mówiły niejasno. Zdobyte w ten sposób wiadomości okazały się bardzo mgliste tam, gdzie chodziło o szczegóły.
Vupsallowie źle się czuli tu, na zachodzie, wędrowali więc niemal bez celu po pogórzu, obozując w jednym miejscu nie więcej dni, niż można było policzyć na palcach
obu rąk. Pod pewnymi względami okazali się tak prymitywni, że tylko w ten sposób umieli rachować.
Z drugiej jednak strony byli prawdziwymi cudotwórcami, jeśli chodzi o wyroby z metalu. Ich klejnoty i broń, choć o barbarzyńskich wzorach, dorównywały najlepszym, jakie widziałam w Estcarpie.
Vupsallowie wysoko cenili kowali, którzy pełnili rolę kapłanów tam, gdzie nie było Mądrych Kobiet takich jak Utta. Dowiedziałam się, że niewiele klanów miało własne prorokinie.
Chociaż Utta rządziła ich wyobraźnią i lękami, nie przewodziła im. Mieli oni wodza, niejakiego Ifenga, mężczyznę w średnim wieku, odznaczającego się wszystkimi cechami charakteru, jakie uznawali za niezbędne do pełnienia tej funkcji. Ifeng był odważny, lecz nie lekkomyślny, umiał dobrze tropić ślady i miał jasny umysł. Nie brakowało mu i wad: był bezmyślnie okrutny i, jak przypuszczałam, zazdrosny o wpływy Utty, ale nie na tyle, żeby podważać jej autorytet.
To jego najstarszy siostrzeniec Sokfor znalazł mnie z pomocą swego psa. Wczesnym rankiem tego samego dnia, kiedy Utta przyjęła mnie na służbę, Ifeng przybył do jej namiotu wraz z Sokforem, żądając poszanowania praw tego ostatniego do mojej osoby.
Jego siostrzeniec stał nieco z tyłu, pozwalając wodzowi przemawiać w swoim imieniu, ja zaś ze skrzyżowanymi nogami siedziałam na odległość miecza od mojej pani, gdy tymczasem nasi zwierzchnicy wiedli za nas spór. Sokfor obserwował mnie pożądliwie i dziękowałam Mocom nad Mocami, które ujeżdżają najdalsze wiatry tego świata, że Utta stała się moją tarczą.
Ifeng przedstawił swoją sprawę, która wedle odwiecznych obyczajów była oczywista i niepodważalna. Nie rozumiałam słów, ale odgadywałam sens jego diatryby z częstych spojrzeń, jakie rzucał w moją stronę i w kierunku gór.
Utta wysłuchała go, a później jednym krótkim zdaniem zbiła jego argumenty. Jednocześnie jej myśl zadźwięczała w moim umyśle:
„Dziewczyno, użyj swej Mocy. Spójrz na tamten kubek, podnieś go i siłą woli podaj Ifengowi".
Kiedyś podobne rzeczy potraciłam robić bez trudu, teraz jednak przekraczało to moje możliwości. Lecz ton głosu Utty był tak władczy, że posłusznie podniosłam rękę, wskazałam na jeden ze srebrnych kubków i skupiłam wolę, żeby wykonać rozkaz.
Zawsze będę uważała, że to wola Utty za moim pośrednictwem przyniosła rezultat. W każdym razie kubek podniósł się, przeleciał w powietrzu i spoczął obok prawej ręki Ifenga. Wódz wydał okrzyk zdumienia i szybko cofnął palce, jakby dotknął rozpalonego do czerwoności metalu.
Później odwrócił się do siostrzeńca i zwymyślał go podniesionym głosem. Następnie zwrócił się znów do Utty, podniósł rękę do czoła pozdrawiając ją, i odszedł poganiając idącego przed nim młodzieńca.
- Ja tego nie zrobiłam - powiedziałam powoli, kiedy mężczyźni odeszli.
„Cicho bądź! - Rozkaz Utty zadźwięczał w moim umyśle. - Jeżeli zdobędziesz się na cierpliwość, zrobisz znacznie więcej. A może chcesz leżeć pod ciałem Sokfora, gdy będzie zaspokajał swoją żądzę? - Uśmiechnęła się i niezliczone zmarszczki na jej twarzy wygładziły się, kiedy odczytała w moich myślach wstręt i przerażenie. - To dobrze - ciągnęła. - Służę Vupsallom od dawna i ani Ifeng, ani Sokfor, ani nikt inny nie ośmieli mi się przeciwstawić. Pamiętaj jednak o tym, có się stało, dziewczyno, i przyłóż się do nauki, gdyż tylko ja chronię cię przed losem nałożnicy dopóty, dopóki nie odzyskasz utraconych umiejętności i nie obronisz się sama".
Takie rozumowanie jeszcze bardziej zachęciło mnie do nauki, którą rozpoczęłam prawie od zaraz.
Utcie służyły jeszcze dwie kobiety. Jedna była - przynajmniej z wyglądu - równie wiekowa jak jej pani, lecz ~v rzeczywistości od niej młodsza, gdyż należała do plemie
'a Vupsallów. Miała znacznie więcej sił, niż się wydawało, wykonywała większość prac w gospodarstwie Utty. To łaśnie ją, ubraną w obszerny płaszcz, z kapturem na
głowie, zobaczyłam pierwszej nocy w obozie, kiedy wrzucała zioła do ognia. Na imię miała Atorthi i prawie wcale się nie odzywała. Była bezgranicznie oddana Utcie i myślę, że istniałyśmy dla niej tylko jako cienie jej pani.
Kobieta, która przyprowadziła mnie do Utty, również pochodziła z Vupsallów, ale należała do innego klanu. Dowiedziałam się, iż jest żoną wodza rodu pokonanego przez klan Ifenga w jednej z krwawych wojen toczonych przez różne odłamy tego samego plemienia. Wojny te od dawna uniemożliwiały połączenie się Vupsallów w jeden lud. Jako branka, naturalnie przypadła Ifengowi, ten jednak miał już dwie żony, a jedna z nich była bardzo zazdrosna. Po dwóch lub trzech dniach domowych swarów wódz uroczyście podarował swoją brankę Utcie.
Visma znalazła dla siebie miejsce w gospodarstwie Czarownicy i czuła się tam znacznie lepiej, niż gdyby pozostała u Ifenga, nawet jako pierwsza czy jedyna żona. Miała władczą naturę i bardzo jej odpowiadała funkcja łączniczki pomiędzy resztą klanu a Uttą, która opuszczała swój namiot tylko, aby podróżować. Jako strażniczka i nadzorczyni była niezastąpiona.
Myślę, że na początku nienawidziła mnie, ale kiedy się przekonała, iż nie zagrażam jej sferze wpływów, pogodziła się z moją obecnością. Poza tym posłużyła się doniesieniami o mojej rosnącej potędze dla umocnienia swej pozycji wśród członków klanu.
W plemieniu, w którym się znalazłam, istniało wyraźne rozdwojenie. Utta i jej służebne odtwarzały znany mi sposób życia, wspólnotę kobiet posługujących się Mocą dla sprawowania władzy. Reszta klanu Ifenga prowadziła odmienny pod każdym względem żywot: zdominowanej przez mężczyzn społeczności.
Wkrótce zorientowałam się, że Utta słusznie zalecała mi pośpiech w nauce, ponieważ stara Czarownica była bliska śmierci. Nie kończąca się wędrówka podczas mroźnej zimy wyraźnie jej nie służyła, chociaż Atorthi, Visma i ja zapewniałyśmy jej wszelkie możliwe wygody.
W końcu Visma udała się do Ifenga i zażądała stanowczo,
by jak najszybciej znalazł odpowiednie miejsce na postój i zatrzymał się tam przez dłuższy czas, gdyż inaczej Utta umrze. Ta perspektywa tak go przeraziła, że natychmiast wysłał swych najlepszych zwiadowców na poszukiwania. Albowiem usługi Utty od wielu pokoleń przynosiły jego klanowi „szczęście", jak to nazywali, i wiodło im się znacznie lepiej niż ich współplemieńcom.
Vupsallowie wędrowali na wschód od jakichś dziesięciu dni, licząc od dnia, w którym zostałam pojmana. Nie wiedziałam, o ile mil oddalili się od gór, które nadal majaczyły na horyzoncie. Wielokrotnie prosiłam Uttę, żeby odczytała w kryształowej kuli los moich braci, ale wciąż od nowa mi powtarzała, iż już nie może marnować sił na takie poszukiwania. Muszę sama nauczyć się łączyć swoją myśl z jej myślą, inaczej narażę ją na niebezpieczną utratę sił, a to mogłoby nawet spowodować jej śmierć. Zauważyłam jednak, że gdy wszystko szło po jej myśli, była zawsze silniejsza niż wtedy, kiedy w grę wchodziły moje życzenia.
Zrozumiałam, że muszę ustępować, jeżeli chcę odzyskać to, co utraciłam. Potrzebowałam jej też jako tarczy przed mężczyznami klanu, zwłaszcza zaś przed Sokforem, który nadal odprowadzał mnie pożądliwym wzrokiem. Jeżeli ponownie opanuję pewne partie Mocy, zdołam się obronić przynajmniej przed tym niebezpieczeństwem: prawdziwej Czarownicy nie można łatwo zniewolić, jak to moja matka udowodniła kiedyś w Zamku Verlaine, kiedy to jeden z aroganckich karsteńskich wielmoży chciał wziąć ją siłą.
Dlatego podporządkowałam się Utcie. Była z tego bardzo zadowolona, wręcz triumfowała, gorączkowo zmuszając mnie do wielogodzinnej pracy i ze wszystkich sił starając się, żebym jej dorównała. Sądziłam wtedy, że robi to dlatego, ponieważ przez długie lata daremnie szukała uczennicy i teraz wyładowywała na mnie wszystkie frustracje.
Utta znała niewiele technik Mądrych Kobiet, jej wiedza bliższa była czarostwu niż magii, więc tym łatwiej mogłam sobie teraz przyswoić jej umiejętności. Irytował mnie sposób, w jaki jej myśl chaotycznie przeskakiwała z tematu
na temat, tak że w efekcie zgromadziłam najszybciej, jak się dało, mnóstwo oderwanych wiadomości, których nie miałam okazji ani wyjaśnić, ani uporządkować. Zaczęłam się obawiać, że na tym zakończę naukę, że pozostanę jej pomocnicą, kiedy tego będzie potrzebowała, lecz nie zdobędę żadnej ukierunkowanej pełnej wiedzy. A właśnie takie mogły być jej plany.
Podczas pierwszych dni wędrówki dwukrotnie rozbijaliśmy obóz, raz aż na dziesięć dni, podczas gdy myśliwi uzupełniali zapasy żywności. Przed każdym polowaniem Utta rzucała czary, wykorzystując moją energię przez włączenie do ceremonii mej osoby. W rezultacie tych wysiłków wskazywała myśliwym nie tylko, gdzie jest zwierzyna, ale również miejsca opanowane przez Moce Ciemności, których należało unikać. Zrozumiałam teraz, jak cenny był jej talent dla tych ludzi i na jakie niebezpieczeństwa i straty narażał się każdy klan, który nie miał takiej przewodniczki.
Starannie liczyłam dni od chwili przebudzenia w zwałach śniegu. Trzynastego dnia nasze sanie wjechały do doliny znajdującej się między dwiema urwistymi turniami. Tu i ówdzie widać było zamarznięte wodospady. Kiedy znaleźliśmy się w wąskim, najdalszym miejscu wąwozu, lód jął się topić i zaczęły spływać krople wody. Śnieg, grubą warstwą zalegający dokoła, również zaczął tajać. Wszyscy poza Uttą wysiedli z sań i szli obok, chcąc ulżyć psom w pracy.
Wreszcie śnieg zniknął bez śladu. Dwaj młodsi mężczyźni zbliżyli się, żeby pomóc ciągnąć sanie Utty. Na wolnej od śniegu ziemi pojawiła się roślinność, najpierw mech, później kępy trawy i małe krzaki. Wydawało się, że wędrując tą doliną przechodzimy z jednej pory roku do drugiej i że dzieli je zaledwie kilka kroków.
Zrobiło się ciepło, tak ciepło, że musieliśmy rozpiąć zimowe kaftany, a potem je zdjąć. Mężczyźni i kobiety z klanu Ifenga obnażyli się do pasa, ja zaś poczułam, że mokra od potu tunika lepi mi się do ciała.
Dotarliśmy do strumienia i gdyby nie ostrzegł mnie wiszący nad nim obłok pary, spróbowałabym się napić;
zaschło mi w gardle, a gorące, wilgotne powietrze jeszcze spotęgowało pragnienie. Ale. woda była gorąca: musiała wypływać z jakiegoś wrzącego źródła. To właśnie jej tchnienie zamieniło w sercu doliny zimę w wiosnę.
Podróżowaliśmy teraz wolniej. Po pierwsze, saniami trudno jest jechać po gołej ziemi, a po drugie, zatrzymywaliśmy się, kiedy Ifeng naradzał się z Uttą. Było to miejsce, w którym wszyscy pragnęliśmy się zatrzymać, ale podejrzewałam, że grozi tu jakieś wielkie niebezpieczeństwo. Wreszcie Utta dała znak, że można iść bez obaw dalej i tak znaleźliśmy się na ulubionym postoju, jeśli nie tego klanu, to innych.
Zauważyłam wypalone ślady ognisk i wbite w ziemię pale wyblakłego drewna, które służyły jako maszty do namiotów. Murki z ułożonych luźno kamieni dodatkowo zapewniały bezpieczeństwo. Vupsallowie pośpiesznie zajęli się rozbijaniem bardziej trwałego obozowiska niż te, które dotąd poznałam.
Skórzane ściany namiotów umocniono z zewnątrz nowymi kamiennymi murkami, tak że w końcu widać było zza nich tylko dachy. W łagodnym cieple tej doliny wydawały się niepotrzebne, w przeciwieństwie do śnieżnej pustyni, którą niedawno przebyliśmy.
Sadzawki i gorące źródła zaopatrzyły nas w wodę, której nie musiałyśmy podgrzewać. Wykąpałyśmy się więc pod osłoną namiotu i sprawiło mi to wielką radość i ulgę.
Visma wydobyła ze skrzyni czystą odzież i dopilnowała, żebym tak jak Vupsallka włożyła pokryte malowanymi symbolami spodnie, szeroki, ozdobiony drogimi kamieniami pas oraz wiele naszyjników. Chciała mi też pomalować piersi na wzór swoich, ale pokręciłam przecząco głową. Później dowiedziałam się od Utty, że instynkt mnie nie zawiódł, ponieważ dziewica zdobiła się w ten sposób tylko wtedy, kiedy chciała wybrać sobie męża. Mogłabym więc mimowolnie zachęcić do zalotów jakiegoś dumnego wojownika i urazić go odmową.
Nie byłam w stanie dokładniej roztrząsać zwyczajów życia codziennego, Utta bowiem znów zaczęła mnie uczyć,
niemal nie dając mi czasu ani na posiłki, ani na wypoczynek. Wychudłam i słaniałam się ze zmęczenia i, gdybym wcześniej nie podlegała żelaznej dyscyplinie w Przybytku Mądrości, na pewno załamałabym się. Jednakże wydawało mi się, że moja pani czuła się dobrze i nie cierpiała tak jak ja.
Przekazywała mi teraz wiedzę, której używała, by zapewnić dobrobyt swojemu klanowi. W następnych dniach kilka razy kazała mi zająć się członkami rodu, którzy szukali u niej pomocy i rady. Siedziała z boku i pozwalała mi samej rzucać czary, ale uważnie obserwowała mnie. Ku mojemu zaskoczeniu Vupsallowie nie poczuli się urażeni (a według mnie, powinni), że pomaga im uczennica zamiast nauczycielki. Być może zaufali mi dlatego, iż obok siedziała Utta.
Nauczyłam się uzdrawiać chorych, poznałam też czary łowieckie. Utta nie próbowała jednak wprowadzić mnie w tajniki przepowiadania przyszłości, czym się zajmowała na życzenie Ifenga. Zaczęłam podejrzewać, że robiła to celowo, nie chcąc dać mi szansy skontaktowania się z kimś spoza obozu. Mogłabym to osiągnąć, ponieważ metody prorokowania niewiele różniły się od dalekowidzenia.
Coś paraliżowało moje wysiłki w tej dziedzinie; mgła niepamięci pokrywająca wspomnienia z ostatnich dni spędzonych u boku Dinzila uniosła się na tyle, iż zorientowałam się, że naprawdę nadużyłam tego rodzaju Mocy i może nigdy jej nie odzyskam. Z drżeniem serca i głębokim poczuciem winy przypomniałam sobie opowieść Kemoca o tym, jak będąc we władzy Ciemności użyłam więzi telepatycznej, aby przywołać Kyllana i za jego pośrednictwem zdradzić Zieloną Dolinę. Nic więc dziwnego, że utraciłam ten dar. Wynika to z samej natury Mocy, która, gdy nadużyje się jej lub posłuży nią w egoistycznych celach, wyczerpuje się lub bezpowrotnie zanika.
Utta nigdy nie odpowiedziała na moje pytania o los Kemoca i Kyllana, wypowiedziała tylko kilka enigmatycznych stwierdzeń, które można było interpretować na wiele sposobów. Mogłam tylko żywić nadzieję, iż łączy nas tak silna więź, że natychmiast dowiedziałabym się o ich śmierci.
Właśnie zaznaczyłam na wewnętrznej stronie kaftana czterdziesty dzień pobytu wśród Vupsallów i podsumowałam w myśli swoje dokonania. Poza prorokowaniem i dalekowidzeniem, umiałam teraz tyle samo, co na drugim roku nauki w szkole Mądrych Kobiet, chociaż było to raczej czarostwo niż magia. I w wiedzy tej nadal istniało wiele luk, których Utta nie chciała czy nie mogła zapełnić.
Wprawdzie obecne położenie obozu zapewniało klanowi łatwiejsze życie niż podczas wędrówki, ale Vupsallowie nie próżnowali. Garbowali skóry i szyli z nich ubrania, a kowale w asyście wybranych uczniów oddawali się bez reszty swemu rzemiosłu.
Duże grupy myśliwych opuszczały bez lęku dolinę gorących źródeł, gdyż Utta zapewniała ich, że nie mają się czego bać. Wywnioskowałam, że chociaż jesienią liczni wrogowie na łodziach wtargnęli na ziemie Vupsallów, zimowe miesiące nie sprzyjały żegludze. Wolni od tego zagrożenia oraz od konkurencji innych klanów, wytępionych lub wypartych na zachód, rodowcy Ifenga mieli dla siebie całą tę krainę.
Moglibyśmy łatwo zapomnieć, że znajdowaliśmy się w Escore: nie widzieliśmy ruin, w okolicy nie było niebezpiecznych miejsc, gdzie czaiły się złe moce. Faktycznie nie widziałam tu ani śladu takiego Escore, jakie znałam. A Vupsallowie tak się różnili od przedstawicieli Starej Rasy, a nawet mutantów sprzymierzonych z Ludem Zielonych Przestworzy, że czasami zastanawiałam się, czy w ogóle pochodzili z naszego świata, czy też przybyli przez Bramę stworzoną przez jednego z Wielkich Adeptów.
Odbyłyśmy leczniczy seans, uzdrowiłyśmy dziecko, które przyniosła do Utty jego matka. Chłopczyk spadł ze skały i odniósł tak poważne obrażenia, że żaden z jego krewnych nie mógłby mu pomóc. Pogrążywszy dziecko w głęboki den, żeby mi nie przeszkadzało, posłużyłam się wewnętrznym wzrokiem i naprawiłam to, co było uszkodzone. Utta kale mi nie pomagała, lecz wszystko pozostawiła mojej łnicjatywie.
Kiedy matka odeszła niosąc synka na rękach, stara
Czarownica westchnęła, wsparta na specjalnie dla niej sporządzonym podłokietniku.
- Wszystko w porządku. Zasłużyłaś sobie na miano „córki".
W owej chwili aprobata Utty wiele dla mnie znaczyła, ponieważ szanowałam jej wiedzę. Nie byłyśmy ani przyjaciółkami, ani nieprzyjaciółkami, raczej przypominałyśmy dwie drzazgi z tego samego drzewa pływające obok siebie w jeziorku. Zbyt wiele nas dzieliło - wiek, odmienne doświadczenia oraz dziwna wiedza przeważały nad potrzebą bliskości, szacunkiem i zrozumieniem.
- Jestem stara - ciągnęła. - Gdybym w to spojrzała... - wskazała kryształową kulę, która zawsze leżała obok jej prawej ręki i której teraz nigdy nie używała. Gdybym w to spojrzała, zobaczyłabym tylko Ostatnią Bramę. - Umilkła, a ja nie odchodziłam, gdyż u jej boku trzymało mnie głębokie przekonanie, że Utta ma mi jeszcze wiele do powiedzenia i że to jest dla mnie bardzo ważne. Później uniosła nieco rękę wskazując palcami na wejście do naszej chaty, jednak nawet ten niewielki wysiłek bardzo ją wyczerpał.
- Spójrz... pod matą...
Była to bardzo stara, ciemna mata, spleciona z jakiegoś włókna, a nie z futrzanych pasków jak pozostałe. Na prośbę Utty podeszłam i ją podniosłam, by obejrzeć spód, którego nigdy dotąd nie widziałam.
„Twoja... ręka... ponad tym"... szepnął bezdźwięczny głos w moim umyśle i zgasł. Natychmiast na ciemnym tle maty zapłonęły zawiłe linie i runy. Zrozumiałam wtedy, jakie więzy mi narzuciła wbrew mojej woli. Był to czar, który działał tylko na osoby wtajemniczone w Misteria. Miał przywiązać mnie do Utty i do jej plemienia. Poczułam wówczas do niej głęboką urazę.
Stara czarownica uniosła się nieco; jej ręce spoczywały bezwładnie na ziemi.
- Mój lud... oni potrzebują... - Czy było to wyjaśnienie, a nawet prośba? W każdym razie tak to zrozumiałam. Lecz Vupsallowie nie byłi moim ludem i nigdy
ich nie zaakceptowałam. Nie próbowałam uciekać, ponieważ Utta obiecała przywrócić mi utraconą wiedzę. Ale niech tylko przekroczy Ostatnią Bramę, a odejdę.
Łatwo odczytała moje myśli. Nigdy nie umiałam ich przed nią ukryć. Teraz powoli pokręciła głową.
- Nie - odrzuciła mój plan, choć był bardzo mglisty. - Oni ciebie potrzebują...
- Nie jestem ich Czarownicą - odparowałam szybko. - Ale będziesz...
Nie mogłam się z nią kłócić, była bowiem tak wyschła i osłabiona, że nawet ta błaha sprzeczka śmiertelnie ją wyczerpała.
Ogarnął mnie wtedy niepokój i zawołałam Atorthi. Dałyśmy Utcie wszystkie leki na wzmocnienie, jakie miałyśmy, ale przychodzi taka chwila, kiedy nawet one nie mogą zatrzymać duszy pragnącej porzucić zniszczoną cielesną powłokę.
Stara Czarownica jeszcze żyła, lecz jej ciało było jako kotwica dla duszy, która szarpała się niecierpliwie na uwięzi, chcąc się uwolnić i odejść.
Tak się rzeczy miały przez resztę tego dnia i przez dzień następny. Atorthi i Visma w żaden sposób nie zdołały jej przebudzić. Ja zaś za pomocą mojego daru mogłam jedynie stwierdzić, iż Uttę nadal łączy słaba więź ze światem i z nami. Wyjrzawszy z namiotu zobaczyłam, że wszyscy członkowie klanu siedzieli dokoła w milczeniu, nie odrywając wzroku od otworu wejściowego.
O północy Utta ocknęła się nagle. Jeszcze raz poczułam jej myśli w moim umyśle, kiedy otworzyła oczy i spojrzała na nas władczo.
„Ifengu!" Podeszłam do wejścia i ruchem ręki przywołałam wodza, który siedział między dwoma ogniskami rozpalonymi w taki sposób, w jaki ludzie zawsze budują zabezpieczenia przeciw ciemności i nocnym drapieżnikom. Jeżeli nawet nie przybył ochoczo, to przynajmniej się nie ociągał.
Visma i Atorthi podparły Uttę tak, że prawie siedziała z odrobiną dawnego wigoru. Teraz gestem rozkazała mi
podejść do siebie. Visma cofnęła się, by zrobić mi miejsce. Uklękłam obok starej Czarownicy i ujęłam jej zimną rękę, która mocno zacisnęła się wokół mojej. Jednakże jej umysł już nie dotykał mojego: trzymała się mnie, ale patrzyła na Ifenga.
Ukląkł na znak szacunku. Później Utta zaczęła mówić i jej głos był równie silny jak dawniej, kiedy jeszcze nie tknęła jej starość ani śmierć.
- Ifengu synu Trena, syna Kaina, syna Jupy, syna Twereta, syna Stolla, syna Kjola, którego ojciec Uppon był moim pierwszym małżonkiem, nastał taki czas, że muszę przekroczyć Ostatnią Bramę i was opuścić.
Wódz krzyknął cicho, Utta zaś uniosła rękę mocno zaciśniętą wokół mojej dłoni i wyciągnęła w stronę Ifenga. Teraz on także wyciągnął obie ręce i wyczytałam na jego
twarzy nie tyle smutek, ile lęk dziecka obawiającego się odejścia osoby dorosłej, która była obroną przed ciemnością i nieznanym.
Utta przyciągnęła moją rękę do rąk Ifenga, który ujął ją oburącz tak mocno, że krzyknęłabym z bólu, gdybym się w duchu na to nie była przygotowała.
- Zrobiłam dla was wszystko, co mogłam - powiedziała i gardłowe dźwięki języka Vupsallów, którego musiałam się nauczyć, zabrzmiały mi w uszach równie niemiło, jak niemiły mi był uścisk rąk ich wodza. Utta mówiła dalej: - Przygotowałam dla was zastępczynię, która będzie wam służyła tak jak ja... - Całą siłą woli starała się dokończyć zdanie i z wysiłku chwiała się na boki - ...robiłam! - Uczyniła z ostatniego słowa triumfalny okrzyk, bojowy zew w obliczu śmierci. A potem upadła na wznak i cienka nić łącząca ją z życiem pękła na zawsze.
Rozdział V
Pogrzeb Utty stał się dla Vupsallów okazją do wielkiej ceremonii. Nigdy nie widziałam czegoś podobnego i zdumiały mnie ich przygotowania: takiego obrzędu nikt by nie skojarzył z wędrownym szczepem barbarzyńców, raczej z bardzo starą, konserwatywną cywilizacją. Może tylko to im zostało z przeszłości, tak oddalonej w czasie i przestrzeni, że sami Vupsallowie już o niej zapomnieli.
Atorthi i Visma ubrały zwłoki w najpiękniejszy strój wydobyty z podróżnych kufrów, a później okręciły mokrymi rzemieniami, które po wyschnięciu skurczyły się i na wieki zakryły ciało. Tymczasem wszyscy mężczyźni wyruszyli na południe i wędrowali niemal cały dzień, zanim dotarli do miejsca przeznaczenia. Tam wykopali jamę wielką jak namiot, w którym zmarła spędziła ostatnie dni życia. Zabrali go tam zresztą wraz z saniami pełnymi skalnych odłamków.
Usiłowałam znaleźć odpowiedni moment do ucieczki, ale czar, który rzuciła na mnie Utta, trwał i nie mogłam złamać potężnych run, na jakie nieopatrznie stanęłam wchodząc do jej namiotu. Wystarczyło, że opuściłam granice obozu, a natychmiast ogarniało mnie nieodparte pragnienie powrotu. Nigdy nie zdołałabym go pokonać, chyba że skupiłabym na nim całą wolę i wszystkie siły, a to rzecz nie do pomyślenia podczas ucieczki.
Przez cztery dni przygotowań do pogrzebu pozostawiono mnie samej sobie w nowym namiocie rozbitym nieco na
uboczu. Możliwe, że Vupsallowie oczekiwali, iż odprawię jakiś, dobroczynny dla nich, magiczny obrzęd. W każdym razie nie zwrócili się do mnie o pomoc i byłam im za to wdzięczna.
Na drugi dzień kobiety przyniosły i zostawiły w moim namiocie dwa podróżne kufry Utty. Kiedy zbadałam ich zawartość, okazało się, że pierwszy wypełniały zawiniątka i woreczki z ziołami, z których większość zidentyfikowałam jako lecznicze lub halucynogenne. W drugim znalazłam kryształową kulę Utty, jej przenośny piecyk, różdżkę z wygładzonej białej kości oraz dwa zwoje manuskryptu schowane w metalowych, zardzewiałych futerałach.
Pochwyciłam je żywo, ale początkowo nie mogłam ich otworzyć. Pokryte były symbolami. Niektóre znałam, chociaż nieco różniły się od wcześniej oglądanych. Na końcu każdego futerału znajdował się głęboko wyryty deseń lub wzór. Wydawało mi się, że te znaki mniej były zniszczone przez czas niż reszta powierzchni futerałów. Zauważyłam tam delikatne skręty run, których nie potrafiłam odczytać. Otaczały niewielki, lecz doskonale widoczny rysunek miecza skrzyżowanego z różdżką czarodziejską. Nigdy dotąd nie widziałam obu tych symboli w takim połączeniu. Dla Mądrych Kobiet różdżka była oznaką Czarodziejki, miecz zaś wojownika i nie mogły ze sobą mieć nic wspólnego.
Po bardzo dokładnych oględzinach znalazłam w końcu ledwie widoczną szczelinę i po wielu staraniach otworzyłam oba futerały. Zawiodłam się jednak, bo chociaż zwoje były nietknięte, nie udało mi się żadnego odczytać. Prawdopodobnie miałam do czynienia z prywatnymi notatkami jakiegoś adepta, który wymyślił specjalny szyfr dla lepszego zachowania tajemnicy.
Na początku i na końcu każdego zwoju widniał wyraźnie narysowany miecz skrzyżowany z różdżką: miecz był czerwony, różdżka zaś zielono-złota. Byłam już pewna, że nie trzymam w ręku wytworów złych mocy, gdyż zieleń i złoto są barwami Swiatła.
Ten rysunek zaskoczył mnie bardzo, tutaj bowiem, czego nie było widać dokładnie na futerałach, miecz spoczywał
na różdżce, jakby sugerując, że jego właściciel ponad wszystko przedkładał działanie, poparte, lecz nie zdominowane, przez Moc. Pod rysunkiem znajdowały się nakreślone grubą kreską litery, które miały sens, a przynajmniej tworzyły czytelne słowo. Nie wiedziałam jednak, czy była to nazwa jakiegoś ludu lub miasta, czy też czyjeś imię. Powtórzyłam je kilka razy na głos, żeby się przekonać, czy mi czegoś nie przypomina.
- Hilarion.
Nic dla mnie nie znaczyło i Utta nigdy o nim nie wspominała. Ale przecież prawie nic mi nie powiedziała o swojej przeszłości, koncentrowała się tylko na nauczaniu. Zawiedziona, zwinęłam z powrotem zwoje i znów wsunęłam je do futerałów.
Potem przez jakiś czas siedziałam przyciskając obie dłonie do kryształowej kuli w nadziei, że mimo wszystko poczuję, jak się rozgrzewa, że rozjaśni się i zmieni w zwierciadło, które pokaże mi to, co chciałam zobaczyć. Tak się nie stało i kryształ również włożyłam do kufra wraz z różdżką Utty, której nawet nie spróbowałam dotknąć. Wiedziałam, iż czarodziejskie przybory służą tylko tym, którzy je stworzyli.
Piątego dnia weszły do mojego namiotu dwie kobiety; weszły śmiało, nie czekając na pozwolenie. Niosły ciężki dzban pełen gorącej wody i dużą misę. Za nimi wkroczyła trzecia, z odzieniem przerzuconym przez ramię; w drugiej ręce trzymała tacę z kilkoma dzbanuszkami i puzderkami.
Misę i dzban przyniosły zwykłe, proste kobiety, szaty zaś i tacę z kosmetykami trzymała najnowsza żona Ifenga imieniem Ayllia. Była bardzo młoda, dopiero niedawno przestała być dzieckiem, a już zachowywała się wyzywająco, wysuwając do przodu małe piersi pokryte grubą warstwą farby. Wymalowała na nich dwa szkarłatne kwiaty, a piersiowe brodawki błyszczały, jakby dodała do barwnika startych na pył drogocennych kamieni. Te jaskrawe ozdoby wydały mi się u niej bardziej barbarzyńskie niż u innych kobiet.
Ayllia wydęła wargi i zmierzyła mnie wrogim spojrzeniem. Odkąd zostałam uczennicą i towarzyszką Utty, nie patrzyła tak na mnie żadna Vupsallka. Milcząc czekałam na ciąg dalszy.
- Nadszedł czas. - To żona wodza musiała przerwać milczenie i myślę, że znienawidziła mnie przez to jeszcze bardziej. - Zabieramy Starą do jej wiecznego domu; tam oddamy jej cześć - dodała.
Ponieważ nie znałam ich zwyczajów, uznałam, że najlepiej zrobię wypełniając polecenia. Dlatego pozwoliłam im się wykąpać w gorącej wodzie, do której dodały garść mchu. Ku mojemu zdziwieniu mech spęczniał i stał się czymś w rodzaju gąbki o słabym, dziwnym, ale nie nieprzyjemnym zapachu.
Po raz pierwszy nie dano mi futrzanych spodni, które nosili wszyscy, lecz przyniesioną przez Ayllię szatę: długą i szeroką spódnicę z bardzo starego materiału, która trzymała się dzięki metalicznym nitkom tkanym w pierzaste liście paproci. Owe nici tak zmatowiały, że tylko uważnie przyglądając się im z bliska można było dostrzec niezwykły wzór. Dołem ciemnoniebieskiej spódnicy biegł szeroki na dłoń szlak z takiej samej metalicznej nici; obciążał on szatę, kołysząc się wokół moich kostek.
Na rozkaz Ayllii pomalowano mi piersi, jednak nie w kwiaty, tylko w promienie z połyskującego barwnika. Nie dodano do mojego stroju żadnego naszyjnika, noszonego zwykle przez wszystkie Vupsallki, zamiast tego zarzucono mi na głowę zasłonę z pociemniałej metalicznej nici. Kiedy byłam gotowa, Ayllia ruchem ręki poleciła mi wyjść z namiotu, sama zaś stanęła z tyłu.
Cały klan zgromadził się w uroczystej procesji, na której czele znajdowały się sanie. Nieśli je na ramionach mężczyźni. Czwórkę psów, które służyły Utcie, trzymano na smyczach. Na uniesionych saniach leżało przykryte pięknymi futrzanymi pledami ciało Czarownicy. Sanie od reszty żałobników oddzielała pusta przestrzeń, którą Ifeng polecił mi zająć. Wtedy Visma i Atorthi stanęły obok mnie, jedna z lewej, druga z prawej. Były odziane w nowe szaty
i odświętnie umalowane, ale kiedy przeniosłam spojrzenie z jednej na drugą, chcąc wypowiedzieć, może nie tyle słowa pociechy - bo któż mógłby je pocieszyć po stracie ich pani - ile wyrazić zwykłą ludzką solidarność, nie zwróciły uwagi na moją próbę porozumienia; utkwiły wzrok w saniach i ich brzemieniu. Każda z nich przyciskała do piersi kamienną czarę, których dotąd nie widziałam. We wnętrzu naczyń pienił się i burzył ciemny płyn, jak gdyby mącił go wewnętrzny ogień.
Za nami szedł Ifeng i co znaczniejsi myśliwi i wojownicy, później zaś kobiety i dzieci; do grobu Utty wyruszył gęsiego cały klan. Poza doliną gorących źródeł panowała zima i śnieg pokrywał ziemię. Mną wstrząsnął dreszcz, a idące obok mnie Vupsallki, choć były półnagie jak w zaciszu swych namiotów, zdawały się nie czuć chłodu.
Wreszcie dotarliśmy do otwartej mogiły. Mężczyźni niosący sanie zeszli po ziemnym nasypie do rozbitego na dnie namiotu i wrócili z pustymi rękami. Wtedy Visma i Atorthi podniosły do ust kamienne czary i wypiły chciwie zawartość, jakby od dawna dręczyło je pragnienie, a teraz ofiarowano im źródlaną wodę. Przyciskając do piersi puste naczynia ręka w rękę zeszły do namiotu i już się więcej nie pojawiły.
Nie zdawałam sobie sprawy z tego, co zrobiły, dopóki nie ujrzałam, jak myśliwi zabili szybko i bezboleśnie trzymane na smyczy psy. Owe psy sługi dołączyły do ludzkich służebnych zmarłej Czarownicy. Zrobiłam krok do przodu. Może jeszcze nie jest za późno... Visma, Atorthi... one nie mogą...
Ifeng złapał mnie za ramię tak mocno, że mogłam już tylko bezsilnie patrzeć, jak wojownicy ułożyli psy przed namiotem i przywiązali smycze do palików. Wydawało się, że zwierzęta śpią. I chociaż chciałam pobiec do mogiły i wyprowadzić stamtąd służebne Utty, wiedziałam, że to nie ma sensu. Przeszły już bowiem za swoją panią przez Ostatnią Bramę, skąd nie ma powrotu.
Nie szamotałam się, lecz stałam spokojnie obok Ifenga, drżąc z zimna. Patrzyłam, jak członkowie plemienia,
mężczyźni, kobiety i dzieci, łącznie z niemowlętami przy malowanych piersiach, wszyscy poszli nad otwartą mogiłę. I każdy coś wrzucił, nawet maleńkie dzieci, których rączkami kierowały matczyne dłonie. Mężczyźni wrzucali broń, kobiety zaś złote ozdoby, małe puzderka z pachnącymi olejkami, suszone przysmaki, każdy ofiarował swój skarb, najdroższą rzecz, jaką posiadał. Zrozumiałam wtedy, jak wielkim szacunkiem darzyli Uttę. Musiało im się wydawać, że wraz z nią umarł cały ich dotychczasowy sposób życia, albowiem żyła wśród nich od wielu pokoleń i stała się żywą legendą.
Później mężczyźni zgromadzili się z jednej strony grobu; trzymali drewniane łopaty i sznury do transportu głazów, których potrzebowali do zasypania mogiły. Kobiety otoczyły mnie kręgiem i odprowadziły do obozu. Tym razem nie zostawiły mnie samej w namiocie.
Przyszła do mnie Ayllia w towarzystwie kilku starszych kobiet, ale nie było wśród nich Ausu, pierwszej żony wodza. Kiedy usiadłam na skórzanej poduszce wypchanej pachnącą trawą, Ayllia śmiało przysunęła drugą poduszkę do mojej. Wprawdzie nie wiedziałam, co mnie czeka w najbliższej przyszłości, ale uznałam, że powinnam dochodzić swoich praw. Utta nazwała mnie Czarownicą w obecności Ifenga, nie miałam jednak zamiaru na całe życie związać się z Vupsallami. Odejdę, gdy tylko złamię potęgę run z ciemnej maty.
Ale żeby to osiągnąć, muszę mieć spokój i wolny czas, by zbadać, jaką część Mocy odzyskałam. Tymczasem wydawało się, że właśnie zostanę pozbawiona tej możliwości.
W każdym razie popełniłabym wielki błąd, gdybym jako Czarownica uznała Ayllię za równą sobie, mimo że była ona żoną wodza. Muszę sprawić, żeby od początku się mnie obawiano, inaczej stracę tę niewielką przewagę, jaką zapewniła mi Utta.
Odwróciłam się więc szybko, spojrzałam Ayllii prosto w oczy i zapytałam ostrym tonem:
- Czego chcesz, dziewczyno? - Mimo że mówiłam
łamanym językiem, to naśladowałam Uttę, kiedy od czasu do czasu zwracała się do Vupsallek. Używała takiego samego tonu, jak Czarownice w Przybytku Mądrości karcące nowicjuszkę, która miała wygórowane mniemanie o sobie.
- Jestem Tą, Która Wkłada Rękę Do Ręki - odparła, nie spotkawszy wszakże mojego spojrzenia okazała zaniepokojenie. Dodała jednak impertynencko: - Dlatego moje miejsce jest obok ciebie.
Gdybym lepiej znała obyczaje Vupsallów, przygotowałabym się na to, co miało nadejść. Ale w obecnej sytuacji mogłam tylko kierować się instynktem, ten zaś nakazywał mi zapewnić sobie szacunek wszystkich członków klanu.
- Masz czelność zwracać się w teń sposób do Tej, Która Widzi Przyszłość? - zapytałam zimno.
Traktując Ayllię z góry i zwracając się do niej, jakbym nie znała jej imienia, ponieważ takie błahostki mnie nie obchodzą, upokorzyłam ją w oczach innych kobiet. Może źle postąpiłam, robiąc sobie z niej wroga, lecz i tak nie była moją przyjaciółką, a starając się ją pozyskać, mogłabym wiele stracić.
- Zwracam się do tej, której rękę mam włożyć do ręki... - zaczęła, kiedy jeszcze jedna kobieta weszła do namiotu.
Nowo przybyła szła z trudem, opierając się na ramieniu młodej dziewczyny o nie pomalowanych piersiach i pospolitej twarzy, zeszpeconej czerwonym piętnem na policzku. Była to starsza kobieta, o wysoko upiętych włosach, mocno przyprószonych siwizną przebijającą przez czerwoną farbę. Miała szeroką, nalaną twarz i tłuste, niezgrabne ciało, a jej piersi przypominały puchate poduszki. To nie była otyłość naturalna, lecz chorobliwa tusza. Zauważyłam też u niej inne oznaki złego stanu zdrowia i zastanawiałam się, dlaczego nie widziałam jej wśród kobiet szukających pomocy u Utty.
Dwie siedzące przy wejściu Vupsallki pośpiesznie wstały i przyciągnąwszy poduszki, których przedtem używały, położyły jedną na drugą, żeby nieznajoma mogła łatwiej usiąść, a potem się podnieść.
Ulokowała się przy pomocy służebnej i przez chwilę dyszała ciężko i przyciskała do piersi ręce, jakby w ten sposób chciała złagodzić przeszywający ból. Na jeb widok Ayllia wstała i z nadętą miną odeszła w głąb namiotu. Wyczułam, że niepokój, z jakim spróbowała stawić mi czoło, zamienił się teraz w strach.
Służebna uklękła u boku nieznajomej, żeby widzieć jednocześnie nas obie.
- To jest - powiedziała ledwie dosłyszalnie - Ausu z Namiotu Wodza.
Podniosłam ręce, zrobiłam taki gest, jakbym coś rzucała lub siała (nauczyłam się tego od Utty), i powitałam wylewnie pierwszą żonę Ifenga.
- Błogosławieństwo niech spłynie na ciebie, Ausu, Matko Mężów, pani Namiotu Wodza, a wraz z nim więcej dobrego, niż może się zmieścić w obu dłoniach!
Wydało mi się, że Ausu zaczęła lżej oddychać i przypomniałam sobie, że tylko ona jedna z całego plemienia nie wzięła udziału w pogrzebie Utty. Zrozumiałam, dlaczego: uniemożliwiła jej to otyłość i zły stan zdrowia. Teraz Ausu zwróciła się do mnie:
- Utta powiedziała Ifengowi, że zostawia ciebie i że teraz ty będziesz prostowała nasze ścieżki. - Zamilkła, jakby czekała na odpowiedź lub potwierdzenie swoich słów.
- Utta tak powiedziała - przytaknęłam. Było to prawdą, ale wcale nie znaczyło, iż wyraziłam zgodę na jej plany co do mojej przyszłości.
- Wobec tego wejdziesz pod rękę Ifenga tak jak Utta ciągnęła Ausu sapiąc tak głośno, że z trudem rozumiałam jej słowa, a każde wymamała z widocznym wysiłkiem. Przybyłam więc, by podać za ciebie rękę. A ty, będąc tym, kim jesteś, teraz staniesz się panią w namiocie Ifenga.
Odwróciła lekko głowę i zmierzyła Ayllię tak zimnym i wrogim spojrzeniem, że aż mnie to zaskoczyło. Mimo to Ayllia nie spuściła oczu.
Nie miałam jednak czasu na obserwowanie rozgrywek między żonami wodza. Albowiem - jeżeli dobrze zrozumiałam - chodziło o małżeństwo! Miałam wyjść za Ifenga! Ale czy Vupsallowie nie wiedzieli, że oddając się mężczyźnie utracę Moc Czarownicy, której potrzebowali? A może nie? Moja matka nie przestała być Czarownicą.
Może był to tylko przesąd kultywowany przez Strażniczki dla zapewnienia nietykalności im samym i ich rządom? W każdym razie niczego podobnego nie znano w Escore. Wiedziałam, że Dahaun wcale nie obawiała się zmniejszenia swych zdolności, kiedy dała ostateczną odpowiedź mojemu bratu i .stała się panią jego domu i serca. Zresztą sama Utta wspomniała, że była małżonką dalekiego przodka Ifenga.
Nie miałam pewności, czy taki związek zagraża mojej niedawno odzyskanej Mocy, w każdym razie uznałam go za niebezpieczny dla mnie samej. Nie zamierzałam bowiem ulec Ifengowi, chyba że wziąłby mnie siłą. Gdyby doszło do najgorszego, miałam pod ręką środki, które zamieniłyby mnie w zimny posąg w jego łożu. Wszelako istniało wiele sposobów uniknięcia takiego losu i jeden właśnie przyszedł mi do głowy. Żadna z tych kobiet nie potrafiła czytać moich myśli i mogłam przygotować - jeżeli bym zdążyła - taką odpomedź, która na jakiś czas zadowoli wszystkich zainteresowanych.
Jestem pewna, że nie zdradziłam zaskoczenia, chociaż powinnam była dawno się domyślić, o co chodzi. Zwróciwszy się ku Ausu, powtórzyłam gest dobrej woli i powiedziałam:
- Matka Mężów robi mi zaszczyt, a to przystoi kobietom, które są jako dwie siostry. - (Zażądałam równych praw, czego nie mogłam zrobić w przypadku Ayllii). Chociaż nie dzieliłyśmy tej samej czary jak córki jednej matki - ciągnęłam - to żadna z nas nie będzie ani lepsza, ani gorsza od drugiej.
Odrzuciwszy w ten sposób propozycję objęcia rządów w namiocie Ifenga, usłyszałam szept zgromadzonych kobiet i zrozumiałam, że akceptują moje słowa jako zobowiązanie.
Ausu jakiś czas patrzyła mi prosto w oczy. Później westchnęła i pochyliła się nieco do przodu. Potrafiłam docenić żelazną wolę, która sprowadziła ją do mnie, i determinację, która kazała jej zrobić to, co uważała za słuszne.
Pośpieszyłam zapewnić sobie to, czego potrzebowałam najbardziej - odosobnienie.
- Nie jestem jako Ausu - oświadczyłam. Pochyliłam się do przodu i ośmieliłam się ująć w dłonie jej opuchnięte ręce. - Rozmawiam z duchami tak jak Utta i dlatego
muszę mieć własny namiot, żeby zapewnić im miejsce, kiedy zechcą mnie odwiedzić.
- Tak jest - zgodziła się ze mną. - Lecz żona przychodzi do swego męża. Utta także spędzała część nocy z Ifengiem, kiedy to było potrzebne.
- Jak nakazuje zwyczaj - przytaknęłam, zastanawiając się nad odpowiedzią. - Ale ja zamieszkam osobno. I czy jest coś, co mogłabym dla ciebie zrobić, siostro? Twoje ciało niedomaga, może duchy znalazłyby jakieś lekarstwo...
Grymas wykrzywił wałki tłuszczu tworzące jej twarz. - To zło pochodzące z północy. Nie byłaś z nami dostatecznie długo, siostro, żeby je poznać. To kara za głupstwo, jakie popełniłam. Ach! - Krzyknęła z bólu, wyrwała ręce z moich dłoni i jeszcze raz przycisnęła do piersi. Jej służebna pośpiesznie zdjęła pokrywę z rogowego kubka i dała się napić swojej pani. Nieco bezbarwnego płynu pociekło Ausu z ust, pozostawiając lepkie strużki na licznych podbródkach. - To kara - powtórzyła szeptem. - Nie ma na to rady i muszę cierpieć aż po grób.
Słyszałam o takich klątwach-chorobach duszy atakujących ludzi, którzy nawet niechcący wtargnęli do jednej z enklaw zła. Choroba ducha odzwierciedlała się w ciele. Pokonanie jej wymagałoby wielkiej Mocy. Wtedy po raz pierwszy natrafiłam na ślad kontaktu Vupsallów z pradawnym złem Escore.
Usłyszałam nagle głośny, metaliczny szczęk, który mnie zaskoczył. Zgromadzone w namiocie kobiety odpowiedziały jękliwą pieśnią. Ifeng? Czy to mój narzeczony przybywa po mnie? O nie! Nie miałam czasu, żeby się przygotować! Co mogłam zrobić? W owej chwili straciłam pewność siebie.
- Ifeng nadchodzi. - Z tymi słowami Ayllia zrobiła kilka kroków do przodu. Zauważyłam jednak, że nie zbliżała się zbytnio do pierwszej żony wodza. - Przychodzi po pannę młodą.
- Niech wejdzie - powiedziała z godnością Ausu. Obecne kobiety cofnęły się pod ściany namiotu, a wraz z nimi służebna Ausu. Kiedy Ayllia nie poszła za ich przykładem, Ausu znów spiorunowała ją spojrzeniem i zmusiła do posłuszeństwa.
Później pierwsza żona wodza coś głośno zawołała. Klapa namiotu uniosła się i Ifeng wszedł do środka pochylając głowę, po czym stanął po prawej stronie Ausu. Ta podniosła obrzmiałą dłoń, a wódz wyciągnął prawicę tak, żeby żona mogła ją ująć; żadne z nich nie patrzyło na współmałżonka, raczej na mnie.
Nie wyczytałam z oblicza Ifenga tego, co wcześniej dojrzałam w twarzy jego siostrzeńca - chęci upokorzenia mnie. Przyglądał mi się beznamiętnie jak ktoś, kto bierze udział w obrzędzie należącym do obowiązków naczelnika plemienia. Ale ponad jego ramieniem zobaczyłam twarz Ayllii: malowały się na niej wściekłość i chorobliwa zazdrość.
Ifeng ukląkł obok pierwszej żony. Ausu wyciągnęła do mnie lewicę, a ja złożyłam na niej swoją dłoń i w ten sposób ręka wodza spotkała się z moją. Ausu sapiąc wypowiedziała słowa, których nie zrozumiałam; może był to archaiczny język. Później cofnęła ręce, pozostawiając nasze złączone uściskiem. Ifeng pochylił się ku mnie i wolną ręką ściągnął mi z twarzy zasłonę, którą okręciłam wokół ramion, żeby osłonić się przed chłodem. Później jego palce powędrowały na moje piersi, zdejmując z nich farbę tak jak zdejmuje się odzienie. W tej chwili zgromadzone w namiocie kobiety wydały dziwnie brzmiący okrzyk - podobny do przedśmiertnego triumfalnego zewu Utty - jak gdyby potwierdzając czyjeś zwycięstwo.
Niepokoiłam się coraz bardziej, gdyż nie wiedziałam, jak daleko zamierzał posunąć się Ifeng. Nie miałam okazji do poczynienia niezbędnych przygotowań, a wydawało mi się, że ceremonia się skończyła. Ausu, przypuszczając, że nie znam dobrze vupsallskich zwyczajów, uprzejmie dała mi wskazówkę co do dalszej części ceremonii.
