2 Opowiesci ze Swiata Czarownic

Andre Norton

Opowieści

ze świata czarownic


Tom 2


Przedmowa 3

Clare Bell Polowanie na córkę lorda Etsaliana 4

Ginger Simpson Curry Węże morskie z Doliny Domnu 12

Geary Gravel Stara Ropucha 23

S.N.Lewitt Osąd Geary 43

Jacqueline Lichtenberg Przez księżycową Bramę 52

Brad i Cynthia Linawearer Wyśniony klejnot piratów 52

A.R.Major La Verdad: Magiczny miecz 52

Patricia Show Mathews Ciemność nad Mirholdem 52

Shirley Meier Pawie oczka 52

Sandra Wiesel Solny ogród 52

Ann Miller Kamienie Sharnonu 52

Diana L. Paxson Bohaterowie 52

Susan Schwartz Nieudany obrządek 52

Melinda M.Snodgrass Dni. Których jeszcze nie znamy 52

Lisa Swallow Synowie S’Olcariasa 52

David Wind Strażnik na Krańcu Świata 52

Rose Wolf Królowe przechodzą przez Bramę 52

Przedmowa

Powołałam do życia Świat Czarownic, myśląc tylko o jednej książce. Gdy praca nad nią dobiegła końca, zaczęłam jednak sama sobie zadawać coraz więcej pytań dotyczących przeszłości, teraźniejszości i przyszłości tego świata. Najwidoczniej nie byłam jedyną osobą, która czuła głód wiedzy na ten temat, bo wkrótce zaczęłam dostawać listy od czytelników, w których powtarzało się pytanie: co dalej?

Źródłem całej tej historii był fragment, mający stać się początkiem powieści historycznej o krzyżowcach, którzy zamiast powrócić do Europy, osiedlili się na Bliskim Wschodzie, zakładając tam sobie małe gospodarstwa. Rozwinięcie tego pomysłu dało mi sposobność do zapoznania się z opowieściami z tamtych czasów i nauczenia się czegoś więcej o strukturze społeczeństwa tego okresu. Wiedza ta związana była z folklorem, balladami (Czarodziej ze Świata Czarownic oparty jest na Childe Roland) i okultyzmem.

Z tej mieszanki piorunującej zaczęło powstawać coraz więcej opowieści o przygodach ludzi, którzy pod koniec drugiej z kolei książki postanowili wieść samodzielne życie. Wiele historii zostało zaczerpniętych z ludowych podań, podczas gdy materiały dotyczące okultyzmu zawdzięczam głównie współczesnym opisom i teoriom, zielarstwa, czarnej i białej magii, itp.

Wyżyna Hallack narodziła się w Roku Jednorożca, który z kolei korzeniami sięgał Pięknej i bestii. Później mieszkańcy Krainy Dolin zaczęli się upominać o należne im miejsce w utworach. I nagle miałam do dyspozycji dwa kontynenty i kilka stuleci, o których należało opowiedzieć czytelnikom.

Kiedy Opowieści ze Świata Czarownic zostały poczęte, zapragnęłam się dowiedzieć, co inni pisarze mogliby dodać do tej historii. Niewątpliwie stworzyliby miejsca, których istnienia do tej pory nie

podejrzewałam: nie znane mi białe plamy. Tak właśnie się stało. Nowe światło rzucone na starą historią sprawiło, że rozbłysła ona życiem. Mieliśmy Sokolników mówiących wreszcie własnym głosem, Wilkołaki i Damy, niebezpieczne zaklęcia, wojowników ożywających zarówno na Wyżynie Hallack, jak i w Estcarpie. Z wielką przyjemnością zebrałam wszystkie te nowe spojrzenia na świat, który kochałam tak długo. Tak więc jestem bardziej niż zadowolona z tego, że mogę przekazać innym tę bogato zdobioną i rozszerzoną wersję Świata Czarownic.

ANDRE NORTON

Clare Bell

Polowanie na córkę lorda Etsaliana

Ostry wiatr znad wzgórz zawirował wokół koniuszków moich uszu.

Przed sobą miałam przysypane śniegiem ślady swych ofiar: lorda Etsaliana i jego córki. Czytałam z nich, w jaki sposób tych dwoje walczyło z wznoszącymi się pagórkami bieli, podczas gdy ja, na swoich szerokich łapach porośniętych od spodu sztywnym futrem ślizgałam się po szczytach. Nie zwalniając kroku opuściłam pysk żeby przyjrzeć się ich zmaganiom. Buty mężczyzny wyżłobiły w śniegu głębokie dołki. Ślady jego córki były mniejsze i nieregularne, tak jakby zaczęła się potykać. Tutaj płaszcz wlókł się za nią i zahaczył o ciernie, zostawiając karmazynowy skrawek materiału. Przeszłam obok, podwijając koniec swego długiego ogona. Etsalian zapewne nie zauważył zdradliwego skrawka, bo inaczej usunąłby go. Wiedziałam, że już zaczął podejrzewać, iż jestem czymś więcej niż tylko bardzo głodnym śnieżnym kotem; zdradziła mnie ślepa nienawiść z jaką go ścigałam.

Czy ów władca Estcarpu wiedział, że moje łapy były niegdyś szorstkimi od pracy rękami gospodarskiego popychadła, a oczy wodziły za nim w czasie zabaw? Czy wiedział, że to, co trawiło mój mózg i trzewia, nie było płomieniem głodu, lecz rozognioną żądzą zemsty?

Kroczyłam dalej, czując siłę swych lędźwi i ostrość kłów w paszczy. Ja, Megarti, początkująca Czarownica, pozbawiona ludzkie postaci, nie wzbudziłabym męskiego pożądania. Żaden pijany pan nie mógł już pochwycić mnie i związawszy, poczynać sobie rozpustnie i zuchwale niczym z dziwką z karczmy. Moje uszy drżały, gdy szłam. Na samo wspomnienie o tamtej chwili ogon poruszał się wściekle do przodu i do tyłu. Krzyczałam głośno, gdy mnie gwałcono, ale to nie był ten najgorszy ból — o nie. Tym, co bolało najbardziej, była utrata daru, którego w tamtej chwili zostałam pozbawiona. Pozostało tylko krwawiące ciało. A przecież miałam być Czarownicą!

Wtedy gdy Etsalian mnie posiadł, i później, gdy rzucił jak zużytą szmatę pomiędzy swych pijanych żołdaków, ogłaszał zwycięstwo nad czarami. Tamci byli potrzebni tylko po to, by nabrać pewności, że moja Moc rzeczywiście została unicestwiona.

Czy wiedział, że okradając mnie z mego daru, zadał równocześnie bolesny cios Radzie Czarownic, która chroniła Estcarp? Co prawda nie byłam jeszcze Adeptką, a zaledwie nowicjuszką, której zdolności dopiero zaczęły się budzić, ale wydarzyło się to w roku napaści na Karsten i zamknięcia Granicy. Siły Rady, a w rzeczywistości wszystkich Czarownic w Estcarpie zostały poważnie nadwerężone. Wcześniej można było nie dostrzec braku współdziałania z mojej strony, teraz jednak dotkliwie odczuto tę stratę.

Tej straszliwej nocy mogłam być zadowolona tylko z tego, że Etsalian nie znał ani mego imienia, ani mojej rodziny; wiedział jedynie, iż pochodzę ze Starej Rasy. Światła w karczmie były słabe, a lord tak pijany, że nie zapamiętał twarzy dziewczyny, której zadał gwałt. Wiedząc o tym, zatrudniłam się w jego domostwie jako zwykłe popychadło. Miesiące i lata cierpienia i oczekiwania dłużyły się niesłychanie. W tym czasie dowiedziałam się, że Etsalian miał kiedyś żonę, która umarła młodo, zostawiając tylko jedno dziecko — córkę. Miłował Chrinę ponad wszystko. Zrazu cynicznie myślałam, że jego przywiązanie do niej wynikało po prostu z poczucia własności —jak u kogoś, kto ma przywilej posiadania rzadkiego kamienia szlachetnego. Ale potem, ku swemu zdziwieniu, spostrzegłam, że jego miłość była prawdziwa i odkryłam, w jaki sposób mogę go głęboko zranić.

Trzask pokrytych lodem gałęzi spłoszył mnie. Wiatr chłostał sosny na stoku góry. Nawałnica przerodziła się w śnieżycę, stając się sprzymierzeńcem w polowaniu, spowalniając wędrówkę moich ofiar. Ze śladów Etsaliana i Chriny wynikało, że potykali się i grzęźli; miejscami dwa ślady zlewały się w jeden. Myślałam o tym, jak musieli tulić się do siebie, jak lord osłaniał własnym ciałem swą dziesięcioletnią córkę owiniętą jego płaszczem.

Tych dwoje należało teraz do mnie. Etsalian i Chrina nie mieli widoków na wybawienie, ponieważ zmyliłam drogę strażnikom, którzy mieli ich chronić, i spłoszyłam konie. Moja żądza zemsty wzrosła, gdy usłyszałam przed sobą odgłos kroków. Postanowiłam zaatakować z góry. Porzuciłam szlak i okrążyłam swą zdobycz, szukając jakiegoś wystającego konaru, z którego mogłabym rzucić się w dół, zanim Etsalian zdołałby wyciągnąć miecz.

Idąc myślałam o Toriswithe — mojej siostrze. Czy to ona mi pomogła, sprowadzając tę nawałnicę z północy? Dobrze wiedziałam, że nie nadeszła jeszcze pora zimowych zawieruch; musiał wiedzieć o tym również Etsalian — inaczej nie wybrałby się w podróż w te góry.

Toriswithe. Mogłam zawsze liczyć na jej pomoc dzięki więzom krwi i temu, że kiedyś miałam dar. Powstrzymywały mnie nieco wstyd i zazdrość — wszak ona zachowała swoje zdolności i doprowadziła do ich rozkwitu. Ja, dopuszczając do tego, by mnie zniewolono, zobaczyłam tylko otwarcie się kwiatu tuż przed jego zwiędnięciem.

Spotkałyśmy się zaledwie wczoraj w jaskini niedaleko szlaku. Toriswithe poszła pierwsza, by poczynić przygotowania. Ja przybyłam później.

Kiedy dotarłam do umówionego miejsca, na ziemi nie było śniegu. Widziałam tylko obumarłe liście zesztywniałe od kryształków lodu. W pobliżu wejścia, na skrawku oszronionego błotnistego gruntu, widniały ślady śnieżnego kota. Ostrożnie schyliłam się pod ocienionym występem na progu jaskini. Wybrawszy drogę przez kamienne podłoże, doszłam do pomarańczowego kręgu rzucanego przez ogień. Toriswithe wyszła mi na spotkanie spoza blasku. Była ubrana w prostą suknię podtrzymywaną w talii przez srebrną klamrą. Jedną rękę położyła na prymitywnie ociosanej klatce obwiązanej skórzanymi rzemieniami. Uwięziony w środku śnieżny kot strzygł uszami, przeszywając mnie spojrzeniem swych lodowatozielonych oczu.

Kiedy kot warcząc obnażył zęby, wzdrygnęłam się.

Boisz się bestii? — spytała Toriswithe.

Tak. — Nie mogłam pozbyć się drżenia głosu.

Ale właśnie nią chcesz się stać.

Czyżbyś próbowała mi to odradzić?

Nie, Megarti. — Jej głos złagodniał. — Chcę ci jedynie uświadomić, na co się porywasz. Uklęknij przed klatką.

Uczyniłam to; miałam teraz śnieżnego kota tuż przed oczami. Kiedyś, gdy jeszcze posiadałam cudowny dar, odczuwałam pokrewieństwo ze zwierzętami i rozumiałam ich myśli. Teraz nie zostało mi nic oprócz determinacji.

Przez z grubsza ociosane kraty klatki wpatrywałam się w oczy śnieżnego kota, próbując dojrzeć coś poza zimnym spojrzeniem drapieżnika. Lecz co spodziewałam się tam znaleźć? I czy potrafiłabym być równie bezlitosnym myśliwym? Łączyła mnie z bestią żądza zemsty.

W jaki sposób sprowadziłaś tutaj to zwierzę? — spytałam, zastanawiając się, czy złapała stworzenie sama, czy zapłaciła łowcom. Toriswithe uśmiechnęła się z pogardą.

Zapomniałaś, że dar daje władzę nad bestiami? Zwabiłam ją. To moja siła trzyma ją na wodzy, nie te niezgrabne kraty. Zrobiłam klatkę, żeby zapewnić ci bezpieczeństwo, Megarti.

Przygnębiona spytałam:

Po co potrzebny ci jest śnieżny kot? Dlaczego nie zmienisz po prostu mego ciała?

Bez zwierzęcych instynktów i stosownej wiedzy byłabyś bezbronna jak niemowlę. Z niego — wskazała na śnieżnego kota — wydobędę to, czego potrzebujesz. Czy jesteś gotowa?

Skinęłam głową. W migotliwym blasku ognia Toriswithe narysowała kredą pentagram, w centrum którego znalazłam sieja i śnieżny kot w klatce. W każdym wierzchołku umieściła świece, po czym zapaliła je władczym gestem. Śpiewając monotonnie okrążyła nas, trzymając w ręce talizman ze splecionej sierści śnieżnego kota. Kiedy przymocowywała go do mojej szyi, poczułam zapach wmieszanych w to ziół i ostrą woń zwierzęcego piżma.

Przemiana potrwa tak długo, jak długo będziesz nosiła tę obrożę — powiedziała. — Zedrzyj ją, a odzyskasz swą kobiecą postać, kiedy i jeśli tylko zechcesz.

Znów monotonnie zaśpiewała, odrzuciwszy do tyłu swe rozpuszczone włosy; chwilami wyła i warczała. Poczułam, jak chwyciła moje włosy i ścisnęła w swej pięści, podczas gdy drugą rękę wsunęła do klatki, chwytając kark kota. Oboje —ja i bestia — zwijaliśmy się z bólu, lecz Toriswithe nie zwalniała uścisku, przybliżając każde z nas do krat klatki — nos do pyska. Musiałam wdychać oddech śnieżnego kota. Równocześnie przenikała we mnie istota jego natury; wszystko to, co — skryte w jego umyśle — czyniło go takim, jakim był. Zanim jeszcze poczułam Przemianę rozpoczynającą się w moim ciele, wiedziałam już, co to znaczy być zwierzęciem. Czułam ssanie głodu i błogosławieństwo sytości, cichą radość wychowywania młodych i okrutną przyjemność polowania. Znałam ból ran zadanych przez rogate i mające kopyta ofiary i przeżywałam rozpaczliwy zawód na widok upragnionego posiłku uciekającego poza granice osiągalności. Ale nie było we mnie, jak się tego obawiałam, okrucieństwa czy dzikiej żądzy krwi. Te cechy, tak często przypisywane zwierzętom, charakteryzowały przede wszystkim rodzaj ludzki.

Myśląc o swym celu, poczułam ukłucie wstydu, ale zostało ono szybko stłumione przez wspomnienie gwałtu i wielkiej krzywdy wyrządzonej Estcarpowi przez to, że Rada została pozbawiona Adeptki w czasie, gdy jej potrzebowała. Gniew wzmocnił mnie. Zapragnęłam Przemiany.

Jak glina formowana rękami garncarza, zostałam wtedy rozciągnięta w jednym miejscu, ściśnięta w drugim, prawie że złamana, odmieniona i stworzona na nowo. Czy moja Przemiana wyglądała straszliwie, nie wiem, bo chociaż Toriswithe jej się przypatrywała, robiła to bez widocznej reakcji.

Z moich policzków, z dziwnym kłuciem, wykiełkowały wąsy. Dywan futra pokrył ciało, powodując nieznośne swędzenie. Ostre bóle w stawach i kończynach uświadomiły mi, że zamiast dłoni i stóp mam teraz szorstkie poduszeczki, z których wyrastają mi krótkie palce z ostrymi pazurami.

Stanęłam na czterech łapach, machając końcem wciąż swędzącego ogona i jeżąc srebrnobiałe futro. Moja kocia siostra leżała nieruchomo w klatce, niemal bez tchu.

Jest w transie — usłyszałam. Musiałam mocno potrząsnąć głową, zanim rozpoznałam brzmienie ludzkiej mowy. Usiadłam na zadzie, spoglądając z dołu na sylwetkę Toriswithe wznoszącą się wysoko. Wydawała mi się dziwna. Tak silne były śnieżnokocie instynkty, że z ledwością powstrzymałam się od wierzgania.

Toriswithe nachyliła się nade mną, z zaniepokojeniem marszcząc brwi.

Jesteś tam, siostrzyczko?

Zamruczałam słabo, oznajmiając w ten sposób, że wszystko w porządku. Poklepała mnie po karku. Pozwoliłam podnieść swą przednią łapę i ścisnąć jeden z palców, by wysunął się pazur. Poprowadziła go do obroży, teraz zagrzebanej w grubym futrze wokół mojej szyi, i delikatnie o nią zaczepiła.

Pamiętaj. To twoje wybawienie.

Spróbowałam sama, by nabrać pewności, że będę mogła zedrzeć obrożę, gdy nadejdzie czas. Później, obejrzawszy się po raz ostami na Toriswithe, opuściłam jaskinię i wyruszyłam w ślad za Etsalianem. To było wczoraj. A teraz...

Znowu zdałam sobie sprawę z tego, że wspomnienia rozproszyły moją uwagę. Stanęłam, z jedną łapą podniesioną, czując, że wciąż mam w sobie tyle z człowieka, by zanurzyć się w wydarzeniach z przeszłości. Bojąc się, że pamięć o nich kosztowała mnie zbyt dużo czasu, poszukałam miejsca na zasadzkę i znalazłam je na gałęzi dębu, zwisającej nad szlakiem. Szybko wspięłam się i ustawiłam tak, by Etsalian przechodził tuż pode mną. Nawet jeśli spojrzałby w górę, nie zobaczyłby mnie wśród płatków śniegu. Usłyszałam szloch Chriny. Nie poruszyłam się, kiedy dwie ośnieżone postacie zatoczyły się pod gałęzią, na której stałam. Moim celem były szerokie, zgięte ramiona mężczyzny. Skoczyłam.

Mimo że mój ciężar go przytłoczył, Etsalian sięgnął po miecz. Wpijając zęby w rękojeść, wyciągnęłam broń z pochwy tak szybko, że skaleczył się w dłoń śliskim ostrzem. Przyciskając krwawiącą rękę do piersi, szybko wywinął się z moich pazurów.

Krzyk Chriny zakłócił wycie śnieżycy. Upadła przed ojcem na kolana, ramionami otoczyła jego szyję. Widziałam, jak na widok broni znajdującej się w moich szczękach Etsalian blednie.

Nie ruszaj się, dziecko — ostrzegł, nie spuszczając ze mnie wzroku. Chwycił ją za rękę i zobaczyłam, że drży. — Nie uciekaj, bo bestia zacznie cię gonić.

Czy to naprawdę bestia, ojcze? — spytała dziewczyna miękko. —To coś wzięło twój miecz.

Na to nie znalazł odpowiedzi. Zacisnęłam zęby wystarczająco mocno, by porysować rękojeść, starając się oczami przekazać bezmiar swej nienawiści. Pogardliwym ruchem głowy odrzuciłam w zaspę wirujące ostrze.

Niegdyś rumiana twarz Etsaliana zrobiła się teraz ziemista pod zamarzniętą rudawą brodą. Wykonał nieudolny ruch, chcąc podążyć za mieczem, po czym, szukając po omacku, spomiędzy fałd płaszcza wyciągnął nóż myśliwski. Wstał, osłaniając Chrinę całym swym ciałem. Pozwoliłam mu na wpół przykucnąć, zanim zaatakowałam ponownie. Z krzykiem, który był teraz mieszaniną gniewu i przerażenia, dziewczyna odskoczyła do tyłu, oderwała z drzewa oblodzoną gałąź i próbowała mnie nią uderzyć, gdy szarpałam jej ojca.

Lord leżał na plecach, broniąc się nożem. Kiedy mnie odepchnął, chwyciłam tył jego buta na wysokości kostki, zatapiając zęby poprzez skórę w ścięgna pięty. Uderzenie jego drugiej nogi odtrąciło mnie, ale wraz z kawałkiem buta oderwałam i ciało. Zesztywniał i zawył z bólu. Przewrócił się na bok, ściskając rękami zranioną nogę. Pozwoliłam, by dziewczyna mnie odgoniła, podziwiając zażartość, z jaką broniła ojca. Mogłam wytrącić jej z ręki gałąź i chwycić za gardło, lecz nie to było moim celem... na razie.

Obnażając zęby i strasząc potrząsaniem kija, Chrina oddaliła się ode mnie, po czym podbiegła do Etsaliana. Z jej pomocą przewiązał sobie ranę paskiem oddartym z brzegu płaszcza. Kiedy próbował chwiejnie się oddalić, opierając się z całej siły na córce, upadł przy pierwszym kroku; widomy znak, jak bardzo był okaleczony.

Widziałam coraz większe przerażenie malujące się na twarzy lorda, gdy skradając się podchodziłam z powrotem. Pot spływał mu po policzkach i zamarzał na brodzie.

Chrina, odszukaj mój miecz! — Jego głos był przeraźliwy i na wpół zduszony. — Szybko dziewczyno, na miłość Gunnory!

Zagryzając usta, dziecko zanurkowało w wirującej zasłonie bieli kłębiącej się wokół nas. Ruszyłam, by ją dogonić, i tym razem jej niezdarne wymachiwanie kijem nie powstrzymało mnie. Ale obumierający gdzieś we mnie człowiek nie mógł nie odczuć szacunku dla dziecięcej odwagi. Było w niej też coś innego, co zaczęło mnie niepokoić. Tym czymś nie był jej wygląd, bo miała raczej pospolitą twarz o rysach zbyt grubych, by być piękną, a jej tyczkowata sylwetka owinięta w smagany wichrem płaszcz nie kryła w sobie obietnicy wdzięku. Nie, chodziło o coś innego; coś, co tkwiło w jej wnętrzu, a co wyczuwałam i odpędzałam od siebie, bo bałam się, że odwiedzie mnie od celu.

Kiedy już dziewczyna wróciła do ojca, zaczęłam obydwoje okrążać, co jakiś czas doskakując do drugiej nogi Etsaliana. Chrinę zostawiłam nietkniętą. Raz za razem atakowałam i wycofywałam się, patrząc na grzęznącego w śniegu i czołgającego się mężczyznę, zostawiającego karmazynowe plamy, pochłaniane przez coraz głębsze zaspy. Wściekł się na mnie.

Zabij mnie, przeklęta! Zabij i weź to swoje mięcho, bestio piekielna!

Ale kiedy tak nadal krążyłam, wyczułam, że wiedział, iż chciałam nie tylko mięsa. Zatrzymałam się, przeszywając wzrokiem dziewczynę. Dziwne wrażenie, jakie na mnie wywarła, przybierało na sile, a jej trafne przypuszczenie, dotyczące mej prawdziwej natury, zdumiało mnie. Odwzajemniła mi spojrzenie, a następnie popatrzyła pytająco na Etsaliana.

Ojcze, czy kiedykolwiek skrzywdziłeś Czarownicę?

Daj spokój, dziecko. Ta bestia jest szalona. Nie widzisz?

Warknęłam i uderzyłam ogonem o ziemię. Dziewczyna z dziwnym grymasem spojrzała na ojca, po czym odwróciła wzrok. Etsalian skierował twarz w moją stronę. Mogłam na niej zobaczyć niechciane wspomnienia gwałtu, narzucające mu się nieodparcie, bo chociaż nie pamiętał ani mego oblicza, ani imienia, wiedział, że posiadł kobietę ze Starej Rasy. Jego usta wykrzywiły się, ale strach naznaczył twarz cierpieniem, udaremniając próbę szyderczego uśmiechu.

Ty nie możesz być tą młodą Czarownicą — wymamrotał do siebie, a jego oczy zalśniły gorączkowym żarem. — Jej Moc została tamtej nocy zniszczona.

Otworzyłam szczęki i zawyłam głosem, który był niemal ludzki w swej furii. Futro na moim grzbiecie zjeżyło się, a ogon naelektryzował — wyglądałam jak zjawa.

Skoczywszy do przodu, chwyciłam Chrinę za ubranie i odciągnęłam ją. Etsalian jęknął i spróbował się do niej doczołgać, ale weszłam między nich. Zamachnął się na mnie nożem myśliwskim. Odpłaciłam mu ugryzieniem w rękę. Odwróciłam się do dziewczynki, która leżała cicho w śniegu z rozpostartym płaszczem, oddychając płytko jak schwytany ptak. Miała na tyle rozwagi, by nie próbować ucieczki; wiedziała, że dopadłabym jej jednym susem.

Stałam się świadoma dojmującego głodu, wraz z żądzą zemsty bijącego w moim gardle triumfalnym pulsem. Niemal nie zdając sobie sprawy z tego, co robię, zaczęłam skrobać swym szorstkim językiem rękę dziecka, śliniąc się od słonego smaku krwi. Chrina zakwiliła.

Rozpaczliwe wycie Etsaliana skierowało moją uwagę znów na niego. Szlochał teraz, z rękami wyciągniętymi ku mnie.

Zmiłuj się, Mądra Kobieto! Tak, to ja zniewoliłem tamtej nocy młodą Czarownicę. Byłem na wpół otumaniony alkoholem i rozpaczą, gdyż właśnie tego dnia pochowałem żonę. Krążyły plotki, że to zazdrosna Czarownica przyłożyła rękę do jej śmierci, a ja w to uwierzyłem. Jeśli chcesz zemsty, wymierz Jamnie, lecz oszczędź dziecko, które nie zrobiło ci nic złego...

Sycąc się widokiem jego beznadziejnego upodlenia, patrzyłam na płaczącego i błagającego Etsaliana, żeby ugasić kierujące mną pragnienie okrucieństwa. Jeszcze z nim nie skończyłam. Czy wciąż miał w sobie tyle arogancji, by myśleć, że cierpienie, jakiego mu przysporzyłam, było sprawiedliwą zapłatą za zło, jakie mi wyrządził? Nie. Dla osoby takiej jak ja, pochodzącej ze Starej Rasy, utrata daru była równoznaczna z obumarciem jakiejś cząstki osobowości.

Chciałam, żeby Etsalian, czując w głębi duszy taką samą stratę, zrozumiał ogrom swej zbrodni przeciwko mnie. Jego miłość do Chriny była środkiem, dzięki któremu mogłam go zniszczyć.

Sparaliżowana przez chłód i strach, Chrina nie zdobyła się na wysiłek, by walczyć, gdy odciągałam ją od Etsaliana. Patrzył zaszokowany, jak ją obracałam i rozszarpywałam przód bluzki. Głowa opadła jej do tyłu. Mój pysk musną} szybko pulsującą żyłkę na jej gardle. Głód i potrzeba zabijania zawładnęły mną, niszcząc ostatni odruch obrzydzenia do tego, co miałam zrobić.

W tym momencie prawie utraciłam tę cząstkę siebie, która jeszcze pozostawała człowiekiem.

Moje kły zatopiły się w szyi dziewczyny, ale szczęki nie zacisnęły się. Razem z ciepłem pulsu na jej gardle poczułam coś innego; delikatną, pełną mocy energię, która była czymś więcej niż objawem życia.

Kiedy wiadomość, czym to było, dotarła wraz ze smakiem jej ciała do mojego mózgu, przykucnęłam z drżeniem w każdym mięśniu. Teraz już wiedziałam, co mnie wcześniej niepokoiło. Czułam się, jakbym dostała obuchem w łeb. To dziecko pana Estcarpu miało dar budzącej się Mocy o wiele silniejszej niż ta, którą ja kiedykolwiek mogłabym w sobie rozwinąć.

Przypomniałam sobie wtedy, że zwierzęta mogły wyczuwać dar. Przybrawszy postać bestii również ja posiadłam tę nieoczekiwaną zdolność. To nie było to, czego chciałam. W pełnym zgorzknienia zakłopotaniu wycofałam się, obserwując jak dziewczyna przykłada ręce do ran na swoim gardle. Ociekały krwią, ale wiedziałam, że nie są zbyt poważne. Jej oczy były szeroko otwarte, gdy na mnie patrzyła, i zobaczyłam w nich możliwość wyboru. Mogłam poddać się swoim zwierzęcym i ludzkim żądzom i zamordować dziecko na oczach ojca... albo je ocalić. To nie nagły zryw miłosierdzia skłonił mnie do tej konkluzji, a raczej świadomość potrzeby daleko większej niż moja. Jeśli uratowałabym Chrinę, mogłabym zażądać jej dla siebie i doglądać jej szkolenia jako Adeptki, wypełniając pustkę powstałą wśród Czarownic z Estcarpu po tym, jak nie zdołałam upilnować swego daru.

Chrina usiadła, układając wokół siebie podarty płaszcz. Nagle wyciągnęła niezdarnie rękę w kierunku mojego pyska, by mnie pogłaskać, i odetchnęła.

Mało brakowało, a zabiłabyś mnie. A jednak nie zrobiłaś tego. Czemu?

Nawet gdybym mogła mówić, nie byłabym w stanie udzielić odpowiedzi. Dziecko zadrżało gwałtownie, przypominając mi, że moje zęby nie były jedynym niebezpieczeństwem, jakie mu zagrażało. Uderzenia nawałnicy potężniały z każdą minutą. Wyczerpany Etsalian leżał niedaleko, wciąż się w nas wpatrywał.

Żeby uratować dziewczynkę, musiałam doprowadzić do kryjówki obydwoje. Zabicie Etsaliana dla satysfakcji lub wygody nie wchodziło w rachubę, jeżeli miałam zdobyć zaufanie Chriny. Z niskim warknięciem pociągnęłam jej płaszcz, przynaglając ją do pójścia za mną. Trąciłam lorda, żeby się ruszył. Zabrałam również jego sztylet i zakopałam go w śniegu. Stanowiliśmy dość dziwne trio, kiedy tak przedzieraliśmy się przez nawałnicę. Zbyt słaby, żeby iść, Etsalian czołgał się za mną. Chrina szła za nim zgięta wpół, próbując ochronić go przed chłoszczącym wiatrem. Kroczyłam z przodu, coraz bardziej zmartwiona okrucieństwem nawałnicy i coraz bardziej zdenerwowana ich niezdarnością. Miałam więcej szczęścia niż zdolności: znalazłam kryjówkę wystarczająco dużą, by zmieścić całą naszą trójkę — zagłębienie pod zwalonym drzewem. Kiedy lord i jego córka ulokowali się w środku plecami do siebie, wyczołgałam się na wierzch i rozciągnęłam niczym żywy pled, żeby ich przykryć i rozgrzać. Przestali drżeć. Wkrótce potem już spali. Ja zresztą również.

Obudził mnie dźwięk podzwaniających zbroi i sygnały rogów dobiegające z zewnątrz. Odgarnęłam łapą śnieg, który zasypał wejście. Ujrzałam lśnienie słońca na pokrywie śnieżnej i rozglądających się mężczyzn. Chrina wstała. Utorowawszy sobie drogę przez śnieg, krzyknęła wymachując rękami. Byłam całkowicie oszołomiona i przeklinałam samą siebie za brak szybszej reakcji, ale nie mogłam powstrzymać wycieńczonego Estaliana od pójścia za Chrina. Zostałam w norze, wsłuchując się w głosy z zewnątrz.

Panie, śnieżny kot zaatakował wczoraj nasze konie i baliśmy się, że podąża twoim tropem. Wciąż szukamy bestii.

Moje zdenerwowanie rosło. Jeśli Etsalian wydałby mnie swoim myśliwym, nie miałabym szans. Słyszałam jego przytłumiony głos, lecz nie mogłam zrozumieć słów. Czy powiedział im o mnie? Pomyślałam o ostatnich wskazówkach udzielonych mi przez Toriswithe, mimo że stanowiły dla mnie przeszłość tak samo odległą, jak wspomnienie mej kobiecej postaci. Podniosłam pazur do szyi, szukając obroży, ale była ona ukryta tak głęboko w futrze, że nie mogłam jej uchwycić.

Nie mogąc już dłużej utrzymać nerwów na wodzy, wyskoczyłam z nory — tylko po to, by natknąć się na wycelowane groty i naciągnięte tuki.

Z myślą, że Etsalian rzeczywiście mnie zdradził, szukałam jego sylwetki pośród otaczających mnie mężczyzn, lecz właśnie w chwili, gdy najbliższy wojownik miał uwolnić strzałę, usłyszałam głośny krzyk ojca Chriny:

Nie!

W oczach tych mężczyzn musiał wyglądać żałośnie, ale jego rozkazujący głos brzmiał równie władczo jak dawniej.

Naciągnięte cięciwy łuków zostały zwolnione, wzniesione groty —opuszczone. Chrina doskoczyła do ojca i podniosła go na kolana. Oboje przeszywali mnie wzrokiem, zupełnie jakby mogli przeniknąć moje ciało.

Panie, dlaczego okazałeś temu stworzeniu litość? — spytał postawny mężczyzna w zbroi, który okazał się dowódcą drużyny. — Chrina nosi na szyi ślady zwierzęcych zębów, a i ty zostałeś pogryziony.

Śnieżny kot rzeczywiście zadał nam te rany, Pagancie — odparł Etsalian. — Ale oszczędził moją córkę i zaprowadził nas do kryjówki. Gdyby nie to, zginęlibyśmy w nawałnicy.

Kilku wojowników i myśliwych wymieniło spojrzenia, jakby pomyśleli, że umysł lorda ucierpiał na równi z jego ciałem. Przez krótką chwilę zastanawiałam się, czy faktycznie nie mogło tak być po tym wszystkim, czego ode mnie doświadczył. Spojrzenie, którym mnie obdarzył, było dziwne, gdy powiedział miękko:

Dlaczego uratowałaś nas, Mądra Kobieto, nie wiem. Być może jeszcze za wcześnie na podziękowania. Wciąż możesz żądać zapłaty za krzywdę, którą ci wyrządziłem.

W czasie gdy ludzie Etsaliana przygotowywali dla niego nosze, pozostawałam w pobliżu, a kiedy podnieśli rannego mężczyznę i ruszyli, podążyłam za nimi. Po odbyciu powolnej podróży z gór do stanicy Etsaliana położonej w pobliżu doliny, Chrina zaprowadziła mnie do kamiennego składziku, dopilnowała wyboru odpowiednich strojów, i zostawiła, żebym na osobności mogła dokonać przemiany z bestii w kobietę. Tym razem udało mi się zahaczyć pazurem o obrożę. Zerwałam ją.

Dużo później spotkałam się z Etsalianem w stanicy w swej prawdziwej postaci, otulona w szaty, które należały niegdyś do jego żony. Nogę miał już opatrzoną i opierał się na kulach. Przez dłuższą chwilę żadne z nas nie potrafiło przywołać odpowiednich słów. W końcu powiedział:

Z tego, co mówią uzdrawiacze wynika, że zapłaciłem za swoją zbrodnię kalectwem. Zawsze już będę kulał. Wyprostowałam się.

A mnie nikt nie przywróci dziewictwa. Ale krzywda wyrządzona Czarownicom z Estcarpu może być naprawiona. Posłuchaj mnie, Etsalianie. Twoja córka ma dar. Powinna rozwijać swoje umiejętności.

Wybrałam najkrótszy sposób oznajmienia temu rannemu mężczyźnie, że musi stanąć w obliczu następnej straty. Twarz Etsaliana odzwierciedlała całą gamę uczuć i kolorów. Zachwiał się na kulach, a jego głos przeszedł w charkot.

Chrina? Dar? Jak to możliwe?

Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że go ma i musi służyć Estcarpowi.

Czy to był powód, dla którego nas uratowałaś? Nie byłam w stanie odpowiedzieć od razu.

To był wystarczający powód — odparłam w końcu. — Za dwa dni wyruszam do Zamku Es. Przygotuj ją do podróży, pojedzie ze mną.

Jego twarz stała się czerwona, a oczy zabłysły. Wiedziałam, że jeśliby tylko zechciał, mógłby mnie zabić, żeby nie dopuścić do zabrania Chriny.

Jesteś pewna? — wyjąkał.

Tak.

Wlepił wzrok w podłogę pomiędzy kulami.

Dobrze wiesz, że nie jestem człowiekiem sprzyjającym Czarownicom, ale zarazem zawsze spłacam swe długi.

Kiedy nie dopuściłeś, by twoi ludzie zabili śnieżnego kota — odpowiedziałam —już spłaciłeś dług wobec mnie. Wciąż jednak masz zobowiązania w stosunku do Rady.

Kiedy znów podniósł oczy, spostrzegłam, że smutek wyrzeźbił na jego twarzy nowe zmarszczki. Wiedziałam już, że zrozumiał, iż rzeczywiście stracił córkę.

Nigdy nie pragnąłem tego dla Chriny. Nigdy nikogo nie poślubić... nigdy nie poznać, co to mąż i dzieci... Jeśli ją zabierzesz, czy kiedykolwiek jeszcze zobaczę moją dziewczynkę?

Kiedy nauka dobiegnie końca, będzie mogła sama zadecydować, czy cię odwiedzić. To będzie jej wybór. Zawahał się.

Czy ona wie, co to było... to, co ci zrobiłem?

Nie. Zna jakąś cząstkę prawdy, ale jest jeszcze zbyt młoda, żeby zrozumieć w czym rzecz. Jest świadoma tylko tego, że ma w sobie Moc i musi ćwiczyć się w jej użyciu.

Więc zrób coś dla mnie, Megarti — powiedział, po raz pierwszy wymawiając moje imię. — Nie mów jej. Jeśli kiedyś przyjdzie na to czas, pozwól, by usłyszała to z moich ust.

Byłam przygotowana na to, by odmówić podobnej prośbie, lecz usłyszałam swój głos:

Nie powiem jej nic więcej. Kiedy nauka dobiegnie końca, przyślę ci wiadomość. To wszystko, co mogę obiecać, Etsalianie.

To wystarczy — odpowiedział, a ja opuściłam salę, by poczynić przygotowania do podróży do Zamku Es.

POSŁOWIE

To opowiadanie zostało napisane dla kogoś, kto zachęcił i — wspomógł mnie w moich pierwszych próbach literackich, a mianowicie... dla samej Andre. Dzięki jej Światowi Czarownic otrzymałam szansą napisania o dwóch rzeczach, które lubię najbardziej — dużych kotach i magii. Śnieżny kot stworzony przez

Andre był cudownym pomysłem i zdecydowałam się podjąć wyzwanie —wprowadzenia czytelnika w skórę tego stworzenia i patrzenia jego oczami. I w tym momencie napotkałam przeszkodę. Opowiadanie o śnieżnym kocie, po prostu jako o zwierzęciu, mogło być zabawne, ale nie łączyło się bezpośrednio z resztą Świata Czarownic.

Wcześniej Andre założyła, że w jej świecie istnieli ludzie, którzy mogli wcielić się w postacie dużych kotów — na przykład chłopiec w „Lamparcie". Tu leżało rozwiązanie: bohaterką uczynię kobietę z Estcarpu, która, dzięki magii, mogłaby przemienić się w śnieżnobiałego kota. Dlaczego miałaby to zrobić? Z zemsty — odpowiedziała bohaterka i odtąd to ona sprawowała kontrolę nad opowiadaniem.

Utwór czerpie z pomysłów i tematów wielu utworów Andre. Pełen wyrazu motyw szukającej zemsty zgwałconej kobiety w Ropuchach z Doliny Grimmer, zmieniający postać bohater Lamparta, magiczny stwór w Kryształowym Gryfie i seria książek o Świecie Czarownic — wszystko to odegrało rolę przy tworzeniu tej opowieści. Mam nadzieję, że moje wysiłki oddają cześć tym utworom i Mądrej Kobiecie, która je napisała.

CLARE BELL


Ginger Simpson Curry

Węże morskie z Doliny Domnu

W miesiącu Lodowego Smoka w roku Żółtego Karła Zvetta zmuszona była udać się po poradę do Mądrej Kobiety Elsgeth. Ciemną chatę Czarownicy oświetlał jedynie trzaskający ogień, który łagodził zimowy chłód. Cienie poruszały się gwałtownie na ścianach niczym dzikie bestie.

W nerwowym oczekiwaniu na przepowiednię Zvetta potarła bransoletą o rękę. Odgarniając rudawe włosy z delikatnej owalnej twarzy, przyjrzała się baczniej Mądrej Kobiecie. Elsgeth wpatrywała się jak zahipnotyzowana w trzymaną przez siebie czarę w kształcie splecionych dłoni. Przez ostatnie pięć nocy Zvetta spała tylko chwilę lub dwie. A i tak te momenty wypełnione były odorem i przytłaczającą obecnością Zła. Jakież to niebezpieczeństwo zawisło nad nią i jej mężem — Maursem?

Chociaż Zvetta, z racji odległego pokrewieństwa, miała w sobie jeszcze ostatki Mocy, nie pobierała odpowiednich nauk, a próby przepowiadania przez nią przyszłości spełzły na niczym.

Tak więc wróżby ciemnowłosej Czarownicy w nieokreślonym wieku, siedzącej naprzeciwko i wpatrującej siew czerwonobrązową wodę w czarze, stanowiły jedyną szansę odkrycia, jakaż to Ciemność zawładnęła snem młodej kobiety. Elsgeth mamrotała słowa, których Zvetta nie rozumiała, i kreśliła w powietrzu runy, rozbłyskujące jasnozielone tuż przed zniknięciem. Zwiędłe usta rozwarły się w monotonnym śpiewie:

To, co było dawno temu, nastanie znowu. Zrodzą się bliźniacy — jeden z Ciemności, drugi z Czarownicy i męża szlachetnego rodu. Bliźniak wywodzący się z Ciemności wyprowadzi w pole wszystkich mieszkańców Krainy Dolin — tych z Ith, z Ulms i z Ups — i zjednoczy ich pod swym przywództwem. Wtedy okaże swe prawdziwe Zło i wyciągnie wielkie pięści, by podbić ziemie dalekie i szerokie. A ci, którzy nie zegna kolan przed panem Ciemności, będą mordowani, póki morza Wyżyny Hallack nie spienia się od krwi.

Zvetta kuląc się pochylała głowę, póki jej oczy nie spoczęły na bransolecie — talizmanie. Zielone pierścienie, wpasowane w koło z wijącym się dookoła wężem morskim, trzy razy oplatały jej lewy przegub. Bransoleta przekazywana była w rodzinie jej męża z pokolenia na pokolenie. Dał ją Zvetcie prawie rok temu z okazji pierwszej rocznicy ich ślubu. Wsuwając talizman na jej rękę, wymamrotał pochylając głowę:

Morska zieleń Domnu jest barwą twoich oczu. Rzemieślnicy nie mogliby dobrać tego lepiej. Jesteście dla siebie stworzeni.

Bransoleta zafascynowała Zvettę, stała się ogniwem łączącym ją z oceanem tak blisko, że aż zastanawiała się, czy nie była kiedyś morskim stworzeniem.

Teraz, oszołomiona strachem, Zvetta pochyliła głowę, gdy monotonne słowa Elsgeth godziły w nią niczym trujące kamienie.

Bliźniak zrodzony z Czarownicy i męża szlachetnego rodu spróbuje zabić lorda, pierwszego wielkiego władcę Wyżyny Hallack — współczujący wzrok Elsgeth spoczął na twarzy Zvetty — lecz bliźniak z Ciemności zwycięży.

Nie jestem Czarownicą! Czemu tak mówisz? Wzrok Elsgeth przeniósł się na płomień.

O pani, nie wiem nic więcej ponad to, co widzę.

Elsgeth, jeśli rzeczywiście chodzi o mnie — to co mam czynić? Co to wszystko znaczy? — Bliska łez Zvetta przesuwała bransoletkę to w górę, to w dół ręki.

Podnosząc wzrok Elsgeth westchnęła.

Nie wiem, o pani. Jestem tylko naczyniem, w którym odbija się przyszłość.

Kiedy Mądra Kobieta przytrzymywała drzwi, żeby wypuścić Zvettę z chaty, położyła kościstą rękę na jej szczupłym ramieniu, zatrzymując ją na chwilę.

Czy wiesz, że przyszłość jest rozwidlającą się ścieżką? Możesz zmienić przepowiednię, jeśli wybierzesz trudniejszą z tych dróg.

Była więc nadzieja! Lodowaty śnieg skrzypiał pod butami Zvetty wracającej do Domnu. Sople lodu o dziwnych kształtach zwieszały się z drzew niczym czyhające na ofiary drapieżne ptaki. Powtarzając sobie, że zaradzi złu, Zvetta pospieszyła do stanicy, wyjątkowo mając ochotę na ignorowanie sił natury.

Dużo później tego wieczoru, rozmawiając z Maursem w ich sypialni, Zvetta potarła bransoletą z wężem morskim o swędzącą skórę.

Lord Maurs był dużo starszy od swej żony, wysoki, niecierpliwy, z wystającymi kośćmi policzkowymi i błyszczącymi oczami. Podczas jednego ze swych wypadów na Wielkie Pustkowie przenocował w stanicy ojca Zvetty. Od razu urzekła go ta cierpliwa, godna zaufania dziewczyna o drobnej sylwetce, wiecznie wygładzająca poskręcane rudobrązowe włosy. Nie zwlekał z poproszeniem o jej rękę.

Zvetta wiedziała, że to jej pogoda i uczciwość przyciągnęły do niej tego impulsywnego wojownika. Wiedziała również o jego fanatycznej nienawiści do magii — wszystko jedno: dobrej czy złej. Wydeptał wiele ścieżek na Wielkim Pustkowiu, próbując magię pokonać. Tej nocy było jej ciężko na sercu, bo się bała. Powiedzenie mu o przepowiedni spowodowałoby jego powrót na Wielkie Pustkowie. Przyczółki porzucone przez Prastarych po opuszczeniu tych ziem — całe wieki przed tym, jak rodzina Domnu przeszła przez Bramę — były opanowane przez Moce, które mogły go zniszczyć.

Brązowa skóra pomiędzy szerokimi brwiami Maursa zmarszczyła się w grymasie dezaprobaty. Lord ścisnął ramię Zvetty. Jego uwagę przykuły nagle czerwone pręgi wijące się wokół jej ręki; zmartwiony otworzył szerzej oczy.

Cóż cię tak trapi, moja pani? Spójrz na Domnu!

Oczy węża morskiego rozbłysły jak gorące węgle. Jego zielone ciało zaczęło pulsować z iskrzeniem, przypominającym Zvetcie lśniące morskie żyjątka pływające w nocnym morzu niczym upadłe gwiazdy. Pozwoliła Maursowi zsunąć bransoletkę i obejrzeć jaj jego szorstkie palce badały wolno każdy pierścień. Chociaż przyzwyczajona do widoku bransolety, wciąż była zaintrygowana głową owcy wieńczącą ciało węża.

Jakie mogło to mieć znaczenie dla Prastarych? Bo z pewnością jedna z tych magicznych postaci nosiła kiedyś ten klejnot. Gdzie na Wielkim Pustkowiu, dawno temu, ojciec rodu Maursa mógł go znaleźć? Krążyły dziwne opowieści, że takie przedmioty przyciągały tylko tych, którzy życzyli sobie je nosić.

Ha! — powiedział Maurs, odwracając się do Zvetty i wymachując czymś ciemnym. — Widzisz, moja pani, ta mała czarna bryłka wbiła się między pierścienie.

Podrzucając kamień, położył matową teraz bransoletkę na stole.

Chyba nie powinnaś tego nosić, dopóki twoja ręka nie wydobrzeje.

Zvetta nosiła klejnot nieprzerwanie przez rok i czuła się teraz bez niego nieswojo. Żałowała, że nie może przedyskutować z Maursem słów Mądrej Kobiety.

Maurs zaprowadził ją do łoża i natarł maścią ranę. Jego uspokajający dotyk sprawił, że poczuła, iż jej problemy odpłynęły. Tego wieczoru kochali się czulej, dłużej i z większą satysfakcją niż kiedykolwiek przedtem. Tej nocy, gdy dzieliliśmy rozkosz, z pewnością zostało poczęte dziecko, pomyślała Zvetta.

Potem jednak znów zaczęła się bać i tęsknić za swoimi pierścieniami. W końcu zmorzył ją niespokojny sen.

Czując na sobie ciężar rąk Maursa, pieszczącego zakamarki jej ciała z maestrią, o jaką go nawet nie podejrzewała, wydawała się sama sobie wciąż pogrążona we śnie. Doprowadziło ją to na skraj podniecenia.

Czy... Czy to na pewno ty? — wymówiła przez zaciśnięte zęby, rzucając się z boku na bok i omiatając pokój rozbieganym wzrokiem.

Kiedy nagle obróciła się w lewo, wąż morski zamigotał, wysyłając zielone promienie, jakby próbował ją ostrzec.

Odwróciwszy głowę spojrzała w oczy tak jasne i czerwone jak płomień. Krzyknęła, wymachując desperacko rękami, by przesunąć przygniatające ją ciężkie ciało Maursa; kiedy przytrzymał jej ręce i śmiał się szeroko, pomyślała, że to nie może być prawda.

Gdzieś z zakamarków jej umysłu wypłynęła starożytna wiedza.

Do mnie, Domnu! — krzyknęła.

Natychmiast wężowata bransoleta przecięła powietrze i spoczęła na ręce, z powrotem ją oplatając. Uderzając klejnotem w złą twarz z kłami i czerwonymi oczami, Zvetta widziała Moc uchodzącą z postaci ponad nią, aż do czasu, gdy wszystko zniknęło — wszystko, oprócz czarnej bryłki.

Dając się ponieść temu samemu tajemniczemu impulsowi, pchnęła głowę owcy w stronę bryłki, rozkazując:

Domnu, zabij parszywca!

Przed jej zdziwionymi oczami kamień obrócił się w pył, a pył zniknął.

Zvetta myślała jedynie o swym mężu. Gdzie mógł się podziać? Zbudziła całe Domnu. Ale chociaż przez tę noc i kilka następnych dni przetrząśnięto wszystkie zakamarki, Maursa nie znaleziono.

Zaufany lorda, Donas, przez następne miesiące pozostawał u boku Zvetty, przygotowując ją do pełnienia obowiązków pani domu. Wzięła je na siebie w tym przejściowym okresie pomiędzy zniknięciem Maursa i objęciem rządów przez dziecko, które teraz nosiła w swym łonie. Bransoletę z wężem morskim schowała, jako że za każdym razem, gdy spoczywał na niej jej wzrok, myślała o Maursie i od nowa zaczynała płakać.

Pofatygowała się znowu do Mądrej Kobiety, by zapytać, skąd się wzięła czarna bryłka, która zmieniła Maursa w Złego.

O, pani — powiedziała Elsgeth. — Lord Maurs przyniósł ją nieumyślnie z Wielkiego Pustkowia. Czemu tak się stało — nie wiem. Wiem tylko, że dawno temu jakiś czar polecił mi służyć w Domnu.

Mijały lata i zimy. Zvetta wielekroć zastanawiała się, czy Domnu nie było przeklęte. Wiedziała, że to posiadłość leżąca najbliżej morza. Mówiło się, że jej założyciel uwielbiał bezkresną, słoną wodę, lecz nie znosił morskich stworzeń. Umieścił więc kilka kamiennych bloków do zarzucania sieci. Może bransoletka z zielonym wężem morskim, którą kupił na Wielkim Pustkowiu, dolała oliwy do ognia? W każdym razie znalazł się pod takim wpływem talizmanu, że wszystkim swym posiadłościom nadał nazwy pochodzące od tej morskiej istoty — Domnu.

Jego ziemie były tak żyzne, a owce — tak bogate w wełnę, że któryś z panów z Krainy Dolin rzucił podejrzenie, iż stary lord musi używać magii. Dzieci z Krainy Dolin docinały z tego powodu małemu Maursowi. Kiedy stał się mężczyzną, młodzieńcze wątpliwości zamieniły się w obsesję. Postanowił udowodnić, że sztuczki Prastarych nie miały nic wspólnego z tajemnymi siłami życia.

Lekceważenie Zła to, jak powiadają, niebezpieczna ścieżka. Zvetta często zastanawiała się, czemu Mądra Kobieta pozostała po tym, jak większość ludzi j ą opuściła. Westchnęła. Czy Czarownica została przez te wszystkie lata po to, by przekazać Zvetcie przepowiednię? Czy możliwe, że zrobiła to ze względu na związek Maursa ze Złym? Bo co do tego, że Zły zniszczył jej męża, nie miała już teraz wątpliwości.

Zanim jeszcze nadszedł siódmy miesiąc ciąży, zajadłe kopanie w brzuchu uzmysłowiło jej, że nosiła w sobie niejedno małe życie, a dwa. Przypomniała sobie wróżbę. „Bliźniak Czarownicy i męża szlachetnego rodu spróbuje zabić pierwszego wielkiego władcę Wyżyny Hallack. Lecz Bliźniak Ciemności zwycięży".

Pogłaskała swój nabrzmiały, przelewający się brzuch, modląc się, by żadne z dzieci nie było złe. Niepojęty dreszcz strachu przeniknął jej ciało.

Przed rozwiązaniem znów odszukała Elsgeth. Tym razem mgła zasnuła wizje Mądrej Kobiety. Nic nie mogła zobaczyć.

Siódmej nocy siódmego miesiąca ciąży na Zvettę została nałożona klątwa, zwana niekiedy geas. Sen, który miała, był tak wyrazisty, że aż krzyknęła. Znajdowała się nad morzem w jaskini wydrążonej dawno temu, gdy przypływy posuwały się o wiele dalej w głąb plaży. Dzieci przyszły na świat, każde w oddzielnym pęcherzu płodowym. Gdy przecinała nożem pępowiny, usłyszała głos tak wyraźny, jakby Gunnora — Bogini Żniw i Opiekunka Dzieci — stała tuż za nią:

Musisz umieścić stal w sercu złego dziecka. Tylko to może zapobiec spełnieniu się przepowiedni.

Drżąc Zvetta zakopała się w stercie narzut. Wyrządzenie krzywdy choćby najmniejszemu żyjącemu stworzeniu było wbrew naturze. Nawet skrzydlate owady zbierające pyłek z kwiatów zdawały się o tym wiedzieć. Gdy zmierzała w kierunku ogródka na tyłach stanicy o kamiennych ścianach, motyle siadały na jej ramionach, spoglądając na nią, jakby uważały, że powinna z nimi porozmawiać. Jęknęła, a zaraz potem zbeształa samą siebie. Musi być silna dla swego ukochanego Domnu i dla dziecka, które przeżyje.

Czy to przez czary, czy z własnej woli, w następnych dniach przygotowywała serce na spotkanie z bólem, który — wiedziała to — nadejdzie i przeszyje ją jak miecz.

Zmusiła Donasa, by nauczył j ą posługiwania się mieczem Maursa. W metalowej zbroi, okrytej skórzanym kaftanem, ćwiczyła po kilka godzin dziennie. Jeśli ktoś napadłby na stanicę, mogłaby pomóc w jej obronie, a poza tym dzięki ćwiczeniom znów sypiała w nocy.

Wiele razy w następnych miesiącach śniła o cudownych chwilach z Maursem. Kiedyś pogalopowali na kucach nad brzeg oceanu, gdzie legli razem pod baldachimem złotych liści, wpatrując się w fale rozmywające się na piasku. Innym razem Maurs powiódł ją za rękę do podziemnego wyjścia ze stanicy.

Jeśli wybuchnie wojna i stanica będzie oblegana, nie wolno ci szukać mnie. Musisz uciec przez tajemne przejście do kryjówki —powiedział z miłosną troską w głosie.

Nigdy cię nie opuszczę, moja miłości, myślała uśmiechając się nawet wtedy, gdy bezsenność i powracająca pustka rozłupywały jej serce niczym prawdziwe ugodzenie strzały.

Zanim jeszcze była wewnętrznie na to przygotowana, rozpoczęły się bóle porodowe. Tej nocy, gdy leżała w łożu, plecy zaczęły ją tak boleć, że nie mogła zasnąć. Jej myśli krążyły wokół Maursa. Czy zginął? A może ta okropna Ciemność pochłonęła go? I czy to nie ona sama rozkazała wężowi morskiemu zabić coś, co kiedyś było jej mężem? Nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, wyjęła Domnu z kryjówki i wsunęła bransoletę na rękę. Na skórze poczuła dotyk ciepłego, miękkiego i pełnego siły węża morskiego. Czy tylko to sobie wyobraziła, czy też rzeczywiście biło od niego ciepło?

Targnął nią pierwszy skurcz. Wzdrygając się na myśl o tym, co będzie musiała uczynić po porodzie, przygotowywała podróżny worek.

Wyśliznęła się przez sekretny podziemny tunel. Jak w transie schodziła do morza, zatrzymując się tylko wtedy, gdy bóle były zbyt silne, by mogła pozostać wyprostowana.

Zupełnie jak odlatujący na zimę ptak, podążała wyraźną ścieżką wyrytą głęboko w jej umyśle. W końcu usłyszała fale oceanu rozbijające się o brzeg i wiedziała już, że jest prawie na miejscu. Na zakręcie drogi zobaczyła jaskinię ze snu.

Kiedy dzieci przyszły na świat, odcięła i związała pępowiny. Po umyciu bliźniaków zawinęła ich w ciepłe ubranka. Potem, ciągle z zamglonym umysłem, przygotowała się do wypełnienia tego, co nakazał jej geas.

Pomiędzy dziećmi położyła nóż, przyglądając się po kolei każdemu z nich. Wprost ze źródła wewnętrznej wiedzy napłynęły imiona.

Nadaję ci imię Quirinus — zanuciła do pierworodnego, głaszcząc jego rudą czuprynę. A ty będziesz nosił imię Remus — powiedziała do drugiego, który miał bardziej różową skórę i jasne, niemal białe włosy.

Chwyciwszy nóż, podniosła go do góry. Musi zadać cios prosto w serce, sprawiając przy tym jak najmniej bólu. Jęknęła i zawahała się, znów spoglądając to na jedną małą postać, to na drugą. Widziała swych synów wyraźnie, bo padało na nich pochodzące z nieznanego źródła światło. Ale które z tych dzieci było nosicielem Zła?

Poczuła nagle, że umysł jej zaczyna pracować sprawniej. Upuściła nóż. Kładąc dzieci w zgięciach obu rąk, podjęła desperacką próbę odgadnięcia ich natury — tak jak robiła to ze skrzydlatymi owadami. Nie wyczuła Zła. Każdy z jej śpiących synów zasługiwał na miłość. Popłakując zastanawiała się gorączkowo, czy zgodnie z nakazem miała zabić obydwu chłopców? — Nie! — krzyknęła; serce skakało jej w piersi niczym dzikie zwierzę walczące o wolność. — Nie zrobię tego! Dziecko mojego pana będzie żyło. Przynajmniej tyle po nim muszę zachować.

Nagle ciepło nasilające się na przegubie przyciągnęło jej wzrok do talizmanu. Od Domnu bił blask! Zielony wąż morski zalśnił jeszcze jaśniej, jakby skryta głęboko w jego ciele energia potężniała. Wbrew jej woli ręka podniosła się i wskazała na morze. Czyżby bransoleta chciała powiedzieć, że to woda zadecyduje, które dziecko ma żyć?

Obudzone noworodki wrzeszczały, kiedy brodziła po kolana w oceanie. Krążek Domnu rozbłysnął. Słony wodny pył studził jej znużone, przepocone ciało, a ona stała tam dłuższą chwilę, patrząc to na twarze synków, to na morze, i oczekując znaku.

Od dalekich fal oderwał się ciemny kształt. Kiedy się zbliżył, Zvetta zobaczyła hak wężowej szyi, wyłaniający się z przybrzeżnej fali. Krzyknęła. To coś zatrzymało się w odległości kilku jardów od niej, dając jej czas na dokładne oględziny.

Zielony wąż miał wysokość prawie dwóch mężczyzn i owczą głowę. Nigdy nie widziała tak gigantycznego stworzenia. Uciekłaby, gdyby nie to, że zmroził ją strach. Musi się ruszyć! Musi uciec, by ochronić dzieci przed tym potworem.

Poczuła napływającą ku niej wielką falę współczucia która wywołała mrowienie całego ciała i w dziwny sposób ją uspokoiła. Dzieci wpatrywały się maleńkimi oczami w ślizgającą się w ich kierunku bestię.

Jakby pozdrawiając przyjaciela, Zvetta odwzajemniła się olbrzymowi spojrzeniem pełnym ciepła. Kiedy wielka głowa owcy delikatnie oparła się o jej ramię, pomyślała nawet, że zna rozwiązanie zagadki. Oto z głębi oceanu wyłonił się Domnu, żyjący w morzu stwór, na podobieństwo którego jakiś Prastary zaprojektował jej bransoletę. A może ten wąż morski był Prastarym we własnej osobie? Tym, który ogłosił morze swym królestwem?

Nie znała prawdy. Wiedziała tylko, że ten potwór nie wyrządzi j ej żadnej krzywdy. Kobieta i wąż popatrzyli sobie głęboko w oczy. Podniósłszy najpierw jedną rękę z wtulonym w nią noworodkiem, a później drugą, poprosiła:

Powiedz mi, Prastary, który z nich jest dzieckiem Ciemności, a który mego pana, Maursa.

Zvetta zauważyła wtedy, że oczy Domnu nie są czerwone jak w bransolecie, ale błyszczą czystym błękitem nieba zmytego deszczem. Prastary opuścił głowę, ale zanim to się stało, zobaczyła, że z jego oczu płyną łzy.

Popatrzył bacznie na noworodki. Później wielki łeb uniósł się na wysokość głowy Zvetty, a słowa dotarły do jej umysłu tak wyraźnie, jakby wąż je wypowiedział.

Jeszcze nie nadszedł czas, moja pani. Przyjdź z chłopcami siódmego dnia miesiąca Poczwarki, w roku Mchowej Niewiasty.

Posuwając się powoli, jakby niechętnie, miękkie zielone ciało zanurzyło się w morzu i znikło.

Zvetta nie mogła sobie później przypomnieć, w jaki sposób wróciła z bliźniakami do Twierdzy Domnu. Przez następnych dziesięć dni czuła na przemian to wzrastającą, to opadającą gorączkę. W godzinach względnej jasności umysłu czuła w sobie potężniejącą moc geasu. Pewnego wieczoru ocknęła się przed kołyską pierworodnego, Quirinusa, trzymając nóż nad jego poruszającą się piersią. Przez chwilę wahała się, siła klątwy sprawiała, że morderstwo wydawało się jedynym wyjściem.

Słowa Domnu przeszyły jej umysł z siłą komety mknącej przez czarne niebo.

Nie nadszedł jeszcze czas, moja pani.

Do roku Mchowej Niewiasty pozostawało dziesięć lat! Nie potrafi przez taki szmat czasu zagłuszać przynagleń nakazu, jaki otrzymała.

Przygryzając usta zadecydowała, że następnego dnia w południe wyśle Donasa z bliźniakami w trwającą pięć dni podróż do stanicy swego ojca w Dolinie Tyrno. Tam Donas wychowa chłopców na godnych spadkobierców rodu Domnu.

Wracając do łóżka wmawiała sobie, że wygnanie jest jedynym sposobem, by dzieci były bezpieczne. Z pewnością czas stłumi jej uczucie, więc kiedy znowu się spotkają, będzie w stanie rozpoznać, które z nich nosi w sobie Zło.

Po tym, jak Zvetta odesłała synów, geas osłabł, ale nieposłuszeństwo sprowadziło na nią karę. Jej umysłu nie zaprzątały już ogrodowe stworzenia. W końcu skrzydlate owady opuściły kwiaty, a te umarły. Nie mogła dłużej znieść przechadzania się pośród ich szczątków.

Coraz częściej głaskała węża morskiego, nieustannie otaczającego jej lewy nadgarstek, znajdując pocieszenie w historiach, które o nim wymyślała.

W poprzednich latach Domnu wnosił w dom jej pana płodność. Zawsze też Dolina Domnu miała spadkobierców. I z pewnością głowa owcy oznaczała, że wąż jest potulny. Trudno było sobie tylko wyobrazić, że potrafi wyrażać współczucie.

Geas osłabł, a Zvetcie wciąż nie dane było zaznać spokoju. Ciągle martwiła się, że Moc Ciemności potężnieje z każdym rokiem. Gdyby zabiła i Quirinusa, i Remusa zaraz po urodzeniu, nie musiałaby się bać. Ale wciąż, nawet teraz, nie umiałaby przelać krwi.

Zvetta rządziła w Domnu mądrze, mimo że nie była szczęśliwa. Istniał jednak ktoś, kto podzielał jej smutek. Gdy Zvetta odeszła z morskiego brzegu z bliźniakami, przemieniony Maurs wynurzył się z wody, tęsknie patrząc na jaskinię, w której urodziły się dzieci. Przez krótki czas skrzela na jego szyi próbowały dostosować się do przebywania na lądzie. Samotny ponad miarę, tęsknił do żony. Przemknęło mu przez myśl, by pognać przez piaszczystą plażę, a później upaść w oczekiwaniu na śmierć.

Gdyby zabił bliźniaków, byłby teraz u boku swojej żony, wolny, do czego miał prawo. Co go powstrzymało? Czyjego nowe, ostrzejsze zmysły wyczuły miłość Zvetty do dzieci? Nie chciał powracać do ciała mężczyzny, jeśli miałoby to oznaczać koniec j ej miłości i wiary w niego. Wzdrygnął się. Kilka miesięcy temu nie doświadczyłby tak intensywnych uczuć.

Ani ciałem, ani umysłem nie był już mężczyzną, którego kochała. Czasami wydawał się tak zintegrowany ze wszystkimi żyjącymi istotami, że aż nie wiedział, co o tym sądzić. Czy Zvetta wciąż by go chciała, gdyby kiedyś powrócił do niej?

Jeśli czuł się taki samotny, to czemu nie dał jej znać, kim naprawdę jest? Opuścił głowę. Nie! Lepiej, żeby myślała, że nie żyje, niż pozwolić, by zobaczyła go w obecnym wcieleniu, być może na resztę życia.

Dlaczego powiedział jej, aby wróciła w roku Mchowej Niewiasty? Potrząsnął głową, nie rozumiejąc, skąd mu to przyszło na myśl. Rozsądek jednak podpowiedział, że w dziesięcioletnich chłopcach będzie widać kiełkujące Zło, choć być może nie będzie ono jeszcze tak silne, jak wtedy, gdy dorosną.

Wycofawszy się, wąż morski odpłynął przygnębiony na zimniejsze, głębsze wody swego oceanicznego domu, rozpamiętując wszystkie urazy doznane zaraz po odzyskaniu świadomości w obcym ciele.

Wedle jego obliczeń miało to miejsce ledwie cztery i pół miesiąca temu, ale narodziny bliźniaków dowodziły, że czas biegł tu dwa razy szybciej. W każdym razie został ciśnięty w ten nie znany mu dotąd świat tego ranka, gdy wysłannik Ciemności złączył się w jedno z jego żoną. Nie mógł sobie przypomnieć, co się z nim działo od momentu walki z tą odrażającą istotą, aż do chwili gdy — oddychając! — obudził się na dnie oceanu.

Na Wieczny Płomień, powinien być martwy, przecież tafla wody rozciągała się nad nim bardzo wysoko. Czuł się przygnieciony, zupełnie jakby był pogrzebany. Zżerało go przemożne pragnienie zrzucenia skóry i wyjścia na ląd. Walcząc z demonami swego umysłu, zagrzebywał się w piachu, dopóki nie stracił z oczu czegoś, co było teraz jego światem.

Maurs chciał opanować ciało, próbując myśleć logicznie, jak robił to zawsze w przeszłości. Wypłynął na płytsze i czystsze wody, gdzie zwinął się i zaczął się sobie przyglądać. Na widok swej zielonej postaci zajęczał z rozpaczy. Beczący dźwięk, który wydobył się z niego i rozpylił we wszystkie strony bąbelki powietrza, przeniknął ego ciało takim chłodem, jaki czuł kiedyś, będąc zagrzebanym v śnieżnej zaspie.

Jakaż to głowa wieńczyła węgorzowate ciało? Wyciągnął szyję przyjrzał się swemu odbiciu. Niebieskie oczy błyszczały z owczego łba!

Do czasu, gdy wrócił na dno oceanu, zdołał rozszyfrować tę tajemnicę. Czyż w bryłce z Wielkiego Pustkowia nie mógł ukryć się wróg, który próbował go zabić?

Dlaczego mu się nie udało? Przypomniał sobie tę scenę.

Zielony blask z bransolety Domnu smagał czerń. Tak! Otoczył ich. Talizman w jakiś sposób odwrócił śmiertelny podmuch, osłabiając ego działanie, tak że najgorszym, co Zły mógł uczynić, była zamiana Maursa w węża Domnu. Wśród ciemności zabłysła iskierka nadziei. Wciąż jeszcze był niepokonany. Poradzi sobie z tym: obejmie władzę, jak przystało na lorda.

Nagle uświadomił sobie, że próbując pokonać magię, usankcjonował jej istnienie. Logicznie rzecz biorąc... Zaśmiałby się w głos, ;dyby tylko miał krtań. Zarżał więc wewnętrznie z dowcipu, jaki sam obie spłatał. Logika — czy można było spodziewać się jej u mężczyzny, który został zamieniony w baśniowego węża morskiego?

Zaczynając się przyzwyczajać do swych dziwnych kształtów, przypatrywał się z ciekawością morskiemu życiu wokół siebie. Oślepiająca biel piasku na dnie kontrastowała z mnogością morskich stworzeń mieniących się wszystkimi kolorami tęczy. Wielkie podwodne wachlarze — różowe, żółte i fioletowe — kołysały się leniwie w oceanicznych prądach. Olbrzymie koralowce wyciągały swe rogi w górę, jakby próbując przebić słońce.

Nigdy jeszcze nie przebywał w tak wspaniałym, olśniewającym wiecie. Naprawdę, było to królestwo godne najpotężniejszego władcy. Może oceaniczna rafa widziała kiedyś takiego przywódcę w Do—inu — prawdziwym właścicielu tego ciała. Na Wieczny Płomień, to tak, jakby tę podwodną krainę ukryto przed człowiekiem, aby mogła trwać w bezkresnym continuum boskiego zwierzchnictwa.

Niebieskie oczy nadal przepatrywały rafę. Widział błyszczące łuki błękitnych rybek, wypływających z pęknięć koralu. Znieruchomiał przed ich domostwem i zdumiał się, gdy rzuciły się na niego. chwilę później zaczęła go szczypać skóra. Poczynania małych krwiopijców wywołały nieokreślone świerzbienie. Pozostał tam długo, przeciągając się i drżąc, ucieszony tymi nowymi i przyjemnymi doznaniami.

Odprężył się już całkowicie, gdy niespodziewanie nastąpił atak. Skóra zapiekła boleśnie, jakby stado pijawek nagle zaczęło wysysać jego krew.

Miotając się dookoła, próbował różnych sposobów, usiłując obronić się przed rosnącym naciskiem ssawek. Chociaż jego ogon uderzał w tył i w przód, szybko przyczepiały się znowu. Ssanie stawało się coraz bardziej intensywne. Odwracając swą wełnistą głowę, usiłował kąsać szkodniki, lecz nagle zamarł ze strachu, znalazł się bowiem tuż przed wyłupiastymi oczami Dekki. Chodziły słuchy, że taka bestia istnieje, lecz nie dowierzał im, tak jak nie wierzył w magię.

Ogłuszony poczuł jedynie, że gąbczaste łapy przyciągają go do jamy gębowej. Jeśli podania mówiły prawdę, Decca jedną łapą wstrzykiwał wrogowi paraliżującą truciznę, a drugą wprowadzał do jego ciała substancję zmiękczającą wnętrze tak, żeby bezzębny potwór mógł go połknąć.

Decca rozsmarował na szyi Maursa czerwoną truciznę. Czując pieczenie, wąż morski zawołał wewnętrznym głosem:

Na Gunnorę, nie poddam się jeszcze! Maurs nie da się pokonać, nawet takiemu bydlęciu, jak to.

Ku swemu zdziwieniu poczuł, że chwyt bestii słabnie.

Decca zrobił coś dziwnego. Jego głęboki czerwony kolor zmienił się z szybkością błyskawicy w mlecznobiały. Wciąż trzymając Maursa, tyle że lżej, przybliżył głowę owcy do swych wyłupiastych oczu. Do węża morskiego dotarł zakłopotany głos.

Maurs? Jesteś myślącym stworzeniem? Jaką formą życia? Pospiesz się z odpowiedzią, bo jestem głodny.

Maurs poczuł taką ulgę, że sformułowanie odpowiedzi zajęło mu dobrą chwilę. To była pierwsza inteligentna istota, którą tutaj spotkał. Czy było ich więcej?

Jestem człowiekiem, lordem zamienionym w... węża morskiego. Decca przyciągnął go bliżej.

Na Panią, która pływa po mieliznach! Mówisz prawdę. Po zneutralizowaniu trującej substancji na szyi Maursa Decca odskoczył.

Maurs popłynął za nim.

Proszę, nie odchodź! Obydwaj jesteśmy inteligentnymi istotami. Zostańmy przyjaciółmi.

Nie! — nadeszła odpowiedź. — Nie chcę mieć do czynienia z Ciemnością. Odejdź z mego legowiska.

Kiedy Maurs próbował nadal tłumaczyć, stwór wystrzelił w niego zielonym strumieniem i znikł w gęstniejącym mroku. Wąż morski skierował się w przeciwną stronę, z sercem przepełnionym bólem, że nie udało mu się nawiązać przyjaźni z tak wspaniałym zwierzęciem.

Na lądzie odnosił niemałe sukcesy jako przywódca; tutaj potrzebował, zdaje się, więcej wytrwałości.

Czas płynął Maursowi szybciej niż Zvetcie. Dziesięć lat jej męczarni trwało o połowę krócej dla mieszkańców oceanu. Zupełnie jakby Moc Ciemności, przemieniwszy Maursa, wysłała go przez jedną z wielu Bram w miejsce, w którym wszystko dalece odbiegało od normy.

Maurs wykorzystał te lata najmądrzej jak potrafił, stając się prawie ekspertem w radzeniu sobie z podwodnymi mieszkańcami (nie wyłączając Dekki), tak jak robił to niegdyś z ludźmi z Krainy Dolin. Żałował tylko, że nie mógł się cieszyć towarzystwem Zvetty, że nie zdradził jej, kim jest.

Wraz z upływem lat, im bliższa była bitwa ze Złym, tym większa była jego złość na siłę, która oddzieliła go od rodziny. On, który tak długo gardził magią, zaczaj rozwijać swe siły duchowe, zdecydowany ustalić, kiedy nadejdzie właściwy moment, który syn nie pochodzi z jego lędźwi.

Zvetta natomiast odrzuciła postrzeganie pozazmysłowe, w pełni świadoma tego, że odesłanie synów i zlekceważenie klątwy spowodowało utratę talentu.

Zamiast tego poświęciła się doskonaleniu ciała i umysłu, próbując zyskać posłuch u mieszkańców Doliny Domnu, by mogła bez problemu przekazać władzę jednemu z bliźniaków, gdy tylko osiągnie odpowiedni wiek. Niezmiernie samotna, często chodziła nad brzeg morza, mając nadzieję, że zobaczy węża Domnu, z którym, o dziwo, czuła się mocno związana. Chociaż nie widywała go, zwyczaj ten stał się jej drobną życiową przyjemnością.

Siódmego dnia miesiąca Poczwarki, w roku Mchowej Niewiasty, mała łódka z wysoką kobietą i bliźniakami wypłynęła na ocean niedaleko Doliny Domnu. Chuda, z twarzą pomarszczoną od trosk, kobieta niecierpliwie wpatrywała się w wodę. Nawet w tej nieszczęsnej chwili wdychała z lubością pył wodny, delektując się jego posmakiem.

Wiosłujący szybko rudowłosy chłopiec przerwał milczenie.

Mamo, czy możesz już teraz nam powiedzieć, czemu nas tu przywiodłaś?

Wysoki ton jego głosu przypomniał Zvetcie, że ci dwaj byli zwyczajnymi, ledwie dziesięcioletnimi chłopcami. A jednak, nim jeszcze księżyc wzejdzie, jeden z nich zginie.

Pieściła zieloną bransoletkę błyszczącą na jej lewej ręce.

O Gunnoro, Opiekunko Dzieci, proszę, pomóż mi dokonać właściwego wyboru. Nie pozwól mi przelać krwi... Jasnowłosy Remus przerwał jej błagania.

Matko! Odpowiesz nam? Przysłoniła oczy dłonią, mówiąc tylko:

Spójrzcie tam, czy widzicie gdzieś ślad zielonego węża morskiego?

Pragnęła wziąć chłopców w ramiona — tak jak to jeszcze robiła przed wygnaniem ich dziesięć lat temu— żeby pocieszyć dzieci przed nadchodzącą próbą wody. Ale nie śmiała, gdyż w dniu, w którym bliźniacy wrócili do domu, klątwa zaczęła zwiększać swoją Moc. Westchnąwszy, odgarnęła z twarzy brązoworude włosy.

Nagle pojawił się zielony stwór, wywracając łódkę. Wciągnął bijącą go na oślep Zvettę pod wodę. Instynktownie wstrzymywała oddech i szybko oceniła sytuację. Olbrzymi wieloręki stwór unosił ją w stronę zaokrąglonej skalnej ściany. Quirinus i Remus płynęli za nią, w zębach ściskając noże, a rękami i nogami młócąc wodę.

Bliźniacy nadążali za nimi, co zdziwiło Zvettę, bo kolos, który ją trzymał, wydawał się dużo silniejszy i szybszy niż chłopcy. Poczuła ból w płucach, więc wciągnęła troszkę powietrza, z rozpaczą myśląc o tym, że zanim synowie ją dogonią, będzie musiała spróbować oddychać — i wtedy z pewnością utonie.

Za skalną ścianą Decca przyciągnął ją blisko do swych wyłupiastych oczu, wpatrując siew nią intensywnie. Jakakolwiek wiadomość miał zamiar przesłać, zrobił to w podświadomości, gdyż Zvetta ocknęła się nagle, ściskając kurczowo jedną ręką wy stęp skały, z uniesioną do twarzy bransoletą Domnu. Pulsujące zielone światło krążyło po okrągłym legowisku Dekki, tworząc koło o ogromnym promieniu. Jasność ta zdawała się wnikać w ciało Zvetty i nagle zdała ona sobie sprawę z tego, że nie musi już oddychać.

Quirinus dotarł do niej pierwszy, z twarzą wykrzywioną z powodu braku powietrza w płucach. Wciągnąwszy go w bezpieczny krąg, czekała, by zobaczyć, co zrobi Remus.

Jej jasnowłosy syn roztrącał wodę, mrużąc oczy, gdy na nich patrzył.

Nie usiłował nawet zaczerpnąć powietrza.

To Remus był synem Ciemności! Ledwie zdążyła o tym pomyśleć, spostrzegła, że treść tego zdania dotarła do niego. Uśmiechnął się krzywo, jakby z niechęcią, i przekazał bezgłośne przesłanie:

Żegnaj, droga matko! Zbyt późno odgadłaś, kim jestem.

Przerażona Zvetta patrzyła, jak odpycha się od skalnej ściany i odpływa.

Zatrzymał go wąż morski, który nagle wyrósł jak spod ziemi i owinął wokół niego ogon, ciągnąc go z powrotem do siedliska Dekki. Tam kontynuowali walkę, aż wreszcie Remus, odkrywszy, że jego niedojrzała jeszcze magia nie sprosta ich umiejętnościom, zawołał:

Ciemności, któraś mnie stworzyła, zstąp i zabij te nędzne istoty!

Dodał jeszcze kilka niezrozumiałych słów, kreśląc rękami jakieś znaki.

Z dna morza, jak wielka spirala, zaczęła się wydobywać czarna substancja, wirując niczym tornado. Okrążywszy ścianę zbliżała się do swych przeciwników.

Stojąc naprzeciwko węża morskiego, Zvetta trzymała bransoletkę Domnu przed jego twarzą.

Domnu, jeśli wywodzisz się z Prastarych, użyj Mocy, by skończyć z tym Złym, który chce zabić swego brata i sprowadzić Ciemność na Krainę Dolin.

Maurs poczuł wewnętrzne wrzenie — nie naturalne oburzenie na Złego, a jakąś odwieczną nienawiść. Dodała mu ona tyle siły, że zdał sobie z czegoś sprawę. Wyczuł w swoim wnętrzu jakąś drugą osobowość, i odgadł że jeśli połączy się ona z jego własną, nigdy nie będą mogły się rozdzielić — a wtedy pozostanie na zawsze wężem morskim. Stracił nadzieję, że kiedykolwiek jeszcze będzie spacerował ze Zvettą po Krainie Dolin.

Więc co właściwie ma robić? Przede wszystkim nie wolno mu pozwolić, by przepowiednia się spełniła.

Gdy Maursa pochłonęła walka z układającą się w kołnierz wokół jego szyi i duszącą go ciemną substancją, Remus, dzięki małemu rozkojarzeniu Dekki, zyskał przewagę. Wbił nóż pomiędzy jej wyłupiaste oczy. Kiedy krew spieniła wodę wokół nich, blondynek potrząsnął triumfująco pięściami.

Oświadczywszy, że następnym, który zginie, będzie Maurs, przebierał z furią nogami, rzucając się w kierunku znienawidzonego morskiego węża.

Prawie nieświadomie, Zvetta oplotła ramieniem swego syna. Zanim Remus zdołał ją strząsnąć, poderżnęła mu nożem gardło. Szlochając skierowała wzrok z powrotem na bitwę szalejącą wewnątrz jaskini. Zobaczyła Quirinusa płynącego w kierunku walczących postaci.

Dogoniwszy syna, objęła go i potrząsnęła jego głową. Cóż mógł zdziałać zwykły człowiek wobec pełnego siły wirującego wysłannika Ciemności. Choć się opierał, Zvetta odciągnęła Quirinusa od zaciskającego się kołnierza.

Czarna substancja oplatała węża morskiego, otulając jego ciało szczelnie jak kokon. Skrzela zapchały się, Maurs nie mógł oddychać. Złość, która narastała przez te wszystkie lata, przeszła gwałtownie we wściekłość tak ogromną, że musiał nastąpić wybuch.

Poczuł obecność Domnu w swoim umyśle. Przywitał go serdecznie. Posługując się starożytną wiedzą, stopił dwie połówki umysłu w jedną całość. Ujrzał wtedy, jak gdyby w cyklu obrazów, że ten przeklęty stwór był od dawna nieprzyjacielem Domnu. I że Domnu długo szukał naczynia takiego jak niewierzący Maurs, żeby przyciągnąć wroga do swego królestwa. Ów wróg zwał się Bafel.

Napierając z całej siły, Maurs–Domnu chłostał wokoło ogonem i do czarnej substancji dodał zielonkawą. Czując, że nacisk słabnie, strzelał coraz większą ilością zielonej trucizny.

Bafel odpłynął, próbując rozlać się na jak największej powierzchni.

Bafel! Usunę cię z mojego morza! — ryknął wewnętrznym głosem Maurs—Domnu. Zielony płyn, którego wypływało coraz więcej, dalej wsączał siew szlam, przenikając i osłabiając każdą czarną cząsteczkę, aż do chwili gdy wszystkie całkowicie się rozpuściły.

Wyczerpany Maurs–Domnu raz jeszcze położył swą owczą głowę na ramieniu Zvetty, próbując nacieszyć się jej bliskością. Wkrótce rozstaną się na zawsze.

Moja pani, możesz spokojnie wrócić do Twierdzy Domnu i wychować Quirinusa na dobrego władcę.

Przeznaczenie w końcu się wypełniło, Zvetta mogła czytać w myślach tej dziwnej bestii. Z jakiegoś powodu przejęła się jej udręką.

Czemu jesteś taki smutny, Domnu? — starała się przekazać mu w myśli to, co nie dawało jej spokoju. — Dlaczego aż tak troszczysz się o mnie?

Wpatrywała się w niebieskie oczy nie tylko bez lęku, ale z całą tą miłością, jaką darzyła kiedyś Maursa. Wielce tym zakłopotana, odwróciła się, żeby chwycić Quirinusa i wypłynąć na powierzchnię. Zatrzymał ją następny przekaz Domnu.

Czy naprawdę mnie nie poznajesz, moja pani? Zvetta zadygotała, odwracając się.

Maurs? Ty żyjesz, naprawdę żyjesz?

Tak, żyję. Lecz nigdy nie będę mógł stać się z powrotem tym, kim byłem kiedyś.

Przyciskając bransoletę do piersi, Zvetta zażądała:

O, Domnu, uczyń ze mną to samo, co Zły uczynił z mym panem — tak, żebym znów mogła polować u jego boku!

A mieszkańcy Krainy Dolin wciąż wspominają dzień, w którym dwa węże morskie odprowadziły lorda Quirinusa do brzegu.

POSŁOWIE

Kiedy Andre Norton poprosiła mnie na kongresie fantasy NECRONOMICON o napisanie opowiadania, którego akcja będzie się rozgrywać w Świecie Czarownic, poleciłam swemu „inkubatorowi" wysmażenie odpowiedniego pomysłu. Mimo to tajemnicą pozostanie, w jaki sposób „Węże morskie z Doliny Domnu" się wykluły. Wiem tylko to, że moje myśli pociągnęły mnie do tego ponurego królestwa Prastarych — Wielkiego Pustkowia.

Potem przywołało mnie inne nęcące miejsce, symbolizujące mądrość opartą na intuicji i walkę między życiem i śmiercią — ocean. Niedługo później zjawili się, raczej nie przywołujący obrazów morza i pustkowia, założyciel Rzymu (Romulus — Kwirynus) i jego brat bliźniak, Remus. Następnie w moim kotle zawrzało pod wpływem poruszającego faktu: barwa sierści kota Calico jest rezultatem posiadania wielu ojców. Aha! Jednego z braci zrodziła Ciemność, a drugiego Światło!

Później stało się dla mnie rzeczą oczywistą, że dolinie, którą wymyśliłam, nadam nazwę pochodzącą od imienia jakiegoś stworzenia, jako że tym, co przyciągało mnie zawsze do książek Andre Norton, były jej zachwycające bestie. Hm, a co, jeśli dzięki chorobliwej fascynacji przywódcy tej doliny przedmiotami z Wielkiego Pustkowia o mały włos nie zostaje spełniona starożytna przepowiednia? I, chociaż przodkowie Maursa hodowali owce, on sam musiał znajdować się blisko morza, w którym śpią zielone węże? A teraz jak nazwać ciebie, przybyszu z głębin? Co powiesz na Domnu, przecież imię tego staroirlandzkiego boga oznacza głębiny morskie.

Na koniec dodaj do tej układanki bezgraniczną miłość, którą bohaterka mojej ulubionej powieści ze Świata Czarownic — Kryształowego Gryfa — lady Joisan, darzy kopytnego lorda Kerovana, weź jeszcze niezwykłe imię mojej, istniejącej w rzeczywistości, nieuleczalnie chorej przyjaciółki — Zyvette, a otrzymasz mit: „Węże morskie z Doliny Domnu ".

GINGER SIMPSON CURRY

Geary Gravel

Stara Ropucha

Włócznia i tarcza: jedna życie zabiera, druga je chroni. Kto osądzi, która ma większą wartość w czasach wojny?

(fragment Opowieści Chłopca z Gór)


Wiele wieków temu ląd wypiętrzył się sam na znak protestu, dźwignął niczym zwierzę umęczone furią stwórcy, a góry narodziły się, rozłączyły i uniosły, by przebić niebo jarzące się blaskiem świtu.

Pośród rozpadlin zbyt głębokich, żeby wieki deszczu i wiatru je zatarły, ciągnął się wielki kanion, który rozłupał grzbiet stromego pasma, zostawiając dla tych, którzy przyjdą potem, osłoni etą dolinę, stopniowo opadającą na zachód łagodnym płaskowyżem, podobnie jak popołudniowe słońce.

Spójrz teraz na ten ukryty wąwóz. Zwróć uwagę, że najniższe z wzniesień rozszerza się, by stać się płytką niecką, objętą z trzech stron ścianami nachylonych do wewnątrz skał. Przyjrzyj się baczniej i zwróć uwagę na dziwne połączenie elementów starożytności z czymś zwyczajnie starym: kontury szarozielonych wież—niskich, okrągłych budowli ociężałych wiekiem — są niczym narośl na szarej glebie, podczas gdy pośród nich, wyrastając z ich podstaw jak kępy muchomorów w lesie, leży skromna wioska z pokrytymi strzechą chatami i przybudówkami.

Popatrz tam, gdzie dawno temu wielkie pęknięcie rozłupało wąską wschodnią ścianę doliny, dowód ostatecznego osadzenia umęczonego lądu. Stoi tu masywna kamienna brama, której wioska zawdzięcza zarówno starożytną nazwę, jak i niewiele kontaktu ze światem, rozciągającym się za skalnymi ścianami.

Zostaw wioskę i odwróć się od wielkiej, zwróconej na zachód bramy. Wspinaj się w kierunku wschodu słońca, gdzie nierówne wierzchołki przecinają o świcie niebo z każdej twojej strony. Przed tobą będzie się wznosić stroma góra, której pozbawiony drzew szczyt jest najwyższym miejscem w rozpadlinie. Ci, których nogi przyzwyczajone są do forsowania przeszkód, nie będą mieć problemu z pokonaniem gładko wznoszących się stopni, wykutych w odległych czasach w nagich skalnych zboczach góry. Tutaj zwinne stopy znajdą niknącą ścieżkę, która biegnie łagodniejszym stokiem z tyłu, i od tego momentu wspinaczka będzie już przebiegać bez większych trudności: ku górze szlakiem niewielkich łąk owych tarasów, aż na zewnątrz leżącej w rozpadlinie doliny, poprzez labirynt wierzchołków i przepaści, które w czasie mroźnych wichrów sprawiają wrażenie, jakby omiatała je sztormowa fala.

I na koniec, ledwo zauważalna na dalekim krańcu pomiędzy dwoma sterczącymi urwiskami, pół dnia spacerkiem w dół zbocza, stoi jeszcze jedna Brama —jakby nieudolne naśladownictwo wzniesionej przez człowieka bariery, chociaż daleko starsza. Szczerbaty krąg z grubsza ciosanych pochylonych kolumn wzniesiony jest z tego samego kamienia, co niskie wieże i gospodarskie chaty w niecce rozpadliny. W tym zamkniętym kręgu są może ze dwa stojące prosto słupy z czerwonej skały, na których położono trzeci kamień, by sformować poprzeczkę — pokryte patyną nadproże, na którym nic nie spoczywa, ponad wejściem wiodącym donikąd.

I

Nad szczytem wzgórza krążył bez wysiłku sokół; ciemne wachlarze jego skrzydeł były prawie nieruchome, gdy dawał się nieść prądowi powietrza.

Ander wpatrywał się w niego szeroko otwartymi oczami; jedna część jego umysłu szybowała wraz z wznoszącym się myśliwym, podczas gdy druga postrzegała podchodzącą pod górę siostrę. Bereth wciąż jeszcze pozostawała poza zasięgiem wzroku czy słuchu, więc chłopiec mógł skoncentrować się na krążącym nad nim ptaku, delektując się tymi kilkoma chwilami spokoju, które mu pozostały.

Czarne skrzydła, gładkie czarne ciało drapieżcy, mała plamka bieli na piersi, dokładnie tam, gdzie spodziewał sieją znaleźć... Sokół obniżył lot i po raz pierwszy ukazał przypięty do nogi pęk jasnych wstążek.

Ten ptak nie polował, tylko robił rozpoznanie — co znaczyło, że jego właściciel znajdował się w pobliżu. Ander z lekkim dreszczem podniecenia zamknął oczy i zaczął śledzić uważnie oznaki życia, które toczyło się wokół niego: małe skrzydlate owady tkały nad polnymi kwiatami późnego lata niewidoczne wzory; kilkanaście niespokojnych ptaków migotało w jego umyśle niczym punkciki światła prześwitujące przez koronę drzewa rosnącego w połowie szerokiego zbocza. Królik przykucnął ze swą samicą niedaleko strumienia, zmrożony strachem przed ciemną drobinką krążącą leniwie nad nimi.

Była też jeszcze, naturalnie, jego siostra, biegiem wspinająca się po ścieżce na wzgórze. Nie znalazł żadnych więcej śladów ludzkiego życia poza wioską leżącą daleko poniżej.

Otworzył oczy w samą porę, by zobaczyć sokoła kończącego pikowanie, tuż przed tym, jak silnymi uderzeniami skrzydeł skierował się na zachód. Leciał pewnie, jakby w odpowiedzi na wołanie, którego nikt inny nie mógł słyszeć.

Nadchodzą!

Piskliwy głos Bereth zadźwięczał nad szczytem wzgórza. Chwilę później rozległ się dźwięk pękających gałązek i głuchy odgłos, kiedy jego tyczkowata siostra rzuciła się w wybujałą trawę otaczającą kamienną tarczę. Leżała, sapiąc głośno przez jakąś minutę, ze wzrokiem błąkającym się po bezchmurnym niebie. Zbrązowiałe od słońca palce zacisnęła na kępach trawy, jakby dla ochrony przed upadkiem w bezdenną czeluść.

Słyszałeś, co mówiłam? — Podniosła do twarzy dłoń pełną żółtych płatków i powąchała je ostrożnie, potem zrobiła głęboki wdech, z oczami przymkniętymi w oczekiwaniu przyjemnych doznań. W następnej chwili zaczęła mocno kichać. Wyrzuciła więc kwiaty za kamienną tarczę i z grymasem udręki odwróciła się do brata.

Dlaczego mogę je wąchać wiosną, a nie mogę jesienią? — poskarżyła się, przerywając, żeby grzbietem smukłej dłoni potrzeć energicznie nos. — W każdym razie nasze czaty widziały ich, jak podchodzili Niższą Przełęczą. Przede wszystkim Straż Graniczna, kilku strażników —no i oczywiście Ona. Wuj mówił, że ze Skały Obserwacyjnej można było dostrzec szarość jej sukni.

Ander nie odpowiedział. Z przymkniętymi oczami i podciągniętymi pod spiczastą brodę nogami w niebieskich spodniach wydawał się mieć w sobie tyle samo życia, co szeroki płaski kamień, na którym siedział.

Bereth położyła z powrotem głowę na ziemi i zezowała na czyste, niemal jesienne niebo, jej długie włosy rozpostarły się na trawie niczym czarna aureola.

Zastanawiam się, jak Ona wygląda. Jest starsza czy młodsza od Raven? Pospolita czy piękna? Myślę też o tym, że Raven pewnie już się przygotowała do wyjazdu. Jak sądzisz, zostaną na noc, czy odjadą z nią od razu do Es? Raczej chyba do Rosmgarth. Przynajmniej strażnicy. — Jej brat poruszył się wreszcie, wyciągając spomiędzy zębów oklapłe źdźbło trawy i przypatrując mu się krytycznie. — Albo zostaną. Trudno, żeby dla jednej kobiety odbywali długą podróż do Es, kiedy potrzebni są tutaj do ochrony Granicy. Zbył temat wzruszeniem ramion.

Co cię to obchodzi, kiedy przyjadą albo jak ona wygląda? Mnie —w ogóle. Jedna odchodzi, druga przychodzi. Co za różnica — i tak wszystkie noszą się na szaro.

Strząsnął źdźbło na zagon żółtych nieśmiertelników, otaczający nierówny szczyt wzgórza wznoszącego się nad wioską.

Co za różnica? — powtórzyła Bereth z niedowierzaniem. — Zabrzmiało to tak, jakby zmieniały się co tydzień, a przecież Raven była w Górskiej Bramie od zawsze.

Dwóch lat zabrakło jej do trzydziestu — sprostował łagodnie Ander, pochylając się, by wybrać następny pęd słodkiej trawy do międlenia w zębach.

W każdym razie przybyła tu na długo przed naszym urodzeniem —dokończyła niezrażona Bereth. — A wszystkie przed nią zostawały przez całe życie, pytałam o to wuja. Więc czemu Raven nagle została odwołana? Jak myślisz, czy zrobiła coś nie tak? Czy to przez wojnę z południem? A może sama poprosiła o przeniesienie? Nie jesteś nawet ciekaw?

Nie. Ale robię się głodny. — Wyciągnął się na ciepłym płaskim kamieniu, a jego palce głaskały leniwie linie starożytnych płaskorzeźb, wciąż jeszcze słabo widocznych na powierzchni. — Jako dobra siostra mogłabyś pobiec do wioski i przynieść mi misę gulaszu albo coś słodkiego. Jestem zbyt zmęczony, żeby iść na jabłka, a rano zostawiłem broń na półce, więc świeże niedźwiedzie mięso nie wchodzi w rachubę.

Z okrzykiem rozdrażnienia Bereth podniosła się i podeszła do kamiennej tarczy. Chwyciwszy Andera za nadgarstki, ciągnęła go, dopóki nie zerwał się na równe nogi. Potem, gdy schodziła ścieżką z drugiej strony wzgórza, paplała w zamyśleniu, zatrzymawszy się tylko raz, tuż nad miejscem, gdzie rozwidlał się lodowaty strumyk; zerwała z jednego z drzewek po jabłku dla każdego. Ander podążył za nią apatycznie, jego buty wznosiły na drodze małe chmury kurzu. Okrążyli podstawę wzgórza i ruszyli w dół po zapadniętych, omszałych schodkach do wioski.


Rynek w Górskiej Bramie był w gruncie rzeczy kamiennym dziedzińcem ograniczonym w pięciu jednakowo od siebie odległych punktach niskimi okrągłymi wieżami z szarozielonego kamienia. Szósta wieża, wyższa od innych, stała samotna pośrodku pięciobocznego placu, a jej trzy piętra połączone były stromymi spiralami schodów, które przylegały niczym winorośl do gładkich murów na zewnątrz.

Gdy Ander i Bereth przybyli na plac, podstawę Wieży Mądrości zasłaniało hałaśliwe skupisko ludzi i zwierząt. Zaprawieni w podróży mężczyźni w bojowym rynsztunku przechadzali się pośród małych wytrzymałych koni, używanych przez Pograniczników, którzy ładowali i rozładowywali paczki różnej wielkości. Inni wojownicy pilnowali znużonych wierzchowców i odpierali gromady wiejskich dzieci, które przyzwyczajone do towarzystwa łagodnych, dużych kóz, nie obawiały się czołgać między mocnymi nogami lub ostrymi kopytami, by lepiej zbadać te nie znane im czworonogi.

Krąg widzów, który zdawał się skupiać całą populację Górskiej Bramy, zacieśnił się u stóp wieży wokół czegoś, co najwyraźniej było przyczyną zamieszania. Bereth zauważyła na skraju zbiegowiska wysoką sylwetkę ich wuja i natychmiast podbiegła, by się do niego przyłączyć, a jej mała dłoń wśliznęła się w zgięcie jego łokcia. Ander ruszył wolniej, by zająć miejsce po drugiej stronie Bereth. Wuj skwitował jego przybycie lakonicznym skinieniem głowy; przyglądał się z dezaprobatą swymi ciemnymi oczami zamieszaniu spowodowanemu przez konie i ludzi.

Podążając za wzrokiem wuja, Ander zrozumiał, czemu powitanie starszego mężczyzny było niemal chłodne.

Patrz, Berry — wyszeptał, trącając siostrę łokciem — tam, Sokolnicy!

Wymienili porozumiewawcze spojrzenia, przyglądając się trzem mężczyznom, którzy trzymali się z dala od innych strażników, zadzierając brody pod skrywającymi ich twarze hełmami w kształcie ptaków. Trzy sokoły, podobne do tego, którego Ander obserwował ze wzgórza, przytroczone były do siodeł trzech najbliższych koni, ale nie miał pewności, czy tamten znajduje się wśród nich.

Odwracając się, zobaczył wuja przyglądającego się Sokolnikom i poczuł, jak drży w cieple popołudniowego słońca. Od dawna Ander próbował pogodzić się z tym, że okazywana czasami oziębłość wuja w stosunku do niego wynikała nie tyle z jego złego zachowania, ile raczej z podobieństwa do matki, Sokolniczki, którą jego ojciec pojął za żonę wbrew zwyczajom obu ras. Bereth mniej cierpiała z tego powodu, gdyż miała wygląd prawdziwego dziecka Starej Rasy: jasna karnacja, czarne włosy, ciemne oczy koloru burzy. Ogorzała twarz Andera otoczona była jasnobrązowymi kędziorkami, a w głębi jego brązowych oczu błyskały plamki złota i bursztynu.

Obserwował mężczyzn w sokolich hełmach, jak ścierali ślady kurzu ze swych małych kwadratowych tarcz, sprawdzali umocowanie siodeł na koniach i mruczeli cicho do zachowujących niewzruszony spokój ptaków. Niecałe dwa lata temu oddział Sokolników, jedyny, jaki Ander kiedykolwiek widział, mijał po drodze ich wioskę, żeby dołączyć do kontyngentu Pograniczników już walczących na południu. Było to krótko po tym, jak on i Bereth przeprowadzili się do wuja i Ander stał blisko bramy, gdy wojownicy o srogich twarzach zapuszczali się w dwuszeregu do wąwozu. Miał nadzieję, że któryś z nich pozna, iż jego krew w połowie jest taka sama, jak ta, która płynie w ich żyłach. Wciąż oszołomiony stratą rodziców, popuścił wodze fantazji i wyobraził sobie, jak wysoki przywódca obraca się w siodle, żeby spojrzeć na niego dociekliwie przez otwory w hełmie, i mówi: „Chodź, młody krewniaku. Twoje miejsce jest obok nas". Ale mężczyźni patrzyli prosto przed siebie, gdy tak jechali wolno przez wioskę i w górę szlaku na łąki, z niespokojnymi ptakami w kapturach przytroczonymi do siodeł, i Ander pozostał sam ze swoimi marzeniami w kurzu wzniesionym kopytami ich koni.

Nigdzie jej nie widzę. — Szarpnięcie za rękaw przywołało go do rzeczywistości. — Jak myślisz, czy oni mogli się pomylić?

Wykluczone. To była szara suknia. — Niski głos wuja rozległ się, lim Ander zdołał odpowiedzieć. — Ona jest tutaj. Podniósł rękę w kierunku najwyższego piętra wieży.

Zaprowadzili ją od razu do sypialni Raven, kiedy tylko zsiadła L konia, wciąż przyobleczoną w strój chroniący przed kurzem przełęczy.

Potrząsnął głową ze wzrokiem utkwionym w wąskim oknie wysoko ponad placem.

Myślę, że te dwie mają sobie wiele do powiedzenia i nie jest to przeznaczone dla naszych uszu.

II

Zamglony snop światła wtargnął wraz z małą postacią do komnaty. Kiedy wysoka kobieta zamknęła za swym gościem drzwi, pokój la nowo pogrążył się w półmroku rozpraszanym jedynie przez bladą poświatę z pojedynczego hakowatego okna, wybitego nisko w odległej ścianie.

Wielkie, spowite w mrokach stoły wypełniały większość pokoju. Piętrzyły się na nich w nieładzie różnego rodzaju przedmioty i naczynia: zdobione skrzynie i przepastne urny; półki z zakorkowanymi słoiczkami; wąskie metalowe tuby przeznaczone dla ochrony pergaminowych zapisków, i mnóstwo innych. Nagie kamienne ściany pokrywały szerokie draperie, których zawiłe wzory zamazane były wiekiem i kurzem, a wytarty dywan w splecione spirale wyściełał ledwie widoczną podłogę.

Kobiety objęły się; po kilku chwilach nowo przybyła zrobiła krok do tyłu, by przyjrzeć się swej gospodyni, zadzierając przy tym głowę w kapturze.

Taka jesteś wysoka — powiedziała. — Nigdy bym cię nie poznała. No tak, właściwie oczekiwałam, że w tych drzwiach przywita mnie tamta dziewczynka o poważnej twarzy, zapamiętana przeze mnie z Przybytku Mądrości —jakby na przekór biegowi lat.

Młodsza kobieta uśmiechnęła się.

