Andre Norton
Opowieści
ze Świata Czarownic
Tom
1
Przekład Jacek Kozerski
Tytuł oryginału Tales of Witch World
Świat Czarownic nie został zaplanowany z rozmysłem — rozwinął się mniej czy bardziej sam z siebie. Swego czasu zamierzałam wykorzystać część pierwszego tomu jako fragment historycznej powieści o rycerzach, którzy podczas wypraw krzyżowych osiedli w Ziemi Świętej, tworząc tam dla siebie niewielkie dominia i posiadłości. Przeskok do Świata Czarownic nastąpił niemal przypadkowo. Teraz jednak Świat Czarownic wydaje się miejscem niezmiernie angażującym moją wyobraźnię i wciąż odkrywam w sobie coraz to nowe i nowe pomysły kolejnych wypraw do Escore lub heroicznych zmagań wśród wzgórz Wyżyny Hallack. Choć poszczególne opowieści nie zachowują porządku chronologicznego, utworzyły one, w ciągu lat, zrąb dwóch części tego świata: Estcarpu i Escore na wschodzie oraz Wyżyny Hallack i Arvonu na zachodzie.
Otrzymałam od czytelników tak wiele próśb o nowe opowieści, zaś sugestie, jakie napłynęły od innych pisarzy, przyniosły tyle wątków fabularnych, że w rezultacie narodziła się z tego ta antologia: Opowieści ze Świata Czarownic. Podniecającym przeżyciem była dla mnie możliwość obserwowania, jak inni autorzy wykorzystują mój świat i jak reagują na rozmaite zwyczaje i historie, którymi obrósł przez lata. Zaś widok mego świata, rozrastającego się i nabierającego głębi pod piórami (lub klawiszami komputerów) innych pisarzy, stanowił dla mnie pouczające doświadczenie, które napełniło mnie równocześnie uczuciem zarówno dumy, jak i pokory.
Andre Norton
Mój pan, lord Ulric, odprawił po dwóch latach swoją żonę, lady Elvę, ponieważ przez cały ten czas wydawała na świat jedynie martwe, przedwcześnie urodzone dzieci. Wówczas w Dolinie zaczęto szeptać — plotkowali zarówno mieszkańcy twierdzy, jak i lud żyjący z pracy na roli. Jednak większość z tych, którzy gadali zasłaniając usta dłonią i czujnie wypatrując donosicieli, skłonna była zaakceptować poczynania swego pana. Ulmsdale musi mieć dziedzica — to wiedzieli wszyscy. Bowiem Dolina miała za sobą nieszczęsne czasy waśni, kiedy to zabrakło prawowitego następcy, który mógłby zasiąść na Wysokim Tronie w sali posłuchań, i zdarzyło się, że lud Doliny musiał giąć kark przed byle jakim lordem —najeźdźcą. W takiej sytuacji trudno jest z ufnością patrzeć w przyszłość.
Lord Ulric nie był ani zły, ani groźny dla swego ludu. Radość życia odbierało mu to, co on sam poczytywał za zły los, a co inni określali szeptem jako przekleństwo ciążące na jego rodzie. Stało się bowiem, że od czasów, gdy ojciec Ulrica dopuścił się niespodziewanej grabieży skarbca na Wielkim Pustkowiu, w jego klanie rodziły się tylko martwe dzieci. Nikt nie może okradać Prastarych, nawet jeśli już dawno temu opuścili swe siedziby. Kara za takie czyny przychodzi nieuchronnie i jest surowa. Sam lord Ulric został spłodzony i urodził się przed tą wyprawą.
Pierwsza żona mojego pana zmarła w połogu, co samo w sobie nie było niczym niezwykłym. A jednak ludzie zaczęli plotkować, ponieważ nie opiekowała się nią żadna wyznawczyni Gunnory, a wszyscy przecież wiedzą, że kiedy sprawy niewieście przybierają zły obrót, wówczas należy zwrócić się o pomoc do Pani Płodności, w której mocy leży zapobieżenie złu.
Mój pan nie odczekał nawet nakazanego obyczajem roku żałoby i ponownie ruszył w konkury. Tym razem jego wybór padł na moją ukochaną panią. Dumą napełniło mnie to, że ona z kolei wybrała mnie na pierwszą pokojówkę, choć też jestem przeklęta na swój własny sposób i mieszkam w twierdzy jedynie z łaski. Mój ojciec dowodził żołnierzami podczas owej nieszczęsnej wyprawy lorda Ulma na Wielkie Pustkowie i, przez swój grzech i szaleństwo, również ściągnął nieszczęście na swój ród. Urodziłam się bowiem ze zwierzęcą twarzą — moja górna warga jest rozszczepiona tak, jak warga zająca. Tak więc, odkąd pamiętam i odkąd potrafiłam zrozumieć swoją ułomność, ludzie zawsze odwracali się ode mnie z odrazą.
Tylko lady Elva nigdy nie okazywała mi niechęci. Zawsze zwracała się do mnie uprzejmie i chwaliła mój talent hafciarski i mój delikatny dotyk, kiedy układałam jej długie włosy. Piękne to były włosy —jaśniejsze niż jakiekolwiek inne, które zdarzyło mi się widzieć. Lśnieniem swym dorównywały niemal złotu i falowały łagodnie, kiedy rozpuszczałam je ze zwiniętych pukli, tradycyjnej fryzury zamężnych kobiet. Teraz schowane są pod ciemnym welonem, jednak lady Elva nie czuje się z tego powodu nieszczęśliwa.
Wtedy, kiedy mój pan — mówiąc dziwnie wysokim, nie swoim głosem i patrząc wszędzie, tylko nie na tę, do której się zwracał — wypowiedział słowa odprawy, lady Elva nie zaczęła się skarżyć, lecz odeszła do Opactwa w Norsdale i tam złożyła dodatkowe śluby, jakie składają te, które przybywają z zewnątrz, gdzie były żonami. Przed nią ślubowały tylko wdowy pragnące znaleźć bezpieczne schronienie przed światem.
Błagałam moją panią, by pozwoliła mi pójść ze sobą, i wówczas po raz pierwszy dowiedziałam się, że — choć płynęła w niej czysta krew mieszkanki Doliny — posiadała dar Widzenia, a przynajmniej cząstkę takiej mocy. Zauważyłam bowiem, że gdy lord Ulric odwrócił się od niej, wydawszy rozkaz, by opuściła jego dom, pani spojrzała ponad moim ramieniem, jak gdyby zobaczyła tam nie ścianę z kamienia, lecz coś żywego.
— Ylas, przyszłość kryje w sobie tajemnice dotyczące ciebie i nie tylko ciebie. Musisz tu pozostać aż do chwili, kiedy uczynisz coś, co przerasta twoją wiedzę i zmieni życie innych ludzi. Powiedziawszy to, zdjęła z szyi łańcuszek z wiszącą na nim starą figurką, którą zawsze nosiła pod suknią tak, że nikt z wyjątkiem mnie nigdy jej nie zauważył. Czas wygładził rzeźbę i zatarł kontury, a jednak nie było wątpliwości co do jej kształtu — był to bowiem amulet Wielkiej Pani Gunnory, która darzy łaską rodzaj niewieści. Lady Elva założyła łańcuszek na moją szyję, a potem położyła rękę na figurce, przyciskając ją do mnie tak, że poczułam jej ciężar nawet przez suknię i koszulę. Wtedy moja pani powiedziała:
— To będzie tarczą dla ciebie, drogie dziecko, kiedy nadejdzie czas. Myśl często o tej, której znak nosisz, i gdy Zło zakradnie się do Doliny, zwróć się do Gunnory o pomoc.
Tak oto odeszła od nas, by skryć się wśród ścian z wyprażonej w słońcu cegły i zniknąć z naszego świata. Bolesne było dla mnie to rozstanie, bardzo bolesne — ponownie bowiem stałam się wyrzutkiem. Myślę jednak, że mego pana dręczyły wyrzuty sumienia z powodu tego, co uczynił — choć pragnienie posiadania potomka władało nim bez reszty — ponieważ z własnej woli oddał mi szczytową komnatę w wieży strażniczej i powiedział, że nie będę już więcej pośmiewiskiem i ofiarą niecnych drwin.
Zręczność w posługiwaniu się igłą nie opuściła mnie, tak więc wiedziałam, że zarobię na chleb, ponieważ mogłam szyć ubrania i haftować draperie zdobiące ściany.
Mój pan nie pozostał długo samotny. Tyle tylko, że tym razem musiał szukać swej pani daleko od domu, ponieważ plotki rozeszły się już poza granice Doliny i sąsiedzi uważali go za człowieka przeklętego. Jego nowy ślub przywiódł do nas z północy lady Tephanę.
Nie miała prawa przeciwstawiać się jakiejkolwiek klątwie, bowiem mężczyźni mówili głośno — a ich żony szeptały — że ona również pochodzi z tajemniczego rodu i że jej krewni mieli do czynienia z tym, co pozostało po Prastarych, tak że nawet w jej własnym ciele płynęła obca krew.
Nie była jasnowłosa, jak moja droga pani. Miała ciemne włosy i bladą skórę, która bardziej przypominała materię utkaną z blasku księżyca niż zdrowe, opalone słońcem ciało. Drobnej budowy, poruszała się szybko, lecz wdzięcznie i dużo się śmiała, choć odnosiłam wrażenie, że prawdziwa pogoda nigdy nie rozbłysła w jej ciemnoszarych oczach.
Odszukała mnie, choć nie byłam już pokojówką, i przekazała w moje ręce kawałki pięknego materiału, którym mój pan obdarował ją z okazji ślubu. Potem za pomocą dokładnych rysunków wyjaśniła mi, jak chce, bym je dla niej ozdobiła. Jednak miarę zdjęła z niej jej własna służąca, jakby lady Tephana nie chciała czuć na sobie mojego dotyku. Nie uraziło mnie to, ponieważ odniosłam wrażenie, że otacza ją coś, co przypomina rzadką, szarawą mgłę. I zawsze, odkąd zauważyłam to po raz pierwszy, kiedy znajdowała się w pobliżu, amulet podarowany mi przez moją ukochaną panią zdawał się mnie ziębić, jakby chciał przekazać jakieś dziwne ostrzeżenie.
Swoją własną pokojówkę przywiodła za sobą z pomocy. Była to ponura kobieta o posępnej twarzy, znacznie starsza od swej pani. Powiadali, że była jej piastunką i że lady Tephana dorosła pod jej nieustanną opieką. Na imię miała Maug i nie zaprzyjaźniła się z nikim z twierdzy, choć zachowywała się tak, jak gdyby płynęła w niej szlachecka krew i ludzie szybko spełniali jej polecenia. Wystarczało jedno ostre spojrzenie, by ludzie natychmiast gotowi byli zrobić to, czego sobie życzyła, i pozbyć się jej jak najszybciej. Wobec mnie jednak nigdy nie wykorzystywała władzy, jaką zdobyła nad innymi. Lecz miałam świadomość, że obserwuje mnie uważnie ilekroć znajdowałam się w pobliżu jej pani, jak gdybym była jakimś zuchwałym najeźdźcą, a ona wiernym strażnikiem.
Nie minął nawet miesiąc od ślubu, kiedy lady Tephana wyruszyła z Ulmsdale oświadczając, że chce się poradzić wiedźmy mieszkającej opodal wzgórza, na którym znajdowała się świątynia Gunnory, tak by mogła spełnić swój obowiązek zgodnie z największym pragnieniem mego pana.
Lady Tephana urodziła już jedno dziecko, jednak jej syn nie przebywał z nią, lecz mieszkał na razie w twierdzy swego ludu. Tak więc mogłoby się wydawać, że Pani obdarzyła ją już swoją łaską i że mój pan uczynił dobrze, znajdując dla siebie płodną kobietę. A jednak, kiedy wyjeżdżała z twierdzy wraz z Maug i dwoma strażnikami, zauważyłam z mojego okna na wieży, że nie skręcili w ścieżkę wiodącą do świątyni Gunnory, lecz minęli ją. Wówczas owładnęła mną ciekawość, zmieniłam domową suknię na krótszą tunikę i założyłam mocne buty do chodzenia po górach. Zarzuciwszy na ramię torbę z żywnością na dwudniową podróż, wymknęłam się o zmierzchu z twierdzy i ruszyłam sama drogą kobiet.
Nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego postanowiłam szpiegować moją nową panią. Konieczność pójścia za nią szarpała moje wnętrzności jak głód i nie dawała się niczym innym zaspokoić.
Zbliżała się pełnia lata i księżyc stał w nowiu, czułam więc, że nie muszę się bać o siebie, a jednak wzięłam ze sobą tęgą jesionową laskę, którą potarłam moim amuletem i pokruszonymi liśćmi złojadu. Chociaż nie znałam żadnych zaklęć, zwróciłam się w sercu i umyśle o łaskę Gunnory, ufając, że ktoś o tyle potężniejszy będzie wiedział, że nie chcę nikomu uczynić krzywdy, a jedynie zaspokoić swoją ciekawość.
Szlak był kręty, ponieważ nie ubili go ani nie wycięli w skałach mężczyźni, lecz został tak ukształtowany stopami kobiet, które szukały opieki i łaski Pani. Przemierzyłam go wiele razy, odkąd zaprzysięgłam służbę lady Elvie, prosząc o spełnienie jej najserdeczniejszego pragnienia. Dlatego też, nawet w półmroku, ufałam mym stopom, które same z siebie zdawały się znać każde nachylenie i każdy prosty odcinek drogi.
Nikt z Ulm nie przyłożył ręki do budowy świątyni, ku której zmierzałam. Jak wiele innych rzeczy w Krainie Dolin, tak i ta świątynia była dziełem TYCH, KTÓRZY BYLI PRZEDTEM. To oni wznieśli kamienne ściany i posadzili wokół wejścia słodko pachnące zioła, których woń miała w sobie coś, co potrafiło rozradować nawet najbardziej ponure i surowe serca. Lecz kiedy nasi przodkowie przybyli do tego kraju, świątynia zaczęła przyciągać kobiety, i wystarczyło życie jednego pokolenia, by ci, którzy zamieszkali w okolicy, rozpoznali Moc tkwiącą w tym miejscu.
Weszłam na zbocze wzgórza, na szczycie którego stała świątynia, cel mej wędrówki. Lecz konie nie stały przywiązane do palików, nie dostrzegłam żadnego śladu dwóch strażników, i nie potrzebowałam nawet tego, by wiedzieć, że lady Tephana nie przybyła tutaj.
Podeszłam jednak do drzwi i położyłam rękę tam, gdzie stare drewno starł i wygładził dotyk niezliczonych palców, które spoczywały tam przed moimi. Rozległ się czysty dźwięk dzwonków i drzwi otworzyły się, choć wewnątrz nikogo nie było. Jarzyło się tam światło, łagodne i złote, jak zawsze, a twarz owiało mi powietrze przesycone wszystkimi woniami czasu żniw.
Weszłam do pierwszego pomieszczenia, zostawiając na podłodze laskę i torbę zjedzeniem. Potem z odwagą, jaką zawsze czułam wówczas, kiedy ból wypełniał moje serce, wydobyłam amulet i wyciągnęłam go przed siebie, by to, co czekało, mogło rozpoznać we mnie córkę przybyłą po radę. Przeszłam do wewnętrznej świątyni, gdzie snopy światła stały jak wieże po obu stronach złotego kamienia. Pośrodku tego kamiennego bloku, znajdowało się wgłębienie, które mogło pomieścić mniej więcej tyle płynu, ile zdołałabym zaczerpnąć w obie dłonie. Obok wgłębienia stał dzban z kutego złota noszący znak plenności Gunnory: kłos przewiązany łodygą winorośli z dojrzałym gronem — wszystko to migotało światłem mieniącym się w blasku klejnotów.
Podchodząc do kamiennego stołu, dwukrotnie wyciągnęłam rękę do dzbana i dwukrotnie ją cofnęłam, gdyż to, co chciałam uczynić, niosło ze sobą strach. Jednak teraz nie mogłam zawrócić. Za trzecim razem ujęłam więc dzban i wylałam zeń klarowny niebieskawy płyn, który wypełnił wgłębienie. Uważałam, żeby było go tylko tyle, by nie przelał się przez krawędzie, i ani kropli więcej. Potem zdjęłam z szyi łańcuszek z amuletem i położyłam go przy wgłębieniu. Wówczas przemówiłam, nie z mej woli, lecz tak, jak gdyby coś poruszyło się we mnie i przemówiło moimi ustami.
— Pani! Ta oto niewiasta prosi cię z całą pokorą, byś pozwoliła jej poznać…
Powierzchnię wody zmarszczył wir, choć nie uczyniłam nic, by ją zmącić. Stała się ciemna jak cień o północy. Coś poruszyło się wśród tej ciemności, a potem mrok pojaśniał, bowiem w głębi ukazała się płonąca pochodnia.
Zobaczyłam dwie postaci w płaszczach z kapturami nasuniętymi na głowy, bardzo małe, jak gdybym spoglądała na nie z oddali. Właśnie w chwili, kiedy je dostrzegłam, jedna z nich położyła się na jakimś kamieniu. Ten kamień miał czerwonawy odcień, jak gdyby niegdyś został zanurzony we krwi.