- Weź teraz talerz i czarę, żeby spożyć wspólny posiłek. I niech błogosławieństwo spłynie na ten namiot... Służebna i pozostałe Vupsallki podbiegły i postawiły
Ausu na nogi. Ja również wstałam i z ukłonem wyprowadziłam ją z namiotu. Ayllia już zniknęła, prawdopodobnie tak rozwścieczona nową więzią łączącą mnie z jej małżonkiem, że nie chciała już nic więcej oglądać.
Kiedy wróciłam, Ifeng siedział na jednej ze skórzanych poduszek. Poszłam prosto do odziedziczonego po Utcie kufra wypełnionego ziołami. Wyjęłam stamtąd kilka suchych liści, które mogły zmienić zwykły vupsallski napitek we wspaniałe wino. Wrzuciłam je do czarek, które ktoś postawił przy wejściu, uniósłszy lekko klapę. Widocznie nikt nie chciał nam przeszkadzać.
Oczy Ifenga zabłysły, kiedy zobaczył, co zrobiłam, gdyż zasoby Utty były wysoko cenione. Czekał więc cierpliwie, podczas gdy ja dorzucałam do jego czarki jeszcze kilka listków i dobrze mieszałam patykiem.
Nie zawsze trzeba wypowiadać zaklęcie na głos, ponieważ najbardziej liczy się wola osiągnięcia oczekiwanego rezultatu. A tamtej nocy włożyłam w to całą siłę woli. Nie dodałam nic poza ziołami, które Ifeng dobrze znał, ale to, co wypowiedziałam w myślach, miało mnie uratować.
Przynajmniej w tej sprawie Utta nie narzuciła mi swojej woli. Ifeng wypił napój i razem ze mną spożył weselną potrawę. Później zaczął się kiwać i zasnął. Wyjęłam wtedy z kufra Utty długi, jaskrawoczerwony kolec. Okręciłam go dwoma wyrwanymi włosami, wymawiając pewne słowa, których wódz Vupsallów nie mógł słyszeć.
Następnie wbiłam kolec w poduszkę, na której spał, i zaczęłam tkać sen. Niełatwo jest wyobrazić sobie coś, czego się nigdy nie przeżyło. Ale kiedy Ifeng odwrócił się i wymamrotał coś pod nosem, śniło mu się, że się ożenił i wszedł do łoża nowej małżonki.
Czy było tak również z Uttą? Zastanawiałam się nad tym, kiedy skończywszy czarowanie siedziałam wyczerpana i w słabym blasku uwięzionych świetlików przyglądałam się śpiącemu mężczyźnie. Czy w podobny sposób stała się żoną kolejnych wodzów, a jednocześnie pozostała Czarownicą? Przekonam się o tym, gdy Ifeng się obudzi. Wtedy sprawdzi się moc moich czarów.
Rozdział VI
Tamta noc była długa i miałam dużo czasu na rozmyślania; starałam się też przewidzieć niebezpieczeństwa, które mogły mi teraz zagrozić. Wiedziałam, że Utta nauczyła mnie od nowa wielu rzeczy. Pozostawiła jednak w mojej wiedzy luki albo celowo, albo wynikło to z faktu, iż nie należałyśmy do tego samego rodzaju Mądrych Kobiet. Mogłam więc upodobnić się do rannego wojownika, który, choć praworęczny, w walce musi używać lewej ręki.
Stara Czarownica nie przywróciła mi proroczego daru. Był to najważniejszy z moich talentów i do niego przede wszystkim będą się odwoływać Vupsallowie. Coraz bardziej niepokoiło mnie to niedopatrzenie. Czy Utta obawiała się, że użyję telepatycznej więzi, by wezwać pomoc z Zielonej Doliny? Zrobiła ze mnie Czarownicę pozbawioną najważniejszego dla jej ludu daru, daru przewidywania przyszłości.
Ifeng nadal spał. Przekradłam się na drugą stronę namiotu, odwróciłam runiczną matę i znów próbowałam odczytać linie, które przykuły mnie do tych ludzi. Jednocześnie szukałam w pamięci wiadomości o takich czarach, o ich rzucaniu i łamaniu.
Mądra Kobieta Władająca Mocą może na wiele sposobów narzucić swoją wolę innej osobie (zwłaszcza mniej utalentowanej lub takiej, która nic nie wie o tych sprawach). Wystarczy podarować jej coś cennego. Ale dla mniej zdolnej Czarownicy jest to niebezpieczne, gdyż w razie odmowy
przyjęcia podarunku, czar spadnie na ofiarodawczynię. Za pomocą odpowiednich czarów i specjalnych snów można zwabić duszę, wyprowadzić ją z czyjegoś ciała i zmienić oba elementy w niewolników Czarownicy: pozbawione duszy ciało i, w innym świecie, bezcielesną duszę.
Lecz takimi sprawami zajmowali się słudzy i służki Ciemności. Dobrze wiedziałam, że Utta, bez reszty oddana swemu przybranemu plemieniu, nie czerpała Mocy ze Światła ani z Ciemności. Nie, jeżeli miałam złamać przykuwające mnie do Vupsallów runy (a musiałam zrobić to szybko), powinnam wykorzystać to, czego się od niej nauczyłam.
Wątpiłam jednak, abym to mogła zrobić teraz - jeszcze nie. Ale wszędzie praktyka wspomaga wiedzę i można udoskonalić swoje umiejętności posługując się nimi. Podkradłam się znów do Ifenga i przez jakiś czas wsłuchiwałam w jego oddech. Snów, które mu zesłałam, już nie śnił, spał jednak głęboko i miał się nieprędko obudzić. Ostrożnie zdjęłam ślubną suknię i starannie ją zwinęłam. Stałam teraz naga, zeskrobując z ciała farbę, żeby pozbyć się wszystkiego, co mnie wiązało z Vupsallami. Postanowiłam bowiem użyć czaru, który uznałam za zbyt trudny dla moich kulejących jeszcze umiejętności, lecz który był dla mnie jedyną szansą poznania najbliższej przyszłości.
Jest bowiem takie prawo: każdy przedmiot, którym ktoś się posługiwał, zachowuje ślad swego właściciela. Chociaż większość osobistych rzeczy Utty znalazła się w jej grobie, pozostały jednak jej czarodziejskie przybory i zioła ukryte w obu kufrach.
Drżąc z zimna uklękłam przy kufrze, w którym znajdowały się nieczytelne manuskrypty. Podczas oględzin dowiedziałam się, że ze wszystkich rzeczy Utty one właśnie zawierały najwięcej mocy.
Wyjęłam je i usiadłam trzymając w dłoniach. Pełna skupienia pozwoliłam swojemu umysłowi zamienić się w spokojną powierzchnię wody, w zwierciadło, w którym mogłyby się odbić pochodzące ze zwojów obrazy.
Wyczułam poruszenie - lekkie, niechętne - jak gdyby
od powstania rękopisów upłynęło tak wiele czasu, że mimo moich największych wysiłków mogłam przywołać jedynie cień cienia.
Nie stałam się zwierciadłem, raczej spojrzałam tylko w zasnute mgłą zwierciadło. Lecz w tej mgle coś się poruszyło; zakurzone ciemne postacie zbliżały się i oddalały. Na nic mi się to nie zda! Nie potrafiłam uczynić ich wyraźniejszymi.
Futerały zaczęły ciążyć mi w dłoniach. Wydały mi się tak lodowato zimne, że aż się wzdrygnęłam.
Jeżeli nie futerały ze zwojami, to może same zwoje? Odłożyłam jeden futerał na bok, otworzyłam drugi i wyjęłam z niego manuskrypt. Ujęłam go oburącz i przycisnęłam do czoła podobną do wyschniętego liścia powierzchnię. Teraz...
Gdyby nie wyrobiona latami wewnętrzna dyscyplina, krzyknęłabym na cały głos, kiedy obraz dosłownie wskoczył mi do głowy. Mój umysł napełniły wirujące gwałtownie sceny, przemykające tak szybko, że nie mogłam zrozumieć ich znaczenia. Linie formuł, kolumny run pojawiały się i znikały, zanim zdołałam je odczytać. Nie dostrzegłam w nich nawet szczypty logiki czy kolejności sekwencji. Sprawiało to wrażenie, że ktoś do pustego kosza nawrzucał różności i energicznie je wymieszał.
Opuściłam zwój i włożyłam do futerału. Później złapałam się za głowę, gdyż od wirowania nie uporządkowanych strzępów wiedzy rozbolała mnie tak jak wtedy, kiedy przybyłam do obozu Vupsallów. W tej chwili nie mogłam dalej badać sekretów Utty metodą prób i błędów. Poczułam się bowiem nagle zmęczona i senna, a oczy same mi się zamykały. To jest tak, pomyślałam z niepokojem, jakbym wypiła zawartość czary, którą przygotowałam dla Ifenga, i teraz miała podążyć za nim w krainę snów.
Pozbierałam się na tyle, że ospale ubrałam się w codzienny strój, który odłożyłam, kiedy dano mi ślubną szatę. Okręciwszy się obszernym płaszczem z kapturem raczej osunęłam się na posłanie, niż położyłam, i natychmiast zasnęłam. I przyśnił mi się dziwny sen.
Zobaczyłam twierdzę, zamek równie wielki jak centralna cytadela w Es. Było to największe dzieło ludzkich rąk, jakie widziałam w życiu. Niektóre jego części wydawały się tak solidne jak kamienie Es, ale inne fragmenty migotały, pojawiały się i znikały, jakby znajdowały się nie tylko tu, lecz i w jakimś innym świecie. Chociaż było to prawdą, nie miałam jednak pojęcia, dlaczego i jak się to działo.
Ujrzałam we śnie kogoś, kto to wszystko zbudował, zarówno własnymi rękami i rękami swoich sług, jak i za pomocą czarów. Nie Mądrą Kobietę, ale adepta, potężniejszego od zwykłego czarownika czy czarodzieja. A zamek ów był jedynie osłoną dla czegoś znacznie dziwniejszego i mocarniejszego.
Czasami widziałam nieznanego adepta jako mglisty cień, kiedy indziej zaś bardzo wyraźnie, jak gdyby wychodził i powracał za zasłonę czarów. Należał do Starej Rasy, lecz dostrzegłam w nim coś, co wskazywało, że był rodem z innego miejsca i czasu.
W swej pracy posługiwał się Mocą. Widziałam, że zbierał surowe włókna energii, tkał je i nadawał im pożądany kształt. Poruszał się pewnie, jak ktoś, kto dobrze wie, co ma zrobić, i nie obawia się, że straci nad wszystkim kontrolę. Patrzyłam na niego z zazdrością. Kiedyś i ja niemal tak samo ufałam we własne siły, zanim mnie nie ukarano, i teraz musiałam na oślep pełzać tam, gdzie chciałabym biec.
Pod jego stopami płonęły ogniem runy, a powietrze wirowało od słów, które wypowiadał, lub od siły wydanych w myśli rozkazów. Był największym władcą Mocy, jakiego widziałam, chociaż raz czy dwa przyglądałam się, jak rzucały czary najpotężniejsze z Mądrych Kobiet.
Zauważyłam teraz, że owo tkanie i budowanie skoncentrowane było w sali, w której pracował, a linie run, zawirowania i ruch powietrza skupiły się w jednym miejscu. Wreszcie zobaczyłam tam świetlne drzwi. Zrozumiałam, że oglądałam we śnie powstanie jednej z łączących światy Bram, które można było znaleźć w tej starożytnej krainie. Wiedzieliśmy o ich istnieniu, ale dopiero po przybyciu do
Escore dowiedzieliśmy się, że stworzyli je adepci. Teraz stałam się świadkiem otwarcia takiego właśnie przejścia.
Nieznany z imienia adept stał chwilę przed bramą, lekko rozstawiwszy nogi, po czym uniósł do góry ręce w bardzo ludzkim, triumfalnym geście. Skupienie na jego twarzy ustąpiło miejsca radosnemu uniesieniu. Lecz otworzywszy swoją bramę, nie śpieszył się tam wejść.
Raczej się cofnął, powoli, krok za krokiem, nie dostrzegłam jednak, by jego pewność siebie zmniejszyła się choć o włos. Sądzę, że ogarnął go lekki niepokój, powstrzymujący od nierozważnego skoku w nieznane. Usiadł na krześle i wpatrywał się w bramę. Oparłszy brodę na splecionych dłoniach rozmyślał lub układał plany.
Kiedy tak siedział, przyglądając się swemu dziełu, nadal go obserwowałam, jak gdyby to sam adept, a nie jego czary sprowadził mój niezwykły sen. Jak już powiedziałam, mężczyzna ten należał do Starej Rasy albo przynajmniej był mieszańcem z nią spokrewnionym. Był stary czy młody? Nie dostrzegłam w nim żadnych oznak starości. Miał ciało człowieka czynu, wojownika, chociaż nie nosił broni. Ubrany był w szarą szatę, ściśniętą mocno w pasie szkarłatną szarfą, wzdłuż której falowały złote i srebrne linie. Jeśli skupiło się na nich uwagę, linie te zdawały się układać w runy, lecz zapalały się i gasły zbyt szybko, by dały się odczytać.
Wydawało mi się, że adept podjął jakąś decyzję, bo wyciągnął przed siebie ręce. A kiedy głośno klasnął, zobaczyłam ruch jego ust. Świetlna brama zniknęła. Jej twórca stał teraz w ciemniejącej szybko sali. Byłam jednak pewna, iż nadal triumfował, gdyż zbudowawszy raz przejście do innego świata, w każdej chwili mógł to powtórzyć.
Odniosłam wrażenie, że mój sen miał mi ukazać z całego zamku tylko tę salę, albowiem już po chwili znalazłam się w długim korytarzu, a następnie przeszłam przez wielką bramę. Strzegły jej przyczajone potwory z koszmaru sennego; kiedy je mijałam, spojrzały na mnie uważnie, wiedziałam jednak, że nie mogły zrobić nic złego komuś takiemu jak ja.
Pokazano mi tę drogę tak szczegółowo, że pomyślałam
po przebudzeniu, iż gdybym znalazła się w tym miejscu, bez trudu trafiłabym do wielkiej sali jak ktoś, kto tam mieszkał od dziecka.
Nie wiedziałam, dlaczego przyśnił mi się ten sen, a przecież nigdy nie dzieje się tak bez powodu. Być może zrodził się z nieudanej próby „odczytania" zwoju? Nadal tak bardzo bolała mnie głowa, że światło dzienne stało się prawdziwą udręką dla oczu. Usiadłam jednak gwałtownie i spojrzałam na śpiącego Ifenga, który właśnie się poruszył. Skoczyłam szybko ku niemu, wyrwałam cierń z poduszki i ukryłam w lamówce opończy. Osunęłam się na posłanie w chwili, gdy wódz się obudził.
Zamrugał oczami, a kiedy oprzytomniał, uśmiechnął się nieśmiało, co nie pasowało do takiego człowieka jak on. - Dobrego poranka...
- Dobrego poranka, wodzu mężów - powitałam go ceremonialnie.
Ifeng usiadł na poduszkach i rozejrzał się wokoło, jakby nie był pewny, gdzie spędził ostatnią noc. Na moment ogarnął mnie strach, że zesłałam mu tak marny sen, iż przejrzał oszustwo. Jednak po chwili okazało się, że niepotrzebnie się niepokoiłam, ponieważ wódz pochylił głowę i rzekł do mnie tak:
- Siła zwiększa siłę, o Prorokini. Przyjąłem twój dar i nadal będziemy wielcy jak wtedy, gdy żyliśmy pod ręką Utty. - Później skrzyżował palce. Jego współplemieńcy, mówiąc o zmarłych, w ten sposób chronili się przed nieszczęściem. Odszedł ode mnie jak człowiek, który dobrze spełnił swój obowiązek.
Ale jeśli zesłany przeze mnie sen zadowolił Ifenga i jego podwładnych, których uspokoił opowieścią o nocy poślubnej, przysporzył mi także wroga, o czym rychło się dowiedziałam. Zgodnie ze zwyczajem, rankiem tego dnia odwiedziły mnie starsze, najdostojniejsze kobiety plemienia, przynosząc mi dary. Ausu nie przyszła, ponieważ dałam jej jasno do zrozumienia, że jesteśmy sobie równe w rodzinie Ifenga. Jako ostatnia zjawiła się Ayllia.
Przyszła w chwili, gdy byłam sama, wyraźnie czekając,
aż zostaniemy bez świadków. Kiedy weszła do namiotu, wrogość otaczała ją niby ciemna chmura. Tak bardzo wzrosły moje umiejętności, że widziałam niebezpieczeństwo stanąwszy z nim twarzą w twarz.
Tylko ona jedna spośród Vupsallów zdawała się nie lękać moich czarów. Zachowywała się tak, jakby potrafiła zajrzeć do mego umysłu, i wiedziała, jak niewiele mogłam zdziałać. Teraz ani nie usiadła, ani nie powitała mnie ceremonialnie. Zamiast tego z takim impetem cisnęła na ziemię śliczną małą szkatułkę, że ta się otwarła i wypadł przepiękny naszyjnik.
- Slubny dar, starsza żono. - Mówiąc to wykrzywiła wargi, jakby poczuła gorycz. - Ausu cię pozdrawia...
Nie mogłam tolerować takiej impertynencji.
- A ty, młodsza siostro? - zapytałam zimno.
- Nie! - Odważyła się zaprzeczyć. Zauważyłam jednak, że przezornie zniżyła głos. Z jakiegoś powodu miotał nią głuchy gniew, ale była wystarczająco ostrożna, by nie dać się podsłuchać.
- Nienawidzisz mnie - powiedziałam otwarcie. - Dlaczego?
Ayllia uklękła i jej twarz znalazła się prawie naprzeciw mojej. Widziałam ciemniejącą wokół niej chmurę wściekłości i krople piany w kącikach wydatnych ust.
- Ausu jest stara - syknęła - i rządzi w namiocie Ifenga w małych sprawach. Jest chora... już jej na tym nie zależy... - mówiła gwałtownie, dosłownie plując na wszystkie strony, tak że kropelka śliny spadła mi na policzek. - Ja! - uderzyła się pięścią w jaskrawo pomalowaną pierś - ja jestem główną żoną Ifenga albo nią byłam, dopóki twoje czary nie odjęły mu rozumu. Tak, Czarownico, zabij mnie, zamień w robaka, którego zdepczesz nogą, w psa, który ciągnie sanie, w nieczuły kamień! Będzie to dla mnie lepszy los niż moje obecne położenie w namiocie Ifenga.
Mówiła prawdę. Powodowana chorobliwą zazdrością wolałaby raczej, abym ją zaczarowała - a wydawało jej
się, że potrafię to zrobić - niż żeby miała się przyglądać, jak zajmuję jej miejsce i nad nią triumfuję. Rozpacz i zazdrość dodały jej odwagi i ośmieliła się rzucić wyzwanie komuś takiemu jak ja.
- Ja nie chcę Ifenga - powiedziałam stanowczo. Kiedyś mogłabym zapanować nad jej umysłem i wolą, sprawić, by bez zastrzeżeń uwierzyła w każde moje słowo. Teraz zaś starałam się ją przekonać i mówiłam prawdę, chociaż obawiałam się, że niezbyt mi się to uda.
W każdym razie Ayllia siedziała teraz w milczeniu, jakby rozważała moją odpowiedź. Pośpiesznie więc wykorzystałam niewielką przewagę, którą mi to zapewniło.
- Jak sama powiedziałaś, jestem Czarownicą - oświadczyłam. - Nie jestem i nie będę zależna od żadnego mężczyzny, ani wodza, ani zwykłego wojownika. To tkwi we mnie. We mnie! Czy to rozumiesz, dziewczyno? Przycisnęłam ręce do piersi robiąc arogancką minę, jaką Mądre Kobiety przybierały równie łatwo, jak zmieniały swoje szaty i klejnoty.
- Weszłaś do łoża Ifenga - odparła ponuro, ale opuściła wzrok, jakby chciała się przyjrzeć otwartej szkatułce i naszyjnikowi, które leżały na ziemi między nami.
- Dla dobra klanu. Czyż nie nakazuje tego obyczaj? Mogłabym - tak, mogłabym - rozbroić Ayllię mówiąc jej prawdę o tamtej nocy, postanowiłam jednak tego nie robić. Zachowanie własnych sekretów to pierwsza lekcja, której uczy się każdy poszukiwacz wiedzy.
- On... on znów do ciebie przyjdzie. Jest jak człowiek, który skosztował przysmaku i nie zazna spokoju, dopóki znów go nie spożyje! - zawołała.
- Nie, już nie przyjdzie - odparłam z nadzieją, że to się sprawdzi. - Albowiem te z nas, które kroczą ścieżką Mocy, nie mogą jednocześnie żyć z mężczyznami i posługiwać się magiczną wiedzą. Jeden raz - tak, żeby sprawić, by nasza siła przeszła w części do wodza, tak jak się należy, ale nie więcej.
Ayllia spojrzała mi teraz w oczy i spostrzegłam, że osłabł miotający nią gniew, ale nie jej upór.
- Czy głodny człowiek dba o słowa? - nie ustępowa
ła. - Słowa tylko dźwięczą mu w uszach, nie napełnią żołądka. Ty pragniesz jednego, ale powiadam ci, że Ifeng jest odmiennego zdania. On zdaje się śnić na jawie...
Zaniepokoiłam się. Czy odgadła prawdę o tej nocy nic mi o tym nie mówiąc? Czym mogło mi to grozić?
- Powiedz mi - Ayllia pochyliła się jeszcze niżej jakie czary wy, Mądre Kobiety, rzucacie na mężczyznę, który zawsze trzeźwo patrzył na świat i nie tracił głowy w takich sprawach?
- Nie mam z tym nic wspólnego - zapewniłam ją. Ale czy tak było naprawdę? Rzuciłam czary na Ifenga w pośpiechu i może wtedy jasno nie myślałam. Jeżeli tak się rzeczy mają, dam sobie z tym radę. Przycisnęłam rękami tę część płaszcza, w której ukryłam zaklęty kolec i poczułam lekkie ukłucie. - Bądź pewna, Ayllio, że jeśli przypadkiem go zaczarowałam, złamię ten czar i to szybko. Pragnę tego tak samo jak ty!
- Uwierzę ci dopiero wtedy, gdy Ifeng znów stanie się sobą i przyjdzie na moje posłanie równie chętnie jak dwie noce temu - oświadczyła ponuro. Odniosłam wrażenie, że trochę mi uwierzyła.
Teraz wstała i powiedziała do mnie tak:
- Udowodnij mi, Mądra Kobieto, udowodnij, że nie jesteś moim wrogiem, a może i wrogiem nas wszystkich! Odwróciła się na pięcie i odeszła. Kiedy się upewniłam,
że wróciła do swego namiotu, opuściłam klapę u wejścia i przymocowałam do wewnętrznego palika, by zapewnić sobie spokój. Zgodnie ze zwyczajem nikt nie wchodzi do namiotu z opuszczoną klapą.
Nie miałam uczennicy ani służebnych tak jak Utta. Mimo to poruszałam się ostrożnie, bojąc się, żeby ktoś mnie nie podpatrzył.
W jednym z przenośnych piecyków żarzył się węgielek. Poczęłam na niego dmuchać, dodając najpierw kilka wiórków, a potem suszone zioła. Kiedy wonny dym rozszedł się po namiocie, wrzuciłam zaczarowany kolec do ognia. Trochę szkoda, gdyż w razie potrzeby będę musiała robić drugi. Ale jeśli Ayllia miała rację i istotnie zawróciłam
Ifengowi w głowie, chciałam jak najszybciej rozwiać tę iluzję.
Podziałało, bo wódz już nie zbliżył się do mnie i przez jakiś czas nikt mnie nie odwiedzał. Vupsallowie przypuszczalnie zamierzali znów ruszyć w drogę. Uważałam, że znaleźli dogodne miejsce na postój i że mogli pozostać tu aż do końca zimy. Okazało się jednak, iż zaczyna brakować zwierzyny. Myślę też, że nieodłączną częścią ich charakteru był wrodzony niepokój i dlatego nigdzie nie mogli zagrzać miejsca, nawet jeśli natrafili na dobre do życia warunki.
Pozostawiona samej sobie, mimo że każdego ranka przynoszono mi do wejścia jedzenie i drwa na opał, spędzałam długie godziny usiłując za pomocą czarodziejskich przyborów Utty przypomnieć sobie utracone umiejętności. Wiedziałam, że prędzej czy później, a raczej prędzej, Ifeng i jego ludzie zażądają ode mnie, abym spojrzała w przyszłość. Oczywiście mogłam udawać, że to robię, ale nie ośmieliłabym się oszukiwać. Nie chciałam znów nadużyć Mocy, bo utraciłabym to, co z takim trudem odzyskałam.
Lecz mimo ciągle ponawianych prób nie wrócił proroczy dar. Poszukiwania za pomocą myśli też niczego nie dały. Może gdyby pomógł mi ktoś znający się na tym, nawiązałabym kontakt z moimi braćmi. Aż wreszcie natrafiłam na jeden z przyborów Utty. Był starannie zawinięty i ukryty na samym dnie kufra, jakby dawno o nim zapomniała. Trzymając go w rękach, przyjrzałam mu się uważnie.
Podobnymi pomocami posługują się nowicjuszki w Przybytku Mądrości. Była to wprawdzie dziecinna zabawka w porównaniu z tamtymi skomplikowanymi i wydajnymi przyborami, ale lepsze to niż nic... a ja teraz byłam w tych sprawach niby dziecko. Muszę nauczyć się pokory i używać tego, co mam.
Była to drewniana tabliczka z trzema rzędami wyrytych w niej run. Zauważyłam ledwie dostrzegalne ślady czerwonej farby w głębokich szczelinach pierwszego, złotej w zmatowiałych śladach drugiego rzędu; trzeci był bardzo ciemny i na pewno dawno temu pomalowano go na czarno.
Jeżeli zdołam się posłużyć tym przyborem, choćby w niewielkim stopniu, to odpowiem na pytanie Ifenga i nie będę oszukiwać. A co z moim własnym pytaniem, na które tak bardzo pragnęłam otrzymać odpowiedź? Czyż można sobie wyobrazić lepszy początek?
Kyllan, Kemoc! Zamknęłam oczy i przywołałam w pamięci twarze najdroższych memu sercu istot, nieodłącznych części mnie samej, a potem zaczęłam cicho śpiewać słowa tak stare, że już nic nie znaczyły i służyły tylko do przywołania pewnych energii.
Położyłam tabliczkę na kolanie, podtrzymując ją prawą ręką. Palcami lewej dotknęłam zrytej runami powierzchni i zaczęłam wodzić z góry na dół, najpierw wzdłuż czerwonego rzędu, następnie złotego, a później, chociaż musiałam się do tego zmusić, wzdłuż czarnego. Raz, drugi, trzeci...
I otrzymałam odpowiedź. Nagle moje palce przywarły do nierównej powierzchni, jakby się w nią zagłębiły, zlały z drewnem. Otworzyłam oczy, żeby odczytać posłanie.
Złoto! Nie do wiary, ale złoto: to życie i nie tylko życie, to także pomyślność dla moich bliskich. Kiedy tylko w to uwierzyłam, przymus znikł i mogłam cofnąć rękę.
Niewyobrażalnie wielki kamień spadł mi z serca. I bynajmniej nie wątpiłam, że dobrze odczytałam odpowiedź na zadane w myśli pytanie.
A teraz... moja własna przyszłość. Ucieczka - jak i kiedy?
To było znacznie trudniejsze, gdyż nie mogłam zbudować w myśli wyraźnego obrazu. Zapragnęłam więc z całej duszy znaleźć się gdzie indziej i czekałam na odpowiedź.
Moje palce znowu przylgnęły do tabliczki, lecz tym razem blisko podstawy czerwonej kolumny. Zrozumiałam, że ucieczka jest możliwa, choć wiąże się z nią jakieś niebezpieczeństwo, i że nie uda mi się zbiec w najbliższej przyszłości.
Ktoś skrobnął w klapę namiotu.
- Szukamy, o Prorokini - rozległ się głos Ifenga. Czy mój przeciwczar zawiódł? Ale małżonek na pewno nie czekałby na zewnątrz i nie zadał takiego pytania.
- Ci, którzy szukają, mogą wejść - użyłam formułki Utty i odsłoniłam wejście.
Ifeng nie był sam. Razem z nim przyszli trzej najstarsi wojownicy, którzy tworzyli nieoficjalną radę u boku wodza. Na mój powitalny gest uklękli, a później siedli na piętach. Ifeng przemówił w ich imieniu:
- Musimy stąd odejść, gdyż potrzebujemy mięsa zaczął.
- Tak jest - zgodziłam się z nim. Znów trzymałam się formułek mojej poprzedniczki. - Dokąd ludzie zamierzają się udać?
- Właśnie o to chcielibyśmy zapytać, o Prorokini. Chcemy bowiem powrócić na wschód, pójść brzegiem rzeki nad morze, gdzie była nasza ojczyzna, zanim napadli na nas wrogowie. Ale czy nie ściągniemy przez to na siebie nieszczęścia?
Tak, jak się tego obawiałam, zażądali ode mnie, żebym przepowiedziała przyszłość. A ja dysponowałam tylko drewnianą tabliczką i własnym palcem. Zrobię, co mogę, ufając, że dobrze mi pójdzie.
Wyciągnęłam tabliczkę i zauważyłam, że wojownicy spojrzeli na nią ze zdziwieniem, jakby widzieli ją po raz pierwszy.
- Czy nie patrzysz w świecącą kulę? - zapytał Ifeng. Utta tak robiła...
- A czy ty - odparowałam - nosisz tę samą włócznię i ten sam miecz, co Toan, który siedzi na prawo od ciebie? Nie jestem Uttą i nie posługuję się tą samą bronią, co ona.
Możliwe, że moja odpowiedź wydała mu się logiczna, bo skinął głową i o nic więcej nie pytał. Zamknęłam oczy i skupiłam się na przewidywanej podróży, starając się uporządkować myśli. I znowu trudno mi było sformułować pytanie jako wyraźny myślowy obraz. Wreszcie uznałam, że najlepiej zrobię, jeżeli skoncentruję się na sobie. I na tym właśnie polegał mój błąd.
Przesunęłam palcami po tabliczce; natrafiły na opór i zatrzymały się. Otworzyłam oczy i zobaczyłam je w połowie pierwszej kolumny.
- Istotnie czeka nas taka podróż - powiedziałam Ifengowi. - Trochę niebezpieczna, ale nie zagraża nam śmiertelne niebezpieczeństwo. Nie jest to poważne ostrzeżenie.
Wódz z zadowoleniem skinął głową i rzekł:
- Niech więc tak będzie. W życiu zawsze grozi jakieś niebezpieczeństwo. Ale mamy oczy, żeby widzieć, uszy, żeby słyszeć, i mamy zwiadowców, którzy lepiej niż inni umieją to wykorzystywać. A zatem udamy się na wschód, o Prorokini. Wyruszymy trzeciego dnia o świcie.
Rozdział VII
Nie chciałam wędrować na wschód, jeszcze dalej od tej części Escore, która tyle dla mnie znaczyła. Nawet gdybym złamała moc run i mogła uciec, będzie mnie dzielić od Zielonej Doliny wiele mil, nieznane okolice pełne pułapek, chytrych i przemyślnych pułapek. Jednakże czary Utty nie zostawiły mi wyboru i kiedy Vupsallowie wyruszyli na wschód, pojechałam wraz z nimi. Mogłam tylko spróbować dobrze zapamiętać drogę, żeby później wrócić bez trudu. Nie wątpiłam, że zerwę magiczne więzy - nie wiedziałam tylko kiedy.
Podczas postoju w dolinie gorących źródeł zapomnieliśmy - albo to ja zapomniałam - o surowości zimy. Opuszczając dolinę trafiliśmy z początku lata w sam środek zimy.
Psy i sanie Utty umieszczono w jej grobie, ale zgodnie ze zwyczajem Ifeng podarował mi nowe oraz parę dobrze wytresowanych psów; przysłał mi też służebną Ausu do pomocy w pakowaniu. Dotychczas nie miałam własnej służki ani o nią nie prosiłam, nie chciałam bowiem, żeby mnie podglądano, kiedy usiłowałam odzyskać utracone umiejętności. Teraz jednak zdałam sobie sprawę, jak wiele pracy podczas podróży zaoszczędziły mnie i Utcie Visma i Atorthi. A ponieważ nie umiałam obchodzić się z namiotem, będę musiała poprosić o taki „dodatek" do mojego gospodarstwa.
Wśród Vupsallów, choć był to mały klan, istniał od
bardzo dawna system kastowy. Mieszkańcy niektórych namiotów byli zwolnieni od świadczeń na rzecz Ifenga czy pozostałych wodzów, inni zaś słuchali ich bez szemrania. Później dowiedziałam się, że ta druga grupa to jeńcy wojenni i branki, jak Visma, albo ich potomkowie.
Obserwowałam uważnie te rodziny podczas przygotowań do podróży, chcąc wybrać kobietę, którą mogłabym przyjąć do mojego namiotu. Wahałam się między dwiema. Jedna była wdową mieszkającą w namiocie swego syna. Miała posępną, zrytą zmarszczkami twarz i krążyła ospale wśród członków rodziny niemal tak jak kolderscy niewolnicy z opowieści mojej matki. Nie sądziłam, by nadal powodowała nią kobieca ciekawość, nie wyglądała też na osobę lubiącą podglądać. Miałam nadzieję, że odpłaci mi lojalnością za to, że zabiorę ją z namiotu syna, gdzie była tylko zahukaną służką.
Druga kandydatka to młoda dziewczyna, sprawiająca wrażenie posłusznej. Miała zniekształconą stopę, co nie przeszkadzało jej w pracy, lecz odebrało nadzieję na zamążpójście, chyba że zostałaby drugą lub trzecią żoną, a więc bardziej służebną niż małżonką. Ta jednak wydawała mi się zbyt bystra, żeby być użyteczną.
Nauczyłam się kierować psami za pomocą rozkazów, do których wykonywania przyuczono je bardzo wcześnie. A kiedy wszystek bagaż znalazł się na saniach, zajęłam miejsce w szeregu tuż za saniami domu Ifenga.
Wojownicy otoczyli kolumnę z dwóch stron, pomagając psom ruszyć z miejsca wyładowane po brzegi sanie, użyczając własnej siły, pchając i ciągnąc. Niebawem opuściliśmy ciepłą dolinę i pojechaliśmy w dół zbocza po śniegu i lodzie. Kiedy sanie znalazły się na ułatwiającym podróż śniegu, wojowie ustawili się wachlarzem po obu stronach pochodu, tworząc ochronną barierę.
I znowu wędrowaliśmy przez opustoszałe okolice, gdzie nie widziałam żadnych pozostałości ludzkich siedzib, które często napotykaliśmy w zachodniej części Escore. Dało mi to wiele do myślenia, ponieważ ta kraina nawet pod pokrywą śniegu sprawiała wrażenie żyznej, zdolnej wyżywić
dużo ludzi. A jednak nie zauważyłam choćby śladów dawnych pól uprawnych czy ruin świadczących, że Stara Rasa kiedykolwiek miała tutaj swe zamki i zagrody.
Drugiego dnia podróży dotarliśmy do rzeki. Lodowa skorupa ciągnęła się wzdłuż brzegów, a szerokie ciemne pasmo wody znaczyło wolny od lodu środek. Dopiero tutaj zobaczyłam pierwsze ruiny. Kamienny most niegdyś łączył brzegi nieznanej rzeki i potężne filary nadal stały, z wyjątkiem środkowych.
Obu końców mostu strzegły duże bliźniacze wieże z blankami i strzelnicami; prawdopodobnie kwaterowała w nich załoga. Tylko jedna wieża pozostała nie tknięta przez czas, inne stały się ruiną i utraciły dachy oraz część murów górnych kondygnacji.
W połowie odległości między basztami na naszym brzegu rzeki znajdowała się brama pokryta kamiennymi płaskorzeźbami. Wyrzeźbiono je tak głęboko, że nadal można było odczytać rysunek. Zauważyłam ten sam symbol, który widziałam na manuskryptach Utty - skrzyżowane miecz i różdżkę.
Gładki śniegowy kobierzec z drugiej strony zniszczonego mostu prawdopodobnie pokrywał brukowaną drogę. Ale Vupsallowie na pewno nie zamierzali wykorzystać tego miejsca na postój. Chociaż nie wyczułam skazy Ciemności na rozpadających się budynkach, ominęliśmy je z daleka, zataczając wielki łuk.
Przypuszczalnie już dawno temu Vupsallowie przekonali się, że ruiny mogą być pułapkami czyhającymi na nieostrożnych wędrowców i odtąd unikali wszelkich pozostałości ludzkich siedzib. Ja jednak nie odrywałam wzroku od mostu i zaśnieżonej drogi, zastanawiając się, dokąd prowadzi, a może kiedyś prowadziła, i co znaczy ów dziwny symbol nad bramą. Zgodnie z wiedzą, którą zdobyłam w szkole Czarownic, nie był to znak runiczny, lecz herb jakiegoś ludu lub możnego rodu.
W Estcarpie od dawna nie używano takich oznak identyfikacyjnych, ale wygnańcy z Karstenu nadal się nimi posługiwali.
Nie przeszliśmy przez rzekę i po naszej stronie nie zauważyłam pozostałości brukowanego traktu. Wędrowaliśmy z biegiem rzeki, pon~~wnie kierując się na wschód (dolina gorących źródeł leżała na północy). Pomyślałam, że ta bezimienna rzeka musi ~,~padać do wschodniego morza, którego szukali moi obecn towarzysze podróży.
Wreszcie dokonałam v~~yboru służebnej i na drugim nocnym postoju poprosiłam Ifenga, żeby przydzielił mi do pomocy wdowę Bahayi, którą to prośbę wódz szybko spełnił. Doszłam do wniosku, że pierwsza żona syna Bahayi nie była z tego zadowolona, gdyż wdowa mimo głupawego wyrazu twarzy bardzo dobrze pracowała. Odkąd zajęła się moim namiotem, wszystko układało się niemal równie gładko jak wtedy, kiedy nasze podróże organizowały służebne Utty. Bahayi nie wykazywała też najmniejszego zainteresowania moimi magicznymi badaniami; po dniu pracy zawijała się w skóry i chrapała ',przez całą noc. Szukając klucza do mojego więzienia, naucżyłam się ją ignorować.
Prowadziłam swe badania nękana złymi przeczuciami. Ale za każdym razem, kiedy otrzymywałam ostrzeżenie, zasięgałam rady przyboru Utty i zawsze dodawał mi otuchy. Wciąż jednak popełniałam ten sam błąd, pytałam bowiem tylko o siebie - i ;później przyszło mi gorzko tego żałować.
Wędrując brzegiem rzeki dotarliśmy do wschodniego morza. Pod ołowianym niebem rozciągała się posępna, niegościnna kraina, gdzie wiatr lodowatymi palcami odnajdywał każdy otwór w płaszczu lub w tunice. Ale Vupsallowie szukali właśnie tego miejsca i teraz, choć chłostał ich wiatr, zachowywali się jak wygnańcy, którzy powrócili do ojczyzny.
Na wybrzeżu zobaczyłam ruiny, którym podobnych nie widziałam w północnych rejonach Escore. Wznosiły się na cyplu wrzynającym się niczym wąski brzeszczot w stalowe morze. Z, daleka nie mogłam dostrzec, co to było: pojedyncza stanica, niewielkie, otoczone murami miasto czy taki zamek, jaki sulkarscy żeglarze zbudowali niegdyś na wybrzeżu Estcarpu.
Vupsallowie trzymali się z dada od zrujnowanej budowli. Rozbili obóz mniej więcej w ;~,rodku terenu okalającego zatokę, do której wpadała bezimienna rzeka. Malownicze ruiny znajdowały się na północyym przylądku chroniącym wnętrze zatoki, o wiele mil od nas, dlatego czasami przesłaniała je mgła.
Tutaj po raz pierwszy zobaczyłam, że Vupsallowie wykorzystali resztki domów. Pry.wdopodobnie obozowaliśmy w ruinach portu, gdzie dawno temu ludzie ze Starej Rasy spotykali się z zamorskim:] kupcami.
Połączone z pozostałością kamiennych ścian nasze namioty znacznie lepiej chroniły przez chłodem i bardzo mi się to spodobało. Doszłam do wniosku, że klan Ifenga musiał dobrze znać to miejsce i zapewne wiele razy tu obozował, ponieważ każda rod~Gina skierowała swoje sanie ku „swoim" ruinom, do otoczo>•~ych niskimi ścianami fundamentów, jak gdyby wracała d~p domu. Bahayi, nie czekając na rozkazy, podążyła do położonej nieco na uboczu zagrody, ostatniej z rzędu. Mo~liwe, że kiedyś obozowała tam Utta. Zaakceptowałam bę;z słowa jej wybór, służył bowiem moim celom, zapewniaj,~c mi odosobnienie.
Dość niezdarnie pomogłam 'jej sklecić w całość nasz namiot i sporą, pozbawioną dachu izbę. Później Bahayi zamiotła starannie kamienną ~losadzkę i przyniosła całe naręcza gałęzi pokrytych niewiel;lkimi, mocno pachnącymi liśćmi. Część wetknęła w rozx~nieszczone pod ścianami posłania, część drobno połamaład~ i rozsypała na podłodze. Aromatyczny zapach zamaskował nieprzyjemny odór starych murów.
W jednym z kątów znajdoway się kominek i dobrze go wykorzystałyśmy. A kiedy zadomowiłyśmy się w naszej nowej siedzibie, uznałam, iż jest to najwygodniejsze schronienie, w jakim przebywałam, r~dkąd opuściłam Zieloną Dolinę. Siedziałam przy kominku grzejąc ręce, a Bahayi przygotowywała kolację. Zastan;~wiałam się, kto zbudował te domy i ile wieków upłynęło cod dnia, kiedy mieszkańcy je opuścili, pozostawiając na pastwę piasku, wiatru, deszczu, śniegu i rzadkich odwiedzin nom adów.
Nikt nie potrafił zliczyć stuleci, które upłynęły od czasu, kiedy w Escore zapanował chaos, a resztki Starej Rasy uciekły do Estcarpu. Przy pomocy moich braci wydałam kiedyś na świat chowańca i wysłałam go w przeszłość, żeby dowiedział się, dlaczego taki piękny kraj zamienił się w ogromną sieć pułapek zastawionych przez siły Ciemności. Oczami tego tworu mojej duszy zobaczyliśmy, jak ludzka chciwość i szaleńcze poszukiwania zakazanej wiedzy bezpowrotnie zniszczyły spokojny i bezpieczny żywot naszych przodków. Na pewno wiele stuleci dzieliło ogień Vupsallów od płomienia, który po raz pierwszy rozpalono na tym kominku.
- To bardzo stare miejsce, Bahayi - powiedziałam do klęczącej obok mnie Vupsallki, kiedy postawiła na ogniu garnek o długiej rączce używany do warzenia strawy. Czy byłaś tu wiele razy?
Odwróciła głowę, marszcząc lekko czoło, jakby próbowała myśleć lub liczyć, a używany przez jej plemię sposób liczenia był bardzo prymitywny.
- Pamiętam... kiedy byłam dzieckiem - odparła cicho, robiąc przerwy po każdym słowie, jak gdyby odzywała się tak rzadko, iż musiała się zatrzymywać i szukać w pamięci potrzebnych określeń. - I moja matka, ona również je pamiętała. Od dawna tu nie obozowaliśmy. Ale to dobre miejsce, jest tu dużo mięsa. - Brodą wskazała na południe. - W morzu są smaczne, tłuste ryby. Tu są owoce, które można ususzyć. Zbieramy je podczas pierwszych przymrozków. To naprawdę dobre miejsce, kiedy nie ma tu wrogów.
- W tamtej stronie znajduje się miejsce wielu kamieni - wskazałam na północ. - Czy byłaś tam kiedyś? Bahayi z sykiem wciągnęła powietrze do płuc i skupiła
całą uwagę na trzymanym w ogniu rondlu. Ale mimo jej zaniepokojenia nie ustępowałam, gdyż ten wrzynający się w morze cypel coś mi przypominał.
- Co to za miejsce, Bahayi?
Unosząc lekko prawe ramię, silnie odchyliła na bok głowę, niby w obawie, że ją uderzę.
- Bahayi! - powiedziałam z naciskiem. Nie wiedziałam, czemu domagam się odpowiedzi, lecz czułam, że muszę ją otrzymać.
- To jest... dziwne miejsce - odparła. Wahała się tak bardzo, iż nie wiedziałam, czy się boi, czy też nie umie znaleźć słów, by opisać ruiny. - Utta... raz tam poszła... kiedy byłam małą dziewczynką. Wróciła i powiedziała, że to jest miejsce Mocy, tylko dla Mądrych Kobiet.
- Miejsce Mocy - powtórzyłam w zamyśleniu. Ale jakiej Mocy? W tym nieszczęsnym kraju, rojącym się od enklaw zła, nie brakło też bastionów potęg, które mogłyby mi pomóc i dodać sił. A jeśli ruiny przypominały schroniska z niebieskich kamieni? Jeżeli odwiedzę tamto miejsce, czy zdołam wzmóc odzyskane umiejętności?
Ruiny leżały daleko od obozu i przypuszczałam, że czary rzucone przez Uttę uniemożliwią mi taką podróż. Od czasu do czasu ponawiałam próby, chcąc się dowiedzieć, jak daleko mogę odejść od Vupsallów, i przekonałam się, że niestety na niewielką odległość.
A gdybym namówiła kilku członków klanu, żeby mi towarzyszyli przynajmniej do granic owego miejsca Mocy, skoro tak bardzo obawiają się wejść do wnętrza? Czy w ten sposób wydłużę niewidzialną smycz i będę mogła zbadać ruiny?
Jeśli jednak byłaby to enklawa zła, to za żadne skarby nie powinnam się tam zapuszczać, ponieważ nie zdołam się obronić. Och, gdybyż Utta pozostawiła jakieś zapiski o swoim życiu wśród Vupsallów! Wszystko wskazywało na to, że była z nimi od wielu pokoleń. Jeżeli nawet zaczęła prowadzić notatki, to na pewno dawno pokrył je kurz zapomnienia. Żyjąc wśród ludzi zapamiętujących jedynie ważne dla nich wydarzenia, bez wątpienia straciła rachubę czasu.
Pomyślałam o dwóch tajemniczych zwojach w kufrze Utty. Może pochodziły z cytadeli na odległym cyplu. A jeśli to są ruiny, które widziałam we śnie...
Odziedziczyłam po Utcie dwa zwoje, lecz użyłam tylko jednego i zobaczyłam adepta oraz stworzoną przez niego
Bramę między światami. Może drugi zwój kryje w sobie jakąś tajemnicę, która przywróci xni upragnioną wolność? Zapragnęłam jak najszybciej rozpocząć eksperyment: znów zasnąć i we śnie zdobyć niezbędną wiedzę.
Musiałam się odwołać do wypracowanej z takim trudem wewnętrznej dyscypliny, żeby się nie zdradzić przed Bahayi. Wprawdzie przekonałam się, że moja nowa służebna była niezbyt rozgarnięta i nie powodowała się ciekawością, ale podczas czarodziejskiego snu dusza śpiącego może na jakiś czas opuścić ciało, nie chciałam więc niepotrzebnych świadków.
Uciekłam się do tego samego sposobu, za pomocą którego poradziłam sobie z Ifengiem. Sięgnęłam po zioła Utty, żeby zmienić nasze wodniste wino w wyśmienity napój. Bahayi była tak zaskoczona, że poczułam wyrzuty sumienia i postanowiłam coś dla niej zrobić. Najlepiej zaraz.
Kiedy zasnęła, utkałam dla niej sen, który miał jej sprawić największą przyjemność. Ja tylko otworzyłam przed nią drzwi do krainy marzeń, a pożywki i materiału dostarczyły jej umysł i pamięć. Następnie rzuciłam czar zamknięcia na drzwi i rozebrałam się do naga. Drżąc z zimna przycisnęłam zwój do piersi, dotykając górnym końcem czoła, i otworzyłam przed nim umysł.
I znowu napłynęła rzeka obrazów, niezrozumiałych, zbyt skomplikowanych, bym mogła je rozszyfrować. Wiedziałam jednak, że gdybym miała dość czasu, mogłabym się wiele nauczyć. Znalazłam się w sytuacji człowieka stojącego przed stołem, na którym leży stos drogich kamieni, i mającego wyodrębnić tylko jeden ich rodzaj. Szuka więc wyłąeznie szmaragdów, odkładając na bok równie upragnione, bardzo piękne i rzadkie rubiny, szafiry i perły.
W taki sam sposób to tu, to tam wybierałam moje „szmaragdy". A kiedy się obudziłam, te strzępy wiedzy miały dla mnie większą wartość niż jakikolwiek klejnot. Włożyłam zwój do futerału i spojrzałam na Bahayi. Leżała na plecach z twarzą rozjaśnioną uśmiechem radości, jakiego nigdy u niej nie widziałam.
Okręcona opończą dokładałam drew do ognia i za
stanawiałam się, co jeszcze mogłabym zrobić dla mojej towarzyszki podróży. Niewielki czar zapewniłby jej na całe życie zdolność wędrowania co noc do krainy szczęśliwych snów. Oczywiście ktoś, kto więcej pragnąłby od życia, uznałby to raczej za przekleństwo niż za dar. Pomyślałam jednak, że dla Bahayi będzie to wielkie szczęście. Wydobyłam więc z pamięci wiadomości, które miały wzmocnić moje myślowe rozkazy, i rzuciłam ów czar. Dopiero wtedy zajęłam się swoimi sprawami.
Okazało się bowiem, że moje „szmaragdy" to prawdziwy skarb. Tak jak przypuszczałam, czary Utty przynależały bardziej do świata natury niż brały się z wiedzy Estcarpu. Runiczne więzy, którymi przykuła mnie do Vupsallów, Utta stworzyła z krwi. W pewnych warunkach można jednak unicestwić krwawy czar właśnie krwią. Chociaż miało to być bolesne i może nawet niebezpieczne, postanowiłam pójść tą drogą.
Rozłożyłam matę z runami i przesunęłam po nich dłonią: zapłonęły czerwienią. Później wzięłam długi vupsallski nóż, oparłam go ostrzem o ramię i nacięłam żyłę. Trysnęła krew. Wówczas podniosłam różdżkę, którą znalazłam podczas pierwszego przegłądu rzeczy odziedziczonych po mojej poprzedniczce. Umoczyłam ją we krwi i kolejno starannie pokryłam rysunek każdej runy. Runy przygasły i ściemniały. Krew płynąca z rany co chwila krzepła i wtedy musiałam pogłębiać nacięcie.
Skończywszy z runami, przyłożyłam do ran leczniczą maść tak szybko, jak się dało. Nie wiedziałam, jaką moc przywołała Utta nakładając na mnie krwawe więzy, ale znałam te, które pomagały Mądrym Kobietom. Teraz wymieniłam je po kolei, patrząc, jak krzepnie krew, zakrywająca runy. Później zwinęłam matę w kłąb i wsunęłam do kominka.
Nadszedł czas próby. Jeżeli rzuciłam czar w nieodpowiedni sposób, zapłacę życiem za zniszczenie run. W każdym razie będzie to trudna i decydująca chwila.
