Andre Norton
Opowiadania
ze
Świata Czarownic
t
4
Przedmowa 3
Córka Godrona 4
Kwestia magii 13
Cieśnina burz 49
Pułapka świec 66
Szepcząca trzcina. 82
Wilkołak 92
Ucieczka przemienionej 118
Sprzedawca mieczy 141
Wielokrotnie powtarzałam, że opowieści ze Świata Czarownic miały być zebrane tylko w jednej książce. Jej fragment zamierzałam wykorzystać w powieści historycznej, która nie została napisana. Jest jednak w Świecie Czarownic cos, co przyciąga zarówno pisarza, jak i czytelników — ci ostatni zaś chcą wiedzieć o nim coraz więcej.
Źródłem całej tej historii był fragment, mający stać się początkiem powieści historycznej o krzyżowcach, którzy zamiast powrócić do Europy, osiedlili się na Bliskim Wschodzie, zakładając tam małe gospodarstwa. Rozwinięcie tego pomysłu dało mi sposobność zapoznania się z opowieściami z tamtych czasów i nauczenia się czegoś więcej o strukturze społeczeństwa tego okresu. Wiedza ta związana byłą z folklorem, balladami Czarodziej ze Świata Czarownic oparty jest na Childe Roland) i okultyzmem.
Z tej mieszanki piorunującej zaczęło powstawać coraz więcej opowieści o przygodach ludzi, którzy pod koniec drugiej z kolei książki postanowili wieść samotne życie. Wiele historii zostało zaczerpniętych z ludowych podań, podczas gdy materiały dotyczące okultyzmu zawdzięczam głównie współczesnym opisom i teoriom zielarstwa, czarnej i białej magii, itp.
Kiedy Opowieści ze Świata Czarownic zostały poczęte, zapragnęłam się dowiedzieć, co inni pisarze mogliby dodać do tej historii. Niewątpliwie stworzyliby miejsca, których istnienia do tej pory nie podejrzewałam: nieznane mi białe plamy. Takwłaśnie się stało. Nowe światło rzucone na starą historię sprawiło, że rozbłysła ona życiem. Mieliśmy Sokolników mówiących wreszcie własnym głosem. Wilkołaki i Damy, niebezpieczne zaklęcia, wojowników ożywających zarówno na Wyżynie Hallack, jak i w Estcarpie.
To zaś jest tom czwarty, złożony z krótszych utworów.
Bardzo się cieszę, ze Świat Czarownic rozrasta się za sprawą innych pisarzy. Coraz silniej wierzę, ze istnieje gdzieś inny świat, inny wymiar, do którego można wejść. Z niecierpliwością czekam na nowe opowieści, chcę się dowiedzieć, co się jeszcze wydarzy w Krainie Dolin, za górami, na dziwnych morzach, gdzie nie dotarli jeszcze nawet Sulkarczycy.
Pięcioro pisarzy: Pauline Griffin, Mary Schaub, Patricia Mathews, Sasha Miller i ja, powzięło ostatnio kolejne przedsięwzięcie: Kroniki Świata Czarownic. Kroniki znajdują się w Lormcie, przybytku wiedzy (chociaż pewnie zagubiły się pośród pergaminów i ksiąg, które gromadzono tam przez wieki). Lormtjest skarbnicą opowieści. Każda następna jest jeszcze ciekawsza niż poprzednie.
Tom ten jest w pewnym sensie wstępem do Kronik, gdyż zapowiada te zmiany. Nie dotyczą one wielkich terenów zamieszkanych przez poszczególne narody, lecz raczej losów małych grupek ludzi, rozsianych tu i ówdzie, oderwanych od normalnego życia i zmuszonych do podejmowania działań, do których nie zawsze są przygotowane.
Cieszy mnie, że mój świat jest wzbogacany i rozrasta się dzięki wysiłkom innych pisarzy. Zazdroszczę im, ze tak upiększyli Świat Czarownic, a jednocześnie jestem tym zachwycona.
ANDRE NORTON
Ann Miller
i
Karen E. Ridgley
Ileż razy słyszałam historię moich narodzin! O tym, jak matka i ojciec, niewiele starsi niż ja jestem teraz, przysięgali sobie miłość; jak Godron, sługa Ciemności, porwał matkę, kiedy ja rosłam w jej łonie, i chciał się mną posłużyć w swoich złych zamiarach; o jej wyratowaniu i oczyszczeniu moich narodzin w starym miejscu Mocy. Ale za każdym razem słuchałam uważnie, jak nowej historii, w nadziei, że opowiadający coś przeoczyli. Coś, co wyjaśniłoby narastający we mnie niepokój.
Ach, źle dobrałam słowo. Nie chodzi może o niepokój, lecz o poszukiwanie. Wiedziałam tylko, że coś mnie przyciąga. Coś? Gdzieś? I wkrótce będę musiała pójść za tą siłą, by znaleźć odpowiedź na pytania, których nie umiem zadać.
— Silistia?
Słysząc wołanie mojego kuzyna Reldo odłożyłam pamiętnik i opuściłam przytulne miejsce przy oknie. Wyszłam na zewnątrz, w światło wiosennego słońca. Kiedy wyłoniłam się z domu, Reldo podniósł rękę, żeby skierować mnie do zagrody. Przyspieszyłam kroku, zgadując, że kuzyn chce mi pokazać pierwsze wiosenne źrebię, na które oboje czekaliśmy równie niecierpliwie.
Wdrapałam się na dolną żerdź zagrody i spojrzałam na chwiejącego się na nogach źrebaka, potem wymieniłam zachwycone uśmiechy z Reldo. Mimo że stał na ziemi, a ja na żerdzi, musiałam patrzeć w górę. Młodszy o rok — niedawno skończył szesnaście lat był ode mnie wyższy o ponad pół głowy, bo bardzo wyrósł ostatniej zimy. Moja matka i jego ojciec, oboje ze Starej Rasy, byli kuzynami, więc Reldo, podobnie jak ja, miał typowe dla tej rasy czarne włosy. Ale jego oczy miały imbirowy odcień oczu jego matki z innego świata, natomiast moje były jasnoszare, charakterystyczne dla Starej Rasy.
Mój ojciec, Gunnal, przyklęknął przy trzęsącym się źrebaku, podczas gdy Lenil, ojciec Relda, głaskał i chwalił klacz.
— Miała dość przyzwoitości, by się oźrebić rano — zaśmiał się Lenil. — I nie wyciągać nas z łóżek o północy.
— Może poprosimy ją, żeby pogadała z innymi klaczami — zaproponował ojciec, wyraźnie zadowolony z pomyślnego porodu. Zima była bardzo ciężka, wiele naszych zwierząt nie zniosło jej lodowatej ostrości. Każdy nowy źrebak wzbogaci przerzedzone stado.
Tej zimy straciliśmy nie tylko zwierzęta. Na myśl o tym spojrzałam na niewielki pagórek w dalekim, wschodnim rogu naszego obejścia, gdzie pod kopcem z kamieni spoczywał mój braciszek. Gdy umarł, bardzo wątpiłam, czy mama zgodzi się, żeby wysłano mnie, abym kształciła budzący się Talent. Jednak żal po maleńkim braciszku przyćmił rozczarowanie i poczułam, jak do oczu napływają mi łzy. Miał jasnobrązowe loczki i niebieskie oczy naszego ojca. Przypominałam sobie błyski radości w tych oczętach, kiedy wyciągał pulchne ramionka i zginał paluszki, prosząc, żebym go podniosła. A ja brałam go na ręce, śmiałam się i obracałam nim w górze.
Zastanawiałam się, czy gdybym umiała wykorzystać narastającą we mnie Moc, mogłabym go uratować?
Kiedy Reldo dotknął mojego ramienia, podskoczyłam.
— Riatha cię woła — powiedział, bacznie mi się przyglądając.
Szybko odwróciłam od niego twarz i spojrzałam na dom. W drzwiach stała moja matka.
— Na pewno chce, żebym jej pomogła przygotować południowy posiłek — wyrzuciłam z siebie jednym tchem. Pobiegłam do domu. Starałam się nie okazywać żalu; skoro moja matka była tak dzielna, czułam, że muszę jej dorównać. Ojciec długo i gorzko płakał tej nocy, kiedy trzymał w ramionach swego zmarłego syna, ale mama zniosła to ze stoickim spokojem, dodając nam siły swoją postawą. Potem jednak, gdy wszyscy otrząsnęliśmy się z pierwszego szoku, przywarła do mnie, jakby ze strachu.
Wiosenne wydarzenia odrywały ją i resztę rodziny od żalu po tej stracie. Nasza stara maciora oprosiła się tego popołudnia, pięć młodych przeżyło.
— Więcej, niż się spodziewałem, Gunnalu — powiedział Lenil kiedy wieczorem zasiedliśmy przy stole.
Mój ojciec chrząknął na znak, że się z nim zgadza, kiedy podawaliśmy sobie miseczki z jedzeniem.
— Wiosna chyba naprawdę nadeszła —powiedziała Varela, matka Relda, z innego świata. — Winorośl pączkuje, a zwykle wyczuwa pogodę.
Podała kromkę chleba z masłem Jenli, młodszej siostrze Relda. Spojrzałam na dziewczynkę, podobną bardziej do mnie niż do rodzonego brata — miała ciemnopopielate włosy i szare oczy Starej Rasy, odziedziczone po ojcu. Czy i w niej kwitnie Talent Starej Rasy? Jest jeszcze młoda. Na odpowiedź trzeba będzie poczekać kilka lat. Czując mój wzrok, Jenli odwróciła się do mnie, zrobiła zeza i pokazała mi język.
— Jenli! — skarcił ją Lenil, nie widząc mojej zabawnej miny. Jenli chichotała, zasłaniając się dłonią.
— Nie gniewaj się na nią — powiedział mój ojciec, unosząc brew i spoglądając w moim kierunku. — Silistia ją zachęciła, jestem pewien.
Skupiłam się najedzeniu, nie zwracając uwagi na rozmowę, dopóki nie usłyszałam swojego imienia.
— Silistia ma siedemnaście lat — mówił Lenil. — To odpowiedni wiek do rozwijania Talentu. Powinna...
— Dlaczego? — zapytała mama, przerywając kuzynowi w pół słowa. — Może wyjść za mąż, rodzić dzieci i żyć normalnym życiem. Nie musi rozwijać Talentu. To może być przekleństwo. Dobrze wiesz. Lenil. Nawet teraz ludzie patrzą na Prastarych podejrzliwie i nieufnie.
— Tak, dopóki Mądra Kobieta albo Czarownica nie jest potrzebna do rozwiązania czyichś problemów — dokończył ojciec.
— Nie zgodzę się na to — oświadczyła zdecydowanie mama. Nie opuści domu.
Złościło mnie, że mówią tak, jakby mnie nie było, albo jakbym nie mogła mówić sama, ale ugryzłam się w język, widząc zacięte zmarszczki wokół ust matki. Może kiedy śmierć braciszka przestanie być świeżą raną, mama ustąpi. Bardzo chciałam kształcić Talent, nauczyć się nad nim panować i używać go dla dobrych celów. Szczególnie odkąd mój braciszek...
Wyrzuciłam te myśli z głowy i wróciłam do jedzenia. To nie miało sensu. Mogłam tylko iść naprzód, nie zmieniać tego, co było już przeszłością.
Znów miałam sen — ktoś mnie wolał z głębi gęstego lasu. Matka zabrania mi opowiadać o snach. Mówi, że są bezsensowne, ale w jej oczach widzę strach. Jest coś, czego mi nie chce powiedzieć. Co przede mną ukrywa? Dlaczego to ją przeraża? To, że chce mnie zatrzymać w domu, jest czymś więcej niż zwykłą zachcianką.
Reldo śmieje się ze mnie. Dokucza mi, mówiąc, że przyzywa mnie tajemniczy ukochany; pyta, czy mogę go poprosić, żeby znalazł dla niego dziewczynę. Wolałabym słyszeć łagodny głos ukochanego, niż ten dziwny zew, który wbija mi się w serce. Wiem, że nie mogę się dłużej wzbraniać przed pójściem za tym, co mnie woła. Potrzeba narasta z każdym dniem.
Jutro pójdę do lasu i poszukam wołającego ze snu. Muszę utrzymać to w tajemnicy przed mamą, bo nie pozwoli na taką wyprawę. Reldo chce mi towarzyszyć. Proponuje, żebyśmy powiedzieli rodzicom, że idziemy na Święto Młodych do Szmaragdowej Zatoczki. To by im się spodobało, w przeciwieństwie do prawdziwego celu.
Musimy się przygotować do podróży. Zapasy jedzenia, ciepłe ubranie, żeby przetrwać, bo wyprawa może być długa. Znajdziemy się zapewne na dzikim terenie: w głębokim lesie, gdzie nie wolno nam chodzić. Chociaż smuci mnie, że oszukam mamę, chcę odnaleźć tego, który woła. Potrzeba ta pali moją duszę gorącym płomieniem.
Świt był pogodny, na łąkach osiadła delikatna rosa. Reldo skłonił się i pozdrowił wszystkich przy śniadaniu, oświadczając, że chcielibyśmy się wybrać na Święto Młodych.
— Nie — powiedziała natychmiast mama.
— Są już duzi, Riatho — odparł ojciec. — Nie możesz jej wiecznie trzymać przy swojej spódnicy.
Matka otworzyła usta, ale zanim zdążyła się odezwać, Varela położyła jej dłoń na ramieniu.
— Puść ich. Reldo zajmie się Silistią, jak Lenil opiekował się tobą. — Uśmiechnęła się do męża. — Wciąż to robi.
Matka szukała wzrokiem Lenila, w nadziei, że ją poprze. Ten miło się uśmiechnął.
— Wszystko będzie dobrze. Wyprawa do Szmaragdowej Zatoczki to pestka dla młodych silnych nóg.
Matka odwróciła się i spojrzała na mnie oczami pełnymi łez. Prawie się poddałam, odczuwając jej bolesny strach, jakby był moim własnym, ale wiedziałam, że nie zdołam się powstrzymać przed szukaniem. Patrzyłam na nią błagalnie.
— Dobrze — szepnęła, patrząc w talerz.
— Ja też chcę iść! — wypaliła Jenli. Przeraziłam się, ale Varela powiedziała:
— Nie, Jenli. Jesteś za mała.
Ojciec zaśmiał się i rzekł:
— Nie martw się, malutka, przyjdzie i na ciebie kolej. — Spojrzał na Relda i na mnie. — Musicie się pospieszyć, jeśli chcecie dotrzeć do zatoczki przed rozpoczęciem festiwalu.
Szare oczy matki, tak podobne do moich, wciąż były zmartwione, ale uśmiechnęła się i potrząsnęła głową, jakby odpędzała wszelkie wątpliwości.
— Idźcie i bawcie się dobrze, ale nie rozmawiajcie z obcymi. Uważajcie na siebie.
Nasz zapał był zrozumiały, więc nie musieliśmy go ukrywać. Szybko skończyliśmy śniadanie i pobiegliśmy po rzeczy.
Byłam niecierpliwa, chciałam od razu udać się na północ, do lasu, ale zmusiłam stopy do pójścia na wschód, przez łąkę, dopóki nie zniknęliśmy z pola widzenia domowników. Na szczycie drugiego wzgórza spojrzeliśmy za siebie i uznaliśmy, że można już zmienić kierunek. Zaczęliśmy schodzić zygzakiem, potem Reldo rzucił się biegiem na północ, w stronę lasu. Natychmiast za nim pobiegłam, ciesząc się wiatrem we włosach i zapachem polnych kwiatów, które deptaliśmy w biegu. Zanim dotarliśmy do lasu, prześcignęłam kuzyna. Nagle przeszył mnie dreszcz, który wytłumaczyłam przejściem ze słońca w cień. Świerki i sosny przesłaniały młode drzewka, wyciągały niesamowite gałęzie do nieba. Torba uderzyła mnie w plecy, kiedy zatrzymałam się, żeby poczekać na Relda.
Dobiegł wreszcie, ciężko dysząc.
— Szybka jesteś. Przypomnij mi, żebym się z tobą nie zakładał, kto szybciej biega. — Rozejrzał się po ciemnym lesie. — Inny świat, prawda?
Znów dreszcz. Zapach sosen i mchu mieszał się z jakąś dziwną, odpychającą wonią, delikatny wiaterek znad łąki przerodził się w chłodny wicher, a drzewa zasłaniały słońce tak szczelnie, że było jak o zmroku, a nie jak o poranku. Gdzieś nad nami rozniósł się echem głos złotego jastrzębia. Znak? Ale czego, nie mogłam powiedzieć.
— Silistia? — Reldo mówił z powątpiewaniem. Odwróciłam się do niego. —Jesteś pewna, że powinniśmy to zrobić?
Spojrzałam w jego imbirowe oczy. Może popełniłam błąd, pozwalając mu sobie towarzyszyć. Przecież to było moje poszukiwanie, nie jego. Wołanie torturowało mnie, nie jego. Może narażałam go na śmiertelne niebezpieczeństwo.
— Reldo, idź sam. Ja muszę tu wejść. Nie wiem, dlaczego, po prostu muszę. Ale ty idź na Święto Młodych i opowiedz mi jak było, to nie będziemy świecić potem oczami przed rodzicami.
— Nie. — Żywo potrząsnął głową. — Nigdy. Nie zostawię cię samej z tym snem. Wiem, że jestem mężczyzną, w połowie z innego świata i nie mam Talentu, ale mogę cię chronić przed zwierzętami i innymi niebezpieczeństwami. Nie, Silistio. Oboje zawracamy albo oboje idziemy dalej.
— Jesteś nie tylko kuzynem, ale i najlepszym przyjacielem. Chciałabym móc zignorować to wołanie.
Krzywo się uśmiechnął i zaczęliśmy się przedzierać przez gęstniejący las. Głos wołającego dźwięczał w mojej głowie, prowadząc mnie, choć nie widzieliśmy żadnej ścieżki.
Czas zamarł w tym dziwnym mrocznym lesie. Nie docierało tu światło słoneczne, więc nie można było domyślić się godziny, przez gałęzie przedostawał się jedynie srebrny poblask. Miałam dużo siły, nie chciało mi się jeść i szłam dalej w las, aż zatrzymało mnie wołanie Relda.
— Jestem głodny — powiedział. — Na pewno już południe. Nie zmęczyłaś się?
Potrząsnęłam głową.
— Zachowałam się bezmyślnie. Czułam tylko chęć dalszego szukania. Oczywiście, musimy coś zjeść i się odświeżyć.
Starałam się go nie popędzać, ale czułam, że mój cel jest już niedaleko, że wkrótce uzyskam odpowiedzi na pytania, które dręczyły mnie od tak dawna. Ruszyliśmy w drogę.
Weszliśmy na wzgórze. Zobaczyłam łąkę prowadzącą do kamiennej wieży. Zatrzymałam się, zmrożona tym widokiem — wiedziałam, że tam właśnie zmierzam.
Reldo zatrzymał się za mną, stanął blisko i położył mi rękę na ramieniu.
— Co się stało?
— Tu — wydyszałam. — To tu.
Lekki dreszcz przeszył jego ciało, szybko spojrzałam na niego.
— Czujesz coś?
— Ja... Nie jestem pewien. Słyszałem, że w tym lesie są miejsca Mocy Prastarych. Może to jedno z nich.
— Tak. To miejsce Mocy. — Ale nie czułam ciepła i dobra. Czaiła się tu Ciemność. Mimo że ogarnął mnie strach, wiedziałam, że muszę tam iść, wejść w to ponure miejsce, znaleźć tego, który mnie wołał. Kiedy szliśmy przez łąkę, zauważyłam, że trawa i kwiaty nie wyglądają zdrowo, lecz tak, jakby poskręcała je jakaś siła.
Dlaczego? Dlaczego? Pytanie to odbijało mi się echem w głowie, kiedy zbliżaliśmy się do wieży. Dlaczego to miejsce, miejsce Zła, Ciemności, wzywa właśnie mnie? Chciałam się odwrócić i uciec, ale jakaś siła mocno mnie trzymała. Moje stopy szły, jakby słuchały nakazów z zewnątrz, minęły mury i skierowały się do zamku.
— Wygląda jak opuszczone domostwo — powiedział Reldo, kiedy przeszliśmy przez wrota. — Nie jak miejsce Mocy.
— Wątpię, kuzynie, czy wiesz lepiej niż ja, jak powinno wyglądać miejsce Mocy, skoro nasze podróże ograniczały się do wycieczek z rodzicami do Szmaragdowej Zatoczki i odwiedzin w domu dziadków. — Nieświadomie mówiłam bardzo ostro. Czułam, że strach Relda miesza się z moim. Czy sprowadziłam na niego nieszczęście?
Zrzuciliśmy torby i weszliśmy do środka. Owionęło nas przejmujące zimno, jakbyśmy przeszli przez niewidzialną kurtynę. Z góry padało blade światło, podniosłam głowę, żeby zobaczyć jego źródło. Parę wysokich, wąskich okien, umieszczonych w górnej części wieży, wpuszczało trochę jasności. Spojrzałam na strome, wąskie kamienne schody wspinające się na ścianę wieży. Instynktownie podeszłam do nich z zamiarem wejścia na górę. Jednak po paru stopniach uświadomiłam sobie, że mój cel nie leżał tam. Zatrzymałam się. Reldo wpadł na mnie.
— Nie tu — powiedziałam dziwnie zmienionym głosem.
Bez słowa odwrócił się i zszedł na dół, potem czekał na mój następny krok. Chyba wiedział, że tylko ja jestem w stanie rozwiązać zagadkę, która dręczyła mój umysł. Stałam w środku wieży i powoli się obracałam, oglądając zakurzone kamienne ściany bez drzwi. Wiedząc, że to musiało być tu, zamknęłam oczy i pozwoliłam szukać myślom.
Tu! Uderzyło mnie to z taką siłą, że upadłam na kolana.
— Silistia! — krzyknął Reldo, klękając i chwytając mnie za ramiona.
Skrzyżowałam ręce i położyłam je na jego dłoniach, głęboko wciągając powietrze.
— Wiem... — wykrztusiłam. — Patrz tam.
W miejscu, gdzie ich przedtem nie było, pojawiły się drzwi. Wstałam i podeszłam do nich, jakby ciągnęły mnie niewidzialne liny. Reldo szedł tuż za mną. Zatrzymałam się. Nagle poczułam strach o kuzyna, wiedząc, że spotkam się z czymś ściśle związanym z Ciemnością; z czymś, co mogło wyrządzić krzywdę nam obojgu. Czy miałam prawo narażać go na takie niebezpieczeństwo?
— Musisz tu na mnie poczekać — szepnęłam. Kiedy zaprotestował, nalegałam. — Staniesz na straży. Chcesz, żeby zaatakowano mnie z tyłu?
Przez jego młodą twarz przemknęły wątpliwości. Wiedziałam, że bije się z myślami.
— Ale co czai się przed tobą? Niemądrze byłoby puścić cię samą. Nie pozwolę na to. Obiecuję, że będę ubezpieczał tyły.
Ustąpiłam. Czułam wstyd, że przyjmuję obecność Relda z ulgą. Zeszliśmy krętym tunelem w dół, w kierunku ciemności. Zdawało mi się jednak, że blade światło porusza się przed nami, pokazując tylko tyle, żebyśmy się nie potknęli na nierówno ułożonych kamieniach. Nasze kroki wywoływały echo, które pochłaniały kamienne ściany, jakby żywiły się dźwiękami.
W głowie czułam ucisk, który spływał w dół, napełniając mnie złym przeczuciem. Ale nie mogłam się zatrzymać. Mimo strachu przyspieszyłam kroku. Niemal biegłam naprzód, by zobaczyć koniec tunelu. Tu, wiedziałam, leżą odpowiedzi na moje pytania. Nie byłam pewna, czy nadal ich chcę, ale nie miałam już wyboru.
Tunel rozszerzył się w wielką komnatę, która kończyła się daleko w ciemności. Na ścianach wykute były runy, błyszczące szkarłatem, rzucające krwawe odbłyski na blade światło, towarzyszące nam dotychczas w drodze, a teraz słabo migocące w ogromnym pomieszczeniu, gdzie staliśmy.
Pośrodku komnaty stał kamienny ołtarz, tak czarny, że zdawał się chwytać światło w swą tajemniczą głębię i pochłaniać je bez odbicia. Postument, na którym był ustawiony, pokrywały czerwone, świecące runy, pulsujące rytmicznie, na zmianę z runami na ścianach. Jaką wiadomość próbowały przekazać? Potrząsnęłam głową, przyglądając się runom. Nie mogłam rozszyfrować ich znaczenia. Miałam wrażenie, że unosi się ono tuż nad moją głową, przekornie mnie zwodzi.
— Wreszcie przyszłaś.
Podskoczyłam, zdziwiona faktem, że głos docierał raczej do mojego umysłu niż do uszu. Szybko sprawdziłam reakcję Relda; chyba nie słyszał tego głosu.
— Tylko ty mnie słyszysz, Silistio.
Instynktownie spojrzałam na ołtarz. Coś się nad nim unosiło, nie było jeszcze całkowicie uformowane. Serce waliło mi w piersi.
— Kim jesteś? — szepnęłam, czy raczej, jak mi się zdawało, zapytałam w myślach.
— Jestem twoim ojcem.
— Nie rozumiem.
Reldo odwrócił się do mnie.
— Czego nie rozumiesz?
Spojrzałam na niego.
— Nie słyszysz głosu?
— Jakiego głosu?
— Widzisz, co zaczyna się pokazywać nad ołtarzem?
— Nie widzę żadnych obrazów. Jak to wygląda?
Po tym pytaniu znów odwróciłam się do ołtarza. Opary przybrały kształt mężczyzny, choć pozostawały niematerialne.
— Długo czekałem na to, co mi się należy. Straciłem moje śmiertelne życie w walce o ciebie. Tym razem cię nie wypuszczę.
— W jakiej walce? Mówisz o rzeczach, których nie znam.
— Jestem Godron, twój ojciec. Urodziłaś się dla mnie.
— Słyszałam historię o tobie i Mocy, która przeszła na stronę Ciemności, i o mojej matce. Ale ty nie jesteś moim ojcem. Jest nim Gunnal.
— Szukasz prawdy? Jeśli tak, pokażę ci ją. Otwórz umysł.
Zalały mnie wizje: zobaczyłam, jak Godron schwytał moją matkę, jak jego czarodziejskie zwierzęta zabiły jej strażników. Zobaczyłam, jak ją tu przyniósł i położył się na niej. Krzyki matki odbijały siew mojej głowie, wraz z brutalnym śmiechem Godrona. Zobaczyłam mamę z dużym brzuchem, wiedziałam, że to ja w nim rosłam. Widziałam desperacką akcję ratowniczą, kiedy to Gunnal prawie poświęcił życie: odniósł ciężką ranę, dając Lenilowi sposobność do wyprowadzenia matki. Widziałam, jak Godron próbował ją odbić, ale nie pozwoliła na to Varela, która przypadkiem dołączyła do mężczyzn. Widziałam, jak Lenil i Varela idą w miejsce Mocy Prastarych z moją matką, by moje narodziny zostały oczyszczone. Widziałam potem walkę, o której mówił Godron: jak się mną brzydził po oczyszczających rytuałach, jak próbował poderżnąć mi gardło, ale Varela uniemożliwiła mu to, rzucając sztyletem.
Okropność tych wizji tak mnie pochłonęła, że poczułam, jakby paraliżujący pocisk wbił mi się w samo serce, w całe moje jestestwo. Jak mogłam pogodzić się z myślą, że jestem owocem Zła i Ciemności?
W desperacji mój umysł krzyknął:
— Mamo, pomóż! Czy to prawda?
Starałam się odepchnąć jego natarczywą obecność i uświadomiłam sobie, że nie jestem w stanie tego zrobić.
— Mamo, co się dzieje? — krzyknęłam.
Ale stałam sama. Rozumiałam, że chce mnie sobie podporządkować, wiedziałam, że muszę wytężyć cały mój nie ukształtowany jeszcze Talent, żeby go odepchnąć. Zebrałam w sobie siły, próbując chronić się przed dalszymi atakami, koncentrując myśli na odpieraniu Mocy mężczyzny.
Jego obraz falował. Moja siła, o której nie wiedziałam, starała się powstrzymać jego napaść. Poczułam, że Godrona cieszy ta wola walki i uświadomiłam sobie, że chce posiąść Moc, jaka jest we mnie.
Nie mogłam do tego dopuścić. Jego złe siły staną się niepokonane, jeśli dołączy do nich mój uśpiony Talent. Zdwoiłam wysiłki, żeby temu zapobiec.
Gdybym tylko wiedziała, co robić! Runy na ścianach i piedestale wiły się jak węże, więc instynktownie wyciągnęłam przed siebie ręce. W końcach palców poczułam dziwne łaskotanie. Jak w transie naszkicowałam w powietrzu znak. Przez dłuższą chwilę lśnił błękitem. Runy na ścianach zdawały się pulsować w odpowiedzi, usłyszałam szyderczy śmiech Godrona, który chciał chyba zachęcić mnie do walki moją najsilniejszą bronią. Otoczył mnie wiatr, włosy zaczęły się dziko kręcić wokół głowy, a karmazynowy blask runów popłynął w moim kierunku, jakby chciał mnie pochłonąć. Nakreśliłam przed sobą koło. Błękitny ogień migotał w miejscach, gdzie dotknęła go siła runów, ale trzymał się i mnie chronił.
Godrona przestało to bawić. Wysłał myślową strzałę do mojego umysłu. Padłam na kolana z głośnym krzykiem. Przez mgłę bólu zobaczyłam, że Reldo skoczył między mnie i ołtarz, próbując mnie obronić przed przeciwnikiem, którego nie widział.
— Nie! — krzyknęłam, obawiając się o jego życie. Co mogło go ochronić przed złem Godrona?
Za późno. Próbowałam osłonić jego myśli. Poczułam, jak krzyczy; jego świadomość uniknęła uderzenia. Nie miał jednak myślowych barier. Jeśli go nie uratuję, desperacki lot jego umysłu skończy się śmiercią.
Ale jak go ratować?
Szaleńczo podążyłam za jego myślami, przerażona pustką, którą znalazłam. Zrozumiałam, że muszę szybko opanować sytuację.
Kiedy podzieliłam energię, Godron zwiększył wysiłki, by przełamać mój opór. Czułam Relda, chwyciłam j ego okaleczoną świadomość i trzymałam mocno, wiedząc, że nie wolno mi jej puścić. Nie będę miała więcej okazji. Jeśli teraz skoncentruję się na własnej obronie, stracę kuzyna na zawsze. Tego bym nie zniosła.
Zło uderzało we mnie falami, osłabiając umysł. Czułam, że pochłania mnie Moc Godrona, ale wciąż mocno trzymałam Relda. Zostań ze mną, zostań...
Wiedziałam, że nie poradzę sobie sama. Moc Godrona okazała się zbyt silna w porównaniu z moim nie ukształtowanym Talentem.
Nagle wlała się we mnie energia z zewnątrz, spajając moje poszarpane zmysły i kierując je tam, gdzie należało. Teraz wiedziałam, co robić. Jak kierować myślą, trzymać Relda i opierać się Godronowi.
Odniosłam wrażenie, że nie jestem sama — czy to była prawda? Tak! Poczułam, jak łapią mnie czyjeś ręce, zobaczyłam, jak moja matka unosi cienki sztylet z rękojeścią z błyszczącego niebieskiego kamienia. Rękojeść miotała strzały światła, które otoczyły komnatę, pełzały po ścianach, wysadzały w powietrze kawałki ołtarza. Wiatr narastał, ryczał, jakby waliły się tysiące gór. Z rozpadających się ścian wylatywały chmury pyłu. Pioruny uderzały w wijącą się, przezroczystą figurę nad ołtarzem.
— Nieeeee!
Uwolniłam dłoń z uścisku mamy i przeniosłam na jej rękę, trzymającą sztylet. Dłoń Lenila spoczęła na mojej.
Ucisk, który dręczył mój umysł i duszę, zaczął ustępować, całkowicie go z siebie wyrzuciłam. Czułam, jakbym urosła i wyszła z siebie. Wiedziałam, że wygnanie Godrona nie wystarczy. Trzeba go zniszczyć, żeby już nigdy nie zatruwał świata Złem i Ciemnością.
Gunnal i Varela zbliżyli się, dodając nam sił, chociaż sami nie posiadali Talentu. Zobaczyłam, jak Reldo porusza się, wstaje i podchodzi do nas. Już mnie nie potrzebował, pozwolił mi poświęcić całą Moc na zniszczenie Godrona.
Posadzka pod nami zatrzęsła się. Z powały spadały kamienie. Wiedziałam, że trzeba uciekać, ale nie mogłam się jeszcze oddalić: musiałam zobaczyć, jak mglista postać Godrona rozpada się do reszty. Pulsujące krwawe światło pozostałych runów zmieniło się w niebieskie. Ołtarz rozpadł się ze straszliwym hukiem, niszcząc ostatnie ślady ducha Godrona. Trzonek noża ściemniał. Zaczęliśmy uciekać z walącej się wieży. Przebiegliśmy przez tunel. Całe domostwo zamieniało się w ruinę, czułam nasz wspólny strach, że nie zdołamy uciec. W panice wytężyłam moją nowo odkrytą siłę i podtrzymywałam głazy, aby nie upadły.
Kiedy przebiegaliśmy pod wieżą, kołysała się, wysłałam więc myśli, żeby ją podeprzeć. Wysiłek był tak bardzo wyczerpujący fizycznie, że aż słaniałam się na nogach. Chwyciły mnie młode, silne ręce — to Reldo. Trzymając mnie w ramionach, osłaniał rodzinę. Wieża runęła, zabierając ze sobą ściany zamku, pozostawiając jedynie gruz i pył.
Moi ukochani pochylili się nade mną. Zapadłam w błogą nieświadomość.
Drugi źrebak narodził się także rano, choć o wiele wcześniej niż pierwszy. Mój ojciec Gunnal i Lenil spali, wyczerpani, ale zadowoleni.
Głosy? Ach, tak. Wyglądając przez okno widziałam jak Reldo i Jenli idą ręka w rękę do zagrody. Jenli gadała i podskakiwała. Reldo uśmiechał się do siostrzyczki z pobłażaniem.
Varela dała mi do przeczytania swój pamiętnik, który pisała od samego przybycia do naszego świata. Opisała moje pochodzenie i narodziny. Opowieść ta, pisana przyjazną ręką, była teraz łatwiejsza do zniesienia niż wtedy, gdy wpychano mi ją do głowy z nienawiścią.
Uważam Gunnala za ojca, bo naprawdę nim jest. Brał udział w ratowaniu mamy, potem ją poślubił, wychował mnie i kochał jak córkę, chociaż wiedział, z czyjego nasienia wyrosłam.
Przygotowuję się do wyjazdu na naukę. Teraz, kiedy Godron naprawdę nie żyje, mama już się nie boi. Wie, że nie musi mnie chronić i osłaniać przed Złem. Szczęśliwie jej Talent, chociaż uśpiony, pozwolił odebrać moje wołanie. Powiedziała mi potem, że kiedy usłyszała w myślach mój krzyk, wiedziała, gdzie jestem, bo to właśnie tam Godron zabrał ją wiele lat temu. Dlatego nie wolno nam było wchodzić do lasu. Dała mi sztylet — leży koło mnie, kiedy piszę te słowa — który odegrał tak ważną rolę w oczyszczeniu moich narodzin, a potem przeciął gardło Godrona, kończąc jego fizyczne życie.
Muszę przyjąć z pokorą fakt, iż jestem obdarzona Talentem tak wielkim, że jego granice nie zostały jeszcze poznane. Będę się przykładać do lekcji, żeby nauczyć się kierować Mocą dla dobra naszych ludzi i naszego świata.
Kiedy Andre Norton poprosiła o drugie opowiadanie o Świecie Czarownic, natychmiast zadzwoniłam do mojej partnerki, pisarki Karen Rigley. Przypomniala mi, jak zastanawiałyśmy się nad przyszłością nowo narodzonego dziecka w “Kamieniach Sharnonu” (“Opowieści ze Świata Czarownic tom drugi”) i wiedziałyśmy już, ze jego los stanie się tematem naszej historii.
Przez dwa lata współpracowałyśmy na odległość, teraz po raz pierwszy pisałyśmy naprawdę razem, w tym samym miejscu. Zawsze będę pamiętać, jak siedzimy koło siebie przy maszynie Karen, a Silistia opowiada nam swoją historię. Nie zapomnę tez radości, jaką obie odczułyśmy, kiedy Andre przyjęła “Córkę Godrona” bez poprawek.
Andre pokazała mi drogę do gwiazd, obudziła we mnie marzenie zostania pisarką. Potem pośrednio związała mnie z Karen. Jesteśmy dumne, że nasze wysiłki zyskały jej aprobatę.
Ad astra.
ANN MILLER
Andre Norton nie tylko otworzyła przede mną fantastyczne nowe światy, ale i dala mi partnerkę do pisania, Ann Miller. Ann przyznaje, że Andre Norton zmieniła jej życie i zainspirowała ją do pisania. Bez Andre zespół Miller–Rigley nigdy by nie istniał. Wielka Mistrzyni science fiction wpłynęła na całą naszą pracę, od najkrótszych artykułów do powieści. Kiedy przyjęta “Córkę Godrona”, nie prosząc o ponowne jej napisanie i nie sugerując żadnych zmian, poczułyśmy się tak zaszczycone, jakbyśmy dostały Nagrodę Pulitzera lub Akademii.
KAREN E. RIGLEY
Marta Randall
Wędrowny magik rozstawił namiot na polu za stodołą garncarza. Jora, najlepsza przyjaciółka Imrie, mówiła o nim przez cały dzień pracy w polu. Imrie bała się, że zaraz oszaleje od jej gadania.
— Założę się, że był wszędzie — powiedziała Jora, odgarniając z czoła wilgotne włosy. Napełniła koszyk ziarnem z worka. — Za oceanem i w ogóle. Ludzie mówią, że potrafi nawet czytać myśli — ciągnęła.
Zadrżała ze strachu i radości. Niezadowolona Imrie tylko mruknęła.
— Słyszałam, jak mama mówiła cioci, że on rozmawia z Prastarymi. — Jora przestała udawać, że pracuje. — A tata powiedział, że magik potrafi wywołać deszcz. A nawet błyskawice!
— Bzdura — odparła Imrie. — Deszcz pada albo nie pada, piorun uderza albo nie uderza. To wszystko. Rozmowa z Prastarymi... Hmm. Zdjęła mokrą koszulę. Dzień był gorący i parny.
— Imrie — zaczęła znów Jora. — Nie cieszy cię to ani trochę? Założę się, że widział nawet smoki, latające statki i różne inne ciekawostki.
— A ty widziałaś kiedyś smoka? Albo latający statek? — zapytała Imrie, opierając ręce na biodrach. — Może rozmawiałaś z kimś, kto widział? Nie, bo przecież zawsze ktoś zna kogoś, kto słyszał, że czyjaś tam ciotka widziała smoka. A Prastarzy? Widziałaś choć jednego? Albo słyszałaś? Lub dotykałaś? — Patrzyła na dziewczynę. — No, co mi odpowiesz?
— Twój kłopot — odparła zagniewana Jora — polega na tym, że nie masz wyobraźni. — Wzięła kobiałkę z ziarnem i zaczęła iść między bruzdami, nie czekając, aż przyjaciółka napełni swój kosz.
Nagły poryw wiatru wysunął kosmyk ciemnych włosów Imrie spod opaski. Dziewczyna odgarnęła go z szyi. Magik! Raczej szarlatan, pomyślała ze zniecierpliwieniem.
W czasie kolacji Tib, kuzyn Imrie, paplał z dziecinnym zaciekawieniem o zbliżającym się występie magika. Wujek Rosin szarpał brodę i rozprawiał o czymś z powagą, a ciocia Melia potakiwała mrukliwe, milcząca jak zwykle. Imrie obserwowała ciotkę, pomagając jej przygotować i podać posiłek. Melia była siostrą jej matki, przeżyła rzeź w Dolinie Menas, podczas której zginęli rodzice Imrie. Podobnie jak Dolina Harkens, Menas leżało wśród niewielkich dolinek, bezładnie rozrzuconych w tej części Wyżyny Hallack. W przeciwieństwie jednak do Harkens, położonego nad morzem, Menas graniczyło z Wielkim Pustkowiem, samotną, niezbadaną krainą, zamieszkaną przez biedaków, opryszków i duchy Prastarych. Napad na tę dolinę nie był niczym niezwykłym: ot, kolejna potyczka w toczących się nieustannie walkach przygranicznych. Bandyci na koniach zaatakowali ogniem i mieczem. Maleńkie Menas nie miało sił, by bronić się przed liczniejszym przeciwnikiem, więc w ciągu jednego dnia wszystkie domostwa legły w gruzach. Z tego, co powiedziano Imrie, tylko ona i Melia uniknęły śmierci.
Imrie zastanawiała się czasami, czyjej matka stałaby się z wiekiem podobna do Melii: cicha, zmęczona i siwa. Pamiętała rodziców bardzo słabo, jako pogodnych, kochających się ludzi, którzy wypełniali jej dni światłem i szczęściem. Melię przypominała sobie jako młodą, bardzo ładną, zawsze roześmianą kobietę.
Melia zachowała parę pamiątek z Doliny Menas. Trzymała je w maleńkim, drewnianym pudełeczku na półce nad paleniskiem. Sama nigdy do niego nie zaglądała, ale dla Imrie było ono kluczem do utraconego lepszego świata. Czasami, późną nocą, wyjmowała z pudełka amulet matki i zabierała ze sobą do łóżka. Trzymała go mocno i wyobrażała sobie, że ona i Melia wciąż są w Menas, że Melia nadal się śmieje i flirtuje z młodymi mężczyznami, że rodzice Imrie przytulają ją i zadają śmieszne zagadki. Potem cichutko płakała, aż ją to usypiało.
Tego wieczoru, po kolacji, niechętnie poszła z rodziną na pole za stodołą garncarza. Zgodziła się tylko dlatego, że Tib zamęczał wszystkich o to przy jedzeniu. Namiot magika, niegustownie ozdobiony chorągwiami i proporcami, stał na prowizorycznym podium; Pomocnik sztukmistrza siedział na deskach i wymachiwał nogami, spoglądając na tłum przybyłych ze znudzoną, pełną wyższości miną.
Długie rękawy jego tuniki leżały za nim na podeście. Mieszkańcy Colmery stawili się chyba w komplecie. Rosin i Melia podeszli do Seta, przywódcy wioski. Imrie spodziewała się, że będą opowiadać bzdury o magiku, ale Set podrapał się w głowę pod znoszoną niebieską czapką i wskazał ręką na wschód.
— Kłopoty — rzekł cicho. — Na wybrzeżu. Mówią o wojnie.
Rosin szarpał brodę.
— Poważnie?
— Możliwe. — Set zmarszczył brwi. — Zeszłej nocy przejeżdżał tędy Halle z Norris.
Norris było sąsiednią doliną, niewielką jak Harkens. Leżało w pobliżu jednego z głównych szlaków prowadzących przez niebezpieczne wzgórza Wyżyny Hallack. Zwykle nikt nie wyjeżdżał stamtąd wiosną, przed końcem zasiewów.
— Nie słyszałem o tym — powiedział Rosin.
— Unikał rozgłosu. Pan Betry zwołał ludzi do zamku, prosił o pomoc. Potrzebują wojska. Pojechał zobaczyć się z panem Harkenem. Skoro jesteśmy na wybrzeżu...
— Wiadomo, z kim walczy?
— Z obcymi. Przybyli zza morza.
Rosin wyglądał na zaskoczonego.
— Zza morza?
— Mało prawdopodobne. Może to tylko plotki. Po zimie ludzie zawsze więcej gadają. Jeśli to prawda, Harken na pewno coś powie.
Rosin mruknął przytakująco, a Set poszedł porozmawiać z innymi starszymi. Imrie zadrżała i skrzyżowała ramiona, uderzając dłońmi o boki.
— Wujku Rosinie? — powiedziała.
— To tylko plotki — powtórzył wuj słowa Seta. — Nie przejmuj się, oglądaj przedstawienie. Dzieje się tak każdej wiosny, ludzie po prostu muszą opowiadać o czymś strasznym. Set jest bardzo zadowolony, bo czuje się ważny. Idź do koleżanek, baw się dobrze. I miej oko na Tiba.
— Nie potrzebuję jej — zbuntował się Tib, ale kiedy dostrzegł spojrzenie ojca, posłusznie wziął Imrie za rękę i pociągnął ją przez tłum. Jora zauważyła dziewczynę, przecisnęła się do niej.
— Wiedziałam, że nie wytrzymasz i przyjdziesz — powiedziała. Chodźcie, siostra zajęła dla nas miejsca blisko namiotu.
Tib krzyknął z radości i szarpnął Imrie. Za Jorą przepychali się do przodu. Imrie westchnęła.
Wkrótce pokazał się magik. Był nieciekawym mężczyzną o siwej brodzie. Rękawy jego tuniki były jeszcze dłuższe niż u pomocnika. Po kwiecistej przemowie, obiecującej wszelkiego rodzaju cuda, przystąpił do rozsypywania jakichś proszków. W powietrzu pojawiła się smuga dymu. Wielu ludzi zaczęło krzyczeć i zakrywać sobie głowy, a człowiek stojący przy Imrie klął, jak klną mężczyźni, gdy się boją, ale nie chcą tego okazać. Pomocnik magika wykrzykiwał zaklęcia, potem skrył się w tłumie, jakby szukał bezpiecznego schronienia. Tib schował twarz w spódnicy Imrie i popiskiwał. Imrie potrząsnęła głową, mrużąc oczy, ale widziała tylko ciemny dym i sztukmistrza, który kręcił się, jakby nasypano mu pieprzu w ubranie. Mocno szturchnęła Jorę łokciem.
— Co to? — zapytała. — Co widzisz?
— Potwory — wykrztusiła Jora. — Wielka Matko, ratuj nas, pożerają magika!—jęczała z przerażenia. Siostra ukryła twarz w jej rękawie i płakała.
Magik krzyknął tryumfalnie, wyskakując z kłębów dymu, rozpływającego się w strzępach. Wszyscy wiwatowali, a Tib podskakiwał z radości. Dym zniknął, kuglarz się ukłonił, a chłopak, który mu pomagał, ruszył przez tłum z miseczką na drobniaki. Jora wrzuciła do niej parę monet, ale Imrie tylko się skrzywiła. Chłopak zmarszczył nos i poszedł dalej.
Przez całą noc mieszkańcy wioski rozmawiali tylko o śmiertelnej bitwie magika z potworami z dymu. Imrie nakryła uszy kocami i udawała, że śpi. Zapomniano nawet o tym, co Set mówił o zbliżającym się nieszczęściu. Prawdopodobnie słusznie, pomyślała Imrie; kłopoty te wcale nie były bardziej materialne niż sztuczki magika. Coś ją jednak niepokoiło — nawet stojący twardo na ziemi wujek Rosin widział potwory z dymu, a przecież nie wierzył w nic, czego nie mógłby zasiać, zebrać, przeżuć czy połknąć. Imrie zagryzła wargę, spoglądając znad koca na plecioną ścianę chaty. Może Jora miała rację, pomyślała. Chyba nie mam wyobraźni.
Odwróciła się. Ciocia i wujek chrapali na sienniku, Tib pomrukiwał przez sen. Pomyślała, że nawet jeśli nie ma wyobraźni, wie, jak będzie wyglądało jej dalsze życie — i wcale nie jest tym zachwycona. Miała piętnaście lat i dojrzała do małżeństwa, jak powiedział wujek Rosin. Imrie przypuszczała, że zostanie wydana za Postena, który pracował na sąsiednich polach, albo, jeśli jej się poszczęści, za Meta, syna kowala. Prychnęła. Met był przysadzisty i hałaśliwy. Podczas uroczystości w wiosce pił za dużo piwa. Nieważne zresztą, za kogo wyjdzie, i tak wie, że wkrótce po ślubie zrobi się zmęczona i milcząca jak ciocia Melia, jej życie będzie upływać na sprzątaniu, gotowaniu, przędzeniu, cerowaniu, pracy w polu, wyciąganiu wody ze studni i rodzeniu dzieci. Niepostrzeżenie osiwieje, a od siwizny tylko krok do śmierci.
Mam dość wyobraźni, żeby to przewidzieć, pomyślała niewesoło Imrie. Może Jorze będzie łatwiej to znieść — ma wystarczająco dużo fantazji, by zobaczyć nie istniejące smoki.
Klepnęła ze zniecierpliwieniem wiązkę słomy pod głową i zamknęła oczy. Czy ma wyobraźnię, czy nie, magik jest oszustem, to wszystko. Powtarzając tę myśl jak modlitwę, zasnęła.
Sztukmistrz opuścił wioskę następnego ranka. Udał się, jeśli wierzyć plotkom, do zamku niedaleko krańców doliny. Imrie tylko wzruszyła ramionami, kiedy Jora powtórzyła jej te zapierające dech w piersiach nowiny. Parokrotnie widziała Harkenów na przejażdżce — pan siedział ciężko w siodle, jego żony prawie nie było widać spod bogatego stroju, a młody panicz był odważny, inteligentny i oczywiście bardzo z tego dumny. Prawdopodobnie nie różnią się od ludzi z wioski, pomyślała Imrie i przeciągnęła ciężki kosz z ziarnem do swojej bruzdy.
Upał utrzymał się aż do zachodu słońca, kiedy skończyli wysiew; niebo pociemniało, zaczął mżyć deszcz. Imrie rozpostarła ramiona, ciesząc się, że naprawdę pada, upajając się chłodnymi kroplami i miłym łagodnym wiatrem, zapachem wilgotnej żyznej ziemi. Na wschodzie pokazała się błyskawica. Jora, stojąca przy Imrie, krzyknęła i wskazała ręką.
— To z zamku! — powiedziała z przekonaniem. — Pewnie ten magik. Dla nas nie wyczarował błyskawic.
— Chciałabym — odrzekła Imrie — żebyś zapomniała o tym przeklętym kuglarzu i znów zaczęła mówić o chłopcach. Przynajmniej jest ich więcej.
Jora obrzuciła ją wzrokiem i odeszła. Imrie spojrzała na niebo, znów błysnęło. Wyglądało to z pewnością na zwykłą wiosenną błyskawicę — nic szczególnego, tylko że zmiany pogody przychodziły zwykle ze wschodu, a nie z zachodu, a światło błyskawic zdawało się utrzymywać nad środkiem doliny, nie poruszało się mimo wiatru, który gnał chmury. Dziewczyna ze zniecierpliwieniem potrząsnęła głową, wyprostowała ramiona i poszła w kierunku wioski. Bzdura, pomyślała. Po prostu bzdura.
Gdy zapadła noc, poświata stała się silniejsza, rzucała jasne odblaski na wioskę. Wujek Rosin powiedział, że przy tym świetle można by policzyć nasiona w bruzdach. Wujek rozmawiał z Setem, długo i z niepokojem, o możliwej wiosennej powodzi — ziarno zostałoby wypłukane, a plony zniszczone. Ciocia Melia dolewała mężczyznom piwa. Za każdym razem, gdy grzmiało, lekko podskakiwała. Nawet Tib wreszcie przestał mówić.
Imrie skończyła zmywanie po kolacji, potem, jakby zarażona panującym w pokoju napięciem, wzięła drewniane pudełeczko z półki nad paleniskiem. Wciąż patrząc na wujka i Seta otworzyła je i wodziła dłonią między schowanymi w nim przedmiotami. Nagle otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia i wysypała zawartość pudełeczka na kolana. Brakowało zniszczonego amuletu matki. Była to metalowa kulka, wytarta po latach noszenia. Z pewnością talizman nie miał żadnej wartości z wyjątkiem związanych z nim wspomnień. Imrie jeszcze raz, z niedowierzaniem, przejrzała rzeczy z pudełeczka.
— Ciociu Melio!
— Co się stało, dziecko? — zapytała ciotka, podchodząc do niej.
Imrie pokazała pudełko.
— Zniknął amulet, amulet mamy...
Melia zmarszczyła brwi.
— To mnie nie dziwi, zawsze uciekał od ludzi. Z wyjątkiem twojej matki i ciebie. Prawdopodobnie jest w twoim łóżku, znajdziesz go. A teraz bądź cicho, bo wujek i Set bardzo się martwią. Nie myśl o tym teraz. Proszę. — Podała jej kromkę chleba, upieczonego specjalnie dla gościa.
Imrie schowała rzeczy do pudełka i odłożyła je na miejsce. Położyła chleb na stole i wróciła do swego kącika. Odsunęła łóżko od ściany. Znalazła dwa guziki, dawno zgubioną wstążkę i sporo kłaczków kurzu, ale amuletu nie było. Obserwująca ją Melia ostrzegawczo potrząsnęła głową. Imrie dosunęła i posłała łóżko, usiadła nieszczęśliwa, szczelnie okrywając się płaszczem. Znajdę amulet rano, powiedziała sobie zdecydowanie; musi być gdzieś w chacie. Nie ma sensu płakać z tego powodu. Przynajmniej nie teraz. Rozluźniła ramiona i wsłuchała się w rozmowę mężczyzn. Wiosenna powódź spowoduje zniszczenia i głód — przygnębienie wujka i Seta jeszcze się Pogłębiło. Żaden z nich nie wspomniał o magiku, chociaż z faktu, że Set często układał dłonie w znak odganiający Zło, Imrie wywnioskowała, że obawiają się magii.
Powiedziała sobie jednak, że magik nie jest silniejszy niż ona sama — ma jedynie zdolność sprawiania, że ludzie mu wierzą. To tylko proszki, zapachy i dym, nic więcej—z pewnością to nie on jest odpowiedzialny za błyskawice i deszcz ani za dudniące grzmoty, które im towarzyszyły.
Chociaż prawdopodobnie miał w sobie dość magii, by odwrócić uwagę ludzi, żeby jego pomocnik mógł bez przeszkód okraść ich domy, pomyślała nagle. Zerwała się z miejsca. Ciocia Melia zmarszczyła brwi, a wujek Rosin, który wstał, żeby odprowadzić Seta do drzwi, potrząsnął głową. Imrie usiadła. To było tylko podejrzenie, w dodatku sprawa ta nie miała żadnego znaczenia w porównaniu z zagrażającymi wiosce nieszczęściami: powodzią i głodem.
— Wujku Rosinie... — powiedziała Imrie, kiedy Set wyszedł.
— Nie dziś, dziecko — odparł zmęczony Rosin. — Cokolwiek by to było, może poczekać do rana.
Rodzina poszła spać, ale Imrie leżała sztywno, rozmyślając o amulecie i burzy, aż myśli te stopiły się, obie równie straszne. Głośny grzmot potrząsnął chatą tak silnie, że Imrie zeskoczyła z siennika, poszukała dłonią płaszcza, wciągnęła buty i zatknęła za pasek nie zapaloną pochodnię. Poruszała się szybko — do sakwy przy pasku włożyła pół chleba, krzesiwo i suszone jabłko. Potem, wciąż bezszelestnie i szybko, wyruszyła w noc.
Magicy to bzdura, nie ulega wątpliwości, ale jeśli to sprawka szarlatana, który odwiedził wioskę, Imrie go powstrzyma i odbierze mu amulet. Nie wiedziała, jak to zrobić, zwłaszcza że jednak mógł mieć władzę nad niebem, ale była pewna, iż musi spróbować. Naciągnęła kaptur na twarz i ruszyła bardzo szybkim krokiem, ścieżką prowadzącą na wschód, do zamku.
Po chwili zauważyła, że wciąż siąpi delikatny deszczyk, potem zamienia się w mgiełkę, a później w ciemność. Nie ma więcej niebezpieczeństwa wiosennej powodzi — ale niebo raz po raz rozdzierały błyskawice, grzmoty trzęsły ziemią pod stopami Imrie. Dziewczyna ani razu nie pomyślała o powrocie.
Ryle Harken niecierpliwie bębnił palcami po stole, patrząc, jak akrobaci kręcą się, wyginają i ustawiają jedni na drugich. Głupia strata czasu, pomyślał; bankiet, przemowy, popisy, wszystko. Siedzący po
drugiej stronie stołu wuj Betry, pan Doliny Norris, marszczył brwi i skubał brodę. Betry przyjechał z Norris dwa dni wcześniej, przywiózł nowiny o możliwym najeździe, co bardzo ubawiło pana Josicha, ojca Ryle’a.
— Daj spokój, Betry — powiedział pan Josich Harken, opierając puchar z winem na wydatnym brzuchu. — Nie masz nic lepszego do roboty, niż przedzierać się przez wzgórza, żeby przynieść nam głupie plotki? Napad od strony morza? Śmieszne. Tam nic nie ma, kuzynie, wszyscy o tym wiedzą. Pan Betry, szczupły nerwowy mężczyzna, zamachał rękami.
— Ale, Josich... — prawie błagał. — Posłuchaj...
— Poza tym Harkens jest małe, naprawdę maleńkie — powiedział łagodząco pan Josich. Światło późnego popołudnia wypełniało komnatę, oświetlało wyściełane fotele i skromne gobeliny. — Niewarte kichnięcia, Betry. To zaledwie parę gospodarstw i jedna rybacka osada. Tak samo zresztą wygląda Norris. Gdyby ktokolwiek zbliżał się od strony morza, najprawdopodobniej by nas przeoczył. Przestań więc zadręczać się bez powodu i zacznij się bawić — wiemy, że potrzebowałeś pretekstu, żeby odwiedzić siostrę.
Betry z ociąganiem poszedł z innymi podziwiać kwiatowe kompozycje pani Kory. Pan Josich uśmiechnął się i kazał przynieść więcej wina.
Kłopot w tym, pomyślał Ryle, że ojciec może mieć rację. Tuż przed nimi skakała akrobatka. Jej wilgotna skóra lśniła złociście w blasku płomieni. Teraz dziewczyna stanęła na rękach. Omal nie straciła równowagi i zawodowego uśmiechu. W Harkens od dziesiątek lat panował pokój. Było zbyt małe, żeby przyciągnąć czyjąś uwagę, nie za biedne, nie za bogate, schowane w niewielkiej dolinie między morzem a wysokimi wzgórzami, które wyznaczały zachodnią granicę Doliny Norris. Na północy rozciągały się kamieniste wzgórza i lasy, oddzielające ją od Doliny Menas, skąd od dobrych dziesięciu lat nie dochodziły żadne wieści. Strome granitowe góry, pełne, jeśli wierzyć plotkom, miejsc wielkiej, ciemnej Mocy, osłaniały Harkens od południa. Dolina była więc odizolowana, spokojna i, jak pomyślał ze złością Ryle, nudna. Największą rozrywką, jaką proponowała odwiedzającemu ją panu, były popisy niezręcznych akrobatów i czekający w kuchni magik ubrany w łachmany. Minstrele, pomyślał Ryle, mogliby ułożyć o Harkens tylko komiczne pieśni.
Akrobaci zakończyli popis drżącą spoconą piramidą przed wielkim kominkiem. Pani Kora entuzjastycznie biła brawo; jej okrągła twarz się zarumieniła. Josich uniósł kielich na znak aprobaty, pan Betry wciąż skubał brodę. Ryle niecierpliwie uniósł się na fotelu.
— Cudownie — powiedziała matka swym dziecinnym głosem. Nie sądzisz, Betry? Czyż nie byli cudowni?
— Cudowni — powtórzył niepewnie pan Betry.
Ryle zakrył twarz ręką. I w ten sposób spędzę całe życie, pomyślał zrozpaczony. Uwiązany do tej nudnej doliny, w otoczeniu chłopów i rybaków, ani zbyt biednych, ani zbyt bogatych, w miejscu zbyt małym, żeby zauważyła je historia. Gdybym był panem Doliny Harkens, myślał, ufortyfikowałbym Pessik, rybacką osadę u stóp zamku; zbudowałbym spichlerze na żywność i wodę, opróżniłbym skromną zbrojownię zamku, wziąłbym do wojska chłopów. Powiedział to ojcu, kiedy wuj Betry zniknął w ogrodach.
— Zrobiłbyś to, prawda? — powiedział ojciec, pokazując gestem, że chce więcej wina. — Ufortyfikować dziesięć kamiennych domków, ale czym, modlitwą? Wodorostami i marzeniami? I nie zapominaj, że jest wczesna wiosna, nie mamy czego składować, dopóki nie ściągniemy daniny z wiosek, zresztą co będą wtedy jedli ich mieszkańcy? Nie myślałbym też o poborze do wojska. Nie w czasie zasiewów. Chyba że masz zamiar karmić nas zimą gałązkami i korzonkami. Nie przygotowałeś chyba gruntu pod krzaki, co? Mam nadzieję, że nie — matka by się zmartwiła.
— Nie sądzę, żeby to był dobry powód do żartów — odparł gniewnie Ryle. — Jeśli Betry ma rację i rzeczywiście szykuje się napaść, nie musisz się martwić pożywieniem na przyszłą zimę, bo już nas nie będzie, więc nie będziemy musieli jeść.
— Ale Betry się myli. — Pan Josich był cierpliwy. — Jest roztrzęsiony z powodu plotek, jakich nagadał mu jakiś wędrowny kupiec, który z kolei usłyszał je Bóg wie gdzie. Zeszłego lata z Wielkiego Pustkowia przyszli bandyci, poprzedniej wiosny zdarzyło się coś równie śmiesznego. Betry się nudzi, to wszystko. Po długiej zimie każdy jest znudzony.
— A ty nie? — zapytał szorstko Ryle.
— Ja? — zaśmiał się ojciec. — Przy tych wszystkich obowiązkach? Nie bądź głupi, chłopcze. — Machnął na Ryle’a ręką. Dziesięć minut później był już na polu za zamkiem, pochłonięty rozmową z pszczelarzem.
Służący zwinęli i wynieśli maty akrobatów, inni przynieśli przybory sztukmistrza. Pani Kora przerwała pogawędkę z bratem. Wszedł magik. Skłonił się przed stołem, odrzucił w tył swe długie rękawy i wyczarował z powietrza tuzin szarych gołębi. Ptaki poleciały w górę, pani Kora klaskała, a magik obdarował ją bukietem róż, który również wziął nie wiadomo skąd. Jego pomocnik ustawił ruszt.
Przedstawienie, musiał przyznać Ryle, było naprawdę dobre, szczególnie potwory z dymu. Wypełniały komnatę, kręcąc się wokół siebie. Miały błyszczące oczy i długie pazury, w tańcu poruszały ogromnymi skrzydłami, grożąc magikowi. Ten bił się z nimi dzielnie, podczas gdy pomagający mu chłopak stroił przerażone miny, naprawdę godne zawodowca. To mi się podoba, pomyślał Ryle, pochylając się do przodu. Potwory, smoki, wielkie bitwy, niebezpieczeństwo i odwaga — takie właśnie powinno być życie. Kuglarz pokonał potwory, wykrzykując zaklęcia. Po wyczerpującej walce monstra zajęczały i rozpłynęły się w powietrzu. Strzępy dymu uleciały przez okna. Pani Kora krzyknęła z przerażenia, potem zaczęła bić brawo, pan Betry odsłonił oczy, a pan Josich wyraził swą wdzięczność i zaprosił magika do stołu. Ryle przesunął się nieco, żeby zrobić miejsce na przyniesiony przez służbę fotel. Sztukmistrz usiadł, otarł pot z czoła i uśmiechnął się skromnie do pana Josicha.
Oczywiście widział takie potwory, odpowiadał na nie kończące się pytania Ryle’a. Walczył z różnymi poczwarami w dzikich zamorskich krainach, wyciągał ze swych ofiar sekrety magii, zanim niszczył je doszczętnie. Prastarzy najwyraźniej szanowali jego potęgę, bo źli zostawiali go w spokoju, a pozostali ułatwiali mu podróżowanie, dając schronienie i dobre łupy na polowaniach. Zwiedził całą Krainę Dolin, z północy na południe, ze wschodu na zachód, widział wszystko, co można tam zobaczyć; występował przed wielkimi panami w ich przebogatych pałacach. Przy okazji sugerował, że był sowicie wynagradzany zarówno przez panów, jak i przez ich żony. Proponowano mu władzę i bogactwo, ale on, jak mówił, wolał życie wędrownego magika i nie zamieniłby przygód i niebezpieczeństw na żadne nagrody i synekury.
— Kiedy byłam małą dziewczynką— powiedziała z rozmarzeniem pani Kora — do Norris przyjechał magik i wyczarował dla nas błyskawice. Były takie śliczne — umiesz to zrobić? To znaczy wyczarować błyskawice? Sztukmistrz się uśmiechnął.
— Oczywiście — powiedział lekko. — Nawet czeladnik potrafi wyczarować błyskawicę. To nic trudnego.
— Naprawdę? — zapytała jednym tchem pani Kora. — Mógłbyś nam kilka wyczarować? Teraz?
Magik zmarszczył brwi.
— Naturalnie, Wasza Wysokość, ale musielibyśmy wyjść na dwór. Pada deszcz.
— Mały deszczyk nigdy nikomu nie zaszkodził — zagrzmiał pan Josich, odsuwając fotel.
— Chciałem tylko powiedzieć — pośpieszył z wyjaśnieniem magik — że w czasie deszczu byłoby to naprawdę zbyt łatwe — żadna sztuka. Poza tym moglibyście uznać błyskawice za naturalne, bo pada deszcz i tak dalej. Lepiej zrobić to w jasny dzień, Wasza Wysokość. W piękny, jasny dzień, przy bezchmurnym niebie.
— Może — powiedział pan Josich, wychylając do dna swój kielich. — Ale jeśli znam się na pogodzie, popada jeszcze dwa, trzy dni, a kiedy się przejaśni, ciebie już tu nie będzie. Chodźmy więc, Mistrzu Magii. Zobaczymy twoją błyskawicę, pada, czy nie. Obiecuję, że uwierzę: to nie są burzowe chmury, tylko zwykły lekki deszczyk. Moja droga... — rzekł, podając ramię żonie. Pani Kora zachichotała i położyła ręce na jego ogromnym ramieniu. Betry wahał się przez chwilę, potem pozwolił, by służący okrył go płaszczem i wyszedł z komnaty za panem i jego małżonką. Ryle, starając się wyglądać na lekko znudzonego, szedł z magikiem. Pomocnik zamykał orszak. Magik, jak zauważył Ryle, nie wyglądał na zbyt uszczęśliwionego.
— Nie martw się — szepnął Ryle. — To naprawdę lekki deszcz, więc uwierzymy, że twoja błyskawica jest prawdziwa.
Kąciki ust magika opadły.
Pan Josich wyprowadził ich na dach zamku. Lekki wiatr uderzał w twarze kroplami deszczu. Ryle spojrzał na zachód, gdzie chowające się za horyzontem słońce oświetlało kryte strzechą chaty osady Pessik. Granitowe szczyty sięgały morza, niemal łączyły się na maleńkim wybrzeżu Harkens; woda była spokojna. Rozczarowany Ryle odwrócił się z powrotem do magika.
Magik skrzyżował ramiona. Jego siwa broda powiewała na wietrze. Skupiony patrzył na północ. Uczeń obserwował go z bardzo dziwną miną. Ludzie z zamku stali w pewnej odległości, nie ponaglali go. Po chwili kuglarz rozpostarł ramiona i zaczął wykrzykiwać zaklęcia. Ryle poczuł gęsią skórkę. Zacisnął dłonie. Nic się nie działo.
— Niebiosa są nieposłuszne — wyjaśnił magik, wycierając twarz rękawem. — Muszę nagiąć je do mej woli.
— Mój Boże — powiedziała pani Kora. — Czy to bezpieczne?
— Wasza Wysokość, wszystko, co związane z magią, jest niebezpieczne — odparł surowo magik i zawołał chłopaka. Rozmawiali chwilę, potem pomocnik się odsunął, a jego mistrz znów skrzyżował ramiona i pogrążył się w kontemplacji nieba. Josich odsunął rodzinę od magika — pan Betry od początku trzymał się w bezpiecznej odległości, gotów w każdej chwili zbiec po schodach. Niebo pociemniało. Magik zaczął wymachiwać rękami, kreśląc w powietrzu niewyraźne, acz niewątpliwie magiczne znaki. Potem znów krzyczał do chmur. I znów nic się nie stało.
Sztukmistrz odwrócił się do pana Josicha, potrząsnął głową.
— Panie — powiedział. — Są chyba jakieś przeszkody...
Niebo rozbłysło, rzucając cienie na dach. Zamek zadrżał od grzmotu tak, że wszyscy się przewrócili. Magik wyglądał na zdziwionego. Pani Kora krzyknęła. Po chwili pan Josich powiedział zdecydowanym tonem:
— Bardzo ciekawe, Mistrzu. A teraz to skończ.
Znów rozbłysła błyskawica, rozległ się grzmot, a pan Betry uciekł po schodach. Ryle upadł tuż przy magiku, po przeciwnej stronie dachu niż rodzice. Podekscytowany patrzył w niebo.
— To cudowne — oznajmił. To naprawdę cudowne.
Magik coś odmruknął.
— Przepraszam? — Ryle odwrócił głowę, by na niego spojrzeć. Niebo znów pojaśniało. Twarz magika wyglądała jak porażona. Grzmot nie zdążył przebrzmieć, gdy kolejny piorun uderzył w dach zamku, zatrzęsły się kamienne mury, huk był ogłuszający. Ryle krzyknął, przerażony i oślepiony. Ktoś chwycił go za ramię i próbował ciągnąć.
— Chodź! — zawołał magik. — Chodź, głupcze, chcesz zginąć? Ruszaj się!
Ryle odepchnął jego rękę i usiadł, mrugając. Na chwilę zapadła ciemność, potem znów się rozjaśniło. Ryle potrząsnął głową i głośno jęknął — drugiej części dachu nie było, zostały z niej tylko odłamki kamienia i drewna. Rodzice zniknęli. Sztukmistrz pchał go w kierunku schodów.