Druga postać podeszła do kamienia i pociągnęła za płaszcz okrywający leżącą. Wówczas zobaczyłam, że to lady Tephana — nie miałam zatem wątpliwości, że tą drugą jest Maug. Widziałam jak Maug wydobyła spod płaszcza krótki pręt albo różdżkę i unosząc ją nad swoją panią zaczęła kreślić jakieś wzory, przesuwając tam i z powrotem. Ujrzałam też tam, gdzie nie sięgało światło pochodni, wydobywające się z ciemności jakieś twarze i postaci, które pojawiały się i znikały tak szybko, że nie mogłam ich rozpoznać, wiedziałam jednak, iż są samym Złem, tak wielkim, że zadrżałam przerażona tym, na co patrzyłam. Potem pochodnia zniknęła, woda we wgłębieniu stała się znowu klarowna, pęta wiążące mój język rozluźniły się i krzyknęłam głośno do świateł, kamienia i otaczających mnie ścian:
— Co chcesz, bym uczyniła, o Wielka?! Jakie Zło zostało powołane do życia tej nocy i gdzie?
— Dowiesz się, kiedy nadejdzie czas.
Czy ta odpowiedź wydobyła się z samego powietrza? Czy też pojawiła się w mojej głowie jako obca myśl? Tego nie wiedziałam, ale miałam świadomość, że żadnej innej odpowiedzi nie będzie.
To, że lady Tephana zadaje się z siłami Zła, było oczywiste. To, że miałam przyłożyć rękę do jakiejś ważnej sprawy, również było dla mnie jasne. Kiedy wzięłam amulet i ponownie nałożyłam go na szyję, odniosłam wrażenie, że prastara rzeźba stała się cięższa, i że promieniuje ciepłem, które poprzedza wybuch płomieni. Wydawało mi się też, że świadomość tego tkwiła we mnie od zawsze.
Spędziłam tę noc w zewnętrznym pomieszczeniu świątyni. Śpiąc śniłam — to wiedziałam. Lecz kiedy się przebudziłam, nie mogłam przypomnieć sobie treści snu, z wyjątkiem tego, iż było w nim jakieś wielkie niebezpieczeństwo, i że należało zapobiec jakiemuś czynowi — i ja miałam to uczynić.
Na stole w zewnętrznym pomieszczeniu świątyni zostawiłam mój dar: wstążkę z miękkiego materiału ozdobioną najpiękniejszym haftem, jaki potrafiła wyczarować moja igła. I wraz ze wschodem słońca wyruszyłam ze świątyni przepełniona nie otuchą, na co miałam nadzieję, lecz poczuciem, że muszę zrobić coś, czego jeszcze nie rozumiem.
Lady Tephana była już w twierdzy, kiedy wróciłam. Usłyszałam, że odwiedziła świątynię, i że modliła się tam przez całą noc o to, by mogła dać swemu nowemu panu dar, jakiego pragnął — syna z jego krwi.
Jednak jeśli była to jakaś świątynia — to nie Gunnory. Chociaż dwaj strażnicy przysięgali, że stali przed nią na warcie — nikt przecież do niej nie wszedł. Kogokolwiek szukała lady Tephana, tym kimś z pewnością nie była Pani. I czy nie mogła zesłać snów na strażników, żeby to ukryć?
Tego wieczoru, kiedy szłam do mojego pokoju w wieży, natknęłam się na Maug i odniosłam wrażenie, że się zawahała, jak gdyby chciała przemówić do mnie, a potem tego poniechała. Lecz nie spodobało mi się spojrzenie, jakim mnie obrzuciła — jakby dobrze wiedziała, że je szpiegowałam, i w jaki sposób to uczyniłam.
Tej nocy znowu śniłam i tym razem zapamiętałam sen, kiedy się przebudziłam, choć blask księżyca wciąż zalewał moje łóżko. Byłam gdzieś indziej i to uczucie przeniknęło mnie tak mocno, że przez kilka uderzeń serca rozglądałam się po komnacie spodziewając się zobaczyć tamto inne miejsce: długą salę z wysokimi filarami i jarzącym się w oddali białym światłem — srebrzystym, księżycowym blaskiem, który mnie przyciągał. Tam, w samym sercu tego światła, było to, czego szukałam: kryształowa skrzynia, w której… Lecz światło rozgorzało gwałtownie, gdy chciałam zobaczyć, kto lub co znajduje się wewnątrz. Wiedziałam jednak, że powinnam tam zajrzeć.
Wsunęłam rękę w gorejącą poświatę. Nie przypaliła mi skóry, jak się obawiałam. Zamiast tego, poczułam kłujące mrowienie i do mego ciała napłynęła Moc — Moc, którą zachowałam, choć nie byłam Czarownicą, ani kimś z Prastarych.
Teraz, kiedy sen opuścił mnie, spojrzałam na rękę i zobaczyłam na niej wyraźne, w blasku księżyca, szerokie obwódki przypominające pierścienie, które otaczały każdy mój palec z osobna. Kiedy przyglądałam się temu ze zdumieniem, pierścienie zniknęły, ale wiedziałam, że tam są, ponieważ czułam ich ucisk i ciężar na palcach, kiedy nimi poruszałam, zginając je i prostując.
Wyciągnęłam się znowu na wąskim łóżku i położyłam tę dziwnie zmienioną rękę na piersi, gdzie natknęła się na amulet Pani, przyciskając go do ciała. Wówczas amulet rozgrzał się od napływającej doń Mocy, obdarzając mnie siłą, jakiej nigdy przedtem nie doświadczyłam, podczas gdy mój umysł kształtował jakieś obce słowa i układał je w zdania. Odnosiłam wrażenie, jakbym powtarzała jakiś obrzęd, którego nie rozumiałam, lecz który tak mocno wrył się w moją pamięć, że nigdy go nie zapomnę.
Nie zasnęłam już tej nocy, choć leżałam spokojnie, otulona bardziej ciepłem tego, co było teraz we mnie, niż okryciem, które naciągnęłam na siebie dla ochrony przed chłodem bijącym od kamiennych ścian. Resztę nocy spędziłam usiłując przypomnieć sobie każdy, nawet najdrobniejszy fragment snu, i zastanawiając się, co też leżało w kryształowej skrzyni i dlaczego jedna z wielkich Mocy chce wykorzystać dla swych celów kogoś takiego jak ja.
Dziwny był dzień, który nastał po tej nocy. Byłam niespokojna i nie mogłam długo usiedzieć przy pracy, wciąż wstawałam i chodziłam po komnacie. Kiedy zeszłam do kuchni, usłyszałam chichoty kucharek i zobaczyłam, że spoglądają z ukosa na wysoką postać przygotowującą jakiś wywar w kociołku na palenisku.
Była to Maug, która z rzadka tylko opuszczała komnatę swej pani, a teraz stała przed ogniem i do bulgoczącego w kociołku wywaru dorzucała co jakiś czas to szczyptę czegoś, to znów suszony liść jakiegoś ziela. Z kociołka wydobywał się zapach intensywny lecz mdły, przypominający woń nadpsutego mięsa, które mimo to natarto korzeniami, by ukryć fetor zgnilizny. Maug podśpiewywała, dosypując składniki i mieszając wywar — nie była to jednakże melodia, jaką ktoś mógłby śpiewać przy pracy, lecz raczej coś w rodzaju murmurando, które zdawało się przewiercać uszy, a jednak nie niosło ze sobą żadnego znaczenia. Zobaczyłam, że wszyscy obecni w kuchni omijali ją szerokim łukiem i nawet kuchmistrz, wszechwładny tutaj, trzymał się od niej z daleka.
Nie tak jednak daleko, jak ja. Kiedy zobaczyłam jej plecy, wsunęłam prawą rękę pod kaftan i ukradkiem zaczęłam jeść chleb z serem, pomagając sobie niezdarnie lewą. Czułam bowiem wzbierające wokół mnie zimne Zło, niweczące całą przyjemność biorącą się z przebywania w tym przytulnym miejscu.
Dlatego też umknęłam z kuchni, skoro tylko przełknęłam parę kęsów, i wróciłam do mojego pokoju. Ogarnęła mnie teraz gorączkowa potrzeba zabrania się do pracy, nad którą wcześniej mitręży—łam czas. Była to chusta o wspaniałej barwie, takiej, jaką pozostawia na niebie zachodzące słońce. Miała być ozdobiona haftem w kształcie ptaków, jakich nigdy dotychczas nie zdarzyło mi się widzieć. Jednak dwa dni wcześniej Maug dała mi drewnianą deszczułkę, na której były narysowane. Mieniły się wspaniale odcieniami czerwieni, lecz tam, gdzie złoto mogło przydać im majestatu, widniały na rysunku czarne linie, kreślące ową mroczną barwą kontury nóg, dziobów i grzebieni. Nie lubiłam nad nimi pracować, ponieważ co jakiś czas ogarniało mnie dziwne uczucie, że kiedy skończę zwieńczoną grzebieniem głowę, ta przekrzywi się odrobinę i utkwi we mnie oko, które tam wyszyłam. Nigdy przedtem nie miałam takich przywidzeń i surowo zakazywałam sobie o nich myśleć. Odnosiłam też wrażenie, iż teraz, kiedy moja prawa ręka była obciążona tymi niewidocznymi pierścieniami, ściegi, które nakładałam z taką dokładnością, bardzo wolno wyciągają się w linię. Jednocześnie odczuwałam potrzebę, by skończyć chustę jak najszybciej i oddać tej, która miała ją nosić.
Pracowałam tak zawzięcie, że słońce wciąż jeszcze świeciło nad grzbietem wzgórza, kiedy wyszyłam ostatni ścieg, a potem rozpostarłam chustę, by uważnie sprawdzić haft i upewnić się, że nigdzie nie uchybiłam wzorowi. Przełożyłam chustę przez ramię, wzięłam deszczułkę z rysunkami, które służyły mi za wzór, i poszłam, żeby wręczyć to lady Tephanie.
Lady Tephana mieszkała w zachodniej wieży, którą oddano jej do wyłącznego użytku. Pospieszyłam wzdłuż zewnętrznego obronnego muru, zamiast udać się dłuższą drogą, która wiodła w dół na dziedziniec, a potem z powrotem na górę. Na murach nie było wartowników, ponieważ Ulmsdale, z tego co wiedzieliśmy, nie miała wrogów, którzy chcieliby zadrzeć z naszą potęgą. Po drodze dostrzegłam migotanie światła w oknie tam, gdzie twierdza zaczynała już pogrążać się w półmroku.
Uniosłam rękę, żeby zapukać, lecz w tej samej chwili, jak gdyby przewidziawszy moje przybycie, Maug otworzyła drzwi i skinęła na mnie, bym weszła do środka. Tak więc zanurzyłam się w wonnym cieple komnaty, gdzie nowa żona mego pana siedziała przed lustrem, wpatrując się w nie nieruchomym wzrokiem. Wydawało się jednak, że nie znajduje przyjemności w oglądaniu własnych rysów, lecz patrzy w zwierciadło tak jakby widziała tam coś niezmiernie dla siebie ważnego. Takie oto dziwne myśli przychodziły mi tego dnia do głowy.
— Ylas — wypowiedziała moje imię, nie odwracając się. — Okryj mnie nią, tylko ostrożnie.
Jej głos zabrzmiał ostro, jakby narzucenie chusty było czymś doniosłym, co bez reszty pochłaniało jej uwagę.
Spodziewałam się, że Maug odbierze ode mnie zwiewny materiał, lecz teraz posłusznie położyłam deszczułkę z wzorem na stojącym obok stole i rozpostarłam chustę, pozwalając jej opaść łagodnie na ramiona mej nowej pani. Coś poruszyło się z boku i kątem oka dostrzegłam, że Maug chwyciła drewienko z rysunkiem i cisnęła je w ogień.
Lecz o wiele ważniejsze było dla mnie to, że skoro tylko ułożyłam chustę zgodnie z życzeniem lady Tephany, palce prawej ręki przestały mi ciążyć, i dopiero kiedy cofnęłam się o krok czy dwa, uczucie to powróciło.
Lady Tephana zebrała końce chusty i otuliła się nią szczelniej kilkoma szybkimi, lekkimi pociągnięciami, co sprawiło, że wyhaftowane na niej złowróżbne ptaki poruszyły się, jakby nagle ożyły. Barwa chusty harmonizowała doskonale z ciemnymi włosami i kiedy patrzyłam na lady Tephanę, wydawała mi się piękniejsza niż kiedykolwiek przedtem. Uśmiechnęła się do lustra, a potem roześmiała głośno.
— Dobrze się spisałaś, Ylas. Mój pan będzie zadowolony. Jeszcze będziemy ze sobą współpracowały, ty i ja.
Powiedziała to z takim naciskiem, jak gdyby miała na myśli coś więcej niż same hafty. Ja jednak tylko drgnęłam i cudem zdołałam wydusić z siebie, iż cieszę się, że mogłam sprawić jej przyjemność. Odprawiła mnie machnięciem ręki, a wówczas podeszła do niej Maug z grzebieniem, by ułożyć jej długie loki, które były tak czarne jak dzioby i nogi tych niesamowitych ptaków.
Tak więc obie były zajęte, kiedy odwróciłam się, by odejść. I wtedy mój wzrok padł na to, co znajdowało się na brzegu stołu — małą tacę z wypolerowanej do połysku miedzi, na której stał złoty puchar o długiej nóżce. A z tego kielicha, zdobionego wyrytymi na nim dziwnymi obliczami bestii, jakich ludzkie oko nie widziało, dolatywał zapach, taki sam, jaki wydzielała mikstura, którą wcześniej tego samego dnia warzyła Maug.
Moja prawa ręka wysunęła się, jakby objęła ją jakaś dłoń i nakierowała tak, że palce zatrzepotały nad brzegiem pucharu. I wówczas — a byłam tego w pełni świadoma — z palców zsunęły się owe niewidoczne pierścienie Mocy. Zobaczyłam tylko, że płyn w kielichu wzburzył się na chwilę.
Kiedy to się stało, ogarnął mnie strach tak wielki, jakiego nigdy przedtem nie doznałam, choć moje życie, z powodu samotności i szpetoty, nie było wolne od lęków. Wybiegłam z komnaty zanurzając się w wietrze, który z nastaniem nocy zerwał się na murach, i pospieszyłam do mojego małego pokoju.
Nie wiedziałam, jakie czary uczyniły mnie swoim narzędziem, lecz to, że zostałam wykorzystana dla czyichś celów, jak gęsie skrzydło do zamiecenia pokrytego popiołem paleniska, było faktem, któremu nie mogłam zaprzeczyć. Dlatego też biegłam, dopóki nie znalazłam się w swoim pokoju, za zaryglowanymi drzwiami, z dłońmi na ustach, przez które wydobywał się spazmatyczny oddech. Serce waliło mi w piersiach i dyszałam ciężko; w końcu osunęłam się na łóżko, trąc lewą ręką tę, z której zniknęły pierścienie. Wydawało mi się bowiem, iż wraz z utratą tych niewidzialnych pierścieni moje ciało ogarnął lodowaty chłód, i że musi być znowu ogrzane.
Nie śniłam nic tej nocy ani też następnej, choć z przerażeniem myślałam o tym, co może mi przynieść sen. Nie zaszły też żadne nowe, dziwne wydarzenia, które wzbudziłyby we mnie pragnienie posiadania kogoś zaufanego, komu mogłabym się zwierzyć. A jednak, w miarę jak dni mijały ospale jeden po drugim, przeszłość nie zacierała się w mej pamięci i często, kiedy szyłam, przerywałam pracę i spoglądałam na moją prawą rękę, rozstawiając szeroko palce i usiłując zrozumieć, co też przydarzyło mi się tamtego dnia.
Nie minęło wiele czasu, nim rozeszła się wieść, iż nadzieje naszego pana ponownie ożyły i że lady Tephana jest w zaawansowanej ciąży. W nagrodę dla niej nasz pan sprowadził do twierdzy jej syna, Hylmera, i obdarzył go wielkimi względami. Hylmer był dzieckiem nie mającym zbyt wielu cech, dzięki którym mogło się podobać czy wzbudzać podziw — nad wiek wyrośnięty, miał skłonność do nadmiernego gadulstwa i wtykania nosa w nie swoje sprawy. Lecz ja rzadko go widywałam i słyszałam tylko, że mój pan cieszy się z widocznych oznak jego krzepkiego zdrowia, traktując to jako pomyślną zapowiedź dla własnego potomka.
Nalegał też, by lady Tephana wezwała jedną z akuszerek z sąsiedniej Doliny, tę, którą uważano za Służebnicę Gunnory. Jednak lady Tephana odmówiła, twierdząc, że Maug była obecna przy jej własnych narodzinach, i że zna się na tym lepiej od jakiejkolwiek obcej kobiety, choćby najbieglejszej w swej sztuce. Czy Maug nie przeprowadziła szczęśliwie ją, Tephanę, przez pierwszy poród i nie przyjęła na świat jej syna? I czy nie jest on zdrowym i silnym chłopcem, jak każdy może się przekonać na własne oczy?
Było to w ósmym miesiącu od chwili ogłoszenia radosnej nowiny, kiedy po raz kolejny miałam sen. Znowu znalazłam się w tej długiej sali, gdzie stała skrzynia, z której wydobywało się zamglone światło. Stanęłam przy niej i na rozkaz, który słyszałam tylko wewnątrz siebie i nie do końca rozumiałam, wsunęłam obie ręce w jej blask.
Tym razem nie wydobyłam ze światła pierścieni, odniosłam natomiast wrażenie, że każdy mój palec i obie dłonie zostały obleczone najcieńszym i najdelikatniejszym muślinem.