I była, gdyż w tym samym momencie, kiedy płomienie liznęły i nadtrawiły matę, poczęło się skręcać w męce moje
ciało. Zagryzłam wargi, żeby nie wyć z bólu. Krew sączyła mi się po brodzie i kapała na ramię. Ale wytrzymałam wszystko bez krzyku, którym mogłabym zbudzić Bahayi. Cierpiałam i obserwowałam zaczarowaną matę, aż wreszcie spopielił ją ogień. Wtedy dopełzłam do kufra Utty, wyjęłam zeń dzbanuszek z tłuszczem, i z trudem, drżącymi palcami, nasmarowałam całe ciało, obolałe i zaczerwienione, jakbym to ja, a nie mata leżała w ogniu.
W taki to sposób zniszczyłam czary Utty, ale byłam w tak okropnym stanie, że nie zdołałabym uciec ani tego, właśnie wstającego dnia, ani nawet następnego. Musiałam też przedsięwziąć inne środki ostrożności, bo każdy pies mógłby mnie wytropić, gdyby odkryto moją ucieczkę.
Bahayi obudziła się o świcie i krzątała sennie po namiocie, jak zwykle dokładnie wypełniając swoje obowiązki. Jednak zwracała na mnie uwagę tylko wtedy, kiedy przynosiła mi posiłek. W jakiejś mierze pomogła mi też zamieć, która otoczyła nieprzeniknioną zasłoną cały obóz; każda rodzina zajmowała się własnymi sprawami i nikt nie opuszczał namiotów.
Późnym popołudniem moje rany zagoiły się na tyle, że choć każdy ruch sprawiał mi ból, mogłam się z trudem poruszać. Zaczęłam przygotowywać się do ucieczki. Nie wychodziły mi z głowy ruiny na północnym cyplu. Utta była tam i oświadczyła, że jest to miejsce Mocy, ostrzegając przed nim klan Ifenga. Nie powiedziała wszakże, że to zła Moc. Jeżeli tam się schronię, może uniknę pościgu. Vupsallowie pomyśleliby wtedy, że to czary i tak by się przerazili, iż nie wysłaliby na poszukiwania myśliwych z psami. Mogłabym tam się schronić i czekać na poprawę pogody, aby znów wyruszyć na zachód.
Kiedy tak oglądałam dziedzictwo po Utcie, paczuszka po paczuszce, skrzynka po skrzynce, ampułka po ampułce, wydawało mi się, że wszystko jest na najlepszej drodze i że wyjdę z tej przygody bez szwanku. Chociaż na pewno nie odzyskam wszystkiego, co utraciłam przez związek z Dinzilem, to wiedziałam już dość, żeby nie zagrażać moim bliskim. I mogłam bezpiecznie powrócić do Zielonej Doliny.
Zrobiłam niewielki pakunek z ziół leczniczych i takich, jakich potrzebowałam w podróży do obronnych czarów. Kiedy Bahayi zasnęła, odłożyłam na bok zapasy żywności, wybierając to, co przetrwa najdłużej i zapewni najwięcej energii przy najmniejszej objętości.
Gdybym odeszła otwarcie, za zgodą klanu, pod pozorem podróży do ruin na cyplu, mogłabym wziąć ze sobą sanie na pierwszy etap ucieczki. Później jednak musiałabym zabrać tylko to, co zdołam unieść na plecach. Tym bardziej więc powinnam się wyleczyć i odzyskać siły.
Burza nadciągnęła z północy i szalała przez dwa dni i dzielącą je noc. Wycie wiatru chwilami dziwnie przypominało ludzkie wołanie i z Bahayi spoglądałyśmy po sobie z niepokojem, kuląc się przed ogniem, do którego oprócz drew dorzucałam aromatycznych ziół.
O zmierzchu drugiego dnia, kiedy wiatr ucichł, usłyszałam skrobanie w klapę namiotu. Pozwoliłam Ifengowi wejść. Przyniósł naręcze wyrzuconych przez morze drew. Rzucił je na podłogę obok kominka wraz z rybą o srebrzystej łusce, którą Bahayi powitała pomrukiem radości. Otrzepał śnieg z futrzanego stroju, spojrzał na mnie i rzekł:
- Prorokini... - zaczął i zawahał się, jakby nie potrafił ująć prośby w słowa. - Prorokini, spójrz w przyszłość i powiedz, co nas czeka. Takie burze zapędzają czasem piratów na wybrzeże.
Wyciągnęłam więc tabliczkę losu, a Ifeng przykucnął i patrzył. Zapytałam go o wygląd statków, których należało się obawiać, i na podstawie opisu zbudowałam wizję statku; myślę, że przypominał sulkarskie korabie z czasów mojego dzieciństwa. Przez chwilę zastanawiałam się, czy ci morscy piraci-wędrowcy nie wywodzili się z tej samej rasy, co Sulkarczycy.
Z wyobrażeniem statku pod przymkniętymi powiekami zaczęłam czytać palcami. Ześlizgnęły się szybko z czerwonej i ze złotej linii, ale przywarły do czarnej tak mocno, jakbym umoczyła je w smole. Otworzyłam oczy - znajdowały się bardzo blisko szczytu, więc zawołałam z niepokojem:
- Niebezpieczeństwo... wielkie niebezpieczeństwo... Zaraz! Ifeng odszedł, zostawiając otwartą klapę wejściową.
Odłożyłam tabliczkę losu i poszłam za wodzem Vupsallów. Zobaczyłam w półmroku, jak brnie w śniegu wzdłuż zrujnowanych domów. Zatrzymywał się co jakiś czas i krzykiem ostrzegał współplemieńców. W obozie zapanowało poruszenie.
Za późno! Ifeng nagle się zachwiał, jakby się poślizgnął na ukrytym pod śniegiem lodzie, i wpadł na ścianę. Wyciągnął miecz, nie zdążył się jednak nim posłużyć. Ciśnięty czyjąś ręką topór zagłębił się między szyją a ramieniem wodza. Rzuty śmiercionośnymi toporami - to jedna z sulkarskich technik wojennych.
Zanim ciało Ifenga osunęło się na ziemię, dostrzegłam w szarym świetle zmierzchu niewyraźne sylwetki biegnące między zrujnowanymi domami. Usłyszałam też krzyki z drugiej strony obozu: napastnicy musieli już wedrzeć się do niektórych namiotów.
Odwróciłam się do Bahayi, chwytając przygotowaną wcześniej paczkę.
- Chodź! Wrogowie...
Ona jednak stała gapiąc się na mnie głupawo, tak że musiałam zarzucić na nią płaszcz, zaciągnąć ją do drzwi i wypchnąć przed sobą. W obozie wypuszczono psy z mieszczącej się w środku wspólnej psiarni i teraz sfora wykonywała krwawą robotę, kupując czas dla swoich panów. Ciągnęłam i wlokłam Bahayi, starając się ją zmusić, żeby poszła ze mną na północ.
Uległa mi i szła tak kilka chwil. A potem, jakby nagle obudziła się z przykrego snu, krzyknęła ostro i uderzyła mnie. Wyrwała mi się i zanim zdążyłam ją złapać, uciekła w sam środek toczącej się w obozie bitwy.
Obejrzałam się. Gdybym była tak potężna jak Utta i mogła rozkazywać żywiołom, przyszłabym z pomocą Vupsallom. Teraz jednak na nic bym się im nie przydała.
Zwróciłam się więc zdecydowanie ku północy. Pozostawiając za sobą bitwę przekradałam się tak od kryjówki do kryjówki, kiedy znów zaczął padać śnieg.
Rozdział VIII
Kurtyna śniegu zasłoniła przed moimi oczami to, co działo się teraz w wiosce, a świst wiatru zagłuszał okrzyki. Przez kilka minut myślałam, że uciekając wybrałam większe zło, ponieważ zupełnie straciłam orientację. Mimo to brnęłam w śniegu na oślep dopóty, dopóki nie wpadłam na ledwie dostrzegalny krzak. Dopiero wtedy spostrzegłam, że już opuściłam ruiny i znajduję się na skraw porośniętego chaszczami terenu.
Wcisnęłam się w gąszcz wysokich zarośli i prawie runęłam w szczelinę, która zapewne stanowiła początek jakiejś drogi. Przejście było jednak bardzo wąskie, uznałam je więc za wydeptaną przez zwierzęta ścieżkę. Dróżka wiła się i skręcała wielokrotnie, a to dało mi pewność, że nie idę zniszczonym przez czas traktem, albowiem ludzie budując drogi narzucają swoją wolę przyrodzie, a nie ulegają jej kaprysom.
Wyższe krzewy, które wybujały niczym drzewa, osłaniały mnie przed śnieżycą, szłam więc szybko. Wierzyłam, że nie opuścił mnie całkowicie zmysł kierunku i podążam w stronę tajemniczych ruin.
Może lepiej zrobiłabym idąc znad morza prosto na zachód - ale nie w taką pogodę i w dodatku mając na karku piratów. Budowla na odległym cyplu powinna się okazać doskonałą kryjówką.
Dotąd skupiałam uwagę tylko na ucieczce i na najbliższej przyszłości, starając się odegnać myśli o losie Vupsallów. Podczas krótkiego pobytu wśród nich dowiedziałam się, że od dawna przywykli do nie kończącego się ciągu to krwawej
zemsty, to napadów. Jednak za najgorszych nieprzyjaciół uważali morskich wędrowców. Mężczyzn czekała z ich ręki pewna śmierć, urodziwe kobiety - los młodszych żon, brzydkie - dola niewolnic. Czekał je ciężki los, ale był on czymś naturalnym w ich świecie.
Ja zaś całe moje krótkie życie spędziłam ze świadomością nieustannej wojny, gdyż urodziłam się w okresie śmiertelnych zmagań Estcarpu z Karstenem, a moi rodzice służyli na granicy, skąd groziło największe niebezpieczeństwo. Widziałam, jak moi bracia wstąpili do wojska, gdy tylko cień zarostu pokrył im policzki. Później sama napatrzyłam się na wojny, choć innego rodzaju. Odkąd uciekliśmy przed gniewem Mądrych Kobiet do Escore, zawsze trzymaliśmy tarczę w lewej dłoni, a miecz w prawej. Podnieśliśmy broń jeszcze w dzieciństwie i nigdy nie pozwolono nam jej odłożyć.
Dlatego dzisiejszy napad nie był dla mnie ciężkim ciosem. Gdybym władała tak metką Mocą jak niegdyś, uchroniłabym klan przed wrogami, a przynajmniej zabrałabym ze sobą Bahay. Niestety, nie pozwoliła mi na to. Pomyślałam z żalem o Ausu. Nie byłam jednak zobowiązana do posłuszeństwa wobec żadnego Vupsalla ani zobligowana bronić go z mieczem w dłoni.
Wąska ścieżka zaprowadziła mnie do czegoś w rodzaju bramy w bezlistnych chaszczach i dalej pod kątem łączyła się z szerszym traktem. Uznałam, że to droga wiodąca do cypla, i skręciłam na nią. Vupsallowie mogliby łatwo mnie dogonić, gdyby wygrab bitwę. Ale czy odważyliby się za mną pójść, nawet jeśliby psy doprowadziły ich aż tutaj? Odpowiedziałam sobie przecząco; chyba... chyba że nabraliby ducha. Mogliby wprawdzie ścigać mnie kierowani żądzą zemsty za złe proroctwo, ale na pewno nie po to, żebym dalej im towarzyszyła.
Nawałnica stawała się coraz groźniejsza. Chłostał i szarpał mną tak silny wiatr, zewsząd otaczały tak grube śnieżne zasłony, że przeraziłam się nie na żarty. Muszę szybko znaleźć jakieś schronienie, bo inaczej upadnę, pokryje mnie biały całun i zginę marnie.
Po obu stronach drogi rosły krzaki i zauważyłam między nimi ledwo dostrzegalne ciemne kształty. Chwiejnym krokiem podeszłam do najbliższego i przekonałam się, że jest
to kupa gruzu, szczątki jakiejś budowli. Raczej wymacałam, niż zobaczyłam zagłębienie i wcisnęłam się do środka.
Znalazłam się w podobnym do jaskini kącie między resztkami ścian i sufitu. Poczułam się bezpieczna, tym bardziej że padający śnieg niczym zasłona odciął mnie od świata.
Czas i wiatr nagromadziły mnóstwo suchych liści. Zrobiłam z nich coś w rodzaju gniazda i wygodnie się w nim usadowiwszy, przysypałam sobie też nogi. Później posłużyłam się sztuczką, której nauczyła mnie Utta. Włożyłam do ust garść ziół i żując je, siłą woli uśpiłam umysł.
Nie był to prawdziwy trans - nie ośmieliłabym się w takich okolicznościach weń wprowadzić - tylko stan zbliżony. Nie obawiałam się teraz zimna; nie zapadnę w wywołany przez mrozy sen, z którego nie ma już przebudzenia.
Wiedziałam, gdzie leżę, pamiętałam o mroku i burzy, ale wszystko to nic nie znaczyło. Czułam się tak, jak gdyby moja świadomość wycofała się do najdalszego zakątka, pozostawiając ciało, by spokojnie czekało, aż ucichnie śnieżna nawałnica.
Nic mi się nie śniło. Zmusiłam się do umysłowej bezczynności, nie układałam planów, nie zastanawiałam się, co może mi przynieść następna godzina czy jutrzejszy ranek. To zniszczyłoby czar, którym się posłużyłam jak barierą oddzielającą mnie od czyhających na zewnątrz niebezpieczeństw. Musiałam tylko wytrwać, a ponieważ spędziłam wiele lat w Przybytku Mądrości, wiedziałam, jak utrzymać się w takim stanie.
Nad ranem wiatr zelżał. Śnieg niemal zupełnie zasypał otwór wejściowy do mojego schronienia i widziałam jedynie niewielki skrawek otoczenia. Stwierdziłam, że burza minęła lub chwilowo ucichła.
Wygramoliłam się z mojego gniazda i wyjęłam z sakwy nieco suszonego mięsa zmieszanego z jagodami i uformowanego w placek. Nadawał się raczej do ssania niż gryzienia, bo można było połamać na nim zęby. Żując kawałek w ustach, zarzuciłam sakwę na plecy i ruszyłam w dalszą drogę.
Tylko ciemne wierzchołki krzewów wystające ponad śniegiem znaczyły linię starożytnej drogi, która stała się ciągiem głębokich zasp, bo wiatr oczyścił tylko niewielkie odcinki. Brnąc w śniegu środkiem traktu bardzo się męczyłam i szłam tak tylko przez krótki czas, później zaś trzymałam się bliżej krzewów.
Dyszałam ciężko i sapałam z wysiłku i, chociaż starałam się patrzeć, gdzie i którędy idę, to niebawem cały mój świat zawęził się do forsownego marszu, a raczej ślizgania, padania i podnoszenia.
I przez to omal nie zginęłam. Ale śnieg i lód, które tak mi przeszkadzały, nie ułatwiły też zadania napastniczce. Ayllia, zamiast natychmiast wbić mi w pierś nóż myśliwski, poślizgnęła się, upadła na mnie i pociągnęła za sobą w zaspę. Uwolniłam się na czas, żeby odparować następny atak, kopniakiem wytrąciłam jej nóż z ręki, i znów powaliłam na ziemię. Nóż przepadł w rozdeptanym śniegu, lecz Ayllia mimo to rzuciła się na mnie bijąc i drapiąc, musiałam więc się bronić.
Mocny cios w głowę ponownie posłał ją w śnieg. Tym razem uklękłam obok, z całej siły ją przytrzymując, ona zaś wiła się, pluła i szczerzyła zęby jak dzikie zwierzę.
Przywołałam resztki woli i nakierowałam je na Ayllię. Wreszcie się uspokoiła i leżała nieruchomo w moim uścisku, tylko jej oczy płonęły nienawiścią.
- On nie żyje! - Wymówiła te słowa tonem jednocześnie oskarżenia i przekleństwa. - Zabiłaś go!
Więc Ifeng tak wiele dla niej znaczył? Trochę mnie to zaskoczyło. Możliwe, że przez całe życie zbyt polegając na więzi telepatycznej, nie nauczyłam się oceniać ludzi według innych oznak, co muszą robić ci, którzy nie mają takich zdolności. Myślałam, że Ayllia bardziej kochała swoje miejsce drugiej żony Ifenga (a właściwie pierwszej, gdyż Ausu z powodu choroby była nią jedynie formalnie) niż samego wodza. Ale może byłam wobec niej niesprawiedliwa? Może to prawdziwy żal kazał jej zabić Czarownicę odpowiedzialną za śmierć Ifenga w takim samym stopniu jak nieznany wróg, który rzucił toporem?
W nienawiści czasem traci się wszelki umiar i rozsądek. Jeśli Ayllia przekroczyła tę granicę, jeżeli nie zdołam jej przekonać, że się myli, to co mam z nią zrobić? Nie mogłam ani zabić, ani okaleczyć dziewczyny i pozostawić jej tutaj. Na pewno nie zamierzałam wracać do Vupsallów. A dalsza wędrówka w towarzystwie więźnia wcale mi się nie uśmiechała.
- Ja nie zabiłam Ifenga - powiedziałam z mocą, starając się jednocześnie wywrzeć wpływ na jej umysł.
- Ty! - warknęła. - Utta była jego tarczą; prawdziwie przepowiadała przyszłość. Wierzył, że ty też to potrafisz. Polegał na tobie!
- Nigdy nie twierdziłam, że jestem równie potężna jak Utta - odrzekłam. - I nie służyłam dobrowolnie...
- To prawda! - przerwała mi. - Chciałaś się nas pozbyć! Dlatego pozwoliłaś, żeby napadli na nas wrogowie! Chciałaś skorzystać z okazji i uciec, kiedy będą poić miecze naszą krwią! Jesteś służką Ciemności...
Słowa Ayllii zabolały mnie jak cios owych mieczy, o których wspomniała. Ponad wszystko pragnęłam uciec od Vupsallów: może więc podświadomie ich zdradziłam? Czy to dlatego zapomniałam o zasięganiu rady tabliczki losu i nie przedsięwzięłam innych środków ostrożności, że chciałam się pozbyć plemienia? Dinzil służył Ciemności i pod jego wpływem omal nie popełniłam złych uczynków, co ściągnęłoby na mnie wieczne potępienie. Czy ta skaza nadal tkwi gdzieś we mnie, czyniąc mnie zdolną do takiego bezlitosnego postępowania, o jakim mówiła Ayllia?
Zależało mi bardzo na odzyskaniu utraconych umiejętności, ale że dla własnej korzyści, to dostrzegłam dopiero teraz. A w takich sprawach istnieje rodzaj równowagi. Jeżeli użyje się dobra w złym celu, dobro staje się złem, i rośnie to jak lawina, tak że nawet kiedy się pragnie wezwać moce dobra, to przywołuje się jedynie zniekształcone przez Ciemność siły. Czy ja też zostałam tak okaleczona i teraz wszystko, cokolwiek uczynię za pomocą wrodzonych zdolności, zaszkodzi innym?
Lecz ten, kto włada Mocą, musi się nią posługiwać. Jest to równie naturalne jak oddychanie. Kiedy utraciłam ten
dar, stałam się cieniem, pustą skorupą kroczącą przez życie, którego nie mogłarrc ani poczuć, ani dotknąć. Aby żyć, muszę być sobą, aże°by pozostać sobą, muszę posługiwać się wrodzonym talentem. Lecz jeśli w jakiś sposób stałam się potworem, który wciąż dźwiga skazę Ciemności...
- Tak, chciałam odzyskać wolność - powiedziałam, szukając odpowiedzi zarówno dla siebie, jak i dla Ayllii. Ale przysięgnę na Trzy Imiona, że nie zamierzałam zaszkodzić ani tobie, ani twoim współplemieńcom. Utta dzięki swej sztuce więziła ranie nawet po śmierci. Dopiero niedawno zdołałam zerwac: okowy. Posłuchaj, gdyby porwali cię wrogowie i trzynnali jako niewolnicę w swoim obozie, czy nie starałabyś się uwolnić, mając w zasięgu ręki środki ku temu? Nie sprowś~dziłam na was wrogów i nigdy nie umiałam przewidywać przyszłości równie dobrze jak Utta. A ona nie nauczyła mnie tego. Ifeng przyszedł tuż przed atakiem. Użyłam tabliczki losu i ostrzegłam go...
- Za późno! - zawołałta.
- Za późno - zgodzil!am się. - Ale nie należę dó waszego plemienia ani też nie przysięgałam wam służyć. Musiałam się uwolnić...
Nie dowiem się już, czy zdołałam ją wtedy przekonać, bo w tej właśnie chwili rozległ się przeciągły dźwięk. Ayllia sprężyła się w moim uścisl~_u i odwróciła głowę w stronę drogi, gdzie ślady naszej 'bójki znaczyły gładki śnieżny kobierzec.
- Co to takiego? - zapytałam.
- Morskie Ogary! - odparła, nakazując zarazem milczenie, i obie zamieniłyśmy się w słuch.
Odpowiedzią był taki sarn żałosny lament rogu z prawej strony, z zachodu. Były więc: już dwie grupy wrogów i łatwo mogłyśmy się znaleźć między nimi jak w kleszczach. Wstałam, chcąc się rozejrzeć po olc:olicy. Słońce jeszcze nie wzeszło, ale mimo chmur było dość jasno. Zobaczyłam w oddali ruiny na przylądku i oczyma wyobraźni dostrzegłam tam mnóstwo kryjówek. Trzeba by długich poszukiwań całej armii, żeby nas odnaleźć. Chwyciłam Ayllię ~~a prżegub i pomogłam jej wstać. - Chodź!
Nie wyrywała się i zrobiłyśmy krok lub dwa, nim się zorientowała, że idziemy do zrujnowanej budowli, przed którą ostrzegała Vupsallów Utta. Myślę, że rzuciłaby się do ucieczki, gdyby piracki róg mie zagrał bliżej z zachodniej strony. Od wschodu odgradzał nas teraz gęsty pas kolczastych zarośli, przez które tylko ogień mógłby nam utorować drogę.
- Ty! Ty chcesz mnie zabity! - Vupsallka próbowała wyrwać rękę z mojej dłoni. A.le choć była barbarzynką, silną i nieustępliwą, nie zdołała się uwolnić. A kiedy pociągnęłam ją za sobą, rogi za jęczały znowu i to znacznie bliżej.
Wszyscy bez wyjątku boimy się takich sytuacji, więc skoro tylko zaczęłyśmy szukać kryjówki, ogarnęło nas przerażenie, które pochłonęło pomniejsze lęki i obawy. Tak też stało się z Ayllią, gdyż przestała się szamotać i razem ze mną śpieszyła ku ruinie xr~ającej zapewnić nam bezpieczeństwo.
Biegnąc powiedziałam, że niełatwo przeczesać takie ruiny i że znajdziemy tam tysiąc kryjówek do chwili, gdy piraci zrezygnują z pościgu i zostawią nas w spokoju. Zapewniłam ją też, że chociaż nie mogę się równać z Uttą, moje moce są tak silne, iż ostrzegą mnie przez skazą Ciemności.
W głębi ducha obawiałam >ię jednak, jakkolwiek tego nie wyznałam, że może to być miejsce w całości zajęte przez złe siły i dla nas niedostępne. Ale... Przecież Utta poszła tam i wróciła... Na pewno nie ryzykowałaby niepotrzebnie zapuszczając się do enklawy starożytnego zła.
Droga zaprowadziła nas du ogromnych wrót. Na ich szczycie szykowały się do skoku potwory jak z koszmarnego snu. Kiedy stanęłyśmy między filarami, rozległ się głośny ryk. Ayllia krzyknęła i rzuciła si ę do ucieczki, ale zastąpiłam jej drogę. Potrząsnęłam nią, aż się nieco uspokoiła i posłuchała moich wyjaśnień, gd:~ż od dawna znałam takie urządzenia. Jedna z bram v~r Es była tak ozdobiona. Kamienne maszkarony ryczały dzięki pomysłowości ich twórców - dźwięki wywoływał wiatr wiejący przez zmyślnie rozmieszczone otwory.
Nie wiem, czy mi uwierzyła. Sam jednak fakt, że stałam bez lęku i skulone na szczycie kolumn ryczące potwory nas nie zaatakowały, uspokoił ją.
Po przejściu bramy przestałam się śpieszyć i zwolniłam kroku, ale ręki Ayllii nie puściłam. W przeciwieństwie do nadmorskiej wioski ta budowla nie popadała w ruinę, jakkolwiek miało się wrażenie, podobnie jak w Es, że jest bardzo stara i że niezliczone wieki niczym brzemię przytłaczają wielkie kamienie i wgniatają głębiej w ziemię. Głazy jednak nie skruszały, tylko pokryły się patyną wiecznego i niezmiennego trwania.
Zewnętrzne mury obronne były bardzo grube i przypuszczalnie zawierały jakieś pomieszczenia, ponieważ przechodząc przez bramę zauważyłam z obu stron zakratowane otwory. Może kiedyś przebywali tam strażnicy nie będący ludźmi, bo każdy taki otwór przypominał mi klatkę.
Później znalazłyśmy się na brukowanej ulicy, która pięła się w górę zbocza, w stronę skupiska wysokich wież i kilku pierścieni murów obronnych, tworzących serce tego miasta lub fortecy. Może istotnie było to miasto, ponieważ między zewnętrzną bramą a zamkiem stłoczyło się wiele budynków. Zwracały teraz ku nam martwe oczy okien i rozwarte usta drzwi. Pomiędzy kamieniami bruku tu i ówdzie tkwiły zeschłe łodygi jakiegoś zielska. Nietknięte płaty śniegu pogłębiały wrażenie, że miejsce to jest od dawna opuszczone.
Wszystkie głazy były jednolitej szarej barwy, nieco jaśniejszej niż budulec twierdzy Es. Ale nad każdymi drzwiami cieszyła moje oczy kolorowa plama: niebieskie kamienie, które w całym Escore chroniły przed mocami i sługami Ciemności. Czymkolwiek była kiedyś ta twierdza, zamieszkiwali ją wówczas ludzie, których nie musiałabym się obawiać.
Teraz uświadomiłam sobie jeszcze coś: cały czas miałam wrażenie, że kiedyś już szłam tą ulicą, pnącą się do drugiej pary wrót oznaczających zamek. Całkowitą pewność zdobyłam jednak dopiero wtedy, gdy dotarłyśmy do zamkowej bramy i zobaczyłam wyryty w niebieskim kamieniu znajomy
symbol: skrzyżowane różdżkę i miecz. Tak, przemierzyłam tę drogę w tamtym śnie, który ukazał mi nieznajomego adepta otwierającego przejście do innego świata.
Nie mogłam zawrócić ani zakończyć wędrówki, gdyż coś nas obie przyciągało i szłyśmy tak znaną mi ze snu trasą. Ayllia ze strachu aż cicho krzyknęła, ale odwróciwszy się do niej zobaczyłam, że patrzy nie widzącym wzrokiem i idzie jak w transie. Ja również odczuwałam owo przyciąganie, chociaż w mniejszym stopniu. Rozpoznałam je jako Moc przyciągającą Moc. Pozostawione w zamku dzieło adepta było skupiskiem energii, której nie mogłam się oprzeć.
Szłyśmy coraz szybciej i szybciej, aż zaczęłyśmy prawie biec. W gorączkowym pośpiechu przechodziłyśmy przez drzwi, przemierzałyśmy korytarze, pozostawiałyśmy za sobą mniejsze komnaty i sale. Od tamtego okrzyku Ayllia nie wydała więcej żadnego dźwięku.
Wreszcie dotarłyśmy do wielkiej komnaty, która pewnie była wyższa niż masywne wewnętrzne mury obronne. I kiedy do niej weszłyśmy, poczułyśmy powiew życia, a nie śmierci. Ciążące na wszystkim brzemię niezliczonych lat tutaj wydawało się lżejsze. Wyczuwałam wokól nas wyzwoloną energię i zdawało mi się, iż samo powietrze iskrzy się i wibruje.
W komnacie zachowały się resztki wyposażenia. Na ścianach wisiały pociemniałe ze starości gobeliny. Utkano je z takim mistrzostwem, że ludzka twarz lub baśniowy potwór tu i ówdzie połyskiwały niczym odbite w zwierciadle światło, jak gdyby naprawdę przesuwały się tam w dół i w górę niewidzialne dla nas istoty, wiecznie przeglądające się w zwierciadlanej powierzchni tkaniny.
Zobaczyłam też rzeźbione kufry z wyrytymi na wiekach symbolami. Te, które znałam, mialy chronić zwoje manuskryptów. Może właśnie z takiego kufra Utta zrabowała tamte dwa zwoje. Oparłam się pokusie, żeby podejść do najbliższej skrzyni, podnieść wieko i spojrzeć na zgromadzone tam skarby. Wzięłam Ayllię za rękę i, ciągnąc za sobą, powoli okrążyłam wielką komnatę. Szłam pod ścianami, nie zapuszczając się na pusty środek. W półmroku dostrzegłam pokrywające go wzory i figury.
Kamienna posadzka była inkrustowana kolorowymi kamieniami i metalem; widocznie wzorów nie nakreślono dla pojedynczego obrzędu. Dostrzegłam tam różnej rangi pentagramy, magiczne kręgi oraz wszystkie większe i mniejsze pieczęcie. Ale poza symbolami-kluczami do wielkich skarbów wiedzy, zauważyłam też linie mniej wyraźne, jak gdyby oznaczające, że wędrując do środka sali zdobędzie się więcej informacji i nie będzie potrzebowało już przewodników. Większość tych znaków była mi obca, a znane różniły się nieco od tych, których mnie uczono.
To miejsce mogłoby być szkołą władców Mocy, taką jak Przybytek Mądrości, lecz te niewyraźne linie w pobliżu środka komnaty wskazywały, iż adept, który tu niegdyś pracował, był tak potężny, że przy nim Mądre Kobiety z Estcarpu wydawałyby się dziećmi, stawiającymi pierwsze niepewne kroki.
Nie dziwota, że sprawiało wrażenie żywego. Kamienne ściany pod zwierciadlanymi gobelinami i posadzka pod naszymi stopami przez wieki tak przesiąkly promieniowaniem Mocy, że choć nieożywione i martwe odbijaly teraz to, co wchłaniały od niepamiętnych czasów.
Znajdowałyśmy się wlaśnie w dużej odległości od drzwi wejściowych, kiedy zauważylam krzesla na środku komnaty. Przypominały raczej trony, gdyż wykuto je w niebieskim kamieniu i każde stało na trzystopniowym podwyższeniu.
Wszystkie trzy miały szerokie poręcze i wysokie oparcia, w których wyryte głęboko runy świeciły słabym blaskiem, jak gdyby tlił się w nich niegasnący ogień. Na siedzisku środkowego tronu leżała różdżka adepta, jakby pozostawiono ją tam na kilka chwil, bo jej właściciel wyszedł w jakiejś sprawie.
Na oparciu zaś tego samego krzesła jarzył się symbol, który już widziałam na futerałach zwojów Utty, na zrujnowanym moście i nad bramą tej cytadeli - skrzyżowane różdżka i miecz. Bez wątpienia był to herb czlowieka a może kogoś większego niż czlowiek - który rządził tym zamkiem i całą okolicą. Tak, na pewno na środkowym tronie zasiadał jakiś wladca.
Przypomniałam sobie najdrobniejsze szczegóły dziwnego snu. To tutaj siedział nieznany adept przyglądając się przejściu do innego świata, które sam stworzył. Co się potem stało? Czy, jak mówiły dawne legendy, przeszedł przez tę bramę, żeby zobaczyć, co się znajduje z drugiej strony?
Przeniosłam spojrzenie poza tron, szukając śladów samej bramy. Lecz w miejscu, gdzie jarzyła się w moim śnie, nie dostrzegłam żadnych, dosłownie żadnych magicznych symboli. Czy pan tego zamku rzeczywiście osiągnął taki punkt, że nie potrzebował już niczego do kształtowania energii? Kiedyś uważałam, że to Mądre Kobiety z Estcarpu, a później Dinzil doszli do najwyższego mistrzostwa w tej dziedzinie. Teraz jednak przyszło mi do głowy, że gdybym spotkała dawnego pana tego trzeciego, środkowego tronu, byłabym przy nim tak głupia i zagubiona jak Ayllia czy Bahayi przy mnie. Nie znałam dotąd tego uczucia, bo choć utraciłam większą część dawnej Mocy, pamiętałam, jak wielkim siłom mogłam kiedyś rozkazywać. Uświadomiłam sobie wtedy jeszcze coś: wszystko, czego się kiedykolwiek nauczyłam, byłoby dla twórcy Bram między światami tylko zapisaną najprostszymi runami pierwszą stronicą w wielkiej księdze wiedzy.
Nagle poczułam się bardzo mała i zmęczona i ogarnął mnie lęk, chociaż wielka sala była pusta, a adept odszedł z niej przed wiekami. Spojrzałam na Ayllię, która przynajmniej była człowiekiem jak ja. Nie ruszyła się z miejsca, gdzie ją pozostawiłam. Jej twarz wydała się dziwnie nieruchoma i martwa i to mnie zaniepokoiło. Może poraziła ją przenikająca to miejsce Moc, podczas gdy ja, ze swoimi psychicznymi zabezpieczeniami, nie musiałam się niczego obawiać? Czy znów przez własny egoizm popełniłam zły uczynek?
Oparłam ręce na ramionach Ayllii, odwróciłam ją ku sobie, spojrzałam w oczy, po czym zajrzałam do jej umysłu. Nie został porażony, czego się obawiałam, tylko jakby pogrążony we śnie. W ten sposób bronił się przed przerażającym go otoczeniem i ta tarcza snu będzie go osłaniać
tak długo, jak tu pozostaniemy. Uznałam jednak, że powinnyśmy stąd odejść, gdyż pradawna Moc mogłaby nas uwięzić.
Odniosłam wrażenie, że brodzę w niewidzialnej rzece pod prąd, który stara się nas znieść w przeciwnym kierunku. Ku swojemu przerażeniu przekonałam się, że tam naprawdę był niewidoczny prąd i że wirował wokół trzeciego tronu, jakby zmierzał do celu znajdującego się w pobliżu miejsca, gdzie we śnie widziałam bramę.
Zanim się zorientowałam, że grozi nam niebezpieczeństwo, Ayllia bez oporu mu uległa. Złapałam ją za rękę i mocno szarpnęłam, lecz jej ciało stawiało bierny opór, a oczy kierowały puste spojrzenie na pusty środek komnaty. Swobodne ramię wyciągnęła przed siebie i poruszała szybko palcami, zdając się szukać po omacku punktu oparcia.
Wzmocniłam swoje psychiczne zabezpieczenia. Nie miałam dość sił, żeby otoczyć niewidzialnym murem oba nasze umysły, ale byłam pewna, że jeśli się nie poddam, na pewno zatrzymam Ayllię przy sobie i wydostaniemy się z wielkiej sali. Za drzwiami obie będziemy bezpieczne.
Tylko że od tej chwili z wielkim trudem stawiałam opór przyciąganiu. Tymczasem Ayllia ciągnęła mnie coraz silniej, aż wreszcie znalazłyśmy się prawie za plecami środkowego tronu, tak że mogłabym położyć rękę na jego oparciu. Na siedzisku leżała różdżka - czy zdołam ją podnieść? A jeśli tak, co na tym zyskam? Takie różdżki były zarazem bronią i kluczami do rezerwuarów Mocy. Jednak służyły tylko swoim właścicielom. Czy zyskam coś próbując jej użyć? Czułam wszakże, że jest ona bardzo do czegoś potrzebna i że nie powinnam jej tam zostawiać.
Wreszcie zrównałyśmy się z siedziskiem środkowego tronu. Trzeba szybko zabrać różdżkę, ponieważ Ayllia szamocze się coraz gwałtowniej i lada chwila będę musiała chwycić ją oburącz.
Zawahałam się na moment, a później zaryzykowałam. Nagłym szarpnięciem przyciągnęłam Ayllię bliżej tronu, zrobiłam duży krok do przodu i sięgnęłam po różdżkę, zaciskając wokół niej palce lewej ręki.
Rozdział IX
Wydało mi się, że pochwyciłam pręt z przeraźliwie zimnego metalu, który zmroził mi skórę. Nie wypuściłam jednak różdżki -- choćbym chciała, nie mogłam tego zrobić - ponieważ bardziej sama lgnęła mi do ręki, niż ją trzymałam.
W tym momencie Ayllia nieoczekiwanie mi się wyrwała. Zanim zdołałam znów ją pochwycić, rzuciła się do przodu. Zrobiła krok, zachwiała się i osunęła na czworaki. Mimo woli nacisnęła pewnie jakąś ukrytą sprężynę, bo oślepił mnie jaskrawy błysk i - jak w tamtym śnie - zobaczyłam płomienne kontury Bramy prowadzącej do innego świata. - Ayllio, nie!
Jeśli nawet usłyszała mój krzyk, nic to nie znaczyło dla jej owładniętego czarem umysłu. Niczym zwierzę popełzła do przodu i przeszła przez bramę.
Chociaż poprzez zarysy tego niesamowitego, portalu prześwitywały ściany wielkiej sali, Ayllia zniknęła! Sciskając w ręku różdżkę skoczyłam za nią, gdyż przysięgłam sobie, że już nikt nie zginie z powodu mojego egoizmu czy braku odwagi.
Poczułam, że jakaś potworna siła rozdziera mnie na kawałki; nie był to ból, raczej budząca wstręt, ohydna dezorientacja. Znalazłam się w przestrzeni, do której nigdy nie miało przeniknąć ludzkie ciało. Nie wiem, ile to trwało. Wreszcie potoczyłam się po twardej powierzchni i zdałam
sobie sprawę, że dopiero teraz jęczę z bólu, który szarpał mną w tamtej chwili poza czasem.
Usiadłam oszołomiona i wtedy dobiegł mnie cichy jęk. Rozejrzałam się dokoła. Oparta o majaczący w mroku wysoki kształt leżała skulona postać. Podpełzłam do Ayllii i oparłam jej głowę o moje ramię. Oczy miała zamknięte, ale jej ciało poruszało się i drżało. Teraz zaczęła niespokojnie kręcić głową, jakby trawiła ją wysoka gorączka. I przez cały czas wydawała ciche okrzyki.
Przyciągnąwszy ją do siebie, obejrzałam się, szukając wzrokiem bramy. I nic nie zobaczyłam!
Wiele razy słyszałam o przybyciu mojego ojca przez taki portal do Estcarpu i o tym, że po drugiej stronie znalazł on dwie kolumny, którymi zaznaczono wejście na Moczarach Toru. Kiedy moi rodzice wyruszyli przeciw twierdzy Kolderu, tamta brama także była oznaczona w obu światach. Ale to przejście było zupełnie inne: widziałam tylko otwartą przestrzeń.
Był dzień, lecz chmury wisiały nisko i panował szary półmrok. Chociaż po drugiej stronie bramy, w Escore, wszystko pokrywały śnieg i lód, tutaj wdychałam gorące powietrze, przesycone trującymi niewidocznymi wyziewami, od których łzawiły mi oczy.
Nigdzie nie widziałam roślinności. Równie szarą jak niebo ziemię pokrywał piasek, w którym zapewne nigdy nie wyrosła żadna zdrowa roślina. W kilku miejscach zauważyłam wzgórki pyłu przypominającego popiół. Wydawało się, że miejsce to spustoszył wielki pożar. Spojrzałam na wysoką kolumnę, na którą wpadła Ayllia.
Nie był to obdarty z kory pień ani menhir, ale metalowy dźwigar lub podpora, teraz dziobata i łuszczasta, jakby powoli rozkładał ją na strzępy jakiś składnik zatrutego powietrza. Czy kiedyś mógł wytyczać przejście od tej strony? Stał jednak zbyt daleko od miejsca, gdzie przybyłyśmy.
Posadziłam Ayllię na ziemi, oparłszy jej głowę na mojej sakwie. Później podniosłam się niepewnie i wtedy zobaczyłam na ziemi coś błyszczącego. Podeszłam chwiejnym,
krokiem bliżej. To była różdżka, tak biała na tle szarego piasku, że wyglądała jak snop światła.
Pochyliłam się z trudem i podniosłam ją. Nie poczułam chłodu jak za pierwszym razem - teraz wyglądała jak zwykły gładki pręt. Ostrożnie zawinęłam ją w fałdy rozwiniętej szarfy, po czym znowu się przepasałam. Następnie odwróciłam się powoli i rozejrzałam po okolicy, usilnie wypatrując jakiegokolwiek śladu tamtej bramy.
Otaczały nas pagórki szarego piasku, tak do siebie podobne, że bardzo łatwo można by wśród nich zabłądzić. Prócz zardzewiałego słupa nie zauważyłam żadnego charakterystycznego punktu. Ale gdy przyjrzałam mu się uważnie, zobaczyłam w pewnej odległości następny, na jednej linii z pierwszym.
Ayllia poruszyła się. Podeszłam do niej pośpiesznie. Jej oczy były nadal puste, zagubiła się w jakiejś wewnętrznej pustyni, dokąd nie mogłam dotrzeć. Wstała, przytrzymując się metalowego słupa. Później zwróciła się w stronę drugiej kolumny. Odchyliła nieco do tyłu głowę, kręcąc nią powoli z boku na bok, prawie jak pies szukający znajomego zapachu. Wreszcie zaczęła iść chwiejnym krokiem do następnego filara.
Złapałam ją za ramię. Nie rozpoznała mnie wprawdzie, ale szamotała się z zadziwiającą siłą. Nagle, kiedy najmniej się tego spodziewałam, odwróciła się i zadała mi zręczny cios, tak że padłam jak długa na ziemię.
Zanim się podniosłam, Vupsallka była już daleko. Nie słaniała się, ale biegła tak szybko, jak mogła po piaszczystym gruncie. Poczłapałam za nią, mimo że nie chciałam opuszczać tego miejsca bez dokładniejszego zbadania. Nie odważyłam się nawet pomyśleć, że po bramie zaginął wszelki ślad i że mamy odciętą drogę powrotu.
Drugi uszkodzony słup stał obok trzeciego i tam zmierzała Ayllia. Wydawało mi się, że nie robi tego świadomie, że znów kieruje nią obca wola.
Minęłyśmy sześć takich metalowych kolumn, wszystkie były tak samo przeżarte rdzą jak pierwsza. Dopiero wtedy opuściłyśmy rejon wydm i znalazłyśmy się w innej okolicy.
Rosła tu kępami wyschnięta roślinność podobna trawie, bardziej żółta niż zielona. Dziwne słupy-kolumny ciągnęły się równym szeregiem aż po horyzont, teraz były jednak wyższe i mniej uszkodzone. Wreszcie dotarłyśmy do dwóch ostatnich, które stopiły się i zakrzepły w opławione pniaki. Otaczały je pierwsze żywe rośliny, jakie tu widziałam. Wyglądały nieprzyjemnie: miały purpurową barwę, cienkie ciemnoczerwone nitki wyrastające z czubków liści i poruszające się jakby w poszukiwaniu życia, które chciałyby pożreć. Nie zamierzałam przyglądać im się z bliska.
Za stopionymi kolumnami zobaczyłam drogę. W przeciwieństwie do nich nie wyglądała na zniszczoną: może zbudowano ją przed rokiem? Miała czarną gładką powierzchnię, która sprawiała wrażenie bardzo śliskiej. Ayllia doszła do skraju drogi i zatrzymała się. Chwiała się lekko, chociaż nie patrzyła pod nogi, ale przed siebie.
Nareszcie ją dogoniłam i od tyłu złapałam za ramię. Tym razem nie próbowała mnie atakować. Nie podobała mi się ta droga i nie chciałam na nią wejść. Wahałam się, co robić dalej, kiedy usłyszałam dźwięk. Był to przeciągły świst, jakby coś zbliżało się z wielką szybkością. Pociągnęłam Ayllię na ziemię i przygniotłam ją swoim ciężarem, mając nadzieję, że nasze odzienie o matowych barwach zleje się z szarobrązowym podłożem.
Nadciągnęło drogą z ogromną prędkością, tak że nie obejrzałam tego dokładnie. Na pewno nie zobaczyłam zwierzęcia. Odniosłam wrażenie, że był to cylinder, prawdopodobnie metalowy. Nawet nie dotykał powierzchni, po której się ślizgał, ale unosił nad nią na wysokość równą długości ramienia. Pędził bardzo szybko, wywołując prąd powietrza, który pokrył nas kurzem, zanim pojazd zniknął w oddali.
Zastanawiałam się, czy nas zauważono. Jeżeli tak, to istoty kontrolujące tajemniczy cylinder nie raczyły się zatrzymać. A może nie mogły tego zrobić, gdyż ogromna prędkość nie pozwalała na nagły postój.
Ale czym była rzecz, która mknęła tak szybko, nie dotykając gruntu, a jednak wędrując drogą? Za Kolderczyków
pracowały maszyny. Czy znalazłyśmy się w kolderskim świecie, tak jak niegdyś moi rodzice? Jeśli tak, to groziło nam wielkie niebezpieczeństwo, ponieważ Kolderczycy zamieniali swoich jeńców w żywe trupy. Nikt nie mógłby sobie nawet wyobrazić czegoś podobnego nie ryzykując obłędu.
Miałam w sakwie bardzo mało żywności i ani kropli wody. Zamierzałam przecież wędrować po Escore, gdzie bez trudu mogłam ugasić pragnienie śniegiem lub wodą z rzeki. Tutaj zaś przesycone gryzącym dymem powietrze i suchy wiatr do cna wysuszyły mi gardło. Czułam się tak, jakbym próbowała połykać garściami podobny do popiołu piasek.
Musimy mieć wodę i żywność, żeby przeżyć. Wygląd tej krainy wskazywał, że na nic takiego nie możemy liczyć a więc musimy zaryzykować i wędrować wzdłuż czarnej drogi, może nawet w tym samym kierunku, co metalowy cylinder...
Wyciągnęłam rękę do Ayllii, ale ona już zwróciła się w stronę dziwnej drogi, patrząc wciąż nie widzącym spojrzeniem przed siebie. Zaczęła iść jednak skrajem drogi, a ja, w braku lepszego przewodnika, ruszyłam za nią.
To zobaczyłyśmy z daleka. Widziałam wieże Es i cytadelę na przylądku nad wschodnim morzem; stworzyły je ludzkie ręce. Lecz to wyglądało tak dziwnie, iż nie mogłam uwierzyć, że zbudowali je ludzie. Wieże strzelały w niebo i zdawały się szarpać chmury. U ich podstawy znajdowały się niewielkie budynki. Łączyła je koronka mostów-dróg, jakby zawieszonych wysoko w niebie. Można by je uznać za fantastyczne rośliny wyhodowane na popiele. A jednak wszystkie miały taką samą ciemnobrązową barwę i metaliczny połysk.
Niesamowita droga prowadziła prosto do podstawy najbliższej wieży. Teraz zobaczyłyśmy takie same drogi rozchodzące się z miasta, wybiegające z innych wież. Przyglądałam się kiedyś uważnie sieciom pająków ziztów z ich gęsto tkanymi środkami i licznymi rozchodzącymi się promieniście niciarni-kotwiami. Przyszło mi na myśl, że
gdybym uniosła się wysoko i spojrzała w dół na to skupisko wież, wydałoby mi się podobne do sieci ziztów - a to nie wróżyło nic dobrego, gdyż pająki te są znakomitymi myśliwymi i lepiej ich unikać.
Przesunęłam językiem po spękanych, spieczonych wargach i spojrzawszy na Ayllię stwierdziłam, że była w nie lepszym stanie. Zaczęła znów jęczeć cicho tak jak wtedy, kiedy przybyłyśmy do tego świata. Gdzieś tutaj była woda i wyglądało na to, że będziemy musiały wejść do tej metalowej sieci, żeby ją znaleźć.
Usłyszałam przeciągły ostrzegawczy gwizd i jeszcze raz pociągnęłam moją towarzyszkę na ziemię. Minął nas jakiś pojazd jadący inną, biegnącą w pobliżu drogą. Kiedy się podniosłam, zobaczyłam na niebie ciemną kropkę, która powiększała się z każdym uderzeniem mojego serca.
To nie mógł być ptak. Przypomniały mi się opowieści mojego ojca. W jego świecie, tak jak w Kolderze, ludzie zbudowali maszyny i latali w nich po niebie, rozkazując wiatrom. Czy... Czy to mógł być świat mojego ojca? Lecz on... on przecież nigdy nie wspominał o takim mieście ani o ziemi zdegradowanej do popiołu i piasku.
To coś w górze rosło w oczach. Później zawisło między dwiema wieżami. Była tam platforma, znacznie stabilniejsza niż koronkowe drogi łączące wieże. Powietrzny statek ostrożnie osiadł na tej platformie.
Był zbyt ode mnie oddalony, żebym mogła zobaczyć, czy wysiedli z niego ludzie i czy weszli do którejś z czterech wież w rogach lądowiska. Ale wszystko to wydawało mi się tak niesamowite, że aż się trochę przestraszyłam.
Kolderska nauka, kolderskie maszyny i zamienieni w maszyny ludzie, którzy im służyli, od tak dawna stały się w Estcarpie uosobieniem zła, że wszyscy ich nienawidziliśmy. I dlatego to miejsce miało dla mnie posmak kolderskiej ohydy, całkowicie odmiennej od zła spotykanego w Escore. Tamto potrafiłam zrozumieć, ponieważ wywodziło -się z niewłaściwego użycia dobrze mi znanych zdolności - ale to?! To był potwornie zniekształcony sposób życia, w niczym nie przypominający tego wszystkiego, o co walczyłam.
A przecież musimy zdobyć pożywienie i wodę, bo inaczej zginiemy. I jeszcze jedno: nikt nie chce umierać, kiedy ma nawet nikłą szansę ratunku. Dlatego stałyśmy i patrzyłyśmy na to dziwaczne miasto, a raczej to ja patrzyłam, gdyż Ayllia tylko wpatrywała się bezmyślnie w przestrzeń.
Tu, na ziemi, jedynymi wejściami do najbliższych wież zdawały się tunele, z których wybiegały czarne drogi. Od frontu nie zauważyłam w ścianach żadnych szczelin aż do poziomu pierwszych napowietrznych ścieżek, znajdujących się wyżej niż najwyższe wieże Es. Te budowle pozbawione były okien.
Wobec tego musimy wejść do środka jedną z czarnych dróg... Wzdragałam się przed postawieniem nogi na takiej śliskiej powierzchni. Ale jak długo wytrzymamy bez jedzenia i picia? Dalsza zwłoka tylko jeszcze bardziej nas osłabi.
Robiło się coraz ciemniej i pomyślałam, że to nie zbliżająca się burza, lecz noc niosła ze sobą zmierzch. Może mrok stanie się naszym przyjacielem. W górze nie widziałam żadnych świateł. Wtedy na moich oczach w nagłym rozbłysku zarysowały się kontury wszystkich ścieżek zawieszonych między wieżami, połyskując jak krople rosy na pajęczynie.
Bardziej matowy blask otaczał wejścia do tuneli. Tam światło mogłó okazać się naszym wrogiem, a nie pomocnikiem. Pomyślałam jednak, że nie mamy wyboru, że z każdą chwilą maleją szanse powodzenia naszej wyprawy.
Dlatego wzięłam Ayllię za ramię. Już nie prowadziła, ale ani nie ociągała się, ani też nie sprzeciwiała, kiedy ruszyłam do przodu wzdłuż czarnej drogi, kierując się w stronę oświetlonego wejścia do tunelu.