—Moja matka?!—wrzasnął Ryle, próbując się wyrwać. — Ojciec! Magik znów go pchnął. Ryle odwrócił się i spojrzał mu w twarz. Zabiłeś ich! Ty...
— Idioto, nie potrafię wyczarować błyskawicy! — krzyknął magik. — To nie ja! Chodź! — Zbiegł po schodach. Ryle stał jak wrośnięty, patrzący na resztki dachu. Kolejny piorun uderzył w Pessik nad morzem. Oszołomiony chłopak spojrzał na wschód.
Ogromny ciemny kształt rozpostarł się na wybrzeżu. Strzeliło z niego światło; chwilę później cała osada rybacka zniknęła w wybuchu gorąca i huku.
Przerażony Ryle zbiegł po schodach. Zamek trząsł się i trzeszczał; z pomieszczeń dla służby dobiegały krzyki, a główna komnata, znajdująca się dokładnie pod dachem, pełna była pokruszonych kamieni i połamanych mebli. Valon, kapitan niewielkiej straży zamkowej, chwycił biegnącego Ryle’a; drugą ręką przytrzymywał magika. Pomocnik krył się za nimi. Valon przybył do Doliny Harkens wiele lat temu, mówił, że przedtem był najemnikiem i walczył z opryszkami w zachodniej części Krainy Dolin. Mimo podeszłego wieku mocno trzymał magika i młodzieńca.
— Co się stało? — zapytał Valon. — Co on zrobił? — potrząsał magikiem jak szmatą.
— Nic! — zawył magik. — Mówię ci, ja tego nie zrobiłem.
— Coś się dzieje na wybrzeżu — wykrztusił Ryle. — Pessik już nie ma, musimy się stąd wydostać, bo zniszczą zamek!
Valon potrząsnął i nim.
— Kto? — spytał. — Gdzie pan Josich?
— Dach — odpowiedział Ryle drżącym głosem. — Piorun uderzył w dach i... mój ojciec... — nie mógł wymówić tych słów. Valon, patrząc mu w twarz, szeroko otworzył oczy.
— Na Wieczny Płomień! — szepnął. Zamek znów zadrżał, schody zatrzeszczały. Valon puścił mężczyzn. — Chodźmy więc. I to szybko.
Wyszedł z komnaty. Ryle, magik i jego uczeń tłoczyli się za jego plecami.
Pomieszczenie dla straży również ucierpiało — nie było ściany zewnętrznej, a na podłodze leżeli martwi ludzie, przypominający zepsute lalki. Valon chwycił broń z półki, rzucił ją Ryle’owi i magikowi i poprowadził ich biegiem przez główną komnatę do sali, gdzie pan Josich odbywał narady. Odsunął zasłonę. Ukazało się mroczne wejście do tunelu. Magik stanął.
— Co to jest? — zapytał podejrzliwie.
— Po prostu chodź — powiedział Valon i go pchnął. Wyjął z uchwytu nie zapaloną pochodnię. — Tędy wyjdziemy z zamku.
Ryle zawahał się, spojrzał za siebie.
— Ty też — nakazał Valon, wpychając ucznia magika w otwór. Proszę, Wasza Wysokość, dla nich już nic nie można zrobić.
Ryle zdławił szloch i poszedł za magikiem w ciemność.
Łagodne wzgórze oddzielało Colmerę od Zamku Harkenów i zatoki. Imrie była tam chyba z tysiąc razy, ale dziś waliły pioruny, a od grzmotów ziemia drżała pod stopami. Dziewczyna wdrapała się wreszcie na wzgórze i zamarła na widok ruin Zamku Harkenów. Dzikie białe błyskawice raz po raz uderzały w ziemię między zamkiem a morzem. To nie błyskawice, pomyślała oszołomiona. To być może magia, ale tak przerażająca i zła, że na pewno nie mógłby nią władać żaden wędrowny magik. Wiatr rozwiał strzępy chmur, odsłaniając pełny biały księżyc wędrujący po niebie. Piorun uderzył u stóp wzgórza, zapaliły się drzewa w zagajniku. Dziewczyna złapała się za brzuch i zaczęła uciekać przez błoto, aż straciła z oczu wybrzeże. Zatrzymała się, a potem rzuciła się biegiem w kierunku granitowej wysokiej skały. Nie sądziła, że granit mógłby j ą ochronić, nie po tym, co widziała w zamku, miała tylko nadzieję, że magia nie dotrze do tej strony wzgórza. Wpadła głową naprzód w skalną szczelinę, objęła się rękami i modliła, jak nigdy przedtem.
Gdy ktoś dotknął jej ramienia, krzyknęła i poderwała się na nogi, gotowa do ucieczki. Czyjaś dłoń zamknęła się na jej ramieniu, druga, duża, lecz łagodna, zakryła usta.
— Cicho, dziewczyno, nie zrobię ci krzywdy. Jestem Valon z Zamku Harkenów. — Głos zamilkł. — Kiedy jeszcze był zamek... — Imrie przestała się szarpać, ręka zsunęła się z jej twarzy. — Kim jesteś?
— Imrie. Imrie, siostrzenica Rosina, z Colmery. Wstałam... hałas... ciocia Melia się bała... widziałam zamek... co się stało? dokończyła, ciężko dysząc, gdy trzy inne sylwetki wyłoniły się z ciemności skalnej szczeliny. Rozpoznała jedną z nich.
— Ty! — wrzasnęła Imrie, wściekła, i rzuciła się do magika. Wysoki młody mężczyzna stał między nimi, odepchnęła go. — Gdzie mój amulet, złodzieju?
Sztukmistrz zamachał rękawami, cofnął się i zderzył ze swym uczniem. Obaj zaplątali się w rękawy i upadli. Pomrukując tryumfalnie, Imrie usiadła na brzuchu magika i chwyciła go za brodę. Stojący za nią wysoki młody mężczyzna ciskał przekleństwa, uczeń krztusił się ze śmiechu, a Valon złapał Imrie i magika, uniósł ich w powietrze i potrząsnął.
— Uspokójcie się wreszcie! — nakazał głosem nie znoszącym sprzeciwu. Wszyscy zamilkli, i wtedy Imrie usłyszała, iż grzmoty ustały. Z miny Valona wywnioskowała, że wcale nie było to dobre.
— Teraz zejdą na brzeg — szepnął kapitan, prawie do siebie. — Przybędą i opanują Dolinę Harkens.
— Kto? — odszepnęła Imrie. Valon puścił ją, ale wciąż trzymał magika.
— Żądam... — zapiszczał kuglarz, a Valon znów nim potrząsnął.
Coś upadło na ziemię. Młody człowiek schylił się i podniósł łańcuszek na szyję i małe puzderko.
— To należało do mamy — powiedział, oglądając puzderko w świetle księżyca. Błyszczało. — To puzderko mamy... — Nagle zaszlochał i odwrócił się do magika, gdy Imrie wzięła łańcuszek z jego rąk.
— To moje! — krzyknęła. — Gdzie mój amulet?
— Dość, Ryle — nakazał szorstko Valon i zaraz dodał: — Wasza Wysokość. — Młody człowiek przestał płakać. Valon postawił magika na ziemi. — Muszę zobaczyć, co się dzieje na wybrzeżu. Z nim policzymy się później. Może panicz zechce go popilnować? I chłopaka?
Ryle chwycił miecz i rozstawił nogi. Wyglądał na kogoś, kto umie się posługiwać bronią; magik, cicho pomrukując, usiadł.
— Wasza Wysokość? — zapytała Imrie słabo.
— A ty, dziewczyno, pójdziesz ze mną— powiedział Valon. — Nie zostawię was obojga z magikiem, bo w ciągu minuty zostałoby z niego żarcie dla psa. Już!
Pospieszyła za nim, zagryzając wargę. Powstrzymywała pytania, które chciała zadać. Kiedy zeskoczył na ziemię, zrobiła tak samo i oboje zsunęli się z wzniesienia.
Za zasłoną dymu z płonących drzew osada Pessik lśniła jak rozżarzone węgielki w palenisku; zamek był ciemną ruiną. Płomienie pożarły maleńką flotę rybacką. Dalej, na wybrzeżu, widać było jakiś wielki ciemny kształt. Pobłyskiwały w nim światła, szereg dużych cieni przesuwał się w kierunku lądu. Dotarły do plaży, ale się nie zatrzymały; kanciaste, zdeterminowane potwory morskie obiegły wybrzeże. Imrie krzyknęła. Z oddali dobiegał głuchy odgłos, jakby obijały się o siebie skały.
Potwory dotarły do Pessik i przeszły przez kamienne ruiny lekko jak przez trawę. Jeden z nich rzucił płomień na chatę; chata zniknęła. Parę minut później kilka potworów doszło do Zamku Harkenów, inne ruszyły drogą do Colmery. Valon zaklął i odczołgał się w tył, Imrie przesunęła się za nim.
— Co się dzieje? — szepnęła, kiedy już wstali i ruszyli w stronę skały.
— Nie wiem — odparł i znów zaklął.
Ryle dobrze się spisał: związał magika i jego ucznia ich własnymi rękawami. Za nimi zgromadził stos grzebieni, kolczyków, haftowanych torebek i innych pięknych łupów. Wygląda na zadowolonego z siebie, pomyślała Imrie, przypominając sobie, jak go pchnęła. Valon zmarszczył brwi.
— Pozbieraj te rzeczy — nakazał. — Do diaska, chłopcze, wróg się na nie natknie i natychmiast nas znajdzie. Wasza Wysokość.
Ryle wyprostował ramiona.
— Sądzę, że powinieneś mi okazywać więcej szacunku — powiedział. — Jestem teraz panem Ryle.
— Przyjacielu, jeśli się nie pośpieszysz, zostaniesz panem Padliną dla kruków — odparł Valon. — To, co zniszczyło zamek i Pessik, idzie w tę stronę, i to szybko. Zbieraj te błyskotki, musimy się ukryć.
— Ukryć? — powtórzył Ryle.
— To straszne — oświadczyła Imrie. — Wielkie morskie potwory, które potrafią pływać i pełzać samodzielnie, i strzelać ogniem, i niszczyć budynki, i idą w kierunku... — Przerwała, ścisnęło jaw żołądku. — W kierunku Colmery — dodała i odwróciła się, żeby biec. Valon chwycił ją, objął ramionami.
— Sza — powiedział. — Słuchaj.
Pohukiwania potworów nagle stały się głośniejsze. Imrie zdążyła jedynie zobaczyć, jak jeden z nich wspina się na wzgórze, zasłaniając niebo. Potem Valon podniósł ją i pobiegł w głąb szczeliny. Drapała go i krzyczała, ale on zasłonił jej usta ręką. Tunel ostro skręcił, zniknęło nawet blade światło. Nie było już słychać potworów.
— Nie pomożesz Colmerze — wysapał w biegu Valon. Na szyi czuła jego gorący oddech. — Dziewczyno, nie możemy im pomóc.
Droga wydawała się bardzo długa. W końcu Valon zatrzymał się i postawił ją na ziemi. Imrie pomyślała o zmęczonym uśmiechu cioci Melii, o czystym śmiechu Tiba. Oparła się o chłodną, wilgotną skałę, wtuliła głowę w ramiona. Pozostali dochodzili do siebie. Ryle i Valon szeptali między sobą. Czasami drżała ziemia.
— Imrie — powiedział jakiś głos. Próbowała się odsunąć, pogrążona w żalu tak głębokim, że nawet nie mogła płakać. Objęło ją czyjeś ramię.
— Imrie — powtórzył głos. — Pani Kora... Moja matka tam zginęła... Ojciec...
Imrie odwróciła się do Ryle’a. Przytulili się do siebie i zapłakali.
Mimo że Valon niósł nie zapaloną pochodnię, a Imrie miała pochodnię i krzesiwo, kapitan zapowiedział, że nie będzie światła.
— Na razie go nie potrzebujemy — orzekł. — A potem na pewno bardzo nam się przyda. — Szli więc w ciemności, mówili szeptem. Skała drżała delikatnie, jakby nad nimi stąpały olbrzymy.
— W poruszających się pudłach są ludzie — powiedział Valon. Albo coś, co przypomina ludzi. Widziałem ich głowy, kiedy potwór wspinał się na wzgórze. A to oznacza, że kiedy poczują się bezpieczni, będą poruszać się pieszo. Wtedy znajdą tunel, uciekajmy więc stąd jak najszybciej.
— A jak, twoim zdaniem, mamy to zrobić? — zapytał magik. Wciąż był przywiązany do ucznia, mimo że gorzko się na to skarżył.
— Tunelami — odrzekł Ryle. — Kiedyś się w nich bawiłem. Mój ojciec... — Głos mu się załamał, zamilkł na chwilę, potem podjął wątek. — Ojciec powiedział, że Prastarzy zaminowali wzgórza, pozostały po nich tunele. Niektóre prowadzą do brzegu, do klifów za Pessik...
— Niedobrze — powiedział Valon. — Nieprzyjaciel opanował wybrzeże, a flota rybacka spłonęła. Musimy się przedostać lądem do Doliny Norris, ostrzec mieszkańców.
— Nie sądzę — wtrącił szybko magik. — Dolina Manas jest o wiele bliżej, prawda? Z pewnością powinniśmy się skierować na pomoc, tam będzie bezpieczniej. Jestem o tym przekonany.
Imrie usłyszała burknięcie Valona.
— Co, przeskoczymy przez góry? W przebraniu? Nie, oni pójdą do Doliny Norris, i my się tam skierujemy. Co cię martwi, magiku? Czyżby w Norris przyłapali cię na kradzieży?
Magik milczał, ale chłopak znów się zaśmiał. Dłonie Imrie zacisnęły się w pięści.
— Szarlatan — powiedziała. — Robisz zapachy i dymy, żeby ludzie nie widzieli, jak ich okradasz.
— Pokazał bardzo dobre potwory z dymu — wtrącił Ryle. — Wszyscy je widzieli.
— Ja nie — odparła Imrie. — Widziałam tylko czarny dym i jego; skakał w kółko i krzyczał jak szaleniec, przestraszył ludzi, przestraszył Tiba... — Zabolało ją gardło. Valon wziął ją za rękę.
— Odwagi, dziewczyno — powiedział. — Miałem kobietę w Pessik. Każdy z nas kogoś stracił.
— Z wyjątkiem oszusta — odrzekła gorzko Imrie. — Zabrał mój amulet, amulet mojej matki i chcę, żeby mi go oddał. Natychmiast!
— Nie myśl o tym, dziewczyno — upomniał ją Valon. — Może twoja rodzina uciekła. Do Colmery dotarło ostrzeżenie, do Pessik nie. Ale musimy się stąd wydostać. Ryle, co jeszcze wiesz o tunelach?
— A co z moim amuletem? — upierała się Imrie.
Wstając, Valon posłał jej srogie spojrzenie. Zagryzła wargę.
— Cóż — powiedział wolno Ryle. — Jeden z nich prowadzi w kierunku wzgórz za Colmerą, oddziela się od tego. Ale mój... mój ojciec powiedział, że ten tunel nie jest bezpieczny. Zabronił mi do niego wchodzić, ale nigdy nie powiedział, dlaczego.
— Ale to nasza jedyna szansa — rzekł Valon. — Nie wiem, jakie Zło tam tkwi, ale nie może być gorsze niż to, co dzieje się w Harkens. Dziewczyno, daj mi pochodnię i krzesiwo. Imrie podała mu, o co prosił.
— Ja nie pójdę — oświadczył magik. — Jeśli Prastarzy zaminowali wzgórza, nie wiadomo, co zostawili pod ziemią.
— Dobrze — zgodził się Valon. W ciemności rozbłysły iskry. Ryle, rozwiąż ich. Mogą uciekać sami.
— Zaraz, zaraz — powiedział szybko magik. — Nie możecie nas tu zostawić bez żadnej ochrony.
— Ach, tak? — zadrwił Valon. Hubka zapaliła się, przeniósł więc ogień na pochodnię.
Imrie mrugała w słabym świetle. Wszyscy wyglądali żałośnie obdarci i ubłoceni. Spojrzała na magika i jego ucznia. Chłopak też na nią popatrzył. Pod jego tuniką było wybrzuszenie.
— Kapitanie — powiedziała Imrie. — Chłopak coś ukrywa.
— Nie — zaprzeczył uczeń magika, ale Ryle złapał go i z fałdów jego ubrania wyciągnął torebkę. Był w niej bochenek chleba, plaster suszonego mięsa, butelka wina. Na butelce widniał herb Harkenów.
— Kolejne łupy — stwierdził Ryle.
— Te przynajmniej możemy zjeść. — Valon zgasił hubkę i schował resztę, wraz z krzesiwem do kieszonki u pasa.
— Mam trochę chleba — powiedziała Imrie. — I jabłko.
— Niewiele, ale na troje wystarczy — odrzekł Valon.
— Troje! — Magik z trudem wstał, nadal miał związane ręce. Troje! Nie możecie iść bez nas — mogę wam przecież pomóc, chronić was przed Prastarymi. Wiem, jak się z nimi obchodzić, na pewno zostawili coś w tych przeklętych tunelach. Pożałujecie, jeśli nie zabierzecie mnie ze sobą.
— Wątpię —powiedział Valon, patrząc na niego chłodno. — Ale to lepsze niż ryzyko, że jakoś się stąd wydostaniecie i sprowadzicie nam na kark wrogów.
— Nie zrobiłbym tego! Jak śmiesz...
— Zamilcz, złodzieju! — krzyknął Ryle, szturchając magika mieczem. — Valonie, mógłbym ich zabić od razu...
— Nie. Dość już dziś było śmierci — stwierdził kapitan. — A on może się nam przydać. Chodźcie. — Podał pochodnię Ryle’owi i podniósł jego miecz. Magik skulił się ze strachu, ale Valon tylko szarpnął za długie rękawy, uwalniając jego i chłopaka. Na ziemię wypadły następne łupy. Imrie podniosła jeden z nich.
— Mój amulet!
— Zostaw go, głupie dziecko! — Magik próbował wyrwać jej amulet, ale Imrie uciekła od niego i schowała się za kapitanem. — Oddaj, nawet nie wiesz, co to jest.
— Ach, tak? — powiedziała zaczepnie Imrie, bezpieczna za Valonem. — Myślisz, że jest cenny, prawda? Dla mnie jest wart więcej niż dla ciebie.
Twarz magika się rozjaśniła.
— Kupię go od ciebie — oświadczył. — Za więcej pieniędzy, niż możesz sobie wyobrazić. Oddaj go, zanim zrobisz sobie krzywdę.
— Krzywdę? Dlaczego?
— Oddaj mi go — powiedział chytrze magik. — Pokażę ci... Imrie potrząsnęła głową, ściskając amulet. — Ty głupia! — sięgnął po kulkę.
— Cisza! — rzekł Valon, dobywając miecza. — Nie mamy czasu na sprzeczki. Dziewczyna zatrzyma amulet, bo do niej należał przedtem. Jeszcze jedno słowo, magiku, a rozetnę cię na pół. I to powoli.
Magik cofnął się, strojąc miny do Imrie. Pokazała mu język, więc Valon skarcił ją spojrzeniem, a potem odwrócił się do Ryle’a.
— Wasza Wysokość zna drogę?
— Tak. — Ryle podniósł pochodnię i ruszył w głąb tunelu. Valon podniósł rękę, magik i jego uczeń poszli za Ryle’em, Valon i Imrie ruszyli za nimi. Dziewczyna wsunęła amulet do kieszonki; dotykała go dłonią — to ją trochę pocieszyło. Pochodnia rzucała odblaski na ciemne kamienne ściany.
Ryle uniósł pochodnię wyżej. Przeszył go dreszcz. Skalny korytarz przed nim był równy i szeroki, łagodnie schodził w dół. Zupełnie zwyczajny, pomyślał, ale na karku czuł nieprzyjemne ciarki — nie wiedział, dlaczego. Z tyłu słyszał kroki pozostałych: nerwowe dreptanie magika, sapanie ucznia, solidne, uspokajające podzwanianie butów Valona. Kroki dziewczyny były tak ciche, że nie odróżniał ich w hałasie. Zaczął o niej myśleć, starał się zapomnieć o niemiłym uczuciu. Nie pamiętał, żeby przedtem ją widział, chociaż musiał, bo pochodziła z Colmery; w Dolinie Harkens nie było innej wioski. Powiedziała, że magik jest oszustem, utrzymywała, że nic nie widziała podczas jego pokazu — co było przecież nonsensem, uznał Ryle. On widział potwory z dymu, jego ojciec też. Szybko odsunął tę myśl, w obawie, że się rozpłacze. Płacz, stwierdził rozsądnie, nie przystoi młodemu mężczyźnie, który mierzy się z wrogami i niebezpieczeństwami świata.
Tunel lekko się zwężał i skręcał w lewo. Ryle obejrzał go dokładnie, próbując przypomnieć sobie mapę, którą kiedyś pokazał mu ojciec; potem wzruszył ramionami i poszedł dalej. Dopóki tunel nie ma rozgałęzień, trzeba iść przed siebie.
Dziewczyna — Imrie, tak jej na imię. Ładne oczy jak na chłopkę. Młody mężczyzna musi mieć kogoś, kogo będzie ratował. We wszystkich najpiękniejszych pieśniach występowały bezbronne niewiasty, znajdujące się w ogromnym niebezpieczeństwie, ona też będzie musiała spełnić tę rolę, przynajmniej na razie. Oczywiście, nie jest całkowicie bezbronna —jej podróż do Zamku Harkenów świadczy o pewnej odwadze, ale chłopi są beznadziejnie gruboskórni w porównaniu z wyrafinowanym rycerstwem. Zresztą, tak czy inaczej będzie ją ratował.
— Ryle, stój — szepnął Valon. Ryle podskoczył, dobył miecza i obrócił się wkoło.
— Co się stało? Wrogowie? — zapytał. Magik i jego uczeń przykleili się do ścian tunelu; Valon potrząsnął głową, a stojąca za nim dziewczyna spojrzała na Ryle’a z zaciekawieniem. Jej sukienka była poplamiona błotem.
— Nie. Przegapiłeś tunel — powiedział kapitan, wskazując na ścianę. Drugi korytarz odchodził od pierwszego pod kątem prostym.
— Och — bąknął zakłopotany Ryle. — Zauważyłem go, ale... Cóż. Pobiegł do bocznego tunelu, wyciągnął rękę z pochodnią, żeby rozświetlić nową ciemność. Wilgotne ściany zalśniły w odpowiedzi.
— Na co czekamy? — zapytał ostrożnie magik. — Chodźmy.
— Cierpliwości, szarlatanie — mruknęła Imrie. — Jak myślisz, prowadzi w stronę lądu czy morza?
Ryle zmarszczył brwi, próbując sobie przypomnieć mapę. Valon ukląkł i końcem palca rysował linie na ziemi.
— Wejście było od wschodu — powiedział. — Pierwszy tunel prowadził na wschód i na północ, w kierunku Zamku Harkenów. Wróciliśmy nim, więc ten nowy musi prowadzić, na zachód i lekko na północ, jak sądzę. W głąb lądu, w kierunku Doliny Norris.
Jego słowa chyba rozjaśniły myśli Ryle’a, bo nagle zobaczył przed oczami mapę ojca, tak wyraźnie, jakby przed nim leżała.
— Tak — oznajmił podekscytowany. — A od niego odchodzi inny tunel, w kierunku morza — gdzieś tu. — Ukucnął i przesunął palcem po szkicu Valona. Dorysował inne linie, szybko i pewnie, potem się odchylił. — Oto mapa. Już wiem.
Valon spojrzał na niego i kiwnął głową.
— Magiku, czy masz papier?
Magik rozłożył ręce, potem spojrzał na Valona i na Ryle’a, z pewnością zastanawiając się nad możliwością zaprotestowania, wreszcie poszukał w swym obszernym ubraniu i wyjął rzeźbioną Księgę Dni wuja Betry i rysik Ryle’a. Uczeń znów się zaśmiał.
— Mam już dość tego hałasu, chłopcze — zauważył Valon. — Zrób tak jeszcze raz, a obetnę ci nos. Dziewczyno, masz wolne ręce. Umiesz rysować?
— Umiem także czytać — odpowiedziała Imrie urażona i wzięła od magika księgę i rysik. Uklękła, szybko przerysowała mapę do księgi i podała ją Ryle’owi. Pachniała wiosną, wilgotną ziemią i kwiatami.
— Pamiętam to — stwierdził, wstając i odsuwając się od niej na krok. Odwróciła się do kapitana, w wyciągniętych rękach wciąż trzymała księgę.
— Nie, dziewczyno, ty ją poniesiesz. My mamy już dużo rzeczy powiedział kapitan. Dziewczyna wetknęła księgę i rysik do torby, Ryle ruszył do nowego tunelu.
Nie minęło wiele czasu, jak korytarz zaczął skręcać, podłoga zrobiła się nierówna, na ścianach widać było ślady kilofów. Mrowienie w karku Ryle’a nasiliło się, nie pomogło nawet myślenie o bohaterskich czynach. Zwolnił, potem się zatrzymał. Serce waliło mu mocno.
— Ty też to czujesz, chłopcze? — zapytał magik. — Jest tu Zło, bardzo stare i bardzo podłe. — Wykonał szybki gest.
— Nie nazywaj mnie chłopcem — powiedział gniewnie Ryle. W migocącym świetle pochodni zdawało się, że magik łypnął na niego zadziornie. — Dla ciebie jestem panem Ryle. Wszyscy to zapamiętajcie.
— Oczywiście, Wasza Wysokość — odrzekł magik i skłonił się. Ryle spojrzał na niego, podejrzewając sarkazm. — Chciałem tylko powiedzieć, Wasza Wysokość, że czuję tu obecność starego Zła, nie zbadanego przez ludzi — niebezpiecznego, mój panie, bardzo niebezpiecznego. I złaknionego.
Ryle wzruszył ramionami. Valon nerwowo się rozejrzał.
— Bzdura — oświadczyła wyraźnie Imrie. — Wierutna bzdura, złodzieju. Kapitanie, czy czujesz coś takiego?
Valon zmarszczył brwi.
— Czuję coś, dziewczyno, coś niemiłego, jak w noc przed bitwą z przeważającymi siłami. Nie podoba mi się to.
— To jak przedzieranie się przez morskie rafy w nocy — dodał Ryle, mając na myśli poszarpane skały, które broniły wejścia do portu w Harkens. — W czasie przypływu i burzy.
— Ja nie czuję nic — stwierdziła Imrie. — Ale wiem, że to, co posuwa się za nami, jest o wiele bardziej niebezpieczne niż denerwujące sztuczki w ciemności. Uważam, że powinniśmy iść dalej. Już. — przerwała. — Wasza Wysokość. — dodała.
— Chipie dziecko — powiedział zagniewany magik. — Ona nie czuje Mocy, ale my tak, kapitanie, a jesteśmy ludźmi ze świata. Jeśli chcecie iść dalej, będziecie mnie potrzebować, bo tylko ja znam się na tych stworzeniach i tylko ja mogę nas bezpiecznie przeprowadzić.
Imrie prychnęła, ale Ryle i kapitan pokiwali głowami, chociaż niechętnie.
— Bardzo dobrze — wyraził zgodę Valon. — Ryle, daj mu pochodnię.
—Nie! To znaczy, nie jest to konieczne, czuję tę obecność i nie muszę jej widzieć — powiedział magik. — Idź przodem, panie, twe młode oczy są bystrzejsze niż moje stare. Ja wyczuję Moc Prastarych innym sposobem. — Magik zamknął oczy i zaprezentował minę świadczącą o wielkiej koncentracji, potem rozpostarł ręce i uniósł je, jakby macał przed sobą powietrze. Valon trzymał dłoń na rękojeści miecza, Ryle splótł ramiona i grupa ruszyła. Uczeń prowadził mistrza.
Tunel wciąż się zwężał, powała była coraz niżej. Ryle dobył miecza. Korytarz skręcił ostro w prawo, potem w lewo i nieoczekiwanie otworzył się na wielką komnatę pulsującą zielonym blaskiem. Ryle zatrzymał się nagle, pozostali skupili się za nim. Przez chwilę widział puste pomieszczenie i tunel, biegnący w dal; potem blask się nasilił, falował do samej powały. Pokazały się demony, ich głosy brzmiały bardzo groźnie. Potwory wywijały lancami i mieczami. Ryle krzyknął, pierwsza fala padła na piasek, bestie uwolniły się i rzuciły na niego.
— Uwaga na demony! — zawołał Ryle, odrzucając pochodnię i chwytając miecz oburącz. Ciął, ale w miejsce każdego zabitego potwora pojawiały się dwa następne. Za nim stał Valon. Wielki miecz kapitana wycinał szerokie bruzdy w szeregach demonów. Potem Ryle był zbyt zajęty, by patrzeć, bo nie kończące się fale wrogów rzucały się, gotowe pochłonąć ludzi w każdej chwili.
— Uwaga na demony!
Imrie, wciąż w tunelu, chwyciła pochodnię, która przeleciała koło niej. Trzymała ją wysoko, kiedy obok przebiegł Valon z nagim mieczem.
— Mieszkańcy Wielkiego Pustkowia! — krzyczał kapitan. — Uważajcie!
Magik i jego uczeń, po obu stronach mężczyzny z mieczem, rzucali kamieniami z podłogi. Serce Imrie mocno biło. Podeszła bliżej.
— Odsuń się, dziewczyno! — rozkazał srogo Valon. Zawahała się, zagryzła wargę. Przyćmione zielone światło groty ledwie ukazywało zarysy walczących mężczyzn. Ustawili się w klin, miecze Valona i Ryle’a błyskały i kręciły się jak sierpy podczas żniw. Magik, wyraźnie przerażony, rzucał kamień po kamieniu, a jego uczeń zwijał się i robił uniki, jakby coś go atakowało. Imrie potrząsnęła głową i uniosła wyżej pochodnię. Zmrużyła oczy.
— Wciąż nadchodzą! — zawołał Ryle.
Imrie widziała tylko plecy okryte kolczugami i błysk poruszających się ostrzy.
— Magiku, zrób coś! — rozkazał kapitan. — Dziewczyno, zastąp go.
Imrie chwyciła pochodnię obiema rękami i skoczyła w przód, prawie wpadając na magika, który się odsuwał. Chwycił jej sakiewkę.
— Daj mi to! — krzyknął.
Imrie odepchnęła go. Spojrzał na nią dziko i podniósł ręce.
— Jeśli zginiemy, to z twojej winy! —powiedział i zaczął szaleńczo wykrzykiwać zaklęcia; jego rękawy powiewały niczym postrzępione flagi. Imrie chwyciła pochodnię jak pałkę i weszła do groty, szukając wzrokiem wroga.
Nie zobaczyła nikogo. Przed nią grota rozszerzała się, a potem zwężała w tunel; w jej środku stał niewielki głaz, nie większy niż bochenek chleba, z którego emanowało nieprzyjemne zielone światło. Imrie zamrugała, opuściła pochodnię.
— Broń się! — krzyknął Ryle i zaklął. Ciął mieczem tak blisko niej, że odskoczyła.
— Ależ tu nic nie ma — stwierdziła. Mężczyźni, krzycząc i wywijając bronią, zignorowali ją. Magik kręcił się w chmurze zaklęć i rękawów.
— Nie uważam, żeby to było zabawne — dodała. — I nie dam się przestraszyć, więc przestańcie.
Jednostronna walka trwała, jakby nie padły te słowa. Imrie wzięła głęboki wdech i podeszła bliżej.
— Schwytały Imrie! — wrzasnął Ryle. Nie zwróciła na niego uwagi. Niewidzialna siła naciskała jej skórę, jakby powietrze gęstniało w miarę zbliżania się do zielonego kamienia; płomień pochodni drżał i słabł, wreszcie prawie wcale nie dawał światła. Imrie nie widziała już drogi. Niechętnie cofnęła się, aż pochodnia rozbłysła silniej.
— Uciekła im! — krzyknął Valon. — Dobrze, dziewczynko, schowaj się za mnie.
Imrie spojrzała na niego i potrząsnęła głową. Ruszyła w bok jaskini. Powietrze było gęste, ale dało się przez nie przejść; kiedy Imrie obeszła już pół groty, przystanęła, zagryzła wargę i odwróciła się, żeby spojrzeć na swych towarzyszy. Wyglądali komicznie, ale nagle zobaczyła, że Valon i Ryle odwrócili się do siebie, tak że w każdej chwili ich miecze mogły się spotkać; teraz nie groziło im niebezpieczeństwo ze strony niewidzialnych wrogów, lecz od własnej broni. Podbiegła do nich.
— Ryle! Kapitanie! Boją się ognia! — krzyknęła, w nagłym przebłysku. — Boją się ognia! Za mną!
Valon spojrzał na nią zaskoczony. W tym momencie jeden z rzucanych przez czeladnika kamieni ugodził go ramię. Kapitan chrząknął, Ryle podniósł na niego miecz.
— Ryle! — wrzasnęła Imrie. — Uważaj, za tobą! Chłopcze, osłaniaj magika!
Ryle odwrócił się od kapitana, jego twarz była blada i mokra od potu.
— Tędy! — wrzasnęła. — Widzisz, jak przede mną uciekają? Chodźmy, kapitanie. Panie, droga wolna! Wycofaj się!
Valon przerzucił miecz do lewej dłoni i odwrócił się do Ryle’a.
— Kapitanie! W prawo! — krzyknęła Imrie. Kiedy się obrócił, chwyciła go za płaszcz i pociągnęła z powrotem. — Magiku! Za nami!
W tej chwili z wirującej sylwetki magika wystrzelił kłąb gęstego, czarnego dymu; pozostali powitali go krzykiem.
— Chodźcie! — darła się Imrie. — Tędy!
Poganiając, krzycząc, wskazując wyimaginowanych wrogów, żeby jej towarzysze nie pozabijali się nawzajem, Imrie poprowadziła ich bokiem groty, jak najdalej od zielonego kamienia. Dym drapał jaw gardło, ale nie przestała wrzeszczeć, dopóki grota się nie zwęziła, a tunel nie skręcił. Zielone światło zniknęło, powietrze się rozrzedziło. Imrie westchnęła z ulgą, potem zauważyła, że pozostali wciąż są za nią, biją się i okropnie hałasują. Zawróciła, chwyciła Ryle’a za koszulę i odciągnęła go w tył. Zachwiał się, krzyknął, potem spojrzał dookoła, mrugając. Odciągnęła też kapitana, sprawdziła, czy nie rzucą się na siebie, i poszła po magika. Ten wpadł na Ryle’a, obaj upadli na podłogę. Valon schylił się, żeby ich podnieść, a kiedy Imrie odwróciła się, żeby przyprowadzić strażnika, wybuchło przed nią światło, po którym natychmiast nastąpiła ciemność.
— Nie trzeba było rzucać w nią kamieniem — powiedział ktoś, kiedy się budziła. Świat pulsował rytmicznie. Z każdym uderzeniem jej głowa gotowa była rozpaść się na dwoje. Dziewczyna jęknęła.
— Myślałem, że jest... — głos ucznia się załamał.
Czym? — pomyślała oszołomiona Imrie. Otworzyła oczy, zobaczyła poplamiony błotem błękit tuż przed swoim nosem i znów zamknęła oczy.
— Stop — wyszeptała.
— Ach! — Valon zatrzymał się i delikatnie opuścił ją na ziemię.
Imrie znów jęknęła i zakryła twarz rękami. Żołądek miała ściśnięty.
— Poczekaj chwilę, dziewczyno — powiedział kapitan. — To cię nie zabije, mimo że na pewno masz takie wrażenie.
— Proszę — usłyszała głos Ryle’a. — Napij się.
Powąchała alkohol, odwróciła się ostrożnie i usiadła. Ku jej zdziwieniu głowa została na swoim miejscu. Płyn miał ostry smak i palił gardło, ale od razu poczuła się lepiej. Ryle ukląkł przy niej, przyglądając się. Magik ostentacyjnie się odwrócił. Imrie wsunęła rękę do kieszeni i zamknęła palce na amulecie.
— Ratunek, co? — powiedział Ryle. — Było gorąco, ale wyciągnąłem cię całą.
— Uratowałeś mnie? — zapytała z niedowierzaniem Imrie. Ryle wyglądał na obrażonego.
— Oczywiście — odparł. — Na pewno nie pamiętasz, bo dostałaś w głowę. Tam, w grocie, kiedy otoczyły cię demony. Wyniosłem cię dodał z dumą.
Stojący za nim Valon cmoknął.
— Wszyscy cię uratowaliśmy — rzekł łagodnie. — Istotnie Jego Wysokość Ryle zdziałał najwięcej...
— Już cię miały — powiedział uczeń. — Musieliśmy o ciebie walczyć.
— Zostałaś otoczona — przerwał Ryle, spoglądając z ukosa na chłopaka. —1 już prawie wyszliśmy, ale znów cię złapały i jeden z nich cię uderzył.
— Ja też się przydałem — stwierdził zdecydowanie chłopak. Magik go szturchnął.
— Żadne z was by się nie uwolniło, gdyby nie mój e czary — oświadczył. — Odstraszył je potwór z dymu; gdybym go nie wyczarował, wciąż byśmy tam byli, walczący albo już martwi. Gdybym miał amulet tej głupiej dziewczyny, mógłbym zniszczyć wszystkie.
— Idioci! — krzyknęła Imrie. — To ja was uratowałam, każdego po kolei. To ja was stamtąd wyprowadziłam.
— W pewnym sensie, dziewczyno — burknął Valon.
— W pewnym sensie! Staliście tam wszyscy, tnąc powietrze i prawie siebie nawzajem. Kapitanie, co się stało z pana ramieniem?
Valon skrzywił się i dotknął prawego ramienia.
— Jeden z nich przebił się przez moją gardę — powiedział ponuro.
— Jeden z których?
— Oczywiście bandytów z Wielkiego Pustkowia. — odrzekł kapitan.
Imrie chrząknęła.
— A ty, panie? — zapytała. — Widziałeś demony, prawda?
— Jak możesz wątpić? — oburzył się Ryle, groźnie patrząc na kapitana. — To były demony, Valonie, wielkie, poszarpane demony, z pazurami jak zielone sztylety. Musiałeś je widzieć.
— Widziałem mieszkańców Wielkiego Pustkowia, chłopcze — powiedział ostrożnie kapitan. — Ludzi, nie demony, chociaż sposób, w jaki walczyli, był zaiste demoniczny.
— A wy — Imrie zwróciła się do magika i chłopca. — Co widzieliście? Chłopów z pałkami i pomyjami, wyganiającymi was z wioski?
— Nic takiego — odparł magik, wyglądał na oburzonego. — Tu nie jest bezpiecznie, mój panie, powinniśmy ruszyć dalej.
— A ty, dziewczyno? — zapytał Valon.
— Widziałam grotę, w której był duży, zielony kamień; im bliżej podchodziłam, tym powietrze stawało się gęstsze. Widziałam was czterech, tnących na oślep, krzyczących, kręcących się i niemal zabijających się nawzajem. Wmówiłam wam, że nieprzyjaciele boją się ognia i wyprowadziłam was z groty.
— To absolutnie bez sensu — powiedział gniewnie Ryle, podrywając się na nogi. — Magiku, masz rację. Chodźmy. — Ruszył, trzymając przed sobą pochodnię. Magik i chłopak poszli za nim. Valon wyciągnął rękę, żeby pomóc Imrie wstać.
— I co, kapitanie? — zapytała Imrie.
— Nie wiem, dziewczyno — odparł kapitan Jego twarz zniknęła, bo pochodnia odsunęła się dalej. — Muszę to przemyśleć.
Poszli za pozostałymi.
— Może — powiedział po chwili kapitan — nikt z nas nie widział tam prawdy. Są miejsca, gdzie ludzie dostrzegają to, co chcą zobaczyć. Ale ty nie widziałaś nic. Nie rozumiem.
— Nie widziałam też dymnych potworów szarlatana — oświadczyła Imrie i wyprzedziła go. Żadnej wyobraźni, pomyślała. Cóż, jeśli to sprowadza się do mieszkańców Wielkiego Pustkowia i demonów, bardzo się cieszę, że mi jej brak. Wsunęła rękę do kieszeni i chwyciła amulet, znajdując pocieszenie w jego wytartym kształcie.
Wszyscy zgodnie twierdzili, że nie zgadzają się co do mieszkańców groty i nie mówili o nich więcej, chociaż Imrie wciąż była oburzona, że nikt nie docenił jej zwycięstwa.
Valon kazał się zatrzymać. Rozłożyli się na kamienistym gruncie, podzielili się nędznym posiłkiem złożonym z chleba i plasterków jabłka, popili łyczkiem wina.
— Odpoczniemy, spróbujemy się przespać — nakazał kapitan. Ja obejmę pierwszą wartę, potem Ryle, potem... — Spojrzał z powątpiewaniem na magika i powiedział: — Potem ruszymy dalej. Powinniśmy być niedaleko końca tunelu, chyba że się zgubiliśmy.
— Nie sądzę — stwierdził Ryle. — Szliśmy według mapy. Chyba że mapa mojego ojca była niekompletna, w co wątpię. To była bardzo, bardzo stara mapa.
Valon chrząknął i zgasił pochodnię.
— Przekonamy się rano — zauważył. — Na Wieczny Płomień, wolałbym już morskie potwory, byle się wreszcie wyrwać z tych skał. Śpij, Wasza Wysokość, obudzę cię na wartę.
Imrie odsunęła mniejsze kamienie, oczyściła nieco podłogę tunelu. Było tak ciemno, że nie miało znaczenia, czy otworzyło się oczy, czy zamknęło. Cichutko wyjęła amulet z kieszeni, przyczepiła do niego łańcuszek i zawiesiła go na szyi, potem położyła się; poczuła się trochę lepiej. Magik nie odważy się go ukraść — a może? Naciągnęła płaszcz na ramiona i położyła się. Potem się odwróciła, podłożyła płaszcz pod głowę, znów go wyciągnęła, obróciła się na plecy, wyprostowała się, znowu zwinęła, wreszcie usiadła.
— Nie możesz spać? — szepnął Valon. — To stań ze mną na warcie.
Przesunęła się w kierunku, skąd dochodził głos, prawie podeptała chłopaka i usadowiła się za Valonem. Pachniał skórą, potem i metalem. Był to krzepiący zapach. Powietrze ani drgnęło.
Po chwili usłyszała cichy brzęk metalu, kiedy Valon się poruszył.
— Nie jesteś z Doliny Harkens, prawda? — szepnął.
Imrie potrząsnęła głową i powiedziała:
— Nie, kapitanie. Z Doliny Menas, przyjechałyśmy tu po napaści.
— Przyj echałyśmy?
— Moja ciocia... — Przerwała, nagle zacisnęło jej się gardło. Ciocia Melia. Siostra mojej matki. To ona mnie tu sprowadziła.
— Do Colmery. Nie trać nadziei. Dostali ostrzeżenie, może uciekli.
Imrie nie odpowiedziała, zaprzątnięta natrętnymi myślami o wielkich morskich potworach i ich nienaturalnym świetle. Szybko się podniosła.
— Na co uważamy?
— Na wszystko. Na coś... Jak w grocie. Nie zobaczymy tego, ale poczujemy. Ale czy ty...
— Chyba nie — odrzekła Imrie. — Jora... moja przyjaciółka Jora, z Colmery... — Znów musiała przerwać. Valon znalazł jej dłoń, pogłaskał. Imrie wzięła głęboki wdech. — Jora mówi, że nie mam wyobraźni, dlatego nie zobaczyłam potworów z dymu.
— Ani demonów, ani bandytów z Wielkiego Pustkowia, cokolwiek to było. — powiedział Valon. — Ale widziałaś skałę, prawda? Zieloną skałę.
— I coś czułam, jakby ciężkie powietrze, które nie pozwoliło mi się zbliżyć do kamienia — wyznała Imrie. — Kiedy próbowałam, było tak, jakbym poruszała się w gęstym syropie, aż wreszcie wcale nie mogłam się posuwać do przodu.
— Zatem coś poczułaś — skonstatował kapitan. —1 to, co widziałaś, było pewnie prawdziwe. My widzieliśmy iluzje, spowodowane przez tę skałę i Prastarą, żeby nas zmylić, sprowadzić na nas to, czego najbardziej się boimy. — Nagle się zaśmiał. — Albo nie masz wyobraźni, albo nie zaznałaś strachu.
— Nie — odparła Imrie. — Boję się wielu rzeczy, na przykład morskich potworów albo tego, że skaleczę się sierpem, albo że dorosnę i będę musiała poślubić Postena lub Meta, syna kowala, a potem się zestarzeję i będę zmęczona i siwa jak moja ciocia. Gdyby to coś chciało naprawdę mnie przestraszyć, mogłoby mi pokazać dziesięć tysięcy chłopów, myślących o małżeństwie.
Valon znów się zaśmiał.
— Może to błogosławieństwo, że nie masz wyobraźni. Może to ty nas uratowałaś, kiedy walczyliśmy z wymyślonymi nieprzyjaciółmi.
— Ja, a nie magik? — zapytała sarkastycznie.
— Nie bądź dla niego zbyt surowa — odpowiedział Valon. — Spędziłem wiele lat przy granicy, walcząc z opryszkami z Wielkiego Pustkowia. Po pewnym czasie nauczyliśmy się, że nie należy gardzić Mocą, zwłaszcza kiedy jest po naszej stronie. Dlatego właśnie schroniłem się tu, w Harkens, dość daleko od wszystkiego, tu, gdzie do Mocy nikt nie odnosi się ze strachem, jak w pozostałej części Wyżyny Hallack. Nie mam Mocy — dodał. — Po prostują szanuję. I podejrzewam, że gdybyś kiedyś napotkała prawdziwą Moc, widziałabyś ją tak jak my. Może nawet pewniej. Nie zapominaj jednak o magiku. To złodziej.
Imrie dotknęła talizmanu.
— Dlaczego tak bardzo chce talizmanu mojej matki? Dla mnie jest bardzo cenny, ale dla niego?
—Nie wiem, dziewczyno. Magicy są dziwni. — Kapitan zamilkł na chwilę. — Czy ten amulet może sprawić, że stanie się coś osobliwego?
Imrie zastanowiła się.
— Nie — odpowiedziała wreszcie. — Czuję się dobrze, kiedy mam go przy sobie, źle, kiedy nie mam. Pewnie dlatego, że należał do mojej matki, nic więcej mi po niej nie zostało. A Tib... Tib go nie lubił, mówił, że amulet mu ucieka. Ale Tib był, jest, tylko dzieckiem, wymyśla sobie różne rzeczy.
Valon prychnął.
— W takim razie nie myśl już o tym. Mamy dość problemów, ten może zaczekać. — Zajął się czymś, potem znów dotknął dłoni Imrie.
— Proszę, zrób sobie z tego poduszkę i prześpij się. To był długi dzień, może jutro będzie jeszcze dłuższy.
Imrie posłusznie się położyła, oparła głowę na zwiniętym płaszczu Valona. Słyszała w pobliżu jego cichy oddech. Uspokojona, pogrążyła się we śnie bez snów.
Ryle’owi wydawało się już, że zostaną w podziemiach na zawsze, kiedy zobaczył przed sobą blask, tak słaby, że przypisał go zmęczeniu swych oczu. Potem, łapiąc oddech, zastanawiał się, czy przed nimi znajduje się następna grota, pełna potworów, z którymi stoczy walkę, a Imrie znów będzie niezadowolona. Zatrzymał się. Valon stanął za nim.
— Widzę — powiedział cicho kapitan. — Zostań tu, przyjacielu, ja się rozejrzę.
Valon ruszył w kierunku światła, a Imrie podeszła do Ryle’a. Chciał się odsunąć, ale zwalczył to uczucie. Wciąż pachniała kwiatami i słońcem, wciąż była ładna, ale nic z tego, absolutnie nie sprawdzała się w roli panny w niebezpieczeństwie. Imrie zmrużyła oczy.
— Przynajmniej... — szepnęła — ...nie jest zielone. Nie sądzę, żebym zniosła kolejną taką bitwę...
Tak już lepiej, pomyślał Ryle.
— ...nie wybuchając śmiechem — dokończyła Imrie.
Wściekły Ryle zrobił dwa kroki do przodu. Czuł mrowienie w karku. Valon wracał środkiem tunelu.
— Wydostaliśmy się — oświadczył cicho. — Na jakieś wzgórza. Tunel otwiera się nad doliną, będziemy więc musieli przeprowadzić zwiad. Zgaście pochodnię i chodźcie. I ani słowa, pamiętajcie, nie wiemy, gdzie jest wróg.
Ryle poczuł skurcz w żołądku, kiedy przypomniał sobie ogromne potwory kroczące przez dolinę, śmiercionośne błyskawice i grzmoty, które trzęsły zamkiem. Potem zdecydowanie wyprostował ramiona i poszedł za kapitanem.
Tunel skończył się w lesie, w gąszczu drzew i krzewów porastających wzgórza. Valon poprowadził ich do skalnego wzniesienia parę kroków dalej. Wszyscy mrugali: oślepiało ich światło słońca. Ryle spojrzał na swych towarzyszy. Byli jeszcze bardziej obdarci, niż się spodziewał, ich poszarpane ubrania i twarze były tak brudne, że nawet symbole na rękawach zniknęły pod warstwą brązowego błota. Valon znów ich zostawił. W całej dolinie panowała cisza, Ryle uświadomił sobie, że nawet ptaki nie śpiewają.
Valon wrócił. Z jego miny trudno było coś wyczytać. Pokazał ręką, że powinni się przemieszczać na zachód, wyżej na wzgórza. Ryle potrząsnął głową.
— To moja dolina — szepnął. — Chcę zobaczyć.
— Nie rób tego, przyjacielu — odpowiedział równie cicho Valon.
— Ja też chcę — oświadczyła Imrie. — Moja rodzina... Valon westchnął.
— Idźcie więc oboje — zgodził się niechętnie. — Macie prawo. Ale kryjcie się za kamieniami, w pobliżu mogą być zwiadowcy. Ja zostanę z tymi dwoma.
Magik skrzywił się i odwrócił wzrok, urażony. Jego pomocnik drzemał skulony na leśnym poszyciu. Ryle i Imrie poszli po ledwie widocznych śladach Valona, przez gęsty zagajnik i skalny komin. Komin ten otwierał się na płaskowyż, po którym szli, aż idący przodem Ryle podniósł ręce. Po chwili oboje unieśli głowy.
Z początku Ryle myślał, że przebyli góry i dostali się do następnej doliny; nagle ścisnęło go w gardle — rozpoznał zarys wzgórz. Wioska Colmera zniknęła, zostało po niej spalone pustkowie; świeżo obsiane pola zmieniły się w błota, lasy w płonące patyki. Nad doliną wisiała ciemna chmura dymu, wszędzie pełzały morskie potwory, pozostawiając za sobą zniszczenie. Pośród ruin poruszali się mężczyźni. Mieli dziwne ubiory. Ludzie i potwory wdrapali się na szczyt wzgórza między Colmera a morzem, gdzie najwyraźniej był ich obóz. Ryle nie widział ludzi z wioski, ale nagle zauważył pole za zwęglonymi oborami, gdzie ludzkie ręce i nogi walały się po ziemi. Zrobiło mu się słabo; spojrzał na Imrie i w jej twarzy zobaczył odbicie własnego szoku. Dotknął ramienia dziewczyny. Odwróciła się szybko i schowała twarz w jego tunice. Drżała. Ryle zawahał się, potem uścisnął ją mocniej.
Żaden minstrel nigdy nie opisał straszliwszego pola bitwy, potworniejszej jatki. Ryle zrozumiał, że na świecie są rzeczy gorsze niż potwory, smoki i magia. Nie ma chwały, pomyślał, w zwracaniu miecza przeciwko monstrom, które zioną ogniem i pożerają całe doliny tylko głupota i obietnica szybkiej, niechlubnej śmierci. Za zwaloną ścianą zobaczył ruch; po chwili wyłoniła się kolumna żołnierzy. Ludzie otoczyli jednego z potworów; dwóch z nich wdrapało się na jego boki, potem weszli do wnętrza. Ryle dotknął ramienia Imrie; podniosła głowę i spojrzała. Potwór gwałtownie ruszył; ogromna rura na jego grzbiecie przesunęła się w lewo i tak została. Inne maszkary również ożyły, popełzły przez dolinę do drogi do Norris. Imrie i Ryle spojrzeli po sobie, zdziwieni, potem rzucili się w dół. Biegli, aż dolina zniknęła im z oczu. Razem dobiegli do Valona.
— To wcale nie są potwory — powiedział Ryle cichym, lecz gniewnym głosem.
— Aye — rzekł Valon. — Widziałem w nich ludzi, zanim weszliśmy do tunelu, i teraz, przy Colmerze. Ale jeśli to nie potwory...
— Nie sądzę, żeby były żywe. Są jak... jak.. .Nie wiem, czym są, ale jeśli panują nad nimi ludzie, to znaczy, że można je powstrzymać. Musimy to zrobić. — Valon potrząsnął głową, ale Ryle podniósł rękę. — Nie, posłuchaj mnie. Zbierają się u stóp wzgórz, znalazły drogę do Doliny Norris. Nie możemy pozwolić... Na pewno jest coś, co możemy zrobić.
— Beze mnie — powiedział głośno magik.
— Cicho, idioto. — Valon zatkał mu usta ręką. — Chcesz, żebyśmy wszyscy zginęli?
— Wy je zatrzymajcie — szepnął sztukmistrz. — Ja i chłopak pośpieszymy do Norris, ostrzec mieszkańców.
— Złapią was — ostrzegła Imrie. — I opowiecie im o nas, zanim was wykończą.
— Przestań! — szepnął wściekle Valon. — Bo wszystkich nas złapią przez ten hałas. Najpierw wejdźmy wyżej, dalej od nich, potem porozmawiamy.
Po chwili byli już w drodze. Ryle szedł na przedzie. Często polował na tych wzgórzach; znalazł niewyraźne ślady jelenia, rwące potoki, które zaprowadziły ich wyżej na północ. Dolina została za nimi. Późnym wieczorem weszli do małego zagajnika; Valon uznał, że odeszli już dość daleko. Noc była zimna, stali więc blisko siebie. Nie rozpalili ogniska z obawy, że światło może sprowadzić wrogów.
— Valonie, musimy coś zrobić — powiedział Ryle, kiedy kapitan rozdzielał jedzenie. — Jeśli dotrą do Doliny Norris, znajdą się na głównym szlaku handlowym...
— Myślałem o tym, przyjacielu — oświadczył Valon z ustami pełnymi chleba. Przełknął. — Zgadzam się, ale co może nasza piątka przeciwko tak ogromnej sile? Z taką bronią? Widziałeś dolinę, a raczej to, co z niej zostało. Nie ma mowy, żebyśmy ich pokonali. Nasza jedyna nadzieja to dotrzeć do Norris przed nimi; Betry powinien przygotować żołnierzy.
— Wątpię — odparł Ryle. — Poza tym droga do Zamku Norris zajmie nam trzy dni, nawet jeśli będziemy biec. Jak myślisz, jak szybkie są te potwory? Będą tuż za nami, jeśli nas nie wyprzedzą.
— Możemy ominąć Dolinę Norris — powiedział magik. — Moglibyśmy im uciec...
— I zostawić wszystkie okoliczne doliny w ruinach? — odrzekł Ryle. — Nie, musimy zatrzymać wrogów tu, w Harkens. Nawet jeśli trzeba będzie dokonać cudu.
— Może nie cudu — powiedziała powoli Imrie. — Może wystarczy nam magia.
— Magia! — sarknął magik. — Moje zapachy i proszki, panienko? Myślałem, że w to nie wierzysz.
— Ja tylko nie wierzę w ciebie — odparła Imrie. — Kapitanie, Wasza Wysokość, posłuchajcie mnie chwilę. Kapitanie, zeszłej nocy powiedziałeś, że wierzysz w to, co mówiłam o grocie i o zielonym kamieniu. Nie, chwileczkę, pozwól mi dokończyć. Przypuśćmy, że kamień, który widziałam, naprawdę wywołuje iluzje, przekonuje każdego, że widzi to, czego najbardziej się boi — bo przecież każdy z was widział co innego, prawda?
Ryle niechętnie pokiwał głową, podobnie jak inni. Imrie odetchnęła głęboko.
— Wydaje mi się, że skoro zrobił to wam, to samo zrobi wrogom może zaczną walczyć między sobą, do czego omal nie doszło między wami. W takim przypadku nie potrzebowalibyśmy armii, tylko kamienia.
— Przypuśćmy, że to może być prawda — powiedział magik. Zapewne zamierzasz zwabić wrogów do tunelu? Morskie potwory i ludzi? Powodzenia, dziecko, ale mnie to nie interesuje.
— Moglibyśmy wynieść kamień — zaproponowała Imrie. — Nie jest bardzo duży, i...
— Wynieść! — prychnął magik i skrzyżował ramiona. — To nie jest jakiś tam kamień, dziewczyno. To głaz Prastarych. Przypuszczam, że jesteś dość silna, żeby radzić sobie z Prastarymi?
—Nawet gdyby taki plan się powiódł — powiedział Valon — sama mówiłaś, że nie mogłaś podejść do kamienia. A my z pewnością tego nie zrobimy; od razu zobaczymy nasze potwory czy bandytów z Wielkiego Pustkowia. Dobry pomysł, dziewczyno, ale nie sądzę, byśmy mogli z niego skorzystać.
Imrie zagryzła wargę. Ryle z zastanowieniem przyglądał się magikowi.
— Może jednak dałoby się posłużyć magią— oświadczył. — Magiku, gdybyś wyczarował wśród nich potwora z dymu...
Magik zmarszczył czoło, potem jego twarz się rozjaśniła.
— Może bym i mógł, Wasza Wysokość — rzekł powoli — ale to by nic nie dało. Chyba że pożyczyłbym więcej Mocy. Wtedy, jak sądzę, mógłbym tego dokonać.
— Pożyczyć Moc? — powtórzył Ryle. — Od kogo?
— Od niej. — Magik wskazał palcem na Imrie. Spojrzała na niego. — Z jej amuletu. To głupie dziecko nie wie, co ma w posiadaniu, i tak czy inaczej nie będzie w stanie tego wykorzystać. Ale ja umiem się posługiwać amuletem, więc będę mógł uratować nas, Norris i wszystko.
Wszyscy zaczęli mówić jednocześnie, aż Valon uciszył ich klaśnięciem w dłonie.
— Po kolei — upomniał zdecydowanym tonem. — Magiku, powiedz, co wiesz o tym amulecie, i to natychmiast. Tym razem całą prawdę.
— Ale i tak go nie dostanie — wtrąciła szybko Imrie.
— To tylko błyskotka — stwierdził magik, rozkładając ręce. Valon wysunął kawałek miecza z pochwy, magik zrobił dziwną minę. — No, dobrze, to coś więcej niż błyskotka. Pochodzi z Wielkiego Pustkowia, to pozostałość po Prastarych. To dobra rzecz, nie ma w niej Zła, zapewniam cię, kapitanie, ale skupia Moc — jeśli ktoś ma Moc, od której mógłby zacząć. Ja mam Moc, ona nie. Talizman marnuje się przy niej.
— Jak skupia Moc? — zapytała Imrie, ale kapitan przerwał.
— Opowiedz o swojej Mocy, magiku — nakazał.
Magik z nieszczęśliwą miną patrzył na miecz Valona.
— Dobrze, ale nie podnoś go na mnie — powiedział. — Wychowałem się na Wielkim Pustkowiu, moi rodzice byli biedakami. Matka trochę znała się na magii — nic poważnego, rozumiesz, tylko drobiazgi na własny użytek, które przekazała mnie. To nie jest łatwe życie; kiedy dorosłem na tyle, żeby przyjechać z ojcem do Krainy Dolin i sprzedawać metale, które znajdowaliśmy, uznałem, że życie tam jest łatwiejsze, to wszystko. Zostałem. Musiałem jakoś zarabiać na życie, więc nauczyłem się różnych sztuczek. Zupełnie prosta i niewinna historia.
— Z ilu dolin cię wygnano? — zapytał Valon. — Na wyżynie Hallack nikt specjalnie nie lubi magii, zwłaszcza gdy kryje się za nią człowiek.
— Wiem — zgodził się magik. — Dlatego właśnie rozwinąłem mój... moje inne umiejętności. Ale jestem obdarzony Mocą i gdybym miał coś, co pomogłoby mi ją skupić, jak na przykład ten amulet...
— Byłbyś jeszcze bardziej chciwy i pozbawiony skrupułów niż teraz — stwierdził Ryle.
— Czekajcie! — krzyknęła Imrie, podrywając się na nogi. — Skąd wiecie, że ja nie mam Mocy? Zielona skała na mnie nie wpłynęła, prawda? Nie sprawiła, że zobaczyłam iluzje. Może to też Moc? Skąd wiecie, że nie?
Magik zrobił gest pogardy. Ryle podniósł rękę.
— Może ma rację — powiedział powoli. — Zdaje się, że jest wiele rzeczy, o których nie śpiewają w pieśniach, może to jedna z nich.
— A jeśli moja Moc polega na tym, że nie ima się mnie magia, i jeśli amulet pomoże mnie, nie magikowi, powinno mi się udać wynieść kamień z tunelu — oświadczyła Imrie. — Kapitanie, Wasza Wysokość, na pewno warto spróbować. To plan lepszy niż każdy inny, nawet jeśli nie zadziała i tak nie pogorszy sytuacji.
— Ani nie polepszy — odparł Valon. — Dziewczyno, pokaż mi amulet.
Słońce już prawie zaszło, towarzysze mrużyli oczy w półmroku, kiedy Imrie niechętnie zdjęła amulet z szyi i rzuciła go na dłoń kapitana. Natychmiast ześliznął się z palców i upadł w piasek. Imrie go podniosła.
— Nie rzuciłem go — powiedział kapitan miękko. — Sam się poruszył.
— Pozwólcie mi spróbować — zażądał podniecony Ryle. Imrie ostrożnie położyła amulet na jego ułożonej w miseczkę dłoni. Ryle patrzył ze zdziwieniem, jak amulet wspina się po niej i spada bokiem.
— Ciocia Melia mówiła, że on ucieka — powiedziała Imrie, lekko przepraszającym tonem. Wzięła go z powrotem. Leżał na jej dłoni.
Magik wyciągnął rękę.
— Ja go utrzymam — oznajmił pewnym głosem. Palce Imrie zacisnęły się na amulecie. — A jeśli zdołam, kapitanie, to będę go używał, musisz się zgodzić. W przeciwnym razie stanie się tak, jakbyśmy włożyli miecz w ręce dziecka albo głupca. Kogo wybrałbyś na swego obrońcę?
On ma rację. Wiem, że cię to boli, ale musisz mu go dać.
— Dziewczyno — rzekł Valon.
Imrie zamrugała. Ryle ujrzał w niej nagle małą dziewczynkę, brudną i zmęczoną, załamaną jak on sam, zmuszoną oddać jedyne wspomnienie szczęśliwszych czasów. Impulsywnie pochylił się i dotknął jej policzka.
— Dostaniesz go z powrotem, Imrie — powiedział. — Kiedy to wszystko się skończy, jeśli przeżyjemy, przyrzekam, dopilnuję, żeby do ciebie wrócił.
Dziewczyna spojrzała na niego, w jej pięknych oczach pojawiły się łzy. Potem zacisnęła usta i otworzyła dłoń.
Amulet wahał się chwilę, potem zawisł nieruchomo. Magik szybko wyciągnął rękę. Złapał talizman za zniszczony łańcuszek. Drugą dłoń zamknął na kulce.
— Aha! — powiedział. — Widzicie!
— On go nie trzyma! — wykrzyknęła Imrie. — Trzyma łańcuszek, pewnie w ten sposób go ukradł! Niech złapie, jak trzeba.
— Zaczyna mnie już to męczyć — oświadczył Valon. — Puść łańcuszek, magiku, i uznaj, że dość tego przekomarzania się.
Klnąc pod nosem, magik wypuścił z palców łańcuszek. Przez chwilę miał dziwną minę, potem nagle wrzasnął. Jego dłoń się otworzyła. Amulet upadł, a magik próbował wcisnąć paluchy do ust. Imrie chwyciła talizman i przycisnęła go do piersi.
— Mówiłam ci, że jest mój. A może twój uczeń też zechce spróbować?
Magik wyciągnął rękę z ust i uważnie ją obejrzał.
— Nigdy przedtem tego nie robił — szepnął.
Imrie chrząknęła i pomachała amuletem uczniowi, który potrząsnął głową, kryjąc ręce w resztkach rękawów. Ryle spojrzał na pozostałych. Prawie nie widział ich twarzy, bo ostatki światła słonecznego zgasły. Wschodzący księżyc rzucał na wszystkich lekki blask.
— Kapitanie? — powiedziała Imrie. — Wasza Wysokość? Chcecie wypróbować mój pomysł?
— Spróbujemy — oświadczył zdecydowanie Ryle. — Dość już przeszliśmy. Nie chcę, żeby minstrele śpiewali, że Dolina Harkens upadła bez walki. Kapitanie, jesteś ze mną?
— Jestem z tobą — odrzekł Valon, podnosząc się. — Na Wieczny Płomień, musimy zacząć walczyć.
— Dobrze. — Ryle odwrócił się i poprowadził towarzyszy w dół wzgórza.
— Czekajcie — powiedział magik. Dopalała się już druga pochodnia. Imrie spojrzała na kuglarza ze zniecierpliwieniem. Naprzeciwko nich, w korytarzu, lśniło blade zielone światło. Magik podszedł do niej; odsunęła się o krok.
— Wiem, że mi nie ufasz — wymamrotał. — Ale chyba nie mamy innego wyjścia, a ja chciałbym przeżyć. Czy możemy ogłosić zawieszenie broni?
Imrie przyjrzała się magikowi. Wyglądał na zmęczonego, starego i przyjacielskiego. Kąciki jej ust opadły.
— Dlaczego? — zapytała szorstko.
— Mam trochę Mocy, dziecko, więcej niż ty. I trochę się na niej znam. Niełatwo jest używać Mocy, nawet tym, którzy już ćwiczyli. Jeśli zamierzamy to zrobić, pozwól, że ci pomogę.
— W jaki sposób? — Imrie mocno trzymała amulet.
Magik westchnął.
— Używanie Mocy jest wyczerpujące, szczególnie dla nowicjuszy. Jeśli spróbujesz zapanować nad Mocą większą, niż może wytrzymać twój Talent, może cię ona przytłoczyć, przytłoczyć nas wszystkich. Jeśli połączymy nasze Talenty, może będziemy dość silni, żeby dokonać tego, po co tu przyszliśmy. Pozwolisz mi spróbować?
— To dobry pomysł, dziewczyno — powiedział Valon; Imrie była tego samego zdania. — Nie możemy odrzucać pomocy.
Imrie przytaknęła. Ustalili już, że jeśli zdoła poruszyć kamień, umieszczą go na przełęczy nad Colmerą, gdzie droga biegnie w naturalnej szczelinie między wzgórzami. Ale dojście do przełęczy zajmie większą część nocy, nawet jeśli zabiorą kamień przy pierwszej próbie, a już są zmęczeni. Słowa magika miały sens, więc Imrie starała się odsunąć poczucie pogardy. Magik przez chwilę przyglądał się jej twarzy, potem odrzucił rękawy.
— Po pierwsze — rzekł — musisz oczyścić umysł, odsunąć wszystko na bok, tak żeby Moc miała dość miejsca w twoim wnętrzu. Po drugie, musisz się skoncentrować na zadaniu, pokierować Mocą, a w tym celu powinnaś dokładnie wiedzieć, jakie jest twoje zadanie. Czy wiesz, co nim jest?
Imrie myślała przez chwilę.
— Muszę się zbliżyć do kamienia, podnieść go i zanieść do przełęczy.
— Tak, to zamierzasz zrobić, ale to nie jest zadanie — powiedział magik. — Pomyśl.
Imrie zmarszczyła brwi.
— Moim zadaniem jest powstrzymać wpływ kamienia, zamknąć go, tak, żebym mogła go przenieść.
— I żeby reszta z nas nie zobaczyła demonów — dodał Ryle. Imrie się zgodziła.
— Po trzecie — kontynuował magik, podnosząc palec — będziemy się starali sprawić, żeby Moc, którą obudzisz, była taka, abyś mogła nad nią zapanować. Nie wiemy, czy to możliwe, bo nigdy przedtem tego nie robiłaś, nigdy nie zbliżyłaś się do Mocy.
— Czyli cała reszta i tak nie ma sensu, prawda? — zapytała Imrie, ale magik potrząsnął głową.
— Nie. Jeśli zdołamy się połączyć, zespolimy nasze Moce, ty zaczerpniesz mojej. Może nie wystarczyć, ale to wszystko, co jesteśmy w stanie zrobić. Amulet nam pomoże.
Imrie owinęła łańcuszek talizmanu wokół nadgarstków swojego i magika, tak, że trzymała talizman w dłoni, którą on ujął. Amulet się nie ruszał. Spojrzała na Ryle’a, Valona i chłopaka, potem zamknęła oczy.
— Wyobraź sobie miseczkę wody — powiedział miękko magik.
Imrie zobaczyła w duchu jedną ze starych ceramicznych miseczek cioci Melii, z błyszczącą w niej wodą. Poczuła, że chce jej się pić, ale odsunęła pragnienie.
— Nie ma nic poza miseczką i wodą — ciągnął magik. — A teraz miseczka znika, powoli, bardzo powoli, możesz przez nią widzieć, widzisz wodę, wodę w kształcie miseczki, a teraz miseczki już nie ma, jest tylko woda, sama woda. Teraz woda również znika, robi się coraz jaśniejsza, delikatniejsza, teraz nie ma już nawet wody.