Początkowo nawet nie chciałam wziąć igły do ręki, żeby w jakiś sposób nie uszkodzić tej osłonki na dłoniach — bałam się bowiem, że może przylgnąć do powierzonego mi materiału i zdradzić mnie przed tymi, dla których byłam wyłącznie mieszkającą samotnie, oszpeconą dziewczyną. Lecz gdy znowu zabrałam się do szycia, nic takiego się nie stało, i tego właśnie dnia, kiedy to odkryłam i nabrałam pewności, że nie muszę się lękać, Maug wezwała mnie do lady Tephany.
Leżała na poduszkach z nabrzmiałym brzuchem, który ograniczał swobodę jej ruchów. Pod ręką miała dwie sztuki materiału — jeden był śnieżnobiały, z którego zgodnie ze zwyczajem sporządza się pierwszy strój, jaki otrzymuje dziecko po przyjściu na świat, drugi zaś w barwie mglistej czerwieni.
— Ylas, jeszcze raz będą mi potrzebne twoje umiejętności w posługiwaniu się igłą — zwróciła się do mnie, głaszcząc rękoma brzemię, które nosiła w brzuchu. — Daję to tobie, bowiem potrafisz uszyć strój dla dziecka tak piękny, jakiego nigdy nie widziano w tej czy jakiejkolwiek innej Dolinie. A tym — wyciągnęła rękę, by dotknąć czerwonego sukna — oblicujesz becik i ozdobisz haftami, których wzory da ci Maug. W zwyczaju mego rodu leży bowiem prosić w ten sposób Wielkie Moce o przychylność, tak aby zrodzeni z nas synowie mieli zdrowe i silne ciała oraz piękne oblicza.
Nie potrafiłam odmówić, ponieważ poczułam w sobie ów przymus, który kierował mną przedtem. Przyjęłam materiał oraz pokryty malunkami pergamin, który przygotowała Maug. Obarczona tym, wróciłam do mego pokoju. Mówię: obarczona, bo tak właśnie było. Pergaminu, którego jeszcze nie rozłożyłam, by przyjrzeć się rysunkom, nie niosło mi się łatwo. Choć sprawiał wrażenie cienkiego i lekkiego, to jednak ciążył tak, jakby był sztabą kutej stali.
W komnacie rzuciłam pergamin na stół z uczuciem, że pozbywam się czegoś plugawego. Nie rozłożyłam go od razu, tylko siedziałam przez jakiś czas trzymając jedną rękę w drugiej. Na obu dłoniach wciąż czułam ową osłonkę, jakbym była w rękawiczkach. Wreszcie wyciągnęłam nici i poduszeczkę z najlepszymi igłami. Rozwinęłam obie sztuki materiału i stwierdziłam, że białego jest dwa razy więcej niż potrzeba. Domyśliłam się wówczas, że tym materiałem ma zostać obłożone czerwone sukno, aby je ukryć przed ludzkim wzrokiem.
Kiedy w końcu zmusiłam się, by rozłożyć pergamin, nieznana Moc uderzyła we mnie z całą siłą. Ogarnęło mnie przemożne uczucie, że dotykam palcami jakiegoś plugastwa. Gdy z lampą w ręku pochyliłam się nad pergaminem, by lepiej przyjrzeć się rysunkom, wydawało mi się, że wciągam w nozdrza obrzydliwy fetor. Musiałam zapalić lampę, bo choć na zewnątrz świeciło słońce, tutaj cienie wypełzały z kątów i mrok, jak snujący się dym, skrywał linie nakreślone czerwienią i najgłębszą czernią.
Nie Wątpiłam teraz, że był to skrawek samej Ciemności, i dziwiłam się, że Maug i lady Tephana odkryły swe zamierzenia właśnie przede mną; zajmowałam wszak poślednie miejsce wśród mieszkańców twierdzy. Wyglądało to tak, jakby uważały mnie za kogoś, z kim zupełnie nie musiały się liczyć.
I ja miałam coś takiego wyszyć na stroju dla dziecka! Co one sobie o mnie myślały? A może (i tu przebiegł mnie zimny dreszcz) uknuły jakiś plan, zgodnie z którym po wykonaniu pracy miałam umilknąć na zawsze?
Wiele razy przychodziło mi potem do głowy, że moim działaniem kierował ktoś potężniejszy ode mnie, i że Maug, a może nawet i lady Tephana, zadbały o to, by czarami zaprząc mnie do tej pracy. Zapewne nie zdawały sobie sprawy, iż nie wpadłam bezradna w ich pułapkę.
Złożyłam pergamin, a potem usiadłam na stołku i długo zastanawiałam się, co też powinnam zrobić. Nie ulegało wątpliwości, iż nie mogę wyrzucić czerwonego sukna, i że muszę umieścić je między białym, ponieważ kiedy zrobiłam próbę, kładąc jedno na drugim, górna warstwa białego materiału nabierała różowawego połysku. Zatem, gdybym je wyrzuciła, poznałyby to od razu. Ale żebym miała wyszyć na nim symbole Ciemności — NIE!
Po namyśle naszkicowałam zwęglonym końcem jesionowej laski (jesion sam w sobie jest potężnym talizmanem przeciwko wszelkiemu złu) dwa inne wzory. Pierwszym był znak wyrzeźbiony na amulecie Gunnory, drugim zaś — oczywiście gryf, który jest godłem mego pana, i który widnieje na sztandarze powiewającym nad twierdzą.
Spoglądając na nie, zabrałam się do szycia, a moja igła poruszała się tak szybko i łatwo, że właściwie mogłaby pracować sama, bez mojej pomocy. Na suknie starczało miejsca jedynie na cztery symbole, więc każdy z tych dwóch wyszyłam podwójnie, lecz stały się moim najwspanialszym dziełem. Wyhaftowałam je srebrną nicią — księżycowym blaskiem, takim, jaki błogosławi Pani w swej świątyni. Potem szybko wsunęłam czerwone sukno między białe i obszyłam brzegi ściegiem tak drobnym, że oczy powinny mnie rozboleć, kiedy to robiłam — jednak nie odczułam żadnego zmęczenia pracą, bowiem podtrzymywała mnie nie znana mi dotychczas, wewnętrzna siła.
Kiedy skończyłam, złożyłam starannie strój, upewniwszy się, że przez biały materiał prześwituje różowawe lśnienie. Zastanawiałam się przez chwilę, czy te symbole Ciemności, których nie wyszyłam, również nie przezierałyby przez powłoczkę. Jednak było to ryzyko, które musiałam podjąć.
Choć pracowałam przez całą noc, głowa mi nie ciążyła, plecy nie rozbolały, a oczy nie zaczerwieniły się i nie piekły. Nie oddam im tego od razu, pomyślałam sobie, niech będą przekonane, iż praca jest tak mozolna, że zajmie mi jeszcze parę godzin.
Otworzyłam okno, witając jasność poranka, i odetchnęłam głęboko świeżym powietrzem. Dopiero potem odwróciłam się i wykonałam ostatnie zadanie — przesunęłam amulet Gunnory nad złożonym strojem. Kiedy to robiłam, moja ręka promieniowała przyjemnym ciepłem. Potem, w jednej chwili, zwaliło się na mnie całe zmęczenie, na które sobie zapracowałam. Dowlokłam się do łóżka i nie zdejmując kaftana ani spódnicy padłam na nie, z powiekami już sklejonymi snem.
Było późne popołudnie, kiedy obudziło mnie czyjeś potrząsanie. Otworzyłam oczy i zobaczyłam nad sobą pochyloną Maug, z twarzą wykrzywioną złością, cuchnącą tym kwaskowatym, gorzkim odorem, który zawsze jej towarzyszył.
— Głupia, gdzie strój?! — Poderwała rękę tak, jakby chciała mnie uderzyć, a potem opuściła ją jak ktoś, kto postanowił poczekać chwilę z wymierzeniem kary.
— Tam — odparłam i wskazałam stół.
Odwróciła się szybko i chwyciła najpierw pergamin, wpychając go do kieszeni ukrytej w fałdach swej zalatującej stęchlizną szaty. Potem jej pokryte bladoszarą skórą palce zbliżyły się do stroju. Ale nie dotknęła go. Zamiast tego wyszarpnęła z innej kieszeni jakąś płachtę, rozpostarła ją i gestem poleciła mi położyć na niej strój i okryć go szczelnie.
Kiedy to zrobiłam, ruszyła do drzwi, lecz w progu przekrzywiła nieco głowę i wtedy zobaczyłam na jej twarzy uśmiech, który był czymś więcej niż tylko złośliwym grymasem. Ponownie rozbudziło to we mnie podejrzenia, że te dwie kobiety nie życzą mi dobrze. Jednak ta myśl tak naprawdę nie zaniepokoiła mnie. Skądś napłynęła pewność, że mam na sobie zbroję, która ochroni mnie przed wszystkim, co mogą przeciwko mnie przedsięwziąć, i w duchu podziękowałam za to Gunnorze. Bowiem naprawdę wierzyłam, że to właśnie jej amulet jest tym, co napawa mnie taką otuchą. Amulet i to, co wciąż opinało moje dłonie jak ciasne rękawiczki i co teraz mrowiło lekko.
Trzy dni później rozeszła się po twierdzy wieść, że lady Tephana, wiedziona pragnieniem, by jej pan nie doznał ponownie zawodu, chce udać się na czas porodu do świątyni Gunnory, gdzie niezawodnie mogła liczyć na łaskę Pani. Mój pan ochoczo przystał na jej prośbę. Ku swemu zaskoczeniu dowiedziałam się, że lady Tephana chce, bym ja również jej towarzyszyła. Uzasadniała to tym, iż jestem całym sercem oddana Pani i powszechnie wiadomo, że zjednałam sobie Jej łaskę. Tak oto wyruszyliśmy w drogę, choć nad wierzchołkami niedalekich wzgórz zaczęły gromadzić się chmury. Lady Tephana leżała w lektyce niesionej przez konie. Klacze, między którymi j ą zawieszono, prowadzili za uzdy ludzie mego pana. Maug kroczyła u boku swej pani. Ja zaś, wraz z dwiema służącymi, które znały się nieco na obrządkach porodu, jechałam za nimi.
Poruszaliśmy się wolno mimo nadciągających oznak burzy, i nie zdziwiłam się, że nie skręciliśmy w górską ścieżkę wiodącą do świątyni, bowiem żaden koń, nawet najlepiej ujeżdżony, nie podołałby takiej wspinaczce. Mieliśmy zatem dotrzeć do celu od drugiej strony, okrężną drogą, podejmując ryzyko podróżowania nie uczęszczanym traktem Prastarych, czego unikała większość mieszkańców Doliny.
Posuwając się w ślimaczym tempie, ledwie zdołaliśmy wkroczyć na ów szlak, kiedy rozpętała się burza i lady Tephana zawołała, że nie może jechać dalej wśród takiej zawieruchy. Jedynym miejscem w pobliżu, gdzie mogliśmy znaleźć schronienie, była jedna z owych na wpół zrujnowanych budowli, które Prastarzy wznieśli ongiś na poboczach swych dróg. Tam właśnie schroniliśmy się, choć niechętnie. Na szczęście dwie izby pozostały całe i mężczyźni, zdjąwszy lektykę z koni, zanieśli lady Tephanę do tej leżącej w głębi, gdzie spoczęła otoczona poddanymi, którzy mieli jej służyć.
Wkrótce zaczęła się wić i krzyczeć, że dziecko przychodzi na świat zbyt szybko i w przeklętym miejscu, i że opadły ją złe przeczucia i wszystko skończy się źle. Maug trzymała ją za ręce i przemawiała do niej łagodnie, lecz ona wciąż krzyczała i stało się jasne, iż jej czas rzeczywiście nadszedł.
Dlatego też przygotowałyśmy wszystko co mogłyśmy na przyjęcie dziecka, a ja modliłam się do Gunnory, żeby urodziło się żywe i zdrowe. Wierzyłam bowiem — mimo tkwiącego we mnie przekonania, że matka skażona jest jakimś niepojętym dla mnie cieniem — iż nowo narodzone dzieciątko przyjdzie na świat bezgrzeszne.
I przyszło! Był to chłopiec, wrzeszczący głośno. To ja odebrałam go i położyłam na beciku, podczas gdy Maug zajmowała się swoją panią. Kiedy jednak spojrzałam na to, co trzymałam na rękach, nieomal upuściłam niemowlę, ponieważ kształtne, małe nóżki kończyły się nie stopami, lecz kopytkami, takimi jakie można zobaczyć u koźlątka, a oczy, które rozwarło szeroko, kiedy zawijałam je w becik, były tak złote, jak ów metal błyszczący w słońcu!
Maug odwróciła się ode mnie, gdy krzyknęłam, i sięgnęła po dziecko. W tej właśnie chwili rozległ się dźwięk, który zagłuszył wycie wichury i słabe jęki naszej pani. Przypominał szum, jaki wydają lecące ogromne ptaki, i rzeczywiście zobaczyłam coś, co wyglądało jak wielkie skrzydło, większe niż można to sobie wyobrazić, i to skrzydło spłynęło między mnie i Maug. Równocześnie zabrzmiał głos —choć czy odezwał się głośno, czy tylko w mojej głowie, tego już nigdy później nie potrafiłam rozstrzygnąć. — Oto przeznaczony mi syn!
Dźwięczał w nim tryumf i zobaczyłam, że Maug cofa się skulona, zakrywając rękami oczy, a do moich uszu doszedł ostry krzyk strachu lady Tephany. Lecz na mnie spłynął spokój i wiedziałam, że wszystko jest w porządku i że to, co trzymam, nie jest pomiotem demona, a tylko człowiekiem naznaczonym przez naturę piętnem takim samym jak to, które ja noszę. I wezbrała we mnie bezmierna litość, gdy tuliłam maleństwo do piersi, których nigdy nie ogrzało ciepło własnego dziecka.
Skrzydło zniknęło, a ja usłyszałam przerażone głosy dziewcząt służebnych. Stały dygocząc pod ścianą, z powiekami zaciśniętymi tak mocno, jakby przed chwilą coś je oślepiło. Gdy odwróciłam się, chcąc oddać dziecko matce, by zgodnie ze zwyczajem mogła nadać mu imię, Maug rzuciła się między nas.
— Bękart demona! — syknęła krzywiąc usta, i być może wytrąciłaby mi dziecko z rąk, gdyby nie lady Tephana, która krzyknęła głośno i uniosła się na posłaniu, ostrzegając mnie.
Tak to właśnie było. Ludzie mego pana odprowadzili nas do Ulmsdale, lecz lady Tephana nie chciała patrzeć na tego malca i ci, którzy nam towarzyszyli, orzekli od razu, że winę za to ponosi przekleństwo ciążące na rodzinie oraz fakt, iż chłopczyk urodził się w miejscu należącym do Prastarych.
Ponieważ własna matka nie chciała go karmić ani nawet spoglądać na niego, chłopiec został ze mną i musiałam pozwolić mu ssać ciepłe mleko z mego palca. Rósł jednak jak na drożdżach i mimo swych oczu i kopytek przyjemnie było na niego patrzeć. Pokochałam go jak własne dziecko.
Lecz lord Ulric zdecydował, że — skoro już ma dziedzica — weźmie jego wychowanie w swoje ręce. Wezwał leśniczego, z którym sam wychowywał się przez jakiś czas w dzieciństwie — stąd też ci dwaj byli dla siebie jak bracia. Oddał mu pod opiekę Kerovana, bo takie imię nadano chłopcu, i tak oto dziedzic Ulmsdale zniknął gdzieś na dalekich rubieżach Doliny. Wkrótce z woli mego pana stało się wiadome, że nikt nie ma prawa mówić o ułomności jego syna. Dlatego też służące, które były obecne przy porodzie, zostały odesłane wraz z nim. Co do mnie, poprosiłam lorda Ulrica o rozmowę i powiedziałam mu o tym, co od dawna leżało mi na sercu — że chcę udać się do Opactwa w Norsdale i zostać tam z moją panią, lady Elvą. Kazał mi przysiąc na potężny amulet, który strzegł twierdzy, że nie zdradzę tajemnicy Kerovana, na co z ochotą przystałam.
Z tego właśnie powodu niewiele wiedziano o moim udziale w tym wszystkim. Mrowiące, niewidzialne rękawiczki zniknęły, kiedy oddałam dziecko jego nowej piastunce. Nie potrafiłam zapomnieć, lecz dochowałam tajemnicy. A kiedy dotarłam do Norsdale, co innego zajęło moje myśli, ponieważ zastałam moją panią chorą, cierpiącą na gwałtowny, suchy kaszel i zrozumiałam, że niewiele już pozostało jej życia. W swojej dobroci mniszki pozwoliły mi opiekować się nią. I pewnej letniej nocy, kiedy księżyc stał w pełni, moja pani przemówiła do mnie, czuwającej przy niej samotnie, ponieważ siostra przełożona, która ją leczyła, poszła po kordiał uśmierzający kaszel.
— Ylas…
Musiałam pochylić się, żeby usłyszeć jej cichy szept.
— Widzę… zrobiłaś to, czego chciały od ciebie Wielkie Moce. On… on… — wciągnęła powietrze tak, jakby nie mogła nabrać go dość, by podtrzymać gasnące życie — który… przyszedł na świat… w taki sposób… obejmie swoje dziedzictwa. To nie demon, jak chciały tamte dwie… nie demon… — Powiedziawszy to opadła na poduszki i zrozumiałam, że odeszła.
