Opowiesci ze Swiata


0x01 graphic

Od czasu do czasu, aby odpocząć od pisania przygód, opisywania kolejnych bohaterów i wymyślania modyfikacji przepisów, pozwalam sobie puścić wodze fantazji i opisuję koleje losu pewnego samuraja. Jakby ktoś pytał, to zamierzam dogonić Sapkowskiego :) A już całkiem powaznie: zamieszczam teksty, które do tej pory wyszły spod mojej klawiatury. Być może niektóre z nich podpowiedzą ci parę ciekawych pomysłów na bohaterów czy przygody?

Moja wizja świata Rokuganu może nieco odbiegać od tej, którą znasz z kart podręczników 1 edycji L5K. M.in. przez mnogość nazwisk bohaterów w obrębie jednego klanu, nazywanie niektórych większych rodów klanami (choć formalnie klanami - w rozumieniu podręcznika - nie są), duży nacisk kładziony na oddanie feudalnej struktury społeczeństwa itd. To jednak wciąż ten sam, stary, dobry Rokugan, tutaj widziany moimi oczami.

Życzę miłej lektury!

Spotkanie na Kocim Moście

Na drodze do miasteczka Hasegawa, pomiędzy Górą Śpiącego Tygrysa, a Lasem Czterech Wiatrów, płynie niewielka rzeczka. Nie ma ona nawet swojej nazwy, którą warto by umieszczać na mapach Cesarstwa. Zimą zamarza i kryje się pod lodem, dodatkowo przykrywając się śniegiem. Niewidzialna przemyka się wtedy na niziny, ku cieplejszym stronom. Wiosną rośnie w siłę i zasilona topniejącym w górach śniegiem występuje z brzegów, by z groźnym pomrukiem przetaczać się jak burza, parskając wokół pianą i bodąc brzegi ostrymi kawałkami kry. Latem, gdy jest bardziej sucho, zamienia się w strumyk tak mały, że prawie go nie widać. Gdybyście w tym czasie chcieli napić się wody, zamiast rwącej strugi musielibyście szukać cieniutkiej, srebrnej wstążki wijącej się cichutko jak wąż i jak wąż szukającej cienia pod kamieniami.

Nad tą rzeczką przed laty przerzucono kamienny mostek. Zbudowano go z polecenia szlachetnego pana Katsumasa Yori, który po śmierci żony raz w roku zwykł udawać się tą właśnie drogą do świątyni Tannouji, by odmówić stosowne modlitwy. Kamienny, szary, regularny łuk z daleka zdaje się przypominać wygięty, prężący się grzbiet kota i podróżni z czasem zaczęli nazywać go Kocim Mostem. Usłyszałem o tym po raz pierwszy dziesięć lat temu, gdy jeszcze jako młodziutki samuraj, jechałem tą drogą w świcie mego pana Hojo Masakane. W tym właśnie miejscu wypadł nam postój, a ja miałem wtedy zaszczyt po raz pierwszy pełnić obowiązki przy dowódcy straży przybocznej w czasie, gdy Pan zabawiał się łowieniem ryb. Z tego właśnie powodu Koci Most tak bardzo zapadł mi w pamięć. Minęło już tyle czasu ... Dzisiaj zarówno odważnego dowódcy straży jak i szlachetnego Daidoji-sama od dawna nie ma już między żywymi.

Od tamtej pory mostek nie zmienił się ani na jotę, tyle tylko, że na jego południowym końcu wymieniono kilka pękniętych kamieni na nowe. Widać to aż nadto wyraźnie, gdyż odcinają się od innych jaśniejszą barwą. Kiedy wstępowałem na nie chcąc przekroczyć mostek, wyraźnie poczułem pod stopami, że nie umieścił ich tu ten sam rzemieślnik, który przed laty wzniósł Koci Most. Wystawały lekko ponad inne kamienie, nie były też tak idealnie dopasowane do siebie jak pozostałe. Prawdopodobnie kamieniarzowi brakowało talentu jego poprzednika. Wydało mi się to co najmniej niewłaściwe, gdyż psuło niewątpliwe piękno i harmonię całej konstrukcji. Wielka szkoda, że komuś zabrakło talentu lub cierpliwości do tego, by jak najlepiej wywiązać się ze swoich obowiązków. Niebo idealnie błękitne, powietrze ciepłe i pachnące lasem, łagodne szemranie płynącego gdzieś w dole strumyka, delikatny powiew wiatru odczuwalny na twarzy, zieleń traw i złoto polnych kwiatów: wszystko to jakby spinał w całość kamienny łuk Kociego Mostu. Niedoskonałość mostu spowodowana nieumiejętną naprawą, odczuwana pod stopami i natrętnie rzucająca się w oczy, raziła dysonansem w harmonii i nie pozwalała w pełni cieszyć się ulotnym urokiem wyjątkowej chwili. Mój przeciwnik stojący po drugiej stronie mostu również zdawał się podzielać to uczucie. W końcu Katsumori Toshio był - podobnie jak ja - samurajem z Klanu Żurawia. A każdy Żuraw z mlekiem matki chłonie tę niedostępną innym klanom szczególną wrażliwość na piękno we wszystkich jego postaciach. W chwili takiej jak ta, gdy dwóch mężczyzn staje naprzeciwko siebie by dobyć broni i postawić swe życie na szali w śmiertelnym pojedynku, zmysły chłoną otoczenie intensywniej, silniej, mocniej. Czy dlatego, że mogą to już być może po raz ostatni? Jakby intensywnością odbieranych wrażeń chciały nadrobić czas, którego za chwilę może im zabraknąć już na zawsze.

Kamienna łata w moście wydala mi się w tym momencie po postu nie na miejscu. Postąpiłem więc dwa kroki do przodu, z ulgą wyczuwając pod nogami stare kamienie, wygładzone przez lata stopami podróżnych, równe i doskonałe. Widząc mój ruch Katsumori również postąpił do przodu. Jego prawa dłoń spoczęła na rękojeści katany tkwiącej w saya, gotowej wyskoczyć w powietrze w ułamku sekundy. Kosztowne, błękitno-złoto-białe haori Katsumoriego - teraz zsunięte z ramion dla uzyskania pełnej swobody ruchów - lekko falowało pod wpływem silniejszych podmuchów wiatru. Obaj jednocześnie postąpiliśmy kolejny krok do przodu. Wyraźnie widziałem zimne, stalowe błyski w lekko przymrużonych oczach samuraja, który jeszcze pół roku temu nazywał mnie swoim „młodszym bratem”, a dzisiaj miał za najpodlejszego z ludzi. Mordercę. Zdrajcę. Wiarołomcę. Który nie pragnął już w życiu niczego, jak tylko pomścić swoją zabitą rodzinę. Aby to osiągnąć, musiał mnie zabić.

Dzieliło nas od siebie już tylko pięć - góra sześć kroków, gdy nagle miedzy nas wleciał niesiony wiatrem drobny, pożółkły listek osiki. Zawirował w miejscu, lekko uniósł się w górę, opadł, by po chwili znów łagodnie unieść się w powietrze i pożeglować w powietrzu ponad rzeczką, hen przed siebie. Wolny, swobodny i szczęśliwy. Przez chwilę obaj z Katsumorim odprowadzaliśmy go wzrokiem zupełnie tak, jakby czas zatrzymał się w miejscu i na moment przestał być istotny. Ale wtedy jeszcze nie przestał.

Dwa miecze śmiertelną błyskawicą jednocześnie wyrwały się ze swych pochew! Dwa okrzyki iai! rozdarły powietrze i dwa ciosy sięgnęły serca przeciwnika. Jeden z nich był odrobinę szybszy. Dopiero w momentach takich jak ten czas prawdziwie zdaje się stawać w miejscu. Gdy w jednej tysięcznej sekundy zdajesz sobie sprawę z tego że jest już po wszystkim a nie wiesz, kto z was dwóch okazał się szybszy. Nie wiesz, czy za chwilę twoje ciało odpowie ci na to pytanie bólem największym ze wszystkich i dotrze do ciebie, że właśnie umierasz i oto wydajesz ostanie tchnienie swego życia? Nie wiesz, czy opróżnione bojowym okrzykiem płuca zamiast powietrza wypełnią się krwią z przeciętych tętnic. Nie wiesz. Ta jedna, jedyna chwila okazuje się być najdłuższą w życiu każdego samuraja. Ale nawet najdłuższa chwile nie może trwać wiecznie. Z pierwszym oddechem czas przyspiesza i błyskawicznie nabiera zwykłego tempa. I wtedy wreszcie dociera do ciebie, kto wygrał pojedynek.

0x01 graphic

Jak po burzy Słońce

W ostatnim roku cała prowincja Jodo wiele wycierpiała na skutek kaprysów pogody. Ze wszystkich krain prowincji najsurowiej zostały doświadczone ziemie rodu Akatsu. Zimą spadło tam tyle śniegu, że nawet najstarsi nie pamiętali takiego przypadku. Podobno całe wioski w ciągu jednej nocy zostały zasypane śniegiem wysoko powyżej dachów. Schwytani w śnieżna pułapkę wieśniacy, budząc się rano nie mogli wydostać się na zewnątrz i skutkiem tego marli z głodu. Plotka, jaką słyszałem w przygranicznym zajeździe od wędrownych kupców głosiła nawet, jakoby wieśniacy z jednej z wiosek, skazani na straszliwą śmierć głodową, potracili zmysły i pozjadali się nawzajem, co i tak ich nie uratowało. Wiosną zamiast ludzi znaleziono w chatach jedynie ogryzione kości. Ale czego to nie opowiada się przy sake: doprawdy trudno jest mi uwierzyć w to, że takie straszne rzeczy mogą dziać się na ziemiach Klanu Żurawia. Co innego, gdyby miało to miejsce w Klanie Kraba, w sąsiedztwie przeklętych Krain Cienia. Ale Żurawie? Nie, to po prostu niemożliwe. Nie pierwszy raz przekonuję się o tym, że wędrowni kupcy to najwięksi plotkarze Cesarstwa.

Jednak ta zima faktycznie była najcięższa od stuleci i wiosną, gdy stopniały nieprzebrane masy śniegu, wszystkie rzeczki prowincji wystąpiły z brzegów i zalały krainę straszliwą powodzią. Ziemie mego pana położone na wyżynach nie ucierpiały zbytnio, ale na położonych w dolinie ziemiach Akatsu zniszczenia były wprost katastrofalne. Widziałem na własne oczy miasteczko Tsushima po przejściu fali powodziowej: nie został z niego dosłownie kamień na kamieniu. W potwornej kipieli zginęły setki ludzi. Ocaleli tylko ci, którzy zdążyli wspiąć się na wzgórze zamkowe i schronić pod murami twierdzy pana Akatsu, gdzie woda nie dotarła.

Jakby mało było tych nieszczęść, kiedy tylko jako-tako udało się usunąć największe zniszczenia, umarł sędziwy i bezdzietny Akatsu Gunnichi, a o schedę po nim wystąpiło dwóch najbliższych krewnych zmarłego. Nie mogąc dojść do porozumienia wyruszyli w pole na czele swoich wojsk, by zbrojnie dochodzić swoich praw. Stoczono trzy bitwy, zginęło ponad pięć tysięcy samurajów. Zamek Akatsu spłonął, a korzystając z wojennego zamieszania z ukrycia wyszły bandy rozbójników, by grabić kogo popadnie. Kiedy pan Akatsu Sentaro własną ręką ściął swego stryja Korimori w bitwie nad Rzeką Latających Ryb, wojna wprawdzie skończyła się, ale cała dolina przedstawiała straszliwy widok. Czego nie zasypał śnieg i nie zmyła powódź, to stratowały kopyta samurajskich koni. Wieśniaków, próbujących przed wojenną zawieruchą szukać schronienia w lesie, bezkarnie grabili bandyci. Zniszczone uprawy, wybita zwierzyna, spalone domy dopełniły obrazu klęski. Zwycięski Akatsu Sentaro - pan na zgliszczach ziem do niedawna kwitnących - zmuszony sytuacją rozesłał swoich żołnierzy po całej okolicy, by rekwirowali żywność wieśniakom i spędzali mężczyzn do odbudowy spalonego zamku. Skutkiem tego chłopi, którzy powinni uprawiać rolę, wznosili mury. Nieposłusznych wieśniaków karano śmiercią. Z wolna ciemiężone i głodne pospólstwo zaczęło podnosić głowy i miesiąc później wybuchł bunt.

Mój pan, Hojo Tadatsugu, nie mógł przegapić takiej okazji. Ze swoimi wojskami ruszył na osłabione i rozproszone po całym lennie odziały pana Akatsu i gromił je po kolei, zanim zdążyły zebrać się w armię. Grupy chłopskich buntowników omijał, unikając wdawania się z nimi w walkę. Walczyłem wtedy w oddziale pana Daidoji Hokusai i byłem świadkiem tego łatwego zwycięstwa. Otoczony na górze Shinai pan Akatsu Sentaro popełnił seppuku, a resztki jego wojsk poddały się. Wtedy po raz kolejny przekonałem się, jak mądry i przewidujący jest pan Hojo. Zanim okoliczne rody zdążyły zebrać wojska i interweniować w konflikcie, próbując wyrwać dla siebie coś z lenna Akatsu, mój pan wyruszył do władcy całej prowincji - szlachetnego Daidoji Uji. Przedstawił mu opłakany stan lenna Akatsu, cierpienia poddanych i wizję niskich podatków, jakie tej jesieni spłyną z tych ziem do skarbca Daidoji. Jednocześnie zobowiązał się, że jeśli daimyo w swej łaskawości przyzna mu oficjalnie te ziemie we władanie, dopilnuje on by skarbiec prowincji, a tym samym interesy rodu Daidoji i Klanu Żurawia, na tym nie ucierpiały. I zgodę takową uzyskał.

Pan Hojo ogłosił amnestię wobec buntowników. Rolnikom, którzy powrócą do wiosek i pracy na roli, obiecał darowanie win. Nieposłusznym obiecał stryczek. Jednocześnie na ziemie Akatsu ruszyli rzemieślnicy z rdzennych ziem pana Hojo, by odbudowywać drogi i mosty. Otwarto spichlerze rodu Hojo i śladem rzemieślników podążyły transporty z ziarnem. Wojsko zajęło się oczyszczaniem okolicy z bandytów i tych band chłopskich, które nie skorzystały z amnestii. Nie minął miesiąc, jak nie było już ani jednego rzezimieszka w granicach lenna Akatsu. Na wszelki wypadek jednak nie odwołano wojskowych patroli, które nadal pilnują dróg.

Dziś ziemie te w niczym nie przypominają smutnej i zniszczonej krainy, która ujrzałem kilka miesięcy temu, przekraczając granice z wojskami pana Hojo. Chłopi wyglądają za zadowolonych i szczęśliwych. Ciężko pracują na roli uwijając się jak mrówki, śpiewając przy tym swoje pieśni. Dzięki ziarnu ze spichlerzy pana Hojo mieli czym obsiać pola. Mają też co jeść do czasu, aż zbiorą plony. Przekonałem się, że w gruncie rzeczy wcale nie dbają o to, czy ich panem jest ród Akatsu, czy Hojo, czy jakikolwiek inny. Byle mieli co jeść, dach nad głową i nie musieli się obawiać, że ktoś odbierze im życie za garść ryżu czy ściągnie z pleców ostatnią koszulę. Wyglądają na szczęśliwych i wdzięcznych za to, że los oszczędził im jeszcze większych cierpień. Tego roku chyba żadna Fortuna nie usłyszy tylu modłów skierowanych pod swoim adresem, co Inari - Bóstwo Ryżu. Słów pełnych wiary, nadziei i pokory. Jeśli Inari będą dla nich łaskawa, to powinni zdążyć ze żniwami zanim spadną pierwsze jesienne deszcze. Wyobrażam już sobie ich radość po pomyślnych zbiorach i to, jak hucznie będą świętowali Festiwal Plonów. I jestem gotów przysiąc, że nie będzie ani jednego wieśniaka w całej prowincji, który następnego ranka nie skarżyłby się na ból głowy wywołany piciem świątecznej sake. Ta myśl sprawia, że uśmiecham się do siebie i myślę, że dola prostego chłopa nie jest taka zła.

Hakushima

Byliśmy w Hakushima już trzeci dzień. Wraz ze mną pan Doji Nakamune i dziesięciu ashigaru. Ci ostatni wyglądali na przestraszonych i szczerze mówiąc wcale im się nie dziwiłem. Wioska była wprawdzie opuszczona, ale od pierwszej chwili kiedy tu przybyliśmy nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że ktoś nas nieustannie, dyskretnie obserwuje. To bardzo niepokojące uczucie. Tym bardziej, że nie zastaliśmy na miejscu ani żywej duszy, zaś zabudowania wyglądały tak, jakby opuszczono je dosłownie na chwilę przed naszym przybyciem. W domowych paleniskach płonął ogień, na stolikach parowały jeszcze gorące potrawy, tu i ówdzie leżały dopiero co porzucone chłopskie narzędzia. Wokół nie było jednak ani jednego człowieka, a nawet żadnego zwierzęcia domowego. Gdyby chłopi dostrzegli nas zawczasu z daleka i ukryli się przed nami w lesie, zostawiliby przecież za sobą jakieś ślady. Tymczasem śnieg wokół wsi wyglądał na nietknięty ludzką stopą, tu i ówdzie poznaczony jedynie tropami lisa czy ptaka. Ale nie ludzi. Gdzie więc podziali się mieszkańcy wioski? Całe szczęście, że w chatach znaleźliśmy dosyć zapasów, by zaspokoić głód.

Pierwszej nocy nic się nie wydarzyło. Doji-san spodziewał się, że chłopi jednak mimo wszystko w jakiś sposób zdołali się ukryć przed nami i mogą wrócić w każdym momencie, dlatego wydał rozkaz, by zawsze przynajmniej jeden ashigaru pełnił straż. Na wszelki wypadek, gdyby wieśniakom przyszło do głowy napaść na nas śpiących, zamordować i ograbić. Takie wypadki już się zdarzały. Ale rankiem okazało się, że obawy Doji-san nie sprawdziły się: wieśniaków wciąż nie było widać. Tymczasem jeden z ashigaru odkrył w chacie stojącej na samym skraju wioski dziwną rzecz. Był blady, gdy składał meldunek, a włócznia w jego ręku wyraźnie drżała. Mężczyzna trząsł się ze strachu. Obaj z Doji-san udaliśmy, że nie dostrzegamy tej jego słabości, by nie stracił twarzy wobec innych ashigaru. Szybko poprowadził nas środkiem wioski do chaty, która tak go wystraszyła.

Na pierwszy rzut oka wszystko wydawało się być w porządku. Ogień pod paleniskiem, który płonął w chwili naszego przybycia trzy dni temu, był wygaszony i w chacie było przenikliwie zimno. Ashigaru wskazał ścianę po lewej, niemal niewidoczną w półmroku. Podszedłem bliżej i ... ja również zadrżałem. Na ścianie wyrysowano czymś ciemnym nieznane mi, tajemnicze symbole. Od pierwszej chwili wydały mi się w jakiś sposób odpychające i ... groźne. Układały się w koło pośrodku którego tkwiły trzy sai głęboko wbite w drewno. Ich rękojeści były obciągnięte skórą – rzecz niezwykła – i błyszczące od częstego używania. Ostrza i ściana od miejsc, w których utkwiły, powalane były zastygła, ciemną substancją. Widziałem ją nieraz, choć w innych okolicznościach. Żaden wojownik nie mógłby się pomylić: tak wygląda jedynie zastygła krew. Raptem poczułem, jak robi mi się jeszcze bardziej zimno: maho! Czarna magia. Ale to jeszcze nie było wszystko.

Ashigaru wskazał kociołek wiszący nad wysokim paleniskiem. Zawartość kociołka była wprawdzie zamarznięta lecz mimo to nie pozostawiała żadnych wątpliwości co do tego, czym była. Zanurzone do połowy, zbrązowiałe od gotowania, tkwiły dwie ludzkie ręce. Odrąbane na wysokości łokci. Pod zamarznięta powierzchnią płynu mogłem dostrzec niewyraźny zarys czegoś, co mogło być ... ludzką głową. Przez moment wydało mi się, że z wnętrza kociołka spogląda na mnie ludzkie oko!

Chatę natychmiast spaliliśmy wraz z całą jej upiorną zawartością. Staliśmy w dwunastu w śniegu, obserwując jak pomarańczowe płomienie pochłaniają dom i raptem zdaliśmy sobie sprawę z tego, że z całą pewnością nie jesteśmy w tej wiosce sami. Nasi ashigaru - na polu bitwy, w zgiełku walki odważni i zdecydowani - teraz zbili się w kupkę jak spłoszone owce, niepewnie spoglądając na otaczające nas zewsząd chaty. W zapadających szybko ciemnościach wydawały się one jakby wyższe i bardziej posępne. Jednocześnie dziwne uczucie, że jesteśmy z ukrycia obserwowani, nigdy jeszcze nie było tak silne.

I wtedy z wnętrza chaty stojącej za mymi plecami rozległ się potworny huk pękających desek. Zupełnie jakby coś ukrywające się dotąd pod podłogą, wyrywało się właśnie na zewnątrz.

Odgłos pękających desek był potworny. Cała chata zdawała się pęcznieć, a po chwili z hukiem eksplodowała! Ledwo zdążyłem zasłonić ramieniem twarz przed drzazgami drewna przecinającymi powietrze niczym strzały z łuków. Najbliżej stojący ashigaru - jego imię brzmiało chyba Kojiro - nie miał tyle szczęścia i drzazga ostra jak igła trafiła go prosto w oko, zabijając na miejscu. Dwóch innych żołnierzy powaliły na ziemie spadające z góry większe fragmenty belek. Nie było jednak czasu na to, by się nimi zajmować, gdyż ze stosu szczątków wstało ... COŚ. Sam nie wiem, jak to najlepiej opisać. Wielkie, kosmate, czarne monstrum, o połowę wyższe od człowieka. Paszcza pełna wielkich, żółtych zębów, a nieco wyżej - w gęstwie skłębionej sierści - para jarzących się, czerwonych oczu. Oni (demon) przybył by nas pożreć!

Kiedy tak stałem dosłownie skamieniały przerażającym widokiem, Daidoji Nakamune nie wahał się ani chwili. Dobył katany i z bojowym okrzykiem Klanu Żurawia rzucił się na monstrum, nie okazując przy tym ani cienia strachu czy wahania. Wyglądał niczym bohater z legend, jak sam Osano-wo szarżujący na wrogów Cesarstwa w bitwie nad Rzeką Dwóch Sióstr! Widziałem, jak ostrze miecza błyskawicznie zagłębia się w ciele potwora raz, drugi, trzeci, jak czarna posoka tryska fontanną wokoło. Potwór jakby w ogóle nie odczuł straszliwych ran, które na miejscu powaliłyby niedźwiedzia. Ryknął tylko tak, że niemal popękały mi bębenki w uszach i machnął swoją straszliwą łapą z pazurami jak sztylety, trafiając szlachetnego Daidoji-san prosto w pierś. Cios był potężny i wyrzucił dzielnego samuraja wysoko w powietrze. Widziałem jak ciało mego przyjaciela leci stromym łukiem, ciągnąc za sobą szkarłatną smugę krwi. Łomot ciała spadającego na dach sąsiedniej chaty sprawił, że otrząsnąłem się wreszcie z paraliżującego bezruchu. Dłonie same chwyciły oba miecze, nogi poderwały się do biegu, usta otworzyły do krzyku. Kątem oka dostrzegłem, że z pozostałych ashigaru jedynie dwóch nie zrejterowało i chwyta teraz za włócznie, by stawić czoła potworowi. W sekundę potem stałem już naprzeciwko demona. Przez głowę przemknęła mi szybka jak strzała myśl, że skoro Daidoji-san zdołał ranić potwora, to może ja zdołam go jakimś cudem zabić.

Instynktownie uniknąłem pierwszego ciosu, dosłownie o włos: szpony stwora rozdarły jedwab na moim barku i poznaczyły skórę krwawymi pręgami. O Fortuny! Co za ból: zapiekło jak żywym ogniem! Ale moja katana sięgnęła trzewi demona, choć nie zrobiło to na nim wielkiego wrażenia. Oni byłby mnie rozdarł na sztuki w tej samej sekundzie, gdyby nie obaj ashigaru, którzy odważnie natarli na potwora z dwóch stron jednocześnie, dźgając go długimi ostrzami yari. Ryk demona stanowczo nie był rykiem bólu: on ryczał z wściekłości! Jego czerwone oczy - teraz tuż przy mojej twarzy - świeciły jak pochodnie. Pochwycił mnie potworną łapą wpół i uniósł do paszczy, a odór zepsutego mięsa buchający z jego gardzieli niemal zemdlił mnie na miejscu. Lewą rękę miałem przyciśniętą do korpusu, prawą zbrojną w miecz rozpaczliwie dźgałem stwora w pierś w daremnej próbie oswobodzenia się. Słyszałem obok paniczne okrzyki obu ashigaru, którzy bezskutecznie próbowali odwrócić ode mnie uwagę stwora. Śmierć zajrzała mi w oczy, a poczucie własnej bezsilności nie ułatwiało pożegnania się z życiem. Poczułem kły oni zamykające się na moim karku i w tym samym momencie straciłem przytomność. Resztę opowieści poznałem z ust moich ashigaru.

W momencie, gdy demon zabierał się do pożarcia mojej osoby, na placu boju nieoczekiwanie pojawił się nieznajomy, niski mężczyzna ubrany jak wieśniak, ale z samurajskimi mieczami za pasem. W rękach trzymał papierowy zwój i odważnie kroczył w stronę demona, głośno recytując ostre słowa w tajemniczym języku. I oni zamarł, a jego skóra stopniowo zaczęła przybierać zielonkawy odcień. Po chwili zamieniła się w kamień. Stwór dosłownie skamieniał, przy tym cały czas trzymając mnie w paszczy. Tymczasem obcy podszedł do demona zupełnie bez strachu, jak wieśniak podchodzi do wołu. Nakazał przerażonym ashigaru odsunąć się na bezpieczną odległość i nie musiał im tego dwa razy powtarzać. Otworzył bambusową tubę i wyjął z niej kolejny zwój. Deklamował coś z dłonią zwróconą wysoko ku niebu, wzywał przy tym imienia Amaterasu - Pani Słońce. Nagle cofnął się, uderzył stopą w ziemię, a skamieniały stwór w tej samej chwili rozpadł się na drobne kawałki. A ja - wciąż nieprzytomny, ale ocalony i bezpieczny - spadłem na stertę kamieni, które do niedawna jeszcze były straszliwym oni - pomiotem potwornego Władcy Krain Cienia.

Obcy mężczyzna był shugenja: człowiekiem władającym mocami Pięciu Żywiołów. Był też roninem, a jego imię brzmiało Isoroku. Pozostawił ashigaru płócienny woreczek z ziołami, nakazując poić mnie wywarem gdy odzyskam przytomność. Opatrzył rannych, a gdy wrócili ci z moich ludzi, którzy uciekli na początku walki, nakazał im złożyć zabitych w największej z chat, po czym zmówił stosowne modlitwy i podpalił dom, czyniąc z niego swoisty stos pogrzebowy. Oba miecze pana Daidoji starannie owinął w płótno i złożył u mego boku wiedząc, że będę chciał zwrócić je rodzinie zabitego. Odszedł niezauważenie, bez słowa, gdy ashigaru byli zajęci moją osobą.

Teraz, gdy od tych wydarzeń minęły dwa tygodnie i powoli wracam do zdrowia z dala od przeklętej wioski Hakushima - z całej przygody pozostały mi blizny na ramieniu, w miejscu gdzie moje ciało rozorały szpony demona i blizny na szyi, na której zacisnęły się jego kły. Pozostał też niespłacony dług wdzięczności wobec nieznanego shugenja imieniem Isoroku, który przyszedł mi z pomocą w chwili, gdy tego najbardziej potrzebowałem. Honor nakazuje spłacać długi, a ja nie wierzę w przypadki. Jestem pewien, że ta sama siła, która postawiła Isoroku na mojej drodze sprawi, że spotkam go raz jeszcze i będę mógł spłacić honorowy dług. Fortuny mi świadkiem, że czekam na ten dzień z niecierpliwością.

0x01 graphic

Przygoda w zagajniku Benten

Szmaragdowe Cesarstwo zbudowano na wierze w Fortuny. Bóstwa - jak nazywają je okrągłoocy gaijinowie przypływający tu zza mórz na swoich jasnych okrętach. Ze wszystkich Fortun, do których rokugańczycy zanoszą modły, najważniejszych jest Siedem Fortun: Benten, Bishamon, Daikoku, Ebisu, Fukurokujin, Hotei i Jurojin. Mój klan - Klan Żurawia - najwyższą czcią darzy jedyną kobietę w tym panteonie: Panią Benten - Fortunę Romantycznej Miłości. Opiekunkę sztuki, a przede wszystkim poezji. Nic dziwnego, że jedna z najwspanialszych świątyń Benten w całym Cesarstwie wzniesiono na ziemiach Klanu Żurawia, opodal akademii sztuki rodu Kakita. Każdego dnia, nieustającą falą przybywają doń pielgrzymi z całego Cesarstwa, by oddać cześć Fortunie, by modlić się za szczęście żyjących i za dusze zmarłych. Zdarzyło mi się spotkać na dziedzińcu tej świątyni panią Bayushi Kachiko - najpiękniejszą kobietę Rokuganu i powiernicę Cesarza - gdy w otoczeniu yojimbo noszących mony Cesarskiej Gwardii, podziwiała sięgające nieba, srebrzyste dachy świątyni. Miałem też okazję zamienić słów kilka z oświeconym Umeshiba Seiichi - największym z żyjących mistrzów ceremonii herbacianej. Był dla mnie wyjątkowo uprzejmy i zaszczycił mnie - prostego samuraja - chwilą rozmowy. Dod ziś jestem mu głęboko wdzięczny za wielka łaskę, która mi w ten sposób wyrządził. Jednak najbardziej niezwykłe wspomnienie związane z Fortuną Romantycznej Miłości, jakie kiedykolwiek przeżyłem, wiąże się nie ze wspaniałymi świątyniami Klanu Żurawia i najznamienitszymi obywatelami Cesarstwa, a z niewielką kapliczką zagubioną gdzieś przy drodze w kierunku ziem Klanu Skorpiona.

Było to późną wiosną, pod wieczór. Będąc siedem dni w drodze czułem w stopach wyraźne zmęczenie, ale tego dnia z niechęcią myślałem o noclegu pod dachem niedalekiego zajazdu. Moje ciało domagało się wprawdzie codziennej kąpieli, ale nie uśmiechało mi się przebywanie pod jednym dachem z hałaśliwą grupą aktorów z Klanu Skorpiona, którzy jadąc konno wyprzedzili mnie na drodze i teraz z pewnością bawili w zajeździe. Czasami samuraj chce po prostu pobyć sam. By móc w spokoju skupić myśli. By obserwować srebrzyste gwiazdy na granatowej wstędze nieba. By usiąść na trawie, rozgarnąć dłońmi smukłe jak yari źdźbła, rozetrzeć w palcach grudkę ziemi i poczuć na koniuszkach palców wilgotne, miękkie drobiny i malutkie, twarde kamyki. By z dala od ludzi i kołowrotu codziennych spraw wejrzeć w siebie, wyciszyć i czerpać siłę poprzez medytację.

Znalazłem idealne do tego miejsce, niedaleko od głównego traktu, przy bocznej drodze. W niewielkim zagajniku będącym kapliczką Fortuny Romantycznej Miłości. Wiodła tam tylko jedna, niemal niewidoczna wśród trawy ścieżka. W centralnym punkcie zagajnika, na granitowym, okrągłym, rzeźbionym postumencie stała kamienna figura Benten wyrzeźbiona ręką nieznanego artysty. Musiał to być ktoś obdarzony prawdziwym talentem, gdyż postać Fortuny wyglądała jak żywa. Jej tajemniczy, wiele mówiący uśmiech pojawia się w niezmienionej formie na wszystkich wyobrażeniach Benten w całym Cesarstwie. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć jak to się dzieje, że różni artyści oddaleni od siebie nieraz o całe setki mil, od początków istnienia Rokuganu malują i rzeźbią ten sam, nieporównywalny z żadnym innym uśmiech. Z pewnością mógłby to wytłumaczyć pierwszy lepszy shugenja, ale nie taki zwyczajny bushi jak ja.

Nieruchome, wieczorne powietrze przesycone było słodkim i ciężkim zapachem kwiatów; wokół panowała niczym niezmącona cisza. Spomiędzy drzew przezierały ostatnie, czerwone jak płatki kwiatu wiśni, promienie zachodzącego Słońca: to Amaterasu udawała się na swój codzienny spoczynek na Skraj Świata. Podobne, czerwone płatki spadające z góry, z drzew, osiadły tu i ówdzie na posągu Fortuny, rozsypały się też u jego podnóża tworząc miękki i pachnący wiśniowy dywan. W takim miejscu jak to myśl każdego człowieka natychmiast staje się jasna, otwarta i niczym niezmącona. Niemal czuje się, każdą cząstka swego ciała, całą doskonałość tej ulotnej przecież chwili. Poeta napisałby wiersz, malarz namalowałby obraz. Ja mogłem jedynie pokłonić się nisko Fortunie w podzięce, że dane mi jest w jej przybytku doświadczać tak niezwykłego, estetycznego przeżycia. Chwile takie jak ta nie zdarzają się w życiu zbyt często.

Robiło się coraz ciemniej, stopniowo czerwienie zaczęły ustępować miejsca szarości. Spokojny i rozluźniony usiadłem w pewnym oddaleniu, wygodnie, za plecami czując uspokajającą chropowatość drzewa. Nade mną zwieszały się ciężkie od słodkich kwiatów gałęzie, jak pachnący baldachim. Z zamkniętymi oczyma, powoli przesuwałem dłońmi po miękkiej trawie doznając uczucia tak doskonałej harmonii ze sobą i całym światem, jak chyba nigdy wcześniej nie dane mi było doświadczyć. Nie wiem, jak długo tak siedziałem bez ruchu, gdyż czas nie był wtedy w najmniejszym nawet stopniu istotny. Jedna, doskonała chwila zdawała się trwać bez końca.

Nie wiem ile upłynęło czasu, gdy z tego stanu doskonałej harmonii wyrwały mnie czyjeś wypowiadane cichym głosem słowa.

Nie byłem już sam w zagajniku Benten: będąc w transie nie zauważyłem nadejścia młodej dziewczyny, która teraz klęczała przed postumentem z figurą Fortuny Romantycznej Miłości. To jej słowa słyszałem, cicho wypowiadane i przeznaczone wyłącznie dla uszy Fortuny. Wokoło było już ciemno i dziewczyna przyniosła ze sobą światło w postaci pomarańczowego lampionu, który postawiła na ziemi obok siebie. Nie zauważyła mnie, siedzącego na uboczu, okrytego mrokiem panującym pod ukwieconymi gałęziami, gdzie oddałem się medytacji. Ja zaś widziałem jedynie jej sylwetkę na tle miękkiego, łagodnego światła rzucanego przez lampion. Nie dostrzegłem twarzy, ale sądząc z profilu, brzmienia głosu i sylwetki, musiała to być młoda dziewczyna, na pewno nie maiła jeszcze 18 lat. Szczegółów jej stroju również nie mogłem dostrzec, ale z zarysów sylwetki na tle światła zorientowałem się, że ubrana była jak ktoś z kasty heiminów: może była córką handlarza albo któregoś z rzemieślników?

Sytuacja, w jakiej się znalazłem, była dla mnie nad wyraz niezręczna: niechcący stałem się niemym świadkiem najbardziej osobistych wyznań, jakie dziewczyna czyniła Fortunie pewna, że nikt inny jej tu nie usłyszy. Prawdopodobnie dlatego też zdecydowała się na spacer po zmroku, aby mieć pewność, że nikt jej nie zauważy. Musiała przyjść już jakiś czas temu, dlatego gdybym teraz nagle zdradził swą obecność to nie tylko wystraszyłbym ja na śmierć, ale tez nie uwierzyłaby mi, że niczego nie słyszałem. Co więcej: podejrzewałaby mnie, że skoro tak długo skrywałem się w ciemności, to z pewnością muszę mieć niecne zamiary. W jej oczach w najlepszym razie wyszedłbym na nędznego podsłuchiwacza, w najgorszym – na łotra. Świadoma tego, co tu usłyszałem, mogła dojść do wniosku, że okryłem ją hańbą, a konsekwencje takiego stanu rzeczy byłyby trudne do przewidzenia – zwłaszcza w przypadku młodej i nieśmiałej dziewczyny. A gdybym tak pozostał w ukryciu i wyszedł dopiero wtedy, gdy dziewczyna się oddali? Ona miałaby spokojne serce, a ja .. cóż ... miałbym wyrzuty sumienia jako nieproszony powiernik największych dziewczęcych tajemnic. Ktoś inny na moim miejscu być może postąpiłby inaczej, ale ja zdecydowałem się poświęcić honor w zamian za spokój nieznajomej.

Pozostałem w ukryciu mając wielką nadzieję, że dziewczyna szybko wróci do domu. Próbowałem zamknąć uszy na jej słowa, na powrót pogrążając się w medytacji, ale nadaremnie: cała sytuacja wytrąciła mnie z równowagi do tego stopnia, że nie mogłem wystarczająco się skupić. Siłą rzeczy usłyszałem więc wszystko.

Dziewczę skarżyło się Benten na to, że jakiś chłopiec imieniem Kojiro - syn cieśli - którego ona kocha skrycie od lat, nie wie nic o miłości. Znają się od dziecka, praktycznie wychowali się razem i on wciąż traktuje ją jak najlepszego przyjaciela, nie widząc w niej wcale zakochanej kobiety. Tak, ona wie, że to wyłącznie jej wina, gdyż nie potrafi zdobyć się na odwagę i otwarcie okazać mu swoich uczuć. Jakby nie dość było tego, że rokugańczycy słyną ze swej powściągliwości w zdradzaniu się ze swymi emocjami, to jeszcze na przeszkodzie stanęła jej wrodzona, wielka nieśmiałość. Wiele razy próbowała dać chłopcu do zrozumienia, że go kocha, ale zawsze w ostatniej chwili nie starczało jej odwagi na nazwanie rzeczy po imieniu. A niestety same powłóczyste spojrzenia rzucane spod rzęs czy ciche wzdychanie w jego obecności - od czego nie może się powstrzymać - nie docierały do Kojiro wcale, za to wystawiały ją na kpiny i plotki ze strony znajomych. Dziewczyna pokornie prosiła więc Benten, aby ta obdarzyła ją siła do tego, aby mogła otwarcie i prosto w oczy powiedzieć chłopcu, że go kocha.

Słysząc to nie umiałem powstrzymać się od mimowolnego uśmiechu. Jakże niewinną osobę miałem przed sobą! I jak dumną jednocześnie: na jej miejscu każdy prosiłby Fortunę o wzbudzenie uczucia w sercu wybranka, tymczasem ona prosiła jedynie o siłę do tego, by samemu stoczyć tę najcięższa walkę. Bardzo mnie ujęła takim podejściem, którego na polu miłości czy też na polu bitwy nie powstydziłby się żaden wysokourodzony samuraj. Bardzo chciałem, aby Benten wysłuchała tej modlitwy i obdarzyła dziewczynę swą łaską, gdyż moim zdaniem w pełni na to zasługiwała. Ale zanim zdążyłem złożyć dłonie i przyłączyć się w milczeniu do modlitwy, niespodzianie okazało się, że nie tylko ja jeden skrywałem się niewidoczny w mrokach zagajnika. Z drugiej strony zarośli, za plecami dziewczyny dobiegł mnie stopniowo narastający szelest gałęzi - jakby ktoś po ciemku kierował się w stronę światła roztaczanego przez lampion dziewczyny. Ta tymczasem zerwała się na równe nogi, wyraźnie wystraszona, nie wiedząc kto może pojawić się tu za chwilę. Instynktownie zacisnąłem dłoń na rękojeści katany, gotów zareagować w razie niebezpieczeństwa: o tej porze, w odludnym miejscu, to mógł być przecież jakiś włóczęga. A dziewczyna byłą sama, bezbronna.

Kiedy w krąg światła weszła nowa postać, cała napięcie natychmiast ze mnie opadło, usłyszałem jak dziewczyna oddycha z ogromną ulgą. "Groźnym przybyszem" okazała się być stara, przygarbiona kobieta, podpierająca się kijem, dźwigająca na plecach wiązkę chrustu na opał przewiązaną powrozem. Dyszała ciężko, jak człowiek po ciężkim i długim wysiłku, wyraźnie też utykała na jedną nogę. O ile mogłem dostrzec z tej odległosći i przy tym świetle, również była zaskoczona niespodziewanym spotkaniem.

Dziewczyna musiała być bardzo dobrze wychowana, gdyż widząc starszą osobę instynktownie ukłoniła się z szacunkiem. Staruszka również odpowiedziała ukłonem, ale na jej nieszczęście ciężar, jaki niosła na zmęczonych plecach dał o sobie znać i kobieta niespodziewanie, z cichym okrzykiem przerażenia, poleciała do przodu rozpaczliwie próbując złapać rękoma równowagę. Zanim jednak dotknęła ziemi, dziewczyna poderwała się błyskawicznie jak spłoszona sarna i dosłownie w ostatnim momencie chwyciła staruszkę pod ramiona. Pomimo wiotkiej sylwetki musiała być bardzo silna, bo przez chwilę sama utrzymywała tuż nad ziemią ciężar kobiety i jej sporego ładunku. Wreszcie staruszka niezgrabnie osunęła się na bok, unikając przygniecenia niesionym na plecach drewnem. Kiedy dziękowała dziewczynie za pomoc, ta zajmowała się już oswobadzaniem ramion kobiety z ciężkiego nosidła. Staruszka, uwolniona od brzemienia, usiadła na ziemi z ulgą rozprostowując kościste ramiona. Teraz nareszcie mogła ukłonić się jak należy, co też zaraz uczyniła. Znowu dziękowała za pomoc i znowu usłyszała, że to nic takiego. W zamian dziewczyna zainteresowała się, dlaczego kobieta tak późno wybrała się po drewno. Czy nie obawiała się, że ciemności zaskoczą ją w drodze do domu? Okazało się, że staruszka wyruszyła wcześnie rano i zamierzała wrócić wczesnym popołudniem, ale nieszczęśliwie skręciła nogę na jakimś wykrocie i to ją opóźniło w marszu. Nie chciała też porzucić z trudem, w pocie czoła zebranego drewna, bo kosztowało ją to wiele pracy. Dlatego noc złapała ją w Zagajniku Benten.

Rzeczywiście, noga musiała bardzo dokuczać starej kobiecie, bo siedziała w nieco nienaturalnej pozycji, wyraźnie oszczędzając jedną kończynę. W jej słowach dało się też wyczuć nutkę starannie skrywanej boleści. Dałbym głowę, że w głosie dziewczyny usłyszałem wyraźną naganę gdy mówiła, jakie to może być niebezpieczne, takie nadwerężanie chorej nogi, która powinna odpoczywać zamiast dźwigać ciężary. W innym przypadku mogłoby się to skończyć trwałym kalectwem! Na szczęście dziewczyna widziała na skraju zagajnika rosnące pewne ziele, którego kiedyś używała jej własna babka po tym, jak ubiegłej jesieni skręciła nogę.