— Teraz... — mówił dalej spokojnym głosem magik. —...za nicością jest zielony kamień, ale coś go trzyma, trzyma w ścianie nicości, kamień się nie rusza, nicość mocno go trzyma. A teraz nicość zwija się, jak niewidzialna szata, aż skała jest nią pokryta, mocno związana, światło nie może uciec, widzisz więc nicość spowijającą zielony kamień, zwykły zielony kamień, który jest nieszkodliwy. Widzisz tę nicość?
— Tak — szepnęła Imrie.
— Więc otwórz oczy i idź, podniesiemy go — powiedział magik.
Imrie otworzyła oczy i poszła naprzód. Wydawało jej się, że nie istnieje nic oprócz zielonego blasku przed nią: prawie nie czuła ręki magika, zamkniętej na jej dłoni. Grota otworzyła się przed nią, Imrie podeszła do kamienia i schyliła się. Magik krzyknął; był to odległy dźwięk bez znaczenia. Jedną ręką rozpostarta płaszcz na ziemi. Coś zdawało się na nią napierać, próbowało ją odepchnąć. Szybko, nie zwracając uwagi na jęki magika, chwyciła kamień i przeniosła go na płaszcz. Nacisk rósł, jakby odpychały ją silne ręce. Pochyliła się, ciężko dysząc, i nakryła kamień końcem płaszcza. Uderzyła ją fala ciśnienia, Imrie nagle zamknęła oczy.
Prastary, pomyślała, nie skrzywdzę cię. Potrzebuję twojej pomocy przeciwko wielkiemu Złu. Błagam cię, Prastary, pozwól się zabrać.
Ciśnienie na chwilę osłabło; w tym momencie Imrie całkowicie przykryła kamień płaszczem i poleciała do przodu, przez nagle lekkie powietrze, ciągnąc za sobą magika. Krzyknęła; zielone światło zniknęło, zostali sami w ciemności.
— Udało się! —krzyknął magik i ku jej wielkiemu zdziwieniu objął ją wolnym ramieniem i pocałował w policzek. Chwilę później przybiegli pozostali, niemal tańcząc z podekscytowania. Otaczało ich słabe światło pochodni Valona.
— To przyniesie skutek — powiedział Ryle. — Na Wieczny Płomień, Imrie, chyba się uda!
— Mam nadzieję — wydyszała. Czuła się, jakby biegła, bez przystanku, od Colmery do morza. Żebra ją bolały. — Nie sądzę, żebym mogła zrobić to jeszcze raz.
— Miejmy nadzieję, że nie będziesz musiała — rzekł Valon. — Nie mamy zbyt wiele czasu: zaczynają się ruszać o wschodzie słońca.
Magik uwolnił rękę i wstał, otrzepując ubranie. Ryle podał Imrie swój pasek, którym przewiązała zawinięty w płaszcz kamień.
— Trzymaj amulet na szyi — nakazał magik. — Będziesz musiała nieść kamień sama: później stanie się jeszcze potrzebna moja siła, nie chcę za bardzo osłabnąć.
Imrie otworzyła usta, ale przemyślała sprawę i zamknęła je z powrotem. Podniosła kamień.
— Jeśli poczujesz coś dziwnego — dodał magik — zawołaj mnie. Wszedł do tunelu i czekał, zwrócony do reszty plecami.
Imrie z ulgą stwierdziła, że kamień jest lekki, ale kiedy go trzymała, przeszywało j ą dziwne uczucie, jakby głaz prosił ją o ochronę i troskę, jak dziecko.
Śpij, Prastary, pomyślała. Będę cię pilnować, śpij. Wrażenie niemej prośby zniknęło.
— Dobrze — zwróciła się do Valona. — Ruszajmy.
Spojrzał na nią z powątpiewaniem, potem pokiwał głową i odszedł. Imrie mocno chwyciła kamień, wzięła głęboki wdech i wyszła za kapitanem z groty. Uderzyła o coś stopą, spojrzała w dół i w przyćmionym świetle pochodni zobaczyła toczącą się po ziemi czaszkę. Ryle, idący za nią, zadrżał.
— To było bardzo odważne z twojej strony — stwierdził. Nie odpowiedziała. — Przepraszam, że byłem dla ciebie szorstki, wtedy, kiedy naśmiewałem się, że nie widziałaś nic w grocie. Czy to bardzo ciężkie? Możesz się na mnie oprzeć, jeśli chcesz.
— Dobrze — zgodziła się, próbując złapać dech. Nie jest taki zły, pomyślała. Przed nimi migała pochodnia, pospieszyli za pozostałymi.
Księżyc zaszedł, pozostawiając jedynie lekką poświatę gwiazd. Ryle już dawno zgasił to, co zostało z pochodni. Imrie opierała się na jego ramieniu.
— Jeszcze tylko kawałek — szepnął. — Usiądź.
Kapitan wyprzedził ich chwilę wcześniej, żeby sprawdzić drogę do przełęczy na szlaku do Doliny Norris. Imrie z wdzięcznością opadła na ziemię. Byli wysoko nad linią drzew; czuła się tak, jakby od wielu dni szła przez granitowe góry, po wybojach wielkich jak domy. Zielony kamień w jej ramionach ciążył coraz bardziej. Położyła go na kolanach i oparła się o skałę. Zamknęła oczy.
Ułożyli plan ataku — nie, jak powiedział z żalem Valon, najlepszy na świecie i bardzo niebezpieczny, ale jedyny możliwy do zrealizowania. Kiedy połowa sił wroga przejdzie przez przełęcz, ustawią zielony kamień na drodze w nadziei, że efekt będzie dość szybki i silny, żeby zasiać panikę wśród żołnierzy. Nie ustalili jeszcze, gdzie ustawić kamień; Valon poszedł poszukać miejsca przy drodze, gdzie mogliby bezpiecznie ukryć się przed wrogiem, zanim nadejdzie czas ataku. Imrie nie chciała myśleć o długich godzinach oczekiwania na morskie potwory i żołnierzy. Skoncentrowała się na niesieniu kamienia. Obok siebie słyszała szepty.
— Nie powinna być taka zmęczona — mówił zatroskany Ryle. Nie zaszliśmy aż tak daleko.
— To przez kamień — odpowiedział magik. — Dziewczyna ma więcej Mocy niż myślałem, bo nie byłaby w stanie dotknąć kamienia. Ale mimo wszystko jej Moc z ledwością wystarcza. Kamień ją wyczerpuje.
— Więc spraw, żeby przestał. — Głos Ryle’a był gniewny i przerażony zarazem. — Czy nie może na chwilę go odłożyć? Czy to by nie pomogło?
— Z pewnością by pomogło — odrzekł magik. — Ale co z nami?
Tylko dziewczyna powstrzymuje kamień od wypełnienia nas obrazami demonów czy innych rzeczy. Czy ty, panie, sądzisz, że masz siłę, by zignorować legion potworów?
Ryle milczał. Nogi Imrie były ciężkie, jakby wykute ze skały. Kamień, który trzymała na kolanach, zdawał się wgniatać ją w ziemię. Oczy, usta, język, wszystko miała zdrętwiałe, niemożliwe do poruszenia. Nawet dźwięki, które dochodziły do dziewczyny, brzmiały jak odległe ponure odgłosy. Zamknęła się w wielkiej skupionej ciszy.
Słyszę chyba liście szeleszczące w lekkiej bryzie, ale przecież tu nie ma drzew, przypomniała sobie. Słuchała, leniwie zastanawiając się, co to jest. Dźwięk stał się nieco ostrzejszy; rozpoznała głosy magika i jego ucznia, rozmawiających ze sobą. Słyszała wyraźnie tylko parę słów: uciec, amulet, broń i imię kapitana. Ryle pewnie śpi, uświadomiła sobie, znów niemal pogrążając się w ciszy. Są przerażeni, zamierzają uciec. Myśl ta przyszła do niej sama, dziewczyna odebrała ją jak pomysł opowieści, czegoś, co może się rozegrać, ale tak naprawdę wcale nie jest ważne. Zamierzają uciec, zabrać broń, żywność i amulet. Narosło w niej nieprzyjemne uczucie: talizman ciążył jej na piersi. Szepty znów dochodziły do niej wyraźnie.
— Tak, możesz — mówił przekonywająco magik. — Jest słaba. Nie ma tyle Mocy, by dobrze się zabezpieczyć. Po prostu go weź, chłopcze, podnieś i weź. Będziesz bezpieczny, obiecuję.
Słowa były ostre, wyraźne i groźne. Dziewczyna walczyła z letargiem, wciąż nie mogła się ruszyć. Bez amuletu jej Moc zniknie, a Prastary wywrze swój wpływ nie na wrogów, lecz na nich samych.
Prastary, pomyślała, pomóż mi, bo oboje zginiemy. Na wszystko, co jest światłością, pozwól mi się poruszyć. Powoli, z wysiłkiem podniosła rękę do amuletu, wiszącego na jej szyi.
Kroki zbliżały się po cichu, były coraz bliżej. Dziewczyna przezwyciężyła letarg, jej mięśnie prawie opanowały skurcze; jakaś skała poruszyła się w przełęczy, kroki się zatrzymały. Po chwili magik szepnął:
— Idź, głupcze, pośpiesz się! — ale w tym momencie ręka Imrie znalazła i chwyciła amulet. Ciężar odrobinę zmalał, pozwalając jej otworzyć oczy. Wolna ręka chwyciła zawinięty kamień. Gdyby tylko Ryle się obudził! Jej palce chwyciły związany płaszcz. Znów rozbrzmiały ciche kroki; dostrzegała sylwetkę ucznia, cień na oświetlonych gwiazdami skałach; za nim zbliżał się wyższy cień, cień magika. Ryle wciąż chrapał. Chłopak ukląkł powoli i sięgnął ręką do szyi Imrie. W tym momencie palce dziewczyny dotknęły samego kamienia, odsunęły kraniec płaszcza.
Jej ręka cofnęła się, jakby odepchnął ją promień ostrego zielonego światła, który wystrzelił z kamienia, na chwilę oświetlając oszołomione twarze chłopaka i stojącego za nim magika. Potem uczeń krzyknął, zakrył twarz rękami; magik wrzasnął, Ryle zaklął i poderwał się na nogi, z obnażonym mieczem. Zielone światło biło pulsujące, szybko wypełniając niewielką skalną grotę, w której leżeli.
To ostrzeżenie, pomyślała Imrie i zrobiła jedyną rzecz, która przyszła jej do głowy. Zacisnęła rękę na amulecie i rzuciła się przed siebie, przykrywając własnym ciałem jasnozielony kamień.
Światło zniknęło tak nagle, jak się pojawiło, ale Ryle zdążył jeszcze schwycić magika i rzucić go na ziemię. Kuglarz leżał sztywno, kiedy Ryle przyłożył mu miecz do gardła.
— Ona to zrobiła — wydyszał magik. — Dziewczyna, uwolniła kamień, chciała nas wszystkich zabić...
— Zamknij się! — powiedział dziko Ryle. Odwrócił sztukmistrza, postawił mu nogę na plecach, związał jego rękawy i dopiero wtedy spojrzał na Imrie i ucznia magika. Dziewczyna leżała na zawiniętym kamieniu, a uczeń, o ściągniętej przerażeniem twarzy, spoczywał obok niej. Ryle dotknął szyi chłopaka, ale nie wyczuł pulsu. Potem, z obawą, wyciągnął rękę w kierunku Imrie.
Nie mógł jej dotknąć. Jakaś siła odsuwała jego dłoń, z jakiejkolwiek strony by ją zbliżał; zdawało się, że dziewczyna jest uwięziona w niewidzialnej skorupie, o włos grubszej niż ona sama. Przypomniał sobie, jak Imrie opowiadała o pierwszym zetknięciu z kamieniem w grocie, o ciśnieniu, które ją odsuwało. Teraz chyba jakaś siła chroniła kamień. Chroniła lub zaczarowała też Imrie — nie mógł nawet powiedzieć, czy dziewczyna jeszcze żyje.
Rozległ się dźwięk kamyków, kiedy nadbiegał Valon, z nagim mieczem w dłoni. Zatrzymał się, przez chwilę patrzył na pozostałych. Ryle machnął ręką i wstał.
— Nie wiem, co się stało — powiedział do kapitana. — Magik mówi, że Imrie próbowała uwolnić kamień, ale mu nie wierzę. Chłopak nie żyje. A Imrie... — przerwał, głos uwiązł w zaciśniętym gardle. Kapitan pochylił się nad dziewczyną. Po chwili dotknął ramienia Ryle’a.
— Żyje, przyjacielu. Plecy poruszają się przy oddechu.
— Nie jemu to zawdzięcza — stwierdził gorzko Ryle i podniósł miecz, żeby zabić magika. Valon ledwie zdołał go powstrzymać.
— Jeśli więzi ją magia, żeby ją uwolnić, będziemy potrzebowali magii, nieważne, z jakiego źródła — powiedział. — Posłuchaj. Znalazłem szczelinę prowadzącą do przełęczy, w samym środku. Przecina ją inna szczelina, dość wąska, żeby nas ukryć.
— To wam nie pomoże — oświadczył magik. Obrócił się tak, że leżał teraz na plecach. — Nie możecie dotknąć dziewczyny, co oznacza, że nie dotkniecie też kamienia. A może zamierzacie potoczyć dziewczynę z kamieniem po drodze? Żołnierze by się ucieszyli.
— Ich radość nie byłaby nawet w połowie tak duża, jak radość ze znalezienia na drodze związanego magika — odparł Valon. — Zabiliby cię sami, czy zostawiliby morskim potworom? Bo jeśli nie zamilkniesz i nie zaczniesz nam pomagać, będzie to twoje jedyne zmartwienie przez parę godzin życia, które ci zostawimy. — Splunął i odwrócił się do Ryle’a.
— Mój panie, możemy umrzeć tu albo na drodze do Norris. Tam będziemy mieli przynajmniej szansę walki, jak nikła by była. Jeśli zdołam, zniosę dziewczynę na dół. Ty pójdziesz za nami z magikiem, któremu cały czas będziesz groził mieczem. A ty, szarlatanie, pomyśl lepiej o swej Mocy i o tym, jak jej użyć, żeby uwolnić dziewczynę. To twoja jedyna szansa na przeżycie, obiecuję.
Ryle zacisnął usta, kiwnął głową i podniósł magika na nogi, podczas gdy Valon schował miecz i pochylił się nad dziewczyną. Wyglądała jak sztywne zawiniątko, ale zdołał wsunąć rękę pod jej kolana, drugą objąć ramiona. Podniósł ją.
— Co z moim uczniem? — zapytał nagle magik. — Nie możemy go tu zostawić, nie pogrzebanego, na pożarcie krukom.
— Kruki mogą zjeść nas wszystkich — powiedział Ryle. — Jeśli przeżyjemy, wrócę i pogrzebię go. To więcej niż zrobiłbym dla ciebie. — Uderzając magika końcem miecza zmusił go do pójścia za kapitanem.
Podróż skalną szczeliną była koszmarem, gdyż nie docierało tu nawet blade światło gwiazd. Z ich trójki tylko magik miał wolne obie ręce. Szczelina otwierała się na kamieniste zbocze, którym ześliznęli się do drogi. Niebo lekko się rozjaśniło. Valon poprowadził ich szybko do szczeliny po drugiej stronie. Spory kamień u wejścia nie zakryje nas całkiem, pomyślał Ryle, ale to najlepsze, co możemy zrobić. Valon położył Imrie na boku, delikatnie pogłaskał niewidzialne pole nad jej ramieniem. Z oddali dobiegł śpiew ptaka. Usłyszeli jeszcze inny hałas: daleki szczęk armii przygotowującej się do wymarszu.
Ryle podniósł miecz do gardła magika.
— Magia — szepnął. — Teraz.
Nieszczęśliwy kuglarz zabrał się do pracy. Problem w tym, pomyślał Ryle, że nie wiem, co czyni magik, nie mam pojęcia, czy robi coś dobrego, czy złego, i absolutnie nie mogę w tym uczestniczyć. Stał więc, patrząc, jak szarlatan wyciąga najprzeróżniejsze rzeczy z fałd swych szat. Wyjął różdżkę, którą narysował duży, geometryczny kształt, obejmujący jego samego, Imrie i Ryle’a. Potem wyciągnął trochę różnych ziół i coś nad nimi robił, cały czas mrucząc jakieś zaklęcia. Ryle spojrzał na kapitana, obaj wzruszyli ramionami. Dźwięk nadchodzącej armii był coraz bliżej, słychać też było, jak potwory suną po kamienistej drodze.
W końcu zadowolony z przygotowań magik wstał i wyrysował w powietrzu jakieś wzory. Jego palec pozostawiał za sobą błyszczące linie, układające się w skomplikowany motyw, którego Ryle nie poznawał. Uniósł dłoń, żeby wykonać gest chroniący przed Złem, ale zamarł, gdy magik szybko potrząsnął głową i opuścił rękę. Valon, na zewnątrz magicznego kształtu, wspiął się szczeliną, rozejrzał się i wrócił. Twarz miał ponurą. Teraz Ryle słyszał wyraźny odgłos maszerujących stóp. Pierwsza fala żołnierzy przebyła szczelinę, śpiewając straszną, groźnie brzmiącą pieśń w nieznanym języku. Ryle wstrzymał oddech, ale nikt nie podniósł alarmu. Spojrzał na magika, który marszczył brwi i rysował w powietrzu kolejne błyszczące wzory. Skała pod nimi zadrżała, gdy przechodził jeden z morskich potworów.
Imrie poruszyła się, jej ramiona prawie niezauważalnie zadrżały. Ryle rzucił się na kolana, wyciągnął rękę, ale nie mógł dotknąć skóry dziewczyny. Magik ukląkł z drugiej strony, patrząc na jej dłoń.
— Jeśli puści kamień, złap go i natychmiast odrzuć — powiedział magik, jego głos był chropowaty z wysiłku. Potem zamknął oczy i zaczął się kiwać, powtarzając zaklęcia. Imrie powoli odwróciła się na plecy, jej ciało wciąż oplatało kamień. Ryle widział go pod jej ręką; pasek chyba zsunął się z płaszcza, który go przykrywał, ale kamień był spokojny. Usta dziewczyny otworzyły się, jakby jęczała; Ryle nie słyszał dźwięku. Nad skalną szczeliną przechodziły kolejne potwory, zagłuszając pieśń żołnierzy.
Nagle magik wyrzucił ręce nad głowę, z końców jego palców wystrzeliły świetlne promienie. W tej samej chwili ciało Imrie rozluźniło się. Ryle chwycił kamień, nie dając sobie czasu na myślenie; głaz opierał się, potem z łatwością przeszedł w jego ręce. Ryle niemal zatonął w świecie nienawiści, miecze i lance błyskały w jego kierunku, morski potwór był tuż przed nim, celował w niego swym śmiercionośnym nosem. Ryle krzyknął i chwiejąc się wstał na nogi.
— Teraz! — zapiszczał magik. — Na Moc Wiecznego Płomienia, teraz!
Ryle rzucił się ślepo w kierunku morskiego potwora, przez ścianę łypiących na niego demonów. Wreszcie wychylił się zza głazu zamykającego szczelinę. Z całej siły rzucił kamieniem na środek drogi do Norris. Płaszcz spadł z kamienia, żołnierze krzyknęli ze zdziwienia, kiedy znalazł się między nimi. Potem ręka Valona chwyciła kołnierz Ryle’a i wciągnęła młodzieńca z powrotem do szczeliny. Demony zniknęły.
Odgłosy zaskoczenia szybko zmieniły siew krzyki strachu i złości; broń szczękała, ludzie wrzeszczeli. W szczelinie magik padł bez sił na nogi Imrie, która leżała blada i nieruchoma, jakby nie żyła. Ryle ruszył w jej kierunku, ale ręka Valona zacisnęła się na jego ramieniu.
— Musimy się wydostać! — krzyknął kapitan. Przerzucił sobie magika przez ramię, odzyskał równowagę i szybko poszedł szczeliną. Ryle zaklął i włożył ręce pod ciało Imrie; było miękkie i ciepłe. W myśli odmówił szybką modlitwę dziękczynną, przerzucając sobie dziewczynę na ramiona i ruszając za kapitanem. Nie pachniała już latem, tylko ostrą wonią potu i brudem.
Chociaż szczelina wiła się i często skręcała, okazała się nieco szersza od poprzedniej, spadek był łagodniejszy. Ryle słaniał się na nogach, jedną ręką przytrzymując Imrie, drugą zaciskając na rękojeści miecza. Odgłos bitwy wręcz ogłuszał, chmury kurzu unosiły się w powietrzu. Ryle mrugał, kurz drażnił jego oczy, młodzieniec nieomalże wpadł na Valona.
Zdawało się, że sama góra obróciła się przeciwko nim, bo szczelina skręciła ostatni raz i otworzyła się wyżej na drodze do Norris, gdzie żołnierze krzyczeli i walczyli między sobą. Jeden z żołnierzy zauważył Valona i krzyknął; jego koledzy odwrócili się, było ich coraz więcej, wreszcie ku wędrowcom biegła horda krzyczących żołnierzy. Ryle zsunął Imrie na ziemię za sobą, wywijał mieczem, poruszając się szybko i zwinnie. Tylko przez chwilę pomyślał o śmierci.
Jego miecz wbił się w pierwszego żołnierza, przez drugiego prześliznął się jak przez powietrze. Walczący za nim Valon zaklął.
— Kamień! — krzyknął kapitan. — Niektórzy są iluzją, panie, ale którzy to?
Nie dało się tego poznać, a każdy błąd mógł natychmiast okazać się fatalny w skutkach. Jakiś miecz przedarł się przez gardę Valona, przesunął się po jego ramieniu, nie zostawiając śladu; miecz kapitana zabrzęczał o zbroję przeciwnika.
— Panie!
Obrócił się, chybił, znów się obrócił, trafił.
— Ryle! Jest ich trzech! — Głos Imrie, szorstki i chrypliwy, przedarł się przez odgłosy bitwy.—Z lewej strony, Ryle! Kapitanie, przed tobą!
Żołnierz naprzeciwko Ryle’a skrzywił się i uniósł topór, ale Ryle odwrócił się od niego i uderzył mężczyznę po lewej stronie. Miecz wbił się w ciało w chwili, kiedy topór pierwszego żołnierza dotknął głowy Ryle’a i zniknął.
— Kapitanie, jeszcze jeden za tobą! Też walczą z iluzjami!
W tym momencie drugi żołnierz z furią obrócił się w powietrzu, miecz Ryle’a przedarł się przez jego gardę i wbił się w zbroję. Mężczyzna upadł i nie zniknął.
— Ryle! Po prawej, mężczyzna z toporem, rzuca się na Valona!
Ryle przeszedł przez legiony iluzorycznych przeciwników, nie trafiając mieczem na nic, wreszcie ostrze dotknęło czegoś twardego, Ryle wbił je w plecy żołnierza. Razem w Valonem pokonali trzeciego przeciwnika i spojrzeli po sobie dziko.
— Wracajcie! — krzyknęła Imrie. — Zanim nadejdą inni, szybko!
Podniosła się na nogi. Ryle i Valon, chwytając magika za ramiona, schowali się za nią do szczeliny, by uciec z drogi i uniknąć wpływu kamienia. Kiedy iluzje się skończyły, Imrie odciągnęła od nich magika i z całej siły uderzyła go w twarz.
— Wcale nie śpisz! — krzyknęła. — Wstań i zrób coś pożytecznego!
Magik otworzył oczy.
— Co? — zapytał. — Jeśli mamy zginąć, wolę po cichu, dziękuję.
Imrie znów go uderzyła.
— Zrób potwora z dymu, głupcze! — powiedziała. — Wróg przez niego nie przejdzie, tylko iluzje. Możemy się w nim ukryć i w ten sposób się stąd wydostać.
Magik zamrugał i szybko usiadł.
— Na Wieczny Płomień — mruknął, grzebiąc w szatach. — Na Wieczny Płomień, dziewczyno!
Ryle, oparty o skałę, dyszał patrząc na nich.
— Potwór z dymu? — powtórzył.
— Masz lepsze pomysły? — odparła Imrie. — Może i uległam czarowi kamienia, ale nie spałam i nie jestem głupia. Pospiesz się, złodzieju! — Cofnęła się kawałek. — Ryle, Valonie, musicie tylko pamiętać, że iluzje nie mogą zrobić wam krzywdy. Skrzywdzić was może tylko wasz własny strach, tym właśnie żywi się kamień. Jeśli nie dacie mu strachu, nie będzie miał czym uderzyć.
— Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić — stwierdził kapitan. — Proponujesz, żebyśmy przeszli przez armię wojowników i morskich potworów i wcale się nie bali?
— Tak — powiedziała Imrie. Wstała. — W opaskach na oczach, jeśli będzie trzeba. Mogę was poprowadzić. Musimy iść do Doliny Norris — za nami nic nie zostało — trzeba ostrzec mieszkańców. Morskie potwory nie zaczęły jeszcze robić błyskawic. Może nie są gotowe albo żywe, nie wiem, co je napędza. Kapitanie, chyba nie mamy wyboru i nie sądzę, żebyśmy mieli czas. Kiedy już tam wejdziemy, czy w szczelinie jest przerwa?
— Tak — odrzekł Valon. — Jakieś pięćdziesiąt kroków wyżej, ale między nami a nią znajduje się kamień.
— Dobrze — powiedziała Imrie. — Pospiesz się — nakazała magikowi grożąc, że znów go uderzy.
Ryle zamknął oczy.
— Myślałem, że nie żyjesz — oznajmił.
— Nie, panie — zaprzeczyła łagodnie. — Tylko przez jakiś czas mnie nie było — odbudowywałam Moc i siłę, jakby mi je odebrano i oddano w dwójnasób. Nie wiem, dlaczego. Ale sądzę, że nie mamy czasu o tym rozmawiać. Szarlatanie?
— Ha! — krzyknął magik. Odrzucił w tył rękawy, złożył na ziemi stos różnych rzeczy i zrobił potwora z dymu. Potwór zawisł w powietrzu; miał błyszczące oczy i wyciągnięte pazury. Ryle spojrzał na niego z powątpiewaniem.
— Widzisz go? — zapytał dziewczynę.
— Widzę kłąb dymu — powiedziała niecierpliwie. — Chcesz opaskę na oczy?
Ryle potrząsnął głową, potem wziął ją za rękę. Odwróciła się do niego, zaskoczona. Przez chwilę patrzył w jej ładną, teraz ubrudzoną twarz, potem pochylił się i lekko ją pocałował.
— Na wszelki wypadek — szepnął i odwrócił się, żeby odejść. Marsz drogą do Norris był jeszcze straszliwszy niż bitwa, którą przeżyli wcześniej. Potwór z dymu otaczał ich, zionął ogniem. Wokół nich rozlegały się krzyki i szczęk metalu; martwi i umierający ludzie leżeli na ziemi, śliskiej od krwi. Ryle wpatrywał się w Imrie, ignorując legiony wrogów, którzy atakowali jego boki, tylko po to, by zniknąć, gdy dotknęli jego skóry. Za nimi szedł Valon, klnąc bez przerwy; magik był tuż przed nimi, prowadził dłońmi potwora z dymu i nerwowo zerkał w tył.
W samym środku walki, ku zdziwieniu Ryle’a, Imrie zatrzymała się i uklękła. Dotknęła zielonego kamienia, leżącego na ziemi. Przesunęła delikatnie dłonią po jego powierzchni, mruczała coś pod nosem. Potem wstała i poprowadziła towarzyszy, przyspieszając kroku. Rozbłysła błyskawica, grzmot wstrząsnął górą; morskie potwory wreszcie się obudziły.
— Tu, dziewczyno! — krzyknął Valon i schowali się w innej szczelinie. Imrie natychmiast rzuciła się naprzód, mężczyźni podążyli za nią. Biegli wąskim skalnym kominem, zostawiając odgłosy walki daleko w tyle. Niewielkie odłamki skał spadały na nich, kiedy morskie potwory rzucały błyskawice na drogę leżącą niżej. Dłonie Ryle’a, mokre od potu, wciąż ślizgały się po skałach, mięśnie ramion chwytały skurcze. Jego świat ograniczał się do dotyku ciemnej skały, dźwięków bitwy, nienaturalnych błyskawic, które raziły oczy, i drżenia skały, poruszanej grzmotem. Komin ciągnął się w nieskończoność. Wreszcie koniec. Czyjeś dłonie chwyciły nadgarstki Ryle’a, podniosły go do słońca.
— Żadnego odpoczynku — zarządził kapitan, ciężko dysząc. — Pamiętajcie o Zamku Harkenów.
Ryle zadrżał, wciągając czyste chłodne powietrze. Zatrzymał się. Jego towarzysze wlekli się, opierając się na sobie nawzajem; ich nogi osłabły, prawie nic nie widzieli. Nagle cała góra pod nimi się zatrzęsła, rzucając ich na ziemię. Zdawało się, że to koniec tego świata i zaczyna się nowy, straszliwy. Grzmoty i drżenie ziemi powtarzały się, wreszcie, po ogromnym wstrząsie, góra znieruchomiała. Ryle wstrzymał oddech. Palce bolały go od trzymania skały. Stopniowo uświadomił sobie, że zapanowała cisza, nie było nawet słychać wiatru, uderzającego o głazy. Ostrożnie podniósł głowę i rozejrzał się.
Słońce przeświecało przez mgłę kurzu. Powoli odwrócił głowę, żeby spojrzeć na Imrie, która stała za nim i patrzyła w dal. Jego wzrok powędrował za jej spojrzeniem. Blada, prostokątna chmura dymu unosiła się nad drogą do Norris. Po chwili ziemia zatrzęsła się ostatni raz, szczyt góry runął, pozostawiając poszarpany kształt na horyzoncie. Ryle podciągnął się i spojrzał w tył. Parę kroków za jego stopami w ziemi otworzyła się nowa wyrwa, pod nią leżało Harkens, zniszczone i nieruchome. Droga do Norris zniknęła.
— Myślę, że sama ziemia krzyknęła — mruknęła Imrie. Ryle odwrócił się, żeby na nią spojrzeć. Siedziała, potrząsając głową. Ciemne włosy opadły jej na ramiona, błyszcząc w słońcu. Popatrzyła na niego. Zobaczył, jak nadchodzą Valon i magik, mrugają i padają na kolana przed tym, co uczyniła ziemia. Ryle wstał, podpierając się mieczem jak laską. Imrie stanęła za nim.
— To jeszcze nie koniec — oznajmił, kiedy dziewczyna oparła głowę na jego ramieniu.
— Nie. Na wyżynie Hallack zajdą zmiany większe, niż możemy sobie wyobrazić — powiedziała. — Na Wieczny Płomień, Ryle, jaka jestem zmęczona.
Objął ją. Wszystkie wizje rycerskich zachowań i ratowania szlachetnie urodzonych dziewic w romantycznych opałach rozwiały się na zawsze, kiedy trzymał Imrie mocno przy sobie, ciesząc się jej ostrym zapachem, potarganymi włosami, świadomością Mocy i obietnicą jej zmęczonego ciała. Valon i magik stanęli za nimi i bez słowa, jak na komendę, odwrócili się w stronę innych, licznych dolin Wyżyny Hallack, by nie patrzeć na Dolinę Harkens.
— Odpoczniemy, pani — zaproponował Ryle. — Zasłużyliśmy na odpoczynek. Kiedyś, mam nadzieję, zasłużę na ciebie, pani.
Imrie mruknęła; był to zmęczony, lecz pełen miłości dźwięk. Po chwili Ryle uświadomił sobie, że dziewczyna śpi na stojąco, oparta o jego ciało. Valon się zaśmiał.
— Któż, mój panie, ma ku temu większe prawo? — zapytał.
Ryle zaśmiał się wraz z nim i, otulając dziewczynę płaszczem, położył się obok niej na spokojnej ziemi.
Kiedy Andre Norton poprosiła mnie, żebym napisała opowiadanie do jednej z antologii Świata Czarownic, bardzo mi to pochlebiło, ale jednocześnie ogarnęły mnie —wątpliwości. Boja nie wierzę w magię. Lubię czytać historie, w których występuje magia, i nie mam problemu z pozbyciem się niedowierzania — chyba że to moja własna historia, wtedy absolutnie nie mogę tego pominąć. Usiadłam jednak do komputera, oświadczyłam moim bohaterom, ze mimo przekonań autorki oni uwierzą w magię, i zaczęłam pisać.
Powinnam się tego domyślić. Nie uwierzyli w magię bardziej niż ja. Gdy zdarzyło się coś magicznego, pomrukiwali sceptycznie, a potem stawali jak wryci, odmawiali poruszania się, mówienia, a nawet myślenia.
Nie wydaje się wam, ze to trochę zwariowane? Przecież to tylko postacie, prawda? Istnieją tylko w mojej wyobraźni, zgadza się? Muszą robić to, co im każę, nieważne, co to jest.
Sami im to powiedzcie. Moja praca byłaby o wiele łatwiejsza, gdyby ci wymyśleni goście rozumieli, ze mają tańczyć, jak im zagram, ale nie wierzą w to ani przez chwilę, szczerze mówiąc ja też nie. Nie, moje postacie traktują mnie tak, jak niektóre prymitywne plemiona swoich bogów —jeśli bóg nie daje deszczu albo dobrych plonów, albo pomyślnego polowania, biją go pałkami, a jeśli mimo wszystko nie chce się podporządkować, bezceremonialnie go wyrzucają i znajdują sobie innego boga, który daje im, czego chcą.
Potem przypomniałam sobie radę, którą dal mi Chelsea Quinn Yarbro, kiedy utknęłam w ostatniej części powieści i miałam dość całej tej sprawy. Quinn zasugerował, żebym wprowadziła postać podobnie niezadowoloną z postępów jak ja i zobaczyła, czy się uda. Strategia sprawdziła się wspaniale, więc postanowiłam ją powtórzyć i teraz.
Nagle pojawiła się Imrie, z nogami w błocie i dłońmi na biodrach. Oświadczała wszem i wobec, ze magia to stek bzdur i ze nie wierzy w nią ani trochę. Gdzieś głęboko w mojej głowie zabrzmiał cichy głosik, który powiedział, ze niewykluczone, iż osoba, która nie widzi magii i w nią nie wierzy, może być tak silna jak amulet najlepszych Czarowników.
Od tego momentu historia płynęła sama. Siedziałam przy komputerze i szaleńczo próbowałam się pozbierać z tymi “wymyślonymi” postaciami, które wyskakiwały z historii i miały w nosie, ze jestem głodna albo koniecznie muszę iść do łazienki. Moi bohaterowie to stadko niewdzięczników, ale kiedy zaczynają się ruszać, za nic w świecie nie chciałabym ich zatrzymać, nawet gdybym mogła.
MARTA RANDAL
Cztery razy dziennie silne pływy targały i kłębiły wody Cieśniny Burz, łączącej Zatokę Hilariona z Zatoką Oceax. Tam, gdzie cieśnina była najwęższa, z morza wyrastały niewielkie wysepki, przypominające żelazne pale. Z powodu pływów, szerokich i poszarpanych raf koralowych i nieurodzajnej gleby wysepki te nie miały mieszkańców, z wyjątkiem jednej młodej kobiety. Chociaż nie pozostawała tam długo, wyglądała jak zrodzona z samej wyspy: była tak ponura i kamienna. Przy życiu trzymały ją nienawiść i podstęp: wypowiadała stare zaklęcie, sprawiające, iż ryby i morskie iguany myślały, że jej palce to tłuste robaki, robaki, które w ostatniej chwili wyrywały swą zdobycz z wody i roztrzaskiwały ją na skałach. Często jednak zapominała o jedzeniu, więc jej ciało stało się wychudzone; nawet piersi zaczęły się zmniejszać. Po pewnym czasie zaczęła chodzić nago, bo jej suknia, kiedyś z mocnego, grubo tkanego materiału, porządnie się już przetarła.
Co dzień rano wspinała się na skalisty szczyt, położony w samym środku wyspy, z którego miała widok na oba brzegi zatoki. Było z nią małe milczące dziecko, wychudzone jak ona sama; przemawiała do niego konspiracyjnym tonem, obserwując morze w poszukiwaniu okrętów. Ale dziecko nie odpowiadało, to nie zdarzyło się nigdy. Czasami w cieśninę ośmielały się wpłynąć statki. Żeglarze mogliby przypuszczać, iż niemota dziecka wynika z przerażenia, bo kobieta była tak odrażająca, że nie spojrzałby na nią nawet dojrzały mężczyzna. Przyglądała się cieśninie z wyrazem nieludzkiej złośliwości na twarzy, sztywniała, a jej usta wykrzywiał potworny grymas. Potem, ze sprawnością niezwykłą jak na jej wiek, unosiła pięści nad głowę i przyciągała poskręcaną chmurę siły...
Książę Chastain w kwiecie wieku był mężczyzną imponującej budowy, ale siedzący tryb życia, narzucony przez obowiązki, już dawno ograniczył jego żywotność, więc stał się dość korpulentny. Jak na swoje zdolności i wyobraźnię sprawował władzę bardzo dobrze. Wysyłał skrybów do dalekiego Lormtu, żeby przepisywali rozpadające się rękopisy Starej Rasy, wprowadził ograniczenia własnej władzy; przewodził wyprawom mającym na celu pokonanie Sarneńskich Jeźdźców. Teraz jednak bardziej interesował się własnym trawieniem i muzyką. Ostatnie wydarzenia, niestety, obróciły wniwecz to, czego dokonał, i pozostawiły mu niewiele czasu na to, co lubił. Siedział więc w swej komnacie, złościł się i żałował, że nie urodził się świniopasem.
Jego szambelan, Gestin Crabtree, był wrażliwy na jego nastroje jak żona. Od śmierci księżnej stał się prawdziwą podporą dla maleńkiego księstwa; poza tym on jeden posiadł zdolność kierowania rozproszonej uwagi swego pana na sprawy ważne. To właśnie Crabtree zorganizował poranne spotkanie z młodym człowiekiem, po którym nie spodziewał się niczego, co wpłynęłoby korzystnie na trawienie księcia.
Gość przybył o umówionej godzinie, a gdy go zaanonsowano, zbliżył się do tronu i przystanął w stosownej odległości. Nie mógłby chyba być bardziej onieśmielony. Miał, jak stwierdził Crabtree, trochę ponad piętnaście czy szesnaście lat, wyglądał jak praktykant w drugim roku służby na morzu. Książę przez dłuższą chwilę oglądał go od stóp do głów; wyraźnie nie miał ochoty słuchać tego, co miał do powiedzenia młodzieniec.
— Cóż, przyjacielu, jak cię zwą? — zapytał wreszcie.
— Gar... ee... Garth, panie — wyjąkał chłopak.
— Jak mniemam, Garth, byłeś świadkiem zgoła niecodziennych wydarzeń?
Młodzieniec uniósł brew, oszołomiony nieznanymi, dziwnymi słowami.
— Panie?
— Widziałeś coś niezwykłego?
— Uh... Tak, panie. To znaczy coś... Coś strasznego. — Zawahał się, najwyraźniej nie wiedząc, co robić dalej.
Chastain zmarszczył brwi.
— No? Mów, mały, mów!
Garth się zaczerwienił.
— Tak, panie. No... Płynęliśwa przez Cieśninę Burz, wszystkie ręce na pokładzie. Uwaźaliśwa na skały. Tam jest płytko, a skały, widzicie, panie, nigdy nie są dwa razy w tym samym miejscu. Płyniemy sobie, a tu bosman krzyczy: “Patrzcie!” i pokazuje na wyspę Merfay. No to patrzę i widzę... och... — chłopak się zaciął i znów zarumienił.
— Tak? — ponaglił go książę, zaintrygowany wbrew samemu sobie.
— No i widzę kobitę, panią, panie, ze złotymi włosami. Jeno nie miała ubrania... — Chłopak patrzył nieobecnym wzrokiem.
— Dobrze, dobrze, chyba wszyscy widzieli rozebrane kobiety.
— Tak, panie. Rolf też patrzy i widzi, chyba coś takiego jak złoto i klejnoty, widzi panią, ale ona paskudna, z czarnymi kudłami i chuda. Ale musowo dostrzega złoto. A kapitan też wygląda i widzi... Ja tam nie wiem, co, ale gada do sternika: “Cała naprzód!”, no to sternik leci! A skały, wiecie, panie, cały czas tam były, aleśmy o tym jakosik zapomnieli, i nagle huk, straszny huk! I “Szczęśliwy Wiatr” nabiera wody; i słychać krzyki, opuszczamy szalupę, tylko że prąd silny jak nie wiem co i pcha łódkę, w tył i w przód, tylko paru chłopa wskoczyło. Kapitan klnie na sternika, ale sternik wpadł do wody i nic nie słyszy! Bo go woda wciągła! — Przerwał na chwilę. — To był Osbrey, panie. Mój przyjaciel... No i “Szczęśliwy Wiatr” tonie, ja wpadam, ale chwytam się belki i przywiązuję się liną. I... No, wróciłem i... no, żem ukradł trochę jedzenia, tylko trochę, tego nikt nie zji, z pleśnią i tak dalej i... i to będzie wszystko.
Książę z zamyśleniem marszczył brwi.
— Wyspa Merfay, tak?
— Tak, panie.
— Nie widzieliście innych statków? Wraków?
— Nie, panie. Ale tam prądy, nic się długo nie ostanie.
— Mhm. Też tak sądzę. I mówisz, że ty widziałeś kusicielkę, a Rolf widział wiedźmę?
— Tak, panie. Chudą, z czarnymi włosami.
— Mmm. Za tym kryją się czary.
Chłopak wykonał coś, co pewnie wydawało mu się mądrym skinieniem głowy.
— Też tak sobie myślę, panie.
— Nie ma wątpliwości. Nie ma wątpliwości. Dobrze. — Chastain bezmyślnie przyglądał się belkom sklepienia. — Panie szambelanie, zaprowadź młodego Gartha do ekonoma, dopilnuj, żeby dostał nowe ubranie, i żeby znalazł się na statku, pamiętaj, na dobrym statku, a nie na takim przegniłym wraku jak “Szczęśliwy Wiatr”. Przedyskutujemy tę sprawę, kiedy wrócisz.
— Tak, panie.
Chłopak spróbował godnie się ukłonić.
— Dziękuję, panie.
— Mmm.
Crabtree nie stracił wiele czasu na wykonanie tego zadania i wrócił najszybciej, jak było to możliwe. Okazało się, że książę korzystając z przerwy uciął sobie drzemkę. Szambelan przez chwilę z rezygnacją przyglądał się obwisłym rysom swego pana, po chwili głośno chrząknął.
Chastain zamrugał.
— E? Nie spałem. Muszę przemyśleć wszystkie aspekty tej sprawy. Nie mogę dać się ponieść.
— Tak, panie. Czy doszedłeś do jakichś wniosków?
— E? No nie. Ale historia chłopaka zgadza się z raportem Grenwalla... Czy udało mu się dowiedzieć, kim mogła być ta wiedźma?
— Być może, panie. W Es słyszał smutną i raczej dziwną historię młodej dziewczyny, od której szczęście się odwróciło. Zdaje się, że Mądre Kobiety wzięły ją na naukę, bo prawie od razu odkryły w niej Talent. Tylko że były zbyt ambitne i posuwały się za daleko, za szybko. Dziewczyna się załamała, była skrajnie wyczerpana, więc Czarownice uznały ją za bezużyteczną. Grenwall odkrył, że przeszła przez góry i przyjęli ją mieszkańcy Doliny Zielonych Przestworzy. Pracowała tam w ogrodzie. Po paru miesiącach przędzenia, kopania i tym podobnych zajęć zdawało się, że już prawie ozdrawiała. Wkrótce potem zauważył ją mężczyzna ze Starej Rasy, odeszła z nim. Grenwall nie był w stanie się dowiedzieć, dokąd się udali, wiadomo tylko, że podróżowali na wschód, w dół rzeki; ludzie opisują ją jako kobietę ciemnowłosą.
Książę kiwał głową.
— To tłumaczyłoby jej zdolności i miejsce, które wybrała — chociaż to niczego nie dowodzi. Ale...
Po dłuższej chwili z trudem podniósł się na nogi i powoli podszedł do okien w oświetlonej wschodniej ścianie komnaty. Crabtree patrzył na niego z nadzieją: wiedział, że takie zachowanie Chastaina wskazuje na przypływ przedsiębiorczości. Po jakimś czasie książę odwrócił się i usiadł przy oknie.
— To poważny problem, Crabtree. Faktycznie jesteśmy odcięci.
Połowa statków rybackich osiadła na mieliznach; połowa kupców utknęła w portach. Powinniśmy już dawno zbudować kanał do Merfay i ufortyfikować go, żeby zapobiec takim opresjom.
— Łatwo tak teraz powiedzieć, panie, ale pamiętaj, że przedsięwzięcie to byłoby bardzo trudne i kosztowne.
— Istotnie, ale niewiele bardziej kosztowne niż straty, na które naraziła nas obecna sytuacja. Zresztą, rozpamiętywanie niczego nie da, pytanie, co teraz zrobić? Czy powinniśmy napaść na wyspę?
Crabtree potrząsnął głową.
— Uważam, że pociągnęłoby to za sobą znaczne straty w ludziach. Nie możemy się spodziewać, że zbliżymy się tam nie zauważeni, a nie mamy broni o zasięgu, który pozwoliłby na atak z wybrzeża. Jednakże rozmawiałem o tej sprawie z Grenwallem, wysunął on propozycję, która, wierzę, ma pewne zalety. Chastain prychnął.
— Mogłem się tego spodziewać. Nie znam żadnego krętacza, który proponowałby mi coś, co nie zapewniałoby mu osobistych korzyści. Ile więc będzie mnie kosztować jego najnowsza “propozycja”?
— Mniej, jak sądzę, niż każdy inny pomysł. Spójrz na to. — Podał księciu akwarelę, przedstawiającą stworzenie, które przypominało nieco człowieka, tylko zamiast dłoni i stóp miało płetwy, posiadało też skrzela, a jego ciało było błyszczące i nakrapiane. Książę spojrzał, potem z obrzydzeniem oddał obrazek.
— Morskie Krogany? Ba! Nie pomogą. Wciąż się boczą, bo prowadzimy handel w Zatoce Oceax.
— Rzeczywiście, nie pomogą nam. Rozmawiałem już z nimi, sprawa przedstawia się tak, jak mówisz. Jednakże Grenwall nie to miał na myśli.
— Nie? Cóż zatem stworzył w swej płodnej wyobraźni nasz drogi Grenwall?
Crabtree uważnie przyglądał się akwareli.
— Proponuje zmianę postaci. W takiej formie mógłby popłynąć na Merfay w środku nocy i zniszczyć jędzę, zanim ta zorientuje się, co ją uderzyło.
Chastain gładził pulchnymi palcami swoją przetykaną siwymi pasmami brodę; rozważał propozycję.
— Genialne, ale prądy są tam bardzo zdradliwe, a pod wodą będzie ciemno jak w szafie w nocy. Niespecjalnie lubię tego człowieka, lecz nie chcę wysyłać go na pewną śmierć. Czy nie możemy zrobić czegoś lepszego?
— Co proponujesz, panie? Zastanawiałem się nad zbudowaniem wielkiej balisty... Ale powiedziano mi, że jej wykonanie wymagałoby więcej niż dwóch tygodni żmudnej pracy, poza tym nie ma pewności, czy jędza jej nie zniszczy. Moglibyśmy też spróbować uderzyć czarami w czary, gdybyśmy oczywiście znaleźli Czarownicę, która by się na to zgodziła, ale to jeszcze bardziej niebezpieczne niż propozycja Grenwalla. — Crabtree wzruszył ramionami. — Nie. Rozważywszy wszystko, sądzę, że jego pomysł jest najlepszy. Prawda, będzie musiał uważać na pływy. Ale co do reszty... Podobno morskie Krogany w nocy widzą wyraźnie jak w dzień.
Chastain wrócił do tronu i opadł na niego, wyczerpany.
— Pytam ponownie, ile będzie mnie to kosztować? Grenwall słynie ze zdolności do targowania.
— Prosi o krainę, z której wyprowadził Wilkołaki...
— Co? To najlepsza ziemia w księstwie! Zamierzałem tam zakładać stawy rybne!
— I o posag Merthe — dokończył beznamiętnie Crabtree.
Książę gapił się na niego z niedowierzaniem.
— Moja córka wcale nie zna Grenwalla. ..Co ja wygaduję? Przecież on nie jest nawet szlachcicem. Na Rogatego Pana, po trzykroć, to przechodzi ludzkie pojęcie!
— Panie, Grenwall to wpływowy człowiek. Spotyka się z twoją córką od wielu miesięcy. Ona go kocha. Poza tym, gdzie wielkie ryzyko, tam i wielka zapłata. Pamiętaj, jest możliwe, nawet bardzo, że on nie wróci do ludzkiej postaci. Pomyśl: na resztę życia zostanie półrybą, do towarzystwa będzie miał tylko morskie Krogany. Zaoferuj nagrodę innym, szlachetnie urodzonym. Jeśli żaden z nich się nie zgodzi, pozwól działać Grenwallowi. Taka jest moja rada. Chastain przez dłuższą chwilę przyglądał się szambelanowi.
— Grenwall to oportunistyczny pies — rzekł gorzko. — To nie jest partia dla Merthe.
Crabtree westchnął.
— Być może, lecz przynajmniej jego zdolności zostały niejednokrotnie potwierdzone, czego nie można powiedzieć o żadnym innym kandydacie. A Merthe... Merthe to Merthe. Nawet Grenwall będzie miał pełne ręce roboty, co przyznasz sam, jeśli to przemyślisz. Chastain spojrzał w dal, przez okno, na las i wzgórza.
— Źle mnie traktujesz, Crabtree. Rujnujesz mój sen i żołądek, doradzasz mi potworne czyny i obrażasz moją córkę, a teraz stoisz, mrugasz i zapewne się spodziewasz, że przystanę na wszystko, jak wielki głupi eunuch. — Wstał. — Odejdź teraz, Crabtree, muszę się zastanowić. Chciałbym nie być księciem, ale, niestety, jestem.
W końcu rada Crabtree została przyjęta, jako że szlachta nie miała ochoty ryzykować więcej, niż już zaryzykowała, do zadania wybrano więc Grenwalla. Otrzymał różne narzędzia, o które prosił; dostał też dzień na uporządkowanie wszystkich spraw. Ponieważ wiódł proste życie, zajęło mu to zaledwie parę godzin.
Kenten Grenwall był niskim krępym mężczyzną, miał kruczoczarne włosy i brwi, ciemne oczy i uśmiech, który podobał się kobietom. Jako dziecko był raczej wątłej budowy, toteż stał się obiektem docinków i poszturchiwań. Dlatego nauczył się walczyć. Podobnie jak koledzy był przesądnym ignorantem, lecz w przeciwieństwie do nich zdołał się jakoś wyedukować. Jego rodzice, tak samo jak rodzice kolegów, byli biedni. Ale on nie chciał być biedny; spodziewał się, że wydarzenia będą działać na jego korzyść.
Teraz zmierzał do niewielkiej wioski rybackiej we wschodnim Escore, znanej jako Coelwyn, gdzie mieszkała Mądra Kobieta w średnim wieku, zdolna uzdrowicielka. Podróżując północnym wybrzeżem Zatoki Hilariona, Grenwall zyskał dużo czasu i uniknął spotkania z Sarneńskimi Jeźdźcami, którzy znów zaczaili się na jedynym szlaku handlowym. Czasami udawało mu się uzupełnić zapasy żywności morskimi stworzeniami i sporadycznie łapanymi rybami. Mimo że podróż przebiegała bezpiecznie, pewnego ranka bardzo się ucieszył, widząc nabrzeże i rybackie statki Coelwyn. Kiedy podjechał bliżej, pachnąca słoną wodą bryza wywiała smród miasta, a małe, lecz mocne domki i niewielkie łodzie rybackie nabrały pewnego uroku. Grenwall wiedział jednak, że życie w wiosce to nieprzerwana praca, niewygody i, przede wszystkim, nieskończona nuda. Nawet jemu, którego nieczęsto dziwiły ludzkie słabości, wydawało się zaskakujące, że Twyx, uzdrowicielka, zamieszkała w takiej wiosce. Zastał jaw domu na krańcach Coelwyn, w niewielkiej chatce z belek, krytej łupkami. Powitała go w drzwiach, jakby go oczekiwała.
— Ach, Kenten — uśmiechnęła się. — Widzę, że mimo wszystko przyjechałeś. Miałeś bezpieczną podróż, jak sądzę?
Grenwall uśmiechnął się w odpowiedzi.
— Tak, pani. I przynoszę dobre nowiny. Książę nakazał mi pozbyć się wiedźmy.
Czarownica patrzyła na niego przez chwilę spod swych ciemnych łukowatych brwi.
— To dobra nowina, Kenten? Może tak, może nie. Zdołałeś przywieźć to, o co prosiłam?
— Tak, wszystko. Książę zgodził się również zapłacić za cokolwiek, czego będziesz potrzebowała.
Twyx wprowadziła go do domu.
— Naprawdę jesteś wpływowym człowiekiem. Wszystko, czego potrzebuję? — potrząsnęła głową. — Wejdź, panie, usiądź — gotuję gulasz z królika. Musimy zjeść i porozmawiać. Dowiedziałam się więcej o wiedźmie.
Grenwall usadowił się na niskim taborecie przed stołem z nie heblowanych belek.
— Ach, tak? Powiedz mi.
Twyx uklękła przed czarnym okrągłym kociołkiem, zawieszonym nad niewielkim łupkowym paleniskiem i zamieszała gotującą się zawartość. Spojrzała na Grenwalla, potem znów zerknęła do kociołka.
— Dziwaczna to historia, oj, dziwaczna. — Spróbowała gulaszu. Chyba już prawie gotowy. Kiedy straciłeś ślad w Dolinie Zielonych Przestworzy, zajęłam się tym sama. Ona i mężczyzna ze Starej Rasy popłynęli łodzią na wschód, do Maddoc, gdzie się pobrali.
— Mężczyzna z Czarownicą?
— Tak, mężczyzna z Czarownicą. Ale jak Jaelithe, nie straciła Mocy, chociaż mało ją ona obchodziła. Powiła córkę, Drothę, którą bardzo kochała; przez parę lat ich trójce dobrze się wiodło, bo mąż miał torgiańskie ogiery i klacze, zawsze chętnie kupowane.
Ale nadszedł czas, kiedy powieźli swe ogiery i klacze w dół rzeki. Na pokładzie był człowiek, który uważnie patrzył i słuchał, dowiedział się więc o ich bogactwie. Pewnej nocy, gdy spali, wszedł do ich kabiny, a kiedy wyszedł, mąż już nie żył. Drotha została uderzona w głowę, nie można jej było obudzić. Czarownica również odniosła poważne rany, ale wyzdrowiała i dowiedziała się, że mężczyzna, który im to zrobił, był żeglarzem, żeglarzem z twego księstwa, Kentenie. — Wylała gulasz na drewniany talerz. — Muszę przyznać, że zjadłam już dość ryb na całe życie, zarówno to, jak i następne.
Grenwall wziął od niej talerz.
— Mogę w to uwierzyć. — Spróbował i uznał, że to najlepsze jadło, jakie miał w ustach od wielu tygodni. — Naprawdę nie rozumiem, dlaczego zamieszkałaś tu, tak daleko od Es.
Uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami.
— Mam niewielkie potrzeby, Kentenie, i nie interesują mnie intrygi. Czy chcesz usłyszeć resztę?
— Tak, proszę, mów.
— Kobieta była z Drothą u wielu uzdrowicielek — od nich znam całą historię — ale nie mogły nic zdziałać. Pewnego dnia matka i córka zniknęły, a kiedy wróciły, wydawało się, że Drothą żyje; były to jednak tylko pozory. Nigdy nie mówiła, reagowała jedynie na polecenia. Chodziły słuchy, że kobieta targowała się z Adeptami, żeby uzyskać to półżycie dla Drothy, i zapłaciła straszną cenę. Ludzie z Maddoc zaczęli jej unikać, nawet konie się płoszyły. Pewnego dnia chyba zwariowała, potem obie zniknęły, od tego czasu nic o nich nie słyszano.
Kenten przez chwilę jadł w milczeniu.
— Istotnie, dziwna historia. Widziałem tę Drothę przez lornetkę. .. nie ruszała się. Powiedz, czy ta kobieta ma imię?
— Tak, Miriel.
— Miriel... — Grenwall jadł metodycznie, aż gulasz zniknął, potem odsunął się od stołu.
— Wiesz, Twyx, uświadomiłem sobie teraz, że nie załatwiliśmy sprawy twojej zapłaty.
Ubawiona, ściągnęła usta i odgarnęła włosy z twarzy.
— Racja, Kentenie, racja. Wydawało mi się, że załatwimy tę i inne kwestie, zanim przyjmiesz zlecenie od księcia.
Kenten przyglądał się jej twarzy, obudziło się w nim podejrzenie.
— Masz reputację osoby uczciwej, droga Twyx. Uznałem twą dobrą wolę za pewnik.
Jest rozbawiona, pomyślał Grenwall, ale czy żartuje?
— Skończmy z tym zatem. Jakaż będzie twoja wstrętna zapłata?
— Zapłata? Żadna. Powiedziałam tylko, że o tym nie rozmawialiśmy. Ale nie jestem pewna, czy rozumiesz Moc, Kentenie. Nie mogę ci zagwarantować niczego, ani zmiany postaci, ani powrotu do ludzkich kształtów. Czy powiadomiłeś o tym księcia?
— Nie doceniasz mnie, Twyx. Dobrze rozumiem ryzyko, podobnie jak książę.
— Miło mi słyszeć, że twoja orientacja w naturze Mocy jest taka głęboka — powiedziała kwaśno. — Rozumiesz zatem bardzo dobrze, dlaczego nie używam jej dla osobistych korzyści, moich czy kogo innego, albo dla spraw, które nie są tego warte?
Grenwall zmrużył oczy.
— Moc zwraca się przeciwko każdemu, kto używa jej w taki sposób. Lecz moja sprawa jest tego warta: oczyszczę cieśninę tak, żeby mężowie mogli wrócić do żon i żeby znów zaczął się handel.
— Doprawdy? Czy to właśnie najbardziej zaprząta twój umysł? A co z dziewczyną, prawdopodobnie szaloną, nieświadomą własnych czynów? Co z nią zrobisz?
Grenwall zmarszczył brwi.
— Ja... Rozumiem. Może... Tak, niech tylko chwilę pomyślę. Wstał i przeszedł przez pokój, do małego okna wychodzącego na morze. Co zamierzał zrobić z dziewczyną? Zabić, uświadomił sobie, zabić, jak Sarneńskiego Jeźdźca czy Wilkołaka. Ale jeśli w swym szaleństwie jest niewinna, Moc rzeczywiście może się okazać nieprzewidywalna. Będzie musiał po prostu unieruchomić tę Miriel — to przecież skóra i kości. I...
Co jeszcze zarzuciła mu Twyx? Że najbardziej interesują go osobiste korzyści? Grenwall drapał się po podbródku. Wiedział, że Twyx bierze skromne opłaty za swe usługi. Niewątpliwie Moc jej niczego nie poskąpiła. Czy była to kwestia motywu — wykorzystywanie innych jako środków do osiągnięcia celów? Grenwall zaczął sobie niejasno zdawać sprawę, że o wiele częściej mierzył siły na zamiary, niż naprawdę rozumiał swoje możliwości. A jednak zależało mu na mieszkańcach księstwa, czuł nawet pewną sympatię do dziewczyny i jej dziecka. Nie, uznał, moje motywy nie są całkowicie egoistyczne. Zdecydowanie odwrócił się od okna.
— Chciałbym już zacząć, Twyx. Jeśli wyruszymy od razu i dotrzemy do cieśniny przed wieczornym odpływem, będę miał cały jutrzejszy dzień na badanie prądów.
Twyx załamała ręce, spojrzała mu w twarz.
— Zatem ruszajmy... — powiedziała z pewnym zaskoczeniem. Muszę przyznać, przypuszczałam, że możesz zmienić zdanie. Ale skoro jesteś pewien tego, co robisz, jestem gotowa w każdej chwili. Prowadź, Kentenie.
Chociaż Grenwall był zmęczony podróżą, posuwali się szybko i dotarli nad cieśninę o zmroku. Rozbił obóz bardzo sprawnie, jak przystało na najemnika, szybko zjadł, wziął lornetkę i poszedł na poszarpany urwisty brzeg. Kucnął. Ciepła bryza targała jego włosy. Uważnie obserwował wyspę Merfay.
Chociaż już kiedyś widział Merfay, jej dzikość i niedostępność bardzo go uderzyła. Na wyspie tej, podobnie jak na sąsiednich, nie rosło nic oprócz ciernistych krzewów; w zasięgu wzroku nie ruszało się nic oprócz prądów i przepływających morskich iguan. Poszarpane skały wystawały z wody jak ostrza złamanych noży, skierowanych ku niebu. Na żadnej z wysp nie zauważył zatoczki ani plaży, były tylko wąskie osypiska. Grenwall lekko potrząsnął głową, potem skierował lornetkę na prądy w cieśninie. Odniósł wrażenie potwornej nie kontrolowanej siły. Wszędzie, gdzie spojrzał, widział wielkie masy wody kipiące wokół czarnych skał. Mimo że w postaci Krogana nie groziło mu utonięcie, ryzykował, iż uderzy o głaz, co mogło doprowadzić do natychmiastowej śmierci albo utraty przytomności.
— Widziałeś już Miriel? — zapytała Twyx.
Grenwall odłożył lornetę i spojrzał na Czarownicę.
— Nie, ale wcale się tego nie spodziewałem. Kiedy byłem tu ostatnim razem, jej córka czuwała w nocy. Na Merfayjest wiele miejsc, gdzie można się ukryć.
Morska bryza potargała włosy Twyx tak, że otoczyły jej twarz jak drżąca chmura.
— Możesz to zrobić, Kentenie?
Wzruszył ramionami.
— Robiłem już o wiele trudniejsze rzeczy, a ponosiłem porażki przy pomniejszych. W każdym wyczynie jest coś nieprzewidywalnego, zawsze liczy się szczęście.
— Istotnie. — Skrzyżowała ramiona. — Przynajmniej kiedy przeistoczysz się w Krogana, woda będzie twoim żywiołem, będziesz więc o wiele silniejszy.
— Niewątpliwie powinienem być za to wdzięczny. — Grenwall wstał. — Lepiej pójdę się przespać. Jutro muszę być w pełni sił.
— Ja również — powiedziała Twyx.
Grenwall budził się powoli, w uszach brzmiały mu krzyki morskich ptaków i huk rwącej wody. W powietrzu unosił się zapach jedzenia, Grenwall uświadomił sobie, że jest głodny. Odsłonił poły namiotu i zobaczył, że Twyx gotuje śniadanie.
— Tak późno wstajesz? Można by przypuszczać, że wolisz sen niż pracę.
Zaspany, przeczesał włosy rękami.
— Wolę sen niż zadanie, które mnie dziś czeka. Jednak od snu lepsze jest śniadanie. Zdaje się, że twoja magia dotyczy również gotowania, pani.
Uśmiechnęła się.
— Zadanie spada chyba na trzecią pozycję, jeśli nie niżej.
Zjedli bez pośpiechu, potem Grenwall poważnie zabrał się do studiowania cieśniny. Pojechał w obie strony wzdłuż lekko zalesionego brzegu, zatrzymując się często, by przez lornetę obserwować spienione wody. Dwa razy zaryzykował i wypuścił pomalowane na biało strzały, żeby sprawdzić, jak poniesie je prąd. Gdy późne popołudnie zaczęło zmieniać się w wieczór, wziął siekierę i naciął od strony wody drzewo rosnące najbliżej cieśniny. Jeszcze parę uderzeń, a złamie się i wpadnie w kipiel. Twyx przyglądała się jego pracy z zainteresowaniem.
— Popłyniesz na nim na wyspę?
— Może. — Otarł dłonią pot z czoła. — Co prawda dziś dwukrotnie widziałem kłody pędzące z taką prędkością, że wątpię, aby dało się nimi kierować, ale może warto spróbować. Zaczekam na przerwę między pływami. — Oparł siekierę o drzewo. — Powiedz, Twyx, czy będę musiał się obawiać tej kobiety, jeśli ją zwiążę i zaknebluję?
Czarownica wzruszyła ramionami.
— Zależy, jak jest wyszkolona. Niektórzy z darem dotykania myśli umieją nagiąć innych do swej woli i nie muszą się ruszać ani mówić, żeby to zrobić; inni potrafią tkać iluzje. Ona jednak może być osłabiona, a jeśli zabrano jej Klejnot, zapewne jest mniej skuteczna.
— A jeśli spróbuje na mnie działać w ten sposób, będziesz mogła mi pomóc?
— Nie licz na to, Kentenie Grenwallu. Dokonanie zmiany postaci nie jest prostym zadaniem, a ja nie jestem tak młoda jak kiedyś. Po przekształceniu mogę nie mieć sił, żeby ci pomóc.
— Rozumiem. Nie można powiedzieć, żebyś nie była szczera.
Uniosła brew.
— A to zwykle jest poczytywane za cnotę, panie.
Przez chwilę patrzył na nią z rozdrażnieniem, bo przecież nie powiedziała ani słowa zachęty.
— Zatem niewiele jest kobiet tak cnotliwych, jak ty. — Spojrzał na ciemniejącą sylwetkę wyspy Merfay. — Wkrótce musimy zaczynać. Trzeba mi trochę czasu na przyzwyczajenie się do postaci Krogana.
— Jak sobie życzysz — powiedziała chłodno. — Jestem gotowa. Wrócili do obozu, gdzie Grenwall zjadł lekki posiłek. Czuł się wypoczęty, chociaż nie był pewien, dlaczego. Przyłapał się na zastanawianiu, co by zrobił, gdyby resztę życia przyszło mu spędzić pod postacią stworzenia ziemnowodnego.
— Jak często to robiłaś, Twyx?
— Co? Zmieniałam ludzi?
— Tak.
— Może pół tuzina razy.
— A ilu z nich wróciło do ludzkiej postaci?
Zaśmiała się.
— Wszyscy.
Podrapał się po brodzie.
— Hm. No to zaczynajmy.
Czarownica zabrała różne przedmioty i pojechali w miejsce, gdzie naciął drzewo. Grenwall przywiązał konie w odpowiedniej odległości i wrócił do Twyx, która srebrną różdżką rysowała na piasku pentagram. W milczeniu obserwował, jak rozpakowuje pięć małych trójnogów i ustawia je w każdym z rogów diagramu. Z trójnogów zwisały niewielkie kadzielnice, które podpalała jedną po drugiej knotem nasączonym łojem. Skończywszy, wzięła go za rękę.
— Chodź, Kentenie. Już czas.
Twyx wprowadziła go w środek pentagramu, potem odsunęła się o parę stóp. Zamknęła oczy i stała w milczeniu przez parę chwil; kiedy dym z kadzielnic zaczął go zasłaniać, zaczęła śpiewać pieśń w nie znanym mu języku. Gdy dym podszedł wyżej, Grenwall uświadomił sobie nagle, że już nie widzi swojego ciała. Potem, najpierw powoli, później szybciej, ogarniało go wrażenie, że jego kości stają się płynne i niematerialne. Próbował mówić, ruszać się, ale nie mógł; poczuł, że jego ciało się zmienia —rozciąga się, wygina, płynie. Gdyby mógł, krzyknąłby; ale nagle wszystko się skończyło. Znów stał się ciałem i kośćmi. Grenwall miał jednak pewność, że było to ciało inne niż przedtem. Było dziwne, bardzo dziwne, i nie mógł oddychać!
Przez chwilę przełykał i krztusił się konwulsyjnie, potem nowe ciało przejęło inicjatywę, zaczęło używać mięśni, o których wcale nie wiedział. Wciągnął powietrze do pustych płuc; zamrugał i poczuł, że ma wewnętrzną powiekę, która porusza się na boki. Grenwall odkrył, że dobrze widzi w półmroku, zobaczył, że Twyx się przewróciła, ale oddycha normalnie. Niezgrabnie poczłapał do niej na płetwach, odwrócił ją dłonią, która również okazała się płetwą.
— Trrgs — powiedział chrapliwie. — Trrgs... Zamrugała oczami.
— Doskonale się czuję... Kentenie. A ty?
Podniósł rękę do oczu i zgiął dziwnie wyglądające palce.
— Zuje... zuje łupio.
Zamknęła oczy.
— Wkrótce się do tego przyzwyczaisz. Może powinieneś poćwiczyć pływanie i oddychanie w wodzie.
— Hanie wodze... — Zadziwiły go własne słowa. Przypomniał sobie, że może pozostawać pod wodą w nieskończoność i zwiedzić miejsca, o których zobaczeniu zawsze marzyli ludzie. — Taa.
Wstał i próbował się znaleźć w nowej postaci. Kręcił ramionami, ruszał nogami. Kiedy poczuł się pewniej, poszedł do skalnego występu nad cieśniną i wdrapał się na wąskie wybrzeże. Woda powinna być tu płytka, a prąd łatwy do pokonania. Powoli wszedł w ciemną, podnoszącą się wodę, wstrzymał oddech i zanurzył się. Nie do końca pewien, jak postępować, wciągnął wodę ustami i zorientował się raz jeszcze, że ciało działa samo, bez wysiłku wypuszcza płyn skrzelami. Poczuł też, że jego zmysł smaku bardzo się wyostrzył, o wiele bardziej niż mógłby zamarzyć.