Kiedy podeszłyśmy bliżej, zauważyłam z ulgą, że wejście jest od drogi szersze i wzdłuż biegnie wąski chodnik, więc nie musimy wchodzić na śliską powierzchnię. Tylko czy ten chodnik jest na tyle szeroki, że nas uratuje w przypadku, gdy razem z nami zagłębi się w tunelu jeden z metalowych pojazdów? Wytwarzany przez nie powietrzny prąd już dwukrotnie okazał się bardzo silny; w zamkniętym tunelu mógłby przynieść nam zgubę.
Zatrzymałam się u wejścia i nastawiłam uszu. Nie usłyszałam ostrzegawczego gwizdu, a nie mogłyśmy już dłużej czekać. Lepiej wejść do środka i poszukać odgałęzienia tunelu.
Szłyśmy po metalowej, pokrytej elastycznym, gąbczastym tworzywem powierzchni, która uginała się pod naszymi nogami. Pociągnęłam Ayllię wąskim chodnikiem mając nadzieję znaleźć w ścianie jakąś szczelinę, drzwi, które wyprowadzą nas z tej metalowej tuby.
I rzeczywiście natrafiłyśmy na taki otwór, oznaczony palącym się u góry bardzo słabym światłem, pod którym znajdował się niezrozumiały symbol. Za drzwiami zobaczyłyśmy wąski jak szczelina korytarz, odchodzący od tunelu pod kątem prostym. Znalazłszy się w nim odetchnęłam z ulgą, gdyż już nie musiałam nasłuchiwać, czy nie zbliża się śmiercionośny pojazd.
Odprężyłam się nieco i rozejrzałam dokoła. We wnętrzu wieży nie było tak gorąco jak na zewnątrz, ale nadal trudno się oddychało, a w dodatku wyczułam w powietrzu obce i nieznane zapachy, od których zaczęłam kichać i kaszleć.
Na ścianach tego korytarza również się znajdowały, w dużych odstępach, świetlne plamy, lecz tak słabe, że w przestrzeni między nimi powstawały enklawy mroku. Znajdowałyśmy się w połowie drugiego takiego odcinka, kiedy zdałam sobie sprawę, że w sam czas schroniłyśmy się w odgałęzieniu tunelu. Za nami rozległ się potężny huk i ściany oraz podłoga zadrżały. Jeden z pojazdów musiał wjechać do tunelu. Dotarły do nas podmuchy powietrza tak przesyconego dymem, że obie zaczęłyśmy się krztusić. Łzy popłynęły mi z oczu, aż zupełnie oślepłam, lecz instynktownie starałam się uciec od zatrutego powietrza. Szłam chwiejnym krokiem do przodu i ciągnęłam za sobą moją towarzyszkę.
Dopiero przy następnym świetle oparłam się o ścianę, usiłując przetrzeć oczy i złapać oddech. Zobaczyłąm wtedy, że miękką powierzchnię pod naszymi nogami pokrywa cienka warstwa czarnego pyłu, równie sypkiego jak popiół
na zewnątrz. Za sobą pozostawiłyśmy wyraźny ślad, a przed nami ciągnął się zupełnie gładki czarny kobierzec. To znaczyło, że od jakiegoś czasu, może od lat, nie przeszła tędy żadna żywa istota. Dodało mi to otuchy, lecz nawet na cal nie przybliżyło do celu podróży.
Wąski korytarz zakończył się okrągłym pomieszczeniem podobnym do dna studni. Odchyliłam głowę i spojrzałam w górę, ale koniec tego komina, który zdawał się sięgać aż do wierzchołka wieży, był stąd niewidoczny. W pewnych odstępach znajdowały się otwory, jakby ta studnia czy też komin przecinał różne piętra. Jedne ledwie świeciły, inne zaś jarzyły się jaskrawym blaskiem. Nie zauważyłam drabiny ani stopni, które mogłyby prowadzić do najniższego z otworów. Doszłam do wniosku, że nie mamy innego wyboru, jak tylko wycofać się do niebezpiecznego tunelu i po raz drugi szukać tam drogi ucieczki.
Ayllia nagle zrobiła krok do przodu, pociągając mnie za sobą. Wyciągnęłam rękę, żeby zachować równowagę, i mimo woli uderzyłam mocno o ścianę.
I, o dziwo, otrzymałam odpowiedź na to przypadkowe działanie. Już nie stałyśmy na dnie studni, lecz razem z nim unosiłyśmy się do góry, jakby wyrosły nam skrzydła. Wydaje mi się, że krzyknęłam z zaskoczenia. Wiem, że zacisnęłam rękę na różdżce ukrytej w fałdach szarfy. Później usiłowałam na gładkiej ścianie znaleźć jakiś uchwyt, żeby nas zatrzymać. Połamałam sobie paznokcie, ale nawet nie zwolniłam tempa tej powietrznej wędrówki. Minęłyśmy pierwszy otwór, prawdopodobnie odpowiadający poziomowi, do którego weszłyśmy. Otwór ten był słabo oświetlony.
Zaczęłam poruszać nogami i odkryłam, że w ten sposób mogę zbliżyć się do ścian studni. Teraz muszę wydostać się stąd przy następnym otworze, zabierając ze sobą Ayllię. Wytężyłam wszystkie siły i wreszcie zdołałyśmy się uwolnić. Znalazłyśmy się w korytarzu po przeciwnej stronie niż ta, z której weszłyśmy.
Korytarz ten był znacznie lepiej oświetlony i rozbrzmiewał w nim jakiś dźwięk - a może wibracja docierająca
albo z podłogi, na którą upadłyśmy, albo ze ścian. Podłoga nadal się uginała, ale nie pokrywał jej czarny pył. Prawdopodobnie trafiłyśmy do uczęszczanej części wieży. Musimy zachować maksymalną ostrożność.
Ayllia usiadła, przenosząc wzrok ze mnie na ściany i z powrotem. Nieruchome spojrzenie, które tak długo pełniło rolę maski, zniknęło i Vupsallka zadrżała, zasłaniając rękami oczy.
- To Drogi Balemata - szepnęła ochryple.
- Nie! - zaprzeczyłam. Wyciągnęłam do niej rękę, nie po to, żeby ją poprowadzić, lecz by dać jej pocieszenie, którego doznajemy przy dotknięciu ludzkiej dłoni. - Żyjemy, nie umarłyśmy - wyjaśniłam. Ayllia wymówiła bowiem imię złego ducha, który wedle ich prymitywnej wiary czekał za Ostatnią Bramą na tych, których nie pogrzebano, jak należało.
- Nie umarłyśmy - powtórzyła za mną. Nadal jednak nie odrywała rąk od oczu. - Ale to na pewno jest kraj Balemata. Jesteśmy w jego domu. To nie może być nic innego.
Prawie mogłabym się z nią zgodzić. Dysponowałam jednak argumentem, który mógłby ją przekonać, że nie powiększyła rzeszy umarłych.
- Czy czujesz głód i pragnienie? Czy zmarli to odczuwają?
Opuściła ręce. Na jej twarzy malowała się rozpacz i zniechęcenie.
- Któż to może wiedzieć? - odrzekła. - Czy ktoś kiedykolwiek stamtąd wrócił i powiedział, że za Ostatnią Bramą jest tak lub inaczej? Jeżeli nie jesteśmy w domu Balemata, to gdzie, Czarownico?
- Na pewno w innym świecie, ale nie wśród umarłych - wyjaśniłam. - Znalazłyśmy bramę stworzoną kiedyś przez adepta i brama ta wciągnęła nas do innego świata...
- Nic nie wiem o twojej magii, Czarownico - Ayllia pokręciła głową - poza tym, że źle się przysłużyłaś mnie i moim bliskim. I wydaje mi się, że nadal tak się dzieje. Ale
prawdą jest, że odczuwam głód i pragnienie. I jeśli to możliwe, chciałabym znaleźć coś do jedzenia i do picia.
- Ja również - przytaknęłam. - Lecz musimy bardzo uważać. Nie mam pojęcia, kto lub co tutaj mieszka. Wiem tylko, że to bardzo dziwne miejsce i że musimy przeprowadzić rekonesans.
Otworzyłam sakwę i wyjęłam resztki suszonego mięsa. Zdołałyśmy zjeść kilka kęsów, zanim pragnienie uniemożliwiło nam posiłek. To skromne jadło dodało nam sił i ruszyłyśmy dalej.
Odkryłyśmy w ścianach korytarza drzwi pozbawione klamek, których nie umiałyśmy otworzyć. I chociaż w końcu odważyłyśmy się pchnąć jedne z nich, nie uległy naporowi i pozostały zamknięte. Korytarz kończył się balkonem wychodzącym na otwartą przestrzeń. Zwisała z niego jedna z podniebnych ścieżek, łącząca tę wieżę z następną, bliższą centrum dziwnego miasta. Spoglądając na tę wąską, najbardziej kruchą z dróg, zrozumiałam, że nie zdołam po niej przejść. Ayllia zasłoniła oczy ręką i cofnęła się do korytarza. - Nie mogę! - zawołała.
- Ja również - odparłam. Cóż jednak mogłyśmy zrobić? Wrócić do ogromnej studni i pozwolić się zanieść do innego korytarza, gdzie nie powiedzie nam się lepiej niż w tym?
Zapytałam Ayllię, co zapamiętała z wcześniejszej wędrówki. Opisała mi wiernie większą jej część: miała wrażenie, że wędruje we śnie i jest tylko widzem, a nie uczestniczką. Wcześniej coś ją przyciągało, lecz przyciąganie to ustało, kiedy dotarłyśmy do czarnej drogi w odgałęzieniu tunelu.
Ruszyłyśmy z powrotem w stronę studni, ale zanim przemierzyłyśmy korytarz, rozległ się cichy dźwięk. Natychmiast przylgnęłyśmy do ściany i zamarłyśmy w bezruchu. Przyznam, że marna to była kryjówka.
Jedne z zamkniętych drzwi otworzyły się i wyszła z nich jakaś postać. Wyszła? Nie, nie wyszła, wytoczyła się, a raczej zawisła nad podłogą jak tamten pojazd nad czarną drogą. I ta postać...
Widziałam mnóstwo mutantów i potworów. Escore
zamieszkuje wiele istot, będących wynikiem wieloletnich eksperymentów przeprowadzonych przez Dawnych Adeptów. Należą do nich Kroganowie, wodni ludzie, skrzydlate Flannany, Wilkołaki - ohydna mieszanka człowieka i zwierzęcia - i wiele, wiele innych. Ale to... to wydało mi się straszniejsze od wszystkiego, co widziałam i o czym słyszałam.
Wyglądało to tak, jakby ktoś zaczął konstruować maszynę, która miała być jednocześnie człowiekiem. Dolną połowę stanowił metalowy owal, pozbawiony nóg, chociaż przylgnęły do niego szponiaste kończyny, zgięte teraz w pięści jak palce. Podobne kończyny znajdowały się na węższej, górnej części niesamowitego ciała, lecz nad wszystkim górowała ludzka lub prawie ludzka głowa, łysa, w spiczastym metalowym kasku. Za tą niby-kulą o ludzkiej głowie pojawił się jeszcze inny zlepek człowieka i maszyny. Ten przynajmniej kroczył na dwóch nogach i miał ludzkie ręce. Ale cały tułów był z metalu, głowa zaś również kończyła się metalowym szpicem.
Żaden z tych stworów nie spojrzał w naszą stronę; oba skierowały się do studni - jeden popłynął w powietrzu, drugi zaś szedł ludzkim krokiem. Po kolei weszły na pole siłowe, zostały uniesione do góry, poza nasz poziom, i zniknęły nam z oczu.
Rozdział X
- Nie! - zaprotestowała szeptem Ayllia. Lecz w jej oczach pojawiło się znów dawne zobojętnienie. Zastanawiałam się, jak zmienić kierunek magicznej siły
tej studni, żeby zjechać w dół. Obejrzawszy mieszkańców niesamowitego miasta, nie miałam ochoty dalej go badać. Straciłam już nadzieję na uzupełnienie zapasów. Takie stwory na pewno nie potrzebowały ani jeść, ani pić; nie dostarczą też nam pożywienia, nawet gdybyśmy odnalazły spiżarnię w tym labiryncie.
Sięgnęłam pamięcią do okoliczności, w jakich uniosłyśmy się do góry: uderzyłam ręką o ścianę... Przypomniałam sobie teraz, że widziałam tam metalową płytkę innej barwy niż ściany studni. Moja ręka ześlizgnęła się z niej - ale powędrowałyśmy d o g ó r y! Czyżby był to taki sam sygnał?
A jeśli mam rację - czy znajdę gdzieś płytkę, która pośle nas bezpiecznie w dół? Mogłyśmy tylko próbować. Pozostając tutaj narażałyśmy się na odkrycie, wszystko zaś we mnie wzdragało się przed bliższym kontaktem z którymś z tamtych potworów, na poły ludzi, na poły maszyn. Tylko uśmiech losu sprawił, że nie spojrzały w naszą stronę.
- Chodź! - powiedziałam, chwytając znów Ayllię za ramię.
Próbowała mi się wymknąć. - Nie! - zawołała cicho.
- Zostań tutaj - powiedziałam ponuro - a znajdą cię.
- Idź tam - wskazała na szyb - a na pewno cię odnajdą!
- Nie! - zaprzeczyłam, choć nie byłam tego pewna. Pośpiesznie wyjaśniłam jej mechanizm działania studni-szybu i podzieliłam się nadzieją na odwrócenie tego zjawiska.
- A jeśli nam się nie uda? - nie ustępowała.
- Wtedy spróbujemy pójść powietrznym mostem odparowałam. Lecz taka wyprawa byłaby dla mnie przeżyciem równie ciężkim jak spotkanie z pół ludźmi, pół maszynami. W dodatku jedyny dostępny dla nas most prowadził w głąb miasta, a nie z niego.
Myślę, że perspektywa nie spodobała się również Ayllii, gdyż bez słowa ruszyła w stronę szybu. Szłyśmy jednak powoli, nasłuchując przy każdych drzwiach, obmacując je, zanim przekradłyśmy się do następnych, pełne lęku, że się otworzą i ukaże się w nich kolejny z mieszkańców niesamowitego miasta. Kiedy dotarłyśmy do ostatnich drzwi, z których wyszła tamta dwójka, okazało się, że były lekko uchylone. Otworzyłam je nieco szerzej.
Wszechobecny pomruk przybrał na sile i przez szparę w drzwiach zobaczyłam dziwaczne metalowe przedmioty. Spojrzawszy na nie przelotnie, poszłam dalej.
Kiedy dotarłyśmy do szybu, popatrzyłam najpierw w prawo, a później w lewo. Odnalazłam płytkę kontrolną i zobaczyłam w niej dwa zagłębienia, jedno nad drugim. Za pierwszym razem przesunęłam rękę w dół, więc teraz spróbuję do góry. A co będzie, jeżeli powędrujemy jeszcze dalej w górę, śladem groteskowej pary? Możemy wpaść prosto w ręce mieszkańców miasta! Przypomniałam sobie sakwę. Mogę spróbować. Wprawdzie nie chciałam rozstawać się z resztkami żywności, ale...
Poluzowałam rzemienie i wrzuciłam sakwę do szybu. Upadła na sam środek pustki i zaczęła się obniżać. Miałam rację!
- Do środka! - rozkazałam i zrobiłam krok do przodu, lecz musiałam się do tego zmusić, ponieważ wszystkich nas powstrzymuje lęk przed upadkiem.
Ayllia wydała cichy, zduszony okrzyk, ale poszła za mną. Zjeżdżałyśmy w dół szybciej, niż przedtem wjeżdżałyśmy na górę, lecz nie miało to nic wspólnego ze spadkiem. Zbliżyłam się do ściany szybu, żeby przygotować się do wyjścia, ponieważ przypomniałam sobie słabo oświetlony poziom, który już raz minęłyśmy. Teraz, ośmielona powodzeniem, chciałam go zbadać, bo brak silnego światła wskazywał, że został opuszczony lub że rzadko go odwiedzano.
Myślę, że Ayllia najchętniej by zaprotestowała, ale bała się zostać sama. Zrównałyśmy się z tym otworem. Uchwyciłam się mocno wejścia, a uczepiona mojego płaszcza Ayllia skoczyła obok mnie. Ulokowałyśmy się w tym otworze niczym Vrangi na stromej turni. Sakwa minęła nas i opadła na dno szybu, ale już mnie to nie niepokoiło.
Szybko się przekonałam, że nie znalazłyśmy się w innym korytarzu, lecz na wąskim przejściu - jakby balkonie biegnącym nad wielką przestrzenią. Było tu tak ciemno, że jako tako widziałam tylko nasze najbliższe otoczenie, a i z tego niewiele mogłam zrozumieć. Na podłodze poniżej nas były jakieś duże przedmioty, leżące w pewnych odległościach od siebie. Wreszcie doszłam do wniosku, że są to pojazdy, które przelotnie widziałyśmy mknące po czarnych drogach; teraz stały nieruchomo.
Miały kształt walca, może dwukrotnie wyższego od najwyższego człowieka, a na każdym znajdował się spory stożek. Po bokach widniały kontury otworów. Ale podobnie jak drzwi w korytarzu na górze, wszystkie otwory były szczelnie zamknięte, prócz jednego w pojeździe stojącym najbliżej nas.
Otwierano go siłą. Dostrzegłam plamy, osmalone miejsca i rozdarcia, zniekształcony metal o ostrych brzegach. Najwyraźniej włamano się używając wysokiej temperatury. Teraz zaś, spoglądając z oddali, zauważyłam podobną dziurę w następnym cylindrze. Nie rozumiałam, dlaczego mieszkańcy miasta mieliby siłą otwierać swoje własne pojazdy.
Czy były to spiżarnie? A może używano ich do transportu żywności do miasta? Przecież wozy ze zbiorami z estcarpiańskich dworów wędrowały do Es. Jeśli tu jest podobnie,
może znajdziemy w nich pożywienie. Powiedziałam to na głos.
- Woda? - zapytała ochryple Ayllia. - Woda? Chociaż nie mogłam uwierzyć, żeby przechowywano w taki sposób wodę, postanowiłam to zbadać. Musiałyśmy znaleźć wodę i to szybko, gdyż inaczej nie zdołamy opuścić miasta.
Na balkonie nie było ani schodów, ani drabiny, po których mogłabym zejść, ale że nie był on zbytnio oddalony od podłogi, mogłam z niego zeskoczyć. Tym razem Ayllia nie poszła za mną. Przysięgła, że pozostanie na miejscu i nigdzie się nie ruszy. Ponieważ znajdowałam się już na dole, nie chciałam po nią wracać przed zbadaniem najbliższego cylindra.
Zatęskniłam za pochodnią, bo obok pojazdu było znacznie ciemniej niż na górze. Ale zobaczyłam jeszcze coś. Z nieregularnego otworu w boku walca ciągnęła się lina, dowód na to, że włamywacz zbadał jego zawartość.
Przekonałam się, że była to siatka splatana z cienkich metalowych ogniw, wąska, ale bardzo mocna jak na swe niewielkie rozmiary. W równych odstępach znajdowały się tam metalowe pętle, w które mogłam wsadzić czubki butów i wspiąć się do góry. Pętle te okazały się tak małe, że musiały być przeznaczone dla stóp mniejszych niż moje, chyba że miały służyć jako zaczepy dla rąk.
Obejrzałam się. Ayllia stała przytulona do balustrady okalającej mostek. Podniosłam rękę, a ona pomachała mi w odpowiedzi. Zaczęłam się wspinać po linie. Kiedy dotarłam do otworu w boku cylindra, przykucnęłam i zajrzałam do środka. To, co się wtedy stało, tak mnie zaskoczyło, że omal nie spadłam na ziemię. Gdy tylko oparłam rękę o ścianę, wnętrze pojazdu zalała jasność.
Zobaczyłam tam masę przewróconych skrzyń i kufrów, których wieka oderwano lub wtłoczono do środka, najwyraźniej splądrowanych. Lecz przynajmniej ja bardzo się zawiodłam, bo zawierały głównie metalowe sztaby i bloki. W dodatku ohydny smród unosił się z kleistej kałuży, gdzie leżał przewrócony na bok duży bęben.
Cofnęłam się niepewna, czy warto zajrzeć do następnego ograbionego cylindra w głębi metalowej jaskini. Zaczęłam jednak krztusić się i kaszleć i zapragnęłam nie tylko znaleźć się jak najdalej od tych pojazdów i tego miejsca, ale i od całego niesamowitego miasta.
Właśnie kiedy dotarłam do otworu i położyłam rękę na metalowej linie, w głębi pieczary zapalił się, oślepiając mnie na chwilę, jaskrawy blask. Nie mogłam pozostać tam, gdzie byłam: trujące wyziewy drażniły mi gardło i płuca. Znowu dostałam takiego ataku kaszlu, że oparłam się o bok cylindra, przyciskając ręce do piersi i mrugając oczami.
Zobaczyłam następny błysk, ale tym razem nie był skierowany na mnie, więc oszczędził moje oczy. Światło już nie zgasło, tylko jarzyło się bez przerwy i domyśliłam się, że rabusie wciąż robili swoje, wypalając drogę do wnętrza innego zbiornika. Determinacja, z jaką przeprowadzali poszukiwania, wskazywała, że szukali czegoś ważnego.
Czy byli istotami podobnymi do nas, ludźmi, którzy także chcieli znaleźć coś do jedzenia i picia? Przecież przez te wszystkie lata brama z opustoszałej cytadeli adepta mogła schwytać nie tylko nas. Uczepiłam się tej myśli jak tonący brzytwy. Postanowiłam zaraz to sprawdzić, wyśledzić, kto posługuje się światłem.
Ale żeby dotrzeć do tego miejsca, muszę pozostawić Ayllię. Wracając po nią stracę wiele cennego czasu... Dzisiaj wiem, że miałam umysł zatruty tamtymi wyzie
wami, lecz wówczas wszystkie decyzje uważałam za właściwe i logiczne. Nie wróciłam więc po Ayllię, tylko okrążyłam przód pojazdu, którego wnętrze już zbadałam, i skierowałam się do źródła światła.
Pozostało mi choć tyle zdrowego rozsądku, że zbliżałam się ostrożnie. Podkradałam się, w pełni wykorzystując zdobyte w Escore umiejętności. Pomagał mi półmrok panujący w tym miejscu, a pojazdy rzucały enklawy cienia, w których mogłam się zatrzymać, zanim podbiegłam do następnego cylindra.
Przestałam kaszleć, wydostawszy się na wolne powietrze, które choć ciężkie, nie było przesycone mdlącym smrodem.
Dręczyło mnie tak straszne pragnienie, że dosłownie oszalałam na punkcie wody. I wydawało mi się wtedy, że wystarczy dotrzeć do rabusiów, aby ją znaleźć.
Wreszcie skuliłam się przy ostatnim cylindrze i obserwowałam nieznanych robotników. Dwóch z nich uczepiło się sieci rozwieszonej po obu stronach drzwi, które atakowali. Wisieli tam, przyglądając się wysiłkom stojących na podłodze towarzyszy, którzy za pomocą wiązki światła rozgrzewali i powoli topili metal.
Popełniłam błąd spojrzawszy znów na światło i na chwilę oślepłam. Musiałam odczekać, aż odzyskam wzrok. Ujrzawszy przelotnie istoty próbujące się włamać do wnętrza pojazdu, upewniłam się, że nie należały do tego samego gatunku, co półludzie, których widziałam na górze. Wydawało się, że mają normalne ciała, ręce i nogi.
Chcąc osłonić oczy przed jaskrawym światłem, spojrzałam przez szparę między dwoma palcami. Zastanawiałam się, czy rabusie używali ognia jako narzędzia, czy też światła palącego jak ogień? Ogień mogłam i wiele razy przywoływałam siłą woli, gdyż jest to naturalny żywioł i jako taki musi słuchać Czarownicy. Ale to było coś innego, ponieważ wiązka światła wydobywała się z rury, którą trzymali w rękach dwaj robotnicy, rurę zaś połączono giętkim wężem ze stojącą między nimi skrzynką.
Ogień nagle zgasł. Wiszące na metalowej sieci istoty zbliżyły się do rozpalonych drzwiczek i poczęły wyważać je i uderzać w zmiękczony metal.
Przestałam na nich patrzeć. Jeden z trzymających rurę rabusiów odłożył dziwną broń i podszedł do stosu paczek. Podniósł jakieś naczynie i przyłożył je do ust - pijąc! Woda!
W tamtej chwili oddałabym całą swoją czarodziejską wiedzę za to, co nieznajomy trzymał w ręku. Co muszę dostać za wszelką cenę!
Odłożył naczynie i wrócił do rury. W chwili kiedy ją podnosił, szykując się do ponownego wystrzelenia wiązki światła, pobiegłam wzdłuż boku pojazdu, który zasłaniał mnie przed ich oczami. Robotnicy byli pochłonięci pracą.
Cały mój świat, cała przyszłość zawęziła się do tego naczynia z wodą. Ruszyłam w jego stronę, co jakiś czas obrzucając robotników wzrokiem, by się upewnić, że żaden mi nie przeszkodzi. Lecz oni skupili całą uwagę na walce z upartym metalem. Wzięłam do ręki naczynie i podniosłam je do ust.
Nie była to czysta woda, chyba że w tym świecie woda jest kwaśna. Lecz tak odświeżyła moje spękane usta i wyschnięte gardło, że musiałam stoczyć ze sobą prawdziwy bój, by nie wypić więcej niż kilka łyczków.
Usłyszałam głośny krzyk i obejrzałam się przerażona, sądząc, że mnie zauważono. Przekonałam się jednak, że to ustąpiły drzwi pojazdu i wiszący na sieci rabusie otwierali je kopniakami.
Przejrzałam po omacku stos paczek, które tu zgromadzili. Natrafiłam na kilka pakunków, które mogły zawierać żywność, i wzięłam je. Nie mogłam jednak zabrać więcej, ponieważ znalazłam jeszcze trzy zbiorniki z wodą, sądząc po ciężarze, prawie pełne.
Zarzuciwszy na ramiona rzemienie od dwóch zbiorników i przyciskając do piersi trzeci wraz z pakunkami z żywnością, cofnęłam się w mrok i zaczęłam szukać Ayllii. Miałyśmy dobry punkt obserwacyjny przy drzwiach tej pieczary, pozwalający uchwycić chwilę, kiedy rabusie stąd odejdą. Gdyby byli ludźmi takimi jak my, starałabym się z nimi spotkać, lecz po wypiciu kilku łyków wody odzyskałam wrodzoną ostrożność i nie zamierzałam się ujawnić żadnemu z mieszkańców tego świata, zanim się przekonam, że nie są to odwieczni wrogowie Estcarpu.
Nie znalazłam przy wyjściu Ayllii. Nie odważyłam się zawołać, gdyż mogliby mnie usłyszeć nieznajomi włamujący się do metalowego cylindra. Wątpiłam zaś, czy obładowana zbiornikami z wodą i pakunkami z żywnością, zdołam się szybko wspiąć na mostek.
W końcu musiałam wrócić do metalowej liny-drabinki. Wspięłam się po niej, odczepiłam ją i zeskoczyłam na podłogę. Ayllia nadal się nie pokazywała. Na końcu liny zobaczyłam hak. Zarzuciłam go na balustradę mostka, po
czym wdrapałam się na górę i wciągnęłam za sobą zbiorniki, które przywiązałam do drugiego końca liny.
Później pobiegłam do szybu, ale po drodze też nie spotkałam Ayllii. Wychyliłam się i spojrzałam na dno, lecz i tam jej nie znalazłam. Byłam jednak prawie pewna, że szła tędy.
Na dnie szybu rozejrzałam się szukając wzrokiem mojej sakwy. Zobaczyłam wiele śladów w pokrywającym kamienną podłogę czarnym pyle - znacznie więcej, niż mogłyśmy obie pozostawić. Czy tędy przybyli nieznani robotnicy? Wchodząc do wieży nie zwróciłam na to uwagi, ale teraz przyglądałam się śladom wracając korytarzem do miejsca, gdzie łączył się on z tunelem w podstawie wieży.
Daleko pozostały pomruki i wibracje wprawiające w drgania ściany na wyższych piętrach, z łatwością więc usłyszałam nowy odgłos, który dobiegł gdzieś z przodu. Nie był to ostrzegawczy ryk poprzedzający cylindryczny pojazd, lecz ludzki krzyk. Chciałam zawołać Ayllię, ale opanowałam się; mogło jej grozić jakieś niebezpieczeństwo, a w takim razie nie powinnam biec tam na oślep.
Idąc zakurzonym korytarzem zauważyłam w przodzie jakiś ruch. Zwolniłam kroku, nasłuchując. Jeżeli ktoś lub coś wędrowało w moim kierunku, będę musiała się wycofać. lecz jeśli szło w przeciwną stronę, pójdę w ślad.
Po chwili zobaczyłam w półmroku Ayllię. Ciągnęły ją dwie niższe od niej postacie, istoty, których nie widziałam wyraźnie. Na moich oczach jedna z nich uderzyła boleśnie Vupsallkę w ramię i Ayllia chwiejnym krokiem ruszyła do przodu. Wrogowie znów wzięli ją między siebie. Szła na własnych nogach, ale nie stawiała oporu, jakby była półprzytomna lub śmiertelnie przerażona.
Znajdowali się bardzo blisko tunelu i po chwili tam weszli. Zaczęłam biec, a ciężkie zbiorniki uderzały mnie po żebrach tak mocno jak nieznany stwór, który zmusił Ayllię do dalszego marszu.
W tunelu znowu się zawahałam. Nie dość, że nasłuchiwałam, czy nie zbliża się jakiś pojazd, ale przede wszystkim
nie wiedziałam, dokąd powleczono Ayllię. Do wnętrza wieży, czy na zewnątrz?
Chociaż wytężałam wzrok i słuch, niczego się nie dowiedziałam. W końcu doszłam do wniosku, że na zewnątrz. Mieszkańcy miasta na pewno nie chodziliby z własnej woli niebezpieczną drogą. Znacznie bardziej prawdopodobne mi się wydało, że byli to jacyś napastnicy.
Kiedy ruszyłam w tamtą stronę, ponownie ogarnęły mnie wątpliwości, czy zamiast iść śladem Ayllii, nie podążam w przeciwnym kierunku.
Opuściwszy niebezpieczny tunel i znalazłszy się pod gołym niebem, uzyskałam dowód, że rozumowałam poprawnie. Potknęłam się o jakiś przedmiot, który potoczył się w smugę księżycowego blasku. Nade mną rozpościerało się wysrebrzone księżycem w pełni nocne niebo.
Okazało się, że kopnęłam dobrze mi znany pakunek, gdyż sama włożyłam do niego zioła Utty. Wiedziałam, że nie wypadł wcześniej z sakwy, bo zanim wyjęłam z niej pożywienie, była dobrze zawiązana. Wobec tego ktoś inny ją otworzył i zgubił to zawiniątko.
Uklękłam i pomacałam dokoła. Niczego więcej nie znalazłam, nawet jeśli coś jeszcze wypadło z sakwy. Mogłam tylko przypuszczać, że istoty, które schwytały Ayllię, zabrały również sakwę i wyrzuciły z niej zioła.
Robotnicy z metalowej pieczary i niewyraźne cienie, które uprowadziły Ayllię, były bardzo do siebie podobne. Na pewno mieli ludzkie, chociaż niewielkie, ciała. Kiedy przywołałam w pamięci ich obraz, przypomniałam sobie ich niezwykle chude ręce i nogi. Pomyślałam o Escore, o Thasach, o ich nabrzmiałych cielskach i pajęczych kończynach. Thasowie tak bardzo oddalili się od ludzi, że budzili wstręt w mieszkańcach powierzchni ziemi, w której ryli swoje tunele i korytarze. Czy to Thasowie przedostali się przez tę samą bramę, co my? Nie używaliby jednak ognia jako narzędzia.
W takim razie szłam tropem mieszkańców tego świata. Lecz gdzie się teraz znajdowali? Niewiele mnie wyprzedzili, czy zdołam ich zatem odnaleźć w jasnym blasku księżyca? Paczuszka z ziołami leżała na lewo od wyjścia z tunelu,
jakby nieznane istoty skierowały się w przestrzeń położoną między czarną drogą a następną wieżą.
Wprawdzie grunt był twardy, ale zauważyłam znane mi pagórki szarego, przypominającego popiół piasku. Szukałam jakiegoś śladu. I przyszło mi to łatwiej, niż sądziłam. Znalazłam inny trakt, chociaż bardziej zniszczony niż drogi wychodzące z miasta. Musiano przewozić tędy jakieś ciężary, gdyż pozostały głębokie koleiny. A tam, gdzie pękła zewnętrzna skorupa gruntu, zauważyłam ślady stóp. Najwyraźniejsze pozostawiły buty. Może Ayllii... Inne były mniejsze i węższe. Palce nóg zamiast się skupiać, rozchodziły się ostro jak ostrza włóczni - nigdy czegoś takiego nie widziałam. Poszłam ich śladem.
Niebawem trop ten się skończył i zobaczyłam nowe ślady i znacznie głębsze koleiny. Musiał to być wehikuł wiozący ciężki ładunek. Nikt nie próbował zacierać nowych tropów i poszłam obok nich. Koleiny zbliżyły się do następnej drogi i pobiegły do niej równolegle, oddalając się od miasta w stronę, z której przybyłyśmy. Teren ten okazał się jednak bardziej nierówny i falisty niż obszary, które przemierzyłyśmy z Ayllią. Czarna droga biegła przez wzgórza, podczas gdy koleiny skręcały i omijały każdą taką przeszkodę. Nie widziałam nic przed sobą, więc czujnie nasłuchiwałam odgłosów, które uprzedziłyby mnie, że mieszkańcy tego świata są gdzieś w pobliżu.
Wzgórza stawały się coraz wyższe i chyba pokrywały je strome skały. Chwilowo schroniwszy się za jedną z nich oparłam rękę na nierównej powierzchni i dostrzegłam spoinę. Przyjrzawszy się bliżej stwierdziłam, że nie stworzyła tego natura, lecz ludzie lub jakieś inne rozumne istoty. Te wzgórza były pozostałościami budynków, na poły zasypanymi przez przemieszczające się szare wydmy.
Nie miałam wiele czasu, żeby się nad tym zastanawiać, ponieważ powtórzył się niepokojący mnie dźwięk. Najpierw usłyszałam syk, a później cichy chrzęst. W księżycowej poświacie, tuż pode mną, pełzł nowy pojazd. W porównaniu z szybkimi cylindrami wydawał się niezdarny i źle skonstruowany, jakby wymyślił go obcy rozum.
Nie miał kół, jak wozy z mojego świata, tylko szerokie taśmy, które biegły z przodu do tyłu i z powrotem. A stanowiące ich część węższe pasma nabijały się na wystające ze skrzyni pręty. Jeżeli był w nim woźnica lub pasażerowie, to musieli znajdować się w skrzyni, wyposażonej tylko w niewielkie pionowe otwory wentylacyjne rozmieszczone w jednakowej odległości od siebie.
Pojazd ten posuwał się powoli, ociężale i sprawiał wrażenie ruchomej fortecy. Zastanowiłam się, czy nie pełnił takiej właśnie roli. Jednakże wędrował zrytą koleinami drogą biegnącą do miasta. Może wysłano go na poszukiwanie rabusiów, którzy splądrowali metalową pieczarę?
Pozostałam ukryta w załomie na poły zasypanego piaskiem muru i odprowadziłam dziwny pojazd spojrzeniem, aż zniknął mi z oczu.
Rozdział XI
Czy można powiedzieć, że istnieje coś takiego jak „zapach" Mocy? Wiem tylko, że możliwe jest wykrycie mocy Ciemności, ale nigdy nie dowiedziałam się, czy robią to cielesne, czy duchowe nozdrza. Lecz prawdą jest, że w Escore potrafiłam wyczuć skażone przez zło miejsca, których należało unikać. Jednakże w tym świecie panował wszechwładnie kwaśny odór, przytępiający nawet tę niewielką część dalekowidzenia, którą odzyskałam. Odniosłam wrażenie, jakbym przechodząc przez bramę w opustoszałej cytadeli wyrzekła się prawa korzystania z tego, co było dla mnie niegdyś tarczą i mieczem.
Mogłam teraz odwołać się wyłącznie do pięciu fizycznych zmysłów i czułam się tak, jakbym straciła jedno oko. Mimo to wciąż ponawiałam usiłowania, próbując się dowiedzieć, czy nie mogłabym użyć moich umiejętności, choćby w niewielkim stopniu. Ayllia również pochodziła z mojego świata, istniała więc niewielka szansa, że dzięki dłuższemu kontaktowi powstała więź łącząca nasze umysły. Posługując się nią mogłabym dowiedzieć się, gdzie Vupsallka teraz przebywa i jakie niebezpieczeństwa grożą po drodze, a nawet, przy udanym spotkaniu naszych umysłów, spojrzeć na otoczenie jej oczami.
Była to bardzo, bardzo słaba nadzieja, a jednak usiadłam, opierając się o zrujnowaną ścianę, i skoncentrowałam się na Ayllii.
Tylko że... Co?!
Zesztywniałam i na chwilę straciłam oddech ze zdziwienia. To nie był vupsallski umysł. O, nie! Dotknęłam, a raczej musnęłam skraj tak silnej transmisji telepatycznej, że nawet ten słaby kontakt odepchnął mnie z drogi przekazu, skierowanego w inną stronę.
Byłam pewna, że to nie Ayllia. Lecz czy ten umysł pochodził z mojego świata, czy władał Mocą? Tamta brama... czy miałam rację przypuszczając, że przybyli nią również inni ludzie? Ale...
Jakaś część mojej istoty chciała gorączkowo szukać pokrzepiającego kontaktu z tym, co bliskie i znajome. Inna zaś zalecała ostrożność. Znałam historię Escore i raz za razem wspominano w niej, że ci, którzy używali Bram między światami, często albo służyli Ciemności, albo stali się korzeniami Zła. Jeżeli nawiążę łączność z jakąś mocą Ciemności, po dwakroć skażę się na zagładę.
Nie mogłam uwierzyć, że tamci półludzie z miasta wież, albo pasażerowie pełzającej fortecy, pochodzili z Escore. My nigdy nie zależeliśmy od maszyn. I tego właśnie nienawidziliśmy u Kolderczyków, którzy w pewien sposób stali się półludźmi, wprost częścią obsługiwanych przez nich maszyn. Mądre Kobiety uważały, że dokonaliśmy właściwego wyboru, ponieważ w ostatniej wielkiej bitwie na Gorenie to moc umysłu zwyciężyła i zabiła złączone z maszynami istoty.
Lecz gdzieś tutaj, niezbyt daleko, znajdował się przynajmniej jeden człowiek z mojego świata. Bardzo pragnęłam go odszukać, ale nie miałam odwagi tego zrobić, dopóki nie dowiem się o nim czegoś więcej.
W blasku księżyca widziałam bardzo wyraźnie koleiny pozostawione przez pełzający pojazd. Jego chrzęst ucichł w oddali. Tą drogą prowadzono Ayllię, a zatem muszę nią pójść. Wypiłam kilka łyków wody ze zbiornika, wyślizgnęłam się z kryjówki i ruszyłam koleiną.
Coraz więcej wzgórz i kopców wyglądało jak ruiny budowli. Nabrałam pewności, że kiedyś było to ludne
miasto, niepodobne do tamtego skupiska wież, ale dość duże i ważne.
Później koleiny zaczęły biec między wyższymi ścianami i nagle zaprowadziły mnie na środek wielkiego krateru lub głębokiego pustego basenu. Nie zauważyłam tam pozostałości budynków, ale połacie szklistej substancji, które ominął pełzający pojazd, jakby nie mógł przejechać po ich śliskiej powierzchni.
Koleiny zawiodły mnie na środek tego basenu, gdzie zobaczyłam czarny otwór. Mógł to być wylot takiego szybu, jaki widziałam w dziwnym mieście, ale ten tutaj był wielki niczym podstawa którejś z wież.
Nie znajdę tu żadnej kryjówki. Jeżeli zbliżę się do tej studni w blasku księżyca, ujawnię się i będę tak samo widoczna, jakbym zadęła w podróżny róg zbliżając się do estcarpiańskiego dworu. Lecz na pewno zaprowadzono tam Ayllię. Jak geaś ciążyła mi odpowiedzialność za Vupsallkę. Czułam, że jeśli mogę, muszę ją uwolnić.
Nie wiedziałam, jakie ostrzegawcze urządzenia znajdowały się w pobliżu. Ale może właśnie...
Jeszcze raz przykucnęłam w cieniu ostatniej zrujnowanej ściany. Tym razem zasłoniłam oczy lewą ręką, prawą zaś dotknęłam zatkniętej za pas różdżki. Nie miałam ze sobą innego czarodziejskiego przyboru, ten zaś mógł powiększyć moje ograniczone zasoby Mocy.
Przywołałam w pamięci obraz Ayllii i wysłałam myślową sondę.
Napotkałam pustkę. Lecz już raz zetknęłam się z taką pustką i teraz zaskoczyło mnie to tak bardzo, że rozproszyło moje skupienie. Umysł Ayllii zamknięto przed podobnymi poszukiwaniami. Ostrzeżona w ten sposób, spróbowałam bardzo ostrożnie, jakbym dotykała czubkami palców, znaleźć źródło tej umysłowej blokady. Napotkałam jednak coś, czego nie oczekiwałam, coś zupełnie obcego wszystkiemu, co znałam.
Maszyna władająca Mocą? Nie mogłam zaakceptować takiej anomalii. Moc zawsze była i będzie całkowitym przeciwieństwem maszyn. Mądra Kobieta mogła w razie
potrzeby użyć broni ze stali, jak robiła to od czasu do czasu nasza matka, lecz polegała głównie na Mocy. Nawet jednak tak niewielka modyfikacja jak pistolet strzałkowy wymagała od Czarownicy zmiany sposobu myślenia. Nie mogłyśmy sprzymierzyć się z maszyną!
Teraz jednak stwierdziłam, że na umysł Ayllii nałożono blokadę, którą stworzyła maszyna! Czy mogło dojść do takiego połączenia wiedzy Escore z nauką tego świata, że powstała jakaś potworna krzyżówka?
Wejść do tej jamy, nie wiedząc, co się tam czai, byłoby szaleństwem. Nie mogłam jednak odwrócić się plecami do Ayllii. Targały mną sprzeczne uczucia i nie potrafiłam podjąć decyzji. A w takim stanie ducha, z gruntu obcym mojej naturze, psychiczne zabezpieczenia nie działały i łatwiej uległam nieoczekiwanej napaści.
Zaatakowano mnie tą samą telepatyczną sondą, z którą się już zetknęłam. Przez chwilę odbierałam szok nadającego równie wielki jak ten, który przeżyłam wcześniej. A później, po chwilowym cofnięciu, zalała mnie fala tak silnego pragnienia, że dosłownie wyciągnęła mnie z kryjówki pod murem na otwartą przestrzeń. Był to niewidzialny prąd, niewiele tylko słabszy od tego, który zaciągnął mnie do bramy w opustoszałej cytadeli.
Przyszłam do siebie i ze wszystkich sił starałam się opierać, tak że przypominałam pływaka walczącego z rzeką, która znosi go na ostre skały wodospadu. Moc, która mnie przyciągała, zdawała się triumfować, okazując zniecierpliwienie, nie pozwalając mi odzyskać swobody woli.
I w ten sposób doszłam do wielkiej jamy, która miała połknąć mnie jak gigantyczne usta. Zobaczyłam tuż pod sobą platformę, która nie wypełniała jednak całego otworu, lecz niewielką jego część. Może czekała na powrót pełzającego pojazdu? Poza nią nie zobaczyłam nic więcej i odniosłam wrażenie, że ta studnia sięga w głąb ziemi na taką samą głębokość jak szyb w jednej z wież dziwnego miasta.
Prócz platformy znajdowały się tu oplatające ścianę schody. Próbowałam walczyć z impulsem, który zmuszał
mnie do dalszej drogi, nie znalazłam jednak dość sił, żeby się uwolnić, i zaczęłam schodzić w dół.
Szybko przekonałam się, że nie powinnam patrzeć w ciemną otchłań w dole, gdyż kręciło mi się w głowie; nie odrywałam więc wzroku od najbliższej ściany.
Czas stracił znaczenie, mój świat zawęził się tylko do ściany z jednej i otchłani z drugiej strony. Wydawało mi się, że ta podróż trwała wiele godzin, a nawet dni. Ściana studni była po części z takiej samej szklistej substancji, jaką widziałam na górze, po części zaś z wypolerowanego kamienia.
Światło księżyca już do mnie nie docierało i szłam teraz znacznie wolniej, po omacku, krok za krokiem. Lecz ciągle kierowała mną obca wola.
Aż wreszcie, wysunąwszy nogę w poszukiwaniu następnego stopnia, wyczułam równą powierzchnię. Drżąc ze zmęczenia oparłam się o ścianę, odważyłam się odwrócić głowę i spojrzeć w górę; świat zewnętrzny stał się jedynie świetlnym wycinkiem w otaczającej mnie zewsząd ciemności. Bałam się oddalić od ściany, która dawała mi poczucie bezpieczeństwa. Lecz przyciąganie nie ustało.
Zaczęłam znów iść po omacku, wodząc ręką po ścianie. Przebyłam mniej więcej czwartą część obwodu wielkiej studni od miejsca, gdzie dotknęłam stopą dna, nim moja dłoń napotkała pustkę. I właśnie do tego otworu wciągał mnie niewidzialny prąd. Odnalazłam ścianę i przesunęłam po niej palcami; żeby nie wpaść do jakiejś jamy, uderzałam czubkiem buta o ziemię, zanim postawiłam na niej stopę.
Po pierwszym rozpoznawczym wybuchu telepatyczny nadajnik zaczął mechanicznie posyłać impulsy. Pragnęłam poznać osobowość, która się za nim kryła, ale bałam się narazić na otwarty atak. Wiedziałam, że adept mógł podporządkować sobie słabszą Czarownicę lub czarownika, i że taka niewola jest straszniejsza niż uwięzienie ciała. Właśnie tego się obawiałam, więc uciekłam do Escore. Gdyby teraz i tutaj spotkał mnie taki los, byłabym zgubiona na wieki.
Usłyszałam przed sobą lekki syk. Później ujrzałam
świetlną linię, która się rozszerzyła. Zmrużyłam oczy. Stałam przed otwartymi drzwiami. Spróbowałam się opierać, przeszłam jednak przez nie. A kiedy znalazłam się w środku, przyciąganie zniknęło. Byłam znów wolna.
Nie zdołałam jednak wykorzystać odzyskanej swobody, bo w chwili, gdy się odwracałam do ucieczki, drzwi się zamknęły. Stałam nieruchomo, marząc o jakiejkolwiek broni...
Podobnie jak w metalowej pieczarze we wnętrzu tamtej wieży, znalazłam się na balkonie lub wąskiej galeryjce. Zobaczyłam scenę, której nie od razu zrozumiałam. Stała tam wielka tablica, na której zapalały się światła, migotały i gasły, po czym znów się zapalały, bez jakiegokolwiek porządku. Docierało stamtąd dzwonienie nie mające nic wspólnego z ludzką mową.
Tablica ta dzieliła przestrzeń w dole na dwie części, chociaż spod mostka, na którym stałam, biegł niski mur kończący się wąskim portalem w samej tablicy.
Po obu stronach muru ujrzałam podobne do komórek pomieszczenia, podzielone sięgającymi ramienia ściankami, a każde wyglądało jak pokój. Niektóre były zajętę. Zobaczywszy ich mieszkańców cofnęłam się tak gwałtownie, że uderzyłam plecami w zamknięte drzwi. Już przedtem wydawało mi się, że istoty, które włamały się do cylindrycznych pojazdów w metalowej pieczarze i porwały Ayllię, miały dziwne sylwetki. Teraz jednak zrozumiałam, że są to karykatury istot ludzkich, jeszcze gorsze niż potwory z Escore. Straciłam wtedy nadzieję na odnalezienie przybyszów z mojego świata zwabionych tutaj przez bramę w opustoszałej cytadeli.
Mieszkańcy tej dziury byli mali i tak chudzi, że wyglądali jak żywe szkielety. Ich jasnoszara skóra budziła obrzydzenie. Ubrani byli w obcisłe, ciemnoszare stroje. Półludzie z wież nosili metalowe kaski, ci zaś mieli rzadkie włosy, które wypadały, pozostawiając czerwone, pokryte strupami placki.
Zmusiłam się do zrobienia kilku kroków, żeby im się lepiej przyjrzeć. Twarze mieli niemal identyczne, jakby skopiowano je z jednego modelu - tylko tu i tam
dodatkowo oszpecone pofałdowanymi bliznami lub chropawą, zrogowaciałą skórą.
Poruszali się niemrawo, o ile w ogóle się poruszali. Większość z nich leżała na wąskich jak półki łóżkach w swoich indywidualnych niszach. Inni zaś siedzieli, wpatrując się w ściany, jakby czekali na wezwanie, którego ich tępe umysły nie zrozumieją, ale na które odpowiedzą. Jeden lub dwóch jadło rękami zielonkawą substancję. Pośpiesznie odwróciłam oczy, żeby nie patrzeć, jak się ślinią i brudzą.
Istoty te mogły przypominać z wyglądu ludzi, lecz były w gorszej sytuacji niż w moim świecie zwierzęta.
Swietlne linie na wielkiej tablicy nagle utworzyły nieznany symbol, któremu towarzyszył niewyraźny dźwięk. Leżący na łóżkach podnieśli się i stanęli w drzwiach swoich komórek, a jedzący odstawili miski i zrobili to samo.
Lecz tylko kilku wyszło na zewnątrz. Odeszli gęsiego i zniknęli pod mostkiem, na którym stałam.
Reszta pozostała na miejscu. Nikt nie okazał zniecierpliwienia mimo upływu czasu, nikt nie powrócił też do przerwanego odpoczynku czy jedzenia, żaden nie został wysłany z jakimś poleceniem lub do pracy.
Symbol na tablicy znów się rozpłynął w gmatwaninie świetlnych linii i zaczęłam się zastanawiać nad swoją najbliższą przyszłością. Zrozumiałam, że nie wydostanę się przez zamknięte teraz szczelnie drzwi.
W żadnej z komórek na dole nie zauważyłam Ayllii, nie miałam jednak pojęcia, co się znajduje poza wielką tablicą, podobnie jak za drzwiami, przez które wyszły szaroskóre istoty. Czy zauważą mnie, jeśli zejdę na dół? Nie wiedziałam, na ile były czujne. Bałam się zaś szukać Ayllii za pomocą telepatii.
Nie dano mi jednak czasu na realizację nawet najbardziej fantastycznego planu. Jeżeli wydawało mi się, iż wraz ze zniknięciem telepatycznych impulsów, które mnie tu zaprowadziły, odzyskałam wolność, to szybko przekonałam się, że władcę tej podziemnej enklawy chroniły inne zabezpieczenia. Nagle cała zesztywniałam i nie byłam w stanie
poruszyć nawet palcem. Mogłam jedynie mrugać oczami. Reszta mojego ciała zdrętwiała tak, jakby sprawdziła się któraś z zasłyszanych w dzieciństwie legend i zamieniono mnie w kamień.