Zanim staruszka zdążyła coś powiedzieć, dziewczyna zerwała się na równe nogi i pobiegła wzdłuż ścieżki, znikając w ciemności. Myśląc, że została sama, staruszka nie próbowała już niczego ukrywać i chwyciła się za zranioną nogę, głośno przy tym jęcząc. Musiało ją naprawdę mocno boleć i do tej pory hamowała się z okazywaniem tego wyłącznie ze względu na obecność dziewczyny, nie chcąc stracić wobec niej twarzy. Zaraz zresztą umilkła, bo dziewczyna pędziła już powrotem, rzeczywiście przypominając w tym biegu młodą sarenkę. Nie bacząc na protesty staruszki, która zresztą nie oponowała szczególnie silnie, obejrzała jej spuchniętą kostkę, po czym wyjęła zza poły swego ubrania dużą, płócienną chustkę. Roztarła w dłoniach zebrane zioła i do moich nozdrzy dotarł ostry i orzeźwiający zapach. Następnie nakładała zioła na zranioną kostkę, opatrzone miejsce natychmiast zawijając chustką. Była w tym bardzo zręczna, czego staruszka nie omieszkała zauważyć. Okazało się, że kiedy jej babcia zwichnęła nogę, to właśnie ona opiekowała się nią do czasu wyzdrowienia. Stąd znajomość właściwych ziół i sposobów zakładania opatrunku.

Kiedy dziewczyna zakładała opatrunek, staruszka zapytała ją, co właściwie taka młoda kobieta robi tu po zmroku, sama? Dziewczyna wyraźnie spłoszyła się, ale nie odpowiedziała, pochyliła tylko głowę niżej i w milczeniu kontynuowała swoją robotę. Nawet tutaj gdzie siedziałem, dobiegło mnie pełne rezygnacji westchnienie staruszki i jej słowa "Ech ... młodzi ... skoro siedzimy u stóp Benten, to chyba się domyślam. Nie musisz nic mówić." Dziewczyna musiała teraz wyglądać prawdziwie jak spłoszona sarenka i pewnie najchętniej zaraz by uciekła zawstydzona, ale staruszka chwyciła ją za rękę. Wymruczała, że kiedyś sama była przecież młoda i też przychodziła po zmroku do zagajnika Benten, by prosić Fortunę o wskazanie drogi do serca ukochanego mężczyzny.

Po chwili dziewczyna cichutko, z nisko pochyloną głową i pozornie całkowicie skupiona na kończeniu opatrunku zapytała, czy przed laty Benten wysłuchała modlitw staruszki. "Ma się rozumieć, panienko" - usłyszałem odpowiedź. Kobieta sięgnęła za pazuchę i wydobyła stamtąd jakiś drobny przedmiot: w półmroku nie widziałem jego kształtu, ale swobodnie mieścił się w dłoni. Staruszka (w jej głosie usłyszałem teraz wyraźne rozrzewnienie) wspomniała, że kiedyś też była nieśmiała i niepewna siebie. Pomimo tego, że bardzo się starała, nie umiała wyznać uczuć swemu kochanemu: zawsze w ostatniej chwili lęk przed odrzuceniem chwytał ją za gardło. W końcu którejś nocy poszła tutaj, do kapliczki Benten, prosić o pomoc Fortunę Romantycznej Miłości. Modliła się żarliwie wiele godzin., ale nie wiedząc nawet kiedy - zasnęła. Kiedy się obudziła, obok niej leżał ten talizman. Zrozumiałą, że to dar od Pani Benten. Kiedy miała go przy sobie, jej dotychczasowa niepewność i lęk ustępowały. Z amuletem w dłoni po raz pierwszy w życiu odważyła się podejść do ukochanego i otwarcie wyznać mu swe uczucia. Jakież było jej zdziwienie gdy okazało się, że jej ukochany również darzy ją uczuciem i podobnie jak jej brakowało mu odwagi, by móc to wyznać! I to dzięki Benten połączyli się więzami miłości, pobrali i żyją razem w szczęściu już pięćdziesiąt lat.

Zapadła cicha. Staruszka pogrążyła się w pięknych wspomnieniach z młodości, a dziewczyna zaczęła kręcić się niespokojnie. W końcu zapytała staruszkę czy jej zdaniem, gdyby dziewczyna została dziś na noc przy posążku Fortuny i modliła się żarliwie, to Benten wysłuchałaby i jej modlitw? Okazałaby jej podobną łaskę? Staruszka naturalnie przytaknęła, a na to dziewczyna niespodziewanie rozpłakała się w głos i osunęła na ziemię, łkając. Stara kobieta, zaskoczona podobnie jak ja takim niespodziewanym obrotem sprawy, przysunęła się do niej i objęła ją jak dziecko, lekko kołysząc i prosząc by się uspokoiła i powiedziała, dlaczego płacze? Usłyszałem wtedy, że dziewczyna wymknęła się z domu nie mówiąc nikomu, dokąd idzie. Jeśli zasnęłaby przy posągu i przed świtem nie byłoby jej w domu, to ojciec, który z powodu jej urody podejrzewa ją o próżność i o uganianie się za chłopakami, zdążyłby się obudzić i zauważyć jej nieobecność. Z pewnością pomyśli wtedy, że wymknęła się do jakiegoś chłopca i na pewno zbiłby ją na kwaśne jabłko!

Na te słowa staruszka - nie przestając kołysać płaczącej w swoich ramionach - zaofiarowała jej swój własny talizman: ten, który kiedyś dostała od Benten. Jej nie jest już potrzebny, bo miłość między nią, a jej mężem jest już tak silna, że tylko śmierć może ją zakończyć. Jeśli dziś talizman znowu miałby komuś pomóc. to ona nie widzi innej osoby bardziej tego godnej niż dziewczyna, która pomogła starej kobiecie w potrzebie. Z tymi słowami włożyła talizman (znowu nie udało mi się zobaczyć, co to takiego) w dłoń pochlipującej dziewczyny. Daję głowę, że widziałem w tym momencie, jak pomarańczowy lampion stojący za ich plecami, na moment rozjarzył się jaśniejszym światłem, wydobywając z półmroku całą sylwetkę Fortuny spoglądającej na tę scenę z wysokości swego cokołu. Tajemniczy, wiele mówiący, zakuty w kamieniu uśmiech Benten wydał mi się wtedy figlarny i przewrotny. Przez chwilę odniosłem wrażenie, że oczy Fortuny zwrócone są na mnie, ale nie: to musiało być złudzenie.

Tymczasem dziewczyna przestała łkać i zdumiona spoglądała w ciszy na talizman w swojej dłoni. Gdy tylko próbowała zwrócić go staruszce tłumacząc, że nie może przyjąć tak wspaniałego daru, ta z miejsca ucięła dyskusję. Sam jest już przecież stara i talizman nie przynosi jej już pożytku. Niedługo po prostu spocząłby z nią w grobie, a tak może pomóc zakochanej dziewczynie znaleźć szczęście, na które zasługuje. Pod jednym wszakże warunkiem: dziewczyna podziękuje teraz Benten za łaskę i obieca Fortunie, że gdy kiedyś jej córka pokocha jakiegoś mężczyznę, ona jako matka nie będzie stawała na drodze miłości i pobłogosławi młodych niezależnie do tego, kim okaże się być wybranek córki.

Trzeba było widzieć, jak dziewczyna podskoczyła z radości! Jak ściskała dłonie staruszki w podzięce! Na jej policzki znowu wypłynęły łzy, ale tym razem były to łzy szczęścia. W pomarańczowym świetle lampionu błyszczały jasno jak złoto. Padła na kolana przed figura Benten i prosiła Fortunę o łaskę, obiecując to, tak jak życzyła sobie staruszka. Uśmiechałem się w duchu widząc, jak niewiele potrzeba, by w sercu młodej dziewczyny zagościła radość. Młodość to jednak wspaniała rzecz, o ile umie się ją docenić. Staruszka siedząc z tyłu za dziewczyną kiwała głową zadowolona.

Kiedy dziewczyna skończyła modlitwę, było już bardzo późno. Nocny chłód wdarł się pod listowie zagajnika, pokrywając moje ciało gęsią skórką. Nie mogłem sięgnąć po okrycie, bo tym samym mógłbym zdradzić swoją obecność. Zacząłem odczuwać zmęczenie przebywaniem od kilku godzin w bezruchu, w tej samej pozycji. Na szczęście w tym samym momencie staruszka doszła do wniosku, że dziewczyna powinna stanowczo wracać już do domu. Przerwała jej, kiedy ta ponownie zaczęła dziękować, ze śmiechem obiecała też oszczędzać stopę i nie nadwerężać jej bez potrzeby. Obie były wyraźnie wzruszone, kiedy żegnały się stojąc tak przed figurą Benten, W końcu dziewczyna skłoniła się nisko i podniosła z ziemi swój lampion. Spytała jeszcze, czy staruszka nie potrzebuje, aby jej zostawiać światło, ale ta machnęła tylko ręką, że nie ma takiej potrzeby, bo ona zaraz ułoży się tutaj do snu, w listowiu, i nie zamierza wstawać aż wzejdzie Słońce (jęknąłem w duchu na myśl, ze będę musiał tkwić bez ruchu w ciemnościach czekając, aż staruszka zrobi sobie wygodne legowisko pod gałęziami i zaśnie na tyle mocno, by nie słyszeć mnie jak wstaję i odchodzę).

Obserwowałem, jak pomarańczowe światło oddala się szybko wraz z dziewczyną, stopniowo niknąc między drzewami, by w końcu zniknąć zupełnie. Ja, staruszka i kamienna figura Benten pozostaliśmy w całkowitej ciemności. Czekałem, kiedy staruszka zacznie się krzątać i układać do snu, ale na polance panowała głucha, niczym niezmącona cisza. W tych ciemnościach nie widziałem absolutnie niczego, odczekałem więc chwilę. Cisza. Odczekałem jeszcze kilka chwil. Nadal cisza. To nie było naturalne. To było ... dziwne. Ale nie niepokojące. Po prostu dziwne.

Nagły, błękitnobiały blask poraził moje oczy! Nie mogłem powstrzymać się przed odruchowym zasłonięciem oczu dłonią. Kurczowo zaciskając powieki zdałem sobie sprawę, że gdzieś, jakby z bardzo daleko dobiegają mnie dźwięki ... muzyki? I powietrze przesycone jest łagodnym zapachem kwiatów, których nigdy dotąd nie widziałem. Egzotycznym, niepokojącym, słodkim zapachem. Silny blask z wolna zaczął ustępować, moje oczy odzyskiwały zdolność widzenia. Jakież było moje zdziwienie, gdy odjąwszy dłoń od oczu ujrzałem przed sobą tę samą polanę skąpaną w jakimś nieziemskim, łagodnym, jasnym blasku zdającym się płynąć zewsząd i znikąd jednocześnie. Ale nie było na niej najmniejszego śladu po staruszce, ani po zrzuconej przez nią wiązce drew. Zamiast staruszki, stojącą w kręgu światła ujrzałem ... nie potrafię tego opisać, bo jak można opisać czystą poezję? Na jej twarzy gościł ten sam łagodny, tajemniczy uśmiech, który znałem z posągów. Stała tam sama, uśmiechnięta, nieruchoma, tylko jej dłonie łagodnie przesuwały się powoli w powietrzu na wysokości bioder, zostawiając po sobie złoty ślad. Zupełnie jakby głaskała chłodne, nocne powietrze tak jak głaszcze się ulubionego kota.

Czułem, że zaschło mi w gardle. To nie mogło być realne. To nie działo się naprawdę. Niczym nie zasłużyłem sobie na łaskę oglądania najpiękniejszej z Siedmiu Fortun. Niczym. Jestem przecież zwyczajnym samurajem. Nikim ważnym. I wtedy Ona spojrzała w moim kierunku. Jej usta lekko uchyliły się, jakby chciała coś powiedzieć, a jednocześnie wolnym ruchem położyła biały palec na swoich pełnych, czerwonych ustach. W głowie usłyszałem jeszcze słowa: "To będzie nasza tajemnica, Shintaro-san" i świat nagle zawirował mi w głowie, a w sekundę pózniej przestał istnieć.

Obudziłem się wczesnym rankiem, zwinięty w kłębek u stóp posągu, pośrodku zagajnika, na czerwonym dywanie z płatków kwiatu wiśni. Podobna, czerwona kołdra okrywała mnie jak najlepsza pościel, miękka i pachnąca. Nad sobą ujrzałem znajomy, tajemniczy uśmiech kamiennej figury i w jednej chwili przypomniałem sobie wszystkie wydarzenia tej nocy. I nie mogłem w nie uwierzyć. Teraz za dnia, to wydawało się po prostu niemożliwe. To musiało mi się przyśnić. To MUSIAŁ być sen.

Usiadłem, rozsypując wokół czerwone płatki. Jeden z nich, wyjątkowo uparty, trzymał się moich ust i za nic nie chciał spaść. Wciąż nieco oszołomiony sięgnąłem po niego dłonią i odklejając go od warg poczułem ten sam zapach niewidzianych nigdy dotąd kwiatów. Tak nie pachną wiśnie, tak pachniała ... Ona.

Ten pojedynczy, czerwony płatek do dzisiaj noszę przy sobie i praktycznie nie rozstaję się z nim. Pomimo upływu czasu wygląda wciąż tak samo wspaniale jak w chwili, kiedy dotknąłem go po raz pierwszy. Jest aksamitnie miękki, jedwabiście kolorowy, słodko pachnący i jest moim talizmanem.

0x01 graphic

Kimi

Kimi ma piętnaście lat. Jest niewysoka, szczupła, o głosie delikatnym i srebrzystym jak dzwoneczek. Nigdy wcześniej nie słyszałem śmiechu tak radosnego, szczerego i niewinnego. Ma wąskie, drobne dłonie o skórze tak jasnej, że prawie przezroczystej jak najlepsza porcelana. Włosy gęste i czarne jak skrzydło kruka. Długie, podkręcone rzęsy i misternie wyskubane brwi, układające się w dwie równe, wąskie kreseczki. Porusza się z gracją najlepszej tancerki, dlatego kiedy idzie w swoim długim, bajecznie kolorowym kimonie, to nieledwie wydaje się płynąć nad ziemią. Nie ma mężczyzny w całym Atsuchi, który ujrzałby ją i nie przystanął w miejscu porażony jej urodą. Kimi jest piękna jak pierwszy wiosenny kwiat na śniegu.

Kimi jest również bardzo inteligentna. Żadne zashiki w Domu Złotych Lampionów, na które mój serdeczny przyjaciel Daidoji Seiichi zabiera mnie ze sobą jako swego gościa, nie może obyć się bez gry w zagadki. A w tym rodzaju zabawy Kimi góruje nad wszystkimi maiko w herbaciarni. Ba! Żadna ze starszych gejsz, od lat zajmujących się zabawianiem mężczyzn i dlatego znających chyba wszystkie zgadywanki świata, nie może jej dorównać na tym polu, ponieważ Kimi wymyśla na poczekaniu własne, nieznane nikomu wcześniej szarady. Chyba tym właśnie mnie ujęła za pierwszym razem, kiedy ją zobaczyłem podczas przyjęcia z okazji mojego pomyślnego powrotu z ziem rodu Morioka. Widok tej pięknej, niezwykle utalentowanej, młodej osóbki był dla mnie prawdziwie wielką nagrodą. Wprawdzie gwiazdą tego wieczoru była Biały Lotos zabawiająca nas pieśniami i grą na shamisen, ale ja nie mogłem oderwać oczu od ślicznej maiko. Pamiętam, że cały występ Białego Lotosu przesiedziałem z głową niewygodnie skręconą w bok, obserwując dziewczynę czuwającą przy panu Daidoji i dbającą, by jego czarka sake była stale pełna. Na szczęście Biały Lotos była bardzo wyrozumiała i nie tylko nie poczuła się urażona, ale nawet żartowała sobie ze mnie i mego zapatrzenia. Z karę musiałem zastąpić ją na scenie i udając, ze jestem gejszą, śpiewać i grać na wyimaginowanym shamisen. Potem dołączył do mnie nieco już wstawiony pan Daidoji i we dwóch daliśmy przedstawienie pod wymyślnym naprędce tytułem Wojna Żurawia z Bocianem. To było przekomiczne! Wszyscy śmialiśmy się wszyscy do rozpuku, a najgłośniej Kimi! To był niezwykle udany wieczór i z żalem opuszczałem Dom Złotych Lampionów. Tej nocy przyśniła mi się młodziutka maiko i od tej pory nie mogłem już przestać o niej myśleć z niecierpliwością oczekując momentu, gdy znowu będę miał zaszczyt towarzyszyć panu Daidoji na jedno z jego sławnych przyjęć. Biały Lotos jest ulubioną gejszą Daidoji-sama, a że jednocześnie jest onesan (opiekunką) Kimi, to z pewnością zobaczę obie.

Na Fortuny! Dawno już nie czułem się taki ... brakuje mi odpowiedniego słowa. To stan jak po wypiciu duszkiem trzech czarek gorącej sake, gdy umysł jeszcze pozostaje trzeźwy, ale już kręci się w głowie. Czy aby przypadkiem swiat nie stał się raptem bardziej kolorowy niż zwykle, kwiaty bardziej pachnące, a chmury na niebie bardziej pierzaste i białe? I czyje imię szepce wiatr, gdy wychodze do ogrodu? Nie czułem się tak od ... stanowczo od zbyt dawna.

0x01 graphic

Cesarski Miecz

543 lata temu, podczas buntu klanu Shinomone, ród Hojo oddał wielkie zasługi Cesarzowi, topiąc powstanie we krwi zanim rozlało się na okoliczne lenna. W bitwie pod Kinakajima padło wtedy pięć tysięcy ludzi z mego klanu - wśród nich przodek mego pana - Hojo Sosaku i jego najmłodszy syn Toiji - za tę wysoką i krwawą cenę buntownicy zostali rozbici w pył, przestając stanowić jakiekolwiek zagrożenie dla porządku na ziemiach Klanu Żurawia. Aby uhonorować zasługi rodu Hojo na polu bitwy, Cesarz przekazał mu w darze wspaniały prezent: miecz wykuty przed wiekami przez legendarnego mistrza Masamune, u zarania Cesarstwa.

Ten niezwykły dar i dowód cesarskiego zaufania, z czasem stał się jedną z najcenniejszych relikwii rodu Hojo. Na co dzień spoczywał zamknięty w czarnej, hebanowej skrzyni, przepasanej błękitnym jedwabiem i opatrzonej osobistą pieczęcią głowy klanu, pod strażą, w zamkowym skarbcu. Wydobywano go jedynie przy większych świętach albo doniosłych wydarzeniach jak wizyta cesarskiego dostojnika. Obecność miecza podczas rozmów i negocjacji z wysłannikami innych rodów i klanów - nieraz politycznie bardzo trudnymi i niepewnymi co do wyniku - dodawało prestiżu i podnosiło wagę argumentów padających po stronie rodu Hojo. Jeden z moich przodków - Suzuki Kaoru - miał zaszczyt być yojimbo samego daimyo i z jego polecenia pełnić zaszczytną służbę na straży Cesarskiego Miecza. Dziś imię Kaoru wymieniane jest wśród najbardziej poważanych w pamięci mojej rodziny.

Niestety, niedawno stało się to, co dotąd uchodziło za niewyobrażalne: Cesarski Miecz niespodziewanie zniknął z klanowego skarbca. Skrzynia, w której bezpiecznie dotąd spoczywał, była pusta! Złamana pieczęć i rozcięta wstęga jedwabiu leżały porzucone niedbale obok, na podłodze. Poza tym nie znaleziono żadnych śladów pozostawionych przez złodzieja. Nie wiadomo też, którędy mógł dostać się do środka skarbca, gdyż prowadziły do niego tylko jedne drzwi, dzień i w nocy pilnowane przez parę strażników. Tymczasem żaden z nich podczas służby niczego niepokojącego nie słyszał, niczego nie zauważył. Pragnąc ratować honor natychmiast poprosili o pozwolenie na popełnienie seppuku w nadziei, że ich pokorna prośba zostanie spełniona i pozwoli ich rodzinom odzyskać twarz. Ale mój pan HojoTadatsugu odmówił ich prośbie wskazując, że skoro przez ostatni tydzień nikt nie wchodził do skarbca, kradzież mogła zostać dokonana w przeciągu tych siedmiu dni, a nie akurat podczas ostatniej zmiany warty, kiedy kradzież odkryto. Nie można było wskazać bezpośrednio winnych, dlatego też wszyscy yojimbo pełniący wartę przed skarbcem w ciągu tego feralnego tygodnia, zostali ukarani jednakowo. Daimyo zwolnił ich z obowiązków, ale nie ze służby: do czasu odnalezienia miecza pozostają w domach. Dopiero gdy znajdzie się rzeczywisty winowajca, pan Hojo w swej łaskawości ponownie rozważy prośbę o seppuku. Hańba jaką okryli się yojimbo, oczywiście nie stała się przez to mniejsza. Część samurajów odebrało tę odmowę jak karę wyjątkowo dotkliwą i surową, bo odmawiającą honorowego uratowania straconej twarzy poprzez popełnienie harakiri. Ale cóż, mój pan znany jest z tego, że feruje wyroki wyłącznie wtedy, gdy jest pewien, że opiera je na faktach, a nie przypuszczeniach. Nawet, jeśli miałoby to oznaczać odmówienie jego samurajom łaski odzyskania honoru. Nie chciałbym znaleźć się nigdy w takiej sytuacji, z przypięta łatką niesławy, która - Fortuny tylko wiedzą jak długo - ciążyłaby na moim imieniu i na mojej rodzinie. Jednak słowo pana Hojo w żadnym razie nie podlega dyskusji. Tak czy inaczej złodzieja ani żadnych śladów co do tego, kim był i gdzie go szukać, nie znaleziono.

Najgorszą konsekwencją kradzieży była utrata atrybutu widomej łaski cesarskiej okryła hańbą ród Hojo, który przez nieudolność swoich ludzi do tego dopuścił. W innych okolicznościach, zakładając że wieść o tym wydarzeniu nie wydostałaby się poza wąskie grono wtajemniczonych, sprawę można byłoby zatuszować do czasu odzyskania skradzionego miecza. Ale złodziej - kimkolwiek był - doskonale wybrał moment kradzieży: w przyszłym miesiącu na dwór mego pana przybywa bowiem, w drodze do świątyni Kitanoji, księżniczka Ayame-o-hime wraz ze swoją świtą. Cesarski Miecz powinien wtedy spoczywać u boku pana Hojo: jego brak zostanie odebrany przez cesarską córkę jako oczywisty despekt i sprowadzi na klan kłopoty polityczne. Złodziej musiał doskonale zdawać sobie z tego sprawę, a skoro tak, to motyw kradzieży był wyłącznie polityczny i należało nim obarczyć któregoś z sąsiadów klanu. Wielu było takich, którzy tylko czekali, aż rodowi Hojo powinie się noga, że wymienię choćby tylko rody Ishida, Koga i Yokoyama, jako najbardziej oczywiste. Cóż, mój pan ma prawdziwy talent do robienia sobie wrogów: to leży w jego charakterze.

Mój przełożony i przyjaciel – pan Daidoji Seiichi, cieszący się zaszczytnym stanowiskiem hatamoto - który przedstawił mi powyższe fakty, podczas toczącej się w grobowych nastrojach narady u daimyo stanowczo odrzucił propozycje innych hatamoto koncentrujące się na sporządzeniu repliki miecza i zastąpienia nią oryginału podczas wizyty księżniczki. W razie wydania się mistyfikacji reputacja rodu Hojo ległaby w gruzach na zawsze i nieodwołalnie, ściągając nań jako na oszustów gniew Cesarza większy, niż gdyby miecz został po prostu skradziony. Daidoji-sama zasugerował inne rozwiązanie dające cień nadziei na sukces: zwrócenie się o pomoc do shugenja z nadzieją, że ten będzie w stanie skomunikować się z duchami i w ten sposób uzyskać informacje pozwalające szybko odnaleźć złodzieja i odzyskać Cesarski Miecz. Zapobiec utracie twarzy przez ród Hojo wobec księżniczki Ayame-o-hime i jej cesarskiego ojca. Czasu było niezwykle mało, ale jeśli Fortuny byłyby łaskawe, powinno się udać. Cała nadzieja w osobie pana Shiba Kuranosuke: potężnego shugenja z Klanu Feniksa, który bawił akurat niedaleko, w świątyni Kitanoji. W razie sukcesu oznaczałoby to co prawda wielki dług wdzięczności u Feniksów, ale lepsze to niż uciekanie się do fałszerstwa jako praktyki niegodnej pamięci szlachetnych przodków pana Hojo. I daleko bardziej niebezpiecznej w razie, gdyby prawda o fałszerstwie wyszła na jaw. I tak oto ruszyłem z panem Daidoji Seiichi w drogę do świątyni Kitanoji, na spotkanie z czarownikiem z Klanu Feniksa.

Zawsze, ilekroć staję u bram świątyni Kitanoji, ogarnia mnie uczucie jakbym za chwilę miał przekroczyć progi innego świata. To dlatego, że to miejsce jest tak bardzo inne od reszty Szmaragdowego Cesarstwa. Tchnie niezwykłym spokojem który sprawia, że każdy problem, jakim przynoszę tu ze sobą z zewnątrz, natychmiast maleje do wielkości ziarenka piasku i odpływa gdzieś w dal, w nieokreślony, nienazwany Niebyt. W powietrzu - nawet na zewnątrz budynków - stale daje się wyczuć delikatna nuta palonych kadzideł, wdzierając się w głąb serca, w głąb duszy. Widok doskonale zaaranżowanej przestrzeni za murami, gdzie każdy budynek, kamień, krzew, figura czy modlitewny młynek zostały ustawione z myślą o jak największej ze sobą harmonii - wprost poraża. W porównaniu z tym świat za murami świątyni wydaje się być jednym wielkim siedliskiem chaosu i bałaganu.

Siedziałem w seiza (oficjalna, sformalizowana pozycja siedząca) w gościnnych pokojach naczelnego kapłana, w odległości metra za Daidoji-san i na prawo od niego jak nakazuje etykieta, a przed nami na niewielkim podwyższeniu zasiadał czcigodny Shiba Kuranosuke - shugenja z Klanu Feniksa. Przysługiwała mu pozycja wyżej od nas, gdyż Shiba-san był nie tylko honorowym gościem Najwyższego Kapłana, ale i bardzo ważną figurą zarówno w swoim klanie, jak i wśród shugenja Cesarstwa. Podkreślał to zresztą jego ubiór w oficjalnych barwach Klanu Feniksa: czerwieni, żółci i szafranie stosowny do zajmowanej przezeń pozycji w hierarchii. Jak każdy shugenja był samurajem, ale nie nosił mieczy, gdyż te są atrybutem wyłącznie bushi (wojownika). Zresztą, jako człowiek parający się magią nie potrzebował żadnej broni do tego, by każdy potencjalny przeciwnik dwa razy zastanowił się dobrze zanim podjąłby decyzję o zaatakowaniu shugenja. Wysoki i szczupły, o pociągłej twarzy Feniks miał w sobie coś takiego, co już na pierwszy rzut oka mówiło, że nie jest on zwyczajnym człowiekiem. Jego spojrzenie było chłodne i spokojne, a jednocześnie emanowało niemal namacalną mocą. W innych okolicznościach uznałbym go za osobę niebezpieczną.

Podczas gdy Daidoji-san rozmawiał z Shiba-san przedstawiając mu kłopotliwe położenie w jakim znalazł się nasz pan Hojo, ja dyskretnie przyglądałem się samurajowi siedzącemu z tyłu, po prawej stronie shugenja. Miał około czterdziestu lat i podobnie jak jego pan był wysoki i szczupły. Włosy na skroniach zaczynały mu się już srebrzyć. Daisho i postawa, jaką podświadomie przybierał w seiza mówiły jasno, że jest bushi. Pozornie wydawał się nieobecny duchem, siedząc tak z półprzymkniętymi oczyma, nie zwracając uwagi na otoczenie, ale ja byłem pewien, że pod tą maską leniwej obojętności kryje się człowiek czujny i gotów do natychmiastowego działania. Nikt inny nie mógłby przecież zostać yojimbo tak znakomitej osoby. Zresztą, o Szkole Yojimbo rodu Shiba od dawna krążą legendy wynoszące adeptów tej szkoły do rangi niemal mitycznej. Podobno w każdej chwili potrafią drogą koncentracji wyczuć kierunek i odległość, w której przebywa ich podopieczny. Podobno są w stanie niemal bez szwanku znieść ciosy, które na miejscu powaliłyby każdego innego samuraja. Podobno ćwiczą razem z shugenja, dzięki czemu oswajają się z działaniem magii i uczą reagowania na zagrożenie z jej strony. Pomyślałem, że może gdyby yojimbo mojego pana pełniący wartę przed drzwiami klanowego skarbca posiadali takie umiejętności, w ogóle nie doszłoby do kradzieży Cesarskiego Miecza. O ile tylko opowieści o yojimbo ze szkoły rodu Shiba są prawdziwe.

Tymczasem prośba Daidoji-san złożona w imieniu pana Hojo z jakiegoś względu wydawała się być nie na rękę Shiba Kuranosuke. Nie byłem tym specjalnie zdziwiony, gdyż na miejscu shugenja ja również niechętnie angażowałbym się w sprawę mogącą mieć tło polityczne i grożącą ewentualnymi, trudnymi do przewidzenia konsekwencjami dla każdego, kto niebacznie wmieszałby się w nią. Shugenja doskonale zdawał sobie z tego sprawę dlatego w momencie gdy rozmowa zdawała się tkwić w martwym punkcie, Daidoji-san poprosił mnie o przyniesienie pustego pudła, w którym przechowywano miecz w momencie kradzieży, a które przezornie zabraliśmy ze sobą. W lot zrozumiałem intencję mego przełożonego i posłusznie opuściłem salę, zostawiając go sam na sam z shugenja i jego przybocznym. Pudło mógł przecież przynieść ktokolwiek z naszych ludzi, ale że Daidoji-san zlecił to bezpośrednio mnie było jasne, że zamierzał na osobności podnieść negocjacje z shugenja na wyższy poziom oferując coś, co skłoniłoby Feniksa do okazania pomocy. O pewnych sprawach lepiej nie wiedzieć, dlatego cieszyłem się, że nie będę świadkiem tego, jak Daidoji Seiichi wypełniając wolę naszego pana posuwa się do przekupstwa. Byłem pewien, że w grę nie wchodziły pieniądze. Raczej kontakty, jakie mój pan miał na dworze Doji Satsume - głowy Klanu Żurawia. W Szmaragdowym Cesarstwie przysługi cenniejsze są niż złoto i nie ma nad nie pewniejszej waluty.

Kiedy wróciłem po kwadransie, trzymając przed sobą w wyciągniętych rękach hebanowe pudło, w którym teraz spoczywał jedynie zwój błękitnego jedwabiu do niedawna je spowijający wraz z pieczęcią rodu Hojo, atmosfera w sali, gdzie Shiba-san podejmował swego gościa, była wyraźnie bardziej swobodna. Nawiązana nić porozumienia dosłownie zdawała się wisieć w powietrzu. Nigdy nie dowiedziałem się, jaką cenę przyszło rodowi Hojo zapłacić za pomoc Feniksa, ale z pewnością nie byłą to niska cena. Z odpowiednim szacunkiem zbliżyłem się do shugenja, kładąc przed nim pudło i natychmiast wracając na swoje miejsce za panem Daidoji. Patrzyłem, jak shugenja wodzi palcami po czarnym, inkrustowanym srebrem wieku, jak z zamkniętymi oczyma dotyka zawiasów. Jego twarz wyrażała głębokie skupienie, zmarszczki na czole pogłębiły się. Czy to tylko wrażenie, czy rzeczywiście poczułem jak przez salę od strony okien przesuwa się w stronę shugenja zimny powiew? To wiatr? Czy może ... coś innego? Tymczasem Feniks wyraźnie zapadł w trans. Z zamkniętymi oczyma wodził dłońmi po czarnym drewnie jakby szukał na jego powierzchni czegoś, co z oczywistych dla niego względów powinno tam być, a czego ja ani Daidoji-san nie byliśmy w stanie zauważyć. Podniósł wieko, wydobył z wnętrza pudła zwój błękitnego jedwabiu i powoli przesuwał go między palcami. Jego wargi zdawały się delikatnie, niemal niezauważalnie poruszać, zupełnie jakby wymawiały cicho-najciszej słowa, które tylko shugenja mógł słyszeć. Teraz miałem już całkowitą pewność, że nie myliłem się co do zimnego powiewu: ten narastał z każdą chwilą. Wkrótce zrobiło się tak zimno, jak w chłodny, jesienny poranek i poczułem, jak moje ciało odruchowo pokrywa się gęsią skórką. Zanim jednak zdążyłem zadygotać z zimna, co w tym miejscu mogło zostać odebrane jako zachowanie ze wszech miar niestosowne, chłód zniknął tak szybko, jak się pojawił. Shugenja otworzył oczy, które błyszczały jak lód w Słońcu. Niespodziewanie zmienionym, niskim, chropawym, zimnym jak wnętrze grobu głosem powiedział gdzie szukać miecza. Nic nie mogłoby przerazić mnie bardziej niż to, co usłyszałem.

Oto bowiem miecz wcale nie opuścił zamku mego pana! Nie było żadnych nici spisku dotyczącego zniknięcia Cesarskiego Miecza, które wychodziłyby poza mury twierdzy! Innymi słowy mieliśmy do czynienia ze zdradą: najbardziej plugawym z czynów, jakie może popełnić samuraj. Ale najgorsze usłyszałem na końcu: ręce, które sięgnęły po cesarski podarunek, nie były rękami złodzieja, ponieważ miały do niego prawo! Osoba, która złamała pieczęć i zabrała miecz, była z rodu Hojo!

Po tym, jak opuściliśmy świątynię udając się w drogę powrotną do zamku, Daidoji-san kategorycznie zabronił mi wspominać komukolwiek o tym, co słyszałem podczas spotkania z shugenja. Jeśli bowiem okazałoby się, że faktycznie miecz skradła osoba z rodu Hojo i wyszłoby to na jaw, reputacja rodu z pewnością bardzo by ucierpiała. Dlatego za żadną cenę nie można do tego dopuścić. Z tonu głosu i wyrazu twarzy mojego przełożonego zrozumiałem, że nie powinienem teraz drążyć z nim tego tematu i rozmowa jest zakończona.

Daidoji-san pogrążył się w niewesołych rozmyślaniach, więc i ja chcąc - nie chcąc podążyłem w jego ślady. Osoba z rodu Hojo ... kto mógł nią być? Daimyo z oczywistych względów nie wchodził w rachubę. Jego żona, córka i syn: również. Skandal związany z utratą Cesarskiego Miecza doprowadziłby ich przecież do ruiny. Czyżby więc ktoś z dalszych krewnych? Ale jeśli sobie dobrze przypominam, to ostatnimi czasy zamek nie gościł nikogo z dalszej rodziny mego pana. A nawet gdyby, to nie mieliby oni swobodnego dostępu do skarbca klanu tak, by niepostrzeżenie wykraść miecz. Shugenja więc musiał pomylić się, bo w zamku nie było nikogo z rodu Hojo, kto mógłby dopuścić się kradzieży.

Monotonnie kołysząc się w siodle snułem fantastyczne domysły w rodzaju tych, w których jeden ze strażników skarbca w rzeczywistości mógł być nieślubnym dzieckiem kogoś z rodu Hojo i chciał zemścić się na swym przybranym rodzie, który nie uznał go za swego. Tyle, że w takiej sytuacji działania tego akurat strażnika musieliby zauważyć inni strażnicy, a przecież nic takiego się nie stało. A już zupełnie fantastycznym pomysłem było, że kradzieży dokonał ninja, w którego żyłach płynęła krew rodu Hojo - nieślubny owoc chwili słodkiego zapomnienia mego daimyo. Niedorzeczność! Mimowolnie roześmiałem się głośno na taką myśl, aż pogrążony w ponurej zadumie Daidoji-san podniósł głowę i skarcił mnie wzrokiem za to, że niebacznie przerywam jego niewesołe rozmyślania. Reszta drogi upłynęła nam w wymownym, ciężkim milczeniu.

Nie było mnie przy tym, gdy Daidoji-san relacjonował daimyo spotkanie z shugenja: moja ranga była zbyt niska na to, bym dostąpił zaszczytu przebywania w wąskim gronie zaufanych osób naszego pana. Nie wiedziałem, co usłyszał Hojo-sama i jakie na podstawie tego wysnuł wnioski. Przez dwa dni na zamku nie działo się praktycznie nic, zupełnie jakby Cesarski Miecz wciąż spoczywał bezpiecznie na swoim miejscu w skarbcu, jakby nic się nie stało. A potem, nagle, jak grom z jasnego nieba poraziła nas straszna wieść: córka naszego pana - Shiko - zniknęła bez śladu! W jednej chwili zamek zaczął przypominać kopiec mrówek, bezładnie biegających na wszystkie strony. Żołnierze, służba: wszyscy przetrząsali fortecę budynek po budynku, pomieszczenie po pomieszczeniu. Bezskutecznie: Shiko przepadła jak kamień w wodę. Wartownicy przy bramie zaklinali się, że dziewczyna nie opuściła zamku i nie było powodu, by nie wierzyć ich słowu. A skoro tak, to musiała być wciąż w fortecy ... albo opuściła ją potajemnie, choćby i w przebraniu. Tylko dlaczego miałaby wymykać się z zamku swego ojca? Chcąc nie chcąc zacząłem łączyć to wydarzenie z niedawną kradzieżą miecza, ale w żaden sposób nie potrafiłem dojść do tego, co córka daimyo mogła mieć wspólnego ze zniknięciem miecza? Służba księżniczki, przerażona jej zniknięciem i oczekująca kary za niedopełnienie obowiązków, zaklinała się na wszystkie świętości, że nie ma pojęcia jak i gdzie zniknęła jej pani. Jednak z jakiegoś powodu Hojo-sama musiał podejrzewać, że nie mówią prawdy i w porywie gniewu własnoręcznie ściął na miejscu rękodajną córki. Bez skutku: reszta służby milczała jak zaklęta, w pokorze poddając się losowi. Albo też wykonując w ten sposób polecenie swej zaginionej pani.

W tym czasie ja wraz z grupą żołnierzy przeszukiwałem zamkowe ogrody. Pełne zakamarków, altanek, ścieżek, miejsc, w których możnaby się skutecznie schować. I właśnie w ogrodach młody samuraj niedawno przyjęty na służbę - niejaki Gunichi - odnalazł Shiko, a ja byłem pierwszym, któremu o tym zameldowano. Natychmiast rozkazałem powiadomić Hojo-sama oraz otoczyć ogród i nie wpuszczać osób niepowołanych. Nikogo, kto mógłby zobaczyć córkę naszego pana w tak tragicznej sytuacji jak ja, stojący na skraju ogrodowej sadzawki. Tafla wody była wtedy niemal zupełnie nieruchoma, na jej powierzchni unosiły się białe i złote, wodne kwiaty. Pod powierzchnią, niedostrzegalne na pierwszy rzut oka, unosiło się ciało dziewczyny. Widać było jedynie zarys jej sylwetki, ale rysy twarzy znajdującej się najbliżej powierzchni, nie pozostawiały najmniejszych nawet wątpliwości: to była Shiko. Jej jedwabne szaty unosiły się wokół niej, pod wodą, niczym kolorowy, przyćmiony zielonkawą poświatą obłok. W zaciśniętych rękach dziewczyny - stąd widziałem to wystarczająco wyraźnie - spoczywał ... miecz. Rozpoznawałem zaledwie jego zarys, ale jakiś głos, gdzieś w głębi duszy, mówił mi wyraźnie, że to jest właśnie TEN miecz. Cesarski podarunek.

To nie mieściło się po prostu w głowie. Sama myśl, ze córka mojego pana mogła mieć coś wspólnego ze zniknięciem miecza, była wystarczająco straszna. A już śmierć dziewczyny czyniła sytuację po prostu upiorną. Jak nigdy chyba dotąd było mi trudno zachować spokój i zimną krew, gdy w ogrodzie pojawił się Hojo Tadatsugu w otoczeniu przybocznych. Dwa kroki za daimyo szedł Daidoji Seiichi, a jego twarz przypominała nieruchomą maskę. Daimyo zbliżył się do mnie i żołnierzy pełniących straż przy sadzawce, a my padliśmy na kolana w niemym ukłonie. Nie ośmieliliśmy się podnieść głów, nie zrobilibyśmy tego nawet gdyby nam dano pozwolenie: nikt z nas nie chciał być świadkiem tego, jak daimyo staje nad brzegiem wody i spogląda na swą utopioną córkę. I zauważa w jej rękach skradziony Cesarski Miecz.

Kiedy tak trwaliśmy tak w pokornym ukłonie, z twarzami przy ziemi, usłyszałem głos mego pana. Po raz pierwszy od czasu, gdy zacząłem pełnić służbę na zamku, głos ten drżał. Niski, zachrypnięty, wydobywający się jakby z wnętrza grobu. Straszny. Napięty jak klinga miecza tuż przed złamaniem. Jak łuk na moment przed wypuszczeniem śmiercionośnej strzały. A przy tym zimny, nieprzyjemnie zimny. Hojo-sama starając się ze wszystkich sił zachować spokój, nakazał wydobyć miecz i oczyścić go. Kobietę, która go skradła, dyskretnie wydobyć i pochować z dala od wścibskich oczu. A przy tym nie puszczać pary z gęby. Nikt poza samurajami, którzy odnaleźli zwłoki albo przybyli tu razem z daimyo, nie może dowiedzieć się o tym, że Cesarski Miecz opuścił skarbiec i wylądował w sadzawce. I że złodziejka utopiła się razem z nim. Służących, którzy wydobędą i przetransportują zwłoki, należy zabić natychmiast po tym, jak zakończą pracę. Żadnych zbędnych świadków. Nikogo, kto mógłby swoim gadaniem zaszkodzić dobremu imieniu rodu Hojo. W ogrodach nie stało się NIC i nie znaleziono tu NICZEGO ani NIKOGO. Każdego, kto twierdziłby, że było inaczej, spotka natychmiastowa kara. Zaś poszukiwania Shiko muszą być kontynuowane, poza zamkiem.

Byłem wstrząśnięty. W takiej chwili daimyo nie tylko mówił o swojej córce per "ta kobieta" i "złodziejka", głosem zimnym i nieczułym, zupełnie jakby wspominał o obcej osobie. Rozpoznał ją, a mimo to nie dał niczego po sobie poznać. Zamiast tego nakazał pozbycie się ciała zupełnie tak samo, jak nakazałby pozbycie się trupa pospolitej złodziejki. Wtedy tego nie rozumiałem, zrozumienie dotarło do mnie o wiele później. Kiedy daimyo oddalił się, Daidoji-san zanim podążył za naszym panem, powierzył mi zajęcie się sprawą dyskretnego wydobycia zwłok i zadbania o to, by nie było więcej świadków. Zrobiłem co trzeba. Ludzi, którzy wydobyli i przenieśli zwłoki pozbyliśmy się w lesie, niedaleko miejsca, w którym uprzednio zagrzebali oni Shiko. Złodziejkę. Nikt na zamku poza samurajami obecnymi podczas odnalezienia zwłok i miecza oraz osobami z najbliższego otoczenia daimyo nigdy nie dowiedział się, co takiego wydarzyło się w zamkowym ogrodzie.

Ten szczególny dzień i smutne, acz niezwykle odpowiedzialne zadanie, które mi wtedy wyznaczono, bezpośrednio przyczyniły się do mojego awansu. Dostąpiłem nawet zaszczytu prywatnej audiencji u Hojo-sama, który osobiście podziękował mi za sumienne wypełnianie obowiązków. Ale ani prestiż związany z nowym stanowiskiem, ani wysokie uposażenie, ani większy szacunek jaki zaczęli mi okazywać dotychczasowi towarzysze, nie mogły stłumić w moim sercu smutku. Widok dziewczęcej twarzy unoszącej się tuż pod powierzchnią wody, prześladował mnie jeszcze długo. Nigdy już nie zdobyłem się na to, by z własnej woli zdecydować się na spacer brzegiem ogrodowej sadzawki, co jeszcze do niedawna sprawiało mi tyle radości.