Grenwall otworzył oczy, trzecia powieka wsunęła się na miejsce. Jego wzrok bez trudu przenikał cienie, chociaż wszystko, co widział, pozbawione było kolorów. Pod nogami dostrzegał kamienie, a dalej ryby. Odbił się od dna i popłynął od razu bardzo sprawnie. Jak obiecała Twyx, był silniejszy niż poprzednio; prześlizgiwał się pod wodą ze zdumiewającą prędkością i zręcznością. Grenwall zaczął myśleć, że jego zadanie nie jest aż tak trudne i przerażające.
Po pewnym czasie wrócił na brzeg i wspiął się na skalną półkę. Twyx owinęła się w koc i złożyła głowę na jego krańcu.
— Musisz niedługo wyruszyć, Kentenie — powiedziała. — Przerwa w przypływach.
— Taa — powiedział szybko. To było dziwne uczucie, znów mieć w płucach powietrze. Wziął siekierę do ręki, dokończył ścinanie drzewa i zauważył z satysfakcją, że większa jego część wpadła do wody. Szybko przywiązał do talii przygotowany wcześniej tobołek, potem odwrócił się do brzegu.
— Kenten!
— Taa?
Twyx uśmiechnęła się blado.
— Powodzenia.
— Zenkuje.
Grenwall z wysiłkiem wciągnął zwalone drzewo do wody; trzymając się go, wskoczył w głębinę. Jak się spodziewał, trudno było nim manewrować, ale drzewo pomoże mu zachować siły i uniknąć podwodnych przeszkód. Najpierw nie czuł większego prądu, lecz wiedział, że woda w cieśninie jest wzburzona zawsze, nawet między pływami. Ostatecznie przekonał się o tym w głębszej toni. Drzewo podniosło się tak, że pień ustawiony był w kierunku prądu. Grenwall uczepił się gałęzi korony. Było mu bardzo trudno sterować. Kiedy drzewo nabrało prędkości, pień zaczął obijać się o wystające skały; Grenwall słyszał coraz głośniejszy huk wody. Jego prowizoryczny statek płynął coraz bliżej najszybszego nurtu, wokół było widać tylko spienioną wodę.
Grenwall uznał, że dalsze trzymanie się drzewa to głupota, odepchnął się więc i ruszył pod prąd. Coś twardego uderzyło go w klatkę piersiową, krzyknął z bólu. Gdyby nie był w stanie oddychać wodą, wciągnąłby ją do płuc i utonął. Teraz zanurkował, gwałtownie połykając i wypychając zimną wodę, żeby zaspokoić ogromną potrzebę powietrza. Szybko zorientował się, że im głębiej wpływa, tym wolniejszy jest prąd, zanurkował więc aż do dna. Panowały tu ciemności, których nie mogły przebić nawet przystosowane do tego oczy. Woda była pełna małych kamyczków i miała dziwny smak, ale Grenwall zdołał odzyskać oddech i zbadać ranę. Krwawił mu bok, miał wielkiego siniaka, ale chyba niczego sobie nie złamał. Przez pewien czas płynął wolniej, natykając się to na kotwice, to na masy poskręcanego olinowania, to na naczynia. Dwa razy widział w pewnej odległości ogromną, płaską rybę, płynącą tuż przy dnie. Po drugim spotkaniu z rybą zaczął się oglądać przez ramię, nie był pewien, co może na niego sprowadzić krwawiąca wciąż rana.
Grenwall płynął tak dość długo, aż woda zrobiła się płytsza. Wreszcie zaryzykował i wyskoczył na powierzchnię, żeby sprawdzić, gdzie się znajduje. Okazało się, że jest niedaleko poszarpanej koralowej rafy wokół wysepki sąsiadującej z Merfay. Jeśli skieruje się w lewo i okrąży wysepkę, wkrótce będzie u celu.
Znów się zanurzył, dotarł do dna. Po prawej stronie widział ogromne koralowce. Gdy przepływał obok wystającej skały, coś wystrzeliło w niego z ogromną prędkością. Grenwall odwrócił się w tym kierunku, w ręce trzymał swą jedyną broń, długi nóż. Napastnik zbliżał się bardzo szybko: Grenwall widział wielką, pełną zębów paszczę i obrzydliwą mięsistą głowę. W ostatniej chwili usunął się w bok, uderzył nożem w ogromny brzuch przepływającego zwierzęcia. Ciemna chmura krwi natychmiast zabarwiła wodę, ale i tak zobaczył, że atakował go chyba węgorz, trzykrotnie dłuższy niż on sam. Ryba obróciła się z niezwykłą zręcznością i uderzyła po raz drugi, ale teraz Grenwall był nad nią, otworzył drugą wielką ranę w jej grzbiecie.
Gdyby uderzyła po raz trzeci, prawdopodobnie nie zdołałby się jej wymknąć, ale teraz szaleńczo wiła się w wodzie, szarpiąc własny grzbiet. Odepchnął się od niej i wynurzył najszybciej, jak mógł. Na szczęście zwierzę nie zdradzało zainteresowania pościgiem i wciąż wiło siew kłębach własnej krwi. Grenwall zobaczy ł jedną z płaskich ryb, popłynął więc w kierunku Merfay.
Podczas odpływu Grenwall zobaczył tylko jedną szczelinę w otaczającej wyspę rafie koralowej. Kierował się właśnie tam, bo każda inna próba dotarcia do wyspy zajęłaby wiele czasu; poza tym byłby narażony na liczne zranienia. Płynął ostrożnie, obawiając się spotkania z kolejnym węgorzem czy innymi mieszkańcami rafy. Parokrotnie zauważył przedziwne stworzenia, których nigdy przedtem nie widział ani na rybnym targu, ani w sieci; żadne z nich nie próbowało go atakować, w końcu więc dotarł do szczeliny. Przepłynął przez nią i znalazł się w płytszej wodzie, gdzie przymocował do stóp sandały i wyczłapał na brzeg.
Leżąc za kępą ciernistych krzaków, uważnie obejrzał wyspę. Wąskie osypiska rozciągały się pod stromymi stokami najwyższego głazu, ciemię wypełniały wszystkie szczeliny. Skała pod jego stopami i nad nim była nienaturalnie ciemna i matowa jak węgiel. Ciało Grenwallda było błyszczało. Pomyślał, że powinien odpowiednio wykorzystać osłonę, którą zapewniały mu krzaki. W zasięgu wzroku nie miał ani Czarownicy, ani jej córki, chociaż uważne rozglądał się za nimi przez kilka minut. Nie czuł się pewnie. Z powodu rany w boku bolało go przy każdym oddechu, podczas samej podróży na wyspę stracił wiele sił.
Wreszcie wyszedł z kryjówki i przesunął się w cień u stóp głazu, niewysoko. Mogę, rozmyślał, zacząć się wspinać, kiedy zobaczę Czarownicę. To jednak okazało się niespodziewanie trudne. Chociaż Merfay nie była dużą wyspą, nie mógł jej zbadać szybko, nie ryzykując zdradzenia swej obecności. Kamyczki wysuwały się spod stóp i hałasowały, a ostre ciemię utrudniały wędrówkę. Po jakimś czasie pejzaż zaczął mu się wydawać znajomy; Grenwall uświadomił sobie, że okrążył wyspę. Czy Czarownica i jej córka zmarły, czy przeniosły się gdzie indziej, czy może czekały w kryjówce, świadome jego obecności? Zmarszczył brwi, przypomniał sobie, że od przybycia nie widział Czarownicy. Zdawało się, że wspinaczka była jedyną możliwością. Zasępił się, bo w czasie okrążania wyspy zdał sobie sprawę, że jego płetwowate stopy, nawet obute w sandały, nie nadają się do tego celu. Ponadto od czasu do czasu musiał wchodzić do wody, żeby nie zaschły mu skrzela. A im wyżej się wespnie, tym bardziej oddali się od cieśniny.
Cóż innego mogę robić, pomyślał, co robić? Szybko zanurzył się w wodzie i rozpoczął powolną wspinaczkę.
Na długo przed dotarciem na samą górę zrozumiał, dlaczego nie widział Czarownicy i jej córki: były ukryte w zagłębieniu na najwyższym szczycie Merfay. Chociaż zdawało się, że nie odkryły jego obecności, wątpił, czy zdoła podejść, nie alarmując ich: po prostu miał za słabą osłonę. Jedyną możliwością było chyba wspięcie się po najbardziej stromym zboczu i zeskoczenie na nie z góry. Wątpił, czy zdoła tego dokonać w swej obecnej postaci, ale zdecydował, że zejdzie i przynajmniej obejrzy zbocze. Kiedy zsunął się na dno zagłębienia, usłyszał delikatny dźwięk, nasilający się i cichnący, potem znów narastający. Przystanął, żeby posłuchać uważniej, i uświadomił sobie, że to Czarownica rozmawia z córką. Dotarło do niego tylko parę pełnych zdań, ale to, co usłyszał, było dziwną niespójną zbieraniną słów. Po raz pierwszy Grenwall naprawdę zrozumiał, że kobieta, którą miał zamiar zatrzymać, jest chora.
Ruszył w kierunku jej głosu, potem, w ostatniej chwili, zobaczył, że ona i córka powoli schodzą. Przyklęknął za skalnym występem, obserwował przestrzeń między sobą a kobietą, zastanawiając się, którędy ona pójdzie. Zamierzał posuwać się jej śladem w niewielkiej odległości. Kryjąc się, za czym mógł, podszedł bliżej.
Skulony w cieniu Grenwall słyszał, jak głos Czarownicy przybliża się do niego. Dziwna intonacja i siła myśli, jaką wyrażał, bardzo go denerwowały. Potem z niedaleka dobiegł głośny szum wiatru, wreszcie nastała nagła, niczym nie zmącona cisza.
Grenwall poruszał się z trudem, zachodząc w głowę, co się stało. Z każdą chwilą był bardziej pewien, że został zauważony. Kiedy nie mógł już znieść zdenerwowania, powoli wyjrzał zza skraju występu, który go skrywał, i znalazł się prawie twarzą w twarz z czarownicą. Odskoczyła, miotając przekleństwa, podczas gdy Grenwall zawahał się, sparaliżowany. Wreszcie się opanował, wyskoczył do przodu i chwycił chude ramię kobiety. Chwilę później trzymał ciało tak obrzydliwie zwiotczałe, jakiego nie widział nigdzie w Escore. Giętki cuchnący kadłub walczył i skręcał się w jego ramionach z tak straszliwą siłą, że wreszcie musiał go puścić. Stwór uciekł, jego niemal owadzie usta dziko się poruszały. Potem zaatakował kamieniem. Grenwall uchylił się, rzucił się przed siebie i z całej siły uderzył w chudą szczękę. Jego cios spowodował, że stworze, nie zachwiało się, upadło na ziemię i z powrotem przybrało postać kobiety.
Grenwall odetchnął; nagle coś skłoniło go do spojrzenia w górę. Napotkał puste oczy dziewczynki, Drothy, która stała i patrzyła na matkę, leżącą parę stóp niżej. Ruszył, nie wiedząc, czego się spodziewać, ale dziewczyna nawet nie drgnęła ani nie przemówiła, kiedy się do niej zbliżył. Z wahaniem wyciągnął rękę, żeby pogłaskać ją po głowie; jej czoło i policzki były zimne jak śnieg i prawie tak białe. Cofnął dłoń, jakby dotknął czegoś nieczystego. Raz, może dwa razy, widział już osoby w takim stanie, wiedział więc, że to tylko pozory życia.
— Proszę... — powiedziała głucho, z ogromnym wysiłkiem. — Proszę... skończ... to.
Grenwall przez chwilę patrzył na nią z przerażeniem, potem sięgnął po nóż, ale jego dłoń nie dotknęła rękojeści. Coś, co przypominało błyszczącego nietoperza wyskoczyło z nocy, podobne do brzytew nogi walnęły go w szczękę. Chciał uderzyć, ale trafił w powietrze; chwilę później to coś wróciło, rzuciło mu się na głowę. Tym razem udało się potworka odegnać, widział go dość długo, żeby zorientować się, że to pomocnik Czarownicy. Schylił się, żeby podnieść kamień i cisnąć w stworzenie, kiedy coś sparaliżowało jego wolę z taką siłą, że aż krzyknął. Chociaż walczył, jak mógł, nie był w stanie zrealizować żadnego ze swych zamiarów. Jego prawa ręka opadła na rękojeść noża i mocno ją schwyciła. Zgadując, do czego będzie chciała zmusić go obca wola, nagle przestał się opierać, za to zdołał odrzucić ostrze parę stóp od siebie. Zrozumiał jednak, że podstęp ten dał mu zaledwie parę sekund, bo coś znów zmuszało go do sięgnięcia po broń. Opierając się ze wszystkich sił, Grenwall mógł ten ruch spowolnić, lecz nie zatrzymać. Zrozumiał z rozpaczą, że albo znajdzie jakiś sposób na to przenikanie myśli, albo za parę chwil będzie już nieżywy.
Jego ciało podskakiwało jak marionetka. Gorączkowo zastanawiał się, co robić; ale nie miał przecież Mocy, szedł więc, nie mogąc się powstrzymać, ku własnej śmierci. Kiedy jego ręka znów zamknęła się na rękojeści noża, próbował wysłać myślowe błaganie do Twyx otrzymał odpowiedź, chociaż bardzo słabą. Teraz jednak walczyły trzy umysły. Grenwall poczuł, że jego własna wola nie została owładnięta do końca. Wiedząc, że to ostatnia szansa, skupił wysiłki na obróceniu się i powoli zdołał tego dokonać. Widział teraz Czarownicę, jej złośliwe spojrzenie napotkało jego oczy. Chociaż czuł się, jakby stawiał opór jakiemuś silnemu sztormowi, powoli, krok po kroku, zaczął się do niej zbliżać, aż się załamała i wydała nieartykułowany lament rozpaczy. Po raz pierwszy Grenwall uświadomił sobie, że pewnie Czarownica spodziewała się po nim czegoś gorszego; rzeczywiście, w postaci Krogana, z zasychającą krwią na boku i ranami na głowie, stanowił przerażający widok.
Przygniatając ją do ziemi, zauważył, że wiedźma wciąż ma magiczny Klejnot. Przypuszczał, że Mądre Kobiety zabrały go jej, kiedy przestały się nią zajmować; zapewne go ukradła albo zastosowała jakiś podstęp. Szybko ściągnął Klejnot z jej szyi, w nadziei, że uchroni się tym samym przed dalszymi atakami, potem związał ją i zakneblował. By się dodatkowo zabezpieczyć, wyciągnął z tobołka buteleczkę i podetknął jej pod nos, tak że była zmuszona wdychać odurzające opary. Kiedy skończył, poszukał wzrokiem jej córki, ale nie odnalazł dziewczynki. Dopiero wtedy uświadomił sobie, że drży z wyczerpania. Próba powrotu na brzeg tej nocy, pod prąd, byłaby szaleństwem, zatem wbrew sobie zarzucił tę myśl.
Grenwall poczuł, że jego skrzela wyschły, podszedł więc parę jardów do cieśniny i zanurzył się w lodowatej wodzie. Udało mi się, pomyślał beznamiętnie, udało się. Dziękuję, Twyx. Wynurzył się i spojrzał na brzeg. Nie miał pojęcia, ile kosztowało ją pomaganie mu, ale wiedział, że cena mogła być wysoka. Dziękuję, pomyślał znów, ale nie uzyskał odpowiedzi. Czy była martwa, umierająca, czy tylko wyczerpana? Tej nocy się nie dowie.
Grenwall powoli wszedł na brzeg i znów natknął się na dziewczynkę, Drothę. Patrzyła na niego bez słów, na jej twarzy malowało się straszliwe zmęczenie. Potrząsnął głowę, jakby chciał odepchnąć niechęć, potem podniósł nóż i szybko zrobił to, co zrobić musiał. Chociaż słaniał się z wyczerpania, usypał na jej ciele kopiec z kamyczków, które znalazł na brzegu.
Ciężko opadł na ziemię. Ostrożnie zawinął Klejnot Czarownicy w chustkę, którą wyciągnął z tobołka. Podłożył go sobie pod głowę, rozejrzał się po raz ostami przed zaśnięciem. Zobaczył, że Czarownica wciąż leży twarzą do ziemi na skale, gdzie ją zostawił.
Późno w nocy obudził się nagle, czując, że coś jest nie w porządku. Ale co? Otworzył oko i zobaczył naprzeciwko siebie małe koszmarne stworzenie, pokryte czarnym lśniącym futrem. Czekał chwilę, zastanawiając się, co zrobi, potem zorientował się, że potworek szuka w jego rzeczach Klejnotu Czarownicy. Kiedy stworzonko odwróciło się od niego na chwilę, szybko wyciągnął rękę i chwycił je za kark. Krzyczało i zawodziło jak maleńki elf, jego błyszczące nietoperze skrzydła dziko biły powietrze. Związał je sznurkiem. Odniósł przy tym parę płytkich ran. Potem pomrukując zasnął.
Rano Grenwall budził się wolno, zesztywniały, jego bok był jednym wielkim źródłem bólu. Pomocniczy duszek Czarownicy próbował przegryźć więzy i prawie mu się to udało. Nagle zorientował się, że jest obserwowany, więc spojrzał na Grenwalla swoim jednym czarnym, błyszczącym oczkiem.
— Co paskudny Krogan zrobić z Malefem? — zapytał cienkim głosikiem.
Przez chwilę Grenwall patrzył na niego z zaskoczeniem, potem gniewnie machnął ranną ręką.
— Wypatroszę cię, a potem oddam twojej pani, ty obrzydliwy mały śmierdzielu!
Duszek zaśmiał się radośnie, ale nie pytał już o swoje przeznaczenie. Wywołał za to poważne pytanie w umyśle Grenwalla, Co zrobić z Czarownicą? Po chwili z rezygnacją potrząsnął głową. Nie miał wyboru: musiał poczekać na ciszę między pływami i popłynąć z nią z prądem. Wziął więcej sznurka i mocniej związał duszka, ale kiedy go podniósł, tamten znów go ugryzł i wyplątał się z więzów. Unosił się nad nim w powietrzu, naśmiewając się:
— Malef ugryźć paskudny Krogan! — wrzeszczał. — Dobry Malef Silny Malef! — Kiedy wreszcie odwrócił się i odleciał w kierunku morza, Grenwall podniósł kamień i rzucił go za stworzeniem.
— Malef, cham! — krzyknął.
Zabezpieczył tobołek, sprawdził, czy Klejnot nie zginął, i wszedł do wody. Polował na ryby i zjadał je na surowo, aż nadeszła przerwa między pływami. Ostrożnie podszedł do Czarownicy. Starała się wniknąć w jego myśli, nie miał co do tego żadnych wątpliwości; ale bez Klejnotu jej siły chyba naprawdę były niewielkie i rozproszone. Rozwiązał jej chude kostki i pomógł stanąć na nogi. Patrzyła na niego gniewnie; po doświadczeniu z Malefem zdecydował nie wyjmować jej z ust knebla.
— Nie chcę cię skrzywdzić — powiedział. — Rozumiesz? Musimy popłynąć do brzegu.
Jej wzrok przesunął się na kopiec. Nie widziała, co się stało między Grenwallem i Drothą, ale możliwe, że wywnioskowała coś z rozwoju wydarzeń.
— Była... zmęczona — powiedział łagodnie Grenwall. — Nie nadawała się do życia w śmierci... ani do tego miejsca.
Może zauważył w niej iskierkę zrozumienia, może nie. Łzy popłynęły z jej oczu na kamienistą ziemię, ale nic nie powiedziała.
— Chodź — powiedział Grenwall. — Musimy płynąć.
Było mu trudno podtrzymywać Czarownicę i płynąć blisko powierzchni. Z drugiej jednak strony nie musiał już się ukrywać, nie płynął też do żadnego określonego punktu na wybrzeżu, wrócił więc prawie tak łatwo, jak przypłynął. Kiedy znaleźli się na płyciźnie, omiótł wzrokiem brzeg w poszukiwaniu Twyx, ale nie zobaczył niczego, co by się z nią wiązało. Ruszyli wzdłuż wąskiej, kamienistej plaży, potem, tam gdzie teren nadawał się do podejścia, wspięli się na wzniesienie. Wciąż nie było śladu Twyx. Poszli dalej. Wreszcie dotarli do obozu Grenwalla. Odsunął poły namiotu Twyx. Leżało tam nieruchome ciało. Gwałtownie potrząsnął je za ramię.
— Czuję się doskonale, Kentenie — powiedziała Twyx, ziewając. Nie musisz wyrywać mi ręki. — Uklękła i przyjrzała się jego towarzyszce. — Widzę, że uwięziłeś ofiarę. — Spojrzała na niego. — Nieźle dała ci w kość.
— Oszczędź mi alszych gragulazji — mruknął Grenwall. — Cę jeźdź.
— Cenna sugestia — zgodziła się. — Ale najpierw musisz mi dać Klejnot.
— Jaki klejnot?
Wyciągnęła rękę.
— Bardzo dobrze wiesz, jaki. To nie jest błyskotka, którą mógłbyś sprzedać, nie służy też do zabawy. Kobiety oddawały życie, żeby takie klejnoty nie dostały się w niepowołane ręce.
Grenwall skrzywił się i wyciągnął Klejnot.
— Weź go. Dostałem już swoją porcję Czarownic i magii.
Jej dłoń zamknęła się na kamieniu.
— Dziękuję. Teraz zrobię śniadanie, a potem... Muszę znów zmienić cię w człowieka.
Grenwall wymruczał coś, co zapewne wywołałoby rumieniec u młodej kobiety, rozwiązał kostki Czarownicy i zniknął w swoim namiocie.
Po śniadaniu Twyx znów narysowała pentagram na piasku, a Grenwall zadbał o Miriel, odurzając ją, żeby nie przeszkadzała w przemianie.
— Cóż, Kentenie — powiedziała Twyx. — Jesteś tak przystojnym Kroganem, że aż przykro cię zmieniać... Ale pewnie jesteś innego zdania, więc od razu przejdźmy do rzeczy.
Twyx zapaliła kadzielnice. Grenwall ponownie doświadczył przemiany ciała, ale tym razem było nieco inaczej. Wszystko zdawało się trwać dłużej, przebiegać oporniej, czuł, że Czarownica walczy, żeby podtrzymać ten proces. Miał wrażenie, że jego ciało układa się dziwnie, jak stopiony metal, który za bardzo wystygł, żeby dało się go kuć. Potem przemiana się skończyła. Twyx spojrzała na niego ze zmęczeniem i niepokojem.
— Kentenie... Bardzo... Bardzo mi przykro. Starałam się, ale od początku coś było nie tak.
Grenwall spojrzał na siebie, zrobiło mu się słabo. Wszystko wyglądało normalnie z wyjątkiem... Z wyjątkiem prawej stopy, której palce wciąż były spięte błoną i... Dotknął twarzy. Wszystko było prawie normalne, ale...
— Daj mi lustro! — powiedział chrapliwie.
Twyx przyglądała mu się jeszcze przez moment, potem powoli weszła do swojego namiotu. Wyszła z niewielką tacą z polerowanego metalu i w milczeniu mu ją podała. Ponuro oglądał swoje odbicie; zobaczył, że lewa połowa jego twarzy i jedno oko nie zmieniły się, zostały ciałem Krogana. Efekt był denerwujący.
— Co się stało?
— Nie wiem, Kentenie. Czasami Moc po prostu zawodzi... Czasami zwraca się przeciwko temu, kto używa jej niewłaściwie. Oddał tacę.
— Myślisz, że jej nadużyłem — powiedział oskarżycielsko. — Prawda? Od początku wątpiłaś w moje intencje.
Zmarszczyła czoło i spojrzała w bok. Grenwall nagle zobaczył, że drży z wyczerpania albo z gniewu, albo z obu tych powodów.
— Zastanawiałam się nad nimi od początku, Kentenie Grenwallu. A ty?
Zaczął układać uszczypliwą odpowiedź, ale się powstrzymał.
Mocne słowa nie przywrócą mu normalnej postaci.
— Nie możesz spróbować jeszcze raz? — zapytał.
Twyx westchnęła.
— Mogę, robiono już tak w przeszłości. Ale często pogarszało to sytuację. Nie radzę.
Odwrócił się z goryczą.
— Niech tak będzie.
— Kenten?
— Tak?
Podeszła do niego i położyła mu rękę na ramieniu.
— Posłuchaj. Mogę ci dać pozór normalności. Nadejdzie taka chwila, że iluzja opadnie, ale dam ci czas, tobie i innym, do przyzwyczajenia się. Jeszcze jedno. — Wskazała na Czarownicę. — W życiu zawsze pojawiają się większe czy mniejsze nieszczęścia. W porównaniu z tą kobietą ty cierpisz mniej. Nie wiem, czy zdołam jej przywrócić rozum, czy będzie miała jakąś radość z życia. Powiedz, co zrobiłeś z j ej córką?
Grenwall wzruszył ramionami.
— To, co nakazywało miłosierdzie.
— Rozumiem. Może uda mi się utkać leczniczą iluzję dla Miriel. Co ty na to?
Zastanawiał się chwilę.
— Może tak będzie najlepiej — powiedział w końcu. — Nie zależy mi na powitaniu Merthe w takiej postaci.
Kolejne pory roku przychodziły i mijały, a Sarneńscy Jeźdźcy stawali się coraz zuchwalsi w swych napadach na północny szlak handlowy. Zastanawiano się, jak z nimi postępować, skoro było oczywiste, że książę nie będzie prowadził dalszych wypraw, jego szambelan znów pomyślał o Grenwallu. Crabtree osobiście udał się do jego posiadłości, żeby go wysondować. Wrócił w swoim czasie. Zastał księcia w stajni, podczas przygotowań do polowania.
— A, Crabtree — powiedział książę. — Tak szybko skończyłeś misję? Czego tym razem chce Grenwall? Gwiezdnego pyłu?
— Sądzę, że wymienił jakąś zapłatę — powiedział niejasno Crabtree. — Panie, zostaw sokoła, a powtórzę, co mi powiedział.
Chastain zmarszczył brwi, ale porzucił ptaka.
— Bardzo dobrze. Przejdźmy się, jest piękny dzień.
Zdziwiony Crabtree uniósł brew.
— Oczywiście.
Przeszli przez żelazną bramę do niewielkiego ogrodu.
— Posiadłość Grenwalla zaczyna prosperować, panie. Nabył torgiańskie konie od krewnych swej nowej żony, bardzo dobrze się sprzedają. Przy okazji pytał, czy Merthe często o nim myśli.
Chastain chrząknął.
— Skłamałeś, mam nadzieję.
— Tak, panie. Powiedziałem, że często o niego pyta.
— Hmm. Grubymi nićmi szyte, Crabtree. Wątpię, czy Grenwall jest aż tak łatwowierny. Muszę przyznać, nie przypuszczałem, że Czarownica się wyleczy, zwłaszcza po ślubie... po ślubie z Grenwallem. To dziwna para.
Crabtree wzruszył ramionami.
— Może, może. Wydają się szczęśliwi. On wciąż chodzi o lasce, ale chyba pogodził się ze swoim wyglądem.
— Mmm. Dobrze. Dobrze. Przez pewien czas zdawało mi się, że może oszaleć przez to rozmyślanie o intencjach. Ale dość. Co powiedział na twój ą propozycję?
— Tak... Cóż, zgodził się przyjąć zlecenie. Ale... rzec by można, że teraz nie jest przesadnie opętany myślą o argumentach.
Chastain skrzywił się.
— Chodzi ci o zapłatę? Skończmy z tym, Crabtree. Czego tym razem chce ten zdzierca?
Szambelan podrapał się po łysinie. Starannie dobierał słowa.
— Przypominasz sobie, panie, te stawy rybne, które zamierzałeś założyć na ziemiach Grenwalla? On je założył, są pełne ryb, nawiasem mówiąc. Zrobiliśmy z nich parę posiłków. Wątpię, czy gdzieś znalazłoby się lepsze.
— Tak, smaczne, mów dalej.
— Zdaje się, że Grenwall chce, żebyś je kupił.
— Kupić? Wszystkie? Kupić przeklęte ryby, które on hoduje na ziemiach, które wyłudził ode mnie już dawno temu?
— Tak, panie. Muszę dodać, że jest ich parę tysięcy.
Twarz Chastaina poczerwieniała.
— Na Rogatego Pana, po trzykroć!
Andre Norton zapewniła mi uzależniającą dawkę zachwytu około roku 1964, kiedy to odkryłam w bibliotece Galaktyczny wrak. Chociaż miałam wtedy tylko dziesięć lat, od razu wiedziałam, ze to dobra książka i natychmiast rozpoczęłam kampanię czytelnicza. Szybko wyczerpałam zasoby biblioteki i zaczęłam zgłębiać prace innych autorów science fiction. Przechodziłam od jednej książki do drugiej. Zachęcona przez nauczycielkę, zaczęłam pisać moją pierwszą “powieść”.
Kiedy dorosłam do zbierania książek z Analogu, Andre przyjechała do Orlando Public Library. Z pierwszego spotkania mam trzy wspomnienia. Po pierwsze, jak głosiła plotka, Andre rzeczywiście okazała się kobietą. Po drugie czytała chyba wszystko z gatunku science fiction i fantasy, co warte było przeczytania. Po trzecie łaskawie podpisała wszystkie moje wyczytane książki jej autorstwa wydane przez “Ace”, a miałam ich większość.
Wiele lat później Mary Hanson–Roberts i ja spotkałyśmy Andre na zjeździe i zaczęła się przyjaźń, która podziałała na mnie i Mary jak czarodziejski proszek. Niedługo potem Andre poprosiła mnie, żebym napisała opowiadanie do jej antologii o Świecie Czarownic, co mnie bardzo zdziwiło: nie znała żadnej z moich prac. Opowieści ze Świata Czarownic byty dla mnie dorasta fantasy, niektóre z opowiadań napisali bardzo zdolni autorzy. Ale powinnam wiedzieć, ze każdy autor dość miły, zęby podpisać — dostając przy tym skurczu dłoni — tyle książek dla czternastolatki, musi być dobry.
K. L. ROBERTS
Harven patrzył z przerażeniem na twardą kamienną podłogę, znaj dującą się o dobrych parę stóp pod nim. Jego umysł alarmował, że spada, że w każdej chwili może się rozbić o zdobione płyty. Parven krzyczałby albo zamknął oczy, żeby nie patrzeć na ten straszliwy widok, ale stracił czucie w całym ciele, jakby pogrążył się w lodowatej wodzie. Był zawieszony w powietrzu, na niebezpiecznej wysokości nad magiczną posadzką. Świadomie mógł robić tylko jedno: myśleć. Próbował odsunąć natarczywą histerię, która zaczynała. go opanowywać. Może, gdyby skoncentrował się na jednej rzeczy albo osobie... Słyszał kiedyś, że niektórzy ludzie, bardzo nieliczni, potrafią przekazywać innym swoje myśli. Ale podczas studiów, zbierania okruchów zapomnianej wiedzy, Parven nigdy nie odkrył żadnego zaklęcia ani pieśni, które pozwoliłyby zwykłemu człowiekowi porozumiewać się w ten sposób. Gdybym to potrafił! Parven przypomniał sobie wszystkie amulety i talizmany tkwiące w jego kieszeniach albo zawieszone na rękach i szyi. Mimo że nie mógł dotknąć ani poczuć żadnego z nich, wiedział, że są na miejscu, więc każda Moc, jaka jeszcze w nich jest, powinna wciąż działać na jego korzyść. Nie wystarczyły, pomyślał bojaźliwie, żeby uchronić mnie przed niespodziewanym zaklęciem, które mnie zawiesiło, ale przynajmniej jestem przytomny i mogę wymyślić coś konstruktywnego.
Czas również zdawał się zawieszony w tej komnacie głęboko pod ruinami zamku. Parven był unieruchomiony, więc nie mógł spojrzeć na nic, co nie znajdowałoby się w jego obecnym polu widzenia.
Najpierw miał nadzieję oszacować przepływ czasu, obserwując dwie świece, które widział kątem oka na bocznym stole, lecz szybko się zorientował, że nie palą się normalnie. Ich płomienie cały czas dawały przyćmione światło, ale same świece wcale sienie zmniejszały. Parven wywnioskował później, że są one częścią zaklęcia—pułapki, które tak nieostrożnie wywołał. Nie spodziewał się, że zostanie schwytany. Wiedział, iż zgłębianie dawnej wiedzy może być niebezpieczne, ale nie przypuszczał, że tak łatwo da się złapać. Był zły, że amulety okazały się nieskuteczne, ale z drugiej strony był głęboko przekonany, że to właśnie one utrzymały go przy życiu. Nie ochroniły co prawda jego swobody ruchów, ale najprawdopodobniej dzięki nim pozostał sobą. Parven zadrżał w myśli, przypominając sobie opowieści o nieszczęśliwych duszach wcielonych w zwierzęta albo, co gorsza, rozproszonych jak poranna mgła podnosząca się nad jeziorem.
Obraz górskiego jeziora przywiódł mu na myśl bolesne wspomnienie matki. Była uczoną miłą damą, całkowicie nie pasującą do ojcowego domostwa, umiejscowionego u stóp wzgórza. Chociaż Parven był małym dzieckiem, kiedy zmarła, zachował świetlistą wizję matki zbierającej kwiaty nad jeziorem, za ich łąką. Parven wyrastał na nieśmiałego, chorowitego jedynaka. Ojciec, nie wiedząc, co z nim zrobić, posłuchał rady swej drugiej żony i oddał chłopca na czeladnika do kupca Halvarda. Ten, jako że był przenikliwy, natychmiast rozszyfrował naturę chłopca i kazał mu się uczyć czytać i pisać. Kiedy Parven nabrał w tym biegłości, musiał zbierać zapiski od zwiadowców i podróżników oraz przeszukiwać archiwa, by znaleźć w nich wiadomości o dobrach, którymi można by handlować. Interesowały go też ciekawostki.
Badając bezładne, spleśniałe zapiski podróżników, napotkał opis ciekawej odległej doliny górskiej, zawsze osłoniętej chmurami, jakby mgła skupiała się tam, by ukryć to miejsce. Zaintrygowany Parven szukał innych wiadomości o tym terenie, ale nieliczne notatki, które znalazł, były zniechęcająco krótkie. Góry te położone były niedaleko granicy Wielkiego Pustkowia, więc niewielu ludzi udawało się tam specjalnie. Pewien nieustraszony zwiadowca nazwał dolinę “miejscem zakazanym i chłodnym”, a inny podróżnik, zagubiony po burzy, napisał, że jego konie nie chciały tam stać spętane, gryzły i szarpały więzy, aż wreszcie przeniósł obóz poza dolinę. Parven pracowicie posortował wszystkie cenne mapy Halvarda. Z jednego, bardzo starego fragmentu zdołał odcyfrować wyblakły ostrzegawczy bazgroł: “Dolina Kulp — mgła — ruiny UNIKAĆ”. Im więcej o tym myślał, tym bardziej go to interesowało, aż wreszcie oznaczył wszystko, co w jakikolwiek sposób łączyło się z doliną. Na tych wysokościach ludziom i zwierzętom groziły naturalne wypadki, chyba więc nie były potrzebne żadne powszechne ostrzeżenia. Parven uznał, że na pewno znajduje się tam skarb — z jakiegoż innego powodu dolinę wciąż miałaby spowijać mgła, skąd wreszcie wzięłaby się ponura sława tego miejsca? Na pewno w środku znajdowało się coś cennego, a utrzymująca się mgła sugerowała, że tego czegoś strzeże zaklęcie. Parven zaczął szukać talizmanów i amuletów, chroniących przed wszelkimi złymi czarami. Kiedy Halvard oświadczył, że wyrusza w długą podróż handlową przez zaludnione części Krainy Dolin, aż do Fyn, na jarmark, Parven poprosił o pozwolenie na samodzielną wyprawę w poszukiwaniu starych rękopisów. Halvard zmarszczył brwi i oświadczył, że przypuszczalnie poradzi sobie bez Parvena w tej podróży, ale w zamian spodziewa się cennych informacji. Jego znękany pomocnik, Fulch, odpowiedzialny za wprowadzanie rozkazów Halvarda w życie, niechętnie przygotował dodatkowego konia i zapasy dla Parvena, potem pogrążył siew zwykłym chaosie towarzyszącym wyprawom Halvarda.
Parven wyruszył sam. Był zbyt spokojny i nie rzucający się w oczy, żeby przyciągać uwagę innych. Po wielu dniach męczącej jazdy dotarł do odosobnionej, na wpół rozwalonej oberży, przy której droga i dwa słabo widoczne szlaki zmieniały siew ścieżki, prowadzące na dzikie tereny, trudne do przebycia nawet na piechotę. Parven prosił o przewodnika, ale jedyny człowiek, utrzymujący, że zna okolicę, zażądał zbyt wygórowanej zapłaty. Nie wiedząc, czy znajdzie jakieś przydatne informacje lub dobra dla Halvarda, czuł, że nie może marnować jego srebra na własne zachcianki, które mogą do niczego nie prowadzić. Miał przerysowane mapy, opuścił więc gospodę następnego ranka, tak cicho i niepostrzeżenie, jak przyjechał.
Trzy dni później, po południu, Parven zauważył nieprzejrzyste pasmo mgły, przecinające pasterski szlak, który wydawał się jedyną drogą w tych górach. Był pewien, że to Dolina Kulp: koń zatrzymał się przed wzniesieniem i nie chciał iść dalej. Parven uznał, że lepiej będzie poznawać zamgloną okolicę przy świetle dziennym, rozbił więc obóz na pobliskiej polance, gdzie koń dał się spętać. Przez pewien czas Parven był tak podekscytowany, że nie mógł spać, a kiedy wreszcie zapadł w drzemkę, miał złowieszcze, przykre sny. Obudził się nagle i zobaczył, że powoli idzie w kierunku doliny. Przerażony — bo nigdy nie chodził przez sen — Parven pospiesznie odpakował najsilniejsze amulety. Zastanowiwszy się, co praktyczny Fulch mógłby zrobić w takich warunkach, przywiązał lewy nadgarstek do siodła. Obudził się tuż przed świtem, obolały i zesztywniały, ale wciąż bezpieczny w obozie. Przełknął suchara i z niecierpliwością czekał, aż wschód słońca rozwieje mgłę, ale masa chmur uparcie kłębiła się w szczelinach, a lekki wietrzyk rozwiewał jedynie niewielkie pasma.
Parven stwierdził wreszcie, że nie może dłużej czekać. Przewidujący Fulch zapakował parę pochodni na wypadek, gdyby Parven odważył się wejść do ciemnych piwnic czy grot. Parven nie spodziewał się, żeby to nastąpiło, ale wolał być przygotowany, więc wszedł w chmurę mgły z nie zapaloną pochodnią w dłoni. Z początku był zniechęcony, bo nie znalazł żadnych ruin, ale wkrótce potknął się o połamane kamienie posadzki. Jego podniecenie nie trwało długo, bo ruiny wydawały się rozczarowujące puste, a w naniesionym przez wiatr mule nie dostrzegł nawet żadnych ciekawych śladów zwierząt. Parven przyjrzał się bliżej i odkrył wzór na płytach podwórza; był to zespół krzywych linii, które drażniły jego umysł. Powiódł wzrokiem po wzorze, który przenosił się na ściany — pozostałości po wielkiej komnacie, nie mającej już dachu. Motyw stawał się coraz bardziej ozdobny, wyglądał jak zwinięta spirala. Tylna ściana, gdzie zapewne były kiedyś drzwi otwierające się na góry, została całkowicie pogrzebana pod zwalonymi skałami.
Spędził całe popołudnie na podnoszeniu kamieni i wymiataniu piasku miotłą, sporządzoną naprędce z gałęzi iglastego drzewa. Jego wysiłki doprowadziły do odkrycia okutych drzwi, zabezpieczanych niegdyś kunsztownym, ale teraz poszarpanym zamkiem. Za drzwiami zobaczył strome schody, których wąskie stopnie były ozdobione ciemnoczerwonym wzorem w kształcie spirali, wykutym w kamieniu. Parven opanował chęć natychmiastowego zbiegnięcia po schodach. Ostrożnie wciągnął powietrze, ale pachniało tylko wilgotnymi kamieniami i bezruchem. Potem pospieszył do obozu, gdzie przekonał się, że jego spętany koń ma trawę do skubania i wodę. Z mnóstwa talizmanów i amuletów wybrał najlepsze, które starannie przywiązał sobie do nadgarstków, i zawiesił na szyi. W ostatniej chwili wcisnął resztę amuletów do kieszeni, potem wrócił do ruin.
Czując się wyjątkowo odważny, Parven zapalił jedną z pochodni Fulcha i kopnął ostatni kamień, blokujący pierwszy stopień. Nieco niżej wąskie schody nagle skręcały pod ostrym kątem w głąb góry. Parven skupiony był na schodzeniu, nie usłyszał więc cichego odgłosu zamykających się drzwi zewnętrznych. Migocąca pochodnia spowodowała, że nie zauważył braku światła dziennego, które przedtem odbijało się w schodach. Parven wciąż szedł w dół; pokonał tyle zakrętów i przejść, że szybko stracił orientację. W ścianach nie było drzwi ani wejść do bocznych korytarzy. Nagle znalazł się w o wiele większej przestrzeni, gdzie zobaczył przykurzone meble, ustawione pod ścianami, których kamienne masywy ozdobiono wielkimi gobelinami. Głęboko rzeźbiony fotel o wysokim oparciu posłużył Parvenowi do podtrzymania pochodni; mocując ją starannie, chłopak zauważył parę świec, rozrzuconych na stojącym obok wąskim stole. Parven chciał zachować pochodnię na drugą drogę powrotna, osadził więc pięć świec w ciężkim metalowym świeczniku, potem zgasił pochodnię skórzanym gasidłem, zapobiegliwie przymocowanym do jej końca. Świece, tego samego ciemnoczerwonego koloru co wzory na podłodze, paliły się, wydzielając ostry, lekko zbutwiały zapach. Pomieszczenie było zbyt duże, żeby woń ta mogła naprawdę przeszkadzać, ale Parven zostawił świecznik na stole i wziął ze sobą tylko jedną, długą świecę, by oświetlać sobie drogę. Dym trochę go oszołomił, odsunął więc świecę jak najdalej od siebie i zabrał się do uważnego oglądania posadzki.
Na kamieniach wyrzeźbiona była wielka zawiła spirala, każdą z płyt ozdabiały zwój e i ornamenty. Parven poczuł, że musi iść wzdłuż głównego wzoru. Im dłużej szedł po krzywych czerwonych liniach, tym bardziej oddalał się od świata. Nie zauważył, że jego świeca się nie spala; jej płomień, podobnie jak płomienie świec w świeczniku, dawał coraz więcej dymu. W nieruchomym powietrzu smużki dymu rosły i rozszerzały się w wachlarze o falujących brzegach, które rozwijały się, aż dotykały jedne drugich. Dwa rogi pomieszczenia stopniowo pogrążały się w ciemności, pozostały tylko dwa oświetlone obszary — ponury blask na stole, przyćmiony prawie nie poruszającymi się zasłonami dymu, i czerwona sfera wokół świecy Parvena. Młodzieniec zbliżał się do środka wzoru, kiedy jego stopa potknęła się na czymś nierównym. Otrząsnął się: prawie zapomniał, że miał szukać skarbu. Schylił się, żeby podnieść to, o co się potknął, i nagle zaczął kasłać. Gruba warstwa dymu ścieliła się nad posadzką. Parven zdziwił się, że prawie nie może odróżnić zarysu stołu. Nigdy nie widział, żeby zwykłe świece dawały tyle dymu, nie widział też, by dym spływał ze stołu jak cichy potop ciemnego kremu. Zaniepokoił się, ale jego uwagę znów odwróciła jakaś przeszkoda na posadzce. Chwycił ją i podniósł — miał pełną dłoń złotych kwadracików połączonych w łańcuch, na którym wisiało coś cylindrycznego. Gdy zobaczył, co trzyma, serce zabiło mu mocniej i z przerażeniem odrzucił przedmiot. Była to kość, rozmiaru i kształtu kości ludzkiej. Gwałtowne ruchy spowodowały, że warstwy dymu skłębiły się wokół niego. Oszołomiony Parven poniewczasie sięgnął do kieszeni, gdzie schowane były amulety. Dotykanie ich zdawało się rozjaśniać mu w głowie. Co on takiego robił — szukał skarbów? Nie, z pewnością najważniejszym zadaniem było dojście do końca tej fascynującej, czerwonej spirali, na środku podłogi która łączyła się z szerokim rysunkiem w kształcie medalionu. Bezwiednie odpychając na boki kolejne kości i klejnoty, Parven wciąż szedł krwistoczerwonym szlakiem. Wzór pochłonął jego uwagę tak, że chłopak nie od razu zauważył zadziwiające zjawisko: szedł nad podłogą, mniej więcej na wysokość palca. Pasma dymu ścieliły się pod jego stopami, między butami a kamienną posadzką. Parven znalazł się nagle wysoko w powietrzu i zobaczył wzór na podłodze przez swoje stopy. Dzięki temu wstrząsowi wreszcie uświadomił sobie, co się z nim działo. Dotarło do niego z całą siłą, że został uwięziony przez wielką magię, daleko przekraczającą moc posiadanych przez niego amuletów. Zamierzał zejść z ostatniej ciasnej spirali prowadzącej do medalionu, ale zorientował się, że jego półprzeźroczyste ciało nie słucha już umysłu. Przypuszczał, przypominając sobie wszystko z lękiem, że coś spętało mu wolę od chwili, kiedy zszedł po schodach zamku.
Jego umysł był teraz czysty. Ostatnim świadomym czynem było odrzucenie świecy i chwycenie amuletów w obie ręce. Amulety były wyraźnie widoczne przez przypominające szkło palce, chociaż Parven nie czuł ani chłodu srebra jednego, ani wypolerowanego drewna drugiego z nich. Czucie w całym ciele zostało odcięte, jakby umysł owinięto w grubą wełnę, daleko od ciała. Nagle znalazł się tam, w środku wzoru, ale zawieszony wyżej niż przedtem. Parven rzucił okiem na straszliwe symbole wijące się w owalnym rysunku, potem odwrócił wzrok, przerażony, że zostanie tak przykuty na zawsze, patrząc na to, czego żadna śmiertelna dusza nie powinna nigdy oglądać.
Wisząc tak w przestrzeni, Parven poczuł pulsowanie, nie w powietrzu, lecz w pajęczynie Mocy, podtrzymującej czar, który go złapał. Odbierał je jako dziwne, jakby badawcze, pełne wahania. Intuicja mówiła Parvenowi, że pierwotnym przeznaczeniem tej przerażającej komnaty było przenoszenie delikwenta gdzie indziej. W zaklęciu, nie wypowiadanym przez długie lata, pojawiły się błędy. Stanowiło jakby skomplikowaną część jakiejś machiny. Parven wyobraził sobie wielki kołowrót, służący do podnoszenia ogromnych ciężarów. Tuż po zbudowaniu wszystkie jego części obracały się swobodnie i wykonywały swoje zadania, ale z upływem czasu pojawiło się tarcie i skrzypienie. Drewno mogło się wypaczyć lub wyschnąć, metal mógł się pokryć rdzą mimo najlepszych smarów. Coś podobnego, jak przypuszczał, musiało się zdarzyć z tym zaklęciem — może nawet spowodowała to obecność jego licznych amuletów — i Parven nie został przeniesiony. Zamiast tego zawisł w przestrzeni, nad zaczarowaną posadzką, jak cień w przydymionym lustrze. Zadrżał, potem już się nie ruszał. Świece, jak widział kątem oka, również wydawały się zamrożone, ich płomienie nawet nie drgnęły. Komnata pogrążona była w bezruchu. Parven wisiał, nie mogąc swobodnie oddychać, nie czuł swego ciała. Z rzeczywistością łączył go tylko umysł, drżący ze strachu, obmyślający szaleńcze plany ucieczki. Nawet gdyby znał odpowiednie słowa, żeby się wyzwolić, nie byłby w stanie ich wymówić. Z początku jego myśli gnały bezładnie, potem, kiedy całkowicie zrozumiał swoją sytuację, przystąpił do jedynej czynności, jaką mógł podjąć — do bezgłośnego wołania o pomoc. Nie wybrał specjalnej osoby, którą przyzywałby w swych błaganiach, ale miał nadzieję, ze jakiś wrażliwy umysł odczuje jego wołanie i odpowie. Miał rację. Dotarł do innego umysłu — do umysłu Merreth.
Jej spokojny sen zakłóciło dręczące poczucie rozpaczy i niepokoju. Ogarnęło ją prawie nieznośne napięcie, ale mimo że bardzo się starała, nie wyczuwała żadnego wyraźnego ostrzeżenia ani wiadomości. Usiadła, kurczowo ściskając pościel, wbiła wzrok w ciemność, jakby mogła dostrzec jakiś znak, zobaczyć to, co ją obudziło. Zniszczony pokój ani trochę sienie zmienił, był zły i zimny jak zawsze. Merreth wstała z westchnieniem i odważyła się wychlapać trochę lodowatej wody z miski na twarz, żeby całkowicie się rozbudzić. Okryła drżące ramiona swoim jedynym ciężkim płaszczem i podeszła do wąskiego okna, wychodzącego na tylne podwórze. Nie dostrzegła żadnej krzątaniny nieoczekiwanych podróżników, szukających gościnności opactwa Meadow. Merreth uświadomiła sobie, że to, co ją obudziło, przyszło z wewnątrz, nie ze świata zewnętrznego. Myśl ta była niepokojąca, ale Merreth wiedziała, że ma przyjaciółkę, której może się zwierzyć z tego dziwnego przeżycia — Willow.
Sama Merreth była w pewnym sensie nieoczekiwaną podróżniczką, bo bez mała osiemnaście lat wcześniej, na przełomie Roku Łabędzia w Koronie, została porzucona pod drzwiami opactwa. Dobre Damy znalazły na jej szyi srebrny medalionik z imieniem “Merreth”, wypisanym na skrawku delikatnej białej skóry. Skromna liczba srebrnych monet zawiniętych w jej becik zapewniała zapłatę za opiekę nad dzieckiem. Przełożona z tamtego okresu mogła wiedzieć lub domyślać się czegoś o pochodzeniu Merreth, ale zmarła na gorączkę, kiedy dziecko miało około roku, nie pozostawiając innych instrukcji oprócz tej, że dziewczynką trzeba się zajmować. Bez posagu Merreth nie miała szans na dobre zamążpójście. Będąc spokojnym, praktycznym dzieckiem, wcześnie postanowiła, że sama znajdzie swoje miejsce w świecie; możliwe, że zostanie w opactwie przez resztę życia. Nikt z opactwa Meadow do niczego jej nie zmuszał, nie spieszyła się więc ze składaniem ślubów, ale czuła się w obowiązku zapłacić Dobrym Damom za opiekę, nawet tak niedbałą. Dorastając, Merreth chciała zgłębiać wiedzę o ziołach i innych roślinach, lecz żadna z Dam nie była prawdziwie biegła w tej dziedzinie. Wszystko zmieniło się po przybyciu Willow.
Merreth miała około piętnastu lat, kiedy pewnego zimowego dnia u bram opactwa pojawiła się stara, niewidoma Mądra Kobieta, w towarzystwie równie starego konia. Miała ze sobą parę koszy z suszonymi ziołami i pergaminami. Na ówczesnej przełożonej nie wywarły wrażenia skromne zasoby gościa, ale była zbyt sprytna, żeby odsuwać kogoś, kto mógłby się okazać zdolną, może zręczną Mądrą Kobietą. Przeznaczono więc dla niej dwa pokoje na parterze, a Merreth, jako pomocnica do wszystkiego, miała przyjąć nową rezydentkę. Merreth, z początku nieśmiała, szybko się oswoiła i poczuła rosnący szacunek oraz uczucie dla starszej kobiety. Willow mieszkała dotychczas sama w ustronnej dolinie, z jedną uczennicą, którą ostatnio wezwano do domu i rodziny do Norstead. Ponieważ zbliżała się zima, Mądra Kobieta uznała, że powinna sobie znaleźć bezpieczniejszy dom. Ucieszyła się, gdy Merreth poprosiła, by nauczyła ją czegoś o roślinach. Jej ślepota utrudniała nieco przekazywanie wiedzy, ale Merreth przynosiła próbki, które Willow rozpoznawała węchem i dotykiem, a dziewczyna notowała, gdzie określone rośliny występują i do czego sieje wykorzystuje.
Od razu po wypełnieniu porannych obowiązków Merreth pobiegła do pokoju Willow, żeby opowiedzieć jej o niepokojącym przebudzeniu. Willow słuchała uważnie, potem kazała Merreth przypomnieć sobie wszystkie szczegóły.
— Wydaje mi się, dziecko, że doznałaś częściowego połączenia myślowego. Nie całkowitego — nie pobierałaś odpowiednich nauk w tej dziedzinie — ale z jakiegoś powodu byłaś świadoma przekazu, i to pilnego, jak mniemam.
— Ale co mam zrobić? — zapytała Merreth. — Nie wiem, dokąd iść ani kto... mnie wzywa, ale czuję, że muszę coś zrobić.
Willow wzięła ją za rękę.
— Rzeczywiście, musisz. Poproszę o audiencję u przełożonej. Mam mało doświadczenia w tak skomplikowanych sprawach, ale wiem, że wołania nie wolno zignorować. Musisz skupić całą uwagę na słuchaniu, zarówno umysłem, jak i uszami. Dowiesz się, w którym kierunku iść. — Potrząsnęła głową. — Nie ma czasu na przygotowania do podróży, poza tym obawiam się, że przełożona niewiele ci pomoże, ale jesteś już silną, zdolną kobietą i możesz znaleźć pomoc w drodze. Jak wiesz, nie przewiduję przyszłości, ale czuję, że twoja ścieżka nie będzie całkiem samotna. Proszę. — Willow sięgnęła głęboko do kosza, który trzymała przy łóżku. — Weź tę srebrną bransoletę. Nie, nie odmawiaj. Dostałam ją za wyleczenie syna bogatego pana z wyjątkowo ciężkiej rany. Głupia gęś nie powinna kłaść brudnego okładu na ranę, ale niewielu ludzi zwraca uwagę na takie rzeczy. Pozwól, że załatwię wszystko z przełożoną, przed wyruszeniem przyjdź jeszcze do mnie. Musimy poprosić, żeby Gunnora pobłogosławiła twoją wyprawę. — Willow natychmiast wyczuła niepokój Merreth. — Nie, nie chodzi mi o całą ceremonię, z udziałem wszystkich Dobrych Dam; proponuję cichą modlitwę nas dwóch. Wierzę, że Gunnora wysłucha osobistej prośby tak, jak słuchałaby chóru, zwłaszcza jeśli błaganie będzie szczere.
Przełożona niechętnie udzieliła pozwolenia na wyjazd Merreth, dano jej też odrobinę zapasów i konia tak starego, iż dziewczyna obawiała się, że to ona będzie musiała go nieść. Merreth czuła, że sytuacja jest bardzo poważna, dlatego chciała wyjechać jak najszybciej.
Następnych parę dni minęło jak z bicza trząsł. Na szczęście było pogodnie, chociaż bardzo zimno. Merreth dotarła do najbliższej gospody, kiedy jej koń nie miał już prawie sił. Wymieniła bransoletę Willow na mocnego górskiego konia i więcej jedzenia. Próbując zastosować się do rady Mądrej Kobiety, parę razy dziennie zatrzymywała się i czekała na jakiś znak swego wewnętrznego nakazu. Z początku jej wysiłki były bezowocne. Dopiero kiedy zawróciła konia i ruszyła w kierunku opactwa, odczuła wyraźny impuls, żeby jechać w przeciwną stronę, głębiej w góry. Mijały męczące zimne dni. Merreth była coraz bardziej pewna, że ma rację. Poczucie, że ktoś bardzo jej potrzebuje, rosło z każdym pagórkiem i doliną, które mijała.
Kiedy wreszcie dotarła do rozwalającej się gospody, gdzie zatrzymał się Parven, przeraziła się, że to koniec szlaku. Miała za mało pieniędzy, żeby wynająć przewodnika. Chłopiec stajenny, który wyglądał na mniejszego łajdaka niż inni na podwórzu, chociaż był od nich nieco brudniejszy, zobaczył ją, zastanawiającą się nad resztkami zapasów.
— Idziesz dalej, pani? — zapytał.
— Tak, przede mną długa podróż — odpowiedziała Merreth. Chłopak miał miłą twarz i bystre brązowe oczy pod wypłowiałą od słońca grzywką. Postanowiła być szczera. — Potrzebny mi przewodnik, ale mam tylko trochę srebra. Czy znasz kogoś, na kim mogłabym polegać?
Chłopak się uśmiechnął.
— Nie ma tu takich, pani. To złe miejsce do szukania pomocy bez miecza w dłoni i przyjaciela osłaniającego tyły. — Widząc jej rozczarowanie, szybko dodał: — Ale jeśli pozwolisz, znam większość ścieżek w okolicy. I mam własnego źrebaka, więc nie musisz mi dawać konia.
Merreth chwilę się zastanawiała. Chłopak nie wyglądał na więcej niż dwanaście lat, ale był silnie zbudowany i wydawał się zdrowy, to przynajmniej zdołała zauważyć pod warstwą brudu. Uznał jej milczenie za powątpiewanie.
— To mój koń, pani — oświadczył. — Uratowałem źrebaka, którego matka padła.
— Jestem pewna, że twój. Ale nie mogę cię prosić, żebyś rzucił pracę. Nie wiem, jak długo potrwa moja wędrówka. Może wiele dni.
— Robię, co chcę, pani. Karczmarz pozwala mi pomagać w stajni, ale mogę odejść, kiedy zechcę.
— Twoi rodzice na pewno... — zaczęła Merreth, ale chłopak przerwał.
— Nie mam nikogo, pani. Tylko konia.
— Czyli jesteśmy do siebie podobni — powiedziała Merreth, uderzona porównywalną samotnością. — Boja też nie mam rodziny.
— Ty jesteś pani — powiedział chłopak zdecydowanie. — Ja jestem Rymple.
— Na imię mi Merreth. Przybyłam z opactwa Dobrych Dam w Dolinie Meadow, gdzie spędziłam całe życie. Jeśli możesz poprowadzić mnie w góry, w miejsce, gdzie muszę dotrzeć, zapłacę ci pięć sztuk srebra. — Miała nadzieję, że to uczciwa zapłata.
Rymple chyba z radością poszedłby wszędzie, możliwe że i bez zapłaty.
— To bardzo dużo, pani. Kosmatek, mój źrebak, jest gotowy jechać w południe, jeśli chcesz. Jak mówią, kto jedzie w słońcu, temu ciepło.
Merreth zadrżała, bo zimny wiatr przewiewał jej znoszony płaszcz.
— Zatem ruszajmy szybko, bo muszę się rozgrzać.
Jechali z trudem wąską ścieżką, której Merreth prawie nie dostrzegała. Słońce schowało się za wyższymi szczytami. Rymple szybko docenił styl jej jazdy.
— Widzę, że znasz się na koniach, pani.
Merreth pomyślała cierpko o męczących godzinach, które spędziła najeżdżeniu wokół opactwa i skwaszonej Damie Katherildzie poprawiającej każdy błąd. Z konieczności Merreth nauczyła się lekkiego, lecz zdecydowanego trzymania wodzy i prostego siedzenia w siodle.
— Można by rzec, że oboje dobrze się na nich znamy, chociaż jest to najdłuższa podróż, jaką do tej pory podjęłam.
Rymple poprowadził swego szorstkowłosego konia w dół stromego zbocza. Merreth rozumiała już, dlaczego nazwał zwierzę “Kosmatkiem” — jego szorstka sierść przypominała ciemnobrązowe łodyżki czepliwych górskich iglaków, oblepiających skaliste podłoże.
— Jak mówią, pani, podróż trwa tak długo, jak się jedzie. Jedni szybciej, inni wolniej.
— Rymple — powiedziała oskarżycielsko. — Zaczynam podejrzewać, że sam wymyślasz te wszystkie “jak mówią...”
Chłopak spojrzał na nią z radosnym uśmiechem.
— Czasami, pani, powinno być jakieś powiedzenie, a jeśli się go akurat nie słyszało, można zgadnąć, jak powinno brzmieć.
Jeszcze dwa razy rozbili obóz, w coraz dzikszej i bardziej opuszczonej okolicy. Merreth coraz więcej myślała o milczącym wołaniu, bo wewnętrzny nakaz stał się silniejszy i bardziej rozpaczliwy. Kosmatek zaalarmował ich pierwszy, chwilę przed tym, jak Merreth zauważyła pasmo mgły przecinające drogę.
— Kosmatek chyba wyczuł innego konia — zasugerował Rymple. Zawsze wtedy wydaje taki dźwięk. Pojadę przodem, pani, na wypadek, gdybyś nie chciała się spotkać z jeźdźcem.
Merreth ostrożnie ściągnęła wodze i schowała się za głazem, żeby zaczekać. Rymple wrócił szybko, wyglądał na zaniepokojonego.
— W okolicy był koń. Znalazłem miejsce, gdzie go przywiązano.
Zjadł całą trawę wkoło i wyrwał się, wygląda na to, że parę dni temu.
— Nie ma śladu jego właściciela? — zapytała Merreth.
— Nie, pani, ale opuścił obóz i miał zamiar do niego wrócić.
— Możesz stwierdzić, dokąd poszedł?
Rymple zawahał się, potem podjął decyzję.
— Musisz ze mną jechać, pani. Niebezpiecznie będzie cię tu zostawić.
Powoli wjechali na polanę, gdzie pozostały dobrze zabezpieczone skromne zasoby Parvena. Rymple i Merreth szli jego śladem. Własne zwierzęta zostawili przywiązane w opuszczonym obozie. Rymple zwolnił kroku, kiedy znaleźli ruiny.
— Jak mówią, pani, mądry człowiek nigdy nie śpi tam, gdzie są potrzaskane stare kamienie.
Merreth z ożywieniem dotknęła jednego z rozbitych bloków i cofnęła rękę.
— Te kamienie z pewnością nie witają nas przyjaźnie — zgodziła się. Im dłużej badała to miejsce, tym silniej odczuwała chłodne, nie ustępujące zagrożenie. Przynaglana przez wewnętrzne wołanie kazała Rymple’owi poszukać zaginionego jeźdźca. W drodze wyjaśniła chłopakowi, że nie wie dokładnie, dokąd musi jechać, ale odpowiada na rozpaczliwe błaganie o pomoc. Teraz Merreth zaczęły ciążyć ponure impulsy, dobiegające z ruin, oraz zmartwienie tym, że wewnętrzne wołanie słabło, jakby przyzywający ją człowiek tracił siły.
Rymple szybko zauważył miejsce przed zamkniętymi drzwiami, oczyszczone przez Parvena. Rozejrzał się nerwowo.
— Pani, tu czuć magię. Lepiej uważajmy na tyły i ostrożnie chodźmy sprawdzić.
Merreth skwapliwie się z nim zgodziła. Z dużym wysiłkiem dotarła do drzwi, które dość łatwo się otworzyły.
— Jeśli otwierają się tak łatwo — rozumowała głośno Merreth mogą się równie łatwo zamknąć. Popilnuj, żeby zostały otwarte, a ja wejdę do środka.
Rymple wyciągnął rękę.
— Czekaj, pani. Lepiej je zablokujmy. Tu jest mnóstwo kamieni.
W tych górach wieją silne wiatry, powinniśmy się pospieszyć, jeśli chcemy mieć wolną drogę.
Kiedy drzwi, ku zadowoleniu Rymple’a, zostały bezpiecznie zablokowane, chłopak pobiegł do obozu Parvena i przyniósł dwie pochodnie. Było oczywiste, że zamierzał towarzyszyć Merreth, gdziekolwiek by poszła. Spoglądając w ciemność za drzwiami, Merreth “cieszyła się z jego obecności. Powoli zeszli po schodach, rozglądając się za śladami, które pozostawił ostatni przechodzący tędy człowiek. Ślady butów Parvena na zakurzonych schodach były wyraźnie widoczne w świetle pochodni. Merreth odczuwała tak silny nakaz wewnętrzny, że wyprzedziła Rymple’a i mimo jego sprzeciwów dalej szła przodem.
Jako pierwsza weszła do zaczarowanego pomieszczenia, gdzie nieruchome płomienie świec natychmiast zaczęły się palić. Dławiąc się dymem Merreth podbiegła do stołu i zgasiła wszystkie świece, ochraniając palce fałdami płaszcza. Napływający ze schodów prąd czystego chłodnego powietrza szybko wywiał duszący dym. Merreth uniosła pochodnię, żeby obejrzeć komnatę. Nie wiedzieć czemu nie miała ochoty wejść na zdobioną podłogę. Widziała dziwne zwoje błyszczącego metalu rozrzucone po zacienionej powierzchni, a nad podłogą coś wisiało. Było bardzo słabo widoczne.
Merreth chwyciła wolną ręką ramię Rymple’a.
— Rymple, widzisz to? Niedaleko środka posadzki, o piędź nad tym wielkim ciemnym węzłem.
Rymple posłusznie spojrzał we wskazanym kierunku.
— Co mam widzieć, pani?
Merreth szukała słów.
— To jak... Jak ryba głęboko pod wodą albo coś odbijającego się w zakurzonym starym zwierciadle. Nie widzisz?
Rymple potrząsnął głową.
— Nie, pani. Nic takiego tu nie widzę.
Merreth szybko zamknęła oczy i skoncentrowała się. To musiało być źródło wołania. Błaganie było teraz szaleńcze, choć słabe, i zdecydowanie emanowało ze środka komnaty. Czuła, gdzie było umieszczone. Kiedy otworzyła oczy, ciemne zawirowanie powietrza zdawało się odrobinę bardziej materialne.
— Chyba znalazłam źródło mojego niepokoju, Rymple — powiedziała. — Kłopot w tym, iż magia na pewno powoduje, że tego nie widzisz. I — dodała — szczerze mówiąc, ja też nie widzę tego dobrze, ale wiem, że tu jest... że on tu jest. — Nagle pojawiło się przekonanie, że dobrze go zidentyfikowała. — Rymple, znaleźliśmy człowieka z opuszczonego obozu. Był tu uwięziony przez cały czas trwania naszej podróży, i jeszcze wcześniej.
— To musimy go uwolnić, pani. — Chłopakowi udzieliło się jej podniecenie, ale zaraz odezwała się wrodzona praktyczność. — Tylko jak uwolnić człowieka, którego nawet nie widzimy?
Zniechęcona Merreth przestępowała z nogi na nogę.
— Gdybyśmy mieli stary amulet, taki jakie opisują domowe pieśni i legendy. Bohaterowie zawsze machają czymś takim, żeby otworzyć zamknięte bramy i tym podobne.
Ku jej zdziwieniu Rymple powiedział:
— Mamy taki jeden, pani — Sięgnął za tunikę i wyciągnął mały metalowy wisiorek zawieszony na rzemyku z bicza. Ściągnął go przez głowę i podał dziewczynie.
Merreth obróciła przedmiot w palcach.
— Wygląda, jakby go wykonano z...
— Z ćwieków do podków — dokończył jej myśl Rymple. — Tak jest, ale nie ja go zrobiłem. Trzeba się znać na rzeczy i umieć specjalne zaklęcia, żeby wypowiadać je w trakcie roboty. Dostałem go od kowala w Groff. Od tej pory zawsze go noszę.
Merreth zauważyła, że to, co początkowo uznała za zwykły zbitek ćwieków, w rzeczywistości było wykonane bardzo misternie, wszystkie metalowe nici przeplatały się, a ich końce zostały wygładzone.
— Dziękuję, Rymple — powiedziała, przesuwając rzemyk przez głowę. — Słyszałam, że kute żelazo bardzo dobrze chroni przed złą magią.
Rymple się ucieszył, ale zaraz skupił uwagę na zadaniu.
— Może mnie wzrok myli, pani, ale chyba widzę na podłodze kości. Z pewnością będzie mądrzej nie wchodzić na te czerwone linie, bo mogą być magiczne.
— Zgadzam się — odpowiedziała Merreth. — Ale jak inaczej mam dojść na środek posadzki? Ten stół jest za krótki, żeby go przepchnąć i po nim przejść, nawet jeśli ruszymy jeszcze te dwa fotele, będziemy za daleko.
Rymple obrzucił wzrokiem ścianę nad stołem. Podskoczył, chwycił najbliższy wiszący gobelin i huśtał się tak długo, aż tkanina spadła mu w ręce.
— Proszę, pani, dotknij tego moim amuletem. Jeśli to dobry, uczciwy materiał, może nie został zaczarowany.
Merreth pochyliła się nad ciemnoczerwoną tkaniną i przycisnęła do niej amulet Rymple’a. Nic się nie stało. Rymple natychmiast zaczął ściągać kolejne gobeliny.
— Możemy po nich iść, pani — zauważył tryumfalnie. — Rozłożymy je na podłodze. —Natychmiast zajął się składaniem materiału, tak żeby Merreth mogła go przed sobą rozwijać jedną ręką, bo w drugiej trzymała pochodnię. Kiedy Rymple próbował rozkładać, Merreth zastanawiała się, prawie nie zwracając uwagi na jego krzątającą się sylwetkę. Bała się zostać sama w tym niebezpiecznym miejscu, ale nie chciała również narażać życia Rymple’a bardziej, niż już to zrobiła.
— Rymple, czy teraz widzisz zawieszonego w powietrzu mężczyznę?
Zdezorientowany Rymple znów spojrzał.
— Nie, pani. Dla mnie to tylko powietrze.
— Zatem sądzę, że powinnam spróbować dotrzeć do niego sama, a ty wróć pilnować drzwi. Nie — Merreth uprzedziła jego protesty. Wiem, że chcesz mi pomóc, ale przemyślałam tę sprawę i zgadzam się z tobą, działa tu bardzo silna magia. Jeśli drzwi się zamkną, my również znajdziemy się w pułapce. Teraz, kiedy wymyśliłeś sprytny sposób dojścia do tego biedaka, nie będę miała kłopotów. Idź, bo powinniśmy stąd wyjść przed nocą.