Uwięziona przez nieznaną siłę patrzyłam, jak czterech stojących dotąd na baczność mężczyzn odwróciło się i pomaszerowało pod mostek, na którym stałam. W pobliżu pojawił się otwór, a w nim ujrzałam platformę z czwórką półludzi. Otoczyli mnie i jeden z nich wycelował w moje nogi broń podobną do pistoletu strzałkowego. Niewidzialne więzy krępujące tę część mego ciała zniknęły i poszłam za strażnikami na platformę, która opuściła się naprzeciw świetlnej tablicy.
Zobaczywszy z bliska dziwaczną tablicę, przestraszyłam się. Była mi zupełnie obca, ale miała w sobie coś, co przypominało siły, którymi posługiwały się Mądre Kobiety. Ta energia tutaj nie była skierowana na mnie ani też nie stanowiła części niewidzialnego prądu, który mnie tu przyciągnął.
W otoczeniu strażników weszłam przez drzwi w świetlnej tablicy. Poza nią nie zobaczyłam komórek ani nisz, ale czterostopniowe podwyższenie. Dolną jego część otaczały małe tablice, lecz tylko dwie naprzeciw mnie jarzyły się światłem. Poniżej każdej tablicy wystawała pochyła półka pokryta guzikami i niewielkimi drążkami. Ta podziemna enklawa zła coraz bardziej przypominała mi opowieści o kolderskich fortecach.
Przed każdą półką umocowano na stałe niewielkie krzesło. Mężczyźni w szarych strojach siedzieli przed iskrzącymi się tablicami, nie odrywając od nich wzroku. Ręce opierali na brzegach półek, jak gdyby w każdej chwili gotowi byli w razie potrzeby wcisnąć któryś z guzików.
Na środku podwyższenia ujrzałam coś, co skupiło całą moją uwagę - i częściowo odpowiedziało na pytanie, dlaczego tu się znalazłam. Stała tam wysoka skrzynia w kształcie kolumny z jasnego kryształu. Zamknięto w niej mężczyznę z Escore. Nie tylko należał on do Starej Rasy, lecz był to ten sam adept, który w moim śnie otworzył Bramę do innego świata, a później obserwował ją z zadowoleniem.
Zamknięty w filarze jak w trumnie, ale żywy! Żywy, nie martwy. Z wezgłowia kryształowej trumny strzelały srebrne druty. Nie trwały w bezruchu, ale drżały i wiły się, iskrząc się w powietrzu, jakby były unoszącymi się i opadającymi strugami wody.
Więzień otworzył teraz oczy i spojrzał na mnie. W jego oczach dostrzegłam dziki błysk, okrutne w swej mocy żądanie, siłę zwróconą przeciw mnie. W ciągu tych kilku chwil starał się zdusić to, co było mną, i podporządkować mnie swojej woli. Zrozumiałam, że byłam dla niego kluczem do wolności i że tylko dlatego mnie tu sprowadził.
Może osiągnąłby swój cel, gdybym uległa od razu. Ale ja niemal automatycznie się cofnęłam. Nikt z ludzi mojej krwi nie ugiął się przed siłą, póki nie został pokonany. Gdyby adept prosił, a nie starał się mnie ujarzmić, zrobić ze mnie swojej niewolnicy... Lecz on za bardzo pragnął odzyskać wolność; zresztą nie mógł prosić, skoro wszystko znajdujące się na zewnątrz kryształowych ścian zlało się w jedną całość z wrogiem, który go tu uwięził.
Gdy tak siłowaliśmy się, srebrne pasma gwałtownie zadrżały i zaczęły falować. Usłyszałam okrzyk zdumienia. Sprzed jednej z jarzących się tablic wstał jakiś mężczyzna. Pochylił się i spojrzał na więźnia w kryształowej trumnie. Następnie odwrócił się i przeniósł wzrok na mnie, a zdumienie w jego oczach szybko ustąpiło miejsca podnieceniu, później zaś zadowoleniu.
Różnił się wyglądem od szaroskórych ludzi tak bardzo jak ja. Nie należał jednak do Starej Rasy i nie władał Mocą; zdałam sobie z tego sprawę ledwie na niego spojrzawszy. Ale w jego twarzy dostrzegłam inteligencję i obojętność świadczącą, że wyglądając jak człowiek, nie był nim w istocie.
Przerastał o głowę swoje sługi, był szczupły, lecz nie tak przeraźliwie chudy jak oni. Jego ręce i twarz nie miały bladoszarej barwy, ale resztę ciała okrywał identyczny obcisły strój, różniący się od tamtych skomplikowanym, żółto-czerwono-zielonym herbem na piersi.
Gęste żółte włosy, niemal równie jaskrawe jak tamta
oznaka, spadały mu na ramiona, choć założył je za uszy. Wyglądały jak włosy Sulkarczyka, kiedy jednak zbadałam wzrokiem jego twarz, zrozumiałam, że nie był to schwytany przez bramę-pułapkę morski wędrowiec. Ten mężczyzna miał ostre rysy twarzy i duży, wydatny nos, tak że mogłoby się wydawać, iż nosi ptasią maskę, w których stawali do walki Sokolnicy.
- Kobieta!
Nacisnął jakiś guzik na swojej półce, a potem obszedł ją, by stanąć przede mną. Oparłszy ręce na biodrach, zuchwale obejrzał mnie od stóp do głów i poczułam, że gniew zawrzał w moim sercu.
- Kobieta - powtórzył i tym razem nie powiedział tego ze zdumieniem, ale w zamyśleniu. Później przeniósł ze mnie wzrok na więźnia w kryształowej trumnie, i znów na mnie.
- Nie jesteś - ciągnął - taka jak tamta...
Wskazał gestem drugą stronę podwyższenia. Nie mogłam odwrócić głowy, więc zobaczyłam tylko skraj płaszcza Ayllii. Nie poruszyła się i pomyślałam, że może schwytano ją w taką samą pułapkę jak mnie.
- Więc chciałeś się nią posłużyć - jasnowłosy mężczyzna zwrócił się teraz do więźnia. - Z tamtą tego nie próbowałeś... Czym się od niej różni?
Więzień nawet nie spojrzał na pytającego. Lecz poczułam falę nienawiści wychodzącą z kryształowej skrzyni, nienawiści, która mroziła zamiast palić, nienawiści, którą czasami wyczuwałam w moich braciach, ale nigdy tak ogromną.
Władca podziemia okrążył mnie, ja zaś nie mogłam odwrócić głowy, żeby go widzieć. Z jego słów dowiedziałam się jednak, że nie potrafił od razu rozpoznać Mocy, więc na pewno nie miał nawet śladu tego talentu. Ta myśl dodała mi nieco otuchy, chociaż widząc więźnia nie powinnam się była łudzić nadzieją... Tak jak rozpoznał we mnie Czarownicę, tak ja wiedziałam, że mam przed sobą kogoś większego niż zwykły czarownik, Wielkiego Adepta, któremu podobnych już nie było w Escore, a nigdy w Estcarpie,
gdzie Mądre Kobiety przezornie kontrolowały wiedzę, żeby nie pojawił się jakiś poszukiwacz w niedozwolonej dziedzinie.
- Kobieta - po raz trzeci powtórzył nieznajomy. A przecież wycelowałeś w nią myślową sondę. Wydaje się, że choć przemoczona i brudna, jest czymś więcej, niż można by sądzić z jej wyglądu. A jeśli istnieje choćby najmniejsza szansa, że jest tobie pokrewna, mój przyjacielu, to zaiste tej nocy los się do mnie uśmiechnął!
- A teraz... - Ruchem głowy dał znak strażnikom, którzy choć stłoczeni wokół, nie mogli mnie dotknąć, gdyż otaczona byłam jakąś barierą. - A teraz umieścimy cię w bezpiecznym miejscu i poczekasz, dziewczyno, póki nie znajdziemy dość czasu, żeby się tobą zająć.
Czwórka strażników nieznacznie spychała mnie ze stopni, aż znalazłam się po przeciwnej stronie pomieszczenia, tuż za uwięzionym w krysztale adeptem. Nie mógł mnie już widzieć, ale wiedziałam, że wyczuwa moją obecność tak samo, jak ja jego. Później strażnicy cofnęli się, a z podłogi wysunęły się cztery kryształowe pręty, grube jak moja pięść. Kiedy ich końce wyrosły ponad moją głowę, zaczęły świecić. Paraliżująca mnie siła zniknęła, jednak gdy wysunęłam rękę, przekonałam się, iż pomiędzy belkami rozciąga się niewidzialna ściana. Byłam uwięziona.
Między niewidocznymi ścianami było dość przestrzeni, żebym mogła usiąść, więc usiadłam i zaczęłam rozglądać się wokoło, chcąc jak najwięcej dowiedzieć się o tym miejscu; bynajmniej się nie zastanawiając, czy będę miała a tego jakikolwiek pożytek.
Widziałam teraz Ayllię. Leżała nieruchomo na drugim stopniu podwyższenia, z odrzuconą do tyłu głową, jakby nieprzytomna lub śpiąca. Jeszcze żyła, gdyż jej pierś falowała oddechem.
Ja również potrzebowałam snu. Kiedy tak siedziałam, napięcie i zmęczenie spadły na mnie niby dusząca zasłona i zrozumiałam, że muszę odpocząć. Dlatego skoncentrowalam się na pewnych zabezpieczeniach, które miały mnie obudzić, gdyby więzień kryształowej kolumny próbował
znów mną zawładnąć. Zrobiwszy to, oparłam głowę na kolanach.
W dłoniach ukrywałam różdżkę, którą przyniosłam z Escore. Czy należała do adepta? Jeśli tak, to musiał ją od razu zauważyć i pewnie chciałby odzyskać. Nie wiedziałam jednak, jak mógłby po nią sięgnąć poprzez kryształowe ściany swojej klatki. Nie wątpiłam, że był potrzebny władcy tych podziemi. Mnie również mógł czekać taki los. Odpędziłam jednak tę myśl; musiałam odpocząć, aby w razie potrzeby mieć jasny umysł.
Rozdział XII
Zasnęłam i znowu przyśnił mi się sen. Nie był to wszakże kolejny atak na moją wolę ani żądanie posłuszeństwa. Raczej wzięto mnie za rękę i zaprowadzono w bezpieczne miejsce, gdzie mogliśmy się wymienić myślami bez obawy, że ktoś nas podsłucha. Do krainy snów przywiódł mnie więzień kryształowej kolumny. Wydawał się młodszy, bardziej wrażliwy, nie przepełniony nienawiścią, pragnieniem rozerwania więzów i zniszczenia otaczającego go świata, nie pałał żądzą zemsty, był pozbawiony tego wszystkiego, co w nim na jawie wyczytałam.
Wiedziałam już, że jest adeptem tak przewyższającym Mądre Kobiety z Estcarpu w kontrolowaniu Mocy, jak ja przewyższałam Ayllię. Teraz poznałam jego imię, a raczej imię, którego używał, albowiem stare prawo głosi, że nie wolno podawać prawdziwego imienia, gdyż wróg mógłby się nim posłużyć jak kluczem do wewnętrznej fortecy. Nazywał się Hilarion i kiedyś mieszkał w nadmorskiej cytadeli. Stworzył bramę, którą widziałam we śnie, ponieważ jego umysł nieustannie poszukiwał nowej wiedzy. A otworzywszy Przejście między światami, musiał zbadać, co się za nim kryło. Przybył do tego świata arogancki i dumny ze swej potęgi - zbyt arogancki, gdyż, ufny w swoją dotychczasową przewagę, nie przedsięwziął odpowiednich środków ostrożności.
Wpadł więc w pułapkę nie mającą nic wspólnego z jego
wiedzą, bo taka nie zatrzymałaby go nawet na chwilę. To niebezpieczeństwo zrodziła maszyna lub inna ścieżka Mocy, której nie mógł zrozumieć. Siła ta potrafiła go wchłonąć, uczynić częścią siebie, tak jak stworzyła półludzi, których widziałam w mieście wież, częściowo żywe istoty, częściowo maszyny.
Między wieżami a tą podziemną jamą toczyła się odwieczna wojna. Wydawało się, że obecni mieszkańcy wież nie atakowali otwarcie podziemia, ale szaroskórzy słudzy na rozkaz swego pana napadali na miasto, zdobywając tam rzeczy potrzebne do działania tej instalacji. Takie życie trwało od wielu, wielu lat, tak wielu, że Hilarion nie potrafił określić ich liczby, a przebywał tutaj od dawna; na długo przed jego schwytaniem. Wiedziałam o tym, bo dni adeptów w Escore skończyły się ponad tysiąc lat temu.
Maszyny te umieszczono pod ziemią przed wiekami, kiedy prowadzono wielką wojnę, i nadal działały, jakkolwiek świat na powierzchni został tak zniszczony, że pozostały zeń tylko wieże. Zaczęły się właśnie psuć, kiedy przybył Hilarion, ale po jego schwytaniu wstąpiło w nie nowe życie dzięki Mocy. Hilarion kontrolował je w pewnym stopniu, chociaż właściwym i jedynym panem był i jest Zandur. Słysząc to zapytałam z niedowierzaniem, jak człowiek może żyć tak długo.
- Ależ on nie jest prawdziwym człowiekiem! - odparował Hilarion. - Może był nim kiedyś. Z czasem nauczył się wyrabiać inne ciała w specjalnych cysternach i przenosi się do nich, kiedy ciało, którym właśnie dysponuje, starzeje się lub choruje. Jego maszyny tak go ochraniają, że nie dociera do niego żaden impuls, nawet najsilniejszy, jaki mogę wysłać. Wkrótce dowie się, że masz naturę podobną do mojej i uwięzi cię, by zwiększyć moc swoich maszyn...
- Nie!
- Ja także powtarzałem kiedyś: Nie i nie, i nie! Lecz moje „nie" nic nie znaczyło wobec jego „tak". I jeszcze jedna sprawa - razem możemy się uwolnić - muszę tylko wydostać się z tego kryształu, który anuluje wszystko, co
przeciw niemu wysyłam, a wtedy zobaczymy, kto jest silniejszy, człowiek czy maszyna! Albowiem teraz znam te maszyny jak nikt nigdy dotąd, znam ich działanie i słabe strony. Wiem, że można je zaatakować. Wypuść mnie stąd, Czarownico! Użycz mi swej Mocy, a oboje się uwolnimy. Jeśli mi nie pomożesz, Zandur uwięzi cię tak, jak więzi mnie od tylu, tylu lat.
- Właśnie mnie uwięził - zauważyłam ostrożnie. Argumentacja Hilariona była logiczna, ale nie zapomniałam jego pierwszej próby zrobienia ze mnie broni, którą zamierzał się posłużyć, a nie sojusznika w walce.
Wyczytał to w moich myślach i rzekł:
- Więzienie rodzi niecierpliwość w człowieku. A jeżeli ten człowiek zobaczył przed sobą klucz do swej celi, może w pobliżu, czyż po niego nie sięgnie? Przyniosłaś tutaj rzecz, która należy do mnie, i w moich rękach będzie więcej warta niż jakakolwiek stalowa broń, niż plujące ogniem pręty, jakie ci ludzie zwracają przeciw sobie w śmiertelnych zmaganiach. - Różdżkę.
- Tak, różdżkę. Jest moja i nigdy nie myślałem, że kiedyś jeszcze ją zobaczę. Tobie na nic się nie przyda. Ale mnie... mnie da moc, którą odebrał mi ten świat!
- Ale jak ją odzyskasz? Nie sądzę, żeby można było łatwo rozbić twoją kolumnę.
- Ona tylko wygląda na masywną, to jest widzialne pole siłowe. Przyłóż do niego różdżkę!
- Więc mogę w ten sposób uwolnić również i siebie! - Nie! Znasz naturę takiej różdżki. Posłucha tego, kto ją stworzył, w obcych rękach działa bardzo słabo. To nie twój klucz, tylko mój.
Powiedział prawdę. Ale ja byłam teraz więźniem tak jak on, a jego różdżka znajdowała się od niego tak daleko, jakby i ją uwięziono w krysztale.
- Ale przecież...
Nie wiem, co chciał mi jeszcze powiedzieć. Nagle zniknął z mojego snu niczym zdmuchnięta świeca i znalazłam się sama. Nie wiem, czy dalej spałam, czy zaraz się obudziłam. Gdy otworzyłam oczy, wszystko wyglądało tak samo jak
przedtem. Siedziałam, pilnowana przez świetlne kolumienki, Hilarion stał w kryształowej trumnie i widziałam tylko jego plecy.
A jednak coś się zmieniło: srebrne druty wyrastające ze szczytu kolumny rytmicznie falowały, zauważyłam też błyski i migotanie na kilku tablicach, które przedtem były ciemne i opuszczone. Teraz siedzieli przy nich szaroskórzy mężczyźni. Zandur spacerował wokół podwyższenia, co jakiś czas zatrzymując się przed jedną z rozjarzonych tablic, jakby czytał te światła niczym runy. Miał pełną napięcia twarz, a przecież jego słudzy pracowali automatycznie, zdając się troszczyć tylko o wykonywane zadanie.
Usłyszałam głośny trzask. Zandur odwrócił się błyskawicznie w stronę wielkiej tablicy oddzielającej to pomieszczenie od komórek szaroskórych ludzi. Świetlna fala przebiegła przez jej powierzchnię.
Zandur uważnie przyjrzał się plątaninie świetlnych linii i podbiegł do pustego krzesła przed jedną z mniejszych tablic. Jego palce zatańczyły po guzikach. Wtedy poczułam bolesne uderzenie, jakby ktoś smagnął batem moje obnażone ciało. To nie był sen. Odczułam, choć w nieco mniejszym stopniu, żądanie lub karę wymierzoną Hilarionowi.
Więc to w taki sposób Zandur zmuszał swego więźnia do posłuszeństwa! A przecież Hilarion nie powiedział mi o tym. Zdumiał mnie hart ducha człowieka, którego tak długo trzymano w niewoli i poddawano torturom.
Istnieją sposoby, za pomocą których umysł może uciec przed bólem i potrzebami ciała, wewnętrzna dyscyplina, której ludzie ze Starej Rasy uczą się wcześnie, bo jeżeli chce się władać Mocą, trzeba najpierw kontrolować siebie. Hilarion mógł się do nich odwołać, chyba że maszyny również je anulowały.
Powinnam pomóc uwięzionemu adeptowi nie tylko z litości; przecież mnie także mógł spotkać taki sam los. Miałam jego różdżkę. Teraz obróciłam ją w rękach. Hilarion ostrzegł mnie, że różdżka tylko jego posłucha. Ale jak mu ją dostarczyć? Byłam pewna, że Zandur uwolni
mnie z prowizorycznego więzienia, kiedy będzie przygotowany na wszystkie próby ucieczki.
Pozostała mi więc jedynie Ayllia. Spojrzałam w stronę, gdzie nadal leżała nieruchomo. Czy Zandur mógł wykryć telepatyczne sygnały i w jakim stopniu? Darzyłam jego maszyny szacunkiem, ponieważ zupełnie ich nie rozumiałam.
Czy były wśród nich takie, które wychwycą myślowe posłanie i powiadomią swego pana? A ja przecież jeszcze nie odzyskałam w pełni możliwości telepatycznych, stałam się kaleką i muszę kuśtykać tam, gdzie kiedyś mogłam biec.
W każdym razie, jeśli Ayllii nie zamknięto tak jak mnie w niewidzialnym więzieniu, będę mogła się nią posłużyć. Sprzyjał mi fakt, że była nieprzytomna. Mądre Kobiety kierowały ludzkimi umysłami za pomocą halucynacji i snów. Jeżeli dotrę do Ayllii i jeśli moje posłanie nie zostanie wykryte...
O ile mogłam się zorientować, Zandur był całkowicie pochłonięty świetlnymi tablicami. Vupsallka nadal leżała w miejscu, gdzie ją ostatnio widziałam, teraz odwrócona na bok, z głową opartą na zgiętym ramieniu, jakby spała. Jeśli tak, to tym lepiej dla mnie.
Zaczęłam stopniowo wyłączać się z otoczenia. Była to tradycyjna metoda kontroli myśli. Dobry rezultat zależał od wrażliwości osoby, którą zamierzałam kontrolować. W Estcarpie, w przeciwieństwie do tych lochów, nic nie przeszkadzało mi się skupić, a ja obawiałam się dotknąć pasma, którego używał Hilarion, żeby nie zaalarmować Zandura.
Tak jak mnie nauczono, zamknęłam oczy na wszystko poza ciałem Ayllii. Nie musiałam budować w myśli jej wizerunku, ponieważ miałam ją przed sobą. Zaczęłam nadawać, szukając zarazem pasma właściwego jej umysłowi. Wydawało mi się, że nikt nie pilnował Vupsallki, mogłam się jednak mylić.
Był to ogromny wysiłek, gdy tak wytężałam okaleczoną moc.
„Ayllio! - nadałam tak, jakbym zawołała ją na głos. Ayllio! Ayllio!"
Wiele razy widziałam rybaków, którzy cierpliwie zarzucali wędkę, pozwalali jej unosić się na powierzchni wody, znów ją wyciągali i ponownie zarzucali - bez rezultatu. I tak właśnie działo się teraz ze mną. Walczyłam z rozpaczą, z przekonaniem, że nie uzyskam tego, co kiedyś było dla mnie prostym ćwiczeniem.
„Ayllio!" - Nie, nie mogłam jej dotknąć. Albo brakowało mi sił, albo coś niweczyło moje usiłowania.
Zaraz... Jeśli tak się rzeczy miały, to jak Hilarion pojawił się w moim śnie? Czy naprawdę to się zdarzyło? A może to tylko halucynacja stworzona przez Zandura?
Niektórzy Adepci nie służyli Ciemności, ale większość tak. Czy Hilarion był jednym z nich? Zawahałam się, przywołałam wspomnienia i poznałam gorycz porażki.
Wycofałam się na jakiś czas w otchłań niepamięci, a później znów zaczęłam rozmyślać, mając jaśniejszy umysł. Mój współwięzień był częścią tego, co Zandur robił za pomocą swoich maszyn. Wymagało to myślowego kontaktu, ponieważ jego ciało było uwięzione. Na własne oczy widziałam, że szaroskórzy mężczyźni naciskali guziki, jakby z pamięci, nie z własnej woli, nie dlatego, że rozumieli i myśleli.
Wobec tego miałam do czynienia z energią pokrewną naszej Mocy, z którą można byłoby się połączyć. Przypuśćmy, że podłączyłabym się częściowo, budując bazę dla mojej chwiejnej łączności myślowej.
Wydało mi się to nader kuszące, ale kryło się w tym pewne niebezpieczeństwo. Albowiem taki kontakt mógł przyciągnąć całą moją osobowość tak, jak magnes przyciąga żelazo. Zdawałam sobie sprawę, że to, co się teraz działo, wymagało ogromnego wysiłku od Hilariona. Czy Zandur potrzebował snu? Może jego sztuczne ciało nie znało zmęczenia? Czy jego maszynom kiedykolwiek brakowało energii? A skoro tak, to kiedy jej zabraknie? Na pewno dla mnie za późno, ponieważ Zandur może sobie przypomnieć, że ma drugiego więźnia, i zająć się moją osobą.
Zaczęłam obserwować otoczenie i przekonałam się, że w czasie, kiedy zajmowałam się Ayllią, dokonała się tam
zmiana: dodatkowe tablice znów były ciemne, a krzesła przed nimi puste.
Zandura zaś zobaczyłam z drugiej strony podwyższenia, stał przed Hilarionem. Spoglądał na adepta i widziałam uśmiech zadowolenia na jego twarzy. Odezwał się, a jego słowa, choć ciche, dotarły do mnie:
- Dobrze się spisałeś, mój przyjacielu. Jeżeli nawet nie dobrowolnie, to jednak powiększyłeś nasze dokonania. Nie wierzę, aby ci z wież znowu tego spróbowali: nie lubią ponosić strat. - Pokręcił powoli głową, jakby przyglądał się z dumą wnętrzu ogromnej komnaty. - Dokonaliśmy więcej, niż uważaliśmy za możliwe, kiedy instalowaliśmy je tutaj. Były wtedy tylko maszynami, przedłużeniem naszych rąk, oczu i mózgów. Teraz są czymś więcej, a mimo to... jego twarz wykrzywił nagle konwulsyjny grymas - a mimo to nadal nimi rządzimy, a nie one nami! I tak musi być, dopóki stoi choć jedna wieża. Budowniczowie wież postąpili gorzej, niż im się wydawało, kiedy oddali się w moc maszyn. My wiedzieliśmy lepiej! Człowiek - uderzył pięścią w rozwartą dłoń - człowiek istnieje, człowiek przetrwał!
Czlowiek, powtórzyłam w myśli. Czy mówił tak o sobie? Przecież Hilarion powiedział, że Zandur dawno przestał być człowiekiem w naszym rozumieniu tego słowa; a może mówił o swoich sługach, bezdusznych stworach działających tylko na rozkaz, pozbawionych woli i umysłu? Przemawiał jak ktoś, kto toczy sprawiedliwą wojnę. W Escore mówiliśmy tak o walce z mocami Ciemności, a w Estcarpie o bojach z Karstenem i Alizonem.
W podobnie zaciętych zmaganiach kryje się pułapka, którą niewielu udaje się ominąć. Przychodzi bowiem chwila, kiedy dla walczących cel zaczyna uświęcać środki. Wydarzyło się tak wtedy, gdy Mądre Kobiety przewróciły graniczne góry, kładąc w ten sposób kres karsteńskiej inwazji, ale zgodziły się zapłacić za to życiem. Wkroczyły wówczas na bardzo wąską ścieżkę, z której jednak nie zboczyły - wprawdzie przywołały Moc dla rozprawy z wrogami, ale nie pokumały się z siłami Ciemności.
Tutaj mogło się stać inaczej. Możliwe, że kiedyś Zandur
był taki jak mój ojciec i bracia, a później poszedł drogą Dinzila, albo też znęciła go myśl o zwycięstwie, bądź upoiła władza, której coraz bardziej pożądał. A może oszukiwał sam siebie, że wszystko robi dla wzniosłego celu, i przez to stał się jeszcze niebezpieczniejszy.
- Człowiek przetrwał - powtórzył. - Tutaj - człowiek przetrwał! - Podniósł głowę i spojrzał na Hilariona, jakby rzucał więźniowi wyzwanie i zachęcał do zanegowania tych słów.
Srebrne druty, które przedtem stały prosto i falowały energią, teraz zwisały bezwładnie wokół kryształowej trumny, niczym cienka kurtyna zasłaniająca więźnia w jej wnętrzu. A jeżeli Hilarion miał odpowiedź na słowa Zandura, nie odezwał się.
Po raz pierwszy przyszła mi do głowy nowa myśl. Dlaczego rozumiałam mowę Zandura? Na pewno nie był to język Starej Rasy, nawet tak zmieniony i przekształcony jak w Escore, ani mowa Sulkarczyków. W końcu dlaczego miałyby nimi być? Przecież znalazłam się w innym świecie - chyba że Zandur również kiedyś przybył tu przez jedną z bram.
Domyśliłam się wtedy, że to czary maszyn. Musiały wychwycić wypowiedziane przez niego słowa i przetłumaczyć je dla nas. Czego nie mogly zrobić te maszyny? Zamierzałam zrezygnować z planu podłączenia się do nich, ale teraz do niego powróciłam. Energia maszyn była złączona z Hilarionem. Potrzebowałam jej...
Ale jeszcze bardziej potrzebowałam czasu! Zandur oddalił się od podwyższenia i szedł w moją stronę. Na szczęście nie zmieniłam swojej pozycji. Gdybym zdołała go zwieść udając, że śpię... nawet tak niewielkie oszustwo mogłoby zapewnić mi przewagę.
Zamknęłam oczy. Większość brzęczących świateł zgasła, więc wyraźnie słyszałam zbliżające się kroki. Czy stał teraz wpatrując się we mnie? Chociaż nie podniosłam wzroku, wyczułam, że tak właśnie było i czekałam w napięciu na słowa, które mnie powiadomią, iż nadszedł kres nawet tej ograniczonej swobody, jaką się jeszcze cieszyłam.
Wszelako Zandur nic nie powiedział i po chwili usłyszałam oddalające się kroki. Policzyłam do pięćdziesięciu i dla pewności jeszcze raz do pięćdziesięciu. Kiedy otworzyłam oczy, nie zobaczyłam go. Samotny szaroskóry mężczyzna siedział przed jedyną rozjarzoną tablicą. Prócz Ayllii, więźnia w krysztale i mnie nie było nikogo w wielkiej komnacie.
Hilarion... Nie! Gdybym dotknęła jego umysłu, mogliby rozpoznać moje z nim pokrewieństwo, a tego muszę za wszelką cenę uniknąć. Wiedziałam tyle tylko, że powinnam zachowywać się jak w przypadku więzi telepatycznej, która łączyła mnie z Kyllanem i Kemokiem wtedy, gdy znajdowaliśmy się z dala od siebie.
Istnieje wiele pasm komunikacyjnych, które najłatwiej sobie wyobrazić jako jaskrawe wstążki ułożone poziomo jedna nad drugą. Dotknięcie ich myślą jest swoistym poszukiwaniem. Mój brat Kyllan zawsze umiał odszukać pasma komunikacyjne zwierząt i posługiwać się nimi, lecz ja nigdy nie szukałam innych pasm poza tymi, których używały Mądre Kobiety.
Teraz musiałam zapuścić się wyżej, a może niżej niż pasma Mądrych Kobiet, i przypuszczalnie zajmie mi to sporo czasu, a miałam go bardzo niewiele. Na początek wybrałam dobrze mi znane pasmo moich braci.
Nie wydaje mi się, bym krzyknęła. Jeżeli nawet to zrobiłam, siedzący przed pulpitem z guzikami sługa Zandura nie odwrócił głowy, co by znaczyło, iż mnie usłyszał. Przez chwilę dotknęłam tak silnego i głośnego zewu, że wstrząśnięta straciłam z nim kontakt jak wtedy, kiedy umysł Hilariona spotkał się z moim.
Kyllan? Kemoc? Już kiedyś Kemoc poszedł za mną do nieznanego świata, bardziej przerażającego i obcego ludziom naszej krwi niż ten, w którym teraz przebywałam. Czy znów pociągnęłam go za sobą?
„Kemocu!"... zawołałam bezgłośnie.
„Ty... kim ty jesteś?". Odpowiedź była tak ostra i zadźwięczała mi w głowie tak głośno, że na chwilę ogłuszyła mój umysł niczym donośny okrzyk.
„Kaththea - powiedziałam bez namysłu prawdę.
Czy to ty, Kemocu?"... zapytałam i jakaś część mojej istoty pragnęła usłyszeć tak, inna zaś obawiała się tego. Bo gdybym jeszcze musiała się bać o jego bezpieczeństwo, stałoby się to dla mnie brzemieniem nie do zniesienia.
Nie odpowiedziano mi słowami, ale jak przez okno zajrzałam do wykutego w skale, ponurego i ciemnego pomieszczenia. Zobaczyłam tam ustawioną na stoliku kamienną misę, w której żarzyła się garść węgli, rzucających nikłe światło na otoczenie. W tym blasku stała jakaś kobieta odziana w podróżny strój Starej Rasy, ciemnozielony kaftan i spodnie do konnej jazdy. Włosy miała splecione w warkocze i przykryte obcisłą siatką. Początkowo nie widziałam twarzy tej kobiety, gdyż była odwrócona ode mnie i wpatrywała się w ogień. Później zwróciła się w moją stronę, jakby mogła zobaczyć mnie przez okno.
Jej oczy rozszerzyły się ze zdumienia, a nie powinna być bardziej zaskoczona ode mnie.
„Jaelithe!" Moja matka! Ale jak... gdzie? Pożegnałyśmy się przed laty, kiedy odjechała szukać mojego ojca, który zaginął gdzieś na morzu. Szukała go za pomocą czarów i wszyscy troje wzięliśmy w tym udział. Wtedy to po raz pierwszy wykorzystaliśmy w praktyce nasze zdolności.
Czas jej nie tknął, wyglądała teraz tak samo jak wówczas, gdy tymczasem ja z dziewczynki stałam się kobietą. Ta zmiana nie wprawiła mojej matki w zakłopotanie i Jaelithe mnie poznała.
„Kaththea! - Zrobiła krok w moją stronę, oddalając się od przenośnego piecyka, i wyciągnęła ręce, jakbyśmy mogły dotknąć się poprzez dzielącą nas dziwną przestrzeń. Później na jej twarzy pojawił się niepokój i zapytała szybko: Gdzie jesteś?"
„Nie wiem. Przeszłam przez bramę..." Machnęła ręką, jakby to nie miało znaczenia. „Tak, ale opisz mi, gdzie jesteś!"
Zrobiłam to najkrócej, jak mogłam. Kiedy skończyłam, Jaelithe westchnęła z ulgą.
„Więc przynajmniej to jest dobrą nowiną, ponieważ
przebywamy w tym samym świecie. A teraz - czy to nas szukałaś?"
„Nie, nie wiedziałam, że tu jesteście"... odrzekłam i opowiedziałam jej o swoich planach.
„Adept, który otworzył bramę, trzymany w więzieniu! powiedziała w zamyśleniu. - Wydaje mi się, córko, że przypadkowo natrafiłaś na coś, co może uratować nas wszystkich. Twój plan posłużenia się tamtą dziewczyną uważam za dobry. Ale prawdą jest też, że będziesz potrzebowała pomocy z zewnątrz. Zobaczymy, co da się zrobić. Simonie - zawołała w myśli - chodź tu prędko! Później znów skupiła na mnie całą uwagę. - Pozwól mi zobaczyć tę dziewczynę twoimi oczami - i pokój też..."
Zrobiłam dla niej to, czego nie chciałam zrobić dla Hilariona. Poddałam się jej woli i nasze umysły mocno się połączyły; wiedziałam, iż widzi to samo, co ja. Obracałam powoli głową, żeby wszystko jej pokazać.
„Czy to są Kolderczycy?"... zapytałam.
„Nie. Dostrzegam jednak pewne podobieństwo. Myślę, że ten świat był kiedyś bliski Kolderowi i że coś z ich Mocy rozprzestrzeniło się na niego. Ale to nieważne. Wiem, gdzie znajduje się wejście do podziemia, w którym przebywasz. Przybędziemy do ciebie tak szybko, jak będziemy mogli. Do tej chwili nie łącz się z nami, chyba że będziesz musiała. Zrób to, jeżeli ten Zandur zechce cię uwięzić tak jak Hilariona".
„A Ayllia?"
„Masz rację, ona może się stać twoim kluczem do wolności. Ale jeszcze nie możemy jej użyć, potrzebujemy czasu. Przede wszystkim musimy uwolnić Adepta. Zna tę bramę, bo ją stworzył, i będzie mu posłuszna. Jeżeli mamy kiedykolwiek powrócić do Estcarpu, musimy ją otworzyć!" Nagle uśmiechnęła się i mówiła dalej:
„Odnoszę wrażenie, że dla ciebie, córko, czas biegł szybciej niż dla nas. I wydaje mi się, że wydałam na świat córkę, jakiej pragnęłam, dziecko zarówno mojego ciała, jak i ducha. Uważaj, Kaththeo, i nie odrzuć przypadkiem tego, co może ocalić nas wszystkich. Zerwę teraz łączność, ale
już wiemy, jak się połączyć, i jeśli będziesz potrzebowała, wezwij nas bez wahania!"
Okno kamiennej komnaty zniknęło. Zaczęłam się zastanawiać, w jaki sposób znaleźli się tu moi rodzice. Jaelithe zwracała się do Simona, jakby przebywał w pewnej odległości od niej, lecz w tym samym świecie. Czy przypadkiem natknął się na inną Bramę prowadzącą do tego świata, a ona poszła za nim? Jeżeli tak było, to nie zdołali wrócić.
Powróciłam myślą do Hilariona. Moja matka powiedziała, że stworzona przez niego brama będzie mu posłuszna. Wobec tego musimy go uwolnić, jeśli chcemy wrócić. Czy czas był teraz naszym przyjacielem czy wrogiem? Pomacałam w fałdach opończy i wyjęłam paczuszkę z jedzeniem, którą zabrałam sługom Zandura. Był to prostopadłościan jakiejś ciemnobrązowej substancji, która zaczęła mi się kruszyć w palcach, kiedy spróbowałam ułamać odrobinę. Powąchałam pozostały kawałek: miał dziwny zapach, trudno powiedzieć, przyjemny czy nieprzyjemny. Lecz było to jedyne pożywienie, jakim dysponowałam, a w dodatku dręczył mnie głód. Skruszyłam je w zębach. Było bardzo suche i miało konsystencję piasku, zupełnie jakby składało się z szarego niczym popiół pyłu pokrywającego ten świat. Popiłam je wodą i jakoś przełknęłam. Teraz musiałam tylko czekać, a oczekiwanie bywa niekiedy bardzo trudne.
Rozdział XIII
Mogłam jednak rozmyślać. Moja matka powiedziała, że w tym świecie czas biegnie wolniej niż w naszym. Więc to dlatego nie wyglądała starzej niż wtedy, kiedy wyruszyła na poszukiwanie Simona. Byliśmy wówczas dziećmi, które jeszcze nie zaczęły samodzielnie kroczyć ścieżką życia. Teraz czułam się niepomiernie starzej niż w tamtej godzinie.
Zrozumiałam, że moi rodzice po przybyciu do tego świata stali się jego więźniami, gdyż nie znaleźli bramy, przez którą mogliby wrócić. Stąd podniecenie Jaelithe, kiedy usłyszała o Hilarionie. Ale jeśli odważą się tu przybyć, czy nie zostaną wciągnięci do tej samej sieci? Już chciałam ją ostrzec, lecz w porę przypomniałam sobie słowa mojej matki, iż zna miejsce, gdzie mnie więziono. Jeżeli tak się rzeczy mają, to na pewno wie, jakie grożą tu niebezpieczeństwa.
Otaczające mnie kryształowe kolumienki nadal płonęły jaskrawym światłem, a srebrne druty zasłaniały więzienie Hilariona. Może spał?
Wtem zauważyłam jakiś ruch na podwyższeniu, gdzie leżała Ayllia. Nie skrępowano jej widzialnymi więzami. Teraz odzyskiwała przytomność. Usiadła powoli, potrząsnęła głową, oczy miała otwarte. Niezupełnie zdawała sobie sprawę, gdzie się znajduje, i nadal była oszołomiona jak podczas naszej wędrówki do miasta wież.
Nie podniosła się, tylko zaczęła pełzać wzdłuż stopnia,
na którym przedtem leżała. Przyjrzałam się dyżurującemu szaroskóremu mężczyźnie. Siedział nieruchomo przed swoim pulpitem, jakby widział tylko światła pląsające na tablicy.
Ayllia dotarła do narożnika stopnia, okrążyła go i żaczęła trochę wolniej czołgać się do przeciwległego krańca podwyższenia. Za chwilę lub dwie stracę ją z oczu, znajdzie się poza moim zasięgiem. Kazałam się jej zatrzymać. Ale jeśli nawet mój rozkaz dotarł do jej mózgu, nie zareagowała. Po chwili znikła mi z oczu, jak się tego obawiałam.
Wtedy zauważyłam, że jedna ze srebrnych wici zwisającyćh wokół kryształowej kolumny poruszyła się lekko, dotknęła następnej, a tamta jeszcze następnej, i tak po kolei wszystkie zadrgały w sposób prawie niewidoczny. W tym ruchu było coś ukradkowego, jakby miał pozostać niedostrzegalny dla postronnego obserwatora. Nie pamiętam, czy druty poruszyły się, zanim Ayllia się obudziła, czy też stało się to dopiero po jej przebudzeniu. Czyżby Hilarion wprowadzał w życie mój wcześniejszy zamiar i nawiązał łączność z umysłem barbarzyńskiej dziewczyny, a potem przejął nad nią kontrolę, żeby spróbować się uwolnić?
Nie widziałam dwóch stron podwyższenia. Trzecią, gdzie przedtem leżała Ayllia, miałam przed sobą, czwartą też mogłam dojrzeć. Lecz gdyby Vupsallka ku niej się skierowała, na pewno zauważyłby ją siedzący nieruchomo sługa Zandura.
Czekałam w napięciu, aż Ayllia znajdzie się w moim polu widzenia, ale daremnie. Widziałam też dobrze przejście w wielkiej świetlnej tablicy. Jeżeli Ayllia spróbuje tamtędy wyjść, na pewno ją zobaczę. Wtedy będę musiała skontaktować się z Jaelithe, gdyż inaczej stracę jedynego możliwego pomocnika.
Lecz Vupsallka nie podkradła się do wąskiego przejścia. Przez wielką tablicę przebiegła jeszcze jedna świetlna fala. Towarzyszył jej ten sam dźwięk, który wcześniej zaalarmował szaroskórych mężczyzn. Srebrne wąsy na kryształowej kolumnie poruszyły się i uniosły tak powoli, że wprost widziałam na własne oczy, jak każdy z nich był śmiertelnie wyczerpany.
Przez drzwi w świetnej tablicy wmaszerowała grupa sług Zandura, a w pewnej odległości za nimi szedł sam Zandur. Nie miałam czasu znów udać śpiącej, bo wszystko stało się zbyt nagle. Przeraziłam się, kiedy ujrzałam szaroskórych mężczyzn otaczających moje niewielkie więzienie z rozjarzonych prętów.
Zandur podszedł wolno. Zatrzymał się, oparł ręce na biodrach i przyglądał mi się uważnie. Wstałam instynktownie, gdy okrążyli mnie jego strażnicy. Wytrzymałam spojrzenie Zandura tak spokojnie, jak tylko zdołałam.
Nie był to pojedynek woli, który mogłabym stoczyć z człowiekiem ze Starej Rasy: nie łączyła nas Moc. Postanowiłam jednak w duchu, że Zandur nie nagnie mnie łatwo do swoich celów. Nie skontaktowałam się też z moją matką, bo chciałam to zrobić tylko w ostateczności.
Zandur podjął jakąś decyzję. Strzelił palcami prawej ręki. Jeden ze strażników przeszedł na drugą stronę podwyższenia wrócił pchając przed sobą coś, co wyglądało jak skrzynia postawiona na jednym z węższych boków, i umieścił to przede mną. Z jednej strony biegł tam wąski pasek z nieprzezroczystej substancji przypominającej z wyglądu to coś, z czego zrobiono świetlne tablice.
Pan podziemia stanął z drugiej strony skrzyni i przebiegł palcami po tym pasku, najpierw z wahaniem, później zaś ze zniecierpliwieniem, jakby oczekiwał łatwej odpowiedzi i nie otrzymał jej. Nic jednak nie powiedział, a szaroskórzy mężczyźni nie okazywali najmniejszego zainteresowania czynnościami swego pana. Po prostu stali wokół mnie niczym żywy płot.
Zandur trzykrotnie dotknął wąskiej tablicy, a kiedy zrobił to po raz czwarty, nieprzejrzysty pasek ożył. Nie zafalował światłem, ale pojawiła się w nim bladoniebieska plama.
Ten kolor! Kolor zaczarowanych kamieni zapewniających bezpieczeństwo w Escore! Popatrzyłam tylko na niego i już poczułam się lepiej. Miałam dziwne uczucie, że gdybym oparła rękę na tablicy, po której pełzł, pokrzepiłby mnie mocniej niż niedawno skończony posiłek.
Lecz Zandur z ostrym okrzykiem cofnął palce, jakby się sparzył tam, gdzie wcale nie spodziewał się ognia.
Pośpiesznie nacisnął dziwną tablicę w innym miejscu. Rozprzestrzeniający się po jej powierzchni kolor ściemniał. Pomyślałam wtedy, że wróg, który mnie tu więzi, na pewno przeprowadza na mnie jakiś test Mocy. Długo nie odrywał dłoni, aż niebieska fala zalała całą tablicę. Pozostała już nie zmieniona, ani nie pojaśniała, ani nie ściemniała. Zandur skinął z zadowoleniem głową i cofnął palec. Niebieski kolor natychmiast zniknął.
- Takie same, a jednak nie identyczne. - Odezwał się po raz pierwszy, od kiedy tu byłam. Mógł zwracać się do mnie albo głośno myśleć, ale w obu wypadkach nie uważałam za stosowne odpowiedzieć.
- Ty - jeszcze raz machnął ręką i jego pomocnicy odciągnęli dziwną skrzynię - co z ciebie za stwór?
Co ze mnie za stwór?! Wydało mi się, że porównał mnie ze swoimi maszynami. Dla niego nie byłam osobą, lecz stworem. Poczułam gniew podobny do tego, który wrzał w sercu Hilariona. Czyżby Zandur znał Moc tylko jako wytwór Maszyn i dlatego uważał nas za żywe maszyny, ponieważ nią władaliśmy?
- Jestem Kaththea z Domu Tregartha - odpowiedziałam najdumniej, jak potrafiłam, chcąc podkreślić fakt, że może bardziej jestem człowiekiem niż on.
Zandur roześmiał się szyderczo, co mnie jeszcze bardziej rozgniewało. Lecz wtedy odezwał się wewnętrzny głos: Nie pozwól mu grać na swoich uczuciach, ponieważ w tym kryje się niebezpieczeństwo. Uważaj na każdy krok, który musisz zrobić. Odwołałam się więc do nauk Mądrych Kobiet i zmusiłam się, żeby patrzeć na niego obiektywnie, tak jak one by to zrobiły. Może pomogło mi ich przekonanie, że mężczyzna jest istotą niższą? Nigdy tego nie zaakceptowałam - nie mogłam, wiedząc, że moi bracia i ojciec również mogą kontrolować Moc - ale kiedy człowiek nieustannie styka się z taką postawą, bardzo łatwo może ją zaakceptować jako sposób na życie.
Więził mnie mężczyzna, który kiedyś był podobnym mi
człowiekiem. Nie miał jednak wrodzonego daru władania Mocą, lecz musiał polegać na martwych maszynach, które mu służyły jak nam nasze umysły i dusze. Wobec tego, mimo całej swej pychy, nie mógł się równać z Czarownicą z Estcarpu.
Ale przecież przebywał tu Hilarion, adept, który wpadł w zastawioną przez Zandura pułapkę. To prawda - szybko to sobie wyjaśniłam - ale Hilarion przybył nie przygotowany i został schwytany, zanim zdał sobie sprawę z grożącego mu niebezpieczeństwa. A ja... ja mogłam mieć odpowiednie zabezpieczenie.
- Kaththea z Domu Tregartha - powtórzył Zandur takim tonem, jakim się kpi z dziecka przez wielokrotne powtarzanie jego prostych stwierdzeń. - Nic nie wiem o tym Tregarcie, czy jest to kraj, czy też klan. Ale wydaje mi się, że masz coś, co mogę spożytkować, kiedy tylko ulokujemy cię jak tamtego - machnął ręką w stronę Hilariona. - I będzie dla ciebie lepiej, Kaththeo z Domu Tregartha, jeśli zrobisz to, czego od ciebie żądamy, gdyż za nieposłuszeństwo spotka cię kara, której nie chciałabyś przeżyć po raz drugi. Chociaż musisz być uparta, jeżeli jesteś z nim spokrewniona.
Nic na to nie odpowiedziałam; lepiej nie dać się wciągnąć w żadne spory. W wielu przypadkach mowa jest srebrem, a milczenie złotem. Byłam już pewna, że Zandur nie mógł czytać w moich myślach bez pomocy swoich maszyn. Dlatego spokojnie układałam plany i nie obawiałam się, że zostaną odkryte.
Pomocnicy Zandura nie potrzebowali słownych rozkazów; może kontrolował ich tak, jak ja chciałam kontrolować Ayllię. Podzielili się na dwie grupy i pomaszerowali w ciemny zakątek wielkiej komnaty poza moimi plecami. Nie odprowadziłam ich spojrzeniem, ponieważ chciałam mieć oko na ich pana.
Zandur usiadł przed jednym z małych pulpitów i obrócił się w krześle ku mnie. Zdawał się czuć swobodnie, a to bardzo mnie zaniepokoiło... Jeśli bowiem uważał, że całkowicie mnie kontroluje, może zagrażało mi większe niebezpieczeństwo, niż sądziłam.
Ayllia? Nie zobaczyłam jej w przeciwległym rogu komnaty, nie skierowała się też do drzwi w wielkiej tablicy. Wobec tego musi być teraz przed Hilarionem. Prócz Zandura i jego sługi nadal tkwiącego nieruchomo przed tablicą, w sali nie było nikogo.
Właśnie wtedy wezwałam rodziców. Bałam się, że lepsza okazja już mi się nie traf. Zawołałam nie zamykając nawet oczu dla koncentracji.
„Jaelithe... Simonie!"
Natychmiast nadeszła ich odpowiedź - silna, zdecydowana - jak opiekuńcze ramiona, jak tarcza chroniąca przed ciosem miecza. Stare opowieści mówią, że jeśli władca lub władczyni Mocy chce na zawsze pogodzić skłóconych kochanków, potrząsa między nimi opończą. Mogłam niemal uwierzyć, że mam przed sobą ów płaszcz, że mogę go widzieć i dotknąć. Lecz poczucie bezpieczeństwa nie odwiodło mnie od tego, co zamierzałam zrobić.
„Czego potrzebujesz?"... zapytała szybko moja matka. „Rozprawić się z Zandurem - teraz!"
„Zaczerpnij". Tym jednym słowem wyraziła zarazem zgodę i rozkaz.
Zaczerpnęłam Mocy, ponieważ byłam bardzo słaba. Poczułam w sobie taką siłę, jakiej nie znałam od czasu, kiedy sprzymierzyłam się z Dinzilem. Wszystko, co odzyskałam dzięki naukom Utty i moim własnym wysiłkom, zbladło jak płomyk świecy w blasku słońca stojącego w zenicie. Przyciągnęłam całą tę Moc i ukształtowałam z niej jeden promień - miała to być moja odpowiedź dla Zandura.
„Ayllio!" Tym razem nie poniosłam porażki: moja Moc przeniknęła do mózgu barbarzyńskiej dziewczyny. Odrzuciłam świadomość, że mam do czynienia z żywym człowiekiem. Przepoiłam go moją wolą, ponieważ Vupsallka była jedyną bronią zdolną ocalić nas wszystkich.
Doznałam chwilowej dezorientacji, kiedy patrzyłam moimi własnymi oczami na rozpartego w krześle Zandura i na podwyższenie, a jednocześnie przelotnie spojrzałam na
przednią część kryształowej kolumny, tak jak musiała ją widzieć Ayllia.
Później skoncentrowałam się na tym drugim polu widzenia. Nigdy dotychczas nie kontrolowałam do tego stopnia innego człowieka, wyłączywszy starannie przygotowane eksperymenty podczas nowicjatu w Przybytku Mądrości. Jest to tak straszny czyn, że niewyobrażalnym ciężarem legł mi na duszy. Zwalczyłam jednak to uczucie i pozostałam w umyśle Ayllii.
Początkowo jej ciało niezdarnie odpowiadało na moje rozkazy. Miałam wrażenie, że jestem jednym z wędrownych lalkarzy, którzy w czasie żniw przybywali na dworskie jarmarki. Trzeba przyznać, nader kiepskim, bo bardzo niezdarnie poruszałam rękami i nogami Ayllii, zwracając je wciąż w niewłaściwą stronę.
Nie mogłam jednak pozwolić sobie na niezręczność, musiałam jakoś temu zaradzić. Dlatego więcej nie próbowałam powstać, lecz odwróciłam się i popełzłam w kierunku, skąd przybyła Ayllia. Jeśli dotrę na ten sam stopień, na którym przedtem leżała, zdołam wykonać zaplanowany ruch w odpowiedniej chwili.