Od tego czasu moje życie było wolne od czarów. W opactwie powierzono mi pieczę nad strojami sióstr. I tylko w snach zdarzało się, że szukałam innych miejsc — które zawsze znajdowały się tuż poza moim zasięgiem. Nigdy jednak nie zapomniałam tamtego potężnego głosu, który powitał Kerovana w chwili jego narodzin, jak też słów mojej ukochanej pani o czekającym go przeznaczeniu.
Prawda jest obosieczną bronią, a opowieści często naginają jej klingę.
Niech moje słowa nie wprowadzą was w błąd, bowiem nie jestem szermierzem ani w ogóle mężczyzną. Na imię mi Maug i piastuję godność pierwszej pokojowej lady Tephany.
To właśnie dla niej muszę opowiedzieć prawdę, żeby inni nie przekręcili jej w swych opowieściach.
Słuchajcie zatem, ponieważ było to tak…
Krążą pogłoski, że my, mieszkańcy północy, od dawna wchodzimy w konszachty z Mocami Ciemności, i że nasza krew jest nimi skażona. Nie będę temu zaprzeczać. Życie w krainie, którą niegdyś władały demony, bywa trudne, bowiem ich władza wciąż jest silna, a my z konieczności nauczyliśmy się wprowadzonych przez nie zwyczajów po to, aby przetrwać. Chcąc żyć w spokoju w ich obecności, musimy godzić się na kompromisy. I jeśli niekiedy w wyniku takiego kompromisu dochodzi do zawierania koneksji, to tak po prostu musi być.
Ludzie szeptali, że moja matka zgodziła się na taki związek, lecz ja nie mogę powiedzieć o tym nic pewnego, bowiem zmarła przy porodzie, nie wyjawiwszy imienia mego ojca. Jako sierotę zabrano mnie do Domu Paltendale i w jego służbie dorosłam, ucząc się fachu pokojówki, żeby zarobić na utrzymanie.
Pamiętam też — i szczerzę przyznaję — że już jako dziecko przejawiałam pewne zdolności, wyróżniające mnie spośród zwyczajnych ludzi, i łatwo przyswajałam sobie wiedzę Ciemności, ucząc się zaklęć oraz sposobów otrzymywania rozmaitych trucizn i napojów leczniczych. Podczas gdy moje rówieśnice tęskniły za miłością, ja interesowałam się wyłącznie nauką i nic nie wiedziałam o niewieścich obyczajach i sztuce uwodzenia. A kiedy w końcu miłość wkroczyła w moje życie, nie była to miłość dziewczyny, lecz uczucie, jakim matka darzy swoje dziecko.
Owym dzieckiem była lady Tephana, a ja byłam jej prawdziwą matką. Tak samo, jak i ja, ona również została przygarnięta przez ród Paltendale jako sierota, bowiem zarówno jej szlachetnie urodzony ojciec jak i matka zmarli w czasie zarazy, która przetoczyła się przez kraj wkrótce po jej urodzeniu. Niektórzy twierdzili, iż rodzice mej pani ściągnęli na siebie przekleństwo za to, że mieli jakieś konszachty z mieszkańcami Ciemności. I znów nie wiem o tym nic pewnego, bo docierały do mnie jedynie pogłoski. Zaś w owym czasie wiedziałam tylko, że maleńkie dziecko leży bezradne i pozbawione opieki, kwiląc za matczynym mlekiem, złaknione pieszczot i czułości.
Mlekiem karmiła ją mamka, lecz to ja, wyznaczona do pracy w pokoju dziecinnym, zapewniłam jej czułą opiekę. A w miarę, jak mijały lata, to ja z piastunki stałam się nauczycielką, ja chroniłam ją czarami przed wszelkim złem, byłam jej wychowawczynią i przewodniczką na drodze ku dojrzałości.
I stała się dojrzałą kobietą — drobną, niewysoką, lecz obdarzoną piękną twarzą i ciałem. Jej włosy były lśniąco czarne, oczy ciemnoszare, gesty wdzięczne, a głos pieszczotliwy.
Nic zatem dziwnego, że o rękę Tephany zaczął starać się jej kuzyn, młody dziedzic Domu Portal. A po ślubie uczyniła mnie swoją pierwszą pokojową.
Były to radosne czasy i w pamięci wciąż słyszę echo jej śmiechu. A kiedy związek został pobłogosławiony narodzinami syna, Hylmera, wydawało się, że jej szczęście jest zupełne. Lecz szczęście jest rzeczą, którą trudno zdobyć, a jeszcze trudniej zatrzymać przy sobie; wymknęło się jej z rąk aż nadto szybko wraz z niespodziewaną śmiercią męża na skutek nieszczęśliwego wypadku podczas polowania.
Jej smutek był wielki, a ja martwiłam się o nią. Uroda lady Tephany przygasła pod szarym strojem wdowy, a jej pozycji jako Pani Portal zagrażały machinacje braci zmarłego lorda, którzy pragnęli przejąć władzę.
Pewnego pochmurnego i posępnego dnia przyszłam do niej do komnat w wieży, w których już dawno nie gościło ciepło słonecznego blasku i jej uśmiechu.
— Bądź dobrej myśli, pani — powiedziałam — albowiem przynoszę radosne wieści.
— Doprawdy? — Szare oczy spoczęły na mnie, lecz w ich spojrzeniu nie było blasku. — Jakież to wieści potrafią rozproszyć mój smutek?
— Nadszedł kres twojej żałoby, jak również wdowieństwa. Bowiem właśnie kiedy to mówię, zdąża tutaj pretendent do ręki lady Tephany.
Szare oczy rozwarły się szeroko.
— Pretendent? Ależ ja nie chcę ponownie wychodzić za mąż.
— Nie jest to kwestia pragnienia — odparłam — a raczej konieczności. Masz w tej twierdzy nieprzyjaciół, którzy spiskują przeciwko tobie.
— Nie ma to większego znaczenia teraz, kiedy mój pan nie żyje. Cokolwiek się zdarzy, nie lękam się przyszłości.
Potrząsnęłam głową.
— A Hylmer, twój syn — czyjego przyszłość też cię nie obchodzi? Ci, którzy chcą twojego upadku, pragną również i jego śmierci, ponieważ tylko wtedy będą mogli przejąć władzę.
Lady Tephana skinęła szybko głową.
— Masz rację, oczywiście. Bezpieczeństwo Hylmera jest tym, co muszę wziąć pod uwagę. A jeśli powtórnie wyjdę za mąż, znajdzie się pod opieką mego nowego pana. — Wstała i spojrzała na mnie, a jej oczy wreszcie były pełne życia. — Lecz powiedz mi, kim jest ten, który pragnie mej ręki?
— To lord Ulric, władca Ulm. — Spojrzałam przez okno na leżącą w dole drogę, którą zmierzał do zamku oddział jeźdźców pod łopoczącymi na wietrze proporcami. — I jeśli się nie mylę, właśnie teraz przybywa, by ci się oświadczyć.
Nie myliłam się; to rzeczywiście Ulric zbliżał się do twierdzy. Miałam też rację co do jego zamierzeń, bo to właśnie ja, za pomocą pewnych czarów, których nie ma potrzeby tu opisywać, wpłynęłam na jego myśli, by go przywołać. Mówiąc otwarcie, urzekłam lorda Ulrica wizją lady Tephany i jej piękności, z nadzieją, że skłoni go to do podjęcia starań ojej rękę.
O tym jednak nic nie powiedziałam uważając, iż lepiej, by moja pani wierzyła, że do przybycia tutaj skłoniło go jedynie jego własne pragnienie. Ucieszyło mnie wielce, że ich spotkanie przyniosło owoce; wydawał się oczarowany jej powabami i nie ustawał w zalotach. Co do lady Tephany, to chyba nie pozostawała obojętna wobec jego wspaniałej postawy i żarliwych błagań. Zdając sobie sprawę, że idzie o bezpieczeństwo jej syna, zrezygnowała z właściwej zalotom kokieterii i ochoczo zgodziła się zostać żoną Ulrica.
Zaślubiny odbyły się bez rozgłosu, wśród powszechnej radości, i wcześniej, niż śmiałam przypuszczać, moja pani wyruszyła na południe, do kraju swego nowego męża i pana. Hylmer pozostał w Fortal, pod opieką zaufanej służby, do czasu, aż jego matka nie poczuje się pewnie w roli żony lorda Ulrica.
Lecz ja pojechałam z nią i pozostałam u jej boku po przybyciu do Ulm. I to ja wyczułam nadciągającą chmurę, która rzuciła cień na ten związek. Bo zauważyłam, że choć Ulric spoglądał na nią z oddaniem w obecności innych, to kiedy byli sami, uśmiech na jego twarzy ustępował miejsca zmarszczonym brwiom.
Zaniepokoiło mnie to i w końcu nie potrafiłam już dłużej zbywać tego milczeniem. Odszukawszy lady Tephanę w jej komnatach, odważyłam sieją o to zapytać.
— Wybacz mi moją zuchwałość, pani — powiedziałam — lecz ośmielam się mówić kierowana wyłącznie twoim dobrem. Czy zaszło coś pomiędzy tobą i lordem Ulrikiem, co rzuca cień na wasze małżeństwo?
Lady Tephana wzruszyła ramionami.
— Nic między nami nie zaszło. — Uśmiechnęła się słabo. — Być może właśnie to go niepokoi.
Wytrzeszczyłam na nią oczy, kiedy dotarło do mnie znaczenie jej słów.
— Chcesz powiedzieć, że związek nie został skonsumowany, choć od ślubu minął już miesiąc?
Skinęła szybko głową i chciała się odwrócić, lecz jej nie pozwoliłam.
— Jak to może być? — zapytałam. — To prawda, że lord Ulric jest nieco starszy i może nie aż tak przystojny, jak twój poprzedni mąż, lecz jednak w jego żyłach płynie szlachecka krew i jako mężczyźnie nie można mu nic zarzucić. A może jest coś, co budzi twoją odrazę, jakaś ukryta ułomność, niewidoczna skaza jego ciała? Bo z pewnością to nie jego obojętność wywołuje twoją niechęć; przecież nawet ja, tak niewiele wiedząc o miłości, potrafię dostrzec, jak bardzo pragnie spełnienia tego związku.
— To prawda. — Lady Tephana zwróciła się teraz ku mnie i mogłam zobaczyć gniew w jej oczach. — Ulric rzeczywiście gorąco pragnie mnie posiąść, lecz to pragnienie niewiele ma wspólnego z miłością, czy choćby żądzą. Jestem dla niego nie osobą, a tylko naczyniem do wypełniania nasieniem. Nie patrzy na mnie jak na swoją żonę czy kobietę; ożenił się ze mną wyłącznie po to, by spłodzić swego następcę.
Przytaknęłam gestem i powiedziałam:
— To przecież naturalne. Wszyscy mężczyźni pragną mieć potomków, a nasz pan potrzebuje synów, żeby jego ród mógł przetrwać.
— Kieruje nim coś więcej niż tylko potrzeba — odparła lady Tephana. — Wiele się dowiedziałam od czasu, kiedy tu przybyłam. Wkrótce po narodzinach Ulrica poczynania jego ojca ściągnęły przekleństwo na ród Ulm i odtąd żadne dziecko z tej krwi nie przyszło na świat żywe. Pomny tego, Ulric ożenił się bardzo młodo, z nadzieją, że uwolni się od klątwy i spłodzi potomka. Jego żona była chorowita, lecz niewiele go to obchodziło. Natychmiast sprawił, że zaszła w ciążę, a kiedy biedna kobieta zmarła podczas porodu, nie bolał nad tym — żałował jedynie utraty dziecka.
Swoją drugą żonę, lady Elvę, poślubił w ogromnym pośpiechu, jeszcze w czasie żałoby, co wzbudziło zgorszenie. Powiadają, że oczarowała go pięknem swych jasnych włosów i doskonałością kształtów smukłego ciała, wyróżniającego się wspaniałymi, podobnymi do grusz piersiami. Mówią też, że darzył j ą prawdziwy m uczuciem, co jednak nie powstrzymało go przed realizacją swych zamierzeń. Posiadł ją brutalnie i robił to, dopóki nie zaszła w ciążę, i to nie raz, a kilka razy. Zawsze jednak dziecko rodziło się przedwcześnie, tak, że żadne nie przeżyło. Być może kochał lady Elvę naprawdę, a mimo to ją odprawił. Pożąda potomka i to jest powód, dla którego poślubił mnie — musi spłodzić dziedzica dla Ulmsdale.
— Jako że nie dba o nic z wyjątkiem własnej pozycji — mówiła dalej —ja muszę zadbać o swoją. I przysięgam: nie stanę się narzędziem jego arogancji, klaczą zarodową służącą spełnieniu jego celów. Niech sobie będzie dumny, ale ja też jestem dumna. Jest we mnie godność całego kobiecego rodu i nie pozwolę, by j ą upokorzył.
— Nawet za cenę życia twojego syna? — powiedziałam cicho.
— Ochronię Hylmera — oświadczyła.
— Czym — niewieścimi sztuczkami? — Skrzywiłam się. — Jak długo jeszcze, według ciebie, będziesz go powstrzymywała opowieściami o bólach głowy i miesięcznych niedyspozycjach? Prędzej czy później uprze się, żeby skorzystać z praw, jakie mu wobec ciebie przysługują, i jeśli mu odmówisz, z pewnością cię wypędzi. Wówczas Hylmer, jak i ty sama, pozostaniecie bez jakiejkolwiek ochrony. Będziecie błąkać się po Wielkim Pustkowiu, aż spotka was śmierć.
Lady Tephana, która zawsze kroczyła z dumnie podniesioną głową, stała teraz z opuszczonymi ramionami, a czystą biel jej cery pokryła szara bladość.
— Opowieści ze Świata Czarownic
— Więc co mam zrobić?! — zawołała.
— Odpowiedź jest prosta — odparłam. — Musisz zajść w ciążę.
— Nigdy!
Na jej twarzy zabłysła iskra gniewu, barwiąc policzki i rozpłomieniając oczy.
— Niech się dzieje co chce, ale Ulric nie wykorzysta mnie w ten sposób.
— Pamiętaj, w jakim jest położeniu — poradziłam. — Jego działaniem kieruje nie złośliwość, lecz pragnienie bezpiecznej przyszłości dla Ulm.
— Jego motywy nie mają znaczenia — oświadczyła lady Tephana. — Jeśli dam mu syna, chłopiec stanie się prawowitym następcą, a to wcale nie zapewni Hylmerowi bezpiecznej przyszłości. — Jej oczy rozbłysły ogniem. — Mówię ci, nie urodzę dziecka Ulrica.
— Chodzi tylko o poczęcie — mruknęłam. — Lecz dziecko, które urodzisz, nie musi być dzieckiem Ulrica.
Lady Tephana spojrzała na mnie zaintrygowana.
— Chcesz, żebym zdradziła go z innym mężczyzną?
Uśmiechnęłam się.
— Przypuśćmy, że nie byłby to mężczyzna?
Moja pani wytrzeszczyła oczy, pojmując to, co chciałam powiedzieć. Potem szepnęła:
— Chcesz, żebym oddała się Złu?
Potrząsnęła głową.
— Zło to puste słowo. Kosmos istnieje wyłącznie jako skutek wzajemnego oddziaływania Światła i Ciemności, które same w sobie nie są ani dobre, ani złe — to tylko przeciwstawne aspekty tej samej Mocy. Zaś Moc, którą ludzie starają się kontrolować za pomocą pewnych środków, nazywamy magią.
— Zatem znasz się na takiej magii? — zapytała lady Tephana.
— Tak. I wykorzystałabym ją, byś urodziła dziecko, które tak naprawdę nie byłoby dzieckiem Ulrica.
— Lecz jakim celom miałoby to służyć?
— Twoim — powiedziałam jej. — Jeśli nie będzie to dziecko Ulrica, stanie się twoim sprzymierzeńcem, nie jego. I w przyszłości będzie chroniło ciebie i twego syna. Czy nie tego właśnie pragniesz?
Lady Tephana skinęła głową. — Bardziej niż samego życia. — Zawahała się, mierząc mnie uważnym spojrzeniem szarych oczu. — Lecz czy jesteś pewna, że potrafisz to zrobić?
— Zaufaj mi — powiedziałam. Zaufała.
Wkrótce potem poszła do lorda Ulrica i okłamała go mówiąc, że nie będzie dłużej odmawiała mu swych względów, ponieważ teraz pragnie tego samego, co on — chce dać mu syna. Lecz kiedy chciał ją posiąść, ubłagała go, żeby poczekał jeszcze kilka dni. Powiedziała, że najpierw musi odbyć pielgrzymkę do świątyni Gunnory, naszej Pani Płodności, i uprosić ją o życie i zdrowie dla potomka Ulrica.
Przekonany i zadowolony zgodził się na pielgrzymkę, życząc jej powodzenia w tej misji.
Przed wyruszeniem w drogę podjęłam jeszcze inne kroki dla zapewnienia nam bezpieczeństwa. Kiedy poprzednia żona Ulrica, lady Elva, schroniła się w Opactwie Norsdale, zostawiła w twierdzy swoją pierwszą pokojową. Była nią Ylas, pozbawiona wdzięku brzydula z zajęczą wargą, jednak zdolna hafciarka i szwaczka. Niepokoiła mnie jej obecność w twierdzy i zastanawiałam się, czy nie polecono jej tu zostać i szpiegować lady Tephanę. By odciągnąć jej uwagę od tego zadania, odszukałam ją i z uśmiechem na twarzy poprosiłam, by wyszyła chustę dla mej pani. Dałam też delikatny materiał wraz ze wzorami haftów. Miałam nadzieję, że zajęta w ten sposób nie będzie zważała na nasze poczynania.