Oficjalnie uznano, że córka daimyo została porwana przez nieznanych napastników. Jej poszukiwania kontynuowano przez następny rok. Po tym czasie w ręce rodu Hojo trafiły niezbite dowody tego, że za porwaniem Shiko stali wysłannicy wrogiego Klanu Lwa, pragnący zmusić w ten sposób pana Hojo do poparcia ich polityki na cesarskim dworze. Znalezione dowody zostały natychmiast wykorzystane do zdyskredytowania dyplomatów Klanu Lwa w oczach Cesarza, co przyniosło splendor rodowi Hojo i zwiększyło wpływy Klanowi Żurawia. Jeden z daimyo wrogiego klanu - pan Akodo Mitsuhide - w wyniku tego został zmuszony do popełnienia seppuku. Była to doskonale przeprowadzona intryga, zbudowana na kłamstwie. Zabójcza niczym jad węża.

* * *

O tym, co naprawdę stało się z Cesarskim Mieczem i jak to rzeczywiście było ze śmiercią Shiko, dowiedziałem się dwa lata później. Jeden z hatamoto mego pana wypił zbyt dużo sake podczas prywatnego spotkania i opowiedział smutną historię o tym, jak to Shiko pokochała prostego rybaka, który dostarczał ryby na zamek jej ojca. Jak spotykała się z nim potajemnie i jak dowiedział się o wszystkim pan Hojo. Jak daimyo ukarał wieśniaka śmiercią za jego śmiałość. Jak dziewczyna niemal oszalała z rozpaczy. Jak chcąc zemścić się na ojcu, który zamordował jej ukochanego, wyniosła miecz ze skarbca korzystając z pierwszej nadarzającej się ku temu sposobności, sama pozostając poza podejrzeniami. Jak informacje, które wraz z panem Daidoji przywiozłem ze spotkania z shugenja, pozwoliły jej ojcu odkryć prawdę o tym, kto mógł być prawdziwym złodziejem. Jak zdemaskowana i bezradna targnęła na swoje życie. Czy dlatego utopiła się w zamkowej sadzawce, że tam właśnie potajemnie spotykała się z ukochanym? Tego już nigdy sienie dowiemy. Tak czy inaczej, za kradzieżą miecza nie stała żadna polityka, spisek, wrogie knowania, a jedynie rozpacz zakochanej dziewczyny, która zdradzając ojca zdradziła cały klan. Jej ojciec, przeciwko któremu wystąpiła kradnąc Cesarski Miecz i tym samym narażając cały ród Hojo na niebezpieczeństwo, nie mógł postąpić inaczej jak tylko wykorzystać sytuację przeciwko wrogom klanu. Kłamstwo w dobrej sprawie. Strata obrócona w korzyść. Obowiązek wobec rodu. Nawet, jeśli oznaczałby on poświęcenie własnej córki.

Jestem wiernym wasalem mego pana, służę mu i nie zawaham się oddać za niego życia. Głęboko wierzę w to, że cokolwiek robi jest słuszne i służy dobru rodu Hojo i Klanu Żurawia. Ale mimo to smutek wypływa na moje oblicze za każdym razem, gdy wspomnę twarz Shiko w zielonkawej toni, jej zamknięte oczy i dłonie zaciśnięte na mieczu. Coś w mojej duszy mówi wtedy cichutko, że ta tragiczna historia nie powinna zakończyć się w ten sposób. Że opowieść Shiko nie dobiegła jeszcze końca. Gdybym był poetą, z pewnością napisałbym o tym sztukę, tragedię o niespełnionej miłości zderzającej się z obowiązkiem posłuszeństwa i powinności wobec rodu. Gdybym był malarzem, namalowałbym obraz młodej, pięknej dziewczyny o jasnych oczach i smutnej twarzy. Ale jestem bushi i moim powołaniem jest miecz, a nie pędzelek, papier i farby. Nie umiem opowiadać tak, by opowieść była warta zapamiętania i zachowania, a ta opowieść jest właśnie taka. Mimo to coś mówi mi, że moja rola w tej opowieści nie zakończyła się jeszcze. Że podobne, smutne historie nie umierają ot tak sobie, po prostu, i że któregoś dnia życie dopisze do niej ciąg dalszy.

0x01 graphic

Czarny Wiatr

Po tragicznych wydarzeniach związanych ze zniknięciem Cesarskiego Miecza i śmiercią córki naszego pana, moja pozycja wśród samurajów klanu Hojo bardzo wzrosła. Mój bezpośredni przełożony Daidoji Seiichi publicznie, w obecności pozostałych służących mu samurajów, dał świadectwo mojej wierności i w uznaniu zasług mianował swoim przybocznym, podnosząc uposażenie i dając prawo zaciągnięcia na służbę dziesięciu własnych samurajów. Wraz z nowym stanowiskiem otrzymałem też nowy, przestronny dom wraz ze służbą i niewielkim, ale ze smakiem urządzonym ogrodem. Ale nade wszystko sam daimyo uhonorował mnie niebywałym zaszczytem i zaprosił do jego prywatnych komnat, gdzie w obecności zaledwie kilku osób straży przybocznej mogłem odbyć z nim prywatną rozmowę. Musiałem wtedy wywrzeć na panu Hojo jak najlepsze wrażenie, gdyż na koniec spotkania ofiarował mi niezwykły prezent: szlachetnego wierzchowca ze swoich stajen. Mój ojciec, gdyby jeszcze żył, byłby ze mnie dumny!

Kary, ognisty rumak otrzymany w podarunku, nosił imię Kurokaze. Nie bez przyczyny: gdy pędził przed siebie był prawdzie jak czarny wiatr. Dziki, silny, niepowstrzymany. Jego sierść lśniła niczym antracyt, oczy błyszczały jak obsydian. Odważny i nieustępliwy, co w równej mierze zawdzięczał gruntownemu szkoleniu do roli wierzchowca bojowego, jak i swej szlachetnej naturze. W jego żyłach płynęła bowiem krew najwspanialszych koni Rokuganu, sprowadzonych do Cesarstwa zaledwie 200 lat temu przez Klan Jednorożca powracający do ojczyzny z osiemsetletniej wędrówki po obcych krajach. Mając takich przodków wyróżniał się na tle innych koni w tutejszych stajniach zarówno wielkością, wytrzymałością, jak i inteligencją. Prawdziwy książę wśród wierzchowców.

Kurokaze nie pozwalał dosiąść się nikomu poza swoim poprzednim panem, o czym lojalnie mnie uprzedzono. Daidoji-san zasugerował, żebym natychmiast dosiadł konia i złamał jego wolę, nie pozwalając wysadzić się z siodła tak długo, aż koń uzna się za pokonanego i pogodzi się z tym, ze oto ma nowego pana. Początkowo tak właśnie zamierzałem postąpić, ale już w stajni, stając oko w oko z tym mądrym zwierzęciem zrozumiałem, że nie jestem w stanie tego uczynić. Nie dlatego, że nie jestem dobrym jeźdźcem, bo to nieprawda. Nie dlatego, że nie wierzyłem w skuteczność tej metody: sam kilka razy ujeżdżałem nowego wierzchowca. Dotarło to do mnie w momencie, gdy trzymając Kurokaze za uzdę, by służba mogła go osiodłać, zajrzałem mu w czarne, głębokie oczy. Ten koń miał duszę samuraja! Nie mogłem pozwolić na to, by służył mi dlatego, że go złamałem. Pragnąłem, by służył mi dlatego, że uzna mnie za osobę godną siebie i swego bezgranicznego oddania.

Przez pierwszy miesiąc odwiedzałem więc Kurokaze w stajni, początkowo na kilka minut, stopniowo wydłużając ten czas nawet do godziny. Czyściłem go, karmiłem, mówiłem do niego, wyprowadzałem na przebieżki po dziedzińcu. Nikt inny nie miał prawa tego robić. Po miesiącu zabierałem go na otwarty wybieg, gdzie mógł się wyhasać do woli. Zacząłem mu towarzyszyć wierzchem na innym koniu. Urządzaliśmy gonitwy, pościgi i naprawdę dobrze się razem bawiliśmy. Po dwóch tygodniach harców, podczas takiej zabawy na wybiegu rozsiodłałem swego dotychczasowego wierzchowca i spróbowałem osiodłać Kurokaze. Ku mej radości koń nie stawiał najmniejszego oporu, ale co chwila odwracał czarny łeb do tyłu, uważnie obserwując co robię. Kiedy dociskałem popręg zarżał tak głośno, że aż spłoszyły się wrony siedzące rosnącym opodal drzewie. Czyżby przyleciały tu by obserwować, jak szlachetne zwierzę zrzuca mnie z siodła? Przeklęte ptaszyska!

Kiedy wkładałem nogę w strzemię, Kurokaze wciąż obserwował mnie uważnie. W jego oczach dostrzegłem błysk, który nieoczekiwanie zachwiał moją pewnością siebie. Ale wbrew moim obawom koń pozwolił się jednak dosiąść i wciąż stał spokojnie w miejscu. A ja zdałem sobie sprawę z tego, że wokół ogrodzenia zgromadziła się służba, która przerwała pracę i w ciszy, z zapartym tchem obserwowała moje poczynania. Wiedziałem już wcześniej, że służący poczynili między sobą zakłady o to, czy mój plan zaprzyjaźnienia się z koniem zakończy się sukcesem czy porażką. Świadomość tego, że za chwilę moje ponadmiesięczne starania mogą obrócić się w klęskę na oczach ludzi z gminu, wcale nie dodawała mi otuchy. Ale było już za późno na to, by coś z tym zrobić. Samuraj nie lęka się śmierci, ale jak niczego innego obawia się hańby. Dotarło do mnie to, co z pewnością wcześniej zrozumiała moja służba: odrzucając radę swego przełożonego co do tego, jak postąpić z Kurokaze i decydując się na własne rozwiązanie, nieświadomie wystawiłem na próbę swoją jeździecką reputację. W razie porażki i upadku moja duma ucierpi bardziej niż moje kości.

Przymknąłem oczy i lekko uderzyłem piętami w boki zwierzęcia, dając mu sygnał „do przodu” (nigdy wcześniej nie trzymałem wodzy tak silnie jak wtedy, oczekując najgorszego). Kurokaze obejrzał się na mnie raz jeszcze i przez dłuższa chwilę przyglądaliśmy się sobie nawzajem. Ponownie dałem sygnał piętami i ... koń ruszył stępa. Spróbowałem nakazać zwrot: posłuchał natychmiast. W lewo, w prawo, ponownie w lewo. Kłus wokół ogrodzenia. W tym momencie moja służba wzniosła okrzyk radości i zaczęła bić brawo - oczywiście za wyjątkiem tych, którzy postawili na mój upadek z konia teraz przegrali zakład. W odpowiedzi Kurokaze zarżał tak głośno, aż zatrzęsły się liście na starej osice rosnącej tuż za ogrodzeniem. Ja również nie mogłem się już dłużej powstrzymać i stając w strzemionach wydałem głośny okrzyk radości! Patrząc z wysoka na podwórzec czułem, jak przepełnia mnie uniesienie, jak udziela mi się niespożyta energia zwierzęcia, którego dosiadałem. W tym momencie już wiedziałem, że Suzuki Shintaro i Kurokaze zostaną dobrymi przyjaciółmi. My po prostu pasowaliśmy do siebie!

Ręką dałem służbie znak, by otworzyła bramę w ogrodzeniu. Ale nie wytrzymałem napięcia i kiedy ludzie guzdrali się z bramą, skierowałem konia wokół dziedzińca i gwałtownie przyspieszając na krótkim dystansie, po prostu przeskoczyliśmy nad bramą i zdumionymi takim obrotem sprawy służącymi. Kurokaze uczynił to tak lekko, jakby w jednej chwili urosły mu skrzydła. Prawdziwy Czarny Wiatr! I już nic nie mogło nas zatrzymać: gnaliśmy przed siebie jak opętani, upajając się pędem powietrza i widokiem wieśniaków na nasz widok umykających w przerażeniu. Tego dnia poznałem kolejne oblicze szczęścia i radości, jakie niesie ze sobą życie.

Wróciliśmy dopiero pod wieczór, obaj jednakowo zmęczeni, ale radośni. Zaniepokojona moją przedłużającą się nieobecnością służba powitała mnie na klęczkach, czując ulgę z mego powrotu i dumę z powodu, że ich pan okazał się tak dobrym znawcą natury koni. Nie ukrywam, że ja również byłem z siebie dumny, ale jednocześnie miałem tę świadomość, że nie osiągnąłbym niczego, gdyby Kurokaze nie zaakceptował mnie z własnej woli, jako osoby godnej tego, by móc go dosiadać. Kto wie? Może podczas wspólnych spotkań w ciągu ostatnich tygodni on również poddawał mnie testom i próbom, z których nie zdawałem sobie sprawy? Tym bardziej cieszyłem się teraz, że im sprostałem.

Tydzień później nieświadomy niebezpieczeństwa złodziej zakradł się do stajni, próbując uprowadzić Kurokaze. Znaleziono go dopiero rano: martwego, pogryzionego i stratowanego kopytami, porzuconego w kącie stajni jak popsuta lalka. Dałbym głowę, że kiedy zawiadomiony przez służbę pojawiłem się w stajniach, dostrzegłem w spojrzeniu Kurokaze figlarny błysk. Patrząc tak na zmasakrowane ciało przestępcy gratulowałem sobie w duchu tego, że przed kilkoma tygodniami nie spróbowałem siłą okiełznać mego nowego wierzchowca. Jestem pewien, że moje stratowane zwłoki nie wyglądałyby tak dobrze. Po tym wydarzeniu, które błyskawicznie stało się sławne na całą okolicę, już nigdy więcej żaden złodziej nie próbował nawet zbliżyć się do moich stajni i do Kurokaze - Czarnego Wiatru zaklętego w ciele konia.

0x01 graphic

Pościg

W bandzie banity Sasume przynajmniej połowa łotrów miała za sobą służbę w armii jako ashigaru, ale brakowało jej ducha bojowego i posłuszeństwa. I choć było ich ponad pięćdziesięciu, a yoriki Nomura i ja mieliśmy w sumie zaledwie dwunastu ludzi, to widok uzbrojonych po zęby samurajów wypadających na nich z ukrycia zmroził tchórzliwe serca łotrów. Wiedzieli, że walczyć z wyszkolonymi wojownikami to nie to samo co palić bezbronne wioski i rabować wystraszonych wieśniaków - ale dla nich za późno już było na naukę. Pomimo liczebnej przewagi w żaden sposób nie potrafili tego wykorzystać. Walczyli chaotycznie, wystraszeni nagłym atakiem i widokiem błyszczących mieczy, niezgrabni i chaotyczni. Namiestnik i jego żołnierze ścinali bandytów z równą łatwością, jak chłop sierpem ścina pędy wodnej trawy. Błysk stali i fontanna krwi, kolejny błysk i czyjeś wnętrzności wypłynęły na wierzch. To było zbyt łatwe.

Zaskoczeni przez nas na skraju bagien, w drodze do leśnej kryjówki, nie mieli gdzie się wycofać i ich los był przesądzony. Tylko jeden człowiek z całej bandy nie stracił głowy: był nim ich wódz Sasume. Namiestnik Nomura obiecał mi, że pozostawi go mnie i może dlatego na polu walki banita miał swobody więcej niż jego ludzie. Widziałem jak próbował skrzyknąć co przytomniejszych bandytów, by zewrzeć obronę i uderzyć grupą, dopóki jeszcze mieli liczebną przewagę - a ta topniała z każdą sekundą. Ale było już za późno i przerażeni bandyci wpadli w panikę, nie słuchając krzyków dowódcy miotali się bezładnie. wpadając na nasze miecze.

Czyjaś ciepła, lepka krew z przeciętej tętnicy chlusnęła na mnie z boku, na moment zalewając oczy. Zanim przetarłem twarz, wpadł na mnie jeden z bandytów z toporem i tylko cudem, wciąż niemal ślepy z powodu krwi, zdołałem zrobić unik. Ale zbój zamiast poprawić cios i zabić mnie, niezdolnego przez chwilę do obrony, przeskoczył nade mną i pobiegł próbując wyrwać się z jatki. Inny samuraj zabił go jednym, precyzyjnym cieciem, dziesięć kroków ode mnie. Kiedy w końcu otarłem oczy, było już po walce. Banici zostali pokonani, wszędzie wokoło leżały ciała. Samuraje sprawdzali leżących i dobijali tych, którzy jeszcze żyli, ale byli ciężko ranni.

Dwóch zbójów złapano żywcem i teraz klęczeli u stóp namiestnika w oczekiwaniu na kaźń. Na próżno jednak, bo ich los miał się dopełnić dopiero w miasteczku, widowiskowo i okrutnie, tak jak wymagało tego prawo: powoli, w męczarniach, na krzyżu. Spośród ludzi namiestnika tylko jeden został lekko ranny w nogę. Sam Nomura Keitaro sprawiał wrażenie bardzo zadowolonego z tego łatwego, co doskonale zaplanowanego i przygotowanego zwycięstwa. Idąc w moją stronę

- Ci bandyci nie umieli walczyć. Zabijanie ich to jak ścinanie słomianych chochołów na placu ćwiczeń: żadne wyzwanie dla wojownika. Nic ci nie jest, Suzuki-san? - zaniepokoił się widokiem mojej twarzy zalanej krwią. Obrzucił mnie szybkim spojrzeniem, szukając widocznych ran na moim ciele.
- Wszystko w porządku, nie jestem ranny. To nie moja krew. - uspokoiłem i zaraz zacząłem się rozglądać po pobojowisku. - Ale straciłem z oczu Sasume, kiedy krew zalała mi oczy i nie wiem, gdzie padł. Który z twoich ludzi go zabił, Nomura-san? Koniecznie muszę odebrać listy, które miał przy sobie: to tylko z ich powodu ścigałem tych bandytów.

Namiestnik również zaczął rozglądać się wokoło, ale wśród pociętych i zakrwawionych trupów trudno było na pierwszy rzut oka rozpoznać ciało przywódcy. Przywołał więc swoich żołnierzy i nakazał przeszukać pobojowisko, by znaleźć ciało Sasume. Trupy leżał wszędzie wokół w promieniu pięćdziesięciu metrów i ich sprawdzanie trwało chwilę. Ale już z samej miny żołnierza, który podszedł by złożyć meldunek zrozumiałe, co się stało: Sasume nie było wśród zabitych ani wziętych do niewoli!

Nomura natychmiast wpadł we wściekłość, rozkazując ponowne przeszukanie pobojowiska. Ja w tym czasie podszedłem do miejsca, gdzie widziałem przywódcę bandytów po raz ostatni. Jeśliby porzucił skradzione listy, dla których go ścigałem, nie przejmowałbym się tym, co się z nim stało i jak udało mu się wymknąć z zastawionej pułapki. Jednak nie znalazłem niczego, poza wygniecioną trawą i kilkoma kroplami świeżej krwi. Czyżby Sasume został ranny? Ale też równie dobrze mogła to być krew któregokolwiek z jego ludzi, zabitych obok tego miejsca. Wyprostowałem się i rozejrzałem wokoło z płonną nadzieją ujrzenia w dali sylwetki oddalającego się człowieka. Nadaremnie.

Ponowne sprawdzenie pobojowiska niczego nie dało: Sasume w jakiś niewytłumaczalny sposób udało się umknąć z rzezi!
- Nie rozumiem, jak to możliwe. - namiestnik nawet nie próbował ukrywać złości. Bandyta swoją ucieczką odebrał mu zwycięstwo i rzucił podejrzenie o nieudolność oraz poddał w wątpliwość kompetencje Nomury jako dowódcy. Jego żołnierze przeczuwali - i chyba słusznie -że gniew namiestnika skupi się na nich, bo z niespotykaną gorliwością sprawdzali cały teren metr po metrze. A Nomura przypominał w tej chwilę chmurę gradową na chwilę przed rozpętaniem lodowego piekła.

-Przecież nie dostał skrzydeł i nie uleciał w powietrze! Do bagien również nie wskoczył, bo na brzegu zostałyby jakieś ślady! Chyba nie zakopał się pod ziemię jak kret? Ani nie zamienił się w trawę?! - sandał namiestnika z wściekłością wyrwał z ziemi kępę trawy i posłał ją w stronę topieliska. Pacnęła z nieprzyjemnym pluskiem i zniknęła w brudnej toni. - Cholerny bandyta! Tak mnie wyprowadzić w pole! Namiestnika! Oficera!

Nomura-san wyraźnie tracił panowanie nad sobą, jego twarz robiła się czerwona, a pięści zaciskały gwałtownie. Udawałem, że tego nie widzę, bo przecież okazywanie tak silnych i w dodatku negatywnych emocji nie przystoi samurajowi, w dodatku pełniącemu odpowiedzialne stanowisko, i jeszcze przy swoich podwładnych. To nie licowało z godnością osoby i zajmowanego stanowiska. Najwyraźniej namiestnik nie radził sobie dobrze z ukrywaniem emocji, a to już można było uznać za słabość. Czy właśnie z tego powodu odesłano go na placówkę tak daleko od zamku?

- Jakkolwiek on to zrobił, Nomura-san, wykazał się przy tym talentem i sprytem, o jaki go nie podejrzewaliśmy. Nawet jak na ronina, bo przecież sztuczek nie uczą w wosku. - odezwałem się spokojnym, wypranym ze wszelkich uczuć głosem. - Wykorzystał zamieszanie i w ferworze walki umknął, porzucając swoich ludzi. Nie doceniłem go, wziąłem za pospolitego bandytę. A może po prostu miał dziś szczęście?

- W raporcie namiestnika z lenna Kohara, gdzie przedtem grasował zanim przeniósł się do mego rewiru, były jakieś niesprawdzone pogłoski o tym, jakoby podejrzewano go o kontakty z ninja. Ale nie dawałem temu wiary. Może nauczył się od nich jakichś sztuczek? - Nomura odezwał się półgłosem, jakby trochę do siebie. Drgnąłem.
- I dopiero teraz mi o tym wspominasz, Nomura-san? - nie mogłem ukryć zdumienia i zaskoczenia. - Gdybym wcześniej o tym wiedział, nalegałbym na zabranie większej ilości ludzi. Dlaczego nie uprzedziłeś mnie o tym, panie namiestniku? Moglibyśmy przygotować się lepiej.

Nomura Keitaro słysząc moje słowa mogące sugerować jakieś niedopatrzenie z jego strony, momentalnie usztywnił się i w jego głosie zamiast złości pojawił się chłód jak okruchy lodu. Chmura gradowa przez burzą. Choć pozornie nie uczynił nic, to w jednej chwili jego postawa i spojrzenie przybrały najbardziej oficjalny wyraz typowy dla urzędnika. Spokój i kontrola nad własnymi emocjami, których przed chwilą wyraźnie mu brakowało, pojawiły się znikąd. Niemal cedził teraz słowa.

- Jeśli chcesz mi teraz coś zarzucić, Suzuki-san, potraktuję to jako obrazę. Osoba spoza służby - jak ty - powinna ważyć słowa zanim choć zasugeruje urzędnikowi to, w jaki sposób jej zdaniem powinien on wypełniać swoje obowiązki. - (do licha, ten człowiek łatwo bierze do siebie uwagi). - Poza tym - dałbym głowę, że zauważyłem, jak prawie niedostrzegalnie wzruszył ramionami - wyrządziłem ci grzeczność pozwalając jako cywilowi wziąć udział w zasadzce na bandytów. Tylko przez wzgląd na pana Daidoji Seiichi przystałem na twoją prośbę, by moi żołnierze pozostawili tego bandytę twojej osobie. A jeśli tak, to czy schwytanie go nie miało przypaść właśnie tobie, panie Suzuki? Na twoim miejscu byłbym ostrożniejszy w dobieraniu słów.

Do licha! Namiestnik miał rację. Gdyby nie moja prośba, żeby pozwolić mi na schwytanie Sasume, być może żołnierze yoriki złapaliby go lub zabili z równie duża łatwością, jak innych bandytów. Tymczasem pozostawili go mnie, a ja zawiodłem. Wina spadała więc na mnie. Niech to licho, zachowałem się co najmniej nieuprzejmie.

W tej samej chwili jeden z żołnierzy powrócił z wiadomością, iż znaleziono świeże ślady krwi poza miejscem bitwy. Ktoś, kto został ranny w dopiero co zakończonej walce, umknął z pobojowiska w stronę pobliskiego lasu. Nadal nie wiedziałem, w jaki sposób mógł to zrobić niezauważony, ale i tak byłem szczęśliwy, że Sasume zamiast rozpłynąć się w powietrzu jak ninja, umykał krwawiąc jak każdy śmiertelnik. Nie trzeba wierzyć w niesprawdzone plotki, nawet te z urzędniczych raportów.

Spojrzałem w stronę ściany lasu, wyrastającej jakieś dwieście metrów dalej. Stała tam ciemna i milcząca, niczym kamienny mur. Nie wiem dlaczego, ale zaniepokoił mnie ten tak zwyczajny przecież widok. Las jak las. Pośpiesznie odegnałem od siebie to niemądre uczucie i szybko zwróciłem się do namiestnika.

- Nomura-san, skoro banita jest ranny, to znaczy, że nie może poruszać się szybko. Krwawi i przez to zostawia rozpoznawalny ślad, więc łatwo go dościgniemy! Jeśli tylko ruszymy natychmiast!

Żołnierze stojący wokoło i słyszący moje słowa spojrzeli wyczekująco na dowódcę, z wyraźnym pytaniem w oczach. Czy mi się zdawało, czy dostrzegłem w tych spojrzeniach cos jakby .. wahanie? Ku memu zaskoczeniu namiestnik patrzący w milczeniu w stronę lasu, przecząco pokręcił głową na moje słowa.

- Nie będziemy ścigali banity. - w jego glosie usłyszałem stanowczość podjętej, nieodwołalnej decyzji. - Nie wiemy, czy został poważnie czy też lekko ranny. Jeśli to tylko draśnięcie, to zdążył już oddalić się na bezpieczną dla siebie odległość. Poza tym do zmierzchu już niedaleko i trop przestanie być widoczny. W ciemności, w lesie, ze swymi umiejętnościami, schowa się tak skutecznie, jak konik polny w trawie. Będziemy go szukali do Nowego Roku.

- Ale czy nie zasadziliśmy się na bandytów po to, by ich zabić lub schwytać?
- Nie, wyruszyliśmy by położyć kres rabunkom na cesarskim gościńcu i cel osiągnęliśmy: rozbiliśmy bandę i usunęliśmy zagrożenie. Sam Sasume, w pojedynkę nie stanowi już zagrożenia dla bezpieczeństwa publicznego. W tej okolicy nie zbierze już drugiej bandy i będzie musiał uciec do sąsiedniego lenna. Tak czy inaczej nasza rola jest skończona. Czas wracać do miasteczka.

Jego żołnierze natychmiast, bez komendy zaczęli szykować się do powrotu, zakładając więzy dwóm jeńcom i ustawiając ich do wymarszu. Zebraną zabitym broń przedstawiającą większą wartość jak choćby miecze, zebrali i wrzucili na plecy jeńców, zamieniając ich w tragarzy. Ale ja nie mogłem wrócić w sytuacji, gdy Sasume wciąż był w okolicy i choć z każdą chwilą oddalał się coraz bardziej, to szanse jego schwytania wciąż były duże. Dopóki miał przy sobie listy zrabowane posłańcowi mego pana, nie mogłem cofnąć się z raz obranej drogi bez narażania na szwank reputacji swego pana w razie, gdyby pisma trafiły w niepowołane ręce. Dla mnie pościg nie zakończył się rozbiciem bandy. Nie, dopóki nie dopadnę Sasume.

- Nomura-san! Ze względu na sytuację, która zmusiła mnie do skorzystania z twojej uprzejmej pomocy, nie mogę teraz zawrócić. MUSZĘ schwytać Sasume za wszelką cenę, druga taka okazja może się już nie powtórzyć. A kiedy tak tu stoimy, on oddala się coraz bardziej. - tutaj pokłoniłem się z całym należnym namiestnikowi szacunkiem. - Dlatego pokornie proszę o wyświadczenie mi jeszcze jednej przysługi i pozostawienie przy mnie dwóch żołnierzy, żebym mógł natychmiast ruszyć w pościg. Kiedy schwytamy banitę, twoi ludzie odstawią go do miasteczka do osądzenia. Mnie interesują tylko to, co skradł posłańcowi mego pana: muszę to odzyskać, bo takie mam rozkazy.

Dłuższą chwilę trwałem w pokłonie, nie podnosząc głowy, a namiestnik zastanawiał się nad moimi słowami. Kiedy w końcu podniosłem głowę ujrzałem go stojącego twarzą w stronę lasu, ze wzrokiem utkwionym w linii drzew. Jego oblicze miało zafrasowany wyraz, dłonią pocierał podbródek w zamyśleniu. W końcu odwrócił siew moją stronę by zakomunikować mi swoją decyzję. Zrozumiałem co usłyszę, zanim jeszcze padło pierwsze słowo: wyczytałem to w jego oczach.

- Z wielkim żalem muszę odmówić twojej prośbie, Suzuki-san. Z powodów, o których wspomniałem wcześniej i jeszcze jednego, którego teraz tu nie wymienię. Tak czy inaczej potrzebuję przy sobie wszystkich moich ludzi. Dalej więc będziesz zmuszony radzić sobie sam, ale nie wątpię, że z rannym, uciekającym banitą sobie poradzisz. Wiem jedno: nie ucieknie do kryjówki jego bandy bo wie, że schwytaliśmy jeńców i wydostaniemy z nich informacje, gdzie szukać tej kryjówki. Po drugiej stronie lasu jest nieduża wioska, być może skieruje się właśnie do niej. Ale żeby tam trafić, będzie musiał obchodzić środek lasu i z pewnością nie dotrze tam wcześniej niż, jutro wieczorem. Będziesz miał, samuraju, wystarczająco dużo czasu, aby go dopaść. Kto wie? Może rany odniesione w walce były na tyle ciężkie, że idąc jego tropem odnajdziesz go jeszcze przed zmierzchem, martwego z upływu krwi? Na wszelki wypadek moi ludzie oddadzą ci całą żywność, jaka maja przy sobie, żebyś nie opadł z sił w czasie pościgu.

Pogodziłem się z tą decyzją bez słowa, ponownie skłaniając się w podziękowaniu za okazaną dotychczas, nieocenioną pomoc. Jeden z żołnierzy wręczył mi zawiniątko z prowiantem, które przyjąłem z wdzięcznością. Jednak coś w słowach namiestnika cały czas nie dawało mi spokoju.

- Nomura-san? Co miałeś na myśli mówiąc, że banita w drodze do wioski będzie zmuszony omijać środek lasu?

Namiestnik zawahał się przez moment, jakby ważąc słowa, które musiał wypowiedzieć. Jego oczy powędrowały w stronę ciemniejącej w oddali ściany drzew. Mimowolnie uczyniłem to samo. Kiedy odwrócił wzrok w moją stronę, w jego twarzy dostrzegłem coś jakby lekceważenie dla tego, co zaraz powie.

- Widzisz, samuraju, miejscowi od lat unikają tego lasu. Nikt nie wie na pewno, dlaczego tak się go obawiają. Podobno ludzie, którzy zapuszczą się za daleko w jego głąb, nie wracają już nigdy. Ponoć przed laty, podczas wojny z panem Tatoichi, przepadł w nim bez wieści odział wojska chcący skrócić sobie drogę ku pogranicznym fortom. Mnie osobiście nic jednak o tym nie wiadomo. Jestem przekonany, że to tylko plotki, bo nie dotarło do mnie nigdy zawiadomienie o zaginięciach ludzi w tej okolicy. Ale faktem jest, że miejscowi wola nadłożyć dzień drogi, niż pchać się dalej między drzewa. Banda Sasume wybrała dziś tę właśnie, a nie inną drogę i najlepiej świadczy o tym, że bandyci są równie zabobonni jak chłopi. Daję głowę, że i herszt nie wybierze dla siebie najkrótszej drogi ucieczki. Będziesz miał, Suzuki-san, wystarczająco dużo czasu na to, by go schwytać teraz, kiedy jest sam i w dodatku ranny.

Uspokajający ton głosu namiestnika, bagatelizujący znaczenie wypowiedzianych właśnie przez niego słów, kłócił się jednak z niepokojącym, niedobrym przeczuciem, które raptem zagościło w moim sercu i utkwiło w nim jak tępa igła.

Nomura-san, zbierając się do odejścia, obejrzał się przez ramię i jakby mimochodem, półgębkiem rzucił w moją stronę ostatnią uwagę:
- Zabobonni wieśniacy nazywają ten las Mrocznym Lasem.

Mroczny Las? Zimna igła niedobrego przeczucia utkwiła jeszcze głębiej w moim sercu.

Do zmroku pozostała może jakaś godzina - nie więcej. Słońce chyliło się już ku zachodowi i w powietrzu dało się wyczuć chłodny powiew nadciągającego wieczoru. Krople krwi, które uchodzący Sasume pozostawił na trawie, wiodły mnie prosto do lasu. Początkowo było ich wiele, bo też rana musiała mocno krwawić. Po kilkudziesięciu metrach były to już tylko pojedyncze - w tym świetle niemal czarne - plamki na trawie. Jak rozbryzgi tuszu rzucane pędzelkiem na zielony papier. Banita musiał w biegu owinąć czy zatkać czymś ranę albo też nie była ona wcale na tyle poważna jak chciałbym aby była. Raptem zdałem sobie sprawę z tego, że jeśli nie osłabnie z upływu krwi - a najwyraźniej wcale nie zanosiło się na to - to nie zdołam dopaść go przed zmrokiem. A po ciemku, w lesie, z jego umiejętnościami, nie będę miał najmniejszych szans na to, by go wytropić.

Bacznie wypatrując coraz mniej licznych śladów krwi, dotarłem do pierwszych drzew. Mroczny Las? O tej porze dnia w pełni zasługiwał na swoją nazwę. Stojące nisko nad horyzontem Słońce nie zaglądało już między pnie, ustępując miejsca szarości. Im dalej sięgałem wzrokiem w głąb lasu, tym szarość była głębsza, silniejsza, mroczniejsza. Znowu poczułem na skórze ten dreszcz, który wywołała u mnie nazwa Mroczny Las, usłyszana z ust Nomura-san. Nie umiałem sobie tego wytłumaczyć, moje ciało nigdy nie reagowało w ten sposób na najstraszniejsze nawet imiona czy nazwy. Ale tym razem było inaczej. Do nieprzyjemnego dreszczu na chwilę dołączyło jakieś niepokojące, złowrogie przeczucie - na szczęście zniknęło równie szybko, jak się pojawiło.

Przyspieszyłem kroku. Przemykając wśród drzew, schylając się pod nisko wiszącymi gałęziami, modliłem się do Fortun, aby nie pozwoliły mi zgubić tropu. Cienie płatały mi figle, dlatego by upewnić się, że ciemne plamy na mijanych liściach i paprociach to krew, a nie coś innego, musiałem dotykać śladów palcami. I nie było to przyjemne uczucie, gdy czarne plamki rozmazywały się pod palcami. Raz czy dwa konar uderzył mnie w głowę, to znowu omal nie straciłem oka nadziewając się na gałąź miłorzębu. Mój strój podróżny - tak wygodny na cesarskim trakcie, idealny do jazdy konnej - szybko zamieniał się w łachmany. Tu naderwany rękaw kimona, tam nogawki spodni powalane żywicą. Do tabi przyczepiły się chyba wszystkie kolczaste kulki nasion jagód jingu, a w moje sandały waraji powchodziły jakieś gałązki czy szyszki, przy każdym kroku kłując boleśnie w stopy. Przeklęty las! Ale przecież nie mogłem się zatrzymać, by co chwila czyścić sandały, bo Słońce już chowało się za horyzont i każda sekunda tego pościgu była bezcenna: Sasume nie mógł być daleko.

Ciemność zapadała coraz szybciej, jakby czyjaś niewidzialna ręka wylewała na niebo czarny tusz. Kiedy moja stopa niespodziewanie wdepnęła w płytkie, błotniste bajorko, którego wcześniej nie zauważyłem, zdałem sobie sprawę z tego, że to koniec pościgu. Nie widziałem już niemal niczego na odległość ręki i w tej sytuacji nie byłbym w stanie dostrzec żadnych śladów. Zrezygnowany, zatrzymałem się opierając ręką o omszały pień drzewa. Zwolna przyspieszony od biegu oddech uspokajał się i jednocześnie zaczęły do mnie docierać odgłosy życia nocnego lasu. Gdzieś z góry dochodziło mnie majestatyczne skrzypienie koron drzew, poruszanych wiatrem, który w ogóle nie docierał tutaj na dół. Pojedyncze, niewidoczne cykady grały w mroku swój koncert. W powietrzu niosło się z oddali przytłumione, smutne wołanie jakiegoś ptaka. Z przodu, za drzewami, kilka żab ośmielonych tym, że przestałem się poruszać, podjęło przerwane moim pojawieniem się swoje rechotliwe zaloty. Jednocześnie z głosem żab doleciał mnie cichy plusk jakiegoś drobnego stworzenia, skaczącego w wodę.

Wyglądało na to, że przede mną zaczynał się teren podmokły, może nawet bagno. Dalsze podążanie w tamtą stronę po ciemku byłoby głupotą. Sasume, który musiał dotrzeć tu przede mną, miał jeszcze dość dobre światło i z pewnością wybrał obejście mokradeł. Nie byłby przecież tak głupi, żeby pchać się do przodu wiedząc, że zaraz zapadnie ciemność? Nie miałem wyjścia: musiałem zaczekać do rana i liczyć na cud, że bandyta jednak odniósł na tyle poważną ranę, by nie odejść daleko. I że do świtu nie znikną te nieliczne ślady, jakie po sobie pozostawił. W tej chwili ja sam musiałem się wycofać poza skraj mokradeł, do jakiegoś suchego miejsca, gdzie mógłbym doczekać poranka modląc się, by okolica była wolna od meszek i komarów, których jak na razie szczęśliwie tu nie zauważyłem. I kiedy już zdecydowałem się wrócić kawałek do tyłu, jednocześnie zdarzyły się dwie rzeczy: na niebie, wyłaniając się majestatycznie zza korony chmur, pojawił się Pan Księżyc, a z przodu - zaledwie kilka metrów ode mnie - doleciały mnie bardzo głośny plusk i stłumione przekleństwo. Sasume!

Zamarłem. Bandyta musiał tam być przez cały czas i z pewnością słyszał, jak idę jego śladem. Może nawet czaił się w zasadzce? Musiało go zwieść to, że od jakiegoś czasu tkwiłem w bezruchu i z pewnością pomyślał, że natrafiwszy na mokradła i przy zapadających ciemnościach, musiałem się już zdążyć wycofać. Mało brakowało, a zrobiłbym tak naprawdę! W duszy podziękowałem Fortunom, że nie pozwoliły pochopności wziąć górę nad cierpliwością. Nieruchomy jak skała, z dłonią kurczowo zaciśniętą na rękojeści miecza, trwałem w miejscu, uważnie nasłuchując i wpatrując się w ciemności przed sobą. Znowu doleciało mnie stłumione przekleństwo, po chwili kolejne: bandyta był w tarapatach! Teraz chlupot wody stał się na tyle głośny, że mogłem poważyć się na ostrożne przesunięcie do przodu, skulony, od drzewa do drzewa, niezauważony. Jednak już zaraz po kilku metrach zrozumiałem, dlaczego Sasume miał kłopoty. Ja sam wpadłbym w nie po uszy, gdybym poruszał się szybciej i mniej ostrożnie, pragnąć uniknąć pogoni: oto pod mymi stopami ciepła woda leśnego bajorka nagle ustąpiła miejsca zdradliwemu, gęstemu jak wieprzowy smalec i oblepiającemu nogi błotu. Przede mną znajdowało się bagno i bandyta musiał w nie wpaść, a teraz nie mógł się wydostać. Miałem go w pułapce!

Moje oczy przyzwyczaiły się już do bladej, księżycowej poświaty i w jej srebrzystym blasku stopniowo zaczynałem dostrzegać kształty przed sobą. Jakiś metr przede mną zaczynała się wolna przestrzeń, połyskująca od wody. Powalony, ze sterczącymi na boki korzeniami pień drzewa wcinał się w nią niczym wąska, naturalna grobla, a jakieś dwa metry od niego, po piersi w wodzie tkwił człowiek. Tak blisko pnia, a mimo to nie był w stanie zbliżyć się do niego nawet na centymetr. Błoto, trzymające go w kleszczach, unieruchomiło go całkowicie. Pewnie próbował przebiec po zwalonym pniu na drugą stronę, ale powinęła mu się noga i spadł prosto w błotnistą pułapkę. Był teraz niegroźny i zdany całkowicie na moją łaskę. Nie było sensu ukrywać się dłużej: wyprostowałem się i postąpiłem krok do przodu. Pod stopą trzasnęła gałązka.

Sasume znieruchomiał. Uniósł głowę i zobaczył mnie stojącego na brzegu zdradliwego mokradła. Księżyc za moimi plecami czynił mnie aż nadto widocznym.
- Mam cię, złodzieju. - powiedziałem z satysfakcją, obserwując bezgraniczne zaskoczenie na twarzy bandyty. Przez moment nie odzywał się, patrząc mi w oczy. Zaskoczenie na jego twarzy raptem ustąpiło miejsca złośliwej satysfakcji.
- Ścigałeś mnie samuraju aż tutaj, żeby odzyskać skradzione listy? Podziwu godny upór. Szkoda, że daremny. Za chwilę to przeklęte bagno wciągnie mnie do reszty. Będziesz mógł wtedy pożegnać się z listami. - zaśmiał się szyderczo.
- Mylisz się. - odrzekłem spokojnie, przykucnąwszy tuż obok powalonego drzewa. - Niedaleko jest wioska. Wrócę do niej i przyprowadzę wieśniaków z linami i hakami, może nawet z jakimś czółnem. Oni wydobędą twego trupa, a ja odbiorę listy nawet nie brudząc sobie przy tym rąk.
- Te listy? - bandyta sięgnął ręką za połę swego zniszczonego kimona i wyjął drewniana tubę opatrzoną pieczęcią mego pana. - Żałuję, że nie miałem czasu, aby poczytać o czym piszą wielcy panowie do siebie. Może o gejszach słodkich jak dojrzałe owoce morwy, albo o poezji sławnego Bakushiro? - znowu zaśmiał się głośno, aż echo poniosło się po powierzchni wody.
- Złodziej, który umie czytać? Ciekawostka. - prychnąłem pogardliwie na samą myśl. - Może więc, gdy będzie już po wszystkim, powinienem kazać postawić twego trupa przybitego do krzyża na rozstajach, i pobierać po kilka zeni opłaty od przechodniów, którzy będą podziwiali taki wybryk natury?

Moje szyderstwo trafiło jednak w próżnię. Na twarzy Sasume pojawił się szelmowski uśmiech, kiedy wznosił w górę rękę z tubą.
- Mam propozycję. - powiedział. - Ty, samuraju wyciągniesz mnie z tego bagna, a ja w zamian oddam ci listy, na których tak bardzo ci zależy, że goniłeś za mną aż tutaj.
- Nic z tego, złodzieju. - zaśmiałem się, kręcąc głową. - Już ci powiedziałem, że równie dobrze możesz tu utonąć jak ostatni śmieć, a ja i tak dostanę swoje. Poczekam tu na brzegu i będę się cieszył widokiem tonącego opryszka. Zapowiada się miła, ciepła noc. Przyjemnie będzie posiedzieć tu, na skraju mokradeł i cieszyć oczy widokiem.
- Chyba, że rzucę teraz tą tubą za siebie, na środek bagna, a w tych ciemnościach nawet nie zauważysz, gdzie zatonie. Będziesz jej szukał do końca świata i jeden dzień dłużej. Powodzenia. - i z tymi słowy zamachnął się potężnie, markując rzut.
- Stój! Nie rzucaj! - krzyknąłem, pewny tego, że Sasume nie żartuje. Na jego twarzy nie było już szyderczego uśmiechu, a jedynie determinacja - w końcu nie miał niczego do stracenia.