Nie czułam już obecności Jaelithe i Simona, postrzegałam tylko silny prąd Mocy, której mi użyczali. Poczołgałam się szybciej, a z każdą chwilą lepiej kontrolowałam ciało Vupsallki.
Dotarłam wreszcie do narożnika, skąd mogłam widzieć Zandura wciąż siedzącego w krześle, z twarzą zwróconą do czterech świecących kolumienek, które otaczały - mnie.
Rzadko kiedy możemy ujrzeć siebie poza zwierciadłem. A teraz, kiedy mnie to spotkało, poczułam silny zawrót głowy i wydało mi się, że wirując zmierzam do jakiegoś miejsca poza przestrzenią i czasem. Pośpiesznie odwróciłam oczy i utkwiłam wzrok w Zandurze.
Z każdym ruchem ogarniał mnie coraz większy strach. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego pan tego podziemnego więzienia jeszcze się nie odwrócił. Wydawało mi się, że wytworzenie tak wielkiej energii musiało być wyczuwalne, niemal namacalne. Można by to przyrównać do
niewidzialnej liny łączącej część mojej osobowości uwięzionej w świetlnej klatce z osobowością pełznącą w ciele Ayllii.
Wreszcie doczołgałam się do miejsca, gdzie na początku leżała Ayllia, i zatrzymałam się na kilka długich chwil. Gdyby Zandur odwrócił się i spostrzegł mnie, będę tam bezpieczna. Jeżeli jednak skieruję się do wybranego punktu poza jego plecami - przebywając spory kawałek otwartej przestrzeni - zauważy mnie.
Zandur wstał, a ja mimo woli skuliłam się ze strachu. Nie odwrócił jednak głowy, lecz utkwił wzrok w głębi komnaty. Zobaczyłam tam jakieś poruszenie: to powrócili jego słudzy. Teraz władca tego podziemia ponownie stanął przed klatką. Czy zorientował się, że nie przebywam w swoim ciele? Nie powinien. Wiedziałam przecież, że nie ma czarodziejskich zdolności i źe nie zauważy rzeczy, które adept spostrzegłby od razu.
Teraz muszę przebyć ostatni odcinek drogi, podnieść się i podbiec do miejsca znajdującego się tuż za plecami Zandura. Wiele będzie zależało od synchronizacji moich czynności. Zapisałam ostatnie polecenia w uśpionym umyśle Ayllii. Musi to zrobić w odpowiedniej chwili. Zakodowałam je w jej pamięci tak głęboko i wyraźnie, jak na to pozwalała Moc, do której mogłam się odwołać.
Później wróciłam do mojego ciała. Trzymałam w pogotowiu różdżkę Hilariona. Strażnicy dotarli do miejsca, gdzie mogłam ich widzieć nie odwracając głowy. Nieśli jakieś przedmioty. Zandur posortował te rzeczy, odsyłając niektóre na bok, resztę zaś zgromadził bliżej mojej klatki.
Instynkt mi podpowiadał, że w najlepszym wypadku będę miała do dyspozycji tylko kilka chwil, nie więcej niż jedno - dwa uderzenia serca. I muszę być przygotowana. Czekałam. Widziałam stojącą na podwyższeniu Ayllię. Oczy miała otwarte, wpatrzone we mnie. Telepatyczną sondą sprawdziłam, że przepełnia ją gotowość wykonania mojego ostatniego polecenia.
Zandur znów stanął przede mną.
- A teraz, moja Kaththeo z Domu Tregartha - powiedział drwiąco - i słusznie nazywam cię moją, gdyż odtąd
będziesz posłuszna mojej woli, niech cię nie przeraża twój los. Czyż nie chcesz żyć wiecznie, poznać życia tak, jak nie poznał go dotąd nikt inny? Na pewno będziesz mi za to wdzięczna, Kaththeo z Domu Tregartha, kiedy już zaakceptujesz moją mądrość.
Musiał wydać w myśli jakiś rozkaz swoim sługom, ponieważ zaczęli otwierać skrzynie i kasetki, wyjmować zawartość i układać na podwyższeniu świecący krąg.
Zandurowi podobało się lub bawiło go wyjaśnianie ich czynności z dwóch powodów: po pierwsze, żeby mnie przekonać, iż nie zdołam uciec, a po drugie, że miał audytorium. Może od dawna tęsknił za rozmówcą, który dorównywałby mu inteligencją, gdyż od razu rzucało się w oczy, że szaroskórzy mężczyźni nie byli towarzyszami, ale sługami i dodatkowymi rękami i nogami.
Teraz przygotowywali drugą kolumnę, w której miałam zostać uwięziona tak jak Hilarion. I jak on oddałabym moją Moc do ochrony i odnowy drogocennych maszyn Zandura. Mówiąc to Zandur zdawał się wierzyć, że skoro wszystko mi wyjaśni, zrozumiem zasadność jego decyzji i pokornie pójdę do klatki trwalszej od tej, w której teraz przebywałam.
Odwieczna wojna między miastem wież a tą podziemną enklawą trwała tak długo, że Zandur już nie potrafił wyobrazić sobie innego życia. Musiał chwytać wszystko, co mogłoby wzmocnić jego pozycję, i włączać do systemu obronnego. W ten sposób stałam się dla niego jeszcze jednym mieczem.
Szaroskórzy mężczyźni pracowali precyzyjnie, oszczędzając siły, jakby byli częścią maszyn Zandura do takiego stopnia, iż niemal nie potrzebowali nadzoru. Zagłębili świecący krąg w posadzce podwyższenia, a teraz umieszczali wokół niego niewielkie maszyny.
Kiedy skończyli swoją pracę i wycofali się, przygotowałam się do działania. Muszą zamknąć dopływ energii do mojej klatki, żeby uwolnić mnie z jednej pułapki, zanim zamkną mnie w drugiej. Będę miała do dyspozycji tylko kilka sekund. Znieruchomiałam, ściskając różdżkę w prawej
dłoni. Starałam się jednak sprawiać wrażenie zastraszonej i łatwej do kontrolowania.
Może Zandur uważał, że zaskakując mnie uniemożliwi mi ucieczkę? W każdym razie świetlne pręty nagle zgasły. Obserwowałam je uważnie i byłam gotowa do akcji.
Nie odskoczyłam w bok, czego Zandur zapewne się spodziewał. Zamiast tego rzuciłam różdżkę do Ayllii i z radością spostrzegłam, że ją złapała. Następnie Vupsallka odwróciła się i bez wahania skoczyła z ostatniego stopnia na szczyt podwyższenia, uderzając wyciągniętą różdżką w kolumnę Hilariona.
Myślę, że Zandur nie od razu się zorientował, co zrobiła. A może tak bardzo ufał swoim zabezpieczeniom i systemom obronnym, że współpraca między mną a kobietą, którą uważał za bezużyteczną, zaskoczyła go. Wydaje mi się, że absolutna kontrola utrzymywana nad tym podziemiem przez tyle stuleci utwierdziła w nim przesadne przekonanie o własnych możliwościach i dlatego nie mógł ani przewidzieć, ani zrozumieć tego, co się stało.
Czubek różdżki uderzył w kryształową kolumnę. W tej samej chwili wszystkie instalacje w wielkiej komnacie jakby oszalały i rozpętała się straszna burza, którą mogłyby przywołać współpracujące ze sobą Mądre Kobiety.
Oślepiające błyski jaskrawego światła i hałas jak tysiąckrotnie pomnożony grzmot powaliły nas na podłogę i nie pozwalały nam się podnieść. Gryzący i cuchnący dym rozszedł się po komnacie.
Pobiegłam w stronę drzwi w świetlnej tablicy. Usłyszałam krzyk Zandura, ujrzałam jego pachołków miotających się bez sensu, podczas gdy smagały ich bicze czystej energii. Były tam rzeczy, które zobaczyłam tylko przelotnie, później zaś, gdy sobie o nich przypomniałam, dziwiły mnie. Pamiętałam ogniste robaki pełzające po podłodze, spadające z powietrza i wijące się na podobieństwo żywych istot. Przeskoczyłam przez jednego z nich i dotarłam do przedniej części podwyższenia.
„Ayllia!"... zawołałam ją bezgłośnie i przyszła do mnie chwiejnym krokiem. Nie musiałam przywoływać adepta,
biegł już bowiem do drzwi, wolny od nie wiadomo ilu stuleci. W ręku trzymał różdżkę i wysyłał z niej ogniste węże. Czy węże te zaatakowały biegnących za nami Zandura i jego ludzi, nie wiem, gdyż dławiłam się i kaszlałam w duszącej żółtej mgle i łzy lały mi się z oczu strumieniami, ale na pewno stały się dla nich groźną przeszkodą.
Hilarion spojrzał na mnie i wyczytałam w jego oczach dumę w chwili jego triumfu. Wolną ręką wskazał na drzwi w środku wielkiej tablicy; lecz dostrzegłam też w jego zachowaniu połączony z czujnością niepokój i zrozumiałam, że jeszcze nie pozbyliśmy się tego wszystkiego, co Zandur mógł przywołać.
Po drugiej stronie drzwi natknęliśmy się na pierwszy szereg szaroskórych mężczyzn trzymających w rękach znane mi ogniste rury - z nimi włamywali się do cylindrów w mieście wież. Zaczerpnęłam z potrójnej mocy skupionej w moim umyśle i stworzyłam iluzję. Była pośpiesznie skonstruowana, nie ukończona, lecz wtedy bardzo się nam przydała. Biegnąca obok mnie Ayllia zamieniła się w Zandura. Widząc go z nami, strażnicy wprawdzie nie przestali strzelać ogniem, ale rozstąpili się i zrobili nam przejście.
Korytarzem dotarliśmy do ruchomej płyty w podłodze pod balkonem, na którym kiedyś stałam, i skuliłyśmy się na niej na znak dany przez Hilariona. Gdy już wszyscy się na niej znaleźli, płyta uniosła się do góry, przewożąc nas na wyższy poziom. W samą porę, ponieważ słudzy Zandura nabrali odwagi lub poznali się na oszustwie i strzelali celując w miejsce, gdzie byliśmy przed kilkoma sekundami. W czasie gdy ogniste bicze smagały podłogę, kątem oka dojrzałam dym kłębiący się za wielką tablicą i usłyszałam huk burzy, którą rozpętało uwolnienie Hilariona.
- Dobrze się spisałaś, Czarodziejko. - Po raz pierwszy usłyszałam głos adepta. - Ale jeszcze nie jesteśmy wolni. Nie sądź, że z Zandurem można poradzić sobie równie łatwo jak z dziewczyną, którą się tak zręcznie posłużyłaś...
- Nie lekceważę żadnego wroga - odparłam. - Ale pomoc jest blisko...
- Ach tak! - Wyglądało na to, że zaskoczyły go moje
słowa. - Więc nie przeszłyście przez bramę tylko we dwie?
- Nie jestem sama - odparłam krótko, bo nie zamierzałam nic więcej powiedzieć. Hilarion był dla mnie kluczem, tak jak przedtem Ayllia, i nie ufałam mu. Tylko w obecności moich rodziców odważyłabym się postawić mu jakieś żądania, wciąż bowiem nie dawało mi spokoju pytanie: mówiono, że wielu adeptów stało się sługami Ciemności... Może Hilarion był jednak, choć lekko, skażony złem, mimo że w pełni na pewno nie należał do sił Mroku? Kiedyś uwierzyłam i zaufałam Dinzilowi, który zdawał się jednej myśli z mieszkańcami Zielonej Doliny, ba, nawet uchodził za ich przyjaciela. A przecież w końcu okazał się najstraszliwszym wrogiem. Wydawało się więc, że w tej odwiecznej wojnie po naszej stronie byli tacy, którzy tylko udawali, iż należą do sił Światła, a w istocie przyłączyli się dobrowolnie do Ciemności.
Zdarza się, że w obliczu wspólnego niebezpieczeństwa nieprzyjaciele zawierają chwilowy sojusz, i mogło to być prawdziwe w tej sytuacji. Przypuśćmy, że Hilarion wróciłby z nami przez stworzoną przez siebie bramę do Escore, a później okazałoby się, że jest jednym z tych, których trzeba się obawiać? Dlatego musiałam stale mieć się na baczności, póki się nie dowiem, kim jest naprawdę - ale w jaki sposób mogłabym się o tym przekonać?
Rozdział XIV
Stanęliśmy teraz przed kamienną ścianą i przypomniałam sobie, że przedtem rozwarła się przede mną, a później zamknęła. Jak zdołamy wydostać się na zewnątrz, jeśli wszystko wokół kontrolują maszyny Zandura, a my nie mamy nawet broni ognistej jak jego słudzy? Niebawem tu dotrą i mogą spalić nas na popiół.
Hilarion nie miał żadnych wątpliwości. Podszedł zdecydowanie do ściany. Zauważyłam, że stąpał sztywno, jakby długie uwięzienie w kryształowej kolumnie spowodowało odrętwienie i obezwładnienie jego ciała. Ale jeśli nawet mięśnie z pewnym opóźnieniem wykonywały jego rozkazy, nie wątpił w swoją Moc. Posłużył się różdżką tak jak Ayllia, przykładając czubek do linii podziału w ścianie.
Poczułam wtedy, choć zachowywałam wciąż swą niezależność, silny przypływ energii, która w tym momencie od niego emanowała. Z czubka różdżki zeskoczyła niebieska iskierka i pobiegła w dół i w górę świetlnej linii. Podłoga lekko zadrżała. Drzwi otworzyły się bardzo powoli, jakby niechętnie, dając nam wąskie przejście. Pchnęłam Ayllię do przodu, później przeszłam sama, a Hilarion wszedł na końcu.
Znaleźliśmy się w ciemnym korytarzu, w którym błąkałam się po omacku, nie wiem, ile nocy lub dni temu. W wąskim snopie światła zobaczyłam, że Hilarion jeszcze . raz wycelował różdżką w drzwi. Znów pomknęło po nich
niebieskie światło i zaczęły się zamykać równie niechętnie, jak się otworzyły. Kiedy pozostała tylko szeroka na palec szczelina, ujrzałam jeszcze jeden jaskrawy błysk wymierzony tym razem nie w drzwi, ale w podłogę. Taki sam błysk przemknął po stropie nad naszymi głowami.
- Nie sądzę, żeby łatwo to sforsowali - powiedział z zadowoleniem, ale bardzo wolno, niewyraźnie, jak ludzie, którzy znaleźli się u kresu sił zarówno ciała, jak i ducha. - Kaththea? - zapytał, nie widząc mnie w tej ciemności.
- Jestem tutaj - odparłam szybko, gdyż wydało mi się, że było to wezwanie pomocy lub prośba o dodanie otuchy. Bardzo się tym zdziwiłam; chyba walka, jaką stoczył o swoją, a zarazem o naszą wolność, tak go wyczerpała.
- Musimy... wyjść... na... powierzchnię... - Hilarion mówił coraz wolniej, coraz bardziej zniekształcając słowa. Usłyszałam teraz jego ciężki, chrapliwy oddech jak u człowieka, który właśnie w szalonym tempie wspiął się po stromym zboczu na szczyt góry. Wyciągnęłam rękę i dotknęłam ciepłego ciała. Hilarion zamknął w dłoni moje palce i natychmiast poczułam, że czerpie ode mnie energię.
- Nie! - Chciałam wyrwać rękę z uścisku, lecz nie zdołałam, a przecież wydawał mi się taki słaby.
- Tak! Tak! - powtórzył silniejszym i pewniejszym już głosem. - Moja mała Czarodziejko, jeszcze nie wydostaliśmy się z tej jamy i może nasza pierwsza potyczka była najmniejszą z tych, które nas czekają. Muszę mieć to, co możesz mi dać, bo nie wydaje mi się, że zdołałabyś mnie unieść, gdyby zaszła taka potrzeba. Nie znasz też tutejszych pułapek tak dobrze jak ja; pamiętaj, że wbrew woli byłem ich częścią. Zbyt wiele stuleci spędziłem w więzieniu, żebym mógł biec równie szybko i mieć tyle sił, co zahartowany w boju wojownik. Jeżeli naprawdę chcesz się uwolnić od Zandura, dasz mi to, czego potrzebuję.
- Ale maszyny... ognie... - żeby umocnić się w swym uporze i odmowie, sięgnęłam pamięcią do burzy, która rozpętała się w wielkiej komnacie.
- Nie bardziej zniszczone niż wielokrotnie w przeszłości. Bardzo łatwo można je naprawić i Zandur na pewno już
się tym zajął. Pamiętaj, że to miejsce zbudowano do prowadzenia takiej wojny, o jakiej ci się nawet nie śniło, moja pani Czarodziejko. Takich strasznych zmagań nie widział na oczy żaden człowiek z naszej krwi. To miejsce ma wiele zabezpieczeń i większość z nich zostanie skierowana przeciw nam, gdy tylko Zandur zdoła je naprawić. Więc użycz mi swej siły i pośpieszmy się.
Przypomniałam sobie długą drogę, którą przebyłam, żeby dotrzeć na dno tej jamy, i zastanowiłam się, czy zdołamy ją powtórzyć. Wprawdzie Ayllia szła dość chętnie, ale musiałam ją prowadzić jak poprzednio. Nie próbowałam kontrolować jej umysłu.
„Niech weźmie, czego teraz potrzebuje - zadźwięczała mi w głowie myśl Jaelithe. - Karm go, a my nakarmimy ciebie! Mówi prawdę: czas sprzysiągł się przeciw nam wszystkim!"
Pozwoliłam więc adeptowi trzymać się za rękę, kiedy szliśmy ciemnym korytarzem, i czułam odpływ energii, którą wsysał niczym gąbka wodę. Lecz jej miejsce zajmowała Moc, jakiej użyczyli mi Jaelithe i Simon, więc nie byłam tak bardzo wyczerpana, jak mogłoby się wydawać. Zastanawiałam się, czy w takim przypadku Hilarion ogołociłby mnie z resztek sił, a później skończył z Ayllią i ze mną. Coraz mniej mu ufałam.
Dotarliśmy do podstawy pnących się wokół komina schodów, lecz adept nie skierował się w ich stronę. W półmroku (z oddali nie widziałam w górze księżyca, tylko szare, zachmurzone niebo) znowu podniósł różdżkę i skierował ją na tę część ściany, która sprawiała wrażenie przeciętej poprzecznie w połowie wysokości.
Wydzielony segment ściany zaczął się obniżać równie wolno jak tamte drzwi. Rozpoznałam w nim platformę do przewozu pojazdów. Poruszała się jednak bardzo powoli i chociaż Hilarion nic nie .powiedział, wiedziałam, że jest zaniepokojony. Co jakiś czas nasłuchiwał. Słyszałam brzęczenie i czułam wibrację jak w mieście wież, ale nie docierał tu hałas, który pozostawiliśmy za sobą. Nie dotarł też do mnie odgłos pościgu. Pragnęłam jak najszybciej oddalić się
stąd i może nawet spróbowałabym wspiąć się po schodach, gdyby nie powstrzymała mnie wiara w obszerniejszą wiedzę Hilariona i przypuszczenie, że wybrał najlepszą i najłatwiejszą drogę ucieczki.
Platforma opuściła się wreszcie na dno szybu i we troje wdrapaliśmy się na nią. Wtedy znów zaczęła się podnosić, szybciej, niż się opuszczała, więc odetchnęłam z ulgą. Skoro tylko znajdziemy się na otwartej przestrzeni, ukryjemy się w falistym terenie. Jeżeli zdążymy przebyć wielką kotlinę...
Ale nie dane nam było dotrzeć na powierzchnię. Znajdowaliśmy się dość daleko od miejsca, skąd moglibyśmy albo skoczyć, albo wspiąć się, gdy platforma raptem się zatrzymała. Przez krótką chwilę przypuszczałam, że to tylko chwilowy postój. Hilarion skierował różdżkę na środek platformy. Tym razem niebieska iskierka zgasła, zanim dotknęła celu. Adept z widocznym wysiłkiem ponowił próbę, ale ów błysk na nic nam się nie przydał: platforma ani drgnęła. W końcu Hilarion zwrócił się do mnie.
- Pozostała nam jeszcze jedna droga - powiedział z obojętnym wyrazem twarzy. - I ją właśnie wybrałem. Radzę ci zrobić to samo.
- A mianowicie?
- Skacz! - Wskazał na szyb. - Lepsze to, niż wpaść żywcem w ręce Zandura.
- Czy nie możesz nic zrobić?
- Mówiłem ci, że to miejsce ma potężne zabezpieczenia. Wpadliśmy w pułapkę i jesteśmy zdani na łaskę i niełaskę Zandura. Skacz teraz - zanim otoczy nas swoimi polami siłowymi.
Powiedziawszy to Hilarion podszedł do skraju platformy, chcąc wprowadzić w życie swój szalony zamiar. W ostatniej chwili zdołałam jednak go pochwycić. Był tak wyczerpany, że choć większy i przecież silniejszy ode mnie, teraz zachwiał się na nogach, jakby tylko tego dotknięcia wystarczyło, by stracił równowagę.
- Nie! - krzyknęłam.
- Mówię ci, że tak. Nie stanę się znów jego niewolnikiem!
Tymczasem moi rodzice usłyszeli wołanie o pomoc i otrzymałam już od nich odpowiedź.
- Pomoc, którą obiecałam, jest blisko - powiedziałam ciągnąc go znów na środek platformy. - Ktoś przyjdzie nam z pomocą.
W owej chwili nie wiedziałam jednak, w jaki sposób Jaelithe i Simon nam pomogą; ufałam tylko, że to zrobią. - To szaleństwo - szepnął adept. Opuścił głowę na
piersi i zachwiał się, jakby stracił resztki sił. Osunęłam się na platformę pod ciężarem jego ciała. Siedziałam tak bez ruchu, obok mnie Ayllia, Hilarion opierał się o moje ramię. Nie odrywałam wzroku od krawędzi szybu, czekając na przybycie rodziców.
Ogarnął mnie lęk, że zewnętrzny system obrony maszyn Zandura uniemożliwi nam szybki ratunek. Nic o nim przecież nie wiedziałam. Może jednak Hilarion miał rację i dokonał właściwego wyboru? Jak powiedziała moja matka - czas stał się naszym wrogiem.
I jak zawsze w podobnych sytuacjach czas płynął bardzo powoli lub wlókł się jak za pogrzebem, a ja czekałam i patrzyłam w górę. Nasłuchiwałam z dołu jakichś odgłosów i przelotnie tylko spoglądałam na ściany szybu sprawdzając, czy aby nie opuszczamy się na rozkaz Zandura. Oznaczałoby to kres wszelkiej nadziei.
Po jakimś czasie zauważyłam w górze ruch. Czekałam ze strachem na kogoś lub coś, co zaglądało do studni: na platformie byliśmy widoczni jak na dłoni. Rozjaśniało się. Możliwe, że przybyliśmy tutaj o świcie, a teraz wstał jasny dzień. Kiedy zobaczyłam, co zawisło nad nami uderzając z ostrym, metalicznym dźwiękiem o ścianę, w duszy wzniosłam błaganie o ciszę, żeby nasz wróg w dole nic nie usłyszał.
Była to łańcuchowa drabinka, taka sama, jaką widziałam w metalowej pieczarze z cylindrycznymi pojazdami. A kiedy opuściła się jeszcze niżej i dotknęła platformy, dotarła do mnie myśl mojej matki.
„Szybko do góry!"
„Ayllia!" Najpierw przejęłam kontrolę nad umysłem
Vupsallki. Wstała, bez oporu podeszła do drabinki i zaczęła się wspinać.
„Dobrze! - pochwaliła mnie Jaelithe. - A teraz zajmij się adeptem".
Nie musiała mnie ponaglać, bo już się nim zajęłam. Ponownie poczułam przypływ i odpływ energii, lecz tym razem Hilarion nie czerpał jej wyłącznie ode mnie, tylko jednocześnie od moich rodziców. Uwolnił się z moich objęć i wstał powoli.
Podprowadziłam go do drabiny. Kiedy tylko zacisnął na niej ręce, wstąpiły w niego nowe siły i zaczął się piąć jak Ayllia, choć moim zdaniem trochę za wolno.
Weszłam na drabinkę, gdy znalazł się nad moją głową. Mogłam jedynie ufać, że łańcuch wytrzyma ciężar całej naszej trójki; Ayllia znajdowała się jeszcze dość daleko od skraju szybu.
„Trzymaj się mocno!" Po raz trzeci odebrałam rozkaz mojej matki i posłuchałam jej. Teraz drabinka poruszyła się pode mną zupełnie, jakby ktoś wciągał ją do góry.
Z dołu dobiegł mnie głośny zgrzyt. Zaskoczona spojrzałam na ukrytą w cieniu platformę. Czyżbyśmy tak szybko wędrowali do góry? Nie, to platforma opadała w głąb szybu, gdzie bez wątpienia czekały siły Zandura. Opuściliśmy ją w ostatniej chwili.
Wędrowaliśmy wciąż w górę. Wkrótce przekonałam się, że jeśli chcę pokonać lęk, nie powinnam patrzeć ani w dół, ani w górę, tylko trzymać się jak najmocniej i mieć nadzieję, że drabinka nas utrzyma. Wreszcie po kolei wyszliśmy pod szare, zachmurzone niebo.
Pierwszy raz od wielu, wielu lat zobaczyłam rodziców. Moja matka nie różniła się od swego myślowego wizerunku, ale Simon Tregarth był nieobecny tak długo, że na poły go zapomniałam. Stał obok niej z gołą głową, lecz w estcarpiańskiej kolczudze. On także nie postarzał się poza średni wiek, wyglądał jednak na niezmiernie wyczerpanego. Miał czarne włosy człowieka ze Starej Rasy i nieregularne, bardziej wydatne rysy twarzy. Zaskoczyły mnie jego oczy, kiedy otworzył je szeroko i wpatrzył się we mnie.
To spotkanie okazało się krępujące dla nas wszystkich. Wprawdzie byli moimi rodzicami, jednak w dzieciństwie nie żyłam blisko ani z ojcem, ani z matką. Wypełniając obowiązki Strażników Granicznych spędzali z nami mało czasu. W dodatku nasza matka długo chorowała wydawszy nas na świat i dlatego, jak powiedział kiedyś Kemoc, Simon czuł do nas niechęć. A nawet kiedy Jaelithe leżała bliska śmierci, nie wiedząc, przejdzie, czy też nie, przez Ostatnią Bramę, ojciec nie mógł na nas patrzeć.
Naszą prawdziwą matką była Anghart z ludu Sokolników, a nie Jaelithe Tregarth. Dlatego teraz czułam się nieswojo w obecności obojga i nie pobiegłam z wyciągniętymi ramionami, żeby otworzyć przed nimi serce.
Wydawało się jednak, że oni także nie zamierzali zrobić nic podobnego; przynajmniej tak wtedy myślałam. Mój ojciec podniósł na powitanie rękę, po czym gestem zaprosił nas wszystkich do wnętrza jednej z pełzających maszyn, które widziałam w pobliżu miasta wież.
- Wchodźcie! - ponaglił nas, później zaś pochylił się nad studnią, podciągnął i zwinął drabinkę i przerzucił sobie przez ramię. W boku pojazdu ziały otwarte drzwi. Wdrapaliśmy się do środka.
We wnętrzu było bardzo ciasno. Ojciec zatrzasnął drzwi i przepchnął się między nami do przodu, gdzie usiadł przed pulpitem z maleńkimi drążkami, takimi samymi jak w podziemnej komnacie ze świetlnymi tablicami. Z prawej znajdowało się drugie krzesło i tam usiadła moja matka. Zaraz jednak odwróciła się do nas: siedzieliśmy skuleni z tyłu na podłodze.
- Musimy szybko się stąd oddalić - powiedziała. Kaththeo i ty, Hilarionie, połączcie się ze mną. Powinniśmy stworzyć i utrzymać najlepszą iluzję, gdyż pościg nas dogoni, nim odważymy się odwrócić i stanąć do walki.
W półmroku zobaczyłam, że Hilarion skinął głową. Później ujął w prawą dłoń jeden koniec różdżki, drugim zaś dotknął oparcia krzesła Jaelithe. Lewą podał mi ponad leżącą nieruchomo Ayllią.
Tak jak przedtem Simon, Jaelithe i ja złączyliśmy nasze siły, tak teraz połączyliśmy się we czworo, bo moja matka
oparła rękę na ramieniu Simona. Nasze umysły również zjednoczyły się dla jednego celu, mimo że Hilarion i ja użyczyliśmy tylko psychicznej mocy, którą tamtych dwoje ukształtowało i wykorzystało. Nie wiem, jaką iluzję stworzyliśmy, ale nie zostaliśmy zaatakowani. Przypuszczam, że była to podobizna naszej maszyny podążającej w przeciwnym kierunku.
Przed dwoma krzesłami na przodzie naszego pojazdu znajdowała się świetlńa tablica. Pojawił się na niej obraz wielkiej kotliny, którą właśnie przemierzaliśmy, więc chociaż nie mogliśmy nic zobaczyć przez szczelinowe okienka, to jednak dobrze orientowaliśmy się w terenie.
Idąc śladem Ayllii w tę stronę tak bardzo byłam tym pochłonięta, że niewiele widziałam wokół. Dopiero teraz mogłam na świetlnej tablicy zaobserwować na przykład koleiny pozostawione przez pojazdy, które wyruszyły z miasta wież i wróciły do niego. Niebawem oddaliliśmy się od nich przemierzając okolicę pozbawioną całkowicie podobnych śladów. Czy przez to nie pozostawiamy tropu, który łatwo będzie wyśledzić, zapytała jakaś część mojego umysłu nie zajęta dostarczaniem energii do podtrzymywania wiarygodnej iluzji.
Mój ojciec miał reputację przebiegłego i zaradnego wojownika, zwyciężającego nawet wtedy, gdy wszystko wydawało się stracone. Wyruszył przecież z moją matką przeciw całek mocy Kolderu i pokonał go. Muszę ufać, że wie, co robi, nawet jeśli postronny obserwator uznałby to za szaleństwo.
Ayllia znów straciła przytomność albo zasnęła tak jak w podziemiu i leżała bezwładnie między mną a Hilarionem. Adept siedział oparty o ścianę pojazdu. Oczy miał zamknięte, na jego twarzy, podobnie hak na obliczu mojego ojca, malowało się zmęczenie, ale różdżkę i moją rękę trzymał w mocnym uścisku.
Byłam pewna, że możemy liczyć na jego pomoc dopóty, dopóki pozostaniemy w tym dziwacznym śniecie, ponieważ w razie pojmania nas czeka go jeszcze gorszy niż dotąd los. Ale co nastąpi, kiedy otworzy tę swoją bramę i powrócimy do Escore? Czy przez to nie ściągniemy na moich braci i na mieszkańców Zielonej Doliny niebezpieczeństwa, któremu nikt nie zdoła się przeciwstawić?
Nie miałam kryształowej kuli ani odziedziczonej po Utcie tabliczki losu, żeby ujrzeć możliwą przyszłość niepodobna bowiem dokładnie zobaczyć przyszłości i powiedzieć, że tak i tak się stanie. Istnieje wiele czynników, które mogą ją zmienić. Znając choćby jeden z wariantów, można później przekształcić rzeczywistość.
Postanowiłam porozmawiać na osobności z matką, ale nie telepatycznie, bo Hilarion mógłby nas podsłuchać. Zamierzałam poprosić rodziców, żeby się upewnili, czy nie sprowadzimy do Escore nowego zagrożenia - oczywiście zakładając, że Hilarion zdota odnaleźć swoją bramę i jeszcze raz otworzy ją dla nas. Wątpiłam, bym sama znalazła miejsce, którędy wpadłyśmy do tego świata (chyba tylko za pomocą telepatii, ponieważ zakłócenia czasu i przestrzeni powinny pozostawiać jakiś „zapach", który potrafią „zwęszyć" osoby władające Mocą czarodziejską).
Niełatwo się jechało w tej ruchomej skrzyni, bo kiedy wypełzła z wielkiej kotliny w zrujnowanym mieście, zaczęła się trząść, ślizgać i podskakiwać. Prócz tego ogłuszał nas warkot jednoznaczny z życiem pojazdu, a na domiar wyziewy, które zgromadziły się w ciasnej przestrzeni, pogarszały wystarczająco gryzące powietrze tego świata. Nie zwracaliśmy jednak uwagi n~ te niewygody, koncentrując się na dostarczaniu energii dla zapewnienia nam osłony.
Tablica z przodu pokazywała teraz pozostałości starożytnych budowli otaczających zagłębienie terenu. Z tej strony były lepiej widoczne niż w miejscu, w którym do niego dotarłam. To było naprawdę tak wielkie miasto, że Kars lub Es mogłyby być tylko jedną niewielką jego dzielnicą.
Jechaliśmy klucząc, trzymając się niższych i równiejszych partii terenu. Posuwaliśmy się naprzód nie prędzej, niż idący szybko człowiek. Pomyślałam, że uciekalibyśmy szybciej, gdybyśmy zawierzyli własnym nogom, a nie tek cuchnącej skrzyni.
Nagle się zatrzymaliśmy. Zobaczyłam przyczynę alarmu: ruch na szczycie zrujnowanego muru. Długa czarna rura skierowała się w naszą stronę. Mój ojciec stanął na swoim krześle, a jego głowa i ramiona zniknęły w znajdującym się
w górze otworze. Nie wiedziałam, co robił, dopóki na tablicy nie zobaczyłam, jak przemknął ogień i trafił w sam środek czarnej rury. Pod uderzeniem ognistego bicza rura zaczęła żarzyć się czerwienią, a później świecić coraz jaskrawszym blaskiem.
Następnie nasza broń jęła zataczać wielki łuk tam i z powrotem, tak daleko, jak mogliśmy to dojrzeć na świetlnej tablicy. Upłynęło kilka minut, zanim mój ojciec znów usiadł za sterami.
- To samoczynna, automatyczna broń - wyjaśnił. Żadna halucynacja czy iluzja nie wprowadzą jej w błąd. Wydaje mi się, że miała strzelać do wszystkiego, co się rusza, jeżeli nie wypowiedziało się jakiegoś hasła.
W swoim świecie mój ojciec znał taką broń i w tej koszmarnej krainie najlepiej się nadawał do prowadzenia wojny tak obcej Starej Rasie.
- Czy jest ich więcej? - zapytała moja matka. Simon roześmiał się ponuro i rzekł:
- Gdyby były gdzieś w pobliżu, na pewno już wiedzielibyśmy o tym. Myślę, że jest ich jeszcze trochę między nami a otwartą przestrzenią.
Pełzliśmy wciąż do przodu. Obserwowałam uważnie tablicę szukając ruchu, który oznaczałby, iż zaalarmowaliśmy jakiegoś innego metalowego wartownika. Znaleźliśmy jeszcze dwa i zniszczyliśmy w podobny sposób, a raczej zniszczył je ojciec. Później pozostawiliśmy za sobą ruiny zapomnianego miasta i dotarliśmy do otwartej przestrzeni, której szukał Simon. Teraz monotonię szarego jak popiół krajobrazu od czasu do czasu urozmaicała roślinność, która albo wydawała się wyschła i martwa, albo przeistoczona w żywą wprost ohydę.
Nasza podróż zdawała się nie mieć końca. Zachmurzone niebo pociemniało. Zaczął mi dokuczać głód i pragnienie, a zdobyte w metalowej pieczarze zapasy pozostały we włości Zandura.
Wreszcie się zatrzymaliśmy i moja matka dała nam po kilka łyków wody i rozdzieliła mięso o nieprzyjemnym zapachu. Można je było przeżuć, połknąć i mieć nadzieję, że doda nam sił. Mój ojciec odchylił się w krześle, opierając
ręce na skraju pulpitu; jego twarz poszarzała ze zmęczenia. A mimo to nie odrywał wzroku od tablicy, jakby bez przerwy musiał mieć się nap baczności.
Dopiero teraz matka odezwała się do Hilariona.
- Szukamy twojej bramy - powiedziała otwarcie. Czy można ją znaleźć?
Adept podniósł do ust manierkę; przełykał wodę powoli, jakby potrzebował czasu do namysłu lub podjęcia decyzji. Kiedy przemówił, nie odpowiedział na pytanie Jaelithe, ale zadał własne:
- Czy jesteś Mądrą Kobietą?
- Byłam nią kiedyś, zanim nie wybrałam innej drogi. Odwróciła się na krześle, żeby lepiej go widzieć.
- Ale nie utraciłaś tego, co miałaś. - Tym razem nie było to pytanie, lecz stwierdzenie faktu.
- Zyskałam więcej! - W głosie mojej matki zabrzmiała duma i rodzaj triumfu.
- Będąc tym, kim jesteś - ciągnął Hilarion - rozumiesz naturę Bram między światami.
- Tak - i wiem też, że to ty stworzyłeś tę, której szukamy. Szukaliśmy cię od dawna, ponieważ dysponujemy danymi wskazującymi, że przebywasz gdzieś w pobliżu. Ale trzymano cię uwięzionego w miejscu wrogim naszej Mocy i dlatego nie mogliśmy się z tobą porozumieć, przynajmniej dopóki nie dotarła do ciebie Kaththea i nie otworzyła w ten sposób kanału łączności myślowej między nami. Możesz kontrolować tę bramę, ponieważ ją stworzyłeś.
- Czy naprawdę mogę? Nie dowiem się, jeśli nie spróbuję. Kiedyś powiedziałbym, że tak, ale wypaczyły mnie siły wrogie ludziom naszej krwi. Może wypaczyły mnie tak bardzo, że już nie zdołam przywołać prawdziwej Mocy.
- Istotnie, ta możliwość spoczywa na jednej szali wagi - przyznała Jaelithe. - Ale nie dowiemy się, co leży na drugiej, dopóki nie zaczniemy ważyć. Byłeś prawdziwym adeptem, w przeciwnym razie nie stworzyłbyś Bramy do innego świata. Na swoje nieszczęście zostałeś uwięziony, lecz nie musi to oznaczać twojej zguby. Czy możesz zaprowadzić nas do twojej bramy?
Hilarion spuścił oczy na różdżkę i obrócił ją w rękach, przyglądając się jej jak zupełnie nowemu i nieznanemu przedmiotowi, którego nie potracił rozpoznać.
- Teraz nawet tego nie mogę być pewny - powiedział cicho. - Ale wiem jedno, że nie odnajdę jej, jeśli pozostanę w tej maszynie: skaza tamtych sił jest tu zbyt silna i może zniweczyć moje wysiłki.
- Jeżeli ją opuścimy - ojciec po raz pierwszy włączył się do rozmowy - będziemy bezbronni, jakbyśmy wyruszyli w drogę nago podczas śnieżnej nawałnicy. Ten pojazd jest prawdziwą ruchomą twierdzą.
- Zapytaliście mnie - odrzekł ze zniecierpliwieniem Hilarion - i powiedziałem wam prawdę. Jeżeli chcecie znaleźć bramę, musimy oddalić się od tej skrzyni i od wszystkiego, co ona reprezentuje!
- A czy nie mógłbyś sam odejść trochę - wrąciłam się - i zrobić, co potrzeba do odnalezienia kierunku, a później tu wrócić?
Moi rodzice jednocześnie spojrzeli na Hilariona. Przez długą chwilę adept przesuwał w rękach różdżkę, aż wreszcie odparł z wahaniem:
- Mogę spróbować... - W jego głosie wyczułam ogromne zmęczenie i pomyślałam, że każde takie poszukiwanie do cna go wyczerpie. Po chwili milczenia Hilarion zwrócił się do Simona: - Jeżeli uważasz, że na razie jesteśmy bezpieczni, najlepiej zrobić to teraz. Nie możemy czekać, aż Zandur wyśle w pogoń wszystkie swoje siły. Prócz tego również mieszkańcy wież w straszny sposób rozprawiają się ze wszystkim, co się rusza na powierzchni. Gdy tylko zauważą nas ich powietrzni zwiadowcy, bez wahania zaatakują btyskawicą - przecież wędrujemy w pojeździe ludu Zandura.
I tak oto wysiedliśmy z pełzającego pojazdu pod nocne niebo i stanęliśmy rozglądając się po spustoszonej okolicy.
Rozdział XV
Naga ziemia była ciemna pod rozgwieżdżonym niebem. Kiedy przyszłam do kotliny w środku zniszczonego miasta, księżyc był w pełni. Teraz go ubywało, ale świecił jeszcze na tyle jasno, że widzieliśmy najbliższe otoczenie. Simon ruchem ręki kazał nam pozostać tam, gdzie staliśmy, sam zaś przemknął - nie umiem znaleźć słów, żeby opisać jego szybkie ruchy - stopił się z krajobrazem, oddalając się po spirali od nieruchomego pojazdu. Zniknął mi z oczu akurat w chwili, gdy moja matka powiedziała:
- Na razie nic nam nie grozi. W którą stronę? zapytała Hilariona.
Adept podniósł głowę. Zobaczyłam, jak rozdął nozdrza niczym myśliwski pies. Później podniósł różdżkę, przyłożył jej czubek w miejsce między brwiami i zamknął oczy, musiał więc posłużyć się wewnętrznym, a nie zewnętrznym wzrokiem.
Różdżka poruszyła się w jego palcach, wskazując na prawo od miejsca, gdzie staliśmy. Kiedy adept otworzył oczy, dostrzegłam w nich błysk ożywienia.
- Tędy! - Powiedział to z taką pewnością, że żadne z nas nie wątpiło, iż znalazł drogę przez pokrytą popiołem równinę.
Mój ojciec niebawem wrócił (myślę, że wezwała go moja matka, lecz sygnał przekazała poza zasięgiem mojego pasma), spojrzał w stronę, którą wskazywała różdżka
Hilariona, a później, już we wnętrzu pojazdu, wyregulował stery.
Nie wyruszyliśmy od razu w drogę, lecz odpoczywaliśmy i każde z nas po kolei pełniło wartę. Spałam bez snów. Kiedy się obudziłam, księżyc znikł, a niebo było tak zachmurzone, że nadal panował półmrok. Znowu zjedliśmy skromny posiłek czerpiąc z naszych skąpych zapasów. Simon powiedział, że jest pewny, iż nikt nas nie zauważył, zwłaszcza że mechaniczni wartownicy w naszym pojeździe również nic nie spostrzegli.
Popełzliśmy dalej we wskazanym przez Hilariona kierunku. Po godzinie mój ojciec nagle skręcił i z wielką szybkością wjechał pod skalną półkę, która przynajmniej trochę nas ukryła. Z pulpitu rozległo się głośne buczenie. Simon pośpiesznie wcisnął guziki i przekręcił drążki. Maszyna ucichła, a my siedzieliśmy w milczeniu, niemal nie widząc otoczenia, ponieważ na tablicy widniały tylko nagie ściany szczeliny, w którą się wcisnęliśmy.
Ojciec siedział sztywno, wpatrując się w stery, i nie odwrócił się do nas, żeby choćby wyjaśnić, co się dzieje. Obawiałam się jakiegoś niebezpieczeństwa, którego nie potraciłby zażegnać, i zdałam sobie sprawę, że nasłuchuję, sama nie wiem czego.
Hilarion poruszył się pierwszy, jakby chcąc ulżyć ciału wciśniętemu w niewielką przestrzeń między wciąż śpiącą Ayllią i ścianą pojazdu.
- To mieszkańcy wież - powiedział.
- Jeden z ich samolotów - zgodził się z nim Simon. - Ta maszyna - ciągnął adept - słucha cię z łatwością, a przecież ona - ruchem podbródka wskazał na moją matkę, nie wypuszczając z ręki różdżki - należy do Starej Rasy, ci zaś nie kochają maszyn...
- Ja nie pochodzę z Estcarpu - odparł mój ojciec. Zdaje się, że wszystkie, tak różne światy, łączą się całym systemem bram. Wszedłem przez taką bramę do Estcarpu. A w moim własnym miejscu i czasie byłem wojownikiem, który posługiwał się maszynami, chociaż nie takimi jak ta. Znaleźliśmy ją na brzegu morza przybywszy do tego świata
przez bramę, która nie chciała znów się przed nami otworzyć. Odtąd była naszą twierdzą.
- Lecz tylko o tyle, o ile trzymaliście się z dala od wież - skomentował Hilarion. - Jak długo tak wędrowaliście, szukając bramy, przez którą moglibyście wrócić?
Simon wzruszył ramionami i rzekł:
- Liczyliśmy dni, ale wydaje się, że czas nie płynie tu tak samo jak w Estcarpie.
- Jak to? - zapytał z zaskoczeniem Hilarion. Na pewno osłupieje, gdy się dowie, ile czasu upłynęło w Escore, jeśli - lub kiedy - tam powrócimy.
- Pozostawiłem córkę, kiedy była jeszcze małym dzieckiem - powiedział mój ojciec i odwrócił się ku mnie, uśmiechając się nieśmiało, z zażenowaniem i jakby prosząco - a teraz spotkałem dorosłą kobietę, która wyruszyła własną drogą w jakimś celu.
Hilarion spojrzał na mnie jeszcze bardziej zaskoczony, zanim znów wpatrzył się w Simona i w Jaelithe.
Jaelithe skinęła głową, jakby w odpowiedzi na nie wypowiedziane na głos pytanie.
- Kaththea jest naszą córką, chociaż długo byliśmy rozłączeni. A teraz - zwróciła się do mnie - wydaje mi się, że wydarzyło się bardzo wiele.
Pomyślałam, że muszę ostrożnie i rozważnie dobierać słowa. Mogłam opowiedzieć o tym, co się stało w Estcarpie i częściowo naświetlić wydarzenia w Escore. Nadal jednak nie dowierzałam Hilarionowi, a ponieważ nie miałam okazji porozmawiać z rodzicami na osobności, musiałam zachować ostrożność.
Opowiedziałam im więc dzieje naszej trójki po odjeździe Jaelithe - że uwięziły mnie Mądre Kobiety i że spędziłam wiele lat w Przybytku Mądrości. Później wspomniałam 0 ostatnim ciosie, który Czarownice zadały Karstenowi, o uwolnieniu mnie przez Kyllana i Kemoca i o naszej ucieczce do Escore. W dalszej opowieści nie zmieniłam prawdy, ale powiedziałam tylko jej część: że przybyliśmy do kraju, w którym toczyła się odwieczna wojna, i że
przyłączyliśmy się do pokrewnych nam duchem mieszkańców Escore, nie wymieniłam przy tym ani imion, ani miejsc.
Moje przygody przedstawiłam najlepiej, jak umiałam: oświadczyłam, że zaczarował mnie oszust i że podążałam na leczenie do Estcarpu. Następnie wspomniałam o Vupsallach i piratach, a na końcu wyjaśniłam, jak z Ayllią przybyłam do cytadeli na przylądku i jak przeszłyśmy przez bramę.
Nie odważyłam się użyć łączności telepatycznej, nawet dać Jaelithe do zrozumienia, że są sprawy, o których rodzice powinni wiedzieć. Ale kiedy nasze spojrzenia się spotkały, coś w jej oczach powiedziało mi, że wszystkiego się domyśla i że w odpowiedniej chwili o tym porozmawiamy.
Najbardziej obawiałam się, że Hilarion zwróci się do mnie z pytaniami o zmiany, jakie zaszły w Escore po jego odejściu. Ale, o dziwo, nie zrobił tego. Później zaczęłam dopatrywać się w tej powściągliwości podejrzanego milczenia i coraz mniej mi się podobała myśl o jego powrocie, chociaż nie mogliśmy się obejść bez jego pomocy.
Kiedy skończyłam, mój ojciec westchnął i rzekł:
- Zdaje się, że na próżno starannie liczyliśmy dni. A zatem Karsten znalazł się za zaporą z gór, a Mądre Kobiety budując ją skazały się na zagładę. Kto teraz rządzi w Estcarpie?
- Koris, wedle ostatnich wieści, jakkolwiek pod koniec wojny został tak ciężko ranny, że już nie nosi topora Volta. - Topór Volta - powtórzył mój ojciec jak ktoś, kto
przypomina sobie wiele spraw. - Grobowiec Volta i jego topór... To były wspaniałe dni. Myślę, że już drugich takich nie dożyjemy. Ale jeśli Karsten został pognębiony, co z Alizonem?
- Ci, którzy przyłączyli się do Kyllana, mówili, że Alizon zobaczywszy, jaki los spotkał Karsten, przyczaił się i siedzi teraz cicho - wyjaśniłam.
- I potrwa to tylko tyle lat, ile mam palców u jednej ręki - Simon wyciągnął prawą dłoń. - Później znowu przyjdzie im ochota do walki i zaczną pobrzękiwać mieczami. Koris może rządzić i bez wątpienia dobrze to robi, ale
na pewno przyda mu się pomoc starych przyjaciół. A jeśli już nie włada toporem Volta, to tym bardziej ich potrzebuje.
Odgadłam myśli mojego ojca tak, jakbym czytała w jego umyśle. Chociaż z urodzenia nie należał do Starej Rasy, z własnej woli stał się jej członkiem. Z Korisem z Gormu łączyła go silna więź wykuta z potu i krwi podczas walki z Kolderem. Z całego serca pragnął teraz pojechać znów do Es i stanąć u boku swego przyjaciela.
- Tak - zgodziła się Jaelithe. - Ale zanim pojedziemy do Es, musimy znaleźć się w tym samym świecie.
W ten sposób przywołała nas do rzeczywistości. Mój ojciec potrząsnął głową, jakby odpędzając myśli, które teraz tylko przeszkadzały mu się skupić. Potem skierował wzrok na pulpit sterowniczy; zdawało się, że czyta tam coś, co było dla mnie zagadką.
- Czy wiesz, jak daleko do twojej bramy? - zapytał Hilariona.
- To mi powie. - Adept obrócił różdżkę w palcach. Jesteśmy w pewnej odległości. A co z samolotem?
- Oddala się. - Mój ojciec znowu skupił uwagę na pulpicie sterowniczym. - Wyruszymy w drogę, jak tylko odwołają w wieżach alarm.
I rzeczywiście, upłynęło niewiele czasu i nasz pełzający pojazd wycofał się ze szczeliny, w której ukrył go Simon. Następnie pojechał dalej swoją drogą i znów widzieliśmy na tablicy ponury krajobraz tego świata.
Znaleźliśmy się w falistym terenie i musieliśmy kluczyć wśród pagórków i wydm, niewiele widząc z tego, co znajdowało się przed nami. Ale mój ojciec znał różne systemy ostrzegawcze wbudowane w naszą maszynę i na nich polegaliśmy.
Ta noc wydawała się nam niezmiernie długa, kiedy tak jechaliśmy, bez przerwy podskakując na wybojach, aż nasze ciała zaczęły przypominać jeden wielki siniak. Moi rodzice siedzący w krzesłach na przodzie mieli się niewiele lepiej. Później znów się zatrzymaliśmy, żeby odpocząć, a gdy ruszyliśmy w dalszą drogę, Hilarion zajął miejsce mojej matki, ponieważ jego różdżka wskazywała, iż jesteśmy
blisko celu. Jaelithe usiadła obok Ayllii. Wlałyśmy jej do ust trochę wody, ale Vupsallka nic nie jadła od naszego wspólnego posiłku w mieście wież i zastanawiałam się, ile jeszcze wytrzyma. Moja matka zapewniła mnie, że ponieważ dziewczyna była tak długo nieprzytomna, jej ciało miało mniejsze potrzeby.