Wyruszyłyśmy następnego dnia w towarzystwie dwóch strażników, choć to nie świątynia Gunnory była celem, do którego zmierzałyśmy. Strażnicy nie mieli o tym pojęcia, ponieważ wśród prowiantu, jaki dano im na drogę, było sporo wina zmieszanego z wywarem, który przygotowałam wyłącznie po to, by uśpić ich głęboko i pokierować ich snami. Dla nich te sny wydawały się rzeczywistością, tak, że rano po przebudzeniu mogli przysiąc, iż spędzili tę noc na warcie przed portalami świątyni Gunnory.
Skoro tylko zasnęli, lady Tephana i ja udałyśmy się dalej w głąb niegościnnej i jałowej krainy, gdzie stała inna budowla, wzniesiona przez mroczniejsze siły dla posępniejszych celów.
I tam właśnie, w rozsypujących się ruinach tego, czego nie zbudowały ludzkie ręce, skryłyśmy się pod osłoną nocy. Tam też, w komnacie wypełnionej cieniami, lady Tephana na moje polecenie zdjęła płaszcz i położyła się na kamiennej płycie, obnażając swe ciało, by ukazać bogactwo jego powabów.
Kamienna płyta była zimna, a powietrze chłodne, lecz to nie chłód, tylko strach wywołany dziwnymi cieniami sprawiał, że dygotała i trzęsła się, dopóki nie uspokoiły jej moje słowa. Zamknęła oczy i zasnęła, nieświadoma tego, co zdarzyło się w najczarniejszych godzinach nocy.
Kiedy tak leżała pełna uroku, wyciągnęłam krótką różdżkę zrobioną z kręgosłupa nie narodzonego dziecka i pomazaną jego krwią, by nadać moc rzucanemu zaklęciu.
Moc zaklęcia potęgował też dźwięk słów, które szeptałam w języku zapomnianym przez ludzi, lecz doskonale znanym mieszkańcom Ciemności.
Moc napłynęła i poruszyła cieniami, ożywiając je. Wirując w zmieniających się kształtach, cienie przybierały budzącą grozę postać w miarę jak zbliżały się do płyty, tłocząc się wokół obnażonego ciała mej pani. Ręce, które przypominały bardziej szpony lub pazury, opadały ku niej, próbując dotknąć, pochwycić, posiąść. Lecz za pomocą różdżki i odpowiednich słów powstrzymywałam je, wypatrując wśród nich tego, którego przywołałam jego własnym imieniem — Władcę Ciemności Galkura.
I zjawił się, kiedy moja pani leżała pogrążona we śnie. Wychynął spośród przepychających się kształtów i zawisł nad kamienną płytą nie tylko jako cień. Jego pałające spojrzenie emanowało taką żądzą, takim mrocznym pragnieniem, że zadrżałam na jego widok, a różdżka niemal wypadła mi z ręki. Szybko ścisnęłam ją mocniej, intonując głośno prastary rytuał, dzięki któremu mogłam utrzymać Galkura na wodzy.
Mimo to przysunął się do mojej śpiącej pani, bliżej niż którykolwiek z jego cienistej kompanii, tężejąc nad jej ciałem jakby chciał rzucić się na nie.
— Chcesz ją? — szepnęłam. — Zatem słuchaj. Słuchaj, lordzie Galkur, i pilnie uważaj.
I wówczas, w najciemniejszych godzinach nocy, szeptem zaproponowałam mu układ — ciało mej pani w zamian za jego łaskę. Kiedy wreszcie skończyłam, olbrzymia głowa pochyliła się, wyrażając ochoczą zgodę.
— Zatem postanowione — powiedziałam.
Cienisty kształt chciał zbliżyć się do swego łupu, ale powstrzymałam go machnięciem różdżki.
— Zostaw nas teraz, tak żebym mogła wszystko przygotować. Będzie twoja jutro o wschodzie księżyca.
Cienie nie potrafią mówić, lecz wydało mi się, że słyszę własne słowa powtórzone dudniącym głosem Galkura. A potem on sam cofnął się, by zlać się i połączyć z innymi widmowymi postaciami, w miarę jak znikały w ciemności. Zostałam sama z lady Tephaną, która leżała pogrążona we śnie na kamieniu splamionym krwią dawnych ofiar.
Teraz ona również miała być złożona w ofierze, by przypieczętować ów pakt z Ciemnością, lecz na szczęście nie wiedziała nic o targu, który został dobity.
Co do mnie, nie położyłam się spać, lecz czekałam w milczeniu na nadejście świtu. Kiedy lady Tephaną ocknęła się i próbowała mnie wypytać, powiedziałam jej tylko, że moje wysiłki uwieńczył sukces, i że wszystko będzie dobrze. Odszukawszy strażników przed portalami świątyni Gunnory, zbudziłam ich i kazałam zbierać się do drogi. Tak jak przewidziałam, nic nie wiedzieli o naszej nieobecności, i teraz razem ruszyliśmy z powrotem do twierdzy.
Gdy lady Tephaną ułożyła się do spoczynku w swej komnacie w wieży, pospieszyłam na dół do kuchni, ponieważ zgodnie z moim planem musiałam przygotować wywar. Wzięłam ze sobą pewne zioła i rośliny lecznicze zebrane na Wielkim Pustkowiu. I podczas kiedy kucharz i jego pomocnice stali opodal, ciekawi mych poczynań, lecz nie mający odwagi o nic zapytać, postawiłam kociołek z wodą na palenisku i rozpoczęłam rytuał.
Ludziom, którzy nie znają się na magii, wydaje się dziwne, że Moc spoczywa w liściach i płatkach pospolitych roślin. Cały sekret, oczywiście, leży nie w samych roślinach, lecz w ich właściwym połączeniu i wymieszaniu. Podobnie rzecz ma się ze słowami. Używane pojedynczo nie mają głębokich znaczeń. Lecz kiedy zbierze się je i ułoży w odpowiednie zdania mogą pochlebiać, rozkazywać, potępiać, przeklinać, budzić miłość lub wstręt, dawać szczęście lub wywoływać nienawiść. Tak bywa i z zielem, kiedy dobiera się je dla określonego celu.
Żeby połączyć składniki w skutecznie działającą miksturę, zaintonowałam półgłosem odwieczną melodię, bowiem muzyczne tony — kiedy się je właściwie zestawi — niosą ze sobą swoją własną Moc.
Wszystko to składa się na istotę czegoś, co rozumiemy pod pojęciem magii — czyli świadomego wykorzystania zwykłych rzeczy w celu stworzenia więzi z Siłami, które nas otaczają — i zmuszenia tych Sił do spełniania naszych rozkazów.
W trakcie wykonywania mojego zadania spostrzegłam ową Ylas, która wślizgnęła się do kuchni i ukradkiem obserwowała każdy mój ruch. Z wyrazu jej twarzy pojęłam, że nie spodobały się jej zapachy unoszące się z bulgoczącego przede mną kociołka. I wyczułam wokół niej dziwną aurę, jak gdyby nie była sama, lecz w towarzystwie jakiegoś nienamacalnego jestestwa. Ni stąd, ni zowąd spłynęła na mnie wizja: ujrzałam wizerunek orłogłowego gryfa, który jest znakiem opiekuńczym Rodu Ulm. Lecz co to miało wspólnego z obecną tam Ylas, tego nie potrafiłam rozsądzić; usunąwszy z myśli natrętne przywidzenie, obserwowałam tę kobietę dopóki nie skończyła z udawaniem, że je chleb i ser, i nie opuściła kuchni.
Zaintrygowana jej zachowaniem skupiłam na niej myśli, przypominając o zadaniu, które miała wykonać. Okazało się, że moje nieme przesłanie dotarło do celu, ponieważ kiedy skończyłam warzyć miksturę i zaniosłam ją do komnaty lady Tephany, pojawiła się tam też Ylas z chustą, którą kazałam jej wyszyć. Przekazała ją mej pani, ta zaś zarzuciła chustę na ramiona i dziękując Ylas pochwaliła jej pracę.
Coś jednak wzbudziło mój niepokój. Przed przyjściem Ylas wlałam wywar do złotego kielicha i kiedy weszła do komnaty, rozpoznała jego zapach. Spojrzawszy na kielich przesunęła nad nim ręką, a potem cofnęła ją szybko — i w zmierzchającym świetle wlewającym się przez okno zobaczyłam jej zniekształcone usta rozwarte ze strachu, gdy odwracała się, by wybiec z komnaty.
— Co ją opętało?! — zawołała lady Tephana.
— Nieważne — odparłam. — W najlepszym razie może tylko coś podejrzewać, ale nic nie wie na pewno. Zaś co do opętania, to jest właśnie sprawa, nad którą musimy się teraz zastanowić. Bowiem noc jest już blisko.
Wówczas, i tylko wówczas, poinformowałam moją panią o tym, co nas czeka, i o roli, jaką ma odegrać.
Krótko mówiąc, plan wyglądał następująco: z nadejściem ciemności lady Tephana odwiedzi lorda Ulrica i zaprosi go na wieczerzę do swoich komnat w wieży. Tam, przy wystawnie zastawionym stole, powita go ciepłymi słowami kochającej żony, przystrojona w piękną szatę z materiału tak cienkiego, by okrywał jej wdzięki, a jednak nie ukrywał ich. Razem zasiądą do kolacji przy blasku wonnych świec, których aromat będzie mieszał się z zapachem perfum mej pani. Gdy zjedzą posiłek, użyje sposobów właściwych magii powszechnie znanej rodzajowi niewieściemu — wstydliwych gestów, rzucanych z ukosa spojrzeń, zduszonych westchnień; takich czarów, które nie potrzebują słów, żeby nabrać mocy. Wino, które lord Ulric wypije do kolacji, pomoże rozbudzić pożądanie, lecz nic nie rozpali jego zmysłów bardziej niż niewypowiedziana obietnica czekającej go rozkoszy.
Jest pewne, że będzie chciał zaciągnąć ją do łoża, lecz przed tym słodkim spełnieniem musi nakłonić go, by napił się ze złotego kielicha.
Skoro tylko wywar wypełni jego usta, nasz cel zostanie osiągnięty. Bo nawet gdyby ściągnął szatę z jej kształtnych ramion, owładnie nim dziwny sen — sen, w którym będzie mu się wydawało, że wciąż bierze udział w miłosnej grze. Więc choć trzymałby niebiosa w ramionach i pukał do wrót raju, będzie to robił wyłącznie we śnie.
Potem, gdy działanie wywaru stanie się najsilniejsze, ciałem Ulrica zawładnie duch kogoś, kto nie jest śmiertelny. Władca Ciemności Galkur zajmie jego miejsce i zazna jemu należnej rozkoszy.
Lady Tephana słuchała, a w głębi jej szarych oczu czaił się lęk.
— Ależ to, co robimy, jest straszne…
— Potrzebne — powiedziałam jej. — Jeśli z tego związku urodzi się dziecko, zarówno ono, jak i twój syn Hylmer, będą cieszyli się względami i ochroną Władcy Ciemności Galkura.
Moja pani zadrżała.
— Mówi się, że Galkur nie jest ani zwierzęciem, ani człowiekiem. Jakże mam oddać się z własnej woli takiemu potworowi?
— Jest na to sposób — powiedziałam. — Kiedy lord Ulric napije się z kielicha, powiesz, że i ty pragniesz się napić — jednak nie z czary, lecz z jego ust. To mu sprawi przyjemność, dobrze wiem, ponieważ nie może być wspanialszego preludium do miłosnego aktu. Wystarczy tylko, byś umoczyła usta w wywarze i zawładnie tobą błogosławiony sen. Przestaniesz cokolwiek czuć, choć będzie się wydawało, że nie śpisz. Pozostaniesz nieświadoma obecności i pieszczot Galkura, a on nie spostrzeże, że w ten sposób odmawiasz mu swego udziału w zaznawanej przez niego rozkoszy.
Lady Tephana długo zastanawiała się nad moją propozycją, nim w końcu odezwała się:
— Nie ma innego sposobu?
— Nie. To jest jedyna możliwość.
Westchnęła, a potem skinęła głową.
— Zatem niech tak będzie.
Zapadła noc i lord Ulric wkroczył do komnat w wieży. Wszystko było przygotowane tak, jak ustaliłyśmy, i wszystko poszło zgodnie z planem.
By upewnić się co do tego, ukryłam się w pokoju przylegającym do sypialni. Klęknąwszy w ciemności, przyłożyłam oko do dziurki od klucza. Kierowała mną nie ciekawość, lecz po wszystkich kalkulacjach i denerwujących przygotowaniach — i, nade wszystko, ze względu na moją panią — musiałam mieć pewność, że uzyskam rezultaty takie, jakich oczekiwałam.
Tak więc widziałam spotkanie lorda Ulrica z jego żoną, wspólny posiłek, miłosne kuszenie i to, jaki wywarło skutek. Widziałam też, jak osuszył złoty kielich i jak lady Tephana zaczerpnęła odrobinę wywaru wpijając się otwartymi ustami w jego usta — i pocałunek ten trwał dopóty, dopóki kochankowie nie osunęli się razem na łoże.
Razem — lecz nie na długo. Gdy ciała tych dwojga splotły się, powietrze w sypialni wezbrało potężniejącym szumem, blask świec zachwiał się, płomienie zatrzepotały w wirującej zawierusze. Potem pojawiły się cienie, choć nie mogłam zorientować się co do ich źródła. Wypełniały komnatę kłębami kipiącej czerni, która wirując spiralnie opadła na łoże i stopiła się w pojedynczy kształt.
Demon pochylił się nad lordem Ulrikiem, jak gdyby pochłaniając jego ciało, tak że teraz lady Tephana leżała pod nim. Ten cień nie przypominał żadnego innego, ponieważ miał oczy — wielkie oczy, jarzące się migotliwym światłem, gdy syciły się widokiem obnażonych powabów mej pani; oczy promieniejące rozkoszą, gdy palce ciemności pieściły i zaciskały się na jej ciele. Gdy czarny kształt zniżał się, zobaczyłam, czy też wydawało mi się, że widzę, dziwną zmianę, jaka zaszła w jego konturach. Na chwilę zatarły się i spostrzegłam zarys wielkiej, rogatej ptasiej głowy, osadzonej na ciele z wyrastającymi zeń, szeroko rozpostartymi skrzydłami. Lecz niżej zobaczyłam lędźwie Galkura i to z nich wysunęło się coś, co aż do obrzydliwości przypominało wijącego się węża. Ujrzawszy, jak się wije, i pojąwszy, co zamierza, krzyknęłam ze zgrozy i osunęłam się bez czucia na podłogę pod drzwiami.
Nie potrafię powiedzieć, jak długo leżałam pogrążona w litościwej nieświadomości, lecz kiedy w końcu ocknęłam się i zebrałam siły, by ponownie spojrzeć przez dziurkę od klucza, zobaczyłam, że cień Galkura zniknął, a wraz z nim inne okropne postaci. Teraz tylko lord Ulric i lady Tephana leżeli uśpieni obok siebie na łożu, z ciałami skąpanymi w ciepłym blasku palących się spokojnie świec.
O tym, co zdarzyło się tamtej fatalnej nocy, nie wspomniałam ani słowem, i lady Tephana nie śmiała o tym rozmawiać. Było jednak oczywiste, że lord Ulric nie jest świadom prawdziwego przebiegu wydarzeń, bowiem odtąd spoglądał czule na swoją żonę — tym czulej, im widoczniejsze stawały się oznaki jej błogosławionego stanu.
Nie ulegało wątpliwości, że lady Tephana jest w ciąży, i to napawało go niezmierną radością. Okazywałjej tak wielką życzliwość, że ośmieliła się sprowadzić do twierdzy Hylmera. Ulric powitał go ciepło i wiem, że Hylmer zjednał sobie jego przychylność, choć w owym czasie rzadko go widywałam.
Co do mnie, wciąż dręczyła mnie niepewność, co też naprawdę widziałam, zanim straciłam przytomność. Ilekroć natknęłam się na szwaczkę Ylas, zastanawiałam się, czy przypadkiem, na moje nieszczęście, ona również nie rzuciła jakichś czarów.
Niepokoiło mnie to bardzo, więc w ostatnich tygodniach ciąży lady Tephany zdecydowałam się na działanie, które sprawiłoby, że Ylas, jakkolwiek nieświadomie, stałaby się narzędziem realizacji moich planów.
Dostarczywszy mojej pani potrzebnych rzeczy, namówiłam ją, by wezwała Ylas do sypialni, gdzie spoczywała, oczekując zbliżającego się rozwiązania. Tam, zgodnie z moim poleceniem, dała Ylas dwie sztuki materiału — jeden z nich był czerwony, a drugi biały — wraz z pergaminem, na którym narysowałam wzory haftów do wyszycia na beciku dla dziecka.
Nie były to wzory, jakich zwykle w takim przypadku używano, lecz miałam nadzieję, że okazane jej zaufanie wystarczająco pochlebi Ylas, by wykonała zadanie zgodnie z poleceniem.
Kiedy przyszłam do niej, żeby odebrać skończoną pracę, natychmiast zrozumiałam, że mnie oszukała, ponieważ wyszyła na beciku inne znaki — ornamenty bliźniaczo podobne do widniejących na amulecie Gunnory oraz gryfa, znak opiekuńczy Rodu Ulm.