Przeklęty bandyta! Miał mnie w ręku. Gdyby chodziło o moje listy, dałbym mu tu utonąć mimo wszystko, zapominając o listach. Ale te należały do mego pana i moim obowiązkiem było je odzyskać za wszelka cenę: to było moje zadanie, moja powinność. Drań tkwiący po piersi w bagnie wiedział o tym równie dobrze jak ja. Nie rzucił tubą, ale rękę z nią trzymał wciąż wysoko, gotów zrobić zamach w jednej chwili i spełnić groźbę. Moja dłoń mimowolnie powędrowała w kierunku miecza, a w głowie zrodziła się szybka myśl, by błyskawicznie dobyć ostrza i rzucić nim w bandytę tak, jak przed laty uczył mnie Toshi-sensei. Z moimi umiejętnościami z pewnością nie chybiłbym i zabił łotra na miejscu, zanim wyrzuciłby listy.

- Niech ci samuraju nawet nie przyjdzie do głowy wyciągać miecz. Kiedy tylko zobaczę, że to robisz, natychmiast rzucam tubę w bagno. Wierz mi: jestem na to wystarczająco szybki. - musiał się domyślić, co mi chodzi po głowie. Był sprytny. Może nawet faktycznie umiał czytać? Nie mogłem pozwolić już sobie na to, by dłużej go nie doceniać. - Zanim zrobisz coś, czego później obaj będziemy żałować, lepiej wysłuchaj mojej propozycji. - dorzucił.

Z ręką tuż przy rękojeści katana zastygłem nieruchomo, błyskawicznie oceniając szanse. Łotr z pewnością był szybki i dlatego też istniała pewna - niewielka, ale jednak - szansa na to, że jednak zdążyłby zrealizować swoją groźbę i listy pana Hojo zniknęłyby bezpowrotnie gdzieś w bagnistej topieli. A do tego za żadne skarby nie wolno było mi do puścić.

- Co to niby za propozycja? - starałem się nadać głosowi obojętne, nieco znudzone brzmienie. Jednocześnie niemal niezauważalnie, milimetr po milimetrze przesuwałem stopy szukając dla nich bardziej pewnego oparcia, bo jeśli będę musiał rzucić mieczem, nie mogę za nic chybić. - Mów szybko.
- Wypuść mnie.

Spodziewałem się tego, a jednak bezczelność bandyty wzburzyła mnie bardziej, niż mogłem sądzić. Nie dałem jednak tego po sobie poznać, na twarzy zachowałem tę samą, obojętną, pozornie niewzruszoną minę.

- Ja cię wypuszczę, a ty w zamian oddasz mi listy, mam rację?
- Nie do końca, samuraju. Dopóki nie zaręczysz mi swoim słowem, że pozwolisz mi odejść po tym, jak oddam ci listy, nie dostaniesz papierów. Mogę sobie być bandytą, ale z pewnością nie jestem głupi.
- Samuraj ma dać słowo bandycie? Phi! - prychnąłem z celowo udawaną pogardą. - Załóżmy, że to zrobię: skąd będziesz miał pewność że dotrzymam słowa i nie zabiję cię kiedy tylko postawisz stopę na brzegu?

Dałbym głowę, że w tym momencie Sasume uśmiechnął się niemal niezauważalnie, samym kącikiem ust. Pokręcił głową.

- Ja cię znam, samuraju: jesteś Suzuki Shintaro, prawa ręka pana Daidoji Seiichi. Dlatego wiem, że nie złamiesz słowa, bo zbyt wysoko cenisz sobie swój honor.

Nad moczarami zapadła cisza. Teraz miałem pewność, że banita, który tkwił po pas w bagnie kilka metrów ode mnie, był kimś więcej niż zwykłym rzezimieszkiem. W innej sytuacji jego wiedza, pomysłowość, przytomność umysłu i spokój, jaki zachowywał, zasługiwałyby na mój szacunek, ale teraz nakazywały mi zachować najwyższą, daleko posuniętą ostrożność. Szybko podjąłem decyzję.

- Dam ci moje słowo. Ale muszę cię z góry uprzedzić, że kiedy tylko oddam listy temu, dla kogo były przeznaczone, natychmiast ponownie ruszę za tobą w pościg. I nie wywiniesz mi się, o nie: na to też daję ci słowo. I dotrzymam go, jak zawsze. Wiesz o tym.

Banita już się nie uśmiechał, a jego twarz przybrała poważny wyraz. PO chwili lekko skinął głową, jakby na potwierdzenie wagi słów, które przed chwilą usłyszał. Teraz wszystko miedzy nami było jasne i nie pozostało już nic do dodania.

- Wiem i godzę się z tym. - ponownie lekko skinął głową. - Zatem zgoda, samuraju: wymienię dokumenty za moje życie, nawet jeśli ma być ono krótkie i za czas jakiś przyszłoby mi zginąć z twojej ręki. To moje ryzyko - o ile mnie złapiesz. Zdaję sobie z tego sprawę. Ale teraz wyciągnij mnie stąd, samuraju, bo już zaczynam zapadać się coraz głębiej.

Rzeczywiście, bagno sięgało mu teraz niemal do ramion. Jeszcze kilka minut i nie pozostałoby po nim śladu. Rozejrzałem się więc wokoło w poszukiwaniu czegoś, co pomogłoby mi wydostać bandytę z opresji. Księżyc świecił dość jasno i kilkanaście kroków dalej, w stronę suchego lądu, dostrzegłem pojedynczą kępę bambusa. Kilkumetrowej długości pędy wydawały się wystarczająco mocne do tego, by wyciągnąć z bagna konia, a co dopiero człowieka. Ściąłem mieczem najwyższy i najgrubszy z nich, wypróbowałem zginając na kolanie, a następnie w rękach. Po zastanowieniu zrobiłem na jednym końcu kilkanaście niezbyt głębokich nacięć, co miało pomóc banicie w utrzymaniu uchwytu.

Ostrożnie podszedłem do krawędzi bagna i wysunąłem bambus w stronę Sasume, a ten uchwycił się go kurczowo. Przykucnąłem, zaparłem się stopami w bagnistym podłożu i zacząłem ciągnąć. Moje stopy od razu zapadły się po kostki, a ręce momentalnie zaczęły ślizgać się po gładkiej powierzchni bambusa. Mało nie wypuściłem go z dłoni, ale banita tkwiący po ramiona w bagnie ani drgnął. Spróbowałem więc ponownie i ponownie bez najmniejszych choćby rezultatów. Tylko moje stopy zapadły się jeszcze głębiej, do pół łydki w miękkim gruncie. Bez słowa wyjąłem miecz i zrobiłem na moim końcu bambusa kilka nacięć dla dłoni, aby te przestały się ślizgać, dając tym samym pewniejszy chwyt.

Tym razem stanąłem tyłem do bagna, chwytając bambus pod pachę. Pochylony do przodu, z nosem niemal przy samej ziemi zacząłem ciągnąć, wytężając wszystkie siły. Na czoło wystąpiły żyły, krew napłynęła do głowy i z wysiłku zaczęło mi szumieć w uszach. Stęknąłem głośno przez zaciśnięte zęby, zapierając się z całej siły, ale przeklęte bagnisko ani myślało puścić swą ofiarę: trzymało ją mocno i pewnie, niczym lew upolowaną gazelę. "Bishamon, dodaj mi sił! - pomyślałem wzywając łask Fortuny - Teraz potrzebuję ich bardziej niż kiedykolwiek! Muszę ... wyciągnąć ... tego ... przeklętego .... ... bandytę ..." MLAAASK! Z potwornym mlaśnięciem złodziej wyskoczył z bagnistej pułapki, upadając w błoto na płask, ale nie wypuszczając z rąk bambusa ani na sekundę. Ja natomiast poleciałem półtora metra do przodu, tracąc równowagę i lądując twarzą w podmokłym gruncie. Błoto i woda natychmiast dostały się we wszystkie zakamarki ubrania, a w ustach poczułem zatęchły, gorzki smak mułu. Zaraz jednak podniosłem się i ponownie chwyciłem swój koniec bambusa, kilkoma ruchami ramion ściągając go do siebie, a wraz z nim wyciągając na brzeg bandytę, który leżąc w wodzie na wznak z łatwością ślizgał się po powierzchni bagna.

Po chwili obaj, oparci o ziemię ramionami, klęczeliśmy na brzegu ciężko dysząc. Dzielił nas najwyżej metr, a ja nie miałem w sobie nawet tyle siły, by sięgnąć po broń, gdyby Sasume nagle zechciał mnie zaatakować. Mięśnie miałem obolałe, nabrzmiałe i ciężkie jak ołów, w ustach posmak bagna, cały byłem mokry i pokryty błotem. Byłem zupełnie wyczerpany krótkotrwałym, potwornym wysiłkiem. I bezbronny jak dziecko.

Bandyta zaczerpnął tchu i wypluł na ziemię błoto, które dostało mu się do ust oraz nosa, gdy ciągnąłem go po bagnie, po czym ciężko usiadł obok mnie. Zakasłał, znowu splunął. Dłonią spróbował zetrzeć z twarzy gęsty szlam, ale niewiele to pomagało, wiec zrezygnowany machnął w końcu ręką. Spojrzeliśmy sobie w oczy, a ja nie miałem nawet tle siły, by móc się odezwać. Mój ciężki oddech był jak sapanie śmiertelnie rannego zwierzęcia. Bandyta mógł mnie z łatwością zabić w każdej chwili, widziałem miecz tkwiący za jego pasem - jakimś cudem nie zostawił go w bagnie. Szczęściarz. Ale zamiast sięgnąć po miecz, Sasume sięgnął za pazuchę i wydobył stamtąd tubę z listami. Położył ją przede mną.

- Może i jestem bandytą - powiedział - ale nawet wśród bandytów jest honor. Mógłbym cię teraz z łatwością zabić, samuraju, wiesz o tym. Jednak zawarliśmy umowę, a ja, choć samurajem nie jestem, słowa dotrzymuję: oto listy, tak jak się umawialiśmy. Kiedy wyjdziesz z tego lasu i zwrócisz je, ruszysz za mną w pościg i jeśli mnie złapiesz, też będziesz mógł dotrzymać przyrzeczenia. Jeśli uda ci się mnie znaleźć. A na razie zegnaj. Będę cię wypatrywał.

Z tymi słowami podniósł się z kolan i ciężko ruszył w ciemność, ku skrajowi lasu. Słyszałem jak oddala się, plując błotem i klnąc głośno, gdy wpadał na niewidoczne gałęzie. Teraz dopiero mogłem nareszcie przewrócić się na plecy i zajęczeć z bólu: lewe ramię paliło mnie jak ogniem, musiałem sobie coś naciągnąć podczas zmagań z bambusem. A wysoko nade mną po nocnym niebie przesuwały się ciemnoszare chmury, co chwila przesłaniając Księżyc mglistym woalem. Mój zmęczony oddech stopniowo uspokajał się, kontuzjowane ramię zaczynało drętwieć. Obrzęk. Ucieszyłem się, bo to zmniejszało ból.

Pomyślałem o Sasume, który miał mnie na wyciągnięcie ręki i mógł zabić, zachowując skradzione dokumenty i pozbywając się wroga. Wiedział przecież, ze gdy wrócę do swego pana, zaraz ruszę w pościg, by go schwytać i zabić. A mimo to bandyta honorował umowę i nie sięgnął po broń. Jak on to powiedział? " Nawet wśród bandytów jest honor". Gdyby tylko wszyscy bandyci byli do niego podobni ...

Tymczasem żaby podjęły swój przerwany, miłosny koncert. Gdzieś obok mojej głowy rozległo się szybkie i głośne "cyk, cyk, cyk cyk" cykady. Patrzyłem w górę na szarosine chmury przepływające przez srebrzyste oblicza Księżyca, obserwowałem widoczne na tle nocnego nieba wierzchołki drzew, lekko uginające się od podmuchu wiatru, który nie docierał tu gdzie byłem, na dół. Powietrze było zimne, rześkie, przepełnione wilgotnym zapachem mokradeł i odgłosami leśnego, żabio-cykadowego koncertu. Ramię zdrętwiało mi już do cna, w ogóle nie czułem bólu i mój oddech uspokoił się zupełnie, wracając do naturalnego rytmu. "Sasume: zadziwiłeś mnie dziś po wielokroć. - pomyślałem. - Okazałeś spryt, odwagę, wolę i honor prawdziwie godne samuraja, a nie jakiegoś bandyty. Gdybym miał w swojej służbie paru ludzi takich jak ty, w ogóle nie doszłoby do tej kradzieży. Wyprowadziłeś dziś w pole wszystkich - łącznie ze mną. Doprawdy, polowanie na ciebie będzie prawdziwym wyzwaniem. Strzeż się."

Nieoczekiwanie zrobiło się zimno i moje mokre, zabłocone ciało pokryło się gęsią skórką: najwyższy czas ruszyć z powrotem. Polowanie na Sasume wkrótce miało zacząć się od nowa.

Uczciwa Mrówka

Opowiadanie o Seppunie Murayasu i Shosuro Furuyarim, z cyklu "Bohaterowie Rokuganu".

Shosuro Furuyari napisał trzy najważniejsze sztuki w historii Rokuganu: "Śmierć Hanteia", opowieść o śmierci pierwszego Cesarza, "Maskę" - opowieść o jedynym Daimyo Klanu Skorpiona, który nie nosił maski, oraz "Ojca i Córkę" - trzy aktową epicką sztukę o Bayushim i Shosuro. Był przebiegłym człowiekiem, jedynym, który wiedział, ze lojalność wobec jednego pana, musi być opłacona przelewem krwi tych, którzy służą przeciw temu panu.

Żył kiedyś stary człowiek o nazwisku Seppun Murayasu, wojownik, weteran, który żył w złotym mieście Cesarza. Niegdyś był biednym człowiekiem, który służył mieczem za pieniądze. Mimo, iż jego krew była daleka od szlachetnej linii, był jednak Samurajem. Służył na małym posterunku w Cesarskim Mieście, daleko od bram Pałacu. Był biedny, był jednak prostym żołnierzem, na swoim posterunku służył jednak z dumą, jakby to był największy zaszczyt na świecie. Mimo, że nie posiadał złota, ni lśniącej zbroi, mógł przechadzać się ulicami Otosan Uchi jak gdyby był najwyższym szlachcicem, ci, którzy go znali zawsze mówili dobrze o jego lojalności.

"Oto Murayasu" szeptali heimini, "człowiek, który posiadł cały świat."

Furuyari postanowił zrujnować Murayasu za jego dumę, postanowił zabrać go, więc na rozmowę z Daimyo Rodu Bayushi. Zwabił Murayasu do swego pałacu we wspaniałym mieście. Za zasłoną odpoczywał Cesarz, słuchający rozmowy Bayushiego z prostym gwardzistą.

Skorpion powiedział: Uklęknij przede mną Murayasu i nazwij mnie panem. Jeśli to uczynisz, ofiaruję ci sto złotych sztuk Koku."

"Nie, dziękuję łaskawy panie," Murayasu skłonił się, "ale mam już pana."

"Usiądź obok mnie Murayasu," Furuyari spróbował ponownie, "Zdradź mi swoje sekrety. Jeśli to uczynisz, dam ci tysiąc mężów i kobiet w posiadanie i honorowe miejsce w mojej osobistej gwardii."

"Przykro mi szlachetny panie Bayushi," Murayasu ponownie odmówił, "nie mogę zdradzić swego pana."

"Komu służysz Murayasu?" Spytał rozzłoszczony Skorpion.

"Służę Cesarzowi." Odpowiedział biedny żołnierz.

Shosuro Furuyari roześmiał się, "Cesarz nawet nie zna twojego imienia, żałosny, stary człowieku. Jak więc możesz służyć Najjaśniejszemu Księciu?"

Murayasu uśmiechnął się. "Królowa mrówek nie liczy swoich sług, lecz wie, że wszystkie są wierne. Mimo, że Cesarz mnie nie zna, ja wciąż znam jego. To jest Cesarz, to jest sam Hantei, za którym podążam. Każdym swoim czynem i słowem wypełniam jego wolę. Nawet mrówki na polu powiedzą, że to wiele, mimo, że nie znają swojej królowej."

Hantei, Pan Rokuganu usłyszał słowa biednego gwardzisty, zabrał go do Pałacu, by przeżył resztę swoich dni w wiernej służbie cesarskiej linii.

Kodeks Busido

Opowiadanie o Kakita Renseiu, z cyklu "Bohaterowie Rokuganu", przetłumaczone przez Numachiego.

Kakita Rensei był słynnym bushi szkoły Daidoji, który porzucił swe dziedzictwo i rodzinę, woląc podążać ścieżką Daidoji, niż uczęszczać do Akademii Kakita.
Rensei wiódł proste życie, kierując się sercem we wszystkich sprawach, opierając się raczej na wierze i instynkcie niż na treningu i dyscyplinie. Pomimo prostoty życia posiadał on niezwykłą wiedzę o słabych punktach swych przeciwników, co pozwalało mu odnosić ciągłe zwycięstwa w pojedynkach.
Jakkolwiek nie raz proponowano mu stanowisko Mistrza Akademii Kakita, on ciągle odmawiał, twierdząc ze nie chce spędzić życia w klatce, nieważne jak piękny widok się z niej roztacza.
Rensei żył, podróżując z wioski do wioski, poznając styl życia i walki innych Klanów Rokuganu i pokonując najlepszych, których ich szkoły mogły wystawić. Podczas bitwy Dnia Spadających Gwiazd, zaoferował swe usługi Daidoji Yuzanowi, jako Shireikan - dowódca oddziałów Żurawia.
Na polu bitwy, nikt nie mógł sprostać jego brutalnej technice iaijutsu, przecinającej zbroje i ciała, jakby były z papieru. Mówi się, że w jednej bitwie jego miecz ciął mężczyznę na koniu... i przeszedł dalej, rozszczepiając wierzchowca na pół tym samym uderzeniem. Jego zręczność i siła były legendarne, a jego umiłowanie wolności stało się tematem wielu epickich sag i opowieści.
Jego śmierć jest źródłem tajemnic dla historyków. Ostatnie wieści o Kakita Rensei pochodzą z okresu krotko po upadku Shiro no Yogin, kiedy Rensei ogłosił swój zamiar podążenia samotnie do Zamku Matsu, aby wyzwać Czempiona Lwów na pojedynek. To czy tam dotarł, czy tez nie, pozostaje tajemnicą.
Jego ciała nigdy nie odnaleziono, zaś Czempion Lwów zniknął trzy miesiące później.
W archiwach historyków brak zapisów o śmierci któregokolwiek z nich, zaś czy ten pojedynek odbył się czy nie pozostaje kwestią dyskusyjną.

Prywatne Lekcje

Opowiadanie autorstwa Davida Thuna.

Stary człowiek i młody chłopiec podążali milcząc w dół Drogi Tachibana.

Grupa chłopów pracujących wzdłuż drogi przerwała pracę, aby się przyjrzeć niecodziennej parze. Chłopiec miał około trzynastu lat, był niski, lecz dobrze zbudowany, odziany w błękitny jedwab syna szlachcica. Jego ciemne włosy były długie, spięte w kuc, wybielony według mody młodzieży Klanu Żurawia. Nie nosił broni, zaś, gdy się uśmiechał młodsze chłopskie dziewczęta rumieniły się i zakrywały twarze.

Dla odmiany, gdy szedł starszy mężczyzna, wrony uciekały z pola kracząc w popłochu. Jego wyblakła, szara suknia wyglądała, jakby służyła im za okrycie podczas snu, zaś jego potargane, niezwiązane włosy miały kolor jego odzienia. Jego ramiona i klatka piersiowa były żylaste, muskularne i poznaczone licznymi bliznami. Lecz rękojeści jego mieczy były lśniące i zadbane, a jego przymrużone, czarne oczy zdawały się mieć baczenie na wszystko wokół nich, nawet, gdy nie patrzył.

"Hoturi-kun" powiedział stary mąż, zatrzymując się nagle.

"Hie, Toshimoko-sensei!" Powiedział chłopiec, odwracając uwagę od pól, na których pracowały piękne kobiety.

"Wytrzeszczasz oczy na te chłopskie dziewczęta?"

Doji Hoturi przełknął ślinę. Wiedział, że gdy powie prawdę, ściągnie na siebie kłopoty. Wiedział także, że gdy skłamie, kłopoty będą poważniejsze.

"Hai sensei" ponownie przełknął ślinę.

"To dobrze" powiedział Toshimoko, podejmując marsz, "Jeśli chcesz zostać Kengo - Mistrzem Miecza - powinieneś zawsze mieć baczenie na to, co się dzieje wokół." Podrapał się w podbródek podczas swych filozoficznych rozważań. "Szczególnie, gdy kuszą cię piękne dziewczęta."

Hoturi zamrugał oczami zmieszany. W końcu miał tylko trzynaście lat.

Razem, stary człowiek i chłopiec tworzyli szczególne widowisko. Lecz chłopi wszędzie mieli praktyczne podejście, w całym Rokuganie, gdy chłopi mieli okazję zobaczyć szczególne widowisko, najbezpieczniejszym rozwiązaniem był głęboki ukłon i jak najszybsze oddalenie się od tego zjawiska. Tym razem jednak, ta reguła się nie potwierdziła.

Brzęk metalu i kwik konia zabrzmiał za plecami tej niecodziennej pary.

"Co to?" Chłopiec szybko obrócił się w tył, stary jednak maszerował, jak gdyby nic się nie stało.

"To?" Rzekł Toshimoko "Z pewnością nie jest to piękna dzierlatka."

Ten, który zatrzymał się za podążającą para, okazał się być krzepkim Samurajem noszącym barwy wojownika Klanu Lwa. Jego mięsista twarz była zniekształcona przez gniew. Jego skrzypiąca zbroja była przewiązana jedwabnym sznurem, brązowy pióropusz z końskiego włosia szumiał na wietrze, każda część ciała wojownika śpiewała pieśń gniewu. Nawet wstążka na jego samurajskim czubie zdawała się drzeć w ledwo powstrzymywanej furii. Chłopi, gdy tylko spostrzegli jego przybycie, skłonili ponownie swoje głowy.

Samuraj Lwa zakrzyknął urażony.

"Kakita Toshimoko!"

Stary człowiek lekko się obejrzał, jednak się nie obrócił.

"Hai?"

Samuraj Lwa pokraśniał. "Jestem Matsu Shigatori! Przybyłem do stolicy, aby wypróbować mój miecz przeciwko tobie. Pięć dni i cztery noce moi posłańcy przywozili wyzwanie do twego dojo. Przez pięć dni i cztery noce ignorowałeś ich. A teraz, aby zetrzeć się z tobą, musze podążać niczym przydrożny pies? Jesteś tchórzem!"

Tym razem chłopiec pokraśniał, zrobił krok naprzód, lecz Toshimoko zatrzymał go unosząc dłoń.

"Otrzymałem wiele wyzwań" rzekł starzec "Możesz mi przypomnieć jak brzmi twoje imię?"

"Matsu Shigatori! Ściąłem sześciu Skorpionów w bitwie pod Białymi Sosnami! Ja byłem tym, który starł się z Hidą Matahachim w bitwie, mimo, ze miałem złamany miecz - pokonałem go i tak w pojedynku na polu bitwy pod mostem Sengyo. Ja byłem tym..."

"Ach tak" przerwał mu Toshimoko lekko uniesionym głosem. "Shigatori. Nieostrożnością jest pozwolić mieczowi pęknąć."

Chłopiec przyglądał się z zainteresowaniem, obserwując twarz Lwa mieniącą się wszystkimi odcieniami purpury. Shigatoriego zatkało, opluł się z podniecenia, lecz nie wydobył z siebie głosu.

"W tej chwili," Toshimoko ciągnął, " Jestem zajęty innymi rzeczami. Eskortuję mojego ucznia, Hoturi-kuna, podczas szkoleniowej podróży." Kiwnął w jego kierunku i chłopiec grzecznie skłonił się jak go uczono. "I będę zajęty dzień lub dwa. Potem, jeśli zechcesz, będziesz mile widziany na umówionym spotkaniu w moim dojo. Klasa początkujących zaczyna zajęcia o Godzinie Zająca..."

"Początkujący? Początkujący!" Shigatori wrzasnął. Zakręcił kataną nad głową i zaszarżował.

Ramiona Toshimoko zadrżały, zaś jego katana wciąż pozostająca w saya, znalazła się w jego ręku. Jego przegub zamigotał, dało się słyszeć dwa ostre dźwięki, jakie wydaje dzięcioł uderzając w swoje ulubione drzewo, i dwa sińce pojawiły się na twarzy Shigatoriego. Mały krok na prawo, dało się słyszeć dźwięk, jaki wydaje praczka przy pomocy swoich metalowych pałeczek i Shigatori padł nieprzytomny na drogę, a jego zdobiony miecz był pęknięty na dwoje.

"Twój łokieć jest zwichnięty," zauważył Toshimoko i schował swoją broń za pas. "Nie dziwi, więc fakt, że łamiesz swoje miecze." Spojrzał na Hoturiego. "Uczniu, podejdź"

"Tak, sensei?" Doji Hoturi spytał, ruszając naprzód. Jego oczy błyszczały pełne podziwu.

Toshimoko wskazał. "Grzecznie przeszukaj sakiewkę tego człowieka i przynieś mi dwie sztuki złotego koku."

Hoturi zamrugał oczami, Ostatecznie przeszukiwanie pokonanych nie jest czymś, czego młodzież Żurawia jest uczona w młodości. "Sensei, czy to nie będzie uznane za kradzież?" Spytał.

Toshimoko utkwił w nim wzrok. Hoturi znał doskonale to spojrzenie. Chłopiec przełknął ślinę, bez sprzeciwu wyjął dwie monety z sakiewki Shigatoriego i w milczeniu podał je Toshimoko. Stary człowiek podrzucił monety w górę, złapał je, po czym uśmiechnął się pod nosem.

"Prywatne lekcje," rzekł Toshimoko "kosztują ekstra."

Wybranka Pani

Opowiadanie Ree Soesbee z "Drogi Jednorożca", przepisane przez Otaku Mimi.

Źrebak był duży, większy, niż się to zwykło zdarzać wczesną wiosną. Dając mu życie, jego delikatna matka odeszła w pustkę. Zarządzający stadninami Klanu Otaku Kojiro spojrzał ze smutkiem na zakrwawione źrebię.
- Martwy - obwieścił stojącemu obok chłopcu stajennemu, ze zmęczeniem podnosząc się z ziemi. Poród nie należał do najłatwiejszych, a strata pierwszego wiosennego źrebięcia, bardziej nawet niż śmierć dwóch koni, źle wróżyła Klanowi. Iuchi Daiyu, shugenja przechowujący prawa Jednorożca, podrapał się w podbródek i w zamyśleniu pokiwał głową. Zostawiając chude ciałko źrebięcia obok martwej klaczy, dwaj mężczyźni wyszli na zewnątrz, by wymyć zakrwawione ręce w korycie znajdującym się nieopodal stodoły. Gdy tylko ich głosy ucichły, z ciemności otaczających drzwi stodoły wychynęła niewielka postać. Wślizgując się do przegrody, dziecko gorączkowo szeptało:
- Nie może być martwe! Kouchi była klaczą mojej mamy, a mama obiecała, że źrebak zostanie moim koniem bojowym! - dziewczynka nie miała więcej niż dwanaście lat. Gdy upadła na kolana przy opuszczonym malcu, jej kucyki zafurkotały w powietrzu. Odgarnęła słomę z miękkiej, szarej sierści, wciąż jeszcze mokrej po porodzie.
- Mam obiecała... - wymruczała przytulając delikatnie głowę martwego źrebaka.
- Nie powinnaś tu wchodzić... - zaczął chłopiec stajenny, ale po chwili przerwał. Tylko kilka lat starszy od dziewczynki Masero popatrzył na nią i poczuł nagły przypływ litości. Przed kilkoma zaledwie miesiącami jej matka zginęła w przygranicznej potyczce z siłami Lwów. Wszyscy wiedzieli, że jej wierzchowiec został strącony z klifu. Chłopiec patrzył spokojnie, jak dziecko ściąga resztkę błon płodowych z drobnego ciałka źrebięcia. Chude rączki otoczyły szyję stworzonka i delikatnie głaskały jego mokrą, kosmatą sierść. Młody stajenny z westchnieniem zdecydował się dać jej kilka chwil. Czy okazanie biednemu, osieroconemu dziecku odrobiny pobłażania to coś złego? Źrebię nie oddychało, a mała ignorowała nerwowe spojrzenia, które Masero rzucał w kierunku dwójki mężczyzn na zewnątrz stodoły. Ostrożnie, naśladując często obserwowane ruchy ojca, dziewczynka pochyliła się nad głową źrebaka i oczyściła jego małe chrapy rękawami kimona. Głosem drżącym od łez szeptała modlitwy do założycielki rodu, Pani Otaku.
Jej wysiłki nie przynosiły skutków. Zwierzątko nie poruszało się i wyglądało jak martwe, jednak dziecko nie przestawało ocierać mu oczu. Delikatnie wdmuchiwało powietrze w nozdrza źrebięcia. Nagle konik zadrżał i chwycił głęboki oddech, a jego duże ciemne oczy otworzyły się, ze zdziwieniem spoglądając na obcą twarz.
- Panie! - krzyknął Masero. - Szybko, panie! Mężczyźni biegiem wrócili do stajni i ujrzeli niezwykły widok. Mała dziewczynka pomagała podnieść się dygoczącemu konikowi.
- Możesz to zrobić - szeptała do źrebięcia. - Możesz wstać.
Źrebak ponownie spróbował uklęknąć, ale z przerywanym rżeniem upadł na twardą, pokrytą słomą podłogę.
Ocierając pęciny i kopyta konika z czerwonej wilgoci narodzin, dziewczynka po raz kolejny wymruczała:
- Nie musisz się niczego bać. Uda ci się, jestem tutaj z tobą. Żadne z nas już nigdy więcej nie będzie samotne - zwierzątko spojrzało w jej oczy, znajdując w nich miłość i przyjaźń.
Źrebak uniósł się na drżące kolana i śmiało popatrzył na zgromadzonych mężczyzn. Pochyliwszy się, shugenja przejechał doświadczonymi dłońmi po kłębie i pęcinach konika. Wyczuwał w nim wojowniczą karmę.
- Ma znak - wskazał szczupłymi palcami na znajdującą się na pęcinie niewielką białą strzałkę. - To znak, którego szukałem, Kojiro. Symbol Osano - Wo. - Daiyu w zamyśleniu gładził smugę na przedniej nodze źrebaka. Jego zmartwiony wzrok spotkał się ze spojrzeniem rządcy.
- Co to oznacza, shugenja? - szepnął Kojiro.
- Wojnę.
Źrebak gorliwie węszył wokół palców dziewczynki w poszukiwaniu mleka. Pragnął pożywienia, którego nie mogła dać mu jego matka. Daiyu uśmiechnął się... jednak była odrobina nadziei.
- Wojna, Kojiro, ale nie śmierć. Nie tym razem - pogłaskał dziecko po głowie i wstał.
- Ale zapamiętaj moje słowa, zarządco. Zanim to dziecko dorośnie do gempukku, wojna zawiśnie nad nami wszystkimi.

Dziewczynka codziennie zajmowała się źrebakiem, ten zaś, karmiony mlekiem, rósł zdrowy i silny. Miesiące mijały z wolna a oni razem dorastali. Każdy kolejny rok przynosił nowe oznaki wojny. W końcu nastał dzień, w którym dziewczyna mogła przystąpić do ceremonii gempukku. Jasne słońce wzeszło nad miejscem uroczystości. Młodych samurajów czekało wiele prób i pojedynków, stanowiących wyzwanie dla ich honoru, siły i umiejętności. Sztandar Klanu Jednorożca powiewał nad ścigającymi się końmi, wznosząc się ponad drżące od tętentu kopyt zatłoczone równiny.
Pragnąc podkreślić miejsce w hierarchii Klanu, jakie miała zająć z osiągnięciem dojrzałości, drobna dziewczyna wybrała imię matki, Kamoko. Samurai - ko z rodziny Otaku wykrzykiwały je raz po raz, w miarę jak wygrywała kolejne konkurencje.
Nadszedł wreszcie czas opowiadania starych historii, czas przypomnienia o wzajemnym przywiązaniu, cementującym przyjaźń między rodzinami. Był to czas opowieści o innym kraju, gdzie wraz z wiatrem poruszał się piasek, a woda była słodka, o ciepłym kraju, gdzie konie Jednorożców rodziły się i wychowywały. Kiedy słońce zniżało się nad horyzontem, a młodzież dołączyła do swych rodzin, Shinjo Yokatsu wystąpił naprzód by przemówić do zgromadzenia. Rody Otaku, Ide, Iuchi oraz Shinjo niecierpliwie oczekiwały słów daimyo. Wszyscy mieli nadzieję, że jego mowa obfitować będzie w dobre wróżby i rady dotyczące walk, które ich czekał.
- Witajcie, wszyscy tu zebrani... - rozpoczął przywódca Klanu. Jego dźwięczny głos niósł się echem przez pola. Konie strzygły uszami nasłuchując. - Jesteśmy ludem wiatru!
Odwieczny bojowy okrzyk Shinjo przewalił się przez równinę. Ludzie odpowiedzieli gromkim okrzykiem. Uśmiechając się, daimyo uniósł dłoń i kontynuował:
- My, Jednorożce, musimy pamiętać o naszej przeszłości i wspominać ją, tak jak czynimy co roku od czasów, gdy po ziemi chodzili nasi przodkowie. Niesieni wiatrem wygramy tę wojnę! - popatrzył w ciemniejące niebo. Odezwały się kolejne wiwaty. - Słowa naszych przodków, którzy opuścili Rokugan dla dalekich ziem zachodu, wciąż zyją pośród nas. Niech ich mądrość prowadzi nas w tych niespokojnych czasach. Niechaj chwała ich imion raz jeszcze ogarnie Cesarstwo i rozbrzmi w każdym jego zakątku!
- Shinjo! - zakrzyknęli ludzie na równinie, a konie donośnie im zawtórowały. Dźwięczne rżenie uniosło się ku gasnącemu słońcu.
- Ide! - zagrzmieli, a puste niebo zwielokrotniło ich głosy.
Następne nazwisko zabrzmiało w wielu gardłach: - Iuchi!
Sztandary dumnych rodów powiewały na wietrze, a wiwaty potężniały: - Otaku!
Zwielokrotniane głośnymi brawami i hukiem sztucznych ogni, odpalanych z zamkowych murów, imiona rodów - niczym okrzyki wojenne - mknęły w kierunku zachodzącego słońca. Szkarłat płomieni, raz po raz ogarniających niebo, przypominał blask dogasającego dnia, a oślepiająca biel ekslozji przywodziła na myśl ostatnie słoneczne promienie, padające na jasne płaszcze i zbroje. W samym centrum zgiełku Kamoko dostrzegła Iuchi Daiyu. Shugenja z niepokojem spoglądał na pierwszą wschodzącą gwiazdę.
Z chudego podlotka, który pewnej wiosennej nocy zakradł się do stajni, wyrosła piękna kobieta o długich, czarnych włosach, ukrytych pod połyskującym hełmem.
- Coś się stało, Daiyu-sama? - łoskot kopyt oraz okrzyki tłumu przepełniały powietrze i Kamoko musiała krzyczeć, by mieć pewność, że ją usłyszano. Następny fajerwerk wystrzelił w ciemniejące niebo. Uśmiechnęła się do Daiyu, swego mentora i nauczyciela, ale on odpowiedział jej zmartwionym spojrzeniem.
- Stara przepowiednia, samuraju - mruknął tak cicho, że ledwie wychwyciła jego słowa z huku odpalanych petard, które roziskrzonym deszczem znaczyły szlak na niebie.
- Ta, która mówi, że Otaku we własnej osobie przyjdzie w płomieniach nocy, by wskazać swą wybrankę - umilkł na moment. -Ale płomienie gasną, a ona nie przyszła.
- Ha! - parsknęła Kamoko i wskoczyła na swojego szarego wierzchowca. - Legendy, shugenja. To tylko legendy. Pozwól przeszłości spoczywać w spokoju. Chodź, Daiyu-sama - uścisnęła przyjaźnie jego ramię - dołącz do naszych świętujących braci, bo jutro wyruszamy na wojnę! - posłała mu jeszcze jeden uśmiech, opierając dłoń na rękojeści swego nowego wakizashi, po czym odjechała, by przyłączyć się do powszechnej zabawy.
- Hai. Legenda - Iuchi Daiyu zebrał szaty i po raz ostatni spojrzał na niknące za horyzontem blade światło słoneczne. - Być może. Ta legenda jednak nie pozostanie w przeszłości... bo bez wybrani jesteśmy w tej wojnie skazani na przegraną - długo patrzył za Kamoko, która cwałowała przez pola, wyprzedzając wszystkich bez najmniejszego wysiłku. Jej Twarz rozświetlał blask podniebnych eksplozji.


Tymczasem na równinie niski, krępy mężczyzna uśmiechnął się do młodej samurai-ko i pozwolił swemu wierzchowcowi biec przez chwilę obok jej ogiera. Pomimo panującej ciemności ścigający się pędzili na złamanie karku, ufając swoim rumakom jak braciom i pozostawiając im wybór bezpiecznej drogi do domu. Kiedy dotarli do pierwszej stodoły, kasztan Shinjo Yokatsu wygrywał tylko o długość nosa. Champion uśmiechnął się szeroko:
- Masz wspaniałego konia - zawołał, gdy tylko zwolnili. - Obdarzy Klan wieloma odważnymi dziećmi - Yokatsu sprawiał wrażenie o wiele bardziej swobodnego teraz, gdy przebywał na końskim grzbiecie, niż gdy przemawiał przed zgromadzonymi członkami Klanu. Kiedy zsiadł, Kamoko dostrzegła w jego oczach niechęć... była to niechęć, którą sama znała aż za dobrz. Młoda samurai-ko lekko zeskoczyła z siodła.
- Hai, domo arigato, Yokatsu-sama - trzymając wodze w pewnym uścisku, pochyliła się w pełnym szacunku ukłonie. - Jego pierwsza klacz niedawno urodziła syna. Wkrótce jego źrebięta powiększą szeregi Klanu - uśmiechnęła się, a jej brązowe oczy rozbłysły radośnie.
- Dzieci Klanu to nasza przyszłość. Musimy dobrze ich strzec - jego doświadczone oczy pilnie badały każdy centymetr ciała ogiera, wydając pochlebny osąd o dobrze rozwiniętych mięśniach, ciemnych mądrych oczach i niezwykłej białej strzałce biegnącej po wewnętrznej stronie przedniej pęciny. Yokatsu obrócił wzrok na Kamoko, jak gdyby szacował także jej wartość. Stała spokojna i nieulękła pod jego badawczym spojrzeniem. Głos daimyo zmiękł, gdy cicho rzekł: - Twoja matka byłaby bardzo dumna w tym dniu, samuraju - jej rozradowane oczy odrobinę ściemniały. Ukłoniła się.
- Domo, sama. Domo - nagle rozdrażniony przedłużającym się postojem wierzchowiec dziewczyny trącił głową jej ramię. Tak Yokatsu, jak i Kamoko rozbawiła niecierpliwość konia. Samurai-ko przesunęła pieszczotliwie dłonią po grzywie ogiera.
- Wybrałaś dziś imię dla siebie, ale co poczniesz z nim? - uśmiech daimyo rozszerzył się jeszcze bardziej, gdy ujrzał zdziwienie na twarzy Kamoko. - Doskonały rumak zasługuje na doskonałe imię, czyż nie? W końcu jest to także jego gempukku - wypowiadając te słowa, Shinjo Yokatsu cichutko się śmiał. Po chwili przerwał i pogładził koniuszkami palców ciemny pysk ogiera. - Hachiman... powinien nazywać się Hachiman - powiedział.

Znudzony i nie dbający zgoła o zaszczyt jaki, go spotkał, Hachiman szarpnął wodze i niecierpliwie zatańczył w miejscu.
Yokatsu uśmiechnął się i pomyślał: Jest tak zuchwały i porywczy jak jego młoda pani.