Straciliśmy kontrolę nad pojazdem na szczycie jednego ze wzgórz: maszyna zakołysała się i zaczęła zsuwać w dół. Mój ojciec krzyknął głośno i jego ręce szybko pobiegły po pulpicie. Świetlna tablica pokazywała, co się przed nami znajdowało jedna z czarnych dróg. Ześlizgiwaliśmy się prosto na nią, mimo wysiłków Simona, żeby zatrzymać pojazd.
Zdołał wreszcie skręcić przód maszyny w lewo i stanęliśmy równolegle do czarnej drogi, na szczęście nie dotykając traktu wiodącego do miasta wież.
- Co teraz? - odetchnął najpierw z ulgą, potem zastanowił się głośno. Równie dobrze mógłby o to zapytać kogoś spoza naszej kompanii.
- Tędy! - Hilarion niecierpliwie poruszył się w krześle, wskazując różdżką na drugą stronę drogi.
Mój ojciec roześmiał się ironicznie i rzekł:
- To wymaga namysłu. Nie możemy przebyć jej w tym pojeździe - i chcieć, żeby dalej nam służył.
- Dlaczego? - zapytał ze zniecierpliwieniem Hilarion, jak gdyby wiedząc, iż jest blisko celu, i pragnąc dotrzeć tam w linii prostej.
- Ponieważ to nie jest zwykła droga - wyjaśnił Simon - tylko transmisja siłowa mająca zapewnić ruch środków transportowych miasta wież. Ten czołg nigdy nie miał nią jeździć. I nie wiem, co się stanie, jeżeli na nią wpełznie, ale nie sądzę, żeby przetrzymał taką podróż.
- Więc co mamy zrobić? Szukać mostu? - zapytał Hilarion.
- Nie wiemy, czy coś takiego w ogóle istnieje - odparł ponuro Tregarth. - A szukając objazdu lub innej drogi możemy oddalić się od celu o wiele mil. - Odwrócił się i spojrzał adeptowi w oczy. - Czy wiesz, jak daleko jesteśmy od twojej bramy?
- Milę, a może mniej...
- Jest pewna szansa - zaczął z wahaniem mój ojciec, jakby zastanawiał się, co będzie mniejszym złem. Możemy użyć tego czołgu jako mostu. Ale jeśli ten plan zawiedzie i znajdziemy się na środku pola siłowego... Potrząsnął lekko głową.
- Myślę, Simonie - wtrąciła Jaelithe - że nie mamy wyboru. Jeżeli zaczniemy szukać objazdu lub mostu, możemy wcale go nie znaleźć, i tylko niepotrzebnie oddalimy się od bramy. Jeśli twoja propozycja jest coś warta, musimy ją sprawdzić: tu i teraz.
Mój ojciec nie odpowiedział od razu, tylko wpatrzył się w świetlną tablicę, jakby roztrząsając trudny problem. Wreszcie rzekł:
- Nie mogę ci obiecać lepszej szansy niż wyrzucenie kostki z Lothurem.
Jaelithe roześmiała się.
- Tak, ale na własne oczy widziałam, jak to robiłeś, Simonie, a później zbierałeś ze stołu jako wygraną po dwie garści monet. Życie bez przerwy rzuca nam wyzwania i dobrze wiesz, że nie można żadnego ominąć.
- Więc dobrze. Nie znam natury tej siły, lecz przypuszczam, że płynie ona jak prąd. Musimy ustawić stery i mieć nadzieję, że nam się uda.
Przedtem jednak musieliśmy poczynić pewne przygotowania. Na rozkaz mojego ojca wygramoliliśmy się z pojazdu, zabierając ze sobą Ayllię. Później wypełniliśmy ciasną przestrzeń, w której jechaliśmy jako pasażerowie, i oba przednie siedzenia znalezionymi w pobliżu odłamkami skał. Umieściliśmy w środku taki ciężar, żeby utrudnić zniesienie pojazdu przez pole siłowe. Simon wyciągnął łańcuchową drabinkę i zrobiliśmy z niej uchwyty dla rąk na płaskim dachu maszyny. Weszliśmy tam zabierając ze sobą zapasy żywności i wody. Wtedy mój ojciec wszedł do kabiny i wcisnął się w niewielką przestrzeń pozostawioną przed pulpitem specjalnie w tym celu. Maszyna ożyła, cofnęła się i zwróciła w stronę czarnej powierzchni.
Kiedy czołg zaczął pełznąć i zsuwać się w dół, Simon
opuścił kabinę i dołączył do nas. Wkrótce okazało się, że nie myliły go przeczucia. Albowiem kiedy ciężki pojazd uderzył w czarną drogę, zadrżał pod naporem wartkiego prądu i zmienił kierunek.
Czy zawróci, niosąc nas, bezsilnych więźniów, w stronę miasta wież? A może ożywiona przez mojego ojca maszyna jednak przejedzie z nami na drugą stronę? Leżałam czepiając się stalowej liny tak mocno, że aż boleśnie wpiła mi się w ciało, podczas gdy pode mną pojazd drżał i dygotał. Jechał zwrócony w prawo pod prąd, ale zasadniczo nie zmienił kierunku. Nie widziałam w mroku, czy podążamy ku drugiemu brzegowi, czy też nie.
Siłowy prąd zniósł nas daleko od miejsca, gdzie wjechaliśmy na czarną drogę. A jeśli najedzie na nas któryś z pojazdów z miasta wież, co się wtedy stanie? Widziałam to oczami wyobraźni tak żywo, że ze wszystkich sił starałam się przegnać przerażający obraz i dlatego nie zauważyłam przełomowego momentu w tych zmaganiach.
Nagle zdałam sobie sprawę, że mój ojciec już nie leży obok mnie, tylko klęczy i odwiązuje sakwy z zapasami. Szybko rzucił je z rozmachem w prawo. Spadły na grunt poza czarną drogą, tam gdzie chcieliśmy się dostać. Później Simon złapał mnie mocno za ramię.
- Rozluźnij uścisk! - rozkazał. - Kiedy powiem, skacz!
Nie widziałam szans na powodzenie. Lecz przychodzi taki czas, gdy musimy zaufać drugiemu człowiekowi. Walcząc ze strachem zdołałam oderwać rękę od uchwytu, uklęknąć, a następnie przy pomocy ojca stanąć na nogach. Zarówno moja matka, jak i Hilarion stali już na dachu maszyny, podtrzymując między sobą Ayllię, która poruszyła się, jakby budząc się z omdlenia.
- Skacz!
Zmusiłam się do skoku, nie śmiąc nawet myśleć, co mnie czeka, kiedy dotknę ziemi. Na szczęście trafiłam w szarą wydmę i chociaż pogrążyłam się w niej, nic mi się nie stało. Wstałam wypluwając piasek i oczyściłam z niego oczy i nozdrza.
Gdy mogłam znów widzieć otoczenie, zauważyłam inne zakurzone postacie podnoszące się z podobnych pagórków. Idąc ku nim chwiejnym krokiem przekonałam się, że wszystko skończyło się dla nas na siniakach i piasku w ustach i oczach.
Czołg odwrócił się teraz wokół osi i utkwił w środku prądu, który unosił go w stronę dalekich wież. Niebawem zniknął nam z oczu.
Najpierw ślizgaliśmy się i brodziliśmy w piasku szukając sakw z żywnością i wodą. Kiedy już je znaleźliśmy, Hilarion wyjął zza pazuchy różdżkę i jeszcze raz przyłożył ją do czoła.
- Tam! - Wskazał w samo serce wydmowej krainy. Ayllia szła sama, chociaż trzeba było trzymać ją za rękę. Zrozumiałam, że moja matka w pewnym stopniu kontrolowała jej umysł. Męczyło to Jaelithe, więc natychmiast pośpieszyłam jej z pomocą.
Z wielkim trudem chodzi się po sypkim piasku. Czasami brodziliśmy w nim niemal po kolana. Wszystkie wydmy wyglądały jednakowo i bez różdżki Hilariona wkrótce na pewno byśmy zabłądzili.
Nagle zauważyłam coś wysokiego majaczącego w półmroku. Rozpoznałam jeden z metalowych słupów, które zobaczyłyśmy po przejściu przez bramę. Pierzchły moje najgorsze obawy. Teraz pojawiło się pytanie, czy Hilarion naprawdę rozpozna właściwe miejsce? Z tej strony bramy nie spostrzegłam żadnego oznakowania.
Nasz przewodnik zdawał się nie mieć żadnych wątpliwości. Mimo że prowadził nas krętą drogą, to zawsze wracał w stronę, którą wskazywała jego różdżka. W końcu stanęliśmy przed inną zżartą przez rdzę kolumną. Nie byłam niczego pewna, ponieważ wszystko wokół wydawało się jednakowe, przypuszczałam jednak, że istotnie dotarliśmy do miejsca, przez które weszłam razem z Ayllią do tego świata.
- Tutaj. - Hilarion nie miał wątpliwości. Stanął naprzeciw czegoś, co było tylko pylistym powietrzem. Zerwał się wiatr, podnosząc tumany kurzu.
- Nie jest oznaczona - skomentował mój ojciec. Ale
Jaelithe, osłaniając oczy zgiętymi dłońmi, wpatrzyła się przed siebie równie uważnie jak adept.
- Tam coś jest - przyznała. - Jakieś zawirowanie... Hilarion zdawał się jej nie słyszeć. Posługiwał się różdżką jak malarz pędzlem, i rysował w powietrzu portal.
Zgodnie z ruchem ręki adepta unoszony wiatrem pył (a może tylko tak mi się zdawało) pozostawił ledwie dostrzegalny ślad. Był to prostokąt przecięty skrzyżowanymi liniami, które biegły z górnych rogów figury do dolnych. W tych czterech polach Hilarion nakreślił symbole. Dwa z nich znałam - a przynajmniej znaki tak do nich podobne, jak gdyby nieco zmieniły kształt wraz z upływem czasu.
Inne zaś były mi obce, tak samo jak ostatni, na tyle duży, że przekreślał pozostałe. Kiedy adept opuścił różdżkę, zobaczyłam zarys bramy, który choć mglisty i ledwie widoczny, opierał się podmuchom wiatru i wirującemu w powietrzu szaremu piaskowi.
Hilarion zaczął na nowo kreślić każdą linię powietrznego rysunku. Tym razem mgliste kreski zapaliły się kolorami, zielenią, która ściemniała i stała się błękitem, tak że ponownie zobaczyłam „bezpieczną" barwę Escore. Lecz kolory te nie utrzymały się i zanim adept skończył rysować, brama zbladła niczym gasnący ogień, który pozostawia spowite popiołem węgle.
Twarz Hilariona stężała. Zacisnął usta jak człowiek, który resztkami sił wykonuje zlecone mu zadanie. Powtórnie jął kreślić wizerunek bramy i po raz drugi linie zgasły.
Teraz moja matka przejęła inicjatywę. Wyciągnęła do mnie jedną rękę, do Simona drugą. Złączeni fizycznie połączyliśmy też nasze umysły. I zrodzoną w nas energię Jaelithe wysłała do Hilariona. Adept spojrzał na nią z zaskoczeniem, po czym po raz trzeci podniósł różdżkę i zaczął od nowa rysować skomplikowane linie i symbole.
Czułam, jak opuszczają mnie siły, ale trzymałam się mocno i dawałam wszystko, czego żądała ode mnie moja metka. Ukończona brama już nie zbladła, zielonobłękitne linie nie zgasły, lecz rozjarzyły się jaskrawym blaskiem.
Kiedy Hilarion opuścił różdżkę, zobaczyliśmy pulsujący
w powietrzu portal, wiszący o stopę lub coś koło tego nad powierzchnią ziemi. Chociaż trochę dalej wiatr podnosił i rozpościerał szarawe zasłony pyłu, to wokół bramy panował spokój.
Hilarion przez chwilę przyglądał się krytycznie swemu dziełu, jak gdyby chciał się upewnić, że tego właśnie pragnął i że nie ma ono ukrytych wad. Następnie zrobił dwa kroki do przodu, mówiąc w drodze, mimo że nie spojrzał na nas:
- Musimy przejść! Teraz!
Zerwaliśmy połączenie. Matka i ja podniosłyśmy sakwy, podczas gdy Simon wziął na ręce Ayllię. Hilarion przyłożył różdżkę do punktu przecięcia dwóch linii, tak jak wkłada się klucz do zamku. I brama się otwarła - Hilarion zniknął. Za nim poszłam ja, za mną moja miatka, a na końcu ojciec. Znów przeżyłam potworne skręcenie przestrzeni i czasu. Później zaś potoczyłam się po kamiennej posadzce i usiadłam mrugając oczami z bólu: uderzyłam się o jakiś twardy przedmiot.
Siedziałam oparta plecami o tron, który dominował w centralnej sali nadmorskiej cytadeli. I tylko blask bramy rozjaśniał wnętrze, w którym zgromadził się czas.
Ktoś poruszył się obok mnie. Odwróciłam głowę. Stał tam Hilarion z różdżką w dłoniach. Nie patrzył na bramę, lecz wodził spojrzeniem po całej wielkiej komnacie. Nie wiem, co spodziewał się znaleźć, może rzeszę gwardzistów lub sług czy domowników. W każdym razie ta pustka wstrząsnęła nim do głębi.
Podniósł rękę do czoła i zachwiał się lekko. Potem zaczął się oddalać od środkowego tronu, idąc pod ścianą jak ktoś, kto szybko musi znaleźć to, czego szuka, bo inaczej wpadnie w panikę.
Gdy odszedł, mój wewnętrzny niepokój zmniejszył się nieco. Było dla mnie jasne, że Hilarion nie myślał teraz o nas - miał własne kłopoty. Czyż znajdę bardziej odpowiednią chwilę rozstania niż ta?
Choć kręciło mi się w głowie, tak że zachwiałam się i chwyciłam za poręcz tronu, jakoś zdołałam wstać. Rozej
rzałam się za pozostałymi członkami naszej kompanii. Mój ojciec też już stał, Ayllia leżała przed nim na podłodze. Przekroczył jej ciało wyciągając ramiona do mojej matki i objął ją mocno. Stali tak blisko siebie, złączeni ciałem i duchem, że naprawdę mogliby być jedną istotą.
Coś w tym, jak stali, zamknięci na chwilę we własnym świecie, sprawiło, że się zatrzymałam. Przebiegł mnie zimny dreszcz. Zastanowiłam się przez moment, co to znaczy być tak złączonym z innym człowiekiem. Kyllan... może właśnie tego zaznał z Dahaun, a wiedziałam, że Kemoc znalazł to u Orsyi. Czyżbym podświadomie szukała takiego uczucia, kiedy poszłam z Dinzilem? Ale w ostatecznym rozrachunku przekonałam się, że Dinzil nie chciał mnie, Kaththei dziewczyny, tylko Kaththei Czarownicy, która użyczyłaby mu mocy do realizacji jego ambitnych planów. Dowiedziałam się też, spoglądając na moich rodziców i na ich świat, że nie jestem na tyle Czarownicą, aby przedkładać Moc ponad wszystko. Lecz może właśnie tylko to znajdę w życiu.
Nie była to jednak odpowiednia chwila dla takich roztrząsań i poszukiwań myśli i serca. Musieliśmy pamiętać o tym, gdzie jesteśmy, i przedsięwziąć odpowiednie środki ostrożności. Odsunęłam się od tronu i pomachałam ręką do moich rodziców.
Rozdział XVI
- Proszę - odezwałam się nieśmiało. Mówiłam cicho, gdyż bałam się, że Hilarion mnie usłyszy i znów do nas dołączy.
Jaelithe odwróciła głowę i spojrzała na mnie. Może dostrzegła w moich oczach ostrzegawczy błysk, ponieważ się zaniepokoiła.
- Czego się obawiasz, córko?
- Hilariona - powiedziałam prawdę. Teraz mój ojciec również skupił na mnie całą uwagę. Chociaż nadal obejmował ramieniem Jaelithe, jego ręka powędrowała do pasa, jakby szukała tam rękojeści miecza lub pistoletu strzałkowego.
- Posłuchajcie - zaczęłam szeptem, nie śmiąc użyć telepatii, gdyż moje słowa zadźwięczałyby jak gong w tym przesyconym czarami miejscu. - Powiedziałam wam tylko część prawdy. Escore dawno temu spustoszyły i nadal pustoszą czarodziejskie wojny. Większość sprawców tego stanu rzeczy albo została pochłonięta przez Ciemność, którą przywołali, albo odeszła przez bramy do innych światów i epok. Ale to oni zaczęli tę wojnę i na nich spoczywa odpowiedzialność za wszystko, co się stało. Bardzo mało wiemy o Hilarionie. Nie wierzę, że jest sługą Ciemności, nie mógłby bowiem kontrolować niebieskiego płomienia. Lecz w przeszłości byli również i tacy adepci, którzy nie opowiedzieli się ani po stronie dobra, ani też zła,
lecz pożerani ciekawością mimo woli rozsiewali zło podczas poszukiwań. Toczymy teraz bój o przyszłość Escore... a ja przyczyniłam się do ponownego rozpętania tej wojny, kiedy nieświadomie rzuciłam czary, naruszając odwieczną chwiejną równowagę sił. Wyrządziłam też inne szkody i to niedawno. Nie chcę dźwigać brzemienia trzeciej winy, nie sprowadzę adepta, który mógłby obrócić wniwecz wszystkie wysiłki moich braci i ich towarzyszy broni. Hilarion za dużo wie, żeby go zabrać do Zielonej Doliny. Musimy lepiej go poznać, zanim uznamy za jednego z nas wyjaśniłam.
- Mamy mądrą córkę - skomentowała moja matka. A teraz opowiedz nam to, co przedtem opuściłaś.
I opowiedziałam wszystko: nie pominęłam mojego udziału w planach Dinzila, ani czym się to skończyło. Kiedy moja opowieść dobiegła końca, Jaelithe pokiwała głową.
- Teraz rozumiem, dlaczego nie ufasz Hilarionowi. Ale... - Zdawała się nasłuchiwać. Domyśliłam się, że użyła myślowej sondy do znalezienia adepta. - No, tak... Znowu skupiła na nas uwagę. - Nie sądzę, żebyśmy musieli się go obawiać, przynajmniej na razie. Czas musi płynąć w różny sposób w naszym i w tamtym świecie. Ta różnica jest znacznie większa niż przypuszczaliśmy. Hilarion szuka tego, co przeminęło tak dawno, że nawet same lata zniknęły z kart historii! Wiedząc, że tak się rzeczy mają, stara się teraz zrozumieć nową sytuację. Tak, bardzo ciężko jest przekonać się, że wszystko, co bliskie i znane, odeszło w niebyt, podczas gdy nadal się kroczy po tej samej ziemi. Zastanawiam się, czy... Czy naprawdę sądzisz, córko, że Hilarion może zagrozić wszystkiemu, co jest ci bliskie?
A ja, przypomniawszy sobie Dinzila, przegnałam precz wątpliwości i powiedziałam, że tak. Lecz matka nie była do końca o tym przekonana. Otworzyła na chwilę kanał łączności między nami i mogłam odczytać przynajmniej część tego, co znalazła w umyśle adepta. Ból i rozpacz były tak wielkie, że się wzdrygnęłam, fizycznie i w duszy. Zawołałam bezgłośnie, iż nie chcę już nic więcej wiedzieć.
- Widzisz więc - powiedziała - że on ma swoje
własne kłopoty i że szybko sobie o nas nie przypomni. Jeżeli odejdziemy stąd...
- Tak, zróbmy to zaraz! - oświadczyłam. Z całego serca zapragnęłam bowiem oddalić się od tego miejsca i od wszystkiego, co miało związek z Hilarionem (jednak nie mogłam wymazać z pamięci nawet części wspomnień) i byłam gotowa biec, jakby ścigały mnie Rasti i Wilkołaki.
Opóźniliśmy jednak odejście, gdyż trzeba było zająć się Ayllią. Zaczęłam się zastanawiać, co możemy z nią i dla niej zrobić. Jeżeli Vupsallowie nadal przebywali w zrujnowanej wiosce, mogliśmy obudzić uśpiony umysł barbarzyńskiej dziewczyny i pozostawić ją w pobliżu, rzuciwszy na nią czar zapomnienia; wtedy podróż do innego świata wyda jej się tylko snem. Lecz jeśli napastnicy unicestwili plemię, musimy zabrać Ayllię do Zielonej Doliny, gdzie Dahaun i jej lud dadzą Vupsallce schronienie.
Mój ojciec pozostawił jedną sakwę z żywnością i wodą tam, gdzie upadła na podłogę. Drugą zaś zarzucił na ramię, powierzając Jaelithe i mnie opiekę nad Ayllią. I tak oto opuściliśmy zamek. Wówczas ja też poznałam, co może sprawić czas: przybyłyśmy tutaj z Ayllią w samym środku zimy, a teraz niespodzianie otoczył nas ciepły, wiosenny dzień. Był to Miesiąc Poczwarki, kiedy jeszcze za wcześnie jest na zasiewy, ale już szybciej płynie krew w żyłach, budząc radosny niepokój i oczekiwanie. A przecież wedle moich obliczeń upłynęło kilka dni, a nie tygodni!
Zaniepokoił mnie labirynt ulic i uliczek, który mieliśmy przed sobą. Nie mogłam sobie przypomnieć, jak znalazłyśmy drogę do cytadeli. Po tym, jak dwukrotnie trafiliśmy na ślepy zaułek, wyraziłam głośno swoje wątpliwości.
- Nie ma stąd wyjścia? - zapytał mój ojciec. - Przecież dotarłaś tu bez trudu, czyż nie tak?
- Zgadza się - odparłam - ale przyciągnęła mnie tu Moc. - Mówiąc to starałam się nie przywoływać wszystkich wspomnień związanych z moją i Ayllii wędrówką do cytadeli. Kiedy wróciłam myślą do tamtego czasu, wydało mi się, że znalazłyśmy do niej drogę w chwili, gdy weszłyśmy przez bramę, której odlani w brązie strażnicy ryczeli podczas
wichury. Nie pamiętałam jednak tej plątaniny zaułków i wąskich uliczek.
- Czy to jest sztuczne? - zapytałam głośno.
Dopiero co zatrzymaliśmy się przed nagą ścianą, gdy przejście, które wydawało się bardzo obiecujące, zamknęło się nagle. Zewsząd otaczały nas domy z niebieskimi kamieniami umieszczonymi nad drzwiami, z ziejącymi pustką otworami okien, i coś w tym widoku mroziło serce, tak jak zimowe wiatry mrożą ciało.
- Czy to halucynacja? - zastanowił się mój ojciec. Celowo rzucone czary?
Jaelithe zamknęła oczy i wiedziałam, że ostrożnie używa myślowej sondy. Poszłam jej śladem, usiłując nie dotknąć więzi łączącej nas z Hilarionem.
Mój umysł dostrzegł to, czego nie zauważyły oczy. Simon Tregarth miał rację. To miejsce pokrywała zasłona czarów, wznosząc mury tam, gdzie ich nie było, i otwierając nie istniejące przejścia w kamiennych ścianach. Zamknąwszy oczy widzieliśmy zupełnie inne miasto. Nie wiedziałam, czemu tak się działo, ponieważ nie był to nowy czar Hilariona rzucony, by nas zmylić, wręcz przeciwnie, tak stary i zużyty, że pozostały z niego tylko strzępy.
- Widzę! - Usłyszałam głośny okrzyk mojego ojca i zrozumiałam, że i on posłużył się wewnętrznym wzrokiem. - Więc to tak... Pójdziemy tędy! - Wziął mnie za rękę, ja zaś podałam swoją Ayllii, a Jaelithe szła z drugiej strony barbarzyńskiej dziewczyny. Tak połączeni, rozpoczęliśmy walkę z rzuconym na miasto czarem, idąc z zamkniętymi oczami i badając otoczenie za pomocą dodatkowego zmysłu.
Dotarliśmy w ten sposób do ulicy prowadzącej w dół do zewnętrznego muru obronnego. Rozpoznałam bramę, przez którą przeszłam z Ayllią uciekając przed morskimi rozbójnikami. Dwukrotnie otwierałam oczy po to tylko, żeby sprawdzić trwałość czarów, i za każdym razem widziałam tylko mur lub fragment domu. Wtedy pośpiesznie zamykałam powieki i odwoływałam się do wewnętrznego wzroku.
Nie obdarzony takimi zdolnościami człowiek nie zdołałby
przedrzeć się przez zasłonę czarów. Przekonaliśmy się o tym, gdy wreszcie podeszliśmy do bramy. Na ziemi, w odległości ramienia od zbawczego wyjścia, leżały zwłoki z wyciągniętymi rękami, jakby zmarły próbował pochwycić wolność, której nie potraciły dostrzec jego oczy. Był to wysoki mężczyzna w zbroi, na którą spadały długie jasne warkocze. Rogaty hełm potoczył się nieco na bok. Nie mogliśmy dojrzeć jego twarzy i ucieszyło mnie to.
- Sulkarczyk! - Mój ojciec pochylił się nad trupem, ale go nie dotknął.
- Nie sądzę. A może jest z nie znanego nam plemienia - odpowiedziała Jaelithe. - Raczej to jeden z morskich rozbójników, o których nam mówiłaś, Kaththeo.
Nie mogłam na to przysiąc, gdyż widziałam ich tylko przelotnie podczas ucieczki, ale przypuszczałam, że miała rację.
- Nie żyje od jakiegoś czasu - Simon cofnął się o kilka kroków. - Może zaszedł tu twoim tropem, Kaththeo. Wydaje się, że wpadł w zastawioną pułapkę.
Uniknęliśmy jej i wyszliśmy poza mury pomiędzy metalowymi potworami. Dalej natrafiliśmy na ślady świadczące o tym, że ludzie uważali to miejsce za przerażające. Na kamiennej płycie, przypuszczalnie przyciągniętej ze zrujnowanej wioski, leżały w nieładzie różne przedmioty. Kiedyś zapewne ułożono je starannie obok siebie, lecz później grasowały tu zwierzęta i ptaki. Zobaczyłam futrzaną szatę, sztywną teraz od piasku i zbrukaną ptasimi odchodami, oraz metalowe talerze z resztkami jedzenia. Między nimi leżała broń, po którą mój ojciec sięgnął z okrzykiem zadowolenia: topór bojowy i miecz. Simon Tregarth nigdy nie był dobrym szermierzem, chociaż usilnie uczył się władania mieczem; w jego świecie dawno nie używano podobnej broni. Ale gdy wojownik ma puste ręce, ceni każdą broń.
- Broń zmarłego - powiedział przypasując miecz. Wiesz, co mówią? Że biorąc broń zmarłego, przejmujesz także jego zapał bojowy.
Przypomniałam sobie, że Kemoc podczas wyprawy do
Ciemnej Wieży Dinzila znalazł w grobowcu dawno wymarłej rasy czarodziejski miecz i że miecz ten dobrze mu się przysłużył. Pomyślałam też, że skoro dłoń mężczyzny instynktownie sięga po broń, na pewno wyjdzie mu to na dobre.
Moja matka wzięła jeszcze coś ze stołu ofiarnego. Stała teraz trzymając oburącz znalezisko i wpatrywała się weń niemal z lękiem.
- Ci rozbójnicy plądrowali dziwne miejsca - powiedziała. - Tylko słyszałam o czymś takim, ale nigdy nic podobnego nie widziałam. Musieli bardzo to cenić, skoro złożyli je w ofierze demonom, które według nich miały tu przebywać.
Była to kamienna czara w formie złączonych ze sobą dłoni. Ale ręce te nie wyglądały na ludzkie: miały bowiem bardzo długie i szczupłe palce o inkrustowanych metalem, niezwykle wąskich, zakrzywionych paznokciach. Czara była czerwonobrązowa, bardzo gładka i starannie wypolerowana.
- Co to takiego? - zapytałam z ciekawością.
- Zwierciadło, którego używa się tak jak kryształowej kuli, tylko nalewa się do środka wody - odparła. - Nie wiem, jak ta czara znalazła się w tym miejscu, lecz nie może tu pozostać, ponieważ... Dotknij jej, Kaththeo!
Wyciągnęła ku mnie kamienne naczynie. Dotknęłam go czubkiem palca i zaraz cofnęłam rękę z głośnym okrzykiem. Czara wbrew oczekiwaniu nie była zimna, ale parzyła niczym płonąca pochodnia. A jednak moja matka trzymała ją mocno i zdawała się nie czuć gorąca. Przy tym lekkim dotknięciu odczułam wypływającą Moc i zrozumiałam, że jest to jeden z czarodziejskich przyborów, który mógł się stać naszą bronią, podobnie jak znaleziony przez Simona miecz.
Jaelithe ściągnęła ze stołu kawałek postrzępionego jedwabiu, owinęła nim kamienną czarę i włożyła ją za pazuchę. Mój ojciec zaś przypasał miecz i dla równowagi zatknął z drugiej strony topór bojowy.
Stos łupów na stole ofiarnym wskazywał, że to napast
nicy, a nie Vupsallowie zwyciężyli, w bitwie nad brzegiem morza. Byłam tego pewna, ponieważ nigdy nie widziałam, żeby klan Ifenga pozostawiał gdzieś swoje skarby - poza grobem Utty. Zanim jednak opuścimy to miejsce, musimy się upewnić, że plemię Ayllii przestało istnieć.
Kiedy wyjaśniłam to rodzicom, zgodzili się ze mną. Był słoneczny, ciepły poranek. Tu też śnieg stopniał i w powietrzu brzęczały budzące się wcześnie owady; słyszeliśmy też ptasie zalotne trele.
Zanim nie opuściliśmy przylądka i nie dotarliśmy do stałego lądu, szłam w napięciu, w każdej chwili spodziewając się kontaktu z Hilarionem, jego wezwania lub pytania, dlaczego go zostawiliśmy i dokąd się udajemy. Teraz jednak, kiedy znaleźliśmy się w gęstwinie krzewów i znów w normalnym świecie, jak mówiły nam nasze zmysły, uspokoiłam się nieco. Mimo to zdawałam sobie sprawę, że może zdołamy się uwolnić od niepożądanego towarzysza podróży.
Kiedy przeprowadziliśmy rekonesans w nadmorskiej wiosce, stało się dla nas jasne, że została opuszczona nie dlatego, iż Vupsallowie przenieśli się w inne miejsce. Rozdarte skórzane płachty namiotów powiewały na wietrze.
Jak śmieciarze zapuściliśmy się w ruiny w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby ułatwić nam podróż na zachód. Odnalazłam chatę, z której uciekłam - ale kiedy to było? Przed kilkoma tygodniami czy miesiącami? Dla mnie upłynęło tylko parę dni. Morscy rozbójnicy dotarli i tam. Wywrócili kufry Utty, rozdarli zawiniątka z ziołami, mimo woli wymieszawszy ich zawartość.
Moja matka coraz to pochylała się, podnosiła suchy liść lub szczyptę proszku, wąchała i odrzucała kręcąc głową. Poszukałam runicznych zwojów, które zaprowadziły mnie do cytadeli, ale zniknęły. Może zabrano je sądząc, iż są kluczem do jakiegoś skarbu. W odległym kącie znalazłyśmy słój z podróżnymi plackami z suszonego mięsa i jagód. Znaczyły dla nas więcej niż najbogatszy skarb.
Ayllia stała tam, gdzie ją pozostawiłyśmy, przy wejściu do namiotu. Zdawała się nie widzieć, co się wokół niej
dzieje, ani rozumieć, że powróciliśmy do wioski. Simon poszedł przeszukać inne namioty, ale szybko wrócił i ruchem ręki nakazał nam dołączyć.
- To miejsce śmierci - powiedział smutno. - Lepiej pozostawić je umarłym.
Nie miałam przyjaciół wśród Vupsallów, byłam raczej ich więźniem. Nie stałabym się jednak z własnej woli ich wrogiem. Ich zagłada obciążała w jakiejś mierze moje sumienie, ponieważ mi zaufali, a ja ich zawiodłam. Jaelithe przeczytała moje myśli i objęła mnie ramieniem, mówiąc:
- Nie jest tak, ponieważ nie wprowadziłaś ich w błąd umyślnie, ale zrobiłaś, co mogłaś, zanim pozostawiłaś ich własnemu losowi. Nie byłaś Uttą i nie można od ciebie wymagać, żebyś zaakceptowała wybór, który ci narzuciła. Nie przyjmuj więc na swoje barki brzemienia winy, która nie jest twoja. Niedobrze jest, gdy ludzie winią siebie za coś, co było wyłącznie dziełem losu.
...Słowa, słowa, które miały mnie pocieszyć i rozgrzeszyć, a przecież w owej chwili były tylko słowami. Zapadły mi jednak w pamięć i później przypomniałam je sobie.
Nie mieliśmy ani sani ciągniętych przez silne psy, ani prawdziwego przewodnika, wiedzieliśmy tylko, że cel naszej podróży leży na zachodzie. Nie ośmieliłam się jednak wyzwać losu przypuszczeniami, ile czeka nas dni podróży, zanim dotrzemy do Zielonej Doliny, i co może się zdarzyć po drodze.
Wydawało mi się, że pamiętam drogę w górę rzeki i przez równinę do doliny gorących źródeł. Kiedy przedstawiłam ją pokrótce ojcu, pokręcił głową, mówiąc, że jeśli koczownicy dobrze znali to miejsce, powinniśmy raczej go unikać i skierować się prosto na zachód. Uznaliśmy to za najlepsze .rozwiązanie, jakkolwiek wiedzieliśmy, że nie będzie to szybka podróż, ponieważ musimy iść pieszo, w dodatku obarczeni Ayllią. Kontrolowaliśmy umysł Vupsallki, lecz musieliśmy też opiekować się nią jak głupiutkim, choć posłusznym dzieckiem.
Odwróciliśmy się więc plecami do morza i ruszyliśmy w drogę. Po raz ostatni obrzuciłam spojrzeniem czarną
bryłę cytadeli majaczącej na horyzoncie. Mieliśmy mało żywności: przyniesione ze spopielałego świata mięso o nieprzyjemnym zapachu i podróżne placki znalezione w zrujnowanej wiosce. Przynajmniej nie brakowało nam wody, ponieważ w okolicy było wiele źródeł i potoków, które niedawno zrzuciły lodowe okowy.
Ojciec podniósł z ziemi dwa okrągłe kamienie, powiązał je rzemieniem i zrobił w ten sposób dziwną broń. Zakręcił nią na próbę nad głową i cisnął w pobliski krzak. Pod własnym ciężarem kamienie okręciły się wokół gałęzi, strącając pączki. Simon roześmiał się i poszedł ją zabrać.
- Zdaje się, że nie wyszedłem z wprawy - powiedział. W kilka minut później znów rzucił związane rzemieniem kamienie, ale tym razem na nieostrożnego mieszkańca traw, tłustego skoczka. Zwierzęta te są tak głupie, że łatwo można je zaskoczyć. Zanim zatrzymaliśmy się na nocleg, upolował jeszcze trzy zwierzaki, które upiekliśmy nad ogniskiem i zjedliśmy z niebywałym apetytem po zbyt długiej, niesmacznej diecie.
Zrobiło się chłodno. Ale po wieczerzy nie zostaliśmy przy ognisku, choć przyjemnie grzało. Ojciec wrzucił do ognia ostatnie naręcze chrustu i zaprowadził nas do miejsca, gdzie przygotował nocleg, z dala od płomieni, które mogłyby zdradzić naszą obecność.
Wybrał niewielki zagajnik, w którym zimowe wiatry powaliły kilka drzew. Największe z nich upadło tak, że pociągnęło za sobą inne, tworząc gąszcz splątanych gałęzi i pni. Simon wyrąbał w nim gniazdo, w które się wcisnęliśmy, po czym z powrotem zaciągnęliśmy zasłonę z gałęzi. Stała się ona jednocześnie dachem i ścianą naszej kryjówki.
Pomyślałam z żalem o ziołach Utty, ale napastnicy tak wszystko poniszczyli i wymieszali, że ani Jaelithe, ani ja nie zdołałyśmy odnaleźć tych najbardziej przydatnych w podróży. Nie mogliśmy więc teraz otoczyć się zasłoną czarów.
Moja matka wyjęła wtedy zza pasa kawałek metalu, który rozjarzył się niebieskawą poświatą, kiedy pieszczotliwie przesunęła dłońmi po nim z góry na dół. Umieściła go w ziemi, żeby dawał nam słabe światło. Wiedziałam, że
rozbłyśnie jaskrawo, gdyby zbytnio się do nas zbliżyli słudzy Ciemności. Przed atakiem zwierząt i ludzi morskich rozbójników czy koczowników - mogły nas przestrzec tylko nasze oczy i uszy. Dlatego podzieliliśmy noc na trzy części. Na mnie przypadła pierwsza warta, podczas gdy moi rodzice spali przytuleni do siebie. Cała zesztywniałam i zdrętwiały mi mięśnie z bezruchu: nie chciałam ich zbudzić, gdyż bardzo potrzebowali wypoczynku.
Wytężałam wzrok i słuch, starając się złączyć z nimi umysł, wysyłając od czasu do czasu krótkie, badawcze myśli - ale robiłam to rzadko, ponieważ wróg mógłby je przechwycić i zadać nam klęskę. Słyszałam wiele dźwięków - skomlenia, poruszenia. Przy niektórych odgłosach serce zaczynało mi bić jak młotem, a ciało martwiało, lecz zawsze były to tylko nocne stworzenia lub wiatr...
Przez cały czas starałam się odpędzić myśli o Hilarionie, o tym, co robił w opustoszałej cytadeli, która kiedyś była ośrodkiem jego władzy. Czy nadal trwał pogrążony we wspomnieniach o czasach, które już nigdy nie powrócą? A może otrząsnął się już z przygnębienia i posłużył swoją Mocą - w jakim celu? Wiedziałam, że na pewno nie przejdzie znów przez bramę: przesądziła o tym długoletnia niewola u Zandura.
Zandur... Pośpiesznie porzuciłam niebezpieczne wspomnienia o Hilarionie i zaczęłam myśleć, co się stało z Zandurem. Czy nasza ucieczka bardziej, niż przypuszczał Hilarion, nadwerężyła maszyny, co zagroziło bezpieczeństwu jego twierdzy? Spodziewaliśmy się, że wyruszy za nami w pogoń, ale tego nie zrobił. Przypuśćmy, że tak go to osłabiło, iż następny atak mieszkańców miasta zniszczy jego podziemny schron, tym samym kładąc kres odwiecznej wojnie, która spustoszyła tamten świat.
Lecz rozważania o losie Zandura mogły otworzyć drogę poszukiwaniom Hilariona, więc szybko je porzuciłam. Pozostały mi wcześniejsze wspomnienia: Zielona Dolina, Kyllan, Kemoc. Nie było mnie w Escore kilka miesięcy. Czy wojna jest nadal nie rozstrzygnięta? A może moi
bracia toczą walkę na śmierć i życie? Odzyskałam częściowo umiejętności telepatyczne - lecz czy wystarczą, by do nich dotrzeć?
W podnieceniu zapomniałam, gdzie byłam i jaki obowiązek wzięłam na siebie. Zamknęłam oczy, przestałam nasłuchiwać i ukryłam twarz w dłoniach. Kemocu! Oczami wyobraźni ujrzałam jego twarz, pociągłą, chudą, pełną determinacji. Tam... tak, była tam! Odnalazłszy ją, sięgnęłam myślą jeszcze dalej.
„Kemocu! - Włożyłam w to wezwanie wszystkie siły. Kemocu!"
I otrzymałam odpowiedź! Najpierw niepewną, niedowierzającą, a później coraz silniejszą. Usłyszał mnie... był tam! Miałam rację: nie rozdzieliła nas śmierć.
„Gdzie? Gdzie? - Jego pytania uderzały w mój umysł tak, że nie mogłam utrzymać prosto głowy i musiałam podeprzeć ją rękami".
„Na wschodzie... wschodzie..." Dodałabym więcej, lecz nagle zdałam sobie sprawę, że moje ciało trzęsie się gwałtownie. Jaelithe trzymała mnie za barki i potrząsała mną. Kontakt się zerwał.
Otworzyłam oczy z gniewnym okrzykiem.
- Głupia! - szepnęła zimno moja matka. Widziałam tylko jej ciemną sylwetkę i czułam stalowy uścisk jej dłoni. - Co ty narobiłaś, dziewczyno?!
- Kemoc! Rozmawiałam z Kemokiem! - odparłam wrząc gniewem jak ona.
- Krzycząc na cały głos, żeby każdy mógł cię usłyszeć! - odpowiedziała. - Takie poszukiwania sprowadzą na nas siły Ciemności. Brak ich śladów w tych stronach nie świadczy, że ich tu nie ma. Czyż sama nam o tym nie mówiłaś?
Miała rację. Ale pomyślałam, że i ja postąpiłam słusznie, bo Kemoc, wiedząc teraz, gdzie jesteśmy, może przyjść nam z pomocą. A jeżeli jakaś zgraja służalców zła czai się pomiędzy nami a Zieloną Doliną, nasi przyjaciele nas ostrzegą. Kiedy przytoczyłam te wszystkie argumenty, Jaelithe puściła mnie.
- Możliwe - powiedziała głośno. - Ale co za dużo, to niezdrowo. Gdy znowu najdzie cię ochota to zrobić, porozmawiaj ze mną i obie na pewno więcej zdziałamy.
Wiedziałam, że tym razem ma rację. Nie mogłam jednak pohamować radosnego uniesienia, jakie mnie ogarnęło po otrzymaniu odpowiedzi Kemoca. Po klęsce Dinzila utraciłam przecież to, co czyniło jedną istotę z nas trojga. I później z wielkim trudem, przy pomocy Utty, odzyskałam dawne umiejętności - z wyjątkiem zdolności do kontaktu myślowego. Ale żeby znów stać się taką, jaką byłam kiedyś...
- Czy kiedykolwiek nią będziesz? - Cichy szept mojej matki, a nie jej myśl, wstrząsnął mną do głębi. - Wstąpiłaś na drogę, z której może nie być powrotu. Prosiłam dla was trojga o to, co moim zdaniem miało dobrze wam służyć w świecie, w którym się urodziliście: miecz dla Kyllana, zwój dla Kemoca, a dla ciebie, córko, dar władania Mocą. Ale ty użyłaś go w sposób, jakiego nie przewidywałam. I może to było dla ciebie najgorsze...
- Nie! - zaprzeczyłam gwałtownie.
- Powtórz mi to w przyszłości - odparła dwuznacznie. - A teraz, córko, nie zakłócaj nam spokoju wezwaniami. Musimy wypocząć tej nocy.
I mimo że to kłóciło się z moimi pragnieniami, obiecałam wtedy matce:
- Nie zrobię już tego... dzisiejszej nocy.
Ponownie zaczęłam bacznie obserwować okolicę, aż nadeszła godzina, w której zastąpiła mnie Jaelithe, ja zaś mocno zasnęłam.
Simon obudził nas o świcie. Posililiśmy się podróżnymi plackami znalezionymi w zrujnowanej wiosce. Było znacznie chłodniej niż wczoraj i szron pokrywał gałęzie wokół nas.
Chociaż mój ojciec, strzegąc południowej granicy, spędzał wiele czasu w polu, a Jaelithe towarzyszyła mu jako polowa Czarownica, nigdy nie chodzili piechotą. Ja również nigdy w ten sposób nie podróżowałam, nawet wśród Vupsallów, gdyż używali oni sań, na przemian jadąc i idąc podczas długich wypraw. Dlatego zmęczyła nas ta powolna
wędrówka bardziej, niż moglibyśmy przypuszczać. Staraliśmy się iść równym krokiem, tylko Ayllia była nam jak kula u nogi.
Vupsallka posłusznie szła wyłącznie na rozkaz, tak jak na rozkaz zjadała to, co przyłożyliśmy jej do ust i piła z podanego kubka. Ale wszystko robiła jak we śnie. Zastanawiałam się, czy do tego stopnia straciła kontakt z rzeczywistością, że już nigdy nie będzie w pełni sobą. Teraz nie moglibyśmy pozostawić jej wśród Vupsallów, nawet gdybyśmy ich odnaleźli. Zabiliby ją, gdyż stałaby się zbyt wielkim ciężarem dla koćzowników. Utta przeżyła tak wiele lat tylko ze względu na swoje zdolności, a Ausu, żona Ifenga, ponieważ miała oddaną służebną, która stała się jej rękami i nogami.
Rozdział XVII
Simon Tregarth był doskonałym zwiadowcą. Umiał bezbłędnie unikać zasadzek i zastawiać je na wrogów. Teraz przeprowadzał zwiad, czasami każąc nam pozostać w ukryciu, zanim nie zbadał otoczenia i nie dał nam znaku, że możemy iść dalej. Nie wiedziałam, co budziło jego podejrzenia, chyba że sama rzeźba terenu, ale ufałam w jego umiejętności.
Nie posługiwaliśmy się telepatią, żeby nie zwrócić uwagi wrogów. Dwukrotnie się zdarzyło, że Jaelithe kazała nam okrążyć miejsca, w których odkryła siedzibę sił Ciemności. Jednym z nich był pagórek ze stojącym na szczycie ciemnoczerwonym monolitem. Nic tam nie rosło, ziemia była stwardniała i sczerniała, jakby wypalił ją ogień. A sam kamień, jeśli patrzyło się na niego dłużej niż przez chwilę, zdawał się zmieniać kształt. Szybko odwróciłam oczy wiedząc, że nie powinnam zobaczyć tego, co mogło się wyłonić z mglistej substancji.
Drugi przypadek omal nie skończył się dla nas katastrofą. Enklawą zła był las, w którym drzewa nie miały liści - nie z powodu wczesnej pory roku, lecz dlatego, że zastąpiły je żółtawe grudy lub narośla z różowymi środkami. Od samego patrzenia na nie robiło się niedobrze. Były niczym otwarte wrzody pożerające zdrową roślinność. Czuło się, że nie tylko drzewa są zdeformowane i ohydne, ale że coś pełza i skrada się w ich cieniu, nie mogąc znieść światła
słonecznego. Dręczone wilczym głodem czekało, aż nabierze sił, by skoczyć na ofiarę.
Aby ominąć ten wrzód na ciele Escore musieliśmy skierować się na południe, lecz obrzydliwy las okazał się znacznie większy niż przypuszczaliśmy, bo wypuścił odnogi zakażonych złem winorośli i krzewów. Wyglądał jak pełznący na brzuchu potwór zarażający samą ziemię. Posuwał się coraz dalej, zagłębiając w zdrowej ziemi peryferyjne porosty. W jednym miejscu ohydny paluch dotarł do rzeki i wtedy musieliśmy się zatrzymać.
Należałoby albo przedrzeć się przezeń, przed cżym się wzdragaliśmy, albo wejść do wody. Mogliśmy jeszcze wykorzystać wąski pasek piasku tuż pod nawisłym brzegiem i przejść tamtędy, ale z Ayllią nie byłoby to łatwe.
Później dotarły do nas dźwięki, które sprawiły, że przypadliśmy do ziemi i ukryliśmy się za cienką zasłoną zarośli dzielących nas od wody. Zakrztusiłam się, gdy podmuch wiatru przyniósł smród z pobliskiego krzaka. Smród ten niemal wyparł mi z płuc czyste powietrze. Nie mogliśmy się wycofać, ponieważ z drugiego brzegu dobiegły nas ludzkie głosy. Nie rozróżnialiśmy słów, tylko unoszenie się i opadanie dźwięków.
Przez chwilę lub dwie uważałam, że to ocalali Vupsallowie, gdyż na pewno byli koczownikami. Ale kiedy weszli do rzeki, żeby napełnić wodą skórzane worki, nie zobaczyłam wśród nich żadnej znajomej twarzy. Zauważyłam też, że choć ubierali się podobnie do Vupsallów, nosili złożony w wąski pas i przerzucony przez ramię barwny koc zamiast opończy klanu Utty.
Najwyraźniej im się nie śpieszyło: kobiety i dzieci usiadły przygotowując się do rozpalenia ognisk i postawienia na nich trójkątnych kotłów. Niektórzy mężczyźni ściągnęli buty i weszli do wody, krzycząc z zimna, a jednocześnie rozciągając między sobą sieć i przesuwając ją, by nałapać ryb.
Po raz pierwszy Ayllia poruszyła się z własnej inicjatywy. Odwróciłam się szybko. Jej twarz ożywiła się; utkwiła oczy w znajomej scenie. Podniosła głowę, a ja zlękłam się, że
chociaż przybysze nie byli Vupsallami, zna kilku spośród nich i zawoła, żeby zwrócić ich uwagę. Próbowałam złapać ją za rękę, ale odsunęła się, uderzyła mnie w głowę i na chwilę zrobiło mi się ciemno przed oczami. Następnie popełzła na czworakach, nie starała się jednak dotrzeć do nieznajomych, jakby nie widziała w nich przyjaciół tylko śmiertelnych wrogów - co mogło być prawdą wśród poróżnionych klanów.
Wszystko byłoby dobrze, gdyby wycofała się znad rzeki, ale w pośpiechu skierowała się na zachód, prosto na koszmarne zarośla. Natychmiast zrozumieliśmy, że trzeba ją zatrzymać, nim tam dotrze.
Simon rzucił się na ziemię, wyciągniętą ręką złapał Vupsallkę za kostkę i przewrócił ją. Upadła na twarz, ale nie krzyknęła - może ze strachu przed tamtymi nomadami. Odwróciła się jednak i zaatakowała mojego ojca zębami i paznokciami.
I wtedy stała się rzecz straszna. Simon najwyraźniej już zwyciężał w tych zaciętych zmaganiach, kiedy pobliskie skażone złem pędy winorośli drgnęły. Nie poruszył ich wiatr. Zachowywały się tak, jakby wiedziały, co się obok nich znajduje i niczym węże szykowały się do ataku.
W tej samej chwili Jaelithe i ja połączyłyśmy siły, żeby przejąć kontrolę nad umysłem Ayllii. Szaleńcza szamotanina Vupsallki nie tylko mogła zdradzić naszą obecność koczownikom, ale też popchnąć ją i mojego ojca prosto w objęcia skażonych roślin, które teraz zastygły w powietrzu, jakby lada moment miały ich zaatakować.
Ayllia znieruchomiała, gdy ugodził ją telepatyczny cios. Przez chwilę lub dwie Simon leżał nieruchomo, przygniatając ciało dziewczyny i ciężko dysząc. Przeniosłam spojrzenie na pobliskie zarośla i serce zamarło mi z przerażenia.
Pędy winorośli również były usiane bulwiastymi naroślami. Nagle łodygi poczęły wić się gwałtownie, bulwy pękać. Matka krzyknęła głośno i zaczęła biec, a ja za nią.
Pochwyciłyśmy ciała przeciwników i mocnymi szarpnięciami odciągnęły na bezpieczną odległość. Jak się potem
okazało, w ostatniej chwili, ponieważ z przynajmniej jednej bulwy wyleciał strumień pyłków. Na szczęście nie podryfowały w naszą stronę, lecz opadły na ziemię pod wijące się łodygi.
Z przeciwległego brzegu rzeki dobiegły mnie głośne okrzyki. Pośpiesznie rozejrzałam się wokoło. Rybacy porzucili sieć i brodząc w niegłębokiej wodzie szli ku nam z bronią w ręku. Wydawało się, że uniknęliśmy jednego wielkiego niebezpieczeństwa tylko po to, żeby narazić się na drugie.
„Połączcie się! - zadźwięczał mi w głowie rozkaz Jaelithe. - Połączcie się, tworzymy iluzję!"