Rymple ociągał się z odejściem, ale musiał przyznać, że jej słowa miały sens. Pokazał jej, jak rozwinąć na posadzce złożone gobeliny, potem zatknął swój ą pochodnię nad stołem i wziął starą pochodnię, którą zostawił Parven.
Kiedy Rymple był już wysoko na schodach, Merreth zebrała się w sobie i weszła na pierwszy gobelin. Natychmiast doznała dwóch kontrastujących odczuć — chłodu w gardle i przytłumionego ciepła w piersi. Źródło ciepła odkryła od razu. Wiszący na jej szyi amulet Parvena był tak gorący, jakby ogrzewał się w kuźni. Ostrzejsze zimno było wyżej. Merreth wyciągnęła swój srebrny medalionik na cienkim łańcuszku i ze zdziwieniem stwierdziła, że metal delikatnie lśni w ciemności. Żadna z tych rzeczy nie sprawiała bólu przy dotyku, ale obie niewątpliwie miały niespodziewaną Moc. Pokrzepiona myślą, że może jakaś magia będzie działać na jej korzyść w walce z siłą, która zaczarowała komnatę, Merreth szła ostrożnie, rozwijając i pchając przed siebie kolejne odcinki gobelinu. Zbliżała się do centralnego wzoru w kształcie medalionu. Szybko nauczyła się nie patrzeć na motywy na posadzce, bo od jednego ciekawskiego spojrzenia zakręciło jej się w głowie. Kiedy dotarła do skraju medalionu, z pochodnią w jednej ręce, wreszcie mogła się wyprostować i skoncentrować na swoim celu. Rozróżniała zawieszoną sylwetkę ciemnowłosego młodego mężczyzny — była ona jednak mglista i półprzeźroczysta. Dziewczyna przeraziła się, bo kiedy spróbowała go dotknąć, jej dłoń przeszyła wolną przestrzeń.
Och! — krzyknęła. — Zdaje się, że tu jesteś, ale cię nie ma. Przez chwilę stała, nieruchoma ze zniechęcenia, potem próbowała myśleć jaśniej. — Jeśli zamknę oczy — powiedziała — może zobaczę cię lepiej.
Z zamkniętymi oczami do końca ustaliła położenie mężczyzny nad sobą. Więź w jej umyśle była tak słaba, że Merreth prawie jej nie zauważyła, ale nagle uświadomiła sobie, że wreszcie porozumiewa się ze źródłem swego niepokoju.
Wiadomość była jak cień szeptu.
— Pomóż mi! Pomóż mi!
— Kim jesteś? — zapytała w myśli Merreth, starając się stworzyć mocniejszą więź.
Odpowiedź była silniejsza.
— Parven. Jestem Parven. Pomóż mi, proszę.
— Jestem Merreth. Przyszłam w odpowiedzi na twoje wołanie i chcę ci pomóc wydostać się z tego potwornego miejsca, ale jak mamy postępować? Nie mogę cię dotknąć ani ściągnąć w dół. — Merreth otworzyła oczy. Parven wydał jej się odrobinę bardziej materialny. Rozłożyła kawałek gobelinu, żeby spojrzeć na jego twarz i żeby on również mógł ją lepiej widzieć, bo było oczywiste, że nie może się ruszać.
— Nie mogę się ruszać — potwierdził Parven. — Czy masz jakieś amulety?
— Tak, chyba mam dwa. — Merreth spojrzała w dół i zobaczyła, że plecionka Rymple’a zmieniła się w błyszczące złoto. — Jeden jest żelazny, chociaż teraz wygląda jak złoty. Drugi to mój srebrny medalionik. Nigdy przedtem nie wiedziałam, że ma jakąś Moc, ale w tej komnacie świeci własnym światłem.
— Przyniosłem tu wiele amuletów — przekazał z lękiem Parven. Ale nie wystarczyły, żeby mnie uwolnić. Może twoje przeważą, jeśli zdołasz mi je podać.
Merreth oceniła dzielącą ich odległość.
— Będę musiała wejść na fotel — stwierdziła i ostrożnie wróciła, żeby go sobie przynieść. Za pomocą paska z gobelinu przywiązała pochodnię do rzeźbień w oparciu fotela, tak że pochodnia była równoległa do podłoża, a Merreth mogła wspiąć się na siedzenie. Przyniosła również więcej tkaniny i rozścieliła ją pod Parvenem, dodała też własny płaszcz na wypadek, gdyby upadł bezpośrednio na podłogę. Skończywszy przygotowania podciągnęła spódnicę i wdrapała się na rzeźbione, drewniane siedzenie.
— Chyba mogę cię dosięgnąć — powiedziała. — Wciąż lepiej cię wyczuwam, niż widzę, więc zamknę oczy i wyciągnę rękę. Czekaj. Do każdej ręki przywiążę amulet. Może dzięki temu zdołam cię dotknąć. — Parę zwojów srebrnego łańcuszka przytwierdziło medalionik do prawej dłoni. Rzemykiem przywiązała plecionkę Rymple’a do lewej ręki. Oba amulety wciąż błyszczały. — Musisz myśleć, że jesteś materialny — zasugerowała Merreth Parvenowi. — Ja będę myśleć to samo.
— Jestem gotów — szepnął Parven w jej głowie.
Merreth zacisnęła oczy i skupiła się, myślami szukając Parvena. Oczywiście był tam — czuła jego obecność nad sobą. Nagle uświadomiła sobie, że jaśniejące iskierki, które wychwytywała na jego ciele, musiały być amuletami. Dziwnie było postrzegać źródła światła z zamkniętymi oczami, ale w jej umyśle błyszczały dwa jaśniejsze światełka, jedno srebrne, drugie złote. Kiedy podniosła ręce, żeby poszukać Parvena, błyszczące przedmioty również się uniosły. Przez jedną straszliwą chwilę chwytała powietrze, potem poczuła dziwne uniesienie przestrzeni, a jej ręce otarły się o szorstki materiał. Z krzykiem radości Merreth uczepiła się nóg Parvena, wychyliła się za daleko, jej stopy spadły z fotela. Oboje, ona i Parven, upadli na zimną posadzkę z impetem, który prawie odebrał Merreth przytomność. Do rzeczywistości przy wołał j ą prawdziwy głos Parvena.
— Merreth! Twoja spódnica — pali się!
Przerażona Merreth zobaczyła, że część jej spódnicy upadła za gobelinem, na pokrytą wzorami posadzkę. Ponure, małe płomyki migały na tlącym się materiale. Merreth zerwała spódnicę z podłogi. Parven pomagał jej ugasić ogień, a ona pomyślała, że gobeliny też prawdopodobnie by spłonęły, gdyby nie przebywały tak długo w tym pełnym złej magii pomieszczeniu. Oddychając ciężko, Merreth oparła się o Parvena. Oboje dochodzili do siebie po tych przeżyciach.
Parven był wstrząśnięty. Jego nogi drżały, nerwy powoli odzyskiwały kontrolę nad mięśniami. Ze zdziwieniem skonstatował, że drżenie nie było spowodowane jedynie poczuciem ulgi.
— Merreth! — krzyknął. — Podłoga się rusza.
Przytrzymując się nawzajem, uciekli po gobelinowej ścieżce do bezpieczniejszego krańca komnaty. Szybko okazało się jednak, że żadna z jej części nie jest bezpieczna, bo wstrząsy spowodowały, że kamienie ścian ocierały się o siebie, a na posadzce pokazywały się rysy.
— Schody! — zawołał Parven, przekrzykując podnoszący się huk. Biegiem!
Podmuch zimnego powietrza przycisnął spódnicę Merreth do jej nóg, dziewczyna biegła coraz wolniej. Wiatr szybko się wzmagał, Parven pociągnął Merreth za sobą.
— To nie jest normalny wiatr! — krzyknął. — Musi być częścią tego czaru, chce nas tu zatrzymać! — Odrzucił na bok bezużyteczną już, wypaloną pochodnię.
W wyjącej ciemności Merreth i Parven posuwali się krok po kroku, przytrzymując się ścian i walcząc z wichrem, który w każdej chwili mógł ich zrzucić z powrotem do pogrążonej w chaosie komnaty. Merreth zacisnęła powieki, żeby uchronić oczy przed kłującym kurzem i okruchami skał. Kiedy jej wyciągnięta ręka trafiła na coś podobnego do węża, dziewczyna krzyknęła i omal nie upadła. Gdy się jednak bliżej przyjrzała, stwierdziła, że jest to zwisająca z góry lina. Błogosławiąc w duchu Rymple’a, Merreth krzyknęła: — Lina! — i podała wolny koniec Parvenowi. Trzymając się liny szli teraz szybciej, aż za rogiem Merreth poczuła, że coś silnie ciągnie ich w górę. W półmroku zobaczyła sylwetkę Rymple’a, który kierował liną, żeby nie przetarła się na zakręcie schodów.
Widząc w dole walczącą parę, Rymple krzyknął przez ramię:
— Kosmatku, ciągnij!
Źrebak ciągnął z takim zapałem, że Merreth i Parven zostali wrzuceni na szczytowy odcinek schodów. Kiedy bez tchu wbiegali na górę, ostatni podmuch wiatru zionął z drzwi, ściągając za sobą lawinę skał i odłamków, które zasypały przejście.
Znalazłszy się w bezpiecznej odległości, wszyscy troje padli na ziemię, krztusząc się w kłębach kurzu. Kiedy powietrze znów stało się czyste, Merreth przedstawiła Parvenowi Rymple’a, potem pospieszyła poklepać niezawodnego Kosmatka.
— Gdybyś nie spuścił tej liny — wydyszał Parven — nie wydostalibyśmy się na czas.
Rymple pokraśniał z zadowolenia.
— Zawsze mam przy sobie kawałek liny — wyznał nieśmiało. Nigdy nie wiadomo, kiedy się przyda.
— Chodźmy z tego przeklętego miejsca! — powiedziała drżąca Merreth. — Wiatr przewiał mnie do szpiku kości, a w pośpiechu zapomniałam wziąć płaszcza.
— Nie mieliśmy wiele czasu na pakowanie — powiedział Parven. Nieważne, mam dodatkowy płaszcz w obozie. Jeśli wciąż tam jest dodał. — Nie mam pojęcia, jak długo byłem w pułapce.
— Podróżowałam dziewięć dni — powiedziała Merreth. — A twoje wołanie odebrałam dwa dni przedtem.
Parven spojrzał na nią, oszołomiony.
— Nic dziwnego, że umieram z głodu.
— Mamy chleb i ser — pocieszył go Rymple. Kiedy dotarli do obozu, rozpalił ogień, który pozwolił im się rozgrzać mimo wieczornego chłodu. Merreth z wdzięcznością owinęła się płaszczem Parvena, a Rymple przygotował prosty posiłek.
Sięgając po kolejny kawałek twardego sera, Parven oświadczył z tęsknym westchnieniem:
— Nigdy nie przypuszczałem, że chleb i ser mogą być tak smaczne. Przyjechałem tu w nadziei, że znajdę skarb — odparł — albo przynajmniej stare dokumenty. Obawiam się, że nie będę mógł dać mojemu panu nic, co wytłumaczyłoby moje szaleństwo.
Rymple kaszlnął przepraszająco.
— Byłaś zajęta, pani, nie miałaś czasu na zbieranie, więc ja to zrobiłem.
Merreth spojrzała na niego, nie rozumiejąc.
— Zbieranie?
— Tak. Na tej pomazanej podłodze było mnóstwo łupów. Trochę pozbierałem, kiedy przymierzałem się do składania gobelinów. Ryle przewrócił na drugą stronę sakiewkę przymocowaną u pasa.
Wytrząsnął z niej złote i srebrne łańcuszki, zdobione bransolety, brosze i pierścienie. Parven i Merreth gapili się, oniemiali ze zdziwienia, potem Merreth uściskała zaskoczonego Rymple’a, zanim zdążył j ej uciec.
— Rymple — powiedziała. — Sam jesteś skarbem.
— Niee, pani. Każdy zrobiłby to samo.
Parven, który po ostatnich przejściach zrobił się bardzo ostrożny, wskazał na błyszczący stos patykiem.
— Myślicie, że są zaczarowane? — zapytał niskim, zdenerwowanym głosem.
Porażeni tą myślą wszyscy się odsunęli, potem Merreth zaproponowała:
— Powinien nam to powiedzieć amulet Rymple’a. — Zdjęła amulety z rąk od razu po wejściu na schody, plecionkę oddała Rymple’owi w drodze do obozu. Teraz Rymple zdjął ją z szyi i dotykał nią każdego klejnotu. Plecionka znów wyglądała jak zwykłe ćwieki.
Wszyscy stwierdzili z ulgą, że nie ma żadnych oznak Zła. Przyjaciele podawali sobie biżuterię, zachwycając się kamieniami i misterną robotą.
— Są po prostu — zauważył Parven — zdobyczą ze złej pułapki.
— Z wyjątkiem tego — powiedział z wahaniem Rymple, wyciągając sczerniały pierścień z misternie plecionego metalu. Pierścień miał dziwny nieczysty nalot, więc Rymple ostrożnie trzymał go przez róg tuniki, wolał nie dotykać gołą ręką. — Wisiał na jednym z łańcuszków — wyjaśnił. — Inaczej bym go nie przyniósł. Jest zły.
Merreth spojrzała na klejnot i rozpoznała część znajomego, przerażającego, spiralnego wzoru z posadzki zamku.
— Pierścień musiał należeć do Czarownika, który rzucił czar na tę komnatę — stwierdziła.
Rymple rzucił pierścień na płaski kamień.
— Jak mówią, pani, podobieństwa się przyciągają.
— W tym przypadku Rymple — odpowiedziała Merreth — sądzę, że to, co mówią, to całkowita prawda. Coś ciemnego jest w tym pierścieniu. Jeśli weźmiemy go ze sobą, boję się, że nasz szlak naznaczony będzie Ciemnością.
Parven zadrżał mimo ciepła ogniska.
— Zatem zakopmy go tu, gdzie go nikt nie znajdzie. Moja znajomość dawnej wiedzy powinna mnie ostrzec, ale chęć znalezienia skarbu zaślepiła mnie i nie dostrzegłem niebezpieczeństw tego miejsca. Słyszeliście, jak się spodziewam, że dawno temu Prastarzy walczyli między sobą, niektórzy zostali wygnani albo byli zmuszeni wyjechać, a inni udali się do rozproszonych miejsc Mocy, często na Wielkim Pustkowiu lub w jego pobliżu. Teraz rozumiem, że Dolina Kulp, jak nazwano ją na starej mapie, musiała być schronieniem Prastarego ze złej ścieżki. Wykorzystał tę złą komnatę czarów jako drzwi albo Bramę, przez którą uciekł, ale widocznie miał zamiar wrócić, bo zostawił ślady swej Mocy, o czym przekonaliśmy się na własnej skórze. Nie muszę wam mówić, że taki Czarownik nie powinien się nigdy dowiedzieć o naszym wtargnięciu. Przyznaję, ten pierścień mnie przeraża. Dawna wiedza zapewnia, że przedmioty mogą zachować więź z właścicielami, nawet po bardzo długim czasie.
— Po jednej stronie ruin jest stara wyschnięta studnia — powiedział Rymple. — Znalazłem ją, kiedy szukałem wody dla koni. Nieprawdopodobne, żeby jakiś podróżnik przeszukiwał takie miejsce.
Wzięli pochodnie, zbadali teren i zgodzili się, że pomysł Rymple’a jest dobry. Chłopak wrzucił podejrzany pierścień do studni, słyszeli, jak spadając obija się o kamienie. Z uczuciem, że groźba wreszcie została odsunięta, wrócili do obozu Parvena, żeby zaplanować podróż.
— Chyba powinniśmy wrócić — powiedział Parven z wyraźnym żalem.
Merreth wyprostowała się.
— Nie ja. Zapłaciłam już Dobrym Damom za opiekę i nie zamierzam wracać i marnować życia w tym jałowym miejscu. — Jej zawzięta mina złagodniała, Merreth dodała: — Chciałabym wysłać wiadomość do mojej jedynej przyjaciółki w opactwie. Mądrej Kobiety Willow, bo jej jednej naprawdę na mnie zależy.
— Ale gdzie będziesz mieszkać? — zapytał Rymple, praktyczny jak zwykle.
— Znajdę gdzieś w Krainie Dolin domostwo, gdzie mnie przyjmą— powiedziała zdecydowanie. — Albo będę podróżować konno.
— Przydałoby ci się lepsze schronienie na zimę — sprzeciwu się Parven. — Harvard, mój pan, ma duży majątek. Gdybym go poprosił, może pozwoliłby nam trojgu zamieszkać w jednym z pustych magazynów.
Na twarzy Merreth malował się upór.
— W ostatnich dniach poznałam wolność i przyjaźń, nie wrócę do zobowiązań i ograniczeń. — Delikatnie dotknęła rękawa Parvena i uśmiechnęła się. — Drogi Parvenie. Dziękuję ci za miłą propozycję.
Poza Willow nikt nigdy o mnie się nie troszczył.
— Ani o mnie — wtrącił Rymple. — Zostaję z tobą, pani. Gdzie ty pójdziesz, tam i ja, i Kosmatek.
Lekko przerażona faktem, że będzie miała konnego pomocnika, Merreth wykrzyknęła:
— Ale Rymple, nie mam pieniędzy, żeby ci płacić!
— Nie sądzicie — zasugerował nieśmiało Parven — że powinniśmy równo podzielić między siebie klejnoty z zamku? Z tego, czego nauczyłem się o handlu, podróżując z Halvardem, wnioskuję, że powinno nam wystarczyć na utrzymanie przez jakiś czas.
Rymple rysował patykiem wzory na piasku.
— W tych górach są domostwa pozostawione dawno temu. Może znajdziemy jedno i osiedlimy się tam na zimę.
Parven pochylił się, podekscytowany.
— Mijałem takie miejsce w drodze! Dom jest trochę zniszczony, ale jeśli naprawimy dach... W pobliskim sadzie widziałem owoce, a na polu rosło dzikie zboże.
— Cóż to za kaprysy? — zapytała oskarżycielko Merreth, ale również poczuła rosnące podekscytowanie. — Przynajmniej możemy obejrzeć to miejsce — zgodziła się.
Parven szybko ułożył plan działania.
— Mógłbym wysłać wiadomość do pana Halvarda. Chyba nie zdążyłbym opowiedzieć mu o wyprawie osobiście, bo zbliżają się zimowe burze.
— Gdzie jest to domostwo, które widziałeś, panie? — zapytał Rymple.
— Dwie doliny za rozpadającą się gospodą — pewnie się tam zatrzymaliście?
— Tam poznałam Rymple’a — powiedziała Merreth. — Wybaczam im więc obskurność tego miejsca, a nawet potworne ceny.
— Niedaleko domostwa jest strumień — opowiadał Parven. — A sąsiadujące zbocza są łagodne, więc nie będą grozić nam lawiny.
Rymple wydawał się niezwykle zainteresowany.
— Czy przy strumieniu jest pokręcone drzewo? I wielka ciemna skała, na odległość strzału od domu?
Parven zastanowił się.
— Tak, kiedy to mówisz, przypominam sobie, że widziałem takie drzewo, pamiętam też parę dużych skał w okolicy.
Rymple pokiwał głową, zadowolony.
— Czyli to posiadłość Juspela.
Podczas rozmowy Merreth zaczynała się trochę martwić.
— Rymple — zapytała — co jest nie w porządku z posiadłością Juspela?
— Mówią, że jest przeklęta, pani — odpowiedział radośnie Rymple. — Dlatego nikt tam nie chodzi, odkąd Juspel uciekł.
— Dlaczego jest przeklęta? — drążyła Merreth.
Rymple wzruszył ramionami.
— Nie jestem pewien, ale niektórzy mówią, że Juspel obraził Prastarych i nie mógł zostać na tej ziemi. — Jak wtedy, gdy Parven po raz pierwszy wspomniał o Prastarych, ręka Rymple’a powędrowała do amuletu.
— Nie wyglądasz na przerażonego — stwierdził Parven.
— Nie, panie. Skoro mam amulet, nie boję się magii.
Parven wziął głęboki oddech, żeby się uspokoić.
— Ja też mam amulety, Merreth także, za co zawsze będę jej wdzięczny. Nie powinniśmy rezygnować z powodu plotek. Zaraz napiszę do pana Halvarda. Możemy wysłać wiadomość z gospody, w drodze do posiadłości Juspela. Muszę też przesłać panu Halvardowi większość mojej części skarbu. To porządny człowiek i na pewno pozwoli mi iść własną drogą, zwłaszcza że ma wielu skrybów lepiej obeznanych z handlem niż ja.
— A ja wyślę wiadomość do Willow — powiedziała Merreth. Czy i ty musisz do kogoś napisać, Rymple? Chłopak wpatrywał się w ogień.
— Nie, pani. Nie mam nikogo, a poza tym nie umiem czytać ani pisać.
— To się da łatwo naprawić — oświadczył Parven. — Mogę cię nauczyć. To jedna z niewielu rzeczy, które robię naprawdę dobrze.
Rymple na chwilę oniemiał, potem wybełkotał:
— Mnie? Pokazałbyś mi, jak się czyta? I pisze?
— Oczywiście. Trochę to potrwa, ale w czasie zimowych burz będziemy mieli mnóstwo czasu.
Merreth pogroziła Parvenowi palcem z udaną srogością.
— Uważaj, Parven. Już słyszałeś parę “jak mówią...” Rymple’a. Kiedy nauczy się czytać, będzie nam grozić nie kończąca się seria: “Jest napisane, że...”, wspomnisz moje słowa.
W pierwszej chwili zmieszany, Parven dołączył się do ogólnego śmiechu. Nigdy przedtem nie czuł, że naprawdę ma swoje miejsce, że należy do jakiegoś towarzystwa. Teraz nagle okazało się, że ma przyjaciół.
— Mogę ci od razu pokazać parę liter. Rymple, usiądź koło mnie, tu, gdzie jest płasko. Weź patyk i patrz, jak rysuję litery.
Merreth przyglądała się im przez chwilę, potem ułożyła się do snu. Muszą jutro wcześnie wstać i wyruszyć w podróż do nowego domu, pierwszego prawdziwego domu dla każdego z nich. Trzeba będzie wymyślić nową nazwę, pomyślała. Gdyby Parven nie został uwięziony i gdyby Rymple nie przyniósł liny, i gdyby ona sama niespodziewanie nie odkryła Mocy medalionu, nie uciekliby ze straszliwej komnaty pełnej kopcących świec. Świece. Pułapka świec — nazwą swój dom Domostwem Pułapki Świec, na pamiątkę przygody. Merreth zasypiała z uśmiechem na ustach.
Dokonanie lej pisarskiej wyprawy do Świata Czarownic zawdzięczam fragmentowi snu {podwójnemu zbiegowi okoliczności. Obraz przerażonego mężczyzny zawieszonego nad zaczarowaną kamienną posadzką przyszedł do mnie we śnie (na szczęście kolorowym, więc zobaczyłam, że spirala na podłodze jest czerwona). Później, w liście do Andre Norton zauważyłam, że w tak wielu opowieściach mężczyźni spieszyli na pomoc dziewczętom w opresji, dobrze byłoby więc napisać historię odwrotną: młoda kobieta ratuje młodego mężczyznę. Zaproponowałam krótki zarys akcji, a Andre zachęciła mnie do napisania opowieści i usytuowania jej w Świecie Czarownic.
Z moich notatek wynikało, że najpierw należałoby krótko przedstawić Parvena, który znalazł się w bardzo kłopotliwym położeniu, potem pokazuje się Merreth, nieśmiała, ale zdeterminowana; wreszcie nagle pojawia się Rymple, niepewnie podsuwający przydatne powiedzonka. Kiedy akcja ratunkowa ruszyła, musiałam ją tylko opisać. Zastanawiałam się, jak trójka bohaterów spędziła śnieżną zimę w Domostwie Pułapki Świec. Przypuszczam, że Rymple znalazł wiele okazji do wymyślania różnych “jak mówią...”.
MARY SCHAUB
Sionna milczała przez cały, trwający dość długo pogrzeb. Nie uroniła ani jednej łzy, kiedy jej nowo narodzona córka opuszczona została do ziemi. Nawet podczas wygłaszania żałobnego zaklęcia nad małym grobem nie okazała swej głęboko skrywanej wściekłości. Kapłanka Tammon dotknęła grobu i na moment rozbłysło światło, potem kopiec pokrył się bladym zielonawym cieniem świeżo kiełkującej trawy. Pilnujący Sionny mężczyźni pomrukiwali, ale, z rozkazu przywódcy, nie przerwali nieszkodliwego zaklęcia zamykającego mogiłę.
Sionna wiedziała, że zrobili to dla swego wodza, Kerona, niegdyś godnego zaufania sąsiada, teraz sprzymierzonego z wielkim Złem. Nie miała pojęcia, czy źródło tej Mocy znajdowało się na jego własnych ziemiach, w Dolinie Rims, czy też gdzieś na Wielkim Pustkowiu. Tak czy inaczej, jego siły z łatwością przeciwdziałały licznym zaklęciom Światła, jakich używali jej ludzie. Nawet świeża trawa, która porosła mogiłę jej córki, wydawała się mama i wysuszona.
Sionna przesunęła palcami wokół ust na znak pożegnania. Nie powiedziała ani słowa.
Kiedy ceremonia się skończyła, kobieta poszła sama na pola trzciny cukrowej. Strażnicy ją puścili — byli pewni jej lojalności w stosunku do Doliny Lelanin, poza tym ufali, że zdołają ją zatrzymać, gdyby chciała opuścić dolinę. Jedyną możliwą drogą ucieczki było morze.
Szła przez pole trzciny, aż dotarła do niewielkiej polanki niedaleko drogi. Ciszę przerywał tylko jednostajny szelest liści i łodyg. Sionna rozpuściła swe długie czarne włosy, potem uklękła i wykopała dołek w sypkiej porowatej ziemi, wyrzucając Jana zewnątrz. Kopała tak głęboko, jak mogła sięgnąć rękami. Pochyliła się nad dołem i krzyknęła.
Sionna krzyczała, chowając w dole cały ból i męczarnie porodu oraz niewyobrażalne cierpienie po śmierci córki. Pomyślała o ojcu dziecka, swym ukochanym Tersanie, który zginął z rąk Psów Alizonu, potem o ojcu i bracie i o wielu mężczyznach z Doliny Lelanin. Wykrzyczała swą nienawiść, potem zapłakała, kiedy znów pomyślała o dziecku.
Zmusiła się do ponownego usłyszenia pierwszych krzyków dziecka, zobaczyła, jak otwierają się maleńkie oczęta, jak potem zaciskają się przed światłem. Zesztywniata, kiedy znów poczuła przerażenie i ból. Był tak silny, jakby ponownie rodziła dziecko. Strach ogarnął ją jak coś żywego, czuła się, jakby wyrywano jej duszę.
Dziecko płakało, Sionna próbowała je dotknąć, ale powietrze wokół niej zrobiło się szare, nie mogła oddychać. Krztusiła się, szarość zmieniła się w czerń. Kiedy wreszcie zdołała się poruszyć i odzyskała wzrok, przypomniała sobie, że jest nad żałobnym dołem, a nie w pomieszczeniu narodzin, gdzie Tammon, położna i strażnik Kerona, którego obecność wymuszono, stali i przyglądali się jej córce. Dziecko było sine i pomarszczone, bez życia, jakby go nigdy nie zaznało.
— Urodziło się martwe — szepnął strażnik, zrobił znak odpędzający Zło i uciekł z komnaty.
— Żyła! — krzyknęła Sionna w głąb ziemi. — Moja córka żyta i została zamordowana! Wykrzyczała wściekłość i nienawiść do Kerona i jego opryszków, bo wiedziała, że tylko najgorszy z najgorszych Czarowników byłby w stanie wejść do komnaty narodzin. Dzieci z jej rodziny były samym Lelaninem, chroniła je domieszka krwi Prastarych, zawsze więc rodziły się zdrowe i silne.
Sionna krzyczała, aż głos jej się załamał, a z zaschniętego gardła nie mogła wydobyć żadnego dźwięku. Płakała, szlochała w chłodną ziemię. Jej łzy spłynęły w żyzną glebę.
Gdy umysł Sionny był oszołomiony i pusty, gdy nie czuła już nic oprócz wściekłości, zakopała dół. Pracowała szybko, zgarniając ziemię obiema rękami, aż powierzchnia była równa. Pochyliła się nad zasypanym dołem, wypowiedziała odpowiednie żałobne zaklęcie i zamknęła swój żal pod ziemią. Zaczekała, aż cień świeżej trawy pokaże się na dopiero co przekopanej glebie, potem pociągnęła jedną wysoką trzcinę. Oderwała kitkę z jej czubka i przycisnęła do ziemi.
— Jestem Lelaninem — szepnęła. Jej głos nie odróżniał się od szelestu trzciny, ale była pewna, że strażnicy słyszeli.
Sionna zignorowała ludzi Kerona ustawionych wzdłuż powrotnej drogi do wioski, chociaż paru z nich chichotało i robiło grubiańskie przytyki do jej brudnych dłoni i ubrania. Spojrzała w kierunku zwęglonych ruin rodzinnych świątyń, stojących na pobliskich pagórkach. Keron nakazał zniszczyć wszystkie, mimo iż przysięgła, że nie są to siedliska magii, tylko miejsca, gdzie ludzie z Doliny Lelanin oddają cześć zmarłym.
Tammon spotkała się z nią przy bramie wioski.
— Powinnaś leżeć w łóżku — powiedziała.
Starsza kapłanka opiekowała się Sionna od dziecka i gdyby jej pozwolono, zatrzymałaby Sionnę w domu narodzin. Sionna jednak tylko potrząsnęła głową i oparła się na wyciągniętym ramieniu kobiety. Miała wrażenie, że jej nogi są jak z syropu, gęste i ciężkie, gotowe rozpłynąć się po ziemi. Nie mogła uwierzyć, że jeszcze dwa dni temu nosiły i ją, i dziecko.
— Nie musisz wracać tak prędko. Ludzie z doliny zrozumieją dodała Tammon.
Sionna westchnęła. Tammon miała rację, ale ona wiedziała, że nie może się chować. Musi wypełniać swe tradycyjne obowiązki, bo ryzykuje stratę niewielkiej przewagi, jaką daje jej stan. Została jeszcze żałobna kolacja.
Wykąpała się i przebrała, odpoczęła jakiś czas, a potem poszła do ratusza, gdzie zebrała się już cała szlachta doliny. Tego żałobnego wieczoru wszyscy odziali się w barwy swych klanów, żeby uczcić pamięć ostatniej z dziedziczek doliny, która miała w sobie czystą krew Lelanina. Sionna skinęła głową w podzięce i dotknęła ust w cichym pozdrowieniu.
Keron siedział z trzema opryszkami przy głównym stole. Miał pióropusz, oznakę władzy. Sionna przez chwilę pożałowała, że nie zadała sobie trudu, by włożyć swe misterne nakrycie głowy. Potem uznała, że w tym towarzystwie pokaże się raczej bez niego. Pióropusz Kerona świadczył o tym, że złoczyńca potrzebuje potwierdzenia swej władzy, jej pozycja była oczywista. Nawet ludzie Kerona wstali, kiedy przechodziła, chociaż tylko mieszkańcy doliny dotykali ust w odpowiedzi na jej pozdrowienie.
Keron również wstał z ławy, zadziwiając Sionnę uszanowaniem lokalnego obyczaju. Zaskoczył ją raz jeszcze, wskazując przynależne jej miejsce suzerena Lelaninu. Znienawidziła go nawet bardziej za to, że dał jej powód, by nienawidziła go mniej.
Keron publicznie oświadczył, że Sionna poślubi go i urodzi dziecko, gdy tylko będzie mogła, a wtedy on legalnie włoży pióropusz Lelaninu. Będzie to oznaka jego władzy nad południowymi terenami, bo Lelanin był najważniejszym dostawcą trzciny cukrowej.
Od wieków Lelanin prowadził pokojowy handel trzciną z przodkami Kerona w Dolinie Rims. Trzcina z ukrytej doliny wysyłana była drogą morską, znaną jedynie panom Rims i Lelaninu. Pakt ten został zawarty przez pierwszych mieszkańców tej ziemi, tych, którzy przez jakiś czas żyli z Prastarymi. Nawet sulkarscy kupcy, którzy nabywali trzcinę w Rims, nie znali sekretnego wejścia do Zatoki Lelanin.
Po śmierci swego ojca i starszego brata Keron złamał tę wielowiekową umowę, wykorzystując słabość Lelaninu, który stracił wielu ludzi. Doliny nigdy nie były podległe jednemu panu, a że tak wiele ziem pogrążonych było w chaosie, Keran z łatwością zebrał armię opryszków i przestępców, dezerterów i ludzi, nie służących u żadnego pana. Niektórzy, jak głosiły plotki, przyszli do armii ze swych domów na Wielkim Pustkowiu.
Keron zabił wszystkich mieszkańców Doliny Rims, którzy wypowiadali się przeciwko planom podboju, a potem wraz z najbardziej żądnymi krwi żołnierzami wpłynął do Zatoki Lelanin. Przyjął gościnę Sionny i zbudował domostwo, dopiero potem wyjawił jej swe podłe plany. Zwalczywszy niewielki opór starców, kobiet i dzieci, jego ludzie opanowali flotę i wysłali ją po resztę armii najeźdźców. Sionnie chciało się płakać na myśl o tym, co stanie się po przybyciu tych złych ludzi.
— Dlaczego ta pani nic nie mówi? — zapytał pod koniec żałobnego posiłku jeden z ludzi Kerona. — Powiadają, że nie wydała ani dźwięku, odkąd dwa dni temu urodziła martwe dziecko, podobno nawet nie płakała.
— Ludzie z doliny powierzają swój żal ziemi, która ich żywi powiedziała Tammon. — Nie marnują go wobec obcych.
— Głupi obyczaj — mruknął drugi wojownik. — Grzebanie żalu. Lepiej go wypowiedzieć i się go pozbyć.
— Lepiej, żeby go wcale nie było — powiedział ze śmiechem trzeci żołnierz.
— Czy to prawda, Kapłanko — zapytał Keron — że twoi ludzie wierzą, iż nieprzerwany szelest na polach trzciny to głosy przodków szepczących z grobów dawne żale?
Jego słowa wywołały kłucie w oczach Sionny. Czy jej własny ból szepcze teraz w trzcinie? Zastanawiała się, czy ostatni, delikatny krzyk jej dziecka znalazł swoje miejsce między poruszanymi wiatrem liśćmi. Szybko spuściła wzrok i poczuła, że cienki materiał żałobnego szala rozerwał się w jej zaciśniętych rękach.
— Nie naśmiewajcie się z jej żalu! — krzyknęła Tammon. Dotknęła Sionny, jej zniszczone palce podrapały delikatną skórę. To bolało, ale Sionna wiedziała, że stara kobieta chciała ją pocieszyć.
— Lepiej niech szybko poradzi sobie z żalem, starucho — powiedział Keron. — Jutro przybywa moja armia, do tego czasu ma podjąć decyzję.
— Decyzję, wojowniku? — Tammon splunęła przez ramię, ślina padła tuż przy krańcu jego szaty. — Musi za ciebie wyjść i dać legalnego dziedzica lub zostanie zgwałcona w tym samym celu. Co to za decyzja?
Keron przez chwilę patrzył na jej ślinę, mrużąc oczy.
— Jest jeszcze jedna możliwość, starucho. — Wyciągnął szeroki miecz z pochwy. Na szczycie rękojeści błyszczał kamień, czerwony jak rozlana krew. — Mogę po prostu zniszczyć całą dolinę i wszystkich, którzy w niej mieszkają.
— Nie trzeba wiele odwagi, żeby mordować stare kobiety i nowo narodzone dzieci — zadrwiła Tammon.
Keron uniósł miecz, trzymał go ukośnie między nimi, po ostrzu przebiegł kłąb powietrza. Tammon opadła na krzesło, krzyknęła z bólu. Jej zniszczone ręce podniosły się w bezskutecznym geście obrony.
Keron zaśmiał się i opuścił miecz.
— Myślicie, że jesteście bezpieczni, bo wasi przodkowie zawarli pakt z Prastarymi — powiedział. — Cóż, Kapłanko, Prastarzy już dawno opuścili te ziemie, a ja zawarłem pakt z siłami o wiele większymi, wasza prosta magia nie jest w stanie nad nimi zapanować. — Kamień w mieczu stał się jaśniejszy. — Spróbuj jeszcze raz, Kapłanko. Pozwól pokazać, co jeszcze potrafię.
— Ciotko, nie prowokuj go — poprosiła Sionna, zanim Tammon zdążyła odpowiedzieć. — Lepiej oddać gniew polom.
Odwróciła się do wojownika.
— Jeśli nie potrafisz zapanować nad sobą, Keronie, równie dobrze możesz od razu zniszczyć dolinę. Pod tak dziecinnymi rządami Lelanin pogrąży się w chaosie. Trzcina wyschnie, jeśli ludzie nie będą jej doglądać, a gdy zabraknie trzciny, nawet Sulkarczycy przestaną przybywać na tę część wybrzeża. Będziesz rządził martwą, bezużyteczną ziemią.
Koron znów podniósł miecz, ale kiedy Sionna nawet nie drgnęła, żeby się bronić, zaklął i wrzucił ostrze do pochwy.
— To noc żałoby, nie czas na zabawę mieczem i wyzwiska — powiedziała Sionna. — Oświadczam, że kolacja została zakończona. Podniosła się, wzięła drżącą Tammon za rękę i wyszły razem z komnaty.
— Przez tego rzeźnika straciłam córkę, ciociu, a Alizończycy zabili mojego ojca i braci — rzekła, gdy zostały same w swej komnacie. Nie chcę stracić i ciebie.
— Trzeba go powstrzymać — powiedziała Tammon. Usiadła na szerokim łóżku, ciężko oparła się o wezgłowie. Wciąż nie mogła złapać tchu.
— Drażniąc go i narażając się na śmierć nie osiągniesz tego celu odparła Sionna. Podeszła do okna wychodzącego na pola trzciny.
Poruszane wiatrem kitki lśniły jak morska woda w świetle księżyca. W ciepłym powietrzu unosił się słodki zapach żyznej gleby i kwitnącego nocą imbiru. Sionna wyjęła zza wazy z owocami długi nóż i wbiła go przez tkane maty w solidny drewniany parapet. Wzięła głęboki wdech i znów przemówiła.
— Nie odeprzemy armii Kerona nożami do trzciny i widłami, chociaż ludzie mówili, że spróbują. A nasza magia, oparta na pokojowych kontaktach z bogami, jest nieskuteczna w porównaniu ze złymi czarami Kerona, wywodzącymi się z Ciemności. To okropieństwo, powstałe z nienawiści i bólu jego wojowników, walczących od lat, rośnie jeszcze w miarę podbojów. Widziałaś czerwony kamień w jego mieczu?
Tammon skinęła głową, jej twarz skrzywiła się na wspomnienie bólu.
— To nie jest zwykły klejnot. Niemal czułam jego Zło w momencie, gdy Keron dobył miecza. Chełpił się, że zawarł pakt z jakąś ciemną siłą. To musi być talizman tego połączenia.
Sionna przeniosła wzrok z grobu swego dziecka na miejsce, gdzie pogrzebała żal. Tammon podeszła do niej. Wzięła ją za rękę.
— Jest tylko jeden sposób na pokonanie tego typu Mocy.
Kiedy Sionna się odwróciła, w jej oczach lśniły łzy.
— Nie zdołamy obronić doliny bez pomocy, a nikt z zewnątrz nas nie wesprze. Gdyby moja córka żyła, moglibyśmy... — Potrząsnęła głową, gniewnie otarła łzy. — Lelanin nie przetrwa nawet roku pod rządami Kerona. Ziemia zostanie zniszczona.
Jeszcze raz odwróciła się do migocących pól trzciny.
— A my jesteśmy tą ziemią, ciociu. Ty i ja. To dar, który pozostawili nam Prastarzy. Jesteśmy Lelaninem i musimy bronić doliny.
Tammon dotknęła jej ręki.
— W tych polach pogrzebane jest tysiąc lat bólu — powiedziała kapłanka. — Tysiąc lat żalów Lelaninu, wielkich i małych. Jeśli uwolnisz tę siłę, zapanuje chaos,
Oczy Sionny napotkały zaniepokojone spojrzenie ciotki.
— Lepszy będzie chaos, który wywołamy same, niż chaos zrodzony ze zła Kerona. Pomożesz mi?
Tammon uniosła brodę. Powolny, lękliwy uśmiech rozjaśnił jej stare rysy.
— Z nożem do trzciny i widłami, jeśli będę musiała, siostrzenico.
Późnym rankiem następnego dnia wioska była prawie pusta. Sionna wytłumaczyła Keronowi, że doskonałe górskie pola dojrzały już do żniw i nawet dzieci musiały iść ścinać i nosić trzcinę. Kapłani i kapłanki zajmują się ostatnim żałobnym ceremoniałem, więc tylko ona i Tammon mogą zjeść obiad z gościem.
Keron chrząknął i wyprostował ramiona, wyraźnie zadowolony, że nazwano go “gościem”. Usiadł między kobietami na pagórku, z którego widać było zatokę. Dwaj strażnicy stali w pewnej odległości, nie dopuszczono ich do prywatnego posiłku.
— Mniemam, że podjęłaś słuszną decyzję? — zapytał.
— Tak — odpowiedziała. Opuściła wzrok na talerz, wzięła ostatni kawałek. Żując go powoli, spojrzała na migocące w słońcu morze.
Tammon otworzyła dojrzały owoc liczi końcem noża i podniosła go z niskiego stołu. Zdjęła skórkę i ugryzła soczysty biały miąższ. Kiedy skończyła, położyła nóż obok talerza.
— Kiedy zatem spodziewasz się przypłynięcia floty, potężny wojowniku? — zapytała, przechylając się w bok, żeby sok kapał na ziemię.
— Masz ostry język. Kapłanko — odparł sucho Keron.
Tammon spokojnie oblizała palce.
— Już są — powiedziała Sionna. Wskazała na morze; na północnym krańcu zatoki widać było statek. Keron podskoczył. W tym samym momencie rozległy się okrzyki, że zauważono flotę. Wstał, oparł pięści na biodrach, uśmiechnął się szeroko na widok łodzi, pełnych jego ludzi, płynących po płytkich wodach Zatoki Lelanin. Tammon spojrzała na Sionnę, podała jej nóż i stanęła obok wojownika.
— Wspaniały widok — oświadczyła. Przeszła na drugą stronę Kerona i zapytała go o jego ludzi i ich pochodzenie. Kiedy Keron chełpił się krwawą przeszłością wojowników, Tammon zaczęła się powoli przechadzać, dwukrotnie okrążyła wodza. Skończywszy trzecie okrążenie, skinęła głową do Sionny. W tym momencie Sionna poczuła, że ochronny czar zaczyna działać. Wstała i po cichu odeszła.
Kiedy tylko zeszła z pagórka, pobiegła tam, gdzie płakała poprzedniego popołudnia. Nie było to daleko — starannie wybrały miejsce na obiad. Przepychała się przez szeleszczącą trzcinę; była coraz
bardziej świadoma niewyraźnych głosów szepczących pośród poruszanych wiatrem liści. Głosy wydawały się donośniejsze, mocniejsze niż przedtem, jakby były ciekawe, co się stanie.
Niewielkie ognisko, bezpiecznie umiejscowione w otoczonym kamieniami dołku, czekało na nią na polance. Tego ranka ustawił je krewny, zmierzający do innego takiego miejsca, znanego tylko ludziom czystej krwi Lelaninu.
Sionna podniosła pochodnię leżącą przy ognisku i przytknęła jej nasączony olejem koniec do ognia. Zaczekała, aż płomienie najpierw jasno rozbłysną, potem zapłoną silnym stałym ogniem. Odwróciła się z powrotem do miejsca grzebania żalów.
Sionna wiedziała, że to, co zaraz zrobi, będzie oznaczało jej własną śmierć przed końcem dnia. Tylko kobieta z panującej rodziny mogła otworzyć ziemię i wezwać przodków. A po wypełnieniu zadania ta, która to zrobiła, musiała poprowadzić przodków z powrotem na pola i dołączyć do nich pod ziemią.
— Nie chcę umierać — szepnęła do szumiącej trzciny. — Ale Kerona trzeba powstrzymać, żeby nie zniszczył tej krainy. Przez wiele wieków żyliśmy w pokoju, bo jesteśmy ukryci przed wszystkimi oprócz najbliższych sąsiadów, i troszczymy się o ziemię zgodnie z życzeniami naszych przodków. Grzebiemy wszystko, co dla nas nienawistne i szkodliwe, zamykamy to pod ziemią, Strażnicy użyźniają tym glebę, żeby dała nam plon, od którego zależy nasze istnienie.
Sionna zapłakała na myśl, że ci, którzy przeżyją ten dzień, jeśli ktokolwiek przeżyje, będą musieli założyć nowy ród panujący w dolinie — ród, w którym nie będzie płynąć ani kropla krwi Prastarych. Pozostanie tylko jej wiekowa ciotka. Sionna zdjęła wstążkę z włosów — hebanowych, błyszczących i miękkich, odziedziczonych po dawnej i niewytłumaczalnej przeszłości — i rozpuściła je na wiatr. Pocieszyła ją myśl, że przynajmniej rodzina wybrana na jej miejsce nie będzie spokrewniona z Keronem. Rozpuszczone włosy zaplątały się w trzcinie.
Otarła łzy, potem odsunęła kitkę trzciny, którą poprzedniego dnia wcisnęła w ziemię. Splunęła w to miejsce.
— Otwórz się — powiedziała po prostu, jakby przygotowywała grób dla zmarłego mieszkańca Lelaninu. Trawa natychmiast zaczęła schnąć. Szybko stała się brązowa i łamliwa, martwa i zimna jak jej córka leżąca pod własną pieczęcią z trawy. Pole trzciny było spokojne.
Sionna wstała i wyciągnęła zza paska nóż. Chwyciła rękojeść obiema dłońmi i uniosła ostrze wysoko w powietrze.
— Jestem Lelaninem! — krzyknęła najgłośniej, jak mogła. Głosy w trzcinie milczały jeszcze przez chwilę, potem zaszeleściły znów, kiedy krzyknęła po raz drugi.
— Jestem Lelaninem! Bądź wolny, Lelaninie, pomóż mi bronić tej ziemi!
Opuściła ostrze i wbiła je głęboko w ziemię. Przebiło dobrą, żyzną glebę tak łatwo, jakby cięło ciało. Ziemia zadrżała, powietrze zafalowało. Sionna znów krzyknęła i po raz drugi uderzyła nożem. Głosy w trzcinie stały się mocniejsze.
Z nacięć zaczęły kipieć bąble czerwone jak krew. Sionna raz po raz wbijała długie, cienkie ostrze, aż czerwona warstwa pokryła ziemię. Kobieta podskoczyła, chwyciła płonącą szczapę i zaczęła podpalać trzcinę.
Płomienie łakomie lizały suche liście, podniósł się gęsty, czarny dym, poruszający się tak jak ziemia. Sionna jeszcze raz wbiła nóż w glebę, bardzo głęboko, potem wyciągnęła ostrze. Spojrzała w prawo, potem w lewo, zobaczyła inne kłęby dymu podnoszące się z pól i zalewające całą dolinę. Jej własny ogień był sygnałem dla innych rodzin, aby również otworzyły pola. Zaczęła się obrona Lelaninu.
Biegnąc przez pole drżącej trzciny, zobaczyła cienkie pasmo bladego dymu nad grobem swojej córki. Zmarszczyła brwi, zastanawiała się, kto też mógł zapalić ten niespodziewany ogień. Z tyłu słyszała, jak przodkowie śmieją się i zaczynają wyć.
Flota Kerona opuszczała kotwice, kiedy Sionna dotarła na pagórek, gdzie zostawiła Tammon i pana Doliny Rims. Wiele małych łodzi ze statku zdążyło dopłynąć do plaży, ich załogi kręciły się jak robactwo na krańcach wioski. Dwa domy stały już w płomieniach. W odpowiedzi na milczące pytanie Tammon Sionna przesunęła palcami po ustach. Tammon odeszła od Kerona, usiadła po turecku na stosie mat. Sionna rzuciła nóż w wyciągnięte ręce ciotki.
Nagle Keron zamrugał i potrząsnął głową, uwolniony od ochronnego czaru, którego przedtem nie był świadom. Kobiety ryzykowały, bo mógł z łatwością pokonać zaklęcie, gdyby tylko zrozumiał, że zwrócono jego uwagę na flotę nienaturalnymi środkami. Ale podstęp się udał. Keron nie wiedział, że Sionna odeszła z pagórka, chociaż był nieco zdziwiony pozycją Tammon na matach.
— Powiedziałeś, że oszczędzisz wioskę — odezwała się Sionna, żeby odwrócić jego uwagę.
— Nie możesz się spodziewać, pani, że moi żołnierze wyjdą na brzeg i nie wzniecą potyczki — odparł. — Czekali wiele tygodni, przez cały ten czas myśleli o bitwie. Zasłużyli na odrobinę zabawy.
— Kosztem mojego Judu — stwierdziła Sionna.
— Naszego ludu — odpowiedział Keron z uśmiechem.
— Ach, legendarne maniery z Rims — zakpiła Tammon, nie chcąc żeby patrzył na Sionnę ani na cienkie pasma dymu, które zaczęły się przesuwać z pól trzcinowych w kierunku morza. Gdyby wojownik obejrzał się za siebie, zorientowałby się, że nie cały dym pochodzi z domów podpalonych przez jego ludzi. Wielkie słupy czarnego dymu unosiły się już nad całą doliną. W powietrzu czuć było zapach palonego cukru. Tammon przesunęła palcami po ostrzu noża. Wyczuła zadrapania i szczerby, więc podniosła go, jakby chciała bliżej przyjrzeć się zniszczeniom.
— Żałosna broń, Kapłanko — powiedział Keron.
— To ostrze z Rims — odparła kwaśno. — Zamówiłam je w kuźni twego ojca nie dalej jak rok temu.
— To nie...
Ale ostrze nagle wydało się szersze i dwustronne, zupełnie takie, jak te, które kuto w Rims.
— Co ty...? — Wojownik odkaszlnął. — Przeklęty dym! — Odwrócił się, zobaczył czarne kłęby pokrywające cały wyższy fragment doliny.
— To tylko pola trzciny — powiedziała Sionna szybko. W jej głosie brzmiało napięcie, chociaż patrzyła na wojownika dość spokojnie. Czuła, jak zbierają się w niej siły, czekają, aż skieruje je wedle swej woli. — To dzień żniwa. Palą ścierniska, żeby zniszczyć wszystkie plagi.
— Lelanin ma ostatnio kłopoty z plagami — zauważyła Tammon.
Keron rzucił jej wzgardliwe spojrzenie i wysłał strażników do wioski.
— Każcie ludziom rozproszyć się i znaleźć mieszkańców — rozkazał. — Zbierzcie wszystkich w jednym miejscu, żeby można było ich pilnować. Jeśli trzeba, zabijajcie.
Sionna podniosła dłoń do ust i kłąb dymu spowił wojownika.
Keron znów kaszlnął.
— Co ty robisz, kobieto? — warknął, odwracając się do niej. Jakaś przeklęta lelanińska magia, nie ulega wątpliwości.
Znów podniosła dłoń do ust. Zatrzymał się, kasłał tak mocno, że musiał się schylić, żeby oczyścić płuca. Nagle się wyprostował i wyciągnął miecz z pochwy. Karmazynowy kamień zaświecił.
— Nie uda się — wycharczał. — Żadna słodko pachnąca lelanińska magia nie pokona mojego wojennego przekleństwa. — Zakręcił mieczem w powietrzu i wyśpiewał parę ostrych, wysokich nut. Wojownicy natychmiast odpowiedzieli śpiewem i w dolinie rozległo się piskliwe wycie. Dym wokół wodza zadrżał, zagęścił się, potem ponuro się podniósł i cofnął w stronę pól. Pasma, które dosięgły floty wojennej, zaczęły odpływać, niesione morskim wiatrem.
Keron zaśmiał się.
— Widzisz, pani? Nie masz obrony. Nie możesz pokonać mojej siły. Myślałem, że zrozumiałaś to w komnacie narodzin. Dolina jest moja!
Sionna uniosła ręce przed twarz i krzyknęła.
— Jestem Lelaninem! — wołała. — Bądź wolny, Lelaninie, pomóż mi bronić tej ziemi!
Tammon również uniosła ręce i powtórzyła słowa Sionny. W całej dolinie podniosły się nagle głosy, najpierw słabe, zagłuszane przez tubalny śmiech Kerona. Ale były coraz liczniejsze, mocniejsze, aż dźwięk nie kończących się lamentów mężczyzn, kobiet i dzieci wypłynął z pól trzciny jak dym. Głosy prześlizgiwały się przez ciężkie powietrze, jak rekiny szukające ofiary.
Ludzie Kerona krzyczeli, głosów było coraz więcej, dźwięki rozdzielały się na ogłuszające krzyki i jęki. Wojownicy dobyli broni, ale gdy tysiąc i więcej lat pogrzebanego bólu uderzyło ich dusze, odrzucili miecze i noże i sami zaczęli krzyczeć.
Dumni wojownicy przyciskali ręce do uszu i upadali na kolana. Z ich oczu płynęły łzy, dusze wypełniał ból i agonia pokoleń lelanińskiego ludu. Nie chodziło o nasilenie zła w bólu, bo wielu wojowników oglądało, a nawet spowodowało rzeczy o wiele gorsze niż widzieli mieszkańcy doliny. Niszczył ich ogrom, przytłaczające cierpienie setek tysięcy lelanińskich dusz, uwolnionych wreszcie z pilnie strzeżonych pól Prastarych.
Ludzie szarpali włosy i drapali własną skórę, starając się uciec przed straszliwą rozpaczą. Jeden wyciągnął sztylet i wbił go sobie w oko, żeby zakończyć to przerażające widowisko. Nieliczni wojownicy, mający dusze już martwe od gwałtu i przemocy, chwytali miecze i walczyli ze starcami, kobietami i dziećmi, które pojawiły się między nimi nagle i cicho. Widły i noże do trzciny zebrały krwawe żniwo.
Keron, zaszokowany, patrzył na pogrom swych oddziałów. Próbował przerwać rzeź swym wojennym zaklęciem, ale wojownicy nie usłyszeli wołania i nie przyszli do niego, walcząc z niewidzialnym wrogiem. Keron przyzywał wszystkich bogów, których znał, rzucał zaklęcie po zaklęciu, ale jego wojownicy wciąż umierali.
Wreszcie zwrócił się w furii do dwóch kobiet, stojących obok niego na pagórku. Kapłanka opadła na ziemię, jakby i ją atakowały krzyki. Ale Sionna stała, skoncentrowana, palcami lekko przysłaniając rozchylone usta. Moc jak żywe płomienie spływała z jej rąk na rozgrywającą się poniżej masakrę.
— Zabiję cię! — wrzasnął Keron. Podniósł miecz.
— Najpierw musisz zabić mnie! — krzyknęła Tammon. Wstała i rzuciła się na wojownika. Ostrze jej noża było znów długie i wąskie, nienaruszone i nieskalane, oprócz lekkiego zabrudzenia ziemią doliny.
Keron zaklął i rzucił się na nią. Jego miecz rozciął jej ramię, ale ona, padając, przecięła mu nadgarstek.
Sionna odwróciła się i podniosła jedną rękę w kierunku wojownika. Patrzył na swój nadgarstek, potrząsał nim, jakby go coś ukłuło, potem krzyknął, kiedy uderzyła go fala niepokoju Sionny. Podniósł miecz, wykrzyczał jedno ze swoich podłych wojennych zaklęć i zwalczył łamiący serce ból. Sionna skuliła się, potem wyprostowała i podniosła drugą rękę. Otworzyła swą duszę, zalała go całą nienawiścią, strachem i żalem, których doznała z jego powodu. On jednak wciąż wykręcał się z tej psychicznej matni, szarpał jej przerażenie i odrzucał je na nią, podwojone.
W rozpaczy Sionna znów zawołała przodków.
— Jestem Lelaninem! — wrzasnęła, a oni odpowiedzieli wściekłością. Keron zatoczył się w tył, podniósł miecz i wykrzyknął kolejne zaklęcie. Jego siła rzuciła Sionnę na ziemię. Wiedziała, że przegrała bitwę, że on zabije ją i wszystkich jej ludzi, bo nic w historii Lelaninu nie wytworzyło dość przerażenia i bólu, żeby dorównać złej duszy mężczyzny i Mocy, z którą się sprzymierzył.
Nagle Sionna spostrzegła cienkie, blade pasmo dymu zbliżające się do wojownika. Usłyszała delikatny krzyk, cichutki płacz nowo narodzonego dziecka. Sięgnęła po dźwięk, koniecznie chciała zamknąć w sercu ten zapamiętany moment radości. Ale płacz dziecka wyśliznął się jej z rąk. Rósł i puchł, otaczał wojownika. Dookoła, dookoła, dookoła. Chwycił Kerona w swej niewinnej furii, zniszczył go bólem własnej, zaklętej śmierci. Był to krzyk dziecka, które chciało żyć.
Keron osunął się na kolana i próbował stłumić dźwięk, zatykając uszy rękami. Czerwony kamień zamigotał i pociemniał. Dziecko płakało, a kamień stał się mętny i czarny, wypadł z rękojeści miecza jak krew skazańca. Miecz legł bezużyteczny u boku Kerona.
Dolinę ogarnął ogromny spokój. Słychać było jedynie chrapliwy oddech wojownika i płacz dziecka. A potem tylko cichy dziecięcy jęk, kiedy Tammon wbiła swój wąski nóż w bok Kerona.
Sionna zadrżała i upadła na ziemię. Zakryła usta i oczy rękami. Niech się skończy ta potworność, modliła się. Potężna Gunnoro, zakończ to. Pozwól mi odejść, odprowadzić zmarłych na pola, żeby żywi mogli żyć dalej.
Cisza trwała.
W końcu Sionna podniosła wzrok. Niedaleko wybrzeża widać było mieszkańców wioski, chodzących między leżącymi ludźmi Kerona, podrzynających gardła nielicznym, którzy jeszcze żyli. Wyciągnięte na plażę łodzie płonęły, pływacy zbliżali się do zakotwiczonych statków. Było jasne, że nie napotkaj ą oporu. Dym z płonących łodzi unosił się w górę, do dymiących pól trzciny cukrowej.
Tammon jęknęła. Sionna z trudem się do niej podczołgała.
— Nie żyje? — zapytała kapłanka.
— Aye, ciociu — szepnęła Sionna.
Tammon westchnęła i opadła pod dłońmi Sionny. Jej wąskie usta pośmiały, naznaczona wiekiem skóra obwisła na kościach policzkowych. Ramię krwawiło.
— Odprowadzę przodków na pola — powiedziała Tammon.
— Ale to ja ich uwolniłam — zapłakała Sionna. — Otworzyłam ziemię i przywołałam ich.
— Nie — odparła Tammon. — Tylko ich przywołałaś. To ja otworzyłam ziemię, w czasie kopania grobu twojej córki. Gdybyś nie była tak rozdarta cierpieniem, zorientowałabyś się, że nie wypowiedziałam odpowiedniego zaklęcia zamykającego ziemię.
Sionna nagle przypomniała sobie łamliwą suchą trawę, która pojawiła się na mogile córki. I dziwny blady dym, który się stamtąd unosił. Ciotka wiedziała, że trzeba to zrobić, dziecko czekało cały czas.
— Musisz urodzić drugie dziecko — szepnęła Tammon. — Wiele dzieci, żeby Prastarzy wciąż żyli w lelanińskiej krwi. Osłabła jeszcze bardziej, zamknęła oczy. — Jesteś Lelaninem.
Sionna podniosła drżącą dłoń, żeby podziękować, ale kapłanka już nie żyła. Pani doliny delikatnie zamknęła sine usta ciotki.
Położyła rękę na własnych ustach i czekała w milczeniu, aż przyjdą inni i zajmą się Tammon. Potem poszła sama na pola trzciny cukrowej. Ukryta w tlącej się, szepczącej trzcinie, pogrzebała swój żal w głębokim dole i zamknęła ranę dywanem doskonałej zieleni.
Jeśli przejdziecie się w ciszy przez pola trzciny cukrowej na Hawajach, usłyszycie nieprzerwany szeleszczący szept. Brzmi jak wiele cichych głosów naraz. Niektórzy mówią, ze słyszą tylko szelest ocierających się o siebie liści. inni powiedzą, ze to glosy dawnych imigrantów, pracujących w polu, którzy, jak głosi legenda, grzebali swe żale i bóle w ziemi, tak jak Sionna.
Zaczęłam pisać tę historię w przekonaniu, ze będzie to opowieść o zemście. Dziecko Sionny, z pewnością najcenniejsze ze wszystkiego, co posiadała, zostało zabite przez straszliwe złe czary. Ale kiedy Sionna pogrzebała swój żal w żyznej glebie i rozmawiała z Keronem podczas żałobnej kolacji, zaczęłam sobie uświadamiać, że dziecko było tylko symbolem. Zabrana została sama ziemia, cenny fragment Świata Czarownic. Nagle historia nabrała o wiele głębszego znaczenia.
Jak wielu innych zaczęłam karierę czytelniczki fantasy od cudownych opowieści Andre Norton. Czytam je do dziś. Jestem zaszczycona, że pomogłam Sionnie uratować ten niewielki kawałek świata Andre. Dziękuję szepczącej trzcinie za pomoc.
CAROL SEVERANCE
Przez cały Rok Mchowej Niewiasty do nas, mieszkańców Krainy Dolin, dochodziły wieści o Psach Alizonu i ich dziwnych sprzymierzeńcach zza morza. Wszystkim było wiadomo, że zwiastuje to wojnę, jak burzowe chmury nad horyzontem, ale chociaż panowie każdej z dolin zadbali o zapasy żywności i o szkolenie ludzi, do ostatniej chwili nie sprzymierzali się ze sobą. Jesteśmy dumną, upartą i niezależną rasą, takie układy są obce naszemu myśleniu.
Zdarzyło się jednak, że pan Torak z Zamku Ells, mój ojciec, wyruszył w podróż na południe, w kierunku frontu, jeszcze przed niechętnym sprzymierzeniem dolin. Ells żyło w pokoju przez wiele lat, nie licząc drobnych potyczek z opryszkami z Wielkiego Pustkowia, i chociaż był to spokój, za którym tęskniła większość ludzi, drażnił on ognisty temperament mojego ojca. Wśród jego przodków byli Sulkarczycy, o czym świadczyła jego silna budowa i śniada cera, a to, w pomieszaniu z dziedzictwem Krainy Dolin, stworzyło człowieka rwącego się do działania, któremu nie wystarczało polowanie i fechtunek. Dlatego kiedy do Krainy Dolin przeniknęły pierwsze raporty o najeździe na Wyżynę Hallack, pan Torak zebrał niewielką grupę wojowników i przygotował się do wymarszu.
Gdy wezwał mnie do swej komnaty na tydzień przed odjazdem, ośmieliłam się pomyśleć, że zabierze mnie ze sobą. Weszłam do jego sypialni. Ojciec stał przed oknem, zimne powietrze Miesiąca Śnieżnego Ptaka wnikało do pokoju jak mgła.
— Wzywałeś mnie, ojcze?
Odwrócił się i spojrzał, jakby widział mnie po raz pierwszy, jak nieznajomy, który nie wiedział, że Wylona z Ells całe życie wolała przywdziewać kamizele i męskie spodnie niż dziewczęce sukienki.
— Wylono — zaczął cicho — za siedem nocy wyruszamy na południe.
Słowa te dodały mi otuchy, ale już następne zasmuciły.
— Podczas mojej nieobecności będziesz najwyższą władzą w Zamku Ells.
— Och — powiedziałam i zaraz dodałam: — Jestem zaszczycona twoim zaufaniem, panie.
Ojciec potrząsnął kudłatą głową, prawdziwy lew zadający pytania łagodnie jak szczeniak.
— Spodziewałaś się czego innego? Może walki z Psami Alizonu u mego boku?
Zawstydzona, spuściłam wzrok, ale zaraz spojrzałam na ojca, który ciągnął:
— Słuchaj mnie: to nie jest drobna sprawa, mogę cię zapewnić. Mógłbym z łatwością powiedzieć, że przewidziałem, iż pan jakiejś innej doliny ma kłopoty, ale byłoby to kłamstwo. Jadę może jak szaleniec, lecz nic innego nie zaspokoi pragnienia, które mnie dręczy. To pragnienie bicia się na miecze; pragnienie zabijania złych ludzi; pragnienie walki z towarzyszami broni u boku. Niektórzy szukają złota czy kobiet, ja muszę szukać wojny.
Odwrócił się i spojrzał na portret pani Amiell, mojej matki i jego żony, zmarłej dwanaście lat temu.
— Zanim poznałem twoją matkę, wyjeżdżałem z Zamku Ells na całe miesiące, nosiłem czystą tarczę najemnika. Ale potem wszyscy moi starsi bracia umarli na Pełzającą Zarazę, a ja poznałem Amiell, więc zostałem w Ells, jak należało. Przez siedemnaście lat zwalczałem w sobie chęć pójścia na wojnę, obawiam się, że już dłużej tego nie zniosę.
Byłaś dla mnie córką i synem, Wylono. Kazałem cię wyuczyć zarówno strategii i władania mieczem, jak i dwornych kobiecych zachowań. Pod moją nieobecność panowie i żołnierze dworu będą ci posłuszni jak suzerenowi. A jeśli stanie się tak, że nie wrócę...
— Nie mów takich rzeczy, ojcze.
Torak położył mi na ramionach swe mocne ręce.
— Muszę. Jeśli nie wrócę, naprawdę będziesz ich władczynią.
Nie mamy męskich krewnych, którzy by ci zagrozili, niewielu też panów Krainy Dolin chciałoby zawładnąć Doliną Ells, bo od północy i zachodu sąsiaduje z Wielkim Pustkowiem. A nawet jeśli pojawi się zagrożenie, wiem, że pani Wylona z Ells stawi mu czoło i zwycięży.
Uklękłam przed ojcem i podziękowałam za zaufanie i wiarę; potem mnie odprawił. Parę dni później odjechał, chociaż Miesiąc Mroźnego Ducha ledwo się zaczął, a przy oddechu z ust wydobywały się kłęby pary, jak dym ze smoka. Ojciec kazał mi poważnie traktować rady starszych, na przykład Kegana, starego, gderliwego kapitana gwardii, a potem się pożegnał. Nigdy więcej go nie zobaczyłam.
Inwazja Psów Alizonu nie była przygraniczną potyczką. Z południa przybywały grupy obdartych uciekinierów, z początku nieliczne, potem ogromne. To, co opowiadali uchodźcy, było wręcz niewiarygodne, ale my wiedzieliśmy, że to prawda.
Psy Alizonu miały broń, o jakiej nam się nawet nie śniło. Piechota nosiła dziwne urządzenia, które zabijały z daleka promieniem czerwonawego światła. Ze statków wychodziły wielkie, masywne, brzęczące metalowe machiny, które niestrudzenie pełzły przez kraj jak ogromne żółwie, wyrzucając przed siebie strumienie ognia. Mieszkańcy południa wycofali się do swych domostw i za mury miast, ale potwory przebijały kamienne bariery tak łatwo, jak kret ryje ziemię. Jak ktokolwiek śmiertelny miał pokonać martwe metalowe mechanizmy?
Kiedy grupy coraz bardziej wymęczonych ludzi wędrowały na pomoc, w opowieściach o Psach wreszcie znaleźliśmy dobre wiadomości. Zdawało się, że metalowe potwory nie były jednak niezniszczalne. Żeby się poruszać, potrzebowały zapasów z alizońskich statków; zapasy te przekazywano w wielkim pośpiechu. Ponadto liczba machin była chyba ograniczona, bo ze statków Psów Alizonu nie wyjeżdżały nowe pojazdy.
Nadzieja była tak silna, że coraz więcej mieszkańców Ells wyruszało na południe, pozostawiając naszą dolinę bez obrony. Ale ponieważ byliśmy bardzo daleko od frontu, myśleliśmy naiwnie, że jesteśmy bezpieczni.
Pewnej nocy, parę miesięcy po zawarciu umowy między panami Imgrym, Savronem i Wintofem, leżałam w łóżku, zastanawiając się, czy mój ojciec jeszcze żyje i czy nasza ziemia odzyska pokój, który niegdyś był tak naturalny. Nagle usłyszałam dobiegające z dołu krzyki i odgłosy szybkich kroków, więc natychmiast wstałam. Po chwili w moje drzwi zastukał kapitan Kegan.
— Pani! Pani! Jadą z Wielkiego Pustkowia!
— Jadą? — powtórzyłam. Chwyciłam kolczugę i włożyłam ją przez głowę, potem otworzyłam drzwi i zobaczyłam zmartwioną twarz kapitana.
— Jeden z posterunków granicznych wysłał sygnał ogniowy — wyjaśnił. — Ale widać było tylko błyski, jak od piorunów, nic poza tym.
Teraz do domostwa dotarł jeździec, półżywy, ma poparzoną skórę, jakby wpadł w palenisko w kuźni. Mówi, że zbliżają się metalowe potwory Alizończyków — od północy!
Miałam wrażenie, że moja krew jest zimna jak oczka kolczugi.
— Jak to możliwe?