A ty wyglądasz tak samo, stara nauczycielko, chociaż, prawdę mówiąc, zdawało mi się, że jesteś wyższa, kiedy skradałaś się za mną, by mnie przyłapać drzemiącą nad lekcjami. Witam cię, siostro. —Jej ochrypły głos stracił łagodność. — Jeśli mam być szczera, nie spodziewałam się, że dożyję dnia, który przywiedzie cię do Górskiej Bramy.

No tak. — Stara kobieta doprowadziła do porządku szary rękaw wystający spod jej barwnego podróżnego płaszcza. — Jeszcze kilka tygodni temu w ogóle nie myślałam o podróży — tak jak nie myślałam o opuszczeniu Lormtu z jakiegokolwiek powodu w ciągu tych niewielu lat, jakie mi jeszcze pozostały. Byłam tam dobrze zadomowiona. — Potrząsnęła głową. — I nawet poznawszy prawdę, miałam wątpliwości, czy mój przyjazd tutaj jest konieczny, aż do chwili, gdy wielka brama zatrzasnęła się za nami. Z pewnością wyczyściłam innym drogę, pochłonąwszy połowę kurzu pomiędzy Es i tą wioską. I jeszcze ta koścista bestia, do której mnie przywiązali — aj!

Przeciągnęła się z grymasem na twarzy, po czym położyła pulchne ręce na rozłożystych biodrach.

Tutaj, proszę. Usiądź ze mną. — Wysoka kobieta poprowadziła ją do niskiej ławy z misternie rzeźbionego czarnego marmuru, inkrustowanego drogimi kamieniami, mrugającymi w mroku niczym oczy bestii. Nowo przybyła z wdzięcznością zajęła miejsce, ale za chwilę podniosła się jęcząc i przemierzyła pokój, żeby poszperać w pękatych paczkach, które wojownicy ustawili tuż przy drzwiach.

Przywiozłam trochę herbaty od Strażniczki. Dała mija sama przed odjazdem, całkiem spory zapas. — Jej oczy zalśniły radością. Miły gest przyjaźni, pomyślałam... Czy jest gdzieś tutaj czajnik, żeby zawiesić go nad paleniskiem? O, już mam. Nie, siedź dalej, sama nastawię wodę.

Kiedy dołączyła do kobiety na ławie, omiotła komnatę taksującym spojrzeniem.

Widzę, że twoje mieszkanie to prawdziwy skarbiec.

Wszystko to pozostawiły siostry, które były tu przede mną. Nagromadziło się to przez wieki. Zaczęłam robić porządki kilka lat temu. Teraz... — Dokończyła myśl wzruszeniem ramion.

Wszyscy życzylibyśmy sobie, żeby był inny sposób — rzuciła w ciszę stara kobieta. — Ja, być może, bardziej niż ktokolwiek.

Wiem, wiem. — Młodsza kobieta wciągnęła powietrze i wyprostowała się. — Więc plan został wreszcie zatwierdzony?

Tak, jeśli nic się nie zmieniło przez ten tydzień, kiedy podróżowaliśmy. Sądzę, że masz świeższe wiadomości niż ja.

Tak, sprzed dwóch dni. Przesłane przez Radę.

Aaa... — Mała kobieta oparła się plecami o duży drewniany kufer z figurką kaczora pokrytą łuszczącą się i wyblakłą farbą. — Więc co masz mi do powiedzenia?

Niewiele. —Jej gospodyni podniosła się nagle z ławy i przepchnęła przez zagracone wnętrze do niskiego okna. Tam stanęła z rękami skrzyżowanymi na piersiach, ściskając bladymi dłońmi ramiona. —Powiedzieli mi tylko, że jesteś w drodze i że wkrótce rozpocznie się powszechny odwrót.

Więc zapędy Pagara nie zostały zdławione... — Starsza kobieta westchnęła z rezygnacją. — Kiedy wyjeżdżałam, niektórzy mieli jeszcze nadzieję.

Wręcz przeciwnie. — Ochrypły głos stał się zawzięty. — Jego najazdy ostatnimi dniami przybrały na sile. Góry na zachodzie i południu roją się od jego ludzi.

Przypuszczam, że nie obyło się bez strat również po drugiej stronie.

O, tak, nasi Pogranicznicy drogo sprzedają swe życie, osłabiając siły Południa. Ale ci nowi ludzie mnożą się jak muchy na bagnach i my... — Zamilkła przez dłuższą chwilę, oczyszczając gardło chrząkaniem. — Nasze siły rosną, jak zawsze, tyle że wolno. Och, to jest tylko niewielka wojenka, kiedy jąporównać do wielkich kampanii minionego czasu — ale wysysa naszą krew kropla po kropli. Estcarp został przyparty do muru, a plan wreszcie zaaprobowano. — Potrząsnęła głową, a potem płomiennie wyszeptała:

Powiedz mi, stara nauczycielko, czy dokonaliśmy właściwego wyboru? Czy nie ma innej drogi?

Myślę, że herbata jest prawie gotowa. A to, jak wiesz, stanowi kres moich uzdolnień do przepowiadania przyszłości. — Stara kobieta stanęła przy młodszej. — Proszę. Ostrożnie, gorąca.

Dziękuję. — Młodsza wzięła filiżankę w długie palce i postawiła na parapecie. Stały razem i poprzez wonną parę spoglądały na wioskę poniżej i otaczające ją szczyty.

Cóż za niezwykłe miejsce — odezwała się po pewnym czasie mała kobieta. Popatrzyła przelotnie na wschód. — Samiuteńki skraj świata, a oni żyją tu, jakby to było jakieś miasteczko w Estcarpie... Co im powiedziałaś?

Wszystko, co mi pozwolono mówić: garstkę słów. Że zostałam wezwana do Es przez Radę Czarownic i nie wiem, kiedy będę mogła wrócić, a w zamian przysłany zostanie ktoś inny.

Jaka reakcja?

Zakłopotanie. Górska Brama nie jest miejscem, gdzie zmiany zachodzą każdego dnia czy nawet roku. Myślę iż niektórzy żałują, że odjeżdżam, choć może sobie pochlebiam? — Jej usta rozciągnęły się w niewesołym uśmiechu. — Ale tak długo, jak pakt jest podtrzymywany, mają swoją Czarownicę...

Skierowała uwagę na tłum na dole, wskazując przygarbionego mężczyznę z obwisłymi wąsami na podłużnej twarzy.

To Rof, przywódca wioski. Wkrótce go poznasz. Obok niego Hully, który przechowuje mapy, a tam Tosker — ten z brzuchem. Opiekuje się zapasami żywności i będzie chciał poznać twoje preferencje kulinarne, choć wybór nie jest duży... A ten wysoki mężczyzna z przodu ma na imię Duroth. Pod swoją pieczą ma bramę i czaty oraz dzieci swego brata — dziewczynkę i chłopca stojących obok.

Wychyliła się nieco przez okno i pozdrowiła Bereth i Andera ściągnięciem ust w ryjek.

To w ogóle dziwna historia, mająca początek pewnego dnia dwanaście lat temu, kiedy to przy bramie znaleziono zdziczałą kobietę. Była prawie zagłodzona, ubrana w poszarpane skóry, zamiast mówić po ludzku — mamrotała coś bez sensu. Donnar, młodszy brat Durotha, przyprowadził ją do mnie i razem udało nam się przywrócić ją do zmysłów. Jej opowieść nigdy nie stała się do końca zrozumiała — włóczyła się przez kilka miesięcy i jej umysł stracił kontakt z rzeczywistością— ale zdołaliśmy co nieco złożyć w całość. Pochodziła z wioski Sokolników położonej daleko na zachodzie, w jednej z tych małych zagród, gdzie trzymają swe kobiety i dzieci. — Jej oczy przeszyły z pogardą trzech mężczyzn w sokolich hełmach, widocznych na jednym z krańców zaludnionego placu. — Była ekscentryczną istotą. Trudno się temu dziwić, biorąc pod uwagę jej pochodzenie fakt, że odważyła się stamtąd odejść. Miała swoisty wdzięk i urodę. Donnar uwielbiał ją od początku. Kiedy poszedł do Rofa, aby uzyskać zgodę na małżeństwo, cała wioska zamarła. Jego brat nigdy mu ;go nie wybaczył, nie widząc w tym związku nic poza hańbą. Jeśli mnie chodzi, zawsze uważałam ją za istotę nieszkodliwą, nieprzywykłą do życia w wiosce — a zwłaszcza do obecności mężczyzn — ale pracowitą i pragnącą się nauczyć naszego stylu życia. Urodziła Donnarowi najpierw chłopca, a później dziewczynkę, i po pewnym czasie wydawało się, że bez reszty wrośli w tutejsze środowisko. Wtedy wyszła z domu pewnej nocy dwie zimy temu i zniknęła bez słowa. Donnar poszedł jej szukać i na najwyższej hali dopadł go śnieżny :ot. Po kobiecie nie było śladu.

Hm... Rzeczywiście dziwne — zgodziła się stara kobieta. Wyciągnęła krótką szyję, by spojrzeć na dzieci. — Wydają się całkiem normalne.

Po chłopcu widać trochę, że jest mieszanej krwi. Ale zgadza się, o bystre dzieci, czasem nawet zbyt bystre. Pozwalałam im pomagać przy porządkowaniu moich rzeczy, bo wydawało mi się, że sprawia m to przyjemność. Ander czyta po roku nauki tak dobrze jak ja chociaż woli spędzać czas marząc. Jeśli chodzi o dziewczynę, to jest ciekawska jak sroka i myślę, że za rok lub dwa objawi się jej Talent. Czuję poruszenie, kiedy są obok. Miałam zamiar ją wypróbować... Teraz myślę, że dobrze się stało, iż nigdy nie znalazłam na to czasu. To znaczy — dobrze dla niej.

Opuściła blade dłonie, by objąć glinianą filiżankę stojącą na szerokim parapecie.

Dwa miesiące po otrzymaniu Klejnotu zostałam przysłana na ten —jak to nazwałaś — samiuteńki skraj świata, będąc jeszcze niemal dzieckiem. Myślałam, że uschnę z samotności. Ale minęły lata nagle zdałam sobie sprawę z tego, że spędziłam tu, pośród tych dobrych ludzi, większą część życia. Bo to są dobrzy ludzie, nauczycielko, moja jedyna krewniaczko. Z całego serca pragnęłam noc odrzucić ciężar tego wezwania i wyjść na dziedziniec jako wolna kobieta, by dożyć swych dni pilnując kóz i tkając stroje dla ej gromadki.

Ochrypły głos zamilkł.

Po jakimś czasie druga kobieta łagodnie spytała:

Naprawdę właśnie tego pragniesz, dziecko? Całym sercem?

Cóż... — odparła młoda Czarownica, a jej blade palce uniosły się odruchowo, by ściągnąć wiszący na szyi zmętniały kryształ. Podniosła głowę ze zmęczonym uśmiechem. — Chyba jednak nie, siostro. Oczywiście, że nie.


Mimo zewnętrznych pozorów obojętności, Ander czuł palącą ciekawość, gdy tak czekał z resztą wioski przed Wieżą Mądrości. Goście w Górskiej Bramie pojawiali się rzadko, choć ostatnio i tak częściej niż kiedyś ze względu na walki, które nadciągały coraz bliżej z zachodu. Jednego miesiąca można było zobaczyć grupę strażników ze Straży Granicznej, chcących nadrobić braki w zaopatrzeniu czy wytchnąć po bitwie; następnego — wystraszonych uciekinierów z południa przeprawiających się przez góry.

Ale nikt nie pozostał dłużej niż kilka dni — z niewieloma wyjątkami — a Raven od wielu lat była z pewnością jedyną Czarownicą z Estcarpu, która przybyła do Górskiej Bramy. Ander rósł, myśląc o niej jako o kimś wyjątkowym: Ich Czarownicy. Teraz zaczął się zastanawiać, czy czasami wszystkie Czarownice nie są takie jak ona.

Będzie potrzebowała imienia, prawda? — Bereth spojrzała zezem na wąskie okno wieży. — Musimy ją jakoś nazwać.

Ander kiwnął wolno głową. Wieśniacy nazwali swoją Czarownicę Raven (Kruk) i przez lata to określenie było przypisane tej kobiecie, jak zmętniały Klejnot, który nosiła na srebrnym łańcuszku na szczupłej szyi i czasami wyciągała, by pomógł jej w odczynieniu czarów. Ale to nie było jej prawdziwe imię. Dla Czarownicy jej prawdziwe imię było niczym najcenniejszy skarb — cenniejszy nawet od Klejnotu, który był zarówno skupiskiem Mocy, jak i oznaką sprawowanej funkcji — i prawie nigdy go nie ujawniała, w obawie, że zostanie wykorzystane jako potężna broń przeciwko niej samej.

Spójrz — idą! — Bereth pokazała palcem na trzecie piętro wieży. Tam, pod matowobłękitnym nadprożem, otworzyły się owalne drzwi.

Widzę Raven i...

Głos Bereth zamarł, a Ander poczuł, jak jego własna szczęka opada, kiedy dwie postacie zaczęły powoli schodzić po spiralnych schodach.

Pierwsza szła wysoka, ubrana na szaro kobieta, którą postrzegali jako synonim obecności Mocy w ich wiosce; szła z niewzruszonym wyrazem twarzy, okolonej czarnymi włosami, surowo zaczesanymi do tyłu. A u jej boku...

Osoba opierająca się na szczupłej race Raven była przysadzista, tłusta i powolna, z okrągłą twarzą, w której małe jasne oczka migotały w popołudniowym słońcu. Na zmiętoszoną szarą suknię narzucony miała krzykliwy płaszcz podróżny, na którym wyszyto jaskrawymi kolorami baśniowe stwory. Jej włosy, widoczne pod perłowoszarym kopcem kaptura, były znaczone smugami siwizny —bardziej białe niż czarne. Ich zabłąkane kępki rosły to tu, to tam wokół jej tłustej twarzy, podczas gdy Klejnot — owalny matowy kryształ — wisiał, wystając niestosownie z kaptura, nad jej pokiereszowanym czołem.

Ależ musi być stara! — Szept Bereth zabrzmiał głośno w ciszy, która wypełniła plac. — Nie wygląda wcale jak kruk, prawda? Raczej jak mała sowa.

Ktoś zaśmiał się w tłumie za nimi, a Ander potrząsnął głową.

Nie, nie sowa. — Próbował przypomnieć sobie obrazek, który widział gdzieś na rąbku zwoju opowiadań, którego Raven używała, by nauczyć go czytać. To była starożytna opowieść... — Stara ropucha! — powiedział nagle, a tamten obraz pojawił się wyraźnie w jego pamięci. — Z tym klejnotem wiszącym na czole wygląda zupełnie jak stara ropucha z Opowieści Chłopca z Gór.

Pożałował tych słów, gdy tylko je wypowiedział, gdyż z tyłu rozległ się stłumiony śmiech i usłyszał, jak jego uwagę, przekazywaną szeptem, powtarza coraz szerszy krąg gapiów. W końcu Czarownice dotarły do podstawy schodów i ruszyły na plac. Raven stała obok swojej następczyni, gdy Rof przedstawiał starszych wioski. Duroth, gdy przyszła jego kolej, przyjrzał się starej kobiecie z nie skrywanym sceptycyzmem.

Potem Raven stanęła naprzeciwko tłumu.

Zostałam wezwana do Es — powiedziała, a jej głos wydawał się jeszcze bardziej ochrypły niż zwykle. — Nie umiem podać terminu swego powrotu. Ale nawet w tych niepewnych czasach Estcarp nie zapomina o starożytnym pakcie, łączącym go z dobrymi ludźmi z tej wioski, odkąd wznoszą się góry: Górska Brama ma chronić to, co znajduje się na najwyższej hali, zaś Czarownica — ochraniać Górską Bramę.

Stała tam dłuższą chwilę po tym, jak jej słowa przebrzmiały, obrzucając ich spojrzeniem swych ciemnych oczu, a potem odwróciła się nagle na pięcie i podeszła do miejsca, gdzie zgromadzili się wojownicy z wierzchowcami. Strażnik podsadził ją na siodło, po czym zrównali się z końmi i ludźmi, powoli ruszając w kierunku zachodniej bramy.

I tak właśnie, obejrzawszy się tylko raz, Raven opuściła wioskę, zostawiając za sobą krąg gapiów i starą kobietę, która stała samotnie pośrodku placu, mrużąc oczy na słońcu.

III

Nad stołem, w metalowych koszach przytwierdzonych do krokwi poczerniałych od wieku i dymu drzewnego, umieszczono trzy okrągłe lampy. Niestety dwie z nich nie świeciły od lat, a jedna, która wciąż funkcjonowała, dawała tak nikły blask, że nieodzowna była pomoc świec.

Ander przykucnął w mroku poza falującymi językami światła. Kiedy ludzie Rofa przyszli do Durotha, skradał się za nimi jak cień; teraz usiadł przy ścianie pomiędzy stertami drewna na rozpałkę, z głową złożoną na rękach, udając sen.

Pięciu mężczyzn, nie licząc jego wuja, siedziało wokół porysowanego nożem stołu. Dwóch kapitanów Straży Granicznej przyglądało się, jak Hully rozkłada wypłowiałą mapę południowych gór, używając kufli do obciążenia zwijającego się rulonu.

Coś się święci w Es — powiedział jeden z Pograniczników. — Członkinie Rady Czarownic wyglądają jeszcze srożej niż zazwyczaj, o ile to w ogóle możliwe. Ale o co chodzi, nikt nie wie ani nie jest skłonny się dowiadywać, odkąd nasz lord Simon odszedł wiele lat temu...

A dlaczego zabrali waszą Czarownicę, a przysłali tę na jej miejsce? — Jego towarzysz wzruszył ramionami.

Raven mówiła mi, że stara była przed laty jej nauczycielką — włączył się Rof. — Powiedziała, że jest ona członkinią Rady. Myślę, że oznacza to, iż umie posługiwać się Mocą, kiedy trzeba.

Wuj Andera prychnął ze swojej strony stołu.

Umie posługiwać się nożem przy jedzeniu. Chyba to miałeś na myśli. Sądząc po jej tuszy, w miesiąc obje nas z zimowych zapasów. Toskerze, lepiej postaw od zaraz straż przed spiżarnią.

Nie, Duroth, nie powinieneś... — resztę protestu Rofa zagłuszył śmiech mężczyzn.

Kiedy tak sobie żartowali, Ander poczuł, że w pokoju jest jeszcze ktoś poza nimi. Zerkając zza swych skrzyżowanych rąk, zobaczył Czarownicę stojącą w drugim końcu długiej izby. Zdawała się patrzeć w jego stronę, chociaż wiedział, że mrok uczynił go prawie niewidocznym. Kiedy się poruszyła, igraszka płomienia świecy spowodowała, że odniósł wrażenie, jakby jej szeroka twarz wykrzywiła się w przebiegłym grymasie.

Dobry wieczór, panowie. Chyba nadeszłam we właściwym momencie, bo słyszę, że mówicie o jedzeniu, a właśnie skończyłam przepyszny posiłek. Dziękuję, że okazujecie gościnność takiemu nieproszonemu gościowi jak ja.

Ze schowanym Klejnotem i niesfornymi włosami bez szarej, zwyczajowej siateczki, stara Czarownica wyglądała bardziej na udręczoną babcię niż Adeptkę Mocy, ale gdy się pojawiła, mężczyźni zamilkli w poczuciu winy, wstając jak jeden mąż, kiedy podeszła do stołu.

Ander wyciągnął szyję, widząc jaz bliska po raz pierwszy od czasu jej przybycia. Z całą pewnością nie miała zbyt wiele wspólnego z gładkolicą Raven, o ciemnych władczych oczach i wąskiej twarzy. Wpatrywał się w okrągłe pomarszczone oblicze osadzone niemal bezpośrednio na barkach, na spłaszczony nos i policzki jak uschnięte jabłko.

Wybacz, że niepokoimy cię tak późno, pani — Rof zamarkował niewyraźnie pozdrowienie, oddając swoje honorowe miejsce u szczytu stołu. — Obecni tutaj kapitanowie — wskazał na Pograniczników o srogich twarzach — otrzymali rozkaz zrobienia jutro wypadu za góry, a Raven, to znaczy twoja poprzedniczka, często pomagała nam przy planowaniu potyczek. Pomyśleliśmy, że może zechcesz zrobić to samo.

Czarownica skinęła głową, grzecznie pozdrawiając mężczyzn, i odrzuciła zabłąkany szary kosmyk z pomarszczonego czoła.

Mam małe doświadczenie w bitewnej strategii, panowie, choć swego czasu spędziłam parę godzin na analizowaniu zapisków z dawnych kampanii, które można było znaleźć w Lormt. Dlatego nie mogę służyć pomocą, ale jeśli nie przeszkadza wam moja obecność przy stole, chętnie skorzystałabym z możliwości pogłębienia swej wiedzy, przysłuchując się waszej naradzie.

Czy to znaczy, że nie masz żadnych uzdolnień strategicznych? — Twarz Durotha wyrażała zdumienie. — W zmierzchu Starej Rasy, gdy każdy mężczyzna i kobieta...

Strażniku Bramy. — Głos starej Czarownicy był łagodny, ale zdawał się skrywać wewnątrz rdzeń z żelaza. — Nie jestem tą samą Czarownicą, która była tu jeszcze poprzedniego tygodnia. Lepiej, żebyś o tym pamiętał.

Ander siedział pomiędzy szczapami, mrugając oczami, zdziwiony tą zmianą. Nie słyszał jeszcze o Czarownicy, która przyznałaby się do tego, że istnieją sprawy, o których nie ma pojęcia. Ta mała babcia dowiodła, że jest zupełnie niepodobna do swej poprzedniczki — tak wyglądem, jak i sposobem postępowania. Jedynymi tematami nie poruszanymi przez Raven były te, o których mówiła, że są tajne albo tak nieważne, że nie warto się nimi zajmować. Patrząc na twarze mężczyzn, siedzących wokół stołu, Ander zobaczył w nich zdumienie równe jego własnemu.


No i co? Widziałeś Starą Ropuchę? — Kiedy Ander wspiął się po drabinie i ruszył w stronę swego siennika, Berry usiadła na łóżku po drugiej stronie ich sypialni na strychu.

Tak, ale nic się nie wydarzyło. Zasnąłem i zacząłem chrapać. Wuj obudził mnie i kazał wyjść. Ona bardzo różni się od Raven. Nie ma pojęcia o wojnie. I przestań ją tak nazywać!

Ale wszyscy to robią. Nie mają na myśli nic złego. To imię tak bardzo do niej pasuje. — Berry ziewnęła. — Wydaje mi się, że nigdy nie wpuści nas do wieży. Szkoda. Tam jest tak dużo ciekawych rzeczy.


Ale następny ranek przyniósł niespodziewaną wiadomość od wuja.

Dzisiaj, jak tylko uporacie się z obowiązkami domowymi, macie iść do Wieży Mądrości, obydwoje. Nowa Czarownica chce was widzieć.

Gdy tylko wuj z niewzruszonym wyrazem twarzy wrócił do swojej owsianki, dzieci wymieniły spojrzenia.

Znaleźli Czarownicę na trzecim piętrze. Siedziała na ławie w głównym magazynie ze szmatą w jednej i kilkoma cienkimi pergaminowymi zwojami w drugiej ręce.

Potrzebuję kogoś do pomocy przy sortowaniu zgromadzonych tu rzeczy — powiedziała bez żadnych wstępów, gdy podeszli do ławy. Jaskrawoniebieski szal osłaniał jej włosy, a żółty fartuch przykrywał większą część szarej sukni. — Chcę znieść niektóre z nich na parter, gdzie mam swoją kwaterę. Moje nogi nigdy sobie nie poradzą z codziennym wchodzeniem i schodzeniem po tych schodach, więc zdecydowałam, że poproszę was o pomoc. W zamian nie dostaniecie nic oprócz możliwości pogrzebania w tej stercie rupieci. — Podniosła głowę, przypatrując się zwężonymi oczami Anderowi. — Tak samo jak silnych rak i nóg, potrzebuję również oczu, które są świadome tego, co widzą. Moja była uczennica powiedziała mi, że umiesz czytać — czy to prawda, chłopcze?

Tak. Bereth również trochę potrafi.

Stara Czarownica skinęła głową.

Silne dłonie, bystre oczy, i usta, które raczej są zamknięte niż otwarte. Pociąga was taka praca?

Tak, o tak! — Bereth podniosła głowę znad skrzyni z zielonymi okuciami, w której otwarcie zaczęła szperać. — Z przyjemnością ci pomożemy!

Czując na sobie przenikliwe spojrzenie Czarownicy, Ander wzruszył ramionami. — Niech będzie — powiedział. — Jeśli Berry też chce...


To było coś zupełnie innego niż pomaganie Raven.

O ile tamta Czarownica była milcząca i pochłonięta sobą, o tyle Stara Ropucha rozmawiała z nimi, kiedy układali wspólnie okruchy przeszłości, i chętnie wysłuchiwała ich opinii dotyczących tego czy innego przedmiotu. Miała niesłychaną cierpliwość i zaskakiwała dzieci, próbując odpowiadać niemal na każde pytanie aż do momentu, gdy wyjaśniła wszystkie nurtujące ich problemy. Wtedy cała trójka pracowała w przyjaznym milczeniu, dopóki nie pojawił się nowy temat do dyskusji.

Opowiadała im o świecie za Zachodnią Bramą, o Estcarpie i zmierzchu Starej Rasy, wciąż liżącej rany po rujnującej wojnie ze stworami zza morza, a teraz otoczonej na dodatek przez wrogów z północy i południa.

To niesprawiedliwe — powiedział Ander, ostrożnie rozkładając kawałki zbutwiałego sukna znalezionego w ukrytej szufladce pudła w kształcie żółwia. — Dlaczego nie urodziliśmy się w dawnych czasach, kiedy ludzie mogli zostawać bohaterami i wciąż jeszcze można było dokonywać wielkich czynów?

Bohaterowie są potrzebni zawsze — odparła Stara Ropucha, sięgając po jeden z prostokątów farbowanego sukna. Małe perełki zalśniły w świetle. — To chyba suknia ślubna niegdysiejszej księżniczki... widzicie te znaki tutaj? — Zaczęła układać kawałki tkaniny na kształt długiej sukni.

Wiecie, co myślę? — Berry mówiła z drugiej strony pokoju, gdzie siedziała przez ostatnie pół godziny, zgarbiona nad wyczyszczonym kawałkiem podłogi, który nazywała swoim stołem roboczym. Z jednego z pudełek przyniesionych z drugiego piętra wystawało dziwne urządzenie, składające się z gładkich płytek i kryształowych soczewek, i dziewczynka oglądała przez nie część swej kolekcji zasuszonych kwiatów, zbieranych przez kilka sezonów i pieczołowicie przechowywanych w kufrze w domu wuja. — Myślę, że musimy być piękni i silni jak nieśmiertelniki, nawet kiedy zima już się zbliża. — Wstrząsnęła nią seria szybkich kichnięć i Berry odsunęła się pospiesznie od powiększającego urządzenia. — Wiecie, co jeszcze? Dokonałam pewnego odkrycia — chodźcie zobaczyć!

Ander i Stara Ropucha spojrzeli znad chudych ramion Berry na pokazywane im przez rozentuzjazmowaną dziewczynkę dwie oddzielne kupki żółtopomarańczowych płatków, które oglądała przez soczewki: jedne pochodziły z rośliny zwanej nieśmiertelnikiem, a drugie, wyglądające po ususzeniu niemal identycznie, z pierwiosnków.

Spójrzcie! Te plamki są większe i mają śmieszne kształty. Założę się, że to dlatego kicham!

Ander spojrzał z uniesionymi brwiami na Czarownicę. Stara Ropucha wzruszyła ramionami i przytaknęła.

Być może. Starożytni dysponowali w takich kwestiach wiedzą nieporównywalną do naszej. Może chłonny umysł Berry wyjaśni wiele z ich sekretów.


Pomimo więzów przyjaźni, które zadzierzgnęły się między dziećmi i Starą Ropuchą w kilka tygodni po jej przyjeździe do Górskiej Bramy, Ander był boleśnie świadom tego, że wciąż pozostawała ona dla większości mieszkańców wioski postacią niezmiernie kontrowersyjną i słabą namiastką Raven. Mimo że pochłonięta pracą w wieży, reagowała na prośby o taką pomoc, jakiej zwykła udzielać ludziom ze wsi Raven — ale rzadko kiedy z takimi samymi rezultatami, jak jej poprzedniczka. .

Wynikła kwestia kóz: małych, wszędobylskich stworzeń, które Raven błogosławiła każdej wiosny, zapewniając zdrowie i żywotność zwierzętom, zaopatrującym wioskę w mleko i dobrą srebrzystą wełnę.

Kiedy słynąca z ostrego języka Karith, w miesiąc po przybyciu Czarownicy do Górskiej Bramy, przywiodła do Starej Ropuchy najlepsze sztuki ze swego stada, nic nie powiedziała o wcześniejszym zaklęciu Raven, myśląc, że uda jej się obdarzyć swoje kozy w jednym roku podwójnym błogosławieństwem. Ale w kilka dni po tej wizycie połowa samic znajdujących się pod opieką Karith przestała dawać mleko w ogóle, a reszta zaczęła dawać mleko skwaśniałe. Na domiar złego sierść całego stada straciła połysk.

Rozeźlona koźlarka poszła do Rofa.

Członkini Rady Czarownic, myślałby kto! — zadudniła. — Przysłali nam tu stare popychadło z kuchni, prawdopodobnie obdarzone mniejszą magiczną Mocą niż najpodlejsza z nowicjuszek.

Kiedy Rof opowiedział o tym następnego dnia w Wieży Mądrości, stara Czarownica westchnęła tylko i potrząsnęła ze smutkiem głową.

Nie przyprowadzajcie do mnie nic, czego dotknęła ostatnio swoimi czarami Raven, bo nasze Moce są całkowicie odrębne i ryzykujecie zniszczenie efektów jej pracy. Jeśli Karith znów przyjdzie ze stadem, zobaczę, co będzie można zrobić.

Rof opuścił wieżę z melancholijnym wyrazem twarzy i poszedł poszukać koźlarki.

Głupia kobieta. — Stara Ropucha odwróciła się od drzwi i jeszcze raz potrząsnęła siwą głową. — Rozmyślnie zatajona prawda, skojarzona z Mocą, może zrodzić tylko nieszczęście. A ja jestem jeszcze głupsza od niej. Nie zastanowiło mnie, że przyszła po błogosławieństwo dla stada o tej porze roku. — Usadowiła się na najmocniejszym stołku w komnacie i rzekła ponuro do Andera:

Muszę napełnić swój umysł prostą mądrością. Za dużo czasu spędziłam chyba w Lormt, wśród zakurzonych słów z poprzednich wieków. Tu i teraz również spędzam czas, szperając w starych opowieściach. Najwyższa pora, abym znów nauczyła się rozumieć ludzi, prawda?


Tak jakby wciąż czegoś szukała — powiedział tego wieczoru Ander do siostry. — Czy nie masz wrażenia, że spodziewa się znaleźć coś w wieży i że musi to zrobić szybko?

Nie wiem — Berry siedziała przy swoim kufrze i była pochłonięta czymś innym. — Chciałabym tylko wyszperać...

Przerwał jej nagły błysk. Dzieci wpatrzyły się w pełną blasku kulę, którą Berry trzymała w dłoniach.

Udało mi się! — zapiszczała — Naprawiłam jedną z nich! Czekaj, niech tylko pokażę ją Starej Ropusze. Nikt nigdy przedtem tego nie robił, ale ja pomyślałam, że zmieszam trochę tamtych płatków z...

Cicho! Odłóż to — Ander zatrzepotał szaleńczo rękami, starając się uciszyć siostrę. — Wuj chyba jest w domu.

No, dobrze. — Bereth, z wyrazem rozczarowania na twarzy, zamknęła wieko kufra. Chwilę później sięgnęła do niego i zajrzała przez małą szczelinę. Cienki snop światła liznął ściany.

Czyż to nie piękne? — wyszeptała z zachwytem.

IV

Niebo było pełne chmur, wiała lekka bryza. Jesień przyszła kilka dni temu. Ander zatarł ręce, siedząc na swym zwykłym miejscu pośrodku kamiennej tarczy, z nogami podciągniętymi pod brodę i zamkniętymi oczami.

Czy jestem bliżej? — Ni to natarczywy szept, ni to krzyk nadszedł z połowy zbocza, z małego wzniesienia dokładnie nad rozwidleniem strumienia, gdzie rosła gruba i długa trawa.

Przestań krzyczeć — powiedział. — Wystraszysz je. Jedno z nich zaczęło wychodzić z gniazda. Czekaj... Dobra, ruszaj dalej... Jakieś pięć kroków po twojej prawej stronie. Idź wolno. Właśnie tak. Jesteś dokładnie nad nimi.

Ojej, znalazłam je. Och, Ander, są piękne. Dzięki za pomoc. Och, chodź zobacz...

Zostanę tutaj. Przed chwilą widziałem małego zajączka — odpowiedział.

Ach — doszedł go głos z boku. — A czy widziałeś kiedykolwiek takie w czarno—białe cętki?

Oczy chłopca momentalnie się otworzyły, a on sam z bijącym sercem zerwał się na nogi. Przed nim stała Stara Ropucha, z nonszalanckim wyrazem twarzy obwodząc okrągłym czubkiem wysokiej drewnianej laski starożytne linie i koła na zniszczonym kamieniu.

Jak ci się udało...

Przejść obok Berry? Była tak zaabsorbowana podążaniem za twoimi wskazówkami... Czy też może pytasz o to, w jaki sposób udało mi się dowiedzieć, jak wyglądają te zające? Mogłam zobaczyć ich rodziców po drugiej stronie strumienia i zgadnąć. A może... — Przechyliła głowę i spojrzała na niego. — Może chcesz wiedzieć, jak mi się udało przejść obok ciebie, mój ty Mistrzu Tropienia?

Nie wiem, co masz na myśli — wyjąkał. — Drzemałem. Miałem zamknięte oczy.

Stara Czarownica uśmiechnęła się do siebie, kiwając głową.

Tak, z pewnością. Ach, chłopcze, nie dziwię się, że przychodzisz tu, żeby choć przez chwilę być sobą. Od pierwszego dnia pobytu w Górskiej Bramie czułam przyciąganie tego miejsca. Dzisiaj moja laska i ja postanowiłyśmy zrobić mały rekonesans. Czy wiesz, jak stare są te runy?

Nie. Bardzo stare. Dla mnie wyglądają jak zwykłe linie — powiedział, zastanawiając się, na ile stara Czarownica rozszyfrowała poczynania jego i Berry.

Tak, rzeczywiście, bardzo stare. Zastanawiam się... — Uklękła z trudem na gładkim kamieniu, żeby zbadać znaki obok jego butów, po czym chwyciła go za rękę, by stanąć z powrotem na nogi. — Czy przynajmniej rozpoznałeś ten symbol w środku, ten, który przykrywasz spodniami, gdy ciągle tu tkwisz?

Potrząsnął głową, dostrzegając tylko gmatwaninę znaków.

Zobaczymy, czy mi się uda. — Ostrożnie przekręciła laskę, zniżając jej podkuty metalem koniec, dopóki nie unosił się dokładnie nad małą dziurką w środku płaskiego kamienia.

Ander patrzył niespokojnie, gdy Czarownica zamknęła oczy, a jej wargi poruszały się bezszelestnie.

Ja nie...

Euthayan! — krzyknęła Stara Ropucha, dotykając kamienia końcem laski. Momentalnie niebieski promień rozbłysnął na metalu, rozszerzając się, aż stał się prawie oślepiająco jasny, gdy przebiegał przez labirynt linii i figur, tworząc na powierzchni kamienia pajęczynę płynnego ognia. Uniosła laskę, a wzór na kamiennej tarczy od razu zgasł; zakończenie jej laski błyszczało jeszcze przez kilka chwil, póki nie zamrugało niczym gasnące węgle.

Tak właśnie myślałam — podsumowała Czarownica, podczas gdy Ander stał, wciąż jeszcze mrużąc oczy. Rozejrzała się wokoło z pewną satysfakcją.

Niezwykle potężne miejsce, rzeczywiście. Wprost idealne...

Idealne do czego? — Ander podążył za jej wzrokiem, nie zauważając nic poza owalem wzgórza, zachmurzonym niebem i oddalonymi szczytami rozciągających się wokół wyszczerbionych gór.

Ale Czarownica nie odpowiedziała, a wyraz jej twarzy wskazywał na to, że zapadła w siebie, jakby szukając czegoś w swoim wnętrzu.

Nagle podniosła oczy i wyciągnęła rękę.

Spójrz w stronę, gdzie pokazuję palcem. Powiedz, co tam się znajduje.

Zakłopotany podążył za jej wzrokiem. Zastanawiał się przez chwilę.

Północ. Estcarp, a za nim jeden z wrogich krajów: Alizon.

A tam? — Pulchna ręka zakreśliła krótki łuk.

Zachód. Tylko góry, jak sądzę, góry aż do morza. — Jego głos złagodniał. — W tych górach znajduje się wielkie Gniazdo Sokolników.

A tam?

Południe. Karsten rządzony przez Pagara. Siedlisko wroga.

Bardzo dobrze, musiałeś dużo czasu spędzać nad mapami. —Przerwała na jedno uderzenie serca, wpatrując się w jego opaloną

twarz. — Powiedz mi teraz, co leży za tobą, tam, gdzie wschodzi słońce.

Wschód? Nie jestem pewien. Nigdy nie umieszczają tego na mapach. Tam są po prostu jakieś góry, prawda? Nie sądzę, by ktoś zapuszczał się kiedykolwiek dalej na wschód niż tutaj. — Zamyślił się. — Chyba że masz na myśli Bramę na najwyższej hali. Leży na wschodzie. Brama, której strzeżemy. Czy o to ci właśnie chodziło?

Chciałam tylko potwierdzić swe podejrzenie, że potrafisz kierować swoje myśli na wschód. Czy wiesz, jaką odpowiedź otrzymałabym, gdybym przyprowadziła tu, na ten szczyt, jakiegokolwiek mężczyznę czy kobietę z Estcarpu i zapytała, co znajduje się tam, gdzie wstaje słońce? Żadnej. Większość z nich nie zrozumiałaby nawet mojego pytania. Wpatrywaliby się na południe lub północ, lub, co bardziej prawdopodobne, po prostu mrugaliby oczami i mówili o czym innym. Ludzie Starej Rasy, mieszkający poza Górską Bramą, nie umieją powiedzieć, co leży na wschodzie, ponieważ dla nich on nie istnieje.

Ale dlaczego? Czyż ludzie tutaj nie rozmawiają o wschodzie? Trudno mi w to uwierzyć!

Ostatnio przybył do Lormtu spragniony wiedzy młody człowiek, zraniony w boju mężczyzna przeglądający z jakiegoś powodu stare manuskrypty. Czułam w nim to samo co Raven, kiedy ty i Berry byliście blisko: obecność Mocy! Obserwowałam tego młodego człowieka, kiedy nie wiedział, że jestem w pobliżu, a potem, gdy odjechał, wzięłam teksty, które wybrał, i sama je przejrzałam. Mówiły o przeszłości, przeszłości wschodu! Pokazałam papiery innym, a oni nie mogli zrozumieć, o czym w ogóle mówię. Bo tylko pośród Strażników Bram i Czarownic trwa pamięć o tym, co wydarzyło się na wschodzie wieki temu, i dlaczego Stara Rasa uciekła stamtąd.

To Stara Rasa przyszła... ze wschodu?

Tak. Przybyli do Estcarpu, uciekając przed rzeczą tak okropną, że kiedy dotarli tutaj, odwrócili się i wznieśli za sobą zaporę gór, ubili i rozłupali ziemię, żeby stworzyć ścianę chroniącą przed tym, przed czym uciekli. Górska Brama jest najbardziej wysuniętym na południe miejscem tej zapory, gdzie utworzone przez Czarownice góry łączą się z naturalnie powstałymi grzbietami, które oddzielają nas od Karstenu. Potem, wykuwszy zaporę, Mądre Kobiety tamtych czasów rzuciły czar na swych własnych ludzi, blokując ich umysły, żeby nie dopuścić do tego, by kiedykolwiek znów szukali wschodu czy nawet myśleli o nim. Tak bardzo bały się tego, co je tu przywiodło. Wszyscy ze Starej Rasy mieli być odtąd pod tym względem ograniczeni, z wyjątkiem małej grupy. W tych górach odkryto starożytną Bramę., która przetrwała chaos, jaki zapanował w rozpadlinie. Nie pamiętano, dokąd wiedzie Brama — może do zupełnie innego świata. Lecz dokądkolwiek by wiodła, uznano, że trzeba j ą chronić, więc wzniesiono tu wioską i osiedlono ochotników wywodzących się ze Starej Rasy. Bo koniecznie trzeba było znać wschód, żeby żyć tutaj, na jego progu.

Dlatego tu przybyłaś? Czy Brama się znowu otworzy? Położyła pulchny palec na jego ustach.

Powierzyłam ci już więcej tajemnic, niż moje siostry mogłyby mi wybaczyć, o wiele więcej.

Podniosła laskę, drżąc w zapadającym zmierzchu.

Chodź, odciągniemy Berry od jej zajęcy i zejdziemy do wioski.

Jeszcze jedno — Ander spojrzał z wahaniem w stronę siostry bawiącej się na zboczu góry. — Czy wiesz, co Berry myśli o Bramie na najwyższej hali? Wierzy, że nasza matka przeszła przez nią tej nocy, której zniknęła. Ona sądzi, że pewnego dnia matka wróci.

V

Przez cały ranek w powietrzu czuło się coś dziwnego. Atmosfera jakby rozrzedziła się, chociaż jesienny chłód trwał nadal. Duroth mamrotał coś przy śniadaniu ze wzrokiem utkwionym w wieży Czarownicy.

Gdy Ander i Bereth stawili się o zwykłej porze w Wieży Mądrości, po raz pierwszy zdarzyło im się, że owalne drzwi były zaryglowane od środka.

Ander zapukał nieśmiało i wewnątrz rozległ się zastanawiająco głuchy głos Starej Ropuchy:

Idźcie sobie. Nie chcę dziś nikogo widzieć.

Ale przecież mieliśmy otworzyć ten stary kufer — zaprotestowała Berry, próbując stanąwszy na palcach zajrzeć przez pojedyncze okno. Ciężkie zasłony nie pozwoliły im zobaczyć ciemnego wnętrza.

I chciałabym spróbować naprawić następną promieniującą kulę. Możemy wejść tylko na...

Nie chcę dziś nikogo widzieć. Idźcie sobie. Kiedy wrócili do domku, Duroth był zajęty przybijaniem desek w poprzek okien.

Nadchodzi burza — powiedział zwięźle, patrząc na zachód, gdzie na horyzoncie gromadziły się złowieszcze masy fioletowych chmur. — Idźcie lepiej na strych i zostańcie tam, dopóki was nie zawołam. Z taką burzą nie można zrobić nic innego, jak tylko ją przeczekać.

Martwimy się o Starą Ropuchę — powiedziała Berry. — Nie wpuściła nas do wieży, a jej głos brzmiał tak dziwacznie...

Nie ma potrzeby się o nią martwić. — Duroth potrząsnął z odrazą głową. — Bez wątpienia ukryła się pomiędzy swymi starymi rupieciami. Będziemy dziś obradować nad tym, co z nią zrobić, to może rozstrzygnąć kilka kwestii.

Co z nią zrobić? — Ander próbował wyczytać coś więcej ze srogiej twarzy wuja. — Ale...

Jazda do środka! Na strych! Nie jestem waszą Starą Ropuchą, by wysłuchiwać dziecinnych pytań, kiedy robota czeka.

Berry oświadczyła, że jest zmęczona, i wgramoliła się na siennik. Jej twarz była blada i pozbawiona wyrazu. Ander również położył się po swojej stronie strychu i zaczekał, dopóki jej oddech nie uspokoił się. Wtedy zwlókł się cichutko na dół i odetchnąwszy otworzył drzwi domku.

Wuja nie było nigdzie w zasięgu wzroku, prawdopodobnie udał się już do domu zgromadzeń.


Czujki wypatrzyły właśnie następną grupę Straży Granicznej, wycofującą się na zachód. Według naszych obliczeń to ostatnia. Jak się domyślamy, oznacza to, że zostawią nas bezbronnych w obliczu ataku ludzi Pagara — powiedział z goryczą Duroth. — Choć, prawdę mówiąc, nigdy bym nie przypuszczał, że okażą się zdolni do tego, by tak haniebnie postąpić z własnymi krewnymi.

Kapitan składał nam ofertę bezpiecznego przejścia dwa razy: miesiąc temu i wczoraj — powiedział cicho stary Hully, pocierając palcami zmarszczki pergaminu na jednym ze zwojów.

Wiedząc, że jej nie przyjmiemy! Pusty gest — burknął Duroth. —Nasze życie związane jest z tym miejscem. Nie możemy odejść. Ale oni przysięgali, że będą nas chronić tak długo, jak długo wznosić się będą góry...

Tylko Czarownica przysięgała, Duroth — przerwał łagodnie Rof. —Wojownicy nigdy. Mają własne ziemie do ochrony.

Wojownicy nie byliby potrzebni, gdybyśmy mieli porządną Czarownicę. Wiele razy w ciągu ostatnich dwunastu lat oglądałem Raven zarzucającą płaszcz mgły na rozpadlinę albo używającą magii, żeby zmylić drogę nieprzyjacielowi. Bo jak wysokie by były nasze ściany, i tak mogą zostać naruszone. Kiedy raz przyciągniemy uwagę Pagara, możecie być pewni, że nie spocznie, nim nie zmiażdży naszej kolebki i nie wyssie z nas resztek życia. — Śmiejąc się pogardliwie spojrzał na twarze starszych. — A gdzie jest teraz Stara Ropucha? Chowa się w swym magazynie z oczami zapatrzonymi w przeszłość, i palcami grzebiącymi w naszych skarbach.

Posłaliśmy do niej człowieka z zapytaniem o burzę — wymamrotał Tosker z drugiego końca stołu. — Nie otworzyła drzwi. Powiedziała mu, żeby odszedł. Z brzmienia jej głosu wywnioskował, że jest chora.

Chora! — parsknął Duroth. — Raczej trzęsąca się ze strachu. Zresztą to nie ma znaczenia. Widziałem, co wyprawia swoimi czarami, i nie mam ochoty, by majstrowała przy burzy nad naszymi głowami.

Dlaczego przysłali nam taką partaczkę, Rof? — W głosie Hully'ego dało się wyczuć zakłopotanie. — Prawdę mówiąc, ilekroć się weźmie za czarowanie, przynosi to efekty dokładnie odwrotne od zamierzonych. Czyżby mieli nasz starożytny pakt aż w takiej pogardzie?

Wiecie, co myślę? — spytał Duroth. — Myślę, że przysłali ją tutaj, żeby nie zawadzała im w pracach nad wielkim planem przeciwko Pagarowi. Sama mówiła, że Moc, której używa, nie współgra z Mocą innych Czarownic. Myślę, że członkinie Rady obawiały się, że sama jej obecność popsuje to, co planują— cokolwiek by to było —i wysłały ją tak daleko, jak tylko mogły, na zgubę Górskiej Bramie.

Rof wzruszył ramionami, drapiąc się w policzek szorstkim palcem wskazującym. — Możliwe. Może poczuły, że po upływie setek lat pakt przestał być dla nich opłacalny i mało stracą, jeśli go nie utrzymają w mocy. — Jego wzrok przesunął się na wschód i łąki wznoszące się za oknami domu zgromadzeń.

Brama... — Hully zakreślił palcami znak. — Nie mogę ryzykować niebezpieczeństwa tylko dlatego, że przez tyle lat nie przysparzała nam kłopotu.

Jakiego niebezpieczeństwa? — parsknął Duroth. — Skąd możemy wiedzieć, czy tkwi w niej jakieś niebezpieczeństwo — nie wiadomo nawet, czy kiedykolwiek tkwiło.

Czasami wieczorem bije od niej blask — powiedział nerwowo Tosker. — Nie ja jeden to widziałem.

Może jest niebezpieczna, może nie. — Strażnik Bramy potrząsał z uporem głową. — To się nie liczy. Liczy się, co zrobimy na znak protestu przeciw temu wyłomowi w pakcie, tej partaczce, tej Starej Ropusze, którą nam przysłali. Przymkniemy na to oczy? A jeśli Brama pewnego wieczoru otworzy się na oścież i ogarnie nas Wieczna Noc? To nasza wioska i nasi ludzie zostaną wchłonięci przez Ciemność, jeśli odmówimy wszczęcia alarmu i skierowania jej z powrotem tam skąd przyszła? Nie. — Jeszcze raz potrząsnął głową, tym razem w ponurym podziwie. — To one mają wyższą kartę w tej grze, o ile to w ogóle jest gra...

VI

Trzy tygodnie temu Stara Ropucha pokazała Anderowi dziwaczny skarb wyciągnięty ze szkatuły ukrytej pod belą starodawnej tkaniny: małą urnę, czy też może słój zrobiony z tego samego zielonkawego kamienia co wieża i ozdobiony z jednej strony rysunkami uśmiechniętych twarzyczek. Czarownica wymówiła wyraźnie jego imię, z ustami blisko kloszowatej krawędzi słoja, a potem szybko zakorkowała naczynie. Chwilę później, kiedy wyciągnęła korek, ku zdziwieniu chłopca rozległ się jej głos powtarzający słowo „Ander" za każdym razem, gdy pstrykała palcami lub pukała w stół.

Dzisiaj, kiedy on i Berry stali przed drzwiami wieży, to właśnie ten głuchy głos z wnętrza słoja, który słyszał wcześniej, odprawił ich z kwitkiem. Stojąc tam, sięgnął w głąb swego umysłu i przeszukał wieżę. Czarownicy w niej nie było.

Teraz, gdy wspinał się po omszałych stopniach prowadzących na zbocze góry, podniósł kołnierz, chroniąc się przed zawirowaniami powietrza. Silny podmuch szczypał go w odsłoniętą skórę twarzy i dłoni. Gdy okrążył podstawę góry, nawet strumień wydał mu się dziwnie spłaszczony — zupełnie jakby coś naciskało na taflę wody. Mały zagajnik powyżej rozjarzył się tajemniczym blaskiem. Ander przymknął na chwilę oczy i spojrzał ponownie. Wiązki bladego promieniowania, migoczące teraz ku niebu niczym płomyki świec ustawionych przypadkowo pośród sękatych konarów, nadal tam były.

Nie zauważył nawet, kiedy wiatr stał się bardziej porywisty. Nad jego głową trzasnęła błyskawica, a odpowiedział jej huk pioruna, który wydawał się dobiegać raczej z gór niż z zachmurzonego nieba. Gdy tak szedł ścieżką, lunął nagle rzęsisty deszcz. Momentalnie przemókł do suchej nitki, nie mogąc opanować szczękania zębami.

Zmrużył oczy przed blaskiem drugiego pioruna, z trudnością pokonując smagania zimnego deszczu. Zbliżał się do szczytu wzgórza. Niebo pociemniało mocno od czasu gdy opuścił wioskę, zmuszając go, by polegał bardziej na pamięci i dotyku niż na wzroku; poprzez zasłonę deszczu uważnie badał oczami wierzchołek wzgórza, próbując sprawdzić to, co zmysły podpowiedziały mu na placu wioski.

Światło kolejnej błyskawicy ukazało ją: małą postać stojącą pośrodku kamiennej tarczy, z jedną ręką wzniesioną ponad głową, podczas gdy druga ręka ściskała długą drewniana laskę.

Zadarła głowę, patrząc w ulewnym deszczu w kierunku oka burzy, z dziwnie spłaszczoną twarzą i nie związanymi włosami chłoszczącymi wściekłe jej barki.

Ander rzucił się naprzód, lecz jego krzyk zagłuszony został przez gwałtowność wiatru i huk pioruna.

W zagłębieniu pośrodku kamienia tkwił metalowy koniec laski i z niego, poprzez częściowo zatarte wiekiem znaki, rozchodziło się na zewnątrz pulsujące niebieskie światło. Same runy wydawały się wykrzywiać i zmieniać w migającym świetle, zupełnie jakby niebieski blask rzeźbił nowe linie na tej świętej skale.

Następna błyskawica wytoczyła się z chmur nad głową Starej Ropuchy. Ruszyła w kierunku wioski, zanim nie rozszczepiła się w stronę zaabsorbowanej Czarownicy. Gdy chłopiec był już prawie u jej boku, ziemia zatrzęsła się spazmatycznie i stracił grunt pod nogami, przewracając się na gładki kamień. Zajęczał z bólu.

Ander? — Małe rozognione oczka wpatrywały się w niego ze zdziwieniem. — Nie powinieneś... być tutaj — wydobyły się z jej ust niewyraźne słowa. — Idź do domu... w tej chwili!

Myślałem, że się zgubiłaś! — Wstał. — Myślałem, że może jesteś ranna! — Po jego twarzy spływały ciepłe łzy zmieszane z zimnym deszczem. — Musisz zatrzymać tę burzę — zabijesz ich! Dlaczego, Stara Ropucho, dlaczego to robisz? Czarownica potrząsnęła nieznacznie głową.

To nie ja... — mówiła wolno, z roztargnieniem, jakby nie chciała się zdekoncentrować zbyt przyziemnymi sprawami. — To nie moje dzieło... plan...

Więc czyje? — Rozejrzał się z wściekłością po chłostanym burzą szczycie wzgórza — Pagara...?

Rady ... Mądrych Kobiet w Es...

Czarownic? — Ander próbował nadążyć za jej słowami. — Ale czemu? Dlaczego miałyby w nas uderzać?

Czarownica potrząsnęła ze znużeniem głową. Grzmot huknął skrzypiącym dźwiękiem, który zdawał się dochodzić dokładnie spoza ścian rozpadliny.

Nie w... nas. One uderzają w siły Karstenu... gnieżdżące się tych górach... Uderzają tu tak samo, jak kiedyś na wschodzie... by zakończyć wojnę, której nie mogą wygrać... Ander ogarnął wzrokiem spustoszenie siane przez burzę, daleki zachodni szczyt, który wydźwignął się w górę po to, by upaść całym ciężarem w masie miażdżonych skał i pyłu. Błyskawica cięła raz po raz góry poza szczeliną, tak że ciemne niebo rozjaśniło się nad ich głowami zygzakami białych płomieni, podczas gdy niebiesko żarzące się pod stopami linie runiczne migotały w odpowiedzi. Rozciągająca się daleko pod nimi zalana deszczem wioska nie doznała chłosty błyskawic czy rozstępowania się ziemi.

Wiedzieliśmy, że mieszkańcy wioski jej nie opuszczą. Nie mogliby, jako że również w ich umysłach umieszczono blokady... dawno temu... — Mówiła urywanym, napiętym z wysiłku głosem. — Przybyłam tu po to, by znaleźć w starych zapisach wyjście z tej sytuacji... a jeśliby się nie udało, żeby zrobić tej nocy to, co przez całe moje życie wychodziło mi najlepiej — spartaczyć swymi czarami wielką magię Czarownic...

Spartaczyć. — Słowa i fakty z ubiegłych miesięcy stały się nagle dla Andera zrozumiałe, kawałki układanki zaczęły się dopasowywać w jego sercu. Wpatrywał się w drobną postać, która w łudzącym blasku błyskawic wydawała się górować pośród iskrzącej nocy. Prawa ręka, którą wznosiła nad głową, drżała ze zmęczenia, wnętrze dłoni zwróciła w stronę zachodu — nie w geście przywołania, ale jak ktoś, kto czegoś zakazuje, coś zawraca...

Stara Ropucho! A co z Raven? — Wpatrywał się w zniszczone burzą wierzchołki poza ścianami rozpadliny.

Wraz z innymi Adeptkami powiększa swą wiarą i Mocą ogrom burzy... — Na zmęczonej twarzy malował się wyraz smutku. — Może dziś umrzeć, tak jak wiele innych... Może przeżyć...

Grzmot pioruna, większy niż którykolwiek przedtem, zagłuszył ostatnie z jej słów. Kiedy hałas ucichł, jej twarz była biała, a ciemne oczy rozgorączkowane.

Burza na niebie i pod ziemią... — powiedziała prawie szeptem. Wzdrygała się teraz za każdym smagnięciem błyskawicy, któremu odpowiadał ryk z gór. Zamrugała oczami, popatrzyła na postać u jej stóp.

Lepiej nie wałęsać się ze staruszką... Jeśli Moc się przedrze... tutaj uderzy najpierw i najgłębiej. Idź do domu i przekaż me pozdrowienia dla... — Głos jej zamarł. — Ander, gdzie jest Berry?

Berry? — Pomyślał o domu i małej sypialni na strychu. — Zostawiłem ją śpiącą...

Nie ma jej w domu! Gdzie ona jest, dziecko? Znajdź ją natychmiast!

Nie umiem! — rozejrzał się dookoła zakłopotany, z bijącym sercem. — Jest zbyt ciemno...

Nie dla twoich oczu. — Zmęczony głos odzyskał siłę. — Poszukaj umysłem, użyj swego daru, szybko!

Ale...

Nie mam zbyt wiele siły. Użyj go!

Zamknął oczy; czuł się nagi pod uderzeniami burzy. Pragnął ciszy, która nie nadchodziła, zbierał siły i posyłał je na pomoc życiu przestraszonemu gniewem nocy.

Tam. — Głowa zaczęła mu drżeć z napięcia, gdy w końcu poczuł znajomą iskierkę, która była jego siostrą.

Znalazłeś ją? Gdzie ona jest?

Trzecia Hala... idzie... nie, biegnie... wspina się. — Jego oczy zalśniły, gdy patrzył z ukosa w blasku błyskawic. — Myślę... Myślę, że próbuje się dostać na Dziewiątą Halę — do Bramy.

Musisz biec za nią, natychmiast! Mogę powstrzymać burzę tylko w najbliższej okolicy wioski. Wkrótce twoja siostra znajdzie się tam, gdzie nie będę mogła jej chronić. — Biegnij zaraz i módl się, by nie było za późno!

Gdy odszedł od niewielkiej postaci zgarbionej nad kamienną tarczą, wiatr wzmógł się, a każda z błyskawic zdawała się uderzać tuż obok niego. Przedzierał się w dół łagodnego zbocza, potem w górę, niknącą ścieżką, aż do łąki, z oczami zmrużonymi w zacinającym deszczu, potykając się przy każdym kroku, z umysłem skupionym na małym punkciku życia przed nim.

Po tym, co wydawało się trwającym w nieskończoność koszmarem, zobaczył w końcu malutką postać w białej nocnej koszuli. Berry poruszała się ostrożnie w ciemności, z czarnymi włosami rozwianymi na wietrze.

Kiedy jej dotknął, wpatrzyła się w niego niewidzącym spojrzeniem. Zatoczyła się na krzaki, których kolce zaczepiły o jej koszulę. Chwyciła słabo jego rękę.

Mama woła... muszę iść...

Berry, wracajmy, proszę! Musisz pójść ze mną... — Głos mu się załamał. Zmusił siostrę, aby przykucnęła.

Mama? — Spojrzała na jego zalaną deszczem twarz i uśmiechnęła się z drżeniem, oplatając palcami jego szyję, gdy usiłował podnieść jej małe ciało. Stanął i skierował się w dół ścieżki.

VII

Pokój spowijał mrok, na niewielkim niskim oknie zaciągnięte były ciężkie zasłony.

Wiedziały wszystko. — Ander oparł się na ławce z czarnego kamienia, z oczami utkwionymi w niskim łożu zakrytym wysoko kocami. — Wiedziały, że jesteś inna, że twoje zaklęcia miały moc przeciwstawienia się ich czarom — więc specjalnie przysłały cię tutaj, żebyś...

Żebym dotrzymała starożytnego paktu i ochroniła wioskę — dokończyła sennym szeptem Czarownica. — Żebym spłaciła dług i zachowała to miejsce Niezmiennym pośród Zmiennych.

I wiesz o moim darze — kontynuował łagodniejszym głosem. —Próbowałem kiedyś powiedzieć o nim Raven, ale odparła, że chyba bredzę. Ale ty wiedziałaś...

Jestem zupełnie inną osobą niż moja siostra, co zresztą potwierdza, może nazbyt entuzjastycznie, zwierciadło. — Stara Ropucha przyglądała mu się zmrużonymi oczami. — Może więc moje myśli biegną innym torem i szukam przede wszystkim obecności Mocy — nie wnikając w to, w jakim kierunku biegnie, czy też jakie sobie wybrała naczynie. Siostry nauczały zawsze, że Moc jest zarezerwowana tylko dla kobiet — chociaż wydarzenia ostatnich lat dowodzą raczej czegoś innego. Nie obwiniaj Raven, że nie umiała zobaczyć tego, w czego istnienie przez tyle lat nie wierzyła...

Zastanawiam się, ile Czarownic jeszcze żyje. — Głos Bereth dobiegł z obłożonego poduszkami siennika leżącego na podłodze przy łożu Starej Ropuchy.

Moc została poważnie nadwerężona. — Głos Czarownicy brzmiał uroczyście.

Więc w końcu dla Starej Rasy nastała noc?

Za wcześnie na odpowiedź. — Wzruszenie ramion spowodowało grymas bólu. Ander podszedł bliżej, Bereth wyciągnęła ręce, by utulić starą Czarownicę.

Swoją drogą, jakże wygląd może być zwodniczy — popatrzcie na siebie, Mistrzu Tropienia i Mistrzyni Niekończących się Pytań. —Zmęczona twarz zmarszczyła się w uśmiechu. — Myślałam, że jesteście nieśmiertelnikami, podczas gdy z was raczej pierwiosnki.

Bereth zaśmiała się, radosny dźwięk wypełnił mroczny pokój.

Nie sprawimy, mam nadzieję, że zaczniesz kichać. — Spojrzała na wyczerpaną twarz, słabe ręce leżące na grubych kocach. — Och, Stara Ropucho, zdrowiej... zdrowiej szybko! Potrzebujemy cię, żebyś pomogła nam stać się tym, czym powinniśmy...

Ander przyklęknął przy łożu ze ściśniętym gardłem.

Prosimy — powiedział, patrząc w pomarszczoną twarz. — Prosimy... — Przerwał, nie będąc w stanie wykrztusić szyderczego imienia, chociaż wiedział, że wypowiedziane przez niego lub Bereth nie sprawi jej najmniejszego bólu.

Cóż, spróbuję, w każdym razie za nami pół bitwy, a reszta dopiero nas czeka. — Stara Czarownica próbowała podnieść głowę, przeszywając Andera wzrokiem. — Stara Ropucha jest wystarczająco dobrym imieniem, by znała mnie pod nim większość dobrych ludzi. Nie ma w nim nic niesławnego — ja też czytałam Opowieści Chłopca z Gór. Stara Ropucha robiła cudowne rzeczy... A cóż to za łzy w tak promienny ranek jak ten? Słuchajcie mnie, Anderze i Bereth, moi przyjaciele. Mam coś dla was: chcę, żebyście przechowali to dla mnie bezpiecznie.

I wtedy, trzymając ich obydwoje za ręce, zdradziła im swoje prawdziwe imię.

POSŁOWIE

Pomysły i uczucia, które skłaniają mnie do napisania określonej historii, często zacierają się w moim umyśle przez sam fakt przelania ich na papier. Jednakże po przeczytaniu „Starej Ropuchy" odkryłem, że jestem w stanie wysnuć kilka przypuszczeń dotyczących intencji autora, czyli moich.

Sądzę, że podjąłem trud włączenia Starej Ropuchy w skład Rady Mądrych Kobiet w Estcarpie, ponieważ zawsze lubiłem Czarownice i chciałem, by umiały akceptować ludzi nie za to, w jaki sposób coś robią, lecz za to, jakie to przynosi efekty.

Ponieważ chciałem zająć się różnymi typami Czarownic, wydawało mi się, że koniecznie trzeba zacząć od ludzi, którzy nie noszą w sobie takiego daru.

Założyłem więc, że Ander będzie obdarzony Mocą, podczas gdy jego siostra, Bereth, zostanie ukazana jako przyszły naukowiec, rzadkość w tym świecie. Wszystko to musiało służyć temu, by zachwiać tradycyjnym wyobrażeniem Czarownic na temat ról mężczyzn i kobiet — wyobrażeniem, które stało na grząskim gruncie od momentu gdy w pierwszej książce cyklu pojawił się Simon Tregarth.

I wreszcie ostatnia rzecz: Stara Ropucha to rodzaj przyjaciela i mentora, którego chciałem mieć, będąc w wieku Andera — i właściwie znalazłem go na kartach książek fantasy i science—fiction, szczególnie tych napisanych przez Andre Norton, która tyle lat temu wskazała mi Bramę, a później pomogła mi uwierzyć, że któregoś dnia nauczę się, jak ją przekroczyć.

GEARY GRAYEL

S.N.Lewitt

Osąd Geary


Chodź tu, Tisia, coś ci pokażę! — zawołała moja siostrzyczka.

Ociągałam się. Amrys ma dar znajdowania rzeczy, od których — zdaniem Mądrych Kobiet — lepiej trzymać się z daleka. Jesteśmy w Krainie Dolin od niedawna, ale nieobce są nam opowieści o rzeczach pozostawionych przez tych, którzy żyli tu wcześniej. Podobno przebywają oni teraz daleko stąd, praktykując magię, jaką Dobre Damy gardzą. Przynajmniej tak słyszałam.

Nie chciałam zabierać Amrys w góry. To był jeden z tych wczesnowiosennych dni, którymi najlepiej cieszyć się w samotności. Niebo było bladoniebieskie, a pierwsze żółte, fioletowe i białe kwiaty upstrzyły halę. Poza tym pilnowanie kóz to niezła harówka. Moja sześcioletnia siostra wystarczy zaś za pół stada.

Tisia!

Poszłam. Lepiej zobaczyć, czym się zajmuje Amrys, niż zostawić ją samą. Jeśli była na tyle nierozsądna, by się oddalić, równie dobrze mogła napytać sobie biedy za bardzo interesując się tym, co pozostawili w spadku Prastarzy.

Tym razem stała przy krawędzi płaskiego kamienia. Był duży, prawie tak duży, jak palenisko we dworze, ale takie nie są tu niczym niezwykłym. Z daleka wyglądał jak wszystkie inne szare skałki na wielkim pastwisku. Podeszłam bliżej, dziękując w duchu za to, że zamyślona Amrys nie próbuje dotknąć głazu.

Gdy byłam na miejscu, zobaczyłam, że kamień ten różni się od pozostałych. Na jego powierzchni wyryta była pięcioramienna gwiazda, z tak skomplikowanym wzorem w środku, że zakręciło mi się od niego w głowie. Całe szczęście, pomyślałam, że ta gwiazda ma bladoniebieskie kontury, z czym nie wiązało się żadne zło — przynajmniej zdaniem Mądrych Kobiet. W takim razie nic nam nie groziło. Lecz i tak lepiej było zostawić to w spokoju. Wciąż jeszcze zbyt mało wiemy o ludziach mieszkających tu kiedyś, choć są tacy, którzy twierdzą, że tereny te nawiedziła okrutna wojna. Z pewnością są miejsca, w które żaden człowiek przy zdrowych zmysłach by się nie zapuścił —jak na przykład Wielkie Pustkowie — bo wiadomo, że nic dobrego tam go nie spotka.

Chwyciłam Amrys za rękę i odwróciłam się plecami do gwiazdy. Nie jestem panną z wielkiego zamku czy z dobrej rodziny, bez przerwy słuchającą pieśni i opowieści podróżników. Nie jestem również Mądrą Kobietą. Nie uczę się sztuki uzdrawiania czy czegokolwiek w tym stylu. Jestem zaledwie pasterką, córką pasterza i mleczarki. Mój ojciec nie znalazł mi męża, choć zdaniem matki powinien to zrobić już dawno temu. Matka nie wie, że ubłagałam go, by nie wydawał mnie za Kendriga, chłopca stajennego ze dworu, ani za Gloswina, który nie dość, że jest wdowcem, to jeszcze dwa razy starszym od mojej matki.

Tak więc, z głową zaprzątniętą czymś zupełnie innym, odciągnęłam Amrys od kamienia. Zazwyczaj jest posłuszną dziewczynką, pod warunkiem że przyjmie się do wiadomości to, co chce pokazać. Dzisiaj jednak było inaczej. Zrobiła krok lub dwa, po czym zaparła się nogami w trawę. Jęknęłam i pociągnęłam ją, wciąż zajęta problemem wyboru męża. Może to prawda, że mój ojciec był zbyt wyrozumiały, a ja zanadto wybredna. Jak wytłumaczyć matce, że śnię nocami o jakimś idealnym mężu, który nie miałby nic wspólnego z mężczyznami z Krainy Dolin? Pochłonięta myślami, nie zauważyłam nawet, że Amrys wyrwała mi się. Uzmysłowił mi to dopiero tupot jej stóp.

Zobaczyłam, że zbliża się w szybkim tempie do wyrytej w kamieniu gwiazdy. Pobiegłam za nią. Nic innego nie mogłam zrobić. Wcale nie zamierzałam dotykać głazu. Ale Amrys, jak zwykle, pokrzyżowała mi plany. Dogoniłam ją i oplotłam rękami jej ramiona, by uniemożliwić podejście do tego przerażającego reliktu. Potknęła się, a ja poleciałam do przodu, straciwszy równowagę. Lecąc nad płaczącą, pochyloną Amrys myślałam tylko o tym, by na nianie upaść. Wtuliwszy głowę w ramiona przekoziołkowałam. Początkowo myślałam, że mam szczęście. Uderzyłam plecami w sprężystą ziemię mniej boleśnie niż się spodziewałam. Fiknęłam jeszcze jednego koziołka. Nagle, gdy siła rozpędu wyrzuciła mnie do przodu, poczułam ból w górnej części pleców.

Usłyszałam krzyk Amrys. Otworzyłam oczy i zerwałam się na równe nogi, żeby jej poszukać. Całe ciało bolało mnie od upadku. Łąka zasnuta była niebieską mgiełką. Wydawało mi się, że dostrzegam przez nią sylwetkę siostrzyczki. Jej głos zanikał jednak stopniowo wraz z oparem, który stawał się coraz jaśniejszy. W końcu przestałam ją widzieć i słyszeć.

Może gdybym nie była tak pochłonięta szukaniem Amrys, zwróciłabym baczniejszą uwagę na miejsce, w którym się znajdowałam, wzór na kamieniu czy grę barw. Czując, że jestem wciągana do środka głazu, walczyłam z tym, starając się wyjść z kręgu światła, i wypatrywałam Amrys. Nieubłagana Moc wciągnęła mnie do wewnątrz. Nieważne, jak bardzo usiłowałam się jej przeciwstawić, jak wiele razy upominałam siebie, że jestem odpowiedzialna za małe dziecko — nie było sposobu, by się oswobodzić. Nim jeszcze znalazłam się w środku, byłam już wyczerpana, a na myśl o siostrzyczce żołądek podchodził mi do gardła. W środku było ciepło, a żółte, czerwone, srebrne i bursztynowe światełka wirowały wokół mnie, przeplatając się z lazurem tak czystym jak jesienne niebo. Ciepło i piękno połączyły się, przylgnęły do mnie jak rosa o wschodzie słońca i przeniknęły do głębi niczym chłód tuż przed świtem. Poczułam tak wielkie zmęczenie, że musiałam się położyć. Dokuczały mi bez przerwy bóle w plecach i nogach. Gdy próbowałam zapomnieć o nich, ciepło sprawiło, że zaczęły powoli ustępować. Weszłam w to ciepło, tak jak przedtem ono weszło we mnie. Powoli, nie będąc świadomą tego, co robię, zapadałam w głęboki sen.

Był on przedziwny. Śniło mi się, że spadam na dno wielkiej czarnej studni. Była zimna i wilgotna, pachnąca wodą i obietnicą. Kolory wirowały jeszcze bardziej szaleńczo niż na pastwisku, przędąc i niemal natychmiast niwecząc wzory, które ledwo dostrzegałam, nim rozpływały się w powietrzu, robiąc miejsce następnym. Nawet we śnie wmówiłam sobie, że to tylko ból i lęk o owce i Amrys czynią mnie niespokojną. Byłam zadowolona, gdy sen się skończył.

Budziłam się powoli, tak jak powoli zasypiałam. Tymczasem zrobiło się ciemno, a kolory wyblakły. Nie otworzyłam oczu, ale wiedziałam, że coś się zmieniło. Kamień, przedtem rozgrzany promieniami słońca, teraz był zimny, a w powietrzu nie unosił się już zapach świeżej trawy i polnych kwiatów. Woń, którą czułam, przywodziła namyśl zaniedbaną kamienną komnatę w wieży warownej, która od bardzo dawna nie była wietrzona. Żadna gospodyni nie pozwoliłaby, żeby ktokolwiek wszedł do takiego pomieszczenia. Ostrożnie otworzyłam oczy. Było ciemno. Nie tak jednak, jak w piwnicy czy studni. Trochę światła wpadało przez wysokie, wąskie okna. W jego promieniach wirowały drobinki pyłu. Kiedy mój wzrok przyzwyczaił się już do ciemności, zauważyłam, że podłoga, na której leże., pokryta jest grubą warstwą kurzu. Co dziwne, nie znalazłam żadnych śladów stóp czy innych znaków, które mogłyby wskazać na to, jak się tu dostałam. Przesunęłam lekko dłonią po brudnej podłodze i poczułam nacięcia na powierzchni. Nie szukałam dalej. Nie chciałam wiedzieć.

Ostrożnie wstałam i spróbowałam zrobić kilka kroków. Tym razem nie widziałam nic niezwykłego. Żaden kolor nie zabłysnął, nic się nie poruszyło ani rozgrzało, żaden wzór nie zatańczył wokół mnie. Pokój sprawiał wrażenie, jakby wszyscy o nim od dawna zapomnieli. Moc odeszła.

To głód sprawił, że podeszłam do drzwi, które nie były co prawda zamknięte na klucz, ale za to zardzewiałe. Naparłam na nie z całej siły. Stłukłam sobie ramię, zanim starożytne zawiasy ustąpiły. Korytarz, który ukazał się moim oczom, również spowijała gruba warstwa kurzu, nie zmącona śladami stóp. Jego wąskie wnętrze wyłożono kunsztownie ozdobionymi kamieniami. Ładniejszy był od pomieszczeń, które widywałam w stanicach w Krainie Dolin. W oddali ujrzałam błysk światła. Po przejściu korytarza znalazłam się w wielkim i zapewne kiedyś pięknym holu. Strzępy brudnej tapety zwisały ze ścian jak pajęczyny. Moją uwagę przykuł wysoki, rzeźbiony stół o nogach w kształcie zwierząt, tak bardzo przypominających żywe, że byłam pewna, iż za chwilę zaczną się ruszać, a ja narobię wtedy wrzasku. Jedna z nóg wyobrażała gryfa z rozłożonymi skrzydłami, inna lwa. Trzecia — konia z dumnie podniesioną głową, a ostatnia orła, którego wzniesione skrzydła podtrzymywały blat. Trzy krzesła stojące przy stole również były godne uwagi. Kiedy podeszłam bliżej, by się im przyjrzeć, zobaczyłam wspaniałe ptaki i polne kwiaty o zielonych liściach, na których złuszczyła się farba. Wykute w brązie świeczniki pociemniały ze starości i od dawna nikt ich nie polerował, ale wysokiej jakości metal i kunsztowna robota dowodziły tego, że miejsce to niegdyś opływało w dostatek.

Onieśmielona pięknem zamku i zasmucona ciszą, która w nim panowała, na chwilę zapomniałam o głodzie. Rozbudził go na nowo zapach pieczonego mięsa wpadający przez okno wychodzące na ogród. Ta woń sprawiła, że nogi się pode mną ugięły. Nie miałam nic w ustach od śniadania, a tobołek z serem i chlebem zostawiłam na łące. Nie byłam pewna, jak długo spałam, ale burczenie w brzuchu wskazywało, że zbliża się pora kolacji. Wciąż się wahałam. Osoba, która przyrządzała posiłek, mogła okazać się moim wrogiem. Dużo słyszałam o okropnościach czyhających na Wielkim Pustkowiu, a nie miałam pojęcia czy miejsce, w którym przebywam, należy do bezpiecznych. Jednak zamek, mimo swej przebrzmiałej świetności, nie dawał nadziei na znalezienie pożywienia, a jeść musiałam. Poza tym równie dobrze ten, kto znajdował się w ogrodzie, mógł okazać się przyjacielem. Zapach był cudowny. Podjęłam decyzję w momencie, gdy zdałam sobie sprawę z tego, że nie mam pojęcia, gdzie jestem. Nawet nieprzyjaciel mógł udzielić mi informacji w tym względzie. Wiedziałam, że przez Pustkowie biegła wąska droga. Może nie była daleko i mogłabym nią wrócić do Krainy Dolin. Miałam tylko nadzieję, że Amrys trafiła bezpiecznie do domu wraz z kozami i owcami.

Wyszłam ostrożnie na dziedziniec. Na szczęście ogródek był równie zaniedbany jak hol. Drzewka owocowe i jeżyny tak się rozrosły, że mogłam skradać się za zieloną ścianą, nie zauważona przez nikogo. Zobaczyłam młodego człowieka. Był sam, jeśli to, że do drzewa przywiązany został tylko jeden koń, stanowiło wystarczający dowód. Na pierwszy rzut oka nie wyglądał na zbója. Gwizdał, jakby nie bał się tego, co mogło go tu spotkać, i uważnie doglądał piekącego się na ruszcie mięsa. Zauważyłam, że sakwy zawieszone przy siodle nie były nadmiernie wypchane, koń zaś sprawiał wrażenie zadbanego. Wierzchowiec parsknął, i wtedy mężczyzna roześmiał się. Podszedł do torby i wyjął jakiś owoc. Podał go zwierzęciu, które w mig się z nim uporało, po czym trąciło swego pana nosem, prosząc o więcej.

To mnie ostatecznie przekonało. Nie można nie ufać człowiekowi, który tak rozpieszcza swego konia. Poza tym zdjął mięso z rusztu i zaczął je kroić. Już przedtem pachniało soczyście, teraz jednak aromat wypełnił cały dziedziniec. Oblizałam wargi. Wyszłam zza krzaków jeżyn tak cicho, jak tylko mogłam.

Popatrz, popatrz, Gerres. Mamy towarzystwo — powiedział mężczyzna.

Stałam nieruchomo, nie mając odwagi się poruszyć.

Jestem Tisia z Doliny Grimmer na Wyżynie Hallack. Znalazłam się tu przez pomyłkę i byłabym wdzięczna za wszelką pomoc. Przyznaję, obrzuciłam jego posiłek tęsknym spojrzeniem. Znów się zaśmiał.

Witaj, Tisio z Doliny Grimmer na Wyżynie Hallack. Miło cię w końcu spotkać. To ona, prawda Gerres? Cóż, może zechciałabyś zjeść razem z nami kolację i opowiedzieć mi, dlaczego tutaj jestem, i czemu to właśnie ciebie szukałem? Swoją drogą, nie sądziłem, że będzie to ktoś z nowego ludu i do tego nie z Arvonu. Cóż, dziwne rzeczy się zdarzają, a w tych czasach lepiej bez szemrania przyjąć to, co przynosi los.

Usiadłam obok niego przy ognisku. Dopiero po kilku kęsach mięsa i chleba przypomniałam sobie o dobrych manierach, które zapomniane spoczywały gdzieś na dnie mego pustego brzucha.

Za wspaniałą ucztę składam podziękowanie. Za gościnność Bramy wyrażam wdzięczność. Panu tego domu życzę pomyślności i jasnego słońca o jutrzejszym poranku.

O, panna jest równie dobrze wychowana, jak i urodzona — powiedział szarmancko. Zarumieniłam się. Jestem prostą dziewczyną i nigdy nie udawałam kogoś lepszego.

Mam nadzieję, że jesteś panną, a nie mężatką? — zapytał. Skinęłam głową.

Panie, znasz już moje imię, wiesz też, skąd pochodzę. Nie powiedziałeś mi tylko, jak się nazywasz, ani co to za miejsce. Ja naprawdę się zgubiłam.

Dokończył jedzenie, przepłukał gardło wodą, po czym odparł:

Jestem Kaedril z Klanu Niebieskich Płaszczy. Znajdujesz się w Arvonie, kawał drogi od twojego domu. Ciekaw jestem, w jaki sposób tu dotarłaś. Ten kraj chroniony jest przez góry i urwiska oraz istoty, które nie atakują tylko najwaleczniej szych z walecznych.

Wzdrygnęłam się. — Kaedril z Klanu Niebieskich Płaszczy — powtórzyłam niepewnie. Z bliska wyglądał inaczej niż mężczyźni z Krainy Dolin. Miał czarne włosy, które nadawały bladej twarzy wygląd niemal upiorny. Jego rysy były bardziej ostre niż zwykle u naszych ludzi, ale nie budził lęku. Zdecydowałam się zaspokoić ciekawość tego człowieka i opowiedzieć mu o kamieniu na łące. Słuchał w milczeniu, czasami tylko kiwając głową.

Tak, myślę, że jesteś tą, której szukam — powiedział w zamyśleniu. — Te stare Bramy... Większości z nich już nie ma, inne utraciły swą Moc. Ale jeszcze kilka z nich działa—tyle że tylko wtedy, gdy jest to absolutnie konieczne. Mówiąc szczerze, Arvon ochraniają nie tylko góry. Może więc opowiem ci, dlaczego tu jestem i czego właściwie szukam. I może uznasz mój klan za godzien tego, by go zaszczycić swą obecnością. W końcu dowiedziałem się o tym w Świątyni Neave.

Co to jest Świątynia Neave? — zapytałam.

Wahał się przez chwilę, wyciągnął koc i narzucił go sobie na ramiona. Prawdę mówiąc, nie zauważyłam, że zrobiło się chłodno. Byłam tak pochłonięta jedzeniem i szczęśliwa z powodu spotkania Kaedrila, że nie przejmowałam się takimi drobnostkami. Mężczyzna dołożył do ognia, po czym usiadł tuż przy mnie i okrył mnie rogiem koca.

Nie bardzo wiem, od czego zacząć. Czy wy, nowy lud, w ogóle macie jakiekolwiek pojęcie o Neave i jej Świątyni? Może więc zacznę tak... — Wziął głęboki oddech i wpatrzył się w ogień. — Twoim pobratymcom wydaje się, że my, z Arvonu, mamy jakieś ogromne magiczne zdolności. Kiedyś rzeczywiście tak było, jednak teraz jesteśmy osłabieni. Pomiędzy Adeptkami wybuchła wojna tak wielka, że przekracza to wasze możliwości zrozumienia. Niektóre z tych Adeptek były boginiami, inne władały ogromną potęgą. One są nieśmiertelne. Niektóre pogrążyły się we śnie w jakichś kryjówkach. Większość przeszła przez Bramę do miejsc, o których nie mamy pojęcia. Neave była jedną z nich.

Więc kiedyś była osobą? — zapytałam zafascynowana. Westchnął i poruszył się pod swoim końcem koca.

Nie jestem pewien. Adeptki w tamtych czasach były inne niż teraz. Może uważano j ą kiedy ś za osobę. Dla nas jest boginią. Boginią prawdy i pokoju. Podania głoszą, że rzucała klątwę na ludzi, tak że w jej obecności mogli mówić tylko prawdę i nie byli w stanie uciekać się do iluzji i czarów. Jest boginią pokoju, ponieważ nakładając klątwę zapewniała mir między zwalczającymi się frakcjami. Przynajmniej przez jakiś czas. Potem było już za późno, jak mówią podania. Wtedy przeszła przez Bramę, ale zostawiła Świątynię. Są tacy, którzy powiadają, że nie można w tym przybytku kłamać, używać czarów i iluzji oraz walczyć. To rzeczywiście dziwne miejsce. Byłem tam.

Grzebał w ogniu, podczas gdy ja czekałam, aż zacznie mówić dalej. Jeśli mam być szczera, to kiedy opowiadał o tej bogini usłyszałam coś, ni to szmer, ni szept, mimo że niedawno w ogóle nie wiedziałam o jej istnieniu. Kaedril milczał, myśląc, jak mi się zdawało, o swoich odwiedzinach w świątyni.

Och, gdyby Dobre Damy mogły mnie teraz zobaczyć. Ciekawe, co by pomyślały.

Nagle przypomniałam sobie Amrys i trzodę. Zastanawiałam się, czy sami dotarli do domu, czy też ojciec musiał ich szukać. I czy szukał mnie. Jedno było pewne: moja matka czekała aż do momentu, gdy została zupełnie sama i dopiero wtedy przyciągnęła stołek do paleniska i płakała zakrywając twarz szalem. Weszłam kiedyś do domu wczesnym popołudniem i przyłapałam ją właśnie na tym.

Mimo że wszyscy czczą Neave, nie jest ona główną boginią, jak Gunnora. — Głos Kaedrila wystraszył mnie. — Lecz wciąż ma kapłanki w Arvonie, które posiadają dar sprawiedliwości. I mają widzenia. To, iż przybyłem do Świątyni, nie ma związku z tobą. Na naszym dworze zawsze znajdowała się kapłanka, która doradzała klanowi. Dzięki temu jesteśmy powszechnie znani jako sprawiedliwi i dobrzy

panowie. Ostatniej zimy nasza kapłanka bogini Neave zmarła. Wysłano mnie, bym znalazł kogoś na jej miejsce.

Dlaczego uważasz, że to ja? — zapytałam zmieszana. — Nigdy przedtem nawet nie słyszałam o Neave. Nie mam zamiaru iść do Arvonu, z wielką chęcią natomiast wróciłabym do siebie. Do moich rodziców i siostry, kóz i jagniąt, które wkrótce przyjdą na świat.

Nie mogłam mu powiedzieć, jak bardzo się boję. Z pewnością zrozumiał już, że popełnił błąd. Starałam się przekonać go, iż nie jestem tą, której szukał, ale jego myśli były daleko. Nie jestem nawet pewna, czy mnie słyszał.

W końcu, po długiej przerwie, przemówił:

Nie jest moją ani twoją rzeczą osądzać, czy się nadajesz, czy nie. Bogini zawsze ujawnia to podczas próby. Może najlepiej by było, gdybyśmy nie myśleli już o tym. Robi się zimno i późno. Jutro rano musimy wcześnie wstać. Niestety, ziemie Klanu Niebieskich Płaszczy leżą kawałek drogi stąd, a ja mam tylko jednego konia.

Spojrzałam na niego po raz ostatni, po czym odeszłam. W zamku będzie mi cieplej niż tutaj, a poza tym z pewnością znajdzie się tam coś do spania. Nie miałam jakoś ochoty spędzić nocy z tym obcym młodym człowiekiem, nie mówiąc już o podróżowaniu z nim. Jednego się nauczyłam: lepiej nie podejmować decyzji w nocy. Kiedy wieje zimny wiatr, a cienie przybierają nieoczekiwane kształty, nie sposób myśleć jasno. Trzeba się wyspać, a potem pomyśleć w przejrzystym świetle dnia. Wiedząc o tym, wzięłam od Kaedrila koc i poszłam do zamku. Błąkałam się po nim tak długo, póki nie znalazłam łóżka, które nie rozpadało się, gdy na nim ległam. Zostałam tam, a jeśli nawet śniłam, to nic o tym nie wiem.

Ranek okazał się tak jasny i przyjemny, jak tylko można sobie wymarzyć. Zamek nie był wcale ponury, lecz pełen światła i radosnej aury. Oto odpowiedni dzień na przeżycie przygody. Zrozumiałam, że jednak muszę jechać z Kaedrilem, bo inaczej zgubię się zupełnie w tym obcym kraju. Pozbawiona pomocy będę się błąkać bez końca, a kto wie, jakie niebezpieczeństwa mogły tu na mnie czyhać. Kaedril powiedział mi, że na granicy Arvonu znajdowały się rzeczy, które lepiej zostawić w spokoju. Potrzebowałam jego wsparcia, jeśli chciałam opuścić to miejsce. Podjąwszy decyzję, dołączyłam do niego, by zjeść kawałek twardego chleba.

Umiesz jeździć konno? — spytał. Roześmiałam się. Jestem pasterką, córką pasterza. Potrafię robić wszystko, co tylko dotyczy zwierząt. No, chyba że miałoby to związek z magią. Kaedril pomógł mi wsiąść na swego pięknego konia i poprowadził nas wolnym spacerkiem, żeby móc w pełni rozkoszować się świeżymi zapachami wczesnej wiosny i podziwiać małe zielone pączki na najniższych gałęziach. Zaczął śpiewać rześko w języku, którego nie znałam. Łatwo było ulec złudzeniu, że jest się w Krainie Dolin z młodym pobratymcem. Przez większą część drogi szczerze w to wierzyłam.

Noc spędziliśmy w schronisku dla podróżnych, obudowanym z trzech stron i zaopatrzonym w opał. Kaedril miał jeszcze trochę sera, który upiekliśmy i zjedliśmy z chlebem. Zostało nam co nieco na śniadanie. Siedzieliśmy długo w przyjaznym milczeniu, dopóki ogień nie dopalił się do końca.

Posiedzę jeszcze trochę — powiedział Kaedril. — Weź koc i połóż się w kącie. Tam powinno być trochę cieplej. Wiosenne noce są jeszcze zimne.

Zrobiłam, jak mi kazał, bo byłam bardzo zmęczona. Jazda czy chodzenie przez cały dzień to dla mnie nie pierwszyzna, ale zwykle po czymś takim nie mam kłopotu z zaśnięciem.

Kiedy się obudziłam, słońce było już wysoko. Kaedril siedział przy ognisku w takiej samej pozycji, w jakiej zostawiłam go wieczorem. Nabrałam wody do mycia i zaniosłam mu.

Nie spałeś całą noc? — spytałam. — Czy rzeczywiście jest tu tak niebezpiecznie, że musiałeś czuwać?

Opryskał twarz wodą i wtedy zobaczyłam na grzbiecie jego dłoni głęboką ranę z ledwie zakrzepłą krwią. Wyglądało na to, że nie za bardzo się nią przejął. Nie jestem wprawdzie Mądrą Kobietą, ale nawet największy ignorant wiedziałby, że takie skaleczenie powinno się przemyć i zabandażować. Ale Kaedril odepchnął mnie.

To nic takiego — powiedział ostro, a jego twarz pociemniała ze złości. — Zostaw mnie. Przed nami długa droga, a jest już późny ranek.

Wiem, kiedy nie należy się sprzeciwiać. To był właśnie taki moment. Chociaż z trudnością powstrzymywałam się od zapytania go o wydarzenia ostatniej nocy, dobrze wiedziałam, że w tym nastroju i tak nie udzieliłby mi odpowiedzi. Może piękno lasu, przez który będziemy przejeżdżać, poprawi mu humor. Do tego czasu musiałam uzbroić się w cierpliwość.

Zjedliśmy w drodze — Kaedril idąc, ja jadąc na jego koniu. Nie śmiałam nawet zaproponować mu zamiany. Tuż przed południem szarpnął nagle za lejce i sprowadził nas z tej dobrze oznaczonej i wygodnej drogi w głąb lasu. Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę z tego, że wciąż idziemy ścieżką, tyle że inną i o wiele starszą. Nic jednak nie powiedziałam. To Kaedril znał ten kraj, nie ja. W południe nie zatrzymaliśmy się na posiłek. Trudno się temu dziwić, zważywszy że nie mieliśmy już prowiantu.

Gdzie jesteśmy? — odważyłam się zapytać.

Na granicy ziem Klanu Niebieskich Płaszczy — odpowiedział gburowato, dalej idąc zapomnianą drogą.

Jako że słońce wędrowało szybciej niż my, pierwszy znak obecności człowieka od momentu spotkania Kaedrila zauważyłam dopiero późnym popołudniem. Wyraźnie poczułam zapach dymu dobiegający zza drzew. Przebijała się przezeń woń pieczonego chleba i gotowanej zupy. Kaedril pociągnął konia w przeciwną stronę.

Czy tam jest wioska? — zapytałam. Tylko chrząknął w odpowiedzi.

Jeśli tam jest wioska, a to twoje ziemie, z pewnością moglibyśmy się zatrzymać i dostać coś do jedzenia — powiedziałam. — Nawet jeżeli to tylko chatka gajowego i on będzie miał jakieś zbędne zapasy.

Nie pójdziemy tam — powiedział Kaedril twardo.

Może ty nie, ale ja tak — odparłam, ześlizgując się z grzbietu wierzchowca. — Jestem zmęczona i głodna, przede wszystkim głodna, i nie przepuszczę gotowanego posiłku. Zapach, który czuję... Nie widzę powodu, by nie pójść do wioski. Możesz próbować mnie zatrzymać, ale nie zostanę w lesie, kiedy rysuje się przede mną możliwość zjedzenia gorącego gulaszu i przespania się w ciepłym łóżku. —To mówiąc, zamiotłam elegancko spódnicą i pomaszerowałam w kierunku, skąd dobiegały apetyczne wonie.

Motorem moich poczynań jest przeważnie strach i głód. Na szczęście dla mnie, głód okazuje się zwykle silniejszy. Kto wie, dokąd bym zawędrowała z Kaedrilem. Na szczęście nie próbował mnie zatrzymać. Inaczej — nie miałabym szans. Mimo swej siły nie jestem żadnym przeciwnikiem dla siepacza. Nie byłam wcale pewna, że Kaedril jest jednym z nich, ale w sumie nie było to wykluczone. Zabrał konia i zostawił mnie samą. Mogłam bez przeszkód podążyć za kuszącym zapachem obiadu.

Do wioski szłam niecałe pół godziny dobrze utrzymaną ścieżką wzdłuż brzegu strumienia. To była mała osada, składająca się może z ośmiu chat. Zostałam przyjęta w domku naczelnika wioski. Nakarmiono mnie tam i ulokowano w wygodnym łóżku. Znużona trudami podróży nie zadawałam żadnych pytań.

Następnego dnia obudziłam się wcześnie i pomogłam córce naczelnika przynieść wodę.

Eleho — zagadnęłam ją po raz nie wiadomo który. — Powiedziałaś, że ta wioska należy do Klanu Niebieskich Płaszczy. Kaedril jest członkiem tego klanu, a mimo to nie chciał tu przyjść. Czy możesz mi coś o nim powiedzieć?

Wzięła kubeł i odwróciła się ode mnie. Cóż za elokwentna dziewczyna!

Nie miałam nic do zarzucenia gościnności wieśniaków, ale gdy zostałam sama z kobietami z rodziny naczelnika, spostrzegłam coś dziwnego. Nie miały zwyczaju plotkowania o wiosce ani o panach, paniach i wydarzeniach we dworze. Nie mieściło mi się to w głowie. W moim domu nic nie sprawiało nam takiej przyjemności, jak plotkowanie. Im znakomitszych panów się obmawiało, tym przyjemność była większa. Miałam iść dalej, ale było już dobrze po południu, a nie chciałam spędzić nocy w lesie sama.

Kiedy stałyśmy przed paleniskiem — zagniatałam właśnie chleb —rozległo się pukanie do drzwi. Pojawił się mały, ledwie siedmio–ośmioletni chłopiec z ciężkim wiadrem.

Czy nie potrzebują panie dziś oliwy? — zapytał.

Eleha spojrzała na matkę, która skinęła głową. Dziewczyna dała chłopcu małą monetę, a on w zamian napełnił słój. Kiedy wyszedł, popatrzyłam na nią pytająco, ale nadal milczałam. Nie odpowiedziały dotąd na żadne z mych pytań, nie miałam więc najmniejszego powodu, by sądzić, że dowiem się od nich czegokolwiek o chłopcu. Tyle że tym razem było inaczej.

To Perris — powiedziała Eleha obojętnym tonem. — Jego matka jest wdową. Nie mieszkają tutaj, tylko w połowie drogi między naszą osadą a następną. Wdowa ma pięć drzewek oliwnych i wytłacza oliwę do gotowania. W obu tych wioskach i we dworze mieszka, jak przypuszczam, wystarczająco wielu klientów, by zapewnić byt tej rodzinie.

Była to pierwsza wzmianka o dworze, jaką usłyszałam, choć tak naprawdę niezbyt dla mnie użyteczna. Na dodatek Eleha nie okazała skłonności do rozwijania tematu.

Czy kiedykolwiek jadłaś rybę gotowaną w oliwie z oliwek? —zapytała. — Jest dużo lepsza niż przyrządzana w wodzie, winie czy na smalcu.

Musiałam przyznać, że nigdy takiej ryby nie próbowałam.

Myślałam, że oliwki się po prostuje — powiedziałam. Poza tym, czy nie należą do rzadkości i nie posiada ich tylko lord i jego rodzina? Tak przynajmniej jest tam, skąd pochodzę.

Eleha parsknęła.

Oliwki są rzadkością? Rosną prawie na każdym kroku. My wszyscy kupujemy od Perrisa oliwę tylko dlatego, że on i jego matka zginęliby, gdybyśmy tego nie robili. A poza tym, wdowa ma prasę do wyciskania oliwy... a my nie.

Zajęłam się z powrotem chlebem. Zagniatanie ciasta to bardzo dobre zajęcie dla kogoś, kto jest oszołomiony. To ciężka praca, więc można wyładować swą złość ubijając i gniotąc. Im mocniej chleb jest ugniatany, tym lepszą ma konsystencję. Eleha i jej matka myślały pewnie, że jestem dobrym i pełnym zapału pracownikiem.

Istniało coś, czego nie lubiłam w tych kobietach. Drażniło mnie, że Eleha mówiła o Perrisie w taki sposób, jakby uczciwe zarabianie na chleb było żebractwem. Pomyślałam znów o Kaedrilu. Może jego niechęć do odwiedzenia wioski wywoływało takie właśnie zachowanie. Byłam zaledwie pasterką i nie podobało mi się to. Z pewnością lord — lub jego spadkobierca — uznałby podobną małoduszność za haniebną. Tak właśnie myślałam w czasie, gdy chleb rósł, i potem, gdy uderzałam w ciasto pięścią, formowałam bochenki i czekałam, aż będzie można włożyć je do pieca.

Od myślenia o tym dziwnym kraju i jego mieszkańcach oderwał mnie krzyk. Eleha i jej matka wybiegły z domu, a ja podążyłam za nimi. Najwyraźniej wszyscy mieszkańcy wioski wylegli na rynek. Musiałam stanąć na palcach i oprzeć się o ramię Elehy, żeby cokolwiek zobaczyć.

W środku zbiegowiska stał mały Perris. Puste teraz wiadro kołysało się na jego ramieniu, twarz miał zalaną łzami.

Wracałem do domu — szlochał chłopiec. — Po drodze z wioski jest duży kamień. Kiedy byłem koło niego, włożyłem pieniądze do wiaderka i zasnąłem. Tylko na krótką chwilę. A teraz nie ma pieniędzy. — Dziecko dostało następnego ataku płaczu, podczas gdy wieśniacy okazali mało współczucia.

Mógł je ukraść ktokolwiek, wcale nie z naszej wioski — powiedziała Eleha.

Tak, to prawda — potwierdziło kilka osób.

Cóż — rzekł naczelnik. — Wszyscy wiemy, że Kaedril poszedł szukać kapłanki Neave. Ta dziewczyna — wskazał na mnie — zjawiła się tu, mówiąc, że to ją przyprowadził. Jeśli faktycznie jest kapłanką Neave, nie będzie miała problemu z dowiedzeniem się prawdy.

Słowa były grzeczne, ale w tonie głosu usłyszałam pogróżkę. Na twarzach wieśniaków malowała się złość na mnie, Perrisa i Kaedrila, który, mimo pewnych dziwactw, zawsze w mojej obecności zachowywał się nienagannie. Ogarnęła mnie wściekłość, jakiej nie znałam wcześniej. Była ogromna. Poczułam, że mogłabym zmiażdżyć jednym uderzeniem te wszystkie obrzydliwe, butne twarze przede mną.

Oprócz tego ogarnęło mnie pragnienie ukazania im prawdy o nich samych. Chciałam, by przekonali się, jak bardzo są zakłamani. Nie byłam sobą, bo to nie był mój sposób myślenia. Ale cokolwiek mną zawładnęło, okazało się ode mnie silniejsze.

Chodźmy do kamienia. — Usłyszałam, jak mówię, ale mój głos dziwnie się zmienił. Miał w sobie jakąś nie znaną mi siłę i spokój. Ruszyłam ścieżką, nie mając pojęcia, dokąd idę. Nie wiadomo, jak odgadłam, przy którym z czterech głazów spał Perris. Błyszczące kamyki, jakimi je wyłożono, były otoczone wzorami, od których kręciło się w głowie. Przystanęłam przy najbliższym z głazów. Odniosłam wrażenie, jakby podpowiadały mi one, co mam mówić.

Kamieniu! —krzyknęłam najbardziej straszliwym głosem, na jaki mogłam się zdobyć. — Kamieniu, to niemożliwe, by mieszkaniec tej wioski obrabował chłopca. Nie ma na to żadnego dowodu. Poza tym, któż połaszczyłby się na sierocy grosz, niemalże jałmużnę? Nie, kamieniu, nikt nie mógł wziąć pieniędzy. I nikt tędy nie przechodził. Więc ciebie oskarżam. Oskarżam cię, kamieniu, o to, że okradłeś biednego Perrisa. Powinieneś się wstydzić. Powinieneś zapaść się pod ziemię i stać się siedliskiem kretów, miast tkwić tutaj i być uważanym za znak na drodze. Kamieniu, zapadaj się, rozkazuję ci!

Ludzie z wioski zaczęli się śmiać. Z początku cicho, potem coraz głośniej. Jedyną osobą, która zachowała powagę, był Perris. Stanęłam przed zgromadzonymi, starając się nadać swemu głosowi i twarzy wyraz wściekłości.

A wy, kim jesteście, by śmiać się z kapłanki Neave? Kim jesteście, by ośmieszać boginię swoją niewiarą?

Mówiąc to, uważnie zbadałam kamień. Tak jak przypuszczałam, znajdowało się w nim zagłębienie wypełnione wodą z ostatniego deszczu lub porannej rosy. Plan podsunięty mi przez Moc, która mną władała, przybrał w moim umyśle ostateczną postać. Był tak piękny w swej prostocie, że o mało się nie roześmiałam, gratulując bogini.

Na wszystkich was — krzyknęłam wściekle — spadnie kara za niestosowne zachowanie w czasie dochodzenia! Jeden miedziak od każdego, tutaj, na kamień.

Narzekając, ludzie ustawili się w kolejce. Może mieli jednak więcej szacunku dla Neave niż to okazywali. Bardziej prawdopodobne jednak, że po prostu zaskoczyło ich moje przemówienie. Teraz każdy wrzucał monetę do wgłębienia w kamieniu. Ich twarze często wykrzywiał grymas pogardy lub wstrętu. Nie robiło to na mnie wrażenia.

Gdy prawie połowa mieszkańców zapłaciła już grzywnę, zobaczyłam to, co wiedziałam, że zobaczę.

Ty — rzekłam, wyciągając jednego z wieśniaków z kolejki. — To ty miałeś czelność odebrać dziecku od ust ostatni kęs jedzenia i udawać niewinnego? To, co zabrałeś, zwróć w dwójnasób, by zadośćuczynić za ból, którego przysporzyłeś i byś pamiętał, że w kraju Neave kradzież nie popłaca!

Wyglądał tak, jakby zamierzał uciec. I wtedy spojrzał na mnie. Nie wiem, co wyczytał z mojej twarzy, lecz nagle jego własna zrobiła się szara i wrzucił żądane monety do wiadra Perrisa.

Skąd wiedziałaś? — zapytał.

Neave obdarzyła mnie zdolnością jasnowidzenia — odparłam. —A teraz bądź tak dobry i wskaż mi drogę do dworu. Zostawię was, byście rozeszli się do domów i pomyśleli przy kolacji o Mocach, które strzegą Arvonu.

Zawstydzeni wieśniacy odeszli. Kiedy zniknęli już z oczu — moich i Perrisa — roześmiałam się radośnie. Taką wyniosłą panią się stałam! Jeśli któraś z córek lorda w Krainie Dolin tak by zadzierała nosa, zostałaby głośno wyśmiana przez prostych ludzi.