Kamoko z roztargnieniem słuchała pięknej muzyki wtórującej utworom słynnych poetów. Czekała na pierwszą sposobność uwolnienia się od stłoczonej ciżby. Nosiła nowe kimono, zdobione w ręcznie malowane chmury i delikatne liście paproci. Sprawiało ono, że jej oczy lśniły jeszcze piękniej niż zwykle, jednak dziewczyna nie zwracała uwagi na subtelne komplementy młodych samurajów. Z podobną obojętnością słuchała wyrazów uznania dla zwycięstw, które tego dnia odniosła. Myślami była daleko; z niecierpliwością oczekiwała nadchodzących bitew. Młoda samurai-ko spacerowała wśród tłumu, poruszając się z tym samym wdziękiem, z którym nosiła zbroję. Jej czarne włosy nie zostały kunsztownie upięte i nie było w nich błyskotek, którymi wiele wysoko urodzonych Rokuganek zdobiło swe wymyślne fryzury. Poruszała się z gracją polującego kota... jej ruchy nie miały w sobie nic z delikatności jaskółki. Takie zachowanie było dobre dla dziewcząt pragnących zdobyć mę
ża, a nie dla Panien Wojny.
Jedyną rzeczą, którą Kamoko pragnęła zdobyć, była chwała. A chwała mało dba o pachnidła i puder, jedwabie i uprzejme słówka - chwała dba tylko o zwycięstwo.
Kiedy nareszcie zdołała się wyrwać z uroczystości, powędrowała rzęsiście oświetlonymi ścieżkami pałacowych ogrodów. W miarę oddalania się od gwaru rozmów, jej krok stawał się wolny i zamyślony. Na wznoszącym się ponad głową dziewczyny milczącym niebie gasły ostatnie sztuczne ognie, opadając kaskadami na pola i lasy należące do rodziny Otaku. Kamoko wspięła się po kamiennych stopniach na mury okalające pałac. W ciszy patrzyła na rozgrywające się przed jej oczyma widowisko. Barwne iskry spadały deszczem na równinę, prosząc do tańca falujące trawy. Na zachodzie wzbierała burza. Rażąc jasnymi smugami błyskawic czerń nieba, wyzywała sztuczne ognie na podniebny pojedynek iaijutsu. Do Kamoko zaczęły dochodzić niosące się przez ogrody nawoływania szukającej jej pałacowej służby. Westchnąwszy, ześlizgnęła się ze schodów i ukryła w cieniu. Czekała, aż służące przejdą, daremnie jej wypatrując. Uśmiechnęła się do siebie. Była tylko jedna istota, z którą chciała podzielić się zaszczytami, jakie ją dziś spotkały. Jej kroki stały się lżejsze, a usta wygięły w uśmiechu, kiedy opuszczała pałac, by udać się w kierunku równiny. Hachiman powinien już czekać.
Ogromny ogier cierpliwie stał obok wejścia na wybieg. Na widok zbliżającej się pani zarżał cichutko. Było widać, że dobrze się nim zajęto; źdźbła siana wciąż jeszcze zwisały mu z pyska. Kamoko szybko osiodłała wierzchowca i wskoczyła na siodło. Tylko na końskim grzbiecie czuła się swojsko - tylko tutaj cichła kipiąca w jej żyłach wola walki. Zawróciła Hachimana i pognała w szerokie pola, na których odbywała się wcześniej ceremonia gempukku. Zamykając oczy, pozwoliła wierzchowcowi wybrać drogę. Wiatr rozwiewał jej włosy, stapiające się z tłem czarnego nieba, a przenikliwe zimno wyciskało łzy w kącikach ciemnobrązowych oczu. Kamoko rozkoszowała się samotną jazdą. Skrzypienie siodła i miękki odgłos kopyt odzywały się echem w jej duszy. Igrała i drażniła się z Hachimanem w skomplikowanym tańcu kroków i rytmów, w którym jedno sprawdzało opanowanie drugiego.
Dziewczyna niewiele dbała o deszcz, który padał na jej kimono i śmiała się, gdy krople uderzały o delikatne chrapy Hachimana. Żadne z nich nie zauważyło nawet, kiedy światła miasta zgasły, a sen objął w niepodzielne panowanie Jednorożców.
Daleko na równinie w ziemię uderzyła oślepiająco jasna błyskawica. Burza wydała ostrzegawczy grzmot, jednak ostrzeżenie to nie zbudziło mieszkańców pałacu. W miejscu uderzenia wystrzelił zrodzony z pioruna jasny płomyk. Suche, stepowe trawy błyskawicznie zajęły się ogniem. W ciągu kilku minut pożar rozprzestrzenił się w kierunku lasu i cennych stajen, gdzie przebywały konie Klanu.
Kamoko wyczuła swąd gęstego dymu zanim jeszcze zobaczyła zbliżającą się ścianę ognia. Dławiąca zasłona dymu osnuwała ziemię czarnym płaszczem, na tle którego płomienie wyglądały jak jasne skry fajerwerków wystrzelonych w ciemnościach. Samurai-ko zwolniła i stanęła w strzemionach. Ujrzała złowieszczy blask płomieni, cienką linią znaczący horyzont.
- O Shinsei! - krzyknęła. - Tylko nie stajnie! - wiedząc, że nikt nie zdoła ugasić ognia, nim ten dotrze do stodół, Kamoko spięła Hachimana. Pędzili w kierunku stajen. Dziewczyna krzyczała na alarm. Po chwili wrota stanęły otworem. Zaspany Masero spojrzał na nią ze zdziwieniem.
- Stodoły są w niebezpieczeństwie! Zachodnia równina się pali! - Kamoko machnęła na wzmagającą się łunę pożaru. Otaku Masero spojrzał tylko raz we wskazanym kierunku i natychmiast zaczął działać. Pobiegł w stronę wielkiego dzwonu stojącego nieopodal wybiegu. Desperacko szarpiąc, rozhuśtał grubą, drewnianą belkę i uderzył weń, śląc ostrzeżenie śpiącym w pałacu. Kamoko z ulgą dostrzegła zapalające się światła. Klan budził się, by stawić czoła niebezpieczeństwu. Z trudem złapała oddech.
- Czy damy radę wyprowadzić konie, zanim dotrze tu pożar? - zapytała niespokojnie Koijro, który zjawił się u jej boku.
Pozostali stajenni wybiegali ze stodół, odciągając konie od zagrażających im płomieni. Niektórzy wskakiwali na końskie grzbiety, dla bezpieczeństwa prowadząc zwierzęta po dobrze znanym im okręgu.
- Nic im nie będzie! - Koijro przekrzyczał zgiełk powodowany przez przerażone konie. Wybiegłszy zza ogrodzenia, stanął przy strzemieniu Kamoko i wskazał na przybliżający się stale blask. - Ale ogień kieruje się na północne pola - wiatr owionął twarz rządcy, niosąc gryzący zapach spalonych traw i odgłos okrzyków z łąk.
- A jeśli dotrze do północnej stajni?
- To będzie katastrofa. Trzymamy tam ciężarne klacze.
- Czy nikt ich tam nie dogląda? - zapytała szybko Kamoko.
- Nie... żadna z klaczy nie jest bliska rozwiązania, a większości stajennych pozwolono uczestniczyć w uroczystościach - twarz zarządcy wydłużyła się. - Jedyna droga wiedzie przez las. A tam może się już palić...
Piękne rysy Kamoko stwardniały, kiedy podjęła decyzję.
- Musimy więc być szybsi od ognia - Hachiman zawrócił gwałtownie, gdy skierowała go na północ. Pomknęli w zasłonę dymu.

Droga stała już w ogniu, a okoliczni wieśniacy gorliwie rzucali grudy ziemi i tłoczyli się przy rzece, podając sobie napełnione wiadra do walki z zachłannym żywiołem. Hachiman zręcznie wyminął chłopów, usiłując znaleźć pewne oparcie na świeżo zaoranej ziemi. Śmiałymi skokami pokonywał linię płomieni, nad którymi przeskakiwał z niewyobrażalnym wysiłkiem. Kamoko krzyknęła jeszcze głośniej i ponagliła go, by gnał naprzód, wprost w niebezpieczeństwo. Jej skórę parzył ogromny żar. Ryk płomieni wyzywał ją na pojedynek woli, pojedynek, który zdecydowała się wygrać za wszelką cenę.
Twardo ubitą ścieżkę otaczała z obu stron gęstwina strzelistych sosen. W ich kruchych gałęziach wiał już gorący wiatr, idąc w zawody z galopującym ogierem.
Droga wiła się i skręcała jak brykający źrebak. Hachiman wielkimi haustami połykał zadymione powietrze. Klucząc między drzewami, Kamoko zdołała wreszcie dostrzec drewniane ściany stajni, słabo połyskujące w świetle płomieni, które chwiały się już na czubkach pobliskich drzew. Zbliżyli się do stodoły. Kamoko, nie zwalniając galopu, zeskoczyła z grzbietu wierzchowca i na złamanie karku pognała do ciężkich wrót. Drzwi wiodące do stajni rozgrzewał już żar ognia. Dziewczyna zaczęła przeklinać wiatr, który pędził przed sobą pożar, zmiatający las niczym fala powodzi. Przeklinała też płomienie, pełzające po ścianach budynku i wspinające się coraz wyżej, w miarę jak suche drewno i siano zajmowały się ogniem.
Nie zważając na płonący dach, dziewczyna rzuciła się do drzwi. Żar z wnętrza ogromnego budynku uderzył w jej bladą twarz niczym gorąco z pieca i zmienił powietrze w płucach w czarną chmurę gryzącego dymu. Wdarłszy się do środka, usłyszała przeraźliwy kwik i trzask drewna pękającego pod naporem ciał rozszalałych zwierzą, które z przerażeniem rzucały się w boksach.
Niezdolny do pójścia w ślady pani Hachiman tańczył i głośno rżał na zewnątrz, niechętnie godząc się na rozstanie. Tymczasem Kamoko pospiesznie otwierała przegrodę za przegrodą. Delikatnie owijała głowy klaczy szmatami zmoczonymi w korycie i wyprowadzała je do wyjścia. Pracowała wytrwale, nie zwracając uwagi na żar, który osmalił jej piękne włosy i parzył ręce.
Kiedy konie znalazły się już na zewnątrz, ogier z pomocą kopyt i przeraźliwego rżenia uniemożliwił klaczom paniczną ucieczkę w szalejące dookoła stajni morze ognia. Instynktownie gromadził je w jednym miejscu. Każda minuta wydawała się godziną, a Kamoko samotnie walczyła, by wyprowadzić konie z piekła, jakie rozpętało się w stodole. W ryku płomieni brzmiała złowróżbna obietnica uduszenia w lepkim dymie lub zmiażdżenia przez przepalone drewno. Dach jęczał pod ciężarem ognia, z każdą chwilą zwiększając ryzyko zawalenia i pogrzebania Kamoko żywcem wśród syczących płomieni. Ryzyko śmierci nie zdołało jej jednak powstrzymać. Raz po raz wracała do stajni, usiłując zyskać kontrolę nad końmi i przezwyciężyć ich strach przed ogniem. W końcu wyprowadziła prawie trzydzieści klaczy, które rżały, gdy dym zatykał im płuca i usiłowały uciekać we wszystkie strony. Hachiman tańczył i kopał, zaganiając je do stada i utrzymując razem dopóki jego pani nie skończyła.

Drżąc z wyczerpania, dziewczyna weszła do stodoły po raz ostatni. Gdy się ponownie ukazała, dźwigała nowonarodzonego syna Hachimana, który wierzgał długimi, patykowatymi nóżkami usiłując ją kopnąć. Złota sierść źrebięcia była osmalona od żaru, a jego oczy szeroko otwarte ze strachu. Kamoko umieściła noworodka na grzbiecie Hachimana i wskoczyła za nim. Źrebak żałośnie zapiszczał, kopnął jeszcze raz, po czym uspokoił się i legł w poprzek potężnego grzbietu ogiera drżąc na całym ciele. Z nieustraszonym okrzykiem Kamoko spięła Hachimana, odwracając go w kierunku długiej, leśnej drogi, którą spowijał gęsty dym. Długie, liżące gałęzie języki ognia zwisały z drzew w kapryśnych serpentynach. Za kilka minut cały las miał stanąć w płomieniach. Ścieżka zdawała się drgać we wszechobecnym gorącu. Kwik rumaków brzmiał jak żałosna skarga przerażonych dzieci.
Kamoko wahała się tylko przez chwilę, nim zaczęła smagać konie gałęzią zerwaną z najbliższego drzewa. Cierpienie, które musiała zadać ukochanym zwierzętom sprawiło, że po jej policzkach spłynęły łzy. Hachiman pomagał jej, kąsając boki klaczy i zmuszając je do rozszalałego biegu. Przerażone konie wolały niebezpieczeństwo drogi, ciągnącej się przed nimi, od bólu sprawianego im przez ogiera i jeźdźca. Hachiman z zawrotną prędkością pędził za wystraszonym stadem. Kamoko zaciskała zęby, by nie krzyczeć, gdy rozpalona skóra lejc kąsała jej poparzone dłonie. Źrebak nie piszczał już; jego drobne ciałko przywarło do pochylonej nad nim dziewczyny. Starała się chronić go w ten sposób przed niesionym przez wiatr ogniem. Oślepiona przez dym i żar Kamoko przylgnęła do grzbietu Hachimana i kierowała nim wyłącznie siłą swej miłości.
Tętent pędzącego wierzchowca przywodził na myśl dudniący śmiech szaleńca. Kopyta rumaka podzwaniały o kamienie znajdujące się na drodze, rozrzucając je w miarę, jak Hachiman zagłębiał się w płonący las. Desperacko usiłując uciec przed szalejącą pożogą, smagana przez gwałtowny wiatr, Kamoko odwróciła poznaczoną łzami twarz, by ujrzeć jak potężne drzewa walą się za nimi w ogień. Przerażone żarem piekła szalejącego wokół konie gnały dziko leśnym traktem. Zwierzęta wywracały białkami oczu, a ich przenikliwy kwik rozbrzmiewał echem w uszach pędzącej je naprzód samurai-ko. Gdzieś daleko zamajaczyła przesieka, wiodąca na bezleśne pola, na których wieśniacy usiłowali zdusić pożogę. Pomimo strachu, podniecenie Kamoko rosło, bo walka z ogniem była prawie wygrana. Wkrótce! Już niedługo! Jej zapał udzielił się Hachimanowi, zachęcając go do jeszcze większego wysiłku. Koń sadził potężnymi susami, a utrzymanie się w siodle niemal przekraczało możliwości dziewczyny. Kamoko czuła, jak źrebię drży na jej piersi. Trzymała je kurczowo, kryjąc jego głowę w swoim haori, by dym i popiół nie dostał się mu do oczu lub chrap. Jej łzy były jedynym źródłem ożywczej wody w niekończącym się oceanie pożaru.
Konie z ogromną szybkością gnały przez oślepiający dym, instynktownie kierując się w stronę wyjścia z lasu. Szaleńczy wyścig wyczerpywał siły klaczy, a przepełniający powietrze dym pozbawiał je tchu, boleśnie raniąc oczy. Cwałowali przez pogrążoną w płomieniach gęstwinę, a kilka gałęzi zapaliło się i z trzaskiem posypało się na ich głowy. Serce Kamoko ścisnęło się na odgłos rozdzierających jęków bólu, żaden z koni jednak nie zwolnił. Wiedziała, że zmęczenie coraz bardziej dawało się zwierzętom we znaki. Gniada klacz głośnymi haustami łapała powietrze, a jedno ze źrebiąt miało na kłębie oparzeliną wielkości kobiecego wachlarza. Dym i popiół napełniały jej płuca; mogła tylko kurczowo trzymać się w siodle.
Nagle jej wzrok przykuł potężny konar spadający z drzewa nad nimi. Gorejące gałęzie groziły Hachimanowi zmiażdżeniem, a samurai-ko nie mogła nic zrobić. Kurczowo objęła ramionami drżące ciałko źrebięcia, zacisnęła zęby i pochyliła się nad nim, pragnąc choć w ten sposób go ochronić. Wiedziała, ze upadający konar znaczył śmierć dla nich wszystkich - dla niej i noworodka, Hachimana i klaczy, które prowadzili ku wolności. Pozbawione przewodnictwa napawającego je strachem ogiera rozproszą się i zginą w piekle płonącego lasu.
Przeznaczenie w ostatniej chwili wydzierało zwycięstwo z jej poparzonych dłoni.
Kamoko milczała wśród ogłuszającego ryku płomieni. Choć jej serce krwawiło, gdy słyszała krzyk rannych koni, spojrzała śmierci w oczy z odwagą Jednorożca.
Płonący konar jednak nie upadł.
W ostatniej chwili znikąd pojawił się srebrzysty miecz, wyprowadzając od strony ścieżki potężny cios. Ogromny konar poddał się uderzeniu niczym kartka papieru, rozpadając się na dwie części, jak wiotka gałązka. Hachiman rzucił się przed siebie, rżąc bohatersko i z łatwością wymijając rozciętą gałąź. Oniemiałej Kamoko zdziwienie zaparło dech - nie mogła wciąż uwierzyć w tak niespodziewany ratunek. W jej wyobraźni płonący konar wciąż spadał. Spojrzała za siebie i wśród mgły ujrzała niezwykłą postać, dosiadającą ogromnego białego rumaka. Jasne oczy kobiety lśniły błękitem nieba, a jej potężny wierzchowiec stał niezachwianie niczym skała w morzu płomieni. Kiedy Kamoko pognała naprzód, kobieta uniosła połyskujące ostrze w geście pozdrowienia. Jej widmowy ogier oddalał się, aż oboje zniknęli w dymie kłębiącym się za młodą samurai-ko.
Klacze wystrzeliły z płonącego lasu z radosnym rżeniem, pędząc przez świeżo zaorane pola, a ich kopyta grzęzły w pulchnej ziemi. Hachiman nie zatrzymywał się i prowadził stado wzdłuż linii utworzonej przez przekazujących sobie wodę wieśniaków. Stojący na skraju pola, nieopodal murów pałacu, Otaku Koijro z niedowierzaniem uniósł dłoń do ust.

- Klacze - wyszeptał. - Uratowała je! Na Siedem Fortu, ona uratowała klacze!
Za plecami Kamoko odezwały się radosne okrzyki chłopów, zagłuszając rozwścieczony syk płomieni.
Zwalniając, Kamoko ześlizgnęła się z grzbietu szarego ogiera. Ze zmęczeniem oparła się o ogromne zwierzę, a heimim zabrał bułanego źrebaka do jego pięknej matki. Wyczerpana gromada klaczy stała z dala od ognia, pozwalając, by chłopcy stajenni, którzy zbiegli się na widok zwierząt, troskliwie się nimi zajęli. Mimo, że ranne i boleśnie poparzone, wszystkie konie przeżyły śmiertelny wyścig w płomieniach.
- Widziałam ją, Daiyu-sama... - wychrypiała Kamoko. Jej głos brzmiał zadziwiająco spokojnie. Shugenja zaczął opatrywać rany samurai-ko. Długie, miękkie włosy dziewczyny były osmalone i zmatowiałe, jej twarz ubrudzona sadzą, a poparzone dłonie i ramiona pokryte pęcherzami. Shugenja spojrzał w ciemne oczy, a ona wyszeptała:
- Widziałam Panią Otaku.
Po długiej przerwie Iuchi Daiyu skinął głową;
- Twoje męstwo i siła, Otaku Kakomo-sama, ocaliły najcenniejsze dzieci Klanu Jednorożca.
Daiyu ogarnął wzrokiem samurajów i chłopów, którzy gromadzili się dookoła młodziutkiej Panny Wojny w miarę, jak zachłanny ogień powoli wygasał.
- Zaiste, jesteś warta krwi Otaku płynącej w twych żyłach. Wierzę, że z tobą u boku, wygramy tę wojnę. Przepowiednia się wypełnia - posłał jej uśmiech i uniósł dłoń, nakazując cisze tłumowi.
- Otaku Kakomo-sama - rzekł głośno, a jego głos uniósł się nad zamierający trzask dogasających płomieni. - Ja i wszyscy moi bracia dziękujemy ci za twą odwagę. Dziękujemy ci w naszym imieniu, a także w imieniu tych, którzy pozbawieni są mowy, w jakiej mogliby sławić siłę twego serca.

Kamoko uśmiechnęła się. Mimi widocznego bólu i wyczerpania jej twarz była piękna. Hachiman z miłością dotknął poparzonym nosem swej małej pani. Kiedy burzliwe wiwaty podniosły się po raz wtóry, konie nie zwróciły na nie żadnej uwagi, a młody syn potężneho Hachimana trącił łebkiem zmęczoną matkę i zaczął ssać.

Zimowy Wieczór

Opowiadanie autorstwa Ree Soesbee, opublikowane w "Drodze Żurawia". Przepisał i nadesłał Kitsuki Saburo.

Lektyka kołysała się łagodnie, a zdobiące ją złote płaskorzeźby lśniły w blasku porannego słońca wznoczącego się nad ziemiami Doji. Niosący ją mężczyźni ledwie odczuwali na ramionach ciężar mahoniowych tyczek podtrzymujących palankin, tak lekki był ich pasażer. Długo podróżowali po ziemiach Skorpiona i Kraba, pod eskortą jedynie niewielkiej gwardii honorowej złożonej z samurajów Żurawia - teraz wielomiesięczna podróż zbliżała się do końca, a rodowy pałac czekał na ich powrót.
Gdy zbliżali się do potężnych bram Pałacu Doji, siedzący przy drodze pomarszczony żebrak podniósł swą drewnianą miseczkę w błagalnym geście. Jedno słowo zza ściany lektyki wystarczyło, by pochód zwolnił, a tragarze złożyli swój ciężar na drodze. Drzwi pojazdu rozsunęły się cicho, żebrak zaś pokłonił się bardzo nisko, niemal dotykając czołem ziemi, mnąc jeszcze bardziej swoje, już i tak znoszone i podarte, kimono. Strażnicy skłonili się młodej, bogato odzianej dziewczynie, która ostrożnie opuściła palankin. Choć jej młoda twarz nie tknięta była ręką czasu, nosiła się z godnością, a jej głos zdradzał dobre wychowanie i pewność siebie. Z promiennym uśmiechem odkłoniła się lekko żebrakowi i uklękła obok niego. Poruszała się zgrabnie, lecz krokom jej towarzyszył niezwykły kołyszący rytm, zdradzający, że nauczyła się nadrabiać wrodzoną ułomność jednej ze stóp.
Przez niemal godzinę dziewczyna siedziała przy drodze ze starym żebrakiem, wymieniając z nim stare historie i wieści ze świata. Kiedy skończyli rozmawiać, włożyła do miseczki staruszka kilka złotych monet, wstała i skłoniła mu się uprzejmie. Gdy wracała do lektyki, jeden z samurajów rzekł nieśmiało:
- Wybacz mi, Shizue-sama, ale ten człowiek to hinin! - W jego głosie słychać było troskę i zakłopotanie.
Młoda kobieta zatrzymała się przy nim i uśmiechnęła delikatnie, a w jej jasnoszarych oczach zapaliła się iskierka rozbawienia.
- Kiedy świat był jeszcze młody, a na Szmaragdowym Tronie Rokuganu zasiadał Pierwszy Hantei, nasz własna przodkini, Pani Doji, zatrzymała się przy drodze żeby porozmawiać z żebrakiem i dać mu jałmużnę. Czemu ja, jej dziedziczka, miałabym postąpić inaczej?
Choć w zmrużonych oczach samuraja nie widać było zrozumienia, skłonił się z szacunkiem. Shizue podeszła do drzwi lektyki, wspierając drobną dłoń na zakrzywionej krawędzi dachu. Zanim jednak postawiła w niej stopę, odwróciła się z powrotem do zakutego w zbroję mężczyzny.
- Czy nigdy nie słyszałeś tej historii? - spytała łagodnie, z nutką z dziwienia w delikatnym głosie. Samuraj milczał przez chwilę, po czym potrząsnął głową.
- Nie, pani. Uczono mnie jedynie sztuki wojny. Jestem tylko prostym żołnierzem...
- Więc pozwól, że ci ją opowiem - Łagodna morska bryza rozwiewała białe włosy Shizue, sięgnęła więc, żeby ogarnąć jeden z jasnych kosmyków za ucho. - Było to dawno temu, kiedy pierwsi kami, założyciele Klanów, spadli z niebios, a świat był jeszcze młody...


* * *

... Choć Siedmioro stało na nagim szczycie wzgórza, porywiste wiatry wiejące znad wściekle wzburzonego morza ledwie muskały ich kimona. Patrzyli na świat nowymi oczyma, nie znając ścieżki, którą przyjdzie im teraz kroczyć.
- Ten kraj toczy wojnę z samym sobą - rzekła jedna z rodzeństwa głosem miękkim jak jedwab - Trzeba więc dać mu cywilizację. Musimy nauczyć się żyć razem wśród mieszkańców tej krainy.
- Ten świat jest zupełnie inny, niż się spodziewałem - dobiegł z boku szorstki głos potężnego mężczyzny. - Jest nieobłaskawiony i trzeba pokierować nim silną ręką.
- Nie, bracie. On jest jak dziecko, które potrzebuje nauki i mądrości, żeby wydać owoc - odparł smukły mężczyzna o delikatnych dłoniach, w zamyśleniu gładząc się po brodzie.
- Ten świat potrzebuje przywódcy - ostatni zabrał głos mężczyzna o złotych włosach i gorejących oczach. - Musimy dać mu powód by wzrastał.
I na tym samym wzgórzu, ponad ryczącymi falami, Siedmioro stanęło do zawodów umiejętności i sił, a jeden z nich pozostał z boku, z dala innych. Ten milczący obserwator przewidział z góry ostateczny wynik turnieju. To właśnie tam wybrano Cesarza i Pierwszy Hantei zasiadł na Szmaragdowym Tronie, pozostali zaś rozeszli się na cztery strony świata, dzieląc się ziemią i zbierając ludzi, by służyli im i stworzyli Cesarstwo.
Jedynie dwójka spośród rodzeństwa - sam Hantei i jego siostra, Pani Doji - Pozostała na wzgórzu, kiedy nadeszły śniegi. Na jego szczycie wzniesiono już pierwsze miasto, a teraz trwała budowa wielkiego pałacu, który pewnego dnia miał zwać się Otosan Uchi, miastem Cesarza. Pewnego dnia, gdy zima ogarnęła ziemię swym lodowatym oddechem, pokrywając ją białym szronem i pierzyną śniegu, Pani Doji stała przy oknie swej komnaty w jednej z wysokich wież Cesarskiej Stolicy i przyglądała się rozkwitającemu miastu.
Nagle spostrzegła z dala od ciepłych miejskich domów siedzącego przy drodze wychudzonego żebraka. Jego płaszcz był w strzępach, a zniszczoną laskę położył w śniegu wraz z żebraczą miseczką. Drogą tą nie podążał żaden podróżny, więc jedynym towarzyszem był mu mroźny wiatr.
Pani Doji przyzwała samurajów ze swej straży, nakazując im zaprosić jałmużnika do pałacu i powiedzieć mu, że czeka tam na niego izba. Lecz strażnicy powrócili mówiąc, że staruszek odmówił ich prośbie i nie chciał słuchać tego, co mieli mu powiedzieć.
Pani Doji wezwała więc swoje służki, dała im miskę gorącego ryżu z rybą i kazała pójść z nią do żebraka. Kobiety wyszły w mroźną zimową wichurę, lecz choć starzec przyjął jedzenie z wdzięcznością, znów odmówił przyjęcia gościny. Zaintrygowana tym dziwnym zachowaniem Doji ponownie wyjrzała przez okno i ujrzała, że wychudzony staruszek nawet się nie poruszył. Siedział wciąż przy drodze, spokojnie znosząc wiatr i chłód zimowego dnia.
W końcu, pomimo próśb swych dwórek, Pani Doji wyszła z pałacu i ruszyła drogą biegnącą z Otosan Uchi, niosąc jedynie koc utkany z grubej wełny. Zatrzymała się dopiero w głębokim śniegu tuż obok żebraka.
- Mówią mi - odezwała się łagodnym głosem - że za nic nie chcesz wejść do środka. Czy nie weźmiesz przynajmniej tego ciepłęgo koca?
- Czemu miałbym chcieć go przyjąć? - odparł starzec szorstkim i nieokrzesanym głosem, choć z nutką szacunku.
- Żebyś mógł przeżyć. Zmierzcha się, a noc przyniesie wichurę i śnieg. Czy pragniesz zamarznąć tu i umrzeć?
Pomarszczony żebrak podniósł wzrok na Panią, której twarz była tak biała jak śnieg, okrywający ziemię lśniącą płachtą.
- Umrzeć? - zachichotał - Wymawiasz to słowo z przerażeniem, pani. - Zmrużył oczy i spokojnie nabrał z miski kolejny kęs gorącej ryby.
- Czy nie obawiasz się śmierci?
- Powiedziałbym raczej, moja pani, że nie obawiam się życia. - staruszek spojrzał na Doji, której doskonałe rysy wyrażały lekkie zmieszanie. - Rozejrzyj się dookoła siebie, pani. Co widzisz?
Doji rozejrzała się wokół, obejmując wzrokiem wspaniałe mury nowej budowli w Otosan Uchi i fale oceanu rozbijające się poniżej o skaliste wybrzeże.
- Widzę... świat.
- Czy to wszystko co widzisz? Nie patrzysz na to, co masz prosto przed oczami - mały człowieczek znów zachichotał, a na twarzy Doji pojawił się lekki rumieniec gniewu. - Szlachetna Pani Doji, nie pragnę cię obrazić. Powiedz mi.. - poczylił się i nabrał w dłoń graść śniegu niemal spod jej stóp. - Czy nie widzisz śniegu?
- Śniegu? - odparła - Oczywiście, że widzę śnieg. Jest wszędzie dookoła.
- Tak, ale czy widzisz śnieg? - Doji przyglšdała mu się z zakłopotaniem, gdy wskazał na duży płatek spadający tuż obok jej policzka. - Spójrz na niego. Co dostrzegasz?
Przyjrzała się drobinie śniegu, która leniwie opadała obok jej twarzy i pomiędzy palcami, by w końcu wylądować na ziemi u jej stóp. Po chwili rzekła:
- Widzę sześć ramion, stykających się końcami w jednym miejscu.
- A tamten?
- Ma trzy zgrubienia na każdej gałązce, wyglądające jak gołąb w locie - zamilkła - Nigdy nie zwróciłam uwagi ...
- Spośród tysięcy śnieżnych płatków w tysiącach śnieżnych zamieci, żadne dwa nie są do siebie podobne. - Tym razem chichot starca był pełen radości. - Żadne dwa w całej wieczności. Jeśli miałbym pójść teraz z tobą do pałacu, nigdy nie zobaczyłbym tego płatka - wskazał pomarszczonym palcem na opadający okruszek lodu.
- Przecież to tylko odrobina wody - Doji przyglądała się z fascynacją, jak żebrak obserwuje kolejny płatek.
- Życie to też tylko jeden dzień, który następuje po drugim, aż upłyną lata i nadejdzie starość, a wtedy zastanawiasz się: "Gdzie się podziały te wszystkie dni?" - znów zachichotał - Och! Sześć wierzchołków układa się niemal w okrąg, jak koło od wozu - zamilkł, a śnieg padał przez chwilę w ciszy pomiędzy nimi.
- Jak spędziłaś dzisiejszy poranek, pani? - odezwał się znowu.
- Dzisiejszy poranek?
To dziwaczne pytanie zaskoczyło ją i dopiero po chwili odrzekła półgłosem - Tkałam nowe kimono dla mojego brata, Hantei.
- Sześciokątny środek ! ... - wykrzyknął żebrak, tupiąc nogami na widok kolejnego spadającego płatka. Po chwili ciągnął: - Czy pamiętasz każdą jedwabną nić, z której utkałaś wzór na kimonie swego brata?
- Rzecz jasna, że nie!
- Dlaczego nie?
- W całym wzorze są tysiące nici, a w całej tkaninie tysiące wzorów. Jak mogłabym zapamiętać każdą z nich?
- Przypuszczam jednak, że pamiętasz każdy błąd, który popełniłasz i długie godziny, które zajęło ci naprawienie ich wszystkich.
- Oczywiście - Doji zarumieniła się.
- Być może gdybyś poświęciła chwilę, żeby przyjrzeć się każdej nici, nie popełniłabyś w ogóle tych błędów, hę? Tak jak nie dostrzegałaś płatka śniegu, ignorujesz to, co cię otacza i nie dostrzegasz dni swojego życia, widzisz jedynie lata - prychnął. - Nie możesz zmienić upływu lat, ale możesz zmienić upływ godzin i to, co decydujesz się robić z każdą z nich. Czy będzie to coś, co zapamiętasz, czy też twoje dni miną, jakby były jedynie śnieżną zadymką?
Pani Doji spojrzała na małego staruszka wzrokiem zamglonym od coraz gęściej padającego śniegu i wiatru rozwiewającego jej włosy. - Po jej bladym policzku spłynęła pojedyncza łza, która znikła w śniegu - kolejny okruch lodu zagubiony wśród milionów innych.
- Lecz czy ty jesteś więcej niż tylko jednym życiem wśród wielu? - jego głos był łagodny, lecz przecinał powietrze targane nadciągającą wichurą niczym sierp. - A kiedy umrzesz, czy będą cię pamiętać, czy też staniesz się tylko kolejną z wielu nici w tkaninie, których nikt nie potrafi policzyć ani sobie przypomnieć? Śnieg stopnieje, pani Doji, za kilka dni już go nie będzie i wszyscy na zawsze o nim zapomną. Kto będzie o nim pamiętać ? - zamilkł i odwrócił się od niej, by przyjrzeć się wirującym płatkom. - Kto będzie pamiętać o tobie?
W chwilę później Pani Doji klęknęła obok starego mnicha i siedzieli tak razem przy drodze, a śnieg padał w ciszy, płatek po płatku, na otaczające ich równiny.

* * *

Shizue, córka domu Doji, stała przez chwilę wspierając się o dach swej lektyki, wpatrując się niewidzącymi oczyma w dal nad ramieniem strażnika, do którego mówiła, zanim jej głos rozwiał się na wietrze. Dopiero po chwili zwróciła się ponownie do samuraja.
- Powiedz mi, przyjacielu - powiedziała. - Gdybyć miał umrzeć jutro, czy wszystkie twoje żale przeważyłyby ciężar twych wspomnień? - Samuraj nie odpowiedział i milczał wciąż, kiedy go minęła.
- Pani, twoja lektyka... - odezwał się, kiedy odzyskał już głos.
Shizue nie odwróciła się, krocząc z gracją w stronę wyniosłych, dębowych bram siedziby Żurawii, których złocisty blask przyćmiewał niamal światło słońca.
- Nie potrzebuję dłużej lektyki, Nikutai-san. Skończę moją podróż do domu krok za krokiem.
Idąc, szurała chorą stopą po ziemi długimi, kolistymi ruchami, pozostawiając na piasku drogi fale podobne tym, które zostają po odejściu przypływu. Strażnik patrzył, jak młoda opowiadaczka staje przed wysokimi murami, podnosi drobną, bladą dłoń i dotyka nią skrzydła wysokiej, złotej bramy, która otwiera się przed nią szeroko. Znad ogrodów po drugiej stronie muru wzbił się w niebo klucz białych żurawi, rozpraszając się po niebie niczym chmura delikatnych płatków śniegu.

Przesyłka z Kosaten Shiro

Z Ostatnich Listów Ikoma Yuriego - Raport Żołnierza Z Bitwy Na Równinach Osari

Zdarzyło się to w drugim roku Dzika, za panowania Hantei Siódmego. Byłem wtedy zaprzysiężony na służbę w oddziale Akodo Tsetsu-sama, w armii, której naczelnym wodzem był daimyo Lwa, Akodo Kurojin-sama. Naszym zadaniem była inwazja na zachodnie ziemie Żurawia i zdobycie równin między Shiro Matsu a twierdzą rodziny Daidoji zwaną Kosaten Shiro. Jeśli odnieślibyśmy zwycięstwo, ruszyłyby za nami armie z ziem Matsu, otaczając zamek i uwalniając tę krainę od władztwa Żurawia. Dworzanie i politycy spierali się na dworach, starając się nie dopuścić do ofensywy, nasz dowódca prowadził nas jednak nie zważają na płaczliwe skargi dyplomatów i brudne pieniądze, za którymi chcieli schronić się Żurawie.
Pod dowództwem Tsetsu-sama przekroczyliśmy granicę i rozpoczęliśmy przygotowania do bitwy z siłami Daidoji. Nasze miecze były naostrzone i gotowe, a w sercach już cieszyliśmy się na chwilę, w której ich ostrza zakosztują miękkich brzuchów naszych wrogów - lecz żadnych wrogów nie było. Siły Daidoji, przed którymi tak nas ostrzegano, po prostu znikły i nigdzie nie napotkaliśmy najmniejszego śladu oporu. Pięciuset ludzi przemaszerowało przez równinę bez żadnych przeszkód, potyczek ani bitew. Wyglądało to, jak gdyby Żurawi nigdy tam nie było.
Nasz dowódca oznajmił, że Żurawie uciekli, lękając się gniewu naszych mieczy. Niektórzy z żołnierzy zaczęli szeptać, że bez swoich polityków Żurawie nie mieli się już za kim schronić. Rzeczywiście, kiedy zdecydowaliśmy się na nich uderzyć, ich armie rozpierzchły się i ugięły pod naporem jak glina. Oddział nasz zatrzymał się i rozbił obóz na równinie, w miejscu, z którego było już widać dachy pałacu Daidoji. Pola dookoła ziały pustką, jedynym dźwiękiem był szum wiatru kołyszącego zbożem na wzgórzach. Żadne słowa nie mogły już powstrzymać przed oblężeniem Kosaten Shiro, a kiedy twierdza będzie nasza, zaczniemy zdobywać prowincje Żurawia jedną po drugiej.
Tuż przed zachodem słońca, na równinach, wezwano mnie do namiotu dowódcy. Wręczył mi list, który miałem zawieźć z powrotem do Shiro Matsu, przekazujący Kurojin-sama wieści o naszym niechybnym zwycięstwie. Zbroja Tsetsu-sama lśniła w świetle słońca odbitym od dachów zamku, który już wkrótce należeć miał do nas. W jego oczach było zwycięstwo i ogarnęła mnie duma, że to właśnie ja miałem zawieść nowiny naszym rodakom.
Wyruszyłem niezwłocznie. Biegłem przez równiny w stronę naszych ojczystych ziem z listem w ręce dopóty, dopóki wraz ze świtem nie ujrzałem unoszącego się od wschodu dymu. Pewien naszego zwycięstwa, przystanąłem na chwilę i obserwowałem, jak kłęby ciemnego dymu unoszą się na bezchmurnym niebie. "To musi być pożar trawiący Kosaten Shiro!" - pomyślałem. "Płomienie wzbijają się teraz w niebo w ostrzeżeniu dla wszystkich prowincji Żurawia, że armia Lwa przybyła!" Jakże żałowałem, że nie mogłem zostać i ujrzeć bitwy! Ich tchórzliwi politycy tym razem nie mogli nas powstrzymać! Nic nie mogło się nam oprzeć! Nasza strategia była bezbłędna!
Puściłem się dalej biegiem w stronę zamku Matsu z radością w sercu i listem zwiastującym zwycięstwo zaciśniętym w dłoni. Moje kroki były długie i szybkie, lecz wkrótce usłyszałem za sobą tętent kopyt. W moja stronę galopował samotny jeździec odziany w srebrne barwy Żurawi. Dezerter! Dobyłem swej katany i przygotowałem się na odparcie jego szarży, lecz on nie ruszył. Zamiast tego zatrzymał konia w bezpiecznej odległości i wykrzyknął w moja stronę pokojowe pozdrowienie.
- Po co przybyłeś, Żurawiu? Twoi ludzie zostali zmiażdżeni! Czy nie widzisz, jak płonie wasz pałac na wschodzie? - wykrzyknąłem wojowniczo.
- Czy to Ty jesteś gońcem, którego Akodo Tsetsu-san wysłał z wiadomością do dowódców Lwa?
- To ja! - krzyknąłem z dumą, pewien teraz, że jego zamiarem było powstrzymać lub opóźnić dostarczenie przeze wiadomości.
- Więc zanieś im również to, wraz z pozdrowieniami od rodziny Daidoji - uniósł rękę znad siodła i rzucił mi pod nogi jutowy worek. - Powiedz im też, że niemądrze jest obozować na równinie, nie sprawdziwszy uprzednio, czy jest pusta.
- Po tej niezrozumiałej uwadze zawrócił konia i puścił się galopem w stronę płonącego zamku. Uczyniłem krok naprzód, obawiając się jakiegoś podstępu, po czym otworzyłem worek.
Wewnątrz była głowa Tsetsu.

Powróciłem na Równiny Osari, żeby zobaczyć na własne oczy, co się tam wydarzyło. To była prawda - ognie, które widziałem, pochodziły z płonących ciał moich rodaków. Nieznana siła wyrwała z ziemi ogromne bryły gruntu, a poniżej widać było rozciągające się tunele i jamy, zdolne pomieścić kilka tuzinów ludzi. Z trawy sterczały brzechwy strzał, najwyraźniej wystrzelonych przez łuczników z najwyższych gałęzi drzew na obrzeżach równiny - mistrzowska celność jak na kogoś, kto musiał trwać na posterunku przez co najmniej trzy dni przed naszym przybyciem, mając jedynie tyle jedzenia i wody, by przeżyć. Wyczułem gryzący zapach owej podłej mieszaniny zwanej "pieprzem gaijnów" i zobaczyłem na ziemi osmalone wyrwy w miejscach, gdzie musiały być przedtem zakopane całe jej beczki, gotowe do wysadzenia. Mógł się tu ukryć oddział liczący nie więcej niż pięćdziesięciu żołnierzy, marznących pod warstwą zbitej ziemi i głodujących w wysokich koronach drzew, wyczekujących momentu, kiedy przestaniemy się mieć na baczności.
Wkroczyliśmy na ich ziemie gotowi do bitwy, a zniszczyła nas własna pewnośc siebie. Wystarczyłoby tylko przeszukać teren i powycinać okoliczne drzewa, lecz kto mógł się domyślać, jak zdradzieccy potrafią być Żurawie? Chociaż nasze siły przeważały dziesięciokrotnie, ich gotowość stała się przyczyną naszej klęski. Strzeżcie się, moi bracia, pewnego zwycięstwa, gdyż jedyną rzeczą, jakiej można być pewnym jeśli chodzi o Żurawi, jest ich złoto oraz to, co ludzie gotowi są dla niego uczynić.

Spisano własnoręcznie w piątym dniu miesiąca Smoka roku 473, o czym zaświadcza Matsu Cheomo, asystujący przy seppuku Ikoma Yuriego.

Wachlarz Kachiko

Z dzieł zebranych Iuchi Xiena, karo Ide Tadaji oraz dyplomaty Klanu Jednorożca na Cesarskim Dworze

W taki właśnie sposób obdarowuje się nawzajem tu, w Rokuganie '' powiedział mój stary towarzysz łamiącym się głosem. '' Musisz odmówić przyjęcia prezentu, by ofiarodawca mógł okazać szczerość swoich zamiarów '' przerwał i zachichotał cicho żując w bezzębnych dziąsłach liść mięty. Przyszło nam żyć w obcym kraju, bardziej obcym niż wszystkie, które odwiedziliśmy podczas naszych podróży, nie opuszcza mnie jednak przekonanie, że to właśnie jest ojczyzna naszych przodków. Chociaż się tu urodziłem, wychowała mnie rodzina ludzi, pielęgnująca wciąż tradycje i zwyczaje z czasów naszych dawnych wędrówek.