Zrazu nie wiedziałam, jaki obraz wybrała, by nas osłonić, ale już rezultat samego połączenia Mocy wystarczył, żeby rybacy zatrzymali się na środku rzeki, a ich kobiety i dzieci z krzykiem rzuciły do ucieczki. Na moich oczach Simon i Jaelithe zamienili się w potwory. Spojrzawszy na nich zrozumiałam, że nie z własnej woli przybraliśmy taką postać. Ja też musiałam się wydawać równie przerażająca. Tylko Ayllia leżąca jak martwa pod rękami mojego ojca zachowała ludzki wygląd.
Mojej matce na chwilę zabrakło tchu. Musiała być zdumiona tak samo jak ja. Stała na dwóch niekształtnych, pazurzastych stopach, wymachując wielkimi szponiastymi łapami, z demoniczną maską zamiast twarzy zwróconą w stronę rzeki. Zaryczała tak głośno, że omal nie popękały mi bębenki w uszach.
Na jej widok koczownicy pobiegli za swoimi kobietami. My zaś próbowaliśmy nie patrzeć na siebie.
- Rozwiej ją! - Mój ojciec podniósł się i przerzucił Ayllię przez pokryte rogowymi płytkami ramię. - Spełniła swoje zadanie, rozwiej ją.
Rozwiać przerażającą iluzję? Przecież instynktownie próbowaliśmy to zrobić po ucieczce koczowników. Iluzja pozostała, choć już nie staraliśmy się jej utrzymać. Potwór, który dopiero co był Jaelithe, odwrócił się powoli i wpatrzył w ohydny las.
- Wydaje się - wymówiła grubymi, purpurowymi
ustami moja matka - że rzuciliśmy czar za blisko tego, co potrafiło go zniekształcić i zmienić jego przeznaczenie. Nie staliśmy się niewidzialni, jak chciałam, tylko poszliśmy za daleko w przeciwnym kierunku. Na razie jednak nie widzę środków do zniszczenia czaru...
Ogarnęło mnie wtedy tak wielkie przerażenie, że cała zadrżałam. Już kiedyś nosiłam takie piętno Ciemności i to ciężkie brzemię pchnęło mnie do czynów, o których wolałabym zapomnieć. Kemoc z litości, własną krwią, przywrócił mi ludzki wygląd. Poznałam wówczas wynikający z poczucia bezsiły strach i poczułam do siebie wstręt. Czy wszyscy będziemy musieli znosić taką ohydę?
- Może później zrzucimy tę iluzję - Simon zgodził się z Jaelithe. - Sądzę, że powinniśmy jak najszybciej oddalić się od tej żywej kloaki.
Poszłyśmy za nim do rzeki, którą śmiało przebył w bród. Pomyślałam, że teraz nie musimy się obawiać powrotu koczowników. Fale omywały nasze ciała i ten fakt dodał mi otuchy. Albowiem jedno z fundamentalnych praw Mocy jako przeciwieństwa Ciemności głosi, że żadne zło nie może przebyć bieżącej wody. Walcząc z prądem niemal uwierzyłam, że zmyje ze mnie łuszczastą i pokrytą brodawkami skórę. Tak się jednak nie stało i nie zmienieni wyszliśmy na brzeg przy na poły rozbitym obozie nomadów.
Widząc rozrzucone na ziemi tobołki zaczęłam szukać czegoś do zjedzenia, ładując do worka suszoną żywność. Lecz moja matka przeszła obok mnie z pochyloną rogatą głową, jakby węszyła. Wreszcie rozdarła pazurami szczelnie obwiązany koszyk i wyrzuciła z niego suszone zioła, które dość długo przerzucała, zanim podniosła niewielką garstkę łodyżek i liści.
Nie zatrzymaliśmy się długo nad rzeką, tylko znów ruszyliśmy na zachód. Simon już nie musiał przeprowadzać rekonesansu, bo nasz potworny wygląd był niezłą obroną. Niósł Ayllię na rękach, a Jaelithe i ja szłyśmy po bokach. Jeśli jakiś koczownik obserwował nas z ukrycia, to musieliśmy wzbudzić w nim przerażenie. Było to mało prawdopodobne, ponieważ nawet wielkie psy wpadły w panikę i dołączyły do swoich panów.
- Kiedy będziemy bezpieczni - moja matka z trudem wymówiła te słowa, gdyż jej zniekształcone usta nie były przystosowane do ludzkiej mowy - dopiero wtedy wrócimy do własnej postaci.
- Dobrze - odparł Simon - ale musimy zatem odejść na większą odległość.
Z tej strony rzeki rozciągały się łąki. Może kiedyś były tu zagrody, chociaż nie natrafiliśmy na żadne ślady ogrodzeń czy budynków. Ale moje przekonanie, że dawno temu żyli tu ludzie w spokoju i dostatku, znalazło potwierdzenie, kiedy dotarliśmy do pierwszego rzędu drzew. Nie zobaczyliśmy potwornie zniekształconych roślin, tylko kwitnący sad.
Niektóre drzewa były martwe, rozszczepione przez pioruny lub zniszczone przez czas. Ale nadal kwitło ich dostatecznie wiele na znak, że życie przetrwało. A wśród gałęzi gnieździło się takie mnóstwo ptaków, iż przystanęłam zaskoczona; może żywiły się wczesnymi owocami?
I tak jak tamten las był enklawą zła, tak ten sad zdawał się roztaczać błogosławieństwo dobra. Czułam słaby, lecz niepowtarzalny zapach ziół. Ktoś, kto posadził ów sad lub opiekował się nim, posiał też rośliny, które miały uzdrawiać i bronić przed złem. Nie znaleźliśmy tu niebieskich „bezpiecznych" kamieni, tylko spokój i zdrowe powietrze.
Zatrzymaliśmy się na wypoczynek. Kiedy Ayllia zasnęła, moja matka wyjęła zza pazuchy czarę w kształcie złączonych dłoni. Trzymając ją w szponach powoli pokręciła głową, po czym ruszyła wzdłuż rzędu drzew, aż dotarła do zagłębienia terenu. Poszłam za nią, kierując się tym samym ulotnym zapachem.
W niewielkiej niecce, którą mogłabym objąć ramionami, tryskało kryniczne źródło. Otaczała je pierwsza wiosenna zieleń i kwiaty - małe, żółte, bardzo delikatne i kwitnące tylko jeden dzień. W dzieciństwie nazywaliśmy je „gwiezdnymi oczkami".
Jaelithe uklękła i napełniła czarę wodą. Niosąc ją ostrożnie, wróciła do naszego tymczasowego obozowiska pod kwitnącymi drzewami.
- Czy możesz rozpalić ognisko? - zapytała mojego ojca.
Simon potrząsnął głową i odpowiedział pytaniem: - Czy to konieczne?
- Tak.
- Niech więc tak będzie.
Ja już szukałam pod martwymi drzewami strąconych przez wiatr gałęzi, wybierając takie, które dadzą wonny dym, i na tyle suche, iż będą się palić szybko i jasnym płomieniem.
Simon ostrożnie ułożył je w stos, po czym zapalił za pomocą zapalniczki. Na skinienie Jaelithe wrzuciłam do ognia niektóre zioła zabrane przez nią z obozu koczowników.
Moja matka pochyliła się nad ogniem, trzymając oburącz kamienną czarę, i wpatrzyła się w jej głębię. Zobaczyłam, że woda najpierw pociemniała i zmętniała, po czym stała się tłem dla barwnego obrazu. Teraz mój ojciec stał w głębinie czary, ale nie jako potwór pilnujący ogniska, tylko w ludzkiej postaci. Zrozumiałam, co musimy zrobić, i złączyłam moją wolę z wolą Jaelithe. Nie przyszło nam to łatwo, ale powoli obraz w czarze zmienił się, stał się ohydny i straszny. Wreszcie co do joty przypominał potwora, który przeprowadził nas przez rzekę.
Później moja matka dmuchnęła do wnętrza czary, obraz zniknął i pozostała tylko woda, przejrzysta jak na początku. A kiedy podniosłyśmy głowy i rozprostowałyśmy ramiona, mój ojciec znów był człowiekiem.
Teraz Jaelithe podała czarę nie mnie, lecz Simonowi. Spojrzała na mnie ze smutkiem, jeżeli to uczucie poprawnie odczytałam na jej zmienionym obliczu, i wyjaśniła:
- Ten, kto jest najbliższy.
Skinęłam głową. Miała rację. Simon stworzył najwierniejszy obraz.
Złączyłam teraz moją wolę z jego wolą, Jaelithe zaś odpoczywała. Męczyłam się jednak coraz bardziej i musiałam się zmusić do walki. W kamiennej czarze moja matka powoli zmieniła się z pięknej kobiety o majestatycznym
wyglądzie w potwora. Kiedy się upewniliśmy, że wszystko jest w porządku, Simon jednym dmuchnięciem zniszczył podobiznę demona.
- Odpocznij - poleciła mi matka - a to, co pozostało, zrobimy we dwoje, tak jak na początku daliśmy ci życie. Położyłam się pod drzewem i patrzyłam na moich
rodziców pochylonych nad czarą; zrozumiałam wtedy, że wymalują mnie taką, jaką mnie widzieli. Czy z powodu długiego rozstania Kaththea, którą tam stworzą, będzie taką, jaką sama zobaczyłabym w zwierciadle? Była to dziwna i niepokojąca myśl. Odwróciłam spojrzenie i utkwiłam je nad sobą w obsypanych kwiatami gałęziach drzewa. Z całego serca zapragnęłam pozostać tam na zawsze, zrzucić z siebie wszystkie ciężary i nigdy nie opuszczać tego miejsca.
Poczułam mrowienie ciała, ale wcale mnie to nie obeszło. Zamknęłam oczy i zasnęłam. Kiedy się obudziłam, było znacznie cieplej i promienie słońca ukośnie padały na ziemię. Musiałam przespać znaczną część dnia! Zaniepokoiłam się, dlaczego nie ruszyliśmy w dalszą drogę.
Podniósłszy głowę spojrzałam na siebie: powróciłam do mojej prawdziwej postaci. Moja matka siedziała oparta plecami o drzewo, a Simon leżał z głową na jej łonie. Ojciec spał, Jaelithe łagodnie gładziła go po włosach, odgarniając je z czoła. Nie patrzyła na niego, lecz wpatrywała się w dal, a na jej ustach błąkał się uśmiech łagodzący surowy wyraz twarzy - może przywoływała szczęśliwe wspomnienia?
Na ten widok znów ogarnął mnie niejasny żal, poczucie pustki, które przepełniło mnie po raz pierwszy wtedy, kiedy zobaczyłam, ile oboje dla siebie znaczą. Wydało mi się, że stojąc w nocy na mrozie zajrzałam przez okno do ciepłego, przytulnego pokoju. Zapragnęłam przegnać zadowolenie z twarzy mojej matki, chciałam zapytać: a co ze mną, ze MN~? Kyllan znalaz~ tak bliską sobie kobietę, Kemoc również. A ja... - ja myślałam, że znalazłam kogoś takiego w Dinzilu. Czy jest prawdą to, czego się od niego dowiedziałam, że każdy mężczyzna zobaczy we mnie tylko narzędzie do zaspokojenia swoich ambicji? Czy muszę
wyrzec się nadziei i kroczyć wąską, jałową drogą Mądrych Kobiet?
Usiadłam gwałtownie i moja matka spojrzała na mnie. Rzeczywiście wyrwałam ją z zamyślenia, ale nie całkiem z własnej woli. Uśmiechnęła się szerzej, jakby wyciągając do mnie ramiona.
- Rzucanie czarów bardzo osłabia. A to jest dobre miejsce do odnowienia sił ciała i ducha.
Simon poruszył się i usiadł ziewając.
- To prawda - rzekł - ale niedobrze jest spać przez cały dzień. Musimy przejść kawałek, nim zacznie się zmierzchać. Wydawało się, że odpoczynek dobrze zrobił również
Ayllii, albo też moja matka częściowo zlikwidowała blokadę jej umysłu, by za bardzo nam nie przeszkadzała. Vupsallka przebudziła się na tyle, że po posiłku z zabranych koczownikom zapasów poszła z nami.
I tak oto opuściliśmy oazę dobra w starym sadzie. Przechodząc pod ostatnim z kwitnących drzew urwałam jeden kwiat, zbliżyłam do nosa wdychając słodki zapach, po czym wetknęłam go we włosy. O dziwo, zapach ten, zamiast słabnąć, stał się silniejszy, i w końcu wydawało się, że skropiłam ciało perfumami sporządzonymi z tamtych kwiatów.
Tej nocy obozowaliśmy na szczycie niewielkiego wzgórza, skąd mogliśmy obserwować całą okolicę. Nie rozpaliliśmy ogniska, za to po zapadnięciu zmroku zobaczyliśmy w oddali świetlny punkt, który Simon uznał za ogień. A ponieważ punkt ten znajdował się na południe od nas, choć z dala od rzeki, mój ojciec zdecydował, iż jest to obóz koczowników, których spotkaliśmy; może nawet nie wrócili, żeby zabrać porzucone rzeczy i żywność.
I znów spaliśmy po kolei. Lecz tym razem ja pełniłam wartę w środku nocy. Kiedy Jaelithe mnie obudziła, stwierdziłam, iż jest tak zimno, że okręciłam się ciaśniej opończą. Ayllia leżała nieco dalej i wkrótce po tym, jak moja matka położyła się spać, usłyszałam, że barbarzyńska dziewczyna się poruszyła. Kręciła głową, mamrocząc coś pod nosem. Gdy pochyliłam się, żeby lepiej słyszeć, mamro
tanie zamieniło się w szept. To, co usłyszałam, zaalarmowało mnie jak dzwon ostrzegający przed niebezpieczeństwem.
- Na zachód... do złego lasu... na południe przez rzekę... znów na zachód... do sadu... potem na zachód do pagórka znajdującego się między trzema innymi. Jeszcze dalej na zachód... do miejsca, które nazywają Zieloną Doliną.
Powtórzyła to trzy razy, zanim umilkła: Doszłam do wniosku, że nie starała się zapamiętać drogi, ale raczej komuś to meldowała. Meldowała! Komu i dlaczego?
Jej współplemieńców wybili do nogi lub wzięli do niewoli morscy rozbójnicy, a nie wierzyłam, żeby któryś z nich umiał posługiwać się telepatią. Dzisiejsze postępowanie Ayllii wywołał strach przed innym koczowniczym plemieniem. Może mieli oni podobną do Utty Czarownicę, która śledziła nas w ten sposób? To możliwa, lecz nie jedyna odpowiedź na pytanie, które sobie zadałam.
Hilarion! Nie próbował skontaktować się ze mną ani z moimi rodzicami wiedząc, że każda taka próba natychmiast by nas zaalarmowała. Wtedy zaś byłby zmuszony podporządkować nas sobie. Ayllia była naszym słabym punktem i mógł go kontrolować każdy władca Mocy. Hilarion na pewno dotarł do umysłu Vupsallki i teraz śledził nas za jej pośrednictwem.
Wszystkie moje obawy co do tego, kim był lub mógł się stać, powróciły w jednej chwili. Ale obudziło się też w moim sercu współczucie; przypomniałam sobie to, co moja matka wyczytała w umyśle Hilariona: straszliwe osamotnienie i rozpacz, kiedy adept zrozumiał, że na zawsze utracił znany sobie świat, o którym marzył stojąc w kryształowej kolumnie Zandura.
Nigdy nie uważałam, iżby umyślnie czynił zło, ale że był człowiekiem, który idąc interesującym tropem mógł postępować nierozważnie z samej ciekawości i zadufania w sobie. Takim był niegdyś, i jeśli nadal takim pozostał, zagroziłby wszystkiemu, co staraliśmy się odbudować w Escore. Gdyby zdołał dotrzeć naszym śladem do Zielonej Doliny...!
Mogliśmy wprawdzie całkowicie zablokować umysł Ayllii, ale wtedy znów stałaby się bezwolnym brzemieniem, które trzeba byłoby nieść i stale się nim opiekować. Na pewno groziło nam wiele niebezpieczeństw i Vupsallka mogłaby je na nas ściągnąć, a nawet spowodować naszą śmierć. Może należało ją porzucić, lecz nie potrafilibyśmy tego zrobić. W dodatku nie mogłam samodzielnie podjąć takiej decyzji bez porozumienia z rodzicami.
Do końca warty nie tylko wsłuchiwałam się w nocne odgłosy, ale także pilnowałam Ayllii, która jednak spała spokojnie.
Kiedy obudziłam ojca, który jako ostatni miał pełnić wartę tej nocy, opowiedziałam mu o wszystkim i uprzedziłam, żeby miał się na baczności, mimo że barbarzyńska dziewczyna niewiele mogłaby dodać do poprzedniego meldunku.
Rano odbyliśmy naradę. Moja matka zamyśliła się głęboko.
- Nie wierzę, że to dzieło plemiennej Czarownicy powiedziała. - Twoja Utta musiała być wyjątkiem wśród koczowników. Hilarion to znacznie bardziej prawdopodobna wersja. Możemy teraz zapłacić za błąd, jaki popełniliśmy, pozostawiając go w cytadeli.
- Ale... - zaprotestowałam, lecz Jaelithe nie pozwoliła mi dalej mówić.
- Tak, ale. W życiu każdego człowieka istnieje wiele „ale" i „jeśli" i możemy wybrać tylko to, co w danej chwili uważamy za najwłaściwsze. Władamy Mocą, co wynosi nas ponad niektórych, lecz musimy czuwać, żeby nigdy nie uważać się za lepszych od innych. Myślę, że nie powinniśmy ponownie blokować umysłu tej dziewczyny, gdyż stałaby się dla nas zbyt wielkim ciężarem. Nie rzucałabym też czaru ochronnego. Ktoś taki jak Hilarion odczyta go równie łatwo jak ślad stopy odciśnięty w miękkiej ziemi. Pozwólmy mu myśleć, że niczego nie podejrzewamy, a przez ten czas obmyślimy skuteczne środki obrony niezbędne przy końcu podróży.
Simon skinął głową i rzekł:
- Jak zawsze masz rację, moja żono Czarownico. Przede wszystkim musimy dotrzeć do miejsca, gdzie znajdziemy przyjaciół. Uważać się za kogoś gorszego, ale nie lepszego, niż się jest w rzeczywistości, to również sposób obrony.
Rozumowali logicznie, mieli rację. Ale kiedy o świcie wyruszyliśmy w dalszą drogę, musiałam się oglądać co jakiś czas, bo wciąż doznawałam wrażenia, że skrada się za nami ledwie dostrzegalny cień, który kryje się, skoro tylko odwróciłam głowę. Nigdy go nie zobaczyłam, a tylko wyczuwałam jego obecność.
Rozdział XVIII
Nie znaleźliśmy już więcej tak przyjemnych i oświetlonych słońcem oaz jak tamten sad, lecz nie natknęliśmy się również na enklawy zła. Podróżowaliśmy przez teren, na którym - jak się zdawało - nigdy nie postała ludzka stopa. Były to dzikie okolice, ale nietrudne do przebycia. Przez dwa dni podążaliśmy na zachód i co noc słuchaliśmy, jak Ayllia szeptem melduje o naszej dziennej marszrucie. Odniosłam wrażenie, że szła w pełni świadoma i nie wiadomo kiedy zdobyła umiejętności zwiadowcy. Moi rodzice nie zgodzili się na zablokowanie jej umysłu z obawy, żeby nie stała się bezwolnym brzemieniem, którego nie zdołalibyśmy zabrać ze sobą.
Trzeciego dnia widoczne na tle nieba ciemne smugi zamieniły się w górskie szczyty. Dodało mi to otuchy, ponieważ znaleźliśmy się bliżej znanych mi choć trochę okolic. Pomyślałam też, że pod koniec dzisiejszego dnia lub jutro zobaczę jakiś punkt orientacyjny, który zaprowadzi nas do patrolowanych przez Zielony Lud terenów Escore.
W południe wspięliśmy się na długą grań. W dole rozciągały się łąki, chociaż obecnie trawa stała się zbitą, brunatną matą, przez którą przebijały się nieliczne zielone pędy. Ale kiedyś żyli tu ludzie: zobaczyłam bardzo stare kamienne ogrodzenie, tak zniszczone przez czas, że przybrało postać regularnego rumowiska skalnych odłamków.
Lecz jedna strona tej kamiennej linii wytyczała pozostałość starożytnej drogi kończącej się filarami mostu. Kilka z nich - wyszczerbione kikuty - znajdowało się w wodzie, jeden zaś tkwił na wyspie leżącej pośrodku leniwie płynącej rzeki.
Widok wyspy zaskoczył nas. Zamarliśmy, nie odrywając od niej oczu, i dopiero na ostrzegawczy syk Simona rzuciliśmy się na ziemię, by nasze sylwetki już nie rysowały się na tle nieba. Natrafiliśmy bowiem na ostrą potyczkę między zaprzysięgłymi wrogami.
Z naszej strony rzeki stawały dęba, biły kopytami i galopowały tam i z powrotem czarne kepliany - podobne do koni potwory służące Sarneńskim Jeźdźcom. Sarnowie sądziłam, że wszyscy zginęli razem z Dinzilem, ale wyglądało na to, że przeżyło przynajmniej tylu, iż mogli wystawić ten oddział - z oddali wyglądali jak ludzie, a ich opończe powiewały na wietrze. Wzdłuż linii wody krążyły bez ustanku Wilkołaki, unosząc pyski do góry, śliniąc się i wyjąc z wściekłością. Bieżąca woda jak zawsze uniemożliwiała im atak. Inaczej rzecz się miała z innymi sługusami Ciemności. W powietrzu śmigały złowróżbne czarne Rusy, nękając odciętych na wyspie przeciwników. Zobaczyłam też zawirowanie w wodzie; płynęła tam fala Rasti usiłując dotrzeć do zwaliska skał, które było jedynym szańcem oblężonych.
Bieżąca woda nie powstrzymała też innych członków wstrętnej zgrai. Dość wysoko ponad powierzchnią rzeki unosił się kłąb żółtawej mgły, który posuwał się dość powoli i zmierzał prosto na wyspę. Tylko ciosy energetycznych biczów Zielonych Jeźdźców trzymały w szachu wrogów. Według mnie zastępy Ciemności starały się zyskać na czasie, walcząc do chwili otrzymania posiłków. Widzieliśmy bowiem ruch w trawie na drugim brzegu rzeki i gęstniejące szeregi Sarnów i Wilkołaków. Za nimi jeszcze coś się poruszało, lecz migotanie powietrza przesłaniało mi widoczność i nie mogłam nic zobaczyć. Przypuszczałam jednak, że to groźny przeciwnik.
Kiedyś te same potwory obległy mnie i Kemoca
w kamiennym kręgu. Wtedy Kyllan i Zieloni Jeźdźcy przybyli nam z pomocą. Wydawało się, że teraz kilku z nich znalazło się w pułapce.
Kemoc! Miałam na ustach jego imię, lecz nie zawołałam głośno pamiętając, że któryś z wrogów mógłby mnie usłyszeć i posłużyć się rozpoznawczym okrzykiem jako bronią przeciw memu bratu. Na widok wody kipiącej wokół wyspy zastanowiłam się, czy trzymający się dotąd na uboczu Kroganowie przeszli już zupełnie na stronę Ciemności.
Mój ojciec uważnie przyglądał się scenie w dole. Wreszcie powiedział:
- Może dobrze by było zorganizować dywersję. Ale to nie są ani Kolderczycy, ani ludzie...
Jaelithe nakreśliła w powietrzu znaki, które rozpoznałam bez trudu. Nie liczyła wrogów, lecz w pewien sposób poddawała ich próbie. Odrzekła teraz:
- Nie wiedzą o naszym istnieniu i chociaż mają pewną wiedzę, jednak nie są adeptami, tylko stworami zrodzonymi z manipulowania enklawami Mocy. Nie wiem, czy zdołamy ich przegnać za pomocą czarów, ale musimy spróbować. Czy wystawimy armię...? - zrobiła z tych ostatnich słów pytanie.
- Tak, na początek - postanowił Simon.
Moja matka wyciągnęła zza pazuchy zioła, których użyła do rozbicia przeciwczaru czyniącego z nas potwory, podczas gdy ja z ojcem wygrzebaliśmy kilka garści ziemi. Posługując się śliną ulepiliśmy małe kulki, w które Jaelithe wcisnęła kawałki suchych liści i łodyg. Później ułożyła je szeregiem przed nami.
- Nadajcie im imiona! - rozkazała.
Simon długo wpatrywał się w każdą kulkę, wypowiadając imiona. Znałam niektóre z nich:
- Otkell, Brendan, Dermom, Osberic.
To ostatnie było wielkim imieniem! Magnis Osberic bronił Sulkaru i rzucił w paszczę śmierci ściany twierdzy wraz z atakującymi Kolderczykami, kiedy stracił nadzieję na odsiecz.
- Finnis...
Mój ojciec wymieniał po kolei imiona Strażników Granicznych, Sulkarczyków oraz jedno lub dwa Sokolników. Wybrał dawnych towarzyszy broni, którzy już nie żyli i czary nie mogły im zaszkodzić.
Gdy skończył, pozostało jeszcze kilka nie nazwanych kulek. Teraz moja matka przejęła pałeczkę. Wymienione przez nią imiona dziwnie dźwięczały w powietrzu i dzięki temu dowiedziałam się, iż nie wzywała wojowników, lecz Mądre Kobiety, które już przeszły przez Ostatnią Bramę.
Nie nadała imienia ostatniej kulce. Czy coś mnie opętało? Na pewno nie, gdyż obca wola nie kontrolowała ani mojego umysłu, ani ręki, ale zrobiłam coś, czego się po sobie nie spodziewałam. Dotknęłam palcem ostatniej kulki i nazwałam ją imieniem żywego człowieka. Nigdy też nie wymówiłabym go z własnej woli, gdyby nie ów niezrozumiały impuls.
- Hilarion!
Jaelithe spojrzała na mnie badawczo, ale nic nie powiedziała, tylko zaczęła przywoływać wymienionych. Simon i ja przyłączyliśmy się do niej. A później z ziemi, ziół i śliny zaczęły się kształtować i nabierać trwałości podobizny wojowników i Czarownic.
W owej chwili wydawały się tak prawdziwe, że gdybym dotknęła ich ręką, poczułabym ciepłe ciała. I naprawdę można było zginąć od ciosów broni, którą trzymali w pogotowiu.
Lecz ostatnie ziarno nie wydało owocu. Przęmknęło mi przez myśl, że prawdopodobnie kierował mną strach: chciałam, żeby Hilarion umarł i przestał nam zagrażać.
Nie miałam jednak czasu na takie rozważania, ponieważ po zboczu schodziła już przywołana przez nas armia, wojownicy na przedzie, a za nimi pół tuzina kobiet w szarych sukniach, każda z rękami trzymającymi na piersiach klejnot Czarownicy, który był na swój sposób bardziej niebezpieczny niż miecz czy topór.
Tak wspaniała była to iluzja, że gdybym nie widziała przygotowań do niej, przyjęłabym pojawienie się wojowników .
i Czarownic za rzeczywistość. Pozostała tylko ta jedna jedyna kulka. Nie potrafiłam jej rozgnieść, mimo że bardzo chciałam. Zostawiłam więc ją tam, gdzie leżała, i poszłam razem z rodzicami za armią, której rozkazaliśmy zejść nad rzekę.
Nie wiem, kto pierwszy spośród oblegających nas zobaczył. Nagle zostaliśmy zaatakowani, głównie przez Wilkołaki. Nasi wojownicy dokonali wówczas strasznej wśród nich rzezi, wbrew moim początkowym obawom, że wrogowie wyczują, iż mają do czynienia z iluzjami.
Sarneńscy Jeźdźcy zawrócili i z ich różdżek trysnęły ogniste strzały. Ale żaden z trafionych przez nich przeciwników nie spłonął ani nie padł martwy. I tak jak nasi wojownicy podjęli walkę z Wilkołakami, tak Mądre Kobiety wysłały snopy światła ze swoich klejnotów. Kiedy światło to dotykało głowy kepliana lub jeźdźca, zdawało się wywoływać szaleństwo. Kepliany rzucały się do ucieczki rżąc przeraźliwie albo zatrzymując się i stając dęba, żeby pozbyć się jeźdźca, który nie został porażony bronią Czarownicy.
Dobrze wiedziałam, że nasza przewaga jest tylko chwilowa i razem z rodzicami starałam się zapewnić stały dopływ energii podtrzymującej nasze iluzje. Wystarczyło, byśmy się zawahali lub zmęczyli, a iluzoryczne postacie zniknęłyby. Już wkrótce szliśmy wolniej i czułam, że krople potu wystąpiły mi na czoło i jak łzy spływały po policzkach. Ale nadal dawałam z siebie wszystko, co mogłam.
Zastęp iluzji dotarł na brzeg rzeki. A wtedy dryfujące kłęby mgły zwróciły się w naszą stronę. Były tak niematerialne, że ani broń wojowników, ani klejnoty Czarownic nic im nie zrobiły, jakkolwiek dziwne mgliste istoty starały się trzymać z dala od tych ostatnich.
I jakby tego było mało, niesamowity migotliwy stwór zbliżał się coraz bardziej. Zauważyłam, że Sarneńscy Jeźdźcy i Wilkołaki nie starali się przebyć rzeki, by wziąć udział w walce czy nawet dotrzeć do wyspy. Zapewne zamierzali odciąć nam odwrót, pozostawiając bitwę niewidzialnemu stworowi.
Nagle moja matka uniosła do góry rękę i równie szybko Simon znalazł się obok niej, podtrzymując ją ramieniem. Musnął mnie tylko skraj chaotycznego zawirowania. To coś uderzyło w nas z ukosa i Jaelithe przechwyciła większą część jego siły składowej. Bez mówienia wiedziałam, że ten cios zadał nam migotliwy przeciwnik. Lecz jeśli zamierzał wzgardliwie zgnieść nas na proch, srodze się zawiódł.
Nasze iluzoryczne oddziały nie padły martwe ani się nie rozwiały. Po prostu przestały istnieć, kiedy wycofaliśmy ożywiającą je energię, żeby móc samym się bronić. Mimo to oczyściły nam drogę do rzeki i oblegani na wyspie szybko wykorzystali chwilową odsiecz. Zobaczyłam, że Renthany się podniosły, ludzie wskoczyli na nie i wymachując energetycznymi biczami przegnali resztki Rasti. Później wielkimi skokami przebyli rzekę i dołączyli do nas.
Kemoc jechał na przodzie, za nim siedziała Orsya, a jej perłowe włosy i ciało ociekało wodą. Dalej podążało sześciu mieszkańców Zielonej Doliny, czterech mężczyzn i dwie kobiety.
- Wsiadajcie! - rozkazał Kemoc, zawracając Renthana. Widziałam, jak mój ojciec niemal rzucił Ayllię w ramiona jednego z Zielonych Mężów, a później pomógł Jaelithe usiąść za plecami drugiego. Chwyciłam rękę jednej z kobiet i usiadłam za nią; Simon zrobił to samo.
Kepliany i Wilkołaki, rozproszone przez nasz iluzoryczny zastęp, jeszcze nie zdołały ponownie się zgromadzić, więc skierowaliśmy się na południowy wschód, trzymając się brzegu rzeki. Jechaliśmy wiedząc, że ściga nas migotliwy stwór, najgroźniejszy ze wszystkich przeciwników, z którymi tego dnia walczyliśmy.
Obejrzałam się i zobaczyłam, że unosił się teraz nad rzeką, a wędrował szybko, jakby nie obawiał się bieżącej wody. Potem znalazł się na tym samym brzegu, co my. A od szybkości, z jaką się poruszał, zależało nasze życie lub śmierć. Nie odważyliśmy się zatrzymać, żeby wystawić nową armię, nawet gdybyśmy mieli dość sił, by ją ożywić.
Tak naprawdę nigdy nie wiedziałam, jak szybko mogą biec Renthany. Dowiedziałam się tego dnia, ale nie
chciałabym powtórzyć tego doświadczenia, chyba że w wielkiej potrzebie. Uczepiłam się kurczowo siedzącej przede mną kobiety i skoncentrowałam na tej czynności całą uwagę. Zamknęłam też oczy, aby nie widzieć świata przemykającego tak szybko, jakbym jechała na grzbiecie skrzydlatej istoty, która nigdy nie dotknęła kopytem ziemi.
Później już nie mknęliśmy po lądzie, lecz po płyciźnie rzeki, nadal kierując się na wschód, oddalając zaś od celu podróży. Pędzące po zalanym wodą żwirze Renthany zwolniły nieco biegu, chociaż nawet wtedy nie mógłby im dorównać najlepszy estcarpiański rumak. Nie odważyłam się obejrzeć, gdyż co jakiś czas czuliśmy coś w rodzaju dziobania albo ukłucia zamiast miażdżących ciosów. Takie podstępne dotknięcie wydawało mi się gorsze niż cios miecza. Wyczuwałam, że nasz prześladowca jest bardzo uparty i że nie porzuci tropu.
Renthany wreszcie się zmęczą i co się stanie, jeśli zwolnią biegu lub będą musiały odpocząć?
Jazda rzeką skończyła się równie nagle, jak się rozpoczęła: Renthany przemierzyły spokojny nurt pod ostrym kątem i wyszły na drugi brzeg o wiele mil od tamtej wyspy. Teraz znowu skierowały się na zachód. Lecz długie cienie przecinały nam już drogę i zbliżał się zachód słońca, a przecież noc jest żywiołem Ciemności. Wtedy na pewno wystąpią przeciw nam stwory, które nigdy by nie ośmieliły się wyjrzeć na światło dzienne. Musieliśmy znaleźć jakieś miejsce, w którym moglibyśmy bronić się w nocy. Miałam tylko nadzieję, że Zieloni Ludzie dostatecznie dobrze znają okolicę.
Kiedy Renthany się zatrzymały, uznałam, że w końcu opuściły je siły, ponieważ ku mojemu zdumieniu znaleźliśmy się w tak samo lub prawie tak samo niebezpiecznym miejscu jak tamta wyspa. Zatrzymaliśmy się bowiem na otwartej równinie, porośniętej wyschłą trawą, która muskała kolana naszych wierzchowców. Nie zobaczyłam żadnej forpoczty Światła - nie było tu ani niebieskich kamieni, ani nawet dobrych wspomnień jak w tamtym kwietnym
sadzie. Zewsząd groziło nam niebezpieczeństwo i nie miałam pojęcia, jak się obronimy przed atakiem wroga.
Zieloni Ludzie zsunęli się już z grzbietów swoich sprzymierzeńców, a my z konieczności zrobiliśmy to samo. Później zobaczyłam spotkanie Kemoca z naszymi rodzicami. Mój brat dorównywał wzrostem Simonowi, ale był od niego szczuplejszy. Spojrzał ojcu prosto w oczy, po czym wyciągnął do niego ramiona. Simon pochwycił syna w powitalny uścisk Strażników Granicznych, przyciągnął go do siebie, aż dotknęli się policzkami, najpierw prawymi, później zaś lewymi. Ale przed naszą matką Kemoc przyklęknął na jedno kolano, chyląc głowę. Jaelithe dotknęła głowy syna, a kiedy podniósł oczy, nakreśliła na jego czole znak błogosławieństwa.
- Dobre spotkanie w złej chwili - zauważył Simon. W tym miejscu chyba nie możemy się bronić. - Te ostatnie słowa były na poły pytaniem.
- Księżyc jest w pełni - odparł mój brat. - Tej nocy będziemy potrzebowali światła, gdyż nasi prześladowcy mogą wykorzystać mrok dla swoich celów.
Ale nie tylko księżyc nam pomógł. Zieloni Ludzie poruszając się szybko i pewnie - bez wątpienia robili to nie pierwszy raz - smagnięciami energetycznych biczów wypalali na ziemi gwiazdę na tyle wielką, że wszyscy mogliśmy się w niej pomieścić. Na końcach jej ramion rozpalili z trawy ogniska, do których włożyli duże jak męska pięść sześciany żywicy. Żywica nie rozgorzała wielkim płomieniem ani nie spaliła się szybko; z każdego ogniska strzelił, ku niebu słup niebieskiej poświaty, chroniąc nas przed złem.
Tak zabezpieczeni, posililiśmy się i zaspokoiliśmy pragnienie, po czym zajęliśmy się rozmową, a mieliśmy sobie wiele do powiedzenia. Wtedy też dowiedziałam się, że lawina odrzuciła na bok ze swej drogi Kemoca i Kyllana, a wraz z nimi Valmunda, który odniósł poważne obrażenia. Później moi bracia natknęli się na zmiażdżone i pogruchotane ciało Raknara, ale mnie nie mogli znaleźć. Do zaprzestania poszukiwań zmusiła ich druga lawina, która
pogrzebała odsłonięte przez nich miejsce. W końcu wrócili do Zielonej Doliny, lecz tak jak ja czepiali się nadziei, że przez łączącą nas więź dowiedzieliby się o mojej śmierci.
Podczas zimy sytuacja naszych przyjaciół znacznie się pogorszyła. Mrozy dodały odwagi zastępom zła i w takiej sile patrolowały granice dziedziny Zielonego Ludu, że codziennie dochodziło do walk i potyczek - jak gdyby słudzy Ciemności zamierzali ich wykrwawić nie kończącymi się napaściami. Moi bracia dobrze poznali ten sposób życia jeszcze jako Strażnicy Graniczni i bardzo łatwo się do niego przyzwyczaili.
Wydawało się jednak, że wraz z nadejściem wiosny oblegający osłabli i patrole z Zielonej Doliny zapuszczały się coraz dalej i dalej. Kemoc wyjechał właśnie w takiej misji, kiedy nawiązałam z nim kontakt. Natychmiast wyruszył nam naprzeciw. Teraz znajdowaliśmy się z dala od strefy wpływów Zielonego Ludu i powinniśmy tam nie mitrężąc powrócić.
Tak wyglądało jego życie. Później my opowiadaliśmy nasze dzieje, każde z nas swoje i te wspólne. Zabrało to sporo czasu, chociaż podaliśmy tylko suche fakty. Kemoc z zaskoczeniem usłyszał o Hilarionie i zaraz spojrzał na mnie. Wiedziałam, co pomyślał: zastanawiał się, czy nie musimy znów uzbroić się przeciw nowemu Dinzilowi i to może dziesięć razy potężniejszemu. A ja nie mogłam powiedzieć ani tak, ani nie, ponieważ nie było dowodów, tylko odczuwany przeze mnie strach.
Orsya siedziała obok Kemoca, obserwując mnie. Unikałam jej wzroku, zbyt dobrze pamiętając, jak pod wpływem Dinzila wyrządziłam jej wielką krzywdę. Nie mogłam więc mieć pewności, że kiedyś spojrzy na mnie przychylnym okiem i że nie rozdzieli nas przeszłość.
Ale kiedy szykowaliśmy się do snu, Kroganka przyszła do mnie z małą buteleczką w ręku, nie większą od jej najmniejszego palca. Ostrożnie ją odetkała i wyciągnęła ku mnie. Poczułam delikatny zapach.
- Śpij dobrze, siostro, i bądź pewna, że tej nocy twoje sny nie będą miały w sobie nic z Ciemności. - Zro
zumiałam, że rzuca na mnie czary. Powiedziawszy to, przyłożyła czubek palca do fiolki i zwilżyła go, po czym dotknęła mojego czoła, powiek, a w końcu ust.
Podziękowałam Orsyi, ona zaś uśmiechnęła się, potrząsnęła głową i równie ostrożnie jak przedtem zatkała buteleczkę. Następnie wskazała ręką Ayllię, która patrzyła przed siebie nie widzącymi oczami.
- Ta kobieta potrzebuje na jakiś czas bezpiecznego świata - powiedziała. - Nie należy do nas, a to, co zobaczyła, stało się dla niej zbyt wielkim ciężarem. Skoro znajdzie się w Zielonej Dolinie, Dahaun zapewni jej lepszą opiekę, niż możemy jej teraz ofiarować.
Uniosła wyżej głowę i wystawiła twarz na podmuchy nocnego wiatru. Nie wyczułam w nim wyziewów zła. Wprawdzie był chłodny, ale niósł zapowiedź odradzającego się życia. Wdychałam głęboko czyste powietrze i poczułam - na pewno nie bez pomocy kordiału Orsyi - że wielki kamień spadł mi z serca.
Większość naszych towarzyszy podróży już odpoczywała, a Renthany klęcząc przeżuwały pokarm, zajęte własnymi myślami, odmiennymi od naszych, lecz równie znaczącymi. Orsya nadal siedziała między mną a Ayllią. Wyciągnęła do mnie rękę i nasze palce się splotły.
Przyjrzała mi się badawczo.
- Widzę, że czujesz się lepiej, siostro. Odpowiedziałam jej tak, jakby to było pytanie, i z większym przekonaniem, niż uważałam za prawdziwe.
- Czuję się dobrze. Odzyskałam niemal w całości moje Moce.
- Twoje Moce... - powtórzyła z zastanowieniem. Jeżeli odzyskałaś lub znalazlaś to, co cenisz, dbaj o to, Kaththeo.
Nie zrozumiałam, o co jej naprawdę chodziło, ale nie poprosiłam o wyjaśnienie, tylko życząc jej dobrej nocy okręciłam się opończą i zasnęłam.
Niestety, jeśli wonny płyn Orsyi miał jakąś moc, to nie podziałał na mnie. Albowiem skoro tylko zamknęłam oczy, znów znalazłam się na szczycie wzgórza, gdzie ulepiliśmy
kulki, żeby stworzyć naszą małą armię. Jeszcze raz dotknęłam ostatniej kulki i wyrzekłam imię, którego za nic nie chciałam wypowiedzieć.
Tym razem reszta kulek pozostała tylko ziemią, a ten, kogo w ten sposób wezwałam, stanął przede mną - nie taki, jakiego widziałam i pozostawiłam w opustoszałej cytadeli, ale taki jak w moim pierwszym śnie, kiedy to siedział na krześle i przyglądał się stworzonej przez siebie bramie.
Spojrzał na mnie. W jego oczach było coś, co sprawiło, że chciałam się szybko odwrócić, lecz nie mogłam.
- Wymówiłaś moje imię na polu śmierci. - Nie usłyszałam tych słów, ale odczytałam je w jego umyśle. Czy tak bardzo boisz się mnie... czy nie lubisz?
Zebrałam się na odwagę i powiedziałam mu prawdę:
- Tak, boję się ciebie, boję się tego, co możesz zrobić będąc tym, kim jesteś. Twoje dni już dawno w Escore przeminęły; nie staraj się ponownie podnieść swego sztandaru.
I wydało mi się, że moja myśl wyczarowała to, czego lękałam się najbardziej. Z tyłu, za Hilarionem, zobaczyłam bowiem sztandar na niebie. Był żółty jak światło słońca na złotym piasku. Widniały na nim skrzyżowane różdżka i miecz.
- Mam nie podnosić mojego sztandaru - powtórzył w zamyśleniu. - Więc uważasz, że moje dni już przeminęły Kaththeo, czarodziejko i panno Czarownico? Nie rzucam na ciebie geas, gdyż między nami nie może być ani władcy, ani poddanego. Ale przepowiadam, że zapragniesz znów ujrzeć ten sztandar i wezwiesz go w potrzebie.
Uporządkowałam myśli, żeby wyprzeć adepta z mojego umysłu, gdyż zlękłam się, że mógłby wywrzeć na mnie nacisk.
- Pragnę tylko, żebyś trzymał się swojego miejsca, Hilarionie, i nie przychodził do naszego. Nie życzę ci źle, ponieważ sądzę, że nigdy nie sprzymierzyłeś się z mocami Ciemności. Tylko pozwól nam odejść!
Hilarion powoli pokręcił głową i rzekł:
- Nie mam armii, mam tylko siebie. A ty jesteś mi coś
winna, gdyż wymieniłaś moje imię na polu śmierci. Wyrównamy rachunki w odpowiedniej chwili.
Przespałam bez snów resztę nocy i nie pamiętam nic więcej. Obudziłam się z niejasnym przeczuciem, że ten dzień będzie pełen niebezpieczeństw i ciężkich prób. Przez pierwszą godzinę lub dwie po opuszczeniu obozu-gwiazdy to wrażenie wydawało się mylne.
Jechaliśmy wciąż na zachód. Renthany nie mknęły tak szybko jak poprzedniego dnia, lecz mimo to przebywały wielkie odległości zdając się nie czuć ciężaru jeźdźców. Wkrótce jednak przekonaliśmy się, że choć nie ścigali nas Sarneńscy Jeźdźcy i Wilkołaki, to robił to migotliwy stwór. Zauważyliśmy też, że dorównywał nam szybkością i starał się nas przegonić.
Jadący w tyle dwaj Zieloni Mężowie coraz to oglądali się z niepokojem. Kiedy tak popatrywałam na nich, wydało mi się, że dostrzegłam w oddali migotanie. Niewidzialny potwór wywierał na nas 'jakiś wpływ, zwalniając tempo myśli, mrocząc umysły i nawet oddziałując na nasze ciała, gdyż każdy ruch wymagał wielkiego wysiłku. Renthany również traciły siły i biegły wolniej.
Światło słońca, jeszcze niedawno tak jasne, zbladło; odniosłam wrażenie, że przesłoniła je cienka chmura. Zaczęliśmy drżeć z zimna, jakby dosięgło nas tchnienie Lodowego Smoka na długo po tym, jak wrócił do swego legowiska.
Już nie kłusowaliśmy, lecz jechaliśmy stępa, mimo że Renthany ze wszystkich sił starały się choć w części odzyskać dawną prędkość. W końcu ich wódz, niosący Kemoca na swoim grzbiecie, ryknął głośno i jego pobratymcy zatrzymali się. Wtedy dotarła do nas jego myśl:
„Nie możemy nic więcej zrobić, dopóki ten czar nie zostanie zniszczony".
- Czar! - odpowiedziała szybko moja matka. - To przekracza moje możliwości. Zrodzony jest z innej gałęzi wiedzy niż ta, z którą miałam do czynienia.
Słysząc to poczułam, że ze strachu robi mi się zimno wokół serca. Zawsze bowiem uważałam, że Jaelithe potraf
rzucić wyzwanie i pokonać wszystko, co nam zagraża w tej umęczonej krainie.
- Władam wodną magią - odezwała się Orsya. Ale nie mogę się równać z tym, co nas ściga. Kemocu? Mój brat pokręcił głową i rzekł:
- Wypowiadałem wielkie imiona i otrzymywałem odpowiedź. Lecz nie znam imienia, które dałoby radę temu... I w tej właśnie chwili przyszło mi do głowy, że ja jedna
znam kogoś, kto mógłby stawić czoło naszemu prześladowcy. Wymieniłam jego imię na polu śmierci, sama siebie nie rozumiejąc. Jeżeli wezwę go teraz - przywołam go na pewną śmierć - albowiem zarówno potwór, który nas ścigał, jak i ten, kto stoczy z nim walkę, muszą być potężniejsi niż wszystko, co znam. Nawet Mądre Kobiety z Estcarpu musiały wspólnie rzucać wielkie czary.
Mogę go wezwać. On mi odpowie i - zginie. Tak podszepnął mi strach. Wezwać kogoś na pewną śmierć... Jakaż kobieta mogłaby tak postąpić wiedząc, czym się to skończy?
Lecz ja nie rzucałam na szalę mojego życia, ale życie wszystkich wokół mnie, a także przyszłość Escore. Więc zsunęłam się z grzbietu Renthana i pobiegłam w stronę niewidzialnego potwora.
Biegnąc wezwałam pomocy, jak gdybym tonęła w odmętach:
- Przyzywam... twój sztandar...
Nie wiem, dlaczego tak sformułowałam moją prośbę. Odpowiedział mi złoty błysk na niebie, zdający się przynosić ze sobą nieco słonecznego światła, które w tak dziwny sposób przestało do nas docierać. Hilarion nie patrzył na mnie, ale na niewidzialnego wroga, za całą broń mając jedynie różdżkę.
Podniósł ją jak wojownik pozdrawiający mieczem przeciwnika, zanim zada mu pierwszy cios w pojedynku. Było to ceremonialne pozdrowienie, a jednocześnie wyzwanie rzucone temu, co nas ścigało.
Nie zobaczyłam jednak nic z tej walki, ponieważ migotanie niezmiernie wzrosło, sprawiając moim oczom nie
znośny ból; musiałam je więc albo zasłonić, albo oślepnąć. Nie widziałam wprawdzie, co się działo, ale mogłam zrobić jedno: to, czego Hilarion żądał ode mnie jako więzień Zandura, dałam mu teraz z własnej woli, nie na jego prośbę. Skierowałam ku niemu całą Moc, wyczerpując wszystkie jej rezerwy; zrobiłam to, przed czym się wzdragałam, odkąd odzyskałam utracone umiejętności.
Chyba upadłam na kolana przyciskając ręce do piersi, ale nie docierało do mnie nic poza świadomością odpływu Mocy i potrzebą dania wszystkiego, co mogłam dać: Nie wiem, ile upłynęło wtedy czasu.
Aż wreszcie nastąpił koniec! Byłam zupełnie pusta i ta pustka wydała mi się straszniejsza od rany, jaką pozostawił we mnie Dinzil. Pomyślałam niemrawo, że to śmierć... tak musi wyglądać śmierć... Nie było we mnie strachu, pragnęłam tylko wiecznego spokoju.
Nagle poczułam ciepło rąk na ramionach i ktoś pomógł mi wstać. I wraz z dotknięciem tych rąk wróciło do mnie życie, mimo że wcale tego nie pragnęłam wiedząc, co zrobiłam wzywając Hilariona.
„To nieprawda!"... dotarła do mnie czyjaś myśl. Musiałam więc otworzyć oczy. Ujrzałam nie oślepiający chaos, którego się obawiałam, lecz tego, kto stał obok mnie. I zrozumiałam, iż Hilarion nie miał nic wspólnego z Dinzilem, że nie należał do ludzi, którzy tylko biorą nic w zamian nie dając. Przekonałam się również, że żadne z nas nie stało się ani władcą, ani poddanym, ponieważ byliśmy równorzędnymi partnerami. Słowa okazały się zbyteczne - tylko zdziwiłam się przelotnie, jak mogłam być tak ślepa i otworzyć drzwi niepotrzebnym lękom i obawom.
Razem podeszliśmy do tych, którzy patrzyli i czekali. W taki oto sposób twórca bram stał się obrońcą życia i na tym skończył się mój udział w dziejach Escore.
Wspólnie dokonaliśmy wielkich czynów; walczyliśmy, posługując się naszą połączoną Mocą. Oczyściliśmy cały kraj z sił Ciemności, wypierając je coraz dalej i dalej. A gdy
ukryły się w podziemnych kryjówkach, zamknęliśmy je za pomocą czarów. Kiedy większa część Escore była już wolna, moi rodzice wyjechali do Estcarpu, gdyż tam ciągnęły ich serca. Wiedzieliśmy jednak, że odtąd drogi między nami pozostaną otwarte, a nasze myśli dotrą prędzej niż najszybsi posłańcy.
Moi bracia i ich ludzie opuścili Zieloną Dolinę i objęli we władanie zdobyte mieczem ziemie. Lecz ja zwróciłam się myślą ku wielobramnej cytadeli śmiało stawiającej czoło morzu. I z pyłu wieków narodziło się nowe życie, pomyślne i dostatnie.
83