Perris pociągnął mnie za rękę.

Skąd wiedziałaś, pani? — zapytał.

Umiesz dochować tajemnicy?

Skinął głową, z błyskiem w oczach. Pokazałam mu kamień.

Miejsce, w które kazałam ludziom wrzucać miedziaki, jest pełne wody. Mówiłeś, że twoje pieniądze leżały w wiadrze, co znaczyło, że musiały się pokryć oliwą. Oliwa rozmazuje się na powierzchni wszystkiego, z czym się zetknie, ale nie miesza się z wodą. Wypływa na wierzch. Więc czekałam, aż jej krople pojawią się na powierzchni. Ten, kto wrzucił tę monetę, musiał być winowajcą.

Perris uśmiechnął się. I nagle zaczął się rozpływać w powietrzu, aż w końcu pozostał po nim tylko niebiesko–różowo–bursztynowy dym. Przez moment widziałam twarz Kaedrila uśmiechającego się na powitanie. Słup dymu zrobił się większy. Wyłonił się z niego mężczyzna, jakiego przedtem nie widziałam na oczy. Wyglądał tak godnie, jak żaden z ludzi; jego twarz, choć o ostrych rysach, promieniowała dobrocią. Mimo iż widmo było tak ogromne, że niemal zmuszało do złożenia hołdu, nie czułam strachu.

Wejdź między cztery kamienie, kapłanko Neave — powiedział ten bóg, jeden z Prastarych. — Przeszłaś pomyślnie próbę. Nadszedł czas, byś dołączyła do Opiekunek Świątyni Neave.

Ale... ale... — wyjąkałam — przecież ja nic takiego nie zrobiłam. Nie używałam magii czy czegoś takiego. Nie miałam widzenia. Słuchałam po prostu głosu rozsądku.

Zaniósł się takim śmiechem, że aż przeszły mnie ciarki. —Nie dałaś się zwieść pozorom, a to jest, moje dziecko, taka sama magia, jak każda inna.

POSŁOWIE

Pierwsza książka, jaką kupiłam za swoje szkolne stypendium, nasila tytuł Gwiazdy są nasze. Napisała ją Andre Norton, której oddaną fanką jestem do dziś.

Świat Czarownic był dla mnie wprowadzeniem do gatunku fantasy — nie byłam jeszcze całkiem gotowa, by stawić czoło hobbitom, trollom czy balrogom, ale na tyle zaufałam pani Norton, że odtąd sięgałam w ciemno po wszystko, co sygnowała swoim nazwiskiem.

Któż, raz — wkroczywszy do Świata Czarownic, zdołałby się z niego wydostać? Prośba pani Norton, bym napisała opowiadanie do jej antologii, była jednym z większych przeżyć w moim życiu.

Powyższe opowiadanie zostało zainspirowane długim fragmentem poświęconym Neave w Roku Jednorożca — tak się składa, że jest to moja ulubiona książka z cyklu Świat Czarownic. Wydawało się, że ze wszystkich, którzy żyją w tym królestwie magii, tylko Neave stanowi przeciwwagę dla czarów. Ale może w miejscu, gdzie zaklęcia są na porządku dziennym, a Czarownice i zmieniający postać nie budzą niczyjego zdziwienia, rzeczy, które nam wydają się zwyczajne i niegodne uwagi, są największymi czarami ze wszystkich.

S.N. LEWITT

Jacqueline Lichtenberg

Przez księżycową Bramę

Remora rozbiła obóz na przełęczy górującej nad Wielkim Pustkowiem. Rozciągało się ono tak daleko, jak tylko mogła sięgnąć wzrokiem.

Po jej lewej stronie zachodziło słońce — olbrzymia rozżarzona bryła całująca horyzont. Jutro będzie gorąco — zdecydowanie nie najlepszy czas na przejście Wielkiego Pustkowia.

Ale czy miała wybór? Zmusiła się, by spojrzeć w dół na ponury, zniszczony kraj. Urodziła się i dorastała w Krainie Dolin, otoczonej przez porośnięte drzewami góry. Poczuła bicie serca na myśl o przebyciu tej wyschniętej równiny. To nie było bezpieczne.

W jej głowie zakiełkowała myśl o powrocie. Klan Remory pilnował trzody pasącej się w wysokich dolinach. Nie, nie wrócę po to, by przeganiać śmierdzące bydło wokół szczytów wzgórz, pomyślała. Nie wróci, żeby się z niej śmiano, kiedy odważy się napomknąć o swych wizjach dotyczących Prastarych.

Była niska, krępa i po prostu brzydka. Jej twarz pokrywała ciemna opalenizna. Dłonie miała zgrubiałe, a nogi — zbyt umięśnione. Ludzie patrzyli na nią i widzieli niewiele wartą sierotę, popychadło niewiadomego pochodzenia. Nawet Mądra Kobieta nie uważała jej wizji za prawdziwe.

Wywyższasz się ponad swój stan, Remoro! — powiedzieliby zapewne. — Bierz kubeł pomyj i skończ już z tymi bzdurami.

Nie, nie zamierzała wracać. Znajdzie Arvon i Prastarych albo zginie, próbując to zrobić.

Powziąwszy takie postanowienie, nanosiła chrustu i oprawiła ptactwo, które miała zatknięte za paskiem. Podczas wędrówki przez przełęcze, znane jej dotąd tylko z opowiadań, stopniowo uczyła się, jak rozbić bezpieczny i wygodny obóz. Ale dotąd nosiła blizny po kilku niemalże zgubnych pomyłkach.

Rozpaliła więc ogień i siedziała do późna, rozglądając się za polującymi stworzeniami. Powiadano, że po krańcach Wielkiego Pustkowia tułały się całe sfory czworonożnych bestii. Ale tej nocy było spokojnie. Światło księżyca rozlewało się na szczytach wokoło, a ona wstała, by się przeciągnąć i jeszcze przed zawinięciem w pled załatwić naturalną potrzebę.

Poszła na lewo, okrążyła wielkie skupisko skał i ukucnęła. Porządkowała ubranie, gdy jej słuch przykuł łagodny szmer wody, dochodzący znad skał. Bukłaki, jakie zabrała na wędrówkę, robiły się coraz lżejsze, więc podążyła w kierunku miejsca, z którego dochodził dźwięk, myśląc o orzeźwiającym smaku świeżej wody.

Spostrzegła strumyk spływający w dół niewielkiej rozpadliny. Zerknęła w górę, oczekując, że ujrzy źródło. Wodopój byłby niezłym miejscem na polowanie o świcie. Ale to, co zobaczyła, sprawiło, że tak mocno chwyciła się ostrej krawędzi głazu leżącego przed nią, aż zabolały ją dłonie.

Tam, przy zbiorniku wodnym otoczonym przez strome, porośnięte krzakami ściany, znajdował się przybytek Prastarych.

Ziemię przykrywał miękki, zielony dywan. Wielkie, ustawione w koło gołe kamienie strzegły kiedyś tego miejsca, ale teraz większość z nich była przewrócona. Kilka wciąż podtrzymywało resztki dachu. Wyglądało to jak nie dokończony budynek.

Kamienie otaczały idealnie okrągłe oczko wodne, świecące biało w pełni księżyca.

Remora odniosła wrażenie, że głazy te w jakiś sposób przyciągają światło i dzięki temu w zbiorniku wodnym zebrała się Moc. Zaczerpnęła powietrza, dopiero teraz zdając sobie sprawę z tego, że przestała oddychać. Bez zastanowienia zaczęła posuwać się wzdłuż brzegu zbiornika.

Białe światło zalśniło na wodzie, tworząc pomiędzy kamiennym brzegiem a środkiem stawu ochronną obręcz.

Zdławiwszy okrzyk, dalej ostrożnie okrążała zbiornik. Doszła w końcu do trzech kamieni tworzących coś w rodzaju drzwi. Tafla wody wokół prawego filaru pulsowała dziwnie. Wzdłuż brzegu dostrzegła runy. Nie potrafiła ich odczytać, ale sam ich widok sprawił, że jej serce się uspokoiło.

W tym momencie jakiś nocny myśliwy krzyknął z któregoś z wierzchołków. Remora wzdrygnęła się, potknęła i nagle znalazła w środku okręgu. To j ą uspokoiło. Podeszła do krawędzi stawu i uklękła, szukając w myślach odpowiedniej modlitwy. Nie było ich tam wiele. Została wyłączona z wszelkich rozmów o księżycowej magii i nigdy nie zwracała się do Gunnory, czczonej przez tak wiele niewiast, zaś Te, Które Podtrzymują Wieczny Płomień, nie były dla niej wystarczająco mądre.

W każdym razie to miejsce było starsze niż którakolwiek z nich. Przyłożyła dłonie do powierzchni wody, dziwiąc się trochę, że jest ciepła i okryta lekkim oparem. Odwiodło ją to od zanurzenia rąk.

Niechaj Moce, które pobłogosławiły ten przybytek, przybędą na świat. Może przypadnę im do gustu.

W głębi duszy była zakłopotana, tak dziecinnie to brzmiało. Ale łzy płynęły z jej oczu i nie mogła złapać tchu. Przez tyle lat tak bardzo na to czekała!

Nad głową Remory żeglował księżyc, zalewając jej ciało blaskiem, spowijając je leciutką mgiełką. Wypełniła ją miękka, jedwabista Moc.

I wtedy to zobaczyła. Wielkie i czarne, na dnie sadzawki, falowało, dopóki cały zbiornik sienie wzburzył. Oczom dziewczyny ukazała się blada twarz mężczyzny.

Wrzasnęła.

Remora nigdy jeszcze nie dała ponieść się na tyle emocjom, by krzyczeć; ale to, co teraz dobyło się z jej ust, było piskiem przerażenia.

Powierzchnia zbiornika rozwarła się i wypluła demona. Wystrzelił w powietrze tuż przed nią i, zanim znów pogrążył się w wodzie, stał się mężczyzną w czarnym płaszczu. Remora zacisnęła wargi i zdławiła okrzyk.

Każdy, kto dorastał w Krainie Dolin, słyszał opowieści o Zwierzołakach. Przemiana. Oto, co przed chwilą miało miejsce. Wmówiła sobie, że to nic takiego. Ale nogi same rwały się do ucieczki.

Księżyc zbladł, jakby się wykrwawił. Ściany zbiornika na przemian rozbłyskiwały i pogrążały się w ciemności. Uklękła i przypatrywała się mężczyźnie w ciężkim czarnym płaszczu, wymachującemu niemrawo rękami.

Cofnąwszy się do brzegu, patrzyła zafascynowana, jak dławiąc się walczy z wodą. Początkowo nawet ją to bawiło, ale potem uświadomiła sobie, że ten człowiek naprawdę potrzebuje pomocy. Zmarszczyła brwi, ponieważ mężczyzna skrył się pod powierzchnią wody. On nie umie pływać!

Ściągnęła tunikę, zzuła buty i nie zawracając sobie głowy swoimi ciężkimi zimowymi spodniami, skoczyła do zbiornika.

Był bardzo głęboki. Woda zaś, ku jej zaskoczeniu, okazała się lodowata. Przed chwilą jeszcze była ciepła.

Udało jej się wstrzymać oddech. Gdy otworzyła oczy, spostrzegła, iż woda jest tak krystalicznie czysta, że światło księżyca przenika ją na wskroś. Nagle zobaczyła nienaturalnie bladą twarz. Podpłynęła i objęła nieprzytomnego mężczyznę.

Jej umięśnione nogi odepchnęły ich od dna, po czym dowlokła bezwładne ciało do krawędzi zbiornika. Wyciągając je na brzeg, zastanawiała się, czemu właściwie zrobiła coś tak głupiego.

Zanim jednak zdążyła pomyśleć o wrzuceniu go z powrotem, mężczyzna zaczął kaszleć i pluć. Pociągnęła go na trawę.

Spokojnie, panie nieznajomy, łyknąłeś trochę wody, to wszystko.

To wszystko! — prychnął. — Dla mojego gatunku woda może być śmiertelna.

Więc co, na miłość Pani, tam robiłeś! — Pochyliła się, by wycisnąć wodę z nogawek. Nagle uświadomiła sobie, że rozumie go, jakby mówił jej dialektem. Ale on z pewnością nie był mieszkańcem Krainy Dolin.

Usiadł, łokcie oparł o kolana. Obrzuciwszy ją spojrzeniem, jakiego oczekiwałaby od lorda przechodzącego przez jej wioskę, odpowiedział:

Powiem ci, co tam robiłem, jeśli ty mi powiesz, jak się tam znalazłem!

Ja mam powiedzieć tobie, jak się tam znalazłeś! — zawołała oburzona i zlękła się, że lord zbije jaz tropu jakąś zjadliwą uwagą. Zamiast tego przekrzywił głowę i zapytał:

Czy to znaczy, że nie wiesz? Ty tego nie zrobiłaś?

Nie zrobiłam czego? A może właśnie zrobiłam, pomyślała.

Rozejrzał się, a na jego twarzy pojawił się wyraz oszołomienia połączonego ze strachem.

Leciałem do Denver — wymamrotał. — O pomocy miałem się spotkać z Irenę. Napadało ze dwie stopy śniegu. Leciałem nisko, bo byliśmy totalnie uwaleni. Pamiętam — to był odrzutowiec. Nagle dostałem czymś w głowę i... Dobry Boże, to nie jest Denver, prawda?

Remora nie mogła się w tym wszystkim połapać, ale pytanie było wystarczaj ąco j asne.

Nie, nie sądzę, żeby to było Denver. Nigdy nie słyszałam o takim miejscu.

Los Angeles? To jakiś plan filmowy?

Przerażona była gwałtownością, z jaką zadał to pytanie. Wpadła w panikę, gdy podszedł do niej.

Nie bój się. Nie zrobię ci krzywdy. Chciałem ci podziękować za to, że uratowałaś mi życie. Musisz być przemarznięta.

Wpatrywała się w jego usta, potem w oczy. Bryła lodu w jej piersi stopiła się.

Wierzę, że mnie nie skrzywdzisz — odparła i pomyślała: ale ze mnie kretynka. Powinnam uciekać.

Stado głodnych nocnych skoczków odezwało się nagle, ich głosy odbijały się wielokrotnym echem od szczytów. Nieznajomy spróbował wyżąć płaszcz. Nie mogła oderwać od niego wzroku. Jego skóra przypominała kolorem księżyc, a oczy lśniły jak węgle. Włosy miał zaczesane do tyłu. Ich spojrzenia spotkały się i poczuła nagle, jak bardzo jest samotny.

Rozpaliłam ogień. Tam — wskazała głową. — Musimy wyschnąć. I natychmiast zganiła się w myślach: dlaczego to powiedziałam? Posłusznie poszedł za nią. W obozowisku zaproponowała, by przykrył się kocem, podczas gdy jego ubranie będzie się suszyć.

Nie mam nic, co by na ciebie pasowało.

Nie spodziewałem się, że będziesz mieć — zachichotał.

Jego głos uspokajał ją, jak żaden do tej pory. Odeszła, żeby się przebrać. Kiedy wróciła, zobaczyła, że owinął się kocem w jakiś przedziwny sposób — tak, że otaczał go on w pasie i zakrywał jedno z ramion. Zastanawiając się, jak tego dokonał, schyliła się, by pomóc mu rozwiesić ich garderobę.

Jego ubranie było najdziwniejsze, jakie kiedykolwiek widziała. Miało zamknięcia, które nie wiadomo czemu trzymały się razem i rozdzielały z rozdzierającym dźwiękiem. Inne znów w zagadkowy sposób przylegały do siebie. W spince przy jego płaszczu znajdował się olbrzymi czerwony kamień, otoczony kilkoma mniejszymi. Musiał być wart ze trzy fortuny. Trzymając spinkę w dłoni, spytała:

Panie, czy mógłbyś zdradzić, jaka jest twoja godność? Przekrzywił głowę.

Nie zwracano się do mnie w ten sposób przez... — Ugryzł się w język. — Ziemie, którymi władał mój ojciec, znajdują się bardzo daleko stąd, a kraj, którym rządził, już nie istnieje. Obecnie nazywam się Dorian St. John, ale możesz mówić mi po prostu Dorian.

Powiedział to tak smutnym tonem, że chciało jej się płakać. Żeby dodać mu otuchy, odrzekła:

Jeśli takie jest twoje życzenie, panie, będę cię tak nazywać. — Oddała mu spinkę.

Wziął ją i przypiął do koca, uśmiechając się niewesoło.

Jesteś głodny? — spytała.

Skąd wiedziałaś? — odparł zaskoczony.

Mam tutaj trochę...

O! Wybacz, ale nie tknę twojego jedzenia. To niewskazane dla mojego gatunku. Czy mogę zapytać, ile czasu, według ciebie, pozostało do wschodu słońca?

Och, nie minęło jeszcze pół nocy.

Ku jej zdziwieniu odetchnął z ulgą, po czym zapytał:

A jak brzmi twoje imię? Czy zechcesz mi je zdradzić? Przyjemnie zaskoczona, że poproszono ją o coś, a nie rozkazano, odparła:

Remora. Służyłam w Dolinie Mist. Ukłonił się przed nią.

Remoro z Doliny Mist, jestem na twoje usługi. Poczuła, jak fala gorąca oblewa jej twarz. — Och, nie, naprawdę jestem nikim...

Dla mnie jesteś Tą, Która Uratowała Mi Życie. Czy możesz powiedzieć, jak daleko jest stąd do cywilizowanego świata?

Pokazała za siebie na południe. — Najbliżej jest do Groff. Około dziesięciu, a może i piętnastu dni drogi.

Poszedł na skraj obozowiska, gdzie stała, patrząc w stronę Wielkiego Pustkowia. Podążył za jej wzrokiem, tak jakby mógł coś dostrzec w ciemności.

A tam? — spytał.

Pustkowie. Mam zamiar je przejść. Chociaż nie wiem, jak wielkie naprawdę jest.

Zamierzasz dokonać tego sama?

Oczywiście, że tak! — Odwróciła się i podłożyła do ognia. Objął j ą zimnymi rękami i spojrzał w dół na jej twarz.

Nie chciałem cię obrazić. Tam, skąd pochodzę, nawet reprezentanci mojego gatunku baliby się takiej przeszkody.

Ja jednak nie bałam się uratować demona, prawda? Dorian podniósł ze zdziwieniem brwi.

Demona? Czy tak właśnie myślałaś? Więc jestem ci winien znacznie więcej niż sądziłem.

Podniósł palcem jej brodę i poczuła w nim nagle siłę, która mogłaby ją zniszczyć. Ale trzymał ją delikatnie, mówiąc:

Nie mam prawa prosić cię o to, o co cię prosić muszę. Gdybym był lordem, jak myślałaś, albo nawet demonem, zaproponowałbym ci, że przeprowadzę cię bezpiecznie przez Wielkie Pustkowie. Ale nie zrobię tego, Remoro.

Pochylił głową i przymknął powieki w przewidywaniu przyjemności. Była pewna, że ma zamiar pocałować ją w szyję, i nie wiedziała, jak na to zareagować.

Dreszcz, który przeszył jej ciało, skłonił ją do zupełnego poddania.

Musiała zachować czystość, jeśli poważnie myślała o pobieraniu tajemnych nauk. Słyszała o takich rzeczach i zesztywniała w jego uścisku, wiedząc, że wszelki opór byłby daremny. Poczuła zimny oddech na swej skórze.

Dorianie, nie. Proszę cię, nie.

Ale chciała tego.

Kiedy się wycofał, pomyślała o tym czymś, białym i świecącym, co widziała przed chwilą w kącikach jego ust. Wielkie zęby? Nie była pewna. Skłonił się.

Wybacz mi moją zarozumiałość.

Poruszona do głębi tą niezwykłą kurtuazją, wycofała się.

Muszę jeszcze założyć sidła. Przynajmniej będziemy mieli coś na śniadanie.

Remoro, nie będę jadł śniadania — powiedział z nutą wyzwania w głosie.

Spojrzała na niego.

Z pewnością kierują tobą jakieś własne dążenia. Nie masz wobec mnie żadnych zobowiązań.

Muszę poradzić sobie ze wschodem słońca. Jest ono dla mnie o wiele bardziej niebezpieczne niż woda.

Zmartwiała ze strachu. Demon! Stworzenie z Ciemności! Musiał zauważyć przerażenie malujące się na jej twarzy, bo zaczaj zbierać swoje mokre rzeczy.

Ponieważ najwyraźniej moja obecność jest ci niemiła, zaraz odejdę.

Poczuła się winna. Jeśli rzeczywiście był demonem, nie mogła go puścić wolnego. Dotarło nagle do niej, że to dzięki jej obecności Brama zaczęła działać — zupełnie tak, jak to się działo w opowieściach. Jeśli był tylko człowiekiem, nie mogła go świadomie wygnać na poniewierkę i pozwolić umrzeć w samotności. Był bez jedzenia. Chodził w miękkim obuwiu i nie miał pojęcia o okolicy. Co gorsza, mogłoby go tu nie być, gdyby nie to, że zjawiła się w Przybytku Mocy Prastarego Ludu.

Proszę! — zawołała — Nie odchodź! Pobiegła za nim. Odwrócił się.

Zostawię twój koc. — Jego dłoń powędrowała do pasa. Przykryła jego rękę swoją.

Nie. Poczekaj przynajmniej, aż ci wyschnie ubranie. To nie demon. To po prostu zmarznięty człowiek, pomyślała. Zatrzymał się. Bardzo cicho, jak gdyby zbierając się na odwagę, zapytał:

Czy chcesz przez to powiedzieć, że możesz znaleźć sposób, by odesłać mnie z powrotem?

Czy tego właśnie chcesz? — Demon chciałby zostać.

Tak.

Wierzę ci. Nie wiem czemu, ale ci wierzę. Odpiął spinkę.

Odeślij mnie, a będziesz mogła to zatrzymać.

O, Neave! Można by za to kupić całą Dolinę Mist, pomyślała.

Popatrzyła mu prosto w oczy. Jaki demon zapłaciłby za to, żeby go odesłać, nim jeszcze zdążył dokonać dzieła zniszczenia? Jej ręka zamknęła się na spince, a on oddał przedmiot z chęcią. Przełknęła ślinę.

Dorianie, muszę ci wyznać prawdę...

Wiem, jaką ta spinka ma wartość. Jest prawdziwa. Zatrzymaj ją. Należy do ciebie.

Zacisnęła dłoń na spince. Jej zachłanność rosła. Jakież życie mogłaby wieść. A modliła się o obfitość i błogosławieństwo Mocy Prastarych. Potrząsnęła głową, żeby odegnać te myśli.

Muszę wyznać ci prawdę — nalegała. — Może rzeczywiście cię tu sprowadziłam, choć równie dobrze Brama mogła się otworzyć bez mojego udziału. Ale jest jedna rzecz, o której wie każde dziecko w Krainie Dolin: Brama działa tylko w jedną stronę. Nikomu jeszcze nie udało się wrócić.

Tak było we wszystkich opowieściach. Ale czy to rzeczywiście prawda? — zastanowiła się.

Nawet nie spróbujesz?

Położyła na dłoni Doriana spinkę i zacisnęła wokół niej jego palce.

Zatrzymaj swój skarb. Spróbujemy. Ale musisz nauczyć się pływać.

Spojrzał na swoje przemoczone ubranie.

Zapomniałem. Brama musi się znajdować na dnie tej sadzawki.

Niewątpliwie. Nie wierzę, że zadziała drugi raz tej samej nocy, czy nawet tego samego roku. Księżyc musi być dokładnie w takim samym położeniu. —1 opowiedziała mu, w jaki sposób znalazła Przybytek Mocy Prastarego Ludu.

Z ogłupiałego wyrazu jego twarzy wywnioskowała, że Dorian nie ma pojęcia o najprostszych sprawach.

Miejsce, z którego pochodzisz, musi być okropne — zakończyła.

Czasami. Ale nie zawsze. Generalnie rzecz biorąc, jest piękne. — Oczy mu rozbłysły. Mówił strzępkami zdań, jakby nagle coś sobie przypominał. — Pokryte śniegiem szczyty i domy z rozświetlonymi złotym blaskiem oknami... a dalej miasto, otoczone stromymi górami... ulice skąpane w strumieniach czerwonego i białego światła, a wzdłuż nich światła bursztynowe i niebieskie... wysokie budynki z jasnymi oknami... mruganie żółtych, czerwonych i zielonych świateł... Jest wiele smutku i tragedii pod tymi światłami, ale nie jest okropnie. Podejrzewam, że okropne może być to, co dzieje się tutaj.

Kolorowe światła. Przybył z miejsca, w którym są kolorowe, jasne światła. Nie może być zły. Otoczyła go rękami, by go pocieszyć.

Dorianie, tu nie jest okropnie. Świat może być nieprzyjemny, ale może być również cudowny.

Oplótł ją ramionami i poczuła na plecach wilgoć ubrania, które cały czas trzymał w rękach.

Jeśli chodzą po nim tak piękne kobiety jak ty, musi być cudowny — wyszeptał jej do ucha. — Ale obawiam się, Remoro, że nie znajdę tu odpoczynku.

Piękne kobiety. Jak ja. Aż się w duchu roześmiała. Wyswobodziła się z jego uścisku i wyjęła mu z rąk odzienie. Rozkładając je ponownie na prowizorycznym stojaku, powiedziała:

Jeśli chodzi o resztę, to możemy rozpalić ognisko i całkiem bezpiecznie spać.

Nie należy to do zwyczajów mego gatunku. Ale stanę na warcie, gdy ty będziesz spała. Odejdę przed świtem. Słońce. Zapomniała, co mówił o słońcu.

Do jakiego gatunku należysz? Wyglądasz na człowieka.

Byłem nim. Kiedyś. Dawno temu.

A teraz? Jesteś wysłannikiem Światła czy Ciemności?

Zmarszczył czoło. Jego wahanie spowodowało, że zadrżała ze strachu. Lecz nim zdążył odpowiedzieć, z przełęczy dobiegło dzikie ujadanie.

Dorian odwrócił się, by zmierzyć się z niebezpieczeństwem, zasłaniając swym ciałem Remorę.

Z ciemności wyłoniła się zwarta grupa szarych bestii — wychudzonych i długonogich.

Stado! — wysapała Remora, wiedząc, że nie mają żadnych szans. Były to Wilkołaki o długich pyskach i przerażających kłach.

Gdy ich przywódcy zawahali się na widok ognia, Remora chwyciła Dodana za rękę i pociągnęła go na skały.

Tędy! Sadzawka Prastarych. To nasza jedyna szansa.

Szarpiąc go za rękę, pobiegła przełęczą w stronę oczka wodnego. Żeby tylko ogień powstrzymał bestie wystarczająco długo!

Podrapana i posiniaczona, dotarła do kamiennego kręgu i pobiegła do wejścia, wiedząc skądś, że jedynie wewnątrz będą bezpieczni.

Stanęła w ciemnym przesmyku i spojrzała na wciąż jeszcze błyszczące koło.

Runy były wyraźniejsze, ale poruszały się wolniej, jakby tracąc energię.

Krąg bestii zacieśnił się. Słychać było warczenie i skomlenia, gdy walczyły pomiędzy sobą. Wszystko to ledwo dochodziło do świadomości Remory, która wpatrywała się w runy biegnące wzdłuż brzegu. Nagle pojęła, że jest w stanieje zrozumieć.

Została wciągnięta w sam środek światła. Przekazano jej przesłanie. I wiedziała już o tym miejscu tyle samo ile ci, którzy je zbudowali. Tutaj znajdowała się Brama, a tam, gdzie teraz ujadały Wilkołaki — droga wykuta w skale. Była ona teraz tak zniszczona, że wydawała się naturalną częścią krajobrazu.

Po jej lewej stronie wznosiła się kiedyś mała wioska. W otaczających ją górach wydrążono korytarze, a zaraz za Bramą znajdowała się jaskinia, w której przechowywano w dawnych czasach żywność. Kiedy Remora podjęła wysiłek, żeby dowiedzieć się, jakie jeszcze tajemnice skrywała jaskinia, wizje rozmyły się nagle. Otrzymała wiadomość, że kamienny krąg jeszcze tylko przez chwilę będzie bezpiecznym schronieniem. Jego energia się wyczerpie i nie odrodzi się przez następne sto lat.

Dorian ściskał mocno ramię dziewczyny. Patrzył za siebie prosto w ciemność, jakby mógł dojrzeć, co się tam dzieje.

Szybciej, Remoro. Ocknij się!

Cienie za nimi poruszyły się. Zabłysły oczy i białe kły.

Tędy — wyszeptała i wciągnęła Doriana do kręgu.

Szli brzegiem stawu, który był teraz zimny i ciemny. Bestie zebrały się przy wejściu, drepcząc wokoło, jak gdyby zbierając się na odwagę, by przypuścić ostateczny atak. Moc za kilka chwil się wyczerpie, pomyślała Remora.

Biegiem! — przynagliła Doriana.

Przedarli się przez wąską szczelinę między dwoma wysokimi kamieniami i znaleźli się po drugiej stronie kręgu.

Tutaj — wysapała. — To musi być tutaj.

Co niby musi być tutaj? — spytał Dorian, roztrącając drobne kamyki przed nimi. Urwisko porośnięte było małymi koślawymi krzewami i karłowatymi drzewkami. W mroku wydawały się groźne.

Remora na czworakach gorączkowo szukała wejścia.

Jaskinia. To jedyny ratunek. Wilkołaki nie wejdą do środka.

Skąd wiesz?

Mam nadzieję, pomyślała, a głośno oświadczyła:

Krąg mi powiedział.

Tylko skinął głową. Potem wszedł na jeden z głazów i rozejrzał się w ciemności. Przypominał polującego węża.

Przyglądała mu się, ujęta sposobem, w jaki zareagował na jej wyjaśnienia. Nigdy jeszcze się z czymś takim nie spotkała. Nie przestawała szukać wejścia. Wydawało jej się, że wie, jak będzie ono wyglądało i dlatego, jak zrozumiała później, przeoczyła je.

Jest! Tam! — wyszeptał, tłumiąc podniecenie. Chwilę później, nie wiadomo jakim cudem, pojawił się tuż przy niej.

Szybko. Pomogę ci.

Zaczął iść ścieżką z taką pewnością siebie, jakby doskonale widział w ciemnościach. Chwycił ją za ramię, a ona objęła go w pasie. Jakiż on był silny! Czuła się tak, jakby frunęła nad wzniesieniami. A gdy dotarli do wylotu jaskini, nie miał nawet zadyszki.

Wejście okazało się mniejsze niż się spodziewała. Przecisnęli się przez otwór i znaleźli w środku. Dopiero wtedy pomyślała, że powinni przynieść trochę suchego drewna, by u wylotu jaskini rozpalić ognisko, które powstrzymałoby Wilkołaki, zanim przepłoszyłby je świt. W ostateczności mogliby zrobić pochodnie. Ależ z nich głupcy!

Nie mamy wyboru. Musimy iść tędy.

Nic nie widzę.

Ale czujesz, prawda?

W powietrzu wisiał ciężki odór.

Prawdopodobnie jesteśmy w norze jakiegoś zwierzęcia. Miejmy nadzieję, że nie ma go w domu.

Zrobił ostrożnie krok do przodu, pociągając ją za sobą. Pod ich stopami rozległ się chrzęst.

Nietoperz! — parsknął.

Co?

Nie wiem, jak je nazywacie, ale są nieszkodliwe. Tyle że to nie one tak śmierdzą. — Jego blada twarz zabłysła w ciemności, gdy spojrzał w stronę niewyraźnie majaczącego wejścia. — Nie mam zamiaru tam wchodzić.

Powinien tam być długi tunel, prowadzący do wielkiej komnaty, a za nią drugi, wiodący na otwartą przestrzeń. Zrobił następny krok.

Krąg ci to powiedział? — W jego głosie nie wyczuła drwiny.

Prastarzy, którzy go zbudowali... Wiem, jak wyglądał kiedyś. W tej jaskini przechowywali zapasy.

Kiedy to było?

Wieki temu.

Więc źródło tego smrodu musi być inne. Gdy tak posuwali się po omacku, poczuła nagle, że jego ciałem wstrząsają torsje. Jej samej robiło się niedobrze i zasłoniła ręką usta.

Może nie będziemy musieli iść dalej. A nuż odór zatrzyma stworzenia, które nas gonią.

Może. Jeśli tak się nie stanie, lepiej już byłoby stawić czoło bestiom niż przebywać w tym smrodzie.

Wciąż jeszcze nie chciała się poddać i zaprzepaścić tym samym szansę odnalezienia Arvonu. Miała nadzieję, że zło uda im się pokonać.

Sądząc po odgłosach, znajdowali się teraz w wąskim tunelu. Posuwanie się naprzód było coraz większym koszmarem. Zacisnąwszy szczęki, oddychała z trudem. Stopy ciążyły jej jak ołów.

Zmusiła się do myślenia jedynie o wyjściu, które musiało znajdować się gdzieś przed nimi. Musiało. Trzeba po prostu iść przed siebie, a na pewno się wydostaną. Nie pozwoli, by coś ich zatrzymało.

Skoncentrowała się tylko na tej jednej myśli. Nagle tunel się skończył i znaleźli się w przestronnej komnacie, rozjaśnionej chorobliwie niebieskim światłem. Smród stał się tak ohydny, że Remora musiała wstrzymać oddech.

Ledwie zdążyła omieść spojrzeniem ściany jaskini, pokryte bezkształtną śmierdzącą breją, a już Dorian odwrócił się i szturchnął ją w plecy.

Boże! Chodźmy stąd. Nie możemy przez to przejść!

Cofnąwszy się w ciemność, przytuliła się do niego, by go zatrzymać. Otoczył ją ramionami i coś się w niej otworzyło. Ale to nie była pora na romanse. Wyswobodziła się z uścisku.

Słuchaj. Nie możemy wrócić. Przed nami tunel prowadzący do wyjścia.

Lepsze Wilkołaki niż to. Z tego, co pozostawili tu Prastarzy, wyrosło jakieś paskudztwo. Poza tym minęło tyle wieków, że ten drugi tunel może być zasypany. Coś mi tu nie gra. Nie przechowuje się żywności w miejscu, w którym ściany ociekają wodą.

Skupiła myśli. Góra się obsunęła. Miał rację.

Nie możemy wracać — powtórzyła. — Niedługo nastanie świt. Może poczekamy tutaj? Popatrzył w głąb korytarza.

Nie mogę. Cokolwiek się tu stało, Remoro, była to zła rzecz. Nie mogę, nie wytrzymam tego dłużej!

W głębi serca poczuła coś, co kazało jej wysłuchać tej prośby. Zaczęła się cofać. On nie jest wysłańcem Ciemności! Gdyby tak było, czułby się tutaj jak w domu, pomyślała.

W miejscu, gdzie tunel się rozszerzał, przytulił się do niej i poczuła drżenie jego ciała. Pociągnął ją za sobą z taką energią, że co chwila się potykała. Droga powrotna wydawała się dłuższa. W końcu jednak usłyszeli narastające ujadanie stada, zwielokrotnione jeszcze echem.

Zatrzymali się. Położywszy swe wielkie dłonie na jej ramionach, przybliżył się tak, że czuła na twarzy jego zimny oddech.

Musisz tu poczekać. Jeśli cię wyczują, zaatakują. Jest szansa, wprawdzie minimalna, że uda mi się jeszcze przed świtem je przegonić. Chciałbym spróbować, ale musisz dać mi trochę czasu. Czekaj tu, dopóki cię nie zawołam.

Mówił tym spokojnym, rozkazującym głosem, któremu była posłuszna przez całe życie. — Dobrze — wyszeptała i z trudnością powstrzymała się od dodania: panie. — Dorianie, uważaj na siebie. Nie wiesz, jak niebezpieczne są te bestie.

W moim świecie stworzenia bardzo podobne do tych nazywane są wilkami. Kiedy są głodne, prawie nic ich nie powstrzyma.

Och, te Wilkołaki są głodne. One są zawsze głodne. I uwielbiają smak ludzkiego mięsa.

Dobrze. Więc mam szansę.

Po czym odszedł w ciemność.

Czekała. Nie słyszała nic oprócz ujadania stada. Od kiedy znalazł się poza zasięgiem jej ramion, nie nadszedł od niego żaden sygnał.

Czekała już całą wieczność. I nic. Oczami duszy widziała Doriana leżącego bez czucia w ciemności. Później ujrzała Wilkołaki, które dopadają go, nie ujadając nawet na znak triumfu, bo — ponieważ jest nieprzytomny — uważają go za padlinę. Wydawało się jej, że słyszy, jak zaczynają go pożerać.

Czy to było widzenie, czy tylko wytwór wyobraźni? Nigdy jeszcze nie zdarzyło się, by widziała wydarzenia z teraźniejszości. Wiedziała jednak, że byli ludzie, którzy mieli takie wizje. Musiała to sprawdzić. Jak się okazało, skradanie się w kierunku stada było łatwiejsze niż droga w odwrotną stronę. Trzymając się jedną ręką ściany, szła po omacku do wyjścia, niewyraźnie majaczącego w promieniach zachodzącego księżyca. Kiedy doszła już prawie do wylotu tunelu, ujrzała Doriana leżącego twarzą do ziemi — właśnie tak, jak to widziała. Głowę miał ukrytą pomiędzy łokciami. Wilkołaki krążyły wokół niego, ale go nie tykały. Mówił przedtem, że promienie słoneczne są śmiertelne dla takich jak on. Miał zdolność widzenia w ciemności. Nie wątpiła więc, że słońce może uszkodzić mu wzrok.

Kiedy dotarła do stóp Doriana, stado ogarnęło podniecenie. Zwierzęta podeszły bliżej, warcząc i odsłaniając kły. Zobaczyła, że pierś mężczyzny się porusza. On żyje! Jeden z Wilkołaków kłapnął tuż obok niej zębami.

Wzdrygnąwszy się, zdała sobie sprawę z tego, że o mały włos nie przyczyniła się do urzeczywistnienia wizji, której tak się bała. A kiedy skończą z Dorianem, zajmą się nią.

Zanim zdołała cokolwiek zrobić, Dorian nagle wstał.

Idiotka! — mruknął z zaciętym wyrazem twarzy. — Kazałem ci czekać. Co prawda nie są to wilki, ale prawie je miałem!

Ledwo to powiedział, przywódca stada skoczył w jej kierunku. Zmartwiała z przerażenia, przygotowywała się na śmierć.

I wtedy usłyszała nieludzki wrzask, wydobywający się z gardła Doriana. Mężczyzna chwycił przywódcę Wilkołaków i warknął rozkazująco. Zwierzęta krążyły wokół niego, próbując dopaść jego stóp lub złapać za skraj płaszcza. Dorian cisnął przywódcę w kierunku wyjścia i wywarczał kolejny rozkaz.

Jednemu z Wilkołaków udało się ugryźć go w rękę. Zamiast cofnąć dłoń, Dorian zacisnął ją w pięść i przyłożył atakującemu zwierzęciu w nos. Zaskomlało i uciekło.

Wówczas przywódca skierował się do wylotu tunelu. Jego kompani podążyli za nim, z brzuchami przy ziemi i podkulonymi ogonami. Powoli, jedno za drugim, zwierzęta przeciskały się przez otwór, wychodząc na światło dzienne, którego nienawidziły.

Dorian z zaciśniętymi zębami wciąż blokował dostęp do Remory.

Tymczasem zaczęło wschodzić słońce. Robiło się coraz jaśniej.

Dorian jednak nie ustąpił. Co jakiś czas popędzał ociągające się Wilkołaki. Gdy ostami z nich wyczołgał się na zewnątrz, światło docierało już prawie do stóp mężczyzny. Dorian, patrząc niepewnie na wyjście, cofnął się.

Pozwól mi wyjrzeć. Światło zniszczy twój wzrok. Doczołgała się do wylotu jaskini. Ostatnie bestie zbiegały ostrożnie z urwiska. Miały sprawność i wdzięk zwierząt urodzonych w górach i przyłapała się na myśli, że nie chciałaby spotkać im podobnych na Wielkim Pustkowiu.

W końcu maruderzy znaleźli się na dole i ujadając odeszli w świt.

W porządku! — zawołała — Poszły sobie.

Nie otrzymawszy odpowiedzi, odwróciła się i zobaczyła, że Dorian stoi nieruchomo jak skała w tym samym miejscu, w którym go zostawiła. Światło słoneczne dotarło do jego nóg. Twarz i ręce zdawały się żarzyć w blasku. Wpatrywał się w swoje dłonie. Po ugryzieniu nie ujrzała ani śladu. Nawet kropli krwi.

Uklęknął, poruszając się wolno jak ktoś będący w szoku, nie do końca pewien, czy to rzeczywiście jego ciało. Ostrożnie wyciągał rękę do światła, jakby w obawie, że się rozsypie. Nic się jednak nie stało.

Zmarszczywszy ze zdziwienia brwi, wystawił na słońce również drugą rękę. Na jego wyciągnięte dłonie spływały jasne promienie.

Remora podeszła do niego przestraszona.

Szybciej, Dorianie, musimy znaleźć ci jakąś kryjówkę.

Nawet nie drgnął, a ona zbliżyła się, by go podnieść i odciągnąć w ciemność. Jeśli tak zareagował na odrobinę światła, wolała nie wiedzieć, co się z nim stanie w pełnym słońcu.

Chodź, pomogę ci.

Wstał, wpatrując siew dłonie. Później przeniósł wzrok na jej twarz,

Remoro! Słońce...

Mówiłeś już. Szkodzi ci. W porządku. Wiem, że jesteś wysłannikiem Światła.

Położył ręce na jej ramionach.

Nie rani! Nie widziałaś? Nie rani! Słońce tutaj jest inne! Zmarszczyła brwi.

Słońce to słońce.

Podszedł cicho do wylotu jaskini. Wypełnił sobą otwór wyjściowy i zawołał raz jeszcze:

Nie rani! Nie pali!

Później jego stopy zniknęły nad krawędzią, gdy wyszedł wysuwając najpierw głowę, tak jak robiły to zwierzęta. Domyślając się, że upadł, wyjrzała i zobaczyła, że leży na kamieniach. Musiał się przewrócić.

Chodź, Remoro! Zatańczmy w świetle słońca! Czuję, że pokocham twój świat.

Rozumiała jego radość — został mu podarowany dzień.

Dobrze, zrób mi trochę miejsca.

Ale on się nie ruszył. Wpatrywał się w jej pokiereszowane, krwawiące dłonie. Jego język zatańczył na spierzchniętych i popękanych wargach.

Jedna rzecz jednak się nie zmieniła — wyszeptał. Zagryzł usta. Spojrzał jej prosto w oczy i poczuła, jak ostrze jego pragnienia przeszywa ją niczym gorący nóż.

Wraz z tym dziwnym uczuciem przyszedł zew, który poruszył ją do głębi. Otworzyła usta, nie mogąc złapać tchu z powodu pożądania, które nią owładnęło. Wiedziała tylko, że albo obejmie Doriana, albo życie straci dla niej sens. Zaczęła się do niego zbliżać, by odpowiedzieć na ten zew, ale minął równie niespodzianie, jak się pojawił.

Nie. Nie zrobię tego — powiedział Dorian. Zszedł szybko po urwisku. Wiedziała, że nie zdoła go dogonić. Wróciła do wejścia do jaskini i usiadła. Szukała go wzrokiem, ale nigdzie go nie było. Zrozpaczona zawołała:

Dorianie! Nie odchodź!

Słuchała, jak echo powtarza jej słowa, i zastanawiała się, dlaczego nie mogła się od niego uwolnić. Uratował jej życie. Dopiero teraz zrozumiała, jak wiele ryzykował. Nie mógł mieć pewności, że świt jest blisko. Był przekonany, że słońce go zabije, a mimo to ryzykował dla niej.

Dorianie! Nie odchodź! Proszę! Dorianie!

Udała się w stronę kręgu. Znalazła go siedzącego przy stawie i myjącego ręce. Zobaczyła, że w złączonych dłoniach ma wodę. Wyraz rozpaczy malujący się na jego twarzy wystraszył ją, ale była zbyt daleko, żeby go powstrzymać, gdy zanurzył twarz w dłoniach i wypił wodę, która była dla niego trucizną.

Przełknął szybko i spojrzał w jej stronę. Stała nieruchomo, dopóki nie zwinął się w kłębek, ściskając rękami brzuch.

Zaczął wymiotować, a ona ruszyła do niego biegiem. Pośliznęła się na kamieniu i upadła. Wstała i poszła wolniej. Gdy w końcu do niego dotarła, leżał zgięty wpół, cicho szlochając. Jego wymiociny miały nie znaną j ej woń.

Dorianie, jesteś chory. Zaufaj mi, zaopiekuję się tobą. Potrząsnął głową.

Wiesz, przeżyłeś naprawdę wiele: najpierw przejście przez Bramę, potem ten okropny ziąb i w końcu Wilkołaki. Chodźmy do obozu, dam ci trochę rosołu.

Znowu potrząsnął głową, po czym zaczął wstawać.

Próbowała mu pomóc, mówiąc jak do kogoś majaczącego w gorączce, ale odepchnął ją. Potem chwycił ją za ręce.

Zaczaj mówić, z trudem dobierając słowa, trawiony wyrzutami sumienia, niczym na spowiedzi.

Remoro, to nie rosołu pragnę, lecz krwi. Twojej krwi. Gatunek, do którego należą, odżywia się ludzką krwią. — Puścił jej ręce, odwrócił się i odszedł.

Stała zaszokowana, analizując wydarzenia ostatniej nocy. Krwią Wzdrygnęła się. Jak to możliwe, by wysłannik Światła żywił się ludzką krwią?

A jednak.

Łaknął jej krwi. Łaknął od chwili, gdy się spotkali. Był głodny po przejściu przez Bramę. I nigdy, przenigdy nie wykonał najmniejszego ruchu, by wziąć to, czego pragnął. Przypomniała sobie wyraz jego twarzy po wypiciu wody. Miał nadzieję, że wszystko się skończyło, pomyślała.

Dorianie! — Pobiegła za nim. — Dorianie, zaczekaj! — Dogoniła go przy krawędzi zbiornika. Chwyciwszy go za rękę, zmusiła by się zatrzymał i odwrócił do niej.

Zawdzięczam ci życie. Jeśli chcesz, możesz mi je odebrać.

Nie! Nigdy cię nie skrzywdzę. Przyrzekłem to sobie, gdy mnie uratowałaś. Potem j a uratowałem ciebie. Jesteśmy kwita. Każde z nas pójdzie teraz swoją drogą.

Przeprowadź mnie przez Wielkie Pustkowie — wyrwało jej się. — W zamian będziesz mógł wypić trochę mojej krwi. Wpatrywał się w nią, oniemiały.

Słońce cię nie zrani. Mógłbyś przez Wielkie Pustkowie dotrzeć do Arvonu. Tam wciąż są Prastarzy. Może umieliby sprawić, żebyś nie musiał pić krwi.

Prastarzy? Żywi?

Niewykluczone. Słyszałam, jak ludzie mówili, że znają takich, którzy ich widzieli. Mogą żyć bardzo długo — wieki nawet. Idę tam, żeby się od nich uczyć.

Wieki? — powtórzył.

Dorianie, chodź ze mną.

Przez Wielkie Pustkowie? — Popatrzył na południe.

Czemu nie? Gdzie indziej możesz iść?

Sam nie wiem...

Wszystko wydawało jej się takie proste. Musieli tylko być razem. Spojrzała na krąg, wiedząc, że rządzą nim Wielkie Moce. Jeśli kogoś tu przywiodły, było to przeznaczenie. Nagle podniosła swe zakrwawione dłonie do jego ust, rozkazując:

Pij!

Uległ. Zaczął lizać jej rany, a ona zadrżała pod wpływem delikatnych dotknięć jego języka. Chwycił Remorę za dłonie i popatrzył jej głęboko w oczy. Dreszcze przeszyły jej ciało — obietnice zbyt słodkie, by kiedykolwiek mogły się spełnić.

Jakiś czas później opuścił jej dłonie, objął ją ramieniem i powiódł w kierunku obozu.

Nie w ten sposób. Chodź, a pokażę ci, jak to się robi. Nie będziesz rozczarowana, Remoro. Obiecuję.

POSŁOWIE

Zdecydowałam się opowiedzieć o pierwszym wampirze w Świecie Czarownic, ponieważ w momencie, gdy Andre zaproponowała mi udział w tym przedsięwzięciu, pracowałam nad powieścią o wampirach. Zaczęłam badać ten fenomen zafascynowana St. Germaine'em Yarbro i innymi „dobrymi" wampirami we współczesnej literaturze. Do swojej powieści wybrałam jedną z teorii wampiryzmu, w myśl której na ziemi toczyła się wojna między złymi i dobrymi wampirami, ale zdecydowanie nie wyczerpało to mojej inwencji.

Kiedy Andre ostatecznie zaakceptowała mój pomysł — pod warunkiem wszelako, że osobnik, którego wprowadzę do jej świata, będzie wywodził się z tego „dobrego" ugrupowania —przepełniona radością napisałam „Przez księżycową Bramę ", po czym z ożywieniem zaczęłam wyobrażać sobie, jak prawa rządzące Światem Czarownic mogą wpłynąć na losy mojego wampira. Myślę, że polubi on życie (sic!) w tej nowej rzeczywistości i spędzi tam wiele tysięcy lat. Wątpię, by dal życie wielu nowym wampirzątkom, ale wyobrażam sobie, że w końcu wpłynie zarówno na naukę, jak i politykę Świata Czarownic. Z niecierpliwością czekam, by przekonać się, czy jakiś inny pisarz wykorzysta postać Doriana St. Johna — czy jakkolwiek zdecyduj e się go nazwać. Musi on jednak pamiętać, że wszystkie moje „ dobre " wampiry mają silną tendencję do nagłego zakochiwania się w jednej tylko ludzkiej istocie naraz — i, oczywiście, zawsze w najmniej odpowiednim momencie.

JACQUELINE LICHTENBERG

Brad i Cynthia Linawearer

Wyśniony klejnot piratów

Dni, które nastały po upadku siedziby Sulkarczyków, były najciemniejszymi, jakie ci dumni ludzie morza znali. Dla większości z nich był to czas bezbrzeżnego smutku. Sulkarczycy byli wprawdzie ludem wędrownym, ale znali udręki tęsknoty i ich statki często wracały do macierzystego portu, gdzie czekały na nich kojące ramiona.

Po tym, jak miasto zostało zniszczone, wielka flota Sulkarczyków tułała się bez celu. Los wielu z tych żeglarzy nigdy nie będzie znany ich przyjaciołom i krewnym, gdyż skierowali się oni ku nie zbadanym lądom.

Inne sulkarskie załogi wynajęły okręty obcym krajom, potrzebującym wprawnej żeglarskiej ręki i mocnych statków. Garstka pozostałych postanowiła odbudować Port Sulkar, lecz próba dokonania tego spowodowała, że wielu z nich padło martwych, a jeszcze więcej zostało kalekami do końca życia, bowiem zagadkowa Moc promieniowała z rumowiska zniszczonego portu, czyniąc to miejsce przeklętym.

Po tej klęsce dwa z największych sulkarskich okrętów oddzieliły się od reszty. Owe tytany — „Księżycowa Muszla" i „Biały Pył Wodny" — oparły się żywiołom, wiodąc swe załogi przez wielki ocean do brzegów Wyżyny Hallack. Jałowe wybrzeże nie obiecywało znużonym żeglarzom wygody, ale badali je wzrokiem, jak ktoś, kto szuka ukrytego skarbu; przyglądali się klifom, by znaleźć znaki, które mogłyby ich poprowadzić. Tuż przed zachodem słońca wydano rozkaz opuszczenia kotwicy.

Dwie niewielkie łodzie odpłynęły od okrętów–matek w kierunku zatoczki graniczącej z pasmem gór, które opadały prosto niczym ściana do oceanu. Wpływając do wąskiego korytarza, załogi łodzi były zdumione tym, co ujrzały. Nikłe światło dnia odsłoniło zatokę, wystarczająco dużą, by mogła rywalizować z samym Sulkarem. Zatoka otoczona była ze wszystkich stron klifami, z wyjątkiem wybrzeża po prawej burcie. Ciągnął się tam wąski pas piaszczystej przestrzeni, rozciągający się przed stopniowo wznoszącymi się stokami. Większość nie uznałaby tego za port. Sulkarczykom wydawał się on szczytem marzeń. Ci ludzie byli nie tylko mistrzami żeglarstwa, ale również znakomitymi budowniczymi. Swoje metody obróbki kamienia utrzymywali w tajemnicy, ale każdy, kto odwiedziłby Port Sulkar, nie zapomniałby tak szybko wspaniałych budowli, świadczących o talencie i dobrym smaku. Miejsce, które znaleźli, obudziło nadzieję na wzniesienie nowej stanicy, osady, która miałaby nosić nazwę Osberic na cześć pokonanego przywódcy Sulkaru.

Badacze powrócili z dobrymi wieściami witani okrzykami radości, a następnego dnia, skoro świt, zaczęto poszerzać wejście do zatoki, by mogły się w nim zmieścić wielkie statki. Przestudiowanie map pozwoliło umiejscowić zatokę w południowej części Wyżyny Hallack. Ani jedno czoło nie zmarszczyło się, gdy odkryto, że pomiędzy ich nową siedzibą a chaosem, który opanował Krainę Dolin, leżą góry niemal nie do przebycia. Każdy wróg z morza musiałby najpierw przekroczyć bramę ich portu — zadanie niełatwe do wykonania, kiedy wejścia strzegą sulkarscy marynarze! Lecz zawisło nad nimi niebezpieczeństwo, którego ci dzielni wojacy nie potrafiliby sobie nawet wyobrazić.

Główne doki zostały ukończone w półtora roku po przybyciu żeglarzy. Przez ten czas statki były używane do transportu. Mieszkańcy Osberic cieszyli się, że mają dwa okręty, bo dzięki temu zawsze jedna załoga pozostawała w domu.

Z początku wolno, później — gdy rozeszła się wieść, że Sulkarczycy zbudowali magazyny — coraz szybciej osada przeradzała się w miasto.

Za każdym razem, gdy powracał statek, wzrastała liczba ludności portu — nie tylko dzięki samym Sulkarczykom, ale i innym, których przywiodło przeznaczenie. Przybyła wśród nich mała dziewczynka, znaleziona w zrujnowanym domu przez żeglarza z „Księżycowej Muszli". Stała się sierotą w wyniku najazdu piratów na jej wioskę, stanowiącą punkt przeładunkowy. Dziecko było takie, jak wiele ofiar wojny: patrzyło pustym wzrokiem, jego myśli były nie do rozszyfrowania.

Wszyscy ci synowie morza, weterani, żeglarze, widzieli takie dzieci już wcześniej. Załoga statku robiła, co do niej należało, wiedząc, że czas leczy najlepiej. Człowiek, który znalazł małą skuloną w kącie chatynki, opowiedział dziwną historię.

Żeglarz ten, Gatil, mówił, że gdy wchodził do domu z bronią w pogotowiu, w jego umysł wrył się obraz strasznie wyglądającego napastnika, dzierżącego ciężki miecz i mającego zamiar zaatakować go od tyłu! Gatil — potężnie zbudowany rudobrody mężczyzna — poruszał się szybko, mimo swych rozmiarów. Odwróciwszy się na spotkanie przeciwnika, wymierzył mu sprawiedliwość ostrzem miecza. Wróg okazał się pirackim maruderem. Kiedy Gatil przeniósł wzrok z pokonanego nieprzyjaciela na kąty za sobą, napotkał spojrzenie dużych szarych oczu dziewczynki i wiedział już, że to właśnie ona go uratowała.

Sulkarczycy zostali dobrze zaznajomieni z Mocą czarów kobiet Estcarpu, sprzymierzywszy się z tą potęgą w dawnych czasach. Opowieść Gatila oznaczała, że w żyłach znajdy płynęła krew Czarownic. Zasugerowano, by, jako jedna z nich, została oddana Czarownicom. Z powodów, których nie podał, Gatil odmówił jednak zwrócenia dziecka. Towarzysze z okrętu pomyśleli, że chce się odwdzięczyć małej za uratowanie mu życia. Ostateczna decyzja należała do kapitana, który zgodził się zabrać dziewczynkę do Osberic, gdy tylko jej ciało i umysł wydobrzeją, ponieważ jej Moce najwyraźniej przyłączyły się do Sulkaru.

Księżycowa Muszla" wraz z ludźmi oraz ze swoim ładunkiem, materiałami i zwierzętami wróciła do portu w wyznaczonym czasie. Gatil nie brał udziału w uroczystościach powitalnych, które trwały całą noc, lecz zabrał dziewczynkę z doków i poszedł prosto na skraj miasta, gdzie stał mały, wzniesiony z kamienia budynek. Dom leżał na uboczu, jakby bano się tego, kto w nim mieszka, ale ścieżka do drzwi była dobrze wydeptana, a żywo ubarwiona grządka ziół i kwiatów rozwiewała wszelkie obawy. Odgłosy kroków na ścieżce sprawiły, że w drzwiach pojawiła się kobieta, i czekała, aż Gatil podejdzie z dzieckiem.

Pani domu była wysoka jak tutejsi mieszkańcy. Miała krzepkie ciało i długie, mocne nogi; jednak blada, nie liźnięta słońcem twarz i kruczoczarne włosy odróżniały j ą od Sulkarek. Z kolei rysy twarzy i zimne, szare oczy świadczyły o estcarpiańskim pochodzeniu.

Została ściągnięta do miasta przez ojca, sulkarskiego kapitana, kiedy jeszcze była dziewczyną u progu kobiecości. Ów oschły mężczyzna miał do powiedzenia tylko tyle, że matka jego córki zmarła wiele lat temu, a on po tragedii zabrał dziecko ze sobą na morze.

Wyruszył „Białym Pyłem" w następną podróż, która okazała się fatalna. Statek wrócił z zaledwie połową załogi. Pozostali zaginęli

w czasie silnego sztormu — kapitan był wśród nich. Dlatego Osberic zaopiekowało się tą młodą kobietą o imieniu Teo — tak jak zatroszczyło się o wielu innych — akceptując odmienność, jak to tylko portowe miasto potrafi.

Teo była cichą dziewczyną, która wybrała własną ścieżkę, nie potrzebując niczyjej aprobaty. Wcześnie odkryto, że dysponuje co najmniej cząstką Mocy i miała już pewne doświadczenie w sztuce uzdrawiania. Skąd pochodziła jej wiedza, nie umiała powiedzieć. Chwalono ją za talent i chęć służenia innym. Kiedy dorosła, zamieszkała z dala od ludzi, by praktykować jako Mądra Kobieta.

W młodości Gatil podkochiwał się w Teo, zanim jeszcze było wiadomo, że rozporządza ona Mocą. W tym wczesnym okresie nadał jej imię Ciemna Wierzba. Mimo że jego namiętność dawno przeminęła, dalej tak ją nazywał; nie umiał powiedzieć, czy było to wyrazem smutku, czy nadziei. Kiedy podchodził do domu, jego apatyczna podopieczna drgnęła na widok kobiety w drzwiach. Gdy oczy dziecka napotkały wzrok Teo, dziewczynka wpadła w coś w rodzaju transu.

Ciemna Wierzbo, ta mała potrzebuje pomocy — powiedział łagodnie Gatil. — Poniosła ogromną stratę i nie mówi... — Przerwał, gdyż Teo podniosła rękę.

Wiem, że w jej żyłach płynie krew Czarownicy, a w jej wnętrzu drzemie Moc — powiedziała, delikatnie dotykając czoła dziecka. —Jest bardziej obdarowana niż ja.

Gatil wpatrywał się w twarz Teo.

Zaopiekujesz się nią? — zapytał.

Teo skinęła głową, zabierając małą z jego rąk. Gatil podążył za Teo, gdy ta weszła do chaty, i bez pytania wyrecytował raz jeszcze opowieść o tym, jak dziecko ostrzegło go przed niebezpieczeństwem. Teo posadziła dziewczynkę na najmniejszym krześle w pokoju i pokiwała głową.

To, o czym mówisz, nie jest rzadkością u w pełni ukształtowanych Mądrych Kobiet. Ale u dziecka jest nadzwyczajne. Przywiodłeś do mego domu skarb, Gatilu. I tak będzie traktowana.

Nie mam powodu do zmartwienia — powiedział Gatil zagadkowo. — Nie odchodzę z pustymi rękami.

Po tym tajemniczym pożegnaniu opuścił dom. Teo pomyślała, że wyglądał na zdenerwowanego.

Niedługo później rozeszła się wieść: Osberic ma nowego mieszkańca. Wkrótce dziecko zdradziło Teo swe imię: Myrna. To był bardzo ważny pierwszy krok. Znalazłszy się pod opieką uzdrowicielki, dziecko czyniło postępy, i nim księżyc zdołał odbyć pełną drogę,

Chodź, dziecko, czas, abyśmy pomyślały o wieczornej strawie! —zawołała. Jej długie nogi niosły japo skałach i otoczakach na plażę, prawie biegła. Uściskała dziewczynę z całych sił i pospieszyły zgodnie do domu. Wyszło im to na dobre. W nocy pojawił się potwór.

Pierwszym znakiem, że w Osberic dzieje się coś złego, był los dwóch rybackich łodzi, które wypłynęły o świcie. Dobrąmilę od portu w polu widzenia rybaków zjawiły się trzy czarne piramidy: dwie oddalone od siebie o ćwierć mili, trzecia, tworząca jakby wierzchołek trójkąta, dużo dalej.

Mężczyzna, znajdujący się na pokładzie drugiej łodzi, skarżył się na smród zgniłych ryb, ale nikt nie zwrócił na to uwagi. Rybaka nie posłuchano i nie wszczęto alarmu, mimo że łódź pozostawała w znacznej odległości od swojej towarzyszki.

Pierwsza łódź płynęła już pomiędzy dwiema piramidami. Żeglarz narzekający na wstrętny odór krzyknął, gdy zobaczył czarne góry wynurzające się z wody. Krzyk ten jednak był ledwie słyszalny poprzez świst wiatru. Później, gdy woda zaczęła wirować, pierwsza łódź, złapana między piramidy, kręciła się w kółko. W ciągu kilku sekund wir wciągnął ją w lej, a pagórki rozciągnęły się, ukazując otwarte usta czegoś wielkiego. Potwór zaczął się podnosić. Był gigantyczny.

Do drugiego statku uśmiechnęło się szczęście, lecz z pierwszego nie przeżył nikt. Całe Osberic wiedziało o tragedii jeszcze przed południem, chociaż szczątki wypływały na brzeg przez kilka następnych dni — żaden z kawałków nie miał więcej niż kilka cali.

Śmiałkowie, którzy udali się na poszukiwania potwora, zostali zabici, nim jeszcze zapadła noc. Następnego ranka statek kupiecki z Alizonu został ostrzeżony z wybrzeża, żeby spróbował przybić do brzegu gdzieś dalej. Potwór był wystarczająco blisko, by przesłana wiadomość przypieczętowała los wszystkich na pokładzie, gdyż przyciągnęła go nowa przynęta. Tego dnia przekonano się, jak szybko , wróg mógł poruszać się pod wodą. Dalsze obserwacje pozwoliły ustalić, że miał pięć szyj. Ale było coś jeszcze gorszego. Na odnalezionym po całej tej historii wraku nie znaleziono ani jednej ludzkiej kości. Zostały w całości wchłonięte przez tę czarną gardziel.

Osberic, mając zablokowany port, było odcięte od reszty świata.; Niemal nieprzebyte góry na zachodzie zamiast ochroną stały się zmorą.

Nie pozwolę, by oblegała nas jakaś przerośnięta ryba czy ślimak! — grzmiał stary przywódca na zebraniu mieszkańców miasta. Ale jego nieszczęśni słuchacze nie poczuli się raźniej, gdy usłyszeli te słowa.

Pewien młody Sulkarczyk, który stracił brata w czasie pierwszego ataku lewiatana, powiedział:

Nie damy się zagłodzić morskiemu potworowi. Ocean należy tak samo do nas, jak i do stworzeń, dla których jest domem.

Słyszę, że podpływa coraz bliżej — powiedział miejski kowal. — Na co się zdadzą nasze fortyfikacje, kiedy to coś niebawem znajdzie się w porcie?

Gdybyśmy tylko zdołali zabić tę bestię! — lamentował wódz.

Teo ugryzła się w język; postanowiła nie wciągać w to wszystko Myrny, bojąc się, że dziwny sen oznaczał jakąś straszną więź z potworem. Ponieważ jednak życie wioski zawisło na włosku, poczuła, że musi spełnić swój obowiązek. Wierzyła, ze Osberic okaże j ej życzliwość nawet w tragicznych okolicznościach. Tak więc opowiedziała mieszkańcom portu o śniei o tym, jak nie udało j ej się ustalić miejsca pobytu Gatila.

Koniecznie trzeba go odnaleźć! — powiedział wódz. — Teo, proszę cię, przyprowadź do nas Myrnę.

Teo poszła do domu przeznaczonego dla tych, których zebrania w żadnej mierze nie interesowały: dzieci. Myrna była teraz w takim wieku, że mogła pomagać w opiekowaniu się dziećmi. Gdy Teo zbliżyła się do budynku, napotkała w drzwiach płaczącą nastolatkę.

Coś ci dolega, Rando? — spytała Teo.

Och, niech mi bogowie wybaczą. Myrna została porwana.

Dopiero wtedy Teo zauważyła siniak na policzku dziewczyny —dowód, że walczyła z porywaczem. Teo objęła ją, i bojąc się, że jej podejrzenia są słuszne, spytała:

Przez kogo?

Przez Gatila.

Chodź — powiedziała Teo niemalże szeptem. Wróciły do domu, gdzie maluchy rywalizowały w tym, który potrafi płakać najgłośniej.

Kiedy wszystko ucichło, Teo poprosiła, by Randa opowiedziała, co się stało. Nastolatka wciągnęła powietrze, po czym rozpoczęła:

Nie zapukał. Usłyszałam, że ktoś otwiera drzwi i kiedy się odwróciłam, on był już nade mną. Miał straszną twarz i sińce pod oczami. Nigdy nie zapomnę jego groźnego spojrzenia. Chciałam się z nim przywitać, ale odepchnął mnie i chwycił Myrnę.

Zranił ją? — Teo nie spodziewała się po Gatilu najgorszego, lecz musiała się upewnić.

Nie. Wziął ją za rękę i powiedział, że musi z nim iść. Kiedy próbowałam ich zatrzymać, uderzył mnie. — Dłoń Randy powędrowała do twarzy. — Myrna walczyła, lecz on trzymał ją mocno. Gdy wyszli, cóż mogłam zrobić? Bałam się zostawić dzieci.

Randa zaczęła znowu pociągać nosem, a Teo przestraszyła się, że kolejny atak płaczu ogarnie wszystkich w pokoju, z wyjątkiem jej samej. Nie było na to czasu.

Czy Gatil powiedział coś jeszcze? — spytała z naciskiem. Randa musiała włożyć dużo wysiłku w to, by sobie przypomnieć.

Tak, powiedział coś, co mnie wystraszyło. Myślę, że to było coś takiego: „Dlaczego nie powiedziałaś mi o klejnocie, Myrno? Bogowie, chrońcie nas przed tą przeklętą rzeczą". Twoja córka przestała wtedy walczyć i posłusznie z nim poszła.

Teo podziękowała Randzie i wyszła na zewnątrz. Musiała pozbierać myśli. Może Myrna przywiozła coś ze zrujnowanej wioski? Klejnot, o którym mówił Gatil, mógł mieć jakiś związek z nieszczęściem, jakie na nich wszystkich spadło. Niepokoiło ją to, że we śnie żaden klejnot się nie pojawił. Inna sprawa, pomyślała w końcu Teo, że sny mają często ukryte znaczenie.

Przede wszystkim trzeba znaleźć Gatila i Myrnę. Gdzie mogli się podziać? Nagle krzyknęła z radości. Zaniepokojona Randa wyjrzała z ochronki i spytała, czy starsza kobieta dobrze się czuje. Teo zaśmiała się po raz pierwszy od wielu dni.

Poślij chłopca do starszych — rozkazała. —Niech powie im, żeby wysłali ludzi do jaskini na szczycie urwiska blisko strażnicy. Ja pójdę przodem.

Ona, która kiedyś znała Gatila tak dobrze, już wcześniej powinna przypomnieć sobie jego ulubioną kryjówkę z czasów młodości.

Pędząc przez skalisty teren, Teo cieszyła się że ma takie długie nogi. Droga doprowadziła ją do miejsca, z którego było widać port i bezmiar niebieskozielonej wody, najmniejszym znakiem nie zdradzającej, że skrywa pod falami potwora.

I wtedy zobaczyła coś, co zamieniło ją w posąg, bezradnie obserwujący małą łódkę z Gatilem przy wiosłach (jego rudą czuprynę rozpoznałaby wszędzie), podążającą w kierunku wyjścia z portu. Postać siedząca na rufie, w zielonym jedwabnym płaszczu, była tą, którą Teo kochała.

Głos przyzywał Myrnę raz za razem, przez cały czas potężniejąc, aż w końcu to imię przerodziło się w krzyk. Gdzieś w głębi umysłu Teo zdała sobie sprawę, skąd wydobywa się ten głos. To ona sama krzyczała! Kiedy wybrzmiał ostatni dźwięk, ta jaskrawo ubrana postać, tak daleka, tak mała, odpowiedziała machaniem. Ale łódka nie zawróciła.

Poruszaj się ostrożnie, mówił do Teo głos płynący z wewnątrz, nie złam karku na drodze w dół. Myrnie nic nie pomoże twoja śmierć. Zaczęła ostrożnie schodzić, cały czas oddychając ciężko po przerwanej wspinaczce.

W połowie drogi na plażę spotkała kilku ludzi podchodzących pod górę. Zanim dołączyli do niej, nastąpiła ożywiona wymiana zdań; o jaskini zapomniano. Przybyli w sam raz, by zobaczyć małą łódkę skaczącą w górę i w dół na krawędzi wiru pomiędzy strasznymi czarnymi piramidami. Biegnącą w fale, oszalałą ze strachu Teo musiał złapać jeden z mężczyzn.

Wprawdzie ludzie na plaży nie mogli nic zrobić, by oddalić grozę, ale nie dotyczyło to Myrny. Stała w łódce i trzymała ponad swymi kasztanowymi lokami połyskujący przedmiot. Gatil próbował utrzymać łódkę na wodzie, lecz zarazem nie spuszczał wzroku z dziewczyny —i kiedy wrzuciła to coś w zmąconą wodę, otworzył usta ze zdumienia.

Lej ciemnej chmury zawirował w dół z niebios i zawisł nad portem. W tym momencie, gdy burza zdawała się nieuchronna, Gatil zdołał nadludzkim wysiłkiem wydostać się ze strefy przyciągania wiru. Dopiero wtedy chmura runęła — dokładnie w to miejsce, gdzie przed chwilą byli.

Ryczący cyklon uderzył w morze, wzbudzając białą pianę wraz z piskiem i charkotem — pieśnią śmierci potwora morskiego. Rzuciwszy się do przodu poprzez pył wodny, Gatil dotarł do Myrny i wziął ją w ramiona. W tej samej chwili olbrzymia fala uderzyła w nich i wypełniła łódeczkę wodą, zatapiając ją. Nikt już teraz nie śmiał zatrzymać Teo, gdy skoczyła w słone odmęty i popłynęła do miejsca, w którym łódka zniknęła.

Trzech mężczyzn przyłączyło się do niej; inni stali jak wrośnięci, sparaliżowani tym, co zobaczyli — w końcu nieczęsto widzi się gigantyczną fontannę wody podnoszącą w powietrze kilkutonowego potwora całkowicie pokrytego szlamem. Po raz pierwszy i ostami zarazem mieszkańcy Osberic mieli okazję podziwiać swego strasznego wroga w całej okazałości. Wyrwany z naturalnego środowiska był prawie śmieszny, gdyż na dole jego ciało wybrzuszało się, czyniąc go podobnym do dzbana wina. Lecz właśnie dzięki temu mógł niezmiernie szybko wciągać wodę, a wraz z nią wszystkie stworzenia, które się w jej nurcie znajdowały, sprowadzając na nie śmierć. Żadna broń z żelaza czy stali nie mogłaby pokonać czegoś takiego, ale Moc wyzwolona przez Myrnę była potężniejsza — lej powietrza pognał teraz z powrotem do nieba, unosząc ze sobą tę morską istotę, jakby była listkiem złapanym w swawolną bryzę.

Budząc się z transu, mężczyźni na brzegu powrócili do rzeczywistości i zawstydzili się, że nie pomogli Teo, która wracała na plażę, walcząc ze wzburzonym morzem i holując ze sobą Myrnę.

Ale... Teo... — słyszeli pomiędzy bulgotaniem wody, gdy zanurkowali, by pomóc kobietom. — Ja potrafię pływać.

Oczywiście, minione wydarzenia nie do poznania zmieniły spokojną niegdyś przystań, a potężne fale uczyniły wydostanie się na brzeg nie lada wyzwaniem. Dopiero wtedy, gdy wszyscy spośród tych, którzy znajdowali siew zasięgu wzroku, wyszli z przybrzeżnych fal, Myrna zakomunikowała, kogo brakuje.

Gatil nie chciał żyć — powiedziała, a jej głos był w równej mierze dorosły, co znużony. Wziąwszy matkę za rękę, Myrna kontynuowała:

Kiedy Gatil odsłonił klejnot i wpatrzyłam się głęboko w jego płomienne światło, wiele rzeczy stało się dla mnie jasnych. Zapytał, czy wiem o jakimś niebezpieczeństwie, związanym z klejnotem. Kiedy zobaczyłam w samym jego środku kształt ptaka, przypomniałam sobie, kiedy ostatnio trzymałam ten piękny kamień. Stara kobieta, która zaopiekowała się mną po śmierci matki, pokazywała mi go w każde urodziny, obiecując, że dostanę go w spadku.

Po śmierci matki — powtórzyła Teo. — Ale przecież nie mogłaś sobie przypomnieć...

Przez wszystkie lata, które spędziła z Myrną, Teo nigdy nie widziała, żeby to dziecko płakało, ale teraz, ku jej zdumieniu, z okrągłych szarych oczu ciekły łzy.

Klejnot sprawił, że przypomniałam sobie swój ą matkę, a nawet więcej. W kobiecie, która się mną opiekowała, było coś niezwykłego, bo miała spiczaste uszy i żółte oczy. Przybyła ze Starego Kraju na wschodzie, by niańczyć mnie, po tym jak moja matka umarła... w połogu! Moja matka była Czarownicą, ale nie władała Mocą, ponieważ została zgwałcona.

Paskudni piraci! — wymamrotał mężczyzna z dużym brzuchem i małym rozumkiem. — Skąd pochodziły te kanalie?

To nie pirat posiadł mą matkę. Ten, kto to zrobił, był z Sulkaru.

Ta rewelacja sprawiła, że z tłumu wydobył się gniewny pomruk, niczym dudnienie ziemi. Nikt nie mógł uwierzyć, że jeden spośród nich dokonał czegoś takiego, jako że Sulkarczycy przestrzegali praw z taką samą skrupulatnością, jak morze przypływów. Myrna nie dała się przestraszyć, lecz wskazała na port i powiedziała:

Mój ojciec leży tam.

Gatil —jęknęła Teo, a wszyscy ucichli.

Nie wiedział, że jestem jego córką. Podpowiadały mu to sugestie zawarte w snach, ale nie potrafił przypomnieć ich sobie w świetle dnia. Gdy w jaskini dowiedziałam się prawdy, powiedziałam mu o tym. Być może to Moc we mnie rozpoznała Sulkarczyka, który przywiódł mnie tu z rodzinnej wioski, wiele lat po tym, jak spał z moją matką.

To więcej niż można znieść! — krzyknął jeden z mężczyzn. —Jaka Czarownica pozwoliłaby, żeby j ą posiąść?

Teo słyszała opowieści o Klejnotach Mocy i teraz jej wewnętrzna Moc właśnie przemówiła, nadając znaczenie snowi Myrny. Teo pomogła zrozumieć zmęczonym mężczyznom tę trudną kwestię.

Słuchajcie — zaczęła. — To prawda, że żadna Czarownica nie pozwoliłaby mężczyźnie się wykorzystać. A żaden Sulkarczyk nie zachowałby się jak zbój, biorąc to, co nie jest mu dawane z własnej woli. Lecz Moc Klejnotu pokonała obie przeszkody. Dawno temu, gdy Gatil dotknął cennego przedmiotu, stanowiącego źródła magii dla rodu tak starego jak wzgórza Estcarpu, kara spadła zarówno na Czarownicę, jak i na mężczyznę. Popełniwszy błąd tak ciężki, nie powinien wracać do tej wioski — nieważne, jak wiele lat upłynęło. Klejnot, którego żaden mężczyzna nie powinien dotykać, wzywał go do powrotu. Największym grzechem Gatila była kradzież kamienia —to właśnie sprowadziło potwora na jego pobratymców, i niech mu będzie przebaczone.

Mężczyznom wystarczyło to wyjaśnienie, a kilku nawet wyraziło szczerą aprobatę. Byli wszak świadkami zniszczenia morskiego potwora, a ich wybawcą okazała się trzynastoletnia dziewczynka, która w żadnym wypadku nie ponosiła winy za to, co na nich spadło.

Jesteś odważną młodą kobietą — powiedziała Teo.

Nie tylko ja byłam odważna — odparła Myrna, zwracając wzrok ku morzu. — Mógł uciec, kiedy dowiedział się prawdy. A jednak pomógł mi uczynić to, co do nas należało. Nigdy nie przeminie we mnie żal, że nie rozpoznałam wcześniej mego ojca.

POSŁOWIE

Jako pilni czytelnicy książek Andre Norton, poczuliśmy się mile połechtani jej propozycją napisania jakiejś opowieści do tej antologii. Wydaje się nam, że twórczość Andre i ten rodzaj literatury, określany mianem high fantasy, mają coraz więcej wspólnego z klasycznymi baśniami. Chcieliśmy, by nasze opowiadanie odzwierciedlało którąś z mądrości Starych Ścieżek. Relacje między kobietą i mężczyzną oraz rodzicami i dzieckiem stanowią istotę tego, czego fantasy może nas nauczyć.

BRAD i CYNTHIA LINAWEAYER

A.R.Major

La Verdad: Magiczny miecz

Opactwo Halsted stanowiło ostatnią twierdzą Pań Wiecznego Płomienia na drodze wiodącej na północ ku Szarym Wieżom Zwierzołaków. Przy takim położeniu musiało stać się. mimowolnie świadkiem wielu dziwnych wydarzeń. Niewiele jednak było dziwniejszych od tego, które właśnie się rozgrywało w wewnętrznej komnacie rady.

Siedem krzeseł ustawiono w półkole. Centralne miejsce zajęła Matka Przełożona. Wszystkie kobiety nosiły drugie czarne szaty zakonne. Nawet barbety, otaczające ich twarze i głowy, lśniły czernią. Jedyną rzeczą, która łamała monotonię koloru, był czerwony płomień wyszyty na ich szatach na wysokości serca. Oto rządzący krąg Opactwa Halsted: Matka Przełożona i jej sześć doradczyń.

Przed nimi stała młoda kobieta w podróżnym stroju mieszkanek Krainy Dolin. Miała kruczoczarne włosy i spiczastą brodę, które sugerowały jakiś związek ze Starą Krwią. Jednak tym, co przykuło uwagę rady, były jej oczy. Głębokie niczym stawy kryły w sobie wiedzę dawno zapomnianą przez innych. Właścicielka owych oczu była znana jako Eudora i znajdowała się tu z powodu swej ostatniej wizji.

Przychodzisz do nas z opowieścią, że Gunnora skontaktowała się z tobą. Dlaczego — po trzykroć: dlaczego? — spytała Matka Przełożona z błyskiem w oczach.

Eudora była przyzwyczajona do tego, że ludzie powątpiewająw jej wizje. Bez trudu zachowała spokój, kiedy sześć pozostałych Pań Płomienia nachyliło się bliżej; napięcie ich ciał zdradzało wewnętrzne podniecenie.

Dlaczego co? — zapytała.

Dlaczego Gunnora pragnie się z nami skontaktować? Z jej świątyń korzystają głównie kobiety z południa Krainy Dolin. Dlaczego nagle zaczęła potrzebować naszej pomocy? Przez wieki Ropuchy były jej bliskimi, nieszkodliwymi sąsiadami. Dlaczego uważa, że zaryzykujemy dla niej kontakt z Mocami poza Bramą? — spytała Przełożona.

Po pierwsze — odparła Eudora — pamiętaj, proszę, że Gunnora jest taką samą kobietą Mocy jak ty, i wykonuje z naszymi siostrami z Krainy Dolin kawał dobrej roboty. Po drugie, nasza znajomość Ropuch jest bardzo ograniczona. Nie wiemy, czemu starożytni uwięzili je w ich kamiennym kręgu. Wcale nie chciałabym dowiedzieć się, do jakiego zła byłyby zdolne, gdyby... — Jej głos cichł stopniowo.

Gdyby co ? — przerwała jedna z członkiń rady. — Czy to oznacza, że Ropuchy próbują uciec ze swego zaklętego więzienia?

Możliwe — odparła Eudora. — Gunnora ma powody, by sądzić, że Ropuchy przygotowuj ą bojownika, który pomimo ryzyka ma zdobyć jej skarb.

Bojownik? Skarb? — spytała rada chórem. — Dlaczego Gunnora sama nie zaatakuje i nie zakończy tej niedorzeczności, jeśli jej skarb jest dla niej taki cenny?

Przeznaczeniem Gunnory jest opieka nad ogniskiem domowym, miłością i życiem — tłumaczyła cierpliwie Eudora. — Atak w gniewie jest przeciwny jej naturze. Poza tym bojownik, poza zaklętym kręgiem, wygląda jak każdy zwyczajny mężczyzna. Więc Gunnora prosi was o pomoc w znalezieniu kogoś takiego dla niej.

Czy w Krainie Dolin nie ma żadnych walecznych mężów, którzy mieliby długi w stosunku do Gunnory z racji przysług, jakie oddała ich żonom? Czy oni nie mogą być j ej bojownikami?

Eudora uśmiechnęła się.

Drogie panie, ta bitwa musi się rozegrać wewnątrz kamiennego kręgu Ropuch. Inaczej nad nimi nie zapanujemy. Żaden miejscowy wojownik nie ma szans w walce z ich magią! Gunnora wie również, że oprócz służenia Wiecznemu Płomieniowi, tak jak ona opiekujecie się chorymi i przechowujecie starożytne zapiski. Jeśli ktokolwiek potrafi wezwać bojownika spoza Bramy, to właśnie wy.

Przełożona milczała przez chwilę, po czym powiedziała cicho:

Dobrze wiemy z dawnych dziejów, że igranie z magią jest bardzo niebezpieczne. Czasami trzeba zapłacić za to wysoką cenę. Czy ten skarb wart jest ryzyka?

Jej skarb pochodzi z jej winnicy — odpowiedziała Eudora. — Każdego roku wytwarzane jest tylko kilka kropel eliksiru życia. Jedna kropla tego eliksiru, zmieszana z dużą ilością wody, tworzy napój, który wzmacnia matki po porodzie. Mniej rozcieńczony leczy okaleczone ciała, a w czystej postaci może przywrócić do życia lub zdjąć silną klątwę! Tak więc, drogie panie, jeśli nie chcecie, by uwolnione Ropuchy za pomocą swej demonicznej magii zesłały na waszą ziemię klątwę, musicie znaleźć Gunnorze bojownika. Naprawdę, nie macie wyjścia. Wszystkie członkinie rady spojrzały na Matkę Przełożoną.

Kiedy zaczynamy? — spytała cicho jedna z nich.

Natychmiast — odparła przeorysza.


Gdyby tylko udało mu się dotrzeć do ogrodu, poczułby się przez chwilę bezpieczny. Ale odgłosy pościgu były coraz bliższe, a jego własne kroki robiły się chwiejne z powodu upływu krwi. Krew! Lepka maż na rękojeści rapiera jego ojca. Ojciec odbył niebezpieczną podróż z Lizbony w Portugalii do Toledo w Hiszpanii, by otrzymać z rąk najsłynniejszego na świecie płatnerza specjalną klingę.

Ale nie wszystka krew na rapierze pochodziła z jego ran! Dziwne, że tej samej nocy na rękojeści La Verdada krew wojownika wymieszała się z krwią niewiasty, dopiero co zmarłej ukochanej, podczas gdy krew zdrajcy znajdowała się na samym koniuszku głowni.

La Verdad lub Prawda — tak ojciec nazywał swój miecz! I za prawdę zginął. Wyglądało na to, że syn wkrótce pójdzie w jego ślady, jako że mordercze siły napierały coraz bardziej, podczas gdy... ale zaraz! Dotknął ręką starożytnej drewnianej bramy w starym łupkowatym murze. Joao de Branco przeszedł przez bramę chwiejnym krokiem, nie tracąc sił na jej zamknięcie. Oni nie ośmielą się tutaj wejść. Zbyt wiele opowieści starych niewiast dotyczyło tego zaniedbanego ogrodu; ponurych historii o ludziach, którzy tu weszli i nigdy nie powrócili. Słudzy Biskupa pozostawią zapewne straż przed tymi wrotami.

Teraz nie lada wysiłkiem okazało się stawianie jednej stopy przed drugą. Tylko żelazo zmuszało go do podążenia w kierunku niebieskiego kamienia osadzonego w murze w tyle ogrodu. Do czasu gdy ludzie Biskupa zdobędą się na odwagę, żeby wejść, on będzie już odbywał swą podróż bez powrotu lub padnie martwy — albo obie te rzeczy naraz! Czym była ta niewidzialna siła, która ściągnęła go w to miejsce? Umęczone ciało przestało reagować, upadł twarzą w dół, a koniec La Verdada dotknął błękitnego kamienia.

Jego ostatnie myśli dotyczyły sceny w salonie Elizabet. Otrzymała ona dokumenty, które udowadniały, że Biskup próbował uzurpować

legalną władzę miejscowego diuka de Caixias. Diuk był naprawdę dobrym człowiekiem, który myślał bardziej o życiu swych poddanych niż o żądaniach Kościoła. Elizabet posiadała dowody, a on miał zamiar przekazać je diukowi. Krzyk Elizabet ściągnął go do następnego pokoju. Wpadł do jej sypialni z La Verdadem w pogotowiu. Zakrwawione ciało ukochanej nie odebrało bystrości wprawnym oczom żołnierza; zauważył czarne buty wystające zza okiennych zasłon.

Bezgłośnie rzucił się naprzód i wbił rapier w zasłonę na wysokości serca. Usłyszał stęknięcie i do ciała Elizabet, leżącego na podłodze, dołączyło następne. Ponura twarz należała do O Tigre (Tygrysa), kapitana straży Biskupa.

W tym momencie serce zwyciężyło umysł; Joao de Branco ukląkł przy swojej ukochanej i podniósł ją, zakrwawioną. Tak jak się obawiał, była martwa. Karmazynowa krew poplamiła krawędź jego miecza, gdy delikatnie kładł Elizabet na podłodze. To, że się pochylił, uratowało mu życie, bo strzała wystrzelona z kuszy utkwiła w barku, zamiast pomiędzy łopatkami, gdzie została wycelowana. Złapał papiery, które upuściła Elizabet, i wyskoczył przez okno. Jej ofiara nie pójdzie na marne, postanowił. I wtedy dotarło do niego, że musi dostać się do dziwnego ogrodu na końcu Rua dos Mortos (ulicy Śmierci). Musi! Musi!

Gdy pierwsze promienie sierpowatego księżyca wtargnęły do ogrodu, ukazały straszliwą scenę: ciało martwego młodego mężczyzny z mieczem sięgającym do błękitnego kamienia w murze. Księżycowe światło dotknęło kamienia, a La Verdad zniknął, by pojawić się na łące w Arvonie. Jego pan był martwy, ale miecz ciągle pulsował życiem. Wypłynęła z niego potężna myśl, szukając, szukając, szukając. Najwidoczniej jakaś pokrewna dusza potrzebowała go. La Verdad przybył do Arvonu i Krainy Dolin z krwią wojownika i niewiasty wymieszaną na rękojeści i krwią ich wroga na klindze.


Bystre oczy Eudory przywitały nowy dzień i spoczęły na bardzo dużym kocie. Kot leżał na łożu, w którym Panie Wiecznego Płomienia umieściły ją poprzedniej nocy. Z całą zarozumiałością swojego gatunku wpatrywał się w młodą kobietę bez mrugnięcia okiem, jak równy w równą. W mig nawiązali umysłową łączność, pełni uznania dla swych talentów.

Jakie wieści, braciszku? — spytała.

Czarodziejko — odparł z szacunkiem. — Znalazłem dziwny przedmiot na łące Torbuck niedaleko muru. Polowałem tam ostatniej nocy, gdy nagle się pojawił. Był podobny do żelaznych kijów, jakie noszą dwunodzy wojownicy, choć nieco inny. Potem ta rzecz przekazała mi myśl: sprowadź do mnie osobę obeznaną z Mocą.

Przedmiot Mocy, który potrafi przekazywać myśli? Eudora nigdy o czymś takim nie słyszała! Może Matka Przełożona potrafi rzucić na to trochę światła. Szybko podążyła z wiadomością do jej komnaty.

Po chwili namysłu Matka Przełożona rozkazała:

Idź go poszukać, to może być odpowiedź na nasze wezwanie.


Arvon nigdy nie widział czegoś takiego jak La Verdad. Był to typowy hiszpański rapier roboty mistrzowskiego płatnerza Thomasa de Ayali z Toledo. Smukła klinga szerokości dłoni była dłuższa niż klingi innych mieczy. Imię „La Verdad" wyryte było blisko rękojeści zrobionej ze szczerego złota i wysadzanej rubinami. Jej krawędzie pokryto skórą, by miecz wygodniej się trzymało. Kielichowaty kosz ochraniający rękę odlany był ze stalowych pierścieni. W rękach mistrza ten rapier mógł być narzędziem zniszczenia. Wygląd broni szpeciły jedynie jakieś ciemne plamy na rękojeści i koniuszku ostrza.

Eudora skierowała konia ku łakom; jechała w towarzystwie dwóch ludzi ze Straży Granicznej, którzy z szacunkiem trzymali się trochę z tyłu.

Wciąż tu jest tak jak mówiłaś — powiedział starszy ze strażników. Nic nie odrzekła, ale czuła ponaglenia Mocy, która ją przyciągała w to miejsce.

Co to za zabawka? — spytał lekceważąco młodszy z nich. Zanim zdołała odpowiedzieć, zeskoczył z siodła i pochylił się, by podnieść miecz. Nagle syknął z bólu i odrzucił go od siebie.

Na brodę mojej babki! — ryknął. — To jest rozgrzane niczym pogrzebacz!

Eudora zastanawiała się przez chwilę, jakiego przekleństwa by użył, gdyby nie jej obecność. Później wyciągnęła swą brzozową czarodziejską różdżkę i przemówiła łagodnie:

Przychodzę w pokoju. Czy to właśnie do mnie zostałeś przysłany, o potężny?

Młodszy strażnik spojrzał na starszego i podniósł brew w niemym pytaniu: czy ona postradała zmysły, że przemawia w ten sposób do miecza? Drugi strażnik wzruszył ramionami i wzniósł oczy ku niebu, najwyraźniej uważając że metody, którymi posługują się Czarodziejki, przekraczają jego możliwości zrozumienia.

Eudora zeszła z konia, pochyliła się i podniosła miecz. Owinęła go dokładnie w podróżną pelerynę i wsiadła z powrotem na wierzchowca. Nawet przez pelerynę owiniętą wokół miecza czuła Moc pulsującą z klingi. Do jej umysłu dotarł łagodny kobiecy głos:

Siostro, wiemy, czego od nas oczekujesz. Wesprzemy cię, gdyż chcesz odkryć prawdę. Jeśli ci się uda, pomożesz nam, jako że my również do niej dążymy.

My? — zapytała bezgłośnie Eudora. Tym razem w jej umyśle odpowiedział głęboki męski głos:

My jednością jesteśmy,

chociaż dwoje jest nas.

Jako miecz przysięgliśmy

walczyć o prawdę wraz!

Jesteśmy La Verdad!


Grupa ciekawskich pracowników opactwa, wartownicy i nowicjusze zgromadzili się wokół zwodzonego mostu. W powietrzu wyczuwało się wyładowania elektryczne i wszyscy zdawali sobie sprawę, że to nie będzie zwyczajne wydarzenie.

Harkinie, postaraj się jak najwięcej dowiedzieć o tej broni. Uważaj na nią! — zawołała Eudora do Mistrza Miecza Opactwa.

Starszy wojak ostrożnie chwycił rapier, przyjął pozycję obronną i zamarkował w powietrzu kilka ciosów.

Widać wyraźnie, o pani, że to broń do pchnięć. Doskonale wyważona, bardzo lekka i... — Tutaj jego głos raptownie ucichł.

Tak?

Wybacz mi, pani, ale ta broń sprawia wrażenie, jakby miała własny rozum!

Wciąż myślę, że to zabawka, i gotów jestem to udowodnić swoją stalą! — przerwał strażnik, który próbował podnieść miecz na łące. Na jego twarzy pojawił się wyraz wrogości.

Zachowuje się jak opętany, pomyślała Eudora, jakby poczytywał sobie wręcz za punkt honoru podważanie wartości tej broni. Skinęła przyzwalająco do Harkina i dwóch mężów przystąpiło do walki.

Strażnik był niezły, ale doświadczony Mistrz Miecza nie miał trudności w odbiciu jego pchnięcia. Gdy Harkin pośpieszył z kontrą, rozległ się szczęk stali.

Nagle La Verdad zalśnił niebieskawym światłem i zawirował wokół miecza Pogranicznika niczym niebieski wąż. Gapie westchnęli. Rapier rozdarł skórzaną kamizelkę przeciwnika Harkina.

Wystarczy! — nakazała Eudora. — Mistrzu Miecza, udowodniłeś, że broń jest dobra. Zwróć mi ją.

Harkin zaczaj wyciągać ku niej rapier, ale zatrzymał się, a jego twarz stała się tak biała jak świeży śnieg.

O pani. Nie mogę! Na siekierkę Volta, miecz ciągnie mnie w kierunku tego młodziana.

Widać było, że wojak usilnie próbował odwrócić się ponownie do młodej kobiety; zamiast tego podchodził powoli do jasnowłosego młodzieńca stojącego po przeciwnej stronie.

Nie opieraj się, drogi Harkinie — pouczała go Eudora, gdyż jej czarodziejski instynkt wyczuł Moc w pobliżu. — Pozwól i m wybrać ich pana.

Chyba nikt nie zwrócił uwagi, że użyła liczby mnogiej, a nawet jeśliby ktoś zauważył, to i tak pomyślałby, że to przejęzyczenie.

Caldon, który miał dostąpić zaszczytu posiadania miecza, przyjął go niechętnie. Był wysokim młodzieńcem, szczupłym w pasie i szerokim w ramionach, poruszającym się z gracją polującego kota. Spod blondwłosej czupryny spoglądały najbardziej niewinne niebieskie oczy, jakie Eudora kiedykolwiek widziała.

Caldonie, podaj mi broń — przemówiła do początkującego wojownika.

Młodzian posłusznie podszedł do Eudory, wyciągnął z szacunkiem miecz, a następnie cofnął się o krok, zatrwożony.

O pani, nie mogę! Moje palce nie chcą się rozewrzeć.

Więc chodź ze mną do Matki Przełożonej — odpowiedziała z niewesołym uśmiechem. — Wygląda na to, że znaleźliśmy bojownika dla Gunnory!


Eudora i Caldon stali na pokładzie sulkarskiego okrętu, wpatrując się w rozświetloną gwiazdami wodę. Pod presją czasu zdecydowali się podróżować morzem, wyruszając z zatoczki poniżej Opactwa Halsted, w dół wybrzeża, aż do świątyni Gunnory. Eudora odczuwała dręczącą potrzebę dotarcia do celu przed pełnią księżyca.

Przyjrzała się kwadratowym żaglom statku prującego szybko fale. To właśnie z takiego okrętu jej ojciec, ranny żeglarz sulkarski, został sprowadzony na leczenie do Opactwa Halsted. W następnych miesiącach odwdzięczył się opactwu za dobroć, kradnąc serce matki Eudory, jednej z nowicjuszek. Rok później został zabity podczas ataku piratów, a jej matka wróciła do Halsted, by urodzić dziecko. Lecz tak bardzo przeżywała śmierć męża, że Eudora wkrótce została sierotą. Panie Wiecznego Płomienia wychowały ją, mając nadzieję, że zostanie nowicjuszką, lecz dziewczyna niezbyt dobrze znosiła klasztorne życie. Podjęła ryzyko rozmów z miejscowymi Mądrymi Kobietami, by poznać ich sekrety. Ostatnio zaryzykowała też wyprawę do świątyni Gunnory, lecz widzenie, które miała po drodze, spowodowało jej pospieszny powrót do rady opactwa. Teraz znowu odważyła się zapuścić w nowe światy, tym razem w towarzystwie niedoświadczonego młodego wojownika.

Tworzyli atrakcyjną parę, gdy tak stali na przednim pokładzie sulkarskiego statku. Ona, o szczupłej sylwetce, odziana w szary podróżny strój kobiety z Krainy Dolin: wysokie skórzane buty i układającą siew fałdy pelerynę. Wiatr rozwiewał swobodnie jej długie, nie związane włosy. Muskularny Caldon ubrany był w długie buty, skórzaną kurtkę i lekką kolczugę strażnika Granicy. Niesforny blond kędziorek wystawał spod otwartej przyłbicy hełmu. Był to skromny hełm, nie ozdobiony żadnym z tych zwierzęcych trofeów, którymi tak wielu Po—graniczników lubiło się popisywać. Nie miał tarczy, a u jego boku wisiała w nowej pochwie jego jedyna broń; rapier, jakiego sulkarski kapitan nigdy nie widział! Harkinowi zabrało sporo czasu przekonanie młodzieńca, że tarcza po prostu kłóciłaby się z takim uzbrojeniem.

Eudora przyjrzała się twarzy młodziana. Uśmiechnęła się w duchu z powodu kontrastu między marsową miną a złotym kędziorkiem, który wciąż wyglądał spod hełmu. Żeby taki dzieciuch udawał się w tak ważną misję! A jednak zdawał sobie sprawę z tego, na czym będzie polegać jego zadanie, podczas gdy Eudora wciąż miała wątpliwości, dlaczego wyruszyła. Od czasu do czasu jej palce lekko dotykały rękojeści miecza. Zdawało się, że jest w jakiś dziwny sposób z nim związana.

Ponury kapitan sulkarskiego statku spojrzał na tych dwoje, odwrócił się i splunął przez poręcz. To, że pod wpływem wewnętrznego nakazu zabrał tę parę do Krainy Dolin, nie znaczyło jeszcze, by lubił mieć do czynienia z Mądrymi Kobietami. A ta dziwaczna broń młodzieńca... Dlaczego włosy na karku kapitana jeżyły się, ilekroć znajdował się w jej pobliżu?

Eudora wróciła myślami do posiedzenia, które ona i Caldon odbyli z Matką Przełożoną na początku tej przygody. Caldon wciąż na nowo kładł La Verdada na owalnym stole przed starszą kobietą. Była wystarczająco doświadczona, by od razu rozpoznać narzędzie Mocy. Kiedy robiła rękąjakiś dziwny znak i mówiła: „Wybieraj", broń zsuwała się ze stołu, dopóki rękojeść nie znalazła się w ręku Caldona. Później rapier ślizgał się po stole, aż Eudora mogła dotknąć ostrza. Wyglądało to tak, jakby La Verdad wybrał dwóch panów. Jak to możliwe?

W końcu ustalono, że wyruszą w misję obydwoje. Caldon pokona Mistrza Ropuch, a ona...? I wtedy, gdzieś w zakamarkach jej umysłu, zrodziło się pytanie: dlaczego Mistrz Ropuch nie napadł jeszcze na bezbronną winnicę Gunnory?

Gdy statek pruł fale, płynąc na wschód, ciemne chmury zaczęły zbierać się na wieczornym niebie. Początkowo wyglądały jak skrzydła czarnego ptaka. Morze nie było już tak spokojne. Napięcie udzieliło się również załodze, która zaczęła wypowiadać sulkarskie zaklęcia, by powstrzymać sztorm.

Caldon spojrzał na młodą Czarodziejkę, stojącą obok, i powiedział:

Tak, też to czuję. Ktoś lub coś złego próbuje się z nami skontaktować.

Skinęła głową i dorzuciła:

Masz rację, coś dziwnego wisi w powietrzu. Załoga również to wyczuła.

Wtem chmury obniżyły się i ukazał się wielki wojownik z zamierzchłych czasów sunący w stronę statku. Teraz stało się dla niej jasne, czemu ją wybrano na tę wyprawę.

Caldonie, podaj mi szybko La Verdada! — zadysponowała.

Z młodzieńczą ufnością przekazał jej rapier natychmiast, bez komentarza. Chwyciwszy oręż, zaczęła ciąć powietrze. Ślady cięć żarzyły się przez chwilę niczym starożytne runy.

Wielki wojownik podszedł bliżej z podniesionym mieczem, lecz nagle chmury nad statkiem rozstąpiły się, ukazując na chwilę sierpowaty księżyc. Eudora uniosła ku niemu lewą dłoń i snop księżycowego blasku, niczym błękitna błyskawica, spłynął w dół po jej ręce, poprzez ciało, aż do ostrza miecza. Zwarcie z olbrzymem spowodowało błysk błękitnego światła, dźwięk niczym uderzenie pioruna i okrzyk gniewu tak cichy, że tylko umysł mógł go usłyszeć, po czym wszystko ucichło. Znów na statek płynący przez szkliste morze zaczęło padać światło gwiazd.

Wyjąwszy miecz z jej drżącej dłoni, Caldon włożył go z powrotem do pochwy. Eudora czuła się pusta, wyczerpana, upadłaby, gdyby jej nie podtrzymał.

A więc to wszystko było złudzeniem, które miało nas przestraszyć? — zapytał.

Może i złudzeniem — odpowiedziała ostrożnie. — Tyle że złudzeniem uzbrojonym po zęby! Jeśli ten ogromny wojownik uderzyłby w statek, wszyscy znajdowalibyśmy się teraz w wodzie! Ale gdzie się podział kapitan? Muszę coś zjeść, nigdy jeszcze nie byłam tak głodna.

Uśmiechnięty kapitan pojawił się na górze; jego stosunek do nich całkowicie się zmienił. Jeśli to była próbka tego, czego można spodziewać się po tej podróży, to może lepiej było mieć swoją własną Mądrą Kobietę! Postanowił osobiście obsługiwać pasażerów. Nigdy przedtem nie zetknął się z magią tak potężną, by zapobiegła morskiej katastrofie.

Eudora dodała do rozcieńczonego wina podanego przez kapitana szczyptę wzmacniających ziół. Po zjedzeniu kawałka podróżnego ciasta powiedziała łagodnie do Caldona:

Podczas tego pojedynku przez chwilę byłam w kontakcie z Mistrzem Ropuch. Jakimś sposobem udało im się odnaleźć miecz Malfeitora; to złudzenie nazywało siebie Malfeitorem Drugim.

Malfeitorem? — zapytał Caldon. — Któż to taki?

Prawdziwy Malfeitor był potężnym czarnoksięskim wojownikiem, który żył ponad sto lat temu. Panie Wiecznego Płomienia musiały się zjednoczyć i zgładzić go dla bezpieczeństwa Arvonu. Nikt nigdy nie dowiedział się, gdzie przepadł jego miecz. Na razie udało nam się pokonać tego nowego mistrza na polu czarów, ale...

Ale teraz muszę go jeszcze pokonać na wszelkich innych polach — dokończył młodzian.

Jesteś nad wyraz spostrzegawczy — powiedziała Eudora. — Obawiam się jednak, że w tym starciu znów znajdzie się miejsce dla magii. Nigdy nie zapominaj, że masz bardzo potężną broń.