Mimo, iż od niemal dwóch lat służyłem jako ambasador w komnatach Cesarskiego pałacu, wciąż nie udało mi się wyrobić ostatecznej opinii o społeczeństwie Rokuganu, miałem jednak szczęście znalezć przyjaciela w Muyoku. Jego ślepota dobrze równoważy moją niezręczność, możemy więc pomóc sobie nawzajem dostrzec to, co inaczej pozostałoby dla nas niejasne. Być może Żuraw, który poprosił mnie kiedyś, bym zaopiekował się starcem, wiedział nazbyt dobrze, co robi, gdyż Muyoku dodał wiele barw do kształtującego się w mych myślach wizerunku tego kraju i jego mieszkańców, szczególnie zaś mieszkańców dworu Cesarza.
''...Rozumiem, Muyoku sama, gdyż mówiłeś mi już o tym wcześniej, lecz wciąż nie przestaje mnie to dziwić. W krainach moich... to znaczy, w krainach, z których przybył mój Klan, odmówienie prezentu uważa się za śmiertelną obrazę, za którą zdarza się zabijać ludzi. '' Muyoku uśmiechnął się, wykrzywiając całą twarz w bezzębnym grymasie. '' Tak bywało dawniej. Teraz, Jednorożcu, jesteście w nowym kraju i musicie nauczyć się dróg właściwych dla jego mieszkańców. Przebywacie tu już od niemal dwustu lat, więc już najwyższy czas porzucić barbarzyńskie obyczaje. ''
'' Tak, Muyoku sama '' odparłem zrezygnowany. Przez niemal czterdzieści lat Seppun Muyoku służył jako tłumacz kupcom gajinom przybywającym w granice Cesarstwa, lecz choć posiadł imponujacą wiedzę na temat krajów leżących poza jego granicami, była ona znikoma w prównaniu z tym, co przywiezli ze sobą członkowie naszego klanu. Wciąż jednak był dla mnie idealnym tłumaczem i przewodnikiem, więc prośba, bym się nim zaopiekował, wydawała się być uprzejmym sposobem upewnienia się, by klan Jednorożca mógł zaistnieć na dworze bez narażania się na konflikty i nieporozumienia. Większość spośród Ide kształciła się w rozumieniu rokugańskich dworów i ich dziwnych obyczajów, ale nas, Iuchi, nie uczono zawiłości polityki tak jak innych dyplomatów Klanu Jednorożca.
'' Kto się teraz zbliża? '' wyszeptał mi do ucha, zaciskając pomarszczoną dłoń na rękawie mojego kimona. Odwróciłem się, by spojrzeć w tamtą stronę i zaparło mi dech z zachwytu.
'' Kobieta, Muyoku sama, do tego niezwykle piękna. Nigdy jeszcze nie widziałem kogoś o takiej urodzie.''
'' Czy jest z Klanu Żurawia? Jakie barwy nosi? ''
'' Nie, Muyoku, nie jest odziana w błękit i srebro. Jej kimono jest szkarłatne, ponadto towarzyszy jej wysoki, chudy mężczyzna o długiej siwej brodzie. ''
'' Czy ten mężczyzna '' syknął mój towarzysz '' czy jedno z jego oczu nie jest osobliwie niebieskie? Powiedz mi! Prędko! ''
Spojrzałem ukradkiem w stronę wysokiego mężczyzny, starając się ukryć swoją niegrzeczność cichym kaszlnięciem. '' Tak, Muyoku sama . ''
Para przechodziła po lśniących deskach wąskiego przejścia prowadzącego do cesarskiego podium, a młoda kobieta poruszała się miękko i zmysłowo pod jedwabnym kimonem, zamiatając podłogę hebanowymi włosami upiętymi w dziewczęcy warkocz. Jej ciemne oczy o długich, gęstych rzęsach spoczęły na mnie przez chwilkę i to jedno spojrzenie przeszyło mnie na wylot. Mężczyzna u jej boku był już wiekowy, a szlachetnie posiwiałe włosy upięte miał wysoko w samurajski węzeł. Jego błękitne oko wydawało się lśnić migotliwym światłem i spostrzegłem, że w miarę jak się zbliża, członkowie Cesarskiej Straży stają się nagle spięci i uważni. Jakie to dziwne, pomyślałem, przecież jego ręce trzęsą się ze starości, a jego twarz pokryta jest zmarszczkami. Czy aby na pewno jest człowiekiem mogącym budzić strach?
''Ach...'' Myoku poruszył się przy moim boku. '' Ta dziewczyna to Shosuro Kachiko, o której mówi się, że jest obecnie najpiękniejszą panną w całym Cesarstwie. Ma zaledwie szesnaście lat, ledwo co przeszła ceremonie gempukku. Jej ojciec, ten człowiek o dziwnym oku, to Shosuro Koshurin, daimyo rodziny Shosuro. To potężny ród z klanu Skorpiona, śmiertelnie grozny dla swoich wrogów. Co się dzieje teraz ? ''
'' Zblizają się do podium... Cesarz wita się z nimi...'' cicho relacjonowałem wydarzenia, obserwując uważnie, jak młoda kobieta zostaje przedstawiona Cesarzowi i jego małoletniemu nastepcy. Nagle za nami wybuchło jakieś zamieszanie i w ciche powietrze sali wdarł się podniesiony głos. Do komnaty wmaszerował mężczyzna noszący mon Kraba, prosząc Cesarza, by pozwolił mu zabrać głos. Kiedy uzyskał cesarską zgodę, wyrzucił z siebie potok gniewnych słów, twierdząc, że został obrażony przez ród Shosuro.
'' Młody Hiruma jest wzburzony, gdyż miał poślubić Kachiko...'' objaśnił mi Muyoku. '' Postanowiono to, kiedy oboje byli jeszcze dziećmi, lecz jej uroda sprawiła,że nie baczac na poprzednie zaręczyny sam Bayushi Shoju, głowa ich Klanu, poprosił o jej rękę. Krab nie może wysunać żadnego konkretnego zarzutu ich rodzinie, lecz odkąd Shosuro Koshurin zerwał zaręczyny, młody Hiruma szukał szukał dogodnej okazji do pojedynku. '' potrzasnąłem głową, nie rozumiejąc niczego. Znowu ta pokręcona rokugańska polityka ! W innych krajach,jeśli mężczyzna pragnie kobiety to po prostu kupuje ja od jej ojca lub układa się bezpośrednio z nią. Jednak tutaj w Rokuganie, życie jest duzo bardziej skomplikowane.
'' Co stanie się teraz ? '' spytałem głośniej, korzystajac z tego, że okrzyki wzburzonych dworzan zagłuszyły naszą rozmowę. '' Czy Koshurin wyzwie młodego Hirumę na pojedynek ? Czy dojdzie do starcia ? ''
'' Jeśli Shosuro wyzwie Kraba osobiście, bez wątpienia przegra. Koshurin nie słynie ze swoich umiejętności szermierczych...'' Na chwilę pogrążył się we własnych myślach, a ja zadumałem się, z czego też słynął człowiek o niebieskim oku.
'' Ach ! Hiruma obraza teraz honor dziewczyny, to sprytny ruch, gdyz każdy, kto będzie jej bronić, równierz naraz się na oskarżenie. '' Patrzyłem to na Cesarza, który spokojnie wysłuchiwał gniewnej tyrady Kraba, to na starego Skorpiona i jego córkę, klęczących nieporuszenie na swoich poduszkach. Każdy Jednorożec na ich miejscu rzuciłby się na aroganckiego młodzika, każąc mu połknąć swoje własne słowa.
'' Czy Shosuro przyprowadził jedynie straż honorową ? '' spytał Muyoku. Rozglądając się stwierdziłem, że tak było w istocie. '' Jeśli Koshurin pozwoli komukolwiek ze swoich ludzi przyjąć wyzwanie, z pewnością zostanie on pokonany, a honor jego córki zostanie splamiony na zawsze. Ach, jak na Kraba to mistrzowskie posuniecie. I co za perfekcyjne wyczucie chwili ! '' przytłumiony chichot starca zadzwieczał po sali, na co jeden z pobliskich dworzan rzucił nam zniecierpliwione spojrzenie '' Albo Koshurin odda teraz rękę córki Hirumie '' ciągnął nie zrażony tym Muyoku '' co pozwoli jej zachować honor, ale ochłodzi stosunki z jego daimyo, albo też zgodzi się na pojedynek i go przegra, a ona już nigdy nie wyjdzie za mąż. Hiruma Maruku, mimo swego pochodzenia, jest jednym z najlepszych szermierzy w Rokuganie. Każdy, kto przyjmuje jego wyzwanie, idzie na pewną śmierć. ''
'' Nigdy nie wyjdzie za maż ? '' powtórzyłem osłupiały '' Przecież mimo splamionego honoru, żaden mężczyzna nie mógłby się oprzeć...'' przerwałem w pół słowa, wodząc oczami po delikatnej linii ramion i kaskadzie czarnych włosów wciąż siedzącego bez słowa dziewczęcia.
'' Nie. Jeśli straci honor, zhańbi to całą jej rodzinę i będzie zmuszona popełnić seppuku '' Muyoku położył spokojnie dłonie na kolanach.
'' Sep...puku...'' wykrztusiłem. Rytualna śmierć przez samobójstwo, honorowy zgon, dzięki któremu unika się gniewu przodków. '' Teraz Shosuro wstaje '' wyszeptałem, zanim stary daimyo zaczął przemawiać. '' Wygląda na to, ze ma zamiar stanąć do pojedynku. ''
'' Więc jest głupcem '' zasyczał Muyoku '' I to martwym głupcem. ''
Nagle słowa Korushina przerwał dzwięczny głos dochodzący z tyłu sali audiencyjnej. Do przodu wystapił wysoki młodzieniec, chłopiec prawie, o powaznej twarzy okolonej białymi włosami. Podszedł energicznym krokiem do starego daimyo i przuklęknął na jedno kolano, jak ktoś starający się o posłuchanie, po czym w idealnie odmierzonych słowach porosił Skorpiona, by pozwolił mu walczyć w obronie honoru swojej córki.
'' Kto to jest ? '' Muyoku trącił mnie chudym, kościstym palcem w bok. '' Kto ? '' Opisałem mu przystojnego samuraja, od błekitnego jak niebo kimona począwszy, a na ciemnych, błyszczących oczach skończywszy, a bezzębne usta Muyoku rozszerzyły się w żabim uśmiechu.
'' Hoturi!...''
''Hoturi ? '' wychyliłem się do przodu, żeby jeszcze raz spojrzeć na cichą dziewczynę, zastygłą bez ruchu na szkarłatnej poduszce. '' Jaki Hoturi ? Czy jest Żurawiem ? ''
'' To syn daimyo klanu Żurawia, samego Szmaragdowego Czempiona Doji Satsume. '' Nie dostrzegłem żadnej ulgi ani żadnej wdzięczności w niedopasowanych oczach Skorpiona. Skinął po prostu głową w geście przyzwolenia, na co młodzieniec wstał i wycelował oskarżycielskim gestem palec w Kraba, który zbladł gwałtownie.
''Hoturi mówi tak szybko...Muyoku ? '' zwróciłem się do mego nauczyciela w nadziei, że udało mu się usłyszeć dokładniej, co Żuraw odpowiedział na wyzwanie Maruku.
'' Mówi, że... piękno jest cnotą samą w sobie...'' Muyoku skupił się, żeby uchwycić słowa poprzez gwar dworskich szeptów '' I że nie może pozwolić, by haniebne oszczerstwa Kraba splamiły coś tak doskonałego, jak uroda córki Skorpiona. '' Młody Hiruma z kolei poczerwieniał na twarzy i złozywszy Cesarzowi krótki, sztywny ukłon, wypadł wraz ze swymi ludzmi przez frontowe drzwi sali audiencyjnej. Żuraw ponownie się odwrócił, pokłonił nisko Korushinowi i jego córce, po czym udał się w slady Kraba. Świadkowie tego zdarzenia zastygli w osobliwej ciszy. Każdy wytężał słuch, przygotowujac się na chwile, w której na zewnatrz rozlegnie się zgrzyt stali, obserwujac równoczesnie nie wyrazajacą zadnych emocji twarz starego Cesarza. Panna z klanu Skorpiona, choć tak młoda, siedziała z iście królewska gracją i godnością, z pięknymi dłońmi złożonymi na kolanach i oszałamiającymi oczami utkwionymi w podłogę, oczekując na cios, który miał przesądzić o jej życiu. W końcu z zewnątrz dobiegł krzyk i dzwięczący odgłos uderzenia ostrza o ostrze. W kilka chwil było już po wszystkim i z powrotem zapadła cisza.
Gdy Hoturi wkroczył do sali, jego miecz był już z powrotem w pochwie, a spod oddartego rękawa kimona saczyła się wzdłuż jego lewego ramienia długa, cienka struzka krwi. Podszedł do podium, złozył ukłon Cesarzowi, po czum odwrócił się do starego daimyo i jego córki.
'' Czy to Hoturi ? '' wyszeptał Muyoku z podnieceniem.
'' Co? Och... tak to on. Rozmawia teraz ze Skorpionami. '' Kiedy młody Żuraw skończył, wstał i zwrócił się w strone wyjścia, lecz miekki jak szept głos młodej Shosuro sprawił, że się zatrzymał. Po niemal niedostrzegalnym skinieniu głowy swego ojca dziewczyna wstała i ukłoniła się Hoturiemu.
'' Co zrobiła ? Czy powiedziała coś o wachlarzu ? ''
'' Tak Muyoku sama, wygląda na to, że daje mu swój wachlarz '' odparłem zakłopotany. Po co kobieta ma dawać mężczyznie zwykły wachlarz z ryzowego papiery? Jaki pożytek mógłby mieć samuraj z tak błachego przedmiotu ? Wiem z całą pewnością, ze nigdy nie zrozumiem rokugańskich sposobów okazywania wdzięczności.
''Tak więc...'' odezwał się Muyoku swym nieco świszczącym głosem... '' Życie tej młodej dziewczyny zostało ocalone i przywrócono jej honor '' zamilkł, a ja posłusznie począłem opisywac ukłony, uprzejmą wymianę zdań i opuszczenie sali przez rodzinę Skorpionów. Gdy panna wraz ojcem mijali nas, wyczułem delikatną słodycz jej perfum, a zmysłowy szelest jedwabiu jej kimona sprawił, że krew napłyneła mi do twarzy.
'' Lecz jej serce... jej serce przepadło '' słowa Muyoku były nie wiecej niż echem jej kroków, ale odwróciłem się w jego strone.
'' Jej serce ? '' spytałem. Co za głupota! Aka jest korzyść z kobiecego serca? Szybki miecz lub sekret wroga, oto, dzięki zyskuje się potęgę. Lecz nie ma takiej rzeczy, którą Żuraw mógłby zyskać dzięki przychylności młodego dziewczecia.
'' Niektórzy powiedzą, ze to co dzisiaj widziałeś, to nic wiecej, jak tylko kolejny rozdział w kronice honoru Żurawia. Inni powiedzą, że była to zagrywka polityczna i że Satsume sam zaplanował całe wydarzenie, by zyskać sobie przychylność domu Skorpiona '' Muyoku wsparł się cieżko na moim ramieniu, kiedy pomagałem mu wstać. Sala audiencyjna powoli pustoszała, w miarę jak opuszczali ją eleganccy dworzanie i dyplomaci.
'' A co powiesz ty Muyoku sama? '' spytałem, gdy powoli wychodzilismy z ogrodów Otosan Uchi. Prychnął głośno i z powrotem zabrał się do żucia mietowego liścia.
'' Powiem, że musisz się jeszcze wiele nauczuć, Xien san. O Rokuganie, o kobietach i niewysłowionej potędze piekna. '' swym pełny zmarszczek chichotem mądry starzec rozproszył moje zakłopotanie i uśmiechnąłem się do niego z sympatią. '' Ale w szczególności ...'' dodał ''...o Żurawiach . ''

Przyjaciel Mroku

Opowiadanie autorstwa Ree Soesbee, w tłumaczeniu Otaku Rotsukena.

0x01 graphic
Bayushi Shoju - Daimyo Klanu Skorpiona

Ciemność przesunęła się wokół niego, lecz nie zwrócił na to uwagi. W końcu czymże jest ciemność, gdy za jedynych przyjaciół masz cienie? Wielki Pan siedział samotny w sali tronowej, oczy, ukryte za porcelanową maską, utkwił w przesuwanych drzwiach na drugim końcu pomieszczenia. Dookoła siedzieli nieruchomo strażnicy, czekając na jego głos, ruch dłoni, jakikolwiek gest ze strony Daimyo, który przemówiłby do nich, nakazałby im. Oczekiwanie było nie do zniesienia i pojedyncza kropla potu stoczyła się po policzku jednego z nich. Ciemność, gęsta i nieprzenikniona otoczyła ich jak płaszcz podróżny, a ich pan się nie poruszał, nie mrugał powiekami, nie oddychał...

Dwadzieścia lat wcześniej mężczyzna siedzący na tronie był dzieckiem. Stał wysoko na murach zamku swego ojca i spoglądał na strome zbocza tuż pod nim. Samuraje służący Klanowi Skorpiona trenowali daleko w dole. Chłopiec w jedwabnej masce zakrywającej twarz, lecz ledwie skrywającej deformację, przyglądał się im uważnie. Gdy przesuwał się bliżej do krawędzi, czuł pod nagimi stopami gładkość kamiennych murów zamku. Silny podmuch wiatru potargał mu włosy, wcisnął ich kosmyki do oczu. Jeden z kamieni nie wytrzymał pod jego ciężarem i odpadł od ściany, wytrącając go z równowagi. Krzyknął desperacko próbując znaleźć jakąś podporę, jakiś występ, który powstrzymałby go przed upadkiem, ale nie było niczego takiego. Chłopiec zachłysnął się i poleciał na spotkanie śmierci, lecz w ostatniej chwili zahaczył za krawędź belki, która wystawała z muru. Świat zawirował szaleńczo dookoła niego, gdy z całej siły uchwycił się jej, jego cienkie ramiona zatrzęsły się z wysiłku. Cała wieczność minęła zanim udało mu się powoli wspiąć na górę, z palcami startymi do krwi. Gdy wreszcie przechylił się przez blanki, ujrzał swojego ojca stojącego nad nim z twarzą nie wyrażającą żadnych emocji.

"Ojcze...?" wyszeptał, patrząc na zimną twarz człowieka stojącego nad nim. Nogi chłopca nadal zwisały za krawędzią muru, jego podarte spodnie powiewały jak flaga, a krwawiące dłonie zostawiały czerwone ślady na ścianie. "Ja...," próbował znaleźć słowa, "Ja oglądałem paradę... i się poślizgnąłem..."
Mężczyzna odwrócił się plecami do dziecka i zaczął odchodzić. "Gdybyś nie był wystarczająco silny by samemu sobie poradzić, nie byłbyś wart żeby cię ratować." Jego kroki dudniły na zimnej skale, a wiatr rozwiewał szkarłatne szaty.

...Ciemność nie poruszyła się, nie przemówiła, nie osłabła. Mężczyzna na czarnym tronie siedział równie nieruchomo, jego sylwetka wydawała się wyrzeźbiona, okolona czarnymi włosami opadającymi na pierś i wyglądającymi jak dwie bliźniacze rzeki obsydianu. Drzwi pozostawały zamknięte, gdy ludzie przechodzili obok cienie po drugiej stronie wznosiły się i opadały jak fale. Jak migoczące płomienie wojny na polu bitwy. Daimyo siedzący na tronie spoglądał poprzez nie w inne czasy. W inne płomienie. Płomienie nienawiści . . .

Płomienie rozbiegły się przed jego wierzchowcem przeskakując po płonącej trawie pola bitewnego. Z błyszczącym mieczem w dłoni ścinał armię Lwów, a ich ciała ustępowały przed ostrzem jego Miecza Rodowego, stawiając opór nie większy niż cienki papier ryżowy. Przed sobą zobaczył dowódcę nieprzyjaciół, dzierżącego tetsubo i wrzeszczącego ze złości i w furii. Poprzez dym i płomienie Shoju wskazał na niego błyszczącym ostrzem i wykrzyczał wyzwanie. Lew skinął głową i przygotował swą broń. Skorpion zsiadł z konia pozwalając mu odbiec na bok i przestąpił przez czarne płomienie jak anioł zemsty. Wystarczył niewielki ruch i Lew został rozbrojony, jego tetsubo poszybowało w powietrze. Kopnięcie w nogę i już klęczał u stóp młodego Skorpiona w żelaznej masce. Trzymając włosy samuraja w jednej dłoni Shoju odchylił jego głowę do tyłu i spojrzał prosto w oczy, gdy powróciły do niego krzyki wojny. Niesamowity blask płomieni przebił się przez ciemność nocy i oświetlił ich sylwetki. "Twoi ludzi zdradzili cię." Wysyczał do ucha sparaliżowanego Lwa podnosząc miecz rodowy. "Przyszli do nas zeszłej nocy z planami bitwy i przeklinali twoje imię."

"Dlaczego.." załkał mężczyzna, "Dlaczego mi to mówisz?"

"Gdy wyzwałeś mojego ojca na pojedynek w pałacu Cesarza, powiedziałeś że szukasz tylko prawdy. Teraz przyjrzyj się z bliska jak twoja 'prawda' wygląda." Miecz opadł jak kosa i Shoju wzniósł w górę głowę mężczyzny, wysoko ponad płomienie, pozwalając by ostatnim widokiem, jaki zapamięta było dziesiątkowanie armii Lwów i śmierć jego lojalnych podwładnych. Ponad Shoju krążyły kruki, kracząc głośno i przygotowując się do uczty.

... Jeden z samurajów drgnął, godziny oczekiwania w sali tronowej nadszarpnęły jego nerwy i zmusiły do poważnego testu jego kontrolę, ale mężczyzna w szkarłacie tego nie zauważył. Dookoła niego, jak skrzydła kruków, ciemność drgała i oddychała. Kwiaty stojące w alkowie po jednej stronie sali tronowej więdły i pojedynczy miały płatek padł na czystą podłogę. A oni siedzieli w lodowatej ciszy, pan i jego słudzy, i czekali aż wieści zostaną im przyniesione. I ciemność też, wydawało się, czekała na opowieść, która zostanie opowiedziana.

Jest to tylko jedna z legend. Kiedy pierwszy Hantei został przyniesiony z bitwy z hordami Fu Lenga, jak głosi legenda, krew ciekła z jego palców i ze zranionego boku, strumieniem, którego nie dało się zatamować. Linie wojsk zostały przełamane, bestie uciekały na dalekie południe i dawało się słyszeć radosne okrzyki żołnierzy dochodzące z równin otaczających Cesarski Pałac.

Aktorzy poruszali się, kręcili, obracali we wdzięcznym tańcu dookoła postaci leżącej na środku sceny - umierającego Hantei. Sztuka była wystawiana wiele razy i aktorzy znali swoje role. Nawet Shoju, który jako młodzieniec zagrał raz nieodgadnionego Bayushi, mógł zamknąć oczy i recytować z pamięci. Legenda nadal była silna.

Jedna z postaci, wysoki mężczyzna, przesuwa się do posłania, miecz w jego dłoni. Kobieta w niebieskim ubraniu klęczy u boku Cesarza, bezskutecznie próbując opatrzyć jego rany. Doji i Akodo. W rogu Bayushi, czeka...
"Czy ja umrę?" zachłystuje się Cesarz, jego głos drży, umiejętności i wyczucie aktora doskonale oddają słabnący głos umierającego.

"Nie," mówi kobieta, "Twoje rany zostały opatrzone, krwawienie ustępuje. O, mój bracie, nie umrzesz." Jej głos, w przeciwieństwie do Cesarza jest silny pomimo łez, a jej dłonie migoczą wokół bandaży, jakby mogła przytrzymać jego ducha przy sobie kawałkami jedwabiu.

Aktor na posłaniu odwraca się ku wysokiemu mężczyźnie w złocie. "Czy umrę? szepcze, głos ma jeszcze słabszy.
"Nigdy nie umrzesz mój Panie," odpowiada Lew chwytając za rękojeść miecza i klękając przy poduszkach, na których spoczywa Cesarz. "Twoje czyny i twoja siła są sercem legend - takie rzeczy nigdy nie ulegają zapomnieniu. Twoje życie nigdy się nie skończy."

Cichy szczęk dochodzi od mężczyzny, kobieta płacze, a Cesarz podnosi słabą rękę. "Bayushi - mój najmłodszy bracie - powiedz mi," aktor wykonuje ruchy pełne bólu, na jego porcelanowej masce wyraźnie widać wymalowane oblicze w agonii. "Czy ja umrę?"

Chwila, przerwa, kulminacja. Shoju - Bayushi - Shoju ponownie, za namalowanymi cieniami. "Tak, mój bracie. Umrzesz i umrzesz samotnie." Oszałamiająca cisza, szepty wśród publiczności, okrzyki ludzi na dalekich równinach. "Ale my podążymy za tobą pewnego dnia i znowu będziemy razem."

"Dziękuję ci, bracie." Ostatnie słowa Cesarza zapadają się w ciemność Bayushiego gdy Lew chwyta za miecz. Na moment wszystko cichnie, a potem dzwon świątynny zaczyna bić.

"Czemu to powiedziałeś?" Gniewny okrzyk Lwa rozbija ciszę, a Doji łka przy ciele Hantei.

"Ona troszczyła się o jego ciało - "szepcze Skorpion, każde słowo jest jak kropla krwi na podłodze między nimi. "A ty o jego honor. Ale ja, mój bracie, tylko ja troszczyłem się o jego duszę".

...Znowu ciemność, kurtyna opada o zamrożone postacie znowu zaczynają się poruszać. Odsuwają się drzwi z ryżowego papieru i służąca wchodzi do pomieszczenia, klęka przed czarnym tronem. Cisza, a potem jej drżący głos. "To... syn, mój Panie." Shoju nadal nieruchomy, jego ciało sterowane żelazną wolą. Czeka.

"Umarł zaraz po narodzinach, mój Panie. Były pewne... komplikacje..." Jej głos staje się jeszcze cichszy, gdy płaszczy się na podłodze, drżąc ze strachu.
Shoju wstaje, jego wysoka postać powoli rozwija się, absorbuje ciemność. Tuż za nim wstają wolno strażnicy, ich kolana trzęsą się z wysiłki, lecz zawsze gotowe dłonie trzymają na rękojeściach mieczy. Gdy mija służącą, ta unosi głowę znowu i szepcze "Twoja żona żyje, Shoju-sama... i nadal jest twój pierworodny syn"

Nim słowa zdążą opuścić jej gardło, jej głowa oddziela się od ciała. Shoju stoi obojętnie, z jego katany ścieka krew na nierdzewną podłogę. Wokół niego ciemność zaciska się jak kimono, jak kochanka, jak kurtyna po ostatnim akcie dramatu Noh w którym Shoju bezwiednie zagrał. Ciemność dookoła słucha, nie tylko historii wczoraj i dziś, ale także słabych głosów przyszłości, które tylko ona może usłyszeć

Śmierć Tsuko

Historia opisujaca śmierć największej Czempionki Lwa, zakończona jej ostatnim Haiku.

Oto śmierć Matsu Tsuko:

Chłodne palce wiatru ścisnęły jej gardło, zabierając w dal jej głos. Nie zwracała na to uwagi. Powiedziała wszystko, co należało powiedzieć. Tsuko podniosła oczy, spojrzała w twarz Toturiego, wykrzywioną przez cienie, jednak nie dała się zwieść pozorom.

Poprzez ciemność, Toturi spojrzał w dół, na klęczącą Samuraj-ko, szczęśliwy, że ciemność ukryła łzy napływające mu do oczu. Był jej Drugim, pragnął, aby zobaczyła jego siłę. Nie mógł jej zawieźć. Nie tym razem.

Powoli, niemal w ciszy, przesunął się za nią, palcami u stóp dotykając maty tatami, na której klęczała, opierając dłoń na katanie. Tsuko skłoniła głowę i wzięła do prawej ręki ryżowy papier. Sięgnęła po wakizashi i wyjęła je z saya.

"Moim obowiązkiem jest chronić Cesarza," wyszeptała, gdy ostrze zalśniło zimnym blaskiem, "nie mogę jednak spełnić swej powinności. Nie potrafię służyć temu czemuś, co zasiadło na Szmaragdowym Tronie. Zawiodłam Rodzinę i Klan."

Toturi nie odpowiedział. Słyszał te słowa wiele lat temu ze swoich własnych ust. Poczuł łzę spływającą po policzku. Zacisnął usta,wyciągnął swą katanę i skierował ją w noc.

"Czynię to, aby uratować honor Rodu, nie swój."

Toturi wyszeptał tylko: "Wiem."

"Po mojej śmierci nie będzie nikogo, kto poprowadzi Klan. Zagubią się w ciemności." Urwała na moment, Toturi zląkł się, ze może zrezygnować.

Lecz wyprostowała się, jej ramiona były szeroko rozstawione, potężne. Była Lwem, nawet w momencie jej śmierci.

"Potrzebują cię, Toturi," powiedziała, jej słowa były przepełnione smutkiem, "nie mogę im pomóc, lecz ty... możesz."

Toturi niemal odpowiedział, lecz wtem usłyszał pierwsze cięcie i jego język stał się zimny niczym śnieg.

"Potrzebują cię..." powiedziała ponownie, a jej głos przebijał się przez mękę, "bardziej, niż potrzebowali mnie."

Toturi usłyszał drugie, zaś po nim trzecie cięcie, lecz Tsuko nie wydała z siebie głosu. Jej ciało zadrżało, jej głowa wystrzeliła w górę obnażając szyję, Toturi wiedział, że nadszedł czas. Jego miecz uderzył, śpiewając swoją pieśń śmierci w noc - ostatnią pieśń, którą kiedykolwiek usłyszała.

***

Zima rozjaśniła świat.
Cienie wydłużyły się ze smutku.
Moje oczy gasną - Matsu Tsuko

Tsuko i Rokugan

Opowiadanie to znalazłem na odwrocie strongholdu Ancient Halls Of Lion. Pozwoliłem je sobie przetłumaczyć. To trochę surowy tekst, więc go troche ozdobiłem tu i tam, i aby nie było wątpliwości dopisałem początek tej historii. Ten swoisty wstęp został napisany kursywą, aby odróżniał się od właściwego tekstu. Miłej lektury …

Gdy na Szmaragdowym Tronie zasiadł syn Hanteia XXXVIII, uzurpator dotkniety skazą Krain Cienia, część Klanu Lwa poparła go bez względu na cenę hańby opowiedzenia sie po stronie chaosu i zła. Armia pod dowództwem Ikomy Tsanuri nadciągnęła do stolicy, Otosan Uchi, aby bronić skorumpowanego '' Cesarza ''. Druga część klanu zebrała się pod komendą Kitsu Motso, lojalna wobec Cesarstwa, widząc, że panowanie samoozwańczego władcy prowadzi kraj ku zgubie, wojownicy wyruszyli, aby zgładzić przeklętego syna Imperatora. Jednocześnie z innego krańca rozbitego Cesarstwa ruszyła armia wolontariuszy pod dowództwem Toturiego, aby odbić stolicę z rąk syna Hanteia, bedącego marionetką w rekach Yogo Junzo, powstałego z martwych czarnoksiężnika…

Kiedy armia Toturiego nadciągnęła pod Otosan Uchi, były tam już dwie armie Lwów, gotujące się do bratobójczej walki. Pierwsza, którą dowodziła Ikoma Tsanuri, choć była ariegardą przeklętych hord Yogo Junzo, z zaciekłością dzierżyła sztandar Cesarza,gotowa wypełnić przysięgi bez wzgledu na cenę hańby. Druga, dowodzona przez Kitsu Motso, gotowa była zabijać i umierać za Cesarstwo.

Jak Toturi oczekiwał, obie armie starły sie ze soba z okrzykiem bojowym grzmiącym niczym setki gromów. Ordynek szybko zamienił sie w chaos walki, Lew starł sie z Lwem, bez względu na więzy krwi i przynależność rodzinną.
Nie mogąc znieść dłużej widoku rozlewu krwi bratniej między członkami swego dawnego klanu, Toturi skierował swoje oddziały naprzeciw hord Yogo Junzo, którzy stali nie walcząc, zaś uśmiechali się patrząc jak brat zabija brata, a przyjaciel przyjaciela. Okrzyk bojowy Toturiego zagrzmiał z centrum jego szeregów i cisza zamarła na całym polu bitwy.
Zwarci w potyczce między sobą Tsanuri i Motso przerwali zmagania, oboje zwrócili się, aby spojrzeć na swojego byłego wodza, Toturiego, a tysiące okrwawionych Lwów zamarły w oczekiwaniu na rozkaz...Jakikolwiek rozkaz. Toturi wzniósł swój sławny miecz wysoko, po czym powoli skierował go w stronę Junzo...

'' Za Matsu Tsuko i za Rokugan !!! ''

Z dzikim śmiechem, pod wspólna komendą trzech dowódców, już jako jedna bratnia armia stanęli naprzeciw hord Yogo Junzo i okrzyk bojowy tysięcy Lwów, starych i młodych, tych, którzy przysiegali Cesarzowi, i tych co przysięgali Cesarstwu, odbił się gromkim echem od murów stolicy, od murów Otosan Uchi...

Poniżej fragment książki Marc Oldon "Dai-Sho"

Dai-sho

Niewielu ośmiela się nosić taki miecz.
Został on wykuty przez legendarnego Muramasę, świetnego płatnerza, znanego również z niespokojnego życia.
Ostrza miecz, o których mówiono, że były głodne ludzkiego żywota, zdawały się taka złaknione krwi, że doprowadzały do szaleństwa swego właścicieli, zmuszając ich do zabijania lub popełniania samobójstw. Przeznaczeniem drogi miecza - Kendo, była obrona prawych i karanie złych. Ci jednak, którzy posiadali miecz Muramasy nie potrafili żyć bez zabijania. Klinga Muramasy, szeptali przesądni, nie mogła długo spoczywać w pochwie.

Zamek Ikuba
Edo, Japonia
Sierpień 1585 roku, godzina druga w nocy

Samuraj Gonoro Benkai podszedł do zamkowego okna, stanął z lewej strony i, niewidoczny w ciemności, spojrzał w dół na ściany otaczające fosę. Nie słyszał ćwierkania świerszczy, zamieszkujących szczelinę głazów, z których zbudowano mury zamku. Jego prawa ręka opadła na rękojeść długiego miecz - katany Muramasy. Cisza mogła oznaczać intruzów.
Oczekiwał na alarmujący krzyk gęsi i kaczek, które gnieździły się w dalszej części fosy, ale pozostawały spokojne. Tylko żaby ciągle rechotały. Dwa znaki, że nikt niepowołany nie próbował tamtędy się przedostać.
Długi miecz Benkaiego pozostał w pochwie - naga klinga miała prawo do krwi. Chowanie miecz do pochwy bez jego użycia znieważało broń i piętnowało tego, który ja nosił jako człowieka impulsywnego i niegodnego miana wojownika. Miecz był symbolem boskim; dawano temu bóg zanurzył swój miecz w oceanie, uniósł go do słońca, a krople które opadły z klingi stały się wyspami Japonii. Tak wiec miecz był ogniwem łączącym wojownika z uświęconą tradycją i symbolem jego królestwie rodowodu. Miecz był duszą samuraja.
Jako samuraj, przedstawiciel klasy rządzącej, Benkai nosił przy lewym boku dwa miecze. Oba, sługi i krótki, zwrócone były tnącą stroną ku górze i zatknięte za szarfą, którą był przepasany. Znajdowały się w lakierowanych pochwach przywiązanych do niej niebieskimi jedwabnymi sznurami.
Umiejętności szermiercza Benkaiego oraz zasięg długiego miecz czyniły zeń broń morderczą. Rękojeść pokryta była białą emalią i złotem, wysadzana sześcioma szmaragdami i zdobiona czerwonym jedwabnym sznurem. Trzydziestosześciocalowa klinga była nieznacznie zakrzywiana, a ostra jak brzytwa krawędź tnącą, uzyskano przez skucie dwudziestu cienkich jak papier warstw stali o różnej twardości. W rezultacie powstał miecz równie piękny, co skuteczny, miecz, który przecinał żelazo jak melona. Tym mieczem Benkai zabił już więcej niż sześćdziesięciu ludzi.

*

O północy silny, południowy wiatr przyniósł ulewny deszcz zacinający poziomo w mury zamku, jego stajnie, dziedzińce, świątynie, baraki i pawilony. Dwie godziny później deszcz ustał, a wilgotna ciemność okryta wszystko poza górującymi ścianami zamku: kanały, które odwadniały leżące poniżej moczary i pola ryżowe; pokryte strzechą chaty biedaków rozłożone pomiędzy polami ryżowymi i rzeka Sumida: luksusowe wille, spoczywające na niskich wzgórzach okolonych sadami gruszy, brzoskwiń i wiśni.
Wtedy to do sali szermierczej - dojo przybył ślepy muzyk z pilna wieścią dla Benkaiego, który co noc ćwiczył tu tysiąc cieć i dwieście pięćdziesiąt dobyć katany. U wejścia do dojo muzyk upadł ze strachu na kolana, a jego głowa dotknęła maty. Wszyscy samurajowie mieli bowiem przywilej kirisute gomen - prawo pozwalające bezkarnie zabić na miejscu człowieka z ludu, który nie okazywał należnego szacunku.
- Czcigodny panie Benkai, moja pani, Saga, prosi, abyś przybył do jej mieszkania. Prosi, abyś to zrobił natychmiast. Dowiedziała się o zdradzieckim spisku tu w zamku. Chcą zamordować pana Saburo. Pani mówi, że tylko tobie można zaufać. Jesteś najwierniejszym z wszystkich, którzy służyli naszemu ukochanemu daimyo. Tylko ty możesz sprawić, że nasz miłościwy i łaskawy pan Saburo nie zostanie w ciągu trzech dni zamordowany.
Ślepiec nie mógł widzieć oczu Benkaiego, które zwęziły się jak wąskie, ciemne szczeliny. Jeśli muzyk mówił prawdę, honor Benkaiego był zagrożony. Kodeks wymagał, aby samuraj służył swojemu panu z niezachwiana wiernością bez względu na przeciwności losu lub niepowodzenia. Ta wierność obowiązywała nawet po śmierci. Ponieważ oddanie Benkaiego dorównywała jego mistrzostwu we władaniu mieczem, Saburo uczynił do swoim strażnikiem przybocznym. Benkai był jak kły i pazury swojego pana, a daimyo nie mógł dokonać mądrzejszego wyboru.
Gongoro miał pięćdziesiąt lat i był brodatym, krępym, muskularnym mężczyzną z ciemnymi włosami noszonymi na sposób samurajów, splecionymi z tyłu w warkocz, a następnie naoliwionymi i przerzuconymi do przodu po wygolonej głowie. Ciemnoskóry i brzydki, zwany był za plecami Pająkiem Ziemnym. Jego oczy maiły wilczy blask, który według wierzących w czarna magie musiał być skutkiem jedzenia ludzkiego mięsa. Fechtował z taką szaleńczą zręcznością, że uważano go za syna Shiningamy, władającego żądzą śmierci, i lisicy, zwierzęcia zdolnego wywołać szatańskie opętanie.
Najbardziej zatrważająca pogłoska o Benkaim, przerażająca bardziej niż ta o potrzebie zabijania, przypisywała szybkość jego klingi Muramasy pochodziła od Iki-ryo, złego ducha powstającego z ciemnych myśli Benkaiego.
Shi-ryo, duchy zmarłych, te zagubione dusze pokutujące po nocach, nie były tak straszne jak Iki-ryo, duch, który wychodził z żywego człowieka i mógł zabijać. Ponure i ohydne myśli - złość, nienawiść, zemsta, żądza krwi - były dostatecznie silne, aby ożywić Iki-ryo i z umysłu człowieka wysłać go na świat w zbrodniczych celach.
Benkai odznaczał się zimna krwią oraz pewnością wynikająca ze znajomości samego siebie. W walce ani nie ulegał panice, ani nie okazywał litości. Pan Saburo przyrównywał go do tygrysa, który zakosztował krwi i który odtąd zawsze już jest niebezpieczny. Cechowała go również właściwa wojownikowi pogarda śmierci.
W czasach kiedy wszyscy wierzyli w demony, upiory, chochliki i duchy, jedynie niewidzialny i morderczy Iki-ryo mógł być odpowiedzialny za jego sposób władania mieczem, daleko wykraczający poza możliwości zwykłych ludzi. Jakże inaczej ten straszny Pająk Ziemny mógł walczyć i pokonywać jednocześnie dwunastu atakujących.

*

Świerszcze milczały.
Czujny Benkai spojrzał na wały obronne zamku porośnięte sosnami i krzewami. Zarośla sprawiały, że uzbrojeni wartownicy mogli niezauważeni dokonywać obchodów. Masywne mury zrobione były ze "stoludzkich kamieni", nazwanych tak dla liczby ludzi potrzebnych do uniesienia każdego z nich. Mury te były zbyt grube, by mogły im zagrozić prymitywne armaty. Ponadto Benkai sam wybrał najlepszych łuczników, którzy stacjonowali w wieżach narożnych - yagura. Ludzi ci byli nagradzania potrójnymi racjami ryżu za każdego zabitego podczas próby przedostania się do zamku pomiędzy zmierzchem a brzaskiem.
Tereny w obrębie murów były patrolowane przez uzbrojonych strażników, którym towarzyszyły psy obronne, wyhodowane z krzyżowania dogów angielskich z buldogami. Oba mosty zwodzone wykonano z żelaza, a fosa obronna była głęboka i szeroka.
Palce Benkaiego przebierały w jedwabnym sznurze zwisającym u rękojeści miecz. Hai, tak, silna obrona. Skuteczna. Nieprzenikniona. Ale większość zamków nie zdobywano z zewnątrz; padały ofiarą wewnętrznej zdrady. Tłumaczyło to istnienie tajemnego tunelu, prowadzącego poza mury na wypadek, gdyby daimyo został zmuszony do opuszczenia swojej fortecy. Mądry szczur nie zawierzał swojego życia jednej noże.
Pan Takemori Saburo potrzebował takiej obrony. Potrzebował też Benkaiego. Swoim zdradzieckim postępkom i próżnej postawie daimyo zawdzięczał, ze jego stał się Toytoni Hideyoshi, a nie było nikogo, kto byłby groźniejszy.
Pomimo obecności cesarza i dworu królewskiego w Kioto, krajem w rzeczywistości rządził Hideyoshi. Przed trzema laty był on świetnym generałem podlegającym shogunowi - wojskowemu dyktatorowi Oba Nobunagi. Kierowany przez modrego Hideyoshiego, Nobunaga zakończył trzystuletni okres wojny domowej, miażdżąc aroganckich możnowładców i podporządkowując swej władzy większą część Japonii.
Po zamordowaniu Nobunagi, Hideyoshi, brzydki karłowaty mężczyzna znany z wielkiej przebiegłości i zręczności, postanowił przewyższyć swego zmarłego pana.
- Utworzę jeden kraj z Chin, Korei i Japonii - chełpił się. - Będzie to tak samo łatwe jak zrolowanie słomianej maty i włożenie jej pod ramię.
Rozpoczął od Japonii. Nie zniszczył kraju, ale podbił go dyplomacją, Koronowana Małpa, jak go nazywano, był urodzonym przywódcą, z łatwością wzbudzał zaufanie innych. Nawet ci, którzy przedtem byli gotowi walczyć na śmierć i życie z Nobunagą, teraz poddawali się charyzmatycznemu Hideyoshiemu. Ale kiedy większość Japonii została podporządkowana jego dominacji, stało się oczywiste, że raz na zawsze zmienił on sposób w jaki kraj prowadził wojny.
Utrzymywał olbrzymią armie szpiegów rozsyłanych do każdej japońskiej prowincji, wsi doliny, portu i wyspy. Jedna grupa agentów czasami obserwowała inną, a ich raporty były szczegółowo porównywane. Hideyoshi był pierwszym, który prowadził wywiad wojskowy na długo przed planowaną kampanią. Zbierał mapy i informacje dotyczące zborów ryżu oraz flot rybackich, dane o ruchach wojsk i ich morale, o pogodzie i zaopatrzeniu armii. Wykorzystywał te informacje nieomylnie. Wprowadzał również psychologiczne obserwacje wielkich wodzów i ich generałów. Ten odważny żołnierz i doskonały znawca ludzi, był obdarzony także dwiema innymi wartościowymi cechami - cierpliwością i precyzyjnym wyczuciem czasu.
Koronowana Małpa posiadał zatem cechy jakie nie miał pan Saburo. Dla władcy zamku Ikoba stanowiło to dostateczny powód, aby tamtego znienawidzić. Słaby i wrażliwy, czterdziestoletni Saburo był otyły i całkowicie łysy. Udawał sprzymierzeńca Hideyoshiego spiskując za jego plecami, a tymczasem Hideyoshi, naciskał Saburo, aby ten przyłączył się do rosnącej liczby panów uznających go za jednego władcę Japonii.
- Ta Małpa poprosiła mnie, abym zburzył mury mego zamku. Mury, Które stoją tu od ponad stu lat. - rozzłoszczony Saburo skarżył się Benkaiemu. - Uważa, że byłby to mój wkład w utrwalenie pokoju, że w nowej Japonii nie potrzeba takich fortec. Niech go diabli wezmą! I w tym samym liście ośmiela się podnosić podatki oraz daninę, którą musze mu płacić. Hai. On knuje moją ruinę. Tak, tak, moja ruinę.
Benkai w milczeniu potrząsnął głową.
Saburo szybkim ruchem grubej dłoni otworzył duży, złoty wachlarz. Poruszając nim nerwowo, łysy daimyo przewracał oczami.
- Jeśli jestem okrutny, to tylko dlatego, że mnie do tego zmuszono. Hideyoshi, nie znający nawet swojego ojca, wywyższa się nade mnie, którego przodkowie maja królewskie pochodzenie od bogów. Ten karzeł zjadający robaki mnie się powinien kłaniać, nie ja jemu. - Postukał Benkaiego w pierś swoim wachlarzem. - To żmija, ale jeśli ja..., jeśli my postawimy na swoim, któregoś dnia przestanie syczeć.
Dwaj mężczyźni byli sami w pokoju rady, jednak Saburo rozejrzał się wokoło, aby sprawdzić, czy nikt nie podsłuchuje.
- Rozmawiałem z innymi, rozumiesz. Oni chcą się pozbyć Małpy. Jej apetyt musi być pohamowany. I to szybko. Tak, tak.
- Z czołem szacunkiem, czcigodny panie - pozwiedzał Benkai. - Hideyoshi jest zbyt silny, aby stawić mu czoła w otwartej walce. Ma wielu ludzi i wielu panów zginających przed nim kolana. Wszyscy przysięgli towarzyszyć mu do śmierci, tak jak ja przysięgłem towarzyszyć tobie.
- Tak, tak. Hideyoshi jest głową, a ci co idą za nim, są jego siałem. Ale zrozum, Benkai, jeśli uciąć głowę, ciało stanie się bezużyteczne. - Saburo zbliżył złoty wachlarz do ust i uśmiechnął się za nim kokieteryjnie. - Ninja Tak, tak. Ninja.
Ninja. Klany szpiegów i zabójców utrzymywane przez rywalizujących, wielkich wojowników podczas nie kończącej się walki o władzę, która rozdarła Japonie na setki lat. Mężczyźni i kobiety, ubrani na czarno, sprawni fizycznie i biegli w sztukach wojennych. Mistrzowie szpiegostwa, zabójstwa i szantażu. Mistrzowie przebrania, zdolni przybierać tysiące różnych twarzy.
Nazwa ninja oznacza "wślizgujący się potajemnie"; ich zawód, ninjitsu, to sztuka skradania się albo bycia niewidzialnym. Oba określenia wyrażają uznanie dla ich wyszkolenia, pozwalającego ninja dokonywać wyczynów, które wystraszonym i ignorantom wydawały się nadnaturalne.
Różne siatki ninja oferowały daimyom i przywódcą wojskowym swoje usługi. Klan Koga był siatka dostateczni silna, by rządzić cała prowincja Saburo. W imieniu własnym i dwóch innych panów, im właśnie zlecił Saburo zamordowanie Hideyoshiego.
- Nasza Małpa jest bardzo zajęta - powiedział. - Niech śmierć da jej odpoczynek i wieczny sen.
- Hai. - Ponownie Benkai skłonił głowę na znak zgody. Nie do niego należało zadawanie pytań swojemu panu. Anie przez chwile nie pomyślał o tym, że trzysta lat brutalnych walk o władze dobiegło końca za sprawą takich ludzi jak Nobunaga i Hideyoshi. Benkai dostał ryz, ziemię i ludzi od swego daimyo i służył mu, ponieważ poprzysięgał, nieważnie, słusznie czy też nie.
Hideyoshi był wspaniałym panem, którego cechy Benkai uwielbił. Był jednak wrogiem Saburo, a to czyniło go również wrogiem Benkaiego. Karma, której poddawał się bez zastrzeżeń nakazywała, aby Benkai służył Saburo, nie Hideyoshiemu, i nie było tu żadnej alternatywy. Należało pis wino ze swojego kielicha.