— Wybrzeże na południu Wielkiego Pustkowia jest odwiedzane bardzo rzadko, chyba że przez opryszków. Może Psy Alizonu przybiły tam nie zauważone. Zresztą, nieważne jak. Pytanie, co robić?
— Możliwe, że nie możemy zrobić nic — powiedziałam, wciągając but. — Jeśli połączone armie Wyżyny Hallack nie są w stanie zatrzymać najeźdźców, jakie są nasze szansę? Obawiam się, że teraz my zostaniemy uciekinierami.
Kegan zesztywniał.
— Proponujesz, żebyśmy uciekli z Zamku Ells jak króliki wykurzone z nory?
— Gdyby to byli ludzie, nawet wielka armia, walczyłabym do śmierci u twojego boku. Ale ani miecze, ani kamienne mury nie zatrzymaj ą metalowych potworów.
Podniosłam hełm, który leżał na toaletce, tam gdzie większość pań układa pudry.
— Musimy odciąć ich linie dostawy, podobnie jak nasi rodacy na południu. Ale żeby tego dokonać, musimy przeżyć.
Kapitan Kegan zgodził się niechętnie i zeszliśmy schodami na dziedziniec, gdzie panował chaos. Kobiety i mężczyźni biegli na złamanie karku, z torbami, do których pakowali dobytek, a zawieszone nad nami ostrzegawcze dzwony biły na trwogę.
— Pani — powiedział nagle Kegan. — Powinnaś spakować swoje rzeczy.
Spojrzałam na schody.
— Nie ma czasu.
Odwiedziłam mężczyznę, który przyniósł nam nowiny. Chociaż Belita, nasza Mądra Kobieta, cały czas nad nim czuwała, wiedziałam, że leży na łożu śmierci. Lewa strona jego twarzy była czarna i popękana; nie miał też lewego oka. Ale jeszcze mógł mówić.
Co najmniej trzy metalowe machiny znajdowały się teraz jakąś milę od domostwa. Byty ciężkie i powolne, najwyraźniej do zabijania wrogów używały dalekosiężnego ognia. Potworom towarzyszyli piesi wojownicy i jeźdźcy, ale oddziały te niechętnie oddalały się od morderczych urządzeń. Tego dowiedziałam się, zanim poparzony wysłannik opuścił nasz świat.
Po chwili milczenia przeszłam do rzeczy.
— Mamy chyba czas, żeby wysłać jeźdźców do okolicznych wiosek. Musimy też przesłać wiadomości do dolin na południu i wschodzie.
— Dopilnuję tego, pani — powiedział Kegan.
— I nie ma wątpliwości, że Psy Alizonu będą chciały zademonstrować swą siłę, atakując domostwo. Nasi ludzie muszą zostać ewakuowani.
— Widzę, że spodziewali się tej decyzji, pani Wylono — zauważył kapitan, rozglądając się w koło. Potem uśmiechnął się, pierwszy raz, odkąd pamiętałam, i wyszedł.
Z odległego wzgórza zobaczyliśmy pierwszego z alizońskich potworów. Był to wielki, ciemnoszary pojazd w kształcie podkowy. Poruszał się z prędkością idącego człowieka, ale nie widziałam, czy pełzał na nogach czy kołach, czy może na brzuchu, jak ślimak. Z jego szczytu strzelał gruby czerwonawy promień, a tam, którędy przebiegał, wszystko stawało w płomieniach.
Patrzyłam, zgrzytając zębami z bezsilnej złości, jak metalowy pojazd dotarł do murów Zamku Ells i zatrzymał się, niczym gruby żuk, który doszedł do przeszkody, ale jest zbyt głupi, żeby skręcić w bok. Powoli — aż krzyknęłam, widząc, jaką ma siłę — zaczął przebijać się przez solidną północną ścianę, która nie stawiała oporu większego niż świeży chleb pod palcem kucharza.
Wieża północno—zachodnia, gdzie znajdowało się wszystko, co Posiadałam i z którą wiązały się wszystkie moje wspomnienia, zadrżała jak pieniek uderzony siekierą. Potem z hukiem legła w gruzach.
— Nie ma już Zamku Ells. — powiedziałam, odwracając się. Musimy jechać.
Naszą grupę tworzyli, oprócz mnie, Kegan z dwudziestką żołnierzy, Belita, panie Nabora i Varda, kuzynki mojego ojca, dziesiątka służby i kilku mieszkańców pobliskiego Lormill. Ja i żołnierze mieliśmy konie, panie i Mądra Kobieta jechały wozami ciągniętymi przez osły. Pozostali szli pieszo.
Przez cały dzień podróżowaliśmy na południowy zachód, chcąc oddalić się na bezpieczną odległość od Psów Alizonu i dopiero potem zrobić naradę. Jeden z ludzi Kegana ustrzelił z łuku tłustego górskiego kozła, więc przynajmniej tego wieczoru porządnie się najedliśmy. Potem przedyskutowaliśmy możliwości działania.
— Obawiam się, że opactwa na Wyżynie Hallack już pękają w szwach. — powiedział Kegan. — Poza tym, z tego co słyszałem, Psy nie mają szacunku dla świętości Dobrych Dam, ni szcza opactwa swymi machinami równie łatwo jak domostwa.
— Nie powinniśmy się jeszcze bardziej zbliżać do Wielkiego Pustkowia. — zaczęłam. — Jeśli bandy opryszków wiedząc uderzeniu Alizończyków na północy, mogą się rozzuchwalić i przekroczyć nasze granice, jak szakale podążające za lwami. Sądzę, że powinniśmy ostrzec sąsiednie doliny i połączyć z nimi nasze mizerne siły.
— Jesteśmy odcięci od tych ze wschodu — wtrącił Kegan. — Ale wyślę paru jeźdźców, żeby ich ostrzec, więc w tamtych stronach wiadomość powinna się rozejść. Naszą nadzieją chyba jest południe może Dolina Ronans.
— Tak — powiedziałam. — Bo pan Ghislain z Zamku Ronans od dawna jest w przyjacielskich stosunkach z moim ojcem. Zadałam pytanie wszystkim w koło.
— Co myślicie o Dolinie Ronans?
Wszyscy pomrukiwali na znak zgody.
— Zatem Ronans — zamknęłam rozmowę.
Stałam na warcie parę godzin przed świtem. Gdy mnie zmieniono, przeszłam obok powozu Belity, idąc do mojego posłania. Ku memu zaskoczeniu wyszła na drogę i zapytała, jak minęła warta.
— Niczego nie widziałam ani nie słyszałam — odpowiedziałam, spoglądając na pomoc. — Co uważam za błogosławieństwo.
Belita spojrzała w tym samym kierunku. Po chwili milczenia powiedziała:
— Cóż, na warcie stoją teraz Alvred i Leofric, nie my dwie.
— Aye. — Znów na nią spojrzałam. — Ciekawe, dlaczego o tej porze jesteś na nogach. Jak sama powiedziałaś, to nie jest twoja warta.
Belita uśmiechnęła się kokieteryjnie.
— Zamierzałam uprać w strumieniu parę rzeczy, w tym siebie samą. Czekałam na ciebie, bo pomyślałam, że może będziesz chciała zdjąć na chwilę kolczugę i hełm.
Zmarszczyłam brwi.
— Opuścić obóz przed świtem?
— Nie martw się. Alvred widzi ze swojego posterunku strumień, obiecał nas obserwować...
Uniosłam brew.
— Niezbyt dokładnie, oczywiście.
Belita uśmiechnęła się głupio, ledwie się powstrzymałam od roześmiania się w głos. Starsze Mądre Kobiety patrzyły na Belitę z góry, bo nie potrafiła do końca zapanować nad emocjami, a w jej zawodzie dyscyplina jest nieodzowna. Starała się pokazać światu srogą maskę, ale czasami uczucia kipiały w niej jak wrząca woda, która unosi pokrywkę imbryka. Nigdy nie uwierzę, że to coś złego. Nie mogłam odrzucić jej propozycji.
Nie kąpałam siew strumieniu, ale częściowo się rozebrałam i umyłam mydłem Belity. Bez zbroi i broni czułam się naga, ale też lekka jak piórko. Rzuciłam okiem na sylwetkę Alvreda, czarną w purpurowym świetle świtu.
Belita myła głowę. Poszłam za jej przykładem.
— Czy włosy nie wplątują ci się w kolczugę? — zapytała moja przyjaciółka przez opadające loki.
— Zwykle je zaplatam, ale tamtej nocy nie miałam czasu... Byłoby praktyczniej, gdybym je po prostu obcięła, jak chłopak wstępujący do gwardii, ale...
— Ale nie jesteś chłopakiem? — zapytała Belita, wyciągając z torby grzebień i szczotkę.
— Nie. Czasami muszę przypominać nawet sobie samej, że jestem panią, nie panem, Wyloną.
— Od wyjazdu Toraka starasz się wypełniać obie role. Jeśli weźmiesz na swoje barki wszystkie niedole Zamku Ellsk, zestarzejesz się i umrzesz, nim wypełnią się twoje lata.
Wyprostowałam się gwałtownie, z poczuciem urażonej dumy.
— Jestem panią Wyloną z Doliny Ells. Moim obowiązkiem jest wziąć na siebie nieszczęścia i problemy ludu i podjąć odpowiednie działania, by im zaradzić.
Belita podeszła do mnie z grzebieniem i szczotką w dłoni.
— Teraz wyglądasz jak wykąpana w sadzawce wiejska dziewucha, a we włosach masz tyle gałązek, że mogłyby się w nich zagnieździć Szczury z Norę. Suszenie, upiększanie się i odpoczywanie to jedyne działania, jakie powinnaś teraz podejmować.
— Jesteś bezczelna i niepoprawna, Belito — powiedziałam. Potem uśmiechnęłam się i przytuliłam ją mocno. — Jesteś też moją najlepszą przyjaciółką. Nigdy się nie zmieniaj.
Belita zaczęła właśnie rozczesywać moje włosy, kiedy w puszczy nad strumieniem rozległo się dziwne jękliwe wycie. Obie zamarłyśmy, gapiąc się w kierunku, skąd dochodził dźwięk. Nie było widać niczego.
— Co to było? — zapytałam. — Wilk?
Znów usłyszałyśmy wycie, tym razem bliżej.
— Znam odgłosy wszystkich czworonożnych mieszkańców Krainy Dolin — odpowiedziała powoli moja przyjaciółka. — To brzmi jak wycie wilka, ale... inaczej.
Zaczęłyśmy się szybko ubierać. Nagle usłyszałyśmy nie wycie, lecz dźwięk trąbki ostrzegawczej z naszego obozu. Belita pobiegła po kamienistym brzegu, nie zważając na moje wołanie, żeby zaczekała. Wbiłam się w kolczugę i chwyciłam miecz i henn.
Słyszałam teraz tętent kopyt i krzyki. Między strumieniem i obozem było niewielkie wzniesienie; tam właśnie patrolował Alvred. Nie było go już widać. Belita zniknęła za pagórkiem, po chwili i ja się na niego wspięłam.
Kegan i jego żołnierze byli rozproszeni, walczyli z bandą jeźdźców uzbrojonych w miecze i strzały. Widziałam, jak wieśniacy, i nawet panie, walczą wszystkim, co mają pod ręką; byłam dumna z moich ludzi. Rzuciłam się w wir walki.
Kiedy wyciągnęłam miecz z pochwy, zaatakował mnie jeden z jeźdźców. Nie miałam się jak bronić, rzuciłam w niego hełmem. Opuścił tarczę, żeby odbić pocisk. Zauważyłam, że jego brzuch chroniły tylko futra, więc kiedy przejeżdżał obok, cięłam mieczem w przestrzeń między tarczą! biodrami. Ostrze wbiło się głęboko, wysunęło się zbrukane krwią.
Kiedy upadł, zobaczyłam, że w futrach schowane miał okrągłe pieczęcie kilku dolin — trofea zbierane przez wiele lat. Czyli byli to zwykli przestępcy, a nie obcy najeźdźcy.
Nagle usłyszałam dziwny syczący hałas. Spojrzałam w górę i zobaczyłam mężczyznę na koniu, trzymającego coś, co przypominało kuszę ze złota i srebra. Z przedmiotu tego wystrzelił czerwony promień, jakby prosta błyskawica, uderzył w nasz obóz i w mgnieniu oka jeden z powozów stanął w płomieniach. Odgadłam, że broń była jednym z miotaczy ognia alizońskich najeźdźców, ale ci ludzie nie byli Psami, tego byłam pewna. To bandyci, którzy zdobyli broń Psów. Czy przeszli na stronę Alizończyków? Czy Psy i te Wilkołaki są sprzymierzeńcami?
Nie miałam czasu się nad tym zastanawiać, bo zagroził mi inny jeździec. Wyciągnął dziwny pręt, o połowę krótszy od mojego miecza, zrobiony ze szkła albo kryształu, z wyjątkiem czarnej rękojeści. Kropelki zielonkawego światła skakały w górę i w dół krystalicznej tuby, jakby uwięziono w niej świetliki.
Bandyta trzymał pręt w jednej ręce, jak miecz, tak więc potraktowałam tę broń. Uderzyłam swoim ostrzem, ale jakaś straszliwa siła przebiegła po stali, wlała się w moje ramiona i całe ciało, jak jad Bazyliszka. Upadłam na twarz i już się nie podniosłam,
Powoli budziło mnie miarowe podskakiwanie. Ostrożnie otworzyłam oczy i zobaczyłam, że siedzę prosto na koniu, ale nie o własnych siłach. Ręce miałam związane z przodu, a pętla ze sznura oplatała szyję konia, przywiązując do niej moje nadgarstki. Ostrożnie poruszyłam nogami; lina przerzucona pod brzuchem konia wiązała mi kostki.
Nie siedziałam na koniu sama. Powykrzywiane od reumatyzmu ręce obejmowały mnie z obu stron i trzymały lejce. Jechał ze mną jeden z bandytów, podtrzymując mnie jak swój ą ukochaną.
Moim jedynym impulsem było walczyć jak dziki kot; jedynym życzeniem — nadziać go na mój miecz. Ale to pierwsze nic by mi nie dało, a drugie było w tej chwili niewykonalne. Instynktownie tuż po przebudzeniu postanowiłam udawać, że śpię. Zmrużyłam jednak oczy, żeby obserwować sytuację.
Spojrzałam na inne konie, po lewej i po prawej stronie. Na każdym z nich było dwoje jeźdźców, bandyta i kobieta z Ells. Oznaczało to, że Wilkołaki porwały nas nie dla jedzenia, bogactw czy dla samej chęci zabijania, ale na żony. Rozpoznałam panią Varde, jej siostrę i Belitę! Powrót Belity do obozu okazał się straszliwym błędem.
Ponieważ bandyci byli uzbrojeni w jad Bazyliszka i miotacze ognia, obawiałam się, że Kegan i jego żołnierze zostali otoczeni i wycięci do nogi. Nie widziałam żadnych uwięzionych mężczyzn. Po cichu poprzysięgłam ich pomścić.
Ostrożnie przechyliłam głowę, żeby lepiej przyjrzeć się tym, którzy nas pojmali. Byli odrażający, odziani w większości w źle utrzymane futra; blizn i przepasek na oczach było aż w nadmiarze, wielu z nich brakowało palców.
Jeden z nich — chyba przywódca — zwrócił moją szczególną uwagę. Wcześniej jechał z przodu, ale teraz ściągnął wodze i pozwolił się wyprzedzić swym towarzyszom. Przyglądał się kobietom, jakby były końmi na sprzedaż. Całe jego ubranie — płaszcz, spodnie, bluza i buty — zrobiono z szarobiałych wilczych skór, broń miał przewieszoną przez ramię.
Podjechał do mnie, napotkałam jego wzrok. Zacisnęłam oczy, ale za późno.
— Ho! Panna waleczna się obudziła!
Udawałam nieprzytomną jeszcze przez chwilę, ale on ciągnął:
— Nie próbuj żadnych sztuczek, dziewko! Wiem, że słyszysz i rozumiesz.
Bardzo dobrze, pomyślałam. Otworzyłam oczy i spojrzałam na niego z całą nienawiścią, na jaką mogłam się zdobyć.
— Tak lepiej — powiedział szyderczo bandyta. — Odważniejsza niż wszystkie pozostałe razem wzięte i nie cuchnąca Mocą. Bittard miał rację — cenna jesteś.
Zrównał krok swego konia z moim, wyciągnął rękę, jakby chciał pogłaskać mnie po policzku. Splunęłam na niego. Tylko się zaśmiał.
— Będziemy musieli cię pilnować — stwierdził mężczyzna odziany w wilcze skóry. — Bardziej niż pozostałych kobiet. Jesteś intrygantką, wojowniczką, przewodniczką — tak jak ja.
— Nie jak ty, morderco — zaprzeczyłam gorąco.
Przywódca bandytów roześmiał się rubasznie.
— Będą z tobą kłopoty, ale jesteś tego warta.
— Zależy, jaką cenę dajesz za swe nędzne życie, Wilkołaku.
Bandyta patrzył na mnie przez chwilę, potem się zaśmiał. Roześmiał się też mężczyzna za mną. Może moje groźby były puste, ale ja nie uważałam ich za aż tak zabawne.
— Obawiam się, że przypadkiem pozwoliłaś sobie na żart — powiedział wreszcie przywódca bandytów.
— No to żartuj, póki możesz — poradziłam zimno.
— Gdyby spojrzenia były sztyletami, a słowa strzałkami, żadnego z nas już by tu nie było, pani. Ani ciebie...
Nagle zesztywniał, uśmiech na jego twarzy zamienił się w gniew. Konni jechali teraz ścieżką między dwoma zagajnikami. Z zachodu, w oddali, dobiegało dziwne wycie, takie samo, jakie słyszałyśmy z Belitą przy strumieniu. Wyprostowałam się i zobaczyłam, że jeźdźcy rozglądają się wokoło, a ich wierzchowce nerwowo się kręcą.
— Tak! — krzyknął przywódca bandytów. — Wciąż za nami idzie! Dobrze — niech sobie wyje całą noc. Nie wyślę więcej ludzi, dopóki nie dotrzemy do Smoczych Gór.
Reakcja bandyty bardzo mnie zdziwiła. Zdawało się, że nienawidzi tego dziwnie wyjącego stworzenia, jak nienawidziłby ludzkiego wroga. Miał jednak ku temu powody, co okazało się bardzo szybko.
Oczy bandytów zwrócone były na zachód, gdzie powtarzało się ponure wołanie. Mój wzrok przeskakiwał z jednego na drugiego. Żadne z nas nie spojrzało na południe, dopóki szare, białe i czarne kształty nie wyskoczyły spośród pobliskich drzew. Były to wilki, lśniące, szybkie i niezwykle ciche.
Zobaczyłam świat jak za mgłą, kiedy mój koń stanął dęba i bił przednimi nogami w powietrzu. Mężczyzna siedzący za mną krzyknął, zaskoczony, i ześliznął się na ziemię. Ja byłam związana, więc choćbym się nawet starała, nie mogłam spaść.
Słyszałam wykrzykiwane rozkazy i jęki bólu. Wilki wpadały między ludzi, tnąc kłami i unikając mieczy, wciąż denerwująco ciche.
Mój koń oderwał się od grupy bandytów i wskoczył między drzewa. Szarpałam linę wokół jego szyi, jakby to były wodze, ale ociekające pianą zwierzę nie słuchało. Zacisnęłam zęby i unikałam uderzających gałęzi drzew, modliłam się, żeby koń nie wpadł w żadną dziurę.
Po bez mała kwadransie ucieczki koń zwolnił kroku. Podszedł do strumienia i opuścił głowę, żeby się napić. Potem wspiął się na lekkie wzniesienie i zaczął skubać słabą trawę, jakbym wcale nie istniała. Pochyliłam się i zaczęłam żmudnie rozwiązywać zębami krępujące mnie sznury.
Moje zęby ześliznęły się z grubej liny i boleśnie uderzyły o siebie po raz dwudziesty. Wyplułam kawałki włókna, które udało mi się wyrwać, i zaklęłam. Wytężałam się tak już od godziny, ale węzeł sznura wciąż sprawiał wrażenie, że zrobiony jest z drewna. Miałam pragnienie i byłam zmęczona. Chciałam się uwolnić, od uderzania w boki konia miałam poobcierane nogi.
Nagle koń podniósł głowę i postawił uszy. Niewyraźna ludzka sylwetka poruszała się między poskręcanymi drzewami i skałami przywodzącymi na myśl menhiry. Czy był to podróżny? Bandyta? Coś gorszego?
Pomyślałam z przerażeniem, że chyba to trzecie, bo koń lękliwie odsunął się od zbliżającej się sylwetki. Wydawało mi się, że zaraz znów podskoczy, ale nagle w powietrzu rozniósł się jakiś dziwny wibrujący dźwięk. Odniosłam wrażenie, że wydobywał się z ciemnej figury.
Mój koń lekko zajęczał. Zawahał się, potem ruszył do przodu, jakby przyciągany przez ten dźwięk.
Kiedy wyraźniej zobaczyłam to, co się do mnie zbliżyło, przeszył mnie zimny dreszcz. Chociaż szło wyprostowane, nie było człowiekiem. Miało długie nogi i ręce, szarobiałe futro na całym ciele, powiewający, podobny do pióra ogon i głowę wielkiego wilka.
Wilkołak...
Nagle zorientowałam się, że stoi przede mną wyjące stworzenie, którego tak nienawidził przywódca bandytów. Było jego wrogiem, ale to mnie wcale nie pocieszało.
— Wio!
Szarpnęłam linę owiniętą wokół szyi mojego rumaka. Koń, który zaledwie godzinę temu był zaślepiony z przerażenia, bez obawy podszedł do tego dziwnego stwora.
Ten, nie przestając wydawać wibrującego dźwięku, poklepał pysk konia swą podobną do łapy ręką i wziął lejce, jak każdy ludzki jeździec. Uświadomiłam sobie, że wydaję zdławione okrzyki strachu, niegodne dźwięki, które raniły moją dumę.
Stworzenie miało szafirowoniebieskie oczy. Przeniosło wzrok z konia na mnie. Zagryzłam wargę i oddałam spojrzenie. Przez całą minutę patrzyliśmy na siebie, jakbyśmy walczyli siłą woli, a nie bronią. Wreszcie wilkokształtne stworzenie prychnęło, jakby się znudziło, i odwróciło się.
Człowiek–zwierzę przesunął swe zakończone pazurami palce pod liną, która przywiązywała moje ręce do konia. Odciągnął linę jak najdalej od skóry zwierzęcia i przegryzł ją ostrymi białymi zębami. Raz, drugi, trzeci człowiek–wilk naciągał liny, a jego wilcze kły dokonywały w ciągu sekundy tego, z czym moje ludzkie zęby nie mogły sobie poradzić przez godzinę.
Wyprostowałam się i poruszyłam nadgarstkami. Moje ręce były obrzękłe i purpurowe, powracająca krew pulsowała tak silnie, że aż krzyknęłam. Stworzenie pochyliło się przed przednimi nogami konia i przegryzło linę przywiązującą mnie do zwierzęcia.
Pytania kłębiły mi się w głowie. Dlaczego to coś mi pomaga? Co to jest? Nie mogłam zaprzeczyć, że posiada inteligencję porównywalną z ludzką. Ale czy umie mówić?
— K... kim jesteś? — zapytałam drżąca. — Rozumiesz mnie? Umiesz mówić?
Jeśli nawet człowiek—wilk zrozumiał, nie dał tego po sobie poznać. Postawił uszy jak pies, spojrzał w poskręcany las, z którego wyjechałam. Z oddali dobiegało wycie. Stworzenie nagle odskoczyło. Czasami poruszało się na dwóch nogach, czasami na wszystkich czterech. Już prawie na nie zawołałam, ale się powstrzymałam. Nie wiedziałam, co nim kierowało, ale było mi trudno uwierzyć, że czysty altruizm.
Zsiadłam z konia i chwyciłam wodze. Po raz pierwszy zauważyłam pistolet strzałkowy umieszczony w kaburze przymocowanej do siodła. Wyjęłam go i zobaczyłam prawie cały komplet strzałek, za co dziękowałam Sulkarczykom.
Dobrze, ale co robić? Przywódca bandytów mówił coś o Smoczych Górach, poszarpanej linii szczytów na północy. Wydawały się celem dobrym jak każdy inny, ale najpierw musiałam odpocząć. Byłam jedna przeciwko wielu, nie miałam towarzysza broni na straży. Przywiązałam lejce konia do krzaka i powlokłam się do strumienia.
Jechałam wzdłuż strumienia, który prowadził na północ, w kierunku Smoczych Gór. Kiedy przyglądałam się niewielkiemu pagórkowi po lewej stronie, koń wzdrygnął się i odskoczył w bok, jakby nadepnął na węża. Obrzuciłam wzrokiem kamienistą ścieżkę, ale niczego nie zauważyłam. Kiedy podniosłam wzrok, spojrzały na mnie niebieskie, iskrzące oczy człowieka—wilka. Przycupnął na wzniesieniu jak wiewiórka. Cofnął się, kiedy wyciągnęłam pistolet strzałkowy, ale nie strzeliłam, więc pozostał skulony.
— Wilkołaki — powiedział głuchym głosem. Dziwnie było usłyszeć zrozumiałe słowo z tego zwierzęcego pyska.
— Co?
Spojrzał na wschód.
— To termin, którego używacie do określenia takich, jak tamci, prawda? Złodzieje, mordercy, gwałciciele — to Wilkołaki.
— Zgadza się — przyznałam ostrożnie. — Co z tego?
Człowiek—zwierzę pochylił się, jego futro się zjeżyło.
— Chciałbym cię poinformować, że wśród prawdziwych wilków takie zbrodnie są nieznane. Wilki nie opuszczają swoich dzieci ani przyjaciół; nie wywołują wojen; polują, ale nie dla przyjemności; i są lojalne w stosunku do swych stad, jestem pewien, że bardziej niż wielu ludzi w stosunku do swych panów suzerenów.
— Naprawdę? — zapytałam. Czułam, że muszę się bronić, jakbym reprezentowała całą ludzkość. — Bardzo przypominasz Wilkołaka, mój kudłaty przyjacielu. A Wilkołaki to zdecydowanie stworzenia Ciemności. Czy również im przypiszesz taką szlachetność?
— Kiedyś bym to zrobił — sarknął człowiek–wilk. — Nie odpowiadają za to, kim dziś jesteśmy. Zostali stworzeni i wykorzystani jako naczynia Ciemności — jeśli nie przez ludzi, to przez tych, którzy prezentują podobną pogardę dla swych żywych przyjaciół!
Prychnęłam.
— Nie możesz porównywać mojej rasy z dawnymi władcami Wyżyny Hallack, ludźmi—wilkami. Nie wiem, dlaczego wybrałeś mnie, żebym wysłuchała twoich pochwał pod adresem wilczych przyjaciół, ale...
Przerwałam i znów podniosłam broń, bo człowiek—wilk wygiął grzbiet, więc czułam, że się rzuci. Rzucił się istotnie, ale w bok, nie na mnie, a strzałka poleciała w powietrze. Przez resztę nocy nie widziałam ani nie słyszałam Wilkołaka — jak ochrzciłam to stworzenie chociaż cały czas czekałam w pogotowiu na jego powrót.
Wiedziałam, że spadnę z siodła, jeśli się zaraz nie prześpię. Przebijałam się przez labirynt kanałów, które przecinały Wielkie Pustkowie, moim jedynym kompasem był widok szczytów Smoczych Gór. Kiedy przejeżdżałam obok takiego kanału, zauważyłam lazurowy blask — mgłę rozświetlało coś, co było ukryte za skałą.
Zawróciłam konia i ruszyłam w wąską szczelinę. Ruiny Prastarych znajdowały się nawet w Krainie Dolin, chociaż większość ludzi ich unikała. W niektórych panowała wroga atmosfera, inne były obojętne, jeszcze inne — naprawdę przyjazne. Belita nauczyła mnie, że ruiny ostatniego rodzaju są zbudowane z jaśniejących błękitnych kamieni. Jeśli to takie miejsce...
Okrążyłam ostro zakończoną skałę i zobaczyłam błyszczącą zieleń, rozciągającą się od jednej skalnej ściany do drugiej. W środku znajdowało się duże okrągłe podium, otoczone kilkoma grubymi palami, sięgającymi mi do piersi. Na środku podium stała niewielka świątynia z turkusowego kamienia.
Czułam przyjazne pulsowanie, które przeszywało powietrze, przepojone dobrem i bezpieczeństwem, jak moje najwcześniejsze zamglone wspomnienia matki. Koń wyraźnie przyspieszył kroku; sądzę, że i on czuł życzliwą atmosferę.
Zachowałam kawałek sznura, którym mnie skrępowano; teraz spętałam nim konia, chociaż nie przypuszczałam, żeby chętnie opuścił tę oazę na Wielkim Pustkowiu. Kamienne schody prowadziły z ziemi na postument. Weszłam ostrożnie, chociaż z każdym stopniem byłam pewniejsza, że tu nie spotka mnie nic złego.
Podeszłam do małego budynku. Miał proste, zakończone łukiem wejście, bez drzwi. Ze środka biło światło, trochę jaśniejsze niż na postumencie czy na zewnątrz świątyni. Odważnie weszłam do wnętrza.
W budynku było tylko jedno pomieszczenie, niewiele większe niż moja sypialnia w Zamku Ells. Na ścianach znajdowały się dwa okna, jedno na południowej, drugie na północnej. Ściana zachodnia była właściwą częścią świątyni, zbudowaną z większej liczby błękitnych kamieni.
W południowym końcu świątyni zauważyłam mały drewniany stół z jednym krzesłem. W północnej części stało dziecinne łóżko, pokryte świeżym sitowiem, tak zielonym, jakby zebrano je tego ranka.
Ogarnęło mnie dziwne uczucie, jak gdyby nagle otworzyły się drzwi i do środka wpadł poryw wiatru. Odwróciłam się i zobaczyłam na stole sztućce, talerz parującego jedzenia i kubek ciemnoczerwonego napoju. Żadna fizyczna osoba nie mogłaby tego wszystkiego przynieść, nie zauważona przeze mnie.
— Za powitanie w tym domu serdeczne dzięki — powiedziałam głośno, powoli podnosząc wzrok na powałę. — Za poczęstunek moje najlepsze życzenia... Mieszkańcom tego domu winszuję szczęśliwego losu.
Potem zjadłam posiłek, który pojawił się z powietrza: byłam okropnie wygłodzona. Nie mogłam odróżnić mięsa ani warzyw, ale każdy kęs topił się na moim języku jak masło. Dziwny napój, który nie był winem ani miodem pitnym, napełnił moje gardło ciepłem, które rozlało się po całym ciele.
Kiedy skończyłam, zdjęłam buty i kolczugę i z westchnieniem wyciągnęłam się na łóżku. Zapadłam w sen bez snów, żadna myśl o Wilkołakach czy innych stworzeniach nie zdążyła przemknąć mi przez głowę.
Obudziłam się w jednej chwili, całkowicie odświeżona. Usiadłam z uśmiechem i spuściłam nogi z łóżka.
— Dzień dobry, droga pani. Wypoczynek chyba dobrze ci zrobił. Wilkołak siedział na krześle po drugiej stronie pomieszczenia, opierał się łokciem o stół, swobodnie, jakby właśnie zjadł ze mną śniadanie. Wsunęłam dłonie pod kolczugę, gdzie schowałam pistolet strzałkowy. Po chwili zorientowałam się, że trzyma go człowiek–zwierzę.
— Broń nie jest tu mile widziana, pani. Tolerowana, może, ale z pewnością nie wolno jej tu używać.
Wilkołak stanął na swych długich wilczych nogach i podszedł do mnie, podając pistolet. Również wstałam i z wahaniem przyjęłam broń.
— D... dlaczego tu jesteś? — zapytałam.
— Chciałbym przeprosić, jeśli wczoraj cię obraziłem — powiedział człowiek—wilk. — Niektóre tematy bardzo mnie denerwują... Poza tym mamy wspólne cele i wspólne nienawiści, o których powinniśmy porozmawiać. — Rozejrzał się po świątyni, opuścił uszy. Ale nie tu. Gniew i wojna nie mają wstępu do tego miejsca. Poczekam na ciebie na zewnątrz.
Poszedł do wyjścia na swych nogach o podwójnych stawach. Poruszał się z dziwnym wdziękiem, jak tancerz na czubkach palców. Mówił dziś mniej głucho, swym warczącym głosem chciał chyba wywierać wrażenie na ludziach.
— Czekaj! Kim... Czym jesteś?
Wilkołak patrzył na mnie przez chwilę. Jego oczy miały taki sam turkusowy odcień jak kamienie świątyni.
— To długa historia, pani, może lepiej odłożyć ją na później.
To mówiąc wyszedł. Naciągnęłam buty, włożyłam kolczugę i poszłam za nim.
Z każdym stopniem kamiennych schodów poczucie spokoju i dobroci zmniejszało się, budziły się wątpliwości. Jak mogłam zaufać temu stworzeniu? Czego chciało?
Wilkołak czekał na mnie przy koniu. Znów wydawał wibrujący dźwięk. Koń sięgnął pyskiem do pokrytej futrem dłoni, jakby spodziewał się tam znaleźć jakiś smakołyk. Wilkołak pochylił długi pysk w kierunku pistoletu strzałkowego, który ostrożnie trzymałam przed sobą.
— Wciąż jesteś podejrzliwa — zauważył.
— Ludzie zawsze ostrożnie podchodzą do nieznanego — wyjaśniłam. — Zwłaszcza w krainie takiej jak nasza, gdzie śmierć może przyjść pod postacią człowieka albo zwierzęcia, broni lub siły woli.
— To uczciwe.
Wilkołak spokojnie poklepywał konia po pysku, aż odezwałam się znowu.
— Wczoraj... były wilki.
— Stado Gnarrela.
— Gnarrela?
— Przewodzi stadu, kiedy mnie nie ma. We wczorajszym ataku zginęły trzy wilki, Shekkar ma dwóch zabitych i kilku ciężko rannych.
— Shekkar?
— Przywódca bandytów. Ten, który ubiera się tylko w skóry wilków, i to tylko mojego koloru.
Stworzenie przesunęło zakończoną pazurami ręką po swoim futrze. Na piersi i brzuchu miało białą smugę, przypominającą wąską koszulkę z herbem.
— Robi mi na złość.
Opuściłam pistolet i wsunęłam go za pas.
— Czy to wspólna nienawiść, o której wspomniałeś?
— Istotnie. Będzie się starał dotrzeć do swej kryjówki niedaleko Smoczych Gór. Jedzie tam, żeby spotkać się z obcymi.
— Dlaczego ten Shekkar miałby szukać najeźdźców?
— Będzie chciał większej liczby broni, pistoletów, które zabijają z dużej odległości. Obcy zaś potrzebują ludzi do obstawy wypraw nad dalekie morze i z powrotem.
— Czyli bandyci zawarli pakt z Psami Alizonu! — krzyknęłam. Gdybym tylko mogła ostrzec Dolinę Ronans i krainy poniżej...
— Twoi ludzie, którzy przeżyli, wyślą ostrzeżenie na południe. Pieszo i z rannymi nie mogą mieć nadziei na dopędzenie Shekkara.
— Moi ludzie? Niektórzy żyją? — zapytałam podekscytowana.
— Czterech albo pięciu. Czuwa nad nimi Akria ze swym stadem.
— Akria?
— Matka Gnarrela.
Zmarszczyłam brwi.
— Ludzie błędnie zinterpretują obecność wilków.
— Moi czworonożni kuzyni będą uważać na wrogów i drapieżniki, może podrzucą twoim ludziom królika czy dwa. Będą unikać bezpośrednich spotkań z twoimi żołnierzami.
— Żołnierze... Czy jest wśród nich jeden stary, siwy?
— Nie wiem... Pani, dzisiejszego ranka zadajesz mnóstwo pytań. Naprawdę powinniśmy już ruszyć. Może wieczorem będę mógł powiedzieć ci więcej.
— Oczywiście masz rację.
— Muszę zebrać czworonożnych braci. Będziemy na ciebie czekać u wejścia do kanionu.
Wilkołak opadł na cztery łapy i odbiegł z zaskakującą prędkością. Zaczęłam już myśleć, że to “on”, a nie “coś”, ale kiedy wbiegł między leśne zwierzęta, trudno go było od nich odróżnić.
Zastanawiałam się, czy sprzymierzenie z tajemniczym człowiekiem—zwierzęciem to rozsądny krok. Ale... Spojrzałam na Błękitną Świątynię. Gdyby Wilkołak był zły, nie mógłby postawić nogi na postumencie. Tego byłam pewna.
Wilkołak przez cały dzień biegł przed moim koniem, widoczny przed nami zarys Smoczych Gór wciąż rósł. Nie widziałam wilków, ale słyszałam, jak przywołują swego dziwnego przywódcę. Pod wieczór poprowadziły mnie wąską dolinką na wschód, do wzgórz położonych u stóp Smoczych Gór. Teraz zobaczyłam wilki, było ich około dwudziestu. Biegły, jakby nic nie ważyły, dotykając łapami ziemi tylko po to, żeby gnać dalej. Mój koń zdawał się nie zwracać na nie uwagi, nawet gdy jakiś wilk przebiegał tuż przed nim.
Daleko przed nami Wilkołak stanął na dwóch nogach pod smaganym wiatrem klifem. U stóp skały zobaczyłam niewielki budynek, prawie całkiem schowany, przyklejony do skalnej ściany. Do domku prowadziło jedno wejście, wyczyszczone z odłamków skał, szerokie na tyle, że mogło nim swobodnie przejechać dwóch jeźdźców.
— Co to za miejsce? — zapytałam.
— Dobra kryjówka na noc — odpowiedział człowiek—wilk. W środku są zapasy i woda.
Wilki zniknęły w dzikim terenie, ja zsiadłam z siodła. Uwiązałam konia i poszłam za Wilkołakiem. Główny korytarz prowadził prosto w głąb klifu. Na ścianach widać było liczne wejścia, odchodzące jak promienie od centralnego holu. Były też statuetki i popiersia pokryte kurzem wieków. Figury przedstawiały ludzi i legendarnych półludzi, jak satyry czy syreny.
— Proszę — powiedział mój wilczy przewodnik, wskazując wejście po lewej stronie.
Weszłam za nim i zobaczyłam szeroki spokojny basen z iskrzącą, błękitną świecącą wodą. Bijące z niej światło pozwalało zobaczyć, co znajdowało się w pomieszczeniu.
W głębi złożone były stosy wędzonego mięsa, worki ze zbożem i gliniane garnki, niewątpliwie wykonane w Krainie Dolin. Zastanawiałam się, skąd wziął je człowiek—wilk i jak je tu przyniósł. Po lewej stronie znajdowało się palenisko albo piec, a obok sterta drewna. Prawa strona pomieszczenia pogrążona była w ciemności.
— Dobrze się tu urządziłeś — skomentowałam. — Czy to twój dom?
— Prawie. Tu się urodziłem.
Położyłam się na sienniku z suchego sitowia, który Wilkołak znalazł w ciemności. On sam wyciągnął się na tkanej chuście parę stóp dalej. Ogień jasno oświetlał tę narożną alkowę, migocące płomienie odbijały się w podłodze. Właśnie skończyłam jedzenie suszonego mięsa, kiedy mój wilczy towarzysz przemówił:
— Kiedyś była to piękna kraina. Ziemia darzyła bogactwem i urodzajem. zwierzęta spokojnie wędrowały po lasach, a ptaki śpiewały każdemu, kto o to poprosił. Ale już wtedy żyli ludzie, jak teraz, którym nie wystarczyła różnorodność natury. Formowali żywe stworzenia jak rzeźbiarz modeluje glinę, stworzyli istoty dotąd nieznane. Niektóre służyły za ambasadorów między ludźmi a dzikimi zwierzętami. Inne wyruszyły śladami przodków, przez ląd i wodę, w miejsca, których tamci nie byli w stanie skolonizować — w wodzie żyją Krogany, w powietrzu Flanneny, a pod ziemią Thasy. Jeszcze inne zaś nie były niczym więcej niż żywymi portretami, tworami wyobraźni.
— Mówisz, jakbyś tam był — powiedziałam miękko.
— Byłem.
Zaczęłam:
— Ale to znaczy, że jesteś taki... stary!
Zęby Wilkołaka błysnęły w uśmiechu.
— W pewnym sensie jestem bardzo stary. W innym nie. Odrobinę cierpliwości, a wszystkiego się dowiesz. Cierpliwość to cnota, której brak większości ludzi. Brakowało jej też paru prawie ludzkim Prastarym dawno, dawno temu. Wszystkie tajemnice wszechświata i nie tylko — zostałyby im w końcu wyjawione, ale wielu z nich nie mogło się doczekać.
Moce i sprzymierzeńcy Ciemności zostali zwołani tylko po to, żeby uciec i rozprzestrzenić się po świecie jak ogień w lesie. Cień naznaczył ludzi, zwierzęta i stworzenia pośrednie, podobne do mnie. Wybuchła wojna, walczono bronią taką, że pistolety obcych są w porównaniu z nią śmieszne. Góry padały jak dziecinne klocki. Morza wysychały albo się przemieszczały. Piękna kraina stała się Wielkim Pustkowiem. Pozostał mądry człowiek, Gwart, który uznał, że kilku wybrańców powinno wyskoczyć ze strumienia życia do czasu, kiedy wszystko się uspokoi. Wybrał paru swoich uczniów — między innymi mnie, bo nie oceniał naszego wyglądu zewnętrznego — i poszliśmy z nim do ukrytej piwnicy. Potem spaliśmy.
— Spaliście?
— Prawie dobre słowo.
Wilkołak przewrócił się na plecy. Chyba przyglądał się sklepieniu.
— W końcu się obudziłem. Sam. Wszyscy oprócz mnie zmarli albo odeszli. Miałem umysł i pamięć nowo narodzonego szczeniaka; jeśli inni byli jak ja, mogli po prostu zginąć na bezdrożach.
Pełzałem od komnaty do komnaty, nie czułem nic oprócz kurzu i leżących tu od wieków kości. Wreszcie znalazłem Gwarta w jego komnacie, wyglądał na całego, tylko uśpionego. Ale kiedy go dotknąłem, umarł. To przebiło moją zaćmioną pamięć i zawyłem dla niego.Przerwał na chwilę. Czułam jego żal i znów pomyślałam o rozdźwięku między tym zwierzęcym wyglądem i wrażliwą osobowością. Gdyby opuścił Wielkie Pustkowie i udał się do krainy ludzi, zostałby zabity od razu; świadomość ta sprawiła, że zawrzałam z gniewu na tę niesprawiedliwość. Wilkołak ciągnął:
— Słyszałem pytające wołania ludzi, rozdartych żałobą. Wstałem na dwie nogi i poszedłem za dźwiękiem. W ten sposób natknąłem się na bandę Shekkara.
Bandyci weszli do sanktuarium, nigdy nie dowiedziałem się dlaczego. Przypuszczam, że ich wtargnięcie miało coś wspólnego z moim przebudzeniem. Tak czy inaczej, pierwszym impulsem bandytów było zabicie mnie; byłem naprawdę bezbronny. Ale Shekkar lekceważąco odnosił się do Prastarych. Kazał mnie pojmać, łatwo było wydać taki rozkaz.
Nie wiedział, dlaczego mój umysł był osłabiony, ale widział we mnie interesującą możliwość. Na początku traktowano mnie jak ulubionego pieska. W miarę jak rozjaśniało mi się w głowie, zacząłem uważać Shekkara za swojego pana.
Wilkołak skrzyżował swe długie ramiona na piersi, ściągnął wargi, odsłaniając kły.
— Niektórzy ludzie mają groźne psy albo konie bitewne, których wszyscy im zazdroszczą. Ale kto mógłby się poszczycić oswojonym Wilkołakiem?
Pozwól powiedzieć tylko, że przez parę miesięcy narosło we mnie niezadowolenie z takiego losu. Kiedy odzyskałem pamięć, podczas jednej z wypraw uciekłem na Wielkie Pustkowie. Prawdziwe wilki z puszczy szybko mnie zaakceptowały — przecież po to właśnie zostałem stworzony. Od tego czasu napadamy na Shekkara i jego bandę... Przez parę chwil słychać było tylko trzaskanie ognia.
— Stało się to trudniejsze, odkąd przybyli obcy. Shekkar nie może dostać więcej tej straszliwej broni.
— Możesz liczyć na moją współpracę, oczywiście — powiedziałam. — Ale nawet razem, jaką mamy szansę na pokonanie Psów Alizonu i ich miotaczy ognia?
Wilkołak przewrócił się na bok i spojrzał na mnie. Jego oczy błyszczały w ciemności jak dwa jasne opale. Podniósł jeden palec do ust, jakby kazał mi zamilknąć.
— Ach, pani, pokonanie ich musimy zostawić twoim rodakom. Nasze zadanie jest łatwiejsze. Jeśli każde z nas weźmie połowę stada i zrobi wszystko, co w jego mocy, może uda nam się spowodować dość zamieszania, żeby uwolnić twoich ludzi.
— Mam wziąć pół stada? Jak powiem wilkom, co mają robić?
— Będą wiedziały, droga pani, zaufaj mi.
— Ale czy nie powinniśmy najpierw podkraść się pod obóz bandytów? Zobaczyć, jak rozstawili straże?
— W rzeczy samej, w rzeczy samej — przerwał Wilkołak. — Ale odłóżmy to zadanie do jutra. Teraz powinniśmy się przespać — choć ja dobrze się wyspałem przez wiele lat.
Mężczyzna–wilk uśmiechnął się, a ja pomyślałam, że jeszcze dwa dni temu uznałabym jego uśmiech za przerażający. Jak szybko rzeczy się zmieniają! Wątpię, żebym jeszcze tydzień temu uwierzyła, że Wilkołak istnieje, nie mówiąc o tym, że jest moim sprzymierzeńcem. Człowiek—wilk zauważył, że moje oczy się poruszają, i usiadł. — Jeśli przeszkadza ci moja obecność, pani, mogę sobie znaleźć inne pomieszczenie do spania.
— Nie, nie — powiedziałam szybko. — Nie chcę o tym słyszeć! Właśnie myślałam o ostatnich wydarzeniach. Nie kazałabym ci odejść... mimo że jeszcze niedawno bardzo bym tego chciała.
Wilkołak chętnie się położył.
— Jak sobie życzysz, droga pani.
Rano człowiek—wilk powitał mnie, przychodząc z dwiema zakurzonymi torbami. Położył je ostrożnie na ziemi i otworzył jedną z nich, potem sięgnął do środka i wyciągnął owalny kamień oprawiony w bransoletę. Kamień był turkusowy, jak świątynia Prastarych.
— Co to jest? — zapytałam.
— Forma ochrony — wyjaśnił Wilkołak. — Włóż ją.
Posłuchałam, a człowiek—wilk ciągnął:
— Jest jeszcze tuzin takich kamieni. To bardzo ważne, żebyś dała je kobietom z twojej grupy, muszą je jak najszybciej włożyć. Nie wolno wam ich zdejmować, dopóki nie oddalicie się na bezpieczną odległość od obozu bandytów.
Przez chwilę siedziałam w milczeniu, oglądając niebieski kamień. Zdawało się, że emanuje z niego poczucie pewności, jak ze świątyni.
— Przed czym będą nas chronić?
Wilkołak uśmiechnął się i podniósł drugą torbę.
— Tu jest parę rzeczy Gwarta — odpowiedział, przesuwając pasek przez głowę. — W młodości wiele się od niego nauczyłem. Dość, żeby przygotować niespodziankę naszym przeciwnikom.
— Użyjesz przeciwko nim magii Prastarych? — odważyłam się zapytać.
Człowiek—wilk skinął głową, potem zawołał:
— Och! Jest jeszcze to!
Sięgnął znów do pierwszej torby i wyciągnął sztylet w futerale. Rękojeść wyrzeźbiona była, dość porządnie, w kształt wilczego łba.
— Nie zawsze walczyliśmy kłami i pazurami — wyjaśnił. — Obecnie, jak sądzę, potrzebujesz tego bardziej niż ja.
Podziękowałam mu za sztylet.
— Teraz, droga pani — powiedział — myślę, że powinniśmy się przygotować do drogi.
Niebo było tak zasnute chmurami, że z trudem odróżniałam noc od dnia, ale dzisiejszego ranka chmury te były dla nas błogosławieństwem. Podróżowaliśmy jak poprzednio, ja jechałam na koniu, wilki biegły po bokach, a Wilkołak krążył między nami. Jakąś godzinę przed południem kazał mi zsiąść z konia i zaczekać u stóp skalistego wzgórza, on sam pobiegł przodem. Kiedy wrócił, oświadczył, że za wzgórzem, w płytkiej dolinie, czają się nasi wrogowie. Potem razem wspięliśmy się na pagórek.
Podobnie jak stara budowla, w której spędziliśmy noc, kryjówka bandytów zdawała się wyrastać z klifu; miała tyle występów skalnych, okien i wieżyczek, że można było sobie wyobrazić całe miasto na skalnym zboczu. Przed nim dostrzegłam rozstawione namioty, konie, pakunki i jedną z metalowych machin Psów Alizonu. Rozpoznałam bandytów po futrzanych ubraniach, ale między nimi chodzili mężczyźni w mundurach i wysokich hełmach. Psy Alizonu!
— Jeńcy trzymani są w wielkim obozie na północnym krańcu obozu — wyjaśnił Wilkołak. — Tyle wywęszył dla mnie Gnarrel.
— Dlaczego mieliby zostawić ich na zewnątrz? Zamek w klifie wydaje się niemożliwy do zaatakowania.
— Zamek ten nie znajduje się w rękach Shekkara — powiedział Wilkołak. — Och, on i jego ludzie zamieszkują parę komnat. Ale to kryjówka Cienia, gdzie w czasach mego szczenięctwa mieszkali Prastarzy Ciemności, a ich podłość wciąż wisi w powietrzu. Komnaty w głębi zamku są przepojone Złem, zbyt silnym nawet dla podobnych Shekkarowi, ale jest to miejsce tak imponujące, że Shekkar gotów jest ścierpieć fakt, iż większość przestrzeni zajmuje Ciemność. Po prostu nie ma miejsca na loch.
— Hmm... A co z ucieczką?
Wilkołak wskazał na namiot—więzienie.
— Z lewej strony uwiązane są konie przyprowadzone przez obcych. Obcy boją się zamku Ciemności i trzymają swe rzeczy z dala od niego. Kiedy odwrócimy uwagę ich i bandytów, wy uciekniecie na alizońskich wierzchowcach.
Zsunęliśmy się ze wzgórza.
— Nawet setka wilków nie odwróciłaby uwagi tych wszystkich ludzi. A ty mówisz, że połowa stada będzie ze mną.
Spojrzał na mnie, jakby patrzył na niedorozwinięte dziecko.
— Źli ludzie będą zajęci czym innym, kiedy nadejdziesz, pani.
Z pomocą Gwarta — dodał, poklepując zawieszoną na szyi torbę. Sądzę, że przyszedł już czas, żebyśmy zajęli miejsca.
Czekałam z niepokojem wśród skał niedaleko obozu bandytów i Alizończyków, towarzyszył mi tuzin wilków. Miałam się ruszyć na ich sygnał, nie ja miałam im przewodzić. Bandyta Shekkar nazwał mnie intrygantką, ale odkąd połączyłam siły z Wilkołakiem, całkowicie mu się podporządkowałam. Ale, rozumowałam, zwierzęta były jego żołnierzami, znajdowaliśmy się w jego krainie i nawet bandyci byli jego wrogami dłużej niż moimi.
Nawet gdyby udało mi się uwolnić moich ludzi, bandyci z pewnością ruszyliby za nami w pościg, chyba że “niespodzianka” Wilkołaka unieszkodliwiłaby wielu z nich. Ale jeśli dysponował taką Mocą, dlaczego nie uderzył wcześniej?
Belita nauczyła mnie, że za każde użycie Mocy trzeba zapłacić umysłem, ciałem i duchem. Drobniejsze sprawy powodowały jedynie zmęczenie — jak po całym dniu pracy albo marszu. Ale legendy mówiły, że Moc, którą władali Prastarzy, poruszała góry i zabijała całe armie. Tak wielka magia kosztowała o wiele więcej...
Dobry Wilkołak to w dzisiejszych czasach wybryk natury. Nie mógł przyłączyć się do swego rodzaju, nie mógł też żyć w Krainie Dolin, gdzie ludzie obawiali się najmniejszego odchylenia od normalności. Może dlatego nie bał się zapłacić najwyższej ceny.
Z daleka dobiegały gniewne krzyki. Zaczął się napad Wilkołaka. Przez tętent kopyt i strzały z pistoletów usłyszałam falujące wycie. Wilki bez żadnego dźwięku skoczyły naprzód, więc spięłam konia ostrogami i ruszyłam za nimi.
Większość bandytów i Alizończyków obserwowała poruszenie na południu, niektórzy biegli i jechali na pole bitwy. Inni jednak mieli dość rozsądku, żeby rozproszyć się przy północnej granicy obozu tych napadły teraz moje wilki.
Przebijałam się do namiotu—więzienia. Ponieważ miałam siodło i lejce bandytów, nie zauważono mnie od razu. Zajechałam od tyłu namiotu i zsiadłam z konia. Z pistoletem strzałkowym i wilczym sztyletem w pogotowiu podczołgałam się do wejścia.
Dostrzegłam dwóch strażników. Jeden odwrócił się, jakby chciał coś powiedzieć drugiemu, i wtedy mnie zauważył. Wystrzeliłam i patrzyłam, jak na gardle rośnie mu karmazynowy kwiat. Jego towarzysz padł na ziemię i wczołgał się do namiotu, po chwili wyłoniła się jego dłoń uzbrojona w pistolet strzałkowy. Ślepo pociągnął za spust, w lewym ramieniu poczułam kłujący ból.
Krzyknęłam, a dwa najbliższe wilki podniosły uszy i zostawiły swoich przeciwników. Wpadły do namiotu i usłyszałam wrzask drugiego strażnika. Poszłam w tym kierunku, zatrzymując się jedynie po to, by podnieść miecz tego pierwszego. Ból w ramieniu pulsował z każdym krokiem.
— Pani Wylono!
Belita, Varda i pozostałe kobiety patrzyły szeroko otwartymi oczami na mnie, wilki i martwych strażników. Zwierzęta chyba onieśmieliło to przyglądanie się, więc skoczyły tam, skąd przyszły.
— Nie ma czasu na gadanie — powiedziałam. Otworzyłam sakiewkę na biodrze i zaczęłam wyciągać bransolety z niebieskimi kamieniami, które dał mi Wilkołak.
— Włóżcie je — nakazałam. Patrzyłam uważnie, żeby sprawdzić, czy uwięzione kobiety wypełniają mój rozkaz.
— Do czego służą? — zapytała Belita.
— Do ochrony — odpowiedziałam.
— Istotnie — zgodziła się. — Ale zwykle chronią przed siłami, którymi nie władają bandyci ani Psy Alizonu. Skąd je masz?
— Od przyjaciela. Musimy iść.
Wyjrzałam zza poły namiotu i nie zobaczyłam nikogo, chociaż wciąż słyszałam odgłos kopyt i krzyki. Podczołgałam się do rogu i zobaczyłam skrępowane konie, ale zanim do nich doszłyśmy, krzyki Psów Alizonu i bandytów zmieniły się we wrzask ogromnego przerażenia, słychać było też rżenie koni i wycie psów. Rozejrzałam się po obozie i po raz pierwszy zobaczyłam efekty “niespodzianki” Wilkołaka.
Z tuzina okien i wieżyczek zamku na zboczu wydobywał się... dym? Najgęstszy dym z pożaru lasu nie jest tak czarny jak ten. Było to jak rzeka oleju wypływająca na powierzchnię jeziora, wirująca, rozprzestrzeniająca się, zanieczyszczająca wszystko.
— Droga Gunnoro! — krzyknęłam. — Co on zrobił?
Belita stanęła za mną.
— Twój przyjaciel?
— Obawiam się, że tak.
Mądra Kobieta zmarszczyła brwi.
— Jego leczenie może być gorsze niż choroba.
Uderzył w nas poryw cuchnącego wiatru wiejącego od chmury. Podniosłam bransoletę do twarzy Belity.
— Dał mi je. Ochronią nas? —musiałam krzyczeć, żeby mnie usłyszała.
— Może — odpowiedziała przyjaciółka. — Sądzę, że sprawdzanie tego byłoby raczej nieostrożne.
Varda i pozostałe kobiety zgromadziły się za nami, patrząc na obrzydliwą chmurę. Pogoniłam je jak kurczęta w kierunku alizońskich koni. Zwierzęta parskały i wierzgały, ale kiedy je rozwiązałyśmy, wyraźnie się uspokoiły. Myślę, że sprawiła to bliskość magicznych kamieni.
Ludzie, konie i wąskogłowe psy obcych przebiegły obok, nie zważając na nas. Rozejrzałam się po płaskiej dolinie, szukałam człowieka—wilka. Atramentowa ciemność zatrzymywała światło skuteczniej niż gęste chmury na niebie; widziałam jednak niewielkie figurki biegające w cieniu i, niedaleko wejścia do skalnego zamku, jeszcze jedną figurkę, wyprostowaną, ale nieruchomą.
Zauważyłam, że na ziemi wkoło mnie leżało wiele porzuconych narzędzi i broni, między innymi lornetka. Podniosłam ją i skierowałam na nieruchomy obiekt. Rzeczywiście, był to Wilkolak, stojący twardo jak skała, z odrzuconą głową, jakby wył. W łapach trzymał niewielkie czarne naczynie, z którego wydobywał się strumień czerwonego dymu, strużka krwi w Ciemności.
Opodal Wilkołaka leżało paru ludzi, nie widziałam, żywych czy martwych. Były też blade, niewyraźne i poruszające się postacie, które zbierały się wokół leżących jak sępy. W rowie niedaleko skalnego zamku grupę taką raziły czerwone wiązki — ktoś z żyjących wciąż strzelał z pistoletu.
Wilkołak przewrócił się, czarne naczynie wypadło z jego łap. Blade sylwetki wokół niego podeszły bliżej. Nawet z tej odległości powinnam widzieć błękitny blask bransolety talizmanu. Ale niczego takiego nie zauważyłam.
— Głupie stworzenie! — krzyknęłam. — Czy on nie ma bransolety?
— Ciemne Moce tego miejsca nie wysłuchałyby jego prośby, gdyby w pobliżu znajdował się taki talizman — powiedziała Belita, która znów znalazła się u mojego boku. — Kim jest “on”, przy okazji?
Spojrzałam w tył. Mój koń nie wierzgał, ale nerwowo tańczył. W sakiewce miałam jeszcze trzy bransolety, nie licząc tej, którą nosiłam na ręce.
— Przedstawię ci tego kogoś, kiedy go już przyprowadzę — obiecałam, podchodząc do konia.
— Oszalałaś? Nie możesz tam jechać.
— Zawdzięczamy mu wolność — powiedziałam, chwytając lejce. Nie opuszczę go! Poza tym może wiedzieć, jak zatrzymać to, co sam zaczął. Musisz jechać z kobietami, żeby nie zgubiły się na Wielkim Pustkowiu!
Wspięłam się na siodło, krzywiąc się, bo bolało mnie ramię, i pognałam konia.
Purpurowa mgła spowijała umęczoną ziemię, delikatnie rozświetlając Ciemność. Dziwne, mgliste postacie świeciły własnym blaskiem, a z rowu niedaleko skał raz czy dwa wystrzeliły w niebo czerwone promienie z pistoletu.
Z początku mgliste stworzenia ignorowały mnie, wciąż kłębiły się wokół obozu. Nie rozdzierały ciał jak padlinożercy; sądzę, że nie były dość materialne. Miotały się też potworne, przypominające pająki istoty, poruszające się z prędkością nieprawdopodobną jak na ich opasłe sylwetki. Dostrzegłam także stwory humanoidalne, dziwne kombinacje ludzi, jaszczurek i modliszek, z chudymi długimi kończynami, głowami gadów i oczami much, oraz stworzenia przypominające nietoperze, z wyłupiastymi oczami dopiero co zarżniętych kurczaków.
Stwory pająkokształtne stawały się agresywne. Wystrzeliłam w nie parę strzałek, stworzenia wybuchały jak rozgniatane stopą kleszcze. Mimo że miałam błękitne kamienie, coraz trudniej było mi kierować koniem. Musiałam zsiąść, bałam się, że zwierzę zacznie wierzgać. Nagle w pobliżu rozległ się tętent kopyt. Usłyszałam głos Igelity:
— Nad tobą!
Spojrzałam w górę i uświadomiłam sobie z przerażeniem, że Ciemność wydłużyła się, jakby wyciągała ramiona po łup. Belita zatrzymała się obok mnie i palcem wskazującym naszkicowała coś w powietrzu. Przez chwilę dziwny symbol płonął nad nią, miał ten sam niebieskawy odcień co magiczne kamienie, potem macki Ciemności odsunęły się jak oparzone palce od pieca.
— Dziękuję, Belito — wykrztusiłam. — Myślałam, że kazałam ci jechać za pozostałymi.
— Tak? Pewnie wiatr zagłuszył twoje słowa — skłamała. — Ale skoro już tu jestem, mogę się przydać.
Narysowała inny symbol, pojawił się nad głową mojego konia. Pokryte pianą zwierzę uspokoiło się, podobnie jak koń Mądrej Kobiety. Podjechałyśmy ostatnich parę jardów do znieruchomiałego Wilkołaka i zsiadłyśmy.
— Wielka Gunnoro! — wykrzyknęła Belita. — Toż to Wilkołak!
— Tylko ciałem, Belito — wyjaśniłam, klękając przy mężczyźnie—wilku. — To stworzenie Światła, nie Ciemności!
— Przecież, spowodował to wszystko! — oskarżyła, rozkładając ramiona.
Ciemność zasłoniła niebo, jej macki oplotły dolinę. Ziemia świeciła chorobliwym światłem, odrażające stworzenia Cienia miotały się zaledwie parę jardów dalej. Nad nami wył wiatr, przepojony skręcającym żołądek odorem stęchlizny.
— Może zdoła to również zatrzymać! — krzyknęłam. Wsunęłam jedną z bransolet na nadgarstek Wilkołaka i posadziłam go. Trwał w bezruchu.
Odwróciłam się do Belity.
— Nie budzi się!
Belita sięgnęła do sakiewki u pasa i wyciągnęła kamienną buteleczkę. Wytrząsnęła na dłoń stosik kryształków i podsunęła je pod nos Wilkołaka. Ten prychnął, skrzywił się i otworzył turkusowe oczy.
— Pani! — wykrztusił. — Nie powinnaś tu przychodzić!
— Nigdy nie opuszczam towarzyszy — odpowiedziałam. — Chodź, zanim Ciemność sięgnie po nas wszystkich.
— Nie mogę! — krzyknął człowiek—zwierzę.
— Oszalałeś, wilczku? — zapytałam, spoglądając w górę. Namacalny Cień zdawał się przybliżać. Przysięgłabym, że bezpośrednio nad nami tworzy się ogromny wir, jak cyklon na niebie.
— Nie oszalałem —jęknął Wilkołak. — Zło tego miejsca domaga się zapłaty za wygnanie obcych i bandytów. Nie mogę się stąd wydostać, póki nie zapłacę.
— A zapłata to...? — zapytała Belita.
— To ja — powiedział człowiek—wilk.
Oniemiałam, chociaż w pewnym sensie spodziewałam się, że może próbować czegoś takiego. Wilkołak z trudem wstał na cztery łapy.
— Miseczka... Gdzie jest miseczka?
Z pobliskiego dołka wyłoniło się pasemko czerwonego dymu, rozwiał je wiatr. Wilkołak powoli podpełzł w to miejsce. Tymczasem nowa porcja karmazynowych wiązek wystrzeliła w górę ze szczeliny niedaleko skalnego zamku. Stworzenia Cienia uciekały, wydając słyszalne piski.
Nagle Belita skoczyła przed człowieka—wilka i ukucnęła przy smużce dymu.
— Nie ruszaj się, Wilkołaku! Wylono, chodź tu!
W jej głosie brzmiało tyle władzy, że oboje usłuchaliśmy. Ukucnęłam koło niej i patrzyłam na czarną miseczkę, którą przedtem widziałam w łapach Wilkołaka.
— Nie dotykaj jej obnażonym ciałem — ostrzegła! Oderwała kawałek swej poszarpanej spódnicy, chwyciła miseczkę przez materiał.
— Ach! Patrzcie na wizerunek w środku. To podsuwa mi pomysł, jak uratować twojego dziwnego przyjaciela.
Zajrzałam do miseczki. Czerwony dym wreszcie się rozwiał; nie widziałam, skąd się wydobywał, bo w środku leżała tylko niedbale wykonana, nie paląca się lalka, owinięta w wilcze futro.
— Co to jest? — zapytałam.
— Zrobił tę kukłę na podobieństwo siebie samego. — odpowiedziała Belita. — Tu skupiały się Ciemne siły. Nie jest artystą, co może go uratować.
— Jak to? — zapytałam, podnosząc wzrok. To nie była tylko moja wyobraźnia. W Ciemności utworzył się wir, sklepienie tej nienawistnej substancji schodziło prosto na nas. Belita przechyliła miseczkę w moją stronę.
— Kogo ci to przypomina?
— Wilkołaka, oczywiście.
— Kogo jeszcze?
Kogo jeszcze? Nikogo nie można było z nim pomylić. Ale... to nie był Wilkołak, to tylko niezdarnie wykonana lalka przyodziana w wilcze futro...
Krzyknęłam, wreszcie pojmując, co miała na myśli Mądra Kobieta.
— Rozumiesz — powiedziała. — Dobrze. Ciemność nie widzi ani nie słyszy ciebie czy mnie. Tylko tego typu rzeczy pozwalają na jej skupienie w naszym świecie. A narzędzia magii muszą być symboliczne. Ten wizerunek może przedstawiać jeszcze kogoś...
Obie spojrzałyśmy w szczelinę, skąd kolejny promień czerwieni przeszył cień.
— Psy Alizonu boją się wszystkich Mocy, Ciemności, Światła i Cienia—ciągnęła Belita.—Trzymają siebie i swoją ognistą broń jak najdalej od magii. Był tylko jeden, z tego co mi wiadomo, który posiadał taką broń...
— I wystarczy, że tego dotknie?
— Tak. Ponieważ tak bardzo przypomina wizerunek, nie będzie musiał dotykać miseczki gołym ciałem. Wystarczy, że miseczka dotknie jego ubrania. Uśmiechnęłam się złośliwie.
— Przyprowadzę konia. Podasz mi miseczkę...
— Wylono... Twoje ramię...
— Belito — syknęłam. Nasze spojrzenia spotkały się na moment.
Dobrze, pani — powiedziała wreszcie.
Belita jeszcze raz narysowała nad moim wierzchowcem uspokajający symbol, ale mięśnie zwierzęcia wciąż pode mną drżały. Mądra Kobieta podała mi czarną miseczkę, owiniętą w podartą spódnicę. Umieściłam jaw siodle przed sobą. Wilkołak patrzył na nas z przerażeniem.
— Pani... Co zamierzasz?
— Ratuję twoją kudłatą skórę! — zawołałam. Potem odjechałam.
Przegalopowałam między powywracanymi wozami, poszarpanymi namiotami i opadłymi proporcami. Ciemność wisiała jak sklepienie kilkanaście jardów nade mną. Jeszcze raz w górę wystrzelił promyk światła; miałam tylko nadzieję, że przywódca bandytów będzie zbyt zajęty, żeby mnie zauważyć.
Podjechałam do wejścia w szczelinę; Shekkar siedział skulony pod skalnym występem, w pobliżu leżało parę ciał istot Cienia; umierające, wyglądały na półmaterialne.
Przygotowałam się do rzucenia w niego miseczką, ale mnie zauważył i wystrzelił czerwony promień. Trafił mego konia, który padł ze śmiertelnym jękiem; wpadłam w szczelinę, miseczka wypadła mi z rąk. O mały włos nie zostałam przygnieciona przez biedne zwierzę, ale nie to mnie martwiło. Miseczka!
Potoczyła się po kamienistej ziemi jak piłka w znanej grze. Przywódca bandytów zauważył ją i kopnął w bok.
Pulsowało mi w głowie, jakby uderzył mnie pałką. Czułam, jakby się coś otworzyło — drzwi albo okno; podobnie jak w świątyni, gdy znikąd pojawiła się kolacja. Spojrzałam w górę, widziałam gardziel wiru Cienia.
Shekkar podszedł z pistoletem, może chciał mnie zabić, ale teraz i on patrzył w górę. Nagle wiatr zmienił kierunek, z taką gwałtownością, że aż go obalił.
Wiatr! Widziałam, jak się porusza—przenosił przecież pył. Wiał z każdego kierunku do szczeliny — a potem się unosił.
Shekkar krzyknął. Widziałam, jak piekielny kurz podnosi go z ziemi jak liść. Leciał w górę, szamocząc się i krzycząc, prosto w gardziel wiru. Potem świat zmieniony w koszmar rozmył się w moich oczach.
Bełkotałam i wymachiwałam bronią, czułam ostry zapach soli.
— Pani?
Wilczy kształt pochylony nade mną był bardzo miłym widokiem. Sięgnęłam ręką i pogłaskałam go po karku, jakbym gładziła włosy dziecka. Niebieskie niebo za Wilkołakiem ucieszyło mnie chyba jeszcze bardziej.
— Ciemność odeszła — zauważyłam.
— I obcy, i bandyci — powiedziała Belita.
— A ja nadal tu jestem — dodał Wilkołak. — To, co zrobiłyście, wciąż mnie zadziwia. Mam wobec was dług wdzięczności.
— Nie większy niż my wobec ciebie, Wilkołaku — zaprzeczyłam.