Mam nie tylko ją, moja pani — odparł. — Mam La Verdada i ciebie. Byłaś wspaniała w tej potyczce. Ufam, że kiedy nadejdzie czas, będziesz mnie wspierać jak prawdziwy towarzysz broni albo siostra —palnął bez zastanowienia.

Eudora zaczerwieniła się z powodu tej niespodziewanej pochwały, a potem spojrzała na niego z przejęciem.

Caldonie, czy boisz się nadchodzącego starcia? — spytała. Spojrzał w dół, jakby oglądając czubki swoich butów, i odparł:

Sam bym go nie szukał. Tak, boję się o jego wynik.

To dobrze — odpowiedziała — bo jeślibyś się nie bał, byłbyś głupcem, a to nie jest zadanie dla głupców. Teraz lepiej udajmy się na spoczynek, oboje potrzebujemy snu.

Eudora weszła do przeznaczonej dla niej ciasnej kajuty; Caldon natomiast wolał wyciągnąć się na pokładzie, tak jak członkowie załogi nie mający wachty. Eudora spała snem sprawiedliwego. Caldon śnił całą noc... o młodej kobiecie w szarej szacie, ciskającej błyskawicami w olbrzymiego wojownika.


Rozbili obóz w połowie drogi do świątyni Gunnory. Przez ostatnią godzinę Caldon był zdenerwowany; obserwowały ich niewidoczne oczy — oczy, w których nie było miłości. La Yerdad również to wyczuł. Każde dotknięcie rękojeści miecza wywoływało pulsowanie, jak gdyby narastała w nim Moc.

Caldon wybrał obozowisko: wysoką jaskinię — właściwie pęknięcie w skalnej ścianie — o wejściu tak wąskim, że mogła się w nim zmieścić tylko jedna osoba. Najwidoczniej było to legowisko jakiegoś zwierzęcia, ponieważ przy tylnej ścianie znajdowała się duża sterta gałęzi.

Zwierzęta albo ludzie — powiedział łagodny męski głos w umyśle Caldona. — Bądź gotów, nadchodzą!

Eudora rozpaliła ognisko. Mając światło za sobą, Caldon wyciągnął miecz i stanął po jednej stronie wejścia do jaskini.

Nadeszli jak cienie — obdarta banda rzezimieszków. Światło ogniska zamigotało na kilku skrawkach zbroi, dwóch wyszczerbionych mieczach, jednym bitewnym toporze i paru sękatych kijach. Wąskie wejście do jaskini spowodowało, że musieli ustawić się gęsiego — rzecz wymarzona dla wojownika, który ma się zmierzyć z grupą. Caldon stanął bokiem z lekko zgiętymi nogami — tak jak uczył go Harkin. Zatrzymał pierwszego bandziora po prostu wyciągając rękę i rzucając się naprzód. Pchnięcie spowodowało, że rapier przebił biceps na ramieniu bandyty. Atakujący upuścił miecz i padł pod nogi podążającego za nim mężczyzny z toporem. W wyniku tego ręka z toporem znajdowała się przez chwilę w polu rażenia i rapier, niczym język węża, naznaczył przedramię mężczyzny głęboką, krwawą pręgą. Gdy atakujący odwrócił się i uciekł, reszta bandy dołączyła do niego. Ranny przywódca zatoczył siew szoku, po czym odszedł chwiejnym krokiem. Ani jeden dźwięk nie towarzyszył tej krótkiej potyczce.

Pozwól im odejść — nakazała Eudora. — Raz jeszcze Malfeitor złożył nam wizytę, ci ludzie byli tylko niewinnymi narzędziami w jego rękach.

Spojrzał na nią z jedną brwią podniesioną w niemym pytaniu.

Czy zauważyłeś, że wyglądali na oszołomionych i byli niezwykle cisi? Malfeitor zaczarował ich, żeby nas zaatakowali. Pokiwał głową w zamyśleniu.

Nasz wróg wie już teraz co nieco o tym, czemu musi stawić czoło.

Czarodziejka popatrzyła w zamyśleniu na młodzieńca.

Nieźle poradziłeś sobie z nie znaną ci bronią.

To oni walczyli ospale — odparł. — Mimo to wolałbym mieć swój ary szeroki miecz.

Dlaczego?

To jest przede wszystkim broń do pchnięć; ja zaś uczyłem się walczyć za pomocą broni siecznej. Po chwili milczenia Eudora powiedziała łagodnie:

Jednak to właśnie ta broń została przysłana z innego miejsca lub czasu, gdy rada wezwała na ratunek wyższą Moc. Po wykorzystaniu misi być odesłana z powrotem i nie wątpię, że zażądana zostanie w zamian jakaś „zapłata". Dokładnie jaka — nie wiem, ale z pewnością będzie ustalona odpowiednia cena!

Jest jeszcze coś, co mnie zastanawia — odparł młody szermierz. — Kiedy Harkin wypróbowywał miecz, zabłysnął on błękitnym światłem. Harkin powiedział, że ta broń ma swój własny rozum. Nie zauważyłem tego w tej potyczce.

Caldonie, czy ufasz mi całkowicie? — zapytała cicho Eudora.

Oczywiście, moja pani — odparł.

Więc zdejmij rękawice, stań z mieczem w gołych rękach na wprost wejścia i, cokolwiek będzie się działo, spróbuj zachować swój umysł czystym...

Kiedy uczynił to, sformowała z kilku wiązek trawy prymitywną lalkę. Zrobiła nad nią kilka ruchów różdżką, wypowiadając dziwne słowa. Później rzuciła lalkę przed Caldona.

W jednej chwili w wejściu do jaskini stanął groźnie wyglądający wojownik w pełnym rynsztunku. Caldon przyjął pozycję obronną, a to, co nastąpiło potem, było zdumiewające. La Verdad stał się błyskającą lancą błękitnego światła. Każdy atak doświadczonego wojownika młodzieniec z łatwością odpierał. W pewnej chwili rapier skrzyżował się z szerokim mieczem i odrzucił go na bok. Ze zwinnością ślizgającego się węża La Verdad zaczął nacierać i przeszył gardło atakującego. Ten nawet nie krzyknął. Pojawił się jedynie kłąb dymu, po czym okazało się, że Caldon przeszywa swym mieczem lalkę z trawy.

Twój przeciwnik był czymś więcej niż zjawą, był przywróconym do życia doświadczonym wojownikiem. A jednak, dotykając magicznego miecza gołą ręką, byłeś w stanie wygrać walkę. Zbliżająca się rozprawa z Mistrzem Ropuch nie będzie jedynie krwawym starciem stali. Rozstrzygnie się co prawda w świecie rzeczywistym,

ale zaangażowane do niej zostaną również czary. To dlatego będziesz potrzebował miecza nie z tego świata. I dlatego potrzebujesz mnie. Podczas twojej walki z Malfeitorem postaram się zająć Ropuchami. Powinniśmy teraz odpocząć; wystawię strażników, którzy obronią nas przed magią Malfeitora. Musimy być w dobrej kondycji przed tym, co przyniesie jutro.

Eudora ustawiła w czterech rogach obozowiska kilka niebieskich kostek i poszli spać.

Caldon spał lekkim snem żołnierza w strefie działań wojennych, z gołą ręką na rękojeści La Verdada.


Tworzyli wspaniałą parę, gdy tak stali przed świątynią Gunnory. Starożytny budynek o okrągłych oknach i drzwiach z przymocowanym dzwonkiem zdawał się ich zarówno przyciągać, jak i odpychać.

Co oznacza ten znak, Czarodziejko? — spytał Caldon ściszonym głosem, wskazując na emblemat przedstawiający kłos opleciony przez gałąź uginającą się pod ciężarem owoców.

To znak Gunnory, symbol nowego życia — odpowiedziała.

Kiedy pociągnęła za sznur od dzwonka, zastanowiła się, dlaczego boli ją, gdy młodzian używa jej tytułu zamiast imienia. Czyżby nie dostrzegał w niej kobiety?

Dom Gunnory wita was wszystkich, mężczyźni i niewiasty —rozległ się nagle głos tak łagodny jak wiosenna bryza. — Witaj, mistrzu, witaj, Czarodziejko, witaj, La Verdadzie, żywy mieczu.

Weszli do wąskiego holu oświetlonego dwiema lampkami — po jednej z każdej strony — przymocowanymi do kolumn. Przeszli do dużego pokoju, w którym znajdował się stół nakryty dla dwóch osób. Stało na nim jedzenie i kielichy z zielonym napojem.

Posilcie się — powiedział łagodny głos — a ja, w czasie gdy będziecie jedli, udzielę wam wszelkich informacji.

Apetyt dopisywał młodym ludziom i należycie docenili smak potraw po dniach, gdy musieli zadowolić się suchym prowiantem. Kiedy jedli, głos kontynuował.

Obserwowałam wasze potyczki z duchem Malfeitora i jego sługami. Robi się coraz mądrzejszy, a jego Moc wzrasta, niedługo zaatakuje to miejsce. Do tej pory zamknięty był w pierścieniu Ropuch, bo za każdym razem, gdy z niego wychodził, musiał przybrać swą prawdziwą postać podrzędnego czarownika.

Ale uczy się od Ropuch i kiedy zacznie ubywać księżyca, moja Moc nie będzie w stanie zatrzymać go w zaklętym kręgu. Nowy

Malfeitor musi zostać zatrzymany tej właśnie nocy przy wyjściu z więzienia Ropuch. Jeśli mój mistrz zdoła wytrzymać do wschodu księżyca, zrobię wszystko, co w mojej mocy, by mu pomóc. Pamiętaj, że Ropuchy ze wszystkich sił starają się uwolnić. Pierwej zniszczę tę świątynię, niż na to pozwolę!

Jeśli Caldon przegra, nie uda mi się — powiedziała Eudora podstępnie. — Zniszczyłabyś to miejsce, żeby zatrzymać Ropuchy?

Ropuchy nie mogą się dostać do winnicy życia — kontynuował łagodny głos — bo jeśliby się tak stało, cały Arvon zostałby opanowany przez Ciemne Moce. To dlatego wezwałam ciebie i twoje siostry na pomoc. Panie Wiecznego Płomienia i ja chodzimy różnymi ścieżkami, ale w tym wypadku mamy wspólny cel.

Później zwróciła się do Eudory:

Chodź do mojej komnaty, muszę porozmawiać z tobą na osobności.

Jedna z zasłon zatrzepotała i Eudora udała się tam. Caldon został pozostawiony własnym myślom. Skąd znała imię miecza? — zadumał się. Byłby jeszcze bardziej zdziwiony, gdyby słyszał rozmowę, która toczyła się w komnacie.

Łagodny głos niewidocznej Gunnory zawisł w powietrzu niczym pajęczyna.

Mój mistrz jest młody, ale bardzo silny. Ma dobry charakter, szczytne ideały, jego myśli są czyste. To rzadkość w każdych czasach. Mam nadzieję, że okażesz się na tyle mądra, by nie pozwolić mu uciec od siebie, kiedy wyprawa dobiegnie końca.

Eudora zarumieniła się ze zdenerwowania.

Moim powołaniem jest podążanie drogą Mocy. Wzięcie jakiegokolwiek mężczyzny za męża kosztowałoby mnie jej utratę. Nie mogę przeciwstawiać się własnej duszy.

Jeśli przeżyjesz zbliżającą się walkę, być może twój system wartości ulegnie zmianie. Może przemówić do ciebie nowy rodzaj Mocy — odparła Gunnora.

A więc — domyśliła się Eudora — są pewne wątpliwości co do wyniku walki.

Głos nie odzywał się przez chwilę, po czym kontynuował:

Będzie walczyć dwóch ludzi, jednak potężne Moce Dobra i Zła poczekają na wynik. Przy tego rodzaju walce przyszłość jest zawsze niepewna. Takie jest życie.

Eudora wyczuła, że rozmowa dobiegła końca. Wstała i na prośbę Gunnory wzięła ze sobą do większego pokoju, gdzie czekał Caldon, małą buteleczkę z zielonym napojem. Od razu, gdy tylko uśmiechnął się do niej, poczuła pragnienie, żeby ten uśmiech odwzajemnić. Pamiętaj, Czarodziejko, powiedziała do siebie, Gunnora jest patronką domu i domowego ogniska. Ty zostałaś powołana do czego innego. A jednak musisz przyznać, że jest przystojny.

Kiedy Caldon schylał się, żeby podnieść hełm, zauważył w nim zmianę. Pojawiły się na nim ozdoby: z przodu miał złote kłosy pszenicy splecione z uginającą się od ciężaru owoców gałązką. Gunnora zaakceptowała swojego mistrza.

Dzięki ci, o pani — wyszeptał młodzieniec.

Wraz z założeniem na głowę przyozdobionego hełmu nabrał nagle pewności siebie.

Raz jeszcze podnieśli swoje pakunki i opuścili świątynię. O zmierzchu dotarli do oberży w Dolinie Grimmer. Mała grupka gości spojrzała na poważną dziewczynę i jej niemniej poważnego towarzysza z bronią nie z tego świata u boku, po czym cicho opuściła hol.

Oberżysta był małym przygarbionym człowieczkiem z przepaską na oku.

Podaj nam wieczerzę — powiedział do niego surowo Caldon. — Ale ostrzegam cię: wiemy, że masz potężne sąsiadki, żywiące do nas niechęć. Moja towarzyszka jest nie mniej potężną Adeptką, która potrafi rozpoznać zatrute jadło...

Tak, panie — odparł potulnie oberżysta. — Jeśli chodzi o moje sąsiadki, Ropuchy, to nie darzę ich miłością. Wzięły moje oko jako zapłatę za to, żebym mógł tu zostać i prowadzić gospodę.

Zanieś nasze bagaże do dwóch oddzielnych pokojów. Wychodzimy dziś wieczorem, przechowasz je do naszego powrotu — powiedziała Eudora, po tym jak mężczyzna podał im pożywny, choć skromny posiłek, i wręczyła mu złotą monetę. Ukłonił się z wdzięcznością i rzekł:

Wybacz, pani, ale stamtąd możecie już nie wrócić. — Nie mówiąc już nic więcej, właściciel gospody zabrał ich bagaże i zniknął na schodach.

Eudora otworzyła małą buteleczkę i napełniła dwa rogi do picia równą ilością jasnozielonego płynu.

Lepiej wypijmy trochę daru Gunnory, póki jeszcze możemy —powiedziała półgłosem. — Musimy być bardzo silni, żeby wykonać nasze zadanie.

Wyszli w milczeniu, Caldon trzymając wyjęty z pochwy miecz, ona — brzozową różdżkę. Kiedy ruszyli w gęstniejących ciemnościach górskim szlakiem, poczuli, jak dzięki napojowi Gunnory nabierają siły. Poczuli również Moc zbierającą się w ciemnościach. Ogromne

kamienie wytyczały ścieżkę. Dzięki temu wiedzieli, kiedy dotarli do więzienia Ropuch, gdyż na powierzchni sześciokątnie ułożonych głazów pojawiło się czerwono–żółte światło. W kręgu, przed pięcioma opasłymi, podobnymi do ropuch stworzeniami siedzącymi na blokach kamieni, stała wysoka postać, odziana w zbroję z minionych wieków. W jednej ręce trzymała owalną tarczę, a w drugiej — starożytny szeroki miecz. Oto Malfeitor we własnej osobie, Mistrz Ropuch!

Przypatrz się z bliska swemu wrogowi, rozległ się spokojny, cichy głos La Verdada w umyśle Caldona. Poszukaj jego słabych punktów.

Ciało Malfeitora okryte było ciężką skórzaną kurtą, z przymocowanymi do niej ochronnymi płatami z brązu. Spódnica z nachodzących na siebie metalowych taśm sięgała od pasa do kolan. Brązowe nagolenniki osłaniały przód jego nóg od kostek do kolan. Szerokie stalowe mankiety broniły nadgarstków. Na głowie miał hełm, który nie zakrywał tylko twarzy.

Taka zbroja spowoduje, że będzie powolny i szybko się zmęczy, powiedział w myśli Caldon.

Jego słabe punkty to bicepsy, twarz, tył nóg i te miejsca na tułowiu, które znajdują się pomiędzy płatami brązu, rzekł mu wewnętrzny głos. Doprowadź do tego, by się obrócił, postaraj się znaleźć za nim, graj na zwłokę i czekaj, aż znajdę jakiś otwór.

Olbrzym zaryczał głucho.

A któż to kroczy ścieżką do zamku Malfeitora?

Co to za zamek, który składa się z kupy kamieni rządzonej przez pięciu starożytnych więźniów, tak słabych, że ich los zależy od wstawiennictwa niewolnika — szydził Caldon. — Dobrze wiesz, że bojownik Gunnory jest tutaj, by zakończyć tę parodię.

Szyderstwo przyniosło zamierzony efekt. Olbrzym rycząc rzucił się do ataku, machając swym mieczem...

Lecz lekkostopy młodzian bez trudu odskoczył w bok przed powolnym olbrzymem i zadał szybkie pchnięcie w tył jego nogi. Rana była niewielka, ale wystarczająca, żeby mężczyznę osłabić. Z rykiem bólu Malfeitor obrócił się twarzą do młodzieńca, odsłaniając na chwilę ramię. Nastąpił błysk niebieskiego światła — rapier przeszył jego rękę. Światło zbladło, gdy tylko Caldon odskoczył.

Potem uderzyła w niego fala Mocy, jego nogi stały się powolne, a Malfeitor zadawał pchnięcie za pchnięciem.

Caldon przystąpił do obrony. Odparowywał ciosy olbrzyma. La Verdad kreślił w powietrzu koła i ósemki. Wysoko, w prawo, w lewo, nisko... jak długo starczy mu na to siły? Raz jeszcze udało mu się cofnąć i zaczął znów odpierać ataki. Kątem oka zauważył Eudorę kierującą swą czarodziejską różdżkę w stronę kolumn, na których siedziały Ropuchy. Tak jak przewidywała Gunnora, losy tej krwawej bitwy miała rozstrzygnąć nie tylko stal, ale i czary.

Jak długo trwały ataki i kontrataki, Caldon nie wiedział. Malfeitor nie zdradzał żadnych oznak wyczerpania, mimo że krwawił z wielu małych ran. Ale jego tarcza była już właściwie bezużyteczna, toteż odrzucił ją i spróbował walczyć bez niej. To był błąd, jako że jego broń była krótsza niż La Verdad i niewłaściwie wyważona. Wkrótce zaczęło mu brakować tej małej przewagi, jaką dawała mu jego tarcza.

Sprawiające wrażenie unieruchomionych Ropuchy raz jeszcze włączyły się do walki. Wokół powłóczącego nogami Caldona zaczęły się unosić podobne do węży nitki mgły, które próbowały go przewrócić. I raz jeszcze Eudora ze swą różdżką przy szła mu na ratunek, szepcząc nieznane słowa i sprawiając, że powietrze rozżarzyło się runopodobnymi znakami, które szybko stopiły natrętne węże.

Teraz trzeba było się zmierzyć z jeszcze jedną siłą; w gorączce walki nikt nie zwrócił uwagi na wschodzący szybko księżyc. W odruchu rozpaczy Malfeitor zrobił jeszcze jeden wypad, pchnął młodzieńca, ale jego cios znów został odparowany i raz jeszcze rapier zabłysnął niebieskim światłem.

I wtedy stało się! Caldon potknął się o kamyk i straciwszy równowagę, upadł plecami na ziemię!

Z okrzykiem triumfu olbrzym chwycił miecz w obie ręce i z ogromną siłą wymierzył w młodzieńca cios, który rozciąłby go na pół!

W tym momencie jednak Malfeitor był zupełnie odkryty i miecz zwany La Verdadem miał swoją wielką chwilę. Gdy Caldon podniósł rapier w górę, żarzące się niebieskie ostrze weszło między dwie płytki z brązu, przeszyło serce olbrzyma i wyszło z tyłu.

Malfeitor stęknął i zaczaj się kurczyć. Zanim padł na ziemię, dawny olbrzym stał się już niczym więcej jak tylko małym człowieczkiem z okrągłymi plecami i przepaską na jednym oku. Był całkiem mały, całkiem zwyczajny i całkiem... nieżywy. Caldon sięgnął po miecz swego byłego wroga, tylko po to, by go zmienić w kupę złomu. Eudora spojrzała z góry na leżącego mężczyznę w zbyt dużej zbroi. — Więc sprzedał swoje oko nie tylko za prawo do prowadzenia gospody! To biedne stworzenie bawiło się Mocą, która mogłaby wstrząsnąć dwoma kontynentami. My, Mądre Kobiety, korzystamy z naszej Mocy, by czynić dobro, lecz pokusa, żeby wykorzystać ją samolubnie, objawiała się w przeszłości i znowu może dojść do głosu. — Spoglądając na księżyc w pełni, dodała: — Może Gunnora ma rację, może inna droga jest lepsza.

Kochany, czeka nas jeszcze jedno zadanie, zanim będziemy mogli odpocząć. Musimy szczelnie zamknąć więzienie.

Z tymi słowy poprowadziła go w dół wijącej się ścieżki ku wejściu do więzienia.

Stojąc za mną, połóż ręce na mych ramionach i pozwól, by twoja siła przepłynęła do mnie. — Zwracając się w stronę pierścienia Ropuch, lewą ręką podniosła różdżkę do księżyca, a prawą skierowała miecz w stronę poprzewracanych kamieni. — Wzywam Moc Panny — zaintonowała — żeby usunąć to zło raz na zawsze!

Powoli kamienie zaczęły się podnosić. Niebezpieczeństwo ze strony Ropuch zostało zażegnane.


Wojownik i Czarodziejka stali obok siebie w świetle księżyca na łące Torbuck. Tak delikatnie, jakby trzymała nowo narodzone dziecię, Eudora umieściła La Verdada dokładnie w takiej samej pozycji, w jakiej go znalazła. Oboje, zarówno ona jak i Caldon, czuli się, jakby żegnali ukochanych przyjaciół. Potem Eudora otworzyła małą butelkę i ostrożnie umieściła jedną kroplę zielonego płynu na głowni miecza. Był to czysty eliksir życia z winnicy Gunnory i stanowił zapłatę za użycie miecza przez wyższe Moce. Ostrożnie zamknęła buteleczkę, a następnie przywiązała j ą kawałkiem sznurka do rękojeści rapiera. Kiedy cofnęli się o krok, snop światła z sierpowatego księżyca przeszył niebieski kamień w murze. Zarówno miecz, jak i przytwierdzona do niego buteleczka, zniknęli z łąki Torbuck.

Ramię w ramię, powoli, Eudora i Caldon odwrócili się i poszli do koni, nie jak wojownik i Mądra Kobieta, ale po prostu chłopak i dziewczyna w świetle księżyca, bardzo w sobie zakochani.


Pewien nad wyraz mądry człowiek powiedział kiedyś:, Jeden dzień jest jak tysiąc lat, a tysiąc lat — jak jeden dzień". Czas w Świecie Czarownic i w świecie, w którym żył Joao de Branco, nie biegnie w jednakowym tempie.


Podczas gdy w Arvonie minęły tygodnie, w niewielkim ogrodzie przy Rua dos Mortos trwała wciąż ta sama noc. Ludzie Biskupa już

dawno opuścili posterunek przy bramie ogrodu, zadowoleni, że w świetle dnia ktoś zapewne zaopiekuje się leżącym w nim ciałem.

Nagle promień światła z zachodzącego księżyca zalśnił na błękitnym kamieniu w murze ogrodu. W martwej ręce Joao de Branco pojawił się znowu ukochany miecz, z darem Gunnory — darem życia — na rękojeści. Jako że czysty eliksir życia został wchłonięty przez jego ciało, jęknął i potrząsnął głową. Ależ miał sen!

Nagle uświadomił sobie, że to nie był sen. Ostrożnie zdjął małą buteleczkę. Później, przyciskając do serca naczynie, które zawierało w sobie istotę życia Elizabet, ostrożnie udał się do domu swej ukochanej.

Posłowie

Moje związki z Andre Norton rozpoczęły się piętnaście lat temu, gdy mój wówczas dziesięcioletni syn podrzucił mi jakąś książkę, mówiąc tajemniczo: „Powinieneś to przeczytać". „To" okazało się egzemplarzem Świata Czarownic w pułapce, który przeczytałem za jednym posiedzeniem. Od tego czasu stałem się zagorzałym fanem tego świata!

Zwłaszcza krąg, w którym zostały uwięzione Ropuchy, nie dawał mi spokoju. Co stałoby się, gdyby jego moc osłabła i Ropuchom udałoby się przyciągnąć kogoś obietnicą, że zrobią go swym Mistrzem? Czego jeszcze by chciały oprócz uwolnienia ze starożytnego więzienia? Kto mógłby dysponować eliksirem tak silnym, by zagwarantował im pełnię wolności? I, w końcu, GDZIE można znaleźć mistrza, który obroni Świat Czarownic?

Kiedy udzieliłem sobie odpowiedzi na wszystkie pytania, miałem już opowiadanie! Z wyjątkiem tego, że Joao de Branco zawiódł mnie. Zginął zbyt wcześnie, więc jedynie miecz jego ojca przeszedł przez Bramę. Oznaczało to, że swojego bohatera muszę znaleźć w Świecie Czarownic. Kiedy już to uczyniłem, opowiadanie samo się napisało.

A.R. MAJOR

Patricia Show Mathews

Ciemność nad Mirholdem

Walki pomiędzy Karotenem i Estcarpem dobiegły końca. Pozostało po nich mnóstwo osieroconych, bezdomnych ludzkich wraków, żyjących na łaskawym chlebie naszego nowego księcia, Louvaina. Chłopcy przynajmniej ćwiczyli się w rzemiośle wojennym. My, panny nie mające posagu i raczej nie grzeszące urodą, musiałyśmy zadowolić się codziennym tkaniem, przędzeniem i szyciem. Starałyśmy się być przydatne, i wyczekiwałyśmy, aż Louvain zadecyduje, co dalej z nami będzie. Czasem nadzieja na wyzwolenie przyspieszała bicie mego serca; ale częściej to samo serce biło mocno ze strachu przed tym, co mnie może spotkać. W lepszych czasach wiele z nas poszukałoby schronienia w świątyni Gunnory, ale teraz opactwa były pełne dziewcząt, które nie miały gdzie się podziać i dobre Panie Wiecznego Płomienia nie przyjmowały tych, które już znalazły jakieś przytulisko, jakkolwiek straszne by ono było.

Siedziałam przy oknie wychodzącym na ogród. Wytężając wzrok mogłam dojrzeć świat rozciągający się za murem. Stłumiłam ziewanie i wróciłam do przędzenia.

Westchnienia i jęki za mną powiedziały mi, że do komnaty wkroczył nasz książę pan. Jego gospodyni, Annis, która sprawowała nad nami pieczę, przypadła do mnie rozpromieniona.

No, Derris! Idę o zakład, że zaraz się rozchmurzysz. Lord Rovagh z Mirholdu nad morzem przybył w poszukiwaniu żony i to właśnie o ciebie poprosił. Włóż to tylko, a ja cię uczeszę. — Podała mi elegancką turkusową suknię, która należała niegdyś do żony księcia i przeszła przez wiele rąk, zanim trafiła do mnie.

Moje usta otworzyły się, ale miałam dość rozumu, by je zamknąć i skinąć posłusznie głową. O mnie? Wszak, jak już wspomniałam, jestem panną bez domu i posagu, małą i chudą, z twarzą o delikatnych rysach, znamionujących pochodzenie ze Starej Rasy. Za czymś takim nie przepada się w Karstenie.

Derris jest starą panną, chociaż nie ma jeszcze szesnastu lat —powiedziała nieuprzejmie jedna z dziewcząt, a ja przyznałam jej rację.

Nagle serce zaczęło mi mocniej bić. Wszystkie panny przez to przechodziły i rzadko która widziała swego męża przed ślubem.

Posłusznie podążyłam za księciem na dół do holu, gdzie czekał wojak. Jego silne ciało sprawiało wrażenie zbyt pospiesznie naciągniętego na kości — podobnie jak moje, tyle że o wiele od mojego starsze. Ubrany był w skórę i solidnie znoszony i poplamiony samodział. Jego ogorzałą twarz pokrywały blizny, jakby komuś naprawdę zależało na tym, by ją zniszczyć. Nosił ciężki, zdobiony miecz i sztylet z dawnych czasów. Jego ciemne włosy przyprószone były siwizną, a on patrzył na mnie oczami tak smutnymi, jak zimowe morze.

Nie wspominałeś mi, że to jeszcze dziecko — powiedział szybko do Louvaina.

Jeśli ta ci nie odpowiada, znajdą się inne panny dla ciebie, a inni mężczyźni dla niej — odparł książę beznamiętnie, wymieniając dwa imiona. Nie znałam żadnego z nich, ale towarzysz księcia zacisnął usta i w końcu rzekł:

Odpowiada mi, jeśli tylko ja jestem jej miły.

Nie rozumiałam tego wszystkiego, ale coś we mnie polubiło go niewyobrażalnie, choć jeszcze nie tak, jak kobieta kocha mężczyznę.

Mój panie... — odważyłam się rzec.

Rovagh z Mirholdu — dopowiedział i spojrzał z niemym pytaniem na księcia. Nie doczekawszy się żadnej reakcji, dodał: — Moje ziemie są trudno dostępne, a droga do nich jest długa. Osiodłajmy zatem konia mojej pani, spakujmy jej rzeczy i dopilnujmy, by wszystko było w należytym porządku.

Małomówny człowiek z tego Rovagha, ale jak widać trafia zawsze w sedno. Otworzyłam usta, by powiedzieć, że nie mam konia ani nic oprócz tego, w co jestem ubrana. Jednak Annis nastąpiła mi na palec u nogi, a Rovagh spojrzał na mnie karcąco, więc stałam milcząc jak trusia, w czasie gdy tobołek został zapełniony, a stara, lecz silna szkapa przyprowadzona ze stajni. Książę powiódł nas przed oblicze kapłana; spletliśmy dłonie i pospiesznie wypowiedzieliśmy słowa przysięgi. Annis zarzuciła na moje ramiona szary płaszcz z kapturem i pocałowała mnie na szczęście; pomogli mi wsiąść do rozklekotanej lektyki konnej i wyruszyliśmy.

Starałam się jak mogłam, by mój nowy pan nie spostrzegł, że się odwracam i zerkam przez firanki tak daleko, jak tylko mogę. Kiedy słońce było wysoko na niebie, zarządził postój.

Pomyślałem, że może będziesz chciała odpocząć — powiedział tym samym szorstkim tonem, którym rozmawiał z księciem. — Odpocząć albo iść za potrzebą. — Pokazał na kępkę krzaków, a ja stłumiłam śmiech. Może brakowało mu dworskiej ogłady, ale coraz bardziej go lubiłam.

Kiedy wróciłam, zobaczyłam, jak patrzy spode łba na lektykę.

Ta rzecz ma służyć twojej wygodzie, pani — zwrócił się do mnie marszcząc brwi. —Ale możemy ją złożyć, jeśli wolisz jechać na koniu.

Chętnie — powiedziałam, wprowadzając słowa w czyn, co go uradowało i zadziwiło zarazem. Zjedliśmy skromny posiłek, w czasie którego spoglądał na mnie ukradkiem. Potem, z miną tak ponurą, że serce podeszło mi do gardła, powiedział:

Nie jestem szlachcicem, ale wędrownym żołnierzem o pustej tarczy, niskiego pochodzenia. Szukając schronienia, przybyłem pewnej nocy do Mirholdu. Był to wspaniały dwór, ale słabo broniony przez służbę i chłopów; po długiej rozmowie dobiliśmy targu: mój miecz za dach nad głową. Po tygodniu obwołali mnie swym panem. Brakowało jednak pani.

Słuchaj — kontynuował bez zwłoki. — Niejeden mężczyzna wziąłby za żonę kobietę, którą lubi najbardziej, i po kłopocie. Inna sprawa, że jeśli jakaś kobieta stamtąd, kucharka czy pasterka, wzięłaby ster w swoje ręce, zostałaby panią tak, jak ja zostałem panem. Tyle że takiej nie było. Chociaż — dodał z czymś w rodzaju uśmiechu na twarzy — kilka myślało, że nadawałyby się do pełnienia tej funkcji i, gdy się tam osiedliłem, zaczęły obdarzać mnie swymi wdziękami.

Ta grubiańska uwaga nie pasowała do niego, ale była tak spontaniczna, że nie mogłam powstrzymać śmiechu. Musiał chyba w tym momencie nabrać pewności, że nie byłam właściwą osobą! Mimo tych szorstkich słów, jego sposób wysławiania się wskazywał na to, że w gruncie rzeczy był delikatny i dobrze wychowany.

Wyruszyłem więc, mając nadzieję, że znajdę jakąś rozsądną wdowę... ze słabym wzrokiem — dodał tak ostro, że dopiero po chwili zrozumiałam, iż był to żart, gorzki żart.

Nie zostawił po sobie nawet okruszka ze spożytego posiłku. Jego koń podszedł i trącił mnie nosem.

Poklepałam tego wielkiego dereszowatego ogiera i powiedziałam ostrożnie:

Jeśli jest jeszcze coś, o czym powinnam wiedzieć, lordzie Rovagh, najlepiej będzie, jeśli powiesz mi o tym teraz, żebym miała czas przemyśleć sprawę. Jak bardzo zrujnowany jest dwór?

Kompletnie. Oczekiwana jesteś jako ta, która go odbuduje — powiedział i nie byłam pewna, czy żartuje, czy też mówi poważnie! —Brakuje tam dziedzica; jeśli zapragniesz potomka, będziesz musiała zatkać nos i zaprosić swego męża do łoża. — Teraz wiedziałam już, że jest zupełnie szczery. — Całe życie spędziłem z mieczem w dłoni — stwierdził ponuro. — I w duszy mam Zło.

Zło? — spytałam, uświadamiając sobie, jak mało o nim wiem.

Jestem szalonym człowiekiem — odparł cicho. — Jeśli kiedyś wpadnę we wściekłość, nie czekaj, by zobaczyć czy piana wychodzi z moich ust. Uciekaj! Ratuj swe życie!

Tego popołudnia raz po raz usiłowałam zdławić strach. Zrujnowany dwór, zazdrosne kobiety i mąż ulegający atakom szaleństwa. Prawie zatęskniłam za duszną atmosferą posiadłości Louvaina. Potem spojrzałam na Rovagha i nie czułam już lęku. Pragnęłam jedynie ukoić jego ból. Ale zamknął się w sobie i nie powiedział nic więcej.

Gdy w zapadającym mroku szukaliśmy miejsca na odpoczynek, niespodziewanie zapytał:

Jesteś jeszcze dzieckiem czy już kobietą?

Kobietą, choć wciąż dziewicą— odparłam drżąc. Znałam tajniki życia małżeńskiego, wprawdzie tylko ze słyszenia, i byłam gotowa poradzić sobie z tym, podobnie jak z innymi rzeczami. Ale on wydawał się zamyślony. W końcu powiedział:

Wątpię, czy w Karstenie nauczyli cię, jak się bronić przed atakami. Ale to jest Granica. W moim tobołku znajdziesz łuk i krótki miecz; po kolacji zacznę cię szkolić.

Tak więc wieczorem uczył mnie walczyć, zupełnie jakbym była chłopcem albo jego towarzyszem broni. Potem zaś rozłożył matę i bez słowa położył się po jednej stronie. Śniły mu się koszmary: krzyczał ze strachu i bólu. Później zesztywniał, drgnął i bez zmysłów upadł na futra.


Tej nocy spałam marnie, obawiając się, że może mieć atak szaleństwa i uderzyć mnie, albo że drgawki, które przechodziły przez jego ciało, przybiorą na sile. Jednak nic więcej się nie wydarzyło. O świcie, gdy tylko się obudził, burknął:

Przepraszam, pani. Miałem złe sny.

Kamień w rękojeści jego miecza zamigotał przerażającym żółtym światłem. Uderzył w ten kamień paznokciem. Spojrzałem ciekawie; z lekkim rozbawieniem wręczył mi broń. W kamieniu wy—rzeźbiona była podobizna wykrzywionej ludzkiej twarzy —znienawidziłam ją od pierwszego wejrzenia. Rovagh spostrzegł moją nachmurzoną minę i zrobił taką samą, blizny zmieniły go w gargulca.

Ohyda — zgodził się. — Ale lepiej, żebyś się do tego przyzwyczajała. Zwę go Człekobójcą. Dobrze leży ci w garści?

Nadawać imię rzeczy! Musiałam chwycić miecz dwiema rękami, by go zwrócić.

Scheda po twoim domu? — spytałam i przypomniałam sobie, że nazwał siebie nisko urodzonym, chociaż jego sposób mówienia i maniery zbyt często zadawały temu twierdzeniu kłam.

Schowawszy zręcznie miecz do pochwy, odparł:

Należał do pierwszego człowieka, jakiego zabiłem, i kiedy spotkamy się w piekle, zapytam go o to samo, bo też się nad tym zastanawiam. — Zaczął zwijać futra, podczas gdy ja pakowałam pozostałe rzeczy. Później, głosem wciąż poważnym z powodu zadawnionej urazy, dodał: — Żył kiedyś pan, który poniżał i dręczył wszystkich wokoło, nie wyłączając mojej matki. Byłem bardzo dumnym, dzikim i gniewnym młodzieńcem, i postanowiłem dać mu nauczkę, napadając na niego. Atak się udał i wróciłem do domu jako triumfator.

Przysypał popiół ogniska i wpatrzył się w leżące przed nami wzgórza — niewyraźną niebieską linię na horyzoncie. — Moja matka zachowywała się tego dnia tak, jakbym przypieczętował swój los. Minęły lata. Pewnego dnia towarzysz broni zapytał, czy to nie jest przypadkiem miecz mego ojca, i nagle wszystko stało się dla mnie jasne.

Odebrało mi mowę.

Nie wiedziałeś — wydusiłam w końcu.

Skinął głową i osiodłał swego konia, którego nazwał Krew, po czym powiedział:

Nie pojedziemy przez kraj Sokolników, ale na wschód.

Co do mnie, to byłam zachwycona nawet twardą brylastą ziemią, na której spaliśmy, niezbyt wyszukanymi potrawami, otarciami na skórze i zimnym wiatrem, który zaczynał chłostać mą twarz. Jak dziecko, które nareszcie wydostało się z klasy, by biegać i bawić się, wpatrywałam się zachłannie we wszystko, co leżało za każdym zakrętem naszej ścieżki lub za drzewami, które w rzadkich grupkach porastały tę trawiastą okolicę. Ptaki latały po niebie nad nami, wypatrując swoich gniazd; małe dzikie zwierzątka przecinały nam drogę. Potem wiatr przywiał deszcz, który wkrótce zaczął lać jak z cebra. Nim zdołaliśmy znaleźć schronienie w zagajniku, przemokliśmy do suchej nitki. Wokół nas błyskało, a w uszach huczało nam od gromów.

Rozpostarł nad głową pelerynę, by przykryć siebie i mnie, a ja zrobiłam to samo. I oto, pod podwójnym okryciem i w jego ramionach, poczułam niezwyczajne dla mnie ciepło. Odkąd przestałam być dzieckiem, nikt mnie w ten sposób nie przytulał do siebie. Jednocześnie świadoma byłam zapachów mężczyzny, konia i skóry, brudu i potu, metalu, starej krwi i wina. W równej mierze niepokoiło mnie to i uspokajało; nie umiałam powiedzieć, dlaczego.

Staliśmy tak, dopóki ulewa nie przeminęła, a chmury nie zrobiły się lżejsze. Potem ruszyliśmy dalej. I od razu zaczęłam tęsknić za tamtymi chwilami. Ptaszki znów gawędziły, a droga wiodła wśród łąk ku wzgórzom i zaroślom. Wjeżdżaliśmy wciąż wyżej i wyżej, uparcie i nieprzerwanie. Tej nocy spaliśmy tak samo jak poprzedniej. Następnego dnia konie, które uważałam za zmęczone, przyspieszyły z taką radością, że nie zdziwiłam się, kiedy późną nocą dotarliśmy do posiadłości Rovagha. Nie kłamał — była to ruina.

W świetle księżyca i pospiesznie przyniesionych pochodni ujrzałam mocny płot otaczający stary, kryty strzechą dwór. Za płotem stały niewielkie chaty i altany. Ogrodzenie było w o wiele lepszym stanie niż budynki. Nim jeszcze doszliśmy na miejsce, lord Rovagh dał sygnał. Natychmiast nadeszła odpowiedź. Uzbrojeni mężczyźni wprowadzili nas do środka.

Senni domownicy, owinięci kocami, z rozczochranymi włosami, wyszli nam na spotkanie i ukłonili się. Pulchna kobieta w eleganckiej, ręcznie tkanej sukni patrzyła na nas, mrużąc krótkowzroczne oczy. Na widok Rovagha rozpromieniła się. Poczułam ukłucie zazdrości. Dziecko stojące za nią zawołało: — Czy to tej pani ma służyć moja siostra? Młodsza kobieta zatkała jej usta ręką, podeszła do nas, po czym dygnęła i powiedziała zmanierowanym tonem:

O, moja droga, jak to miło móc w końcu porozmawiać z kimś szlachetnej krwi. — Miałam nadzieję, że na mojej twarzy nie było widać przerażenia, gdy Rovagh przedstawił mi ich wszystkich, nie wyłączając dziecka, kochanki i pozerki.

Przed wejściem do holu poszliśmy do stajni, by rzucić okiem na nasze konie. Dwóch mężczyzn gorączkowo wycierało wierzchowca swego pana, podczas gdy moja Świecąca Gwiazda stała z pianą na chrapach. Jeden ze stajennych pospieszył do niej, mamrocząc przeprosiny. Rovagh bez słowa wymierzył mu cios tak potężny, że mężczyzna upadł w błoto, a potem wyjął zgrzebło z jego dłoni i zaczął sam szczotkować mego konia. Zawstydzona wzięłam od niego szczotkę, bo nie wypadało, by to robił. Skoro go wyręczyłam, wyszedł ciągnąc za sobą stajennego. Skończyłam i udałam się z powrotem do holu, który był pusty, jeśli nie liczyć śpiącej służby. Znalazłam wolną ławę i usiadłam, żeby zaczekać na Rovagha. Niespodziewanie usnęłam.

Rovagh obudził mnie i zaprowadził do osłoniętego miejsca w głębi holu.

Ona cię kocha — powiedziałam, gdy zaczął ściągać buty.

Liregan? — wyglądał na zdziwionego. — Pani, nie przejmowałbym się na twoim miejscu takimi drobnostkami, i to pierwszego dnia pobytu. Byłem w koszarach u swoich ludzi, jest tam wiele do zrobienia. Ona nie będzie próbowała podważać twojego autorytetu; jeśli inni będą chcieli to zrobić, musisz sama sobie z nimi poradzić.

Widziałam, jaką karę wymierzasz za nieposłuszeństwo — powiedziałam zamyślona.

Gdybyś była jednym z moich wojów, nie miałbym litości również dla ciebie. Ale kobiety wywierają dobroczynny wpływ na otoczenie. To dlatego potrzebowałem żony, i to szybko. Poza tym przyjmij, o pani, moje przeprosiny za to, że musiałaś na mnie czekać w holu.

Moje oczy wypełniły się łzami — „pani", „lady". Czy tak już będzie do końca naszych dni? Czyż nie jesteśmy małżeństwem?

Nie pożądasz mnie — powiedział wolno. — A ja, chociaż znałem wiele kobiet, wiem mało o dziewicach.

On się bał! Dziwna była taka nieśmiałość u mężczyzny trzy razy ode mnie starszego, który widział więcej w ciągu trzech miesięcy, niż ja przez całe swoje życie, a jednak była to prawda.

Nie dałeś mi nawet szansy — powiedziałam, zdecydowana, że wszystko musi się wydarzyć teraz, mimo moich obaw, ignorancji i braku pożądania. Uśmiechnął się, jakby to zraniło jego dumę i idę o zakład, że faktycznie tak było.

Zamknij oczy, pani, i pamiętaj: nowe umiejętności maj ą to do siebie, że początkowo są przykre, ale z każdym następnym razem będzie lepiej, obiecuję ci. —1 ta rada starego wojaka rozpoczęła nasze małżeńskie pożycie.


Dni były trudniejsze niż noce, bo musiałam się wiele nauczyć. Nie znałam ani tych ludzi, ani ich zwyczajów, ale już wkrótce rozstrzygałam ich spory. Kobiety pracowały w polu i wstawały jeszcze przed wschodem słońca, żeby przygotować nam śniadanie; mężczyźni stali na straży i wyprawiali się na dzikie bestie. Uważałam, że usuniecie Liregan z jej przędzalni po to tylko, bym ja mogła tam prząść i tkać w samotności, było pozbawione sensu. Szłam więc boso, ze spódnicą podkasaną do kolan, do starszych kobiet, by się od nich uczyć, mimo że one nazywały mnie lady Derris. Moje stare opiekunki byłyby zaszokowane.

Jeszcze bardziej zaskoczone byłyby, gdyby mogły wiedzieć, o czym myślałam w naszej skromnej sypialnej komnacie, bo Rovagh dotrzymał słowa: każdy następny raz okazywał się lepszy.

Pierwszej nocy po prostu przytulił mnie po wszystkim, kojąc ból wystraszonej dziewicy; potem powoli nabieraliśmy coraz większej wprawy. Aż w końcu to, co robiliśmy, nie mogło mieć już mniej wspólnego z dziewictwem. Ale była jeszcze druga strona medalu. Rovagha wciąż dręczyły koszmary. Czasem krzyczał z bólu, kiedy indziej pałał żądzą krwi, co napełniało mnie przerażeniem, dopóki nie wytłumaczyłam sobie, że to jakiś odprysk jego przeszłości. Innym znów razem szlochał jak ktoś przeklęty na wieki. Czasami dostawał drgawek. Podobnie jak jego ludzie, starałam się nie myśleć o tym jego zadawnionym schorzeniu, choć rozważałam, czy nie zwrócić się o pomoc do uzdrowicielki.

Pewnej nocy na jego ustach pojawiła się piana. Przypomniałam sobie, że kazał mi w takim wypadku uciekać, ale nie mogłam. Nie zrobił mi krzywdy, mimo że leżał tam młócąc rękoma, zupełnie jakby walczył z demonami, czego już —jak wiedziałam — doświadczył. To było okropne, tak patrzeć na to i nic nie robić, ale równie paskudne były porody czy wypadki w gospodarstwie, i po upływie miesiąca przestałam się bać. Tęskniłam jednak za Mądrą Kobietą, która mogłaby mi pomóc i wytłumaczyła to wszystko.

Kobiety nie sprawiały mi większego kłopotu. Liregan, spokojnie pracująca w swojej przędzalni, poza nianie wchodziła mi w paradę. Jej mała siostra, Noriel, o ostrym języku i oku dociekliwego obserwatora, to osobna kwestia. Miałam na tyle rozumu, by zorientować się, że jeśli byłaby dziesięć lat starsza, Rovagh nie musiałby nigdzie szukać pani, która mogłaby panować we dworze. Pokazałam, że nie chcę skrzywdzić jej siostry i byłam względem niej sprawiedliwa; wkrótce, choć z pewnymi zastrzeżeniami, mogłam uznać Noriel za swego sprzymierzeńca.

Ranielle, pani o szlachetnej krwi, była wielce zdziwiona, że nie odłożyłam igły, nie zażądałam służby i nie pielęgnowałam swej urody. Nabrała przekonania, że jestem jakąś chłopką, którą Rovagh znalazł w polu.

Dlaczego to ja jestem panią, a nie ona? — spytałam leniwie Rovagha pewnej nocy. — Często nam powtarza, że jej prababka była przyrodnią siostrą ówczesnej pani Mirholdu i ma wszelkie warunki ku temu, by tu panować.

Władca musi cieszyć się autorytetem, inaczej jego ludzie nie będą mu posłuszni w potrzebie. Tymczasem, gdyby na nas najechano, ona schowałaby się gdzieś z tyłu i rozpaczała.

Jakie to do niej podobne! Jakie to do niego podobne, by przede wszystkim oceniać ją jako wojaka.

Poza tym — parsknął — tak delikatna pani nie mogła pożądać nieokrzesanego włóczęgi, śmierdzącego koszarami, z twarzą, której boją się dzieci. Uciekła z krzykiem z mego łóżka, gdy przystałem na jej nie przemyślaną propozycję.

Ona nie wie, jak można cię wyleczyć — powiedziałam stanowczo. — Ja nie wiem tego również. Wypada mi tylko żałować, że nie uczyłam się uzdrawiania.

Zastygł w bezruchu niczym kamień.

Bogowie ukarali mnie za krwawe czyny. Muszę to znieść. Dobranoc, pani.


Nie widziałam żadnych jego krwawych czynów, które wykraczałyby ponad normę. Ta ziemia bezprawia obfitowała w złodziei i włóczęgów. Wielu z nich było po prostu głodnymi ludźmi, marzącymi o posiłku. Tych karmiliśmy i zapewnialiśmy schronienie, jeśli chcieli przenocować. Niedługo po moim przyjeździe jeden z zaufanych ludzi Rovagha został złapany na gorącym uczynku, gdy kradł lasze zapasy. Błagał, by go nie wypędzać. Rovagh kazał go wychłostać i mianował stajennym; chodził potem cały dzień ponury i srogi.


Nie potrafiłam karać chłostą głodnych dzieci. Mogłam co najwyżej obiecać im, że będą syte jak my — o ile rzecz jasna nikt nie zagrabi ich racji — a w zamian zażądać przyrzeczenia, że nigdy już niczego nie ukradną. Jeśli któryś dzieciak dalej tak robił, świadczyło to jedynie o tym, że wiedział on wszystko o głodzie, a nic o zaufaniu — może z wyjątkiem tego, że łatwo je zawieść.

To ja decydowałam o tym, kto musi odejść, a kto może zostać. Pewnej kobiecie dałam kawałek pustynnego gruntu, by mogła uprawiać go jak chce i żywić się tym, co uzna za jadalne; poza tym, jeśli chciała czegoś od nas, mogła to kupić lub na to zapracować. Jej syn ostrzegł nas potem przed bandą zbliżającą się do naszych wrót. Później zaczęłam tak postępować coraz częściej, aż wreszcie zostaliśmy otoczeni przez małe gospodarstwa, których mieszkańcy byli lepszymi wartownikami od naszych własnych.

Gdy zbliżali się do nas prawdziwi bandyci, Rovagh zwoływał swoich ludzi i okolicznych chłopów. Uderzali razem na łotrzyków i mój mąż zawsze zwyciężał z wprawą człowieka dobrze znającego się na rzeczy. Zwykle w takich wypadkach miałam mnóstwo rannych do opatrzenia i wielu zabitych, których dusze trzeba było wysłać do ich bogów.

A potem sama popełniłam krwawy uczynek. Pewnej nocy nie mogłam zasnąć i usłyszałam kroki w holu; nie było to stąpanie kogoś, kto wyszedł za potrzebą, lecz kogoś, kto chce dokonać kradzieży. Cicho wstałam z łóżka, nie zapominając o wzięciu krótkiego, chłopięcego miecza, podarowanego mi przez Rovagha. W kuchni był Farco, żołnierz, którego Rovagh tej wiosny wychłostał za złodziejstwo. W blasku ognia jego twarz wydała rni się szczurowata. Zobaczyłam, jak wpycha do ust ostatnie z owoców ususzonych na zimę.

Zamiast go zaatakować, podniosłam krzyk, wyciągając z łóżek wszystkich naszych ludzi. Liregan wrzuciła do ognia małą smolną drzazgę, która dała wystarczająco dużo światła, by wszystko było widać. Kucharka opróżniła kieszenie Farco. Z płaszcza wypadły nie tylko ser i chleb, ale również trzy sztylety i tyle biżuterii, ile można było znaleźć w naszym biednym dworze. Podniósł się wielki raban. Co i rusz ktoś rozpoznawał jakąś rzecz; nie traciłam czasu na dochodzenie.

Na oczach ich wszystkich zdarłam z niego koszulę i sama zaczęłam wymierzać mu razy; pierwsze uderzenie za dzieci, które chodziły głodne, drugie — za matki, które pracowały w pocie czoła, żeby je nakarmić, trzecie — za kobiety, które wstawały do pracy przy świetle księżyca, a kładły się długo po zmroku, czwarte — za rannych i zabitych mężczyzn, którzy bronili tego domu przed takimi, jak on, piąte —za tych, którym powinnam ufać, a nie ufałam lub nie powinnam, a ufałam. Później zdarłam z niego wszystko, oprócz rzeczy, o których wiedziałam, że na pewno są jego własnością, i wygnałam go z naszego dworu w środku nocy. Mógł zginąć albo żerować na słabszych od siebie, lub iść aż do Kolderu — nie interesowało mnie to.

Potem, gdy sprawa została już prawie zapomniana, dzieciak jednego z naszych ludzi uprawiających nieużytki przybiegł do naszych wrót. Gdy tylko złapał oddech, powiedział:

Jeźdźcy. Mrowie! Mama wzięła łuk i poszła się schować w lesie. Powiedziała, żebym zawiadomił ciebie i sprowadził tatkę.

Miał na myśli wojownika, którego jego matka poślubiła niedługo po osiedleniu się tutaj —jedynego ojca, jakiego znał.

Rovagh szybko zebrał naszych ludzi i wysłał gońca, by skrzyknął okolicznych chłopów, po czym wszyscy wojownicy odjechali. I nie wrócili.

Gdy zapadł zmrok, wezwałam do siebie wszystkich pozostałych moich ludzi i uzbroiłam ich, nie wyłączając Liregan, kucharek i malutkiej Norrie. Zmoczyliśmy strzechę i przenieśliśmy siano i słomę do kamiennych stodół. Stary Moryk, nasz kaleki felczer, usiadł w holu, robiąc strzały. Wspominał przy tym dawne walki, co pomogło nam ustalić taktykę. Parobek Harrel dostarczał strzały obrońcom znajdującym się na dachu.

Wykorzystaliśmy resztki starej ściany i drzwi wstawione przez Rovagha do przedzielenia holu. Otrzymaliśmy dzięki temu dwa pomieszczenia. Przegroda była wystarczająco solidna, by stanowić naszą ostatnią linię obrony. Wszyscy — z wyjątkiem dwóch osób, czuwających na dachu — zebraliśmy się przy klapie, za którą kryło się wejście na górę.

W środku nocy, gdy byliśmy już trochę zmęczeni czekaniem, wystraszeni i osłabieni, bandyci nagle zaatakowali, wyjąc niczym sfora wilków. Ranielle krzyknęła. Zatkałam jej usta.

Jeśli chcesz być przez nich zgwałcona, wrzeszcz dalej — warknęłam. — Jeśli nie — walcz!

Wcisnęłam jej w ręce łuk. Polowanie na ptaki było damską rozrywką, wyrabiającą celność oka; zostawiłam tę sprawę własnemu biegowi. Wypatrzyłam kilka tuzinów jeźdźców, tak obdartych i brudnych, jak wszyscy włóczędzy; mieli paskudne, złośliwie wykrzywione gęby. Dwaj spośród nich, chyba nie będący ludźmi, mieli tak dziki i zły wzrok, że aż zadrżałam.

Objechali naszą posiadłość wzdłuż murów, krzycząc i wrzucając pochodnie na dziedziniec w nadziei, że nas podpalą. Na szczęście zdążyliśmy zabezpieczyć się przed pożarem. Później przynieśli ciężki taran, by wyważyć bramę. Byłam na to przygotowana. Dwie silne kucharki wystawiły kotły z gorącym tłuszczem i ługiem, z którego mieliśmy zamiar zrobić mydło, i trzymały je w pogotowiu, czekając, aż bandyci znajdą się wystarczająco blisko.

Potem Ranielle napięła cięciwę swego łuku i wycelowała w ostatniego z bandytów. Za pierwszym razem chybiła. Za drugim —już nie. Jęknęłam widząc, że atakujący byli na tyle zdyscyplinowani lub bierni, że nie zrobiło to na nich wrażenia. Ranielle strzelała raz po raz, trafiając o wiele częściej niż chybiając, tak spokojna, jakby to były ćwiczenia albo polowanie na małe ptaki dla rozrywki. Ale to nie wystarczyło. W tej samej chwili, gdy pierwszy z bandytów znalazł się w polu rażenia mego haku, brama runęła, a najeźdźcy z okrzykiem triumfu wjechali do dworu. Pozostały im do sforsowania frontowe drzwi.

Kucharki podniosły kotły. Moje kobiety i ja z ponurą satysfakcją przechylałyśmy je i ich wrząca, śmierdząca zawartość spływała na tych, którzy znajdowali się najbliżej. Mogłyśmy to zrobić tylko kilka razy, dopóki nasze zapasy się nie wyczerpały. Ale i wtedy moi ludzie w kuchni zaczęli gotować wodę — tak szybko, jak tylko mogli napełnić gary. Na szczęście bandyci nie dotarli jeszcze do podwórza, gdzie była studnia.

Największą satysfakcję sprawiły nam wrzaski oparzonych. Jeden z nich zawołał:

Bierzmy te dziwki!

Rozwścieczona Ranielle znalazła na dachu ciężki kamień i spuściła go na głowę bandyty. Upadł natychmiast ze zmiażdżoną czaszką. Strzelałyśmy teraz tak szybko, że dzieci ledwie mogły nadążyć z przynoszeniem strzał, i wiele grotów trafiało do celu tej nocy, mimo naszego przerażenia i braku doświadczenia.

Jeźdźcy sięgnęli znów po swój wielki taran, by wyważyć drzwi holu, kucharki zaś zniosły na dół Ranielle, której udo przeszyte było strzałą. Biedaczka, tak dbała o swe ciało i urodę! Potem pomyślałam o Liregan; zbyt krótkowzroczna, by być łuczniczką, została w wewnętrznym pomieszczeniu, uzbrojona w miecz i dzidę. Z głębokim żalem rozważałam też losy wszystkich innych — rzemieślników i służących, którzy musieli tego dnia stać się wojownikami.

Wylaliśmy na jeźdźców resztę gorącej wody, a i tak zostało ich zbyt wielu, by opłacało się dalej strzelać. Zamieniłam łuk na miecz i odchylając klapę zeszłam do holu. Gdzieś z ciemności dobiegł dźwięk wojennego rogu, potem odpowiedział mu drugi, jakby zbliżały się do nas dwa oddziały. Wiedziałam zbyt dużo, by mogło stanowić to dla mnie jakieś pocieszenie; jedną z ulubionych sztuczek Rovagha było udawanie, że posiłki nadchodzą.

Jeźdźcy też chyba o tym wiedzieli, bo dalej przedzierali się, mimo zaciętego oporu naszych obrońców, w kierunku holu. Moglibyśmy otworzyć tylne drzwi i pozwolić im na wyważenie frontowych. Może siła rozpędu spowoduje, że znajdą się na zewnątrz. Ryzykowne, ale ćwiczyliśmy ten manewr od momentu, gdy zbudowaliśmy drugą ścianę. Z niechęcią wydałam rozkaz, a dwie kobiety wykonały go.

Przez drzwi wdarli się jeźdźcy. Zaryzykowałam i przegrałam. Z ciężkim sercem podniosłam miecz, niewyraźnie zdając sobie sprawę z tego, że wojownik za mną to kobieta w podartej, ręcznie tkanej spódnicy. Potem usłyszałam głos Rovagha górujący nad zgiełkiem. Było w nim coś dziwnego i przerażającego. Kamień umieszczony w rękojeści Człekobójcy zajarzył siew ciemności niesamowitym żółtym blaskiem.

Z krzykiem, jaki wcześniej wydawał tylko podczas snu, rzucił się na dwóch mężczyzn, trzymających Norrie. Rycząc jak zwierz, machnął swym mieczem z nadludzką siłą i odciął jednemu ze zbójów rękę. Drugi puścił dziecko, które wycofało się, znalazło kuchenny topór i skradając się powróciło.

Niektórzy z bandytów wciąż plądrowali dwór lub próbowali uporać się z uzbrojonymi i rozwścieczonymi kobietami; inni uciekali w panice. Rovagh szedł za każdym z zauważonych złoczyńców, nie zostawiając żadnego przy życiu. Jego usta poruszały się, a gdy rozszarpywał gołymi rękami drugiego z bandytów, którzy dopadli Norrie, pojawiła się na nich piana. Oczy Rovagha jarzyły się tą samą żółtą barwą, co miecz.

Mój panie! — zawołałam w końcu, powracając do przytomności. —Wystarczy! Nie został już nikt prócz zabitych i rannych. Ten też już nie żyje.

Odwrócił się i spojrzał na mnie nie widzącymi oczami. Przyłożywszy pięść do ust, cofnęłam się przestraszona. Wtedy Ranielle, niech Gunnora j ą błogosławi, wcisnęła mi w drugą dłoń kubeł z wodą. To był roztopiony lodowaty śnieg. Zamachnęłam się ręką, silną od pracy w polu, i wylałam na niego zawartość wiadra, niczym na walczącego psa. Norrie podała mi drugi kubeł, a ja równie szybko pozbyłam się jego zawartości.

Rovagh wyprostował się, oszołomiony, i potrząsnął głową, jakby chciał zebrać myśli. Norrie zaczęła płakać. Mój mąż ukrył twarz w dłoniach i upadł na kolana. Zdaje się, że szlochał cichutko. Gdzieś za nami krzyczała Ranielle.

Liregan, ucisz tę kobietę — rozkazałam, wycierając oczy Norrie i pomagając jej wyjść z rumowiska wokół nas. Popatrzyła na trupa jednego z łotrów, którzy ją dopadli, i wyszeptała:

Lady Derris, co dolega naszemu panu?

Przestrzegał mnie przed swoim szaleństwem wojennym; teraz mieliśmy okazję je zobaczyć — wyszeptałam łagodnie. Trzęsłam się i było mi bardzo, bardzo zimno. — A ta wściekłość sprowadziła na niego starą chorobę; zaraz zapakujemy go do łóżka — powiedziałam zapatrzonym domownikom. Przezwyciężając strach, poprowadziłam Rovagha do domu.

Nie było spania tej nocy. Czuwałam, bojąc się, że w szaleństwie wyrządzi krzywdę sobie lub mnie, bo wiedziałam, że mnie nie poznaje. Ale wściekłość go opuściła i spał jak zabity przez dwa dni. Gdy się obudził, wydawał się nad wyraz osłabiony i w tak ponurym nastroju, że nikt nie śmiał go zaczepić. Przepłukał usta wodą, ledwie tknął jedzenie i nie odzywał się do nikogo. Ja byłam zajęta doglądaniem rannych i wysyłaniem zmarłych do ich bogów. On pomagał oczyszczać rumowisko — na tyle, na ile mógł, czyli niewiele.

Później stanął przy drzwiach, wpatrując się długo w gwiazdy, zanim wszedł do środka.

Usiadł na brzegu łóżka w ubraniu, z twarzą ukrytą w dłoniach, i powiedział:

Teraz już wiesz.

Przecież uratowałeś Norrie i nas wszystkich przed bestiami w ludzkiej skórze — próbowałam podnieść go na duchu. Skinął, ale gdy podniósł głowę, na jego twarzy malowała się taka rozpacz, jakiej jeszcze nie widziałam. Klejnot na jego mieczu wyglądał jak roześmiany. Odepchnęłam go. — Przeklęta rzecz! — krzyknęłam.

Obydwaj jesteśmy przeklęci — powiedział Rovagh ciszej, i odwróciwszy się do mnie plecami, zaczaj przygotowywać się do snu. Płakał tej nocy; był to szloch pełen poczucia beznadziejności — dopiero teraz to zrozumiałam. Wydawało mi się, że wiem, co jest jego przyczyną, ale i tak nie mogłam nic zrobić. To była sprawa pomiędzy nim a Złem, które prześladowało go przedtem.


Poszłam do lasku na skraju naszej ziemi. Było to dla mnie zawsze spokojne i gościnne miejsce, i właśnie tam otworzyłam swe serce.

Gunnoro, opiekunko kobiet — modliłam się. ze łzami w oczach. —Oddal od mego mażą to przekleństwo, ulżyj jego sercu, a przez to ulżysz i memu.

Stałam, czekając na odpowiedź, ale usłyszałam jedynie surowy nakaz: WRACAJ I BĄDŹ PANIĄ.

Co też i zrobiłam!

Gdy wróciłam do dworu, zastałam w nim samotnego jeźdźca. Był to szczupły młodzieniec, bez zarostu, odziany w kolczugę i skórę, uzbrojony w miecz dopasowany do jego wzrostu i wagi. Twarz miał bladą, włosy srebrnobiałe, a oczy szare. Zadawniony strach i nienawiść odezwały się we mnie, ale chłopak wyglądał na wycieńczonego, jak wielu w dzisiejszych czasach.

Ludzie zdradzili mu moje imię i nie okazał zdziwienia, widząc moje proste ubranie i opaloną twarz.

Lady Derris, powiedz swemu mężowi, że Samiel z Siedmiu Wzgórz jest tutaj, by odebrać swój dług — oznajmił.

Znalazłam Rovagha w stajniach. Kiedy powtórzyłam mu słowa przybysza, zbladł nagle. Lecz mogłabym przysiąc, że jednocześnie na jego twarzy odmalowała się ulga.

Wpuść go do holu — powiedział, zakładając koszulę i myjąc ręce.

Samiel z Siedmiu Wzgórz wydawał się zdziwiony, gdy przed jego oczami stanął zwykły śmiertelnik ze zmęczeniem wypisanym na twarzy, ale opanował się, gdy Rovagh zapytał delikatnie:

Słyszałem, młodzieńcze, że wszyscy w Siedmiu Wzgórzach zginęli. Z jakiego jesteś rodu?

Chłopiec zacisnął z nienawiścią usta.

Jeden z twoich ludzi, rzeźniku z Estcarpu, usłyszał w gruzach płacz maleńkiego dziecka i uratował mnie. Powiadano, że w moich żyłach płynie krew Magów i że rzuciłem na niego czar, żeby się mną zaopiekował. Ale żaden z nas nie żałuje tego.

Rovagh zamknął oczy i zapytał:

Gdzie jest teraz twój przybrany ojciec, skoro wybrałeś się sam w taką misję?

Tego nigdy się ode mnie nie dowiesz! — krzyknął chłopiec głosem piskliwym ze strachu. — To ja tu zadaję pytania! — Ale sam wydawał się wątpić w to, co mówi, i prawie było mi go szkoda.

Rovagh skinął głową.

Więc opowiedz lady Derris swą historię, niech pozna twoje zarzuty.

Samiel popatrzył na mnie, jakby było w tym żądaniu coś uwłaczającego, ale w końcu zaczął z wściekłością.

Nasza wioska leżała w Alizonie, rzeżniku, a wiem, że nigdy nie darzyliście Alizonu zbyt wielką miłością. Ale jej mieszkańcy nie byli wojownikami. Byli rolnikami, tkaczami i rybakami, takimi jak wy tutaj. A ON — chłopiec zwrócił się do mnie — najechał na nią ze swymi wojskami jak wściekłe zwierzę, niszcząc wszystko, co się tylko ruszało, za pomocą miecza, pochodni i tortur; czy chcesz może usłyszeć, jak zginęła moja siostra?

Domyślałam się, ale to, co Samiel miał do powiedzenia o gwałcie, morderstwie i innych okropieństwach, przekraczało ludzkie pojęcie. Rovagh podniósł się z krzesła i uklęknął przed młodzieńcem z podniesioną głową. Wyglądał jak zbity pies.

Masz prawo do zemsty — powiedział ochrypłym głosem. —1 możesz jej dokonać. Proszę cię tylko o jedno: lady Derris nie brała w tym udziału, a być może jest brzemienna. Nie rób jej krzywdy, lecz przyrzeknij, że będziesz się nią opiekował tak jak ja, a wszystko, czego zażądasz, stanie się twoje.

Młodzieniec spojrzał na mnie z ogłupiałym wyrazem twarzy, po czym wybuchnął śmiechem, którego nie mógł opanować.

Chcesz, żebym pojął twoją córkę za żonę? — zapytał, jakby był to najwyborniejszy żart, jaki słyszał.

Nie córkę, a żonę. — W głosie Rovagha słychać było gorycz porażki.

Postanowiłam, że nie weźmie mnie bez walki. Nie uda mu się też pokonać tak łatwo mego męża. Rovagh odłożył miecz; podniosłam go teraz. Żółty kamień zapulsował złym blaskiem. Zaczęło mi szumieć w głowie. Wzrastała we mnie nie znana mi dotąd wściekłość. Widziałam w młodzieńcu tylko znienawidzonego Psa Alizonu. To tacy jak on zniszczyli moją ziemię i uczynili mnie sierotą, zrujnowali nasz kraj i rozdarli Karsten wojną domową. Przybył tu, by zabić jedynego człowieka, jakiego kiedykolwiek kochałam, wziąć mnie jak łup wojenny lub skradzioną krowę i zemścić się również na mnie. Nie zniosłabym tego! Jest ucieleśnieniem Zła i zniszczę go niczym jadowitego węża! Warcząc jak wilk, ruszyłam w kierunku chłopca. Trzymałam miecz w obu dłoniach, celując w serce Samiela.

Zimny boże śmierci! — westchnął Rovagh, po czym wstał szybko i odwrócił się do mnie, by zabrać miecz. Wyszarpnął mi go, mimo że miałam siłę szalonej kobiety, i rzucił nim przez cały pokój, tak że upadł przy palenisku. Poczułam nagle zimną wodę spływającą po moich włosach i sukni, i zobaczyłam Norrie z kubłem. Otrzeźwiła mnie, jak ja jej pana kilka dni wcześniej. Czy z tego samego powodu?

Diabelski miecz — powiedział cicho chłopiec z Alizonu. — W jaki sposób wszedłeś w jego posiadanie?

Poprzez ojcobójstwo — odparł Rovagh z tą samą cichą goryczą w głosie. — Wstaniesz i będziesz walczył, czy mam ci utoczyć krwi? Stanęłam pomiędzy nimi.

Nie będzie rozlewu krwi, dopóki nie wyjaśnimy sprawy tego miecza.

Popatrzyli na mnie tak, jakby to nasza stara suka Nagła Śmierć przemówiła ludzkim głosem. Rovagh władczym tonem powiedział, że chyba sobie kpię.

Jestem panią tego domu, czy nie? Siadajcie obaj, a ty, Samielu, opowiadaj wszystko, co wiesz o diabelskich mieczach. To żadna tajemnica, że mój mąż był przez jakiś czas opętany. Nie protestuj, Rovaghu, czy to bardziej haniebne od mordowania z zimną krwią? Młodzieńcze, w którego żyłach płynie krew Magów, czy potrafisz uwolnić go od przekleństwa, które na nim spoczywa?

Samiel odetchnął głęboko.

To potężna i niebezpieczna rzecz i może go zabić. Parsknęłam niegrzecznie.

Życie, które ty chciałeś zabrać na moich oczach, a on chciał je oddać z taką ulgą, nie jest zbyt wartościowe dla żadnego z was. Więc jak: potrafisz?

Samiel skinął głową i ściągnął hełm. Wypadły spod niego długie srebrne włosy. Zdjął kolczugę, pod którą miał znoszoną płócienną suknię. I nagle stało się dla mnie jasne, czemu tak go ubawiła myśl o wzięciu mnie za żonę. Samiel był kobietą! Czarodziejka w chłopięcym przebraniu wyjęła spod sukni błękitny kamień, a ja kazałam Liregan oczyścić hol.

Zaczął wiać wiatr, a gdzieś w oddali rozległ się huk gromu. Miecz zabrzęczał i błysnął.

Jeśli masz jedwab, owiń go nim — powiedziała Samiel głuchym głosem.

Poświęciłam swój ślubny strój. Z ochotą owinęłam materiałem miecz, uważając, by nie dotknąć głowni. Czarodziejka poleciła przynieść butlę z deszczówką, żagiew z paleniska, kamień z naszej ziemi i naczynie, w którym mogłaby spalić zioła.

Nie licz na to — ostrzegła mnie — że przemienię okrutnego człowieka w miłego baranka.

Kto powiedział, że Rovagh jest okrutny? — zaprotestowałam.

Mężczyzna, którego wychłostałaś i wygoniłaś w połowie lata —powiedziała, zezując na zioła, które umieściła w srebrnym naczyniu.

Użyłam wyrażenia, którego nauczył mnie stary wojak.

Był złodziejaszkiem i łgarzem, i pół domu złapało go z łapami w naszych zapasach na zimę — odparłam. — Do roboty!

Samiel podniosła dłonie i podeszła do miecza. Zabłysnął i okręcił się jak wąż, próbujący umknąć przed ptakiem. Ułożyła przed nim wszystkie przedmioty, potem zakreśliła wokół niego trzy kółka. Powoli obeszła go trzy razy.

Na ziemię, która daje nam chleb; na ogień, który daje nam życie; na powietrze, które daje nam oddech; na wodę, która wszystko oczyszcza: odejdź, odejdź, odejdź — zaintonowała, a potem zaczęła mówić coś w niezrozumiałym dla mnie języku.

Wpatrywała się w swój błękitny klejnot, który jarzył się i pulsował jak żółty kamień w mieczu Rovagha. Znowu usłyszałam grzmot— tym razem głośniejszy. Błysnęło. Rovagh zaczął podchodzić do miecza, jakby przyciągany tajemną siłą. Jego spojrzenie było rozjarzone. Poruszał się niczym źle zrobiona kukiełka. Usta zaczęły mu drżeć, jak w napadzie szału.

Samiel zdarła jedwab z miecza i wcisnęła go Rovaghowi w ręce; potem śmiało wzięła jego dłonie w swoje.

Odejdź — powiedziała znowu.

Otoczyła nas nagle ściana błękitnego ognia. Fala żółtego światła, które wydobywało się z kamienia tkwiącego w mieczu, rozprzestrzeniła się. Tam, gdzie napotkała błękitną poświatę, łączyła się z nią, po czym obydwie znikały. Potem błękitne światło rozbłysło wokół głowy Rovagha, a on upadł bez zmysłów na ziemię. Jego ciało było sztywne, a oczy nie widzące. Samiel odetchnęła z ulgą i rzuciła garść ziół do naczynia. Zioła te rosły tutaj, chociaż nie były zbyt popularne, i postarałam się zapamiętać ich kształt i barwę.

Oddychaj głęboko — powiedziała cicho Samiel. — Oddychaj głęboko — powtórzyła. Siedziała przy nim, dopóki nie zasnął, co zrobił zadziwiająco szybko. Samiel i ja siedziałyśmy do świtu niczym siostry, czuwając przy nim.

To zaklęty kamień — powiedziała Samiel przy śniadaniu. Było ono nad wyraz skromne, bo wciąż odczuwaliśmy skutki najazdu, ale gościnność nakazywała dać to, co mamy. Trzymała kamień, teraz cichy i martwy. Norrie wydłubała go swoimi narzędziami z rękojeści miecza. Leżał na stole między nami — martwy i ohydny.

Ktoś chciał uczynić z tego miecza tajną broń — dodała Samiel z obrzydzeniem. — Pozwalającą być lepszym wojownikiem. Rozpalającą namiętności. Czy kiedykolwiek wpadałeś w szał, nie mając go w rękach?

Nic o tym nie wiem — odparł i potrząsnął głową. — Starałem się zawsze powściągać swoje emocje, bo wiem, że jestem człowiekiem przepełnionym nienawiścią i złością.

Czy teraz też taki jesteś? — spytała Samiel.

On rozpala namiętności — powiedział zamyślony Rovagh. — To może usprawiedliwiać tego, kto się nim posługuje.

Chyba że ten ktoś, w przeciwieństwie do ciebie, nie ma nic przeciwko temu, by jego namiętności były rozbudzone — odparła mądrze Samiel.

Potem pokręciła głową.

Mój ojciec — bo jest nim we wszystkim, oprócz krwi — wychował mnie na Wyżynie Hallack. Miałam służyć Gunnorze, tak jak wiele mych panien w Krainie Dolin. Gunnora daje życie, a nie śmierć, tylko co z moimi zamordowanymi krewnymi?

Miał ich cały czas przed oczami przez wszystkie te lata — powiedziałam jej. — Jeśli chodzi ci o rewanż, to zapewniam cię, że było to niezgorszą torturą. Czy, zgodnie ze zwyczajem panującym w tym raju, zażądasz od niego, by odbudował to, co zniszczył, i służył ci z narażeniem życia?

Zbudowaliśmy nowe domostwa na nowej ziemi i nieźle się nam powodzi — powiedziała Samiel i ponownie pokręciła głową. — To jest problem, którego chwilowo nie potrafię rozwiązać. Pozostawię więc 'as na tym odludziu, dopóki nie przyjdzie mi coś do głowy; wtedy wrócę.

Napełniłam jej kielich jedynym winem, jakie mieliśmy. — Zrób tak — powiedziałam z wdzięcznością. — A będziesz tu zawsze mile widziana.

Słońce przebiło się przez chmury i odegnało resztki burzy. Gdy Samiel odjeżdżała, ciemności rozproszyły się, a ja zaczęłam wypatrywać z niecierpliwością zupełnie nowych dni.

POSŁOWIE

Bohater mojego opowiadania, bezdomny wojownik, bezgranicznie oddany swej późno założonej rodzinie, bękart i ojcobójca, okrutny w przeszłości żyjący w przeświadczeniu, że jest przeklęty, to od dawna moja ulubiona ostać. W jakimś stopniu z pewnością wywodzi się z Wietnamu, jako że bohaterowie wojen sprawiedliwych są zwykle mniej udręczeni. Ale czyjakakolwiek wojna jest sprawiedliwa? Psy Alizonu były okrutnymi żołnierzami, a ich rządy były straszliwe, ale czy wywodziły się z próżni?

Gdzieś tam przychodzą na świat dzieci; są wychowywane, a rolnicy, rybacy i ich rodziny żyją w wioskach bardzo podobnych do tych przy Granicy. Ale oni są wrogami z Alizonu, a tutaj mamy człowieka, który jest zdolny do dokonania rzezi — lecz nie potrafi żyć ze świadomością swego czynu.

Od dzieciństwa dojrzewał do tego, by szukać swojej pani; nawet jeśli miałaby się okazać dzieckiem, podczas gdy on stał na czele armii.

A jeśli taki mężczyzna wziąłby za żonę niewinną dziewczynę, jakby sobie z nią poradził? A ona jak poradziłaby sobie z jego oczekiwaniami? Zwłaszcza w rozdartym wojną kraju, w którym silne przywództwo jest potrzebne jak chleb powszedni, a domowa myszka byłaby zgubiona. Tak, Derris.

Z tych dwóch postaci narodził się Mirhold–nad–Morzem, niech mu się darzy; historia Samiel i masakra Siedmiu Wzgórz jest opowiedziana gdzie indziej.

PATRICIA SHAW MATHEWS

Shirley Meier

Pawie oczka

Mam na imię Shallon.

Jest to historia do opowiedzenia, wysłuchania i napisania. Ostatnio znajduję w sobie tak mało ludzkich cech, że muszę się nią z wami podzielić, póki całkiem nie zapomnę, co to znaczy być człowiekiem.

Zanim wykrzykniesz z niedowierzaniem: „Nie! To niemożliwe, żeby ona była jedną z nas!", racz wysłuchać, co mam do powiedzenia. Nim jeszcze to miejsce zaczęto nazywać Wielkim Pustkowiem, przed założeniem Quayth, nim Wieczny Płomień ożywiający dusze wezwał mnie do służenia Mocy, byłam człowiekiem. Mam na imię Shallon. Jak mnie zwano w czasach, gdy byłam jeszcze z mężem i córką, nie pamiętam.

Mieszkaliśmy w wiosce Ucho Igielne, która znajdowała się na Nowej Drodze do Bramy. Tej zniszczonej drodze, którą nazywacie teraz Starą.

Przemiana zaczęła się w dniu, w którym moja córka Felika przyszła do mnie z piórem kruka wetkniętym we włosy i czerwonym blaskiem czającym się gdzieś na dnie oczu. Spostrzegłam to, gdy odwróciłam się od stołu z rękami ubielonymi po łokcie mąką. W jej napiętym głosie pobrzmiewała nutka radości. Stała w podartym i ubrudzonym ubraniu, trzymając w ręku koszyk na jagody.

Mamo — powiedziała. — Wiedziałaś, że kruki władają polem walki? — Uśmiechnęła się: maska śmierci namalowana na białej od wosku twarzy.

Poruszała się sztywno, niczym marionetka pociągana za niewidoczne sznurki. Przygryzała wargę, aż do momentu, gdy pojawiła się na niej kropla krwi.

Wzięłam ją w ramiona, ale stała nieporuszona niczym kamień.

Dziecko, co ci się stało? Pole walki? Kto nagadał ci takich bzdur?

Uśmiechnęła się do mnie, oblizała kroplę krwi z ust, a piórko w j ej włosach zadrżało. Zaczęłam je powoli wyciągać, mimo że wyrywała się, krzycząc, że musi je zanieść Neevorowi — mojemu mężowi i Woldowi — memu młodszemu bratu. Ta wstrętna rzecz ukłuła mnie w rękę, a gdy rzuciłam ją w ogień, skręcała się jakiś czas, jakby usiłując wydostać się na wolność, po czym spłonęła na kamieniu paleniska jak marszczący się pająk. Wówczas Felika rzuciła się w moje ramiona i wybuchnęła płaczem, mówiąc o krukach i o tym, że wpadła w pułapkę, i że to tak bolało... i że był tam jej wuj.

Mój brat Tyrick odszedł jakiś czas temu. Mieszkaliśmy od niedawna w tej wiosce. Przybyliśmy z Arvonu i, jako najstarsza, zadecydowałam, że nasza trójka — ja, Tyrick i Wold — osiądzie właśnie tutaj.

Tyrick nie uznawał mojego przewodnictwa i wszystkiego, co robiłam. Zawsze żyliśmy w niezgodzie, nie tylko wtedy. Był zły na Neevora, który prowadzi mały zajazd w Uchu Igielnym, ponieważ wychodząc za niego poświęciłam swój Puchar i Płomień. Tyrick nienawidził mieszkańców wioski za to, że nigdy nas w pełni nie zaakceptowali. Protestował, gderał i zaczął pałać potężną i głęboką nienawiścią do wszystkiego, co było związane z tym miejscem.

Mimo że wyszłam za jednego z tubylców, czułam spojrzenia utkwione w moich plecach jakbym była obca, a kiedy dołączałam do innych przędzących czy szyjących kobiet, nagle milkły rozmowy. Bały się mnie z powodu mych cichych, przemyślanych słów — wtedy dbałam o sposób wysławiania się — ale jeszcze większą obawę budziły w nich moje oczy.

Matka przed Przemianą opowiedziała mi o ptaku, o którym dowiedziała się od pierwszych mieszkańców Krainy Dolin — ptaku spoza Bramy, z niebieskimi i zielonymi oczami na ogonie. Był to paw. W jej języku Shallon znaczy „niebiesko–zielone".

Moje oczy mają jasnoniebieskie obwódki, podczas gdy ich środek jest zielony. W ciemności widać czarną linię, która przechodzi przez nie niczym sprzączka paska. Wieśniacy bali się mnie z powodu tych dziwnych oczu.

Przez kilka lat żyliśmy w spokoju, słysząc tylko plotki o Adeptach z Arvonu, a Tyrick stawał się coraz bardziej zgorzkniały. Kłóciliśmy się coraz częściej.

Uwłaczasz Mocy! — krzyknął kiedyś do mnie. — Boisz się jej i chcesz uchodzić za jedną z tych żałosnych wieśniaczek, rezygnując z tego, co powinno być twoje! Oddalasz też to ode mnie!

Nie słuchał, gdy mówiłam, że Przemiana wymaga czasu, że w żaden sposób nie żądam od niego podobnej decyzji i że niedługo sam będzie mógł zdecydować, co chce robić. Moje słowa były rzucane na wiatr. Wiedział jedynie, że odrzuciłam swe powołanie i wierzył w to, co podpowiadało mu serce.

W końcu nie mógł już tego znieść i odszedł mówiąc, że woli być obcym w miejscu, które sam sobie wybierze. Z tego, co wiem, miejsce wybrało jego.

Był to jeden z tych mrocznych przybytków, w których przelano tak dużo krwi, że nawet kamienie są nią przesiąknięte; miejsc pogrążonych w ciemności niemal od narodzin świata, czekających tylko na ducha i wolę ludzką, by się obudzić. Jedno z tych miejsc zostało obudzone właśnie przez nadejście Tyricka.

Pewnego dnia Felika dostała napadu płaczu. Płakała dopóty, dopóki nie zabraliśmy jej do Ishal, która znała się trochę na leczeniu i uśpiła ją. We śnie łzy wciąż płynęły.

Następnego dnia pojawiły się kruki. Przybyły wszystkie razem. Z daleka wyglądało to jak nadchodząca burza z piorunami.

Były tak ciężkie, że połamały konary drzew. Nasze kurczaki nie zdążyły uciec — zostały zadziobane. Bydłu wydziobano oczy, a wiele kruków rozbiło się na okiennicach, gdy próbowały dosięgnąć nas samych. I wciąż ich przybywało.

Właśnie w ten sposób wracał do nas Tyrick: na grzbiecie czegoś czarnego wyglądającego jak koń z kłami — Kethana. Oczy mego brata miały kiedyś kolor wody widzianej w głębokiej kamiennej studni, czy też może raczej słonecznego światła odbitego na skrzydle kruka — czarne, z granatowym połyskiem. Teraz jednak były czerwone i kiedy wolno wjeżdżał do wioski, kruki — lecące tak blisko niego, że z trudem dało się odróżnić, gdzie kończy się jego czarna peleryna, a zaczynają ich skrzydła — nagle umilkły. Na ramionach wiózł dwa żywe krucze szkielety. Chichotały one i szeptały mu coś do ucha. Ich białe kości kontrastowały z czernią jego włosów.

Zatrzymał się przed naszymi drzwiami i zawołał moją córkę. Obudziła się i zerwała z łóżka, zamierzając iść. Powstrzymałam ją, a ona mnie uderzyła. Łzy znów zaczęły płynąć z jej oczu, gdy walczyła w ciszy, jakby wbrew swojej woli. Nie byłam w stanie jej utrzymać. Pomógł mi Wold. Złapałam za łokieć Neevora, który chciał podejść do drzwi.

Nie, kochanie — powiedziałam. — On jest moim bratem. Ciebie zabiłby bez namysłu.

Ale...

Proszę, Neevorze. Daj mi spróbować. Tak więc to ja podeszłam do drzwi.

Pokój temu domowi — powiedział Tyrick. —1 wszelka pomyślność. — Słyszałam klekotanie kruków siedzących na jego ramionach.

Nie, Tyricku. Ty nie przynosisz ze sobą pomyślności. Odejdź.

Cóż to, droga siostro? Tak kiepsko witasz brata–odszczepieńca. Naprawdę, przynoszę ci pomyślność. Mój pan poleca się tobie. — Ślad na dłoni po piórze kruka nagle zaczął mnie piec.

Twój pan? Mnie? — odparłam. — Tyricku, proszę cię, jako mego brata, abyś mnie wysłuchał. Zostaw Felikę w spokoju, zaklinam cię.

Błagałam go wtedy, bo byłam słaba. Opierałam się o drzwi, czując zepsuty oddech Kethana, kiedy się przybliżył. Słodka matko! —myślałam. On stoi przed koniecznością wyboru. Tak bardzo pragnął akceptacji... Jeśli wybierze źle... nigdy nie cofnie swej decyzji, nie będzie chciał...

Ale... — Przez chwilę błądził wzrokiem, a jego głos był prawie dziecinny. — Powiedziałem mu o tobie, Shallon. Chce was obie — ciebie i Felikę. A ja wreszcie się zemszczę.

Braciszku. — Przezwyciężając strach, zrobiłam krok do przodu i podniosłam do niego ręce. — Tyricku, zejdź z Kethana, proszę cię. Przerażasz mnie, przemawiając z takiej wysokości.

Zrobił ruch, jakby miał zejść. Nie uczynił tego jednak, a jego oczy błyszczały to czerwienią, to czernią. Przez moment widziałam mojego braciszka takiego, jakim był kiedyś, gdy bał się ciemności i koszmarów. Na jego twarzy malował się najpierw strach, potem fascynacja, a w końcu odraza do samego siebie; pochylił się ku mnie, a jeden z kruków zagwizdał. Tyrick schował ręce z powrotem w poły płaszcza i usadowił się wygodniej w siodle.

Nie. Drugi raz mnie nie oszukasz.

Nagle kruki sfrunęły na mnie. Czarne pióra, dzioby, pazury, smród padliny i strach. Kiedy upadłam, zobaczyłam dziurę w strzesze naszej chaty i moją rodzinę uciekającą spod drzwi; usłyszałam krzyki dochodzące z innych domów. W mojej głowie zaroiło się od czarnych piór, a potem była już tylko ciemność.


To, co ludzie nazywają teraz Starą Drogą, prowadzi prosto na Wielkie Pustkowie, które pierwsi mieszkańcy nazywali Kruczym Wrzosowiskiem. Po drodze do Bramy można zobaczyć szczątki upadłych drzew — o ile drzewa mogą być z kamienia. Trwały nieruchomo i to właśnie tam się obudziłam.

Wszystkim, co zapamiętałam, była fala czerni pochłaniająca Ucho Igielne. Neevor! I moja rodzina! Otworzyłam oczy prosto w ciemność. Moje ciało zostało przytwierdzone do czegoś, co trzeszczało, ale nie pozwoliło mi się podnieść. Każdy gwałtowniejszy ruch pociągał za sobą ostry ból.

Przez jakiś czas leżałam w ciemności — spragniona, podrapana i obolała. Nie wiem, jak długo. Później do moich uszu dobiegł aksamitnie miękki szept:

Moja pani.

Kto to? — Wytężyłam wzrok. Chciałam usiąść, ale opadłam z westchnieniem.

Ktoś zakochany w twoich oczach, moja droga — próbował uspokoić mnie miękki i delikatny głos. Tyle że ten delikatny głos powiedział:

Kiedy już cię umyjemy, będziesz naprawdę piękną żoną.

Ale ja jestem żoną Neevora! — odparłam, a potem zdławiłam szloch. Przede mną w ciemności wisiała czaszka z przylegającymi do niej resztkami ciała.

Jego? — zapytał grzecznie głos. — Nie sądzę, by moje kruki zostawiły z niego zbyt wiele. Pomyśl o tym przez chwilę, moja miła.

Znów zostałam sama. Jeśli ten głos chciał mnie przestraszyć, udało mu się, ale poniósł porażkę pod jednym względem. Bo dla dobra mego męża pozostawałam człowiekiem. Nasza rodzina tego wymagała. Za posiadanie Mocy trzeba zapłacić wysoką cenę. Wybrałam bycie kobietą— ze wszystkimi tego konsekwencjami: zarówno z ludzką słabością, jak i siłą. By pomścić innych i moich krewnych mogłabym nawet... mogłabym nawet...

Tyrick miał rację, kiedy przed laty zarzucił mi, że się boję. Bałam się Mocy. Mój ojciec był człowiekiem, a matka czekała do jego śmierci ze swoją Przemianą. Wciąż jednak się bałam. Przemienić się, to znaczy umrzeć w pewnym sensie, robiąc miejsce innym, jeszcze nie narodzonym.

Z wyborem Mocy wiąże się wybór pomiędzy Dobrem i Złem. Jeśli bym nic nie zrobiła, wybrałabym Zło. Poślubiłabym Władcę Kruków i byłabym jego niewolnicą przez całe życie. Światło pozostałoby uwięzione na zawsze w głębi mego jestestwa. Nadeszła chwila decyzji.

Matko mojego ducha — powiedziałam. — Ojcze mojej Przemiany. — Wewnątrz siebie poczułam wzbierającą falę. Bariery zaczęły puszczać pod wpływem starożytnych słów. — Wieczny Płomieniu, który oświecasz drogę. Wybieram znowu... — Zamknęłam oczy, powstrzymując łzy, i pożegnałam swoje człowieczeństwo.

Co robisz? — zawołał głos, już nie aksamitny, lecz żelazny. — Przestań. Nakazuję ci!

Coś usiłowało mnie powstrzymać przed wypowiedzeniem ostatnich słów. Pokonałam strach i ze ściśniętym gardłem wyszeptałam:

Svochos–Enyahg; wybieram Moc!

Na chwilę oślepiło mnie światło, którego byłam źródłem. Poczułam zapach kadzidła i kamfory, sosny i kwiatów, podczas gdy Wieczny Płomień i matka obdarzyli mnie tym, o co prosiłam. Moja dusza rozwinęła skrzydła w świetle Wiecznego Płomienia. Zobaczyłam, że matka się uśmiecha. Otworzyłam oczy. Widziałam w ciemności.

Moje ciało leżało w gnieździe, wśród śmieci zgromadzonych przez kruki. Były tu świecące skrawki metalu wplecione w kości i włosy; zeschłe gałązki, owinięte złotymi nićmi z gobelinów; połamane miecze i klejnoty; zwiędłe kwiaty. Żałosna próba upiększenia tego miejsca.

Czułam płomień mojej nowej Mocy. Wypróbowałam ją, uwalniając się z gniazda. Przedarłam się przez zasłonę niebieskozielonego światła skrywającą spopielałe resztki i mego wroga.

Staliśmy w samym środku jego królestwa. Wśród drzew, które pochylały się ku sobie, jak gdyby z prośbą o wsparcie, znajdowała się polana. Błyszczące, trujące zielone liście szeleściły, ocierając się o siebie niczym palce pozbawione kości. Nie widziałam nieba, tylko tę zieloność i ciemność pod drzewami. Gniazdo: plątanina patyków i gałązek na ściółce leśnej, z wyplatanymi ścianami, które zbudowane były między drzewami.

Przede mną stał Ciemny Pan z ręką wyciągniętą, by mnie powstrzymać. Był kośćmi i popiołem pod mocno naciągniętą skórą, Ciemnością pod skałami, gdzie rosną ślepe stworzenia, wreszcie Śmiercią–Niszczycielską, a nie Zmieniającą Byty. Był okaleczoną częścią duszy każdego człowieka. Na jego łysej czaszce znajdował się pióropusz, którego pióra zlepiła krew, a w oczach czaił się głód.

Morderco, odpowiesz za życie mojej rodziny — powiedziałam i rzuciłam się na niego. Rozjarzyłam wokół siebie światło, lecz to nie wystarczyło.

Wysilałam się coraz bardziej, używając swej nowej Mocy, lecz gdy w końcu spojrzałam w górę, on wciąż tam stał.

Bardzo ładnie, moja pani, tyle że w ten sposób na pewno nie zrobisz mi krzywdy. Jesteś piękna, moje pawie oczko, i będę cię miał tak jak wszystko inne — powiedział, podchodząc do mnie. Byłam w pułapce niczym ptak w sidłach, patrzący na węża.

Shallon! Nie! — głos Neevora przebił się przez ciemność, a jego miecz przez ścianę gniazda. Jakim cudem się tam znalazł, w dodatku żywy? Czaszka w ciemności to był blef. Mój mąż wyciął dziurę w gnieździe i przeszedł przez nią, trzymając miecz w gotowości. Wyglądał na bardzo znużonego, jakby szukał mnie bardzo długo. Był silniejszy niż Tyrick mógł przypuszczać.

Shallon, kocham cię.

To wszystko, co powiedział.

Ciemny Pan zakrakał i podniósł ręką, a mój mąż upadł — NIE! Neevor ukląkł z wyciągniętym mieczem, swoją jedyną ochroną. Nie mogłam zapewnić mu bezpieczeństwa, jego miecz musiał to zrobić... Pokazał mi, w czym mam przewagę nad Władcą Kruków, nie zmarnuję szansy, jaką mi dał.

On mnie kocha — powiedziałam, a Zły odsunął się, by uniknąć mego ciosu. — On kocha mnie. Ty kochasz kłamstwa. Co jest silniejsze? — Zrobiłam jeden krok, potem drugi, a on wciąż odskakiwał przede mną. Obeszliśmy całe gniazdo.

W końcu stanął pomiędzy dwoma drzewami, których korony otoczyły go. Znalazł się w potrzasku.

Wpatrywał się we mnie rozgorączkowanym wzrokiem.

Kobieto! Ty nikogo nie kochasz naprawdę! Twoja miłość jest słaba. Boisz się, że pokochasz zbyt mocno.

Zawahałam się, a on zrobił przywołujący gest.

Między nami stanął Tyrick. Mój brat spojrzał na mnie zimno, bez sympatii.

Tyrick? — wyjąkałam słabnąc.

Odmówiłaś mi mojego prawa — powiedział.

Spojrzałam w j ego twarz i zaczęłam wierzyć w to, co mówili. Odwróciłam się, szukając ratunku u Neevora, i zobaczyłam miłość w jego oczach, mimo że dokonałam już Przemiany.

Nieważne czym byłam, władałam Mocą czy nie, on i tak mnie kochał.

Tyrick chwycił moje ręce. Jego Ciemny Pan opuścił go, żeby uciec przez małą Bramę. Mój brat krzyknął, gdy został sam, bo chwyciłam go mocno i trzymałam, mimo że się wyrywał. Kruki spadły z jego ramion i ułożyły wzór na ściółce. Krzyknął i odwrócił ode mnie wzrok.

Tyricku! Słuchaj! Wciąż jesteś moim bratem! Tyricku! —Moc, która wypełniała to miejsce, zaczęła powoli zanikać. Mój brat wyraźnie osłabł. Nie czułam już przed nim lęku.

Bardziej bałam się w tej chwili o niego, gdyż życie zdawało się z niego uchodzić i nie słyszał mnie. Neevor położył rękę na moim ramieniu i pochylił się, tłumiąc płacz.

Tyricku! — zawołałam, a Neevor zaczął mi wtórować.

Słyszę cię — odpowiedział w końcu Tyrick i legł w mych ramionach, słaby jak dziecko. Pióra z peleryny smagały jego twarz. Raptem postarzał się. Władca Kruków go opuszczał.

Tyricku, wybieraj. Twój Ciemny Pan wykorzystuje cię nawet, kiedy walczysz dla niego. My wciąż cię kochamy. Tyricku, proszę, wybierz. Możesz walczyć swą własną Mocą.

Spiorunował mnie wzrokiem. Miał twarz starca, oczy w dalszym ciągu lśniły czerwienią. Potem zadrżał, spojrzał na mnie i wybrał jeszcze inną drogę. Skonał na moich rękach. Oczy, poczerniałe nagle, utkwione były w liściach nad moją głową, uwolnione od nas wszystkich. Drzewa zajęczały.

Neevor odciągnął mnie od ciała Tyricka, gdy pierwsze kamienne konary zaczęły spadać na ziemię bez życia.

Wciąż można jeszcze zobaczyć pokryte patyną gałęzie, bo kamienie niszczeją wolniej niż ludzie.

Tak właśnie przestałam być człowiekiem. Zmieniałam się wolno. Kości przesunęły się i zaczęły rosnąć mi niebiesko–zielone pióra — podobne w barwie do mych oczu.

Neevor i ja wciąż ścigamy Władcę Kruków, bo to, co mój brat zaczął, musimy dokończyć. Nie możemy pozwolić mu, aby niszczył życie na tym świecie. Ja i inni, którzy podjęli decyzję, i których Moc rosła, musieliśmy szybko nauczyć się tego, czego nasi przodkowie uczyli się podczas długoletnich studiów. Wciąż jeszcze go nie dopadliśmy.

Neevor, który jest człowiekiem i nie ma takiego wyboru, również się uczy. Mówi, że zostanie ze mną. Wciąż jeszcze go kocham, w dziwny, cichy sposób, bo nie mogę tak, jak dawniej.

Pokonamy Ciemnego Pana, teraz lub w przyszłości. Mamy czas. Felika wybrała człowieczeństwo dawno temu, a Wold — lub Volt, jak go teraz nazywacie — musi jeszcze podjąć decyzję. Wspomożemy go. Wyryję tę opowieść w kamieniu, by każdy usłyszał pewnego dnia i zapamiętał Pana Kruków — i Rozpaczy.

Jestem tym zmęczona. Cii! Słyszycie — to gwiazdy śpiewają moje imię. Nie mam więcej czasu ani głowy do tej opowieści. Wzywają mnie. Jestem Shallon.

POSŁOWIE

Pierwszą rzeczą, jaka wydarzyła się, gdy zgodziłam się napisać opowiadanie ze Świata Czarownic, było to, że miałam kompletną pustkę w głowie.

Przecież czytałam każdą książkę o tym świecie, na jakiej tylko mogłam położyć swoje małe dłonie. Co jeszcze, pytałam sama siebie, mogłabym dodać? Jak więc usiadłam przed klawiaturą, popatrzyłam na ekran, popatrzyłam na ściany i wiszące na nich pawie pióra... Jest taki stary przesąd, o którym dyszałam od matki, że pawie pióra z oczkami przynoszą nieszczęście. Zawsze uważałam, że to bzdura, ale niektórzy ludzie utożsamiali je z okiem złego. Hmm... szkoda mi osoby, która ma oczy jak pawie pióra.

Tego rodzaju myśli doprowadziły mnie (proszę, nie pytajcie jak — to był ługi, pogmatwany ciąg luźnych skojarzeń) do kruków. Po prostu, jest tyle dziwnych historii o nich — zarówno dobrych, jak i złych, począwszy od kruków Odina, przez wrony Morigu, a na ptakach Alfreda Hitchcocka kończąc. Wydawało mi się, że to nie sam ptak czy jego kolor są najważniejsze, ale wybór między czynieniem Dobra i Zła. Okazało się jednak, że piszę nie tylko tym wyborze, ale i o śmiertelności, Mocy i dumie. Okazało się, że próbuję wytłumaczyć, co w Świecie Czarownic porusza mnie najbardziej. Ugrzęzłam pracą, bo nie miałam osoby, której historię mogłabym opowiedzieć, więc rzuciłam wszystkie pomysły do edytora z tyłu mojej głowy i zrobiłam sobie kilka dni przerwy. Potem przyśnił mi się ktoś — czy też coś — stojący wśród zniszczonych kamiennych drzew.

Sama Shallon narodziła się z jednego zdania. Dlaczego, zastanawiałam się, zwykłe wypowiedzenie imienia ma taką siłę? Dlaczego myślę o wyzwaniach i cenie, jaką trzeba zapłacić za władanie Mocą? Czemu głos, który słyszę w swojej głowie, nie jest tak naprawdę ludzki... już? Ona jest tą częścią mnie samej, która oblicza koszt każdego czynu i robi tylko to, co konieczne — nieważne, jaka cena zostanie zażądana. Jest w tym zarówno duma i radość, jak i tragizm.

SHIRLEY MEIER

Sandra Wiesel

Solny ogród


Słony pyl wodny kłujący

w twarz... pieniąca się

fala przybrzeżna i krzyczące

ptaki... Podążam w dół rozpadliny

do jaskini Pani, aby smakować

jej słodką wodę tryskającą

z głębi jej gorzkiego morza...


Drel z Doliny Estin obudził się w przepuście, zawinięty w śmierdzącą zieloną derkę. Burza piaskowa przeminęła, pozostawiając Wielkie Pustkowie bardziej suchym niż kiedykolwiek. Tu i ówdzie kilka złamanych konarów wciąż wystawało z żółtego piasku. Drzewa zniknęły, podobnie jak wszystkie inne punkty orientacyjne.

Ale Orel przez ostatnie dziesięć lat, od czasu gdy Psy Alizonu zburzyły jego dom nad brzegiem morza — zdążył już przywyknąć do katastrof. Uśmiechnął się ponuro. Lewa strona jego twarzy była straszliwie oszpecona przez broń najeźdźcy.

Kamienna budowla Prastarych uratowała mu życie. Orel pobłogosławił budowniczych, którzy odeszli. To prowizoryczne schronienie było jednak trochę za ciasne dla jego krępego ciała. Wyczołgał się i spróbował oczyścić się z piasku. Mimo usilnych starań jego ubranie i grube włosy pozostały mocno zapiaszczone.

Orel zwinął twardą derkę, która ochraniała jego głowę, i raz jeszcze uformował z niej tobołek. To wszystko, co pozostało po koniu, którego musiał zabić trzy dni wcześniej, po tym, jak złamał nogę. Niewiele, pomyślał, w zamian za szybkość, z jaką uciekał przed wyjętymi spod prawa.