*

Świerszcze milczały.
Benkai odwrócił się od okna i spojrzał na kobitę. Siedziała na podłodze i za pomocą bambusowej miotełki mieszała herbatę zaparzaną w naczyniu umieszczonym nad hibachi. Mieszkała w bogatych komnatach udekorowanych znakomitymi rzeźbami z drewna, kurantami poruszanymi wiatrem, malowanymi parawanami i lakierowanymi skrzyniami z drzewa sekwojowego. Tutaj, podobnie jak w pokojach daimyo na wyższym piętrze, słomiane maty były codziennie zmieniane. Taki luksus nie odpowiadał Benkaiemu; był on prostym człowiekiem, który wolał proste otoczenie.
Kobieta miała na imię Saga i była osiemnastoletnia konkubiną podarowana Saburo dwa lata temu przez jednego z panów, z którymi teraz spikował, aby zabić Hideyoshiego. Była elegancka, o egzotycznej urodzie. Drobna, z modnie zaczernionymi zębami, ogolonymi brwiami i delikatnymi grzebieniami z rzeźbionych muszli ostryg wpiętymi w kokony czarnych włosów, wydawał się Benkaiemu zuchwała i zbyt pewna siebie. W swoich działaniach nie wykazywała niezdecydowania ani wahania; kochała albo nienawidziła, nie uznawała uczuć pośrednich.
Benkai patrzył jak Saga, klęcząca na słomianej macie, nalewała zielona herbatę do miseczek. Z niezwykłym wdziękiem skłoniła głowę, ujęła miseczkę z herbatą w dłonie w wyciągnęła oba ramiona w jego kierunku. Jej twarz, z białym makijażem i małymi ustami pociągniętymi różową szminką, była bez wyrazu.
Benkai przyklęknął naprzeciw niej, opierając się na piętach z dłońmi złożonymi na udach. Po długim namyśle wziął herbatę, ale jej nie wypił.
- Zdecydowałem - powiedział. Będzie lepiej jeśli napiszesz nazwiska mężczyzn, których oskarżasz o zdradę i podpiszesz się. Dopilnuje, aby ta lista dotarła do mojego pana Saburo. - Hai. - Skłoniła głowę, potem wstała z szelestem jedwabiu i podeszła do parawanu malowanego w złote czaple i srebrne sokoły. Zniknęła za nim, aby po paru sekundach wyjść ze skrzyneczką z przyborami do pisania. Klęcząc naprzeciw samuraja otworzyła ją, przygotowała kamień barwiący i utarła go.
Wybrała nowy pędzelek i arkusz żółtego papieru.
- Ludzie, których spiszę są ważni. Stoją pomiędzy mną i moim panem Saburo. Każdy z nich ma pozycję i władzę. Są zadowoleni, ze znalazł sobie nowego ulubieńca.
Benkai omal nie pozwolił sobie na uśmiech. Dzisiejszej nocy Saburo doznawał przyjemności z Hayamą, pięknym dwunastoletnim chłopcem, utalentowanym aktorem i tancerzem. Benkai, podobnie jak inni wojownicy, upodobał sobie tego chłopca i radowałby się nim, gdyby daimyo nie zrobił tego pierwszy.
- Jak trafiłaś na nazwiska tych mężów?
- Kiedy podszedłeś do okna, miałam zamiar...
- Teraz jestem tutaj. Mów.
- Przed niespełna godziną mój sługa, Ichiro, podsłuchał mężczyzn rozmawiających w stajni. Jacyś ludzie chroniący się przed deszczem nie zważali na swoje słowa. Ichiro słuchał, Słuchał dobrze.
- On nie widzi. Tworzy muzykę i pochlebia. Słyszy uszami sokoła, mój panie. I przychodzi tylko do mnie. Sługa nie może zbliżyć się do daimyo.
- Ty możesz się do niego zbliżyć. Opuściła głowę.
- Już mu się nie podobam. Dal niego jestem tylko zazdrosną kobietą, niczym więcej. A taka kobieta musi być zdolna do wszystkiego, by odzyskać łaski swego pana. Czyż nie byłoby mądrzej, abyś ty się do niego zwrócił?
- Taka kobieta - pozwiedzał Benkai - może nawet kłamać. Uśmiech Sagi oznaczał jej przewagę.
- Hai, taka kobieta może nawet okazać się podstępna. Przygotuje jednak te listę i dam ja tobie. Niech nasz pan Saburo sam osądzi moja lojalność. Przecież już rozmowa z tobą stawia moje życie w niebezpieczeństwie. Jeśli ci ludzie dowiedzą się o naszym spotkaniu, jestem skończona.
Wzdychając, odłożyła pędzelek, uniosła miseczkę z herbata i zbliżyła do ust. Wypiła łyk i znad miseczki spojrzała na niego, czekając aby wypił.
Benkai zbliżył swoja mieszczkę do warg. Saga wstrzymała oddech. Jej oczy nagle rozszerzyły się. Samuraj skosztował herbatę i zamyślił się.
Nagle gwałtownie odwrócił głowę w stronę malowanego parawanu, za który weszła Saga, aby wziąć skrzyneczkę z przyborami do pisania. Nad parawanem roiło się od komarów. Komarów przyciąganych przez kogoś, kto się za nim ukrywał.
Nad powierzchnia herbaty unosiła się mgła Trucizna.
Benkai natychmiast odstawił miseczkę.
Pułapka.
Saga powstała. Uśmiech na jej twarzy był teraz okrutny i triumfalny.
Sięgnęła do rękawa swojego kimona i wyciągnęła tessen, wachlarz wojenny; otworzyła go szybkim ruchem dłoni. Światło papierowej latarni odbijało się w jego żelaznych żeberkach i ostrzach.
W jej głosie była pycha.
- Za późno. Nie zdążysz do niego. Nigdy.
Teraz Benkai wiedział, kim była. To kunoichi, kobietę ninja. Wiedział również dlaczego świerszcze milczały.
Wiedzieć i działać znaczyło dla niego to samo. Jednym ruchem stanął na nogach, błyskawicznie wyciągnął z pochwy swój długi miecz i wzniósł oburącz nad głową.
Dwoma krokami dopadł parawanu, gdzie miecz z niebiesko białym połyskiem stali ciął w dół. Roztrzaskując bambus i ryżowy papier parawanu i rozrąbując głowę przykucniętego za nim ninja. Kiedy zabity upadł do przodu, Benkai obrócił się w lewo, tnąc następnego z atakujących, który nacierał na niego z bo kijem z utwardzonego drewna. Zaskoczony celnym cieciem ninja spoglądał teraz w dół na wilgotną, szkarłatna linie dzieląca jego ciało. Kiedy bo wyślizgnął mu się z palców, upadł na kolana i próbował z powrotem wepchać szara masę swoich jelit do wnętrza ciała.
Kolejnych trzech ninja wdarło się przez otwarte okno, bezszelestnie zeskakując na wyłożona matami podłogę. Benkai z szaleńczą żądza zabijania pulsującą mu we krwi wyszedł im na spotkanie z krótkim mieczem w lewej dłoni i długim w prawej. Pierwszy ninja, szczupły i bystry, przykucnął na piętach i zamachnął się shinobi-zue - bambusowym kijem trzymając go blisko ziemi. Ze środka bambusa wysunął się długi na sześć stop łańcuch zakończony stalowym ciężarkiem. Zanim łańcuch mógł owinąć się wokół kostek, Benkai odskoczył w lewo, co sprawiło, że ciężarek przeleciał pod nim. Jeden rzut i ostrze krótkiego miecza tkwiło głęboko w gardle napastnika.
Uderzenie długiego miecz od lewej i ninja równoważący ciało do rzutu shuriken - płaska gwiazdka o ostrych bokach - miał oba ramiona ucięte w łokciach.
Trzeci ninja z mieczem w ręku, zaatakował rzucając się do przodu i kierując ostrze w serce Benkaiego. Używając długiego miecz Benkai odparował atak, zbijając go na bok z tak siła, że ninja stracił równowagę, odsłaniając lewą stronę. Jednio złośliwe pchniecie i krótki miecz samuraja po rękojeść wbił się pod pachę ninja.
Benkai odwrócił się i w tej chwili jego czaszka omal nie rozpadła się z bólu. Próbował ustać i kontynuować walkę, czerpiąc energie z wewnętrznej furii; tylko szaleńcza odporność sprawiała, że jego siało i umysł wytrzymały ból spowodowany przez strzałę utkwiona w lewym oku.
Śmierć był dla wojownika sprawą zwyczajną. Jedynie koncentrując się dzień i noc na tej myśli, samuraj mógł spełnić swoje obowiązki i pielęgnować godność, jak tego wymagał honor. Życie samuraja należało do jego pana. Oddanie go bez żalu lub wahania było dla wojownika rzeczą chwalebną.
Na wpół ślepy, Benkai wciągnął powietrze przez nos i wypuścił ustami. Był to chrapliwy odgłos jaki wydają osaczone, ale ciągle niebezpieczne zwierzęta. W drugim końcu pomieszczenia ninja, który przedtem posłał strzałę, zakładał szybko następną na hankyn - mały łuk ukrywany dotąd pod odzieżą Podniósł go teraz do góry, naciągnął cięciwę i znów wypuścił strzałę. Benkai z brodą zalana krwią, wzniósł długi miecz i z pogardą, nieznacznym ruchem nadgarstka, odbił strzałę na bok. Jeszcze teraz śmierć musi trzymać się z daleka.
Pozostało czterech ninja. Benkai widział miejsce pod otwarta podłoga, gdzie się ukrywali. Widział również Sagę stojącą pośród nich, szepczącą do przywódcy i wskazującą wachlarzem na Benkaiego.
Zewsząd zaczęły dolatywać krzyki. Dochodziły z dziedzińca, wałów i pawilonu herbacianego położonego w pobliżu zwodzonego mostu. Zamek został zdradzony przez Sagę, która w łóżku zdobyła zaufanie pana Saburo i przez jego fałszywych przyjaciół, nie dbających o lojalność i honor. Przed śmiercią Benkai skosztuje jeszcze jednego wina - zemści się na zdrajcach. Zemsta byłe sprawa świętą. Zanim Benkai nie opłaci złem za zło, nie będzie wolny ani na tym świecie, ani w zaświatach.
- Zabij go! On nie może dotrzeć do Saburo! - rozległ się głos Sagi.
Ninja ośmielony nieco przybliżył się, jednak ciągle przerażała go strzała tkwiąca w oku Benkaiego. Zwykły człowiek nie mógł być ranny w ten sposób i ciągle utrzymywać na nogach. Zwykły człowiek leżałby już w agonii albo był martwy. A Benkai stał, z mieczem gotowym do zadania ciosu.
Głos sagi brzmiał jak syk.
- On krwawi, wiec nie jest demonem; jest zwykłym człowiekiem. Zabijcie go, a nie minie was nagroda. Przysięgam.
Jej słowa dodały im odwagi; rozsypali się półkolem, próbując otoczyć Benkaiego. Patrzył na ich uzbrojenie z pogardą. Sierp, kije z utwardzonego drewna, łańcuchy z ciężarkami, haki do wspinaczki, miecze, dmuchawka z zatrutymi strzałami. Oręż mogąca kaleczyć, oślepić i zabijać. Nic jednak nie dorównywało mieczowi Benkaiego, wykonanemu przez Muramasę.
Nie było czasu na usuwanie strzały lub tamowanie krwawienia. Saburo był w śmiertelnym niebezpieczeństwie, może nawet już zginął. Honor wymagał, aby Benkai pośpieszył do daimyo. Inaczej, bogowie i wszyscy przodkowie odwrócą do niego swe twarze. Lepiej pięćset razy urodzić się bez ręki niż cierpieć wieczny wstyd.
Musiał wywalczyć sobie drogę do Saburo albo umrzeć, próbując doń dotrzeć.
Z zakrwawioną strzałą wystającą z oka jak drewniany róg, Benkai krzycząc rzucił się na ninja.


Na tydzień przed atakiem na zamek Ikuba, ninja z klanu Koga przedostali się do Edo przebrani za handlarzy koni, mnichów buddyjskich, żebraków i bogatych wieśniaków. Ukrywali się w domach agentów Hideyoshiego, którzy składali mu raporty na temat Saburo, zamku, liczebności żołnierzy oraz pogody. Aby przygotować się do nocnego napadu, ninja spędzali ostatnią dobę w całkowitych ciemnościach. W piątek, o północy pod osłoną deszczu, jaki nadciągnął z południa, rozpoczęli atak.
Najpierw fosa. Ninja otruli gęsi i kaczki, po czym ubrani na czarno weszli d wody. Zanurzeni, oddychając przez bambusowe przepłynęli do wysokiej na sześćdziesiąt stóp ściany zamku. Skrywani przez ciemności i ulewę, rozpoczęli niebezpieczna wspinaczkę ma jej szczyt. Oprócz uzbrojenia, każdy napastnik miał na rękach i stopach metalowe haki ułatwiające wspinaczkę po mokrych od deszczu kamieniach. Wytrzymałość, siłą i zręczność decydowały o tym, że ninja byli niezwykłymi wyczynowcami i niezawodnymi maszynami do zabijania, a także pomysłowymi tajnymi agentami.
Ninja z klanu Koga wiedzieli o korytarzach w zamku Ikoba zwanymi "słowiczymi podłogami". Te przemyślnie skonstruowane przejścia "śpiewały" albo "piszczały", kiedy ktoś po nich stąpał, obniżając szanse zamachowca na zbliżenie się do komnat daimyo bez zwrócenia na siebie uwagi. Wiedzieli również, że wtajemniczeni mogą przejść bezszelestnie znając odpowiedni sposób. Wiedzieli także o korytarzach zamku celowo prowadzących do nikąd, pokojach z zapadniami, otwierających się na bambusowe ostrza i o pokojach wyposażonych w mechanizm zarzucania sieci na intruza.
Wiedzieli także o tajnym tunelu.
W małym drewnianym domku, położonym na wschód od zamku Ikuba, będącym świątynią buddyjską, czterech ninja rozebrało się do naga i natarło swe ciała olejem. Napastnicy podeszli potem do otworu w podłodze, a ich przywódca pierwszy zszedł po drabinie do tunelu. Nie posiadali broni, latarni ani pochodni. Ostatni z nich zamknął zapadnie nad głową, pozostawiając za sobą dwunastu ninja stojących w świetle jedynej lampki oliwnej.
W rogu ogołoconej świątyni leżało dwóch przywdzianych w sutanny mnichów, a skórzane rzemienie ściskały ich gardła. Na sygnał jednego z ninja już w szatach buddyjskich, z twarzami ukrytymi głęboko pod szafranami kapturami, siedziało w pobliżu otwartego okna i obracało w palcach lakierowane koraliki. Z odległości świątynia wydawała się spokojna, a jaj opiekunowie milcząco medytowali przy dźwiękach ulewnego deszczu bębniącego o płytki pokrywające dach.
Wewnątrz tajnego tunelu, który miał zapewnić ucieczkę Saburo czterech nagich ninja biegło po wulkanicznym popiele i błocie, a każdy ich krok prowadził na zachód - w kierunku zamku Ikuba. Chociaż ninja doskonale widzieli w ciemnościach, który z nich przesuwał ręką po wilgotnej ścianie dla utrzymania kierunku i równowagi. W ustach trzymali bawełniane zwitki, które wytłumiały ich oddechy.
Zgodnie z raportami szpiegowskimi, gdzieś pomiędzy świątynią a zamkiem, sześciu strażników pełniło służbę wartowniczą. W ciemności, kiedy nie sposób było przyjaciela od wroga, ninja gołymi rękami mogli zabić każdego, kto nosił ubranie.
Potem mieli się przebrać w mundury zabitych strażników i czekać na przybycie tych ninja, którzy pozostawali dotąd w świątyni. Wtedy to grupa atakująca miała się wedrzeć do zamku, aby zabić Saburo i Benkaiego. Saburo wierzył, że chronił go duch Iki-ryo jego podopiecznego i szczycił się, że nawet bogowie nie zdołają przemknąć pod mieczem Benkaiego.
Tymczasem w tunelu czterech nagich ninja leżało brzuchami do ziemi i nasłuchiwało. Przed nimi włócznia zachrzęściła o tarczę. Dało się słyszeć skrzypienie skórzanego pancerza, a ktoś narzekał na skromne racje ryżu dla żołnierzy. Szesnastoletni strażnik po raz pierwszy pełniący służbę w tunelu, wysłuchiwał wymówek swojego sierżanta, który ganił go za brak brody. Z odległego o dziesięć stóp niskiego pomieszczenia wykopanego w ziemi, oświetlonego jedynie sosnowym łuczywem zatkniętym w błotnistą ścianę, dobiegało sześć różnych głosów. To był początek tajnego tunelu, wejścia do zamku Ikuba.
Młodociany strażnik opuścił swój miech i znów został porządnie zbesztany przez sierżanta, Inny strażnik ostrzył nożem koniec swojej włóczni. Broń czyniła wiele hałasu, szczególnie w ograniczonej przestrzeni tunelu, gdzie uzbrojenie strażników stawało się niewygodne.
Do obowiązków przywódcy ninja należało dać swoim ludziom ostateczna przewagę. Usunął wiec wilgotny zwitek z ust, przykucnął i spojrzał przez ramie, aby upewnić się, czy pozostali nadal leżą. Potem bez słowa ruszył z niezwykła szybkością naprzód, a jego ciało połyskiwało od oleju i potu. W ułamku sekundy minął rozluźnionych strażników i sięgnął po pochodnie. Wyrwał ją ze ściany cisnął w gołąb tunelu ponad swoimi ludźmi lezącymi z twarzą w dół i pogrążył pomieszczenie w ciemności.
Młody strażnik zakrzyczał w agonii, lecz jego głos zaraz zamarł.


Nad zamkiem Ikuba wstawał szary i duszny świt. Na horyzoncie wschodzące słońce oświetliło szczyty błękitnych pagórków oraz błotnistą rzekę Sumida, wezbraną teraz deszczem i występującą ze swoich brzegów. Po obu stronach zamku pola ryżowe, drogi moczary i równiny były czarne od kawalerii i piechoty Hoideyoshiego, niezawodnej armii umocnionej nieprzerwanym ciągiem zwycięstw. Podobnie jak ninja z Koga, Koronowana Małpa wykorzystał deszcz i ciemność jako osłonę do "wślizgnięcia się" na teren wroga. Zamek Ikuba był otoczony, a jego garnizon przewyższony liczebnie i pozbawiony możliwości ucieczki.
W komnacie pana Saburo, Benkai ze strzała tkwiącą ciągle w oku obserwował swojego daimyo przygotowującego się do seppuku - rytualnego samobójstwa, będącym ważnym elementem dyscypliny samuraja. Przerażony Saburo wszedł na gruby czerwony dywan otoczony z trzech stron białymi parawanami, niezgrabnie padł na kolana, jego trzęsące się ręce niezdarnie dotykały kimona. Benkai poczekał aż Saburo odsłonił sobie pierś, poczym skinął na jednego z czterech strażników pozostających w bogato zdobionej komnacie. Strażnik podszedł, przykucnął przy Saburo i zdjął mu sandały. Człowiek zamierzający popełnić seppuku, czasami gubił je ze zdenerwowania. Wywoływało to niegodne wrażenie, którego należało za wszelka cenę unikać.
Benkai wyglądał przerażająco: strzała w oku, krew na twarzy i piersi, głowa Sagi przywiązana do szarfy za czarne, długie włosy. Był też miecz Muramasy. Benkai oczyści go papierową serwetką i trzymał teraz w opuszczonej prawej ręce, groźny i złowrogo piękny. Strażnicy byli przed chwila światkami jak Muramasa pociął na kawałki pół tuzina ninja wychodzących z tajemnego tunelu, aż pozostali zostali zmuszeni do odwrotu. Po drugiej stronie zablokowanych drzwi tunelu ninja urągali i grozili Saburo. Benkai widział, że w końcu znajda oni inną drogę aby się przebić. Ty razem jednak Saga nie otworzy im drzwi.
Widok Benkaiego był dla strażników bardziej przerażający niż myśl o śmierci z rąk ninja czy Hideyoshiego, wiec wykonywali jego rozkazy bez słowa. Strach odebrała im rozsadek; nie liczyło się nic poza posłuszeństwem wobec Benkaiego. Pozwiedzał im, że seppuku było jedynym sposobem pozwalającym Saburo uratować honor i uniknąć wstydu pojmania i ostatecznej hańby. Porażka był pewna. Łańcuch przeznaczenia był teraz ciasno owinięty wokół szyi daimyo. Wzięty żywcem, zostałby ukrzyżowany lub zgiął powolną śmiercią w torturach.
_ Samuraj musi wybierać między hańbą i chwałą - powiedział Benkai. - Seppuku jest drogą do chwały.
- Hai -odkrzyknęli strażnicy.
Komnaty Saburo błyszczały od obfitości lakieru i złota. Pozłacane sufity, zdobione wpuszczanymi kasetonami z malowidłami przedstawiającymi wodospady i brzegi mórz, spoglądały w dół na zawiłe rzeźbienia w kości słoniowej, bambusowe i sekwojowe meble, porcelanowe poduszki, tekowe kasety na biżuterię oraz woń dzikich kamelii rosnących pod południowej stronie zamku, sięgających na wysokość pięćdziesiąt stóp.
W pobliżu zaryglowanych, dębowych drzwi prowadzących do komnat daimyo, powietrze pachniało dymem z ognisk dostawał się także z dziedzińca i z pobliskich zabudowań. Czuło się już odór zabitych ninjaDaimyo płakał nad martwym chłopcem, co dla Benkaiego stanowiło objaw słabości.
Benkai zdecydował, że jego pan musi umrzeć, zanim duch daimyo osłabnie jeszcze bardziej zanim ninja mogliby go dostać żywcem. Dał znak czterem strażnikom, których uprzednio minował kenshi - oficjalnymi świtkami samobójstwa Saburo.
Asano, najstarszy ze strażników zapalił dwie świece umieszczone przed białym, składanym parawanem. Każda z nich miała cztery stopy wysokości, była owinięta w biały jedwab i zatknięta w bambusową podstawkę. Biel była kolorem czystości i śmierci.
Drugi strażnik przeniósł Saburo hachimaki - biała opaskę na głowę symbolizująca gotowość do wielkiego, duchowego lub fizycznego wysiłku. Kiedy Benkai owionął biły kawałek jedwabiu wokół rękojeści swojego miecza, strażnik przyniósł Saburo miseczkę ryżowego wina: daimyo wypił cztery łyki. Słowo oznaczające liczbę cztery i śmierć brzmiało jednakowo - shi. Teraz strażnik ułożył trzęsące się ręce Saburo za jego plecami, aby nie mogły być widziane.
Bębny, muszle i gongi, usiłujące jeszcze niedawno skupić rozproszonych ludzi daimyo teraz milczały. Nagle dal się słyszeć nowy dźwięk, który sprawił, że Benkai odwrócił się od Saburo i popatrzył w okno. Huczenie strzał. Gwiżdżąc jak oszalałe ptaki, szybowały wysoko skądś w obrębie zamku Ikuba. Przelatywały po szarym niebie zanim podały wśród oddziałów Hideyoshiego. Starzały te niosły wiadomości, a Benkai widział czego one dotyczyły.
Ninja osaczyli Saburo w pułapce. Zabili Trzech jego generałów, pozostawiając oddziały zdemoralizowane i pozbawione dowództwa. Poprzebierani w mundury ludzi daimio, ninja poruszali się swobodnie w obrębie murów i zabijali kogo chcieli. Niektórzy Żołnierze z garnizonu ostatecznie przestraszeni i zdezorientowani zablokowali się w barakach, odmawiając walki.
- Strzeż się dnia, kiedy tchórze zaczną działać na podstawie tego, w co wierzą -powiedział gorzko Saburo.
Przed komnatami Saburo, po drugiej stronie wysokich drzwi, "słowicze podłogi" skrzypiały pod sandałami biegnących ninja którzy przeklinali i krzyczeli, usiłując wedrzeć się do środka. Benkai, którego obojętność na ból nadal wprawiała w osłupienie czwórkę strażników, nasłuchiwał dźwięków dochodzących zza drzwi. W korytarzu zapanowała nagła cisza, a potem dał się słyszeć głos nadbiegających ludzi. Drzwi zatrzęsły się od uderzenia tarana.
Saburo Klęcząc, objął samego siebie i zagryzł wargę tak silnie, ze polała się krew. Ponieważ dalsze życie w godności nie było możliwe, musiał z godnością umrzeć. Czy wystarczy mu odwagi, aby dokonać tego co powinien? Z czarno-złotej lakierowanej komody Asano wziął biała drewnianą tacę, na której leżał długi nóż owinięty w równie białą papierową serwetkę. Zmuszając się do spokoju, przemierzył pokój, pokłonił Saburo, a następnie położył tace na podłodze u kolan daimio. Rola Asano był skończona. Spojrzał na Benkaiego walcząc ze sobą, aby powstrzymać drżenie.
Benkai miał być Kaishaku - katem i "drugim" pana Saburo. Jego umiejętność władania mieczem mogła zmniejszyć cierpienia daimyo; seppuku było rozdzierająco bolesne; stanowiło najstraszniejszy test odwagi samuraja. Japończycy wierzyli, że dusza przebywała w jamie brzusznej, a jej otwarcie pozwoliło zobaczyć czy była czysta czy nie. Brzuch był ośrodkiem woli samuraja, ogniskiem jego ducha, śmiałości, gniewu, uprzejmości, wszystkiego czym był i co było dla niego święte. Rozcięcie brzucha było wiec próba wymagającą takiego opanowania i trzeźwości, że jedynie prawdziwy bushi - wojownik, najbardziej opanowany i najdzielniejszy z mężów mógł tego dokonać.
Taran ponownie uderzył w drzwi, kiedy Benkai wszedł za biły parawan, przyklęknął na lewym kolanie zwrócony przodem do lewego boku swego pana. Trzymał miecz wysoko, dzierżąc go oburącz stosownie do rangi Saburo.
- Mój panie, nie obracaj się - wyszeptał. - Proszę podnieś tace do czoła, potem połóż ją z powrotem na podłogę. Będziesz mógł sięgnąć po nóż w wybranym przez siebie momencie.
Było to litościwe kłamstwo. Nie pozostało dużo czasu. Drzwi mogły puścić w każdej sekundzie, a ninja zrobiliby wszystko, aby pojmać Saburo żywego i uniemożliwić jego samobójstwo.
Benkai wiedział również, że opanowanie jego pana mogło załamać się w każdej chwili i że Saburo mógł się zhańbić. Niech miecz na swój sposób okaże litość. Niektórzy mogliby to nazwać pogwałceniem rytuału seppuku, ale Benkai był zdecydowany wyświadczyć swemu panu te ostatnia przysługę.
Saburo, z oczami jasnymi od łez, pochylił się, aby podnieść tacę. Kiedy jego palce dotknęły białego drewna, Benkai obserwujący każdy ruch, powstał, odczekał moment, a następnie spuścił klingę miecza na szyję daimyo.
Głowa całkowicie odcięta od korpusu upadłą na dywan wydając głuchy odgłos. Krew trysnęła z szyi, a ciało pozostało w pozycji klęczącej. Benkai pokłonił mu się nisko z szacunkiem, a następnie wytarł starannie klingę kawałkiem papierowej serwetki wyciągniętej z kimona. Po włożeniu miecz do pochwy pociągnął stopy Saburo sprawiając, ze ciało upadło do przodu. Jeszcze raz sięgnął do kimona i wyciągnął nowy kawałek papieru oraz mały sztylet. Podszedł do głowy Saburo i wepchnął ostrze głęboko w lewe ucho. W ten sposób zdołał podnieść łysą głowę; nie było na niej nawet czuba, za który można by uchwycić. Benkai położył ja na kawałku czystego papieru na lewej dłoni i uniósł do góry, aby pokazać świadkom.
Jeden ze strażników odwrócił wzrok, drugi zapaskudził się i musiał wesprzeć się na stojących obok.
- Spójrzcie na to! - rozkazał Benkai.
Kiedy każdy z nich przeglądał się odciętej głowie, Benkai umieścił ja na barkach daimyo. Krew Saburo tworzyła coraz większą, ciemna plamę na dywanie. Dębowe drzwi zatrzęsły się znowu, ale sztaba i zawiasy wytrzymały. Benkai woził nóż z tacy, wyszedł zza parawanu i uklęknął, zawracając się twarzą do zbijanych drzwi. Stojąc za nim strażnicy obserwowali, jak wyciąga swe dai-sho, kładąc oba miecze po prawej stronie. Potem rozchylił kimono i czekał.
Nadszedł czas, aby i on siedlisko duszy dowodząc swojej prawości przed tymi psami. Nadszedł czas, by dołączyć do pana Saburo. Kiedy bogowie zobaczą jak uczciwy był Benkai, dadzą mu to czego pragnął najbardziej - możliwość odwetu na tych, którzy zdradzili jego pana. Nawet jeśliby miało to oznaczać tysiąckrotne odradzanie się, Benkai odpłaci złem za zło, krwią za krew.
Drzwi ustąpiły wreszcie, wyrwane z zawiasów, pryskając drzazgami do wnętrza pokoju. Zamaskowani ninja wbiegli do środka i zatrzymali się na widok opanowanego Benkai. Natychmiast zrozumieli, co zamierzał zrobić. Widok strzały tkwiącej w jego oczodole sprawił, że zamarli w bezruchu.
Benkai odłożył nóż, ujął strzałę w obie ręce, nabrał głęboko powietrza i ułamał ja w pobliżu czoła pozostawiając kawałek w oku. Pogardliwie odrzucił zakrwawione drzewce na bok. Jego twarz był wykrzywiona z bólu, ale nie pozwolił sobie na krzyk.
Westchnął głęboko i powiedział: - Pokaże wam, jak umiera prawdziwy wojownik. Nikt z was nie opowie nigdy, że zanieśliście moją głowę do Hideyoshiego, Małpy, której nieczystości zjadacie. Mógłbym z łatwością zabić jeszcze wielu, ale mój pan nie żyje, wiec zabieranie wam życia nie ma już znaczenia. Byłoby to zajęciem tak samo bezużytecznym, jak budowanie domu na ruchomych piaskach. Umieram, aby dołączyć do swego pana. Umieram z własnej woli, w miejscu i czasie przez siebie wybranym.
Bez wąchania ujął w obie dłonie nóż Saburo i wbił go sobie głęboko w lewy bok. Przez jego ciało przebiegł lekki skurcz, ale nie wydał żadnego głosu. Powoli przeciągnął nóż do prawej strony brzucha. Potem obrócił go w rozcięciu i przeciągnął nieco na skos ku górze, w poprzecznym cieciu zwanym jumonji. Wskazywał on na jeszcze większą odwagę. Benkai przerwał. Jego czoło pokryło się kropelkami potu, a szyja usztywnił napiętymi żyłami. Drżącymi rękoma wyciągnął nóż, włożył zakrwawione ostrze w usta i padł twarz na podłogę.
Kiedy milczący ninja stali przerażeni, nagle niebo zachmurzyło się i w pokoju pociemniało. Błyskawica przeszyła czarne niebo, zagrzmiało z łoskotem, a echo powtórzyło dźwięk gromu. Gwałtowna ulewa zabębniła w zamek i okolic strumieniami chłodnego deszczu i gradu. Na dziedzińcu spłoszone konie stanęły dęba i przebierając kopytami w powietrzu przeraziły swoich opiekunów.
Kiedy poruszyła się ziemia, ninja w komnacie Saburo krzyknęli i rzucili się do ucieczki. Trzęsienie ziemi zabijało w kilku sekundach. Ziemia zadrżała, potem zakołysał się, a następnie z rykiem zapadła, niszcząc i pozbawiając życia wszystko co na niej było. Otoczony murami zamek Ikuba wzniesiony na kamiennym fundamencie wytrzymał wstrząsy. Większość pozostałych zabudowań zapadła się jednak w powstałe rozstępy lub rozleciał w drzazgi. Zarówno tutaj, jak i w całym Edo trzęsienie ziemi zabiło ludzi, zwierzęta oraz poniszczyło warsztaty pracy, drogi i pola ryżowe. Po wstrząsach nastąpiły pożary, przyszła plaga i w ciągu dwóch dni Hideyoshi stracił trzecia cześć swych żołnierzy oraz połowę zapasów.
Właśnie wtedy odwołał wcześniejszy rozkaz, by pochować Benkaiego z honorami należnymi wojownikowi. Kierując się instynktem i porada głównego astrologa oraz mędrców, rozkazał przeprowadzenie kremacji jego rozrzucenie i rozrzucenie popiołów na cztery wiatry. Zaraz po tym deszcze usiały, a żołnierze przestali umierać.
Przed upływem roku przywódcy ninja, którzy brali udział w napadzie na zamek Ikuba umarli nagła śmiercią, a Hideyoshi tylko dzięki osobistemu szczęściu przeżył próbę zamachu.
Kilka lat później próbował zdobyć Koreę, ale bez powodzenia. Utracił tysiące żołnierzy w długiej i ponurej kampanii, która była największa porażka jego życia. Koreańczykom pomagali bowiem Chińczycy, a opowiadano, że ich przywódcą był Benkai.
Ze swoim mieczem Muramasy i Iki-ryo.

Burza

Poniższa opowieść jest autorstwa Isawa Yubei alias Elendil.

"To nie jest zwykła burza" - głos Akodo Kegaru z trudem przedostał się przez jednostajny huk piorunów. Jego towarzysz, Arasu mruknął pod nosem coś niedosłyszalnie poprawiając daisho. Zarysy jego potężnej sylwetki wydobywało światło lampy powieszonej u wejścia małego shrine, w którym się schronili przed ciemnością i burzą... Oni i ich milczący towarzysz...
Wiatr wył głosem setek potępieńców. Deszcz siekł bębniąc po ścianach niczym pięści goblinów, a pioruny grały oszalałą symfonią. Bez ustanku...
Na zewnątrz było jasno. Jasno niemalże jak za dnia. Pajęczyny błyskawic zasnuły całą przestrzeń.
Na fortuny. A oni tutaj sami w środku lasu.
"Burza jak burza... Nie przestraszy ona ducha Lwa, nawet jeśliby był to sam Osano-Wo" - Arasu podszedł do Kegaru i nachylił się nad nim - "Niech przychodzą sługi Fu-Lenga. Zasmakują mego miecza".
Drwiący wzrok... Czyżby uważał mnie za tchórza? Potem odszedł z powrotem na drugi koniec shrine. Kegaru usiadł opierając się o ścianę. Spojrzał na ich trzeciego towarzysza. Małą postać skrytą pod grubym, szarym płaszczem i jingasą skutecznie ukrywającą rysy twarzy...
Nic to...Jestem Lwem, a Lew nie okazuje strachu...A moje słowa mogły tak być odebrane...
Błąd.
Niemal wyczuł uśmiech spod jingasy. Wzdrygnął się. On wiedział. Wiedział o jego wątpliwościach. O tym, że w trzewiach rodził się stwór, który powoli wżerał się w ciało... W umysł...
Strach...
Bo to nie była zwykła burza....
Bo to nie był zwyczajny mały człowieczek.
Shugenja. Podobno łowca czarownic. A sława ich czynów w najtwardszych sercach powodowała wątpliwości.
A powinien czuć dumę. Było tak... Na początku. Był dumny, gdy to właśnie jego wybrano do eskorty shugenja z rodziny Kuni, w drodze do Otosan-Uchi. Teraz jednak dumę przytępiał lęk. Bo wiatr niósł słowa śmierci, a błyskawice uderzały jak oszalałe. Drzewa szumiały i skrzypiały złowrogo skrywając swoje przerażające tajemnice...
"Będziesz się jeszcze bał młody samuraju.... Poczujesz smak strachu... Poczujesz, co to lęk..." - To były pierwsze słowa shugenja do Kegaru... I ostatnie. Więcej Kuni się nie odezwał...
Kuni Nagoshi... Łowca czarownic....

Dlaczego łowca Cienia podróżuje do Otosan-Uchi? Czego tam poszukuje? Młody Lew nie znalazł odpowiedzi w małej, przykucniętej sylwetce, zdającej się spać... Chociaż kto to wie....Co on....
Huk i grzmot.. Niemal ryk. Trafione drzewo piorunem zwaliło się z hukiem tuż za wejściem do shrine. Kegaru wstał. Arasu już wyglądał na zewnątrz trzymając rękę na katanie.
On by chciał, by co się pojawiło... On by chciał. Ja nie....
Ruch...
To tylko shugenja uniósł do tej pory spuszczoną głowę. Ruchem, który spowodował, że wszystkie włosy na głowie Kegaru nagle się wyprostowały.
Kuni nasłuchiwał... A może oczekiwał?
Kegaru ruszył do wyjścia. Do Arasu. Dlaczego ten cholerny wielgas wyszedł na zewnątrz? Czyżby co zauważył?
Zaśmiał się? Jak to możliwe?
"On nadchodzi" - skrzypliwy, chropowaty głos starca spowodował, że zamarł.
"Kto?" - zdołał wykrztusić dobywając katany. Dotyk stali uspokoił go. Wyciszył. Tak...to była stal klanu Lwa. Najwaleczniejszego klanu Rokuganu. Jestem Lwem. Jestem nieustraszony....
"Śmierć..."
Kegaru wypadł na zewnątrz rozglądając się uważnie. Deszcz uderzył go siłą uderzenia obucha. A błyskawice ogłuszyły i oślepiły.
A potem zobaczył coś... Kogoś... Niedaleko...Raczej całkiem blisko...
A do niego pędził ze śmiechem, wielkimi susami, Matsu Arasu...
A potem umarł... Kiedy nagle z jego gardła, ust, nosa, uszu i oczu buchnęła czarna mgła, maź raczej... Która popłynęła do tego czegoś... Kogoś raczej....
Arasu upadł...
Sylwetka opuściła dłoń... Resztki czerni wtopiły się w nią.
Kegaru zatrzymał się.
Potężny Matsu zaczął rozkładać się w zastraszającym tempie.
Huknęło. Błysnęło.
Zimne krople deszczu spłynęły po twarzy i szyi samuraja. A może był to pot?
Młody Lew szykował się na śmierć.
"Jestem Akodo Kegaru, Imperialny namiestnik, syn daymio Akodo Ginawa. Jestem w ważnej misji do Otosan Uchi, więc odstąp, albo moja katana zasmakuje Twej krwi..."
Cisza... Jednostajny szum deszczu... Nawet na chwilę ustały pioruny.
Sylwetka jakby ważyła słowa. Przez tę chwilę mógł przyjrzeć się jej dokładniej. Człowiek niewątpliwie. Kimono... Obi... Daisho... I mony... Dwa mony.... Za ciemno... Ale mógłby przysiąc, że jeden z nich rozpoznał... Ten charakterystyczny....
Laurowe liście? I katana? Nie... To niemożliwe. Przewidział się. To nie może być Imperialny Gwardzista...
Musiał się przewidzieć...
A potem błyskawica rozjaśniła niebo i zobaczył... I zachłysnął się swą pewnością.
A potem był tylko słodki szept krwi...
Kiedy klęcząc przed shrine powstrzymywał swe wnętrzności przed wypłynięciem na zewnątrz, ostatnią myślą, która przeszyła jego mózg, była pewność.
Nie pomylił się.
Później wszystko stało się znacznie prostsze.

***

Yori-sama, Yubei-san przybył" - klęcząca sylwetka młodego gwardzisty odciągnęła Kapitana Imperialnej Gwardii, Kitsu Yori, od jego pochmurnych myśli.
"Wpuścić".
Mężczyzna, który się pojawił chwilę później i klęknął przed Kapitanem był dość wysoki, ubrany w drażniąco czerwone kimono. Jego długie, smoliście czarne włosy opadały aż za ramiona. W oczach kryła się pewność siebie. I coś jeszcze dziwnego. Niepokojącego...
Nigdy nie lubił tego spojrzenia swego podwładnego.
Jakby patrzył na swoją ofiarę.
Składał to na karb tego, że był on shugenja. Zawsze wzbudzali w nim wątpliwości.
"Wieści. Jakie są? Łowca czarownic przybył?"
"Nie.. Yori-sama"
"Jak to? Przecież posłałem po niego najlepszych ludzi... Jak mogli zawieść? Będą musieli odpowiedzieć za swoją niesubordynację."
"Oni nie zawiedli..."- głos Shugenja był cichy.. pełen spokoju - znalazł ich patrol w shrine, dzień drogi od Otosan-Uchi. Martwych..."
"A Kuni?"
"Zniknął. Ale znaleziono ślady krwi prowadzące w las. Tam też czyjeś ciało. Nie dało się nic zidentyfikować. Badam całą sprawę."
"Ha... zajmiesz się zatem Ty sprawą tych bestialskich morderstw na dworze. Ktoś MUSI to zakończyć..."
"Hai, Yori-sama".
Pozostał tylko zapach nieuchwytnego strachu w tym pokoju... strachu roztaczanego przez tego shugenja.
Isawa Yubei natychmiast skierował się do swych komnat. Na jego twarzy wykwitł uśmiech, kiedy w komnatach otworzył wieczko swojej ukrytej skrzyni.
Jest.
Niewielka szklana buteleczka wypełniona gęstą, brunatną cieczą.
Isawa Yubei uśmiechnął się ponownie.
Ustami krwi.