Podniósł uszy.
— Wilkołaku?
Zarumieniłam się.
— Przepraszam. Musiałam ci nadać jakieś imię. A Wilkołak...
Pojawił się w czasie rozmowy.
Człowiek—wilk szeroko się uśmiechnął.
— Sądzę, że trudno to lepiej wyrazić. Ale mam imię, pani, chociaż nie używałem go od tysiąca lat. Jestem Amarrok.
— Pozwól, że się wreszcie przedstawię. Na imię mi Wylona odpowiedziałam. — A to Belita, moja przyjaciółka i doradca.
— Tak — powiedział Wilkołak. — Twoja kobieta Mocy. Przedstawiliśmy się sobie, gdy cię nie było.
Jechałam na koniu Belity, ona i Amarrok prowadzili go za wodze i rozprawiali o czasach Prastarych. Ja tylko rozglądałam się wokoło.
Wszędzie porozrzucane były ciała ludzi, koni, psów, a także stworzeń Cienia. Te ostatnie topiły się jak ser w świetle słońca. Widziałam namiot—więzienie i opuszczoną machinę, ale ziemia ta wydawała się innym światem w porównaniu z widokiem sprzed zaledwie paru godzin.
Z daleka dobiegło nieśmiałe wycie wilka. Zatrzymaliśmy się, Amarrok odpowiedział. Trzy futrzane kształty zbiegły do nas ze skalistych wzgórz —jedyne wilki z jego stada, które przeżyły jatkę.
— Moi bracia — westchnął Amarrok. — Wykorzystałem ich do własnych celów, jak Prastary Ciemności.
Wilki jednak powitały go przyjacielsko. Na chwilę opadł na cztery łapy i rozmawiał z nimi językiem powarkiwań i pisków.
— Otrzymali wiadomość z południa, od Akrii — wyjaśnił, znów wstając na dwie nogi. — Jej misja zakończyła się sukcesem. Mężczyźni, którzy przeżyli, dotarli w bezpieczne miejsce.
Amarrok przez chwilę patrzył w ziemię, zanim znów przemówił.
— Obawiam się, droga Wylono, że gdy tylko przybędzie Akria. beds musiał was opuścić.
— Dlaczego?
— Szczerze mówiąc, pani, nie spodziewałem się, że przeżyję dzisiejszy dzień. I mimo że bardzo bym tego pragnął, nie mogę wrócić z tobą do Krainy Dolin.
Miał rację. Nie mogłam sobie wyobrazić Wilkołaka siadającego do stołu z damami dworu.
— Ale twoja Mądra Kobieta dała mi iskierkę nadziei.
Uniosłam brew i odwróciłam się do Belity. Wyjaśniła.
— Powiadają, że na północ od Wielkiego Pustkowia leży kraina zwana Arvonem, gdzie Prastarzy żyją w pokoju, chronieni iluzjami przed zwykłymi ludźmi. To tylko legenda, mówią to nawet Mądre Kobiety, ale Amarrok też słyszał o tym kraju.
— Terytorium na pomocy znane było jako Arvon w moich czasach — powiedział Wilkołak. — To, że nazwa przetrwała, choćby w legendzie, daje mi nadzieję, że to nie plotki. Szukanie zapewni mi przynajmniej zajęcie.
Przemieszczaliśmy się powoli. Kiedy wspięliśmy się na wzgórza, otaczające płytką dolinę, na kamienistej ziemi pojawiło się może dwadzieścia wilków. Trzy wilki, podróżujące z nami, odskoczyły w bok, żeby je powitać, potem Amarrok przemówił do nich w wilczym języku. Kiedy znów wstał i spojrzał na nas, wiedziałam, że to pożegnanie. Powoli zsiadłam z konia i wzięłam łapy Amarroka w swoje ręce.
— P... pani Wylono... — wyjąkał. — Muszę odejść.
— Czy jeszcze kiedyś cię zobaczymy?
— Może. Między Arvonem a Doliną Ells leży tylko Wielkie Pustkowie, a nie jest to już tak straszna bariera jak kiedyś.
Przytuliłam kudłatego człowieka–wilka i pocałowałam go w pysk. Belita również go uściskała, potem on i jego odnowione stado pognali na Wielkie Pustkowie.
Kobiety przy ognisku zamęczały nas pytaniami. Nie zwracałyśmy na nie uwagi, zajmując się przygotowaniami do podróży, ale nawet gdy skończyłyśmy, nie chciałyśmy rozmawiać.
Droga ze Smoczych Gór do Doliny Ronans była długa i męcząca, ale przeżyłyśmy. Na granicy doliny spotkał nas oddział ludzi, wśród których jechał kapitan Kegan. Zdaje się, że Kegan i inni przynieśli panu Ghislainowi z Zamku Ronans wiadomość o metalowych potworach Alizończyków i stary wojownik błagał, żeby wysłano mężczyzn na ratunek kobietom z Doliny Ells. Ucieszyłam się, widząc kapitana gwardii, ale z trudem powstrzymałam się od śmiechu, kiedy opowiedział mi o straszliwym stadzie wilków, które nachodziło jego ludzi przez wiele dni.
Spotkałam się z panem Ghislainem i ofiarowałam mu całą pomoc, jaką tylko mogliby dać moi zdziesiątkowani ludzie. Mniej znakomity władca nie uznałby nas za lepszych niż kolejna grupa uciekinierów, zwabiona jego szczodrością, ale nie pan Zamku Ronans. Powitał nas w swych komnatach jak ulubionych członków dworu, zamieszkaliśmy u niego z wdzięcznością, przysięgając, że będziemy pracować jak najlepsi służący.
O tym, co stało się później, minstrele opowiadali lepiej niż ja. Dostawy pokarmu dla wojennych machin zostały przerwane przybyciem Ciemności; siły północnych dolin musiały tylko dopilnować, by ich nie wznowiono. Na południu metalowe potwory zatrzymały się i siedziały nieruchomo, jako pordzewiałe trofea wojenne, na granicy Doliny Ronans i Ells.
Odbieranie naszych ziem było długie i trudne, ale na ruinach starego domostwa stoi już nowe, dumnie powiewają nad nim proporce z herbem Zamku Ells.
Być może w niedalekiej przyszłości Doliny Ells i Ronans połączą się w jeden kraj. Ghislain z Ronans odwiedził mnie kilkakrotnie; jest odważnym i przystojnym mężczyzną i, co najważniejsze, nie boi się nowego ani obcego, nie dziwi się, że wydałam dekret, na mocy którego polowanie na wilki dla przyjemności jest karalnym przewinieniem. Czasami nawet jeździ ze mną na skraj Wielkiego Pustkowia i razem wsłuchujemy się w wycie wilków w nocy, jakbyśmy spodziewali się, że wilczy głos zawoła ludzkie pozdrowienie.
Historia ta wyrosła z mojego zainteresowania wilkami, wilkołakami i im podobnymi. Wiele lat temu natknąłem się na słowa “wilkołak” lub “wilk” użyte jako synonimy opryszka. Nie pamiętam, gdzie, ale przypuszczam, ze w powieści Andre Norton. Zapamiętałem tę informację i kiedy czytałem po wieści ze Świata Czarownic, zrobiło mi się przykro, że większość wilczych inteligentnych stworzeń tego świata trzymało stronę Cienia. Ale, pomyślałem, może nie zawsze tak jest...
Kiedy nadarzyła się okazja współtworzenia antologii opowieści ze Świata Czarownic, napisałem parę akapitów o samotnym jeźdźcu w odległym kraju, spotykającym denerwującego, ale w żadnym wypadku nie złego człowieka–wilka. Przypomniałem sobie o dwuznaczności słowa “wilkołak”, wyobraziłem sobie bandę ludzkich “wilkołaków”, którym przeciwstawia się stworzenie, które mogłoby użyć tej nazwy dosłownie. Z tych fragmentów powstała osiemdziesięciostronicowa opowieść, którą musiałem zmniejszyć do połowy, zęby zmieściła się w granicach książki. Och!
Nigdy nie byłem dobry w zakończeniach; jestem ciekaw, jak Amarrok poradzi sobie w Arvonie, jak miewa się Belita i czy Torak, ojciec Wylany, naprawdę nie żyje. Pewnego dnia może znów o nich napiszę, niezależnie od tego, czy powstaną nowe antologie z magicznego Świata Czarownic.
MICHAEL D. WINKLE
Wiele razy słyszałam, jak moja matka przyjechała do niewielkiego opactwa w Rhystead z dzieckiem na plecach i umierającym wojownikiem przerzuconym przez siodło. Mówiono mi, że miał blizny z wielu bitew i liczne otwarte rany. Ale sama matka nigdy o tym nie opowiadała. Również Dama Rimia, która pomagała jej opiekować się rannym, mówiła o jego wyglądzie i stroju; utrzymywała, że był inny niż wszyscy mężczyźni, dotychczas przez nią widziani. Niektóre Dobre Damy sądziły, że pochodził z południa; o stronach tych wiedziały bardzo niewiele. Tego dnia umarła część mojej matki. Przez resztę lat żyła w oczekiwaniu na wezwanie, ale nigdy go nie usłyszała.
Była panią Tirath, córką domu zniszczonego przez najeźdźców, których nazywamy Psami Alizonu. Kiedy ich dziwne machiny wojenne zrównały z ziemią domostwo jej rodziny, uciekła na północ, do jakiegoś krewnego. Raz, mówiąc jakby do siebie, opowiedziała, jak poznała mojego ojca, Herwyda, na mokradłach. Prawie umierała z gorączki, a on zajął się nią troskliwie, niczym swoją krewną. Tego roku poczynili śluby i udali się do Krainy Dolin, gdzie chcieli się dowiedzieć o kuzyna matki i o braci ojca, od których został odłączony w czasie walk. Urodziłam sieja, a wkrótce potem rozegrała się bitwa i wtedy uciekli do Rhystead. To wszystko, co słyszałam o ojcu. Nigdy więcej nie mówiła o tej części swego życia.
Większość Dobrych Dam nie osiągnęła jeszcze wieku średniego. Bardzo mi pomogły, z dużym zaangażowaniem zajęły się moim wychowaniem, wręcz przesadnie troszczyły się o matkę i o mnie. Matka uśmiechała się lekko i czytała mi wiele starych opowieści, z czego się bardzo cieszyłam, jako że Damy zalewały mnie historia mi Świętego Pucharu i Wiecznego Płomienia. Pamiętam, że zawsze pachniała różami.
Czasami chodziłam z Damą Rimią, zastępczynią przełożonej, uczyłam się, jak wykorzystywać zioła, zgłębiałam wiedzę o nich. Spędzałam też wiele czasu z innymi Dobrymi Damami, ucząc się rachunków, haftowania i cerowania, czytania, gotowania i, zbyt często, modlitw. Nasze małe opactwo było tak rzadko odwiedzane i znajdowało się tak daleko od domostw i osad, że zastanawiałam się, jak możliwe jest inne życie.
Jak gwałtownie wkroczyła moja matka w życie opactwa, tak cicho je opuściła. Kiedy miałam jedenaście lat, przestała interesować się otoczeniem. Była zbyt chora, by podnosić się z łóżka; Damy i ja rozpaczliwie pragnęłyśmy jakiejkolwiek zmiany. Pewnego dnia jednak wstała o świcie i ubrała się jak do ślubu. Przystroiła nasze pokoje kwiatami, a z głębi skrzyni wydobyła przepiękne klejnoty, których nigdy nie nosiła podczas naszego pobytu w opactwie. Były bardzo niezwykłe, wykonane z bursztynu i złotych kamieni księżycowych, wyrzeźbionych w fantastyczne zwierzęta. Czułam się jak w transie. Dlaczego włożyła je teraz?
Po śniadaniu wróciłam z nią do naszych komnat. Po raz pierwszy w moim życiu spojrzała na mnie z całą uwagą, jakby naprawdę mnie widziała. Zmęczoną dłonią wygładziła niesforny lok ciemnych włosów, który opadał mi na czoło. Gest wydawał się bardzo naturalny i rodzinny. Miałam nadzieję, że wszystko między nami wreszcie się zmieni. Usiadłam na stołeczku u jej stóp, ona zaś usadowiła się, jakby na kogoś czekała. Może zawiadomiono ją o wizycie, aleja nie widziałam posłańca.
Wreszcie przerwała ciszę.
— Khemrys, wieczorem mnie tu nie będzie. Wszystko, co mam, znajduje się w kufrze pod wschodnim oknem.
Wiedziałam o kufrze, więc wyczekująco spojrzałam w górę.
Czyżby wreszcie miał przyjechać nasz krewny?
Ogień trzaskał, kiedy Tirath znów przemówiła:
— Nie byłam dla ciebie dobrą matką i nie mogę tego naprawić.
Może jednak czasami pomyślisz o mnie milo. Robisz się podobna do ojca, sądzę, że nadejdzie dzień, kiedy opuścisz opactwo i będziesz szukać jego ludu. Wszystko, co możemy ci zostawić, córko, jest w zwoju, który znajdziesz na dnie skrzyni.
Przerwała, a ja czekałam, przerażona. Czy zostawi mnie, żebym jej szukała? Dlaczego mówi, jakby miała nie wrócić?
W odpowiedzi na moje nie wypowiedziane pytanie westchnęła i rzekła:
— Chciałabym wyjawić ci więcej, ale tego mi nie wolno. Mogę ci tylko powiedzieć, że twój ojciec i ja naprawdę bardzo cię kochaliśmy. Pamiętam jego radość w noc twoich narodzin. Bałam się, że będzie zawiedziony: przecież nie byłaś synem, który w przyszłości mógłby nosić miecz. Roześmiał się w głos i modlił się za ciebie do Bogini. Widziałam, jak szuka czegoś w swojej torbie. Kiedy odwrócił się do ognia, trzymał klejnoty, które teraz mam na sobie. Parę miesięcy później zabrano mi go — właściwie powinnam powiedzieć nam. Mam nadzieję, że poznasz szczęście, którego ja zaznałam.
Była to najdłuższa jej przemowa, jaką słyszałam; również ostatnia. Wstała i podeszła do okna. Nagle przerażona, przysunęłam się do niej. Spojrzała na mnie i zdawało się, że jeszcze coś powie, ale jej spojrzenie powędrowało nad moje ramię.
— Herwyd! —jej głos brzmiał jak dzwoneczek. — Czekałam!
Odwróciłam się, miałam nadzieję zobaczyć gościa, ale nie było nikogo. Nagle poczułam dziwny chłód, a kiedy spojrzałam w stronę matki, zobaczyłam, że z westchnieniem osuwa się na podłogę. Jej twarz była młodsza i piękniejsza niż kiedykolwiek przedtem, miała wyraz radosnego powitania. Zawołałam Damę Rimię, ale kiedy do nas przyszła, matce nie dało się już pomóc. Wiedziałam, że straciłam coś cudownego. Jestem pewna, że miała dar przewidywania przyszłości i że przyszedł po nią mój ojciec.
Przez następne trzy lata w Rhystead stałam się ulubienicą Dobrych Dam; kochały mnie jeszcze bardziej niż kiedyś. W opactwie nie było innych dziewcząt, a panie powoli się starzały. Nie chciałam złożyć przysięgi na Puchar i Wieczny Płomień, przebywałam więc tam jako pensjonariuszka. Moje życie płynęło przyjemnie, choć spokojnie, cieszyło mnie, że jestem rozpieszczana.
W kufrze matki znajdowały się znajome ubrania i bielizna, ale na samym dnie znalazłam bardzo wyszczerbiony miecz. Był starannie wypolerowany, błyszczał jak srebro, owinięto go w znoszony, pocerowany płaszcz. Wiedziałam, że rzeczy te musiały należeć do mojego ojca.
Miecz miał przedziwnie rzeźbioną rękojeść i pióra, przedstawiające głowę lamparta z zielonymi oczami z klejnotów, które zdawały się do mnie mrugać przebiegle, oraz dwa zwijające się ogony, wyglądające jak żywe..
Zwój pokryty runami rozczarował mnie, gdyż spisane na nim były opowieści, czytanie mi przez matkę, gdy byłam dzieckiem. Te raz uważałam się za dorosłą kobietę, za starą na historie o Mchowych Niewiastach, ludziach zmieniających postać, smokach i tym podobnych. Schowałam go jednak i nie pokazałam nikomu, nawet Damie Rimii, którą szczególnie lubiłam.
Pod koniec Roku Sfinksa przełożona, która była bardzo stara, przeszła do Wiecznego Płomienia. Spodziewałyśmy się, że Dama Rimia zajmie jej miejsce, ale pewnego dnia otrzymałyśmy wiadomość z zewnątrz, że przybędzie nowa przełożona. Byłam rozczarowana, że moja stara przyjaciółka nie została wybrana, ale cieszyłam się również na myśl o nowej twarzy i historiach z życia spoza opactwa. Nie spodziewałam się, że mój świat zmieni się tak drastycznie.
Nowa przełożona miała na imię Rosera. Plotki głosiły, że jest córką bardzo zamożnej i wpływowej rodziny z południa. Zastanawiałam się, czy może będzie znała krewnych mojej matki albo ojca, Przyjęłam, że on również pochodził z południa. Tu, na dalekiej północy, nie miałyśmy pojęcia, jacy są ludzie z innych rejonów. W atmosferze lekkiego niepokoju posprzątałyśmy opactwo i zawiesiłyśmy na ścianach flagi z herbem Świętego Pucharu i Wiecznego Płomienia. Nad chorągwiami tymi Dama Katreen spędziła wiele godzin, wykonując przepiękne aplikacje. Nacięłyśmy świeżej trzciny, żeby wysuszyć ją i rozłożyć na posadzkach, wszystkie prześcigałyśmy się w pomysłach na przypodobanie się nowej przełożonej.
Dama Seralda przyniosła pewnego dnia mały, lecz wyjątkowy dywan, który przywiozła do Rhystead ponad siedemdziesiąt lat temu. Była to rzecz bardzo cenna, choć nieco już zniszczona. Ułożyłyśmy dywanik przy łóżku matki przełożonej.
Pewnego wieczoru przybył posłaniec z wiadomością, że Rosera przyjedzie nazajutrz rano. Każda z nas myślała o wielu rzeczach, które trzeba było zrobić przed świtem, w opactwie wrzało jak w ulu. Postanowiłam, że wczesnym rankiem pójdę nazrywać pięknie pachnących ziół, by rzucić je przełożonej pod nogi, więc położyłam się spać wcześniej niż zazwyczaj.
Tuż przed świtem ubrałam się i poszłam, mając nadzieję, że wrócę jakiś czas przed śniadaniem. Damy nie sądziły, by nasza nowa przełożona pojawiła się przed drugimi modlitwami, więc czułam się całkiem bezpieczna. Na łące srebrzyło się dużo rosy, więc wkrótce byłam przemoczona do nitki. Rwałam zioła najszybciej, jak mogłam, znalazłam też prześliczne dzikie róże do przybrania komnat. Po słońcu zorientowałam się, że minęły ponad dwie godziny od czasu, gdy rozgorzał Pierwszy Płomień, więc zebrałam spódnice i pobiegłam z koszami kwiatów do Rhystead.
Kiedy dotarłam do domu, położyłam zioła w przedsionku poczekalni i zaledwie zdążyłam zdjąć ubłocone buty, gdy usłyszałam tętent wielu kopyt. Opactwo opustoszało, gdyż wszystkie Damy chciały jak najszybciej poznać Roserę. Z podniecenia zupełnie zapomniałam, jak okropnie wyglądam w brudnym przemoczonym ubraniu. Kiedy towarzystwo przejechało przez wielkie podwójne wrota, ze zdziwieniem zobaczyłam, że ludzi jest przynajmniej trzy razy więcej niż się spodziewałyśmy.
Poza zwykłymi jeźdźcami i eskortą były dwa lub trzy tuziny pań, z których większość przyodziana była w stonowane szaty Dam. Niektóre miały na sobie ubrania służących, ale trzy spośród nich nosiły olśniewające stroje. Były to młode dziewczyny szlachetnego pochodzenia, które wychowywały się w opactwach do czasu, gdy ich rodziny zdecydowały o odpowiednim zamążpójściu. Wszystkie trzy dosiadały wspaniałych koni, jakich nigdy nie widziałam.
Kiedy wjechały na podwórzec, wiele Dobrych Dam podeszło, by wziąć wodze tych cudownych wierzchowców; między nimi ja. Dama Rimia, jako najwyższa rangą, trzymała powitalny puchar. Kiedy zbliżyłam się do koni, zaczęły się płoszyć i nerwowo pocić. Pomyślałam, że może nie jestem przyzwyczajona do takich zwierząt. Opanowałam się i chwyciłam wodze konia młodej kobiety najbliżej mnie. Jej wierzchowiec zaczął rżeć, miał błędne oczy, położył uszy po sobie. Dziewczyna nie mogła zsiąść.
Nagle skupiła się na mnie uwaga wszystkich, a ja uświadomiłam sobie, w jakim stanie są moje szaty. Przerażona i zakłopotana próbowałam się odsunąć, ale drogę zastąpiła mi stateczna kobieta nosząca znak Świętego Pucharu.
Powiedziała silnym głosem:
— Kim jest ta ulicznica i skąd się tu wzięła?
— Jestem Khemrys, sierota wychowana przez Damy — odpowiedziałam nieśmiało. Byłam zła, że od samego początku stałam się przyczyną nieprzyjemności.
Dama Rimia objęła mnie uspokajająco i przerwała nieznośną ciszę.
— Życzeniem matki Khemrys było, żeby dziewczyna została tu do czasu, aż dorośnie do małżeństwa lub postanowi złożyć śluby zakonne.
— Kim jesteś, żeby przemawiać za nią? — zapytała przełożona Rosera.
— Jestem Rimia, zastępczyni przełożonej, Wasza Wielebność usłyszałam miękką odpowiedź. Widziałam, że pani natychmiast rozpoznała to imię i potraktowała drogą Rimię jako niedoszłą przełożoną. Ponieważ nie padło moje nazwisko, najprawdopodobniej również od razu popadłam w niełaskę.
— Trzymajcie ją z dala od koni. Od razu widać, że ktoś taki jak ona nie powinien się zajmować zwierzętami czystej krwi. I, na Wieczny Płomień, nie możecie jej trochę umyć?
Wiedziałam już, że za rządów nowej przełożonej nie będę się cieszyć dotychczasowymi przywilejami.
Dziewczęta, które przyjechały na wychowanie do Rhystead, podobnie jak ja dopiero poznały Roserę. Alois była typową pięknością z Krainy Dolin, miała włosy jasne jak zboże i oczy w kolorze morskiej wody. Przybyła z wybrzeża, z rodziny, która podwoiła swoje mienie po klęsce Psów Alizonu w bitwie, w której stracili życie krewni mojej matki.
Druga z dziewcząt, Serilla, miała jasnobrązowe włosy i ciemne oczy, jak mi się zdawało, błyszczące sprytem. Pierwszego wieczoru przy kolacji udało jej się “przypadkowo” rozlać rosół na przód mojej najlepszej sukienki. Uznałam, że to nie jest wypadek, i postanowiłam bacznie ją obserwować.
Trzecia była Lysande, bardzo małomówna, ubrana równię starannie jak pozostałe dziewczyny, ale na mój gust mniej ostentacyjnie. Widząc moje przerażenie z powodu zniszczenia dobrej sukienki, pochyliła się i szepnęła, że ma suknię, którą chętnie mi podaruje, bo nie odpowiada jej kolor. Ledwie zdążyłam wyszeptać podziękowanie, kiedy jedna z nowych Dam kazała nam się uciszyć. Po kolacji Lysande podeszła do mnie.
— Nie chcę, żebyś myślała, że mam zamiar ci wcisnąć niedobrą sukienkę, naprawdę nie pasuje do mojej karnacji. Chodź ze mną, pokażę ci ją, może ci się spodoba.
Podziękowałam i poszłam za nią do komnaty.
Suknia była prześliczna, w kolorze rdzawym i o kroju, jakiego nigdy przedtem nie widziałam. Miała szerszy i głębszy karczek niż sukienki, które nosiłam przedtem, okazała się też bardziej dopasowana. Fartuch był w odcieniu głębokiego brązu, karczek i rękawy ozdobiono kamieniami i haftami. Nigdy nie widziałam czegoś nawet w połowie tak wspaniałego. Przez chwilę obawiałam się, że Lysande tylko mnie drażni, a jako prezent da mi co innego, ale chyba to wyczuła i zapewniła mnie, że ma wiele równie pięknych sukien i jeszcze więcej piękniejszych.
Kiedy mi je pokazała, musiałam się zgodzić. Sądzę, że Lysande miała więcej ubrań niż wszystkie Damy i ja razem. A buty i paski! Do każdej sukni były oddzielne dodatki.
Lysande miała włosy ciemnobrązowe, prawie tak ciemne jak ja. Jej niebieskie oczy odcinały się od skóry o wiele jaśniejszej od mojej.
Nigdy nie myślałam wiele o moich czarnych włosach, a zielone oczy z maleńkimi złotymi odbłyskami przypominały oczy kota, nie wyglądałam więc tak doskonale jak nowe dziewczęta. To mnie martwiło.
Naszą rozmowę przerwał dźwięk dzwonów wzywających do zgaszenia świateł. Pospieszyłam do mojej komnaty. Zanim jeszcze tam doszłam, zauważyłam, że wszystkie moje rzeczy wyrzucono na korytarz, gdzie leżały teraz w nieporządnym stosie. Okazało się, że wedle nowych rozkazów miałam się przenieść gdzie indziej, do pokoiku niedaleko herbarium. W pomieszczeniu tym zwykle suszono zioła, była to więc tylko ciasna sypialnia. Westchnęłam i próbowałam związać moje rzeczy najmocniej, jak umiałam.
Wciąż odkrywałyśmy nowe zmiany w opactwie. Pierwszego popołudnia znalazłyśmy cenny kobierzec Damy Seraldy na śmietniku, gdzie go wyrzucono, bo matka przełożona nakazała rozłożyć własny dywan. Jedna ze starszych Dam podniosła go z krzykiem i wytrzepała. Opowiedziałyśmy Seraldzie zręczne kłamstwo, chyba nam uwierzyła.
Następną wielką zmianą było samo prowadzenie domu. Kupiono nowe konie pociągowe, a stary wół, którego przedtem wykorzystywano do takich zadań, został zarżnięty. Kurnik przebudowano, zamieszkały w nim nowe piękne kwoki. Po raz pierwszy też miałyśmy hodować trzodę chlewną. Okazało się, że nasze owce mają zbyt szorstkie runo, sprzedano je więc i zastąpiono nową rasą. A mały warzywnik został powiększony prawie pięciokrotnie. Pobudowano nawet nowe stodoły.
Damy z Rhystead stwierdziły, że nowa przełożona ma dużo pieniędzy. Ale wkrótce stało się jasne, że nie stąd pochodziły fundusze. Dobiegły nas plotki, że Rosera wysyła mniszki, żeby żebrały w nowych domostwach i wioskach rozsianych po okolicy. Od czasu do czasu ginęły też niewielkie przedmioty osobiste — prawdopodobnie sprzedawano je lub wymieniano na co innego. Za drugim razem, gdy się to zdarzyło, wzięłam miecz, klejnoty i inne rzeczy, które zostawiła mi matka, i zrobiłam na nie pudełko z nasączonych olejem skór. Wstyd przyznać, że skóry ukradłam z magazynów, ale nie widziałam innej możliwości. Zakopałam pudełko niedaleko bram opactwa, w gaju, gdzie wspólnie z Lysandą zwykle spędzałyśmy rzadkie chwile wolnego czasu.
Jej Wielebność okazała się znakomitą organizatorką. Znajdowała zajęcie na każdą chwilę i nie pozwalała na odpoczynek. Lysande, Alois i Senna były wyłączone z pracy, podobnie jak ona sama, ale wszystkie inne osoby musiały ciężko pracować, szczególnie ja. Kiedy starsze Damy, które rezydowały w opactwie, w swoim czasie przechodziły do Wiecznego Płomienia, Rosera zastępowała je tymi, które służyły jej w Uimstead. Dlatego z biegiem czasu miałam coraz mniej przyjaciółek.
Serilla znajdowała ogromną przyjemność w donoszeniu Jej Wielebności o najmniejszych nawet uchybieniach i zdarzeniach, wręcz pasła się nieszczęściami innych. Alois nie była aż tak okrutna, lecz raczej głupia, lubowała się w powierzchownym blichtrze. Lysande oddzielono ode mnie, wiele czasu spędzała w pokoju krawieckim, bo potrafiła wykonać najbardziej skomplikowane hafty, które chętnie kupowały damy z okolicznych domostw.
Po zakończeniu wojny, kiedy najeźdźcy zostali z powrotem zepchnięci na wybrzeże, wiele było pustych domów, wielu też ludzi chciało rządzić się swoimi własnymi prawami. Południe zostało zniszczone, jego żyzne ziemi e wymagały ciężkiej pracy, ale tu, w Rhysdale, znajdowało się dużo ziemi, która nigdy nie była uprawiana przez ludzi. Matka Rosera zamierzała więc przekształcić Rhystead na podobieństwo wielkich opactw z południa, byłyśmy na dobrej drodze do stania się potęgą północy.
Przełożona nie była jednak nigdy zadowolona z naszych wysiłków. Wciąż skarżyła się, że w opactwie nie jest tak jak w Ulmstead czy Norstead, więc wiele Dam przychodziło po wieczornych modłach do komnaty Damy Rimii. Rimia nigdy nie wypowiadała się sama, słuchała jednak niezadowolonych. Była dobra duszą i poświęcała wiele czasu na łagodzenie konfliktów.
Pewnego ranka, kiedy Dama Katreen przyszła obudzić Rimię na poranne kontemplacje, ta nie odpowiedziała na pukanie. Katreen weszła do komnaty i zobaczyła, że dobra kobieta w nocy przeszła do Wiecznego Płomienia. Ponieważ poprzedniego wieczoru Rimia wydawała się zdrowa, po cichu obawiałam się, że Rosera znalazła sposób, żeby się jej pozbyć. Ale nie było dowodów.
Moje szesnaste imieniny przeszły nie zauważone przez nikogo z wyjątkiem Lysande, która potajemnie zrobiła dla mnie śliczną suknię w kolorze bursztynu. Znalazłam ją na łóżku, kiedy poszłam się przebrać przed wieczornymi modłami. Źle się czułam, bo Jej Wielebność zaczęła na mnie bardzo naciskać. Chciała, żebym złożyła śluby zakonne albo opuściła Rhystead. Dojrzałam już do małżeństwa, ale nikt nie ubiegał się o moją rękę. O ciągłym życiu pod rządami Rosery nie było mowy, mój los stałby się równie ciężki, gdybym wyszła za któregoś z chłopców z wioski. Zresztą nie miałam ochoty na związek z kimś, kogo nie wybrało moje serce.
Na widok bursztynowej sukni nastrój mi się poprawił i zdecydowałam włożyć ją na resztę wieczoru. Wiedziałam, że to dzieło Lysande któż inny władałby igłą z taką precyzją? I kto zrobiłby tyle dla mnie?
Już prawie spóźniłam się na służbę, więc wśliznęłam się i usiadłam, niewidoczna, w jednej z alków dla gości. W połowie modłów uświadomiłam sobie, że z ławek po mojej prawej stronie dobiegają jakieś głosy. Zirytowana, starałam się ich nie słuchać, ale były dość głośne. Kiedy padło moje imię, zaczęłam bezwstydnie podsłuchiwać.
— Rosera myśli, że ona jest bękartem. — To mówiła Serilla. Wiadomo tylko, że jej matka przyjechała z jakimś na półżywym mężczyzną. Domyślamy się, że kobieta mogła zabrać jakiegoś rannego, żeby uwiarygodnić historyjkę, którą sobie wymyśliła. I kto wie, czy sama była szlachetnie urodzona? Z tego co słyszałam, Dobre Damy uwierzyły jej na słowo. A widziałaś suknię, w którą się dziś ubrała?
Moja twarz płonęła w mroku. Jak bardzo chciałam, żeby zapłaciła mi za te słowa! Usłyszałam głos Alois, która uważała, że moje imię najprawdopodobniej zostało ukradzione i nie mogę go dłużej nosić. Podniosłam się cicho, wycofałam się do tylnych drzwi i wyszłam.
Drżałam z wściekłości, dopóki nie znalazłam się na świeżym powietrzu. Półmrok koił mój ą znękaną duszę. Wiedziałam, że zostanę ukarana za opuszczenie służby, ale nie czułam się winna z powodu wyjścia na dwór. Wszystko jedno, iloma gwoździami zabiją trumnę, pomyślałam.
Tej nocy księżyc był prawie w pełni. Kiedy przemykałam przez trawę, widziałam każde źdźbło. Szelest liści i brzęczenie owadów niemal mnie ogłuszały. Moje nogi stały się ciężkie, w drodze do ukochanego zagajnika zastanawiałam się, czy aby nie jestem chora.
Kiedy dotarłam do lasku, usiadłam w ulubionym miejscu. Powietrze, wcześniej tak miłe, wydawało mi się teraz zimne. Może nie powinnam tak uciekać. Musiałam się zdrzemnąć, bo nagle poczułam się uwięziona w sukni, która jeszcze przed chwilą była taka lekka.
Ostrożnie ją zdjęłam.
Nagle świat wokół mnie zawirował, a kiedy wrócił do normalnej postaci, byłam już gdzie indziej. Próbowałam wstać, ale nogi nie chciały mnie utrzymać. Potem spojrzałam na rękę. Nie było ręki.
Zamiast dłoni zobaczyłam łapę lamparta! Próbowałam krzyczeć, ale z gardła wydobywał się tylko ryk. Nie wiedząc, co robię, pobiegłam przed siebie. Czułam, jak szczupłe mięśnie kota drżą pod moją skórą, biegłam długimi skokami lamparta.
Nie wiem, dokąd dotarłam tej nocy, ani co robiłam, poza tym, że obudziłam się naga i drżąca z zimna tuż przed świtem. Nie chciałam o tym myśleć. Szybko się ubrałam i przez małe drzwiczki wśliznęłam się do herbarium. Leżąc w łóżku, próbowałam sobie przypomnieć wszystko, co dotąd słyszałam o ludziach zmieniających postać, czułam, że na pewno jestem przeklęta. Postanowiłam więc nie wychodzić z domu przez następne noce, w nadziei, że jeśli nie dosięgną mnie promienie księżyca w pełni, będę bezpieczna.
Tak się jednak nie stało. Przez dwie następne noce po powrocie do pokoju z wieczornych modlitw przybierałam postać lamparta. Zmieniona, wyskakiwałam przez wąskie okno na podwórze, a stamtąd do świata zewnętrznego. Każdej nocy wracałam przed świtem, bo o wiele łatwiej było wejść skradającym się krokiem kota, z pomocą wszystkich kocich zmysłów. Przemiana następowała coraz szybciej i łatwiej, cieszyłam się więc wolnością, którą mi dawała.
Przed czwartą nocą uzyskałam pozwolenie na opuszczenie opactwa aż do świtu, pod pretekstem, że muszę nazrywać kwiatów księżycowych. Kwiaty te zbierać można tylko podczas pełni księżyca. Gdy pełnia się skończy, przez kolejny miesiąc nie zaznam wolności. Matka Rosera po raz pierwszy całkowicie się ze mną zgodziła, bo pijała przed snem herbatkę z księżycowych kwiatów, twierdząc, że napar koi jej nerwy. Wiedziałam, że zdążę je nazrywać przed zmianą postaci, potem zaś miałam zamiar przeprowadzić niewielki eksperyment. Chciałam świadomie wrócić do postaci kobiety, zależało mi, żeby nie było przy tym żadnych świadków.
Uzbierałam już prawie cały kosz, kiedy zorientowałam się, że nie jestem sama. Czułam, że zbliża się czas Przemiany, pobiegłam więc do gaju, w stronę jasnej plamy księżycowych kwiatów, których brakowało mi do wypełnienia kosza. Zobaczyłam też kamienie ustawione we wzór, niewyraźny, lecz denerwująco znajomy. Czułam, że powinnam go znać, ale głosy zbliżające się do mnie nie pozwalały mi się skupić. Serilla i Alois, która zawsze trzymała się blisko niej, stały bardzo niedaleko.
— Myślę, że pobiegła tędy — powiedziała Serilla. — Nie ma wątpliwości, że umówiła się z mężczyzną. Ostatnie dwie noce, kiedy zaglądałam do jej pokoju, łóżko było puste. Dlatego właśnie Jej Wielebność dała mi pozwolenie na śledzenie jej.
Więc to tak! Wiedziałam już, dlaczego przełożona była dla mnie taka miła! Musiałam bardzo uważać. Drżałam na myśl o tym, jak łatwo mogły odkryć prawdę.
— Nie rozumiem, dlaczego jakikolwiek mężczyzna mógłby jej pożądać. Jest chuda jak tara Damy Cameldy i o wiele mniej atrakcyjna — odpowiedział jęczący głosik Alois.
Promienie księżyca padały mi prosto na głowę. Rozłożone wokół kamienie odpowiadały zielonkawym blaskiem. Skuliłam się w kwiatach. Ku swemu przerażeniu poczułam podekscytowanie zwiastujące Przemianę.
Drżąc ze strachu, że zostanę odkryta, starałam się zapanować nad sobą. Krew krążyło we mnie dzikim rytmem, światło kamieni pulsowało jak moje serce. Czułam, że mogłyby mi pomóc, gdybym tylko znała klucz.
W każdej chwili mogła dokonać się Przemiana. Trzęsąc się z wysiłku, miałam wrażenie, że żadna praca nie jest cięższa od panowania nad sobą.
Właśnie wtedy Serilla wyszpiegowała mnie wśród kwiatów i tryumfalnie postawiła na nogi. Gdzie mężczyzna, z którym miałam się spotkać? Wszystkie protesty okazały się daremne. Wyrwałam się im, nie zwracałam uwagi na oskarżenia. O wiele ważniejsze było utrzymanie się w ludzkiej postaci.
Głos Serilli brzmiało głucho i gniewnie.
— Czego jeszcze można się spodziewać po tym podrzutku?
Uderzyła mnie w twarz. Czułam, jak jej pierścionki rozdzierają mój policzek i wargę. Zalały mnie fale wściekłości. Straciłam tak długo i z trudem utrzymywaną kontrolę nad sobą. Przemieniłam się pod ich przerażonymi spojrzeniami. Zwierzęce szaleństwo pchało mnie do przegryzienia Serilii gardła, żeby na zawsze skończyć jej docinki. Warknęłam. Tylko ze strachu, że jeśli poddam się wściekłości, zostanę uwięziona na zawsze w postaci lamparta, opanowałam złość.
Alois podniosła jeden z kamieni. Rzuciła go i trafiła mnie za uchem. Przez chwilę byłam oszołomiona.
Serilla w czasie ucieczki schwyciła moją suknię. Wszystkie strachy Ciemności podążały za nimi. Moje długie łapy lamparta doniosły mnie do wzgórz, gdzie mogłam czuć się bezpieczna. Po tej nocy nie było już powrotu.
Niebo zaczęło się rozjaśniać, kiedy byłam wysoko nad wioską. Położyłam się i czekałam na powrót do kształtu Khemrys. Tylko że oczekiwana Przemiana nie nastąpiła. Dzień minął, nieco się rozzłościłam, uświadamiając sobie, że jestem uwięziona w ciele lamparta. Przez kilka dni włóczyłam się głodna i spragniona, zanim poddałam się naturze zwierzęcia. Schwytałam niewielkiego gada i pożarłam go. Zwierzęta muszą zapewnić mi przeżycie.
Nocami walczyłam, by stać się kobietą, jednak mi się to nie udawało. Miejsce Prastarych musiało spowodować, że zostałam uwięziona.
W wielu starych miejscach innej rasy odnosi się wrażenie obecności Dobra lub Zła. Kamienie, na które natknęłam się tamtej nocy, nie wywoływały uczucia zagrożenia, więc nie rozumiałam, dlaczego nie mogę wrócić do prawdziwej postaci. Może Prastarzy nie chcieli, byśmy igrali ich sekretami.
Minęło parę miesięcy. Ciągnęło mnie do Rhystead, jedynego domu, jaki miałam. Co najważniejsze, chciałam sprawdzić, czy powrót do kamieni wreszcie spowoduje Przemianę.
W ciągu dnia kryłam się w okolicy wioski, nie chcąc, by wywęszyły mnie psy. Przed zmrokiem przeczołgałam się ulicami, pod otwartymi oknami, słuchając dobiegających ze środka głosów.
Moje wargi wykrzywiły siew czymś w rodzaju uśmiechu, kiedy słyszałam opowieści o tym, jak zmieniam kształty, dochodząc wreszcie do postaci, którą miałam teraz. Syczałam, kiedy mówiono o odwadze Serilli w czasie mojego bestialskiego ataku. Dowiedziałam się, że odstrasza mnie widok amuletów Gunnory lub talizmanów pobłogosławionych przez Dobre Damy, chociaż ludzie nie byli zgodni co do tego, czego naprawdę się lękam. Większość była zdania, że odeszłam, żeby przyłączyć się sił do Ciemności, chociaż niektórzy utrzymywali, że umarłam od ran. Wszyscy widzieli przepiękną suknię Lysandy, z wiele mówiącymi włosami w środku — została ceremonialnie spalona w Oczyszczającym Płomieniu nie przez kogo innego, jak samą przełożoną Roserę. Zasmuciło mnie to, bo moja przyjaciółka szyła suknię przez długie godziny. Po co karać ubranie za grzechy tej, która je nosi?
Wreszcie zapadł nocny mrok. Pobiegłam do stojących kamieni. Ponieważ zbliżała się pełnia księżyca, miałam nadzieję, że mi się uda. Było mi przykro, że nie będę mogła się skontaktować z Lysandą nawet w prawdziwej postaci. Czy ona również obróciła się przeciwko mnie? Z wielkim zaskoczeniem odkryłam ją siedzącą na jednym z przewróconych kamieni, chyba czekającą na mnie. Wycofałam się, bojąc się pułapki, ale nie wyczułam nikogo poza nią. Jakby była świadoma mojej obecności, wstała i zawołała mnie po imieniu.
Z wahaniem wyszłam z cienia. Cofnęła się o krok, potem podeszła do mnie, wołając cicho:
— Khemrys?
Leżąc na trawie, obróciłam się na grzbiet i wydałam z siebie raczej skrzypiące mruczenie. Dziewczyna natychmiast pogłaskała mnie po futrze.
Lysande przemówiła.
— Khemrys, są różne Moce, jak wszyscy wiedzą. Dziś czułam wezwanie, żeby tu przyjść, nie mogłam się oprzeć. Tylko nie spodziewałam się, że zastanę cię wciąż w postaci zwierzęcia, przyniosłam więc ubrania, które chyba nie bardzo się przydadzą. Ale mam też jedzenie, które może posłuży ci lepiej.
Potarłam głową o jej rękę, jak kociak w radosnym nastroju. Spojrzała na mnie z zaskoczeniem.
— Czy to możliwe, że rozumiesz? Jeśli tak, potrzyj mnie głową o rękę jeszcze raz.
Czy Lysande myślała, że jestem tylko zwierzęciem?
Zrobiłam, o co prosiła, potem otarłam się jeszcze o jej policzek.
Lysande się uśmiechnęła.
— Siostrzyczko, musisz zaraz opuścić to miejsce. Idź na Wielkie
Pustkowie i ukryj się. Słyszałam, że wysłano za tobą mężczyznę. Chcą, żeby cię zabił, jeśli cię złapie, jako kogoś opętanego przez Ciemność. Znajdę sposób, żeby cię zawiadomić, jeśli będziesz mogła wrócić i czuć się tu bezpiecznie.
Warknęłam. Jak miałam umknąć takiemu polowaniu? Lysande poprowadziła mnie w miejsce, gdzie ukryła jedzenie. Kawałki kury i chleba zjadłam ze smakiem, żałowałam, że nie mogę zabrać ze sobą torby z żywnością, którą tak przewidująco przygotowała. Była pełna suszonego mięsa i owoców, co dawało szansę przeżycia przez jakiś czas. Po tej godzinie już zawsze będę musiała być czujna. Czy nigdy nie spocznę? Znów nie odzyskałam kształtów Khemrys!
Słońce późnego popołudnia, wpadające przez przyłbicę, niemal mnie oślepiło. Nie miałem ochoty na kolejną noc w puszczy. Słońce zniżało się powoli jak ślimak, a ja chciałem choć raz jeszcze zobaczyć dom.
W pewnej odległości przede mną stało ładne domostwo, usadowione wśród łagodnych wzgórz Rhysdale. Z pewnością jego pan życzliwie powita zmęczonego podróżnego. Tęsknie pomyślałem o miękkim łóżku i jedzeniu, które nie jest na pół zwęglone. Ponagliłem Keldara. Może wizja stajni i owsa, mogącego napełnić brzuch, również go przyciągała.
Ja i Keldar daleko zajechaliśmy przez ostatnie lata. Z Wielkiego Pustkowia na południe aż do Trevamper, miejsca Wielkiego Jarmarku Krainy Dolin, jechaliśmy przez wiele dni i nie spotkaliśmy w drodze ani jednego człowieka. Byłem ciekaw innych miejsc i ludów. Oddawałem w służbę swój miecz różnym panom, walcząc dla ludzi w potrzebie w tych ciężkich czasach.
U bram, gdy zgodnie ze zwyczajem zastąpiono mi drogę, uniosłem tarczę, żeby strażnik mógł zobaczyć wyrysowane na niej symbole.
— Zwą mnie Harlyn, szukam kwatery na noc. Nie służę żadnemu panu i przysięgam, że nie sprowadzę nieszczęścia na to domostwo.
To go chyba zadowoliło, prosił więc, żebym wszedł. Zdjąłem hełm i trzymając go pod odzianym w kolczugę ramieniem, wszedłem za mury. Jacyś ludzie wyszli i podali mi powitalny puchar, z wdzięcznością wypiłem rozgrzewającą mieszaninę gorącego wina i ziół. Zsiadłem i poprowadziłem konia do stajni. Stajenni chcieli się nim zająć. Wiedząc jednak, że ogier nie zniesie dotyku nikogo innego, zwolniłem ich i powiedziałem, że sam zrobię wszystko, co będzie konieczne.
Wielki hol był imponujący. Rozstawiono już stoły. Stały na nich świece płonące jasnym, równym światłem. Ludzie przygotowujący posiłek byli radośni i dobrze ubrani. Panowała atmosfera spokoju i dostatku.
Tęga kobieta o matczynym wyglądzie wskazała komnaty gościnne i zaproponowała, bym się wykąpał. Ucieszyło mnie to; obawiałem się, że bardzo potrzebuję kąpieli.
Bez pośpiechu zmyłem z siebie brud długiej podróży. Twarde mydło było niespodziewanym luksusem. Gorąca woda rozluźniła napięte mięśnie i ukoiła obtarcia od kamizelki. Usłyszałem dzwon wzywający na wieczorny posiłek, więc pospiesznie się wytarłem i ubrałem. Byłem ciekaw, kto jest panem tak dobrze uporządkowanego miejsca.
Przed Wielkim Tronem wyrzekłem zwyczajowe słowa powitania:
— Za gościnne przyjęcie serdeczne, dzięki. Za poczęstunek moje najlepsze życzenia. Panu tego domostwa winszuję, wszelkiej pomyślności.
Wysoki mężczyzna wstał z kielichem w dłoni.
— Podróżniku z dalekich dróg, witaj w mym domu, niech szczęście sprzyja ci w tułaczce.
Pod koniec posiłku pan domu dał znak ręką, bym się do niego przyłączył. Wskazał mi krzesło obok swojego:
— Rozmawialiśmy jak dotąd jedynie oficjalnie, panie Harlynie. Nie chciałbym, abyś mnie uznał za niewdzięcznego gospodarza.
Zapewniłem go, że z pewnością takim nie jest. Usłyszawszy, że wszyscy nazywają go familiarnie Malgwynem, chociaż z należnym szacunkiem, pomyślałem, że człowiek ten jest ponad wszelkimi tytułami i moja sympatia do niego wzrosła.
Rozmowa długo dotyczyła tematów ogólnych. Słuchałem lokalnych nowości pobieżnie. Kiedy jednak wspomniano o zmianie postaci, moja uwaga się wyostrzyła. Parę miesięcy wcześniej jakaś dziewczyna z opactwa stała się Bestią i pewnego wieczoru zaatakowała dwie inne dziewczyny. Udało im się umknąć zwierzęciu i odpędzić je.
Zainteresowany, pytałem o dalsze szczegóły. Nie było ich wiele. Nieszczęsną dziewczynę zwano Khemrys. Przed tym incydentem nie było żadnych tego typu wypadków, z wielu sprawozdań wynikało, że pochodzi z dobrej, choć tajemniczej rodziny. Nie potwierdzono, by zauważono ją kiedyś jeszcze. Wszyscy sądzili, że nie żyje lub uciekła.
Dołączyło do nas kilku nowo przybyłych, najpierw drobna kobieta z mocno splecionymi włosami koloru jesiennych liści. Miała zniszczoną lutnię, którą trzymała delikatnie jak dziecko. Jej towarzysz poruszał się krokiem tancerza, choć był tak potężnej budowy, że nie chciałbym szukać z nim zwady. Jego twarz zasłaniały opadające wąsy i spięta broda. Zauważyłem, że szybkimi spojrzeniami obrzucił wszystkie możliwe wyjścia, potem usiadł obok kobiety.
Podniosły się krzyki powitalne, od razu rozległy się prośby o pieśń. Wszystkie dźwięki, oprócz syczenia ognia, zamarły, kiedy zaczęła. Zawołano starych ulubieńców dworu, nasz krąg się powiększył. Minstrelka miała przyjemny, raczej mocny głos, miała też dar odświeżania starych, znanych pieśni.
Kobieta śpiewała pieśni własnej kompozycji. Ostatnia poruszała temat dziewczyny zmieniającej postać, o której mówiliśmy wcześniej. Melodia była bardzo ładna, pieśń zadziwiała wszystkich litością dla ciężkiej doli dziewczyny.
Minstrelka śpiewała jeszcze, kiedy opuściłem wesołe towarzystwo i udałem się na spoczynek.
Obudziłem się z myślą, że nie mam ochoty wyjeżdżać z tego domostwa. Czułem to wyraźnie, tak jak wtedy, gdy coś nakazywało mi jechać na północ.
W zbrojowni naostrzono mi miecz oraz wyklepano i naprawiono zniszczoną w walce tarczę. Zreperowałem też pistolet strzałkowy, spędziłem parę godzin na prostowaniu strzałek i robieniu nowych. Późnym popołudniem ćwiczyłem ze zbrojnymi na podwórzu.
Przez cały ten czas w moich myślach kołatała opowieść o młodej dziewczynie zmieniającej postać. Nie mogłem jej stłumić. Ku swemu zdziwieniu w mej głowie narastała chęć zapolowania na nią.
Oświadczyłem to podczas wieczornego posiłku. Niektórzy wojownicy chcieli się do mnie przyłączyć, ale ja wolałem, żeby była to samotna wyprawa. Minęło trochę czasu, zanim zdołałem wszystkich przekonać.
Wreszcie wróciłem do komnaty. Moja wyczyszczona tarcza stała pochylona w rogu, czekając na świeżą warstwę farby. Zatrzymałem się, żeby ją poprawić, gdy nagle w wypolerowanej powierzchni zobaczyłem swoje odbicie.
Zadziwiły mnie nawiedzone oczy. Widziałem człowieka, który ma do spełnienia misję.
Lekkie pukanie w drzwi, odciągnęło mnie od tych myśli. Gdy je otworzyłem, zobaczyłem minstrelkę, która wczoraj nam śpiewała. Dziś ubrana była w miękką gołębioszarą suknię, na czole i na piersi miała mleczne kamienie księżycowe. Nosiła wisiorek w kształcie rogatego księżyca. To była kobieta Mocy! Odsunąłem się, robiąc jej przejście.
— Czego tu szukasz, Mądra Kobieto?
— Wiem, dlaczego tu jesteś, ale nie wnoszę wrogości w te mury usłyszałem odpowiedź. — Byłam zmuszona tu przyjść. To, co zrobisz, jest konieczne. Choć twój lud nie ma wiele wspólnego z Jantarową Panią, ten wzór utkała ona sama. Twe polowanie będzie długie, a droga trudna, ale znajdziesz tę, której szukasz. Widziałam to. Przygotuj się, bo wyruszysz wkrótce. Nic więcej nie zostało mi objawione. Jedź z jej błogosławieństwem i moim.
Uczyniła dłonią wdzięczny gest i w powietrzu pojawił się wzór błyszczący odcieniami błękitu i zieleni.
Kiedy odwróciłem od niego wzrok, zamierzając zapytać o coś więcej, pokój był pusty. Wszystko było takie, jakby kobiety wcale tu nie było. Jakbym śnił długi dziwny sen.
Szybko rozeszły się pogłoski o moim polowaniu. Podróżowałem już trzy dni, nieliczni ludzie, których spotykałem na drodze do miasta, życzyli mi powodzenia. Kiedy przejeżdżałem przez rynek, Keldar wbił sobie kamień w kopyto. Zsiadłem, żeby go wyjąć.
Nagle poczułem, że ktoś mnie obserwuje. Obróciłem się i zauważyłem parę oczu. Błyszczące szmaragdy lśniły w ciemności, w ich głębi błyskały złote płomyki. Patrzyły na mnie oczy lamparta.
Przez chwilę nie ruszaliśmy się, połączeni spojrzeniami, potem zwierzę ryknęło, odwróciło się i uciekło. Mogłem wykonać zadanie w ciągu paru chwil. Od razu ruszyłem śladem wielkiego kota.
Nasycona pierwszym od pewnego czasu dobrym posiłkiem rozciągnęłam się, wbiłam pazury w miękką ziemię. Pełny brzuch mnie rozleniwił. Położyłam ciężką głowę na kolanach Lysande i natychmiast zapadłam w drzemkę. Dłoń dziewczyny głaskała mnie coraz wolniej, w końcu głowa jej opadła na mój bok. Tylko księżyc czuwał nad nami.
Obudziło mnie potrząsanie, które nie ustawało. Podniosłam łapę z wyciągniętymi pazurami, gotowa zaatakować, kiedy nagle zorientowałam się, gdzie jestem, i obudziłam się do reszty. Gwiazdy zbladły, niebo zaczęło się rozjaśniać. Musiałam uciekać.
Lysande uklękła i pocałowała mnie w czoło. Tak się rozstałyśmy, nie wiedząc, czy jeszcze kiedyś się zobaczymy. Zamrugałam, bo w oczach pojawiły mi się łzy. Zastanawiałam się, czy prawdziwe zwierzęta płaczą.
Kiedy biegłam przez miasteczko, pustą o świcie ulicą, usłyszałam w pobliżu stuk kopyt. Dziko rozejrzałam się za jakąś kryjówką, schowałam się pod wozem.
Z ukrycia obserwowałam nieznajomego. Jakiś instynkt ostrzegał mnie, że to właśnie łowca, którego wysłano moim śladem. Jego hełm zawieszony był na siodle. Chciałam mu się przyjrzeć, żeby łatwiej umknąć.
To, co zobaczyłam, w innych okolicznościach na pewno by mi się spodobało. Był przystojny, miał włosy ciemne jak moje, a wyraz jego pięknej twarzy mówił mi, że człowiek ten nie jest niczyim poddanym. Lekkie zmarszczki wokół oczu świadczyły o tym, że jest przyzwyczajony do każdej pogody. Bruzdy w kącikach ust wskazywały na poczucie humoru.
Z najwyższą niechęcią uświadomiłam sobie, że będę musiała zabić tego człowieka albo sama zginąć. Jakbym krzyknęła te słowa, odwrócił się, jego oczy przeszukiwały moją kryjówkę.
Przez chwilę patrzyliśmy na siebie. Potem wielkim skokiem ominęłam myśliwego i konia. Pobiegłam do sanktuarium na wzgórzach, stamtąd przedostałam się na Wielkie Pustkowie.
Wielkie Pustkowie jest miejscem, którego bardzo boją się porządni ludzie z Wyżyny Hallack. Pomarszczona nieurodzajna ziemia zamieszkana jest przez przestępców i stworzenia, które bardziej pasowałyby do koszmarnych snów. Chociaż myśl ta mnie zmroziła, to właśnie tam musiałam się ukryć.
Poza tym wiedziałam, że na Wielkim Pustkowiu znajduje się wiele miejsc Prastarych. Może w którymś z nich uda mi się wrócić do postaci Khemrys.
Moje łapy były poobcierane i pokrwawione od nieprzerwanego biegu. Wspinałam się na wzgórza, potem z nich schodziłam, starając się zgubić myśliwego, podążającego moim śladem. Czasami zdawało się, że mi się to udało, miałam wtedy czas na schwytanie jakiegoś nieuważnego stworzenia i zaspokojenie głodu. Potem padałam wyczerpana, spałam, aż tętent kopyt oznajmiał nadejście prześladowcy.
Wreszcie dotarłam do miejsca, gdzie Kraina Dolin łączyła się z Wielkim Pustkowiem. Jesień minęła, jak również Przełom Lat, ziemię trzymały więc mrozy Śnieżnego Ptaka. Smagały mnie ostre wiatry. Kuleczki lodu dostawały się między opuszki moich łap, musiałam się zatrzymywać i wyciągać je zębami. Parę jardów przed sobą zobaczyłam skałę, za którą mogłam się schować. Pospieszyłam do niej.
Skała dawała mi ochronę przed lodowatym wiatrem. Może burza zatarła moje ślady i wreszcie mu uciekłam.
Byłam wychudzona; kości ostro rysowały się pod skórą. Futro wyblakło, przypominało kolorem wysuszoną ziemię. Ale mięśnie wciąż były sprężyste, stwardniałe nieco od długiego biegu.
Mój umysł pozostał ostry i jasny. Wiele nauczyłam się od zwierzęcia. Walka o utrzymanie we mnie tego, co kiedyś nosiło imię Khemrys, trochę zelżała. Podczas ucieczki wykorzystywałam lamparcie umiejętności, ale taktyka, którą stosowałam, była moja.
Zamyślenie to zakłócił silny zapach jakiegoś gryzonia między skałami, w których się ukryłam. Penetracja kamieni, za którymi chowało się zwierzę, zajęła zaledwie parę chwil. Smaczne mięso wypełniło mój brzuch.
Chwilę później wykopałam sobie legowisko. Ułożyłam się w nim i zasnęłam.
Obudziły mnie promienie słońca odbijające się w śniegu. Surowość terenu została złagodzona pokrywą bieli. Przypominające szkielet palce poskręcanych drzew wskazywały w górę, była to jedyna ponura nuta. Zaczęłam skakać jak kociak. Żaden przyniesiony wiatrem zapach myśliwego nie zepsuł mi zabawy.
Zobaczyłam zająca i schwytałam go, zanim uświadomił sobie moją obecność. Od dwóch dni miałam żywność i schronienie. Wróciłam do legowiska i znów zapadłam w sen.
To niespodziewane szczęście trwało przez cały miesiąc Śnieżnego Ptaka, aż do Miesiąca Ducha Mrozu. Moje boki stały się pełniejsze, a sierść nabrała połysku. Przebiegając przez wzgórza natrafiłam na kolejne miejsce pozostawione przez tych, którzy znali dawne czasy.
To miejsce Prastarych różniło się od budowli w Rhysdale, było w lepszym stanie. Tylko kilka kolumn runęło. Pod jedną z nich znalazłam wgłębienie, doskonałe na kryjówkę. Miało ono podłogę w kształcie pięcioramiennej gwiazdy, dziurę otaczała niska okrągła ściana. Wszystko wykonano z niebieskozielonego kamienia, który kojarzyłam z magią i tajemnicami. Panował tu nastrój spokoju i bezpieczeństwa.
Moje oczekiwanie na księżyc skończyło się cztery dni przed pełnią. Futro na moim grzbiecie stroszyło się z podniecenia. W powietrzu roznosił się zapach ziół, kiedy zbliżyłam się do świątyni — bo byłam pewna, że to świątynia.
Przeszłam po podłodze, zatrzymałam się tam, gdzie łączyły się ramiona Wielkiej Gwiazdy. Promienie księżyca obudziły uśpione kolumny, które teraz zaczęły intensywnie świecić.
Wychowana w opactwie, nie wiedziałam, jak postępować. Święty Puchar i Wieczny Płomień nie były powiązane z Tajemnicami, a nasza biedna biblioteka zawierała bardzo niewiele pozycji traktujących o tym temacie. Zamknęłam oczy i zaczęłam szukać w pamięci tego, co kiedyś czytałam.
Zwój opowieści mojej matki miał z tym coś wspólnego! Gorączkowo próbowałam sobie przypomnieć słowa, którymi zwracano się do tych Mocy. Niestety, zwój był wiele mil stąd, nie mogłam więc do niego sięgnąć, ale prawie słyszałam głos matki, odczytującej części rękopisu.
Słyszałam to! Jej głos śpiewający pieśń i inny, głębszy, powtarzający słowa. Głosy wymawiały wyrazy nie pochodzące z języka Wyżyny Hallack, błagające tych, którzy mogli mi pomóc. Czułam, jak wlewa się we mnie Moc, jakby człowiek napełniał róg do picia. Kimkolwiek byli, chętnie przyszli, by pomóc mi w tym, co zrobić musiałam.
Wyciągnęłam się na całą długość, stanęłam z podniesioną głową. Z mego gardła wydobył się cichy pomruk, prośba do tych, którzy słuchali. W myśli przywołałam obraz siebie, Khemrys. Dobrze! Mój krzyk bez słów nabrał siły.
Poczułam marszczenie ciała i mięśni, zwiastujące Przemianę. Patrzyłam, jak moje pazury kurczą się i robią szersze; moje łapy zmieniły się, palce się wydłużyły; futro odsłoniło opaloną skórę. Znów byłam kobietą!
Przycisnęłam ręce do twarzy i ciała, zanim padłam na kolana, żeby podziękować tej, która to sprawiła. Chociaż całą okolicę pokrywał śnieg, nie drżałam ani nie czułam zimna, mimo że nie byłam ubrana. Jej ręka chroniła mnie i ogrzewała przez cały wieczór.
Nadszedł ranek. Obejrzałam się jeszcze raz, wciąż nie mogąc uwierzyć, że moje poszukiwania się skończyły. Obok mnie leżał stos rzeczy. Okazało się, że to ubranie, jakie noszą myśliwi. Było wykonane ze skóry, a bryczesy, które zastępowały spódnice, dawały mi swobodę ruchów, której na ogół nie mają kobiety. Były też grube buty, wyłożone miękką wełną. Włożyłam je. Czułam zapach róż.
Myśląc o wygodnym ubraniu myśliwskim, przypomniałam sobie tego, który mnie tropił. Zastanawiałam się, czy przerwał poszukiwania. Po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że jako Khemrys jestem bardzo słaba, więc modliłam się, żeby mnie już nie ścigał.
Wokół świątyni Prastarych rosło mnóstwo jagód i ziół. Zimny wiatr nie docierał do miejsca, gdzie zbierałam owoce, które dawno już zebrano w Krainie Dolin. Zerwałam parę ziół Mocy i leczniczych i całe naręcze zboża. To ostatnie cierpliwie roztarłam między dwoma kamieniami, aż uzyskałam szorstką mąkę. Dodałam do niej wody i zrobiłam suchary, które miały mi posłużyć w podróży. Nadziałam je suszonymi jagodami.
Zioła umieściłam w woreczkach zaszytych w tunice, wiedziałam, że mogą mi się przydać. Pomyślałam z wdzięcznością o Damie Rimii, która cierpliwie podawała mi nazwy leczniczych roślin i uczyła, do czego można je zastosować. Bardzo się cieszyłam, że byłam uważną uczennicą.
Kiedy księżyca ubywało, miałam przerażający sen. Śniło mi się, że widzę myśliwego, jakby z wielkiej wysokości. On i jego koń ostrożnie przedzierali się przez błotnistą równinę. Człowiek i szkapa byli wychudzeni, a ich głowy podskakiwały w smagającym wietrze. Kraina ta nie była dla nich tak dobra jak dla mnie.
Uświadomiłam sobie nagle, że wiem, gdzie oni są! Zaledwie parę godzin jazdy od mojej kryjówki! Sen był tak wyrazisty, że obudziłam się zlana zimnym potem.
Sen był niewątpliwie przestrogą. Weszłam w strzeżone przez gwiazdy miejsce i powiedziałam:
— Za schronienie i żywność składam wyrazy mojej wdzięczności. — Nie mogłam zwracać się tak jak do ludzi, ale miałam nadzieję, że strażnicy wyczytali wszystko w moim sercu.
Zatrzymałam się, żeby napić się wody z maleńkiego źródełka za świątynią. Woda była słodka i chłodna. Nie mogłam zabrać ze sobą żadnego napoju, a nie wiedziałam, gdzie i kiedy znajdę następne źródło.
Odeszłam, mając nadzieję, że ludzkie ślady nie rozbudzą podejrzeń w moim prześladowcy. Topniejący śnieg zatarł ślady łap lamparta, których z pewnością szukał. Oby nie opuszczało mnie szczęście!
Wiatr przywiał ostry zapach lamparcicy. Biegła przede mną na wzgórza Rhysdale, deptałem jej po piętach. Od czasu do czasu traciłem jaz oczu w gęstych krzakach nad miastem, ale trop było łatwo odczytać. Zwierzę z początku nie wysilało się, żeby zatrzeć ślady. Potem stało się o wiele ostrożniejsze.
Lamparcica biegła szybko, wiedziona strachem i desperacją. Mnie prowadził wewnętrzny nakaz, który nie pozwalał mi robić niczego innego.
Minęło lato, skończyły się żniwa, liście opadły z drzew, a my biegliśmy, Keldar, lamparcica i ja. Żadne z nas nie miało wiele odpoczynku ani jedzenia aż do Przełomu Lat. Minął miesiąc Harpii. Na początku Roku Orka zauważyłem, że Keldar oszczędza przednią nogę. Nie osiodłałem go jeszcze na całodzienny pościg, więc podszedłem sprawdzić, co mu jest. Ścięgno było naciągnięte, noga puchła na moich oczach. Wyciągnąłem parę ziół i korzonków, żeby zrobić okład. Przez najbliższe dni nie mieliśmy szansy na wyruszenie.
Pastwisko wydawało się nie najgorsze, zbudowałem więc szałas. Nie chciałem oszpecić krajobrazu.
Odwróciłem się do Keldara i zdjąłem zimny już kompres. Noga była chłodniejsza i mniej spuchnięta. Natychmiast położyłem nowy okład.
Nigdy nie pętałem mojego przyjaciela na noc. Dziwiło to niektórych. Większość koni bojowych z Krainy Dolin pęta się albo przywiązuje od razu po spuszczeniu lejców. Ale Keldar był o wiele inteligentniejszy od tamtych koni. Nigdy nie odchodził daleko nocą, skubiąc trawę, co rano był gotów do drogi. Biada tym, którzy próbowali go ukraść lub skrzywdzić! Potrafił sobie z nimi doskonale poradzić.
W okolicy kicało pełno zajęcy. Upolowałem kilka, jednego upiekłem, a pozostałe pociąłem na paski do suszenia. Noc była ciemna, nie świeciły gwiazdy. Mrowienie w karku mówiło mi, że pogorszy się pogoda.
Później zaczął padać śnieg. Najpierw delikatnie, potem pierzaste płatki wirowały w chmurze tak gęstej, że prawie nie widziałem drogi do szałasu, który sam zbudowałem. Siodło i rynsztunek znajdowały się w środku, rzuciłem na nie całe naręcze suchych liści. Miały mi zapewnić lepszą ochronę niż jedyny koc, jaki posiadałem. Okryłem Keldara derką, starając się pomóc mu najlepiej, jak mogłem. Śnieg wciąż padał. Podejrzewałem, że zostaniemy tu uwięzieni na jakiś czas.
Nadszedł ranek, szary i chłodny, nadal padało. Po omacku dotarłem do resztek wczorajszego ogniska, żeby uratować paski zamrożonego teraz mięsa.
Padało cały dzień. Śnieg zniekształcił pejzaż, całkowicie pokrył mój prowizoryczny domek. Po południu odsunąłem połę i wyczołgałem się na zewnątrz, żeby sprawdzić, jak się czuje mój towarzysz.
Keldar znalazł schronienie pod opadającymi gałęziami wielkiego świerku. Obciążone śniegiem gałęzie niemal dotykały ziemi. Koń ucieszył się na mój widok, lekko prychając, kiedy do niego podszedłem.
— Hej, przyjacielu! Chętnie znaleźlibyśmy się w porcie Jurby, co? Mój kopytny towarzysz prychnął w odpowiedzi. Prawie nie było go widać w półmroku, pod gałęziami —jego szaroczarna sierść wyglądała jak leśna ściółka, na którą coś rzuca cienie.
Razem wyszliśmy spod drzewa, on na pastwisko, żeby poszukać jakiejś strawy, ja starałem się znaleźć drewno na ognisko. Spostrzegłem ślady zająca na terenie, gdzie tak powiodło mi się polowanie, zrobiłem więc nowe wnyki i zastawiłem niedaleko nory. Zebrałem łup, sprawdziłem nogę Keldara. Wyglądała znacznie lepiej.
Dnie i noce mijały tak samo przez bez mała dwa tygodnie. Śladu lamparcicy na pewno nie da się znaleźć, żałowałem, że rozpocząłem polowanie. Co się dzieje z tym, który nie wypełni nakazu? Nie chciałem o tym myśleć.
Moje zapasy żywności zmalały, chociaż czasami uzupełniałem je zającami schwytanymi we wnyki. Po sucharach, które dał mi pan Melgwyn, zostało tylko wspomnienie. Zastanawiałem się, czyja i koń dożyjemy chwili, kiedy poprawi się pogoda.