Z tobołkiem na plecach i laską w dłoni zbadał wzrokiem zmiany w otoczeniu. Burza przyniosła to samo, co zabrała. Chociaż piasek przykrył niewyraźną drogę, którą Orel dotąd podążał, uczynił widocznym starożytny kanał z dobudowanym przepustem.

Jego wprawne oczy wypatrzyły niewielki rów, który musiał kiedyś być kanałem, i fragmenty kamiennego muru — niegdyś zapewne wału odgradzającego brzeg. Schylił się, by zbadać roztrzaskane kamienne bloki. Mimo że były zniszczone, ich wygląd wciąż wzbudzał podziw, gdyż Prastarzy dbali o jakość nawet tak mało znaczących budowli.

Ale, pomyślał, niezależnie od tego, jak wspaniałymi Mocami dysponowali, ich woda musiała skądś pochodzić (Orel nie wyzbył się rozsądku, myśląc o Prastarych). Jeśli podąży tym kanałem w stronę górskich szczytów, istnieje prawdopodobieństwo, że znajdzie pozostałości po źródle, jeszcze zanim umrze z pragnienia.

Nie tylko za pomocą laski mógł badać zasypane budowle. Posiadał również amulet Jantarowej Pani, który miał zawsze prostować jego ścieżki.

Pełen czci pogładził talizman, zalepioną woskiem muszlę z wybrzeża Doliny Estin, którą nosił na szyi. Zawierała ona kilka cennych kropel świeżej wody z cudownego źródła w morskiej jaskini Gunnory, które stało się dla jego ludzi miejscem kultu, gdy tylko przybyli do Krainy Dolin.

Zacisnął dłoń w pięść, ponieważ przypomniał sobie, że cudowna jaskinia już nie istnieje. Najeźdźcy obrócili ją w proch i pył, podobnie zresztą jak całą Dolinę Estin. Nawet Wielkie Pustkowie było w tej chwili pełniejsze życia niż ruiny jego domu.

Wykrzywiona twarz Orela znieruchomiała. Nie może odwodnić sobie organizmu, roniąc łzy nad bratem, który zginął w rodzinnej miejscowości, ani nad ojcem, zabitym w obozowisku dziesięć dni temu. Był jedynym, który pozostał przy życiu, by nosić godło rodu Karpadów: miecz i lilię.

Teraz liczyło się tylko to, by przeżyć. Jego mapy znajdowały się w rękach zbójów, więc nie mógł udać się tam, gdzie początkowo planował, ani wrócić do Krainy Dolin. Tak więc, mimo że nie miał odpowiedniego ekwipunku, postanowił zapuścić się głębiej na pustynię. Jeśli miał umrzeć na Wielkim Pustkowiu, niech już się to stanie podczas badania tego, co nieznane.

Wrzucił do ust chłodny orzeźwiający kamyk i wyruszył.

Trudno było utrzymać miarowe tempo. Chociaż nachylenie terenu było niewielkie, w kanale znajdowało się tyle piasku, że wędrówka mogła okazać się niebezpieczna. Ale przynajmniej widział wystarczająco dużo obrobionych kamieni, by nie zejść ze szlaku.

Wysiłek wkładany w poszukiwania pozwalał mu nie myśleć o głodzie. Pragnienie rosło, ssanie kamyka nie na wiele się zdawało. Wykrzywił spieczone usta w stanowczym grymasie i z trudem maszerował dalej.

Upały na północy Wielkiego Pustkowia wcale nie należały do rzadkości. Ale ponieważ była wiosna — najłagodniejsza pora roku na pustyni — nie spodziewał się takiej suszy ani tak złowieszczej pustki. Ani jedna para skrzydeł nie przecięła nieba. Jakże spragniony był widoku innej żywej istoty! Nawet zwykły wąż wydałby mu się bratnią duszą na tej jałowej ziemi.

Stary kanał rozszerzał się i zakręcał, ale Orel szedł dalej, bo miał nadzieję, że w górach znajdzie wodę. Każdy krok przybliżał go do tego celu.

Widział wyraźnie śnieg znajdujący się na czubku najwyższego górskiego szczytu, który wyglądał jak bladolica kobieta odziana w ciemnoniebieską suknię. Wzgórza Doliny Estin były tak samo niebieskie, a ich wierzchołki—tak samo białe. Dotknął amuletu Jantarowej Pani i poprosił ją o opiekę. Ale jak ona, której imiona były niezliczone niczym wody świata, mogła usłyszeć płacz w tym pustynnym miejscu?


Cienie na piasku wydłużyły się. Kanał, z którym wiązał tyle nadziei, skończył się niespodziewanie rumowiskiem kamieni, które powstało na skutek obsunięcia się góry. Serce Orela zabiło szybciej. Pod kawałkami skał zobaczył zniszczoną ścianę. Jej biała powierzchnia wyróżniała się spośród głazów. Zauważył runy, ale na szczęście nie wyczuł w tym miejscu nic, co mogłoby mieć związek z Ciemnością.

Podniecony odkryciem zapomniał o bólu. Zastanawiał się, kto wzniósł tę budowlę. Nie sposób stwierdzić, jakie było jej przeznaczenie. Równie dobrze mogła być świątynią, jak i punktem zbierania podatków. Zaczęła go ogarniać frustracja, że nie jest w stanie należycie zbadać znaleziska. Aczkolwiek, obstukując swym kijem powierzchnię ściany, zdołał natrafić na schody.

W każdym ze stopni wyryte były wzory, obecnie zbyt zniszczone, by można w pełni docenić ich klasę. Odgarnąwszy kamienie, odkrył jednak stopień trochę lepiej zachowany. Wyrzeźbione na nim postacie były podobne do ludzi, ale miały skrzydła, dziwne proporcje lub zbyt wiele kończyn.

Sądząc po resztkach balustrady, każdy ze wsporników stanowił oddzielną małą rzeźbę., a ocalałe figurki miały pazury lub kopyta równie często jak palce.

Orel uklęknął na najniższym stopniu, wodząc po nim palcami, na próżno oczekując, że rzeźby ułożą się w jakąś logiczną całość. Ogarnęła go zadawniona tęsknota: znać Prastarych w ich chwale u zarania dziejów. Przez całe życie słyszał, że cuda się nie zdarzają i to co odeszło, nie wróci. Lecz nie przestawałby szukać — w tym życiu czy innym — jeśli dano by mu taką szansę.

Znużenie powróciło, ale nie przestawał kopać. Odkrył kilka cienkich skorup, twardych garnków pokrytych błękitnym szkliwem. Z pewnością jeden z kawałków był niegdyś szyjką dzbanka. W tej samej chwili pożałował tego odkrycia — przypomniało mu bowiem ono o pragnieniu.

Ale kiedy wstał, zobaczył coś, o czym nawet nie śmiał marzyć: w rogu przy ścianie rósł Krzew Nagrody. Rzucił się naprzód, chwycił mięsisty liść wielkości dłoni i wgryzł się w niego. Słodka ciecz zalała jego usta. Pospiesznie odmówiwszy dziękczynną modlitwę, zerwał większą ilość wypełnionych soczystym miąższem liści i zjadł je. To był jego pierwszy posiłek od momentu gdy kilka dni temu zjadł własnego konia.

Tej nocy Orel spał zadowolony na zrujnowanych schodach.

Rankiem oderwał kilka pozostałych liści Krzewu Nagrody, by służyły mu za pożywienie w górach. Zrobił nacięcie na palcu i pozwolił, by spadła kropla krwi — coś w rodzaju ofiary dla Mocy władających tym wysuszonym kawałkiem ziemi.

Zaczął iść na północny zachód wzdłuż podstawy stromego wzgórza. W południe stanął jak wryty przed wspaniałą bramą. Dwie bliźniacze figurki ze wzniesionymi rękami trzymały się za dłonie nad wejściem, tworząc hak. Za nimi ciągnął się korytarz wykuty w litej skale i otwarty ku niebu, tak wąski, że gdyby Orel rozpostarł ramiona, dotykałby jego ścian. Podłoga była wydeptana przez niezliczone stopy. Korytarz wiódł w górę.

Starając się opanować podniecenie, Orel zaczął ostrożnie iść. Nie zatrzymywał się, by obejrzeć nieznane napisy pokrywające ściany, odnotowując tylko w pamięci, że sekwencje częściowo zamazanych symboli powtarzały się regularnie.

Po godzinie dotarł do rozległej doliny, w której leżało małe zniszczone miasto. Żaden z badaczy Wielkiego Pustkowia jeszcze takiego nie widział! Orel nie mógł się dość nacieszyć cudownościa—mi, jakie rozciągały się przed nim. Skalny korytarz, z którego wyszedł, rozszerzał się. Ujrzał wyschnięte koryto rzeki. To ona musiała dostarczać wodę do starożytnego kanału. Może brała swój początek z lodowca na przykrytym śniegiem wierzchołku, na dalekim końcu doliny. W każdym razie zasilała rozbudowaną sieć nawadniającą. Orel ruszył wzdłuż jej lewego brzegu, mijając martwe pola i ogrody pełne szkieletów drzew. W samym mieście domy bez dachów tworzyły labirynt pochylonych ścian. Większy, piętrowy budynek mógł być pałacem. Prawie nie naruszony kamienny most wiódł do placu po drugiej stronie, na którym prawdopodobnie znajdowało się kiedyś targowisko. Przy placu wznosiła się pełna gracji okrągła budowla z kopułą.

Kiedy do niej dotarł, nagle zaczął biec, bo za nią rósł żywopłot w kolorze nadziei. Zatrzymawszy się, sięgnął, by zerwać żółty kwiat rosnący pomiędzy lśniącymi liśćmi.

Krzyknął.

Kwiat był ze złota, a rósł na gałęzi z nefrytu. Orel zachwiał się.

Obszedł żywopłot, próbując zrozumieć to, co widział. Rośliny wykonano z kamienia i metalu. Nie były one zniszczone ani nawet zakurzone. Na ich płatkach znajdowały się jedynie wyrzeźbione z kamieni szlachetnych owady.

Ledwie zdążył dotknąć skrzydlatego cudu, gdy ktoś zawołał:

Jeśli pragniesz kwiatka, przybyszu, chętnie ci jakiś zrobię. Ale nie niszcz mego ogrodu!

Głos, który zadźwięczał jak kryształowe dzwoneczki, dochodził z ogrodowej bramy. Orel odwrócił się ostrożnie w tę stronę, z poczuciem winy, wycierając ręce w spodnie.

Nie chciałem zrobić żadnej szkody! — zawołał z przekonaniem.

Więc jeśli nie masz złych zamiarów, zapraszam cię. — Jego rozmówczyni roześmiała się i wyjrzała zza bramy, by go przywołać.

Zobaczył śliczną młodą kobietę. Jej drobne ciało było gładkie i lśniące jak żółty nefryt. Na głowie miała złotą koronę i równie cenne ozdoby na rękach i nogach, mimo bosych stóp. Za całe ubranie służył jej szal i długa spódnica, utkane z najczystszej złotej przędzy, które szeleściły łagodnie za każdym poruszeniem.

Złożyła dłonie, skłoniła się i powiedziała:

Bądź pozdrowiony takimi słowami, jakich używa się tam, skąd pochodzisz.

Orel powtórzył jej gest.

Za przywitanie u wrót wyrażam wdzięczność, a gospodarzom tego miejsca życzę pomyślności...

Zwyczajowe pozdrowienie mieszkańców Krainy Dolin brzmiało wprawdzie inaczej, ale miał nadzieję, że to, co powiedział, pasowało do okazji.

Podobają mi się twoje słowa! — zachichotała jak dziewczynka, zasłaniając usta dłonią. — Możesz bez lęku pytać, o co tylko zechcesz.

Jak mógłby być podejrzliwy, widząc tyle uśmiechu w tych skośnych oczach? Poza tym amulet Jantarowej Pani wciąż spoczywał bezpiecznie na jego piersi.

Co to za miejsce? — zapytał.

To miasto Narat, kiedyś zwane Klejnotem Gór. — Przerwała, by uśmiechnąć się przebiegle. — Należało do mojej bliźniaczej siostry Javar, ale teraz ja tu panuję. — Skrzyżowała ramiona. — Jestem Tarna. To moje prawdziwe i sławetne imię. Mówię o tym otwarcie, na wypadek, gdybyś był zbyt dobrze wychowany, by zapytać.

Orel zmarszczył brwi.

Nie chciałbym cię urazić, lady Tarno, ale zdradzenie komuś imienia daje mu władzę. Nie boisz się, że taki przybłęda może wykorzystać tę wiedzę w złym celu?

Zgięła się ze śmiechu.

Ja, która sprawuję władzę nad tą piękną suchą krainą, miałabym się bać jakiegoś przerażonego śmiertelnika o wielkim mokrym ciele? Ale dowcip! Powiedz jeszcze coś zabawnego!

Nie wiem, w jakich żartach gustujesz. Niektórzy mężczyźni uważali moją wykrzywioną twarz za niesamowicie śmieszną. — Nie dodał, że większość kobiet oceniała ją jako upiorną. Nigdy nie dostąpi Pucharu i Płomienia ktoś, kto jest okaleczony i bez ziemi.

Mniejsza o to. — Tarna machnęła lekceważąco ręką. — Za to jesteś wspaniale zbudowany — jej głos stał się pieszczotliwy. — Masz mocne, proste kości bez najmniejszego złamania, z pewnością solidniejsze niż u ludzi, którzy tutaj mieszkali. Oczywiście ich powierzchowność również była inna.

Orel cofnął się o krok.

Jeśli nigdy wcześniej nie widziałaś kogoś takiego jak ja, jak to możliwe, że mówisz moim językiem?

Dlatego, że spenetrowałam po prostu twój umysł, Orelu z Doliny Estin — powiedziała bez ogródek. — Czy przestaniesz się bać, jeśli obiecam, że nie będę już grzebać w twych myślach? Wolę być przez ciebie zaskakiwana. Od wieków nie przydarzyło mi się nic równie zabawnego. Wystarczy tej gadaniny. — Kiwnęła smukłym palcem. — Musisz wejść do mojego ogrodu. Natychmiast.

Orel nie mógł odmówić temu wezwaniu. Jednak, mimo że Tarna była ziszczeniem snów, nie czuł się całkiem bezpieczny w jej towarzystwie. Przywołał starą maksymę: „Uważaj, czego pragniesz, byś przypadkiem tego nie otrzymał".

Wszystko wskazywało na to, że Pani Ogrodu była jakimś, do tej pory mu nie znanym, rodzajem Prastarej. Ale czy wywodziła się ze Światłości, czy z Ciemności? A może ani z jednej, ani z drugiej?

To, co znajdowało się za ogrodzeniem, w niczym nie przypominało ogrodów Krainy Dolin.

Okrągły, stojący w centrum dwupiętrowy pawilon zbudowany był z kratownicy. Tak jak oczekiwał, wszystkie rośliny wyrzeźbiono z kolorowych kamieni i metalu w równie pomysłowy sposób jak żywopłot. Zdradzały one zamiłowanie twórcy do detali: pszczoły o żywych barwach przenosiły złoty pyłek, a onyksowe pająki czaiły się w zielonych pajęczynach, pokrytych kroplami rosy, wykonanymi z księżycowych kamieni. Ale w doskonałości tych rzeczy kryła się ich największa słabość: żadne żywe stworzenia nie wyglądały tak doskonale.

Rozpoznając poszczególne gatunki, Orel zauważył, że Tarna pogrupowała swe rośliny według czasu ich kwitnienia. Tak więc poszczególne rejony ogrodu symbolizowały pory roku. Był to jedyny sposób, by jakoś wyrazić upływ czasu w tym ponadczasowym miejscu, gdzie nie zakiełkuje nigdy żadne ziarno, a owoce nie zgniją.

Zwiedzanie odbywało się według pewnego porządku. Z ławek z baldachimami stojących w czterech rogach ogrodu można było podziwiać dziwnie wyżłobione otoczaki, kamienie rzeczne i alejki spacerowe, które przecinały błyszczącą białą powierzchnię ziemi — nie był to piasek, a najczystsza sól. Jej kryształki, zarówno drobne jak i grube, zagrabione były w grządki otaczające każdą z części ogrodu. Tworzyły one wielką spiralę, prowadzącą do głównego budynku.

To był cały wszechświat skurczony do rozmiarów jubilerskiej błahostki.

Szczery zachwyt Orela został stłumiony, gdyż Tarna nie mogła się powstrzymać przed wyjaśnianiem, w jaki sposób osiągnęła tak olśniewające efekty. Ponieważ przez długi czas była artystką pozbawioną publiczności, łaknęła pochwał i komplementów. Próbował nieudolnie zaspokoić ten głód, który jego przybycie rozbudziło, i było mu jej żal z powodu samotności, której nie mógł rozproszyć.

Gorycz tego stwierdzenia przypomniała Orelowi, jak bardzo jest głodny. Widok tak wielkiej ilości roślin rozbudził jego apetyt. Z ulgą przyjął zaproszenie do pawilonu Tarny. Przynajmniej był tam cień i może jakieś wygodne miejsce do siedzenia.

Ale okazało się, że chodziło jej o dalszą demonstrację wirtuozerskiej zręczności: parter budynku zajmował warsztat. Będąc chłopcem, Orel widział kiedyś, w czasie wielkiego targu w Ulmspott, szlifierza drogich kamieni przy pracy. Narzędzia rzemieślnika były naprawdę marne w porównaniu z tymi, którymi rozporządzała Tarna. Nie dość, że miała wszystkie narzędzia do obróbki kamienia i metalu, o jakich można tylko pomyśleć, to jeszcze każdą z tych rzeczy wykonano pięknie i starannie. Jej pulpity do pracy wyglądały niemal jak ołtarze. Już same skrzynie z klejnotami i złotem były warte tego, co zawierały.

Orel poczuł się przytłoczony doskonałością, jak ktoś, kto zjadł podczas uczty zbyt wiele przysmaków. Jakoś ruiny świata Prastarych miały w sobie więcej cudowności niż cały ten elegancki, błyszczący ogród. Choć jego ojciec miałby zapewne inne zdanie.

Mój ojciec umarłby szczęśliwy, gdyby tylko mógł ujrzeć takie skarby — powiedział głośno do siebie. — Ale ani skarby, ani szczęście nie były mu pisane.

Czy szukał szczęścia również na Wielkim Pustkowiu?

To jedyne miejsce, gdzie mogliśmy go szukać, po tym jak w czasie wojny zburzono naszą posiadłość. Mój ojciec nie mógł pogodzić się z nędzą i marzył, że znów będzie bogaty. To co znajdowaliśmy tu i ówdzie w ruinach, rzadko kiedy przedstawiało jakąś większą wartość, ale lubiłem tę pracę dla niej samej. Mieliśmy nadzieję na dokonanie wielkiego odkrycia podczas ostatniej podróży, ale nasze obozowisko zaatakowali rabusie. W tym czasie nie było mnie tam, jako że ścigałem konia, który nam uciekł. Dzięki temu przeżyłem i przyniosło mnie tutaj.

Więc twoja strata była moją zdobyczą — odparła lekkim tonem. Zamrugał oczami.

Nie rozumiesz, lady Tarno? Zabawiasz sfrustrowanego poszukiwacza skarbów. Strzeż się, bym ci czegoś nie ukradł!

Niby dlaczego miałbyś to zrobić? — zaśmiała się. — Możesz mieć wszystko, czego zapragniesz, jeśli tylko o to poprosisz. Albo wiesz co? Pozwól, że zrobię coś nowego, abyś mógł w pełni docenić zręczność moich palców. No, śmiało: co to ma być? — zaklaskała z entuzjazmem swymi małymi dłońmi.

Orel westchnął. Nie mógł być zły na nią, że zachowuje się jak bezmyślne dziecko. Po chwili namysłu spytał:

Czy możesz skopiować czerwoną lilię wodną?

Oczywiście. Normalnej wielkości, z cynobru i nefrytu, jeśli sobie życzysz.

Patrzył, jak Tarna wybiera nieoszlifowane bryły ze swego zbioru kamieni.

Jak zdobywasz materiał? — spytał.

Te góry obfitują w szlachetne minerały. Nawiasem mówiąc, były one źródłem bogactwa Naratu. Ale ja nie muszę opuszczać swego ogrodu, by szukać surowca. Kiedy potrzebuję czegoś z kopalni, wołam i dociera to do mnie, tocząc się do moich drzwi, ujarzmione niczym wasze psy. Skarby ziemi należą do mnie. Słyszą mój głos i są mu posłuszne.

Rozłupała kamienie i ociosała je do odpowiednich rozmiarów. Dłuta, ostrza i pilniki fruwały. Wkrótce cynober zmienił się w ostre płatki, a zielony nefryt w okrągłe płaskie liście. Pod jej dotykiem kamień zachowywał się niemal jak wosk, co spowodowało, że Orel zaczął się zastanawiać, ile nadludzkiej siły musi być w tych smukłych dłoniach.

Dlaczego wybrałeś właśnie ten kwiat? — spytała, polerując swe dzieło. — Czy ma on jakieś szczególne znaczenie?

To część godła mojego Domu. Spójrz na rękojeść tego miecza. —Podszedł i pokazał ją, nie wyciągając broni z pochwy, żeby nie zostać źle zrozumianym. Rękojeść była popękana i wyszczerbiona, ale wzór wciąż rysował się wyraźnie. Na białym tle widać było czerwoną lilię wodną przebitą ostrzem zielonego miecza. Gdy się już napatrzyła, wyjaśnił: — To symbol rodu Karpada — bohatera skazanego przez los.

Czy mógłbyś mi o tym opowiedzieć? Uwielbiam takie historyjki, a tutaj nie ma nikogo, kto mógłby mi je opowiadać. Orel zgodził się ją zabawić.

Wieki temu — zaczął — moi przodkowie dotarli do tego świata. Wyszli z podmorskiego tunelu, którego nie można było potem znaleźć. Ponieważ przybyli tak dziwną drogą, mieszkańcy Krainy Dolin nie przyjęli ich do swej społeczności. Prawdę mówiąc, byli oni po prostu bandą barbarzyńców z zakrwawionymi rękami.

Żeby upewnić się, czyjego wojownicy zachowali w tym dziwnym kraju swe dawne okrucieństwo, herszt obiecał swą córkę (i co za tym idzie — objęcie po nim władzy) pierwszemu mężczyźnie, który przyniesie mu „ociekającą głowę". Liczył na to, że ktoś zabije tubylca. Ale pewien niedoświadczony młokos, imieniem Karpad, odciął kielich pływającej lilii wodnej od łodygi i przyniósł go swemu hersztowi na koniuszku miecza. Mimo że żałował pospiesznie złożonej obietnicy, wódz ogłosił Karpada zwycięzcą i bezzwłocznie obdarzył go ręką swej córki.

Inni wojownicy krzyknęli: „Oszukaństwo!" i chcieli wymierzyć młodzieńcowi sprawiedliwość. Ale właśnie wtedy, gdy już mieli to zrobić, kwiat zmienił się w głowę pięknej kobiety. Okazało się. że Karpad nieświadomie zabił istotę zmiennokształtną. Banda została usatysfakcjonowana i uznała Karpada swym hersztem.

Lecz niesława tego uczynku podążała za nim aż do końca jego dni. W końcu żona wydała go na śmierć. Nienawidziła męża za to, że wygrał ją za pomocą haniebnego, jak uważała, podstępu. W odwecie za utratę ojca zabił ją własny syn, po czym osiadł w Dolinie Estin i nawet nieźle mu się wiodło, zanim utonął. Lecz każde kolejne pokolenie obciążone było podwójnym dziedzictwem: skłonnością do forteli i smutkiem.

Doprawdy, wyborna historyjka! Nie wiem, jak mogłam przeżyć tyle długich lat bez ciebie i takich opowieści! Czy chcesz, żebym zrobiła nacięcie na spodzie lilii? Dzięki temu będziesz mógł nadziać ją na swój miecz tak, jak zrobił to twój przodek.

To nie jest konieczne. — Jej serce, podobnie jak jej dłonie, musiało być twardsze niż kamień. Kiedy podała mu ukończony kwiat, znużony zmusił się do dodania: — Cieszę się, że moja historia ci się spodobała. Tak samo jak ta wspaniała ozdoba przypadła do gustu mnie.

Nie musiał udawać zachwytu. To była sama esencja lilii. Kręcone szkarłatne płatki przyciągały wzrok do kielicha. Wypukła powierzchnia kwiatu zapraszała koniuszki palców do gładzenia.

Tarna promieniała.

Są jeszcze lepsze sposoby sprawiania sobie nawzajem przyjemności — powiedziała nieśmiało. — Jak za chwilę przekonasz się na górze.

Orel był zbyt wyczerpany, by poczuć lęk lub się opierać. Czy przyjęcie kwiatu czyniło go zależnym od Tarny? Lilia przez chwilę wydawała mu się zarówno cięższa, jak i piękniejsza. Weszli po pochyłych stopniach kręconych schodów wznoszących się pośrodku pawilonu. Dla Orela równie dobrze mogła to być droga na księżyc.

W komnacie na pięterku stało łóżko zasłane złotą narzutą. Jednak Orel ledwo je zauważył, gdyż tym, co przykuło jego uwagę, były szkielety, niezwykle białe i starannie wypolerowane. A ponieważ Tarna nie zadała sobie trudu, by jakoś je upiększyć, całe to kościotrupie towarzystwo — ptaki i zwierzęta z Wielkiego Pustkowia, ludzie i półludzie — połyskiwało upiornie.

Orel stał jak sparaliżowany pod spojrzeniami ich oczu z klejnotów.

Ale Tarna nie zwróciła uwagi na jego przygnębienie. Zbyt była podekscytowana możliwością pokazania mu, jak sprytnie udało jej się połączyć kości złotym drutem. Mogła dzięki temu nadawać szkieletom takie pozycje, jakie tylko przyszły jej do głowy. Biegała po całej komnacie, tu zmieniając położenie skrzydeł, tam znów — ogona. W końcu odwróciła się twarzą do niego.

Nie powinieneś być zazdrosny. Twój szkielet jest lepszy od każdego z tych tutaj. Od chwili gdy cię zobaczyłam, chciałam cię dołączyć do swej kolekcji. Och, jakże pięknie byś wyglądał ze szmaragdami zamiast oczu i włosami z miedzi, gdy tylko twoje ciało by zniknęło. Ale kiedy poznałam cię bliżej, w mojej głowie narodził się o wiele ciekawszy plan. Pozwól, że zamienię cię w głaz i uczynię swym małżonkiem.

Jej propozycja zbyt go zaszokowała, by był w stanie odpowiedzieć.

Wpadła w rozdrażnienie.

Pamiętaj, jesteś już w połowie mój. Mogłabym, gdybym tylko chciała, wezwać do siebie twoje kości. — Zmiękła nagle i zmieniła ton na błagalny. — Przyjdź do mnie z własnej woli. Moja sól jest w twojej krwi.

I w moich łzach — odpowiedział. — Łzach, które uroniłbym nad tobą, gdy zabijałabyś mnie. Moje śmiertelne życie jest błahostką w porównaniu z twoim, lady Tarno, ale pozwól mi zakończyć je naturalną śmiercią.

Nagle ogarnęło go znużenie. Głos mu się załamał. Zaczaj płakać.

Nie! — zawołała Tarna.

Podniosła dłoń, by zetrzeć łzę sunącą po jego zniekształconym policzku, ale gdy tylko jej palec dotknął skóry, przeszył go straszliwy ból.

Krzyknął i potykając się uciekł na dół. Kamienna lilia, którą upuścił, potoczyła się za nim jak ucięta głowa i roztrzaskała się na podłodze warsztatu.

Ale Orel był już za drzwiami. Przebiegł przez bramę ogrodową i dopiero w połowie drogi do mostu obejrzał się, by sprawdzić, czy Tarna go nie ściga. Spostrzegł ją stojącą za ogrodzeniem, trzymającą szczątki cynobrowych płatków w bezwładnie opuszczonej dłoni.

Biegł, przeskakując wyrwy w drodze i przewrócone kolumny, dopóki nie dotarł na drugi brzeg rzeki. Minął zwalony mur, piaszczysty dziedziniec, i upadł wyczerpany we wnętrzu zniszczonego gmachu.

Leżał na podłodze, przez dłuższą chwilę nie mogąc złapać tchu. Kiedy jego oddech w końcu się uspokoił, spróbował usiąść. Przed oczami pojawiły mu się ciemne plamy i oparł głowę na kolanach, dopóki krew znów nie zaczęła krążyć. Wyciągnął ostrożnie nogi i spróbował uspokoić myśli.

Odwrócił się szybko, by upewnić się, czy Tarna nie szła za nim. Przypomniał sobie, jak stała w bramie, rzucając długi cień. Jeśli to, co mówiła wcześniej — że nie opuszcza swego ogrodu — było prawdą, może wyschnięta rzeka stanowiła mistyczną barierę. Ale jaka siła mogła ją powstrzymać od przejścia z lewego na prawy brzeg?

Orel dotknął swej pokiereszowanej twarzy. Pieszczotliwe dotknięcie Tarny pozostawiło na jego lewym policzku trzy twarde jak kamień guzy, zupełnie jakby w jego skórze zostały umieszczone kamyki. Nie odczuwał już bólu, ale odrętwienie. Nie miał na szczęście lustra i nie mógł zobaczyć nowych blizn. Cieszył się tylko, że taki los nie spotkał całego ciała.

Liście Krzewu Nagrody w jego tobołku zachowały świeżość. Wydały mu się najlepszym posiłkiem, jaki kiedykolwiek jadł.

Zapadł wieczór i zrobiło się chłodno. Orel zaczął się rozglądać za drewnem na rozpałkę. W środku zrujnowanego dworu nie znalazł nic, co by się nadawało do tego celu, ale za dziedzińcem znajdowały się niegdyś sadzawki, rabaty i sad — wszystko to obumarłe może nawet od tysiąca lat. Zebrał wiązkę gałęzi, które trzaskały jak kości starej kobiety, a potem udał się na poszukiwania lepszego schronienia. Musiał je znaleźć jeszcze nim zmrok zapadnie.

Za holem wejściowym znajdował się ogromny okrągły pokój z częściowo nietkniętą kopułą. Na środku kopuły znajdował się otwór czy też „oko" zaprojektowane po to, by deszcz mógł spadać wolno do niszy poniżej. Orel oczyścił z gruzu ową niszę i rozpalił ogień. Wiekowe drzewo paliło się, roztaczając wokół aromat owoców z minionych lat.

W migoczącym świetle Orel popatrzył na otoczenie. Teraz, gdy trochę odpoczął, mógł rozejrzeć się wokół. Z pewnością mieściła się tu kiedyś świątynia. Mimo że otynkowane ściany były bardzo silnie złuszczone i wyżłobione, dostrzegł ślady jaskrawych fresków, przedstawiających fantastyczne stwory. Kopuła została podzielona na cztery części. Każda z nich miała inny kolor — czerwony, zielony, żółty i niebieski — co wydawało się mieć związek z freskami poniżej. Trzy zniszczone rzeźby stały na cokołach umieszczonych w różnych odstępach wokół centralnej niszy.

Orel wziął palącą się żagiew z ogniska i użył jej jako pochodni, by obejrzeć posągi z bliska. W swoim czasie te podobizny tancerek o ciałach tak delikatnie zbudowanych jak ciało Tarny (tyle że niebiesko–białych a nie żółtych), musiały wyglądać niezwykle efektownie. To, że miały one po dwie pary rąk, w żadnym wypadku nie umniejszało ich wdzięku. Ale, podobnie jak freski, posągi były zniszczone. Ich głowy i dłonie zostały odrąbane i rozbite na kawałki. Na podłodze leżały żałosne szczątki. Jakiej nienawiści trzeba było, by zniszczyć tak rzadkie piękno?

W pewnej chwili, gdy krzątał się wśród gruzów, próbując wyobrazić sobie, jak rzeźby mogły kiedyś wyglądać, natknął się na drewnianą filiżankę pozbawioną dna. Musiała wypaść z ręki jednego z posągów. Odruchowo podniósł zniszczone naczynie, oddając hołd wygnanej Mocy, a później podniósł je do swych zdeformowanych ust, jakby miał zamiar się napić.

Ale dlaczego, pomyślał, „Moc" a nie „Moce"? Czy te trzy posągi symbolizowały jedną istotę? Nie mógł zostawić tej zagadki bez rozwiązania. Ponownie spojrzał na cokoły. Znajdowały się na nich symbole chmur, fal i lodu. Czyżby rzeźby przedstawiały jedną wodną boginkę w trzech etapach życia: kolejno jako pannę, matkę i staruszkę? Może była to Javar — siostra Tarny? Czy malunki oznaczały, że jej władza obejmowała każde żyjące w tej ziemi stworzenia? I w końcu najbardziej ekscytujące pytanie: czyżby Javar była innym wcieleniem pani Doliny Estin? Zacisnął palce na swym amulecie i poprosił go o ochronę w nocy.

Gdy Orel zapadał w sen przed swym ogniskiem, padły na niego promienie księżyca.


Miasto Narat ożyło na nowo w śnie Orela. Jego wyniośli mieszkańcy chodzili we wspaniałych, wlokących się za nimi po ziemi szatach. Handel metalami i drogocennymi kamieniami sprawił, że kraj opływał w bogactwo. Chociaż brygady niewolników ryły głęboko w górach, najpiękniejsze klejnoty znajdowano w rzece. Powodowani chciwością mieszkańcy domagali się zwiększenia wydobycia. Podjęto zatem decyzję, by zbudować tamę i przeszukać dno.

Zrobiwszy to, miasto wypowiedziało posłuszeństwo Javar, Mocy Wody, i postanowiło oddawać cześć Tarnie, Mocy Ziemi — do tej pory nieznanej bogince. Przywołali ją monotonnymi śpiewami i krwawymi ceremoniami. W decydującym momencie, gdy Tarna raczyła im się ukazać, jej nowi wyznawcy zareagowali z taką gorliwą zapalczywością, że splądrowali świątynię Javar.

Począwszy od tego dnia, spiętrzona rzeka zaczęła wysychać. W końcu wyschła cała, aż do swego górskiego źródła. Śnieg na najwyższym wierzchołku, który kiedyś zaopatrywał ją w wodę, pozostawał zamarznięty przez cały rok. Bez wody miasto umarło.

W ruinach pozostała jedynie Tarna. Pokryła każdy skrawek ziemi solą i zaczęła tworzyć swój wspaniały kamienny ogród.

Orel obudził się spocony mimo chłodu. Wiedział, że sen był wezwaniem do działania. Nadszedł czas, by naprawić zło, które zostało tu kiedyś uczynione, bo inaczej ta mała pustynia przez najbliższe wieki wchłonie resztę Wielkiego Pustkowia, potem Krainę Dolin, a w końcu nawet morze.

Orel zawsze chwytał się uparcie życia, gdy inni ginęli. Teraz także nie zamierzał pozostawić spraw swemu biegowi. Wpatrywał się w ruiny Naratu i przypominał sobie zgliszcza Doliny Estin.

O świcie księżyc wciąż wisiał na niebie, gdy Orel wyruszył, by stanąć twarzą w twarz z Tarna.

Spotkał ją w bramie ogrodu. Przywitali się z uroczystą powagą, która poprzedza walkę na śmierć i życie.

Czy przyszedłeś, by się poddać? — spytała.

Nie, jestem tu, by cię pokonać — odpowiedział.

Wczoraj byłeś zabawny. Dzisiaj już nie.

To nie miał być żart, lady Tarno. Błagam cię, byś oddała swą siostrę Javar.

Niby dlaczego? — prychnęła Tarna. — Niech dalej śpi na swej zaczarowanej górze, tak jak to robi od tysiąca lat. Teraz to miejsce należy tylko do mnie. Sprawuję tu opiekę nad swoim ogrodem.

Twój ogród jest ogrodem śmierci — powiedział delikatnie. — Życie bez wody jest niemożliwe.

Woda? Mdły, nietrwały surowiec. Wciąż się zmienia. Kamień trwa.

Ale nie trwa wiecznie. Woda może go zetrzeć. Nazwałaś wodę mdłą. Ja nazwałbym sól jałową, choć woda i sól utrzymują życie, gdy razem krążą w głębinach morza lub żyłach człowieka.

Zmierzyła go groźnym wzrokiem.

Po co w ogóle zaprzątać sobie głowę wydawaniem na świat nowego życia? To kwiat — kwitnie za dnia, a więdnie, kiedy noc nadchodzi.

Jednakże jest to naszym przeznaczeniem. Jak możemy zajść wyżej, jeśli nie będziemy szli wyznaczoną nam ścieżką? Nie ma znaczenia, że ty jesteś boginią, a ja zwykłym śmiertelnikiem. Świat wciąż obraca się wokół nas jak wielkie koło, gdy dzień nadchodzi po nocy, a noc po dniu. Nie możemy trzymać się mocno jednego, a odrzucać drugie.

Jak śmiesz mi mówić, czego nie powinnam robić. Mimo że jestem tylko połową, radzę sobie całkiem dobrze, odkąd ja i Javar zrodzone zostałyśmy przez Vedi, tę, która panowała tutaj jeszcze przed powstaniem miasta Narat.

Ostatni element układanki wpasował się na miejsce. Vedi musiała być najważniejszą władczynią Mocy w tym kraju, czczoną w Dolinie Estin, podczas gdy Tarna i Javar były jedynie jej wcieleniami, niebezpiecznymi tylko wtedy, gdy działały osobno. Orel zebrał się na odwagę, by powiedzieć:

Ulituj się nad tą ziemią, lady Tarno. Pozwól, by życie zaczęło biec od nowa. Dołącz do swej siostry bliźniaczki i raz jeszcze obudźcie Vedi.

Przenigdy! Wtedy przestałabym być sobą.

Jeśli pozwolisz, by koło Przemiany obróciło się bez przeszkód, wciąż będziesz w nim miała swoje miejsce, którego nic cię nie pozbawi.

Nic nie może odebrać mi czegoś, co już mam. Tym bardziej nie zrobisz tego ty, przyobleczony w ciało śmiertelniku. — Każde słowo uderzało jak kryształowy dzwon. — Wyrzucę cię ze swego ogrodu.

Tarna krzyknęła z furią, która mogłaby rozłupać skały. Zadrżała, gdy z jej ust wydobył się wysoki jęk. Nagle wyrosła jej niezliczona ilość rąk. W każdej z nich trzymała śmiercionośne narzędzie. Orel spróbował dobyć miecza. Ledwie zdążył chwycić pochwę, gdy gwałtowne drgania rozłupały jego broń. Daremnie zasłaniał rękami swoją pierś. Tarna objęła go mnóstwem rąk. Skórzana kurtka jedynie przez chwilę ochraniała jego plecy, po czym noże i skrobaki bogini rozcięły ją, zadając rany, które zamieniały się w kamień szybciej niż krwawiły.

Oszołomiony bólem, próbował wyswobodzić się z jej objęć, nim dosięgnie zębami jego odsłoniętej szyi. Chwycił swój amulet i uderzył ją nim w usta, lecz przegryzła go na pół. Ostre krawędzie rozcięły mu palce. Krew Orela i kropla święconej wody z amuletu spadły na jej język i w tej samej chwili ugodziła go w kark. Zabójcze zimno przeniknęło jego ciało, potem wszystko stopiło się niczym obietnica na wpół zapomnianych wiosen. Życie wyciekło z niego, podczas gdy dusza niepostrzeżenie uleciała do spokojnych mórz, którymi władała Vedi.

Splecione szczątki Orela i Tarny zabłysły wściekłym blaskiem, kiedy stawały się mgłą. Zmieniła się ona w chmurę i spadła na ziemię pod postacią deszczu. Deszcz bębnił; deszcz zacinał; deszcz oczyszczał. Rozbił i starł kamień. Co zaczęła burza, dokończyła powódź. Ziemie Naratu zostały oczyszczone.


Teraz cała dolina zmieniła się w kwitnący ogród, czego wypływająca z gór rzeka nigdy nie zdołała dokonać. Dzikie konie z Wielkiego Pustkowia przychodzą, by paść się na soczystych łąkach, które mają lekko słony smak. Zwierzęta nie dbają o to, że białe kości leżą pogrzebane w murawie. Ani nie pytają, dlaczego tutaj, i tylko tutaj, rośnie kwiat zwany Piękno Orela — ten z liśćmi o kolorze morskiej zieleni i płatkami barwy krwi.

POSŁOWIE

Świat Czarownic to marzenie archeologa. Jego cywilizacje są starsze, a pozostałości po nich o wiele bardziej egzotyczne od czegokolwiek na naszej ziemi. Różnie kończące się kontakty z reliktami przeszłości to stały motyw tego książkowego cyklu, pojawiający się na przykład w moim ulubionym Roku Jednorożca. Nic przeto dziwnego, że niebezpieczeństwa związane z wydobywaniem skarbów na Wielkim Pustkowiu oraz klasyczny Nortonowski wątek wygnańca poszukującego swego miejsca na ziemi, wydawały się wprost stworzone do wykorzystania w opowiadaniu.

Ale wiele z niebezpieczeństw i skarbów spotkanych w „Solnym ogrodzie" jest rezultatem łańcucha szczęśliwych przypadków. Kiedy nadeszło zaproszenie do wzięcia udziału w tym przedsięwzięciu, byłam właśnie w trakcie badań nad Jedwabnym Szlakiem, handlową drogą łączącą Bizancjum i starożytne Chiny, która — tak się akurat złożyło — była tematem trzech wielkich wystaw muzealnych. Moje opowiadanie czerpie inspirację przede wszystkim z cudownego katalogu wystawy „Jedwabny Szlak i Brylantowa Ścieżka" Debory E.Klimberg—Salcer". Tak więc imię mego bohatera (ale nic więcej) wywodzi się od sir Aurela Steina, legendarnego badacza miast leżących na Jedwabnym Szlaku. Sposób obrazowania i symbolizm zaczerpnęłam z buddyjskiej Vajrayany, „Brylantowej Ścieżki" Tybetu. Odstraszające bliźniacze Moce pochodzą od dzikiej, a zarazem delikatnej Tary, bogini z tego samego świata. Sam ogród wreszcie wyrósł ze zbioru nefrytowych kwiatów lotosu, który widziałam na antycznej wystawie, podczas gdy opowiadanie się wykluwało. Precyzyjnie skopiowane w kamieniu kwiaty były ulubionymi ozdobami chińskiej dynastii Ching. Ale ich sterylne piękno sprawiło, że drżałam, więc postanowiłam obrócić je w drogocenny proch.

SANDRA MIESEL

Ann Miller

Kamienie Sharnonu

Coś poszło nie tak. Powinnam powrócić do teraźniejszości, pozwolić się wciągnąć przez Bramę i złożyć sprawozdanie. Jednak wciąż tkwię tutaj, w tym dziwnym, straszliwym świecie, gdzie ludzie mocą swych umysłów mogą dosłownie przenosić góry; gdzie zwierzęta obdarzone są inteligencją i zdolnościami daleko większymi niż można by się było spodziewać; gdzie rzeczy nie zawsze okazują się takimi, za jakie je bierzemy.

Tak, zdaję sobie sprawę z tego, że „technika, osiągnąwszy pewien poziom, może wydawać się magią", tyle że ja nie mówię o cudownej technice. Ja mówię o czarach.

Wracając ścieżką do swego obozu niedaleko Bramy, tuż po zakupieniu w pobliskim gospodarstwie prowiantu, którego miałam nadzieję już nie potrzebować, przypomniałam sobie, że nie był to pierwszy przypadek opóźniającego się powrotu. Zdarza się, iż strumienie czasu płyną między Bramami w różnym tempie, mimo że przedtem zostało ono zmierzone. Przydarzyło mi się to już nawet wcześniej i zaowocowało jednym z moich największych odkryć. To ten świat czyni mnie nerwową — myśl o kontynuowaniu tułaczki wśród ludzi obdarzonych tak przerażającymi Mocami, wśród rzeczy tak mi obcych.

O, mój Boże. Brama. Błagam, tego wieczoru musi się udać.

Jako wywiadowca Agencji Minerałów i Energii — jedna z niewielu kobiet w tej profesji —jestem w pełni świadoma ryzyka, jakie się wiąże z każdą wyprawą do tego dziwnego świata, służącą zdobyciu rzeczy niezwykle cennych dla galaktycznej wspólnoty. Ale udział w zyskach sprawia, że ciągle powracamy w nadziei na to jedno wielkie trafienie — my: hazardziści i poszukiwacze. Udało mi się tu ostatnio znaleźć źródło energii. Dostałam więcej niż mogłam się spodziewać.

Zza Bramy nie można dowiedzieć się wszystkiego; stąd też nasza wartość jako wywiadowców, godzących się na stawienie czoła nieznanemu, by znaleźć to, czego Galaktyka potrzebuje — i przy okazji gotowa jest za to nieźle zapłacić. Poznaliśmy ten świat na tyle, by dojść do wniosku, że wielu jego mieszkańców ma zdolności telepatyczne — co było wielkim uproszczeniem, jak się okazuje — i żeby dowiedzieć się paru szczegółów z geografii i historii; pozwoliło to obdarzyć każdego z nas fikcyjnym życiorysem. Ale zdążyłam się przekonać, że jest to ochrona wątpliwej jakości. Są tacy, którzy potrafią nas rozszyfrować z taką łatwością, jakby obierali dojrzały owoc.

W mojej głowie rozległo się brzęczenie — znak, że czujniki wykryły na ścieżce przede mną czyjąś obecność. Nadciągał zmrok, mimo że słońce na horyzoncie wciąż jeszcze żarzyło się krwawą czerwienią. Na wszelki wypadek sięgnęłam do wewnętrznej kieszeni kamizelki po pulser i doszłam do zakrętu.

Odgłosy walki dotarły do mych uszu, jeszcze zanim ktokolwiek mnie zauważył; podbiegłam. W razie czego, zawsze mogłam dać nura w krzaki.

Potężny mężczyzna w hełmie i kolczudze siedział na siwym koniu, podczas gdy stworzenia o ludzkich kształtach, lecz zwierzęcym zachowaniu, walczyły z mężczyzną i kobietą. Kiedy jeden z napastników chwycił młodą kobietę i pociągnął ją w stronę wojownika na koniu, jej płaszcz rozwarł się nagle i okazało się, że jest ona w ciąży. Mimo że jej towarzysz walczył mężnie, żadną miarą nie mógł sprostać atakowi sześciu stworzeń, a i ona, chociaż broniła się zaciekle, nie była w stanie zbyt wiele zdziałać.

Cóż, może mój pulser mógłby wyrównać szansę. Wycelowałam i wcisnęłam przycisk, spodziewając się, że zwierz mocujący się z dziewczyną zostanie ogłuszony. Zamiast tego, z piekielnym wrzaskiem zmienił się w żywą pochodnię, po czym... zniknął! Przez wewnętrzną kieszeń kamizelki poczułam nagle ciepło, lecz nie miałam czasu, by odkryć jego przyczynę.

Czarownica! — ryknął tymczasem człowiek na koniu i zamierzył się na mnie tępym srebrnym prętem. Zrzuciwszy z ramienia torbę, wystrzeliłam z pulsera, fundując sobie kolejny pokaz fajerwerków, gdy drugi zwierz stanął w płomieniach, które właściwie nie były płomieniami, a odblaskami światła. Kątem oka spostrzegłam na skraju drogi dziewczynę próbującą wyśliznąć się z uścisku zwierza. Liznęłam go płomieniem, a następnie wycelowałam pulser w jeźdźca. Okazał się szybszy. Tak mi przyłożył, że upadłam twarzą do ziemi, prosto w kurz drogi, gwałtownie łapiąc powietrze, z czaszką rozsadzoną ostrym przenikliwym bólem; bólem, który mnie pożerał, niszczył...

Świadomość przywróciły mi jakieś wstrząsy. Przewieszona byłam przez grzbiet konia, a tempo wydawało się dość szybkie. Podniosłam z jękiem głowę, a kobiecy głos powiedział:

Lenilu, budzi się!

Wstrząsy ustały, a silne dłonie podniosły mnie z konia i podtrzymały, gdy stanęłam obok zwierzęcia, próbując zorientować się w sytuacji. Ból minął, co przyjęłam z zadowoleniem. Spojrzałam w twarz obejmującego mnie młodego mężczyzny.

Był wysoki, szczupły, ale barczysty, o hebanowych włosach i oczach czarnych jak noc. Owe ciemne oczy błądziły po mnie, szacując krótkie rudawe włosy, pasujące do ich koloru jasne, bursztynowe oczy, piegi rozsiane po twarzy przez wiele słońc.

Cieszymy się, że nam towarzyszysz — powiedziała kobieta z wysokości wierzchowca. — Czy jesteś poważnie ranna?

Chyba nie — odparłam, przykładając rękę do głowy. Widząc, że mogę stać, mężczyzna uwolnił mnie z uścisku.

Czy trafiłam w tego na koniu? — spytałam rozpoznając w wierzchowcu, przy którym stałam, tamto zwierzę.

Nie, ale musiała się nim zająć jedna z bestii, jako że miecz Lenila utkwił w jego boku — odpowiedziała. Spojrzałam na nią. Podobnie jak mężczyzna, miała czarne włosy, ale w przeciwieństwie do niego — szare oczy. Byli tak bardzo do siebie podobni, że wyglądali bardziej na brata i siostrę niż na męża i żonę.

Niemniej jednak wątpię, by był martwy — dodał mężczyzna, a ja znowu na niego spojrzałam — ponieważ cios został nieco złagodzony przez jedną z bestii. Zresztą moje pchnięcie miało służyć tylko temu, byśmy zyskali wierzchowca.

Miało służyć również temu, by wprowadzić zamęt wśród jego sługusów, umożliwiając nam ucieczkę — dodała lojalnie.

Jestem Varela — oświadczyłam wówczas, wiedząc, że w tym świecie nie zawsze można zwyczajnie zapytać o imię drugiej osoby. Tak dużo rzeczy mogło mnie zdradzić! — Nie mam opiekunów ani krewnych, jestem po prostu zwykłym włóczęgą.

Ja jestem Lenil. A to moja kuzynka, Riatha — odwzajemnił się.

Jesteśmy podwójnymi kuzynami — dodała Riatha — jako że nasze matki są siostrami, a ojcowie braćmi.

Musimy się pospieszyć — przynaglił nas Lenił. — Siadaj za Riathą, a ja poprowadzę konia...

Mogę iść, tylko... — Moja ręka powędrowała do ramienia, na którym powinien znajdować się pasek torby, i nic nie znalazła. Rzuciłam okiem na konia, żeby sprawdzić, czy torba nie wisi czasem przy siodle, ale nie. Zniknęła, a wraz z nią przepadła moja jedyna szansa na wydostanie się z tego zagadkowo—magicznego świata. Bo w torbie znajdowały się nie tylko moje raporty zakodowane w magicznych kostkach, ale również Wykrywacz Bram. To znaczy, on właściwie nie wykrywał Bram; odpowiadał na sygnały sondy szukającej z drugiej strony. Nie ma Wykrywacza Bram, nie ma powrotu.

Z trudem powstrzymałam rosnącą panikę.

Miałam torbę. Skórzaną, z paskiem na ramię. Czy wy... jej... — Nie potrafiłam sformułować pytania, za bardzo obawiając się odpowiedzi.

Nie widzieliśmy takiej torby — powiedziała Riatha, wymieniwszy spojrzenia z Leniłem. — Myśleliśmy jedynie o ucieczce. Czy ta torba była bardzo ważna?

Bardzo. Muszę po nią wrócić. Zawiera coś niezbędnego dla mnie.

Nie będzie jej tam — powiedział Lenil, potrząsając głową — gdyż bestie plądrują wszystko, nawet jeśli uciekają, ciągnąc swych rannych. Przyłącz się do nas, Varelo. Godron i jego bestie będą nas ścigać, nic nie zwojujesz, stając przeciwko nim sama.

Miał rację. Byłam bez miecza, bez pulsera i bez torby podróżnej z zawartością. Jeśli te bandziory podążą za Lenilem i Riathą, nie będę musiała ich szukać, za to przygotuję się należycie do spotkania z nimi i próby odzyskania swej własności. Rozejrzałam się wokoło w gęstniejącym mroku.

Niedaleko stąd znajduje się mój obóz — powiedziałam do Lenila. — Robi się ciemno, a twoja kuzynka, w jej stanie, potrzebuje odpoczynku. Zwłaszcza po tym, co właśnie przeszła.

Spojrzałam w górę. Blada, ściągnięta twarz Riathy zdawała się potwierdzać moje słowa.

Zgoda. — Skinął głową. Obrzuciwszy drogę tęsknym spojrzeniem, odwrócił się i podążył za mną. W obozowisku zostawiłam tylko matę do spania, płaszcz i kilka skórzanych bukłaków. Większość tego, co miałam — nie wyłączając kolacji — znajdowała się w torbie podróżnej.

Obóz był w takim stanie, w jakim go zostawiłam. Wyciągnęłam z kryjówki płaszcz i matę dla Riathy. Lenil podał jej bukłak z wodą. Położyła się. Niedługo potem jej oddech stał się miarowy i wolny.

Lenil okulbaczył konia, uwiązał go, żeby się pasł, i rozpalił ognisko. Dobrze, że miał krzesiwo. Moja zapalniczka też została w torbie. Następnie oparł się o kamienie chroniące obozowisko i spojrzał na mnie spod kaptura.

Sądząc po kolorach twojej twarzy i włosów, nie pochodzisz ze Starej Rasy. A jednak, gdy przyłączyłaś się do walki, poczułem Moc. Czy mogła ona pochodzić z broni, której użyłaś przeciwko bestiom?

Chyba nie — odparłam niepewnie. — Prawdę mówiąc, moja broń miała spowodować tylko utratę przytomności.

Może na te bestie działa ona inaczej.

Niewykluczone. Kim one w ogóle są?

Ohydnymi służącymi Godrona, lorda Ciemności.

Zdaje się, że próbowały uprowadzić Riathę.

Tak. Godron chce tego, co w niej rośnie.

Więc to jego dziecko? — Siedziałam po turecku obok ogniska, podkurczając jedną nogę i opierając na niej rękę. Zacisnął pięści i raz jeszcze zmierzył mnie wzrokiem.

W żyłach naszych matek płynie krew Prastarych. Riatha obdarowana była Talentem i w wieku szesnastu lat została wysłana do Czarownic, by nauczyła się lepiej władać Mocą. Powinna była iść tam wcześniej, ale moja ciotka —jej matka — nie mogła znieść myśli o rozstaniu, jako że Riatha jest jej jedynym żyjącym dzieckiem; podobnie zresztą jak ja dla mojej matki. Na nasze rodziny spadła gorączka, gdy Riatha była niemowlęciem, a ja sześciolatkiem.

To oznaczało, że ma dwadzieścia dwa — dwadzieścia trzy lata. Myślałam, że jest starszy. Było coś dojrzałego w jego twarzy i sposobie bycia — coś, co nie pozwalało uwierzyć w tak młody wiek.

Mimo że Riatha była w czasie tej podróży chroniona — kontynuował — Godronowi udało się ją uprowadzić. Pożądał on Riathy od dawna, chciał nawet się z nią ożenić, ale nie zgadzał się na to jej ojciec. Wiedząc, że Riatha ma nadprzyrodzony Talent, Godron zapragnął mieć z nią dziecko, które w przyszłości pomogłoby mu rządzić w królestwie Ciemności. Nie miało dla niego znaczenia, że kobieta, którą się posiadło, traci Talent. Tak więc siłą ziścił swoje bluźniercze marzenie i ma zamiar, odprawiając ohydne rytuały, sprawić, że dziecko będzie służyło Ciemności.

Podałam mu bukłak z wodą, a on w zamyśleniu pociągnął łyk. W jego oczach odbijały się złote płomienie ogniska.

Mimo że jestem mężczyzną, po porwaniu Riathy nawiedził mnie Sen Prawdy. Zostało mi objawione, że dziecko, które nosi w sobie moja kuzynka, jest dziewczynką. Owa dziewczynka ma w sobie nie tylko Ciemność Godrona, ale również Światło Riathy. Ze snu wynikało, że Riatha musi oczyścić się w miejscu zwanym Kamieniami Sharnonu, ukazanym mi we śnie. Starożytna Moc spowita jest tam mgłą czasu. Ciemność zostanie usunięta z nie narodzonego dziecka i przyjdzie ono na świat ze Światła i Wielkiej Mocy.

To właśnie miałeś zrobić, gdy was zaatakowano? Zabrać Riathę do tych kamieni, by uratować jej dziecko?

Skinął głową i spojrzał na trzymany przez siebie bukłak, jakby żałował, że nie zawiera on najsilniejszego z alkoholi. Wiedziałam, jak się czuł. Myśl o utraconej torbie ciążyła mi niczym kamień.

Jego ciemne oczy spotkały się z moimi.

Dużo czasu straciliśmy, a poród już niedługo. Musimy dotrzeć do Kamieni Sharnonu, zanim urodzi, w przeciwnym razie... — Wyglądało na to, że nie będzie w stanie dokończyć, patrząc na śpiącą kuzynkę. — Musimy dotrzeć do Kamieni Sharnonu. — Westchnął i znów przeniósł wzrok na mnie. — Powinniśmy odpocząć. Przed nami trudna droga. Musimy być silni.

Dotknęłam językiem zęba, który włączał pleciugę, ale nie otrzymałam potwierdzającego sygnału. Raz jeszcze nacisnęłam ząb. Nic. Świetnie. Czymkolwiek Godron mnie uderzył, musiało to pleciugę uszkodzić.

Lenilu, czy wystawimy wartę? Nie umiem patrzeć umysłem, więc nie wyczuję niebezpieczeństwa.

Dobrze. Mam co prawda niewielkie zdolności w tym zakresie, ale nie można nikomu ufać w takiej sytuacji.

Ja pierwsza — zgłosiłam się.

Doskonale. — Przysunął się do Riathy, zawinął w mój płaszcz i położył głowę na stojącym na ziemi siodle.

Odbębniłam trzy godziny i obudziłam go, by zajął moje miejsce. Otuliłam się płaszczem i położyłam, pewna, że ponure myśli kłębiące się pod czaszką i tak nie pozwolą mi zasnąć, jednak ledwo o tym pomyślałam, już spałam. Obudził mnie Lenil. Przyszła kolej na moją drugą wartę. Trudno mi było zachować czujność. Dokładałam do ognia, słuchałam szurania konia i próbowałam oczyścić swój umysł z wszystkich bezużytecznych bolączek i trosk. W końcu nadszedł czas, by obudzić Lenila. Poszłam spać i nic mi się nie śniło. Gdy się ocknęłam, właśnie się przejaśniało.

Zwinęliśmy obóz. W czasie gdy Lenil siodłał konia, podałam Riathcie wodę. Dzisiaj będziemy musieli poświęcić trochę czasu na znalezienie pożywienia — niezależnie od tego, jak ważna jest misja, kobieta w ciąży nie może obywać się bez jedzenia. Lenil posadził Riathę na koniu i szybko ruszyliśmy. Tuż przed południem dotarliśmy do niewielkiej wioski, w której Lenil kupił żywność i dwa miecze. Te ostatnie nabył prosto od ich właścicieli, jako że wioska nie mogła pochwalić się posiadaniem płatnerza czy też sklepu z bronią. Szkoda, że nie mogłam kupić nowego pulsera.

W pobliskim gospodarstwie zaopatrzyliśmy się w dwa silne, kudłate kuce, które niosły nas dużo szybciej niż nasze własne stopy. Niedługo później zatrzymaliśmy się na małej polanie, uszczknęliśmy trochę z naszych zapasów, napełniliśmy bukłaki w strumyku i pozwoliliśmy Riathcie trochę pospacerować, by rozprostowała kości.

Poczułam, że tracę czas. Powinnam ostrzyć miecz, przygotowywać pułapkę albo co. Zamiast tego uciekałam przed osobami, które posiadały to, czego pragnęłam najbardziej. W każdym razie miałam nadzieję, że posiadały. Równie dobrze mogły tę rzecz wyrzucić, nie mając pojęcia o jej wartości. Bo też była ona wartościowa tylko dla mnie.

Lenil narzucał niezgorsze tempo — wkrótce dotarliśmy do zbocza góry i rozpoczęliśmy wspinaczkę po wąskiej, stromej ścieżce. Młodzieniec jechał na siwym koniu, a Riatha i ja podążałyśmy za nim na kucach. Tego wieczoru rozbiliśmy obóz w przełęczy. Lenil spojrzał w dół stromej drogi, którą weszliśmy, szukając śladów ogniska, wskazującego na to, że jesteśmy ścigani.

Są tam — zapewnił mnie. — Ale nie rozpalają ogniska, żeby się nie zdradzić.

Nasze własne ognisko roznieciliśmy w takim miejscu, by nie można było go dojrzeć z dołu. Gdy Lenil podzielił jedzenie, odsunęłam się od ognia i usiadłam na kamieniu, by w samotności zatopić się w myślach. Z wewnętrznej kieszeni kamizelki wyjęłam wąski sztylet, i odcięłam nim kawałek suszonego mięsa. Przypomniawszy sobie ciepło, które poczułam podczas walki, zdałam sobie sprawę z tego, że pochodziło ono właśnie z kieszeni, gdzie znajdowała się broń. Kupiłam ten wąski nóż na targu. Nie wiem, dlaczego się nim zainteresowałam — wyglądał raczej niepozornie. Przyjrzałam mu się teraz w świetle księżyca. Rączka zrobiona była z jakiegoś matowego, ciemnego kamienia, na ostrzu znajdowały się niewyraźne znaki. Nie rozumiałam, jak coś takiego mogło stać się źródłem ciepła.

Oddawszy następny kawałek mięsa, żułam w zamyśleniu, wpatrując się w dół spowitej w mroku ścieżki. A może nie byliśmy ścigani? Może Godron umarł i nikt za nami nie podążał? Oznaczałoby to, że niepotrzebnie oddaliłam się od Wykrywacza Bram.

Rano powinnam chyba pozostać, by przekonać się, czy ktoś za nami jedzie, a jeśli nie —wrócić po torbę. Z westchnieniem wytarłam sztylet o spodnie i włożyłam go do kamizelki, po czym dołączyłam do Riathy i Lenila.

Ranek zastał mnie jadącą obok mych towarzyszy, zupełnie jakby ich wyprawa była moją. A może stała się moją. Kto wie.

Nasze wierzchowce niepewnie podążały w dół wąskiej, wijącej się ścieżki. Chociaż bacznie wypatrywałam, nie zauważyłam, by ktoś schodził za nami. Inna sprawa, że i tak trudno byłoby kogokolwiek zauważyć.

U podnóża góry znaleźliśmy się po południu. Riatha wyglądała tak, jakby za chwilę miała spaść z kuca w omdleniu.

Lenil! — zawołałam, wskazując na nią. Zrozumiał, o co mi chodzi. Zatrzymaliśmy się przy strumieniu. Ledwie zdążyliśmy zjeść trochę ciasta i napoić konie, a już trzeba było jechać dalej. Mimo wyczerpania, Riatha wydawała się podzielać entuzjazm Lenila.

O zmroku dojechaliśmy do polany. Zobaczyliśmy ustawione w kole ciemnoszare monolity — ogromnych wartowników strzegących ruiny, która kiedyś była zapewne świątynią. Lenil zsiadł z konia i podszedł do kamieni, nie mogąc oderwać od nich wzroku.

Zupełnie jak w moim śnie... — wymamrotał, po czym odwrócił się i zniósł Riathę z kuca. Padła w jego ramiona.

Och, Lenilu, myślę, że... nadszedł mój czas — wysapała, wykrzywiając swą delikatną twarz.

Więc musimy się pospieszyć. — Zaniósł ją do kamiennego kręgu.

Zbliżyłam się do monolitów, wpatrując się w nie. Ich wierzchołki były gładkie, zaokrąglone, a w każdym z nich tkwił duży matowy kamień, podobny do tego z rączki mego sztyletu. Na powierzchni monolitów wyryte były runy, których znaczenia nie rozumiałam.

Kamień–zwornik — powiedział Lenil do swojej siostry.

Jest tutaj, bezpieczny w moim płaszczu... auu... — słowa zamieniły się w jęk, gdy złapał ją skurcz.

Riatho, nie ma go tutaj! Riatho... stój spokojnie przez chwilę... —Gorączkowo przeszukiwał zszargany płaszcz, po czym chwycił ją za ramiona, prawie nią potrząsając. — Zginął. A może włożyłaś go gdzie indziej?

Podczas walki musiał... och... kiedy zostaliśmy zaatakowani... — Zajęczała. Najwidoczniej zaczęły się bóle porodowe.

Przystojna twarz Lenila wykrzywiła się w grymasie, jaki rzadko widywałam na twarzach jakichkolwiek istot. Przypomniało mi się zdanie, którego nie dokończył przy ognisku i zrozumiałam, że musiałby zabić to dziecko, jeśli urodziłoby się nie oczyszczone.

Ależ on na pewno jest tutaj — upierała się Riatha, gorączkowo przeszukując odzież. — Wydaje mi się...

Znów poczułam ciepło na piersi, gdzie spoczywał mój sztylet, i wyjęłam go. Rączka nie była już matowa i ciemna, ale roziskrzyła się. Zdziwiona, odsunęłam go od siebie i żarzenie przybrało na sile. Promienie niebieskiego światła dotknęły klejnotów na monolitach, które w odpowiedzi również rozbłysły.

Głowy moich towarzyszy natychmiast obróciły się w moją stronę, jakby pociągnięte sznureczkami.

Varelo! — zawołał Lenil. — Varelo, podejdź do nas!

Ostatkiem sił Riatha wyprostowała się i tuż przede mną naszkicowała w powietrzu znak, pozostawiając ślady, które płonęły przez kilka sekund niebiesko–czerwonym światłem. Runy na kamieniach i znaki na ostrzu sztyletu zajarzyły się w odpowiedzi. Trzymałam nóż wysoko, a Lenil i Riatha wyciągnęli ku niemu dłonie. Niebieskie promienie przeskakiwały z kamienia na kamień, co jakiś czas wracając, niby do źródła, do sztyletu, a w końcu otaczając naszą trójkę.

Lenil wypowiedział słowa, których nie zrozumiałam i oślepiający niebieski błysk przeniósł nas do środka kręgu. Znajdowały się tam kamienne mary. Lenil położył na nich swą siostrę.

Daj mi sztylet! Pomóż jej! — rozkazał, a ja posłusznie do nich doskoczyłam.

Zdjąwszy płaszcz, przygotowałam posłanie dla dziecka, a potem ścisnęłam rękę Riathy. Lenil wypowiadał rytualne zaklęcia, ale byłam zbyt pochłonięta przychodzącym na świat dzieckiem, by zwracać na niego uwagę.

Położyłam mokrego i płaczącego noworodka na brzuchu Riathy, a Lenil żarzącym się sztyletem przeciął pępowinę. Kolejny niebieski błysk przeniósł nas z powrotem na zewnątrz. Riatha leżała na ziemi z dzieckiem odpoczywającym na jej brzuchu, a my klęczeliśmy obok niej. Szybko zawinęłam maleństwo w swój płaszcz i umieściłam je w zgięciu ręki Riathy. Jej twarz błyszczała w świetle księżyca. Popatrzyła na brata.

Dziękuję, kuzynie, mój przyjacielu. Dziękuję za życie mego dziecka.

Rzeczywiście, to naprawdę twoje dziecko — powiedział Godron, wychodząc z cienia wraz ze swymi ohydnymi służącymi.

Lenil zerwał się na równe nogi, lecz dwie spośród bestii chwyciły go za ręce i trzymały mocno, jakby chcąc zmusić go do oglądania tego, co nastąpi dalej.

Godron spojrzał na mnie.

A, Czarownica. — Przestraszyłam się, że znów użyje prętu, ale zamiast tego nakreślił przede mną znak w powietrzu. Zrozumiałam, że chciał mnie w ten sposób unieruchomić. Tyle że jego znaki zawiodły. Mimo to udawałam, że nie mogę się ruszyć.

To kwilące stworzenie zupełnie nie jest mi potrzebne — roześmiał się Godron, patrząc z pogardą na swoje własne dziecko. Wyciągnął miecz, dotknął kciukiem jego ostrza i wyjąwszy noworodka z rąk Riathy, zamierzył się mieczem, by odciąć niemowlęciu głowę!

Sztylet leżał u stóp Riathy, gdzie upuścił go Lenil, gdy pochwyciły go bestie. Powodowana raczej paniką niż czymkolwiek innym, złapałam go i rzuciłam.

Wszedł prosto, zagłębiając się po rękojeść w gardle Godrona, który wydał okrzyk stopniowo przechodzący w rzężenie. Dziecko wyśliznęło się z jego rąk. Skoczyłam po nie, ale Riatha, mimo że dopiero co urodziła, okazała się szybsza i złapała je w swoje ramiona.

Bestie trzymające Lenila zwolniły uścisk, zawyły, po czym stanęły na czterech łapach i zmieniwszy się w owłosione zwierzęta, którymi w rzeczywistości były, odbiegły w ciemność.

Lenil objął Riathę, przyciskając usta do jej włosów. Stojąc nad leżącym twarzą do ziemi Godronem, napawałam się dziełem, którego dokonałam, przy okazji patrząc, czy nie ma mojej torby podróżnej. Nie miał.

Nie byłeś zbyt miłą osobą — powiedziałam, stawiając stopę na jego piersi, by wyjąć nóż. Schyliłam się i wytarłam ostrze o bryczesy Godrona. Potem podniosłam sztylet do góry, by w świetle księżyca lepiej mu się przyjrzeć. Po raz kolejny zobaczyłam matową rączkę i porysowane ostrze. A przecież jeszcze niedawno wypływała z niego Moc. Lenil stanął obok mnie i złapał za jeden z nadgarstków Godrona.

Pomóż mi zawlec tę padlinę do lasu.

Chwyciłam Godrona za drugi nadgarstek i przeciągnęliśmy ciało na skraj polanki.

Pchnęliśmy je w krzaki, ku radości nocnych stworzeń.

Rozbiliśmy obóz przy monolitach. Tym razem nie zaciągaliśmy warty — naszymi strażnikami były wielkie kamienie. Budziliśmy się tylko wtedy, gdy noworodek dopominał się od swojej matki pożywienia.

Poranek był chłodny. Wstałam o świcie i przeszukałam okolicę. Skoro mojej torby nie miał Godron, mogła ją mieć któraś z jego bestii. Znalazłam nowego konia Godrona, ale do siodła nie była przytroczona żadna sakwa.

Znalazłaś ją? — zapytał Lenil, gdy przyszłam z koniem na polanę. Potrząsnęłam głową. Lenil podszedł i objął mnie. Łzy wypełniły mi oczy, a gardło miałam tak ściśnięte, że nie byłam w stanie wypowiedzieć ani słowa.

Poszukamy jej wracając — pocieszał mnie.

Ale żadna podróżna torba nie została porzucona na poboczu. W końcu doszliśmy do drogi, która prowadziła do ich rodzinnego domu i zatrzymaliśmy się, by odpocząć i nakarmić konie. Usiadłam obok Riathy w momencie, gdy przykładała córeczkę, do piersi.

Jak ją nazwiesz? — zapytałam.

O, będziemy musieli z rym poczekać — odparła uśmiechając się do mnie promiennie. — Ona jest kimś wyjątkowym. A ja... czuję się, jakby mój Talent ożył.

To cudownie — powiedziałam z uśmiechem, wiedząc, jak ważne to było dla niej — wręcz nieodzowne w tym świecie. Wyciągnęłam sztylet. — W takim razie powinnaś mieć to.

Z jej ust wydobyło się westchnienie. Sięgnęła po niego i powiedziała:

Ale ja nie mogę przyjąć tak wartościowego przedmiotu.

Jest wartościowy tylko dla kogoś, kto ma Talent. Ja byłam jego właścicielką zaledwie chwilę, nie wiedząc nic o jego Mocy. Dołączył do nas Lenil.

Zapewne to właśnie wyczułem, gdy wspomagałaś nas w walce na drodze. — Wziął nóż, żeby mu się przyjrzeć. — Czy jesteś pewna, że chcesz się go pozbyć?

Skinęłam głową.

Jest stworzony dla kogoś takiego jak Riatha... nie dla mnie.

Lenil wręczył swojej siostrze sztylet. Położyła go na brzuszku dziecka. Natychmiast jego uchwyt rozbłysnął niebieskim światłem. Riatha spojrzała na mnie.

Lub dla kogoś takiego jak ona — powiedziała.

Widzisz? — rzekłam do niej, uśmiechając się. — A nie mówiłam? Lenil spojrzał na mnie spod oka.

Czasami twoja mowa jest dziwna. Czuję, że musisz pochodzić z bardzo daleka.

Podniosłam źdźbło trawy i przeciągnęłam między palcami.

Weszłam do tego świata przez Bramę, żeby przeprowadzić badania. Mój klucz do powrotu znajdował się w torbie podróżnej. — Wstałam i odeszłam, wpatrując siew zalesione pagórki, nie wiedząc, co robić. Mogłam dalej wałęsać się po okolicy, ale jaki to miało sens bez Wykrywacza Bram? Wcześniej czy później coś mnie uwolni z tego niebezpiecznego świata.

Varelo? — Raz jeszcze objęły mnie mocne ramiona Lenila. Riatha podeszła z drugiej strony, trzymając śpiące dziecko.

Odważnie przyszłaś nam z pomocą — powiedziała. — Twój sztylet umożliwił nam wejście do Kamieni Sharnonu, dzięki czemu moja córka mogła się narodzić ze Światła. Później zabiłaś tego, który chciał unicestwić własne dziecko. Zrobiłaś to wszystko zamiast szukać swej torby i dlatego teraz nie możesz wrócić do domu.

Chcielibyśmy włączyć cię do naszej rodziny — podjął Lenil. — Złożyć ci przysięgę miecza i tarczy oraz krwi i chleba. Ty złożyłaś ją już poprzez swoje czyny. Chodź z nami do naszego domostwa i bądź nam krewną.

Popatrzyłam na nich z ogromną ulgą i wdzięcznością.

Dziękuję wam. Wspólne przeżycia sprawiły, że już teraz jesteście mi bliscy. Nie sądzę, bym gdziekolwiek w Galaktyce mogła znaleźć lepszą rodzinę.

Uśmiechnęli się do mnie, a później do siebie.

Więc ustalone — powiedział Lenil z satysfakcją i odszedł, by przyprowadzić konie.

Wskoczyłam na grzbiet wierzchowca Godrona — lśniącego, czarnego zwierzęcia, które zdawało się przyjaźnie do mnie nastawione. Stałam przez chwilę, patrząc, jak Riatha i Lenil zdążają do mego nowego domu i rodziny.

Takie jest życie wywiadowców, hazardzistów. Raz na wozie, raz pod wozem. A kto wie? Pewnego dnia na targu u wędrownego handlarza mogę zobaczyć swój Wykrywacz Bram. Ale pewnie nie przyda mi się już wtedy do niczego, bo sonda poszukująca będzie gdzie indziej. Przynajmniej nie będę się tułać samotnie po tym dziwnym świecie, popełniając fatalne w skutkach pomyłki. Rzuciwszy ostatnie spojrzenie w stronę Bramy, odwróciłam się i pojechałam za swymi towarzyszami.

POSŁOWIE

Dawno temu, w odległej Galaktyce — w bibliotece w szkole średniej — znalazłam Gwiazdy są nasze Andre Norton i od tej pory moje życie nie było już takie jak dawniej. Andre pokazała mi w tej książce drogę do gwiazd. Dzięki niej odkryłam Świat Czarownic. Teraz mam zaszczyt zaistnieć w tym świecie — w jedyny w swoim rodzaju sposób.

Dlaczego dzięki takiemu właśnie opowiadaniu? Ponieważ po tygodniu pocenia się, nie będąc w stanie powiązać w logiczną całość dwóch słów, zrozumiałam, że nie dam rady napisać opowiadania Andre Norton słowami Andre Norton i najwyższy czas napisać SWOJE opowiadanie swoimi słowami, tyle że z akcją rozgrywającą się w jej świecie. „ Kamienie Shamonu " są

próbą odpowiedzi na pytanie, jak sama bym się czuła, gdybym znalazła się nagle w Świecie Czarownic.

Przerażona — oto jak. I tak właśnie czuła się Varela, nieustraszona wywiadowczyni Agencji Energii, złapana w potrzask po złej stronie Bramy. Jestem dumna, że zaistniała ona w tej książce.

Ad astra.

ANN MILLER

Diana L. Paxson

Bohaterowie

Po tym, jak Czarownice z Estcarpu zużyły całą swoją Moc, by zakończyć wojnę z Karstenem, wszystko wydawało się pogrążone w chaosie, zarówno ziemie, jak i ludzkie życie. Miałem świadomość tego niemalże od narodzin, jako że moja matka pochodziła z Karstenu. Przeszła przez góry po ataku Starej Rasy, a mój ojciec, będący jednym ze Strażników Granicy, pomógł jej znaleźć schronienie. Mieli dwoje dzieci, które zmarły przed moim przyjściem na świat. Matka nadała mi imię pierwszego z nich — Aelvan — i jeśli troszczyła się o mnie bardziej niż należało to robić wobec przyszłego wojownika, kierowała nią, jak przypuszczam, strata doznana wcześniej. Jednak, prawdę mówiąc, nie przysłużyła mi się tym za bardzo, bo osiągnąwszy wiek męski nie byłem wystarczająco sprawny, co o mało nie sprowadziło na mnie zguby.

Wojny Estcarpu znałem tylko z opowieści niani, bo jeszcze karmiono mnie piersią, gdy wezwanie Kyllana dotarło do Domu Dhulmat, a potem również do wygnańców mieszkających w odległych zakątkach kraju. Moi rodzice, jak wielu innych, pokonali Zakazane Góry i znaleźli się w Escore. I chociaż ich życie wisiało na włosku, podobnie jak wszystkich krewnych, którzy stanęli po stronie Światła przeciwko Przebudzonemu Złu, nie byłem w stanie wyobrazić sobie, jak bardzo się bali, bo dorastałem bezpiecznie w Dolinie Zielonych Przestworzy, gdzie jej mieszkańcy wybudowali fortecę.

Kiedy w końcu osiągnąłem wiek, w którym można nosić miecz i tarczę, ziemie wokół nas pogrążone były w ciszy. Nastał czas rolników, nie wojowników. Mój ojciec zaczął uprawiać rolę i myślał jedynie o tym, by zbudować raz jeszcze Dom Medwy. Wyrosłem na chłopca wysokiego i silnego, tak jak inne dzieci w dolinie. Ale siła ciała nie dawała mi zadowolenia, bo moje dłonie stały się zgrubiałe od sochy, podczas gdy mój nowy miecz wisiał na ścianie nie splamiony krwią przeciwnika, a jedyne bitwy, w jakich brałem udział, rozgrywały się w marzeniach. Miałem siedemnaście lat i dopiero zaczynałem robić użytek ze swej siły i wzrostu, kiedy mój ojciec wyprawił córce swej siostry wesele w naszym nowym dworze. Po raz pierwszy miałem wtedy okazję zobaczyć Medroca z Gallornu, gładkiego jak Krogan wyślizgujący się z potoku i jadącego z tak dumnie podniesioną głową, jakby to on był panem młodym, a nie jego starszy brat.


Niezły ten jabłecznik, Aelvanie! Jesteś pewien, że twój ojciec nie zauważył jego zniknięcia? — Auster wytarł grzbietem dłoni usta i poklepał mnie po ramieniu. W szczeniących latach w dolinie byliśmy sobie bliscy niczym bracia i chociaż do jego rodzinnej posiadłości miałem teraz dzień drogi, wciąż łączyły nas więzy przyjaźni. Jednak, odkąd go przerosłem, nie siłowaliśmy się już. Ostrożnie usunąłem jego rękę z mego rękawa, uśmiechnąłem się i poklepałem beczułkę.

Na pewno nie! — wskazałem głową na wysoki stół, przy którym mój ojciec i kilku innych panów nadawało blasku swym opowieściom o wojnach kolderskich. W każdym razie mieli wystarczająco dużo jabłecznika, by pozostali zajęci przez dłuższy czas.

Matka mogłaby coś spostrzec — podjąłem — ale krząta się z innymi kobietami przy pannie młodej. Ukryłem beczułkę, kiedy wnosiliśmy zapasy.

Auster toczył ze swoim bratem walkę o róg do picia, dopóki nie znalazłem temu ostatniemu kubka i dwaj młodzieńcy z Lynxholme uśmiechnęli się szeroko i nadstawili naczynia, bym mógł je napełnić.

W Gallornie piliśmy piwo... — powiedział Medroc.

W odpowiedzi uśmiechnąłem się, pamiętając, że pełnię obowiązki gospodarza, chociaż nie byłem pewien, czy moje opanowanie nie pryśnie, jeśli jeszcze raz usłyszę, co robili w Gallornie. Medroc zdążył mi już dać do zrozumienia, że zaszczyca nas swoją obecnością tylko dlatego, że zabrakło miejsc przy stole wojowników.

Tak jak teraz? — spytał Auster. — I zawsze upijasz się tak małą ilością?

Czyżbyś sugerował, że nie mogę utrzymać swego kielicha? —Blada skóra Medroca zaczerwieniła się nagle.

Ludzie mówią, że jego matka poślubiła swego ciotecznego brata. U ich syna drobne kości i bladość Starej Rasy stały się jeszcze bardziej wyraziste. Spojrzałem na swoje zbrązowiałe od pracy dłonie i zastanowiłem się, jaki byłby pożytek z Medroca w polu. Ale pan Gallornu przeprowadził ze sobą przez góry tak wielu zwolenników, że Medroc prawdopodobnie nigdy nie musiał ciężko pracować w skwarze, ociekając kroplami potu; być może Medroc...

Cóż, jeśli tak mówisz... — Uwaga Austera brzmiała niewinnie, ale twarz Medroca pociemniała, a ja nagle oprzytomniałem. Był przecież moim gościem — mimo że niemile widzianym — i moim obowiązkiem było zapobieżenie kłótni.

Mniejsza o to, Austerze — powiedziałem szybko. — Oto pełna beczułka, która dowiedzie naszych możliwości, a jeśli ją osuszymy, mam następną schowaną w stodole.

Podniosłem róg do ust i pozwoliłem, by chłodny, cierpkosłodki płyn wśliznął się do mojego gardła, przełykany równomiernie, dopóki nie poczułem szumu w uszach. W pewnym momencie przestraszyłem się, że zabraknie mi powietrza nim jeszcze zdążę opróżnić róg. Ale udało się. Odetchnąłem.

Medroc wybałuszył na mnie gały, jednak napotkawszy moje spojrzenie zmieszał się i podstawił do napełnienia swój srebrny kielich.

Kobiety ze śpiewem odprowadziły pannę młodą do komnaty sypialnej. Po chwili dołączył do niej, eskortowany przez przyjaciół, pełen żądzy pan młody. Pozostałem przy stole, dziękując w duchu za to, że u ludzi naszej krwi namiętność budzi się późno. Mimo że niektórzy mężczyźni z Estcarpu pojmowali za żony kobiety obcej krwi, w Escore wciąż dla wszystkich mężczyzn nie wystarczało panien. Dorastałem, zdając sobie sprawę z tego, że również ja mogę pozostać samotny. Lepiej więc nie myśleć o tym, co działo się w tej chwili w komnacie, napełnić ponownie róg i pozwolić, by jabłecznik stępił zmysły.

Zaintonowano balladę o bitwie z Thasami, w której lord Kyllan poprowadził mężczyzn z Estcarpu do zwycięstwa. Ponownie napełniłem róg i wypiłem — tym razem wolniej. Do czasu, gdy skończyłem, śpiewali o pokonaniu Pana Ciemnej Wieży. Przy wysokim stole legenda następowała po legendzie, ale tam, gdzie siedziałem ja i inni młodzi ludzie, to róg następował po rogu. Od picia zdołało oderwać nas tylko kilka nie rozstrzygniętych pojedynków na rękę. Aż w końcu światło pochodni zaczęło rozchodzić się we mgle tak złotej, jak jabłecznik, który piłem.

Oni wszystkiego już dokonali... — powiedział nagle Medroc.

Kto? — Zamrugałem, próbując skoncentrować wzrok na jego twarzy.

Nasi ojcowie — wygrali wszystkie bitwy, zebrali wszystkie laury. Popyt na bohaterów minął.

Nie chcesz chyba, żeby wróciły tamte czasy! — Auster potrząsnął swą kudłatą głową. — Wilkołaki, Sarneńscy Jeźdźcy, Thasowie i starożytne czary — opowiadała mi o tym niania. Nie było chwili, w której by się nie bała!

Medroc prychnął w pogardzie dla babskich lęków, ale brat Austera pokiwał w zamyśleniu głową.

Ciemność jeszcze nie zniknęła zupełnie. Wciąż są miejsca, których ludzie unikają... Czyżby nie było takich na twoich ziemiach?

Medroc zmarszczył brwi, a ja domyśliłem się, że jeśli nawet istniały, ukrywano je przed nim. Domyślał się tego i nie wzbudzało to jego radości. Uśmiechnąłem się na myśl o tym, że są matki jeszcze bardziej nadopiekuńcze niż moja.

Z czego rżysz? — warknął Medroc. — Czyżbyś próbował dworować sobie ze mnie? Sojusz Światła wyplenil stare Zło, gdy jeszcze byliśmy oseskami.

Wzruszyłem ramionami, a te żałosne resztki sympatii, jaką jeszcze do niego żywiłem, rozwiały się bezpowrotnie.

On ma rację — powiedziałem cicho. — Za południową łąką znajduje się miejsce z czerwonymi kamieniami, gdzie znika bydło. Teraz teren ten jest ogrodzony, a mój ojciec zabronił do niego podchodzić.

Medroc spojrzał na mnie dziwnie, po czym zapuścił żurawia do kielicha.

Moje naczynie jest puste. Czy masz coś tam jeszcze w tej swojej beczułce?

Zastukałem w surowe drewno i nadstawiłem ucha. Trudno było cokolwiek usłyszeć poprzez szum w mojej głowie i wrzaski ucztujących.

Brzmi głucho — powiedział Auster. To jego głos brzmiał głucho. Podniosłem beczułkę i potrząsnąłem nią, słysząc tylko nikłe bulgotanie resztek.

Nic już nie ma... — zauważył ze smutkiem brat Austera, podnosząc głowę ze skrzyżowanych ramion. Następnie opuścił ją znowu, a po chwili zaczął chrapać.

Mówiłeś, że masz jeszcze jedną w stodole. — Medroc spojrzał na mnie.

Zamrugałem oczami, nie mając pewności, czy to on mówi tak niewyraźnie, czy też to raczej ja tak niewyraźnie słyszę. Pokiwałem niespiesznie głową.

Cóż, wobec tego bierzmy się za nią. Zrobiło się tu drętwo. —Wskazał w kierunku wysokiego stołu, gdzie nasi ojcowie odbywali leniwą pogawędkę przy skapujących świecach. Jego blada skóra zrobiła się czerwona, a oczy błyszczały drwiąco, jakby wiedział, że mam nogi jak z waty.

Wziąłem głęboki oddech. To było oczywiste wyzwanie i jeśli przyznałbym się do słabości, Medroc by wygrał. Nie mogłem do tego dopuścić. Choć młodszy ode mnie i mniejszy, okazał się zarozumiałym szczeniakiem. Rozdrażnienie wzmocniło mnie na tyle, że zdołałem pokonać hol, prawie się nie zataczając. Mieliśmy szczęście — mój ojciec co prawda spojrzał na nas spode łba, gdy przepychaliśmy się do drzwi, ale był już tak zmęczony, że nie zadawał żadnych pytań.

Wilgotny pocałunek wieczornego powietrza, ciężkiego od zapachów świeżej trawy i kwitnących nocą kwiatów, przywrócił nas do względnej trzeźwości. Porośnięte drzewami góry spowite były w mroku i tylko młody księżyc świecił jasno nisko na zachodzie. Nad doliną zalegała mgła, zmiękczając ostre zarysy dworu ojca i wzniesione do połowy mury warowni, którą teraz stawiał. Kiedyś te mury otoczą również budynki gospodarskie, ale na razie stodoła leżała na tyle daleko od kwater mieszkalnych, że gdy do niej dotarliśmy, słyszeliśmy jedynie łagodne nocne szmery.

Beczułka ukryta była w spiżarni pod skórzanymi ścinkami i nie używanymi narzędziami. Auster trzymał wysoko kaganek, gdy ją wyciągałem, natomiast Medroc zaczął grzebać w śmieciach walających się wokół. Próbowałem ustawić beczułkę na worku z ziarnem, gdy nagły hałas spowodował, że się odwróciłem.

Zobaczcie. Strój bitewny! — powiedział Medroc głosem pełnym szacunku. Wyciągną} stożkowaty przedmiot i podszedł z nim do światła. Był to hełm, tak powyginany i pokryty rdzą, że właściwie nie zasługiwał na swoje miano. Nagardzielnik z giętkiej kolczej siatki nie łączył się z osłoną głowy tam, gdzie spoiwa zgniły. Ale i tak przeszył mnie nagły dreszcz na jego widok i wiedziałem, że to, co czułem ja, czuł również Medroc.

Nie na wiele nam się przyda — powiedziałem szorstko, by ukryć swe prawdziwe uczucia. — Miałeś rację, popyt na bohaterów minął. —Ulokowałem beczułkę na miejscu i wcisnąłem w nią rurkę.

Medroc posłał mi długie, taksujące spojrzenie, którego sensu nie potrafiłem zrozumieć, i podstawił swój kielich.

Obudziłem się nagle, z bólem głowy, przez chwilę nie wiedząc, gdzie jestem. Później rozpoznałem gorzki smak w ustach i przypomniałem sobie zawody w piciu. Rozejrzałem się szybko wokół, bojąc się, że napotkam gdzieś kpiący uśmiech Medroca.

Ale nigdzie go nie było. Świeca dopaliła się, lecz przez wysokie okna sączyło się już blade światło świtu. W zwiniętej w kłębek postaci tuż obok mnie rozpoznałem Austera. Przy nim dostrzegłem jego brata, a blisko drzwi — jeszcze dwóch innych chłopców.

Medroc wyszedł za potrzebą, pomyślałem, ale bicie serca podpowiedziało mi co innego.

Wziąłem głęboki oddech i wstałem. Świat zawirował wokół mnie, a ja wciągnąłem jeszcze więcej powietrza, by trochę otrzeźwieć. W promieniach wschodzącego słońca ujrzałem częściowo opróżniony kufer na broń. Ale rzeczy nie sprawiały wrażenia porozrzucanych. Zostały ostrożnie ułożone przy kutrze przez kogoś, kto nie chciał robić hałasu.

Krzywiąc się z bólu, stanąłem w drzwiach stodoły i zobaczyłem ślady wiodące przez pokrytą rosą trawę na południe. Widać zachowywałem się niezbyt cicho, bo wygramolił się za mną Auster, bełkocząc coś pod nosem.

Co jest? — udało mu się w końcu wykrztusić.

Medroc zniknął — odpowiedziałem cicho, wciąż wpatrując się przed siebie.

Pokonał cię i wrócił do głównego budynku?

Chciałbym, żeby tak było. — Chciałbym, żeby...

Odwróciłem się. Krótki mieczyk, który nosiłem na weselu na pokaz, wciąż wisiał przy moim boku. W kutrze znajdowały się bojowa kurtka z utwardzonej skóry i jeszcze jeden zardzewiały hełm —bez kolczugi. Nie bardzo odpowiadało mi branie rzeczy, którymi pogardził Medroc, ale musiałem się nimi na razie zadowolić, jako że nie wyglądało na to, bym miał zbyt wiele czasu. Ignorując ból u podstawy czaszki, zarzuciłem na ramiona pelerynę i zawiązałem ją na szyi. Chwyciłem laskę z mocnego, wiosennego, jarzębinowego drewna i sznur wiszący przy drzwiach. Później ruszyłem łąką, podążając w ślad za Medrokiem.

Auster poczłapał za mną, próbując protestować.

Nie, nie oszalałem — odparłem, nie odwracając się do niego. — Zobacz lepiej, dokąd wiodą te ślady. Może masz zbyt dużego kaca, by przypomnieć sobie, o czym rozmawialiśmy ostatniego wieczoru. Ja, niestety, pamiętam.

Przez kilka sekund panowała cisza. Po prawej stronie nowo narodzone słońce oświetlało gałęzie drzew. Jakiś ptak rozpoczął rozgrzewkę przed wykonaniem swej porannej pieśni. Ta powszechna słodycz wydawała się szyderstwem. Przyspieszyłem kroku, bojąc się, że ślady Medroca znikną w gorętszym słońcu.

Południowe pastwisko? — zapytał w końcu Auster, sapiąc, by mi dotrzymać kroku. — Miejsce z czerwonymi kamieniami?

Skinąłem głową i zatrzymałem się na krawędzi dużego wgłębienia, które wyglądało tak, jakby ziemia ugięła się pod swoim ciężarem. Mimo że dno powinno być podmokłe i zazielenione, po drugiej stronie ogrodzenia wzniesionego przez mego ojca rozciągały się nieużytki. Najpierw pas piaszczystej, nagiej gleby, a później, nieco wyżej, usypisko kamieni. Ślady Medroca wiodły w dół. Kamienie za płotem w bladym słonecznym świetle wyglądały niewinnie. Po Medrocu nie było śladu. Serce podchodziło mi do gardła, bo oto me przeczucia się potwierdziły. Wymyślałem Medrocowi od zarozumiałych głupców. Moja złość była tym większa, że ja również marzyłem o wyjaśnieniu tej tajemnicy, ale nie zdobyłem się na odwagę. Przez chwilę wahałem się, spoglądając do tyłu na nie dokończone domostwo mego ojca. Potem, klnąc na czym świat stoi, zacząłem schodzić.

A ty gdzie? — zawołał za mną Auster. — Co masz zamiar zrobić?

Iść za nim — odburknąłem nie odwracając się. Przy ogrodzeniu stoczyłem walkę z oporną kurtką i obwiązałem się w pasie sznurem. Później ponownie założyłem pelerynę i chwyciłem kij.

Aelvanie, nie możesz... — Auster chwycił mnie za rękę. — Jaki będzie pożytek z tego, że zginiecie obaj?

Co to ma za znaczenie? Jeśli mój ojciec dowie się, że dopuściłem, by Medroc tam poszedł, i tak mnie zabije!

Medroc był moim gościem; muszę za nim iść.

Strząsnąłem dłoń Austera. Gdy znów mnie złapał, odepchnąłem go tak gwałtownie, że wylądował na trawie. Moja niezgrabna zbroja raczej nie pomagała mi przy pokonywaniu ogrodzenia. Ale, skoro Medroc zdołał przez nie przejść, to ja też mogę.

Ostatnią rzeczą, jaką usłyszałem, gdy zacząłem iść przez gołą ziemię, było udręczone wołanie:

Aelvanie, wracaj!


Pierwsze, co dotarło do mojej świadomości, to zimno. Kiedy doszedłem do kamieni, lodowaty podmuch oszołomił mnie i pozbawił tchu. Ledwie odzyskałem oddech, a już zacząłem gorzej widzieć. Migotanie czerwonych kamieni przyprawiało mnie o zawroty głowy. Żołądek podchodził mi do gardła. Zachwiałem się.

Ty idioto, zawracaj do ogrodzenia! Nie potrafiłem powiedzieć czy była to moja własna myśl, czy też przyszła ona z zewnątrz, ale zdałem sobie w tej chwili sprawę z tego, że przecież wcale nie muszę iść dalej. Mogę wrócić do mego bezpiecznego świata. Za mną znajdował się Auster, który przyjąłby to z westchnieniem ulgi, i oj ciec, którego przywitanie byłoby wręcz przeciwne; przede mną leżały nieznane niebezpieczeństwa... i Medroc. Przez chwilę widziałem jego kpiący uśmieszek.

Ogłuszający hałas dudnił w mojej głowie. Zamknąłem oczy i rzuciłem się naprzód. Potknąłem się i padłem jak długi na twardą ziemię. Nie — nie na ziemię, lecz na podłogę... Moje zmysły powróciły dc normy i zdałem sobie sprawę z tego, że leżę na posadzce ze zdobionych kamieni. Usiadłem, w uszach wciąż mi dzwoniło. Mrugałem aż do momentu, gdy obraz się wyklarował. Czerwone kamienie wciąż mnie otaczały. Ale teraz widziałem też kolumny podtrzymujące wysoki sufit. Łukowate wejścia wiodły nie wiadomo dokąd. Okrągłe, umieszczone wysoko okna przepuszczały trochę światła. Kiedy się odwróciłem, za ścianą, niczym za mgłą, zobaczyłem niewyraźny zarys rezydencji mego ojca.

Ciągle nieco roztrzęsiony, wstałem i omal znów nie upadłem, gdy moja noga natrafiła na coś, co potoczyło się po podłodze. Kość... Rozejrzałem się wokół i spostrzegłem, że było ich znacznie więcej, a wśród nich czaszka z jednym rogiem. I wiedziałem już, co się stało zjedna z naszych krów. Ale położenie kości wskazywało na to, że zwierzę nie umarło z przyczyn naturalnych. Kilku brakowało, a kawałek, o który zawadziłem nogą, był zmiażdżony silnymi szczękami.

Wzdrygnąłem się, wyobraziwszy sobie zwierzę, które jest w stanie chrupać wołowe kości tak, jak ja rozłupywałem kostki drobiu. Teraz niczego tu nie znalazłem. Słyszałem o Bramach wiodących do niezliczonych światów. Czy Medroc w ogóle tędy szedł?

I wtedy, przy wejściu do jednego z korytarzy, zobaczyłem wydrapaną niedawno strzałkę... Zakląłem z gniewu i ulgi. To Medroc wyrył ten znak; skurczybyk, wiedział, że za nim pójdę!

Wciąż klnąc pod nosem, podniosłem swe rzeczy i podążyłem tym korytarzem. Powietrze było w nim zimne, ale suche, a cienka warstewka kurzu zgrzytała pod moimi stopami. Ozdoby na kamieniach musiały pochodzić z dawnych czasów, choć drewniane wykończenia wyglądały na tylko częściowo zniszczone. Kości, które widziałem w komnacie, były jedynym śladem życia, jaki tu odkryłem. Ale może odnajdę Medroca, zanim spotkam to coś, co owe kości rozrzuciło, i sprowadzę go z powrotem do domu. Z pewnością nic nie ruszało się w korytarzach, przez które spieszyłem. Gdyby nie znaleziony po drodze kawałek zardzewiałej kolczugi, nie uwierzyłbym, że ktokolwiek szedł tędy od momentu zakończenia budowy.

Ale rozpoznałem ten skrawek zbroi i uśmiechnąłem się do siebie, myśląc, że może, mimo wszystko, więcej mam pożytku ze zbroi niż Medroc. Skórzana kurtka, którą miałem na sobie, była sztywna i drapała nieprzyjemnie, ale przynajmniej była cała.


No, no — i kogóż my tu mamy!

Kij wyśliznął mi się z ręki: upadł z hałasem na kamień, zagłuszając mój krzyk. Sięgnąłem po niego i odwróciłem się, a potem wyprostowałem, gdy dostrzegłem postać przy małym ognisku i rozpoznałem kpiący uśmiech Medroca.

Rozbił prowizoryczny obóz w małej komnacie, w której kiedyś musiały znajdować się kufry i ławy. Ich szczątki wziął Medroc na rozpałkę, by w garnku zrobionym ze starego hełmu ugotować papkę z ziarna z naszych zapasów.

Po drugiej stronie zobaczyłem pogrążone w mroku wejście do następnego korytarza. Powiew zimnego powietrza spowodował, że ogień zamigotał dziko. Usłyszałem szum wody.

Takie poświęcenie... — podjął Medroc. — Myślałem, że poczekasz przynajmniej do rana!

Poczekałem... — odparłem szorstko. — Słońce właśnie wschodziło, kiedy przechodziłem przez Bramę.

W takim razie musiałeś iść bardzo szybko. — Pokazał na okno, przez które wpadało światło. — Bo słońce jeszcze wschodzi.

W jego głosie nie było emocji. Oblizałem suche wargi i przyjrzałem mu się. Odniosłem wrażenie, że nie minęło zbyt wiele czasu, odkąd opuściłem znany nam świat, ale przecież mogłem się mylić.

Trzy godziny, czy jedna — co to ma za znaczenie? — odparłem, siląc się na spokój. — Dowiodłeś swej odwagi, jeśli o to ci chodziło. Teraz pora do domu.

Odwagi? — spytał Medroc z tym samym skąpym uśmieszkiem. —Mów za siebie, mój przyjacielu. Mnie nic tutaj nie było w stanie wystraszyć.

Poczułem, że moja twarz oblała się rumieńcem.

Więc możesz zacząć się bać mnie. Wracamy, i to zarazi Medroc poderwał się na nogi.

Masz zamiar mnie zmusić? — Oczy błyszczały mu wcale nie od ognia.

Nagle cała moja frustracja, zazdrość i nieświadome lęki skupiły się na tej szyderczej twarzy. Upuściłem broń i rzuciłem się na niego. Palce skrobały boleśnie po kolczudze w poszukiwaniu jego gardła; poczułem że Medroc próbuje podciąć mnie nogą, aleja nie przestawałem go dusić. Upadliśmy. Dosięgły mnie bolesne razy i deszcz iskier, bo przetoczyliśmy się przez ognisko, wciąż walcząc. Uderzenie w bok głowy sprawiło, że dzwoniło mi w uszach. Poczułem, że Medroc szarpnął się, gdy ugodziłem go kolanem w brzuch. Wił się niczym wąż, wypróbowując moje twarde od pracy w polu mięśnie. Triumfalnie przeciwstawiłem całą swą siłę jego sile, znajdując w wybuchu energii ulgę słodszą niż zwycięstwo. Obydwaj oddychaliśmy chrapliwie. Kiedy zesztywniał w moim uścisku, zrozumiałem, że głos, który od pewnego czasu słyszałem, nie dobywa się ani z gardła Medroca, ani mojego. Gdy tylko zdałem sobie z tego sprawę, dobiegał mnie śmiech. Rozdzieliliśmy się, mrużąc oczy w świetle porozrzucanych szczap z ogniska.

U wylotu drugiego korytarza stała kobieta. Przez chwilę nie widziałem nic więcej prócz szczupłej, kołyszącej się sylwetki, blasku jasnych oczu i białego ciała widocznego gdzieniegdzie przez zwiewne szatki. Zaśmiała się znowu, a my podnieśliśmy się, nie odrywając od niej wzroku.

Mężczyźni! — Jej głos był łagodny, ze zmysłową chrypką, która sprawiała, że krew zaczęła żywiej krążyć w mych żyłach. — Albo chłopcy. Wszystko jedno. Od dawna tu takich nie widziałam.

Mężczyźni... — burknął Medroc. Przez moment patrzył na mnie, po czym przeniósł wzrok na kobietę.

Wzruszyłem ramionami, nie dbając o to, jak mnie nazywała, o ile tylko na mnie patrzyła. Wstałem, dobrze wiedząc, że pobieżne otrzepanie się z kurzu i popiołu nie poprawi mojego wyglądu, ale miałem nadzieję, że przynajmniej mój wzrost zrobi na niej wrażenie. Kiedy onegdaj zobaczyłem swoją kuzynkę w weselnym stroju, pomyślałem że jest ładna; słabo pamiętałem Panią Zielonych Przestworzy i inne jej podobne; ale kobieta stojąca przede mną była cudowna jak rozgwieżdżona noc, przy której wszystkie inne piękności wydają się tak powszednie jak zwykły dzień. Chyba urzekła mnie jej tajemniczość. Nogi i ramiona wyglądały na doskonałe, ale gdy próbowałem im się baczniej przyjrzeć, okrywał je cień. Blask jej oczu nie pozwalał mi patrzeć w nie długo i gdy tylko zaczynałem myśleć, że zdołam zgłębić rysunek jej ust, jakiś nowy grymas zmieniałje. Odnosiło się wrażenie, że nawet długie kruczoczarne włosy ciągle się poruszają. Przesunęła się do przodu i przez chwilę drżałem pod dotknięciem jej dłoni.