Niczym nie okazałam niezadowolenia, tylko zabrałam becik i zawinęłam go w inny materiał. Osłonięte w ten sposób symbole nie miały żadnej mocy i machinacje Ylas zostały pokrzyżowane.
Wciąż jednak nie mogłam mieć pewności, czy nie będzie próbowała wtrącić się w jakiś inny sposób, jeśli zostawi się jej zupełną swobodę. Niewykluczone wszak, że potrafiła rzucać zaklęcia równie biegle, jak władać igłą.
Tak więc trzy dni później, gdy nadszedł czas rozwiązania, poprosiłam Ylas, by wyruszyła razem z nami. Stało się bowiem, że lady Tephana udała się do Ulrica i wyjednała u niego zgodę na to, żeby poród odbył się w świątyni Gunnory. Tam, powiedziała, z łaski wielkiej patronki wszystkich kobiet, urodzi mu żywego i zdrowego następcę i zdejmie klątwę ciążącą na rodzie Ulm. Bo choć zdradziła go potajemnie, szczerze pragnęła urodzić żywe dziecko i czuła potrzebę uzyskania błogosławieństwa Gunnory.
Za przyzwoleniem lorda Ulrica wyruszyliśmy w drogę do świątyni. Moja pani podróżowała w lektyce niesionej przez konie, które prowadzili strażnicy, ja dosiadałam klaczy, zaś Ylas i dwie dworskie służące podążały za nami na piechotę.
Posępne oznaki nadciągającej burzy zasłoniły niebo i kiedy w końcu wjechaliśmy na zbocze, nawet nie próbowaliśmy ruszyć ścieżką wiodącą na szczyt wzgórza, ponieważ była za stroma dla koni. Wybraliśmy okrężną drogę, szlak, który ongiś zbudowali Prastarzy, by dotrzeć do świątyni od przeciwnej strony.
Krótko potem dopadła nas burza i kiedy rozpętała się na dobre, musieliśmy poszukać schronienia w jednej z na wpół zrujnowanych budowli, które dawno temu Prastarzy wznieśli wzdłuż swych dróg dla wygody podróżnych. Mężczyźni zanieśli lady Tephanę w lektyce do głębiej położonej komnaty, gdzie pozostała z resztą kobiet, sami zaś zajęli bliższą, do której wprowadzili też konie.
Teraz, gdy wyjący wiatr i bębniący deszcz rozdzierały noc na strzępy, moja pani drżała na myśl, że przyjdzie jej rodzić w siedzibie Ciemności, zamiast w świątyni Gunnory. Lecz nic nie można było na to poradzić, i gdy rozjarzały się błyskawice i huczały grzmoty, ona wiła się w bólach porodowych i krzyczała, głośno żałując paktu, który zawarła z obcymi Mocami. Ja również czułam niepokój, lecz było już za późno, by cokolwiek zmieniać, i pozostało tylko czekać na przyjście dziecka.
Huk pioruna obwieścił jego narodziny; gdy służące odebrały niemowlę, wierciło się w ich ramionach i piszczało głośno, ponieważ rzeczywiście było żywe.
Kiedy zajęłam się moją panią, Ylas wzięła dziecko i położyła je na beciku. Wtem błyskawica błysnęła w szczelinach zrujnowanej ściany. W jej świetle odwróciłam się i spojrzałam na dziecko. Zobaczyłam zgrabnie ukształtowane ludzkie ciało, które kończyło się kopytkami zamiast stóp. Zobaczyłam też ludzką twarz, z której spoglądało dwoje jarzących się, żółtych oczu.
Gdy tak patrzyłam wstrząśnięta, wśród zgiełku burzy rozległ się szum wielkich skrzydeł i potężny, tryumfujący głos zagłuszył wszystkie inne dźwięki:
— Oto przeznaczony mi syn!
Echo głosu ucichło, lecz mój strach pozostał. Bowiem właśnie wtedy zrozumiałam, że nasze wysiłki spełzły na niczym. Mimo znamion Galkura na jego ciele i mimo głosu, który należał, jak się domyśliłam, do Wielkiego Gryfa, to dziecko było rzeczywiście z krwi i kości dzieckiem Ulrica.
Chciałam położyć dziecko obok lady Tephany, lecz Ylas wrzasnęła, że to pomiot demona, i kiedy moja pani ujrzała, co właśnie urodziła, krzyknęła i odwróciła ze zgrozą oczy.
Nigdy już nie spojrzała na swego syna i nie chciała trzymać go w ramionach, nawet kiedy wróciliśmy do Ulmsdale i lord Ulric uznał w nim swego następcę, nie zadając jej żadnych pytań ani nie czyniąc wyrzutów. Oddał syna na wychowanie zaufanemu leśniczemu, który zabrał go do miejsca leżącego daleko od twierdzy.
A ja, która tak się narażałam i tyle poświęciłam dla zapewnienia bezpiecznej przyszłości mej pani, utraciłam jej łaskę. Pozbawiona przychylności i towarzystwa, wciąż pozostaję w rozpaczy i odosobnieniu.
Czasami zastanawiam się nad tym, co powiedziałam — nad naturą kosmosu, w którym dobro i zło są złudzeniem, jedynie skutkiem wzajemnego oddziaływania między Światłem i Ciemnością. Myślę też o naszych próbach kontrolowania tej gry za pomocą magii po to, żeby zdobyć Moc.
I wtedy zadaję sobie pytanie: jeśli nasza Moc jest również złudzeniem? Jeśli siły Światła i Ciemności są tylko pionkami w jakiejś większej grze, której nigdy nie zdołamy pojąć, nie mówiąc już o tym, by nad nią zapanować? Co wtedy?
Nie znam odpowiedzi na te pytania.
Wiem tylko, że się boję…
Zostałem przedstawiony Andre Norton i jej sekretarce, Ingrid Zierhut, na jednym z konwentów. Zaraz potem panie schroniły się w swoim pokoju, gdzie Ms. Norton niezwłocznie poszła spać, a Ms. Zierhut czytała ogłoszenia zamieszczone w programie zjazdu — co daje wam niejakie pojęcie o wrażeniu, jakie na nich wywarłem. A jednak coś wynikło z naszego spotkania, ponieważ kiedy Ms. Norton przebudziła się, oświadczyła: — Właśnie przyszedł mi do głowy pewien pomysł — na co Ms. Zierhut odpowiedziała: — Mnie też. — I wtedy obie powiedziały jednocześnie: — Dlaczego nie poprosić Mr. Blacha, by napisał opowiadanie dla „ Opowieści ze Świata Czarownic”?
Był to szalony pomyśl, więc oczywiście, zgodziłem się. Jak wszyscy wiemy, ktoś — albo Szekspir, albo Isaac Asimov — napisał: „Naśladownictwo jest najszczerszą formą pochlebstwa”. W rzeczywistości cytaty te pochodzą, odpowiednio, od Diogenesa Laertiusa i Charlesa Caleba Coltona i oba są zniekształcone. Laertius użył słowa „pytanie „zamiast „opowiadanie”, a Col—on nie rozcieńczył swego aforyzmu „formą”. Niemniej, te zniekształcone aforyzmy przyświecały mi, kiedy pisałem drugą wersję opowiadania Andre Norton. Wersję przedstawiającą odmienny punkt widzenia innej osoby, lecz rozmyślnie naśladującą styl Andre Norton, który, jak i ją samą wielce podziwiam. „Pomyłka nie zawsze jest błędem”, jak ktoś kiedyś powiedział. Myślę, że to byłem ja. Kiedy przeczytacie moje opowiadanie, sami zadecydujecie, czy miałem rację, czy też nie. W każdym razie, potraktujcie „Prawowitego następcę” jako hołd złożony utalentowanej powieściopisarce, która zainspirowała mnie do napisania tego opowiadania.
Robert Bloch
Była dziwnym dzieckiem, tak maleńkim, że pozostali przy życiu pogorzelcy, którzy wrócili do spalonej wioski, nie potrafili określić jej wieku, choć wydawała się o wiele mądrzejsza i zaradniejsza, niż wskazywał na to jej wygląd dwuletniego szkraba. Nic też nie wiedzieli o jej pochodzeniu, lecz kiedy tak wiele innych dzieci poniosło śmierć i tak mało ludzi w ogóle pozostało przy życiu, samo jej istnienie czyniło jakimś ważnym. Rozpaczliwe wysiłki, jakich wymagało samo utrzymanie się przy życiu, nie pozostawiały nikomu dość czasu ani energii, żeby wnikać w tę sprawę. Nigdy się nie odzywała, choć rozumiała — czy też sprawiała wrażenie, że rozumie — wszystko, co do niej mówiono. Czepiała się to jednej, to drugiej z pozostałych przy życiu kobiet. Dzień czy dwa później odchodziła, by zasnąć w przytulnym cieple kolejnego matczynego ciała. W końcu zniknęła. Mieli nadzieję, że nic się jej nie stało, lecz nikt nie znalazł sił, by ruszyć na poszukiwania.
Z wioski prowadziła ścieżka, która szybko niknęła w lesie. Dziecko szło nią wolno i ostrożnie w poczuciu własnej słabości. Mieszkańcy wioski poszliby za jej przykładem, gdyby wiedzieli, co robi. Znalazła i zjadła kilka dziko rosnących, jadalnych roślin. Grzyby. Zapomniane zapasy wiewiórki. Parę korzeni. Po raz pierwszy od czasu, kiedy ponownie znalazła się wśród ludzi, była najedzona do syta. Jedzenie, to musiała mieć. Bez ludzi, którzy głodowali, mogła się obejść.
Kilka dni później zobaczyła cieniutką smużkę dymu. Dom oznaczał ogień, ciepło, możliwość osuszenia się. Zwykle łączył się też z obecnością ludzi. Ona zaś była zziębnięta, przemoczona i samotna.
Podążyła za widokiem i zapachem dymu do ukrytej zagrody. Nie dość dobrze jednak ukrytej. Tutaj również ujrzała ślady zniszczeń zostawione przez najeźdźców zwanych Psami Alizonu, którzy zabijali dla samej radości zabijania oraz dla władzy i ziemi, co do której rościli sobie pretensje. Lecz spustoszywszy kraj, ruszali dalej.
Jedno z pomieszczeń domu wyglądało na zamieszkane, a z komina unosiła się nęcąca smuga dymu. Dziecko weszło do środka.
Sama w pustym domu, ledwie żywa z głodu, Janya leżała bezmyślnie na posłaniu, dawno przekroczywszy granice rozpaczy. Kiedy maleńka dziewczynka weszła do środka, Janya uznała, że ma halucynacje. Lecz wyłuskane orzechy, których dwie garście dziecko położyło przy niej, były prawdziwe. Jadła wolno, wkładając do ust po pół orzecha, a potem żuła długo i przełykała za każdym razem tylko odrobinę. Mały obdartus, ubrany w czyjąś znoszoną koszulę, przewiązaną w pasie sznurkiem, żeby się nie rozłaziła i nie wlokła po ziemi, przyglądał jej się poważnie. Dziewczynka podeszła do paleniska, dołożyła resztkę drewna do gasnącego ognia, po czym ruszyła do drzwi. Wymownym gestem dała znać Janyi, że wróci. Minęła niemal godzina. Kiedy dziewczynka znów pojawiła się w progu, wlokła za sobą gruby konar, o wiele za ciężki i za długi, by mogła z nim sobie poradzić istota z pozoru tak wątła. Dysząc i niemal płacząc z wyczerpania, wciągnęła gałąź do izby, a potem spojrzała na Janyę, prosząc ją wzrokiem o pomoc.
Wciąż nie wierząc własnym oczom, Janya znalazła dość sił, żeby oprzeć konar o stół, który teraz miał tylko trzy nogi. Może uda się odłamać choć część gałęzi. Udało się i dziewczynka wrzuciła kawałki drewna do ognia.
Kiedy wróciła po raz wtóry — dobrze po zmroku, trzęsąc się tak bardzo, że ledwie zdołała przejść przez próg — przyniosła najcudowniejszy z darów: tłustego królika z przetrąconym karkiem.
Upuściła królika przy posłaniu Janyi i zwróciła się do kominka, w którym ogień płonął teraz jasnym, choć niewielkim płomieniem. Osunęła się na podłogę i Janyi wydało się, że płacze.
Dziecko pozostało z Janya, która, mimo wiszącego wciąż nad głową niebezpieczeństwa, postanowiła mieszkać dalej w tym na wpół zrujnowanym domu, zbudowanym przed laty przez nią i jej męża — wtedy, kiedy jeszcze mieli nadzieję. Mogła udać się do wioski, gdzie być może wciąż jeszcze żyli jacyś ludzie, lecz nie chciała. Jej miejsce było tutaj, wśród grobów, które wykopała w przemarzniętej ziemi, marnując na to siły potrzebne jej do przeżycia. Nie chciała żyć, a przecież wciąż żyła.
Teraz być może znalazła odpowiedź, dlaczego.
Od czasu ich pierwszego spotkania dziecko nie odezwało się ani słowem, czy to kontaktując się z Janya, czy przy jakiejkolwiek innej okazji. Dziewczynka nie była jednak prawdziwą niemową, ponieważ śpiewała pozbawione słów melodie, których Janya nie potrafiła rozpoznać; być może sama je układała. Wydawała też przypominające słowa dźwięki, bez końca powtarzając te same ich zlepki. Niezadowolona, zmieniała jeden dźwięk, potem dwa, potem trzy, nieustannie szukając, jak się wydawało, właściwego brzmienia. Ponieważ dziewczynka rozumiała, co się do niej mówi, Janya sądziła, że nie jest to żaden język, lecz tylko zabawa wymyślona dla zabicia czasu.
Janya nazwała ją Fenneca, zwykle zwracając się do niej zdrobnieniem Fenny, i dziewczynka reagowała na to imię, jak na swoje własne. Jej niespodziewany uśmiech, przebłyskujący przez maskę brudu i rozpaczy (ów wyraz desperacji wskazywał, że należała do garstki tych, którzy cudem uniknęli śmierci z rąk szczerzących zęby rzeźników) był tak zachwycający, że po raz pierwszy od miesięcy Janya zaczęła uśmiechać się w odpowiedzi.
Dziewczynka, jak wszyscy inni, była chuda jak kość, ubrana w jakieś znalezione łachmany — w jej przypadku o wiele za duże — i zawsze brudna. Możliwe też, że jej włosy były jasnorude (takie przynajmniej wydawały się u nasady), lecz bez uprzedniego ich umycia trudno było to ustalić z całą pewnością. Miała niepokojące, niemal zielone oczy, o nie do końca okrągłych źrenicach, choć zniekształcenie było na tyle niewielkie, że Janya zauważyła to dopiero po kilku tygodniach. Ciemne od brudu, kształtne ręce o długich palcach harmonizowały ze szczupłymi, zgrabnymi stopami, owiniętymi w warstwy szmat.
Wiosna opóźniała się, poprzedziły ją długie okresy chłodu i choć śnieg nie padał, niebo zaciągały szare chmury, a wiatr był ostry jak wilcze kły. Z ludzi, którzy pozostali w wiosce, troje zmarło z głodu, a liczbę mieszkańców uzupełnił przybyły nie wiadomo skąd człowiek, niemal tak samo wychudzony jak ci, którzy go powitali. Ziarno przeznaczone na siew zostało zjedzone już dawno temu i nawet na dzikie, długozębe szczury polowano z zawziętością równą tej, z jaką one same szukały pożywienia.
Prawdziwa wiosna zaczęła się w tydzień po przybyciu Fenny i dziewczynka wymknęła się z jedynej izby w blady słoneczny blask, jak uwolniona z mrocznej pieczary. Nie było jej przez większą część każdego dnia i wracała z pomazanymi na zielono ustami i naręczami dziwnych rzeczy, które uważała za jedzenie. Janya powątpiewała w to, lecz, jako że Fenny jadła i nie umierała, sama również żuła i przełykała swoją porcję z ponurą determinacją. I żyła.
Któregoś ranka Fenny wróciła z taką ilością jakichś gruzełkowatych korzeni wypełniających jej postrzępioną „spódnicę”, że ledwie mogła iść. Zrzuciła swoje brzemię u stóp Janyi. Poprzedniego dnia nic nie jadły. Janya, która głodowała od kilku dni, żeby dziewczynka miała co jeść, z trudem poruszała się, z trudem też myślała. Wyciągnęła drżącą rękę. Cokolwiek to było, pewnie nadawało się do jedzenia. Fenny odsunęła jej dłoń. Podeszła do kominka i wzięła kociołek. Gestem pokazała palenisko, gotowanie, a potem pobiegła do potoku, żeby nabrać wody do kociołka.
Janya dowlokła się do stołu i obserwowała jak małe ręce czyszczą korzenie, wycinają każde wgłębienie zostawiając tłuste stożki korzeni, siekają resztę i wrzucają do kociołka. Potem Fenny wzięła widelec, zademonstrowała nakłuwanie, czekanie i znowu nakłuwanie. Janya skinęła głową.