Wreszcie przyszedł oczekiwany dzień: przez chmury zaczęło przeświecać słońce. Potem rozpoczął się powolny proces zamarzania i odwilży, niebezpieczny okres dla podróżnych. Co noc głośny trzask drzew rozprostowujących gałęzie przecinał ciszę jak bat pastucha. Znalezienie śladu było niemożliwe.
Denerwowałem się, gdyż z każdym dniem zmniejszało się prawdopodobieństwo, że znajdę trop. Keldar również rwał się do drogi. Jego noga całkiem wyzdrowiała, jeszcze raz z radością pomyślałem, że to dobrze, iż mam jego, a nie któregoś z o wiele mniej wytrzymałych koni z Krainy Dolin.
Późnym wieczorem, tuż przed wschodem księżyca, usiadłem zamyślony przy ognisku, obserwowałem, jak poskręcane płomienie rysują wzory w ciemności. Przywiodło mi to na myśl twarz mojej matki, nakłaniającej swą wolę do widzenia wydarzeń w miseczce. Myśl ta uderzyła mnie jak miecz. Przecież mogłem widzieć mój łup za pomocą ognia! Dlaczego zapomniałem o najwcześniejszych naukach? Zbyt wiele lat ukrywania różnic między mieszkańcami Krainy Dolin sprawiło, że nie pomyślałem o tym prostym rozwiązaniu. Potrafiłbym również złagodzić wiele niewygód ostatniego miesiąca, gdybym odwołał się do wiedzy nabytej w młodości.
Usiadłem wygodnie i zacząłem po kolei rozluźniać wszystkie mięśnie. Wyczyściłem umysł z wszelkich myśli nie dotyczących tej, której szukam, i spojrzałem w ogień. Patrzyłem coraz głębiej i głębiej w drżące kolory. Płomienie zaczęły ustępować miejsca innej scenie.
Była noc, jak teraz, świecił księżyc w pełni. Czułem, że się nie udaje, dopóki nie zorientowałem się, iż widzę miejsce inne niż to, w którym teraz mieszkam. Była to świątynia... Nie, nie powinienem wymawiać imienia. Świeciła nieziemskim światłem, a w jej środku znajdował się lampart!
Niewyraźnie słyszałem śpiew, słowa i imiona, chociaż nie wypowiadał ich kot. Nie widziałem nikogo innego, ale przytłaczające poczucie Mocy sprawiło, że stanęły mi włoski na karku. Zwierzę stało teraz z odrzuconą głową i wydało z siebie cichą, mruczącą prośbę. W świetle księżyca widziałem, jak rozpoczyna się przekształcenie w ludzką postać.
Teraz byłem dość blisko, żeby jej dotknąć. Lamparci pysk zmienił się w twarz dziewczyny, która właśnie wchodzi w wiek kobiecy. Włosy opadały na biodra jak kaskada, zakrywając prawie całe szczupłe ciało. Trójkątne oblicze z szeroko rozstawionymi oczami odwróciło się w moim kierunku, wyrażało radość z metamorfozy. Dziewczyna była szczupła, wyglądała na zdrową. Burza, która właśnie przeszła, nie naznaczyła jej tak silnie jak mnie.
Odwróciłem oczy od dziewczyny, żeby przyjrzeć się miejscu. Niektóre elementy krajobrazu skłaniały mnie do myślenia, że dziewczyna znajduje się zaledwie o kilka dni drogi od mojego schronienia. Obraz zaczął blednąc, rzuciłem ostatnie spojrzenie na Khemrys (bo nie mógł to być nikt inny), z ramionami wyciągniętymi w górę w geście podziękowania. Potem wszystko zniknęło, z wyjątkiem migotania gasnącego ognia.
Gdy zapadłem w sen, jej twarz wciąż wołała mnie, przykuwała moją uwagę tak bardzo, jak ciążące na mnie zadanie.
O świcie wyruszyliśmy na północ doliny, spiesząc do miejsca, które znałem z wizji.
Zapasy były prawie na wyczerpaniu, zostało tylko parę płatów ususzonego przeze mnie mięsa. Poczułem wielką ulgę, kiedy dotarłem do jednej z kryjówek mieszkańców Wielkiego Pustkowia.
Miejsca te były bardzo niebezpieczne dla niewtajemniczonych, bo wszelkie dobra są tu nieliczne i bardzo cenne, zatem właściciele często zastawiają pułapki na ewentualnych złodziei. Ale ja, mimo całej mojej desperacji, miałem świadomość ryzyka.
Przede mną znajdowała się skała, która ukrywała drewnianą kratę, prawie niewidoczną pod brudem i kamieniami. Pod spodem znajdowała się głęboka studnia. Jej ściany pokrywały rzędy ostrych szpikulców, pomalowanych zieloną substancją, która, jak sądziłem, była śmiertelną trucizną.
Kiedy poradziłem sobie z pułapką, z łatwością wziąłem to, czego potrzebowałem: trochę mięsa, suszone owoce i ziarno, które można było zasadzić i wyhodować rośliny. Zabezpieczyłem studnię tak, jak ją zastałem. Nie chciałem okradać nawet opryszka, zostawiłem więc większą część zapasów gospodarzowi.
Przez prawie tydzień szedłem śladem, który zobaczyłem w płomieniach. Keldar i ja poruszaliśmy się ostrożnie, bo ziemia nadal była mokra, prawie niemożliwa do przebycia. Na szczęście wciąż towarzyszyła nam ładna pogoda; miałem nadzieję, że wreszcie złapię lamparcicę.
Kiedy jednak dotarłem do Gwiezdnej Świątyni, dziewczyny nie było, o jej pobycie świadczyły jedynie połamane trawy i parę niewyraźnych odcisków stóp. Szczerze mówiąc nie spodziewałem się, że zakończę polowanie zbyt łatwo, w pewnym sensie czułem się dumny, że mój łup jest tak zręczny.
Rozbiliśmy tam obozowisko na noc, bo w pobliżu biło słodkie źródełko i było wiele dobrej trawy dla konia. Wszedłem po niskich stopniach na postument w kształcie gwiazdy, żeby bez słów zwrócić się do tych, którzy kiedyś tu mieszkali, i prosić ich o pomoc w ukończeniu polowania. Miałem coraz większe poczucie, że postępuję słusznie, odnosiłem wrażenie, iż jakiś wzór jest prawie ukończony. Byłem przekonany, że tylko wykonanie zadania mogło mnie uwolnić.
Zatrzymałem się, żeby napełnić bukłak czystą wodą. Zauważyłem ciemny odblask wśród traw wokół źródełka. Ukląkłem, żeby się lepiej przyjrzeć i znalazłem parę brązowych włosów zaplątanych w źdźbłach. Delikatnieje wyciągnąłem i schowałem do torebki przy pasku. Może okażą się szczęśliwym talizmanem.
Ślady prowadzące z miejsca Mocy pokazywały, że dziewczyna, bo poruszała się teraz w takiej postaci, skierowała się na zachód, w stronę serca Wielkiego Pustkowia. Mądrzej byłoby podróżować po tej niebezpiecznej kramie w postaci lamparta.
Mieszkali tu nie tylko ludzie wyjęci spod prawa. Stworzenia Cienia i istoty z dawnych złych czasów, rezydowały tu również. Śmierć, którą mogły zadać, nie była czystą śmiercią od strzał myśliwego, ale czymś o wiele potworniejszym. Poza tym ciało nie zawsze umierało do końca. Miałem nadzieję, że dziewczyna nie natknie się na żadne z takich stworzeń, zanim jej nie dogonię.
Z każdym krokiem do butów wlewało mi się gęste błoto. Czasami traciłam oparcie i przewracałam się. Szybko zaczęłam wyglądać jak Mchowa Niewiasta z legend. Dlaczego nie? — pomyślałam. Czyż Odmieńcy nie byli legendami?
Teraz tęskniłam za postacią lamparta, mogłabym przeskoczyć przez bagno. Ale obawiałam się Przemiany, bo mogłabym znów zostać uwięziona w ciele zwierzęcia.
Z uczuciem wdzięczności weszłam do płytkiej sadzawki otoczonej powykrzywianymi drzewami. Woda skłoniła mnie do rozbicia tu obozu. Nieważne, że było zimno. Musiałam się umyć i uprać ubrania.
Z gałązek krzaków rozpaliłam ognisko. Dotąd nie zauważyłam żadnych śladów mieszkańców tego ponurego kraju. Tylko ruiny dawały milczące świadectwo temu, że kiedyś tym regionem władali ludzie.
Wykorzystując ciepłe popołudniowe słońce, rozebrałam się i weszłam do chłodnej wody. Przemyłam nasączoną oliwą powierzchnię skórzanego stroju. Rozciągnęłam go na skale, żeby wysechł, i przystąpiłam do mycia ciała.
Kiedy wyszłam z wody, z radością pomyślałam, że mogę zmienić postać. Zaczynał wiać wiatr, gdy przybrałam kształt lamparta. Moje ubrania jeszcze nie wyschły, czułam się lepiej w skórze zwierzęcia.
O wschodzie słońca znów zmieniłam się w Khemrys, zrobiłam rzeczy, do których niezbędne były ręce. Rozpaliłam ognisko, ubrałam się i rozgrzałam jeden z sucharów na kamieniu, żeby bardziej nadawał się do jedzenia. Usiadłam i zaczęłam kruszyć szorstkie, twarde suchary. Pomyślałam tęsknie o dniu pieczenia w Rhystead, o maleńkich ciasteczkach z jajek i ziarna, o zapachu świeżego chleba z wielkiego pieca, o cieknącej z ust ślince.
Pogrążyłam się w rozmyślaniu o smakołykach, więc nie zauważyłam trzech krzepkich figur przesuwających się bezszelestnie wśród drzew. Zbliżały się coraz bardziej, kiedy skończyłam ostatniego suchara, wstałam i wytarłam ręce o tył spodni. Mimo że schły cały dzień, wciąż były wilgotne, nieprzyjemne dla skóry.
Głośny trzask nadepniętej gałązki zdradził opryszków. Nie było czasu na ucieczkę, doskoczyli do mnie i zaczęli przeszukiwać moją torebkę i ubranie. Rzucili na ziemię moje cenne zioła, jeden z nich zgniótł je obcasem.
Najwyższy przemówił:
— Miło z twojej strony, dziewczyno, że rozpaliłaś dla nas ogień.
Tak było łatwiej cię znaleźć. Takie jak ty nie przychodzą tu przebrane za mężczyzn. Żadna dama nie przyjeżdża na Wielkie Pustkowie bez ważnego powodu.
Patrzyłam na niego z nienawiścią. Drugi trzymał moje ramiona, wyginając je nienaturalnie. Nie miałam odwagi się szarpać, bo najlżejszy ruch powodował straszliwy ból. Mężczyzna cieszył się z każdego krzyku, więc ścisnął mnie nieco mocniej. Zagryzłam wargę.
Kiedy trzeci zaczął w obraźliwy sposób dotykać mojego ciała, zesztywniałam, próbując wymyślić jakiś sposób ucieczki.
Pierwszy z nich rozerwał moją kurtkę i skomentował, że mam małe piersi. Kiedy on i drugi masywny bandyta zerwali ze mnie tunikę, zaczęłam się skupiać, pragnąc najszybszej Przemiany, jakiej kiedykolwiek dokonałam.
Ubranie pod szorstkimi dłońmi zmieniło się w śliskie, błyszczące futro kota, ręce w bolesnym uścisku przeistoczyły się w zaopatrzone w długie pazury łapy postrachu wzgórz. Moje gibkie ciało wyrwało się z uścisku. Teraz ścigana stała się myśliwym.
Moi niedoszli prześladowcy zbledli. Wysoki, niezgrabny mężczyzna dobył miecza. Cofnęłam się warcząc, uszy przylegały mi płasko do głowy. To, że trzeci wciąż trzymał mnie za kark, okazało się bardzo przykre dla niego. Odwróciłam się, dziękując w myśli za to, że mam na karku luźną skórę. Cztery głębokie ślady na twarzy i szyi zeszły aż na bladąpierś. Krzyknął, złapał się za krwawiące rany, tym samym mnie wypuścił.
— Ty mordercza bestio! Giń! — wrzasnął mężczyzna z mieczem.
Uchyliłam się, obaliłam na ziemię tłuściocha, który ułożył dłonie w znak odpędzający potwory. Skoczyłam na człowieka z mieczem, potem odwróciłam się i pobiegłam, zostawiając za sobą lasek, który z początku wydawał mi się taki przyjemny.
Pędziłam, aż padłam z wyczerpania. Jak mogłam być tak głupia i rozpalić ogień? Szczęście, że nie przydarzyło mi się nic gorszego. Muszę się dokładnie zastanawiać nad tym, co robię, bo wszyscy ludzie są moimi wrogami.
Kiedy leżałam dysząc, usłyszałam odległy tętent kopyt. Podniosłam głowę, zmrużyłam oczy i dostrzegłam w pewnej odległości zarys jeźdźca. Sylwetka wydawała mi się znajoma, z wiatrem przyleciało potwierdzenie. Myśliwy wrócił. Podskoczyłam na nogi, rzuciłam się do przodu, nie zwracając uwagi na ból wszystkich stawów i mięśni.
Dziewczyna była mądra. Chociaż bardzo się spieszyła, starannie zatarła ślady. Za każdym razem, kiedy trop się urywał, cierpliwie go szukałem, znajdowałem wreszcie przekrzywioną gałązkę, zdeptany liść, trochu popiołu z ogniska. Byłem pewien, że ślady te zostawiła lamparcica.
Mimo pracochłonnych poszukiwań byliśmy w stanie przebyć drogę dwa razy dłuższą niż dziewczyna piechotą. Niedługo, jeśli szczęście mi dopisze, będę ją miał w zasięgu wzroku.
Pod wieczór natknąłem się na sztywniejące ciało mężczyzny. Padlinożercy nie zaczęli jeszcze swej pracy, zobaczyłem więc, że zabił go lampart. Twarz i pierś mężczyzny były rozorane do kości zakrzywionymi pazurami, jeden z nich najwyraźniej przerwał wielką żyłę na gardle. Pozostawione na miejscu ślady świadczyły o tym, że dwaj pozostali ludzie pośpiesznie opuścili ten teren.
Widziałem też ślady lamparta, wsiadłem więc na konia i nakazałem Keldarowi iść po nich. Byliśmy chyba blisko. Ponieważ miałem pewność, że martwy mężczyzna i jego towarzysze zasłużyli na los, jaki ich spotkał, przestałem o nich myśleć.
Jechałem przy świetle gwiazd. Było to z mojej strony lekkomyślne, nie znałem przecież terenu, ale miałem szczęście, że pozwoliłem prowadzić Keldarowi. Przed świtem zobaczyłem, że ślady są nierówne, jakby ich właścicielka zataczała się z wyczerpania. Nie mogła być daleko.
Zwolniłem, bo nie chciałem się zdradzić za wcześnie. Wschodzące słońce oświetliło małą wystającą skałę w niewielkiej odległości. To tam prowadził mnie wewnętrzny nakaz. Ziemia, po której jechałem, była mi znajoma. Wielokrotnie przejeżdżałem tędy podczas polowań z ojcem i braćmi. Byliśmy zaledwie parę mil od domu mego dzieciństwa, narastająca chęć odwiedzenia rodziny walczyła z potrzebą schwytania łupu.
Beżowy błysk ze skały uświadomił mi, że moja obecność została zauważona. Lamparcica uciekała nierówno, jakby jej nogi nie mogły już utrzymać ciała. Kierowała się do głębokiej jamy, zamierzała się ukryć i może przy okazji mnie zgubić.
Ale tym razem szczęście ją zawiodło. Wiedziałem, że ściany groty są prawie pionowe, a wejście było jednocześnie jedynym wyjściem. Tym razem Khemrys nie ucieknie.
Potykając się, wybiegłam zza skały, zobaczyłam głęboką szczelinę w głazie przede mną. Wiedziałam, że z łatwością się tam wcisnę, a wolałam się ukryć przed przenikliwym spojrzeniem prześladowcy. Poza tym nie dosięgnie mnie tu miecz ani strzałki, bo do groty nie dociera światło słoneczne. Z pewnością jest jakieś inne wyjście, dlaczego miałoby nie być? Próbowałam się skupić, ale mój umysł był zamglony ze zmęczenia, wiedziałam, że w końcu o wszystkim zadecyduje przeznaczenie.
Wcisnęłam się przez wejście i poszłam do końca groty. Skalne ściany były gładkie jak wypolerowane rogowe puchary. Żałowałam, że urodziłam się z przekleństwem odmieńca, bo bardzo mnie to dręczyło. Chociaż brakowałoby mi zmysłów kota, z radością pozbyłabym się wszystkiego, byleby tylko nie być skazaną na życie w obliczu ciągłych prześladowań.
Nie znalazłam wyjścia innego niż to, którym weszłam, a po brzęku uprzęży i kolczugi zorientowałam się, że mnie odkryto. Znalazłam siew pułapce. Miałam całkowitą pewność, że nastąpi ostateczna konfrontacja, której się tak bałam. Byłam bez szans, chyba że zdołałabym zabić tego człowieka. Bałam się jednak, że to ja zginę.
Półmrok stał się ciemnością, bo ciało mężczyzny zasłoniło słabe światło, które tu docierało. Cofnęłam się do ściany, byłam gotowa się od niej odbić i skoczyć, ale zobaczyłam coś, co mnie zatrzymało. Zarys silnej ręki z pistoletem strzałkowym wycelowanym prosto we mnie!
Zamarłam, zacisnęłam oczy, pewna szybkiej śmierci. Brzęk metalu upadającego na kamienie sprawił, że je otworzyłam. Mężczyzna rzucił broń! Podszedł bliżej, nawet w mroku widziałam, że się uśmiecha. Czy zamierzał mnie zabić gołymi rękami?
Zdziwiona patrzyłam, jak ręce mężczyzny rozpościerają się, jakby chciał mi pokazać, że nie chce mnie skrzywdzić. Panowała cisza, kiedy tak staliśmy, patrząc na siebie. Potem uśmiechnął się szerzej, a jego sylwetka straciła znany mi kontur jak topiąca się świeca. Ciało skuliło się, stało się szczupłe i długie, dymnoszare futro kiełkowało jak wiosenna trawa. Zafascynowana patrzyłam, jak formuje i wydłuża się ogon, jak nos i podbródek wyciągają się w koci pysk. Nigdy nie widziałam Przemiany z boku. Jak wdzięcznie się wszystko zmieniało!
Potem potrząsnęłam głową, jakbym chciała wyrzucić z niej myśli. Co mogłam sądzić o takiej sytuacji! Nie był to myśliwy pragnący mnie zabić, ale ktoś z rasy mojego ojca i mojej własnej! Nie będę już samotna.
Zbliżył się do mnie ostrożnie, jakby nie był pewien, jak go przyjmę. Był ode mnie większy i chyba nawet ładniejszy, od cętkowanej głowy aż do końca ogona. Staliśmy tak nos w nos, aż odrzuciłam wszelkie konwenanse i zaczęłam mruczeć i tarzać się. Bawiliśmy się tak, aż się zmęczyliśmy, wreszcie wydostaliśmy się przez wąskie wejście i położyliśmy na nagrzanej słońcem trawie u stóp wielkiego konia. Nie zauważył chyba nic niezwykłego w naszym wyglądzie; dziwiło mnie to, bo wszystkie konie zawsze się mnie bały.
Śnieżny kot chyba czytał w moich najgłębszych myślach, bo znów stał się człowiekiem.
— Keldar pochodzi z rasy, którą wyhodowali nasi krewni, konie te nie boją się nas. Jestem Harlyn, z Szarych Wież; sprawiłaś mi radosne polowanie, piękna pani.
Mówił głębokim barytonem, który przypominał nieco mruczenie wielkiego kota. Nagle się zawstydziłam, wróciłam do postaci Khemrys i nie mogłam spojrzeć mu w oczy. Widząc moje zakłopotanie, czule mnie przytulił. Wreszcie znalazłam bezpieczne schronienie.
Odkąd pamiętam, opowieści o istotach zmieniających postać należały do moich ulubionych. Kiedy przeczytałam “Rok Jednorożca”, byłam zachwycona, chociaż rozczarował mnie fakt, że pośród istot zmiennokształtnych nie było kobiet.
Po wielu rozmowach z Andre doszłam do wniosku, ze mogły być takie kobiety, choć bezpośrednio nie spokrewnione. Odrzuciłam wiele pomysłów, aż wreszcie wiersz autorki wielu książek z tej kolekcji zagrał ostatnią nutę w mym wewnętrznym chórze. Chciałabym podziękować właśnie jej, wielu przyjaciołom, którzy mnie nękali/zachęcali (sami wiecie, kim jesteście), ale przede wszystkim Andre, która łaskawie pozwoliła mi bawić się w jej cudownym świecie.
LISA WOODWORTH
Maleńki kramik sprzedawcy mieczy był schowany za rzędem straganów druciarzy i złotników; Auridan omal go nie minął, ale gdy zauważył, zatrzymał się. Potem z uśmiechem zaczął się przepychać w jego stronę. Potrzebował miecza, a połową zabawy na jarmarkach było wyszukiwanie ciekawych rzeczy w mniej szych kramach.
Właściciel budki, starszy człowiek w ciemnoniebieskiej szacie, spojrzał w górę, kiedy Auridan przeszedł pod zasłoną. Auridan spodziewał się zwykłego kupieckiego zachwalania, ale mężczyzna patrzył na niego w milczeniu, nie mrugnąwszy nawet okiem. Auridan w myśli wzruszył ramionami i pochylił się nad ladą. Zdziwił go nieporządek: noże, sztylety i miecze wszystkich długości leżały porozrzucane jak w dziecinnej zabawie w bierki. Niektóre ostrza miały pochwy, inne nie; niektóre wypolerowano i naostrzono, inne pokryła patyna czasu. Auridan pobieżnie przejrzał broń i uznał, że nie ma tam nic, co byłoby warte zastanowienia. Znów wzruszył ramionami i odwrócił się, żeby iść dalej. Nagle zobaczył kolorowe mignięcie.
Zatrzymał się. Niebieski kamień mrugał do niego przez szczelinę w stosie broni. Auridan zdjął dwa miecze i cztery sztylety, pod którymi odkrył stary krótki miecz bez pochwy. Niebieski kamień był jednym z dwóch osadzonych w rękojeści, w rzeźbieniach tak zabrudzonych, że nie zdołał stwierdzić, co przedstawiały. Klinga sczerniała ze starości, była grubsza i szersza niż miecze, do których Auridan przywykł. Jednak prawie wbrew sobie podniósł miecz, żeby sprawdzić ciężar. Rękojeść pasowała do dłoni, jakby została wykonana na miarę, ostrze było doskonale wyważone.
— Ten miecz nie jest na sprzedaż — powiedział chrapliwy głos.
Auridan drgnął i spojrzał nad ladą na nieruchome oczy kupca.
— Jeśli został już zamówiony, nie powinieneś go wystawiać z resztą broni — powiedział lekko poirytowany. Poruszył ostrzem, przyjrzał mu się z żalem. Miecz wymagał wiele pracy — należało go wyczyścić i naostrzyć, ale coś w nim przemawiało do Auridana...
Otrząsnął się i podał oręż sprzedawcy.
Starzec nie ruszył się, żeby wziąć miecz.
— Nie powiedziałem, że został już zamówiony — rzekł.
— Nie, chyba nie — odpowiedział Auridan z uśmiechem. — Ale co innego miałbym pomyśleć, jeśli odmawiasz sprzedania go?
— Myśl, co chcesz — oświadczył mężczyzna. — Tylko nie to, żeby go kupić.
— Jak sobie życzysz — odparł Auridan. Znów wyciągnął miecz.
Starzec obserwował go swym nieruchomym spojrzeniem.
— Bardzo dobrze. — Auridan delikatnie położył miecz na szczycie stosu broni przed mężczyzną. Jego palce niechętnie puściły rękojeść; kiedy wyszedł zza lady, ze zdziwieniem stwierdził, że oddycha szybciej. — Miłego dnia, niech ci szczęście sprzyja—powiedział i odwrócił się do wyjścia.
— Czekaj.
Auridan spojrzał w tył, jedną rękę trzymał już na zasłonie.
— O co chodzi?
— Miecz nie jest na sprzedaż. Jest darem. Dziś daję go tobie. Weź.
Auridan osłupiał. Czy staruszek zwariował? Nawet stary, zniszczony miecz miał swoją cenę; ta broń została starannie wykonana. Sprzedawca mieczy wyglądał na kogoś, komu przydałaby się każda, nawet najdrobniejsza moneta.
— Dlaczego dajesz mi ten miecz?
— To moja sprawa — odparł starzec. — Jest twój. Weź go.
Auridan słyszał zdecydowanie w głosie kupca, oczy mężczyzny były czyste i mądre. Nie wyglądały jak oczy szaleńca. Auridan sięgnął po rękojeść, potem się zawahał. Jakikolwiek był powód tej dziwnej oferty, nie można wykorzystywać starego człowieka. Sięgnął ręką do sakiewki i wyciągnął wszystkie monety. Podał je kramarzowi.
— Proszę. To za mało za taką broń, ale...
— Ten miecz to dar! — warknął starzec. — Nie powiedziałem ci?
— Wezmę go za pieniądze albo wcale — powiedział Auridan. Przez głowę przemknęła mu myśl, że zwariował jak stary kramarz. Zmuszać kupca na jarmarku do przyjęcia zapłaty? Czy kto słyszał o tak bezsensownej transakcji?
Starzec prychnął.
— Bierz miecz i idź.
Auridan wzruszył ramionami. Rzucił monety na ladę; z cichym brzękiem wpadały między sztylety i miecze. Dopiero wtedy chwycił rękojeść starego miecza.
— Dzięki za twą uprzejmość, — powiedział Auridan i podniósł miecz.
Miał wrażenie, że przez oczy starca przemknął cień niepokoju. Potem mężczyzna powiedział:
— Jesteś żołnierzem o czystej tarczy. Czasami proszą mnie, bym polecił najemnika tym, którzy go potrzebują. Jeśli ktoś zapyta, gdzie mam go wysłać?
Auridan zamrugał ze zdziwienia, ale grzecznie odpowiedział, że najprawdopodobniej po zachodzie słońca będzie można go znaleźć w namiocie najemników. Podziękował kramarzowi i wyszedł, zastanawiając się, po co tyle zachodu. Wątpił, żeby ktokolwiek szukał najemnego żołnierza tak okrężną metodą. Miał jednak wrażenie, że pytanie zostało dobrze przemyślane. Wreszcie przestał się kłopotać tą sprawą i zaczął szukać kramu z wyrobami skórzanymi, żeby kupić pochwę do miecza.
Przez następnych parę godzin Auridan przechadzał się między kramami i namiotami, ciesząc się ciepłem słońca i obserwując radosny, hałaśliwy tłum. Doroczne jarmarki w Fyndale zaczęły się odbywać wkrótce po długiej wojnie z Psami Alizonu, i co roku stawały się większe. Podczas pierwszego jarmarku nad kramami powiewało dziesięć chorągwi kupców; teraz, cztery lata później, było ich trzydzieści lub więcej, namioty, wozy i stoły uboższych kupców rozciągały się w nie uporządkowanym półkolu przy szarej, kamiennej kolumnie, gdzie uczestnicy jarmarku przysięgali, że nie będą wszczynać żadnych niepokojów.
Auridan dobrze pamiętał pierwszy jarmark. W przeciwieństwie do wielu towarzyszy z wojny przeciwko Alizonowi, był niezmordowany i nie miał zamiaru nigdzie się osiedlać. Szczęśliwym trafem poznał pana z południa. Auridan zaciągnął się do niego na służbę, spędzili parę łat walcząc w południowej części Wyżyny Hallack. W końcu pan ze swymi ludźmi zwyciężył, ale stracił majątek w czasie walk, a Auridan nie miał zamiaru czekać, aż odbuduje swą fortunę. Przyjął więc błogosławieństwo i parę monet, które jego panu zostały, po czym wrócił do Fyndale w poszukiwaniu nowych przygód.
Obserwując tłum, przez który się przeciskał, po raz pierwszy zwątpił w decyzję, którą podjął z tak niefrasobliwą ufnością. Większość uczestników jarmarku wyglądała na majętnych i zadowolonych — może to dobry znak dla kupców, ale niezbyt obiecujący dla najemnika, szukającego kogoś, kto potrzebowałby żołnierza.
Cóż, najwyżej najmę się u jakiegoś kupca wracającego do domu z jarmarku, pomyślał filozoficznie Auridan. Poczuł się trochę weselej, udał się więc do głównego namiotu, żeby kupić kielich wina i zastanowić się, co dalej.
Po dwóch kielichach wciąż nie wiedział, co robić. Właśnie zaczynał trzeci, kiedy jakiś delikatny melodyjny głos powiedział:
— Niech ci szczęście sprzyja, podróżniku. Czy ty jesteś żołnierzem o czystej tarczy, o którym mówił mi sprzedawca mieczy?
Auridan spojrzał, ale nie zdołał wykrztusić odpowiedzi. Kobieta, która za nim stała, była pięknością, jaką opisywali minstrele. Jej grube warkocze koloru masła zwijały się w wielki węzeł nad klasyczną owalną twarzą. Skórę miała jasną i gładką, oczy przypominały kolorem orzechy laskowe. Była wysoka i szczupła; ubiór — płaszcz i suknię z cienkiej wełny, bogato ozdobione haftami. Nie mogła liczyć więcej niż dwadzieścia lat, ale z jej postawy biło zdecydowanie osoby o wiele starszej.
Musi być córką jednego z panów Krainy Dolin, pomyślał oszołomiony Auridan; potem jego umysł zaczął pracować. Wstał i wyciągnął dłoń w geście powitania.
— Niech i tobie szczęście sprzyja, pani. Jestem Auridan; czym mogę ci służyć?
Usta kobiety lekko się ściągnęły; potem westchnęła i pokazała Auridanowi, że może spocząć. Usiadła obok niego i rzekła:
— Chciałabym nająć kogoś, kto poprowadzi mnie i będzie strzegł podczas podróży. Powiedziano mi, że jesteś człowiekiem honoru i nadajesz się do moich celów.
— Wykonywałem już taką pracę — przyznał Auridan. — Dokąd się wybierasz, pani, i z jak dużym oddziałem?
Kobieta zagryzła wargę i spuściła wzrok; nagle wydała się o wiele młodsza, ledwie wyrosła z dzieciństwa. Potem uniosła podbródek i powiedziała wyzywająco:
— Zamierzam udać się na północ, do Opactwa Norstead. Oddział będzie się składał tylko z nas dwojga. Nie zabiorę nikogo innego. Potem dodała ceremonialnie: — Dlatego zależy mi na wynajęciu człowieka honoru.
Auridan przełknął śmiech, ale potrząsnął głową.
— Obawiam się, że tego nie przemyślałaś, pani — powiedział łagodnie, chociaż zastanawiał się, dlaczego taka dziewczyna chciała by zamknąć się w opactwie. — Pozostałości ostatniej wojny wciąż dają się we znaki; podróżowanie jest niebezpieczne. Nie wierzę, że twoi krewni pozwoliliby...
— Ostatnia z moich krewnych mieszka w Opactwie Norstead przerwała dziewczyna.
— Zatem lepiej zostać w Fyndale jeszcze przez tydzień, do końca jarmarku, i przyłączyć się do karawany kupieckiej. Jestem pewien, że co najmniej jedna lub dwie kierować się będą w stronę Norsdale.
— Nie chcę czekać tak długo — odparła. — Zresztą nie zamierzam podróżować ślimaczym krokiem, zatrzymując siew każdym miasteczku i w każdej wiosce, w nadziei, że jeszcze coś się sprzeda.
— Widzę, że podróżowałaś już z kupcami — powiedział Auridan.
— Dwoje podróżnych może mieć większe szansę niż duża grupa nalegała. — Dwie osoby mogą się schować albo umknąć w ciemność, czego nie dokona gromada.
— Pojedynczy strażnik może równie łatwo paść ofiarą dwóch czy trzech bandytów, którzy z pewnością nie zaatakowaliby większej liczby osób — stwierdził Auridan. — A z kobietą taką jak ty...
— Nie jestem bezbronna — przerwała gniewnie. — Umiem się posługiwać mieczem, chociaż wolę łuk.
Auridan uniósł brew. Dziewczyna zobaczyła to, jej oczy zabłysły. — Myślisz, że skoro jestem piękna, nie marzę o niczym oprócz jedwabi i klejnotów, a moje ręce nadają się tylko do haftowania powiedziała z pogardą. — Głupiec! Mam dość mężczyzn, którzy widzą tylko moją twarz!
Zanim Auridan zdążył odpowiedzieć, wśród otaczającej ich wrzawy zabrzmiał męski głos.
— Cyndal! Tu jesteś!
Dziewczyna zesztywmała, Auridan rozejrzał się za źródłem krzyku.
Szybko znalazł wołającego — był to wysoki, ciemnowłosy mężczyzna w wieku około trzydziestu lat, ubrany w tunikę z cienkiej karmazynowej wełny. Szybko przepychał się przez tłum, nie spuszczając z oka stojącej za Auridanem dziewczyny.
— Hervan — mruknęła panna, wypowiadając to imię jak przekleństwo. — Odważyłby się...
Ciemnowłosy doszedł do stołu. Zignorował Auridana, powiedział karzącym tonem:
— Droga Cyndal! Co robisz w tym miejscu i w takim towarzystwie? Moja pani bardzo się zdenerwowała, kiedy zobaczyła, że cię nie ma!
— Nie wierzę ci, Hervanie — odpowiedziała dziewczyna, nieporuszona. — Chathalla wiedziała, że wychodzę, nie ma mnie zaledwie od godziny. Nie denerwowałaby się takim drobiazgiem.
— Chathalla jest ostatnio szczególnie drażliwa — oznajmił tonem obrony mężczyzna.
— Chwali ci się, że tak dbasz o żonę — odparła sucho Cyndal.
— Chciałbym, abyś i ty o nią dbała. Co pomyśli, kiedy się dowie, gdzie cię znalazłem... — Pogardliwie rozejrzał się po namiocie, jego wzrok spoczął wreszcie na Auridanie.
Nie mów jej — zasugerowała Cyndal.
— Nie bądź śmieszna, Cyndal. Nie powinnaś sama chodzić po jarmarku; doskonale to wiesz. Chodź, wrócimy do namiotu.
— Nie skończyłam rozmowy z Auridanem — oświadczyła Cyndal.
— Bądź rozsądna.
Hervan zachowywała się protekcjonalnie, Auridan poczuł falę pogardy dla młodego pana z Krainy Dolin. Postanowił się wtrącić.
— Ależ jest — powiedział grzecznie. — To znaczy rozsądna.
Hervan patrzył na niego ze zdziwieniem, Auridan zaś wskazał kielich wina, które pił. Na szczęście był w trzech czwartych wypełniony napojem i stał między Cyndal a nim, więc trudno było stwierdzić, do kogo z nich należy.
— Pani nie skończyła jeszcze wina. Z pewnością nie sądzisz, że zostawienie go byłoby rozsądne?
— Istotnie. — Hervan przenosił wzrok z Auridana na Cyndal, miał wyraźnie pytającą minę. Cyndal ściągnęła usta, ale przedstawiła Auridana tak wdzięcznie, jakby znajdowali się na dworze jednego z wielkich panów Krainy Dolin, a nie w namiocie na jarmarku. Auridan zauważył, że nie powiedziała, o czym rozmawiali.
Mina Hervana złagodniała, zanim Cyndal doszła do połowy swych wyjaśnień.
— Najemnik? Jakie szczęście! Potrzebuję właśnie dowódcy; przyjdź do mnie jutro, omówimy sprawę.
— Dziękuję, panie — powiedział Auridan, zmuszając się do uśmiechu. — Może jutro wieczorem? Nie chciałbym przeszkadzać w interesach.
— Będę na ciebie czekał — obiecał Hervan. — A teraz, Cyndal...
— Ale pani Cyndal wciąż nie skończyła wina — wtrącił łagodnie Auridan. — Z pewnością może tu zostać jeszcze chwilę. Z przyjemnością odprowadzę ją do domu, jeśli chcesz iść uspokoić panią małżonkę.
Hervan wyraźnie się wahał, ale nie mógł odmówić, nie sprawiając wrażenia, że nie ufa Auridanowi. Ośmieszyłby się, przecież właśnie zaproponował, że przyjmie Auridana na służbę. Hervan miło się skłonił, nieszczerze podziękował Auridanowi i wreszcie poszedł.
Auridan odwrócił się do Cyndal. Jej mina wyrażała rezygnację i pogardę, był ciekaw, czy dziewczyna myśli, że uwierzył w grę Hervana.
— Sądzę, że teraz doskonale rozumiem, dlaczego chcesz się udać do Norstead — powiedział Auridan, zanim zdążyła coś rzec. — Ale mówiłaś, że masz krewnych tylko w opactwie. Tymczasem pan Hervan nie zachowuje się jak obcy.
Cyndal otworzyła szerzej oczy, potem nagle się uśmiechnęła. Auridan przełknął ciężko. Dziewczyna wydawała mu się śliczna już przedtem, ale wyraz ulgi i wdzięczności dziesięciokrotnie zwiększył jej urodę.
— Hervan jest przybranym synem mojego wuja — powiedziała Cyndal, a Auridan w myśli postanowił wziąć się w garść. Przecież zapytał. — Kiedy wuj zorientował się, że nie może mieć własnych dzieci, uczynił Hervana swoim spadkobiercą. Hervan jest panem Doliny Syle od śmierci wuja, czyli od dwóch lat.
— Dwa lata dochodziłaś do wniosku, że wolisz zamknąć się w klasztorze, niż mieszkać w jego domu? — zapytał sceptycznie Auridan.
Zaśmiała się, ale jej mina szybko spoważniała.
— Nie, zachowuje się tak dopiero od paru miesięcy, odkąd wie, że po zimie Chathalla urodzi mu dziedzica. W drodze do Fyndale uznałam, że wszystkim nam będzie łatwiej, jeśli na jakiś czas się oddalę. Siostra mej matki w Opactwie Norstead jest moją jedyną krewną, więc rozsądnie będzie udać się właśnie do niej.
Auridan zesztywniał, myśli kłębiły mu się w głowie. Jeśli spodziewane narodziny dziedzica skłoniły Hervana do prześladowania kuzynki, jego czyny mogły być powodowane czymś poważniejszym niż zwykłe niezadowolenie z obecności Cyndal. Zresztą, niezależnie od przyczyny, sytuacja z pewnością nie będzie wygodna dla najemnika. Otworzył usta w zamiarze powiedzenia tego Cyndal, ale uświadomił sobie, że mówi:
— Czy powiedziałaś panu Hervanowi o swoim planie?
— Jeszcze nie — przyznała Cyndal. — Myślałam, że łatwiej go przekonam, jeśli przedtem uzgodnię to z Chathalla.
— Rozumiem. — Auridan nigdy nie był tak zakłopotany. — Zgodziła się, żebyś wyruszyła w podróż w towarzystwie jednego zbrojnego?
— O tym nie mówiłam — rzekła Cyndal. — Zmartwiłaby się. Powiem tylko jej i Hervanowi, że zgodziłeś się być moim przewodnikiem i dowódcą ludzi, którzy ze mną pojadą. Nie wpadnie im do głowy, żeby zapytać, ilu ich będzie.
— Po co tyle zabiegów? Dlaczego po prostu nie weźmiesz ze sobą pięciu czy sześciu ludzi?
— Hervan mi ich nie da, a nie stać mnie na wynajęcie aż tylu warknęła Cyndal. — Zresztą jeśli nie zamierzasz mi pomóc, nie wiem, dlaczego miałabym odpowiadać na dalsze pytania.
— W takim razie odprowadzę cię do kuzyna — powiedział Auridan, wstając. — Radzę ci jednak, żebyś wyjaśniła wszystko panu Hervanowi, zanim zwrócisz się z tą sprawą do mnie albo do kogo innego.
— Nie musisz się tym martwić, skoro nie chcesz zawieźć mnie do Norstead — powiedziała zimno Cyndal i wstała, by pójść za nim.
Auridan zrobił groźną minę.
— Na Dziewięć Słów Minai, pani, czyż nie rozumiesz, na jakie kłopoty narażasz każdego, kto przyjąłby twoją propozycję, nie wiedząc do końca, o co chodzi? Krewny czy nie, panem Hervan jest twoim opiekunem! Gdybym zgodził się zabrać cię do Norstead bez pozwolenia, musiałbym iść na Wielkie Pustkowie i zarabiać na chleb okradaniem zwłok, bo nikt nie zatrudniłby mnie po takim incydencie.
— Och! — Cyndal długo zastanawiała się w milczeniu. Byli już blisko namiotów gości, kiedy powiedziała: — Przepraszam, nie pomyślałam o tym. Ale jeśli Hervan się zgodzi, zostaniesz moim przewodnikiem?
— Oczywiście — odpowiedział Auridan i zaczął się zastanawiać, czy wino nie było mocniejsze, niż przypuszczał. W myśli wzruszył ramionami. Będzie się martwił, kiedy dziewczyna uzyska zgodę pana Hervana; z tego, co widział, nie było to prawdopodobne.
Cyndal nie podzielała chyba wątpliwości Auridana.
— Dziękuję — powiedziała z uśmiechem, od którego zaparło mu dech w piersiach. — Przyjdziesz do Hervana jutro, prawda? Zatem porozmawiam z nim wcześniej.
Auridan kiwnął głową. Dziewczyna wskazała mu jeden z namiotów na krańcu obozu. Nie powiedzieli już ani słowa, z wyjątkiem koniecznych grzeczności, gdy oficjalnie oddawał ją pod opiekę kuzyna. Potem Auridan pospieszył do swego namiotu, z poczuciem irracjonalnej ulgi i denerwującego niepokoju jednocześnie.
Żeby oderwać myśli od Cyndal, Auridan spędził cały wieczór na czyszczeniu rękojeści nowego miecza za pomocą kremu do polerowania, szarego mydła i stosu starych szmat. Pracował powoli, żeby przypadkiem nie wyrwać osadzonych w niej kamieni. Zanim położył się spać, usunął większość zastarzałego brudu z rzeźby ozdabiającej rękojeść. W migocącym świetle ogniska mógł tylko stwierdzić, że dwa kamienie są oczami jakiegoś owłosionego dzikiego stworzenia. Niechętnie włożył oręż do pochwy, obiecując sobie, że rano obejrzy go dokładniej.
Od razu po przebudzeniu sięgnął po miecz. Zdziwił się, że w świetle dziennym rzeźby wyglądały zupełnie inaczej. Niebieskie kamienie istotnie stanowiły oczy, ale to, co uznał za sierść, w rzeczywistości było misternie wyrzeźbionymi piórami, które sterczały z szyi stworzenia podobnego do węża. Ciało węża owijało się wokół rękojeści, tworząc zmarszczki, zapobiegające wyśliźnięciu się broni z ręki. Auridan przyjrzał się mieczowi, zastanawiając się, z jakiej opowieści kowal wysnuł to stworzenie. Wąż z piórami był tak dziwny, że z powodzeniem mógłby być reliktem po Prastarych...
Auridan zadrżał, potem potrząsnął głową i się uśmiechnął. W Krainie Dolin pełno było dziwnych rzeczy pozostawionych przez Prastarych, ale zwykle nie trafiały one do kramów w Fyndale. Mimo że pozostałości te mogły być niebezpieczne, zawsze znajdował się ktoś chętny do podjęcia ryzyka w nadziei na zdobycie wielkiej Mocy. Kupiec, który ośmieliłby się sprzedawać takie przedmioty, żądałby za nie ogromnych sum, a już w żadnym wypadku nie rozdawałby ich najemnikom. Auridan odepchnął wspomnienie nieprzyjemnych chwil i poszedł na śniadanie.
Po jedzeniu zaniósł miecz uwijającemu się jak w ukropie płatnerzowi i kazał go oczyścić i naostrzyć. Kosztowało to więcej niż się spodziewał, ale warto było znów mieć u pasa dobrą broń. Spędził cały dzień przechadzając się po jarmarku, ale kiedy tylko słońce schowało się za się za górami, skierował się do namiotów Hervana.
Strażnik, który powitał Auridana, nie wydawał się zaskoczony prośbą o spotkanie z panem Hervanem. Natychmiast zaprowadził gościa do jednego z namiotów. Auridan zastał tam Hervana, Cyndal i spokojną kobietę o miłej twarzy, siedzących na niskich składanych stołeczkach. Kiedy Auridan wszedł, Hervan wstał, marszcząc brwi.
— Oto moja żona, pani Chathalla — rzekł Hervan, wskazując kobietę obok Cyndal. Przerwał, przyglądając się Auridanowi, potem powiedział szybko:
— Moja kuzynka twierdzi, że zamierza nająć cię, byś zabrał ją do Norstead.
— Wspomniała o takiej możliwości — przyznał ostrożnie Auridan.
Zauważył, że Cyndal lekko się unosi, a Chathalla uspokajająco kładzie rękę na jej ramieniu. Zastanawiał się, w co tym razem się wplątał.
— Istotnie — głos Hervana wydawał się odrobinę przyjaźniejszy. A ty pochwalasz jej pomysł?
Auridan uniósł brew.
— Pochwalać? Panie, jestem najemnikiem. Pochwalam wszystko, za co mi płacą.
Hervan lekko się zaśmiał.
— Bardzo dobrze. Usiądź zatem, porozmawiamy.
Kiedy Auridan odwrócił się, szukając czwartego stołka, usłyszał krótki syczący wdech. Natychmiast się wyprostował. Hervan patrzył na rzeźbioną rękojeść krótkiego miecza Auridana, na jego twarzy malowało się przerażenie.
— Panie? — rzekł ostrożnie Auridan.
Hervan oblizał usta.
— Dekoracja rękojeści twego miecza jest... dość niezwykła.
— Naprawdę? Myślałem, że to zwykły kaprys kowala — powiedział Auridan. — Widziałeś już kiedyś podobne dzieło, panie Hervanie?
— Możliwe. — Hervan silił się na swobodę, ale jego usta były ściągnięte. Spojrzał Auridanowi w twarz, potem szybko odwrócił wzrok. — Dość. Jakiej zapłaty żądasz za eskortowanie mojej kuzynki do Norstead?
Auridan zamrugał, oszołomiony tą nagłą zmianą postawy, potem wymienił sumę, która, jak wiedział, była rozsądna. Hervan skinął głową, ale sprawiał wrażenie, że nie zwraca uwagi na słowa Auridana. Spojrzał na Cyndal, po chwili powiedział błagalnym tonem:
— Jesteś pewna, że chcesz tam jechać, Cyndal? Nie zmienisz zdania?
— Tak, jestem pewna i nie zmienię zdania — odparła Cyndal.
Hervan znów spojrzał na Auridana i rzekł ciężko:
— Dobrze. Chciałaś wyruszyć jutro rano, prawda? Dopilnuję, żeby wszystko przygotowano.
— To znaczy, że pozwolisz mi jechać bez dalszych sprzeczek? w głosie Cyndal brzmiało zdziwienie i niedowierzanie.
— Nie mam wyboru! — Hervan obrócił się i spojrzał na nią. Wydawał się zdesperowany, zły i jednocześnie przerażony. — Cyndal...
— O co chodzi, Hervanie? — zapytała Cyndal prawie łagodnie.
Hervan zawahał się, żona pochyliła się do niego i rzekła cicho:
— Tak, proszę, powiedz nam.
Hervan podskoczył jak ukąszony, jego mina spoważniała.
— Nic. Naprawdę nic. — Spojrzał na Auridana i rzekł: — Przygotuję twoją zapłatę na jutro rano.
Auridan skinął głową, szybko zakończyli umowy. Pokłonił się na pożegnanie i odszedł, zastanawiając się nad następstwami tej małej sceny. Hervan wyglądał na śmiertelnie przerażonego, ale dlaczegóż miałaby go przestraszyć rękojeść miecza? Auridan kopnął kamień. Hervan był panem; najemnik nie mógł go prosić o żadne wyjaśnienia.
Przez chwilę zastanawiał się, czy nie zostawić miecza, ale uznał, że potrzebuje broni, a nie stać go na nową. Nie mógł też odmówić Cyndal, chociaż postawa jej kuzyna wprawiła go w zakłopotanie. Nawet gdyby nie dał słowa Hervanowi i Cyndal, nie mógł odrzucić takiej propozycji. Jego sakiewka świeciła pustkami, a musiał minąć co najmniej tydzień, zanim dostałby zapłatę od kogo innego, jeśli oczywiście szybko by go znalazł. Auridan nagle się uśmiechnął. Swoją drogą miło było zachować honor i uzyskać zgodę na wyprawę.
Wyjechali następnego ranka, tak wcześnie, że uczestnicy jarmarku nie zdążyli jeszcze wyjść z namiotów i zacząć się tłoczyć obok kramów. Pan Hervan dał Cyndal piękną orzechową klacz, Auridan pomyślał, że byłoby doskonale skrzyżować ją z jego siwym ogierem. Hervan dał im też juki pełne zapasów. Przygotował również sakiewkę z zapłatą dla Auridana. Zasugerował nawet trasę — starą drogę niedaleko szczytów. Auridan podziękował mu, nie mówiąc, że i tak zamierzał jechać przez góry. W tej porze roku wszyscy bandyci zaczają się przy głównym szlaku w oczekiwaniu na nieostrożnych kupców; droga górska będzie zatem o wiele bezpieczniejsza dla tak nielicznego orszaku. Pożegnanie Hervana z kuzynką wydało się Auridanowi trochę sztywne, ale najemnik musiał przyznać, że zrobił on wszystko, co obiecał, a nawet więcej.
Po rozstaniu z kuzynem Cyndal była w poważnym nastroju, przez cały wczesny ranek jechała w milczeniu. Jednak ciepło i radosne trele ptaków sprawiły, że jeszcze przed postojem na południowy posiłek śmiała się i rozmawiała z Auridanem, jakby doglądał jej od kołyski.
Auridan dziwił się, że czuje się przy niej tak swobodnie. Pomny wcześniejszych doświadczeń ze szlachetnie urodzonymi paniami, nie spodziewał się niczego nawet nieznacznie przypominającego to koleżeństwo. Niewiele myśląc powiedział o tym Cyndal. Dziewczyna się uśmiechnęła.
— Prawdopodobnie znałeś tylko prawdziwe damy, jak Chathalla — powiedziała bez urazy. — Kobietom bez grosza przy duszy, takim jak ja, zwykle nie wolno pokazywać się publicznie.
— Czy w Krainie Dolin jest kobieta “taka jak ty”? — zapytał Auridan, przyglądając się jej z przesadzonym podziwem.
— Setki — powiedziała Cyndal, a jej uśmiech zgasł. — Dopisało mi szczęście. Gdyby Chathalla nie była taka miła, zajmowałabym się kuchnią albo ogrodem, mając niewielkie szansę na bycie kimś więcej niż dziewką na posyłki. Znam takie przypadki; Dolina Upps jest niedaleko, pamiętam, jak pani Annet traktowała Ysmay. Ale Ysmay miała posag, mogła więc wyjść za mąż; ja nie mam nawet tego.
— Z pewnością twój wuj... — Auridan przerwał, bo uświadomił sobie, że mimo przyjacielskiej komitywy najemnik nie powinien zadawać takich pytań szlachetnie urodzonej pani.
— Mój wuj nie pomyślał o zapewnieniu mi posagu — powiedziała Cyndal. — Absorbowało go głównie pilnowanie, żeby nikt nie przeszkodził Hervanowi w dziedziczeniu. Dobrze, że się tak zachował; przez jakiś czas po jego śmierci było wiele kłopotów. Gdyby tak nie nalegał, żeby Hervan został jego spadkobiercą, niezależnie od tego, czy był z nim spokrewniony, nie wiem, co by się stało z nami wszystkimi.
Auridan ze współczuciem pokiwał głową i zmienił temat. Ostatnimi laty wiele widział, z tego więc, czego nie dopowiedziała Cyndal, mógł odgadnąć więcej niż chciał. Aż się skrzywił na myśl o tej pięknej bezbronnej dziewczynie, uwikłanej w którąś z krwawych niekiedy walk o władzę w Krainie Dolin. Potem uśmiechnął się do siebie. Cyndal była piękna, ale bezbronna? Znał ją mało, wiedział jednak, że taka nie była na pewno.
Mimo zadowolenia z towarzystwa Cyndal Auridan czuł narastający niepokój. Późnym popołudniem z zachodu zaczęły nadciągać chmury. Zrobiło się szaro, co jeszcze bardziej go zirytowało. Wreszcie Cyndal zauważyła jego nerwowość i zapytała, co się stało.
— Nie chcę być traktowana jak laleczka z porcelany — powiedziała. — Potrafię być straszliwie uparta. Powiedz zatem, co cię dręczy, a obojgu nam oszczędzisz kłopotu.
— Gdybym wiedział, powiedziałbym ci — odparł Auridan. — To tylko dziwne uczucie.
Jechali aż do zmroku. Kiedy mocowali się z rozbiciem obozu w zapadającej ciemności, zaczął mżyć zimny deszczyk, a od strony pobliskich gór dobiegał pomruk grzmotu. Auridan zbudował schronienie dla Cyndal z siedmiu pokrytych liśćmi gałęzi i pledu. Zdenerwował się, kiedy uparła się towarzyszyć mu w zbieraniu drewna na ognisko. Gdy wracali do obozu z drugim ładunkiem, rozpętała się burza. Deszcz przebijał się przez gałęzie, błysk piorunów prawie ich ośle piał. W ciągu paru minut przemokli do nitki. Auridan krzyknął do Cyndal, żeby trzymała się blisko niego; w ciemności i deszczu mogli zostać rozdzieleni i zgubić drogę. Wydawało mu się, że Cyndal się zgadza, ale chwilę potem, w świetle błyskawicy, zobaczył, że przedziera się przez gałęzie w prawą stronę.
Grzmot zagłuszył wołanie Auridana. Klnąc, najemnik ruszył w kierunku, w którym, jak mu się zdawało, powinna być. Wpadł na drzewo, upuścił parę zebranych gałęzi. Kiedy próbował lepiej chwycić pozostałe, usłyszał krzyk Cyndal.
Auridan rzucił drewno i pobiegł naprzód. Krzyk rozległ się tuż przed nim, powinien więc szybko dotrzeć do dziewczyny. Znów usłyszał krzyk Cyndal, kolejna błyskawica oświetliła las.
Auridan zobaczył, że Cyndal szaleńczo biegnie między drzewami. Tuż za nią, z głową na wysokości dorosłego mężczyzny, podążało stworzenie z długim powyginanym ciałem, jakby waz pokryty piórami. Auridan sięgnął po miecz, lecz znów zapadła ciemność. Przyspieszył kroku. Obraz ogromnego węża stał mu przed oczami, jakby błyskawica przecinała noc na pół. Potem uświadomił sobie, że wąż świeci. Poruszał się bez pośpiechu, sunął za Cyndal.
Auridan szedł dalej, zdecydowany dopaść węża, zanim ten skrzywdzi dziewczynę. Pościg zdawał się trwać godzinami, błyskawice od czasu do czasu rozświetlały ciemność. Auridan cieszył się z burzy; krótkie błyski piorunów, jedyne źródła światła w nocy, pozwalały mu stwierdzić, że waz nie schwytał jeszcze swej ofiary.
Nagle stworzenie zniknęło jak smuga dymu rozwiana przez wiatr. Prawie w tym samym momencie Auridan usłyszał kolejny krzyk Cyndal. Desperacko rzucił się naprzód. Przez chwilę miał wrażenie, że przechodzi przez coś w rodzaju cienkiej zasłony do czegoś suchego i ciepłego jak migocący płomień pochodni, a potem zderzył się z Cyndal.
Drżeli razem, w węźle poplątanych włosów i mokrych płaszczy. Auridan pierwszy doszedł do siebie i instynktownie uniósł miecz. To, co przedtem widział, wreszcie ustąpiło. Patrzył osłupiały.
Stał w kurtynie czerni, która zasłaniała wejście do ogromnej groty. W żelaznych uchwytach na ścianach tkwiły płonące pochodnie. Naprzeciwko Auridana stał posąg upierzonego węża, dwakroć wyższego od człowieka. Paszcza węża otwarta była w niemym syku. Przed posągiem znajdował się niski stół, przy którym stało trzech mężczyzn. Pierwszym był starzec w zielonej szacie. Obok stał sprzedawca mieczy, odziany w suknię identycznego kroju, lecz ciemnoniebieską. Potem Auridan zesztywniał z zaskoczenia. Trzecim mężczyzną był Hervan.
— Twój pomocnik wreszcie przybył, Sympasie — powiedział pierwszy mężczyzna. Zaśmiał się nieprzyjaźnie, nie spuszczając wzroku z Auridana. — Nie wygląda zbyt zachęcająco, nieprawdaż?
— Pozory to nie wszystko, Kessasie — odpowiedział spokojnie sprzedawca mieczy.
Kessas prychnął.
— Sprowadzenie go tu zajęło ci dużo czasu.
Auridan ze zdziwieniem przyglądał się mężczyznom. Stojąca za nim Cyndal uniosła głowę, żeby obejrzeć otoczenie. Auridan poczuł, jak zadrżała, kiedy wzrok jej spoczął na posągu. Potem zesztywniała.
— Hervan?
Hervan patrzył na nią z nieszczęśliwą miną.
— Przepraszam, Cyndal. Nie wiedziałem!
— Czego nie wiedziałeś? — zapytała Cyndal. Jej głos brzmiał już normalniej, Auridan się uśmiechnął.
— Nie wiedziałem, czego zażąda Kessas! Ja... Dobiłem targu. Myślałem, że mam rację, tylko to dawało mi pewność...
— O czym ty mówisz, Hervanie? — zapytała ostro Cyndal.
— O tym... — powiedział Hervan. Odwrócił od niej oczy. — O tym, że tu jesteś.
— Twój przybrany kuzyn próbuje ci powiedzieć, że jedno z was, ty albo on, umrze dzisiejszej nocy — powiedział Kessas. Auridan bezwiednie sięgnął po miecz, a starzec nieprzyjemnie się do niego uśmiechnął. — Właśnie — rzekł.
— Hervanie, dlaczego? — zapytała poważnie Cyndal.
Hervan uniósł głowę.
— Dolina Syle. Wiesz, czym się stała po śmierci twego wuja! Chciałem... Chciałem być pewien, że już nigdy nic takiego się nie zdarzy. Tego, że powinien się narodzić dziedzic, nikt nie kwestionował, ale Chathalla nie dała najmniejszego znaku, ani razu przez te trzy lata. Zawarłem więc umowę. Nie wiedziałem!
— Dość — powiedział surowo Sympas. — Zawarłeś umowę i musisz jej dotrzymać. Ze swej woli jesteś pomocnikiem Kessasa.
— Przypuszczam, że chcesz, abym ja był twoim — rzekł Auridan.
— Wybrałem cię do tego, tak.
— Co się stanie, jeżeli odmówię?
— Jeśli nie będzie pojedynku, wąż nie zmieni koloru, zachowa barwę zieleni Kessasa — odpowiedział sprzedawca mieczy. — A skoro on dominuje, jego wola zaważy i dziewczyna zostanie poświęcona.
Cyndal coś mruknęła i sięgnęła po zawieszony u pasa sztylet. Auridan zmrużył oczy.
— A jeśli się zgodzę?
— Wynik pojedynku zdecyduje o kolorze węża—powiedział Sympas. — Gdy pan Hervan zwycięży, Kessas zostanie u władzy i dziewczyna zginie. Ale jeśli pokonasz go, wąż zmieni kolor na niebieski, a ty i dziewczyna pójdziecie wolno.
— Nie pozostawiasz mi wyboru — rzekł Auridan.
— Zatem przestańcie gadać i zaczynajcie pojedynek.
Auridan podniósł lewą rękę i odpiął klamrę płaszcza. Mokra tkanina zsunęła się na podłogę. Zrobił krok do przodu. Hervan z ociąganiem dobył miecza i stanął. Auridan zauważył, że miecz Hervana jest bliźniaczo podobny do jego własnego, i skrzywił się na ten widok. Nie jest identyczny, pomyślał; był pewien, że kamienie w rękojeści miecza Hervana są zielone, nie niebieskie.
Auridan ostrożnie okrążył przeciwnika. Nie miał pojęcia, jak dobrym szermierzem jest Hervan, nie wiedział też, jak na przebieg walki wpłyną ich dziwne miecze. Hervan również nie chciał się z nim zmierzyć, ale nie mógł czekać w nieskończoność. Wystąpił i obrócił się.
Gdy miecze się zetknęły, posypały się zielone i niebieskie iskry. Auridan poczuł swędzenie w dłoni trzymającej broń. Zmusił się do koncentracji na walce. Hervan był doskonałym szermierzem; Auridan nie mógł sobie pozwolić na rozproszenie uwagi. Odparł sprytny cios, znów poleciały iskry. Z każdym uderzeniem robiły się większe i jaśniejsze, aż zdawało się, że powietrze świeci na zielono i niebiesko.
Wreszcie Hervan przedarł się przez gardę Auridana. Ten obrócił się w bok, ale za wolno. Czubek miecza Hervana drasnął go w lewe ramię. Auridan poczuł bolesny impuls od ramienia aż do końca palców. Zignorował ból, bo Hervan w desperackim ataku odsłonił lewą stronę. Auridan z całej siły uderzył mieczem w miecz Hervana, tuż nad gardą. Siła uderzenia wyrwała broń z dłoni przeciwnika. Zanim zdążył ją podnieść, ostrze Auridana znalazło się na jego gardle.
Hervan stał bez ruchu, patrząc na Auridana rozszerzonymi oczami. Auridan zawahał się, usłyszał głos sprzedawcy mieczy:
— Wygrałeś, teraz dokończ.
Auridan potrząsnął głową. Cofnął się, kopnął miecz Hervana tak, by ten nie mógł po niego sięgnąć, i opuścił własną broń.
— Jeśli zwyciężyłem, to jest koniec — powiedział. — Nie ma potrzeby zabijać.
— Musisz! — głos Kessasa brzmiał dziko. — Moc nie zostanie związana, jeśli zwycięstwo nie będzie przypieczętowane krwią!
— Nie zabiję go — upierał się Auridan,
— Głupiec! — krzyknął Kessas. — Zabij go, albo wszyscy zginiemy! Patrz!
Auridan spojrzał w górę. Posąg węża błyszczał. Niebieskie i zielone światło falowało na wyrzeźbionych piórach, drżące kolory szaleńczo zmieniały się przechodząc z jednego pióra na drugie, na kamieniu zaczęły pokazywać się pęknięcia. Twarz Kessasa stała się przerażającą maską. Potem rozległ się huk i spory kawałek kamienia oderwał się od posągu. Za chwilę poleciał następny.
— Uciekajcie! — krzyknął sprzedawca mieczy.
Auridan pobiegł. Słyszał za sobą przekleństwa Kessasa, ale nie obejrzał się. Zobaczył, jak czarna zasłona w wejściu do groty zniknęła, kiedy przerwała ją Cyndal. Chwilę później wybiegł za nią Auridan, o krok dalej był Sympas. Auridan odwrócił się i wyciągnął Hervana w momencie, kiedy sklepienie groty zapadło się z hukiem.
Przez chwilę stali w ciemności, dysząc ze zmęczenia i kaszląc w chmurze pyłu wydobywającej się z jaskini. Deszcz zmienił się w zimną mżawkę, która jeszcze pogarszała warunki. Sympas chyba się tym nie przejmował; stał patrząc niemal tęsknie w stronę jaskini. Wreszcie podniósł wzrok.
— Moc węża, na dobre czy na złe, została zniszczona. Wreszcie jestem wolny — powiedział Auridanowi. — Dziękuję ci za to.
— Podziękowanie to już coś — warknęła zirytowana Cyndal. Ale chcę wyjaśnienia. O co tu chodziło?
Sprzedawca mieczy się uśmiechnął.
— Dobre pytanie, chociaż może nie najmilej sformułowane. Upierzony wąż, którego widzieliście w grocie był... źródłem Mocy. Sam w sobie nie należał ani do Światła, ani do Ciemności, ale mógł służyć jednemu i drugiemu. Mój brat i ja zostaliśmy związani z wężem dawno temu. Zamierzaliśmy trzymać Moc węża w Świetle, ale przez lata Kessas zbytnio się zagłębił w sprawy Ciemności, która go pochłonęła. Potem zaczął szukać sposobu na związanie Mocy posągu z sobą samym.
— Sposób ten znalazł w tobie — handlarz spojrzał na Cyndal. Twoja matka miała w sobie ślad starej krwi, przekazała ci go. To i twój a uroda uczyniły z ciebie doskonałą ofiarę, twa krew związałaby Moc z Kessasem. Zatem Kessas zawarł umowę z Herranem: syn i spadkobierca w zamian za ciebie.
— Nic powiedział mi, co zamierza zrobić! — rzekł Hervan. — Gdybym wiedział, nie przystałbym na to.
— Nie zapytałeś — powiedział surowo Sympas. Hervan spuścił wzrok, a Sympas ciągnął: — Dowiedziałem się o działaniach Kessasa zbyt późno, bym mógł je powstrzymać. Miałem jedynie nadzieję, że wygram z nim, wybierając sobie pomocnika. — Jego oczy napotkały wzrok Auridana. — Wybrałem lepiej niż się spodziewałem.
— To dlatego próbowałeś dać mi miecz! — powiedział Auridan.
— Tak. Zmartwiło mnie, że uparłeś się zapłacić. To uniemożliwiło mi przyciągnięcie cię tu. Wysłałem cię więc do Cyndal w nadziei, że zaangażujesz się w jej plany. W końcu i ty miałeś wolny wybór, w przeciwnym wypadku nie byłbyś w stanie zniszczyć węża...
— Ja nie...
— Prawa rządzące Mocą posągu były bardzo surowe. Ofiara z krwi dałaby Moc Kessasowi; pojedynek na śmierć i życie obdarzyłby Mocą zwycięzcę. W walce pokonałeś przeciwnika, ale odmówiłeś zabicia go. Nie wygrał ani Kessas, ani ja, więc sprzeczne Moce rozerwały posąg. Gdybyś przyjął miecz w prezencie, jak planowałem, nie mógłbyś się trzymać swego postanowienia.
Auridan spojrzał na Hervana. Pan Krainy z Dolin wyglądał na przemarzniętego, nieszczęśliwego i zmartwionego. Auridan wciąż nie bardzo go lubił, ale cieszył się, że nie musiał zabijać.
— Co z Chathallą? — zapytał nagle Hervan. — Czy nic jej nie będzie, po... — machnął rękaw stronę sterty kamieni w miejscu, gdzie znajdowało się wejście do jaskini.
— Twoja pani nie ucierpi — zapewnił go Sympas.
— Masz więcej szczęścia, niż na to zasługujesz — stwierdziła Cyndal.
— Wiem — odparł Hervan, nie patrząc na nią.
— Zatem nie próbuj już nakłaniać starych Mocy do swej woli powiedział Sympas.
— Już nigdy tego nie zrobię — zapewnił go Hervan. Potem spojrzał na Cyndal i spytał z wahaniem: — Nadal zamierzasz udać się do Norstead?
— Sądzę, że tak będzie najlepiej — powiedziała łagodnie Cyndal. Jeśli Auridan zechce mnie tam zawieźć. Ale wrócę, zanim Chathallą urodzi dziecko.
— Dziękuję — rzekł Hervan.
Sprzedawca mieczy spojrzał na Auridana.
— Jeśli nie macie już do mnie pytań, muszę iść.
— A co z tym? — zapytał Auridan, wyciągając miecz.
— Weź go — odparł Sympas z uśmiechem. — Zapłaciłeś za niego dwukrotnie: raz pieniędzmi, raz przysługą.
—Nie wiem, czy chcę miecza, który w walce rzuca niebieskie iskry.
— Miecz ciągnął Moc z posągu. Skoro posąg runął, nie masz się czym martwić — uspokoił go Sympas.
Auridan nie wiedział, dlaczego Sympas był aż tak pewny, ale nie chciał go obrazić. Skinął głową i schował miecz do pochwy, przypominając sobie w myśli, że musi go wyczyścić, gdy tylko znajdzie się w suchym miejscu.
— Żegnajcie. Jeszcze raz dziękuję. — Sympas odwrócił się i zaczął wspinać się na górę.
— Czekaj! Dokąd idziesz? — zapytała Cyndal.
Sprzedawca mieczy spojrzał na nią i uśmiechnął się.
— Do domu — powiedział i tym razem, kiedy ruszył, nikt go nie zatrzymywał.
Pisanie “Sprzedawcy mieczy” było, w pewien sposób, powrotem do korzeni czytelniczki i pisarki. Nie pamiętam, kiedy przeczytałam pierwszą książkę o Świecie Czarownic; opowieści te przyszły chyba z pólkami na książki, które rodzice dali mi na dziewiąte lub dziesiąte urodziny. Pamiętam, ze byłam “zamota”, kiedy przeczytałam pierwszą z nich. Nie rozumiałam potowy tekstu, ale wcale mi to nie przeszkadzało — i tak je uwielbiałam. Wkrótce później okazałam się dość duża, zęby je zrozumieć, a wtedy pokochałam je jeszcze bardziej. Obrazy z tych książek nawiedzały mnie latami — Kahthen owijająca wstęgą swą zmienioną twarz, Crytha rzucająca Mieczem Cienia jak włócznią, rządek zakapturzonych kobiet na koniach, odjeżdżających powoli z Opactwa Norstead. Książki te wywarty ogromny wpływ na moją pracę. Napisanie nowelki do tego tomu bylo dla mnie przyjemnością i wielkim przywilejem.
PATRICIA C. WREDE