Mężczyznom zapewne niezbyt się tu spodoba. — Melodyjny głos przeszedł znowu w śmiech. — Ale mam mnóstwo jedzenia i miękkie kanapy, na których tacy bohaterowie jak wy mogą nieco odetchnąć. Jestem lady Deraa. Chodźcie ze mną...

Podejrzewam, że nie mogłem się oprzeć słowom płynącym z tych ust w równej mierze, co Medroc wezwaniu czerwonych kamieni. Usłyszałem jego stłumione przekleństwo i niewyraźnie zdałem sobie sprawę z tego, że usiłował niezdarnie pozbierać naszą broń. Wydawało mi się głupotą martwienie o takie rzeczy w momencie gdy raj lady Deraa mógł zapewnić nam piękne stroje, ale nie chciałem się kłócić. Z oczami zapatrzonymi w ślicznotkę zacząłem schodzić po schodach ciemnego korytarza. Usłyszałem, że Medroc wlecze się za mną.


Oto miejsce godne bohaterów... Rozgośćcie się. Przygotuję wam pożywny posiłek.

Zamrugałem i rozejrzałem się wokół. W porównaniu z tym, co zobaczyłem, dwór mego ojca wyglądał jak chlew. Pogrążony w kontemplowaniu ruchów gospodyni, nie zauważyłem nawet, jak tutaj dotarliśmy. Musiało to zabrać nam trochę czasu, jako że za oknami zapadał już mrok.

Spójrz no, Medroc. — Pokazałem na wysoki wypolerowany stół. —Gwarantuję ci, że podaj ą tu coś lepszego niż piwo czy jabłecznik.

Aelvanie, posłuchaj mnie! — głos Medroca nie był już szyderczy. — Nie wiem, co masz przed oczami, boja widzę tu tylko ściany bez dachu i poprzewracane kamienne bloki.

Wpatrzyłem się w niego.

Nie dostrzegasz rzeźbionych belek i arrasów? Potrząsnął głową.

Ani stołów i kolorowych szyb w oknach? Nastąpiła chwila ciszy. Przyjrzałem się jego twarzy i zobaczyłem w niej tylko upór i źle skrywany strach.

Ale widziałeś kobietę, prawda? Odpowiedziałeś jej przecież...

Widziałem... coś — odparł niechętnie. — Widziałem oczy świecące spod welonu cieni, słyszałem słowa. Ale nie mam pojęcia, co ten welon przykrywał, Aelvanie.

Medroc... — powiedziałem wolno, nie mogąc się powstrzymać, by nie zadrwić z niego. — Myślę, że się boisz!

Tak, boję się! — wybuchnął nagle. — A gdyby nie to, że zostałeś zaczarowany, ty również byś się bał! Nie wiem, co za Moc nas zwabiła, ale jej nie ufam. Powinniśmy zwiewać stąd, póki jeszcze możemy.

Wyswobodziłem się z jego uścisku. Staliśmy twarzą w twarz, przeszywając się wzrokiem. To on jakoś nie potrafił dostrzec piękna wokół nas. Może po prostu nie chciał widzieć, lub był zazdrosny, bo ona wybrała mnie...

Zwiewaj więc, jeśli się boisz... — Wzruszyłem ramionami i usiadłem na jednej z ław.

Nie... — powiedział ponuro. — Poszedłeś za mną. Nie zostawię cię teraz. — Usiadł niezgrabnie, wciąż patrząc spode łba.

Zesztywniałem, podejrzewając, że traktuje mnie protekcjonalnie, ale w tej chwili kaganki wokół nas rozbłysły i do komnaty wszedł korowód panien. Każda trzymała potrawę, której moja matka nie powstydziłaby się przed gośćmi. Lady Deraa weszła w ślad za nimi, uśmiechając się, a ja zapomniałem o głodzie.

Nie jedz tego... — Szept Medroca był przykry dla mych uszu.

Usłyszałem słowa, ale nie zrozumiałem ich. Spojrzawszy w dół, zobaczyłem przed sobą tacęz jakąś dziwną pieczenia, owocami, które czerwieniły się jak dziewczęce policzki, i białym chlebem. Ale nie dbałem o strawę, gdy moja pani stała przede mną.

Jedz — powiedziała łagodnie, wycinając z owocu trójkącik, który ociekał słodyczą, kiedy ugryzła go, a potem wyciągnęła w moją stronę. Nie mogłem oderwać oczu od jej karmazynowych ust, wilgotnych teraz od soku. Na oślep sięgnąłem po owoc.

Nie!

Krzyk Medroca był wystarczająco głośny, by wybił mnie z nastroju. Z wściekłością odwróciłem się do niego. Uderzył laską, wytrącając mi owoc z ręki.

Spójrz, Aelvanie, spójrz na to teraz, widzisz? — Chwycił mnie jedną ręką za ramię, a laską szturchnął coś, co nagle się skurczyło i zadymiło na kamieniach. Kamienie? Przecież podłoga przykryta była cennymi dywanami. Wciąż nie mogąc zrozumieć, podniosłem wzrok i zobaczyłem Medroca, który wymachiwał laską. Zawadził nią o rękaw pani.

Nie było nic melodyjnego w jej krzyku. Cofnęła się przed uderzeniem kija. Tam, gdzie dotknęło drewno, materiał wydawał się przypalony i złuszczony, jakby trawił go niewidzialny płomień. Wciąż krzycząc, zaczęła zdzierać z siebie szaty.

Medroc stanął w pozycji łucznika, trzymając kij w pogotowiu.

Pozwól mu odejść — powiedział chrapliwie. — Ukaż mu swą prawdziwą twarz albo przypalę twe ciało.

Zamrugałem i złapałem się krawędzi stołu, by nie stracić równowagi, ale stół zaczął się ruszać, kurczyć — i w końcu zniknął! Potknąłem się, poczułem zawrót głowy, gdy komnata rozpadała się na moich oczach. Moja ręka natrafiła na ramię Medroca. Wsparłem się na nim, patrząc na to, czym stała się lady Deraa. Jej ręce i nogi wciąż jeszcze spowite były materiałem, lecz tym razem nie miałem ochoty zgłębiać jej tajemnicy. To, co widziałem teraz, było włóknami mięśni i skrawkami zniszczonej skóry. Usta, które mnie uwodziły, okazały się pyskiem rozwartym w przewrotnym uśmiechu, ukazującym kły. Monstrum uśmiechnęło się jeszcze bardziej, ryknęło i zaczęło się do mnie zbliżać.

Uciekaj! — Medroc zaciął ciągnąć mnie w stronę drzwi. Komnata stała się pełna cieni. Dziewczyny zmieniły się w stworzenia nie mniej okropne niż ich pani. Podłoga była rumowiskiem kamieni i cały czas potykałem się, próbując iść za swym towarzyszem.

To ludzie nadali mi taką postać! Zawdzięczam ją waszej wojnie z magią! To Czarownice z waszej rasy tak okrutnie mnie ukarały. Teraz wy za to zapłacicie!

O mało nie ogłuchłem od tego krzyku, a słowa, które słyszałem, przepełniały bólem moją duszę.

Mogłeś mnie uratować! Mogłeś uczynić mnie piękną! Zawahałem się.

Medroc, słyszałeś?

Tak — szepnął. — Pytanie tylko, jak — pozwalając jej pić twoją krew? Inne stworzenia skoczyły w naszą stronę, szpony cięły powietrze. Medroc wymachiwał na wszystkie strony swą laską, podczas gdy ja wyciągałem miecz. Szpony cięły powietrze tuż przy mnie, a ja ugodziłem mieczem jedno ze stworzeń. Zapiszczało i odskoczyło brocząc krwią, po czym znów zaatakowało. Ponownie uderzyłem, przeklinając konwenanse, które nie pozwalały mi nosić dłuższego miecza. Krzyknąłem, gdy pazury wbiły się w moje ramię. Medroc torował nam drogę. Próbowałem osłaniać go od tyłu, gdy przedzieraliśmy się przez komnatę. Tam, gdzie uderzała jarzębinowa laska, nieczyste ciała paliły się. Mój miecz, niestety, nie miał takiej siły. Rany, jakie zadawałem, wydawały się tylko drażnić atakujących i jedynie zesztywniałej ze starości skórze swej kurtki zawdzięczam życie.

Nagle, przez chwilę, droga była wolna. Medroc krzyknął i pchnął mnie przez drzwi, wywijając laską, by osłaniać nasz odwrót. Potknąłem się na zrujnowanych schodach, mrużąc oczy w pierwszych promieniach świtu. Widziałem jedynie niewyraźne zarysy ruin wznoszących się ponad karłowatymi drzewami.

Medroc znalazł się przy mnie. Nie mógł złapać oddechu. Usłyszałem krzyki naszych przeciwników.

Musimy znaleźć kryjówkę! Tam coś jest — możesz biec?

Wciąż milcząc, skinął głową. Gdy rzuciliśmy się w kierunku drzew, w ciemności za nami rozbłysły oczy. Potem ziemia zadrżała, kiedy stworzenia wypadły przez drzwi i pobiegły naszym śladem. Prawie nic nie widzieliśmy, ale światło przed nami rosło. Nagle zdałem sobie sprawę, że nie jest to blask świtu, lecz niebieskie promieniowanie dochodzące znad drzwi budowli.

Wyrósł przed nami olbrzymi kształt. Medroc wymierzył cios laską. Rozległ się krzyk. Zdesperowany podniosłem swój miecz. Wbiłem go w pancerz stworzenia. Zawyło ono ponownie, a ja poczułem smród spalenizny. Trysnęła na mnie krew. Potem stwór pochylił się, a w końcu upadł, przygniatając mnie całym ciężarem.

Niejasno zdawałem sobie sprawę z tego, że ktoś mnie ciągnie i potrząsa, bym się ocknął. A potem otoczył mnie niebieski blask; rozpędził on cienie, które próbowały mnie zatrzymać, i ukoił mój ból.


Kiedy odzyskałem świadomość, leżałem na posłaniu z traw, których zapach mieszał się z aromatem herbaty parującej z kubka, przyniesionego przed chwilą przez Medroca znad ogniska. Przez zniszczone łukowate wejście widziałem pozostałości po ogrodzie zielnym. Rosły tam uzdrawiające rośliny, a wokół nas kwitły kwiaty. Moja podniszczona kolczuga została położona na pobliskim kamieniu. W czasie gdy byłem nieprzytomny, Medroc umył mnie i opatrzył rany. Musiałem jęknąć, bo nagle odwrócił się i spojrzał na mnie.

Nieźle sobie pospałeś, co? — Drwiący ton głosu pozostawał w jawnej sprzeczności z ulgą, jaką widziałem w jego oczach. Ale w miarę jak patrzyłem, jakieś nieokreślone napięcie zniknęło z jego twarzy, a on zaczął znów wyglądać tak, jak tamten wymuskany chłopak, którego widziałem w momencie, gdy przejeżdżał na koniu przez naszą bramę — jak dawno temu? Nie wiedziałem; i nawet nie chciałem myśleć o tym, jak sam musiałem teraz wyglądać.

Niebieskie światło.

Spróbowałem się poruszyć i odkryłem, że chociaż ramię bolało mnie okropnie od pchnięć zadanych mi przez potwory, mięśnie nadal są posłuszne mej woli. Medroc wręczył mi kubek z herbatą i zamilkłem, żeby się napić.

Nad drzwiami umieszczony jest niebieski klejnot. Myślę, że powstrzymał potwory, a kiedy słońce wzeszło, wszystkie uciekły. Wydaje mi się, że na razie nic nam tu nie zagraża.

Tu? — Rozejrzałem się oszołomiony. — To znaczy gdzie... — zacząłem. Medroc przerwał mi:

Może w holu bylibyśmy bezpieczni, tyle że nie bardzo wiem, jak znaleźć korytarz, przez który moglibyśmy się tam dostać. Spiorunowałem Medroca wzrokiem.

Najpewniej czułbym się w domu, gdybym nie poszedł za tobą.

Nie groziłoby nic nam obu, gdyby nie to, że pozwoliłeś, by jakaś potwora prowadziła cię jak ogiera za cuchnącą klaczą— odparł.

Poczułem, że się czerwienię, nie chcąc przyjąć do wiadomości, że Medroc mówił prawdę, podobnie jak tego, że mnie uratował. Przełknąłem ślinę, zdając sobie sprawę, że byliśmy uwięzieni. Zbyt uparty, by mu podziękować, i zbyt uczciwy, by podważać to, co zrobił, zamilkłem w ogóle.

Wykrzywiając twarz położyłem się z powrotem i naciągnąłem pelerynę —jego pelerynę — na oczy.

Kiedy zapadła ciemność, zasnąłem raz jeszcze. Ale mimo ochrony niebieskich klejnotów i świętych kwiatów trucizna w moich ranach wciąż działała, dręczyły mnie koszmary. Raz jeszcze nieziemska piękność próbowała swoich sztuczek, ale tym razem oparłem się temu i znowu stałem się świadkiem jej przemiany w monstrum.

Moje ciało musiało odzwierciedlać stan ducha, bo uświadomiłem sobie mgliście dotyk rak Medroca na moim czole i zapach rozmarynu, który odganiał czary. Wciąż śniłem, ale tym razem ujrzałem postać tak piękną jak tamta, ale pozbawioną tej magicznej siły, która mnie wcześniej zwiodła. Wydawało mi się, że wyciągnęła dłonie, błagając, bym jej pomógł, ale gdy wciąż się wahałem, poczułem, że ktoś mną potrząsa i otworzyłem oczy, by raz jeszcze przywitać świt. Niespokojne majaki nie udaremniły dobroczynnego działania snu. Wciąż poruszałem się z trudem, ale mój stan poprawił się na tyle, że nie mogłem usiedzieć w miejscu. Spożyliśmy już prawie wszystkie jadalne rośliny, jakie znajdowały się w ogrodzie. Nawet jeśli chcielibyśmy zostać, głód zmusiłby nas do opuszczenia naszego schronienia.

Zwinęliśmy obóz, nie strzępiąc przy tym języka. Echa przykrych słów, które wypowiedzieliśmy, wciąż wisiały w powietrzu, ale przed wyruszeniem w drogę zacząłem trochę ćwiczyć, co przyniosło ulgę memu ciału i spowodowało, że zaprzątanie sobie głowy czymś, czego i tak nie potrafiłbym zmienić, zaczęło mi się wydawać głupie.

Nie mogliśmy wrócić tą samą drogą, ale będąc w komnacie, w której go dogoniłem, Medroc zdołał przyjrzeć się otoczeniu i miał teraz nadzieję, że rozpozna w trakcie przeszukiwania coś, co pozwoli nam dotrzeć inną drogą do korytarzy wiodących do czerwonych kamieni. Ziemia, po której się błąkaliśmy, nosiła zarówno ślady starożytnych bitew, jak i znaki o wiele późniejszych walk. Niektóre miejsca wydawały się tak męcząco znajome, jakbym w każdej chwili mógł odwrócić się na ścieżce i znaleźć w miejscu doskonale sobie znanym. Z pewnością szata roślinna była taka sama jak w Escore, ale spędziłem całe swe życie — od chwili, gdy opuściłem Dolinę Zielonych Przestworzy — w posiadłości mego ojca. Doszedłem do smutnego wniosku, że mogłem znajdować się o godzinę drogi od swojej doliny i nie wiedzieć o tym.

Żywiła nas ziemia: niedaleko naszych obozowisk zastawialiśmy sidła i plądrowaliśmy opuszczone ogrody. Ale były jeszcze inne miejsca, wyglądające równie niewinnie, wydzielające szkodliwy dla duszy odór Zła.

Jak powiedziała nam lady Deraa, ludzie na tych ziemiach toczyli boje z magią. Zobaczyliśmy dym na niebie, ale wcześniejsze doświadczenia z mieszkańcami tego kraju nie zachęcały nas do nawiązania z nimi kontaktu. Przykre słowa, jakie padły między mną i Medrokiem, nie zostały wprawdzie zapomniane, ale przestały mieć znaczenie wobec trudów każdego dnia.

I wtedy nadszedł ranek, gdy świadomość, że kiedyś już byłem w tym miejscu, stała się równie nieznośna, jak uporczywe swędzenie, a Medroc miał absolutną pewność, że rozpoznaje kształty gór. Przed nami widniały zniszczone ściany i zwęglone belki czegoś, co było kiedyś dużą posiadłością. Ostrożnie skradaliśmy się w tym kierunku.


Mnie ta kładka utrzyma! Nie jestem tak ciężki jak ty. — Medroc popchnął deski i stanął na nich. Wydawały się zbyt cienkie, by przejść po nich nad wyrwą w podłodze.

Wewnątrz posiadłość sprawiała wrażenie jeszcze większej. Znajdowaliśmy się na parterze, a teraz musieliśmy pokonać tę czarną otchłań, która skrywała nieznane lochy, lub stracić pół dnia na znalezienie innej drogi.

Mimo butnych słów Medroca zwęglone belki, które przełożyliśmy nad dziurą, wydawały się strasznie kruche.

Nawet jeśli masz rację i deski utrzymają ciebie, co ja mam zrobić? — spytałem szorstko.

Po drugiej stronie jest ich więcej, przysunę ci je. Albo rzucisz mi koniec sznura, którym jesteś przepasany. Jeśli przywiążemy go do słupa, zmniejszy trochę obciążenie, gdy będziesz szedł.

Jego argumenty były rozsądne. Gdybym dalej protestował, zorientowałby się, że się boję. Ale dziura w podłodze rozwierała się niczym wygłodniała gardziel. Z bijącym sercem obserwowałem, jak Medroc wolno przechodzi nad otchłanią.

Stopa za stopą, utrzymując równowagę za pomocą jarzębinowej laski, szedł bardzo ostrożnie. Mimo to jakaś nadgniła starożytna belka nie wytrzymała obciążenia. Czas jakby zwolnił swój bieg, gdy prowizoryczna kładka zapadła się. Medroc spadał dokładnie tak, jak sobie to wcześniej wyobrażałem, a reszta belek poleciała za nim. Wtedy ustąpił mój paraliż i ukląkłem tuż przy krawędzi. Delikatna mgiełka kurzu migotała w zimnym świetle, które wypełniło komnatę; nie mogłem nic dojrzeć. Wrzuciłem kawałek drewna i po chwili usłyszałem, jak uderza o kamienną podłogę, ale choć ciągle wołałem, odpowiedź nie nadeszła.

Nie byłem pewien, czy lepiej byłoby przejść przez tę przepaść, czy wejść do niej. Ale, mimo że wciąż się wahałem, zacząłem działać. Szybko obwiązałem sznurem najbliższą kolumnę i trzymając się mocno, ześliznąłem się po niej. Nagle pochyliłem się, tak jakby węzeł trochę się przesunął, i przez chwilę miałem zawroty głowy. Potem nie bez obawy chwyciłem sznur i powoli zacząłem się opuszczać.

Czas dłużył się niesamowicie. W końcu moje stopy dotknęły kamiennej podłogi. Palcami stóp wyczułem coś twardego. Mogłem wreszcie puścić linę.

Prawie nie docierało tu światło z góry. Wyciągnąłem zza paska jedną z pochodni, jakie Medroc i ja zrobiliśmy, i po kilku próbach udało mi się ją zapalić. Teraz widziałem już, że znajduję się w kamiennej komnacie z pozostałościami po workach na zapasy.

Medroc leżał bez ruchu niemal na środku pomieszczenia. Oblizałem wyschnięte usta i ukląkłem przy nim. Jego głowa krwawiła obficie, ale czaszka wydawała się cała. Tak jak potrafiłem opatrzyłem ranę i zabandażowałem ją. Prostując jego bezwładne kończyny, zacząłem się zastanawiać, jak go stąd zabiorę. Jak na umarlaka był trochę za ciężki, a ja ledwie zdołałem sam siebie utrzymać, opuszczając się na sznurze. Gdyby mógł przewiązać się liną, wciągnąłbym go z powrotem, ale dopóki nie odzyska przytomności, nie pozostawało mi nic innego, jak opiekowanie się nim.

Jeśli w ogóle odzyska przytomność...

W tym miejscu, w którym orientowałem się w upływie czasu tylko dzięki wypalającej się pochodni, każda chwila trwała wieki. Gdy pochodnie się skończą, zapanuje całkowita ciemność. Nie mogłem jednak oszczędzać światła, gdyż bardzo go w tej chwili potrzebowałem. Twarz Medroca wydawała się dziwnie bezbronna z zamkniętymi oczami. Ułożyłem jego głowę na swoich udach i spojrzałem na nią, zastanawiając się, czy Medroc, opatrując moje rany, czuł to samo, co ja teraz.

Dlaczego tak się wściekaliśmy na siebie? Był takim samym mężczyzną jak ja — czy może raczej chłopcem, na jakiego wyglądał. I tak jak ja, mentalnym dzieckiem, bojącym się ciemności.

Chcieliśmy zostać bohaterami, ale w żadnym z nas w tej chwili nic nie świadczyło o bohaterstwie.

I może to była odpowiedź. To nie różnice między nami wyprowadzały mnie z równowagi, ale fakt, że Medroc i ja byliśmy tacy sami.

Bracie... — wyszeptałem. — Bracie, bardziej mi drogi niż brat rodzony, proszę, nie zostawiaj mnie samego.

Nawet się nie poruszył.

Pierwsza pochodnia zaczęła skwierczeć i dogasać. Zapaliłem następną. Przyjdzie czas, kiedy nie będzie już ani jednej, gdy żywność i woda wyczerpią się. Wtedy będę go musiał zostawić, żeby poszukać jedzenia. Ale czy odważę się zejść do tej ciemnej dziury ponownie?

A co, jeśli Medroc umrze tutaj?

Nade mną zapadł mrok. Noc objęła świat we władanie. Jedynym dźwiękiem, jaki słyszałem, był chrapliwy oddech Medroca. Nagle moje myśli niepostrzeżenie zmieniły siew majaki.

Raz jeszcze Medroc i ja staliśmy plecami do siebie, walcząc z potworami. Przedzieraliśmy się w kierunku ruin, w których jarzył się niebieski klejnot. Raz jeszcze poczułem ból i strach, że nie zdążę się ukryć. Pomóż mi! —krzyknąłem we śnie. Jeśli jakaś dobra Moc wciąż żyje na tej ziemi, niech nam teraz pomoże!

I nagle nadeszła odpowiedź, której nie doczekałem się wtedy.

Kim jesteście? Gdzie jesteście? Czego potrzebujecie?

Głos był słodki i niski. Próbowałem opowiedzieć, w jaki sposób tu przybyliśmy, i co się później stało, ale wszystko mi się poplątało. To nie ja zostałem ranny, a Medroc i tkwiliśmy uwięzieni w ruinach. Moje myśli zawirowały i obudziłem się szlochając.

Mimo że pochodnia wypaliła się, w komnacie nie było ciemno. Niebieskie światło emanowało z kobiecej postaci stojącej przy stopach Medroca.

Cofnąłem się, rozpoznając piękne błyszczące oczy i perłowe ciało, które zwiodły mnie poprzednio.

Lady Deraa! Nie uda ci się zaczarować mnie po raz drugi. — Sięgnąłem po jarzębinową laskę. Niebieski welon poruszył się, gdy potrząsnęła głową.

Nie Deraa, lecz Deranne.

Jesteś złudzeniem — powtarzałem uparcie, wywijając laską nad bezwładnym ciałem Medroca. — Dotknij tego, a przybierzesz swą prawdziwą postać!

Uśmiechając się pani, która nazwała siebie Deranne, wyciągnęła dłonie i położyła je na lasce. Musiałem zmrużyć oczy, bo światło, jakie od niej biło, stało się jaśniejsze. Dopiero gdy przestała dotykać laski, pociemniało na tyle, że znów mogłem na nią patrzeć.

Jak mogę ci ufać? Nie zaznaliśmy w tym kraju niczego dobrego!

Czy bohaterowie liczą na dobroć? — Uśmiechnęła się. — Zapominasz o domu błękitnego klejnotu i ogrodzie zielnym. To kiedyś była moja posiadłość.

Zachłysnąłem się powietrzem.

Wybacz mi. W tym ogrodzie ozdrawiałem. Czy posiadasz Moc? —Delikatnie odgarnąłem włosy z czoła Medroca. — Głowa mojego przyjaciela jest zraniona, czy nie mogłabyś przywrócić go do życia?

Może. Pozwól mi się przyjrzeć. — Z szelestem materiału w kolorze nieba, lady Deranne zbliżyła się i uklękła przy nim.

Nawet go nie dotknąwszy, zaczęła poruszać dłońmi nad leżącym Medrokiem. Tam, gdzie były jej ręce, rozbłyskiwało niebieskie światło. Przesuwała je ostrożnie nad sercem. Potem odwróciła się, jedną ręką kreśląc znaki nad jego ciałem, podczas gdy drugą położyła mu na głowie. Zamknęła oczy, nabrała powietrza, a światło pochodzące z jej dłoni przybrało na sile. Trzymając go, czułem, jak przez jego ciało przepływa Moc.

Nagle Medrock zajęczał i zadrżał w mym uścisku. Potem umilkł, a jego oddech się zmienił. Kiedy pani odsunęła się, przeszedł go dreszcz. Nie otwierając oczu, zmarszczył brwi.

Nigdy więcej nie wypiję jabłecznika Medwy! —powiedział ochryple. A potem otworzył oczy; spojrzał na panią, rozpoznając ją, i przerażony zaczął po omacku szukać swej broni.

Nie! To nie jest Deraa! — Chwyciłem go i nie wypuszczałem z objęć, póki nie przestał się szarpać. — Medroc, wszystko w porządku. .. ona cię wyleczyła...

Medroc potrząsnął głową i wzdrygnął się.

Wygląda zupełnie jak tamta. Nic nie rozumiem.

Ona jest moją siostrą... — Pani spojrzała na swe zaciśnięte dłonie i blask na chwilę osłabł. — Czary, które niszczą ten kraj, rozdzielają bardziej niż kamienne ściany. Deraa jest moją bliźniaczką. Obie urodziłyśmy się obdarzone Mocą. Ale Deraa wykorzystywała tę Moc, żeby rządzić innymi, podczas gdy ja — by uzdrawiać dusze i ciała, tworzyć na nowo. I tak my dwie, które wzrastałyśmy w jednym łonie w przyjaźni, żyjemy na tym świecie we wzajemnej wrogości. Staram się wspierać wszystko, co dobre.

Podniosła głowę i znów na nas spojrzała.

A teraz, jak przypuszczam, widząc, do czego może doprowadzić brak zgody, docenicie ten pokój, który panuje w waszych domach.

Medroc i ja spojrzeliśmy na siebie, po czym odwróciliśmy wzrok. Ostatnie wydarzenia nas zmieniły, ale czy to ułatwi, czy utrudni nam rozpoczęcie wszystkiego od nowa — nie potrafiłem powiedzieć. Ale pomyślałem o naszych ojcach budujących rezydencje dla swych synów i wiedziałem już, że musimy wracać do domu.

Szkoda — rzekła wtedy pani. — W tym kraju potrzeba bohaterów.

Nie jesteśmy bohaterami. — Medroc machnął ręką, wskazując otoczenie. Zrozumiałem, co ma na myśli: czy bohaterowie wpadliby w taką pułapkę jak ta? — Należymy do świata, z którego przybyliśmy — dodał szorstko.

Naprawdę? — spytała smutno pani. — Cóż, przynajmniej jesteście szczerzy. Jedyne, co mogę zrobić, to pokazać wam ścieżkę, z której sprowadziła was moja siostra. Chodźcie. — Jednym płynnym ruchem podniosła się. — Nawet z tej otchłani jest wyjście. Zrobiła kilka kroków po kamiennej podłodze. W bijącym od niej blasku zobaczyłem wyjście, którego nie widziałem w świetle pochodni, a za nim — początek schodów.


W końcu Deranne towarzyszyła nam przez całą drogę. Popołudniowe światło wpadało przez wysokie okrągłe okna komnaty czerwonych kamieni, a za jednym z hakowatych wejść mogłem zobaczyć majaczące w oddali zielone pola. Medroc i ja zatrzymaliśmy się i spojrzeliśmy na panią. Uśmiechnęła się do nas, ale w jej oczach malował się smutek.

Idźcie — powiedziała łagodnie. — Kraj, z którego przybyliście, leży tam.

Ruszyłem przed siebie, zastanawiając się, jak długo nas nie było, i co zrobi ze mną ojciec. Nie skończy się pewnie tylko na laniu,

pomyślałem. Zastanawiałem się, jaką historyjkę wymyślił Auster. Ruszyłem więc przed siebie, walcząc z dezorientacją, którą odczuwałem patrząc na znajome kontury rezydencji mego ojca.

Ale to nie była ta sama rezydencja! Oprócz wielkiej wieży, którą pamiętałem, wznosiła się jeszcze jedna, równie potężna. Mur otaczający dwór został zwieńczony — wszystkie ściany były takie wysokie! Przed oczami miałem kamienną twierdzę, nie tylko ukończoną, ale i sędziwą: porośniętą bluszczem i z pokrytymi patyną kamieniami.

Medroc. — Mój głos załamał się, gdy usłyszałem, że podchodzi do mnie. Patrzył na to samo co ja.

Po chwili obydwaj wróciliśmy chwiejnym krokiem do komnaty i zwróciliśmy się do pani.

Czarodziejko! Cóżeś uczyniła? — Medroc pierwszy odzyskał głos. Ja miałem ściśnięte gardło.

To czary, ale nie moje — odparła Deranne łagodnie.

Ale wiedziałaś — oskarżył ją. — Dlaczego nas nie ostrzegłaś? Pani wzruszyła ramionami.

Miałam nadzieję, że może, po tylu latach, zaklęcie nie poskutkuje — wyrzuciła z siebie. — Wiecie o czarach, które odłączyły kraj na zachodzie od Escore, kiedy większość waszych współplemieńców go opuściła...

Skinęliśmy głowami. Wychowaliśmy się na opowieściach o tym, jak Tregarth złamał to zaklęcie, żeby znów sprowadzić ludzi.

Ale nie wszyscy odeszli z falą uchodźców. Byli tacy — wśród nich moja siostra — którzy dalej nadużywali Mocy i, jak wiecie, czary, mające nam pomóc w walce z nimi, tylko w niewielkim stopniu odniosły skutek. Moce, które zostały w Escore, połączyły się więc, by wyrwać ten region ze strumienia czasu i chociaż mówicie, że w waszym świecie walki już się zakończyły, tutaj wciąż się toczą...

Ale czas tu mija... — zaprotestowałem słabo.

Tak, tyle że z inną szybkością. Z każdą minutą, którą tu spędziliście, w waszym domu minął rok.

Ze szczypiącymi od łez oczami odwróciłem się do ogrodzenia. Mój ojciec nigdy już nie spuści mi lania — nawet gdyby był tak długowieczny jak ludzie Starej Rasy, z pewnością już nie żył. Przypuszczałem, że posiadłość odziedziczyły i wykończyły dzieci kuzynki. Czy ktoś mnie jeszcze pamiętał?

Wciąż możecie wrócić... — powiedziała Deranne. — W kraju panuje pokój. Macie szansę przeżyć w szczęściu długie lata. Odwróciłem się.

A co z tobą? Czy pójdziesz z nami? Potrząsnęła głową.

Wy dwaj wrócicie do domu po prostu trochę starsi. Co innego ja. To, co przejdzie przez Bramę, będzie tylko garstką kurzu.

Nastała długa cisza, po czym Medroc podniósł głowę, by na mnie spojrzeć. Znajomy ironiczny błysk znów pojawił się w jego ciemnych oczach.

Mówiłem ci już kiedyś, że w tym kraju nie ma popytu na bohaterów, a poza tym nie chcę znowu pić jabłecznika Medwy. Nie widzę powodu, by tam wracać!

Usiłowałem powstrzymać uśmiech.

Nazwałaś nas bohaterami — powiedziałem do pani. — Co właściwie miałaś na myśli? Wiesz przecież, że popełniliśmy tyle błędów...

Popełniacie błędy, ale wciąż się uczycie — odrzekła Deranne. Nigdy jeszcze nie wyglądała tak pięknie. — Tak, potrzebuję was tutaj.

Poczułem silny uścisk na moim ramieniu i szybko chwyciłem w dłoń nadgarstek Medroca. Przez chwilę siłowaliśmy się i wiedziałem, że wyglądam jak ostatni głupek. Potem nasza siła się zrównoważyła, uklękliśmy w hołdzie przed Deranne, a ona dotykiem swych jasnych palców pobłogosławiła nasze splecione dłonie.

POSŁOWIE

Główną zaletą tworzenia opowiadania, którego akcja rozgrywa się w miejscu już opisanym, takim jak Świat Czarownic, jest to, że masz do dyspozycji wiele materiałów (i ponowne czytanie pozwala ci odłożyć na jakiś czas właściwy proces pisania). Główna wada zaś polega na tym, że zdajesz sobie sprawę z tego, iż Prawdziwa Autorka zagląda ci przez ramię i zaczynasz rozumieć, że Ona już to wszystko zrobiła wcześniej (i lepiej). Szukając inspiracji, dokonałam analizy głównych elementów nortonowskich opowieści.

Lista, którą sporządziłam, zawierała:

· miłość lub przyjaźń pomiędzy człowiekiem i nieczłowiekiem,

· odkrywanie w sobie Mocy,

· opętanie czy też związki tego, co ludzkie, z tym co nadludzkie,

· walkę z pozostałościami starożytnego Zła (najlepiej, jeśli obudzi je jakiś nierozsądny krok bohatera),

· konflikt między strachem a pragnieniem władzy,

· podróże w czasie lub z jednego świata do drugiego,

· zakazana miłość,

· zmianę postaci,

· kryzys tożsamości — poszukiwanie prawdziwej rodziny lub miejsca w życiu,

· znalezienie broni o cudownych właściwościach.

Pomogło mi to naszkicować opowiadanie, które miało związek ze Światem Czarownic, ale jednocześnie nosiło moje własne piętno. Postanowiłam też, że akcja mej opowieści będzie rozgrywać się w Escore po jego ponownym zasiedleniu, jako że Andre nie zdążyła jeszcze tego miejsca i czasu kompletnie zbadać.

Miałam już teraz zarys akcji, ale wciąż potrzebowałam emocjonalnego konfliktu. Jedna rzecz zawsze mnie fascynowała w powieściach Andre: silne — ale nie seksualne — związki między postaciami. W większości książek postacie nie mają czasu na seks, ale czy nigdy nawet o nim nie myślą? Spróbowałam pogodzić swoje spojrzenie na ludzką naturę z nortonowską tradycją poprzez wprowadzenie dwóch kobiet, na które Aelvan mógł przenieść swoje zmieniające się uczucia w stosunku do Medroca.

I tak rywale stali się bohaterami. Nie mogę się powstrzymać od rozmyślania, co teraz zrobią...

DIANA L. PAXSON

Susan Schwartz

Nieudany obrządek

Bramy Arvonu zatrzasnęły się za nimi.

Kiedy pod nieznanymi gwiazdami Kompania ujadała oburzona wygnaniem, szaman zaprowadził Aureka do kamiennego kręgu. Niektóre z głazów były popękane, inne roztrzaskane lub poprzewracane. Żwir szklący się jak lustro na jednej z kamiennych płyt, dwukrotnie wyższej od Aureka, ukazał im Jeźdźców–Zwierzołaków: zakurzonych mężczyzn w poplamionych w podróży futrach i skórach. Ich oczy były dzikie, a cienie pokraczne. Pośrodku kręgu, na wpół zagrzebana, leżała szorstka szara płyta. Na rozkaz szamana Aurek odłożył na bok kolczugę i miecz, i wyciągnął się na zimnym granicie. Szaman pochylił się nad nim, trzymając ręce nad jego twarzą. Aurek jęknął i naprężył się, przekonany, że te dłonie chwycą go za gardło, dopóki nie zobaczył w oczach szamana swego odbicia: szczupłego, bursztynowookiego blondyna o rozbieganym spojrzeniu. Jego usta zadrżały. Zacisnął je, mając nadzieję, że nada mu to wygląd starszego niż był w rzeczywistości.

Mogło się okazać, że jest zbyt młody na przejście obrządku, który da Jeźdźcom—Zwierzołakom drugiego szamana. W takim wypadku nie dożyłby świtu. Koniuszki palców Hurana dotknęły jego czoła, a potem ręce szamana rozciągnęły go na czymś, co mogło się stać marami. Ryzyko było tego warte, powiedział sobie Aurek i westchnął głęboko. Chociaż dawało się to dostrzec tylko w ostrożności, z jaką szaman się poruszał, i w jego wielkich znużonych oczach, Huran był stary. Poświęcił życie na to, by zapewnić Zwierzołakom bezpieczne przejście przez Bramę z Arvonu, starożytnego domu, który ich wyrzucił.

Wydaje się, że mamy wybór — dobiegła z ciemności sarkastyczna uwaga. To Halse, pomyślał Aurek. — Dwóch kapłanów, jeśli młodzian przeżyje, lub żadnego.

Huran odwrócił się i przyczaił, gotów bronić swego ucznia i przybranego syna, leżącego w tej chwili w milczeniu na kamiennej płycie.

Cicho, bracie — rozkazał Hyron, przywódca. Podszedł; kadzielnica z gryzącym kadzidłem kołysała się na łańcuszku, który trzymał. Kompania okrążyła ich. Huran nachylił się nad Aurekiem i zmysły przeniosły młodzieńca do Innego Świata.

Otoczyła go mgła. Był tam sam. Podniósł się z kamiennej płyty i rozejrzał. DOKONASZ PRZEMIANY I PODEJMIESZ KAŻDE RYZYKO. A JEŚLI DOŻYJESZ ŚWITU, STANIESZ SIĘ TAKI JAK JA — usłyszał.

Spojrzenie starego człowieka było wystraszone, gdy wypowiadał te słowa. Przez chwilę wyglądał na swój wiek — a żył od stuleci. Ale w porównaniu z dobrem Kompanii czym była obawa Aureka — lub Hurana — o jego los...

Chwilę później nadeszła Przemiana. Aurek upadł na czworaka, krzycząc z niezwyczajnego bólu, który sprawił, że wił się, jakby trawił go ogień. Podniósł się warcząc i zaczął lizać gładkie, grube, brązowe futro z bursztynowymi cętkami. Nigdy przedtem nie zmieniał się z człowieka w złotego lamparta w Innym Świecie. Nigdy nie ryzykował zapuszczania się tam bez Hurana, który go strzegł.

Spiczaste uszy zadrżały, gdy usłyszał gwizd, a jego nos wyczuł zapachy wody i krwi. Szorując brzuchem o suchą trawę, podkradł się w kierunku strumienia, kucnął na jego brzegu i wzburzył wodę, rozmazując odbicie wielkiego kota, potężniejszego niż on.

Ten rozmazany wizerunek uratował mu życie.

Aurek spostrzegł czarny cień skaczący z konaru drzewa. Rzucił się w bok, tak że atakujący zdołał zatopić kły jedynie w futrze pokrywającym jego gardło. Pysk lamparta wykręcił się w warknięciu pełnym lęku i wściekłości, gdy się uwolnił i cofnął ze zjeżoną sierścią.

To była pantera, chuda i na wpół oszalała z głodu. Uderzył ogonem i zawył z bólu, a jego oczy zabłysły jak krwawy księżyc. Kiedy pantera otworzyła szczęki i zaryczała, światło księżyca odbiło się w jej długich kłach. Gorąca para, ciężka od smaku krwi, buchnęła z jej szczęk. Postrzępione uszy pantery, o połowę mniejsze od uszu Aureka, i jej schowane za siateczką blizn oczy wskazywały na jej wiek i zajadłość. Instynkt podpowiedział mu, że czas uciekać. Ale Aurek–człowiek wiedział, że jeśli odsłoni gardło lub pokaże plecy, pantera skoczy i rozedrze go. Jęknął. Ostatnim razem, gdy szedł z Huranem tą drogą, był myśliwym, nie ofiarą. Strumień śliny wytrysnął z pyska pantery.

Wściekła, przestraszył się Aurek. Ta myśl załamała go, zmusiła do ucieczki i sprawiła, że wspiął się na konar.

Ależ te kicie są odważne, zabłysła pogardliwa myśl, gdy jego prześladowca zaryczał wyzywająco. Bardziej odważne niż Zwierzołacy.

Aurek pochylił się, wysunął pazury i zjeżył futro. Może to był sprawdzian jego opanowania. Przeciwnik próbował wyprowadzić go z równowagi, sprawić, by się odsłonił. Ponownie rozległ się koci wrzask pełen wściekłości i pogardy.

Jestem Danior! I żaden zwierzołaczy gołowąs mnie nie pokona —dobiegło do niego. Wąsy Aureka zadrżały i wyczuł raczej niż usłyszał stąpanie wielkich łap na zasłanej liśćmi czarnej ziemi. Danior: złowieszcze imię. Tradycja, która przypisywała znaczenie każdemu imieniu, uczyła, że Danior znaczy „urodzony z zębami".

Jeszcze tylko trochę bliżej... i wciągnie tego Daniora w zasadzkę. Cóż mogłyby mu zrobić te ostre kły, gdyby wróg leżał z przetrąconym karkiem? Wystarczy kilka kroków do przodu, to tylko głupiec i samochwał! Naprężył mięśnie i skoczył Daniorowi na plecy.

Pantera z wrzaskiem odwróciła się i przywarła do ziemi tak szybko, że Aurek przeleciał nad nią. Otworzył pysk, jak tylko mógł najszerzej, i ugryzł przeciwnika w kark, próbując dosięgnąć zębami kości. Ale Danior potrząsnął łbem. Aurek rozluźnił na chwilę chwyt, a szczęki Daniora zacisnęły się na tym, co było najbliżej — na prawej łapie lamparta.

Aurek wrzasnął z bólu i zdzielił swoją drugą łapą Daniora w pysk. Obydwaj wycofali się i odskoczyli. Ale to Aurek uciekł z podkulonym ogonem, kulejąc i zostawiając za sobą krwawe ślady.

Jakoś wdrapał się jęcząc na niski nawis, składający się z trzech omszałych kamieni, niedaleko jeziora, i leżał tam przez chwilę majacząc. Nie był godzien żyć, teraz już to wiedział. Umrze o świcie. Ta myśl, o dziwo, uspokoiła go.


Mgły Innego Świata podnosiły się wokół niego, a potem, gdy zaczęło świtać, przemieniły się w szaroróżową poświatę...


Przemiana ze zwierzęcia w człowieka wstrząsnęła stworzeniem wyciągniętym na kamieniach. Bestia stała się znów młodzieńcem. Był nagi, krew spływała po jego kończynach, a zwłaszcza po prawym ramieniu. Przez chwilę Aurek leżał zniechęcony do wszystkiego. Jedynie myśl o tym, że przegrał, wciąż była żywa. Później poczuł ból i krzyknął. Huran upadł obok niego na kolana, z parującym pucharem w dłoni. Aurek łyknął gorące, gorzkie lekarstwo. Ból nieco zelżał, młodzieniec wzdrygnął się. Spokojnie, tchórzu! Czyżby Danior miał rację? — pomyślał. Kiedy szaman oglądał jego... nie, to straszliwie pogryzione „coś", które podniósł, to nie dłoń, tylko łapa! Straszliwie pogryziona łapa! Pazury były połamane, a niegdyś złote futro zlepione krwią.

Nie udało mu się dokończyć Przemiany! To było gorsze niż śmierć. Przez resztę swego nieszczęsnego życia Aurek będzie częściowo człowiekiem, częściowo — bestią. Zaczęło świtać. Jęknął i stracił przytomność.


Gdy Aurek się obudził, zobaczył czerwone światło sączące się przez szorstki materiał szałasu. Pamięć wróciła, wraz z tępym bólem w prawej łapie. Zacisnął szczęki, a potem odwrócił się twarzą do ściany. Czujny jak zwykle Huran oderwał wzrok od poczerniałego garnka, którego zwykle używał do przygotowywania swych lekarstw. Z paleniska nie dymiło się, ale lek musiał być silny, ponieważ oczy Hurana były zaczerwienione i podpuchnięte.

Mistrzu? — wyszeptał Aurek, nie śmiać użyć bardziej familiarnego „ojcze", na które szaman mu pozwalał, odkąd przyjął tego osieroconego gołowąsa pod swój dach.

Dłoń Hurana okrążyła głowę Aureka, po czym opadła na jego kolana.

Lepiej by było, gdybym zginaj — wymamrotał Aurek. Szaman zamknął mu oczy. A więc zgodził się z tymi słowami, pomyślał Aurek, i w tym momencie coś w nim umarło.

Co teraz? Czy wyrzucisz mnie?

Jeśli byłaby to tylko kwestia śmierci ciała, mógłbyś tu zostać —odparł szaman. — Oczywiście, w przyszłości mogłoby to oddzielić cię od tych, którzy pamiętają twoją...

Zamilkł, a Aurek przywołał w myśli porażkę, której doznał w kręgu kamieni. — Ale dla dobra twojej duszy — o ile Zwierzołacy mają dusze — nie odważę się. Ten bydlak...

Danior — wycharczał z trudem Aurek, po czym przytknął usta do drewnianej chochli trzymanej przez Hurana.

...będzie cię ścigał, a ty nie masz sił, by stawić mu czoło. Muszę się zastanowić, co byłoby dla ciebie najlepsze.

Przebacz mi. Zawiodłem. Chciałem ułatwić ci drogę, a stałem się jeszcze jednym zmartwieniem więcej, chciał powiedzieć Aurek, ale głos odmówił mu posłuszeństwa. Huran położył chłodne dłonie na głowie.

Śpij i kuruj się — nakazał.

Co też i Aurek uczynił.

Po dwóch dniach jego siniaki zmieniły się w żółtawe plamy. Po tygodniu boląca łapa zaczęła się goić. To był cud — a może zasługa Hurana — że od kłów Daniora nie wdało się zakażenie. Aurek leżał na sienniku w szałasie szamana aż do czasu, dopóki nie nazwał po imieniu swej niechęci do stanięcia twarzą w twarz z Kompanią i nie zmusił się, by wstać, ubrać się i wyjść na zewnątrz, do ludzi, których znał przez całe życie, teraz unikających jego wzroku. Huran obarczał go mało ważnymi zadaniami, odpowiednimi, jak pomyślał Aurek, dla osoby bezużytecznej.

Szaman zapowiedział mu, żeby nie ważył się odejść. Ale kiedy Halse splunął za jego plecami, a Hyron, przywódca, który zawsze witał go z szacunkiem, odwrócił się na jego widok, nie wiedział co powiedzieć.

Uniknął narady przy ognisku dotyczącej terminu wyprawy i wrócił do szałasu, z którego miłosierny Huran wciąż jeszcze go nie wyrzucił. Z zewnątrz dochodziły podniesione głosy, a nawet ryki, syczenie i wycie, opowiadające się za tym, by wybrać Wielkie Pustkowie, tę czy tamtą dolinę, czy nawet legendarne morze. Wracały mu siły.

Na co czekał? Zebrał swoje rzeczy i przekradł się na zewnątrz. Dłoń i łapa —jakże powolne i niezgrabne były, gdy zakładał siodło i cugle! Zaprowadził swego brązowego łaciatego konia na skraj obozowiska, gdzie migotało tylko kilka pochodni.

Wystawili czujki — dobiegł go cichy głos. Aurek przyjął pozycję obronną. Lewą dłonią sięgnął do miecza, łapę wystawił, by nią ciąć. Herrel Halfling!

Aurek pamiętał Herrela jako cichego i zniechęconego do życia Zwierzołaka, którego zaklęcia nie skutkowały, a męstwo było podważane. Uchodził za nieudacznika, którego inni Zwierzołacy starali się unikać. Nie wydawał się tym przejmować. Na jego twarzy malował się wciąż ten sam wyraz cichej determinacji, który Aurek widział i tym razem.

Nie będą mnie ścigać. — Aurek zaśmiał się gorzko. — Nie jestem tego wart.

Herrel podniósł ciemne brwi.

Mogę dać ci trochę czasu — zaproponował. — O, moja Moc wiele wytrzyma. Jakoś załatam tę wyrwę, którą spowoduje twoja ucieczka.

Czemu? — spytał Aurek. Nie byli braćmi od miecza ani towarzyszami od kielicha. Ich wzajemne kontakty ograniczały się do wymiany powitalnych gestów.

Czemu? Bo jesteśmy krewnymi — powiedział Herrel. — Ty i ja zmieniamy się w koty. To nas łączy. A poza tym obydwaj jesteśmy okaleczeni. Ja jestem słabym wojownikiem, ty... — Wskazał na łapę Aureka, ze schowanymi teraz pazurami, dzięki czemu wiedział, że nie grozi mu atak.

Ale coś nas też dzieli. Ja jestem zadowolony z życia na takich zasadach, jakie mi narzucono. Ty — nie, mimo że aż do teraz sprzyjało ci szczęście. Myślę, że nie zadowolisz się byle czym. Może lepiej ci się powiedzie poza Kompanią. — Aurek pochylił głowę, żeby Herrel nie zauważył łez w jego oczach. Wskoczył na konia.

Powstrzymam straże tak długo, jak będę mógł — powiedział Herrel. — Mimo że jestem nikim wobec połączonych sił Kompanii. Jedź więc szybko i żegnaj... bracie. — Wyciągnął prawą dłoń i chwycił Aureka za ramię, po czym jego palce ześliznęły się w dół na nadgarstek, by uścisnąć, bez śladu obrzydzenia, okaleczoną łapę. Odwrócił się szybko i zniknął w ciemności z wprawą śnieżnego kota, który był jego drugim wcieleniem.

Żegnaj, bracie — wyszeptał Aurek, po czym ścisnął kolanami boki konia i wyjechał z obozu, schylając się nisko, by znaleźć drogę w tym nie znanym mu lesie.


Kiedy świecił sierp księżyca, Aurek jechał tak szybko, jak tylko umiał. Później napłynęły chmury. Przez krótką, drogocenną chwilę były rozświetlone księżycowym blaskiem i wtedy Aurek przyspieszył. Potem księżyc zupełnie zniknął.

To wtedy w jego sercu rozległo się wycie. Kompania! Jeźdźcy–Zwierzołacy odkryli, że go nie ma i rzucili się w pościg. Jego koń zadrżał i zaczaj brykać. Kilka zwierząt, szczególnie tych specjalnie hodowanych przez i dla Jeźdźców, mogło ich dogonić. Musiały być uspokajane za pomocą ziół i zaklęć; zaklęć, które — na co wskazywała panika jego konia — przestawały działać. Oszalałe z powodu bliskości jeźdźca, od którego czuć było krew, dym i tajemniczą Moc, zwierzę poniosło, a Aurek, usiłując nad nim zapanować, przywarł do grzywiastego karku.

Skaleczył łapą konia w szyję. Wierzchowiec zarżał i skierował się do pobliskiego zagajnika, gdzie próbował zrzucić Aureka, ale ten trzymał się mocno, wypowiadając uspokajające słowa, których zwierzę i tak nie mogło słyszeć.

Koń podjechał pod górę,. Nagle zatrzymał się, wbijając kopyta w ziemię. Aurek odważył się wyprostować.

Koń ponownie bryknął. I jeszcze raz. Aurek poleciał do przodu. A kiedy uderzył w coś głową, światło eksplodowało i utworzyło wzory bardziej obce od gwiazd, które Zwierzołacy widzieli zaraz po wygnaniu, a ból był większy niż po ugryzieniu Daniora.


Gdzieś poza czerwoną mgłą bólu czuł, że ktoś go ciągnie. Słyszał głosy szepczące z niepokojem, popędzające go. Krzyknął i wycofał się do swego wnętrza, gdzie głosy zostały zredukowane do buczenia, a potem ucichły zupełnie.

Dużo później odległe dzwonienie zmusiło go do nawiązania kontaktu z rzeczywistością. Pomieszczenie było pełne hałasu. Nad jego głową pochylały się kołyszące na wietrze gałęzie z kwiatami — pachnącymi białymi dzwonkami. W prowizorycznym obozie Zwierzołaków było jeszcze zimno — czuło się ostatni oddech Lodowego Smoka. Tutaj natomiast trawa i liście kwitły obficie, emanując słodyczą wczesnej wiosny, obiecującej odpoczynek, siłę i spokój.

Gdzieś niedaleko szemrał strumyk. Aurek odetchnął jak dziecko, które zostało ukarane i rozpłakało się, a teraz mu przebaczono.

Obudziłeś się już? Bardzo dobrze. — Głos był łagodny i niski. Nadszedł z prawej strony, znad jego głowy. Aurek próbował w pełni odzyskać świadomość, ale leżało mu się tak przyjemnie, z głową na łonie mówiącej i jej ciepłymi palcami na czole i na szyi, badającymi puls. Poza tym zdążył zapomnieć o bólu. Lekki dotyk przesłał dreszcz uzdrawiającej energii.

Pani? — Jego głos był ochrypły.

Jestem Derora, córka Bevala. Nie ma potrzeby, żebyś tytułował mnie inaczej.

Nachyliła się tak, że mógł zobaczyć ozłoconą słońcem twarz, wygięte w łuk brwi, ciemne, szeroko rozstawione oczy i ściągnięte usta. Jej włosy nie były związane, tak jak u pań z klanów Czerwonych i Czarnych Płaszczy, lecz spływały swobodnie na ramiona spod czapki obszytej pięknymi kryształowymi paciorkami — bursztynowymi, zielonymi i białymi. Jeden kosmyk wisiał blisko twarzy Aureka. Pachniał koniczyną czy może kapryfolium. Bez namysłu sięgnął po niego lewą ręką, by włożyć go sobie do ust.

Derora zaśmiała się i uderzyła go w ramię.

Dosyć tego dobrego! — Usłyszał za sobą głuchy odgłos kroków. Ktoś chwycił go i zrzucił na miękką ziemię. Przetoczył się i spojrzał na napastnika. Jego srebrne włosy i broda sprawiały, że wydawał się starszy niż Huran, ale zaprzeczała temu ogorzała twarz bez zmarszczek i siła, z jaką ten człowiek zrzucił go z łona Derory.

Ojcze! — zaprotestowała. — Ten obcy był ranny, błąkał się po naszym lesie, z pewnością nie zamierzał uczynić mi krzywdy...

Z pewnością nie zamierzał uczynić krzywdy — powtórzył Beval jak echo. — To ktoś jemu uczynił już krzywdę! Spójrz no tylko, co on tam ma zamiast prawej ręki! Został na nią rzucony zły czar i nie pozwolę, by cię nią dotykał.

Panie? — Aurek odważył się spojrzeć z miejsca, w którym leżał na brzuchu. Przyszło mu do głowy, że Beval może mieć coś przeciwko takim tytułom jak „lord". — Jestem Aurek, kiedyś Zwierzołak, a teraz człowiek bez klanu.

Człowiek? Nie z tą łapą — oznajmił Beval oskarżycielskim tonem. Ukucnął tak, że ich głowy znajdowały się na tej samej wysokości. Aurek spojrzał mu w oczy i w następnej chwili pożałował tego —tak głęboką w nich znalazł mądrość i złość.

Nazywasz siebie Aurekiem — Ukoronowanym Złotem. Ale imiona i ludzie zdradzili mnie już dawno temu. Kiedy moja córka była niemowlęciem, a jej matka została dopiero co pochowana — wskazał na pagórek jarzący się fioletami — znalazłem w tej dziczy chłopaka. Trudno powiedzieć, w jakim był wieku, nie wyglądał na więcej niż jakieś dwa czy trzy miesiące, ale zdążyły już wyrosnąć mu zęby. Przyniosłem go do domu i wychowałem z Derora tutaj... Pluł i nie dbał o czystość, więc go przeznaczyłem do cięcia drewna i prac gospodarskich. Kiedy zaczął nam wymyślać, próbowałem go ułagodzić. I jak mi odpłacił? Próbując ją zgwałcić! — Wstał i podszedłszy do córki, chwycił ją za rękę.

Nie dałam mu się! — zawołała Derora. — A potem uwięziłeś go w Ponurym Gaju. Jednak ten człowiek... spójrz na niego, ojcze. On jest chory i wyczerpany...

Zaiste, panie — przerwał jej Aurek — zawdzięczam wam życie. Źle bym się odpłacił, gdybym...

Beval uciszył go podniesieniem ręki. Teraz dopiero, gdy Aurek miał przed oczami ich oboje, zauważył jak bardzo są do siebie podobni, zarówno sposobem bycia, jak i z wyglądu. Derora należała do tego rodzaju kobiet, które sprawiały, że Zwierzołak zaczynał dbać o swoje futro i ozdabiał je perełkami; miłosny czar spowodował, że chciał z nią przeżyć całe życie. Zazdrościł wielkiemu czarno–białemu kotu, który otarł głowę o jej gołe kostki, a potem usiadł, ogonem przykrywając przednie łapy, i posłał mu nienawistne spojrzenie zielonych oczu. Spokojnie, braciszku, pomyślał, ale kot ziewnął i odwrócił wzrok. A Beval... Aurekowi przyszło do głowy, aby klęknąć na jedno kolano i ofiarować mu swój miecz w dowód wdzięczności. Zbierał się właśnie, by to zrobić, gdy Beval zakrzyknął: — Poczekaj! —I nagle okazało się, że Aurek nie jest w stanie się poruszyć. — Tak jak powiedziała moja córka, zamknąłem zdrajcę w Ponurym Gaju. Więc potrzebuję teraz kogoś, kto rąbałby drewno i czyścił kamienie ze strumienia. Ta twoja łapa nie będzie ci w tym zbytnio przeszkadzać.

Ojcze, czy nie widzisz, że on jest zbyt delikatny? — zaprotestowała Derora.

Podjąłem już decyzję— powiedział Beval. — Wystarczy. — Machnął ręką i nagle zielona polana, zły ojciec i litościwa córka zniknęli. Aurek stał przed górą. Wyżłobione w niej było coś, co wyglądało jak mała jaskinia, która została powiększona, by dało się w niej zamieszkać. W środku leżało świeże siano, szorstkie, ale czyste koce i jedzenie: grubo pokrojony chleb na drewnianej tacy, ser, i wielki dzban wypełniony czymś, co okazało się jabłecznikiem.

Ponieważ nie było nic innego do roboty, Aurek pożywił się i wyciągnął na legowisku, które zrobił z siana i koców. Nawet tutaj dotarła muzyka wiatru, kwiatów i strumyka, i ukołysała go. Ziewnął. Gołowąs z zębami, pomyślał. Danior... Chociaż Derora odtrąciła go, a Beval uwięził na tej równinie, Danior wędrował teraz wolny w Innym Świecie. Aurek zerwał się na równe nogi. Beval chciał uczynić Zwierzołaka swym niewolnikiem, ale jego córka dała mu schronienie, obchodziła się z nim delikatnie... i była taka prawa, pomyślał.

Odpocznij. Odniósł wrażenie, że słowo to dotarło do jego umysłu unosząc się z bryzą. Rozpoznał głos Derory i posłuchał jej.

Wydawało mu się, że minęły tylko sekundy. Poczuł cień na twarzy, i zerwał się w popłochu, sięgając ręką do miecza. Przed nim stał Beval, trzymający w dłoniach siekierę. Wręczył ją Aurekowi i wskazał na drzewo, przeznaczone do ścięcia, oraz krzaki, które należało wykarczować. Aurek szacował, że skończy pracę koło pomocy.

Podejrzewał, że protesty nie zdadzą się na nic. Kiedy Beval zniknął równie szybko, jak się pojawił, Aurek wzruszył ramionami i wziął pod pachę siekierę.

W tych jasnych dniach, gdy jeszcze miał dwie dłonie, z których jedna była teraz zwierzęcą łapą, z taką samą wprawą radził sobie z lejcami, mieczem i cepem. Nie był jednak przyzwyczajony do posługiwania się siekierą. Jego pazury ześlizgiwały się po jej wypolerowanym trzonku.

Na pewno następnym razem będzie lepiej — powiedziała Derora. Aurek wytarł dłoń w poplamioną płócienną koszulę, chwycił siekierę i zaczął nią ścinać małe drzewka.

Jesteś strasznie blady, a kiedy wydaje ci się, że na ciebie nie patrzę, chwiejesz się — zauważyła. — Myślę, że mój ojciec jest bardzo niemiły!

Gdybym miał skarb — powiedział Aurek — wolałbym zostać nazwany niemiłym niż go stracić. — Mimo że Derora nie była zalotnicą—w odróżnieniu od panien z Arvonu, których wystarczająco dużo kręciło się wokół Zwierzołaków, by nadać im opinię kobieciarzy — pociągała go o wiele bardziej niż jakakolwiek kobieta przedtem.

Jesteś ledwie żywy — kontynuowała Derora. — Wykonywałam tę pracę już wcześniej, mogę cię wyręczyć.

Aurek wyciągnął nóż do drewna z jej szczupłych palców.

Nie jestem słaby, pani — zaprotestował o wiele bardziej ostrym tonem niż zamierzał.

Pozwól więc, że ci pomogę — powiedziała.

Na Świątynię Neave, jeszcze jedno jej słowo, a będę płaszczył się u jej stóp, bardziej oddany niż jej gburowaty kot, pomyślał.

Oczywiście, co dwie pary rąk (czy też raczej trzy dłonie i łapa) to niejedna, szybko więc uporali się z robotą.

Twój ojciec... — zaczął Aurek, gdy klękali nad strumieniem, by ugasić pragnienie. Widząc na jego lewej dłoni czerwone pęcherze, Derora zerwała liście aloesu i rozprowadziła na ranach ich chłodny miąższ. Aurek miał ochotę podnieść jej palce do ust, ale zawahał się. Zapuścił się głębiej w las, kiedyś gęsto zarośnięty.

Gdzie jest twój ojciec?

W środku — odparła Derora. — I sam.

Co robi?

Teraz — powiedziała — rzeźbi. Jest twórcą wszystkich tych rzeczy: skał, drzew, zarośli. Wszystko, co tutaj jest piękne, to jego dzieło.

Nie wszystko — rzekł Aurek. Derora zarumieniła się i odwróciła wzrok, a serce zaczęło mu bić szybciej. Ramię przy ramieniu pracowali aż do zachodu słońca. Nawet gdy pomagał przy żniwach na polach, które Zwierzołacy mieli niedaleko Szarych Wież, teraz zamkniętych przed nimi, nie czuł takiego gorąca.

Nie wszystko tutaj jest piękne — powiedziała Derora po dłuższej chwili milczenia. Podeszli do zagajnika o zniszczonych drzewach, pozbawionych kory i liści. Były szare, a ich konary sprawiały wrażenie twardych i ostrych jak igły. Zadrżała i zamyśliła się.

Czy to był właśnie Ponury Gaj? Aurek dopuścił do głosu instynkty drzemiące w jego wnętrzu, a potem stłamsił głód i wściekłość, które nagle odczuł.

Nigdy tak się nie bałam — wyszeptała Derora. Aurek odsunął ją od siebie swoją lewą ręką, zanim zdążył pomyśleć, jak zareagowałby Beval na ten gest. Ale Derora przytuliła się do niego.

To przeze mnie — powiedział Aurek. — Gołowąs, którego twój ojciec tutaj zamknął, to ktoś, kogo znam. Ma na imię Danior i jest moim wrogiem. Źle ci się odpłacam za to, że się mną zaopiekowałaś. Sprowadziłem na ciebie niebezpieczeństwo.

Niebezpieczeństwo? — spytała. — Na dzikich terenach, nawet tych, które ja i mój ojciec ujarzmiliśmy, zawsze będzie się kryło jakieś niebezpieczeństwo. Jeśli sprowadziłeś na nas jakąś większą groźbę, ufam, że jest w tobie coś, co pozwoli się z nią uporać.

Aurek zesztywniał z bólu. Derora nie mogła wiedzieć, jakim jest tchórzem, nadającym się tylko do tego, by harować w lesie. Dziewczyna wyciągnęła rękę i poklepała go po ramieniu.

Tchórzem? — spytała, jakby czytała w jego myślach. — Dlatego, że nie zdałeś sprawdzianu, do którego zostałeś źle przygotowany? Nie wątpię w twoją odwagę, mój panie Aureku, ale w twój zdrowy rozsądek.

Śmiała się, wypowiadając te słowa, a jej głos wydawał się pieścić jego imię. Ale właśnie wtedy, gdy zamierzał poprosić, by wypowiedziała je raz jeszcze, nagie konary Ponurego Gaju zaszeleściły i zakręciły się, jakby w proteście. Kilka ostrych gałęzi spadło wprost na nich. Zaczai dąć zimny wiatr, który spowodował, że wysokie jak dzidy pnie zaczęły się kołysać i skrzypieć.

Aurek cofnął się, zasłaniając Derorę własnym ciałem.

Możesz przenieść nas tam, gdzie się obudziłem? — zapytał.

Dziewczyna skinęła głową. Kryształki na jej czapce zamigotały. Chwyciła jego rękę, zamknęła na chwilę oczy, podczas gdy Aurek otworzył swoje...

Moc! — zawołała Derora. — Została stłumiona! Zerwał się zawodzący wiatr. Gałąź długa i ostra jak włócznia poleciała ku nim i roztrzaskała się u ich stóp.

Mój ojciec, musimy się do niego dostać. — Szarpnęła Aureka za rękę.

Tchórzu, gołowąsie — usłyszał wcześniej głos. — Nie przyjdziesz, bym się z tobą rozprawił?

Pomagając sobie wzajemnie Aurek i Derora biegli z powrotem przez las, w stronę zapamiętanej przez niego rozświetlonej słońcem polany. Raz zatrzymali się, by rozplatać spódnicę Derory, a ona zakasała ją wysoko. Spadały na nich rzeczy, które postrzegali w pędzie jako plamy. Aurek odtrącał je swoją prawą łapą.

Krzyknął w gniewie. Zabrzmiało to jak wściekły ryk. Był bardzo bliski Przemiany.

Gdy dotarli na polanę, okazało się, że oboje mają czerwone pręgi na rękach, nogach i twarzach. Beval czekał na nich. Siedział cicho, choć z marsową miną, a jego ręce zajęte były ostrymi nożami i drewnem. „Twórca", nazwała go Derora. Ale czego?

Nad ich głowami zgromadziły się chmury, a grzmot zabrzmiał tak, jak kiedyś w Arvonie w tych okropnych dniach, zanim Zwierzołacy zostali wyrzuceni.

Beval spojrzał ostro na Aureka.

Ten... zgiełk... nie jest moim dziełem, ani nie jest czymś, co mógłbym powstrzymać — powiedział. Aurek o mało nie padł na kolana.

Chcesz powiedzieć, że ja to sprowadziłem? — Z ledwością wymówił te słowa. Jeśli żadne miejsce nie jest dla niego bezpieczne lub to on stanowi źródło zagrożenia, równie dobrze mógł poszukać najbliższego urwiska i skoczyć... Tyle że prawdopodobnie przeżyłby.

To pewne, że sprowadziłeś niebezpieczeństwo — powiedział Beval. — Niebezpieczeństwo i Moc, która przekracza moje możliwości zrozumienia! Jedyne co wiem, to że Danior próbuje uciec ze swego więzienia w tym świecie, tak jak, zdaje się, zrobił już w Innym Świecie. Spotkałeś go tam...

Panie — rzekł Aurek. — Jestem najmniej ważnym ze Zwierzoła—ków. Pozwól mi sprowadzić moją Kompanię. Może razem uda nam się... Uda nam się, pomyślał, jakim „nam"? Po pierwsze Huranowi; Herrelowi — o ile odniesie jakąś korzyść; Hyronowi, któremu jako przywódcy będzie zapewne zależeć na tym, by być w dobrych stosunkach z Bevalem — najwyraźniej liczącą się siłą w tym dziwnym kraju.

Jego koń przepadł. Piechotą musiałby wracać parę dni. Ale jeśli przemieniłby się w złotego lamparta, Danior wyczułby go i zaczaj ścigać, zapominając o Bevalu i Derorze. Aurek został ostrzeżony, że przez wzgląd na swą duszę nie powinien zmieniać postaci. Wydało mu się to jednak drobnostką wobec faktu, że jeżeli tego nie zrobi, Derora może znaleźć się w niebezpieczeństwie.

Wziął głęboki oddech i z całego serca zapragnął Przemiany. Upadł na ziemię, przeszył go znajomy ból, a potem stanął na trzech łapach i jednej ręce.

Utykając uciekł z polany do lasu. Danior zaryczał. Potrzeba znalezienia Kompanii, by ochronić kobietę, którą znał i kochał od zaledwie jednego dnia, okazała się jednak silniejsza. Aurek biegł rozmyślając.

Pielęgnując swą urazę niczym chorą łapę, opuścił Kompanię. Teraz, kiedy biegł, a wokół lato zmieniało się w zimę, z każdym metrem jego uraza malała.

Goło wąsie! — to był Danior, warczący na swym szlaku.

Aurek? — Głos należał do Hurana. — Synu! — Aurek wyczuł, że za tym głosem kryje się potęga całej Kompanii, jakby zabrała się ona w tym czy Innym Świecie.

Mam sprzymierzeńców, pomyślał. Niezupełnie była to prawda. Właściwie tylko Derorę mógł nazwać swoją przyjaciółką. Ale nieprzyjaciela swego wroga trzeba zaliczyć do sprzymierzeńców.

Potrzebuję waszej pomocy w walce z Daniorem.

Naszej pomocy? — Głos należał do Hyrona i był tak zimny jak lód, pod którym kotłuje się strumień. — Z chwilą gdy od nas uciekłeś, utraciłeś prawo zwracania się do nas jako do swych braci—krewniaków.

Słowa pełne wrogości, pomyślał Aurek, szukając bezpiecznej ścieżki i starając się znaleźć taką, której powierzchnia nie zrani jego prawej dłoni. Słowa, brzmiące tak, jakby pochodziły z jednego z tych sprawdzianów, którym poddawał Hyran młodych Zwierzołaków.

Więc mojej własnej pomocy, przesłał. Jeśli nie gwarantujecie mi ochrony Kompanii, pozwólcie przynajmniej mi się sprawdzić.

Dlaczego? — usłyszał w głębi umysłu.

Aurek wrzasnął z furią lamparta i człowieka zarazem. Testy, wciąż tylko testy. Wziął udział w obrządku, który miał przedwcześnie uczynić go szamanem, i poniósł klęskę. Ale przegrał z powodu swej lojalności wobec Hurana, będącego mu ojcem i nauczycielem. Czymże zaś jest ten jego powrót do Kompanii, jeśli nie jeszcze jednym testem? Czy zdoła zapomnieć o dumie i ponownie poprosić o pomoc?

Te pytania postawił Hyron... jakiego rodzaju testami były? Były testami dla samego testowania. Ale musiał jeszcze odpowiedzieć.

Muszę skończyć próbę, którą rozpocząłem... i pomóc Kompanii. Wspomagający ryk Hurana rozgrzał go i poczuł, że wściekłość szamana przeważyła szalę na jego stronę.

Możesz skończyć test — pozwolił Hyron. — Nie będziesz miał żadnych praw. Ale Kompania da ci szansę dokończenia testu, samotnie, tak jak go zacząłeś.

W tym świecie, nie w Innym — zażądał Huran. Aprobata Kompanii była niczym płomień ognia w środku zimy. Poparcie stało się

pełne, gdy Jeźdźcy—Zwierzołacy utworzyli szpaler, by złapać Danio—ra i przekazać go do miejsca, gdzie czekał na niego lampart.

Aurek miał więc drugą szansę. Dziwne, ale czuł strach tylko do momentu, gdy usłyszał warknięcie Daniora.

To nie walka, gołowąsie, lecz polowanie! Zrobisz ze mną, co zechcesz. Ale jeśli ja wygram, nie tylko ty będziesz mój, ale i Beval, i wszystko, co do niego należy.

Nie powinienem się godzić na takie warunki, pomyślał Aurek. Spór pomiędzy Daniorem a Bevalem to nie była jego sprawa i zadanie dla niego. Ale Derora... uratowała mu życie. Teraz miał okazję spłacić swój dług.

Nie mogę się już ciebie doczekać — powiedział Aurek.

Danior zamilkł. Złapał trop. Od ich ostatniej walki miał w ustach smak krwi Aureka. Szorując brzuchem po ziemi, lampart Aurek skradał się leśnymi ścieżkami. Poczuł rozgrzewającą falę, która napłynęła od Herrela. Domyślił się też, kiedy został on upomniany przez Hyrona. Potem, pozbywając się wszelkich niepotrzebnych myśli, skoncentrował się całkowicie na tym, by nie zostać wykrytym.

Napłynęło zimne powietrze. Aurek ujrzał obrazy przypominające mu jego porażkę. Potem zobaczył Derorę. Kolejny obraz zjeżył mu futro na grzbiecie — to był Huran z rozdartym gardłem. Co ten Danior zamierzał zrobić?

Myśl ta poderwała go na nogi. To był rodzaj testu, który Huran tak często stosował, by wzmocnić jego rozsądek i współczucie. Danior nie miał żadnego planu. Był jak burza, same zęby i wściekłość. Żadnych motywów.

Burza minęła. Nie mogła być zatrzymana. Ale Danior mógł.

Chociaż Danior nie miał za grosz rozsądku. Być może został oszukany. Aurek odwrócił się. Silny zapach ostrzegł go, że niedaleko musi być strumień. Udał się w jego stronę. Strumień... podszedł do niego tak jak w Innym Świecie.

W Aureku zaczęła narastać pewność, że to polowanie będzie powtórką tamtego, które przegrał.

Cóż, bardzo dobrze. Zobaczył nawis, omszałe kamienie nad bajorem, i wytarzał się w błocie, żeby zostawić tam swój zapach. Błoto pokryło jego futro. Zmarszczył pysk i zastrzygł uszami z odrazy.

Ale, dzięki temu, Daniorowi dużo trudniej będzie zatopić kły w ciele Aureka. Położył się nad nawisem, by czekając zastanowić się nad następnym krokiem. Podniósł prawą dłoń do pyska i ugryzł się w palec. Pozwolił, by krew pociekła na kamienie w dole. Potem, powoli, zaczął wysyłać sygnały:

Ból, znużenie, panika. Niech Danior wreszcie przyjdzie i to zakończy. Jakąż ulgą będzie śmierć!

Wyczuł dziką radość ogarniającą Daniora, który zaryczał triumfalnie. Aurek słyszał odgłos jego kroków. Modlił się, by więź między nimi nie pozwoliła Daniorowi spostrzec pułapki, jaką na niego zastawił. Gałązka trzasnęła pod łapą, gdy Danior przyspieszył kroku, pewien, że jego ofiara, skulona z rozpaczy, czeka na śmierć jak na zmiłowanie. Aurek udał, że sapie z wyczerpania. Zaskomlał cichutko. Upuścił kamień, który leżał blisko jego dłoni, właśnie tam, gdzie Danior spodziewał się znaleźć swą ofiarę. Wyłaź, gołowąsie.

Aurek nie poruszył się.

Jeśli wyjdziesz, okażę ci miłosierdzie.

Aurek z trudem powstrzymał warknięcie. Obietnica szybkiej, miłosiernej śmierci była właśnie częścią gry Daniora. Znał to okrucieństwo. Sam je czuł i zwalczał w sobie z tysiąc razy. Tymczasem pantera węszyła pod nawisem. Głowa, barki, zad... kiedy koniuszek ogona zniknął pod skałą, Aurek skoczył na swego przeciwnika.

Danior wrzasnął, a skały zwielokrotniły ten odgłos. Ale Aurek był już na nim, jego mocne szczęki zaciskały się na karku wroga, ręką próbował złapać Daniora za futro i przytrzymać, łapą zadawał ciosy.

Tak samo, jak zrobił to w Innym Świecie, Danior schylił się i zacisnął szczęki na ręce przeciwnika.

Tym razem Aurek był na to przygotowany i udało mu się — choć z trudem — zdławić krzyk; żeby krzyknąć, musiałby puścić kręgosłup Daniora.

Łzy popłynęły mu z oczu, zaczął konwulsyjnie drgać. Przetoczyli się spod skał do lodowatej wody. Ze sposobu, w jaki Danior się wyrywał, Aurek wywnioskował, że czuł on taki sam ból.

Ręka drętwiała mu coraz bardziej. Poczuł, że siły opuszczają go wraz z upływem krwi, tworzącej w wodzie ciemne kręgi. Gdyby teraz nie zaatakował, wkrótce nie byłby w ogóle w stanie tego zrobić. Wsadził swą pokiereszowaną dłoń głębiej pomiędzy szczęki Daniora, jednocześnie zaciskając kły. Instynktownie wyczuwał, w jaki sposób należy trzymać Daniora, by samemu być bezpiecznym. Oplótł tylną nogą przeciwnika.

Trochę więcej wysiłku, jeszcze jedno szarpnięcie i Danior będzie martwy.

I co wtedy, Aureku?

Przez całe niemal życie Aurek bał się tego pytania i tego końcowego testu. Co udowodniłby, zabijając Daniora, oprócz tego, że jest lepszym zabójcą? Czy to coś da? Czy to uczyni Derorę bezpieczniejszą? Czy to wyleczy prawą dłoń Aureka? Danior leżał bez ruchu tylko jego boki podnosiły się w oddechu — czekając na śmierć.

Dalej, gołowąsie. Użyj swoich kłów. — Zapłonął w mózgu Aureka triumfalny komunikat od Kompanii. Weź swą zdobycz, chłopcze.

Aurek naprężył się cały i uderzył ale nie łapami ani kłami, a umysłem i uczuciami, przedzierając się przez wściekłość i strach w umyśle Daniora, docierając do samej głębi jego jestestwa. Usłyszał skomlenie, poczuł, jak Danior słabnie.

Śmiertelnie znużony rozwarł szczęki, stoczył się z ciała czarnej pantery... i poddał się Przemianie.

Jego lewa dłoń zaciśnięta była na kamieniu. Dźwignął się z kolan na nogi. Nie chciał patrzeć na swoją prawą... nie był w stanie nawet powiedzieć czy rękę, czy łapę.

Stanęli przy nim Halse i Hyron. Hyron trzymał nóż.

Skończ z nim — rozkazał przywódca Kompanii, podczas gdy Halse trącił Daniora swą obutą stopą. Pantera również zmieniła postać, stając się młodym mężczyzną o ciemnych włosach i bladej skórze, naciągniętej mocno na żebrach. Młodzieniec leżał na wpół zanurzony w wodzie. Otworzył oczy. Przez chwilę był świadomy, później popadł w omdlenie.

Zabij! — nadszedł nakaz Kompanii.

Aurek pozwolił, by nóż wpadł z pluskiem do wody. Opanował okrucieństwo i żądzę krwi, które tak go przerażały w Innym Świecie, pogodził się z nimi i z bólem, jaki powodowały.

Był teraz ich panem, prawdziwym szamanem — do końca swych dni... pod warunkiem, rzecz jasna, że nie wykrwawi się na śmierć tej nocy.

Zachwiał się. Huran i Herrel podtrzymali go.

Wypluł krew i futro, podniósł głowę i napotkał wzrok przywódcy Kompanii.

Nie.

Poczuł zdziwienie i pogardę towarzyszy.

Danior... duch i wściekłość... nie żyje. Ten mężczyzna, leżący tutaj, to nie on. Nie wiem, kim jest, kim w ogóle może być. Jego umysł jest teraz czysty niczym umysł dziecka. I jak niemowlę, może on stać się kimkolwiek. Byłem szkolony, by zostać szamanem, czcić życie, Obietnicę i Moc. Ten Danior, który był moim wrogiem, nie żyje. Jak mógłbym zgasić tę iskierkę życia, która tli się w tym stworzeniu?

Nie mógł powiedzieć Hyronowi, że Danior był częścią jego osobowości, częścią, którą w sobie opanował. Przecież Hyron sam był zabójcą, dumnym ze swej zręczności. Zabicie Daniora mogło udowodnić jedynie to, że i Aurek był utalentowanym mordercą.

Hyron zrobił ostrożny krok, jego spojrzenie przygasło. Oblałem kolejny test. On uważa, że nie jestem wystarczająco krwawy, pomyślał Aurek. Wziąwszy pod uwagę ilość krwi, jaka obryzgała jego i Daniora, było to absurdalne stwierdzenie. Stłumił histeryczny chichot i pozwolił, by jego głowa opadła na ramię jego nauczyciela. Herrel zamruczał coś i wzmocnił uścisk. Aurek przestraszył się ognia.

Usłyszał odgłos kroków. Stłumione przekleństwo potwierdziło, że żelazo, które przypaliło jego rękę, tamując krew, było wystarczająco gorące. Huran i Herrel objęli go jeszcze mocniej.

Wytrzymaj.

Tylko jedno słowo. Aurek otworzył oczy. Przed nim stał Beval. Na swej przyprószonej siwizną głowie miał wieniec z niebiesko–zielonych liści. U jego boku stała Derora, ubrana w białą suknię wyszywaną kryształkami, które pasowały do jej bogato zdobionej czapki.

Beval zdjął wieniec i podszedłszy schylił się, by umieścić go na głowie Aureka.

Czas i miejsce uległy zmianie. Kiedy Aurek się obudził, był jasny dzień, a on znów leżał na letniej trawie polany Bevala. Derora dokładała szczapy do niewielkiego ogniska, a Beval był pogrążony w rozmowie z Huranem i przywódcą Zwierzołaków.

Nie ruszaj się, Aureku! — zawołała Derora, nie zadając sobie trudu, by się odwrócić. Jej kot przeciągnął się, po czym odszedł od niej, by wyciągnąć się na jego piersi.

Derora nie brała pod uwagę tego, że mógłby nie posłuchać jej rozkazów.

Więc to jest twoje ostatnie słowo? — warknął Hyron.

Jestem tu dozorcą, Danior nie stanowi już problemu; znajduje się pod moją opieką. Pozostaje jeszcze sprawa waszych Jeźdźców–zwierzołaków. Jeśli Kompania nie potrafi zapanować nad ich okrucieństwem, musicie odejść.

Powietrze zafalowało i Hyron zniknął.

Ale ty, panie — Beval zwrócił się do szamana — nie jesteś jak inni Jeźdźcy–Zwierzołacy. To ty szkoliłeś młodego Aureka. Chętnie udzielę ci gościny, jeśli zechcesz zostać. Mógłbyś pomóc mi wychowywać dawnego Daniora, by rozwijał się prawidłowo.

Huran potrząsnął głową.

Aurek, jak się wydaje, odnalazł własną ścieżkę. Ale jeśli myślisz, że to moja zasługa, mylisz się. Każdy człowiek w Kompanii jest mi drogi jako szczenię spod mego dachu i, jak widzieliśmy, im również potrzebna jest pomoc w wychowaniu. Nie mogę ich zostawić.

A Aurek? — spytał Beval.

Derora odwróciła się i zamarła w bezruchu.

Jest teraz szamanem, to Moc go prowadzi powiedział Huran. Tylko od niego zależy czy odejdzie, czy zostanie.

Jestem jednorękim mężczyzną — powiedział Aurek. — Jaką ścieżkę może wybrać taki jak ja? Z pewnością nie ma dla mnie miejsca pomiędzy Zwierzołakami... a wy, panie, pani., jaki pożytek moglibyście mieć z kaleki? Łzy wymknęły się spod powiek, a potem potoczyły po policzkach. Po raz pierwszy w życiu nie wstydził się ich.

Derora uklękła przy nim, przesuwając kota na swe kolana, by stał się dla niego poduszką. Łzy dziewczyny spadały na twarz Aureka i mieszały się z jego łzami.

Muszę być głupsza, niż ojciec czasem mówi. A moje pragnienia są skromne. Nie chcę żadnego innego czy lepszego mężczyzny. Beval podszedł do nich, trzymając coś w ręce.

Kiedy twoje rany się zagoją powiedział, pokazując zręcznie wyrzeźbioną drewnianą rękę — dopasuję ją do twojego ramienia. Moja córka — tak, moje dziecko, śledziłem was — powiedziała ci, że jestem twórcą żywych rzeczy. Skoro potrafiłem naprawić wypaczony umysł Daniora, z pewnością dam sobie radę również ze zrobieniem ci nowej ręki.

Więc gniew Bevala też był testem; jedynym, jaki Aurek zdał.

Jesteś pewien, że nie zmienisz zdania? — spytał Beval.

Straciłbyś do mnie szacunek, gdybym opuścił tych, których Moc pozwoliła, bym się nimi opiekował powiedział szaman. — Proszę cię, odeślij mnie do nich.

Jak chcesz rzekł Beval. Podniósł rękę i narysował w powietrzu skomplikowany znak. Huran naśladował jego ruchy. Obydwa znaki zajarzyły się szafirowo, a potem zbladły.

Idź z mym błogosławieństwem i ochroną — powiedział Beval. Ręczę, że zaprowadzisz tych, którymi się opiekujesz, do bezpiecznego domu.

Postać Hurana znikała bardzo wolno, jakby nie chcąc odejść. Przez chwilę Aurek widział zarysy drzew prześwitujące przez jego postać.

Zaszlochał, odwracając twarz. Derora ujęła w dłonie jego głowę i zmusiła go, by na nią spojrzał. Światło, jakie zabłysło w jej oczach, sprawiło, że pomyślał, iż nigdy już się nie będzie smucił.

POSŁOWIE

Nawet teraz, w ćwierć wieku po tym, jak wkroczyłam w światy wymyślone przez Andre Norton, nie mogę opanować tego dreszczu emocji, który towarzyszy zwykle odkrywaniu nowych rzeczy, a jednocześnie czuję się tak, jakbym wracała do rodzinnego domu, i mam ochotę powtórzyć radosny okrzyk Mirandy z Burzy: „O, nowy wspaniały świecie, który masz takich ludzi!"

To odkrycie było niespodzianką; wszystko, co miało miejsce później, stanowiło logiczne rozwinięcie, włączając w to umieszczenie w Świecie Czarownic postaci przeze mnie stworzonych, których imiona pochodzą z księgi imion dostarczonej przez samą Andre Norton. Ponieważ „imię jest rzeczą, a prawdziwe imię jest prawdziwą rzeczą" (aksjomat, który można odnieść równie dobrze do Świata Czarownic, jak i do Ziemi; jeśli nie wierzycie, to wymieńcie szybko jakieś inne Czarownice niż panie z Domu Tregartha!), imiona, które wybrałam, wydawały się mieć własne charaktery. I kiedy już „ożyły ", powiedziały mi, jakie to opowiadanie ma być.

Ironicznie (choć znów była w tym pewna logika), wszystko to razem wymieszało się, niczym w Burzy i skrzyżowało z elementami mitologii nordyckiej. Niebagatelną rolę odegrał tu również mój cierpiący na polidaktylię kot Merlin, który wtyka swą łapę w większość tego, co akurat gotuję.

SUSAN SHWARTZ,

Melinda M.Snodgrass

Dni. Których jeszcze nie znamy

Przestrzeń wokół mnie gęstnieje, pokój pogrąża się w mroku. Już miecz nie jest niczym więcej jak złotą jarzącą się nitką, spoczywającą u podstawy schodów. Próbuję zmienić pozycję, bo krzesło jest niewygodne, lecz nie mogę zmusić nóg do jakiegokolwiek ruchu. Jaka szkoda, że na krześle nie ma jednej z tych wypełnionych ziołami poduszek Signe. Pociesza mnie tylko to, że już niedługo nie będę w stanie odczuwać ani bólu, ani przyjemności. Myśl o przyjemności sprawiła, że przed oczami stanęła mi twarz mojej żony i zastanawiam się przez chwilę, czy Signe jest bezpieczna tam, za górami. Może powinienem... Ale nie. Ta droga wiedzie jedynie do szaleństwa, a ja przyrzekłem sobie, że nie popadnę w żadne pełne ubolewania gdybanie. To był mój wybór i tylko ja ponoszę odpowiedzialność za swój los.

Zawsze zresztą jest szansa, że któregoś dnia jacyś wędrowcy znajdą mnie i uwolnią z tych więzów, które sam sobie zawdzięczam. Tyle że to jednak słaba, jak sądzę, nadzieja. Lepiej już pomyśleć o jakimś odległym dniu, kiedy ktoś wywodzący się z mojej krwi natknie się na tę zburzoną fortecę i przejmie mój miecz, by walczyć przeciwko Ciemności, tak że nie wszystko, czego dokonałem, będzie stracone dla świata. Uniesienie opuszcza mnie, a powieki szczypią od łez, bo to również okazuje się niemądre: wszyscy moi krewni opuścili kraj, by już nigdy doń nie powrócić.

Oczy znów bezwiednie popatrują na miecz i myślę, jaka to ironia losu, że ja, który próbowałem odwieść Escore od magii, jestem zmuszony pokładać wszelkie swe nadzieje w magicznym naczyniu.

Pokój prawie znika, a wraz z nim umyka moja tożsamość. Lepiej przypomnieć sobie wszystko, póki jest jeszcze na to czas. Moje imię moje prawdziwe imię — brzmi Sytry. Jestem dziedzicem Domu Rashinaya! Myślę o tym z dumą, jak człowiek rzucający wyzwanie. Ale w pobliżu nie ma żadnej Czarownicy, która mogłaby potrząsać głową, ściągać usta i marszczyć brwi w dezaprobacie dla mojej nieostrożności. Wszystkie Czarownice zniknęły podobnie jak pokój. Przez dłuższą chwilę nasłuchuję, próbując wychwycić jakieś, choćby najcichsze, dźwięki dobiegające z ziemi nade mną. Powiedziały, że przewrócą za sobą góry. Z pewnością jakieś odgłosy tak wielkich przejawów Mocy dotarłyby nawet do tego więzienia, w którym sam się zamknąłem.

Tymczasem nic nie usłyszałem. Moja głowa opada na inkrustowane oparcie krzesła. Przynajmniej znajduję się poza zasięgiem Dukkara. Ach, Signe. Powoli zapadam w letarg, ogarnia mnie panika. Nie skarżę się na swój los, a tylko na tempo, w jakim postępują pewne procesy. Chcę mieć trochę więcej czasu na wspomnienia.


We dworze zapanował całkowity zamęt. Przybyła Morquant wraz z dwudziestoma Zielonymi Ludźmi. Pot przyciemnił czerwoną skórę Ranthanów i nawet Pani Zielonych Przestworzy chwiała się w siodle. Stukot kopyt na dziedzińcu przyciągnął mnie do okna. Z lękiem i ze znużeniem uświadomiłem sobie, że znów musiało stać się coś złego. Niechętnie odłożyłem swoje notatki i obliczenia, wiedząc, że będę musiał dołączyć do zgromadzonych i usłyszeć to najgorsze.

Przynajmniej do tej chwili miałem udany dzień. Tahonowi i mnie udało się potwierdzić naszą teorię, że można przyspieszyć małe cząstki, które tworzą zręby rzeczywistości. Inna sprawa to użyteczność tej wiedzy...

Stłumiłem w sobie pokusę, by powrócić do pracy, i pokuśtykałem ciężkim krokiem po schodach.

Po dniu spędzonym na siedząco w zimnej wieży bolało mnie chore biodro. Mój ojciec, Styron, skubiąc wąsy, spojrzał, kiedy wszedłem do holu, po czym odwrócił wzrok. Nigdy nie pogodził się z losem, który zesłał mu ułomnego syna jako jedynego dziedzica. Na znak dany przez Signe służące wymknęły się po jedzenie, podczas gdy moja żona nalewała grzane wino korzenne do kubków wyczerpanych mieszkańców doliny. Gdyby nie różdżka Mocy zatknięta za pas i aura władzy, jaką roztaczała wokół siebie, tak jak inne kobiety roztaczają woń perfum, mogłaby uchodzić za dworską gospodynię.

Jej ciemne oczy napotkały moje i powiedziała krótko: Jahalli upadł.

Wyczułem tyłem nogi krzesło i usiadłem.

Co się stało tym razem?

Paskudne śmierdzące drewno przypłynęło do nich nocą, przewracając ściany i uwalniając truciznę, która doprowadziła obrońców do szaleństwa. W ataku furii zaczęli wybijać się nawzajem — powiedziała Morquant. Delikatne rysy jej twarzy wygładziły się, ale usta dalej były wykrzywione z odrazą.

Słudzy Wiecznego Cienia nie mieli nic do roboty, poza sprzątnięciem ciał. Mądra Kobieta obrońców wezwała nas, ale przybyliśmy zbyt późno.

To może nawet lepiej. Gdybyście przybyli na czas, moglibyście teraz dzielić ich los — powiedziałem. — Przypuszczam, że to sprawka Dukkara?

A kogóżby innego? On i jemu podobni podzielili Escore jak dojrzały melon, a my musimy się przed nim płaszczyć.

Niech szlag trafi te Czarownice i Czarowników!

Co masz do nas, bracie? usłyszałem głos Yacindy, mojej szwagierki, a zarazem Mądrej Kobiety Domu Rashinaya.

Odłóż całą Moc i zaufaj swoim smrodom i hałasom.

Ten zjadliwy opis mojej pracy sprawił, że zaczerwieniłem się.

Te „smrody" pozwoliły mi zwiększyć pięciokrotnie siłę uderzenia bicza i jestem blisko, bardzo blisko zrozumienia, w jaki sposób można rozszczepić moc tych małych cząstek, które tworzą rzeczywistość odwarknąłem.

Tylko głupiec niszczy rzeczy, żeby odkryć ich tajemnice orzekła Morquant.

Odwróciłem się do niej zniecierpliwiony.

Gdyby to była prawda, o Pani Zielonych Przestworzy, nigdy nie dowiedzielibyśmy się, że ostrygi zawieraj ą perły albo że orzechy są jadalne. Nie niszczę bez przyczyny. Najpierw wysuwam jakąś teorię. — Później ją sprawdzam.

Ale po co? — burknął mój ojciec.

Signe podeszła do mnie i usiadła na poręczy fotela. Objąłem ramieniem jej talię, wdzięczny za wsparcie. Przynajmniej ona rozumie, dlaczego prowadzę swoje badania.

Kiedyś nasz kraj cieszył się pomyślnością. Ludzie żyli w spokoju i dostatku. Było tak do czasu, gdy Adepci odkryli magię i stracili wszelki umiar w posługiwaniu się nią. l co teraz ma nas obronić? Jeszcze potężniejsza magia? Ale i tak słabsza od tej, jaką oni dysponują, bo przecież nie pójdziemy Ścieżką Cienia. — Zmusiłem się, by spojrzeć na żonę. — Wierzę również, że za każdym razem, kiedy używamy Mocy w swojej obronie, dodajemy siły naszym wrogom. To jest jak system, który wymknął się spod kontroli. Każdy czyn karmi się sobą. Wąż zjadający wciąż własny ogon.

Więc mamy bardziej polegać na twojej nauce? — zapytała słodko Yacinda.

Tak — lub przynajmniej na mojej teorii.

Idziesz drogą techniki, która obca jest mieszkańcom Doliny Zielonych Przestworzy — westchnęła Morquant.

Tak jak i Starej Rasie — burknęła Yacinda. — Widziałam przez Bramy takie światy, jak te zbudowane przez Hilariona czy Candrę. Ci, którzy podążają za maszyną, sieją tylko zniszczenie.

A my nie? Ze wszystkim wiąże się ryzyko, z każdą ścieżką. Chciałbym, żebyśmy wzięli z obu to, co najlepsze, tworząc mieszankę magii i techniki. Moglibyśmy stworzyć raj. — Wzniosłem ręce do góry. —Ale najpierw musimy uporać się z tą czarną falą, która wkrada się nieubłaganie do naszego kraju. A nie możemy tego zrobić za pomocą magii, nie stając się takimi jak oni. — Wskazałem ciemność poza zamkiem. — Musimy mieć nową broń...

A co ty możesz wiedzieć o broni i wojnach — zazgrzytał mój ojciec. — Ty, który nigdy nie nosiłeś miecza, ani nie brałeś udziału w żadnej bitwie.

Nie z mojej winy. — Zacisnąłem usta, powstrzymując zapalczywe, zjadliwe słowa. On był moim ojcem, a każdy mężczyzna wstydziłby się, że spłodził tak szpetnego osobnika jak ja. Poza tym nasze prywatne swary nie miały związku z tematem rozmowy.

Nie mamy wyjścia — podsumowałem łagodniejszym tonem, chociaż czułem się tak, jakby ktoś przeszył mnie gorącym żelazem.

Signe potargała moje włosy i przesłała mi falę uspokajających, kojących myśli.

Jest wyjście — sprzeciwiła się Yacinda. Wszyscy spojrzeli na nią ogłupiałym wzrokiem. Jedna tylko Morąuant dalej wpatrywała się w swoją filiżankę. — Rada Czarownic omawia... — Yacinda odchrząknęła, jakby zlękła się, że już powiedziała zbyt dużo — ...sposób, w jaki ocalimy siebie.

Trochę więcej szczegółów, dziewczyno — zażądał Styron.

Nie mogę powiedzieć nic więcej, gdyż mogłoby to dotrzeć do naszych wrogów.

Stary człowiek wyprostował się.

W tym domu nie ma zdrajców!

Tego nie powiedziałam, jednak obowiązuje mnie przysięga. Westchnął i potarł dłonią swą pomarszczoną twarz. Potem, objąwszy Yacindę, złożył na jej czole delikatny niczym piórko pocałunek.

Tak, a ty dotrzymasz przysięgi, ponieważ jesteś dumna i dzielna, moje dziecko. Masz moje błogosławieństwo na drogę.

Żaden inny mężczyzna nie ośmieliłby się nazwać Mądrej Kobiety dzieckiem czy objąć jej tak, jak zrobiłby to z córką, ale mój ojciec nie był taki jak inni mężczyźni. Mimo że tak wiele rzeczy nas dzieliło, podziwiałem go i byłem dumny z jego siły i honoru.

Signe ześlizgnęła się z poręczy fotela.

Nie chcę dziś słyszeć o twoim wyjeździe. Zdążysz jutro dotrzeć do miejsca swego przeznaczenia.

Nagle zdałem sobie sprawę, drgnąwszy ze zdziwienia, że chociaż Signe wyrzekła się Mocy, kiedy mnie poślubiła, Yacinda zdradziła jej, gdzie odbędzie się wielkie spotkanie Rady Czarownic. Pogładziłem się w zamyśleniu po policzku i szybko oderwałem od niego dłoń, gdy poczułem pod palcami szczecinę. Napotkałem spojrzenie Morquant i zastanowiłem się, co Pani Zielonych Przestworzy mogła pomyśleć o kimś, kto wita swych gości nie ogolony, w poplamionej tunice i bryczesach. Moim jedynym usprawiedliwieniem była obsesja pracy.

Myśli kłębiły mi się pod czaszką, ale jedna z nich szczególnie nie dawała mi spokoju. Signe zna miejsce spotkania...

Wbiłem wzrok w szczupłe plecy żony krzątającej się, by przygotować dom dla gości.


Komnatę sypialną spowijał półmrok, paliły się jedynie dwie duże świece postawione na podłodze po obu stronach toaletki. Signe usiadła przed lustrem, rozplotła warkocze i zaczęła czesać swe falujące włosy.

Leżałem na plecach w wielkim łożu, ze wzrokiem utkwionym w powałę. W suficie mojego warsztatu w starym skrzydle zamku tkwiły świecące kule. Umieszczone tam przez moich dalekich przodków, którzy przeszli przez Bramę, paliły się równomiernym blaskiem, zasilane przez nieznane źródło energii. Te światła fascynowały mnie już w dzieciństwie. A teraz stały się symbolem choroby naszego społeczeństwa. Jak były zbudowane? Dzięki czemu się paliły?

Takie pytania nigdy nie spędzały snu z powiek ludziom z mego otoczenia, oni po prostu używali świateł, mimo że nie rozumieli zasady ich działania. Tego rodzaju podejście przerażało mnie, bo tak samo, jak straciliśmy umiejętność wyrobu tych rzeczy, pewnego dnia utracimy również zdolność ich naprawy, a wtedy naszym jedynym źródłem światła staną się świece, które, jak wiadomo, bardzo łatwo zdmuchnąć.

To oświetlenie stało się punktem wyjścia dla moich dziwacznych poszukiwań, których celem było opanowanie mądrości Prastarych. Zyskałem pomoc rządcy mego ojca, Tahona. Fascynowała go wiedza w każdej postaci i odmianie, i miał wielki zbiór naukowych pism naszych przodków. Większość jego kolekcji stanowiły matematyczne wzory, ale takie zawężenie tematyczne nie było żadną przeszkodą, jako że matematyka to matka wszystkich nauk. Gdy byłem mały, Tahon zapoznał mnie z tą cudowną kolekcją, a ja nauczyłem się, jak obliczać obwód Ziemi, jej odległość od Słońca, prędkość światła, a teraz te wzory prowadziły mnie z ogromu gwiazd do najmniejszych cząstek materii.

Ciche pukanie wyrwało mnie z zamyślenia. Chrząknąłem, stoczyłem się z łóżka i dokuśtykałem do drzwi. Służąca dygnęła i wręczyła mi miskę oraz dzbanek z gorącą wodą. Signe odłożyła szczotkę i zrobiła mi miejsce na ławce.

Namydliłem twarz i wziąłem brzytwę, a Signe pocałowała mnie w kark.

Jesteś nad wyraz troskliwym mężem i ojcem.

Sądziłem, że nie będziesz chciała spać ze starym jeżozwierzem. — Zrobiłem zeza, przeciągając ostrzem po szyi.—A dzieci obudzi szorstkość policzka ich ojca, gdy przyjdzie pocałować je na dobranoc.

Wrzuciłem ostami kawałek mydła do golenia do miski i wytarłem się ręcznikiem. Później zbliżyłem swoją twarz do jej twarzy i przyglądałem się naszym odbiciom w lustrze. Miała klasyczną urodę Starej Rasy: półprzeźroczysta biała skóra, duże ciemne oczy, wąska broda i czarne włosy. Moje odbicie było mniej doskonałe. Spiczasta broda nadaje mi cokolwiek lisi wygląd, oczy, co dziwne, są niebieskoszare, a włosy raczej ciemnobrązowe, a nie czarne tak jak u moich ludzi.

Jestem również bardzo niski. Mój ojciec, a nawet Signe i Yacinda, są ode mnie wyżsi, a jeśli dodać jeszcze do tego chromą nogę, przestaje być dziwne, dlaczego czułem się zawsze jak podrzutek pozostawiony przez Thasa, by nękać szlachetną rasę, która zamieszkuje powierzchnię ziemi.

Dłoń Signe delikatnie gładziła mój policzek.

Boli cię noga? Wyglądasz na bardzo smutnego.

Jestem raczej zamyślony, a nie smutny. Zastanawiałem się, co cię opętało, że porzuciłaś swoje powołanie i wyszłaś za mnie.

Zakochałam się w tobie.

Kiedy wstała, jej jedwabny szlafrok zaszeleścił obietnicą miłości.

Tak po prostu?

Tak po prostu. Otoczyła ramionami moją szyję i poczułem na plecach miękki ucisk jej piersi. Za każdym razem, gdy twój ojciec przyprowadzał cię do Order na leczenie, uderzała mnie twoja odwaga i wytrzymałość. Znosiłeś bez słowa skargi to wszystko, co ci robiłyśmy i bolało mnie serce, kiedy widziałam, jak odchodzisz z niczym.

To raczej mój ojciec odchodził z niczym. Ja przyzwyczaiłem się do kalectwa. On nie potrafił... I nie potrafi — dodałem. Przesunąłem się na ławie i objąłem ją w pasie.

Jak myślisz, dlaczego ani Order, ani nawet Morquant nie zdołały mnie wyleczyć?

W głębi duszy uważam, że tak naprawdę nie akceptujesz Mocy.

Odpowiedź nie kryła w sobie żadnej złośliwości czy gniewu, była to prosta konstatacja faktu, z domieszką łagodnej kpiny z mojego uporu, a mimo to zrobiła na mnie duże wrażenie. Przez kilka chwil siedziałem ogłuszony, gapiąc się na Signe jak cielę na malowane wrota.

Nie... nie wiem. Czy to możliwe, bym mieszkając w Escore, gdzie nawet ziemia zanieczyszczona jest Mocą, nie wierzył w nią?