— Rozumiem, trzeba sprawdzić, kiedy będą miękkie. Fenny odpowiedziała przesadnym kiwnięciem głowy, uśmiechnęła się i zgarnęła odłożone resztki w rąbek łachmana, po czym wyniosła je na zewnątrz. Janya nie miała sił, żeby za nią pójść. Mogła tylko czekać i co jakiś czas szturchać widelcem gotujące się korzenie. Po jakichś piętnastu minutach zrobiły się miękkie. Zapach był ledwie wyczuwalny, z pewnością nie łechtał podniebienia, lecz Janyi ciekła ślinka na samą myśl o jedzeniu. Ostrożnie, niezmiernie ostrożnie, bowiem słabość czyniła zadanie niebezpiecznym, wyłożyła łyżką ugotowane kawałki na talerz. Czekając niecierpliwie, aż korzenie ostygną na tyle, by mogła je wziąć do ust, rozmyślała: a jeśli umrę? W gruncie rzeczy o to nie dbała, lecz przecież miała Fenny, a dla niej warto było żyć; ta; myśl zaskoczyła ją.
Zjadły korzenie, marząc o odrobinie soli. Janya nie mogła zjeść za jednym razem zbyt wiele. Grzechem było marnować jedzenie, ale skurczony żołądek zwróciłby zapewne nadmiar pożywienia. Korzenie miały smak lekko słodkawy, dość przyjemny. Jakiś czas później znowu uszczknęła trochę ze swej porcji. Po trzecim posiłku, niemal o zmierzchu, Janya poczuła się na tyle silna, by wyjść na zewnątrz i zobaczyć, co też tak bardzo zajmowało Fennekę.
W starym ogrodzie zobaczyła grządkę długą na trzy stopy i szeroką na sześć cali, oczyszczoną z chwastów, kamieni i wszelkiego innego śmiecia. Cóż to musiał być za wysiłek dla tego maleńkiego dziecka! Fenny spostrzegła Janyę, podbiegła do niej, wzięła za rękę i poprowadziła do grządki. Przedstawiła gestami jak kopała, wyrywała chwasty i znowu kopała, aż ziemia została przygotowana pod zasiew. Jako nasion użyła oczek, które sobie przygotowała obierając korzenie.
Niemal codziennie Fenny wracała ze swych wypraw po żywność z pełnymi rękami. Któregoś dnia ofiarowała Janyi coś w rodzaju bukietu. Znowu miała zielone usta, więc kobieta skubnęła szeroki liść. Smakował nieco gorzko, lecz jej ciało łaknęło jedzenia. Zjadła całą wiązkę. Fenny znalazła dwa inne korzenie, również nadające się do gotowania, z których zachowała półcalowe koniuszki z liśćmi, żeby je zasadzić w swym powiększającym się ogródku. Któregoś dnia, dobrze po zmroku (Janya niemal odchodziła od zmysłów z niepokoju), dziewczynka wróciła z martwą kurą i pomazaną, zapłakaną twarzą. Dała jednak do zrozumienia, że nic się jej nie stało, tylko jest smutna z powodu tego, co musiała zrobić.
Tej nocy miały prawdziwą ucztę, a Janya odłożyła część mięsa na później.
Z nadzieją, którą rozbudziło zdobyte jedzenie, Janya przygotowała ziemię pod uprawę, by posadzić w niej nowe jadalne rośliny z chwilą, kiedy Fenny przyniesie je z lasu.
Fenny przynosiła małe roślinki, każdą z korzeniami troskliwie otulonymi ziemią. Janya nie sądziła, że się przyjmą, lecz one walczyły dzielnie i choć najpierw słabły i pokładały się, potem jednak odzyskiwały siły i rosły pięknie. Janya i Fenny objadały się dziką sałatą tak, że omal nie pękły. Wrzody, jakie miały na ciele, zagoiły się, a dziąsła Janyi zacisnęły się mocno wokół zębów. Jadalne korzenie na coraz dłuższych grządkach Fenny puściły pędy. Tam, pod ziemią, rosły przyszłe posiłki ich obu.
Jeszcze jedna kura, potem królik. I choć zawsze łzy błyszczały w oczach Fenny, kiedy to robiła, przecież przynosiła mięso. Kolejna kura, tym razem żywa. Janya powstrzymała się przed skręceniem jej karku, zaciskając jedną rękę w drugiej. Tak, niech żyje. Będą miały jajka. Może Fenny przyniesie jeszcze więcej kur. Jeśli nie zjedzą pierwszych jajek, kury mogą wywieść pisklęta. Zachowując przy życiu najsilniejszego kogutka, będą mogły zabrać się za hodowlę. Janya obcięła kurze lotki (Fenny popłakała się przy tym), żeby ptak nie mógł latać. Nim minął miesiąc miały pięć kur, a dwie pierwsze wodziły już pisklęta.
Króliki, które Fenny przynosiła ogłuszone z lasu, i które Janya trzymała w kojcu, stanowiły dodatkowe źródło mięsa.
Mimo to wciąż jeszcze były dni, kiedy musiały obejść się bez jedzenia, lecz teraz mogły sobie na to pozwolić. Nie groził im już głód, a zjedzenie zebranych plonów i hodowanych zwierząt oznaczałoby śmierć w czasie zimy.
Jako że Fenny dawała sobie doskonale radę z zaopatrzeniem w żywność, Janya zostawiła jej wolną rękę w tej sprawie. Sama zabrała się za odbudowę drugiej izby, ogałacając resztę ruin z nie spalonych, całych desek i szpuntów do ich montowania. Ponownie przekopała się przez gruzy, wydobywając z nich wszystko, co mogło się przydać. Wyruszała na wyprawy po okolicy, przeszukując inne opuszczone domy. W jednym z nich znalazła skarb, który zaparł jej dech w piersiach. Skórzany worek pełen siewnego ziarna! Nowe ostrze topora! Parę sztuk rozmaitej broni. Mały nóż, który mogła podarować Fenny. Wszystko to przyniosła z tryumfem do domu. Następnego dnia wysiały ziarno, żywiąc gorącą nadzieję, iż wyrośnie, że lato okaże się wystarczająco długie, by zboże mogło wydać nasiona i dojrzeć. Co drugi dzień Janya szła do lasu po gałęzie, z których układała ogromny stos — opał na zimę. Coraz pewniejsze wydawało się to, że będą żyły.
Nikt z tych, którzy przeżyli, nie zawitał do ich leżącej na uboczu zagrody. Kilka mil dzieliło obejście od zrujnowanej wioski, gdzie się schronili, a tylko niewielu pogorzelcom starczało energii na coś więcej, niż na samo utrzymanie się przy życiu. Z tych paru, którym starczyłoby na to sił, nikt nie przyszedł. Janya modliła się prawie nieustannie, żeby nikt się nie zjawił. Ona i Fenny zgromadziły taką obfitość środków potrzebnych do życia, że każdy przybysz zabiłby je, by wejść w posiadanie tych dóbr. Doznała więc wstrząsu, kiedy odkryła, kogo Fenny przyprowadziła do domu pewnej nocy.
Trzymała za rękę chłopca, tak wyniszczonego brakiem jedzenia, że ledwie można było rozpoznać w nim istotę ludzką: ogromne oczy w wielkiej, pozbawionej włosów głowie, ciało pokryte wrzodami świadczącymi o długotrwałej głodówce, brzuch rozdęty do rozmiarów gigantycznego melona i wypełniony (jak pokazała gestami Fenny) ziemią, żeby uciszyć szarpiący wnętrznościami głód.
Nie mógł żyć, a jednak żył. Janya nakarmiła go rosołem i korzeniami, aż odzyskał odrobinę sił, a potem kilkakrotnie dała mu środek na przeczyszczenie, żeby usunąć z wnętrzności ziemię, jedyną rzecz, którą się żywił. Potem znowu jadł, po odrobinie co jakiś czas, aż w końcu zaczęło dochodzić do niego, że pozostał wśród żywych.
Fenny nie zwracała na niego większej uwagi, jakby czuła się odpowiedzialna wyłącznie za przyprowadzenie go do domu. Janya dziwiła się nieco, lecz chętnie przyjęła na siebie nowe brzemię. Fenny przynosiła teraz jeszcze więcej jedzenia. Wczesne jagody. Stary miód (pszczoły pożądliły ją, lecz ona tylko zapłakała i dalej robiła swoje). Wszystko, co przynosiła, nadawało się do jedzenia. Chłopiec przybrał na ciele, jego wzdęty brzuch zrobił się płaski. Nawet włosy zaczęły mu odrastać i głowa nie wydawała się już za duża w stosunku do reszty ciała.
Gdy wreszcie zaczął wyglądać i zachowywać się jak człowiek, Janya po bardzo długiej przerwie znów miała z kim porozmawiać. Odzywał się rzadko, kiedy był słaby i chory, lecz kiedy doszedł do siebie, niemal natychmiast odrobił straty. Gadali i gadali. Akcent wskazywał, że urodził się w jednym z Wielkich Domów, lecz coś stało się z jego pamięcią. Pamiętał tylko swoje imię — Labram — i to, że miał rodziców, choć wydawało się, że nie odczuwa zbyt boleśnie ich utraty.
Labram rozbudził w Janyi nową potrzebę. Starała się zaoszczędzić każdą odrobinę tłuszczu i pewnego wietrznego dnia, wykorzystując ług z popiołu po spalonym drewnie, zrobiła mydło. Następny tydzień spędziła myjąc wszystko po kolei. Zaczęła, oczywiście, od ludzi.
Spodziewała się, że Labram umyje się porządnie — i tak też zrobił. Kiedy go zobaczyła z krótko obciętymi włosami — z tak brudnymi i skołtunionymi nie można było zrobić nic innego — ze skórą wyszorowaną mydłem i piaskiem, z paznokciami przyciętymi na tyle, na ile dało się to zrobić małym nożem Fenny, i w czystym ubraniu, nabrała pewności, że nie pomyliła się co do jego pochodzenia. Był uderzająco podobny do mężczyzny, którego widziała tylko raz, lecz dobrze zapamiętała. Ten mężczyzna i jego ludzie próbowali odeprzeć najeźdźców. Bez wątpienia poległ, lecz jego syn ocalał. Miała więc jeszcze jeden powód, żeby żyć. Labram nie może ukrywać się tutaj bez końca. Gdzieś są ludzie, którzy mogą wykształcić go, wyszkolić, dać mu lepsze warunki, może nowy cel. Za rok czy dwa, kiedy będą gotowi, będzie musiała odnaleźć tych ludzi. Janyę zdumiewała zmiana, jaka zaszła w wyglądzie Fenny. Mając pod dostatkiem jedzenia, urosła niemal o sześć cali i teraz wydawało się, że liczy sobie jakieś osiem lat, czyli niewiele mniej niż Labram, który, jak przypuszczała Janya, miał dziesięć. Czysta i ostrzyżona była piękna w sposób, który sprawiał, że po plecach Janyi przebiegały dziwne dreszcze. Już dawno powinna się domyślić. Żadne inne dziecko nie potrafiłoby dokonać tego, co — i jak — robiła Fenny. Stary rym, na wpół zapomniany, próbował wyłonić się z zamętu najdawniejszych wspomnień. Coś w rodzaju: „Przez Czarownicę poczęta, z Czarownicy zrodzona… „Nie mogła przypomnieć sobie reszty.
Miała nadzieję, że nie widać po niej dręczącego ją niepokoju. Fenny należała teraz do niej i bez względu na to, kim byli lub czego życzyli sobie jej rodzice, ta piękna mała dziewczynka udowodniła ponad wszelką wątpliwość, że jedynie tutaj może być jej dobrze. Janya pokochała oboje dzieci — w końcu przyznała to przed sobą — równie mocno (choć inaczej), jak kochała dwoje swoich własnych. Żadne zło, któremu mogła zapobiec, nie przytrafi się Fenny, bez względu na to, kto — lub co — począł ją i urodził.
Czystość radowała Fenny. Kiedy zapas mydła się wyczerpał, przyniosła do domu całe naręcza korzeni mydlnicy i część z nich posadziła na brzegach strumienia, z którego czerpali wodę. Schludność zmieniła ich życie. Byli teraz rodziną i Janya, ongi wzorowa gospodyni, wróciła do dawnych zwyczajów. Dzieci zareagowały na tę zmianę tak, jakby jej oczekiwały. Myły się przed wejściem do domu.
Z nadejściem jesieni Labram większość czasu zaczął spędzać poza domem wraz z Fenny, która akceptowała jego obecność, choć — Janya nie miała co do tego żadnych wątpliwości — nigdy nie zgodziłaby się na towarzystwo jakiegokolwiek dorosłego. Kiedy wracali, chłopiec opowiadał Janyi o nabywanych przez siebie umiejętnościach. Uczył się czołgać tak cicho, że żadne z leśnych stworzeń nie zdawało sobie sprawy z jego obecności. Potrafił chować się przed ludźmi z wioski, ostatnimi, którym starczało jeszcze sil na polowanie, i to tak dobrze, że mijali go na wyciągnięcie ręki i nie mieli pojęcia, że tam jest. Wyszukiwał różne rośliny, żeby zanieść je Fenny, która wiedziała, czy są jadalne. Sam uczył Fenny łapania ryb gołymi rękami i polowania z ościeniem na żaby. Dzieci przynosiły dziką cebulę i czosnek, rozmaite owoce, późne jagody, jakieś liście i korzenie, i wreszcie, na samym końcu, pełne worki orzechów.
Wykopali posadzone w ogródku bulwy, radując się odkryciem o ile większe są te, które uprawiali, od ich dziko rosnących pobratymców. Na dachu domu rozłożyli snopki dojrzałych traw, żeby wyschły, a potem ustawili je w stóg na zimową karmę dla kur i królików. Przez całe lato ciułali nasiona najlepszych roślin. W przyszłym roku głód im już nie zagrozi. Nawet tę zimę powinni przeżyć bez kłopotu dzięki kurom, królikom i zapasom wędzonej ryby.
Wyczerpująca praca nie miała końca i jej ogrom przerażał Janyę. Pracowała zaciekle, sama, przy przebudowie jeszcze jednej części na wpół spalonego domu na pomieszczenie, gdzie mogliby trzymać hodowane zwierzęta. Wiedziała dobrze, jak wygląda życie ze zwierzętami w jednej izbie, w stałym kontakcie z ich fetorem i odchodami. Nie pozwoli, żeby jej rodzina żyła w taki sposób! Dzieci, które pracowały tak samo bez wytchnienia i równie ciężko, zachowywały się bardzo dojrzale. Całą energię przeznaczały na utrzymanie się przy życiu. Gdyby tak nie było, czekałaby ich wszystkich śmierć.
Wraz z nadejściem jesieni dni zrobiły się krótsze, lecz poza tym utrzymywała się letnia pogoda. Janya uznała to długie, późne lato za dar bogini. Zboże dojrzało. Ścięli je i wymłócili, najlepsze ziarna odkładając na siew. Nie zmarnowali ani słomki. Zrobili dla siebie nowe materace, a resztę słomy przeznaczyli na ściółkę dla zwierząt.
Zima przyszła w ciągu nocy, równie surowa jak nagła. Kiedy spadły śniegi i pojawiły się wilki, a w wiosce zmarł przedostatni z niedobitków, ich troje żyło sobie wygodnie. Teraz nikt nie przedarłby się do nich przez wypełnione tumanami śniegu przestrzenie. Zabudowania zniknęły pod grubą, białą pokrywą. Z trudem chronili otwory wentylacyjne przed zasypaniem, za to wodę mieli pod ręką — ze śniegu, który topili w kociołku. Na swój sposób śnieg był błogosławieństwem. Janya, która nieustannie lękała się, że ktoś przyjdzie i ograbi ją ponownie z tego, co nadawało sens jej życiu, odetchnęła z ulgą.
Inaczej rzecz miała się z wilkami. Gnane głodem, wyczuwały ukryte pod śniegiem żywe istoty, i nocami próbowały przekopać się do jedzenia.
W Janyi budziły lęk. Labram przygotowywał się do obrony. Fenny była obojętna.
Kiedy pierwszy wilk rzucił się na drzwi, Janya zadygotała. Wzmocniła same drzwi i zawiasy, i teraz mogła się tylko modlić, żeby to wystarczyło. Ogarnięta zgrozą przyglądała się, jak Labram bierze broń, którą znalazła tamtego dnia, jakże dawno temu, ustawia się na pozycji i kiwa głową na Fenny. Janya nie mogła nawet krzyknąć. Fenny otworzyła gwałtownie drzwi. Labram wypuścił strzałę. Skaczący wilk padł martwy.
Janya otrząsnęła się z ogarniającej ją niemocy i również rzuciła się do drzwi, żeby zamknąć drogę następnemu wilkowi.
Wilcze mięso nie było jadalne, lecz gruba skóra z gęstym futrem po wyprawieniu, wspaniale nadawała się na ciepłe okrycia, których tak bardzo potrzebowali. W zimnym, słabym świetle porannego słonej dzieci wywlokły wilka przed dom i tam obdarły ze skóry. Wieczorem, w blasku ognia palącego się w kominku, razem z Janya czyściła i czyścili skórę, zdrapując z niej resztki mięśni i ścięgien. Co noc ginął kolejny wilk, choć nie wszystkie padały tak szybko jak pierwszy. Każdego dnia rzucano nowe ścierwo na pożarcie pozostałym przy życiu drapieżnikom. Stos wilczych skór, zmarzniętych na kamień, stawał się coraz wyższy. Janya szorowała do upadłego drewnianą podłogę, próbując usunąć nie tylko krew, lecz także zapach i, co przychodziło trudniej, wspomnienie zupełnie nie dziecięcej zręczności, z jaką Labram posługiwał się bronią. Trudno jej było się z tym pogodzić.