Warszawa, 21 lipca 2001

Poniższa opowieść jest autorstwa Isawa Yubei alias elendil i pochodzi z Listy Dyskusyjnej L5k.

0x01 graphic

Smierc młodego shugenja

Konichiwa

Oto krotka historia o tym jak zginął bardzo młody shugenja broniąc swego honoru. Nazywam się Yubei i jestem człowiekiem fali. Tego dnia Fortuny skierowały me kroki na drogę grupki młodych samurajów podróżujących po ziemiach Borsuka traktem na południe. Ukryłem się w lesie, gdyż nie chciałem zdradzić się swa obecnością. Niektórzy samurajowie traktują bycie roninem jako wystarczający pretekst by nazywać mnie niehonorowym psem. Nie miąłem ochoty psuć pięknego poranka krwią takiego szaleńca.
Grupka liczyła dwóch bushi, mnicha i dwóch shugenja. Potężny, maszerujący w swej ciężkiej zbroi pomimo takiego upału Krab, nieodgadniony Smok, wesoły mnich, młody Feniks - najmniejszy z całej grupy i Skorpion. Wymieniali miedzy sobą jakieś zdawkowe uwagi, szczególnie Feniks i Krab, i po stężałej twarzy Kraba stwierdziłem, ze nie jest to przyjemna dyskusja. Feniks musiał jakimiś słowami wyprowadzić go z równowagi, bo Krab nagle wrzasnął:
- "Jesteście słabi! Samuraje twego klanu walczą jak gejsze! A czarownicy jak ty paktują z Krainami Cienia osłabiając Cesarstwo!"
Mały Feniks zatrzymał się wtedy i rzekł cicho:
- "Jak widzicie, jego słowa potwierdzają to, o czym mówiłem, ze jest nieudolnym dowódca. Jego słowa wyprzedzaj jego myśli a to przysporzy nam jeszcze mnóstwo problemów, jak ostatnio, kiedy obraził samuraja Matsu. Zatem pokaże ci Krabie jak waleczni są naprawdę Feniksy." i przyjął postawę do pojedynku.
Wszyscy zdziwieni spojrzeli na młodego shugenja. Mnich pokręcił głową, a Smok powiedział:
- "Pozwól Yaten, ze stanę zamiast ciebie". Feniks jednak pokręcił głowa i odpowiedział:
- "Dziękuję, lecz honoru mej rodziny będę bronił sam. Nie jest to tak blacha sprawa jak ostatnio, i nie mogę pozwolić sobie na przegrana"
- "Czyżbyś twierdził, że nie podołam?" - zapytał Smok kładąc rękę na rękojeści katany.
- "Nie. Wiem jednak, ze w swej mądrości widzisz niechybnie ma porażkę i śmierć zapewne, i być może fiasko naszej misji. A wtedy zapewne skłoniłbyś się oddając zwycięstwo Kamaro"
- "Dobrze prawisz. Uczyniłbym tak" - Smok z szacunkiem pokłonił się Feniksowi.
- "Wtedy jednak honor mego klanu ucierpialby. Wiedz jednak Takami, że jakkolwiek nie skonczy sie ten pojedynek, ja zwycieze. Jesteś gotowy Krabie?"
           Krab skinął głowa. Stanęli na przeciw siebie o kilka kroków. Potężny Krab i o głowę niższy Feniks. Krab ubrany w swa ciężka zbroje i ubrany jedynie w lekkie kimono Feniks. Bushi i shugenja. Jednakże nie było widać strachu w oczach Feniksa, a jedynie skupienie i... pewność siebie. I zrozumiałem dlaczego. Feniks był dużo lepszym szermierzem, niż Krab. I doskonale o tym wiedział. Nietrudno zresztą było przewidzieć wynik tego pojedynku, patrząc na Kraba, który wyglądał jakby katanę trzymał po raz pierwszy w życiu (patrząc na to potężne tetsubo u pasa nie dziwie się temu), a i jego cale ciało było napięte do granic możliwości. Brak cierpliwości okazał się słabością, która doskonale wykorzystał Feniks. Krab zaatakował, lecz shugenja był szybszy, dużo szybszy... Nie widziałem tak wprawnie wyprowadzanego uderzenia kataną przez shugenja. Ostrze przecięło zbroje na piersi i chlusnęła krew. Krab zachwiał się i jego uderzenie minęło Feniksa o centymetry. Jednakże teraz zrozumiałem, dlaczego mówi się o Krabach, że ich ciała związane są z Ziemia. Cios, który powinien skończyć ten pojedynek spowodował tylko lekkie zachwianie i zdziwienie na twarzy Kraba. Feniks wyprowadził kolejny błyskawiczny cios. Z dołu po skosie, jednakże Foruny tego dnia zadrwiły sobie z niego. Katana ześliznęła się po pancerzu, a spóźniony drugi cios Kraba przeciął delikatna tkaninę i zagłębił w ciele shugenja. Popłynęła krew i Feniks padł. Nawet Skorpion swa magia nie uratował go przed śmiercią. Jednakże po minach towarzyszy patrzących na Kraba, twarzy Kraba, po tym jak patrzył na ciało swego towarzysza, jak ze smutkiem powiedział cicho: "Nie jestem godzien bycia dowódca. Przyjąłem pojedynek, który spowodował, że nasza misja zniszczenia jednego z czarnych skroli nie powiedzie się" zrozumiałem, ze shugenja miął racje....

Sayonara
Yubei - true ronin

Przyjaciel mroku

Ree Soesbee pochodzi ze strony
http://www.legendofthefiverings.com/fiction/jade/friend.html

Przetłumaczył Otaku Rotsuken

Ciemność przesunęła się wokół niego, lecz nie zwrócił na to uwagi. W końcu czymże jest ciemność, gdy za jedynych przyjaciół masz cienie? Wielki Pan siedział samotny w sali tronowej, oczy, ukryte za porcelanową maską, utkwił w przesuwanych drzwiach na drugim końcu pomieszczenia. Dookoła siedzieli nieruchomo strażnicy, czekając na jego głos, ruch dłoni, jakikolwiek gest ze strony daimyo, który przemówiłby do nich, nakazałby im. Oczekiwanie było nie do zniesienia i pojedyncza kropla potu stoczyła się po policzku jednego z nich. Ciemność, gęsta i nieprzenikniona otoczyła ich jak płaszcz podróżny, a ich pan się nie poruszał, nie mrugał powiekami, nie oddychał...

Dwadzieścia lat wcześniej mężczyzna siedzący na tronie był dzieckiem. Stał wysoko na murach zamku swego ojca i spoglądał na strome zbocza tuż pod nim. Samuraje służący klanowi Skorpiona trenowali daleko w dole. Chłopiec w jedwabnej masce zakrywającej twarz, lecz ledwie skrywającej deformację, przyglądał się im uważnie. Gdy przesuwał się bliżej do krawędzi, czuł pod nagimi stopami gładkość kamiennych murów zamku. Silny podmuch wiatru potargał mu włosy, wcisnął ich kosmyki do oczu. Jeden z kamieni nie wytrzymał pod jego ciężarem i odpadł od ściany, wytrącając go z równowagi. Krzyknął desperacko próbując znaleźć jakąś podporę, jakiś występ, który powstrzymałby go przed upadkiem, ale nie było niczego takiego. Chłopiec zachłysnął się i poleciał na spotkanie śmierci, lecz w ostatniej chwili zahaczył za krawędź belki która wystawała z muru. Świat zawirował szaleńczo dookoła niego, gdy z całej siły uchwycił się jej, jego cienkie ramiona zatrzęsły się z wysiłku. Cała wieczność minęła zanim udało mu się powoli wspiąć na górę, z palcami startymi do krwi. Gdy wreszcie przechylił się przez blanki, ujrzał swojego ojca stojącego nad nim z twarzą nie wyrażającą żadnych emocji.

"Ojcze...?" wyszeptał, patrząc na zimną twarz człowieka stojącego nad nim. Nogi chłopca nadal zwisały za krawędzią muru, jego podarte spodnie powiewały jak flaga, a krwawiące dłonie zostawiały czerwone ślady na ścianie. "Ja...," próbował znaleźć słowa, "Ja oglądałem paradę... i się poślizgnąłem..."
Mężczyzna odwrócił się plecami do dziecka i zaczął odchodzić. "Gdybyś nie był wystarczająco silny by samemu sobie poradzić, nie byłbyś wart żeby cię ratować." Jego kroki dudniły na zimnej skale, a wiatr rozwiewał szkarłatne szaty.

...Ciemność nie poruszyła się, nie przemówiła, nie osłabła. Mężczyzna na czarnym tronie siedział równie nieruchomo, jego sylwetka wydawała się wyrzeźbiona, okolona czarnymi włosami opadającymi na pierś i wyglądającymi jak dwie bliźniacze rzeki obsydianu. Drzwi pozostawały zamknięte, gdy ludzie przechodzili obok cienie po drugiej stronie wznosiły się i opadały jak fale. Jak migoczące płomienie wojny na polu bitwy. Daimyo siedzący na tronie spoglądał poprzez nie w inne czasy. W inne płomienie. Płomienie nienawiści ...

Płomienie rozbiegły się przed jego wierzchowcem przeskakując po płonącej trawie pola bitewnego. Z błyszczącym mieczem w dłoni ścinał armię Lwów, a ich ciała ustępowały przed ostrzem jego Miecza Rodowego, stawiając opór nie większy niż cienki papier ryżowy. Przed sobą zobaczył dowódcę nieprzyjaciół, dzierżącego tetsubo i wrzeszczącego ze złości i w furii. Poprzez dym i płomienie Shoju wskazał na niego błyszczącym ostrzem i wykrzyczał wyzwanie. Lew skinął głową i przygotował swą broń. Skorpion zsiadł z konia pozwalając mu odbiec na bok i przestąpił przez czarne płomienie jak anioł zemsty. Wystarczył niewielki ruch i Lew został rozbrojony, jego tetsubo poszybowało w powietrze. Kopnięcie w nogę i już klęczał u stóp młodego Skorpiona w żelaznej masce. Trzymając włosy samuraja w jednej dłoni Shoju odchylił jego głowę do tyłu i spojrzał prosto w oczy gdy powróciły do niego krzyki wojny. Niesamowity blask płomieni przebił się przez ciemność nocy i oświetlił ich sylwetki. "Twoi ludzi zdradzili cię." Wysyczał do ucha sparaliżowanego Lwa podnosząc miecz rodowy. "Przyszli do nas zeszłej nocy z planami bitwy i przeklinali twoje imię."

"Dlaczego.." załkał mężczyzna, "Dlaczego mi to mówisz?"

"Gdy wyzwałeś mojego ojca na pojedynek w pałacu Cesarza, powiedziałeś że szukasz tylko prawdy. Teraz przyjrzyj się z bliska jak twoja 'prawda' wygląda." Miecz opadł jak kosa i Shoju wzniósł w górę głowę mężczyzny, wysoko ponad płomienie, pozwalając by ostatnim widokiem jaki zapamięta było dziesiątkowanie armii Lwów i śmierć jego lojalnych podwładnych. Ponad Shoju krążyły kruki, kracząc głośno i przygotowując się do uczty.

... Jeden z samurajów drgnął, godziny oczekiwania w sali tronowej nadszarpnęły jego nerwy i zmusiły do poważnego testu jego kontrolę, ale mężczyzna w szkarłacie tego nie zauważył. Dookoła niego, jak skrzydła kruków, ciemność drgała i oddychała. Kwiaty stojące w alkowie po jednej stronie sali tronowej więdły i pojedynczy miały płatek padł na czystą podłogę. A oni siedzieli w lodowatej ciszy, pan i jego słudzy, i czekali aż wieści zostaną im przyniesione. I ciemność też, wydawało się, czekała na opowieść, która zostanie opowiedziana.

Jest to tylko jedna z legend. Kiedy pierwszy Hantei został przyniesiony z bitwy z hordami Fu Lenga, jak głosi legenda, krew ciekła z jego palców i ze zranionego boku, strumieniem, którego nie dało się zatamować. Linie wojsk zostały przełamane, bestie uciekały na dalekie południe i dawało się słyszeć radosne okrzyki żołnierzy dochodzące z równin otaczających Cesarski Pałac.

Aktorzy poruszali się, kręcili, obracali we wdzięcznym tańcu dookoła postaci leżącej na środku sceny - umierającego Hantei. Sztuka była wystawiana wiele razy i aktorzy znali swoje role. Nawet Shoju, który jako młodzieniec zagrał raz nieodgadnionego Bayushi, mógł zamknąć oczy i recytować z pamięci. Legenda nadal była silna.

Jedna z postaci, wysoki mężczyzna, przesuwa się do posłania, miecz w jego dłoni. Kobieta w niebieskim ubraniu klęczy u boku Cesarza, bezskutecznie próbując opatrzyć jego rany. Doji i Akodo. W rogu Bayushi, czeka ...
"Czy ja umrę?" zachłystuje się Cesarz, jego głos drży, umiejętności i wyczucie aktora doskonale oddają słabnący głos umierającego.

"Nie," mówi kobieta, "Twoje rany zostały opatrzone, krwawienie ustępuje. O, mój bracie, nie umrzesz." Jej głos, w przeciwieństwie do Cesarza jest silny pomimo łez, a jej dłonie migoczą wokół bandaży, jakby mogła przytrzymać jego ducha przy sobie kawałkami jedwabiu.

Aktor na posłaniu odwraca się ku wysokiemu mężczyźnie w złocie. "Czy umrę? szepcze, głos ma jeszcze słabszy.
"Nigdy nie umrzesz mój Panie," odpowiada Lew chwytając za rękojeść miecza i klękając przy poduszkach na których spoczywa Cesarz. "Twoje czyny i twoja siła są sercem legend - takie rzeczy nigdy nie ulegają zapomnieniu. Twoje życie nigdy się nie skończy."

Cichy szczęk dochodzi od mężczyzny, kobieta płacze, a Cesarz podnosi słabą rękę. "Bayushi - mój najmłodszy bracie - powiedz mi," aktor wykonuje ruchy pełne bólu, na jego porcelanowej masce wyraźnie widać wymalowane oblicze w agonii. "Czy ja umrę?"

Chwila, przerwa, kulminacja. Shoju - Bayushi - Shoju ponownie, za namalowanymi cieniami. "Tak, mój bracie. Umrzesz i umrzesz samotnie." Oszałamiająca cisza, szepty wśród publiczności, okrzyki ludzi na dalekich równinach. "Ale my podążymy za tobą pewnego dnia i znowu będziemy razem."

"Dziękuję ci, bracie." Ostatnie słowa Cesarza zapadają się w ciemność Bayushiego gdy Lew chwyta za miecz. Na moment wszystko cichnie, a potem dzwon świątynny zaczyna bić.

"Czemu to powiedziałeś?" Gniewny okrzyk Lwa rozbija ciszę, a Doji łka przy ciele Hantei.

"Ona troszczyła się o jego ciało - "szepcze Skorpion, każde słowo jest jak kropla krwi na podłodze między nimi. "A ty o jego honor. Ale ja, mój bracie, tylko ja troszczyłem się o jego duszę".

... Znowu ciemność, kurtyna opada o zamrożone postacie znowu zaczynają się poruszać. Odsuwają się drzwi z ryżowego papieru i służąca wchodzi do pomieszczenia, klęka przed czarnym tronem. Cisza, a potem jej drżący głos. "To ... syn, mój Panie." Shoju nadal nieruchomy, jego ciało sterowane żelazną wolą. Czeka.

"Umarł zaraz po narodzinach, mój Panie. Były pewne ... komplikacje . . ." Jej głos staje się jeszcze cichszy, gdy płaszczy się na podłodze, drżąc ze strachu.
Shoju wstaje, jego wysoka postać powoli rozwija się, absorbuje ciemność. Tuż za nim wstają wolno strażnicy, ich kolana trzęsą się z wysiłki, lecz zawsze gotowe dłonie trzymają na rękojeściach mieczy. Gdy mija służącą, ta unosi głowę znowu i szepcze "Twoja żona żyje, Shoju-sama ... i nadal jest twój pierworodny syn"

Nim słowa zdążą opuścić jej gardło, jej głowa oddziela się od ciała. Shoju stoi obojętnie, z jego katany ścieka krew na nierdzewną podłogę. Wokół niego ciemność zaciska się jak kimono, jak kochanka, jak kurtyna po ostatnim akcie dramatu Noh w którym Shoju bezwiednie zagrał. Ciemność dookoła słucha, nie tylko historii wczoraj i dziś, ale także słabych głosów przyszłości, które tylko ona może usłyszeć.

Piec Kregów

by Eguchi Nitayashi

Bushi

Drobny, wzbijany gwałtownymi podmuchami wiatru śnieg, oślepiając, niemal uniemożliwiał poruszanie się naprzód. Kilku odzianych w słomiane płaszcze i kapelusze wędrowców mozolnie przedzierało się przez zamieć zmierzając w sobie tylko znanym kierunku. Wystające spod płaszczy daisho świadczą o szlachetnym pochodzeniu kilku z nich.
- Tonosama! Zatrzymajmy się nim zamarzniemy! Heimin ledwo idą!
- Nie! Do shiro jest już blisko! - padło ze strony wysokiego, postaw-nego i dokładnie owiniętego w płaszcz mężczyzny. Towarzyszący mu bushi nie znali przyczyny takiego pośpiechu. Wieści jakie niósł mogły zmienić oblicze całego han. Należało przeciwdziałać, nim będzie za późno. Po kilkunastu mi-nutach marszu okazało się, że miał rację. Oczom wędrowców ukazał się maja-czący w zamieci donżon Sakura Shiro. Po dłuższej chwili dobrnęli do za-mkniętej na głucho bramy.
- Otwierać! Kikuyo Tanaka-sama z wizytą do Fuji Saburo-tonosama! - jeden z bushi pięścią załomotał w drewno bramy. Po dłuższej chwili dał się słyszeć łoskot odsuwanych rygli i brama uchyliła się umożliwiając im wej-ście. Za bramą czekało na przybyłych kilkunastu ashigaru i kilku buke pro-wadzonych przez Ogawa Jiro, syna Ogawa Ieasu. Plac wydawał się innym światem względem tego za bramą. Wysoki na dwóch mężczyzn mur i strzeliste drzewa skutecznie powstrzymują nawałnicę prowokując w przybyłych wrażenie zacisza. W głębi majaczył, otoczony ogrodem, dwór daimyo Fuji.
- Witaj, Tanaka-san. Wybacz, że musiałeś czekać. Nie spodziewaliśmy się dzisiaj twojej wizyty. - kłaniając się Jiro poprowadził wszystkich w kierunku zabudowań.
- Wybacz Jiro-san. - Tanaka ukłonił się i postąpił za nim - Jak najszybciej muszę się widzieć z twoim ojcem. Niosę wieści dla naszego pana. - Jiro spojrzał na Tanaka badawczo.
- Czy coś się stało?
- Wybacz moje zachowanie, Jiro-san, ale nie chciałbym się powtarzać. Pozwól, że opowiem wszystko w obecności członków roju. - zapadła chwila milczenia. - Słyszałem, iż nasz pan polecił ci objąć obowiązki chui. - zagaił.
- Hai. - Jiro uśmiechnął się. - Nie sądziłem, że wieści się tak szybko rozchodzą. - zauważył ze śmiechem. Idący doszli do dworu i Jiro otworzył przed Tanaka shoji. - Wejdź i zaczekaj tutaj, Tanaka-san, ja sprawdzę czy roju jest gotowa cię przyjąć.
Tanaka usiadł na wskazanym miejscu. Po chwili przyszedł służący by za-brał okrycie i podać mu gorący ręcznik. Ciepło stopniowo rozlewało się po członkach zmęczonego samurai. Rozejrzał się po sali, w której bywał już niezliczoną liczbę razy. Spojrzał na niewielki ołtarzyk z ujigami i imiona-mi zmarłych. Jak zawsze tliły się na nim trociczki nadając powietrzu specyficzny zapach. To Fuji Kinuko, żona Fuji Saburo, dba o ołtarzyk pamiętając o swoich zmarłych ojcu i bracie. W końcu pojawił się Jiro.
- Roju przyjmie cię teraz.
Tanaka, podnosząc katanę, wstał i ruszył za prowadzącym go Jiro. Dwóch hohei otworzyło przed nimi fusuma.
- Kikuyo Tanaka-sama. - zapowiedział go Jiro.
- Tonosama. - Tanaka wszedł i klękając ukłonił się z szacunkiem członkom roju.


- Tanaka-san, czy to sprawdzona informacja? - kilku starszych wiekiem bushi siedziało dookoła pijącego z parującej czarki herbatę Kikuyo Tanaka.
- Hai, mój wasal widział go w mieście.
- Czy można mu ufać? - najstarszy wiekiem buke, karo Ogawa Ieasu, po-patrzył po zgromadzonych jakby jednocześnie chciał sprawdzić czy im można ufać.
- Ieasu-sama, ręczę za uczciwość tego człowieka. To sensei z mojej szkoły szermierki.
- Rozumiem. Wszyscy tu znamy i poważamy Watabe Saburo-sensei. - jego słowom zawtórował pomruk aprobaty i delikatne ukłony ze strony przysłuchu-jących się rozmowie. - Teraz, gdy wypocząłeś, udamy się do naszego daimyo by zapoznać go z sytuacją i przedsięwziąć skuteczne środki zaradcze.
- Nie trzeba. - zza parawanu dobiegł głos daimyo. - Wiem już wszystko. - obecni odwrócili się przodem do wychodzącego do nich Fuji Saburo i oddali mu pełen szacunku pokłon. Daimyo zajął miejsce jakie zwykł zajmować podczas narad i zwrócił się do Tanaka.
- Tanaka-san, twoje zasługi dla han będą pamiętane. Twoja czujność i poświęcenie są podziwu godne. Teraz przejdźmy do sprawy, dla której tu przyszedłem. Radźcie!



Bushi samotnie przedzierał się przez zaspy przykrywające niegdyś dobrze utrzymaną drogę. W końcu jego oczom ukazała się stara torii dawniej będąca jednocześnie granicą posiadłości han Matoke. Stare, oblodzone drewno górującej nad drogą bramy, mimo upływu czasu, nadal pokryte jest misternymi rzeźbieniami. Wśród nich centralne miejsce zajmuje mon han Matoke. Stojąca w zadumie pod bramą postać zdjęła płaszcz ukazując dokładnie takie same znaki na zniszczonym kimonie. Para wsuniętych za obi mieczy wskazuje przynależność kastową mężczyzny.
Gwałtowny podmuch lodowatego wiatru jakby obudził stojącego gdyż ten rozejrzał się i szybkim krokiem ruszył dalej. Po około kwadransie jego oczom ukazał się budynek. W panującym mroku i z odległości wydaje się, że budynek jest tylko pogrążony we śnie. Że jego mieszkańcy udali się na spoczynek i rankiem, po przebudzeniu, wyjdą, uprzątną śnieg z placu przed dworem i, jak zawsze, zaczną się krzątać. Jednak w miarę zbliżania się wojownika, odbity od śniegu poblask gwiazd ukazuje coraz więcej szczegółów. Sterczące ze śniegu resztki dawno temu wypalonych budynków gospodarczych. Zapadnięty od czasu i ognia dach, wypalone ściany. Zarastające plac przy-kryte śniegiem krzewy. Gdzieniegdzie sterczące z drewnianych ścian resztki strzał.
Bushi ponownie się zatrzymał. W jego umyśle po raz kolejny rozgrywały się sceny, których był świadkiem. Salwy co i raz spadających na budynki płonących yanagiba. Krzyki walczących w deszczu. Łomot uderzającej o siebie i yoroi broni. Stopniowo cichnące okrzyki bojowe wasali Matoke mieszające się z narastającymi zawołaniami Fuji aż w końcu słychać było tylko co chwila powtarzane "Fuji" i "Saburo". Śmierć daimyo Matoke osaczonego przez ashigaru Fuji. Seppuku jego żony.
Gwałtowne szarpnięcie i potem tętent konia. Smagnięcia gałęzi po twarzy... Bushi otrząsnął się jakby z koszmarnego snu i wszedł do budynku. Idąc, sprawia wrażenie jakby doskonale znał rozkład pomieszczeń. Doszedł do centralnej sali, niegdyś zapewne najbardziej reprezentatywnej, gdzie odbywały się najważniejsze uroczystości han Matoke. Buke ukląkł w jedynym zadaszonym i pozbawionym śniegu rogu pomieszczenia. Zagłę-bił się w rozmyślaniach. Ptak o czarnym ubarwieniu skrzydeł przysiadł nieopodal na belkach ściany i z uwagą przypatrywał się majaczącej w rogu posągowej sylwetce. Paciorkowate oczy wpatrywały się w postać jak zahipnotyzo-wane. Zdawałoby się, że ptak jakby na coś czekał. Naraz, postać drgnęła. Ptak poderwał się i cicho kwiląc zataczał nad salą koła. Mężczyzna otworzył oczy i nie wstając rozejrzał się. Przez otwór w ścianie weszło kilku bushi. Stanęli naprzeciwko niego.
- Kim jesteś? Dlaczego zakłócasz spokój zmarłym? - odezwał się przy-bysz stojący nieco przed innymi. Odpowiedziało mu milczenie.
- Ukaż swoją twarz! - zawtórował mu drugi.
Siedzący powoli podniósł się i dał krok naprzód stając w świetle gwiazd.
Przybyli przez moment wpatrywali się w jego twarz. W końcu padli przed nim na kolana nie kryjąc wzruszenia.
- Tonosama, wróciłeś... - ptak z powrotem opadł na belki.



- Czego on tu szuka?
- Tonosama. Nie wiemy. Był tylko widziany jak przechodził przez miasteczko u południowego wejścia do doliny. Z nikim nie rozmawiał, nigdzie się nie zatrzymał.
- Osoba, która go widziała, jest godna zaufania. Nie ma powodów by jej nie wierzyć...
- Mam jej ufać?
- Tonosama. Myślę, że możemy jej zaufać. To wierny wasal Tanaka-san.

- Mam zaufać komuś, kto wypuścił ze swoich rąk mojego wroga!?! - daimyo Fuji podniósł się. - Zamiast zabić mego śmiertelnego wroga ten ktoś tylko donosi i sieje zamęt!
- Ależ tono...
- Milcz! Nie pytam cię o zdanie!
Zapadła cisza. Doradcy pozostali w pełnym pokory pokłonie a Saburo krążył w gniewie po sali.
- Nie mogę wam zaufać! Doradcy! Nic nie jesteście warci! Tylko gadacie! Gdy trzeba czynów tylko gadać potraficie!
Znieważeni doradcy milczeli.



- Ietada-san, zbierz drewno. Rozpalimy ognisko. - odezwał się bushi o twarzy pooranej czasem i bliznami. - Tono, co zamierzasz? Dlaczego tu przybyłeś? - odezwał się do Matoke Manamori. Ten spojrzawszy w ziemię chwilę rozmyślał bawiąc się znalezionym patykiem.
- Ikoma Uji-san, zadajesz trudne pytania. Od czasu upadku naszego han tułałem się po świecie. Pobierałem nauki...
- Tonosama! Nadal nosisz mon naszego han! Przybyłeś tu by pomścić swego ojca i odzyskać swoje dziedzictwo! - przerwał mu Ikoma Saburo, młody i porywczy bushi.
- Saburo-san!
- Ależ ojcze...
- Milcz już! Tonosama, wybacz porywczość mego syna. - Ikoma Uji ukło-nił się i kontynuował - Wszyscy jesteśmy ciekawi celu twego przybycia i za-mierzeń. Jako twoi wasale jesteśmy gotowi stanąć za tobą i walczyć, jeśli rozkażesz.
Matoke Manamori spojrzał w oczy starego wojownika i dobitnie rzekł.
- Nie jesteście moimi wasalami! Nie odbierałem od was przysięgi! - zaskoczeni bushi spojrzeli po sobie. - Nie przybyłem tu by przelewać krew!
- Ależ tono! Twój ojciec oddał życie za han! Twoim obowiązkiem!...
- Milcz! - Matoke Manamori poderwał się w gniewie. - Nie mów mi nic o obowiązkach! Przybyłem tu by odwiedzić grób mego ojca i powiedzieć mu co postanowiłem. Zamierzam wstąpić do klasztoru! - bushi spojrzeli po sobie zaskoczeni a Ikoma Saburo gwałtownie wstał i odszedł na bok siadając do wszystkich tyłem. - Teraz - kontynuował już spokojniej - opowiadajcie co się tutaj działo.
- Tonosama... Twoja siostra... - Ikoma Uji zawiesił na chwilę głos. - Twoja siostra jest teraz panią domu Fuji! Wasale Matoke rozproszyli się. Część służy Fuji, a część, tak jak my, wybrała życie ronin. Z roju twego ojca zostaliśmy tylko my... Gdybyś tylko dał znak zebralibyśmy wiernych han Matoke i ruszylibyśmy na Fuji. Małżeństwo twojej siostry z Fuji Saburo uprawomocniło zabór ziem naszego han. Formalnie doszło do połączenia dwóch han ale ty, tono, jesteś pierworodnym wstępnym. Gdybyś tylko zgłosił swoje pretensje mielibyśmy szanse odzyskać han. Przyjaciel twego ojca, Ayabe Munoto-sama, jest teraz sojusznikiem Fuji... Nie sądzę by udało się nam skłonić go do wystąpienia przeciwko Fuji. Fuji Saburo pozyskał stronników w bakufu. Jak widzisz yashiki twego ojca został zniszczony. Fuji wybudował nowy yashiki, w północnej części doliny, w miejscu lepiej przystosowanym do obrony. Otoczył go murem i cały czas w gotowości utrzymuje trzystu ashigaru oraz stu konnych bushi. I to nie jedyne jego siły. Łącznie han Fuji może zmobilizować tysiąc dwustu ashigaru, pięciuset bushi i trzystu konnych bus-hi. Do tego dochodzą samurai Ayabe: przynajmniej czterystu ashigaru i trzy-stu konnych bushi. Nasze siły oceniam na...
- Uji-san, - przerwał mu Matoke Manamori - doceniam twój wysiłek w zebranie tych danych ale to jest niepotrzebne. Porzucam daisho na rzecz mnisich szat. Obecni pochylili się w zadumie nad trzaskającym ogniskiem. Czuwający na belkach ptak zaczął czyścić sobie dziób i porządkować pióra.
- Tonosama, czy to nieodwołalna decyzja?
- Doceniam waszą lojalność wobec mego ojca, ale... nie sądzę by rozgrzebywanie starych ran było wskazane. Podróżując zwiedziłem wiele miast, poznałem wielu ludzi... Wśród nich było wielu czcigodnych bonza... Nie chcę by nazwisko Matoke było kojarzone z krwią i wojną.
- Ależ, tono... Nasz han zniknie jeśli nic nie zrobimy.
- Przedłużeniem naszego han jest moja siostra. Jej winniście służyć, jeśli chcecie się przysłużyć han Matoke.
- Tono! Żądasz od nasz rzeczy niemożliwej! Ona jest żoną zabójcy swe-go ojca a naszego daimyo!
Wszyscy umilkli. Siedzący tyłem Ikoma Saburo, trzęsąc się z zimna, rozglądał się jakby szukał wsparcia. Czegoś co pozwoli mu przywrócić spokój ducha. Naraz, pomiędzy zwalonymi belkami pojawiła się biała postać. Ikoma Saburo poderwał się wpatrując się rozszerzonymi ze strachu oczami w marę i krzycząc.
- Kim jesteś!? Duchem czy człowiekiem!?
Pozostali poderwali się gwałtownie, wpatrując się w majaczący w mroku kształt. Postać, w milczeniu, z trudem się do nich zbliżała aż przybrała wygląd bushi w yoroi uzbrojonego w daisho. Pierś postaci zdobił mon Matoke. Spod pokrytego śniegiem kabuto wystawały splątane śnieżnobiałe włosy.
- Odpowiadaj! - obecni sięgnęli po miecze. - Kim jesteś!?
- Tonosama... - dobiegł ich jękliwy głos. - Przybyłeś... Moje stare oczy jeszcze cię ujrzały... Teraz mogę spełnić swoją powinność... Wybacz, że nie zdołałem obronić twego ojca...
- Ukita Yoshi-sensei! - Matoke Manamori wybiegł przed pozostałych. Kilka metrów przed starcem zatrzymał się przyglądając mu się z niedowierza-niem. Człowiek, którego pamiętał jako dumnego rikugunshokan konnych bushi jego ojca i sensei szkoły szermierki han okazał się być teraz zaniedbanym starcem w zniszczonej yoroi.
- Sensei... - Matoke Manamori spojrzał z przerażeniem na pozostałych. Ci spuścili głowy. Jedynie Kagawa Koichi odważył się odezwać.
- Tonosama. Ukita Yoshi-sama niemal stracił wzrok w czasie ataku Fu-ji. Gdy dowiedział się o upadku han... - Koichi przerwał na chwilę, wes-tchnął i kontynuował. - Gdy dowiedział się o śmierci naszego daimyo nawie-dziły go kami i do tej pory nie opuściły. Znać ich rękę w tym, że zdołał sam tu dotrzeć w taką pogodę...
- Manamori-chan, jak to dobrze, że już wróciłeś... - starzec podszedł do Manamori i objął go jak małego chłopca. - Zaraz wydam rozkazy! - stanow-czym głosem zwrócił się do miejsca gdzie niegdyś przesiadywali w oczekiwa-niu rozkazów służący. - Przynieście coś do jedzenia dla Manamori-sama! I przynieście jego yoroi! Moi konni rwą się do czynu. - stwierdził z uśmiechem. - Ledwo zdołałem ich powstrzymać przed wypadem na Fuji. Ciągle im po-tarzałem, że trzeba poczekać na naszego Manamori-chan.
Ikoma Uji podniósł się i podszedł do stojących. Delikatnie ujął ramię starca i mówiąc:
- Yoshi-sama. Nim ruszymy na Fuji spocznij tutaj. - odprowadził go w krąg ciepła ogniska. Zszokowany Manamori spojrzał na Ikoma Saburo i napo-tkawszy jego oskarżycielski wzrok spuścił głowę. Powrócił na swoje miejsce i usiadł patrząc w ziemię.
- Manamori-chan, jestem już stary ale uczynię wszystko by ci pomóc. Taką mam powinność wobec twego ojca i han...
- Yoshi-sama. Pozwólmy zebrać myśli naszemu tono. - Ikoma Uji łagod-nie przerwał starcowi i sam kontynuował. - Tono, Yoshi-sama żyje tylko pra-gnieniem pomszczenia twego ojca. Czekał na twój powrót bez przerwy przez całe piętnaście lat, pomimo szaleństwa, pozostając wiernym imieniu twego ojca. Podobnie jak my. Matoke Manamori podniósł głowę i spojrzawszy kolejno na zebranych ukłonił się nisko mówiąc: - Wybaczcie. Byłem ślepy. Zbłądziłem ale wy wskazaliście mi właściwą drogę. Teraz wszystko rozumiem. - W tym momencie wyprostował się i przyjmu-jąc dostojną pozę władczym tonem rzekł: - Jako daimyo han Matoke postana-wiam pomścić śmierć mego ojca i odzyskać swoje dziedzictwo z rąk zdrajców i morderców. Rozkazuję wam pomóc mi w tym lub polec u mojego boku. Musimy zniszczyć han Fuji i każdy inny, który stanie nam na drodze. Teraz mówcie!



- Na szczęście mam jeszcze sojuszników! Jeszcze dziś wyślę gońca do Ayabe-sama i poinformuję go o sytuacji. Poproszę by wypełnił swoje sojusz-nicze zobowiązania i przysłał mi wsparcie. I zaproszę go na święto Sakura. Tak, to jest dobre posunięcie. Gdy uzurpator zobaczy samurai Ayabe to się tysiąckrotnie zastanowi nim cokolwiek przeciwko mnie zrobi. - zaczął się śmiać. - Możecie odejść.
Doradcy wycofali się rakiem z sali i wzajemnie unikając swego wzroku w ciszy rozeszli. Daimyo jeszcze przez kilka minut krążył po sali półgłosem rozważając wszelkie za i przeciw. W końcu i on wyszedł głośno krzycząc o sake. We dworze powoli zapanowała cisza. Naraz od belki oderwał się cień i pełznąc jak pająk powoli wydostał się na dach. Tam cień na chwilę się za-trzymał z czarnego stał śnieżno biały. Ruszył dalej omijając zziębniętych strażników aż opuścił się z murów otaczających posiadłość. Na chwile przy-stanął aż ruszył biegiem nie zatrzymując się aż do pierwszych drzew. Przy-stanął, obejrzał się i już spokojniejszym krokiem ruszył w kierunku pobli-skiej wsi. Nie niepokojony dotarł do jej granic i znowu się zatrzymał. Obejrzał się i prze chwilę przyglądał się jak śnieg delikatnie zasypuje je-go ślady. Podszedł do gęstwiny jałowców i wczołgał się pod nie. Przez dłuż-szą chwilę panował absolutny bezruch. W końcu postać, ubrana jak heimin, wyczołgała się spod gałęzi ciągnąc za sobą wiązkę chrustu. Wstała, otrzepa-ła się ze śniegu i, już otwarcie, ruszyła w kierunku majaczących wśród śniegu zabudowań. Przed jedną z większych chałup rzuciła swój pakunek i wszedłszy do środka przysiadła się do majaczącej w mroku postaci.
- Mam wieści dla naszego pana. Musisz niezwłocznie dostarczyć mu mój meldunek...



- Tonosama. Pierwszym posunięciem jakie winniśmy wykonać jest osła-bienie sojuszu między Fuji a Ayabe! Ayabe-sama to dawny przyjaciel i so-jusznik twego ojca więc winien jest dotrzymać zobowiązań wobec naszego han. Może gdybyśmy wysłali do niego poselstwo... - rzekł Kagawa Koichi.
- Nie sądzę by to przyniosło jakikolwiek korzyści. Osłabienie musi wyjść z wnętrza sojuszu. Jesteśmy za słabi by cokolwiek wymusić a Ayabe-sama jest zbyt zręcznym politykiem by dać się wplątać w nasze intrygi. Do tego pamiętajmy, że dzięki małżeństwu twej siostry uznał han Fuji za spadkobierców han Matoke. - odparł Ikoma Uji. Zapadła cisza zakłócana jedynie przez świszczący wiatr i trzaskający ogień. Bushi, spuściwszy głowy, rozmyślali wpatrując się w ogień. Czas mijał.
- Wielu z bushi Fuji to dawni wasale naszego han. Wielu z nich prze-szło do Fuji tylko ze względu na ślub Kinuko-sama. Może zdołalibyśmy ich nakłonić do powrotu pod nasze sztandary gdybyś, tono, ogłosił, że jesteś jedynym prawowitym spadkobiercą han Matoke.
- Osłabimy w ten sposób han Fuji ale i sprowokujemy natychmiastową odpowiedź. Nawet gdyby przeszli wszyscy to Fuji dysponuje wystarczającą siłą by nas pokonać. A jeśli doliczyć do tego siły Ayabe... - pełen rezygnacji gest wystarczył za resztę zdania. Ponownie zapadło milczenie.
Raptem Shimura Ietada wyprostował się gwałtownie wciągając powietrze. Rozejrzał się po pozostałych i podekscytowanym tonem zaczął mówić.
- Tonosama! Rozpad sojuszu Fuji - Ayabe jest możliwy! Musimy to tylko zręcznie wykorzystać. - widząc gest chcącego mu przerwać Ikoma Uji, kłania-jąc się. - Pozwól mi skończyć, Uji-sama! Niektórzy z wasali Fuji sarkają na ten sojusz. Uważają, że nagroda jaką otrzymali za udział w zniszczeniu na-szego han jest za mała. Do tego głośno mówią o braku lojalności ze strony Ayabe. Twierdzą, że nie można ufać komuś kto już raz zdradził. Daimyo Fuji trzyma ich mocno i łagodzi scysje z Ayabe ale gdybyśmy zdołali to wykorzy-stać i doprowadzić do konfrontacji na granicy ziem to osłabilibyśmy Fuji i może nawet zniszczyli sojusz!
- Ietada-san. - zaczął Manamori. - Jak chcesz to osiągnąć?
- Tonosama. Pozwól mi zorganizować grupę zbrojnych. Napadniemy kilka granicznych wiosek podając się za bushi Fuji lub Ayabe. Wymusimy zbrojną odpowiedź na jednej ze stron. Przywódcą przeciwników Ayabe jest Ikeda Ichi-ro. Jego ziemie leżą w dolinie Wschodu Księżyca i graniczą z Ayabe. Zawsze miał chęć zając całą dolinę! Łatwo go będzie sprowokować!
- Co zrobimy jeśli ci się nie uda? Albo gdy pojmą ciebie lub jednego z twoich ludzi?
- Uji-sama. To się nie stanie! Moi ludzie są najlepszymi myśliwymi w prowincji. Znamy te lasy lepiej niż Fuji swoją sypialnię! - odpowiedziały mu uśmiechy.
- Dobrze więc. Zrobisz co należy.
Wiatr uspokoił się a na bezchmurnym już niebie ukazały się gwiazdy. Ptak, mimo późnej pory, przekrzywiając łepek, nadal przyglądał się obradu-jącym jakby czekał na ich postanowienie. Ikoma Uji spojrzał w niebo, dorzu-cił szczapę do ogniska i spojrzawszy każdemu z obecnych w twarz powiedział.
- Tonosama. W tej chwili nie widzę możliwości realnego zagrożenia han Fuji. Nie mamy sprzymierzeńców, nie mamy wystarczających sił. Nie mamy na-wet za co wynająć odpowiedniej liczby wojowników. Musimy uzbroić się w cierpliwość i czekać aż nadarzy się okazja. A wiem, że nasz czas kiedyś w końcu nadejdzie. Teraz róbmy wszystko by ten dzień przybliżyć. Taka jest moja rada! - odpowiedział mu pomruk aprobaty. - Ietada-san, rozpoczniesz działania o których mówiłeś. Teraz rozejdziemy się do domów. Tonosama, pozwól, że cię u siebie ugoszczę. Oraz twego piastuna.
- To dla mnie zaszczyt, Uji-san.
Wszyscy wstali. Jeden z bushi zasypał ognisko śniegiem. Ptak poderwał się i odleciał kwiląc w ciemność. Znowu zerwał się wiatr i po chwili niebo pokryło się ciężkimi chmurami. Sypnął śnieg. Odchodzący opatulili się mocniej w płaszcze i odeszli w mrok.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
1 Opowiesci ze Swiata Czarownic
4 Opowiesci ze Swiata Czarownic
2 Opowiesci ze Swiata Czarownic
3 Opowiesci ze Swiata Czarownic
Norton Andre ŚC 4 5 Zbiory Opowiadań Opowieści ze Świata Czarownic 3
Cykl Świat Czarownic ~ Zbiór opowiadań tom V Opowieści ze Świata Czarownic 3
Andre Norton Opowiesci ze Swiata Czarownic t 4
Cykl Świat Czarownic ~ Zbiór opowiadań tom VI Opowieści ze Świata Czarownic 4
Andre Norton Opowiesci Ze Swiata Czarownic T 4
Andre Norton Opowiesci ze Swiata Czarownic t 2
Kornew Paweł Przygranicze 10 Autodafe Opowieść ze świata Przygranicza
Antologia Opowieści ze świata Wiedźmina
Błędy językowe, ciekawostki ze świata nauki, warto wiedzieć
ciekawostki średniowiecza, ciekawostki ze świata nauki, warto wiedzieć
historia ustrojów państw, nowe tezy ze świata
historia ustrojów państw, nowe tezy ze świata
Zdumiewające fakty ze świata przyrody, przyroda
Jacy intelektualici ze swiata islamu sa reprezentatywni W europie zachodniej poglady przykady

więcej podobnych podstron