Dobre pytanie.

Ale jak mógłbym ją zatrzymać? — Zrobiłem bezradny gest. —Odwrócić twarz od Mocy, żeby uniknąć zostania wybranym?

Myślę, że jesteś niezależnym Adeptem. Ale obawiając się magii, stłumiłeś ją w sobie i zwróciłeś się do tych swoich smrodów i hałasów — zakończyła delikatnym i ironicznym echem uwag swojej siostry.

Masz mi to za złe?

Nie, każdy ma prawo wybrać swoją własną ścieżkę, choć nie sądzę, by z twoim wyborem łatwo się pogodzono.

Z pewnością nie pogodzą się z nim, dopóki nie dadzą mi okazji, bym go przedstawił Radzie.

Zesztywniała w moich ramionach, prawie niedostrzegalnie się odsuwając.

Jak ty dobrze mnie znasz. Tak, chcę ci zadać pewne pytanie... powiedziałem.

Nie, proszę, nie rób tego.

Signe, wiesz, gdzie ma się odbyć to wielkie spotkanie, prawda?

Sytry, ty czorcie. — Podniosła dłoń, by zasłonić oczy. — Nie patrz na mnie jak błagający o coś sześciolatek. — Skrzywiła się, ale bez

przekonania. Dołki w policzkach sprawiły, że wyglądała jak dziewczynka. — Twój syn nie potrafi przymilać się tak wdzięcznie jak ty —zakończyła z irytacją.

Nie powiedziałem ani słowa. — Zrobiłem niewinną minę.

Nie musiałeś.

Czy pójdziemy powiedzieć dzieciom dobranoc?

Jej wzrok był jasny i chociaż wiedziałem, że dotarcie na spotkanie jest dla mnie sprawą najwyższej wagi, poczułem, że gra, którą oboje podjęliśmy, odprężyła mnie i wprowadziła w dobry nastrój. Często toczyliśmy takie pojedynki i czerwienię się na myśl, że zwykle odnosiłem zwycięstwo. Tym razem sprawa wyglądała poważniej, ale prędzej czy później moja żona powie mi to, co chcę wiedzieć.

Ziven pogrążony był w głębokim śnie, jego policzek spoczywał na wypchanej zabawce, ale Viviana była przerażająco rozbudzona. Westchnąłem, przewidując konieczność opowiadania bajek, nim te błyszczące czarne oczy się zamkną. Nadaliśmy synowi i córce imiona, które znaczą „żywy", bo zbyt dużo dzieci poniosło śmierć w wielkiej wojnie, a ich radość i słodycz zniknęły na zawsze. Był to może zwykły przesąd, jeden z tych, jakim ulega pospólstwo, ale tam, gdzie chodziło o moje dzieci, odkładałem na bok dumę czy wątpliwości.

Jesteś bardzo czujna, moje słoneczko — wyszeptała Signe, siadając na brzegu łóżka i podnosząc córkę, by ją szybko pocałować.

Wszyscy są tacy smutni. Chce mi się z tego powodu płakać.

Vi, nie wolno ci podróżować poza ciałem. Nie znasz jeszcze zabezpieczeń koniecznych do takich podróży, a poza tym niegrzecznie jest czytać w myślach gości.

Nie wtykam nosa w cudze sprawy, oni po prostu krzyczą. Nic na to nie poradzę, że wszystko słyszę.

Twoja córka jest zbyt dojrzała jak na swój wiek — przekazała mi w myślach Signe i oboje drgnęliśmy, gdy Viviana zachichotała. Zdaliśmy sobie sprawę, że przechwyciła tę myśl.

Ma w sobie zbyt dużo z ciebie — powiedziała Signe surowo.

O, tak, ma w sobie wielkiego Adepta — odparłem, siadając po drugiej stronie łóżka. Historyjkę, tatku. — Jaką historyjkę?

O gwiazdach.

Dawno, dawno temu, była sobie piękna pani, która...

Nie, nie chcę historyjki dla dzieci. Opowiedz mi prawdziwą historię.

Zerknąłem na Signe, która siedziała z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, i zacząłem.

Pamiętasz, czego nauczyliśmy się o gwiazdach?

Że są wielkimi kulami ognia.

Zgadza się, i tak jak nasza gwiazda... Słońce, dają one światło i ciepło innym Światom, dzięki czemu wody mogą płynąć, drzewa rosnąć, a ludzie — żyć. Jest wiele gwiazd, więcej niż ziarenek piasku na plaży w Starym Porcie. Niektóre z gwiazd krążą wokół takich planet jak nasza, a na tych planetach mogą żyć ludzie...

Tacy jak my?

Cóż, nie wiem.

W jej oczach wyraźnie wyczytałem, że ta odpowiedź j ą rozczarowała. Jakie to cudowne być wszystkowiedzącym w oczach dzieci, pomyślałem. Wielka szkoda, iż takie zaufanie nie trwa wiecznie. Wtedy przypomniałem sobie swoje relacje z ojcem i zrozumiałem, że wcale nie jest to takie wspaniałe. Bez podważania starych praw nie byłoby postępu i chociaż człowiek i kultura mogą wegetować w zastoju, jedynym rezultatem byłaby śmierć.

Nasi przodkowie — kontynuowałem — żyli w takim świecie, ale przeszli przez Bramę, która pozwoliła im w mgnieniu oka pokonać czas i przestrzeń. Ale taką Bramę trudno jest zbudować, a ty nie dowiesz się, zanim przez nią nie przejdziesz, czy świat po drugiej stronie jest pięknym miejscem, w którym możesz się osiedlić, czy też obszarem... • •• zerknąłem na Signe — .. .pełnym smrodu i hałasu, nie nadającym się do zamieszkania przez nasz rodzaj.

Czy jest więc jakaś inna droga, tatku? — powiedziała sennym głosem Viviana, walcząc z opadaniem powiek.

Tak. Myślę, że moglibyśmy zbudować pewnego dnia wielkie okręty, które pływałyby po niebie niczym żaglowce po morzach. Kiedyś, być może, zbuduję ci taki okręt i będziesz mogła podróżować po wszechświecie, poznawać nowe planety, i znaleźć takie, które są ładne, spotkać ludzi, którzy na nich żyją, i nauczyć się wielu... wielu... cudownych... rzeczy — szeptałem, zniżając głos, w miarę jak oddech córki stawał się coraz bardziej miarowy.

Jej ciemne rzęsy zatrzepotały na policzkach, po czym znieruchomiały, a słodki oddech wymykał się z otwartych ust. Ostrożnie pochyliłem się i przycisnąłem wargi do jej ciepłego policzka. Dziecko pachniało zniewalająco, a ja odkryłem, że z trudem powstrzymuję łzy.

Kiedy Signe przykrywała Vivianę, prześlizgnąłem się szybko do łóżka Zivena i musnąłem wargami potargane włosy na jego czole.

Signe zamknęła za mną drzwi pokoju dziecinnego i oparła się plecami o drewnianą taflę. Popatrzyła na mnie w zamyśleniu.

Spotkanie odbędzie się u Loskeethy, w Skalnym Ogrodzie. Za dwa dni, o świcie.

Żadne słowa podziękowania nie były konieczne. Wszystko, co należało, zostało powiedziane później, w ciemności mego pokoju, a dawanie było słodkie.


Loskeetha nie pochodziła ze Starej Rasy. Właściwie nikt nie wiedział, jaka rasa czy miejsce spłodziły Panią Widzącą Przyszłość. Po prostu strzegła swej prywatności, pomyślałem, patrząc jak mój Renthan, Haquilla, kłusuje zwinnie wzdłuż koryta rzeki. A może, podobnie jak my wszyscy, zdała sobie sprawę, że osiągnęliśmy punkt krytyczny, że tylko zjednoczeni możemy wygrać, podczas gdy podzieleni z pewnością przegramy.

Podróżowałem bez eskorty, wychodząc z założenia, że dojazd na spotkanie będzie wystarczająco trudny dla jednej osoby, a co dopiero dla gromady wojowników. I chociaż trochę się bałem, serce przepełniało mi poczucie wolności. Nie byłem zresztą zupełnie bezbronny. U mego pasa wisiał bicz Mocy, a miecz mego dziadka był... cóż, czymś więcej niż tylko mieczem.

Dotknąłem palcami rękojeści z żółtego kwarcu i przestraszyłem się znowu, bo jeśli wyciągnąłbym tę broń przeciwko jakimkolwiek magicznym wrogom, Mądre Kobiety od razu wiedziałyby, że Signe złamała przysięgę milczenia i w tajemnicy zaczęła mnie szkolić w posługiwaniu się Mocą. Właśnie to, czego potrzebujemy najbardziej, pomyślałem, to kolejny cholerny użytkownik magii, jakby mało ich jeszcze było na świecie. Ale, jak słusznie wytknęła mi Signe, w tak ciężkich czasach nie mogliśmy pogardzać żadną bronią i nawet jej pobieżne wskazówki, których udzielała mi przez ostatnie dwa dni, powinny wystarczyć, bym przeszedł obok strażników i bez problemu dostał się na spotkanie. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, nie będę ci towarzyszyć do samego Skalnego Ogrodu, nadeszła myśl od Haquilli, w czasie narad mego ludu naprawdę niewiele znaczę i nie chciałbym być ukarany.

Rozumiem i dziękuję, że przywiozłeś mnie tak daleko. Poza tym, to moja walka, odpowiedziałem mu podobnym przesłaniem.

A o co walczysz, Sytry?

Będę wiedział dopiero wtedy, gdy wysłucham ich wielkiego planu. Może się z nim zgodzę — ciągnęliśmy nasz bezgłośny dialog.

Usłyszałem powątpiewające parsknięcie. Zastanowiłem się, czy wszyscy postrzegają mnie tylko jako przekornego wywrotowca.

Cóż, nie widziałem nic złego w podważaniu wartości. Zbyt wielka zgodność prowadziła do stagnacji lub co jeszcze gorsze do tego, że wszyscy zacięcie szczekają pod niewłaściwym drzewem. Niestety, to właśnie duch przekory spuścił ze smyczy Moc na Escore, a ja bałem się, że reakcją Mądrych Kobiet będą surowe ograniczenia eksperymentowania, zarówno w magii, jak i w nauce, pod której urokiem pozostawała Stara Rasa.

Wypowiedziane bezgłośnie moje imię zabrzmiało jak ostrzeżenie i wyrwałem się z zamyślenia, by zobaczyć długą szarą postać, znikającą w krzakach po prawej stronie, jak mgiełka w upalną wiosnę. Moje usta momentalnie zrobiły się suche, w piersi brakło tchu, a chore biodro zabolało, jakby chciało o sobie przypomnieć. Zawstydziłem się i pomyślałem, że ojciec miał rację nazywając mnie tchórzem.

Ale nie było czasu na sztuczki myślowe i autoanalizę. Tylko działanie mogło nas uratować i, jeśli byłem zbyt wielkim tchórzem, by bronić samego siebie, muszę przynajmniej pomyśleć o swym wiernym towarzyszu. Wilkołaki wybiegały z krzaków, jakby wyczuwszy mój lęk.

Jeśli zaczniemy uciekać, dogonią nas.

A jeśli będziemy stać, otoczą nas i pojmają na zawsze. Ruszaj najszybciej, jak potrafisz, a ja spróbuję utrzymać je jak najdalej od ciebie.

Niech będzie. — I Haquilla ruszył tak gwałtownie, że o mały włos nie wysadził mnie z siodła.

Z jedenastu wilkołaczych gardeł dobył się skowyt i poczułem, że w odpowiedzi włosy stają mi dęba. Czym innym było słuchanie ich wrzasków zza bezpiecznych zamkowych murów, czym innym — słuchanie ich tutaj na pustkowiu, z dwoma rzędami złych bestii depczących po piętach. Jedna z nich rzuciła się w stronę pyska Haquilli. Smagnąłem ją batem. Kiedy wystrzeliłem w pierwszego z atakujących, nastąpił oślepiający błysk, rozległ się trzask i skowyt i poczułem swąd palonych włosów i ciała.

Zwycięstwo dało mi pewność siebie, lecz wkrótce przypomniałem sobie, że pozostało jeszcze dziesięć bestii. Zacząłem wymierzać razy biczem Mocy. Rzadko kiedy trafiałem, ale przynajmniej utrzymywałem stado w pewnej odległości, w czasie gdy Haquilla zmierzał ku wejściu do posiadłości Loskeethy. Nagle jeden z Wilkołaków dosięgnął szyi Renthana, ostre szczęki zamknęły się na luźnej skórze z przodu jego kłębu. Spomiędzy białych zębów wytrysnęła krew, podczas gdy ja uderzałem rozpaczliwie bestię biczem, dopóki nie puściła wierzchowca. Ale gdy się to w końcu stało, owionął mnie odór gnicia i Wilkołak zacisnął zęby na końcu bata, wyrywając go z mojej ręki, po czym upadł na ziemię. Ostre kopyta Haquilli stratowały go, ale o mało nie zakończyło się to dla nas tragicznie, bo straciłem broń i zwolniliśmy. Stado było tuż za nami.

Haquilla próbował wrócić do poprzedniego tempa, a ja przylgnąłem do jego długiej szyi.

Uwieranie w boku przypomniało mi, że nie byłem kompletnie rozbrojony. Nigdy nie umiałem dobrze posługiwać się mieczem, co zawdzięczałem swojej nodze, ale znałem podstawy fechtunku, a ostatniej nocy wtarłem w niego bardzo dużo swej esencji, posługując się różdżką Mocy. Słabość ustąpiła, a strach powoli przerodził się w złość.

Podniósłszy głowę skoncentrowałem się na czerwono–czarnej skale wyrastającej przed nami.

Na tym zakręcie zatrzymaj się na chwilę i pozwól mi zejść. Później uciekaj co sił — powiedziałem w myślach do Haquilli.

Nie, nie zostawię cię — odrzekł również bezgłośnie.

Jesteś ranny, nic tu po tobie. Ratuj siebie, poszukaj pomocy.

Haquilla niechętnie na to przystał. Mimo że był ranny, wciąż mieliśmy kilka sekund przewagi, której bardzo potrzebowaliśmy. Dotarliśmy do zakrętu. Zatrzymał się, a ja ześliznąłem się z jego grzbietu. I natychmiast tego pożałowałem, bo ból przeszył moją nogę od stopy aż do pachwiny. Jęknąłem, odwróciłem się plecami do skały i wyciągnąłem miecz dziadka. Pokonał wiele Zła w ciemnych miejscach świata. Może przysłuży mi się teraz. Zauważyłem, że ostrze nie było już niebieskie, ale jarzyło się złotym ogniem. Zachodziłem w głowę, jak z moją słabą znajomością magii mogłem spowodować tę zmianę. Później nie było już czasu na myślenie, stado było przy mnie.

Jestem leworęczny, co zdezorientowało mojego pierwszego przeciwnika, dając mi chwilową przewagę. Wsunąłem ostrze miecza między jego żebra i odskoczyłem niezdarnie, bo krew trysnęła na moje buty. Pozostałe bestie stały się ostrożniejsze, rzucając się do przodu i do tyłu niczym hałaśliwe szare cienie. Miecz utkał przede mną ochronną siatkę, ale wkrótce wewnętrzny ogień począł lizać moje mięśnie, a oddech stał się płytki.

Zły byłem na siebie za brak kondycji. Godziny spędzone w laboratorium, przy biurku, spowodowały co najwyżej tyle, że zaczął mi rosnąć brzuch i skrócił się oddech.

A teraz nastał czas, kiedy przyszło mi tego żałować.

Zamrugałem gwałtownie, strząsając z oczu kropelki potu, i przejechałem po czole grzbietem wolnej dłoni. Pierścień zaręczynowy, który dostałem od Signe, dotknął mojej wilgotnej skóry i zadrżałem pod wpływem nagłego wspomnienia ostatniego wieczoru spędzonego z żoną. Przypomniałem sobie, jak położyłem głowę na jej łonie, błądząc poza ciałem, podczas gdy Signe tkała sny, które oddzielały mą duszę od ciała i uczyły mnie różnych zaklęć i rytuałów na czas podróży. Większość dotyczyła przejścia obok strażników, bo Signe wiedziała, że wejście do Skalnego Ogrodu będzie pilnie strzeżone, ale może przekazała mi więcej niż myślałem, bo nagle przez mój umysł przebiegły nie znane mi dotąd zaklęcia.

Wykrzyknąłem dziwne słowa, a miecz zabłysnął w odpowiedzi. Rubinowoczerwone runy rozżarzyły się na ostrzu, a ja poczułem, że moja Moc zaczyna przepływać na miecz, a z niego prosto w błyszczące ślepia moich wrogów. Efekt był piorunujący. Upadły na brzuchy, po czym skomląc niczym wychłostane kundle uciekły poza zasięg tak miecza, jak i głosu. Wkrótce jedynym wspomnieniem po nich były plamy krwi w miejscach, gdzie udało mi się trafić kilka z nich.

Energia wywołana przez strach i niebezpieczeństwo opuściła mnie i osłabłem raptownie. Do tego jeszcze dochodziło pozbawienie mnie Mocy przez miecz. Podjąłem więc podróż będąc w pożałowania godnym stanie.

Przepraszając przodków, którzy używali tego miecza w szacownych potyczkach, i sam miecz (w swoim szaleństwie zacząłem go uważać za żywą istotę) użyłem go jako laski i pokuśtykałem ścieżką w stronę ogrodu Loskeethy. Ślady Haquilli i j ego krew znaczyły ścieżkę, później dołączyły do nich ślady innych Renthanów. Odetchnąłem i odmówiłem modlitwę dziękczynną. Wiedziałem już, że jest bezpieczny.

Zgodnie z przewidywaniem Signe, przy murze stali strażnicy. Byłem tak wyczerpany, że popełniłbym błąd, wchodząc na niewidzialne linie Mocy, jak wół ciągnący do wody, ale znowu uratował mnie miecz. Runy zajarzyły się, co prawda nie tak mocno jak w czasie walki z Wilkołakami, ale wystarczająco, by zwrócić moją uwagę. Spojrzałem na nie (dlaczego dziadek nie wspomniał o tej właściwości miecza? A może sprawiła to moja prostacka magia?). Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, co one oznaczają. Zrobiłem przed sobą znak w powietrzu. Mimo to wciąż czułem się niezręcznie używając Mocy, i bardzo się zdziwiłem, kiedy zadziałała. Zawiłe linie zawisły w powietrzu jak złote promienie, wartownik odpowiedział błyskiem, po czym wszystko zniknęło.

Dumny jak paw pokuśtykałem przez twardo ubity piasek, skręciłem za róg i spotkałem dwóch strażników, których nie mogłem zbyć machnięciem ręki.

Stali nad brzegiem stawu z wyciągniętymi mieczami i srogim wyrazem twarzy. Nawymyślałem sobie od głupców. Czyżbym sądził, że nikt nie zauważy ominięcia przeze mnie straży? Mężczyźni podeszli w moim kierunku, a ja pospiesznie schowałem swój miecz do pochwy, nie chcąc wszczynać walki, zwłaszcza że ludzie ci nie byli moimi wrogami.

Nagle jeden z wojowników ściągnął hełm, krzycząc:

Sytry?!

Adorjan! odparłem, zdziwiony widokiem przyjaciela z dzieciństwa.

Sytry, ty głupcze, mogłem cię przebić jak Thasa, zanim uświadomiłbym sobie pomyłkę.

Spróbowałem nie pokazać po sobie, jak bardzo poczułem się dotknięty, że porównał mnie do przysadzistych, złych mieszkańców podziemi, ale chyba mi się nie udało, bo doskoczył do mnie i położył mi dłoń na ramieniu.

O, bogowie, przepraszam. Ojciec często powtarza, że mój niewyparzony język kiedyś sprowadzi na mnie kłopoty. Wybacz.

Nie ma sprawy. Prawdopodobnie wyglądam jak...

Ale co tutaj robisz?

Muszę porozmawiać z Radą. Wysłuchać jej planów.

Dlaczego? — Spoważniał nagle, a w jego oczach pojawił się chłód.

Bo obawiam się tego, co zrobią w przypływie rozpaczy, chcąc uciec Adeptom. A mogę przedstawić im inne wyjście. Proszę, pozwól mi iść. Zostawię miecz twemu towarzyszowi jako dowód mojej dobrej woli, a ty możesz mnie eskortować.

Myślał przez chwilę, wpatrując się w ziemię pod stopami, a potem skinął głową. Nie na próżno przez sześć lat służył w domu mego ojca jako giermek. Wiedział, że można mi zaufać i że nie zrobię nic złego.

Zostawiłem miecz, a Adorjan odprowadził mnie aż do brzegu wodnego zbiornika. Poniżej zobaczyłem zagrabiony niebieski piasek i małe kamienie wysp ogrodu Loskeethy.

Nie wchodź na niebieski piasek — ostrzegł mnie mój przyjaciel i nie trzeba mi było tego dwa razy powtarzać. Miałem dosyć magii jak na jeden dzień.

Droga w dół była stroma i, zważywszy na moje kalectwo, niebezpieczna, ale Adorjan podtrzymywał mnie. Niedługo później usłyszałem szum głosów, dobiegający z jaskini. Gdy do niej weszliśmy, rozmowa urwała się raptownie, a blade i gniewne twarze odwróciły się z zaskoczeniem w moją stronę. Jedynie moja szwagierka odezwała się, wykrzykując moje imię głosem pełnym jadu.

Co ty tu robisz? — zapytała Mądra Kobieta, która przewodziła wszystkim Czarownicom w Escore. Nie znałem jej prawdziwego imienia, a nigdy nie przejmowała się mną na tyle, by podać mi fałszywe. Dla mnie była po prostu Strażniczką.

Ukłoniłem się — nogi trzęsły mi się z nerwów — i spojrzałem tęsknie na najbliższy kamień.

O, na Moc, pozwólmy temu stworzeniu usiąść, zanim upadnie —usłyszałem ostry, suchy, starczy głos.

Słowa te wypowiedziała mała zasuszona kobieta w nieokreślonym wieku. Po obu stronach jej twarzy zwisały proporce siwych włosów, ale zielone oczy błyszczały wielką mądrością.

Mimo że nigdy jej nie widziałem, domyśliłem się, że jest to Lo—skeetha.

Za gościnność... zacząłem zwyczajowe powitanie, ale zostało ono przerwane przez mą zgryźliwą gospodynię.

Ten człowiek jest w równej mierze kaleką, co i głupcem. Nie zostałeś tu zaproszony, jesteś intruzem. Chcę wiedzieć, dlaczego tu wtargnąłeś.

Chciałbym wysłuchać naszego wielkiego planu, bo być może jestem w stanie zaproponować inne wyjście.

Jakie inne wyjście? — warknęła Yacinda.

Poczekaj — rzekła Strażniczka, nim zdążyłem odpowiedzieć. W jaki sposób dowiedziałeś się o miejscu spotkania i jak ci się udało przejść obok straży?

Wpatrywałem się uparcie w swoje dłonie.

Czy to może Signe ci pomogła?

Może tak, może nie... — Te słowa zabrzmiały dziecinnie nawet w moich uszach.

Rozległ się pełen dezaprobaty pomruk, po czym głos zabrała Morquant, uśmiechając się łagodnie.

Takie męstwo i wytrwałość zasługują na nagrodę. Jaką szkodę poniesiemy, jeśli Sytry dołączy do Rady?

On nie jest wybrany.

Mylisz się, Yacindo. Musi mieć Moc. Inaczej Signe nie zdołałaby go przeszkolić i nie udałoby się mu zmylić naszych straży.

Kilka ciekawych spojrzeń skierowało się w moją stronę, a ja skurczyłem się.

Mam ją wbrew sobie. Magia jest naszym przekleństwem.

Morquant, Strażniczka i kilku mężczyzn z różdżkami zatkniętymi za paski zgromadzili się wokół Loskeethy. Gdy się rozeszli, starożytna wieszczka spojrzała na mnie.

Dobrze, możesz zostać. Do tej pory uzgodniliśmy, że ty i twoi pobratymcy musicie opuścić Escore, przejść przez góry na wschód i tam szukać schronienia.

A co z wami? — spojrzałem na Morquant.

My i ta ziemia jednym jesteśmy — wyjaśniła Pani Zielonych Przestworzy. — Nie możemy zostawić ziemi, która nas zrodziła. Wybacz, ale to wasz rodzaj spuścił ze smyczy Zło. Jeśli odejdziecie, może Zło uschnie.

Lub pożre samo siebie — dodała z goryczą Loskeetha.

Równie dobrze może pozostać lub pójść za nami! — zawołałem przerażony pomysłem ucieczki z naszego cudownego kraju, wycofania się przed wrogiem.

Dopilnujemy, by nie podążyło za wami — powiedziała Strażniczka.

Ale nic z tego, o czym mówiliśmy, nie jest konieczne.

O? Chcesz, byśmy zostali i kontynuowali wojnę, którą przegramy? Tracąc jeszcze więcej Mocy, by utrzymać kraj, który już teraz się chwieje od ataków?

Nie, możemy spróbować innej drogi.

Jakiej innej drogi?

Przybyliśmy ze świata, w którym rządziła nauka — nawet jeśli nie była najważniejsza, przynajmniej mogła równać się z Mocą. Odkryjemy na nowo te urządzenia i użyjemy ich przeciwko naszym wrogom.

Mówisz o maszynach?

Tak.

Mój Boże, on chce uczynić nas niewolnikami maszyn. To nie może mieć miejsca — szepty pełne zgrozy obiegły, niczym przestraszone zwierzęta, kamienne ściany.

Nie! Nie chodzi mi o to, byśmy zapomnieli o naszym dziedzictwie. Wydaje mi się po prostu, że powinniśmy wykorzystać dary i talenty, którymi obdarzył nas Stwórca. Cóż złego może być w ulżeniu doli człowieka, który uprawia rolę, albo w przyspieszaniu podróży domokrążcy czy stosowaniu nowych metod w leczeniu starych ran? Stal pochodzi z syntezy żelaza i węgla, i jest mocniejsza niż każde z nich osobno. Więc może i my winniśmy zacząć używać nie tylko Mocy, ale i umysłu?

Nie przyszedłeś tu jako orędownik pokoju. Te twoje diabelskie wynalazki prowadzą do śmierci.

Pani, z całym należnym ci szacunkiem: nie ma przedmiotu, który pasując do dłoni człowieka, nie mógłby być przez niego wykorzystany jako broń. Czy w takim razie mamy żyć jak bydło pasące się na równinie? Nadzy i bezbronni, w ciągłej ucieczce przed wrogami, chyba że zaczniemy się uczyć i w trakcie tej nauki stracimy niewinność? Możemy stworzyć broń odporną na czary, bo pozbawioną duszy; będzie mogła przejść przez trujące lasy, bo nie oddycha, zburzyć mury najpotężniejszego zamku...

Dość — przerwała Strażniczka. Spór jednak nie zakończył się, a rozgorzał na nowo i trwał przez kilka następnych minut, ponieważ niełatwo ustępuję. Nie bez przyczyny Signe powtarzała często, że jestem uparty jak osioł. Lecz nic z tego, co powiedziałem, nie przekonało moich słuchaczy. Byli zdecydowani podążyć swoją drogą.

Ponieważ znasz już nasze plany, wracaj do swojego dworu i przygotuj ludzi do drogi — rozkazała mi Strażniczka.

Zmęczony, z oczami szczypiącymi od łez i sercem zranionym z powodu czekającego mnie odejścia z domu i kraju, który kochałem, posłuchałem jej.


Jesteś szalony, po prostu szalony! —krzyknął mi prosto w twarz Tahon. Był tak blisko, że małe kropelki śliny wylądowały na moich policzkach.

Za pomocą tej maszyny możemy pogrzebać Dukkara i wszystkich jego popleczników.

NIC Z TEGO! Plany są ustalone. Ludzie zaczynają odwrót. Nie posłuchaj ą cię. Użyj swojej cudownej zabawki, by pomóc w ucieczce. Nie szukaj kłopotów, jeśli nie chcesz, by kłopoty znalazły ciebie.

Tahonie, Bóg wie, że żaden ze mnie bohater, ale to jest coś, co MUSZĘ zrobić.

Wpatrywał się rozpaczliwie w moją żonę opierającą się o stół.

Signe, porozmawiaj z nim.

Robiłam to przez wiele godzin, ale bez skutku.

Podniosłem oczy znad swojej dłubaniny i zobaczyłem, że jej twarz była spuchnięta od łez, i żal ścisnął mi serce. Gdy ją objąłem, stała nieruchomo jak skała, ale byliśmy zbyt sobie bliscy, bym nie wyczuł, że cierpi.

Kochanie moje, jeśli mi się nie uda, nic nie będzie stracone. Zostawię swoją bezużyteczną machinę na wzgórzu przy stanicy Dukkara i przyjadę do was.

Myślisz, że to będzie takie proste?

Jestem pesymistą, pamiętasz?

Otoczyła moją twarz dłońmi, a jej oczy wpatrywały się we mnie, dopóki w nich nie utonąłem.

Czy naprawdę musisz to zrobić?

Muszę, inaczej będę żałował do końca życia.

Więc weź moje błogosławieństwo i ochronę.

Signe! — zawołał płaczliwie Tahon, ale nie zwlekałem dłużej, tylko włożyłem swój wynalazek do torby i pokuśtykałem żwawo do bramy twierdzy.

Nie opóźniaj jeszcze bardziej swego wyjazdu. Jeśli mi się nie uda, złapię was przed górami.

Mam nadzieję, że to zrobisz, mój panie, bo Mądre Kobiety poruszą góry za nami, żebyśmy byli bezpieczni, a wszelkie siły, które za nami podążą, obrócą się w niwecz.

Powstrzymałem strach i skinąłem głową. Wtedy ona podbiegła do mnie z powrotem i ponownie ją objąłem. Jej usta zwarły się z moimi w szalonym pocałunku. Ogarnęło mnie złe przeczucie (o ile takowe istnieją), odepchnąłem ją i kulejąc ruszyłem do drzwi. Jej głos był zachrypnięty, gdy wyszeptała:

Będziemy pamiętać.

W kryształowych wspomnieniach, w dniach, których jeszcze nie znamy — odrzekłem.


Wybrałem tylne wyjście z zamku, by uniknąć spotkania z ludźmi zebranymi na dziedzińcu. Z ojcem pożegnałem się ostatniego wieczoru, a z dziećmi rano, gdy pochylone były nad owsianką. Chodziło nie tyle o to, by oszczędzić im bólu, ile o to, bym nie zmienił decyzji, widząc je w momencie odjazdu.

Haquilla ruszył z kopyta i pospieszyliśmy w stronę Twierdzy Ciemności Dukkara. Od czasu do czasu moja dłoń ześlizgiwała się na miecz, po czym wracała do niewinnie wyglądającej skórzanej torby przy siodle, w której znajdował się mój wynalazek. Wspinaliśmy się na szczyt, spoglądając z góry na zamek. Haquilla skręcił w krzaki, bo brama była otwarta, a ja odniosłem wrażenie, że wszyscy mieszkańcy piekła wychodzą przez nią.

Ogromna armia, niczym jakaś trująca, pełzająca narośl wyległa na równinę i szła naprzód.

Wyjąłem z torby szkiełko i przyjrzałem się przez nie pierwszym szeregom.

Nie miałem najmniejszego kłopotu z odnalezieniem tej lśniącej postaci na czarnym jak węgiel Kethanie. Aura czerwonozłotego płomienia otaczała jego ciało, jakby było ono zbyt małe, żeby pomieścić całą jego Moc. I chociaż był to piękny widok, nie dałem mu się zwieść. To jechał Dukkar, książę demonów, największy ze sług Ciemności, którzy walczyli o nasze ziemie.

Sytry, co z twoją machiną?

Beznadziejna sprawa. Są zbyt rozproszeni. Nie dosięgnę wszystkich.

Haquilla wydawał się załamany. Poklepałem go uspokajająco po spoconym karku, mimo że sam potrzebowałem pocieszenia. Moje ciało było ociężałe, miałem dreszcze.

Wciąż tkwiliśmy w zaroślach i patrzyliśmy jak zahipnotyzowani, po raz pierwszy widząc tak wiele Zła w jednym miejscu. Miecz u mego boku błyszczał złotym i czerwonym światłem, a ja nagle pomyślałem strachliwie, że Dukkar może wyczuć obecność obcej Mocy w swym królestwie.

Jak gdyby w odpowiedzi na moją myśl, czarny książę stanął w strzemionach i zakrzyknął gromko. I cała chmara, niczym ogromna fala, rzuciła się galopem naprzód. Złapałem za lejce, ale oni nie podążali w moją stronę, tylko... na zachód!

NIE! — krzyknąłem, a Haquilla nie potrzebował ponagleń, lecz wystrzelił jak czerwona kometa w dół górskiego grzbietu, wprost pod nogi atakujących.

Szlochając, krzycząc i przeklinając zdrajcę, który podał tej bestii z piekła rodem dokładny czas wielkiej ucieczki, jechałem prosto przed siebie; szaleniec stojący na czele jednoosobowej armii. Patrząc na szeregi wroga, wyobraziłem sobie, jak dopada on moich ludzi. Kobiety, dzieci, starców, chłopców. Wozy wypełnione rzeczami zabranymi z dworu i zapasami, potęgujące zamieszanie, podczas gdy tych kilku strażników jadących na flankach próbuje dać odpór czarnemu piorunowi, który w nich uderzył. Zobaczyłem oślinione szczęki zaciskające się na delikatnych dziecięcych ciałkach. Viviana, Ziven!

Kiedy wjechałem pomiędzy pierwsze szeregi agresorów, wywołałem zamieszanie, które zaczęło zataczać coraz szersze kręgi, niczym fale w stawie.

Dukkar ponownie stanął w strzemionach, podniósł dłoń, a ja dobyłem miecza. Runy na jego ostrzu były tak jasne, że promieniowały na Haquillę i na mnie. Gdy Dukkar cisnął czarnym piorunem, miecz zabłysnął w odpowiedzi, zasłaniając nas ścianą złotego ognia. Podmuch Mocy odbił się od niej i uderzył w pierś jednego z towarzyszy Dukkara. Jego ciało stopiło się niczym rozgrzany wosk, a oszalały wierzchowiec poniósł go między innych atakujących.

Przełknąłem ślinę i odwróciłem wzrok od tego makabrycznego widowiska. Dukkar, z głową wzniesioną do nieba i z zamkniętymi oczami zaintonował monotonną pieśń, a słowa ciałem się stały. Nie były to potwory (miał ich wystarczająco wiele za sobą), ale miazma—ty, unoszące się ze zwodniczą powolnością w kierunku ściany, która mnie chroniła. Wybadały one jej złotą po wierzchnie, szukając jakiegoś słabego punktu. Wydobyłem z pamięci jeszcze kilka zaklęć, które umieściła w mej podświadomości Signe, i silny, słodko pachnący wiatr prześliznął się przez trawę, zakołysał drzewami i z postępującym zawodzeniem zaczął wypierać mgłę.

Dukkar znów przypuścił atak, a ja znowu go odparłem i tak to trwało, minuta za minutą. Było mnie stać jedynie na bierną obronę, jako że nie miałem ani siły, ani odpowiedniego wyszkolenia, by kontratakować, ale, o dziwo, to... wystarczało! Zdołałem pokrzyżować mu plany: oto jego wielka zdobycz oddalała się coraz dalej na zachód.

W końcu (nie wiem, jak długo to trwało, bo straciłem rachubę czasu), ból nóg stał się dla mnie torturą nie do zniesienia i wiedziałem już, że dłużej tak nie pociągnę.

Haquillo wyszeptałem. Nie jestem chyba przygotowany na to, by zginąć śmiercią bohatera.

Ani ja. Jeśli zaczniemy uciekać, podążą za nami — odparł bezgłośnie.

Nie brzmi to zbyt zachęcająco, ale tkwi w tym cień szansy. Bo jeśli oni...

...podążą za nami, nie podążą za naszymi ludźmi — dokończyliśmy razem.

Po czym ten Renthan o ogromnym sercu, mój drogi przyjaciel, wielkimi susami popędził na pomocny zachód, w stronę górskich jaskiń, gdzie znajdowała się twierdza mego ojca. A oni ruszyli za nami! Może długa walka osłabiła u Dukkara zdolność logicznego myślenia, a może po prostu uważał, że i tak nie dogoni już naszych ludzi.

Haquilla zostawił mnie u ujścia podziemnej rzeki. Brnąc w wodzie dotarłem do małej łódki o płaskim dnie, która ukryta była w trzcinach, umieściłem w niej torby, a potem odwróciłem się i przytuliłem do wysmukłej szyi Renthana.

Nie zobaczymy się już w tym życiu. Jego myśl była pełna smutku, a ja z trudem zdławiłem łzy.

Nie. Ale uważaj, byś sam to życie zakończył.

Postaram się. Żegnaj, stary druhu.

Żegnaj. Jeśli zobaczysz kiedyś Signe, powiedz jej...

Wiem.

I już go nie było. Odjechał trzaskając krótkim ogonem i stukając kopytami po kamieniach.

Przepełniony bólem, wolno wsiadłem do łódki i powiosłowałem w ciemność.

Niedługo później usłyszałem za sobą odgłosy zbliżającego się pościgu. Najwidoczniej Dukkar zdecydował się dopaść sprawcę swego niepowodzenia i wzdrygnąłem się na myśl, jakich wymyślnych cierpień może mi przysporzyć.

Wiosłowałem, dopóki nie wyrosły przede mną schody wykutego w skale budynku. Szybko wgramoliłem się po stopniach na górę, ciągnąc za sobą torby. Słaby srebrny blask znaczył moją drogę. Przekląłem dziadka za jego uprzejmość i troskę o cudze nogi, bo światło czyniło mnie widocznym jak na dłoni.

Pchnąłem jedne z dziesięciorga drzwi i od razu zauważyłem masę kufrów leżących obok podwyższenia oraz krzesło. Mój stary dziadek najwidoczniej zrobił użytek z podziemnej piwnicy. Chichocząc histerycznie zastanawiałem się, czy mój ojciec wiedział o skarbach, które tu niszczały. Ten widok naprawdę by go zabił.

Jeśli już mowa o zabijaniu... Usłyszałem uderzenie metalu o kamienie i odgłos cichych kroków. Szybko ukląkłem i wyciągnąłem urządzenie. Ściągnąłem z niego pokrowiec. Potem, z mieczem w jednej ręce i przyrządem w drugiej, wszedłem po schodach na podwyższenie i usiadłem na krześle. Zostało zrobione z myślą o dużo większym mężczyźnie, toteż mój wynalazek zmieścił się obok mnie. Włączyłem kontrolkę, zmniejszyłem zasięg, i z ręką na wyłączniku zacząłem czekać.

Wszedł Dukkar i obrzucił mnie ostrym spojrzeniem.

Więc to kaleka z Rahinayi ośmielił się stanąć przeciwko mnie. Pożałujesz przed śmiercią, że nie uciekłeś ze swoimi albo że nie uległeś moim czarom.

Śmiałe słowa. Ty z kolei możesz żałować, że nie okazałeś więcej rozwagi i podążyłeś za mną. Borsuk jest bardziej niebezpieczny w swojej norze. Miałem jedynie nadzieję, że nie były to słowa bez pokrycia — szaleńcza ucieczka przez równinę i zanurzenie w wodzie mogły zniszczyć moją drogocenną zabawkę.

Oddaj mi miecz.

Z przyjemnością. Spróbowałem się uśmiechnąć, ale poczułem, że był to raczej przedśmiertny grymas.

Rzuciłem broń na podłogę i nacisnąłem na spust.

Niebieskie światło wystrzeliło ze stożka i w jednej chwili dziwny bezwład ogarnął moje nogi.

Wychodzić! Wychodzić! — Krzyk Dukkara dochodził z oddali. Patrzyłem jak on i jego towarzysze wymachują rękami jakby się topili, zataczając się w stronę wyjścia. Drzwi zatrzasnęły się za nimi, a ja zostałem sam. I uwięziony po wsze czasy, bo tkwiąc w rozszerzającej się przestrzeni, nie byłem w stanie wyłączyć swego urządzenia.

Będziemy pamiętać...

Wciąż słyszę jeszcze jej głos i podejmuję rozpaczliwą walkę przeciw mocom, spuszczonym przeze mnie ze smyczy.

Pozwalają mi pamiętać. Nic więcej mi nie trzeba. Zadowala mnie czekanie na dni, które nadejdą.

POSŁOWIE

Książki o Świecie Czarownic nie są mi obce. Prawdę mówiąc, to wiośnie one, wespół z Flannanami, wprowadziły mnie wiele lat temu do krainy science–fiction. Czytam i cieszę się nimi aż po dziś dzień. Jedną z rzeczy, które mnie zawsze intrygowały, była wzmianka o tym, że niektórzy mieszkańcy Świata Czarownic przybyli przez Bramą ze świata stojącego na wyższym poziomie technicznym. Sprawiło to, że zaczęłam się zastanawiać, czemu porzucili oni technikę.

Jestem przede wszystkim pisarką science–fiction, więc mam nienaturalne odchylenie w stronę nauki i techniki jako środka, za pomocą którego można rozwiązywać problemy. Dostrzegam dziś w naszym kraju alarmujące anty–techniczne i antynaukowe ciągotki. Myślę, że zagrażają one nam zarówno jako narodowi, jak i gatunkowi. Nie mam zrozumienia dla ludzi, którzy pragną powrotu do starych dobrych czasów, gdy żyło się w zgodzie z naturą. Owa natura może okazać się zabójcza. Osobiście uważam, że antybiotyki i inne nowoczesne wynalazki stanowią wielki skok w dziejach ludzkości. Pozwalam więc, by Sytry mówił za mnie i mam nadzieję, że któregoś dnia zostanie obudzony ze swego odrętwienia.

Potrzeba nam światłych umysłów.

MELINDA M. SNODGRASS

Lisa Swallow

Synowie S’Olcariasa

Stary Sulkarczyk przeciągnął igłę przez kanwę, kończąc ostatni ścieg. Zacisnął swe pokłute dłonie o zgrubiałych stawach i nie mógł ich rozprostować. Upuścił igłę na szpule szorstkich nici, po czym zrzucił ciężki żagiel z kolan na podłogę kajuty. Na zewnątrz księżyc, gwiazdy, a nawet światło na dalekim brzegu, zapalały się i gasły wraz z przypływami i odpływami morza.

Wzywają mnie — wymamrotał, nie adresując swych słów do nikogo w szczególności.

Mały Ortins przestał zwijać grubą linę, nadstawiając ucha.

Kto cię wzywa, dziadku? Słyszę jedynie fale rozbijające się o kadłub.

Ach! Ty też to usłyszysz.

Sulkarczyk wyciągnął ręce w stronę czarnego, metalowego pieca, szczelnie zamkniętego przed nieustannym działaniem wiatru i fal.

Spojrzał w górę, z zamglonym wzrokiem i zaciśniętymi ustami. Omiótł spojrzeniem całą zbudowaną z grubych belek kajutę: specjalny ładunek, zbyt cenny, by przechowywać go w wilgotnej ładowni, zakurzone mapy na ścianie, jego własne solidnie znoszone marynarskie buty leżące przy drzwiach. Tęsknił za pracą, ale dla niego, dwóch kobiet do pomocy i jednego mężczyzny okulałego z powodu upadku, nie było wystarczająco dużo roboty, którą można by wykonywać siedząc.

Za każdym razem, gdy któreś z dzieci przechodziło obok starca, wyciągał rękę, by potargać blond włosy albo pogładzić miękkie, różowe policzki.

Jeden po drugim członkowie jego rodziny kończyli swoje zajęcia i strząsali morski pył wodny z włosów i płaszczy. Ostatni przyszedł syn, który sam teraz był kapitanem. Zanim zamknął za sobą drzwi, skinął głową do jakiegoś marynarza poza zasięgiem wzroku swego ojca.

Dziadku, czy mogę usiąść ci dzisiaj na kolanach? — spytała Loqutha.

Nie dzisiaj. Dziadek jest zmęczony odparł syn starszego człowieka, nim ten zdążył się odezwać.

Ale zniosę nawet silny uścisk węża — powiedział dziadek, wykrzywiając twarz, i przysunął Loquthę do siebie. Długo ją tulił, wdychając jej dziecięcy zapach, czując gładkość jej skóry i włosów.

Wszyscy członkowie rodziny zajęli swoje miejsca, siadając po turecku u jego stóp. Przenosił wzrok z jednej kochanej twarzy na drugą, a potem rozpoczął:

Tego wieczoru opowiem wam szczególną historię. Przekazał mi ją mój dziadek, gdy byłem w twoim wieku mrugnął do Ortinsa — a wy opowiecie ją swoim wnukom, gdy będziecie w moim. To historia o dzielnej, pięknej Anatelli...

Przerwał na chwilę, czekając aż Loqutha przestanie ciągnąć za włosy swego brata, po czym pogroził palcem, ostrzegając:

Ta opowieść jest bardzo ważna dla Sulkarczyków, więc nie urońcie ani jednego słowa.

Wyobraźcie sobie — rozpoczął zamierzchłe czasy, kiedy ludzie byli zbyt wysocy, by wejść na pokład nie uderzając głową w takielunek i tak silni, że jeden człowiek mógł sam podnieść główny żagiel. — Starszy człowiek przerwał dla wzmożenia efektu. — Teraz natomiast wyobraźcie sobie piękną dziewczynę o imieniu Anatella, która mieszkała wraz z ojcem na wielkiej górze niedaleko wybrzeża Karstenu.

Nie chcę słyszeć o żadnym szczurze lądowym! — zaprotestował Ortins.

To samo mówiłem, kiedy pierwszy raz słuchałem tej historii —powiedział staruszek, nieznacznie się uśmiechając. — Ale Anatella nie była zwyczajnym szczurem lądowym. Ani nie spędziła całego życia z dala od morza. Widzicie — znów przerwał, by upewnić się, czy wszyscy słuchają. — Anatella była matką wszystkich nas.

Ha!

Czy nigdy nie zastanawiałeś się, czemu wciąż przebywamy na morzu, podczas gdy wszyscy inni ludzie żyją na twardej, suchej ziemi? Dlaczego, w odróżnieniu od nich, nie boimy się wody, która jest dla nas całym życiem? Dlaczego mamy inne wierzenia niż oni?

Ortins pokręcił głową.

Więc słuchaj! Otwórz serce i umysł podobnie jak uszy! Setki mil od najbliższej góry zatrzaskał ogień. Głos starszego człowieka uciszył rodzinę.

Anatella spędziła swą siedemnastą zimę samotnie, nie licząc jej ojca, odcięta od reszty świata bezkresnymi połaciami śniegu. Wielu z jej rasy uschłoby z samotności, ale Anatella wychowała się w górach. Jak Sulkarka nauczyła się kochać samą siebie i cieszyć każdą chwilą życia, zarówno tą spędzoną w towarzystwie, jak i w samotności.

Wiosną, ledwo drogi stwardniały po wczesnych roztopach, Anatella i jej ojciec osiodłali konie, by odbyć długą podróż do najbliższej wioski. Powietrze było rześkie i czyste. Kwiaty zwane silanti kwitły na każdym kroku. To była piękna, spokojna podróż, aż do momentu gdy nastąpiło pewne wydarzenie, które odmieniło życie Anatelli...


Kiedy wjechali na polanę, przywitały ich dwa noże. Pierwszy rozwiał włosy Anatelli, drugi ugodził jej ojca w udo. Mężczyzna zgiął się wpół z bólu.

Okrzyki i wrzaski zmąciły spokój polany. Banici wybiegli ze swojej kryjówki; ściągnęli ojca Anatelli z konia, a dwóch podbiegło do niej. Pierwszego z nich powaliła dobrze wymierzonym kopniakiem. Następnie wyciągnęła z pochwy swój nóż myśliwski i wycięła czerwony pas na przedramieniu drugiego mężczyzny, powodując, że jego nóż stuknął o ziemię.

Podjechała do ojca. Chociaż banici mieli przewagę liczebną, jego wprawne uderzenia trzymały ich na razie na dystans. W jednej chwili spostrzegła, że wyciągnął ostrze z nogi, że krew wypływa z jego otwartej rany, i że na ziemi znajduje się już spora czerwona kałuża.

Nie, Anatello! — zawołał. Uciekaj, póki jeszcze możesz. Wahała się, rozdarta między posłuszeństwem a lękiem o życie ojca.

Uważaj! krzyknął. Dwóch napastników zaszło ją od tyłu. Jej przestraszony koń pognał przed siebie.

Zanim zdołała uspokoić wierzchowca, znajdowała się już na drugim końcu polany. Jak w transie patrzyła na podchodzących do niej rozbójników. Wpatrywała się bezmyślnie w ciało ojca, leżące na błotnistej ziemi.

Nie zabijajcie jej. Jest moja! Banita, którego zraniła w nogę, jechał na czele bandy, na klaczy jej ojca. Zawróciła swojego wałacha i skierowała się pod górę

Kilka godzin później znalazła się w pułapce, ponieważ na wzgórze prowadziła tylko jedna ścieżka. Próbowała zboczyć ze szlaku, ale za każdym razem grząski grunt znacznie zmniejszał jej prędkość, a na dodatek ślady w błocie i połamane gałęzie mogły wskazać ścigającym, gdzie się udała.

Wciąż jednak jechała w stronę chaty, jedynego schronienia, jakie znała.

Tej nocy Anatella, zamiast rozbić obóz, usadowiła się na pniu drzewa i obłożyła liśćmi, by było jej ciepło. Każda skrzypiąca gałązka, każdy grzebiący w ziemi opos, napełniał jej serce przerażeniem i rozpalał na nowo strach przed mężczyznami, którzy za nią podążali. Kiedy zamykała oczy, widziała ciało ojca, pozostawione na polanie, by zgniło albo stało się pożywieniem wygłodniałych zimą padlinożerców. Nie mogła płakać ani odmówić należnej zmarłemu modlitwy, bo jakoś nie pogodziła się jeszcze zupełnie z myślą o jego śmierci.

Ledwo zaczęło dnieć, osiodłała konia. Wierzchowiec przyśpieszył, gdy zbliżali się do chaty. Anatella poczuła, że udziela jej się jego podniecenie na widok rzeczy, które znała całe życie.

Wewnątrz chaty, którą opuściła ledwie dzień wcześniej, pustka zdawała się do niej krzyczeć. Łzy zgromadziły się w jej oczach, ale powstrzymała płacz. Zamiast tego wymyśliła nowy rodzaj gry myśliwskiej. Przyniosła metalowe pułapki, które jej ojciec zastawiał na najdziksze bestie. Za każdym razem gdy rozwierała ostre metalowe szczęki, przypominała sobie, że nie może być nic bardziej występnego od mężczyzn, którzy za nią podążali.

Anatella odwróciła się plecami do domu i udała się w dalszą podróż. Kiedy dotarła na wierzchołek góry, usłyszała przeszywający wrzask. W ten sam sposób wrzeszczały złapane w pułapki wilki górskie. Pozostali będą teraz ostrożniej si, pomyślała, ale może nie będą się spodziewać wnyków w kuchni czy pod łóżkiem. Następny piskliwy krzyk dobiegł zza drzew, a Anatella uśmiechnęła się ponuro, zanim zeszła z rzadko uczęszczanego zbocza.

Jelenia ścieżka, którą podążała, skończyła się nad brzegiem rzeki o szybkim prądzie. Zbyt szybkim, by się przez nią przeprawić. Popuściła lejce i zaczęła się rozglądać za jakimś schronieniem. Właśnie skończyła zastawianie pierwszej pułapki, gdy banici przedarli się przez krzaki.

Tam jest! — krzyknął przywódca, wskazując lewą ręką, bo prawą miał przewiązaną postrzępionym rzemieniem.

Anatella cofnęła się w krzaki, tak daleko, jak tylko mogła. Wstrzymała oddech, gdy podchodził pierwszy z napastników. Bliżej... bliżej... aż wreszcie poczuła woń nie mytego ciała, po czym przecięła sznurek i dwie kolczaste gałęzie ugodziły go w twarz i pierś. Następny mężczyzna szedł zaraz za pierwszym. Nie miała już więcej sztuczek w zapasie, ale jej spojrzenie było wciąż przenikliwe. Wbiła mu nóż prosto w serce.

Pozostał już tylko przywódca. Podchodził do niej wolno, z pół–przymkniętymi oczami i zaciśniętą szczęką. Gałęzie, które do tej pory były jej schronieniem, teraz stały się pułapką. Wyciągnął rękę i złapał ją za włosy.

Lepiej, żebyś była tego warta — powiedział oblizując się.

Zaczął wyciągać jaz kryjówki, szarpiąc, gdy jej ubranie zaczepiło się o jakąś gałąź lub ciemię wbiły się w jej bok. Później przewrócił ją i usiadł na niej okrakiem.

Kosztowałaś mnie trzech dobrych ludzi. — Wyciągnął rękę ku jej postrzępionej koszuli, ale zamiast ją rozerwać, wyprostował się raptownie, po czym upadł na dziewczynę.

Jego ciężar wbił Anatellę w ziemię. Minęły trzy pełne oddechy, nim uświadomiła sobie, że mężczyzna nie żyje. Ostrożnie wyślizgnęła się spod niego. W jego plecach tkwiła kunsztownie rzeźbiona zielona strzała. Popatrzyła w stronę rzeki, gdzie krył się łucznik, pewna, że czeka tam na nią jeszcze gorszy zbir.

To, co zobaczyła, wprawiło ją w zdumienie, bo mężczyznę w wodzie trudno byłoby określić mianem zwyczajnego człowieka. Był wysoki i szczupły, a pomiędzy palcami u rąk i nóg miał błonę. Jego włosy i skóra były prawie białe, ze srebrnym odcieniem. Oczy, schowane głęboko w oczodołach, wydawały się zielonymi brylantami. Po obu stronach szyi miał nacięcia.

Woda kapała z jego włosów i skąpego odzienia. Popatrzył na Anatellę z powagą, po czym zrobił krok do przodu.

Nie podchodź! — poprosiła.

Nie wyrządzę ci krzywdy. — Jego głos był łagodny i niski. Wyciągnął strzałę z ciała banity, a potem przykucnął przed dziewczyną, w pewnej odległości.

Kim jesteś? spytała.

Przyjacielem. Musiało to starczyć za całą odpowiedź. Wyciągnął ku niej dłoń, i pomachał łagodnie, kiedy zaczęła się odprężać. Powoli wychodziła z szoku spowodowanego atakiem banity i jego nagłą śmiercią. Nagle wszystkie jej rany zaczęły pulsować bólem. Zamknęła oczy i pozwoliła swej głowie bezwładnie opaść. Dwoma susami mężczyzna znalazł się przy jej boku. Dotyk jego rąk był chłodny i delikatny, wyczuła, że jest zakłopotany.

Zanim zdążyła zaprotestować, podniósł ją, mimo że była masywnie zbudowaną dziewoją, i skierował się z nią do rzeki. Wyciągnął jakieś pływające zielsko i wycisnął je, po czym przyłożył do jej czoła i oczu.

Nawet nie próbuj się ruszać — powiedział.

Ale musiała się ruszyć. Nagle otoczyła ją woda, więcej wody, niż kiedykolwiek widziała. — Zabierz mnie z powrotem na brzeg. Po prostu zostaw mnie tam, dam sobie radę — powiedziała cicho.

Ale trzeba opatrzyć ci rany. — Wchodził coraz głębiej do wody, dopóki nie zanurzył jej całej.

Zabierz mnie z powrotem — błagała. — Nie umiem pływać!

Ale ja umiem — zaśmiał się delikatnie i wzmocnił uścisk. Anatella zamknęła oczy.

Zaczekaj! Mój koń!

Mężczyzna spojrzał na nią i westchnął. Wyniósł ją z powrotem na brzeg i odwiązał jej wałacha, klacz oraz konie banitów.

Czy teraz pozwolisz, bym ci pomógł? — spytał, klękając przy niej.

Wpatrywała się w te jego dziwne oczy i czuła, że mogłaby się w nich zatracić.

Ale przecież ja nie znam nawet twojego imienia — wyszeptała.

Mam na imię Olcarias. Jestem Kroganem i zaopiekuję się tobą w swoim domu, póki nie wydobrzejesz. Mogę cię tam zabrać? Ich oczy spotkały się.

Tak — powiedziała.


Płynął z nią ostrożnie w dół strumienia. Uspokoiła się pod wpływem jego siły i pewności siebie. Niedługo później dotarli do wyspy, na której Olcarias mieszkał wraz z innymi bladoskórymi ludźmi. Anatella zapomniała o bólu, zdziwiona tym, co zobaczyła: ładne drzewa rosnące w czystym białym piasku, roztaczające piękny zapach żółte i zielone kwiaty, dzieci dokazujące z wielkimi wodnymi ssakami. Ludzie trzymali się z dala od niej, dopóki Olcarias nie dał znaku kobiecie w jasnej, żółtej sukni. Pospieszyła ona do niego i pokiwała głową, spoglądając na rany Anatelli.

Kobieta ta była uzdrowicielką. Za pomocą tajemniczych ziół szybko poradziła sobie ze skaleczeniami i siniakami Anatelli. Ody tylko dziewczyna poczuła się wystarczająco dobrze, by siedzieć, zaczęła pomagać uzdrowicielce, przygotowując bandaże i mieszając maści. Mimo że nikt od niej tego nie wymagał, Anatella pracowała z uzdrowicielką jeszcze długo po tym, jak jej rany się zagoiły, chcąc w ten sposób spłacić dług wdzięczności.

Resztę czasu spędzała z Olcariasem, najbliższym przyjacielem, który zapoznawał ją ze swoim światem. Każdego dnia pokazywał jej coś jeszcze cudowniejszego niż dzień wcześniej, począwszy od muszli, które jarzyły się pod powierzchnią wody, a na zanurzonym do połowy, kopulastym domu żmii skończywszy. Nawet gdy pracowała z uzdrowicielką, zawsze był gdzieś w pobliżu. Odnajdywała go wzrokiem tylko po to, by przekonać się, że spogląda na nią spod oka, i oboje się wtedy śmiali.

Dlaczego tak mi się przypatrujesz? spytała pewnego dnia.

Bo twoje dziwne oczy są lustrem, w którym przegląda się cały mój świat. — Przerwał. — Wszystko, na co patrzysz, odbija się w twoich oczach, niby są takie same, a jednak inne. Dzięki tobie mam wrażenie, że widzę to wszystko po raz pierwszy i uświadamiam sobie, jak bardzo kocham życie.

Anatella roześmiała się.

Chociaż początkowo obyczaje wodnych ludzi wydawały jej się dziwne, z czasem polubiła je. Niewiele rzeczy przypominało jej o straszliwej śmierci ojca, niewiele mogło spowodować, żeby śniła się jej ucieczka. Próbowała przystosować się jak najlepiej, nauczyła się nawet pływać, ale zawsze czuła się jak kaleka, bo nie miała ani błony pomiędzy palcami, ani skrzeli, dzięki którym tutejsi ludzie byli tak dobrze przystosowani do wodnego trybu życia.

Gdy jesień zmieniła drzewa w szkielety, wodni ludzie nagle stali się wyciszeni. Wszystkim im zaczął przyświecać tajemniczy cel i pracowali razem, przygotowując się do jakiegoś specjalnego święta.

Co się dzieje? spytała Olcariasa, kiedy nikogo nie było w pobliżu.

Dontowie nas opuszczają powiedział. Tym razem uśmiech nie pojawił się na jego ustach.

Dontowie?

Pokazał na rzekę, gdzie dzieci bawiły się ze stworzeniami o brązowych futrach. Nasi zwierzęcy przyjaciele.

A ja myślałam, że oni są tu zadomowieni. Opuszczają was? Dlaczego? Skąd wiesz?

Wyruszają co roku o tej porze, żeby rzeką dopłynąć do morza, gdzie wody nigdy nie zamarzają, nawet podczas najostrzejszych zim.

Ale wrócą, prawda?

Tak. — Z jakiegoś powodu wcale nie wydawał się pocieszony tym faktem.

Więc dlaczego jesteś taki ponury?

Spojrzał na nią jak na dziecko, które nie chce czegoś zrozumieć. Potem rozchmurzył się i zaprowadził ją nad cichą zatoczkę, która była ich ulubionym miejscem. Wziął ją za rękę, przez chwilę bawił się jej palcami, po czym zaczął mówić.

Są rzeczy, o których twój rodzaj nie ma pojęcia.

Anatella poczuła, że powinna coś powiedzieć, ale nie bardzo wiedziała co.

My, Kroganowie, wywodzimy się jeszcze z czasów Prastarych, ale to, co się wtedy stało, zawsze owiane było mgiełką tajemnicy. Tylko o niektórych rzeczach wiemy. Dontowie są jedną z nich. — Zmienił pozycję ciała, odwracając się do niej.

Dontowie to nie są oswojone czy dzikie zwierzęta albo nasi poddani. Dontowie są nam równi, bo Dontowie to...

Anatella patrzyła, jak Olkarias zmaga się ze słowami; może nie mógł się zdecydować, czy zdradzić jej ten sekret. W końcu wziął głęboki oddech i powiedział:

Śmierć nie trzyma w ryzach wodnych ludzi. Nie boimy się jej, bo wiemy, że jest ona po prostu jeszcze jedną podróżą. Kończy się nowym życiem. Dla nas to nowe życie oznacza bycie Dontami, dla Dontów — bycie ludźmi. I tak w kółko, bez końca.

Powiedziawszy to, odwrócił się od niej. Spojrzała na wodę i dzieci dokazujące z małymi Dontątkami. Ten widok oddalił tylko Anatellę od tych ludzi, których zdążyła już pokochać. Mimo że bardzo chciała, nie mogła myśleć o łagodnych, brązowych stworzeniach inaczej niż jako o przyjaznych zwierzętach.

Anatella zdała sobie w tym momencie sprawę z tego, że minęły już nie dni a miesiące, a ona zaczęła traktować Kroganów jak swoich, rozkoszując się poczuciem bezpieczeństwa, do którego nie miała prawa.

Trzymając swą bezbłonną dłoń przed twarzą, powiedziała:

Zima nie tylko Dontów zmusza do odejścia. Wkrótce nie będzie już można dotrzeć do mojego domu. Ja również powinnam odejść.

Nie! Tylko nie ty! —wybuchnął Olcarias, zaskakując tym zarówno siebie, jak i ją. — To znaczy, czemu w ogóle miałabyś odchodzić? — powiedział spokojniej. — Nie masz rodziny ani przyjaciół. Chyba... chyba że góry cię przyzywają.

Nie. Góry nie mają nade mną takiej władzy, jak woda nad wami, ale...

Czyżbyś czuła się tu jak nieproszony gość?

Oczywiście, że nie. Czuję się jak gość mile widziany.

Skinął głową, jakby rozumiał, że chciała czuć się potrzebna i akceptowana tak, jak żaden gość czuć się nie może.

Ale odejście nie jest jedynym wyjściem — powiedział. Anatella poczuła jego bliskość. Serce zaczęło jej szybciej bić.

Mogę cię uczynić jedną z nas, w tak prosty sposób... — powiedział i pocałował ją delikatnie.

Pobrali się jesienią i ludzkim zwyczajem dodali „S" do jego imienia, bo ożenił się z kobietą spoza klanu. Jego ziomkowie zaakceptowali Anatellę. W swoją osiemnastą wiosnę powiła ona pierwsze dziecko.

Pod wieloma względami dziecko przypominało matkę. Nie miało błon ani skrzeli. Jego włosy były jasnozłotożółte, co stanowiło pośrednią barwę między włosami matki i srebrnymi włosami ojca, a oczy wyglądały na całkiem ludzkie, tyle że były w odróżnieniu od oczu Anatelli — zielone. Po ojcu dziecko odziedziczyło bezgraniczną miłość do wody.

Anatella urodziła jeszcze troje dzieci. Następna dwójka to byli chłopcy ludzie, tak jak pierworodny. Ostatnie dziecko, maleńka dziewczynka, była wiernym odbiciem tatusia. Nazwali ją Omala na cześć gwiazdy zarannej, pod którą przyszła na świat.

Rodzina przez całe lata cieszyła się szczęściem. Każdej wiosny świętowała przybycie Dontów, pływając i śpiewając wesołe pieśni na pożegnanie zimowego lodu. Każdej jesieni brała udział w łzawym pożegnaniu wodnych przyjaciół wyruszających w długą podróż z powrotem do ciepłego morza.

Wielcy, pełni radości Dontowie intrygowali Anatellę. Obserwowała ich często, szukając jakiegoś potwierdzenia legendy Kroganów. Chciała wierzyć w to, że nigdy nie straci swych ukochanych, tak jak kiedyś ojca. Za każdym razem, gdy ogarniały ją wątpliwości, rozpraszała je, pocieszając się, że śmierć może przez wiele długich lat omijać jej bliskich; na tej spokojnej, idyllicznej wyspie jej rodzina była bezpieczna.


Pewnego wiosennego ranka Anatella siedziała na piaszczystej plaży, oprawiając skórę dużej wodnej istoty. Momentami jej uwagę przyciągał śmiech dzieci i wołania Dontów. Przestawała wtedy pracować i patrzyła na wodne dzieci trzymające się swych rumaków, którymi byli Dontowie. Zwierzęta wyskakiwały wysoko w powietrze, obracając się, i łatwo mogła rozpoznać swoich chłopców dzięki ich żółtym włosom i temu, że Dontowie, na których płynęli, często wynurzali się na powierzchnię, by dzieci mogły zaczerpnąć powietrza. Omala, jak zauważyła Anatella, pozostawała na uboczu, nie uczestnicząc w zabawie, za to pomagając małej kalekiej Dontonce w nauce pływania.

Starsi Dontowie leżeli w połowie zanurzeni w mule na brzegu rzeki, wyciągając lilie i rośliny o bulwiastych korzeniach, i obgryzając delikatne świeże łodyżki.

Nagle Anatella zauważyła jakieś dziwne, pokryte szczeciną stwory, zbliżające się do rzeki. Były to garbate, obrzydliwe bestie o ostrych pazurach i wystających pyskach.

Anatella słyszała już niejedno o Thasach. Zamarła na ich widok. Zanim zdołała sięgnąć po ostrzegawczą muszlę, Thasy zaatakowały odpoczywających Dontów i rozdarły ich piersi i gardła swymi łapami. Anatellę zatkało na ich widok, ale zmusiła się do podniesienia muszli i zadęła w nią na alarm. Potem wypuściła ją z rąk i krzyknęła.

Ze wszystkich ludzi tylko Omala była wystarczająco blisko, by pomóc Dontom. Anatella patrzyła z przerażeniem, jak jej córka wyciąga z pochwy mały rybacki nóż i śpieszy w kierunku miejsca rzezi. Skoczyła do wody i popłynęła na ratunek córce, wiedząc, że niemożliwym było, by zdążyła przepłynąć rzekę na czas.

Omalo, nie! — krzyknęła, wynurzając się na chwilę, ale dziewczynka nie usłyszała. Małe złotowłose dziecko podkradało się do potwora, ciągnącego ciało Donta, które musiało być ze trzy razy cięższe od niego.

Pomocy! — zawołała Anatella, kiedy po raz drugi wynurzyła się, . by nabrać powietrza. Brzeg był wciąż beznadziejnie daleko. — Uratujcie ją! Dusso, proszę, nie pozwól mojej córce zginąć! — błagała pierwszego ze swoich przyjaciół z wyspy, który dotarł na plażę. Potem znów ruszyła w stronę brzegu, tym razem trzymając głowę nad wodą, by nie stracić z oczu drogiego jej dziecka.

Omala na palcach zbliżała się z uniesionym nożem do potwora. Gdy była już tuż przy nim, wymierzyła cios w podstawę czaszki. Jednak skóra zwierzęcia musiała być rzeczywiście gruba, bo Thas zamiast przewrócić się, wykonał obrót.

Ostre niczym nóż pazury przecięły powietrze. Omala upadła u jego stóp.

Scena ta wryła się w pamięć Anatelli i miała odtąd powracać za każdym razem, gdy zamknęła oczy. Rzuciła się do wody. Widok ciągniętej przez bestię nieprzytomnej córki dodawał jej sił. Miała go przed oczami nawet wtedy, gdy oboje zniknęli. Nie zwracała uwagi na wodę, dopóki nie zauważyła, że jest ona zabarwiona na czerwono.

Tymczasem dogonili ją wodni ludzie. Na plaży nie znaleźli już jednak żadnego ciała. Wszystko, co zostało, to czerwona od krwi ziemia i udeptana trawa. Ślady prowadziły do ogromnej nory. Był ona większa od tych, które zwykle wykopywali Thasowie. Wyglądało na to, że zrobili tak szeroki tunel specjalnie po to, by zmieściły się w nim ciała Dontów.

Anatella nie mogła wykrztusić ani słowa. S'Olcarias po powrócił z oględzin tunelu Thasów objął ją ramionami. Przytulili się do siebie, szukając wsparcia.

Przywódca Kroganów powiedział coś półgłosem do grupy mężczyzn i pośpieszyli razem na wyspę. Przykazał kobietom, aby popłynęły do dzieci, które ciekawość mogłaby przywieść do spotkania ze śmiercią.

Niedługo później mężczyźni wrócili, każdy z kilkoma włóczniami. Jeden po drugim Kroganowie odbierali broń. Ostatnia włócznia należała do S'Olcariasa. Wziął ją bez słowa, przesunął wzdłuż nie dłonią, dotknął palcem koniuszka. Przywódca skinął głową i mężczyźni udali się w pogoń za Thasami.

Zabij ich za mnie — wyszeptała Anatella. Ale kiedy S'Olcarias odwrócił się, by dołączyć do pozostałych Kroganów, zawołała: Nie, nie idź. Co będzie, jeśli...

Pospieszył do niej z powrotem i przytulił do swej piersi. — Nie mam wyjścia — powiedział. — Była naszą córką. Muszę.

Wiem. Ale jeśli coś ci się stanie... Jeśli zginiesz...

Śmierć jest tylko jeszcze jedną podróżą, pamiętasz? — Uśmiechnął się półgębkiem. — Wolałbym podróżować z tobą, ale nie zawsze możemy wybrać ścieżkę, którą będziemy podążać.

Ale ja cię tak bardzo potrzebuję. I tak bardzo kocham!

A miłość, którą ja do ciebie czuję, jest tak silna, że nic nie jest w stanie na długo nas rozłączyć. Bądź dobrej myśli, lustro mojej duszy. Później pocałował ją i odszedł, nie oglądając się za siebie.


Anatella czuwała, siedząc przy rzeźbionym kamiennym krześle spotkań. Walczyła z sennością, bojąc się, że kiedy zamknie powieki, przed oczami staną jej wydarzenia ostatniego dnia. Mogłabym ją uratować, mówiła sobie. Jeśli byłabym Kroganką, dotarłabym do niej na czas i żyłaby teraz. Kiedy tylko poczucie winy odchodziło, zaczynała zaraz drżeć ze strachu o męża.

Drugiego dnia, o zmroku, mężczyźni powrócili. Z trudem dawało się poznać, że są Kroganami. Ich twarze i szyje były brązowe od brudu, czyste pozostały tylko te części ciała, które płynąc zanurzali w wodzie.

Uginali się pod ciężarem trzech ciał, które przynieśli ze sobą.

Anatella była pewna, że jedno z nich okaże się zwłokami Omali. Podbiegła do pierwszych noszy, później do drugich, ale nawet ciało leżące na trzecich noszach było zbyt duże, by mogło należeć do jej ukochanej córeczki.

S'Olcarias! — krzyknęła, kiedy zobaczyła twarz trupa. Jego włócznia była złamana, tak jak i włócznie dwóch pozostałych mężczyzn. Kora z drzewa korkowego została owinięta wokół dwóch jej połówek, tworząc nosze, będące zarazem tratwą Anatella uklękła przy nim. Oddarła skrawek spódnicy i spróbowała zetrzeć brud i wodę z jego nieruchomej twarzy, która wydawała się niemal pogodna. Centymetr po centymetrze wędrowała wzrokiem po jego ciele, modląc się, by nie znalazła żadnej rany, by okazało się, że po prostu śpi. Kiedy jednak jej oczy dotarły do pachwiny, zobaczyła ślad ropiejący od trucizny ze szponów Thasa. Zanim jednak trucizna zaczęła działać, S'Olcarias zdążył już umrzeć, gdyż miał przeciętą arterię.

Zrób coś! Potrafisz czynić cuda! Ratuj go! — błagała uzdrowicielkę. Ale ta pokręciła głową i odwróciła się. Matka S'Olcariasa wzięła Anatellę za rękę i zabrała ją stamtąd.

Ojciec i córka położeni zostali razem na brzegu wyspy, choć po Omali nie było śladu. Wykonano jednak z trawy i gliny jej podobiznę. Wyspiarze opłakiwali śmierć tych dwojga przez trzy noce. Potem delikatnie odciągnęli Anatellę od ciał i pochowali je w podwodnym grobowcu.

Odkąd odeszły dwie osoby, które darzyła największą miłością, Anatella nie mogła znieść widoku wodnych ludzi. Każde spojrzenie na srebrne włosy lub błyszczące w wodzie ciało budziło w niej wspomnienia i ból. W końcu zdecydowała się na wyjazd. Zabrała swych trzech synów i wyruszyła przez góry do kraju ojca.

Tamtejsi ludzie pamiętali Anatellę i pomogli jej rozpocząć nowe życie. Dali jej dom oraz trochę żywności i zaproponowali dwóm starszym chłopcom terminowanie u kowala. Wieść o jej powrocie szybko się rozeszła i myśliwi z okolic zaczęli przynosić futra i skóry do garbowania.

Dla chłopców życie w wiosce było trudne i dziwne. Anatella musiała przyzwyczaić ich do nowych słów, potraw i zwyczajów. Chociaż tęsknili za domem i przyjaciółmi, bez słowa skargi usiłowali się przystosować.

Po prawie dwóch tygodniach pobytu w wiosce Anatella zauważyła w chłopcach zastanawiającą zmianę. Wydawali się szczuplejsi i mniej aktywni. Jedli, ale wcale nie przybywało im na wadze. Spali, lecz budzili się bardziej zmęczeni niż gdy się kładli.

Niedługo później zachorował najstarszy syn. Z godziny na godzinę życie umykało z niego, dosłownie usychał i kurczył się w oczach. Anatella wypróbowała każdy lek, jaki znała, jednak bez skutku. Nawet miejscowa Mądra Kobieta nie mogła pomóc. Wkrótce również pozostali chłopcy stali się zbyt chorzy, by się poruszać.

Wieśniacy zaczęli unikać Anatelli, bojąc się, że choroba może być zaraźliwa. Nie mając nic do stracenia, załadowała chłopców na wóz i pojechała w kierunku najbliższej rzeki, modląc się w duchu, by udało jej się stamtąd trafić do wodnych ludzi, którzy teraz byli jej jedyną nadzieją.

Kiedy zbliżyli się do rzeki, najstarszy chłopiec zakwilił. Anatella ustawiła wóz w cieniu drzewa i podniosła klapę, by wpuścić do środka trochę świeżego powietrza. Najmłodszy dostał drgawek i wypadł z wozu na ziemię z głuchym odgłosem. Anatella próbowała mu pomóc, ale odepchnął ją. Leżał kilka minut, po czym centymetr po centymetrze zaczął zbliżać się do rzeki.

Początkowo unosił się na powierzchni zimnej, błękitnej wody. Anatella patrzyła, zdziwiona, jak opuszcza go słabość i wracają mu kolory. Ostrożnie zaczął się ruszać, potem pływać.

Matko! — zawołał. — Woda!

Wyszła mu na spotkanie, po czym objęła go, odgarnęła mokre włosy z jego twarzy i całego obcałowała. Syn odwzajemnił się zapierającym dech uściskiem.

Śmiejąc się wyszli na brzeg i pobiegli do wozu. Razem przenieśli pozostałych chłopców do życiodajnej wody.

Anatella uświadomiła sobie, że jej synowie odziedziczyli po ojcu nie tylko kolor włosów i oczu. Wodni ludzie nie mogli żyć bez wody dłużej niż kilka godzin. Chłopcy — dłużej niż kilka tygodni.

Rodzina przeprowadziła się bliżej rzeki, ale wiosną, gdy słońce odbijało się w wodzie i przypływali Dontowie, Anatellę zaczęły dręczyć wyrzuty sumienia, gdyż wciąż nie była w stanie uwierzyć, że już na zawsze utraciła męża i tak drogie jej dziecko. Chłopcy, żywiąc nadzieję, że im dalej będą od domu na wyspie, tym lepiej będzie się czuła ich matka, każdego roku zarządzali przeprowadzki wzdłuż koryta rzeki. Patrzyli jak Anatella podupada na zdrowiu, a jej uroda przemija, gdy wiedzie życie rozdarta pomiędzy swymi straconymi ukochanymi i żyjącymi synami.

W końcu, po dziesięciu latach uciekania od wspomnień, nie mogli już przeprowadzać się dalej. Znaleźli się nad brzegiem morza.

Widzieliście Dontów? — spytała matka pewnego wieczoru. — Widzieliście, jak wracają?

Przez lata widok Dontów przepełniał jej serce bólem. Teraz zaczęła z ochotą o nich rozprawiać. Jej synowie popatrzyli na siebie zdziwieni, nim odpowiedzieli twierdząco na jej pytanie.

W waszych żyłach płynie krew waszego ojca — powiedziała im. —I pewnego dnia możecie się znaleźć tam, tańcząc w falach.

Jeśli ta opowieść jest prawdziwa.

Jeśli? JEŚLI? — spytała. — Spójrzcie tam tylko. Spójrzcie na Dontów. Nie dostrzegacie ich? Tam, w falach! Nie widzicie dużego z małą zawsze u boku? Nie widzicie jak dokazują razem, zupełnie jak... zupełnie jak...

Chłopcy wymienili spojrzenia, po czym najmłodszy chwycił ją za dłonie.

Tak, mamo, widzimy. Oni są wciąż z nami.

Czy nie rozumiecie? — wyszeptała. — Nie dostrzegacie tego? Byłam wyrzutkiem. Nie mogłam stać się jedną z nich nawet poprzez małżeństwo. Nie umiałam nawet uratować swojej własnej córki. —Przerwała, żeby otrzeć łzę. — Urodziłam się w górach i jeśli wrócę w góry, nie spotkam się z nimi po śmierci.

Zimą Anatella całymi dniami wpatrywała się w morze. Gdy ciepłe wiatry zasygnalizowały zbliżającą się odwilż, wszyscy Dontowie rozpoczęli podróż w górę rzeki do swego letniego domu. Wszyscy poza jedną niezwykłą parą, która najwyraźniej odmówiła powrotu. Pływała tak blisko brzegu, jak tylko było można. Dokazywała z intensywnością, jakiej Anatella nigdy nie widziała.

Powiadają, że morze zawsze domaga się czegoś, co mu się należy, i nigdy tego nie wypuszcza — zauważyła pewnego wieczoru. —Może mogłabym je przechytrzyć, by mnie zechciało.

Następnego dnia chłopcy obudzili się i spostrzegli, że Anatella zniknęła wraz z ich małą łódką. Nie było też ani śladu po Dontach.

Chłopcy odchodzili od zmysłów. Odszukali swe łodzie i wyprawili się na poszukiwania. Silni i potężnie zbudowani — co było cechą charakterystyczną dla rasy matki — i obdarzeni wyczuciem wody odziedziczonym po ojcu, pokonywali fale niczym sami Prastarzy.

Opłynęli wybrzeże, pytając w każdej przybrzeżnej osadzie o płynącą samotnie piękną brązowowłosą kobietę.

Prowiant na wyprawy był drogi, a chłopcy nie mieli zbyt dużo pieniędzy, więc wzięli się do handlu, kupując towary w jednym, a sprzedając w innym mieście. Wkrótce spostrzegli, że zarabiają na tym wystarczająco dużo, by się wyżywić i odziać a także rozwiązać wiele języków. Ponieważ jednak w każdym mieście otrzymywali taką samą odpowiedź, postanowili w końcu wyruszyć jeszcze dalej.

Stary Sulkarczyk szturchnął wnuka, by upewnić się, że ten nie śpi, a potem kontynuował opowieść.

Przedtem żaden człowiek nie odważył się przepłynąć oceanu. Ale chłopcy nie myśleli o tym. Odkryli po drugiej stronie wiele lądów i wielu ludzi żadnych wiedzy i towarów zza morza. I tylko o Anatelli nikt nie słyszał.

Zamiast osiąść gdzieś na stałe i zaprzestać poszukiwań, zbudowali swe domy na łodziach. Pożenili się, a żony urodziły im wielu synów. W żyłach owych synów płynęło wystarczająco dużo krwi wodnych ludzi, by kochali oni morze nad życie; jednak na tyle mało, by nie chorowali, gdy interesy wymagały pozostania na lądzie. Opowiadali oni historię Anatelli swym synom. Mówili o jej urodzie, odwadze i miłości.

Tak jak ty opowiadasz nam powiedziała Loqutha. Stary człowiek skinął głową.

Ale to jeszcze nie koniec. Widzicie, pewnej zimy, wiele lat później, jeden z chłopców zauważył Dontów płynących przy statku. W nocy słyszał ich wołanie, ledwo przedzierające się przez szum wiatru i fal. Był pewien, że wołali właśnie jego, więc wyruszył w długiej łodzi, by samemu zakończyć poszukiwania. Jeden po drugim pozostali synowie S 'Olcariasa wyruszali w swe samotne wyprawy. Odtąd, gdy nadchodzi odpowiedni czas, każde następne pokolenie włącza się do poszukiwań.

Przeciągnął się, by rozprostować kości, a potem opróżnił fajkę nad dogasającym ogniem. Głowa Ortinsa znowu zaczęła opadać, ale Loqutha nie spuszczała ze starego człowieka wzroku, gdy powłócząc nogami doszedł do swego kufra, a potem wrócił do ognia.

Najpierw pochylił się nad małym Ortinsem. Położył swój drogocenny miecz karsteński na jego kolanach i ucałował opadające powieki chłopca. Później owinął jedwabny szal wokół ramion swej synowej i wręczył wypolerowany mosiężny sekstant synowi.

Kiedy dotarł do Loquthy, wyciągnął złotą inkrustowaną lunetę, lecz wnuczka odsunęła ją na bok i wtuliła się w jego ramiona.

Nadszedł czas, bym rozpoczął poszukiwanie Anatelli powiedział. Później podprowadził dziewczynką do jej matki, która otarła załzawione oczy i objęła ją mocno.

Dlaczego właśnie teraz? — spytał jego syn.

Wzywają mnie moi przodkowie. Słyszę, jak wypowiadają moje imię. Jutro może ich już nie być. — Stary wilk morski narzucił na ramiona gruby wełniany płaszcz i naciągnął na uszy czapkę. Wskazał na swe puste krzesło. — Siadaj! —rozkazał synowi. Gdy dotarł do drzwi, odwrócił się i mrugnął po raz ostatni do Loquthy.

Pamiętaj o Anatelli — powiedział, robiąc znak Wottina. — I pamiętaj o mnie. Wiedz, kim jesteś.

POSŁOWIE

Pisanie jest dla mnie poszukiwaniem. Tak było i z „Synami S'Olcariasa". Skoncentrowałam się na swej ulubionej rasie ludzi i uczyniłam, co mogłam, by odkryć, co sprawiło, że mnie fascynują.

Najpierw oddzieliłam dane zawarte w książkach pani Norton od moich własnych przypuszczeń. W oparciu o te dane stworzyłam szkic opowiadania, które zaspokajało moją ciekawość co do domowego życia Sulkarczyków. Następnie zbadałam zwyczaje ludowe i legendy Świata Czarownic i dzięki temu dowiedziałam się, że w dawnych czasach byli Sulkarczycy, mieszkańcy Dolin i Kolderowie. Ciągle jednak moje myśli wracały do Kroganów, tej przystosowanej do życia w wodzie rasy, której kodeks moralny tak bardzo przypominał Sulkarczyków z ich solidarnością i niezależnością, ich wieżami z wodą. Im więcej wiedziałam o Kroganach, tym bardziej przejrzysta stawała się główna historia.

Wciąż jednak moje opowiadanie nie było kompletne. Brakowało mi nici wiążącej przeszłość z teraźniejszością, z czasami, które nadeszły. Brakowało mi jednej rzeczy, która sprawia, że warto żyć: nadziei. Dantowie przynieśli mi tę nadzieję we śnie i do tej pory są ze mną.

LISA SWALLOW

David Wind

Strażnik na Krańcu Świata


Akcja tego opowiadania rozgrywa się w niepewnych czasach po ucieczce Starej Rasy przed spuszczonymi ze smyczy Mocami Escore, ale przed przybyciem Koldera i, rzecz jasna, zanim w Świecie Czarownic zjawił się Simon Tregarth i spłodził trójkę dzieci, które były jednością.

Wiedziony umiłowaniem życia i świadomy tego, że wróg może uderzyć z każdej strony, usiadłem w słabo oświetlonym rogu „Dzielnego Sokoła" plecami do ściany. Karczma położona była niedaleko pogórza Gniazda Sokolników, miała niski belkowany sufit, podtrzymywany przez szare kamienne ściany, gdzieniegdzie ozdobione bronią z dawnych bitew, i tyle lamp, że można było zobaczyć co najwyżej połowę jej długości. „Dzielny Sokół" był miejscem spotkań tak wyzutym z Mocy, jak to tylko możliwe. Upodobali je sobie żołnierze o czystych tarczach szukający zajęcia.

Rzuciwszy właśnie pracę u uzurpatora, księcia Karstenu (tylko ja spośród najemników mojego starego pana odmówiłem pójścia za nim do twierdzy Strażników, nie widząc w tym sensu), szukałem nowego lorda, któremu mógłbym zaoferować swe usługi.

Nie jestem tchórzem, nie obawiam się śmierci, ale nawet taki jak ja musi kierować się w życiu jakimś kodeksem postępowania. Choć nie wiem, skąd pochodzę, bo nie pamiętam niczego, co było przed moimi dwunastymi imieninami, wiem wystarczająco dużo, by nie podnosić miecza przeciwko Klejnotowi Czarownic.

Ale mój pan, lord Burtak, jest obdarzony skłonnością do autodestrukcji. Trzy razy powstrzymywany przez księcia Asfrida, Burtak nie opanował wściekłości i zdecydował się zmierzyć (na swój sposób) z Mocami Czarownic.

Podczas specjalnej ceremonii Burtak zwolnił mnie z Przysięgi Miecza. Po jej zakończeniu chwyciłem byłego pana w objęcia, by pokazać, że moje oddanie pochodziło z głębi serca i nie służyłem mu jedynie z powodu pieniędzy. Niedługo później pożegnałem się z mym regimentem, rozstałem z Burtakiem u samych bram twierdzy Strażników i przybyłem tutaj, by znaleźć nowe zajęcie.

Podnosząc kielich rozejrzałem się po słabo oświetlonej karczmie. Odłożyłem wspomnienia na bok, do czasu gdy będę mógł definitywnie ocenić czy postąpiłem dobrze, czy źle, i przyjrzałem się swoim nieznanym towarzyszom. Tego wieczoru w „Dzielnym Sokole" było nad wyraz spokojnie, jedynie garstka najemników szukała nowego pana. Trzy stoły ode mnie siedział potężnie zbudowany mężczyzna o grubych rysach mieszkańców Gormu. Wojownik, pomyślałem, taki, do którego można mieć zaufanie, że w potrzebie osłoni towarzysza broni.

Dwaj inni żołnierze—najemnicy siedzieli po prawej stronie karczmy. Obydwaj mieli ciemne, gładkie twarze, wskazujące na to, że w ich żyłach płynie trochę krwi Starej Rasy. Nie rozglądali się na prawo czy lewo, pogrążeni w rozmowie.

Kilka innych, trudnych do scharakteryzowania osób siedziało przy osobnych stołach, pijąc i jedząc, zgodnie z życzeniem. W „Dzielnym Sokole" było cicho tego wieczoru, a szansa na znalezienie pracy — prawie żadna.

Potrząsając głową na swój zły los, opróżniłem kielich i zastukałem jego grubym dnem o stół, by dać znak, że mam ochotę na więcej. Córka karczmarza, dziewczyna o długich, czarnych jak smoła włosach i rozłożystym ciele, zawsze gotowa uśmiechnąć się do każdego, kto na nią spojrzy, podniosła dzban i ruszyła w moim kierunku.

Zdążyła zrobić ledwie dwa kroki, gdy otworzyły się drzwi. Nocny chłód wdarł się do głównej sali, sprawiając, że z podłogi podniosły się tumany kurzu. Jakaś osoba, samotnie siedząca tuż przy drzwiach, rzuciła szybkie spojrzenie, po czym straciła zainteresowanie.

Dwóch najemników, tak dotąd zajętych wspominaniem bitew, przerwało po to tylko, by stwierdzić, że odziany w ciemny płaszcz nowo przybyły wygląda bardziej na kolejnego żołnierza o czystej tarczy niż szlachcica. Mężczyzna z Gormu po mojej lewej stronie przyglądał się nieznajomemu z wyraźnym zainteresowaniem.

A ja... ja zamarłem. Moje zmysły, moja nadzwyczajna intuicja, pozwalająca mi zawsze wyjść cało z bitew, których inni nie przeżyli, powiedziała mi, że ta osoba nie jest żołnierzem—najemnikiem. Zmysły ostrzegły mnie, że nowo przybyłego otacza coś dziwnego jakaś tajemnicza aura, niekoniecznie spowodowana nie rzucającą się w oczy maską podróżną czy matową czernią jego kolczugi.

Nie, to było coś w jego postawie i dumnie podniesionej głowie.

Była tam również Moc — czułem ją głęboko w sobie. Skręcające, mdlące uczucie, które zawsze przychodziło, gdy stykałem się z Mocą. Czarownica, zastanowiłem się. Lecz nie mogłem stwierdzić, czy ktoś posiada dar, jeśli był mężczyzną. A ta osoba z pewnością była mężczyzną.

Prastary? — spytałem sam siebie. Ale żaden Prastary, zakładając, że któryś przeżył, nie splamiłby się przebywaniem wśród pospólstwa. Więc kto? Pozwoliłem, by moje zmysły sięgnęły w jego stronę, lecz nagle napotkały blokadę. Instynktownie wycofałem się, by nikt przypadkiem nie spostrzegł, że tkwią we mnie zdolności, jakich nie powinien mieć żaden człowiek z Estcarpu.

Owo pobieżne badanie pozwoliło mi się przekonać, że ten stojący samotnie człowiek nie dysponował taką Mocą, jaką znamy; sprawował raczej kontrolę nad innymi Mocami, Mocami, które przyszły z ziemi z własnej woli, miast być z niej ściągniętymi siłą.

Myśląc o tym patrzyłem na przybysza, który zamknął drzwi i udał się na środek karczmy. Stanął tam, na chwilę zatrzymując spojrzenie na każdym z obecnych. Chociaż nie widziałem jego oczu, gdy popatrzył na mnie, poczułem ostrość wewnętrznej odpowiedzi i wiedziałem już, że mężczyzna zapisał sobie mnie w pamięci.

Potrzebuję żołnierza o czystej tarczy — powiedział. Jego niski głos był słyszalny w każdym kącie karczmy.

Patrzyłem na dwóch najemników, gdy przerwali swą ożywioną rozmowę, by spojrzeć na czarno odzianego mówcę.

Tylko jednego? spytał ciemniejszy z nich.

Wystarczy jeden, byle okazał się dobry — odparł nieznajomy. Jego głos był potężny jak okazałe drzewo, a ton wcale nie tak lekki, jak wydawać by się mogło niedoświadczonym słuchaczom. — Czasem jeden może być lepszy niż stu. — Ubrany w czarną pelerynę mężczyzna rozejrzał się. — Czy znajdę wśród was jednego takiego, który szuka przygody?

Kiedy nikt nie odpowiedział, znów obrzucił spojrzeniem zgromadzonych.

Szukam kogoś więcej niż zwykłego najemnika. Szukam bohatera.

Więc wybrałeś niewłaściwe miejsce, bo tu są tylko sami zwykli najemnicy. Walczymy o pieniądze, a nie o to, by być opiewanymi w pieśni czy legendzie, bo to nam nie napełni brzucha ani nie ogrzeje naszych ciał w nocy — powiedział ciemniejszy z mężczyzn.

Czy żaden z was nie jest spragniony wiedzy? — spytał przybysz; w końcu skierował wzrok na mnie. — Nie ma tu nikogo, kto zaryzykowałby wszystko, by wszystko zyskać?

Jego słowa rozpaliły moje zmysły. Byłem gotów. Ze środka mnie, z tego miejsca, które zwą owym „wewnętrznym ja", nadeszła odpowiedź. Lecz nie byłem głupcem, który podejmuje ryzyko bez zastanowienia.

Ryzykowanie wszystkiego jest przeznaczeniem żołnierzy o czystej tarczy. Zapłata bywa mile widziana. Nieczęsto oferuje się „zyskanie wszystkiego". Czym jest to „wszystko", co może zyskać szukany przez ciebie bohater? — spytałem, napotykając spojrzenie jego oczu zza podróżnej maski.

Może zapłatą wystarczającą, byś zamieszkał, gdzie tylko zechcesz, albo czymś przekraczającym twe najskrytsze marzenia, lub tylko wiedzą, która może okazać się najważniejszą częścią przy gody, ewentualnie — dodał zniżając głos — czymś, o czym nawet nie śmiesz marzyć.

Mówisz samymi zagadkami — powiedział człowiek z Gormu siedzący po mojej lewej stronie, potrząsając odmownie głową. — Wynajmuję się tym, którzy mówią jasno, i liczę jedynie na mą siekierkę i na to, że umiem się nią posługiwać.

Podczas gdy mówił, kilku innych obserwujących tę scenę kiwało aprobująco głowami. Lecz ja byłem w stanie jedynie raz jeszcze spojrzeć na mężczyznę. Nasze oczy spotkały się i poczułem, że Moc w izbie rośnie. Rozejrzałem się szybko i stwierdziłem, że nikt inny nie wyczuł Mocy, która mogłaby świadczyć o czarach lub czymś więcej.

Kiedy wszyscy odwrócili się od niego, mężczyzna w czarnej pelerynie wciąż na mnie patrzył.

Czy szukasz ochrony? — spytałem. Zaśmiał się.

Czy myślisz, że gdybym szukał, przyszedłbym właśnie tu?

Wzruszyłem ramionami, bo powiedział prawdę. „Dzielny Sokół" był miejscem, w którym można znaleźć najlepszych żołnierzy, a nie zwykłych ochroniarzy.

Mężczyzna w czarnej pelerynie zbliżył się do mnie i, nie spuszczając ze mnie wzroku, zaczął mówić.

Szukam człowieka odważnego, takiego, który dobrze będzie służył swemu panu, za co w nagrodę sam może stać się panem. Lecz istnieje niebezpieczeństwo, któremu jeszcze nikt nie stawił czoła. Jeśli któryś z was szuka przygody lub zniżył głos tak, że wszyscy pochylili się do przodu w nieświadomym wysiłku, by go słyszeć — chce poznać swe nigdy wcześniej nie wypowiedziane imię, czekam na zewnątrz.

Moja dłoń zacisnęła się na nóżce kielicha, kostki stały się trupioblade. Jego ostatnie słowa zmroziły mnie dogłębnie, bo nikt dotychczas nie obiecał mi, że poznam swoje rodowe imię.

To rzekłszy, dziwny mężczyzna udał się do wyjścia. Zatrzymał się przy drzwiach i z ręką na rzeźbionej rączce odwrócił się do mnie i raz jeszcze spojrzał mi prosto w oczy. Ostry wewnętrzny ogień ogarnął mój umysł. Proces nie był bolesny, raczej spowodował rozwiązanie jakichś nieznanych więzów i napływ obrazów.

Ujrzałem wspaniały kraj, ozdobiony błyszczącą, delikatną roślinnością. Szczęśliwi ludzie uprawiali pola. To był spokojny świat, w którym wszyscy uwagą i troską otaczali ziemię — to był kraj, który nie mógł istnieć naprawdę.

Nagle stałem się świadkiem oślepiających eksplozji. Najpierw rozbłysło światło, potem nastała ciemność. Przed oczami mojej duszy to wspaniałe miejsce uległo zniszczeniu.

Oszołomiony tą wizją— nigdy jeszcze nie widziałem czegoś takiego wstałem i wyszedłem za przybyszem z karczmy, czując, że muszę dowiedzieć się, co oznaczało to widzenie.

Byłem pewien, że nieznajomy wywołał te obrazy specjalnie dla mnie. Nie — uświadomiłem sobie wyraźnie — nie wywołał ich we mnie, lecz po prostu uwolnił je z mojej starej pamięci.

Już na zewnątrz, w chłodnym nocnym powietrzu zobaczyłem, że mężczyzna opiera się o słupek do przywiązywania koni. Wiecznie obecna niska •wieczorna mgła spowijała jego nogi. Księżyc był w pełni, jego srebrne światło było tak jasne, że wszystko widziałem wyraźnie.

Jakaż to przygoda, że szukasz najemnika, który ma zagrać rolę bohatera? — zapytałem ostrożnie.

Ta, którą przyjąłeś, może ta, dla której zostałeś stworzony —dodał z wesołym błyskiem w oku.

Zaśmiałem się, by ukryć swe wewnętrzne rozdarcie. Urodziłem się, by żyć i umrzeć. Cóż innego mogę zrobić? Udzieliłeś odpowiedzi swoim czynem.

Ale ja jeszcze nic nie uczyniłem — powiedziałem.

Więc dlaczego jesteś tutaj, a nie przed pełnym kielichem?

Prawda! Za późno uświadomiłem sobie, że właściwie zmusił mnie do wyjścia. Czar? Lecz nie podzieliłem się z nim swymi wątpliwościami, bo musiałem najpierw dowiedzieć się, czego dotyczyła wizja. Lubisz żyć z dnia na dzień? Lubisz kontynuował, a jego oczy

błyszczały — patrzeć, jak inni korzystają z twych zdolności i nie dostawać w zamian za swą lojalność nic prócz psiego grosza?

Wybrałem takie życie i nie szukam większych zarobków. Wystarczy mi żyć uczciwie i temu samemu służyć.

Nagle mężczyzna w czarnej pelerynie zdjął podróżną maskę. Jego oczy, bursztynowej barwy i nakrapiane srebrem, były tak niezwykłe, że otwarcie się w nie wpatrywałem. Ciemne oblicze o ostrych rysach wskazywało na to, że w jego żyłach płynie czysta krew Starej Rasy. Oczy jednak temu przeczyły. Owalna twarz była dość przystojna, mimo ostro zakończonej brody. Siateczka zmarszczek otaczała kąciki oczu i ust. Gdyby nie te zmarszczki, wyglądałby na jakieś dwadzieścia siedem lat.

Czego potrzebujesz?

Twego miecza i umysłu oraz twoich umiejętności w posługiwaniu się jednym i drugim.

Znów moje zmysły zostały zaalarmowane. Prosił o Przysięgę Miecza, nie dając nic w zamian. Lecz nie mogłam powstrzymać ciekawości.

Czy żądasz ode mnie przysięgi bez obietnicy zapłaty? — spytałem mimo wewnętrznych obaw.

Kiedy odpowiadał, jego głos i oczy spoważniały. Nie obiecuję niczego, ale proponuję dużo.

Proponujesz tylko przygodę.

Nagród za tę przygodę może być wiele lub mało. Gdy nadejdzie właściwy czas, będziesz mógł wybrać.

Wspomniałeś w karczmie o poznaniu imienia rodowego — powiedziałem, starając się, by zabrzmiało to raczej jak napomknięcie niż pytanie.

Tak. Ale czemu niby miałoby cię to interesować?

Wspomniałbyś o tym, gdyby nie miało? — rzuciłem zaczepnie, mając już dość tych jego gierek.

Czy takiej nagrody szukasz? — zwrócił się do mnie tym swoim niskim głosem.

Czy taką nagrodę proponujesz? — odparowałem.

Może taką, a może jeszcze większą.

Potrząsnąwszy głową, popatrzyłem na niego wyzywająco.

Nie ma we mnie żądzy władzy czy marzeń o bogactwie. Nie muszę zabijać, by zaspokoić takie pragnienia. Mężczyzna podniósł jedną brew.

Czy naprawdę wiesz, czego potrzebujesz? Jak możesz tak przypuszczać, jeśli nie znasz samego siebie, a tylko cień życia.

Znam siebie wystarczająco dobrze — odparłem.

Westchnął z niedowierzaniem.

Więc wiesz również, że chcę, byś dowiedział się więcej.

Złapany tak łatwo przez jego gładkie słowa próbowałem zaprzeczyć tej prawdzie.

Jestem żołnierzem o czystej tarczy. Najemnikiem, który idzie, by walczyć w imię swego pana. Nic więcej. Z pewnością nie jestem poszukiwaczem wiedzy.

Gdy to mówiłem, zauważyłem dziwny blask wokół jego twarzy.

Nie baw się ze mną w gry słowne, kiedy oczywiste jest, że twoje zdolności związane są z posługiwaniem się mieczem. Bądź uczciwy względem siebie, inaczej sam zaczniesz wierzyć w swoje kłamstwa. Skończyłem. Zostań, jeśli musisz, chodź, jeśli chcesz.

Jak długo mam ci służyć? — spytałem.

Do czasu, gdy sam cofniesz przysięgę. To może potrwać godzinę, dzień, rok lub... powiedział, a jego dziwne oczy zabłysły, jakbym patrzył na nie przez zasłonę srebrnej mgły — .. .wieczność.

Później odwiązał wierzchowca i kiedy poprowadził go o kilka kroków do tyłu, mgła się podniosła. Wilgotne opary wirowały wokół niego.

Przez moment patrzyłem na jego konia, gdyż różnił się on od tych, które dotychczas widywałem. Był większy i grubszy od górskich koni, ale mniejszy od zwyczajnie hodowanych wierzchowców wojennych. Jego umięśnione przednie nogi i mocna szyja świadczyły o sile. Był czarny, choć w szare cętki, które wydawały się mieć kolor wieczornej mgły. Szarosrebrna grzywa konia była krótka i sterczała od siodła aż do plamki pomiędzy uszami, które były bardziej zaostrzone niż u jakiejkolwiek rasy, jaką znałem.

Przymus nie mający nic wspólnego z magią, lecz będący moim wewnętrznym nakazem, spowodował, że podjąłem decyzję. Mówiąc sobie w duchu, że jest to taka sama głupota, jak opuszczanie lorda Burtaka, dobyłem miecza, przekręciłem go i trzymając głownią do góry, wypowiedziałem wolno i wyraźnie formułę przyrzeczenia:

Ja, Vadim, składam Przysięgę Miecza i Tarczy, Krwi i Chleba, do czasu gdy moja służba nie zostanie zakończona. Mężczyzna spojrzał mi głęboko w oczy.

Przyjmuję twoją przysięgę, Vadimie, na zasadach, o których już mówiłem. Ty zdecydujesz, kiedy zakończysz swą służbę. Wsiadaj na konia — dodał — bo przed nami długa droga.

Co jest naszym celem? — zapytałem, siedząc już w siodle.

Kraniec Świata.

Podróżowaliśmy trzy dni i trzy noce, zatrzymując się tylko po to, by coś zjeść i załatwić naturalne potrzeby. Przy każdym postoju na posiłek Horvan — bo tak przedstawił mi się mój nowy pracodawca —dawał mi do wypicia dawkę jakiegoś płynu, który odganiał zmęczenie i obdarzał nieograniczoną energią.

Lecz moje zmysły mówiły mi, że mimo naszego pośpiechu Horvan pragnąłby jechać jeszcze szybciej. Wyczułem, że mamy mniej czasu niż utrzymywał.

O północy trzeciego dnia podróży dotarliśmy do gór Estcarpu, granicy, do której, jak sobie nagle uświadomiłem, jeszcze nigdy nie dotarła żadna ze znanych mi osób.

Po tym, jak rozbiliśmy obóz na jednym z pagórków i usiedliśmy przy ognisku, odwróciłem się do Horvana.

Będziemy walczyć w tych górach? — zapytałem, niespokojnie patrząc ponad jego ramionami na oświetloną przez księżyc złowieszczą mgłę oblepiającą góry.

Za nimi — powiedział po prostu.

Wiedziałem, że moja twarz wyrażała niedowierzanie i zmieszanie, bo za górami nie było już nic. Reakcją Horyana na moje zakłopotanie był uśmiech.

Wszyscy mieszkańcy zachodu mają w umysłach założoną blokadę, która nie pozwala im myśleć o tym, co znajduje się za górami, ale wierz mi, Yadimie — tam coś jest!

Podniósłszy swe zgrabne dłonie, ułożył palce w dziwny wzór. Moje wewnętrzne ja odpowiedziało jego palcom i znowu w mojej głowie ukazała się wizja. Znowu ujrzałem bogaty kraj —jego pola rozciągały się w nieskończoność. Szczęśliwi ludzie uprawiali rolę, a świat wydawał się rajem na ziemi.

Kiedy wizja odpłynęła, pojawiły się tysiące pytań, ale nie zadałem nawet jednego, bo moja Przysięga Miecza i Tarczy uniemożliwiała mi to skutecznie.

Następnego ranka wkroczyliśmy na tereny, jakich nie widziałem nigdy wcześniej. Czyste zarysy gór, jak daremne krzyki, sterczały ostro na niebie, by ostrzec wszystkich, którzy na nie weszli, że osiągnęli koniec świata. Zauważyłem również, kiedy mknęliśmy górskimi ścieżkami, że góry miały przedziwne kształty, zupełnie jakby po to, by onieśmielić i zniechęcić do dalszej wędrówki. Gdy wjechaliśmy wyżej, roślinność zaczęła znikać w szarej ciemności, lecz wierzyłem, że Horvan wiedział dokładnie, w którą stronę iść, chociaż ja byłem praktycznie niewidomy.

Do północy nie widziałem już przed sobą nic oprócz ściany szarości.

Zamknąłem oczy na ten widok, bo jeśli był to koniec świata, z pewnością pogrążymy się w próżni. Ale złożyłem przysięgę i do śmierci będę kroczył w ślad za moim panem.

Z każdym krokiem mego rumaka chłód coraz bardziej ogarniał moje ciało. Zobaczyłem, że szare ściany nicości nie były ani stałe, ani puste. Im bardziej posuwaliśmy się na wschód, tym bardziej na wschód przesuwała się ściana.

Gdy próbowałem przekonywać samego siebie, że to nie tylko zablokowany umysł stwarza ten nieprawdopodobny widok, coraz bardziej rosło we mnie przekonanie o niebezpieczeństwie i zgubie. Niebezpieczeństwo otaczało nas. Strach wybuchał gnającymi falami, które starały się mnie paraliżować. Oddychałem z trudem, a moje ciało przeszywał ból. Nigdy przedtem czegoś takiego nie czułem. W końcu nie miałem innego wyjścia, jak tylko przygryźć wargi, by stworzyć coś prawdziwego, co zwalczyłoby udręki mego umysłu.

Wraz z ostrym bólem i smakiem krwi nadeszła chwilowa przerwa w lęku. Twór wyobraźni, powiedziałem sobie. Nieprawdziwe. Choć nie wiedziałem już, co jest prawdziwe, a co nie.

Te góry są prawdziwe! powiedziałem głośno.

Dobrze — powiedział Horvan, sygnalizując mi, bym się zatrzymał. — Pamiętaj, Yadimie, że w twoim umyśle znajduje się blokada. To ból i strach.

W szarym powietrzu, na szarej ziemi i w szarym świetle, zobaczyłem, że Horvan znosi drewno na opał. Kiedy wystrzeliły płomienie, szarość wokół ognia rozpłynęła się. Spostrzegłem, że ognisko zostało rozpalone na trawie.

Lecz tam, gdzie światło nie dochodziło, szarość uwydatniała uczucie strachu i bólu.

Usiądź i odpocznij, jesteśmy prawie na końcu gór.

Zrobiłem, jak kazał mój pan, pozwalając, by ciepło ogniska ukoiło nieco chłód spowodowany blokadą umysłu. Chwilę później Horvan wyjął racje żywności. Zjedliśmy i wypili w ciszy.

Co wiesz o Prastarych? — zapytał nagle.

Wszystko, czego potrzebuję — odparłem pospiesznie. A kiedy nasze oczy się spotkały, spostrzegłem, że jego twarz postarzała się w czasie tej krótkiej podróży z „Dzielnego Sokoła" o całe lata. Nic nie powiedziałem, bo podczas wędrówki zacząłem szanować tego człowieka.

Powiedz mi więc, co wiesz — zażądał, a nikły ognik rozbawienia znów pojawił się w jego oczach.

Wyciągnąłem dłonie nad ogniskiem, by je ogrzać, bo nawet ta mała wzmianka o Prastarych przyprawiła mnie o dreszcze.

Byli rasą żyjącą przed ludźmi — powiedziałem wolno, powtarzając opowieść, którą wszyscy znali. — Byli potężnymi istotami, posiadali zdolności, przy których Moce Czarownic są dziecięcą igraszką. Byli źli i walczyli między sobą, dopóki nie obrócili w perzynę całego świata, l wtedy uciekli — większość z nich przez Bramy w inne wymiary lub światy — i pozostawili za sobą zrujnowane ziemie, na których walczyli — wyrecytowałem.

I chociaż dawno ich nie ma, wciąż się ich boisz? — spytał Hor—van głosem niskim i zamyślonym.

Przyjrzałem mu się: patrzył w ogień, a jego pomarszczona twarz była smutna.

Zostawili za sobą rzeczy pełne Mocy i zniszczenie.

I myślisz, że wszyscy byli źli? — spytał Horvan. Chociaż nie podobał mi się kierunek, w jakim zmierzała nasza rozmowa, nie potrafiłem jej przerwać.

Wszyscy czy nie, jakie ma to dla mnie znaczenie.

Może żadne, może ogromne.

Jak to? — spytałem, zaintrygowany jego komentarzem. Horvan zbył moje pytanie wzruszeniem ramion.

Co czujesz, siedząc w tym miejscu? Mów prawdę! — rozkazał. Spojrzałem w jego bursztynowe oczy, w których nie było już iskierek radości.

Mówię prawdę albo nie mówię wcale. To, co czuję, to strach. Boję się tego miejsca, zatruwa ono mój umysł, czyni gorzkim każdy oddech. Boję się każdego swego kroku, bo wiem, że to krok w próżnię. Ze strachu serce skacze mi do gardła i tylko siłą woli powstrzymuję swoje ręce od drżenia.

A jednak nie zawróciłeś — powiedział zdawkowo Horvan.

Pierwej wbiłbym sobie sztylet w pierś, niż złamał Przysięgę Miecza.

Co jeszcze wiesz o Prastarych?

Znów sięgnąłem pamięcią do opowieści, które słyszałem.

Większość opuściła świat przez Bramy, ale inni zostali. Wymieszali się z ludźmi i poczęli potomków, którzy ani nie byli tak silni jak Prastarzy, ani tak ludzcy jak ludzie. Dali początek innym rasom, takim, których lepiej unikać.

Nie wszystkich — powiedział Horvan. — Nastał czas, byś mnie wysłuchał, Yadimie z próżni. Bo bez wiedzy o okolicznościach swego przyjścia na świat naprawdę pochodzisz z próżni i w niej żyjesz. Wysłuchaj mnie uważnie, Vadimie, bo na mocy twej przysięgi nakazuję, byś to zrobił.

Wpatrując się w jego oczy, nadstawiłem uszu. Same jego słowa skłoniłyby mnie do tego, ale było coś więcej, była Moc, której nie mogłem odmówić.

Nie wszyscy Prastarzy, którzy pozostali, byli źli. Ale tego musisz nauczyć się sam. A żeby się nauczyć, musisz przejść przez szarą mgłę i wkroczyć do Escore.

Escore? — spytałem, rozkoszując się tą nazwą, choć nigdy przedtem jej nie słyszałem.

Horvan kontynuował, jakby nie zauważywszy, że zadałem pytanie. — W Escore udasz się za rzekę Tele do Kamiennego Miejsca. Zostawiłem dla ciebie tratwę, zakotwiczoną przy brzegu. Trzymaj się rzeki, niezależnie od tego, co zobaczysz i kto będzie cię wzywał. W Kamiennym Miejscu położysz moje ciało na środkowym głazie. Zostawisz je i pójdziesz niebieską ścieżką do Uzdrawiającego Miejsca. Prześpisz się tam w dole wypełnionym wrzącym błotem, a kiedy się obudzisz, zostaniesz napełniony mądrością, byś mógł podjąć właściwą decyzję.

Horvan zamilkł. Gdy zrozumiałem, że nie ma nic więcej do powiedzenia, wciągnąłem powietrze.

Jaką decyzję mam podjąć po śmierci mego pana i wygaśnięciu przysięgi?

Horvan zaśmiał się. W tym śmiechu nie było żadnego podstępu, oszustwa, które wykręcałoby jego usta.

Prosta decyzja. Albo przygotujesz Escore na jego przyszłość, albo powrócisz do swego półżycia.

Półżycia? Moje życie jest pełne — zaprotestowałem.

Wydaje ci się pełne, bo nie jesteś w stanie zobaczyć, jak naprawdę się rzeczy mają.

To znaczy?

Znów jego usta wykrzywił ten gorzko—słodki uśmiech, znów westchnął zrezygnowany.

Wypełniłeś niemal do końca swoje zobowiązanie. Wystarczy, byś zrobił tylko to, co nakazałem. Ale pozostają jeszcze twoje obowiązki wobec samego siebie. Pamiętaj o nich.

Znowu same zagadki — powiedziałem zirytowany.

Nie, dużo mniej niż zagadki i dużo więcej zarazem. Wystarczy, Vadimie, śpij, bo tej nocy będziesz potrzebował odpoczynku.

Jeszcze raz wykonał dziwny ruch dłonią — poczułem ciemność wślizgującą się do mego umysłu. Ale zanim uległem tajemniczemu snowi, który zesłał na mnie Horvan, zobaczyłem, jak się zbliża, i poczułem, że jego długie, delikatne palce gładzą moje ciało.

Twój umysł, Vadimie, jest tak samo silny jak ciało. Pamiętaj o tym, gdy obudzisz się na łące: podążaj drogą, którą przed tobą otworzyłem, nigdy z niej nie schodź, a na jej końcu znajdziesz rzekę Tele i swe przeznaczenie.

I wtedy, poprzez szarą mgłę i ogarniającą mnie coraz bardziej ciemność, zobaczyłem, że zdejmuje coś ze swej szyi i zawiesza na mojej.

Twój klucz do Escore — wyszeptał.


Nastał szary poranek. Nie różnił się on co prawda od nocy, ale byłem świeży i wypoczęty. Dziwne, mój lęk przed szarością trochę się zmniejszył. Poszukałem wzrokiem Horvana. Siedział przy wygasłym ognisku.

Wkrótce wyruszamy? — spytałem, lecz nie odpowiedział. Drżąc wypiłem filiżankę napoju, który Horvan postawił u mego boku. Napar ugasił pragnienie; wstałem i podszedłem do niego.

Jak długo jeszcze? — spytałem.

Na to pytanie Horvan również nie odpowiedział. Powoli zacząłem uświadamiać sobie pustkę w moim wnętrzu, w miejscu, które wypełniała jego obecność, odkąd po raz pierwszy go spotkałem.

Bez lęku dotknąłem ramienia Horyana. I już wiedziałem, że odszedł na zawsze.

Odwróciwszy go, zobaczyłem, że oczy ma zamknięte. Ciało zdążyło już stężeć i wydawał się pięć lat starszy niż kilka godzin temu.

Wraz z jego śmiercią Przysięga Miecza przestała obowiązywać. Mogłem swobodnie opuścić szarą pustkę, wrócić do Estcarpu i mego dotychczasowego życia. Ale czy powinienem?

Zamknąłem oczy i wróciły wspomnienia ostatniej nocy. Usłyszałem głos Horvana i wiedziałem już, że nie mogę nie oddać mu ostatniej posługi. Byłbym niegodny miana człowieka, gdybym zostawił jego ciało w tych szarych górach, miast przenieść je do miejsca spoczynku.

Spoglądałem w szarą mgłę. Ogarniał mnie coraz większy strach. Lecz musiałem go przezwyciężyć. Poczułem dziwne ciepło na piersi. Ukoiło strach i wzmocniło odwagę. Powoli włożyłem rękę pod kolczugę i wyciągnąłem przedmiot, który Horvan umieścił tam ostatniej nocy. To była srebrna łezka. Nie, nie ze srebra, a z innego metalu — metalu Prastarych, jak podpowiedział mi instynkt. Ale nie wywoływała strachu ani bólu, tylko pokrzepiające ciepło.

Czy łączyły cię z Prastarymi jakieś sprawy? — zapytałem pozbawione życia ciało. Łza w mojej dłoni stała się cieplejsza. Otrzymałem milczącą odpowiedź.

Umieściłem amulet z powrotem nad swoim sercem i podniosłem Horvana. Po przywiązaniu jego ciała do wierzchowca osiodłałem swojego konia i ruszyłem w stronę Zła — na wschód.

Otoczyła mnie tak intensywna szara mgła, jak nigdy dotąd, wysysając z mej skóry ciepło. Poczułem, że jestem obserwowany przez jakieś straszne oczy. Chciałem zawrócić i pojechać z powrotem do Estcarpu, by uwolnić się od strachu.

Ale pozostałem na ścieżce wybranej przez Horvana.

Dlaczego? spytałem głośno, zwracając się zarówno do oblepiającej wszystko mgły, jak i do ciała Horvana.

Podążaj drogą, nigdy z niej nie schodź, a na jej końcu znajdziesz rzekę Tele i swe przeznaczenie, usłyszałem odpowiedź Horvana.

Jakie przeznaczenie? — pytałem daremnie.

Później domyśliłem się, że Horvan rzucił na mnie czar dopóki nie wypełnię jego poleceń, dopóty nie będę wolny. Głupiec, zwymyślałem się za to, że w ogóle ruszyłem z nim w tę podróż ku śmierci.

Przyspieszyłem. Kiedy pojawił się głód, zignorowałem go, co nie było trudne w obliczu przeszywającego mnie strachu.

Nie wiem, jak długo jechałem, bo nie widziałem ani słońca, ani zwierząt. Miejscami droga wznosiła się ostro; za ścianą mgły znajdowały się pewnie góry. Usłyszałem tak wyraźny krzyk polującego śnieżnego kota, że z pewnością zwierzę byłoby w zasięgu wzroku, gdybym tylko coś widział.

Wciąż podążałem drogą; drogą, która nie mogła istnieć i najprawdopodobniej nie istniała. Godziny podróży mogły być równie dobrze minutami, a może to minuty były godzinami, jednak nie zmęczyłem się i zdałem sobie sprawę z tego, że dawka napoju, którą zostawił mi Horvan, wzmocniła mnie.

Lecz właśnie wtedy szara mgła stężała i wyrosła przede mną ściana z łupków pożyłkowanych srebrną pajęczyną. Wydawała się nie do pokonania. Droga kończyła się na niej.

Niedobrze powiedziałem, chcąc usłyszeć jakiś głos, nawet jeśli miał to być mój własny. — Ta droga prowadzi do rzeki Tele — przypomniałem sobie, nie wiedząc, czy ta rzeka nie istniała wyłącznie w głowie Horvana.

Ale droga kończyła się ścianą, nie rzeką. Zszedłem z konia i podszedłem do tej ściany. Przeszył mnie dreszcz strachu, paraliżując moją podniesioną rękę. Przezwyciężyłem lęk, dotknąłem ściany i poczułem jej masywność.

Podążaj drogą, nadeszło nieodparte wspomnienie słów Horvana.

Wsiadłszy na konia, ruszyłem naprzód. Powtarzałem sobie, że ściana nie istnieje, że to tylko wytwór mojego umysłu. Więc zbliżałem się do niej i wpatrywałem się w nią, pragnąc by znikła.

Nagle ostre ukłucie przeszyło moją głowę. Krzyknąłem z powodu świdrującego bólu, który nasilał się z każdą chwilą; wiedziałem, że jeśli nie minie, szybko umrę.

Nie! — krzyknąłem, walcząc z bólem, nawet gdy głowa konia znikła za szarą ścianą. Cierpienie wzmagało się.

Światło eksplodowało przed moimi oczami. Ciało zadrżało gwałtownie, wnętrze obróciło się w proch.

Spadłem z konia, uderzając mocno o ziemię. Leżałem tam, podczas gdy ból zacisnął swe przerażające szpony wokół mnie i trzymał jak więźnia.

Ale mimo bólu zdołałem zobaczyć, że koń zniknął za ścianą. Nie okazał żadnego strachu, żadnego lęku przed nią. Nie istniała ona dla zwierząt.

Ostatniej nocy Horvan powiedział, że byliśmy blisko końca gór. Uświadomiłem sobie, że to musi być ostatnia zapora, wzniesiona przez te siły, które zapieczętowały Estcarp przed czymś, co leżało za nimi.

Nagle zrozumiałem, co muszę zrobić.

Klucz! — zawołałem, nabierając powietrza do płuc i wytężając się ze wszystkich sił. Przeszywający ból nie pozwalał mi ruszać palcami. Miałem skurcze żołądka.

Chociaż spięty, myślałem tylko o jednym. O kluczu Kowana. Wiedziałem, do czego był przeznaczony, tak jak byłem pewien, że ściana przede mną nie była ścianą.

Błagając o to, by mięśnie mnie nie zawiodły, zagłębiłem swe obolałe ręce pod kolczugę. Ledwie zdążyłem znaleźć łezkę, gdy kolejny spazm bólu zgiął mnie wpół. Ciemne i gwałtowne fale przerażenia przyniosły strach tak wszechogarniający, że serce przestało mi bić.

W mojej głowie zbudziło się Zło, jego wstrętny odór był tak straszliwy, że dostałem konwulsji i zwymiotowałem.

Nie! wycharczałem rozpaczliwie przez zaciśnięte zęby. Mimo że ból przenikał mnie do szpiku kości, próbowałem wyciągnąć amulet.

Kiedy w końcu mi się to udało, jedynym dźwiękiem, jaki słyszałem, był świst mego własnego oddechu — miałem wrażenie, jakby Strażnicy Granic tej odległej krainy zatrzymali się, by sprawdzić, jak długo będę w stanie znosić ich złość.

Zerwawszy łańcuszek z szyi, zacisnąłem na nim dłoń i przytrzymałem przed sobą.

Nie ma żadnej ściany! — zawołałem. Uwolnij mnie! Opuść mój umysł!

We wnętrzu dłoni poczułem ciepło. Rozeszło się ono po całym moim ciele, docierając do mózgu, by stworzyć jasność wynikającą z potrzeby prawdy i przezwyciężenia strachu.

Ból zelżał na tyle, że byłem w stanie się podnieść. Gdy tylko wstałem, poczułem łupanie pod czaszką. Bariera, której istnienia do niedawna nawet nie podejrzewałem, rozpadła się, a ja ujrzałem wokół jasny blask. Wyciągnąłem rękę w stronę ściany, która zaczęła falować, a w końcu spłynęła niczym wodospad. Ostrożnie rozwarłem pięść i pozwoliłem, by amulet zwisał swobodnie. Nie ma ściany, jest tylko droga powiedziałem.

Światło, które mnie otaczało, skupiło się w kulę i ruszyło wolno w kierunku srebrnego amuletu. Kiedy dotarło do kołyszącej się łezki, zafalowało i wpłynęło w nią.

Patrzyłem na amulet wiedząc, że od tego, co się teraz stanie, zależy moja przyszłość.

Nie ma ściany! Znikaj!

Gdy tylko wypowiedziałem te słowa, z amuletu wzleciała biała kula światła i uderzyła prosto w środek ściany.

Jasność eksplodowała. Szarość i mgła rozproszyły się.

I nagle znów był dzień. Na dalekim horyzoncie zachodziło słońce.

Mrużąc oczy przed długo nie widzianym światłem rozejrzałem się wokół. Mój koń i wierzchowiec Horvana pasły się, stojąc w wysokiej trawie na końcu drogi.

Za sobą pozostawiłem ohydne góry. Po swojej lewej stronie zobaczyłem szeroką rzekę o spokojnie płynących wodach, które połyskiwały zachęcająco. Ziemia przede mną rozciągała się na mile! Na niebie stado mieniących się barwami tęczy ptaków leciało w kluczu, dziwnie przypominając Strażników Granicy z Estcarpu.

Escore — wyszeptałem, słaniając się na nogach z wyczerpania.


Wraz z nadejściem porannego słońca — pierwszym takim widokiem, jaki dane mi było oglądać od wielu dni obudziłem się. Konie odeszły nad brzeg rzeki, a ja wyruszyłem, by doprowadzić do końca swą misję. Brzeg Tele był po mojej lewej stronie. Kiedy patrzyłem na piękny, choć górzysty Escore, wydało mi się, że już kiedyś tu byłem.

Kraj sprawiał wrażenie dawno opuszczonego i opanowanego przez Moce zarówno dobre, jak i złe. Rozkoszując się pięknem

krajobrazu, sięgnąłem znów do racji żywnościowych zostawionych mi przez Horvana, bo nie miałem zamiaru polować na nie znanym mi terenie.

Kiedy posiliłem się już suchym, ale wzmacniającym pokarmem, wróciłem myślami do swojej walki z blokadą umysłu. Dlaczego doznałem fizycznych cierpień, skoro blokada umieszczona była w mózgu, nie wiedziałem, ale przypuszczałem, że ściana była wytworem mojego umysłu.

Wciąż głowiąc się nad tym, przystąpiłem do naprawiania łańcuszka. Gdy mi się w końcu udało to zrobić i łezka Horvana znów zawisła na mojej szyi, wyruszyłem do Kamiennego Miejsca.

Spojrzawszy w kierunku rzeki, dojrzałem małą tratwę, o której mówił Horvan. Trzymaj się rzeki, niezależnie od tego, co zobaczysz i kto będzie cię wzywał, przypomniałem sobie jego słowa.

Spędziwszy życie na wojaczce, nie bardzo skłonny byłem do używania kijów powiązanych pnączem, ale nie znałem tego magicznego kraju, a musiałem zaufać ocenie Horvana.

Kiedy doszedłem do koni stojących nad brzegiem rzeki, wyczułem zbliżającą się Ciemność. Nie chcąc spotkać się z nią bez przygotowania, odwiązałem tobołek zjedzeniem i rzuciłem go na tratwę. Następnie, brnąc w wodzie po kostki, zaniosłem tam ciało Kowana.

Uporawszy się z tym zadaniem, odwróciłem się do koni. Nie zdążyłem jeszcze wyjść na brzeg, gdy poczułem uderzenie ciemnej Mocy. Mój koń stanął dęba, atakując mnie przednimi nogami, jakbym był śnieżnym kotem. Równocześnie szturm przypuścił na mnie rumak Horvana. Odskoczyłem szybko i uciekłem na tratwę. Konie, chociaż oszalałe od walki, nie zanurzyły kopyt w wodzie. Trzymaj się rzeki, ostrzegał Horvan. Nie musiałem sobie tego dwa razy powtarzać.

Smutny z powodu straty konia, włóczni i siodła, ale wiedząc, że póki znajduję się na tratwie, nic mi nie zagraża, przeciąłem cumę i pozwoliłem nieść się prądowi.

Kiedy oglądałem ten kraj z płynącej tratwy, czułem się bezpiecznie — przynajmniej tam, gdzie byłem. Góry Estcarpu nie okazały się końcem świata. A przez następne dwa dni płynąłem w równym tempie, niesiony przez łagodny bieg rzeki. Nikogo nie widziałem, ale czułem czyjś wzrok na sobie.

Odkąd zacząłem płynąć, poczucie zagrożenia nie opuszczało mnie, zapowiadając coś, co czyhało na mnie ukryte w zaroślach.

W połowie drugiego dnia minąłem zakole rzeki. Przed moimi oczami wyrosły wielkie kamienne kolumny, tworzące krąg. Na szczycie wszystkich kamieni były wyrzeźbione owalne twarze, wzorowane,

jak się domyślałem, na twarzach Prastarych. Chwyciwszy za wiosło, skierowałem tratwę do brzegu. Rozejrzałem się wokół, bojąc się, że ktoś czyha tam na mnie. Zbliżając się, czułem potężniejącą Moc. Strach nie mógł powstrzymać mnie od podążania na miejsce przeznaczenia. Nieokreślony wiek tego miejsca sprawił, że stałem się jeszcze bardziej ostrożny, l kiedy tratwa bez problemu dopłynęła do niskiego brzegu rzeki, byłem gotów.

Przerzuciwszy ciało Horvana przez ramię, zeskoczyłem na pokrytą mchem ziemię i rozpocząłem swą pielgrzymkę do kolumn. W połowie drogi włosy zjeżyły mi się na głowie, gdyż poczułem wszechogarniającą woń Zła.

Zacząłem biec, w strachu, wiedząc, że między kolumnami będę bezpieczny. Nagle stanęła przede mną straszliwa postać, ni to zwierzę, ni to człowiek. Jej tors pokryty był futrem, miała ludzkie nogi, uszy wilka i jarzące się czerwono oczy Wilkołaka. Pazury wysunęły się, odbijając blask zasłoniętego chmurą słońca. Kiedy stwór na mnie patrzył, smród jego gnijącego ciała dotarł do moich nozdrzy. Ale nawet ta ograniczona wiedza, jaką miałem o Ciemnej Stronie Mocy, pozwoliła mi zrozumieć, że bestia czuła się nieswojo pozbawiona osłony nocy.

Gdyby moje ramiona nie były zajęte, mógłbym wyciągnąć miecz. Jednak ciało Horvana nie pozwalało mi tego zrobić.

Nagle oczy Wilkołaka rozbłysły czerwienią i zaczął iść w moją stronę.

Mając niewiele do stracenia, cisnąłem ciałem Horvana w bestię i wyciągnąłem broń. Kiedy Wilkołak warknął z zachwytu, schyliłem się i wbiłem w niego miecz. Bestia wrzasnęła, a mnie zmroził strach.

Nie chowając broni do pochwy, wziąłem ciało Horvana i pospieszyłem w kierunku kamienia. Wilkołak leżący w kałuży własnej krwi zakrzyknął. Po obu mych stronach ziemia eksplodowała. Zostałem zaatakowany przez trzy następne bestie.

Zaledwie dwanaście kroków dzieliło mnie od kolumn. Bestie były coraz bliżej. Ostatkiem sił zmierzałem do najbliższej kolumny. Chwilę później lewa stopa przekroczyła kamienną krawędź. W momencie gdy podniosłem prawą stopę, na moje plecy spadł straszliwy cios, rozszarpując kolczugę, jakby to był zwykły materiał, i raniąc mnie dotkliwie. Z moich ust dobył się krzyk. Upadłem na ciało Horvana. Leżąc twarzą do ziemi, z plecami piekącymi z bólu, czekałem na śmierć.

Ale gdy minęły trzy bicia serca i nic się nie stało, odwróciłem się, by zobaczyć wściekłe bestie stojące stopę ode mnie. Byłem w kamiennym kręgu, mogłem czuć się bezpieczny.

Ból w plecach stał się nieznośny, a kiedy jedna z bestii stanęła na tylne łapy, poczułem ciepło krwi wydobywającej się z rany. Zwierzę zawarczało, ale zrozumiałem je.

Ja będę miał ciało. Ty będziesz miał życie.

Życie, jakie znam?

Lepsze takie niż żadne — zawarczał.

Wolę już śmierć powiedziałem i sięgnąłem po ciało Horvana, starając się nie zwracać uwagi na ból w plecach.

Nigdy nie opuścisz tego kręgu... bo jesteś intruzem — odezwała się bestia. Jej oczy żarzyły się krwistą czerwienią.

Bez słowa zaniosłem ciało Horvana w stronę środkowej kolumny, świadom tego, że jeszcze nie wypełniłem przysięgi.

Im bliżej niej byłem, tym bardziej słabłem. Kamienie rozmazywały się w oczach, a ból w plecach rozchodził się gorejącymi falami, pozbawiając mięśnie ich siły. Ale w końcu doszedłem do środka, gdzie mały kamienny ołtarz rozbłysnął nagle niebieską poświatą.

Byłem zbyt słaby, by się nad tym zastanowić czy chociażby zainteresować. Nie miałem już siły, a w głowie kręciło mi się tak, że ledwie zdołałem ułożyć ciało Horyana na kamieniu, po czym upadłem.

Leżąc na ziemi wpatrywałem się w górujące nade mną wysokie kolumny. Moc wewnątrz kamieni była potężna. Poraziło mnie uczucie, jakiego nigdy dotąd nie zaznałem, które nie tylko mnie nic osłabiło, ale pomogło mi się wzmocnić.

Chciałem podnieść udręczone bólem ciało wiedząc, że pozostawało wiele do zrobienia. Musiałem użyć niebieskiego kamienia jako podpory, zanim wstałem.

Co? — spytałem patrząc na twarz Horvana. Mimo że od jego śmierci upłynęły trzy dni, nie zmienił się, nie czułem też woni rozkładającego się ciała.

Co? — powtórzyłem. Odpowiedzią było gorąco rosnące nad moim sercem. Amulet wołał.

Sięgnąłem po niego, ignorując rozdzierający ból uświadamiający mi, że pazur, który mnie dosięgnął, uszkodził oprócz skóry również mięśnie.

Kiedy w końcu udało mi się przytrzymać amulet przed sobą, spojrzałem znów na twarz Horvana, wiedząc, że nie uzyskam już nigdy odpowiedzi na dziesiątki pytań, które cisnęły mi się na usta. Po części dotrzymał słowa i zapłacił za me usługi wiedzą, większą niż się spodziewałem. Lecz nadal nie poznałem swego rodowego imienia. Ale to śmierć przeszkodziła, umowa nie została zerwana.

Zaciskając zęby z powodu następnej fali bólu, wziąłem głęboki oddech i czekałem aż minie.

Wraz z bólem nadeszło wspomnienie rozmowy o Prastarych.

Byłem przekonany, że Prastarzy byli źli. Ale teraz wiedziałem więcej, bo mimo jego bursztynowych oczu, rozpoznałem w Horva—nie Prastarego. Żadna inna istota nie zestarzałaby się w taki sposób jak on, i w przeciągu tylko kilku dni nie przeszłaby drogi od pełnej witalności do śmierci.

Ile miał lat, trudno zgadnąć, ale z pewnością mój e życie w porównaniu z jego było chwilą. Zatopiony w myślach zdjąłem amulet i położyłem mu go na piersi, zaciskając na nim jego dłonie. Po czym zaintonowałem żałobną pieśń.


Ziemia zabiera to

co z niej pochodzi,

Woda przyjmuje to

co z niej powstało.

A ten, który został uwolniony,

niech swobodnie podąża wysoką ścieżką.


W momencie gdy skończyłem, spod moich stóp nadeszła odpowiedź. Ziemia zatrzęsła się; niebieski promień pochodzący z kamienia otoczył ciało. Następna strzała światła pobiegła w kierunku nieba. Kolejny snop kryształowego błękitu sięgnął pionowo w górę.

Spoglądając na grę świateł wokół Horvana, wyczuwałem, że tkwią w niej wielkie i starożytne tajemnice. Przez chwilę wydawało mi się, że Horvan się poruszył. Później niebieskie światło otoczyło mnie. Uzdrawiające Miejsce, nadszedł głos z wnętrza mojej głowy. Podążaj drogą, nakazał. Nagle uświadomiłem sobie, że to Horvan mówił do mnie zza błękitnej mgły. Później błękitne światło zgromadziło się na kamieniu i oderwało, pędząc ku niebu z szybkością strzały. Chwilę później ciało Kowana znikło, a wszystko, co pozostało z błękitnego światła, to pionowy słup czekający na mnie.

Odwróciwszy się, wkroczyłem na ścieżkę światła. Z każdym krokiem ból w plecach przeszywał mnie na nowo. Lecz nie przyjmowałem go do wiadomości, tak samo jak nie przyjmowałem do wiadomości postaci otaczających Kamienne Miejsce.

Wszedłem w niebieskie światło, pewien, że jeśli miałbym umrzeć, to raczej z powodu ran, jakie już mi zostały zadane, niż z powodu jakiegoś nowego ataku.

Jak długo szedłem zamroczony bólem, nie potrafię powiedzieć, ale w końcu dotarłem do doliny, w której ujrzałem kilka zbiorników wypełnionych wrzącą czerwoną mazią. Kiedy zacząłem podchodzić, czując zawroty głowy, do jednego z nich, niebieskie światło znikło. Potknąwszy się, upadłem na kolana — dalej musiałem się doczołgać. Kiedy w końcu dotarłem do najbliższego wrzącego zbiornika błota, z wdzięcznością zanurzyłem siew nim.

Ciepłe błoto rozchodziło się szybko wzdłuż ciała, ale prawie nie zwróciłem na to uwagi, bo nie mogłem zebrać myśli. Straciłem dużo krwi i zastanawiałem się, czy nie leżę czasem w miejscu mojego ostatecznego spoczynku, czekając na chwilę, gdy dołączę do ducha Horvana.

Zdołałem raz otworzyć oczy, ale szybko je zamknąłem, bo pojawiły się halucynacje. Zobaczyłem kobietę tak mieniącą się kolorami jak ptaki, które widziałem, kiedy wkraczałem do Escore. Jej owalna twarz o regularnych rysach była zwrócona w stronę nieba. Długie włosy, spadające grubymi falami do pasa, promieniowały migocącym zielonym żarem.

A później nie było już nic prócz wirującej czernią ucieczki od bólu.


Oczy miałem otwarte. Wpatrywałem się w turkusowe niebo, zastanawiając się, czy jestem wciąż w Escore, czy może przeszedłem na inną równinę. Jedyną rzeczą, jaką pamiętałem, była wizja pięknej zielonej kobiety. Halucynacje, przypomniałem sobie. Oddychając głęboko, badałem swe ciało. Ból minął. Wzdrygnąłem się. Moje mięśnie odpowiedziały z gotowością.

Siadając rozejrzałem się wokół. Leżałem na trawie, a nie w uzdrawiającym zbiorniku.

Gdzie ja jestem? — zacząłem.

W domu usłyszałem kobiecy głos, słodki, zachrypnięty i dziwnie znajomy.

Obróciwszy się, zobaczyłem kobietę z moich halucynacji.

Ty istniejesz naprawdę — wyszeptałem.

Tak samo jak ty — odpowiedziała, ale bez słów, przekazując myśli wprost do mojej głowy.

Kim jesteś...

Za jakiś czas przypomnisz sobie, bracie — powiedziała głośno. Jej słowa rozśmieszyły mnie. Nie miałem siostry. ~ Mylisz mnie z kimś innym rzekłem.

Nie mylę cię z nikim. Jestem Margua, twoja przyrodnia siostra, do której zostałeś przysłany, by się uczyć.

Czego się uczyć? — spytałem zdziwiony jej słowami, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że kiedyś już słyszałem jej głos.

Jak najlepiej chronić nas i ich.

Bierzesz mnie za kogoś innego. Jestem żołnierzem o czystej tarczy, nie mającym pana.

Nie, ty sam jesteś panem, który był wychowany, by objąć miejsce po ojcu, tak samo, jak zrobi to po tobie twój syn, a jego syn po nim, dopóki nie przybędzie trzech, którzy są jednością.

Bzdury opowiadasz — zaprotestowałem.

Doprawdy? — zapytała z uśmiechem, zatapiając palce w wilgotnej glebie.

Wyciągnęła dłoń pełną ziemi i trawy ku słońcu.

Wzywam was, Moce Ziemi, Wiatru, Wody i Ognia zaintonowała z poważną miną— na świadków tego wydarzenia.

Odwróciła się do mnie, a jej bursztynowo—srebrne oczy — takie same miał Horvan — wpatrywały się we mnie nieustępliwie.

Wiem, kim jesteś. Wiem, Kalmarze, synu Horyana, że zostałeś wybrany spośród Prastarych. W twoich dłoniach spoczywa los Escore. Powstań, Stróżu Międzyziemia, Strażniku Szarej Mgły, i zajmij należne ci miejsce w tym zniszczonym kraju.

Moc uwolniona przez jej słowa otworzyła mój umysł szerzej, niż został otwarty w górach, gdy walczyłem z mgłą.

Wraz ze swym rodowym imieniem posiadłem wiedzę o tym, kim jestem i będę.

Horvan był moim ojcem, Strażnikiem Szarej Mgły, Lordem Obrońcą Estcarpu i Escore. A ja odziedziczyłem po nim te tytuły. Na mych barkach spoczął obowiązek bycia Strażnikiem obu krajów. Żadne echo starych wojen nie może wtargnąć do Estcarpu, a żadna osoba z Estcarpu nie ma prawa wejść do Escore, dopóki trójka, która jest jednością, nie będzie gotowa.

A co z latami, które uważałem za okres dzieciństwa?

Było ich dużo, o wiele więcej niż dwanaście. W tych latach byłem szkolony przez mojego ojca Horvana, pomiędzy ostatnimi Prastarymi, którzy wybrali pozostanie, by walczyć z uwolnionymi Mocami tych, którzy stali się Złymi. Byłem szkolony również w używaniu sił natury przez moją matę Łonie, wywodzącą się z Doliny Zielonych Przestworzy.

Dzięki temu cudownemu otwarciu umysłu, wspomnień i zdolności, przypomniałem sobie również wydarzenia, które miały miejsce zanim opuściłem Escore i swoją walkę z Ciemnymi i Złymi Mocami prześladującymi niegdyś ten wspaniały kraj. Ale te przygody to już zupełnie inna historia, która musi zaczekać, dopóki nie postawię nowych czatów, nie zniszczę drogi przez szarą mgłę, którą otworzył mój ojciec, bym mógł powrócić, i nie przygotuję ochrony, by sprostać swoim obowiązkom.

POSŁOWIE

Niedługo po odkryciu, czym są science–fiction i fantasy — w wieku 13 lat — odkryłem również Andre Norton i jej powieść Kocie oko. Zachwyciłem się nią.

Lata później Andre była na tyle uprzejma, by przeczytać jedną z mych książek i opatrzyć ją notką na okładkę. Jakiś czas potem poprosiła mnie, bym napisał dla niej opowiadanie. Tym opowiadaniem jest właśnie „Strażnik na Krańcu Świata ".

Ale o czym miałem napisać? Pierwsze, co zrobiłem, to pomyślałem o postaciach, które Andre powołała dożycia w swoich powieściach i opowiadaniach ze Świata Czarownic. Czyje losy mógłbym ubarwić? Który poboczny wątek mógłbym poszerzyć? Który okres wybrać?

Kiedy uświadomiłem sobie, że nie potrafię wedrzeć się na terytorium Andre, zacząłem rozglądać się za jakąś inną drogą. Zastanawiałem się, co jest konieczne, by powstała legenda czy też przepowiednia. Oczywiste dla mnie się stało, że coś lub ktoś będzie musiał nad nią trzymać straż. Strażnik, który na pewno sprawi, że legenda przetrwa do wyznaczonego czasu. By wykonać swe zamierzenie, dokopałem się do zamierzchłej przeszłości Świata Czarownic.

Stworzyłem rodzinę Strażników, których głównym zadaniem było dopilnowanie tego, by świat przetrwał, a legenda się spełniła.

DAVID WIND

Rose Wolf

Królowe przechodzą przez Bramę

Głos kobiety był mroczny jak księżyc.

Jorge Petronius obrócił się w śpiworze, rozpamiętując we śnie wydarzenia ostatnich dni.

Gdyby brzmiał jakoś inaczej, z pewnością doktor mimo swej wiary w legendy o królu Arturze i Camelocie oraz miłości, którą je darzył — nie trząsłby się w noc noworoczną wśród skał wybrzeża Konwalii. Ale od czasu, gdy usłyszał ów mroczny głos Faye Morganlee, Petronius zachowywał się jak — tu obrócił się znowu, bo nawet jego podświadomość była zbita z tropu tą myślą — opętany. Nie, nie chodziło tu o jakieś romantyczne zauroczenie, gdyż namiętności doktora zawsze znajdowały ujście w intelektualnych wycieczkach, a poza tym był niepozorny z wyglądu i przekroczył już chyba wiek, w którym byle kiwnięcie palcem mogło rozbudzić jego uczucie. Nie wiedział, ani jakoś szczególnie się tym nie interesował (co samo w sobie było dziwne, jako że zwykle był ostrożny w takich sprawach), czy słowa doktor Morganlee, że pracuje dla sir Pettyforda D'Artoisa, fanatycznego angielskiego kolekcjonera arturianów, odpowiadały prawdzie. Wiedział jedynie a zorientował się w tym, gdy tylko przybył na miejsce proponowanych wykopalisk na dotąd nieeksplorowanym terenie między Glastonbury i Tintagel — że kobieta ta dysponowała odpowiednimi środkami, by poprowadzić ekspedycję. Nawet jej usilne zapewnienia, że jeśli badania sfingowane dla sponsora rzeczywiście doprowadzą ich do Camelotu, nazwisko Petronius znajdzie się w annałach archeologii w jednym rzędzie z Carterem i Schleimannem, nie były decydującym czynnikiem. Nie, to było coś innego, o wiele bardziej subtelnego i trwałego: uczucie, że moc silniejsza od niego — i prawdopodobnie od wszystkiego, z czym się stykał — była zaangażowana w to przedsięwzięcie i że Jorge Petronius miał tu rolę —wszystko jedno: dobrą czy złą, dużą czy małą — do zagrania.

Głos kobiety był...

.. .i taka w tym głosie tkwiła siła, że pięcioro członków ekspedycji —doktor Morganlee, Petronius i trzy studentki kursu arturiańskiego na Uniwersytecie w Edynburgu — stanęło (tworząc figurę, która doktorowi wydała się pięciokątem z Morganlee w jego wierzchołku) w poranek Bożego Narodzenia ze szpadlami w rękach, w miejscu, o którym kobieta mówiła, że spoczywa tam portal Camelotu. Szczególnie, powiedziała, że miało to być zwieńczenie sklepienia bramy przedzamcza — głaz podtrzymujący, jak to nazwała — słowo, które Petronius przetworzył na wgłaz, łącząc głaz z włazem; i jeśli nawet zamiast suwmiarki zatkniętej za pasek miałaby różdżkę, jej obliczenia nie mogłyby być dokładniejsze. I znowu, ku swemu zaskoczeniu, doktor wcale się nie zdziwił; wiedział, że ona wie.

W czasie skromnej uroczystości bożonarodzeniowej Petronius przeczytał im fragment eposu Tennysona, w którym opisuje on odejście Artura otoczonego przez „trzy królowe, które pomogły mu w potrzebie"; ale nawet tak fantastyczny opis nie mógł ich przygotować na to, co odkryli. Bo oto następnego wieczoru królowe stały a ściślej mówiąc leżały — wśród członków ekspedycji: królewska, zachwycająca rzeźba, z pokrytego złotem kwarcu, przedstawiająca trzy kobiety w koronach. Dwie z królowych klęczały po obu stronach trzeciej. Każda z nich obejmowała ją jedną ręką, podczas gdy drugą wskazywała w dół na częściowo wystający z ziemi kamień — zapewne jeden z menhirów, które kiedyś tworzyły boki bramy Camelotu. Ten kamienny nawis był o wiele za ciężki i zbyt niebezpiecznie pochylony, by mogli go ruszyć, ale droktor Morganlee nie zaprzątała sobie tym głowy.

Kobieta...

...po prostu zauważyła, że jeśli Petronius chce dokładnie przyjrzeć się królowym, powinien umyć ich twarze wodą z niewielkim dodatkiem wina. Tak jak w przypadku jej wcześniejszych sugestii dotyczących mocy, doktor posłuchał, i widok ich twarzy wprawił go w zachwyt. Były tak urocze, tak oryginalne i zupełnie inne od zazwyczaj stylizowanych celtyckich figur; promieniowały niczym Galatea, gdy zeszła ze swego cokołu, a potem — ku jego niekłamanemu przerażeniu — zniknęły! Powierzchnia kamienia poniżej pozostała nienaruszona, więc Petronius wiedział, że to nie woda je rozpuściła; ale gdzie się w takim razie podziały? By wyrwać się z przygnębienia, polecił trzem studentkom kupić narzędzia do przenoszenia głazów, rozpaczliwie czepiając się nadziei, że fragment wgłazu, który wciąż pozostawał w ukryciu, również zwieńczony był rzeźbą.

Rankiem dwudziestego ósmego, podczas pracy w terenie, Petronius usłyszał zbliżające się głosy kobiet. Przypuszczając, że to wróciły studentki, spojrzał w górę, by je przywitać i zamarł na widok trzech obcych dziewczyn spoglądających w dół na niego. Jednak o wiele bardziej dziwny od ich wyglądu wydał mu się noszony przez nie strój: wszystkie trzy miały na sobie identyczne, nieskazitelnie białe szaty, najwyraźniej wzorowane na stroju do krykieta, chociaż cięższe, a na ich głowach spoczywały tropikalne hełmy! Te komicznie odziane dziewczyny były, gdy doktor na nie spojrzał, oświetlone od tyłu przez słońce, tak że przez krótką chwilę miał wrażenie, jakby to one same promieniowały. Mimo że wyglądały jak skrzyżowanie Indiany Jonesa i Doktora Numer Pięć, przyniosły wymagany sprzęt i sprawiały wrażenie poważnych i zdeterminowanych. Przedstawiły się jako siostry Philadelphia: wysoka brunetka Carrie była najstarsza, blondynka Sperry średnia, a drobna rudowłosa, którą pozostałe przezwały (najwidoczniej z powodu jej skłonności do mówienia: „Wierzę ci na słowo!") Fido — najmłodsza.

Kim właściwie jesteście i skąd przybywacie? — spytał zdumiony Petronius. — I gdzie się podziały moje studentki?

Znikąd do tu i teraz... — odpowiedziała tajemniczo Sperry.

...zrodzone z wody i ducha zaszczebiotała Fido, klaszcząc w dłonie niczym Piotruś Pan, zachwycony swoim sprytem.

Widząc niekłamane zmieszanie doktora, Carrie postanowiła być milsza.

W tej chwili przybywamy z Rederring na wybrzeżu, gdzie towarzyszyłyśmy kilku niegdyś niegodziwym szlachcicom, obecnie prawym osobom, okazującym krwistoczerwoną gorliwość w czynieniu dobra...

Krwistoniebieską też zaświergotała najmłodsza.

Cii... — upomniała ją siostra, po czym mówiła dalej: — Spotkałyśmy tam członkinie twojej ekspedycji i kiedy zapoznały nas z waszymi kłopotami, zaofiarowałyśmy pomoc; przyjęły ją i już nie wracały. Widzisz, jesteśmy córkami architekta...

Czy też raczej ARKItekta — wtrąciła Sperry.

Właśnie — potwierdziła Carrie. — A zatem, jak śpiewają wieśniacy w Rederring; „Jeśli chcesz, bierzmy się do roboty".

Pojawiła się, z uśmiechem na ustach, doktor Morganlee, i przywitała się z siostrami w sposób, który Petronius uznał za protekcjonalny, a potem zaprosiła je, by skierowały się do miejsca wykopalisk. Petronius zauważył w ich oczach coś jak błysk zrozumienia (i rywalizacji?); dziewczyny sprawiały wrażenie, jakby chciały się wycofać, jednak po chwili wahania poszły ścieżką. Kiedy jego partnerka ruszyła za nimi, doktor złapał ją za rękę i wyszeptał:

Znasz je?

Aż za dobrze — odparła Morganlee ponuro. Ale mogą być przydatne i dotrzymać obietnicy.

Niedługo później szefowa ekspedycji wróciła z zagadkowym wyrazem twarzy i powiedziała, że dziewczyny przystąpiły do pracy i zażądały trzech dni na wykonanie swego zadania. W tym czasie ani Petronius, ani Morganlee nie mogą im przeszkadzać. Doktor otworzył usta, a potem je zamknął, wiedząc, że nie otrzyma odpowiedzi, dopóki siostry — lub ich protektorka — same nie zdecydują się mówić.

Tak więc przez trzy następne dni Petronius żył w wielkim napięciu. Każdego wieczoru siostry Philadelphia wracały do obozu i włączały się do rozmowy, poruszając każdy temat, z wyjątkiem wykopalisk, każdego poranka zaś odchodziły, zanim jeszcze dwoje doktorów obudziło się o świcie. Petronius nadstawiał ucha na dźwięki dobiegające z miejsca wykopalisk, ale słyszał jedynie śpiew. Z tych piosenek tylko jedna była mu znana — starożytna pieśń zwana „Tron Artura" — i doktor pomyślał niezbyt mądrze, że jeśli legendy o tym, iż Camelot został wzniesiony przy wtórze muzyki, były prawdziwe, może jego ruiny wymagały, by je zrekonstruowano w ten sam — lub podobny — sposób.

Rankiem czwartego dnia — w sylwestra — Petronius i doktor Morganlee zostali obudzeni przez trzy siostry i zaprowadzeni na teren wykopalisk. Pospieszyli tam w milczeniu. Dopiero po przybyciu na miejsce Petronius krzyknął ze zdziwienia. Blade światło świtu ukazywało wywrócone menhiry otaczające wykopaliska oraz dolmeny i kromlechy dokładnie kopiujące Stonehenge — ale ta formacja, choć rzeczywiście piękna, nie przykuwała zbyt długo jego uwagi. Myśli zaprzątnięte miał wgłazem — czy wykopano go już całkowicie?

Tak, robotę skończono! I był! Kwarcowa korona o trzech wierzchołkach okazała się zwieńczeniem rzeźby w kształcie serca wykonanej z onyksu i ozdobionej na górze płaskorzeźbą czwartej królowej —najwyraźniej naturalnej wielkości. Petronius, klęcząc z zapartym tchem, poznał ją, tak jak nie poznał trzech pozostałych. Królowa stała z rozpostartymi rękami, tworzącymi literę T (doktor, obliczywszy, że jej dłonie zostały wykute tak, żeby dotykały dłoni klęczących królowych, zaczął znów opłakiwać zniszczone figurki kobiet — co się z nimi mogło stać?!), a w nich tkwiły kadzielnica i miecz. Jej piersi przykrywała kolczuga, choć suknia była kobieca: swobodnie spływający welon z najlepszego batystu, który rozchylił się na boki. Tak mogła wyglądać Wenus tuż po tym, jak wyłoniła się z piany morskiej. Petronius wymamrotał: „Tyś jest dziełem niebios, ona — pustym snem". Oto Kowalka Excalibura, opiekunka Lancelota, duchowa doradczyni Artura: Pani Jeziora.

Petronius spojrzał oczami pełnymi łez na siostry Philadelphia, zaczynając:

Nie umiem wyrazić, jak bardzo jestem wam wdzięczny...

Nagle zobaczył, że wszystkie trzy wpatrywały się gniewnie w Morganlee, stojącą po drugiej stronie wgłazu. Doktor został gwałtownie przywołany do rzeczywistości. Co się stało? Czy w grę wchodziły jakieś animozje zawodowe, związane z tym, kto powinien przypisać sobie odkrycie? Kiedy już miał na końcu języka to pytanie, Morganlee podniosła władczo rękę. Raz jeszcze wydało się mu, że przekazały sobie jakąś wiadomość, bo po chwili wszystkie ukłoniły się sztywno i dziewczyny odeszły.

Tego wieczoru usłyszał Petronius szept Morganlee, gdy tylko dziewczyny oddaliły się na tyle, że nie mogły słyszeć. Przy świetle księżyca.

Głos kobiety był... Tak, ale dlaczego właściwie mroczny jak księżyc?


Jakiś czas później, nie wiadomo, o której godzinie, doktor Petronius obudził się i od razu wiedział, że stało się coś złego. Opierając się chwiejnie na łokciu spojrzał w stronę miejsca wykopalisk, a potem upadł z powrotem na śpiwór, z westchnieniem zaciskając mocno powieki, gdyż cała rozświetlona blaskiem księżyca niecka przechyliła się i zawirowała jak talerz na drążku akrobaty. Kiedy świat trochę się uspokoił, otworzył oczy znowu, oceniając, jak to miał w zwyczaju, swoje samopoczucie. Oprócz tego, że był lekko zdezorientowany i kręciło mu się w głowie, nic złego chyba się z nim nie działo — co sugerowało odurzenie narkotykiem!

Natychmiast przypomniał sobie, z jakim zapałem doktor Morganlee proponowała mu ukradkiem butelkę wina jako dodatek do ciasteczek od sióstr Philadelphia. I pomyślał, że chciała zapewne, by ich kolacja stała się czymś na kształt komunii. Co ta czarownica — dlaczego nasuwało mu się dosłowne znaczenie tego określenia — próbowała zrobić?

Wiedząc już, co znajdzie, Petronius ostrożnie usiadł jeszcze raz i spojrzał w dół na miejsce wykopalisk. Jedno było pewne — doktor ze świstem wciągnął powietrze — śpiwór doktor Morganlee był pusty. Pożyczone śpiwory trzech sióstr również nie były ruszane, a komiczne tropikalne hełmy ułożono na wierzchu z rozczulającą pedanterią. Od razu wiedział — chociaż nie potrafił powiedzieć, skąd ta wiedza pochodziła — że cztery kobiety były nie tyle w kontakcie ze sobą, co w konflikcie — i wiedział również, gdzie je znajdzie.

Podniósłszy się tak szybko, na ile pozwalał mu wciąż potężny ból głowy, Petronius chwycił swą zieloną kurtkę i ruszył kamienną ścieżką do miejsca wykopalisk, ubierając się po drodze. Z niejasną myślą, że należałoby przygotować jakąś broń, zaczął przeszukiwać kieszenie. Jego dłoń natrafiła na Idylle królewskie, które czytał przy ognisku w Wigilię. Ze złością potrząsnął głową, a jego przytępiony narkotykami słuch dodał szum muszli do huku pobliskiej fali. Jakimż altruistycznym głupcem był, wierząc, że każdy członek ekspedycji podzielał jego szlachetne dążenie do tego, by chronić Camelot jako inspirację dla zrozpaczonego współczesnego człowieka? Wiedział, że doktor Morganlee nie zgadza się z nim, ale miał nadzieję, że jej zainteresowanie było przynajmniej czysto akademickie (znów w dosłownym znaczeniu tego określenia). Jeśli chodzi o tajemnicze siostry, z pewnością były kimś więcej, niż początkowo myślał (raz jeszcze zastanowił się nad źródłem swego przeczucia), ale nawet gdyby nie miały złych intencji, kto wie, co nimi powodowało? Miał już wyrzucić książkę, gdy nagły błysk czerwieni, jak wybuch nowo rozpalonego płomienia, ukazał się ponad ostatnimi otoczakami, które oddzielały go od terenu wykopalisk, i wśród nocy zadźwięczał drwiący śmiech Morganlee! Jeśli skrzywdziła te kochane dziewuszki...

Chowając tomik z powrotem do kieszeni, doktor przebiegł ostatnie kilka metrów i zatrzymał się pomiędzy dwoma kamieniami oddzielonymi tylko wąską szczeliną. Spojrzał przez tę szparę i chwycił się za głowę, przekonany, że narkotyk i wino wpłynęły nie tylko na jego zmysł równowagi.

Patrzył na scenę niczym z Perraulta lub prerafaelickiego obrazu. Pod nim, przy wejściu na teren wykopalisk, teraz zmienionych w gigantyczną szklaną kulę, jakby księżyc w pełni, który wędrował powyżej, został powiększony tysiąckrotnie w przezroczystym zbiorniku, stała doktor Morganlee, mając przed sobą, po drugiej stronie wgłazu Camelotu, siostry Philadelphia. Dziewczęta nie miały już na sobie idiotycznych strojów do krykieta; teraz odziane były w szaty z antycznymi wzorami, z obnażoną talią i bez rękawów. Carrie — w lapisową, Sperry — w szmaragdową, a Fido — w czerwoną, pasującą do jej włosów. Na ich głowach znajdowały się korony ze złota, a ich sylwetki otaczał łagodny blask, który mógł być spowodowany odbiciem światła księżyca we mgle, zalegającej w wykopie, ale Petronius, przyglądając mu się ze wstrzymanym oddechem, był pewien, że nie można tego tak łatwo wytłumaczyć. Przemiana doktor Morganlee jeszcze bardziej nim wstrząsnęła: była owinięta od stóp do głów czarnym płaszczem, którego poły, kiedy przesunęła się trochę, rozwarły się, ukazując wściekle kolorową podszewkę, mogącą kojarzyć się postronnemu obserwatorowi z gorącym wnętrzem żołądka potwora. Czarny welon otaczał jej twarz, a na głowie tkwiła korona z rubinów; spowijała ją czerwona mgła, przypominająca tę, jaka przesuwa się przed oczami ludzi, których ogarnia żądza mordu. Czerwone było również ostrze trzymanego przez nią miecza, a jego światło zdawało się pulsować niczym pompa tłocząc krew, jakby w nieprzyzwoitej harmonii z sercem. To właśnie wyciągnięcie broni z pochwy, przypuszczał Petronius, spowodowało czerwony błysk, widziany przez niego wcześniej. Teraz, gdy wzrok miał przykuty do tego żywego obrazu, ciemno odziana kobieta ponownie się zaśmiała i potrząsnęła mieczem, którego ostrze, pod wpływem jej Mocy, zapłonęło jaśniej.

No więc czyń to najgorsze i wezwij ją! — zadrwiła, wykrzywiając pełne usta w szyderczym uśmiechu i wskazując na kamień, który spoczywał między nią a królewnami. — Wezwij, moja siostro–krewniaczko, swą matkę, którą uwięziłam we wgłazie po przejściu Artura przez Bramę, żeby nie zwróciła mu Excalibura i dokończyła jego leczenia! Tak, pozwólmy, by wyszła raz jeszcze na światło dzienne i dowiedziała się, co się stało ze światem po zwycięstwie mego drogiego pana Mordreda i moim; a później, jeśli tylko rozpacz nie ogarnie jej natychmiast, wygnam was razem z nią do nieznanego świata, tak że nasze panowanie nad tą nędzną planetą będzie w końcu niekwestionowane i zupełne.

Własnymi ustami przypieczętowałaś swój los, Morgano Le Fay —powiedziała spokojnie, lecz z nieprzejednaną surowością Carrie, na niebiesko odziana królowa. (W swojej kryjówce doktor podskoczy) tak gwałtownie, że niemal stracił równowagę. Faye Morganlee to Morgan Le Fay? Jakkolwiek nieprawdopodobne mogło się to wydawać, wyjaśniało jednak wszystkie dziwactwa tej kobiety. Lecz jeśli jego ekswspólniczka była faktycznie Trzecią Klątwą Logresu, kim lub czym — były dziewczęta?). — Bo wtrącając się do spraw Artura i jego królestwa, zaczęłaś podlegać jego prawu, a prawo to pochodzi od Boga, który obiecuje:, Jeśli znajdzie się choć jeden sprawiedliwy, przez wzgląd na niego świat zostanie ocalony". Znalazłyśmy takiego.

On jest nadzieją tego świata i wielu innych — powiedziała szmaragdowozielona Sperry, a jej słodka buzia rozpromieniła się w oczekiwaniu.

Jego imię brzmi Petros, podobnie jak Szymona Piotra, o którym Ten większy niż my powiedział: „Na tej skale zbuduję swój Kościół". — Fido, mówiąc te słowa, wysunęła s woj ą małą brodę. Jej zacietrzewienie współgrało z czerwoną barwą stroju.

Usta Morgany rozwarły się w szyderczym uśmiechu.

A gdzież to teraz podziewa się ten wasz ideał? W łóżku, w pijackiej malignie, i nagi jak Noe, tak że wy — skierowała rękę w stronę sióstr — możecie być świadkami jego hańby i otrzymać z jego ust jedynie przekleństwo, miast podziękowania za trud.

Fido zrobiła krok do przodu z zaciśniętymi pięściami.

Noe, pomimo wszystkich swoich win i błędów, został wybrany, aby przenieść nasienie człowieczego rodu na oczyszczoną potopem Ziemię... ...Jego arka — włączyła się Sperry —jest czymś w rodzaju Kościoła, który wciąż przewozi wierne dusze do niebiańskiej przystani, a nasza matka jest figurą dziobową tej arki.

Ponownie rozległ się śmiech, ponownie zapulsowało ostrze.

Więc zaproście waszą figurę dziobową — sardoniczny ton głosu nadał temu słowu negatywne znaczenie — tutaj, żeby spotkała się z prawdziwymi władcami tego świata; a później zajmiemy się „skałą", na której wasz drogocenny Kościół będzie... czy powiedziałyście: „zburzony"? — Władczym gestem wskazała w dół na kamień przed nimi. — Wezwijcie ją.

W milczeniu, ale nie zrażone, trzy królewny chwyciły się za prawe ręce i wzniosły je ponad wgłazem; potem, podnosząc je wyżej i wyżej, zaczęły wolno krążyć, jakby wokół niewidzialnego majowego słupa, i śpiewać w tak doskonałym unisono, że piosenka, mimo że równie stara jak Gwiazda Zaranna, wydawała się Nową Pieśnią Błogosławionych. Śpiewają, a śpiewając w chwale poruszają się, pomyślał Petronius i otarł łzy.

I wtedy — coś nieprawdopodobnego — spostrzegł, że to nie tylko łzy zasnuły mu widok. Z góry, tak jakby z samego księżyca, padł na kamień snop światła. Królowe opuszczały coraz niżej ręce, aż w końcu dotknęły powierzchni wyrzeźbionego serca. Pieśń sióstr osiągnęła punkt kulminacyjny, po czym ucichła, jakby urwana; pomiędzy nimi pojawiła się kobieta „odziana nie w słońce, a w księżyc". Na jej widok Petronius mógłby zakrzyknąć wraz z Thomasem Rymerem: „Wszyscy powitajmy potężną Królową Niebios!", ale wiedział, że ta Dziewica Matka (żadna inna, tylko ona), chociaż na czole miała sierp księżyca pod stopami kobiety, w sumie bliższa była Władczyni Krainy Czarów.

Z trudem wyszeptał: „Bo nie masz sobie RÓWNEJ na świecie", a potem pomyślał, że zrobiłby lepiej mówiąc „czaROWNEJ", bo powstała ze swego wodnego wygnania jak lolanthe Gilberta. Nie, jak wiosna z kamienia uderzonego laską Mojżesza. — Doktora ogarnęło nagle wzruszenie. — Nie! Jak Excalibur!

Stała tam prosta jak miecz, wysoka i piękna, bliźniaczo podobna do Morgan tak, jak gwiazdy rozsiane na czystym bezkresie nieba są bliźniaczo podobne do swych odbić na nieruchomej powierzchni jeziora. „Tajemnicza, cudowna, w biały odziana aksamit", w szacie z rękawami mieniącymi się mlecznoopalowym blaskiem masy perłowej; biel stroju mącił jedynie pancerz w kształcie ryby: jej pysk znajdował się przy gardle kobiety, a ogon dochodził do bioder. Jeśli Petronius potrzebowałby więcej dowodów potwierdzających jej tożsamość, dwa przedmioty zatknięte za jej paskiem — kadzielnica w kształcie królewskiego jabłka i krzyża oraz miecz, na którego rękojeści dwa skręcone w ósemkę węże (czerwony i biały) pożerały się nawzajem rozwiałyby jego wszelkie wątpliwości.

Witaj Mergyn, Pani Jeziora! — zawołała Morgan, podnosząc rękę w szyderczym powitaniu. Ciemna królowa wymówiła imię swej siostry tak, że zabrzmiało prawie jak jej własne. W uszach Petroniusa zadźwięczał źródłosłów tego imienia mare–gyn: kobieta wody, Pani Jeziora — i wiedział, że faktycznie nią była.

A może powinnam powiedzieć: „Opromieniona światłem księżyca, dumna Tytanko"? Ha! — noc przeciął śmiech zmory, szczeknięcie zajadłej bestii. — Czy dobrze spałaś pod swój ą trój rożną kamienną koroną, podtrzymując na barkach nie jeden, a kilka światów... —Tu obrzuciła ją jakimś epitetem, ale doktor nie był pewien, czy chodziło o „konwalijkę" czy „Konwalijkę".

Nie, Morgan — przemówiła po raz pierwszy Biała Pani, a jej głos zdawał się mówić: „Każdy, kto spragniony, przychodzi do wody!" —Nie zazna spokoju głowa, która nosi koronę lub serce — tu wskazała na wgłaz — i nie zasnę tak długo, dopóki moje córki będą mi słać w swych snach wieści o niezgodzie, którą ty i tobie podobni sieją wśród ludzi.

Morgan nie odpowiedziała wprost na oskarżenie siostry.

Ach tak, twoje córki... —wymamrotała, lustrując wzrokiem stojące przed Mergyn panny, które wyglądały niczym trzy wielobarwne promienie wyłaniające się z białej poświaty, jaką roztaczała. — Wiara, Nadzieja i Miłość z miasta Braterskiej Miłości! Ale uwierz mi, że ludzie nie pragną już, by takie Nowe Jeruzalem zostało wzniesione na zielonej, uroczej ziemi angielskiej — czy gdziekolwiek indziej na świecie.

Zbyt odrętwiały, by przeżyć następny szok, Petronius pochłaniał te nowe wieści prawie spokojnie. Więc te trzy królowe to były w rzeczywistości Fidei, Speranza i Caritas! No, tak — zasępił się. — Któż oprócz Cnót Kardynalnych mógłby zrobić sobie aureole z tropikalnych hełmów?

Mergyn była najwyraźniej wstrząśnięta rewelacjami siostry, aczkolwiek nie straciła zimnej krwi i odwagi.

Tak, siostro, jednak przepowiednia naszego przywódcy: „Stary porządek odejdzie, robiąc miejsce nowemu", może dotyczyć w równej mierze złych postępków, jak i dobrych, bo i jedne i drugie mogą przeważyć szalę i „zniszczyć świat". — Tu zrobiła przerwę, aby spojrzeć na dziewczęta. — Moje córki przekazały mi wiadomość, że następuje odrodzenie duchowe.

Martwe światło padające na gnijące drzewo — roześmiała się Morgan.

A może jest to światło ożywcze — odparła Biała Pani szybko, ale widać było, że drży. Widząc niepewność rywalki, Zmora postanowiła wykorzystać przewagę.

Doprawdy, wspaniałe słowa, o Pani Czarodziejskiego Miecza, ale ciekawa jestem, czy odważysz się powtórzyć je Mordredowi? —Głos ciemnej królowej zazgrzytał jak miecz wyciągany z pochwy na głoskach „r" w imieniu jej kochanka, nadając mu staroangielskie brzmienie, a Petronius nagle zdał sobie sprawę z tego, że imię to znaczy „Okrutna Śmierć".

Pani, uważaj! — wyszeptał, ściskając książkę,.

Odważę się — odpowiedziała spokojnie, zaciskając palce na rękojeści broni. — Odważę się, ponieważ ten metal został zahartowany krwią z Królewskiego Kamienia, „kamienia węgielnego, który budowniczowie odrzucili" — Rex Caliburu! — zawołała i wyjęła z pochwy miecz o zdobionej głowni, odsłaniając ostrze, które rozproszyło ciemność jak ten „poranek, kiedy to Bóg po raz pierwszy zesłał świt na Chaos".

W odpowiedzi Morgan dobyła miecza, owej Okrutnej Śmierci, która była niczym Dzień Sądu Ostatecznego. Miecze sióstr spotkały

się z przeszywającym powietrze świstem, przypominającym ten, który wydaje wypuszczona strzała; światła koloru krwi i mleka wirowały wokół. Mergyn, zaprawiona w bojach innych światów, okazała się i pełnym wdzięku wojownikiem, i zręcznym strategiem ledwie o włos omijała rozżarzone ostrze Morgan, której sposób walki — krok do tyłu, pchnięcie do przodu — przypominał ruchy atakującej kobry. Nieszkodliwa jak gołębie i chytra jak wąż, pomyślał Petronius i potrząsnął gwałtownie głową. Dlaczego jego umysł wypełniały jakieś opowiastki, skoro żywe legendy stały dosłownie przed nim? I od razu sobie odpowiedział: jedne i drugie były w równym stopniu fascynujące...

Pani Jeziora nie musiała liczyć tylko na swoją zręczność. Miała do pomocy trzy królewny. Każda z nich, jak przystało na osoby utożsamiane z Trzema Cnotami, dzierżyła broń, odpowiadającą jej cechom: Wiara — sztylet z rączką w kształcie krzyża, Nadzieja — kotwicę na łańcuchu, którą posługiwała się jak gladiator trójzębem, a Miłość —tarczę w kształcie serca. Wydawało się, że cały ten arsenał przyciągnęła światłość bijąca od królowych. A może była to spuścizna promienia księżyca, który otworzył wgłaz? Ale, jakiekolwiek by było pochodzenie tej broni, pomagała ona w odpieraniu ataków Morgan. Okrążające wciąż matkę dziewczęta — zlewające się i rozszczepiające plamy kolorów — wydawały się trzema cherubinami o irysowych skrzydłach, które wysłane zostały, by unieść Maryję Dziewicę do Nieba. Obłok świadków... O, Boże, wystarczy! — pomyślał Petronius, wciąż tylko słowa i słowa...

Ale skąd te obrazy?

Bo oto nagle jego umysł zalany został istną powodzią obrazów, które zdawały się powstawać z niczego. Z początku nie był w stanie wychwycić ani sensu, ani celu poszczególnych sekwencji; ale gdy tylko udało mu się oddzielić od reszty dwa pierwsze obrazy, zaczął się domyślać, co oznaczały i skąd się wzięły i napełniło go to przerażeniem. Morgan dzikim, zamaszystym ruchem skierowała miecz do dołu — a kupiec ze starożytnych Pompei, usiłując zbiec przed wybuchem Wezuwiusza, zrzucił na kalekie żebrzące dziecko z rynsztoka worki złota. Mergyn odparowała, osłaniana przez swe trzy córki — a w dole pompejańskiej ulicy, przykrytej teraz sięgającą do kostek warstwą lśniącego popiołu, matka przykryła ciałem swe dziecko, osłaniając je przed ognistym deszczem nawet wtedy, gdy zapaliła się jej toga. Siostry przedstawiały diametralnie różne wersje dziejów człowieka, który, będąc „bytem pośrednim" pomiędzy aniołem i diabłem, mógł wcielać się w obie te role! Petronius przypomniał sobie Ginewrę z wiersza Morrisa, z alegorią dwóch płócien symbolizujących Niebo i Piekło, o których napisano: „Żaden człowiek nie był w stanie powiedzieć, które z nich jest lepsze". Tak samo było tutaj: każda z wersji ludzkiej historii była równie prawdziwa — w zależności od punktu widzenia patrzącego. Pytanie brzmi: czy człowiek ma naturalną skłonność do czynienia dobra, czy też zła? Czy właśnie to miał rozstrzygnąć pojedynek dwóch królowych? Nasuwało się jeszcze jedno pytanie: jeśli kobiety walczyły ze sobą wspomagając się siłą woli, czym właściwie była ich broń? Kształt wskazywał, że są to miecze; bez wątpienia tak jak miecze mogły ranić. Ale czym wyjaśnić ich jednoczesne pulsowanie, owo rozbłyskiwanie, gdy tylko któraś z królowych zyskiwała przewagę? I znów, niespodziewanie, sam sobie odpowiedział: to są „miecze ducha" — idee i ideały karmione myślami i czynami ludzi od zarania dziejów.

Walka rozgorzała na nowo, a w umyśle doktora pojawiły się kolejne obrazy. Wielkie bitwy i czas pokoju; znamionujący potęgę kobierzec z Boyeux przeciwstawiony nieudolnym wytworom ciemnoty. Królowe zadawały pchnięcia i odparowywały żądlące, pozłacane bąki; a pomiędzy tymi dwiema siłami — wciąż otwarta Brama i przyprawiające o męki Tantala obrazy, mijające niczym cienie chmur na polu pszenicy. Walka, mimo że jej wynik zdawał się być przesądzony, była wyrównana.

Ale oto nagle przeniesiono się do dwudziestego wieku — i Mergyn zaczęła przegrywać.

Wraz ze śmiercią Wiktorii, królowej, od której imienia wzięła nazwę cała epoka, narodziło się nowe stulecie i —jak napisał ktoś, kto, chociaż wychowany w starym porządku, zdołał odnaleźć Pokój Boży w porządku nowym — „chmura przesłoniła ludzkie umysły". Zawiodła religia; ale zawiodła też i nauka (coraz śmielej obwoływana nową wiarą nowoczesnego człowieka), która podczas I wojny światowej znalazła zastosowanie w przemyśle zbrojeniowym. Nastąpił okres dekadencji, a ta doprowadziła do moralnego i ekonomicznego upadku, któremu kres położyła dopiero II wojna światowa; sprawiła ona, że nad głową człowieka zawisła, niczym miecz Damoklesa, groźba natychmiastowej zagłady i wprowadziła do języka nowe słowo: ludobójstwo; słowo, które oznaczało zabicie nie jednego człowieka, a całej populacji. Przez jakiś czas po wojnie stary ład trzymał jeszcze świat w ryzach, ale był to ostami owoc z drzewa, które już wcześniej zostało pozbawione korzeni. Morgan przypuściła szturm: obrazy zmieniały się z coraz większą szybkością. Petronius westchnął i wykrzywił twarz wczuwając się w położenie Mergyn, przeklinając samego siebie, w bezsilnej złości, że nie może pomóc Pani Jeziora. Martwe ryby pływające brzuchami do góry w martwym strumieniu, niczym robaki w martwym ciele... rozwścieczony mężczyzna uderzający patelnią w głowę swą małą córeczkę, tak mocno, że mózg i kości obryzgały ściany... kobieta szukająca duchowego przewodnictwa, a znajdująca jedynie książkę, która jej radzi: Masz prawo, by powiedzieć „nic mnie to nie obchodzi"...

Lecz nagle...

...nastąpił powrót do teraźniejszości. Mergyn i jej córki klęczały. Widzisz, jak to jest, siostro powiedziała Morgan, wciągając triumfalnie powietrze. Jej miecz pulsował niczym przecięta tętnica. —Człowiek to świnia. Ześwinienie jest najważniejszą i nie dającą się wyeliminować cechą jego natury. O, nie — zaśmiała się i podniosła rękę w uciszającym geście, widząc, że jej bliźniaczka ma zamiar zaprotestować. Nie mówię wcale o demonach zaklętych w świnie —chyba nie sądzisz, że diabeł będzie cytował Pismo Święte. Pozwól, że przypomnę tego członka załogi Odyseusza, który rozpaczał, że Kirke przywróciła mu ludzką postać — daję ci ten przykład pod rozwagę: oto typowy przedstawiciel twego ukochanego rodzaju ludzkiego! Rodzaju, który żeś winił się zupełnie.

Odejdź więc z tego świata i pozwól mu tarzać się w jego chlewie w pokoju — „ pozwól Grillowi być Grillem, i mieć jego świński umysł!"

Ześwinienie...

Nagle inny obraz przykuł uwagę Petroniusa narodzony na nowo (tak, naprawdę — „nowo narodzony"), wywodzący się z jego własnej pamięci: błazen króla Artura, Dagonet, odpowiadający na zarzut Tristana, że był w przeszłości nikczemnikiem. Słowa, wielkie w swej uniżoności, zabrzmiały w umyśle Petroniusa niczym trąby zwiastujące przybycie króla; i zanim doktor zorientował się, co robi, wyszedł zza skał i krzyknął:


Nieczysta Siostra, Doświadczenie, w swej dobroci

Raczyła mnie ubrudzić; a ja wytarzałem się

w błocie, a potem umyłem,

I dzięki Bogu jestem błaznem króla Artura!


Morgan cofnęła się zdziwiona, a ostrze trzymanego przez nią miecza straciło nieco na blasku. Mergyn — a w ślad za nią jej córki —wstała wolno z klęczek, a na jej twarzy, wypisana jak na sztandarze, widniała Nadzieja; Wiara nie mogła się powstrzymać, by nie wznieść do góry, niczym kciuka, swego zwieńczonego krzyżem sztyletu.

Ciemna królowa wydęła usta i spojrzała na swoją siostrę.

Więc to jest ten twój przyszły zbawca? Cóż, przynajmniej wie, co to znaczy teatralne wejście. Zresztą, nieważne.

Jej oczy rozjarzyły się takim samym blaskiem, jak miecz.

Teraz, gdy już jesteś tu z moją siostrą, mogę się zająć od razu i tobą, i nią.

To mówiąc, Morgan, okrążywszy uformowany w koronę wgłaz, zaczęła zbliżać się do Petroniusa; lecz nagle spojrzała na niego z przerażeniem i zatrzymała się.

Nie wierząc do końca w to, że wyrok został odroczony, doktor podążył za jej wzrokiem i krzyknął zaskoczony. Kieszeń jego sponiewieranej kurtki oświetlona była od wewnątrz przez to samo srebrzyste promieniowanie, które rozjaśniało miecz Morgan. Włożył rękę do środka i wyjął egzemplarz Idylli królewskich, którego przedtem o mało nie wyrzucił na ścieżce. Okładkę książki rozjaśniało światło, które nie wytwarzało ciepła, ale jarzyło się jak płonąca magnezja. Odruchowo Petronius podniósł tomik i skierował jego blask na Morgan. Niczym wampirzyca, Klątwa Logresu skuliła się i zasłoniła oczy rękawem. Serce doktora załopotało. Czując się jak Sam w Norze Shelopa wznoszący szklaną gwiazdę Galadriela, doktor trzymał książkę wciąż w górze, pilnując, by zwrócona była okładką w stronę królowej.

Wtedy kątem oka zauważył poruszenie: Mergyn, która znów została powalona na kolana przez duchowy miecz swej rywalki, spróbowała z pomocą córek wstać i zachwiała się. Wystarczyło tylko, że doktor rzucił na nią okiem, a już Morgan, uwolniona od blasku jego książki, podniosła Okrutną Śmierć. Wąski, szkarłatny promień wystrzelił z miecza i uderzył w tomik, a doktor poczuł bolesny wstrząs od koniuszków palców aż do głowy, jakby dotknął przewodu pod napięciem. Trzymał książkę ostatkiem sił. Nienawiść przesłoniła jego umysł czerwoną mgłą, a z nią potrzeba odwetu — bo przecież nie odwrotu — za atak Morgan, którym udowodniła moralny upadek współczesnego człowieka. Gdzieś zza tej czerwonej fali dobiegł głos mężczyzny, przypomnienie lamentu Artura nad upadkiem jego królestwa: „Całe me królestwo / Ogarnęło zezwierzęcenie i już go nie ma!"

Zagadka dla ciebie, sir George'u Pendragonie — usłyszał rozlazły, szyderczy głos Klątwy. — Czemu mówi się o ostrzu miecza i ostrzu języka? Może dlatego, że i miecz, i język jest obosieczny? Głupcze!

Pod wpływem tego ostatniego słowa Petronius zachwiał się. Idylle przesunęły się w jego podniesionej dłoni, co spowodowało, że promień ze srebrno—złotego miecza Pani odbił się od okładki i zaświecił Petroniusowi prosto w oczy. Momentalnie mgła rozproszyła się i je go myśli nabrały nadprzyrodzonej jasności. I weź miecz Ducha, który jest Słowem Boga, zlało się w jego umyśle z: Jesteśmy wszyscy głupcami przez wzgląd na Chrystusa i...

Tak — zakrzyknął zdecydowanie doktor, nie odrywając wzrok od książki — i król, mój brat głupiec...


Przechwala się, że tak jak Bóg potrafi stworzyć

Figi z ostu, jedwab ze szczeciny, mleko

Z płonącego wilczomlecza, miód z plastrów szerszeni,

I ludzi z bestii: niech żyje Król Głupców!


Nie okazując zdziwienia Petronius ujrzał broń, która robiła si coraz większa i dłuższa, aż wreszcie stała się srebrzystometalicznym mieczem, uformowanym na podobieństwo otwartej księgi widziani od strony grzbietu, który podniósł się jak zwiastująca lilia z rękojeści Damascusa!

Spojrzawszy z triumfem na Morgan, doktor zobaczył, że ostrz miecza ciemnej królowej było skąpane w krwi i błyszczało tak mocni jakby wchłaniało każdą kroplę szkarłatu z jej szaty, a może i z samego serca; bo gdy uniosła go, pozostawił krwiste plamy w okolicy jej piersi. Petronius wiedział, że nastała chwila, gdy jego Los się rozstrzygnie; czy jednak jego miecz — co prawda zrodzony z ducha — zdoła dać odpór tej „ognistej włóczni nikczemności"?

Włóczni? — pomyślał i o mało nie wybuchnął śmiechem. Czy muszę użyć go właśnie jako włóczni?

Zakreśliwszy słowomieczem potrójny okrąg wokół swej głów na modłę Bedivere'a, doktor zawołał:

Spadaj, bitewny toporze, uderzaj rozpalona żagwio — pozwólcie rządzić Królowi! I wtedy, wkładając w to wszystkie swe siły, ugodził Morgan prosto w serce.

Bezgłośna eksplozja wstrząsnęła skalną niecką, białe światło zamigotało, jak gdyby w miejsce wykopalisk uderzył księżyc. Siła wybuchu rzuciła Petroniusa do przodu w krąg kamieni. Upadł, uderzają głową o krawędź wgłazu. Zanim stracił przytomność, zdążył jeszcze zauważyć, że ciemna królowa zniknęła. Naprawdę, pomyślał, tuż prze tym, jak runął w ciemność, powinienem już powstrzymać się od takich okropnych żartów, ale zdaje się, że „bitewny topór" dosłownie „upadł". A potem doktor zamarł w bezruchu u stóp Mergyn.

Na czole czuł dotyk zimnej ręki, a w nozdrzach — słodki aromat.

Nieco później Petronius wrócił do całkowitej przytomności, niczym bliski utonięcia człowiek wydostający się z wraku. Z wielkiej głębokości, pomyślał bez sensu, a potem zbeształ się za zastosowanie przepowiedni Merlina do własnego przypadku. Otworzywszy oczy odkrył, że leży z głową na łonie Mergyn, która przesuwa pod jego nosem swą kadzielnicę i gładzi go po czole. Gdy nachyliła się nad nim, spostrzegł, że jej twarz jaśnieje niczym księżyc, który zresztą unosił się tuż pomiędzy rogami jej półokrągłej korony. Hathor, pomyślał, Ishtaroth, i nagle zdał sobie w pełni sprawę z tego, jak nierzeczywista jest ta kobieta. Spostrzegłszy przerażenie w jego oczach, Czarodziejka powiedziała łagodnie:

Nie bój się; jesteś cały i zdrowy, i chociaż opuściły nas moje córki, odeszła również moja siostra.

Morgan nie żyje? — zapytał doktor, gdy Mergyn pomagała mu usiąść.

Niestety, nie — westchnęła królowa, pochylając głowę tak, że cień księżycowego promienia przebiegł po j ej białej twarzy, jak kosa Śmierci. — Wróciła do naszego świata, a moje serce mi mówi, że zanim Ta Która Otwiera Bramy i Władczyni Cieni zostanie ostatecznie pokonana, spowoduje, że wiele ludzkich dusz odfrunie i uczyni samo imię tej kobiety odrażającym.

Na te słowa Petronius opuścił głowę.

Tego, że zesłałem Fata Morganę na twoich ludzi, żałuję bardziej niż jakiegokolwiek innego błędu, jaki w życiu popełniłem — powiedział cicho. — Ale, o Pani — w tym momencie odważył się spojrzeć Mergyn prosto w oczy, bo poczucie winy nie zdołało stłumić jego żądzy wiedzy — powiedz mi, jeśli rzecz jasna wolno ci mówić o takich rzeczach, kim jesteś, skąd pochodzisz i dlaczego przybyłaś do naszego świata właśnie w epoce Artura?

Pani Jeziora uśmiechnęła się pobłażliwie. — Czy istnieje coś, czego nie chciałbyś wiedzieć?

Doktor nigdy jeszcze nie czuł się tak bardzo hobbitem, jak teraz —był niczym Peregrin Took, otrzymujący odpowiedzi na pytania o tajemnice Środka Ziemi, gdy jechał z Gandalfem do Rohan — ale jednocześnie zamierzał ugryźć jabłko wiedzy, nawet jeśli miałaby to być tylko reneta. Odwzajemniając uśmiech, potrząsnął głową.

Więc dobrze — powiedziała. — Nie mogę ukrywać takich informacji przed przyszłym Strażnikiem Wielkiej Bramy. Tyle że jest to gorzka wiedza, chociaż może dodać ci odwagi przed zadaniem, które cię czeka. — Mówiąc to Mergyn przesuwała palcem ogniwa łańcuszka

kadzielnicy niczym paciorki różańca, jakby chciała utrzymać łączność z TYM światem w czasie, gdy mówiła o TAMTYM.

Mój kraj nosi nazwę Estcarp i jest stary. Stary i... — (słowo, które tutaj padło było niewyraźne; równie dobrze mogła powiedzieć „bajkowy", co „kolorowy" pomyślał Petronius). Taki jest i taki był: dom dla wielu ludzi i Mocy. Najstraszniejsze są kobiety z Estcarpu, które ludzie z waszego świata, a również i wielu z naszego, nazwaliby Czarownicami. Z takiego właśnie rodu pochodzę ja i trzy królowe, które są tylko moimi duchowymi córkami, a nie prawdziwymi, bo żadna kobieta nie może być jednocześnie Czarownicą i żoną (a przynajmniej tak było w moich czasach). Nasze obowiązki polegają przede wszystkim na uzdrawianiu i podtrzymywaniu ducha we własnym świecie; lecz zdarza się, że otaczamy opieką również kraje, które leżą poza Bramą, jeśli tylko możemy udzielić im pomocy bez zmieniania biegu ich historii, bo bezpośrednia ingerencja jest surowo zabroniona. W siódmym stuleciu Artifex (Petronius nie byłby sobą, gdyby nie zauważył, jak zbliżone w brzmieniu jest to słowo do .Artur Rex"), według waszej miary czasu, Brutalna Brytania — „brutalna" nie tylko dlatego, że została założona przez Rzymianina Brutusa, ale również dlatego, że ludzie żyjący wówczas byli tylko trochę lepsi od zwierząt — dojrzała do takiej pomocy. Wiedzieliśmy, że kraj ten mógł się stać kolebką cywilizacji, nad którą nigdy nie zajdzie słońce; chcieliśmy więc być akuszerką przy jej narodzinach. I wtedy pojawił się Artur...

Ach, Artur — westchnął Petronius, nie mogąc już dłużej wytrzymać. — Czy wywodził się z waszej rasy?

A któż to może wiedzieć, skąd on był? — odparła w rozmarzeniu Pani Jeziora. — Wiemy tylko tyle, że zjawił się w naszym kraju ze słowem jak sygnał, sztandar, pieśń — i że poszliśmy za nim.

Był taki człowiek w naszym świecie wymamrotał doktor o którym mówiło się dokładnie to samo.

Właśnie — odparła Mergyn. — Król podąża za Chrystusem, lud za królem — i tak też uczyniliśmy. Przez tę Bramę Czarodziejka wskazała na wglaz —— Morgan, panny i ja, a także wielu innych —weszłyśmy do tego świata i przywiązałyśmy się do jego praw na dobre i złe. Z tego właśnie powodu — ponieważ słowo człowieka jest Bogiem w człowieku, a opowiedzenie historii daje nad nią władzę — byłeś w stanie pokonać Morgan dosłownie... — W tym momencie przerwała, a w jej oczach pojawił się figlarny błysk — ... rzucając w nią książką.

Spoważniała równie szybko, jak się rozchmurzyła.

Ten wielki czyn, sam w sobie wart opisania, nie był jednak niczym więcej niż strojeniem harfy barda, nim rozpocznie się pieśń. Możesz osiągnąć o wiele więcej, jeśli tylko zechcesz.

Czarodziejka spojrzała Petroniusowi głęboko w oczy i chwyciła go mocno za ręce.

W najbardziej naturalnym geście, jaki kiedykolwiek wykonał, doktor upadł na kolana. — Co muszę zrobić... — wyszeptał, po czym dokończył, z całą pokorą, na jaką go było stać — nie „aby być zbawionym", ale... aby zostać zbawcą?

Mergyn uwolniła jego dłonie z uścisku, wstała i wyciągnęła miecz. W mgiełce blednącej nocy, choć księżyc już prawie zaszedł, wciąż błyszczące srebrnie ostrze wydawało się rozmyte niczym „woda obmywająca trzciny" widziana przez sir Bedivere'a, kiedy zwracał Pani Excalibur po odejściu Artura. Nie, pomyślał Petronius, kiedy Mergyn skierowała broń w jego stroną, nastała godzina, o której miecz musi być podniesiony: Czas, by go odrzucić. Już dawno minął.

Koniuszek ostrza wirował teraz tuż przy jego prawym uchu. Zmierzywszy miecz wzrokiem — nie mógł całkowicie uciszyć strachu —zobaczył na nim inskrypcję — napisany w połowie po staroangielsku, w połowie pismem runicznym rozkaz: Nimap mee — Chwyć mnie. Podnieś mnie Tennysone'a. A więc miał rację!

To, co tej nocy miałeś w zasięgu–wzroku — ostatnie dwa słowa wymówiła jednym tchem — było Niebezpiecznym Oblężeniem. Z tego powodu zostałeś zaliczony w poczet Bractwa Okrągłego Stołu —„wyobrażenia potężnego świata". Poznawaj więc swe obowiązki i korzyści, jakie płyną z faktu bycia Strażnikiem Wielkiej Bramy!

Uderzyła go płazem miecza w prawy policzek — lekko, ale boleśnie; potem, przeniósłszy oręż nad jego głową, uczyniła to samo z lewym policzkiem. Doktor nie musiał patrzeć do góry, by wiedzieć, że łuna bijąca od miecza otoczyła jego głowę niczym aureola. I wtedy duch Pentecostala przeleciał nad nim („włosy zjeżyły mu się na głowie"), po czym wśliznął się do jego mózgu i wyświetlił w jego umyśle sekwencje obrazów przedstawiających historię Bramy. Petronius ujrzał, jak Mądre Kobiety z Estcarpu budują wgłaz, jak służy on — doktor chętnie zatrzymałby te obrazy, gdyby tylko mógł — siostrom, królowym i wojownikom (odgadł, że to Artur i jego rycerze, choć wszyscy byli w jednakowych zbrojach i hełmach) jako Brama wiodąca do starożytnej Brytanii. Potem stał się świadkiem jej upadku, a w końcu ponownego odkrycia. I wtedy Petronius zobaczył coś, co mogło być tylko jego własną przyszłością jako Strażnika Wielkiej Bramy: założenie przez niego schronienia dla dobrych ludzi, którzy, ścigani bez litości przez ten świat, będą zmuszeni uciekać do innego przez drzwi tak straszne jak śmierć. Widział wszechświaty, do których owe drzwi wiodą (znów chciał zatrzymać fale obrazów) i, w końcu, imiona i twarze osób mających przejść przez Bramę. Pośród nich Petronius zobaczył mężczyznę, o którym pomyślał, że mógłby stać się jego przysłowiowym „ przyjacielem, który bliższy jest niż brat", jeśli tylko doktor kiedykolwiek go spotka. Wspaniały człowiek, choć melancholik, jak pisał Morris: „Marzyciel urodzony w nieodpowiednich czasach". Nie wiedzieć czemu, nowy Strażnik Wielkiej Bramy nabrał przekonania, że bez względu na to, jak bohaterskich czynów będzie musiał dokonać tej nocy, żaden z nich nie będzie tak ważny, jak udzielenie pomocy temu człowiekowi, Simonowi Tregarthowi, bo był on powiązany ze światem Mergyn, Estcarpem...

Potem Pani Jeziora uściskała uspokajająco jego dłonie i pociągnęła go, mówiąc:

Powstań, sir George'u, któremu nadaje się tytuł: Petronius StellArbiter, Opiekun i Strażnik Gwiezdnych Wrót.

Pani — odparł doktor. — Jeśli mogę swą pracą i wolą w jakiejkolwiek mierze przyspieszyć dzień, w którym ten kamień — wskazał na Bramę, przy której stała Mergyn, biała i jasna niczym pewien anioł przy innym kamieniu wieki wcześniej — zostanie usunięty i Artur przyjdzie ponownie, będę niesłychanie rad.

Petronius mówił to, co myślał; gdy jednak przywołał w pamięci wielkiego króla i jego chwałę, nie mógł się oprzeć, by nie spojrzeć na portal i nie pożałować tego, że on sam, choć jest tak blisko, nie zobaczy nigdy Artura.

Podnieś swą głowę, o ty Bramo — wyszeptał, a jego oczy napełniły się łzami.

Królowa ponownie wzięła go za ręce.

Bądź dobrej myśli — powiedziała łagodnie. — Czy uważasz, że nie otrzymasz nagrody za swój trud? Kiedy nadejdzie czas, byś stąd odszedł, pójdziesz do Avalonu, a nasz pan osobiście powita cię w Bramie!

Petronius nie byłby w stanie przemówić, nawet gdyby przyszły mu do głowy jakieś słowa.

A teraz żegnaj — powiedziała Mergyn, puszczając jego dłonie i podchodząc do wglazu, który zaczął błyszczeć jak księżyc za chmurą.

Czeka cię długa droga — wyrecytował doktor.

Pani skinęła głową; potem, stanąwszy twarzą do kamienia, podniosła ręce i zakończyła swój pobyt na Ziemi pożegnalnymi słowami swego pana:


Na Awilionu wyspę, gdzie nie pada

Ani grad, ani deszcz, ani śnieg, ani

Wiatr nie zahuczy tam; laki głębokie,

Sady, pieczary ocienione bluszczem,

Rozwierające się ku morzu lata —

Tak mi siejowi ta ziemia szczęśliwa

Tam z mej dotkliwej rany się wyleczę.


Światło, które wypływało zza otwierającej się Bramy, stawało się coraz jaśniejsze, nie tylko otaczając białą królową, ale i przepływając przez nią, aż Petronius pomyślał, że uda mu się zobaczyć jej duszę. Płomień błysnął ostatni raz, po czym zamienił się w łagodną poświatę. Gdy doktor przestał mrużyć oczy, zobaczył, że Mergyn — promieniowała już tylko jej twarz — kiwa do niego ręką, a drugą pokazuje na Bramę, jak ktoś, kto mówi: „Chodź, zobacz to". Nigdy przedtem nie był tak przestraszony, choć zarazem nigdy przedtem nie pragnął tak silnie. Podszedł.

I nagle znalazł się w drzwiach komnaty znajdującej się w wieży jakiegoś zamku czy fortu — wywnioskował to z bardzo solidnych ścian. W pojedynczym ostrołukowym oknie znajdowała się krata. Ściany wykonane były z białego kamienia, tak czystego, że wydawały się przezroczyste, sprawiając — wraz z otwartym oknem i kwitnącą na biało rosnącą za nim jabłonią— że w komnacie było tak jasno, jak w południe. Na środku stał niski katafalk przykryty wspaniałym arrasem, na którym przedstawione zostały rycerskie czyny — żywo ubarwiona pajęczyna, co do której Petronius nie miał wątpliwości, że jest magiczna. Na marach spoczywał mężczyzna, sztywny jak rzeźba nagrobna, chociaż doktor, który stał tak blisko, że był w stanie policzyć perły na brzegach rękawów jego szaty, widział, jak jego pierś leciutko podnosi się i opada. Petronius z wrażenia o mało sam nie przestał oddychać.

Głowa śpiącego króla spoczywała na łonie Wiary, podczas gdy po jego prawej stronie siedziała Miłość, grając na walijskiej harfie, a po lewej klęczała Nadzieja, polerując wspaniałą koronę. Wszyscy razem — trzy panny i ich monarcha — tworzyli obraz bardzo podobny do Ostatniego snu Artura w Avalonie Burne–Jonesa. A cóż to za dziecię? —zapytał następnie Petronius i sam sobie odpowiedział: To... to jest Chrystus król! Ta ostatnia wizja, tak bliska jego sercu, spowodowała, że upadł na kolana.

Wtedy Mergyn ujęła go pod brodę, uniosła jego głowę i, nim doktor zdołał cokolwiek powiedzieć czy się ruszyć, złożyła na jego czole delikatny pocałunek. Potem cofnęła się o krok i w ostatnim błysku światła, który otoczył ją słupami ognia, weszła do Bramy, jak Excalibur do jeziora, a miecz zaświecił w blasku księżyca — i nagle w komnacie były cztery królowe.

Na widok Mergyn panny zaintonowały coś, co musiało być pieśnią powitalną, chociaż Petronius nie słyszał żadnego dźwięku. Podczas gdy śpiewały, Biała Pani podeszła do mar swojego suzerena, uklękła i odpięła pas z bronią, po czym, pełna czci, położyła legendarny miecz przy boku Artura.

Nim zdążyła odsunąć ręce, Artur zadrżał i otworzył oczy. Trzy królowe krzyknęły razem z radości (Petronius przyłączył się do nich), a potem podeszły do Mergyn i uklękły tworząc półksiężyc, by utulić swe przywrócone do życia słońce. Ale król, choć obdarzył niesłychanie łagodnym spojrzeniem Mergyn i panny, w następnej chwili popatrzył prosto na Petroniusa.

Spojrzenia mężczyzn skrzyżowały się jak dwa miecze. Wzrok Artura przeniknął doktora aż do samego serca. Widzę, kim jesteś! Słowa te zabrzmiały w umyśle Petroniusa niczym oskarżenie; doktor zadrżał w poczuciu winy, ale w spojrzeniu Artura było jedynie współczucie, miłość i — dopiero co pasowany na rycerza mężczyzna zawahał się, nie wierząc własnym oczom — poważanie dla równego sobie. Powoli wielki władca podniósł rękę w błogosławieństwie; a Petronius, śmiało podchodząc do tronu, uniósł swoją w pozdrowieniu i krzyknął silnym, radosnym głosem: Ave, Arturus — Rex quondam, Rexque futurus!

Czy niegdysiejszy i przyszły król słyszał jego słowa, czy tylko czytał z ruchu warg nie wiadomo; lecz zaaprobował jego przemowę wdzięcznym skinieniem głowy. Wtedy Mergyn i panny podniosły ręce i z wnętrza pięciu dłoni wystrzeliły snopy niebieskiego światła, które skupiły się w portalu, tworząc jarzący się pentagram. Ten znak wisiał przez chwilę w powietrzu; potem eksplodował bez żadnego dźwięku, co spowodowało, że doktor cofnął się i zasłonił oczy. Kiedy spojrzał ponownie, Brama została zamknięta — zwykły kamienny cokół: zimny, ciemny i cichy. Petronius bez zdziwienia przejechał palcami po wgłazie, wiedząc, jeszcze zanim to zrobił, że jego powierzchnia okaże się twarda. Płaskorzeźba przedstawiająca Avalon i Artura, jeszcze nie tak dawno doskonale widoczna, teraz tkwiła pod kamieniem w kształcie serca niczym wizerunek ukochanej osoby w medalionie — lub wspomnienia w ludzkim sercu. Petronius rzucił się na ziemię i załkał.

Najwyraźniej stracił przytomność, czy też może zasnął. Odzyskał świadomość, kiedy światło spoczęło na jego powiekach, rozpraszając ciemność, która nie miała tym razem nic wspólnego z czarami. Otworzywszy oczy zobaczył, że pierwsze promienie światła, poprzedzające blade zimowe słońce, dotarły do skalnego wydrążenia, w którym znajdował się wglaz. Patrzył, jak promienie spoczęły na Bramie, rozpalając czerwone serce z onyksu i złote żyłki kwarcu korony. Gdy na horyzoncie pojawił się okrąg słońca, kontur kamienia rozmazał się i przesunął, a kolory serca i korony wymieszały się ze sobą, jak żużel i złoto w tyglu alchemika. Kiedy po chwili wgłaz znieruchomiał i ostygł, stał się niczym nie wyróżniającym się szarym kamieniem. Można go było rozpoznać wśród innych skał tylko ze względu na jego regularne kształty. Okno powoli staje się błyszczącym kwadratem, pomyślał Petronius i zaśmiał się beztrosko, pokrzepiony faktem, że potrafi jeszcze żartować, gdy prawdziwie boska rozpacz powodowała, że w jego oczach zbierały się „idylliczne" łzy. Schyliwszy się, bez lęku chwycił kamień, który ważył tak niewiele, że dał się bez trudu unieść, i umieścił go w zgięciu rąk. Ostrożnie wspiął się na skraj skalnej niecki; ostatnio wpadł tu nie Excalibur, a sam księżyc. Fale jeziora obmywały brzegi, o których nie śnili nawet bogowie — wszystko jedno: nowi czy starzy. Jak Bedivere, Petronius stanął, zwrócony twarzą na zachód, przywołując wiele wspomnień. W końcu, uspokojony, doktor podniósł rękę w ostatnim pozdrowieniu i bąknął: — Przybądź po raz drugi i trzeci, i przynieś sprawiedliwość. Potem odwrócił się na wschód, wystawiając swą odmienioną twarz na spotkanie nowego dnia; tablica Nowego Przymierza spoczywała w jego ramionach.

A nowe słońce wstało, przynosząc Nowy Rok.

POSŁOWIE

Poproszona o napisanie opowiadania do Opowieści ze Świata Czarownic zadałam sobie pytanie: który z wątków czy postaci tego cyklu chciałabym najbardziej poznać i opisać? Odpowiedź nadeszła natychmiast: ten z tajemniczym kamieniem, za pomocą którego Jorga Petronius przeniósł Simona Tregartha do Estcarpu. Tenże kamień zainspirował mnie, poprzez analogię z Kamieniem ze Scone, do stworzenia głazu ~ włazu Camelotu i splecenia losów enigmatycznego Strażnika Bramy z historią Artura. Opowiadanie, które powstało, było wymarzoną okazją do oddania hołdu zarówno Idyllom królewskim Tennysona — mojej ulubionej wersji sagi arturiańskiej —jak i serii o Świecie Czarownic — a zwłaszcza zbyt pobieżnie potraktowanym losom dobroczyńcy Tregartha, który (parafrazując Miliona): „równieżsłuży, choć tylko ludziom Bram ".

Opowieść „Królowe przechodzą przez Bramę" została zainspirowana życiem Christophera Miliarda — bardzo dobrze się zapowiadającego młodego człowieka o wielkiej wrażliwości, który, gdyby żył, mógłby mieć znaczący wpływ na arturiańską fantasy. Jego krótka, lecz piękna baśń o duchowych poszukiwaniach, napisana na krótko przed przedwczesną śmiercią na raka w wieku 13 lat, dała nazwę Fundacji Czterech Brylantów na Rzecz Badań nad Rakiem u Dzieci w Hershey Medical Center w Pensylwanii.

ROSE WOLF



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
1 Opowiesci ze Swiata Czarownic
4 Opowiesci ze Swiata Czarownic
3 Opowiesci ze Swiata Czarownic
Norton Andre ŚC 4 5 Zbiory Opowiadań Opowieści ze Świata Czarownic 3
Cykl Świat Czarownic ~ Zbiór opowiadań tom V Opowieści ze Świata Czarownic 3
Andre Norton Opowiesci ze Swiata Czarownic t 4
Cykl Świat Czarownic ~ Zbiór opowiadań tom VI Opowieści ze Świata Czarownic 4
Andre Norton Opowiesci Ze Swiata Czarownic T 4
Andre Norton Opowiesci ze Swiata Czarownic t 2
Cykl 'Świat Czarownic ~ Estcarp' tom IV 'Czarodziej ze Świata Czarownic'
Cykl Świat Czarownic ~ Estcarp tom V Czarodziejka ze Świata Czarownic
Andre Norton Opowiadania ze Swiata Czarownic Tom 4
Opowiesci ze Swiata
Norton Andre Czworo ze Swiata Czarownic
Kornew Paweł Przygranicze 10 Autodafe Opowieść ze świata Przygranicza
Andre Norton Czarodziej ze Swiata Czarownic
Antologia Opowieści ze świata Wiedźmina
Błędy językowe, ciekawostki ze świata nauki, warto wiedzieć