W końcu wilki przestały się pojawiać. Janya dalej szorowała. Kiedy przyszła zmiana pogody, temperatura podniosła się i śnieg pokryła gruba lodowa skorupa. Zaczęli lękać się o dach. Zrozpaczeni, owinęli się we wszystko, co mieli — ubrania, szmaty, koce — wpychając pod każdą warstwę garście słomy. Oczyścili dach, zrzucając; ostatnie kosze śniegu na zaspy, które wznosiły się teraz po obu stronach domu wyżej niż sięgały ich głowy. Po raz pierwszy Janya uświadomiła sobie, że mogą nie przetrwać zimy. Jedzenia i wody mieli pod dostatkiem, otulająca dom pokrywa śniegu sprawiała, że było im cieplej niż bez niej, a i ogromny stos drewna nie znikał zmieniony w dym tak szybko, jak się tego obawiała. Lecz sam śnieg, zmieniający się w lód wszędzie tam, gdzie za dnia mogło go stopić promieniujące z domu ciepło i gdzie tężał w lodową pokrywę w czasie okropnego zimna nocy, mógł ich pokonać.
Paplanina Fenneki, którą Janya nigdy nie zawracała sobie głowy, nie cichła teraz ani na chwilę. Dźwięki stały się tłem dla ich; życia, zawsze obecne, zawsze niezrozumiałe. Te nie–słowa nie wydawały się już bez znaczenia — a nigdy nie były przypadkowe — lecz wyraźnie oddawały nastroje dziewczynki. Przechodziła od zniecierpliwienia do zatroskania, potem niepokoju, aż wreszcie pojawiło się w jej zachowaniu coś, co można było wziąć za pierwsze
oznaki strachu, jakie kiedykolwiek okazała. Janya nie potrafiła jej pomóc i to coraz bardziej wytrącało ją z równowagi. Którejś nocy, choć Fenneca dawno już powinna spać, w chacie wciąż rozlegała się niezrozumiała paplanina. Zaciskając zęby, Janya leżała bez słowa. „Czarownica! Czarownica! Czarownica!” — dudniło jej w głowie. Niechże to dziecko zamilknie! Co ona próbuje zrobić? Dlaczego?
Jak gdyby w odpowiedzi, w jej pamięci pojawił się stary rym.
Jednak kiedy wymówiła te słowa, wiedziała, że jest to pierwotna wersja, zmieniona później przez przestraszonych, zawistnych ludzi w parodię. Nawet wśród ogarniającego ją przerażenia Janya zrozumiała dlaczego (choć nie w jaki sposób) „poznała” prawdziwe Wezwanie. Potrzeba wymogła je na niej.
„Z Czarownicy zrodzona, Czarownicą jest ona. Czarownicą być — jej przeznaczenie, życia spełnienie”. Mówiła więcej, o wiele więcej, mając świadomość, że nigdy nie zapamięta tych słów.
Fenneca usiadła. Dźwięki, jakie wydawała, nagle się zmieniły. Płynęły teraz, w pełni zrozumiałe, rytmicznym, rymowanym zaśpiewem w ciemność, w pogrążoną bez ruchu, bezwietrzną, rozgwieżdżoną noc, docierając, jak wydawało się słuchającej kobiecie, aż do krańców ziemi. Tryumf kryjący się, rozbrzmiewający w Wezwaniu, dał się słyszeć tak wyraźnie, że Janya zadrżała.
Dziewczynka położyła się na posłaniu, zaspokoiwszy wreszcie dręczącą ją potrzebę. Leżała tak, w absolutnym bezruchu, oddychając, lecz bez przytomności, przez trzy dni.
Cisza, jaka nastąpiła po nieustannych próbach znalezienia przez Fennekę potrzebnych jej słów Wezwania, powinna przynieść ulgę Janyi. Zamiast tego czuła niepokój. Odwołałaby te słowa, gdyby mogła. Co teraz nastąpi?
Nie była zaskoczona, kiedy w zmierzchającym świetle dnia jakiś mężczyzna załomotał do drzwi. Wpuściła go do środka.
Mężczyzna przemówił — Janya dopiero teraz uświadomiła sobie, że te dźwięki są językiem, którego nigdy nie zdoła zrozumieć — do nieruchomego ciała dziecka.
Dziewczynka usiadła i uśmiechnęła się. Ten uśmiech wciąż docierał do najskrytszych zakamarków duszy Janyi. Teraz jednak skierowany był ku wycieńczonemu, wyglądającemu jak szkielet mężczyźnie.
— Ojcze! — powiedziała Fenny i wyciągnęła ramiona. Mężczyzna osunął się w nie.
Fenneca zaczęła pomrukiwać, a potem śpiewać.
Janya, zrozpaczona, spojrzała na Labrama. Jego twarz miała nieodgadniony wyraz, a on sam wydawał się kimś, kogo nie znała; Podszedł do swojego siennika i położył się na nim. Odwrócił się do ściany.
Janya również zapragnęła się położyć. Tak jak Labram odwróciła się na bok i zamknęła oczy, odgradzając się od widoku turkusowej mgły, która zawisła w powietrzu. Ukryła głowę pod poduszki z króliczych skórek. Długo leżała nie mogąc zasnąć, słuchając urywanego oddechu mężczyzny, który, nieprzytomny, leżał teraz rozciągnięty w poprzek posłania Fenny. Głos Fenny, przenikający przez wszystko, czym Janya usiłowała zatkać sobie uszy, znów śpiewał — nucił owe proste melodie, które Janya uważała wyłącznie za improwizowane kompozycje twórczego, uzdolnionego muzycznie dziecka.
Wiedziała, że mężczyzna słyszy te dźwięki, bez względu na taj gdzie odleciała jego jaźń, i że sprowadzą go z tamtego miejsca, kiedy umilkną. Jej własny duch toczył z nią wojnę. Nie potrafiła życzyć mężczyźnie śmierci. Nikt już nie powinien stracić życia przez tych, którzy tak spustoszyli ten kraj. Mogła mu tylko życzyć, żeby nigdy tu nie trafił, żeby nigdy nie odnalazł swego dziecka! Czy zabierał Fenny? Oczywiście, zabierze, a ona nie mogła zrobić nic, by go po wstrzymać. Fenny należała do niego.
Nie! Fenny należała do niej. Znajdzie jakiś sposób. I ta myśl, ku jej zaskoczeniu, uspokoiła ją. Zasnęła. Nazajutrz, w huczący wiatrem, zacinający śniegiem i bezsłoneczny poranek, Janya obudziła się pierwsza. Wstała i zajęła się codziennymi czynnościami, skupiając się na najprostszych sprawach — cieple wody, w której się myła, zadowoleniu zwierząt, które karmiła i których pomieszczenia wysprzątała (należało to do Labrama, lecz chłopiec leżał pogrążony w tak niespokojnym śnie, iż nie miała wątpliwości, że śni sny zesłane przez mężczyznę). Pozwoliła tylko, by ta myśl przemknęła jej przez głowę i nie zajmowała się nią więcej.
Czy to z tym musiała walczyć?
Janya uśmiechnęła się. Podeszła do paleniska i pociągnęła za hak, na którym wisiał zawsze pełen kociołek z mocnym rosołem. Zdjęła pokrywkę.
Mężczyzna mruknął coś niezrozumiale. Janya nie odwróciła się; na jej twarzy znowu zagościł uśmiech.
Kiedy mężczyzna się obudził, dzieci wstały również. Janya nie zwróciła na niego uwagi.
— Wstawać, śpiochy! — zawołała. — Myć się i ubierać. Śniadanie już prawie gotowe.
Wkruszyła chleb z grubo mielonej mąki do czterech drewnianych misek, dolała rosołu i postawiła je na stole.
Dzieci podeszły do stołu, lecz mężczyzna dalej siedział na sienniku Fenny w absolutnym bezruchu, do cna wyczerpany.
— Chodź, przybyszu — powiedziała Janya. — Zjedz z nami śniadanie. Usiądź tutaj. — Wskazała na stołek.
Mężczyzna nie mógł się podnieść. Fenny i Labram pomogli mu wstać, przeczłapać przez pokój do stołu, opaść na siedzenie.
Sami usiedli z obu jego stron, blisko, tak że gdyby się przechylił, mogliby go podeprzeć. Janya usiadła na swoim zwykłym miejscu. Odmówiła modlitwę przed jedzeniem, którą zawsze — bez względu na to, co mieli na stole i ile — kierowała do sprawującej nad nimi pieczę bogini. Dzieci zabrały się do jedzenia ze zwykłym zapałem, zachowując, jak zawsze, dobre maniery. O to Janya dbała szczególnie.
Mężczyzna wpatrywał się w swoją miskę tak, jakby zobaczył Zbawcę. Janya dobrze pamiętała, co czuła, kiedy skończyła się głodówka. Obserwowała go uważnie w obawie, żeby nie zaczął zbyt pospiesznie łykać jedzenia. Skinął jej głową, siorbnął, poczekał, znowu siorbnął. Powoli, bardzo powoli, wypił rosół. Potem, nabierając po pół łyżki, zjadł rozmoczony chleb, który został na dnie miski.
Fenneca poderwała się na nogi. Podeszła do wiązek suszonych ziół, które sama zebrała. Wybrawszy kilka, skruszyła je nad patelnią, zalała wrzątkiem, a potem zlała napar do ich jedynego całego kubka. Podmuchała, żeby ostudzić, i podała kubek mężczyźnie. Pociągnął nosem, skinął głową rozpoznając zioła, potem wypił napar.
Kiedy skończył, Labram zaprowadził go do „wygódki”, i z powrotem do siennika Fenny. Mężczyzna runął na posłanie i nim zdołał cokolwiek powiedzieć, pogrążył się we śnie zbyt głębokim, żeby śnić.
Janya skinęła głową do swoich myśli. Nie ośmieliła się uśmiechnąć w obecności dzieci. Razem rozpoczęli nowy dzień tak, jakby przybysz nie istniał.
Tak minęły kolejne dwa dni. Nocami Fenneca siedziała przy mężczyźnie, z ręką w jego dłoni, śpiewem wyganiając nocne cienie z jego myśli. W dzień spała na posłaniu Janyi, lekko, czujnie, aż do chwili, kiedy mężczyzna zaczynał śnić. Kiedy zasypiał, ona podejmowała czuwanie.
Janya karmiła mężczyznę (o którym wzbraniała się myśleć jako o ojcu jej Fenny) kilka razy w ciągu dnia. Przyjmował jedzenie z jej rąk, dziękował oczami, gestami, ale nie odzywał się. Z twarzy Janyi nie schodził wyraz obojętności, odnosiła się do przybysza uprzejmie, lecz jak ktoś, kto nie pragnie zawarcia bliższej znajomości. Labram zachowywał się tak, jakby mężczyzna nie istniał. Janya nawet nie próbowała zastanawiać się, dlaczego.
Czwartego dnia ich gość odżył nieco; mniej spał, więcej jadł. Janya dalej traktowała go tak, jak traktowałaby każdego innego umierającego z głodu przybysza, który nie stanowił zagrożenia.
Lecz następnego dnia mężczyzna pokazał jasno, że ma tu sprawę,; którą musi załatwić. £ Fenny. Rozmawiali długo, choć cicho, i robili’ pewne rzeczy, na które Janya nie chciała patrzeć. Labram, nieustannie przyglądający się, lecz ani przez chwilę nie biorący udziału w ich poczynaniach, przypominał tamto milczące, cierpiące dziecko, której Fenny przyprowadziła ongiś do domu.
Późnym popołudniem Fenny poprosiła Labrama, by pomógł jej; przynieść do domu wilcze skóry. Janya nie wtrącała się. Mężczyzna zajął się nimi, w wyniku czego skóry stały się elastyczne, miękkie i ostatecznie przybrały postać czterech kompletów strojów, jakie noszą podróżni. Dzieci natychmiast ściągnęły swoje podarte rzeczy i ubrały się w nie.
Mężczyzna wskazał na trzeci komplet i po raz pierwszy zwrócił się do Janyi.
— Przyłącz się do nas, albo umrzesz — powiedział — ponieważ to; właśnie cię czeka, jeśli zostaniesz tutaj, bo oni wrócą. Chcielibyśmy, żebyś poszła z nami, lecz decyzja należy do ciebie.
Jego słowa rozbiły w puch wszystkie plany, jakie snuła Janya. Stała zrozpaczona i przerażona, wpatrując się w mężczyznę przez dzieląca ich przestrzeń, potem rozejrzała się wokół, pragnąc zatrzymać wzrok na czymś innym, na czymkolwiek.
Labram tak bardzo przypominał wilka w swym srebrzystoszarym stroju, że Janya z trudem go rozpoznała. Krzyknęła:
— Dlaczego? Dlaczego ty też? Przecież nie jesteś Czarownicą!
— Jestem strażnikiem, jej obrońcą. Po cóż innego uratowałaby mnie? Po co ty mnie ratowałaś?
Janya nie potrafiła znaleźć odpowiedzi.
— Muszę jej towarzyszyć, iść z nią, dokądkolwiek pójdzie, by strzec jej snu, robić to, co musi być zrobione, żeby mogła dojść… — Urwał, potem ciągnął dalej: — Nie wiem, dokąd pójdziemy, lecz beze mnie; nie zdoła tam dotrzeć. A musi. Dla nas wszystkich, którzy jeszcze żyjemy. Dla tego kraju, dla prawa. To nie był mój wybór, ani też nie ona mnie wybrała. Nasze przeznaczenie zostało zapisane we krwi i łzach na długo przed naszym poczęciem. Musimy to zrobić albo umrzemy, i cały ten kraj wraz z nami.
Miał dziesięć, może jedenaście lat, lecz jego umysł, jego duch, nie miały wieku i były oddane jednej sprawie.
— Dlaczego miałabym z wami pójść? Po co mam żyć? Fenneca odwróciła się.
— Ponieważ cię kochamy i nie chcemy, żebyś umarła. Mężczyzna skinął głową.
— Bez ciebie ten kraj straciłby jedną z ostatnich nadziei, jakie mu pozostały. Chcemy, żebyś z nami poszła i nauczyła tego, czego my nie potrafimy: matczynej miłości, współczucia i człowieczeństwa.
Wolno, wbrew powstrzymującemu ją przerażeniu, Janya podeszła do strojów. Jak gdyby oczami kogoś innego obserwowała siebie samą, wkraczającą do innego świata — świata, gdzie tylko ona była prawdziwym człowiekiem. Pochyliła się i pogłaskała ciepłe, lekkie, chroniące przed zimnem i deszczem ubranie. Przyjrzała mu się, a potem chłopcu, dla którego chciała… Labram, on również był prawdziwym człowiekiem. To, co chciała znaleźć dla niego, samo ich odnalazło, chociaż ona nigdy nie wybrałaby — nie chciałaby stanąć przed wyborem — tego, co mu przeznaczone.
Prawda, zawarta w słowach mężczyzny, dotarła do niej. Zaczerpnęła głęboko tchu, przygotowując się do odpowiedzi, choć nie wiedziała, co mogłaby powiedzieć. Woń piekącego się królika, zapach świeżego chleba, korzenny aromat suszonych owoców, z których przygotowała smakowity deser! Zapachy wypełniły nozdrza — i umysł. Tak. Znalazła odpowiedź na jego pytania.
Uniosła twarz, uśmiechając się do mężczyzny, i wstała.
— Och, tak. Pójdę z wami. Lecz nie ruszę się stąd, dopóki się do tego odpowiednio nie przygotujemy. Psy Alizonu nie napadają zimą. Czekają do późnej wiosny, kiedy ziemia wyschnie i dni są już długie. Do tego czasu jesteśmy tutaj bezpieczni.
Wydawało się, że mężczyzna chce coś powiedzieć, lecz bez względu na to, co to mogło być, Janya nie pozwoliła mu dojść do słowa.
— Może ci się wydawać, że twoja Moc umożliwi ci dotarcie tam, dokąd zmierzamy. Ale ja wiem lepiej. Wyruszymy dopiero wtedy, kiedy wszyscy będziemy silni i wypoczęci. Czy sądzisz, że tych pięć dni sytości po miesiącach głodówki przywróci ci siły? Jeśli tak, to jesteś głupcem, a nie wierzę, żeby ktokolwiek z twojej rasy zasłużył na to miano. Owszem, czasami czynicie Zło, kiedy musicie się czegoś dowiedzieć, przekroczyć granice. Nigdy jednak nie postępujecie głupio. Poczekamy, dopóki pogoda się nie polepszy. Spakujemy prowiant, ubrania, broń. Wszystko, co będzie potrzebne. Zrobimy to, bo w przeciwnym razie nie uda nam się osiągnąć celu. Jesteś Magiem czy nie, twoje ciało żyje, i wymaga opieki i pożywienia, tak jak nasze ciała. Tak, znam swoje potrzeby. A one mówią mi o waszych.
Odwróciła się do paleniska. Owinąwszy ręce szmatami, ujęła rożen, oparła go o drewnianą tacę i zsunęła upieczonego królika. Bez słowa podzieliła soczystą pieczeń na porcje i podała na stół.
— Kolacja gotowa — oświadczyła. — Proszę do stołu. Potem zwróciła się do mężczyzny:
— Fenneca dostarczyła jedzenie. Ja je przygotowałam. Po posiłku musisz odpocząć. Kiedy odzyskasz trochę sił, zaczniesz ćwiczyć, biorąc udział w naszych codziennych zajęciach. Potem nauczysz na$ wszystkich posługiwania się swoim mieczem, łukiem… — wskazała ręką —… który zawiesiłeś sobie na plecach. Nawet nożem, który masz; u pasa. Będzie nam to potrzebne, jeśli natkniemy się na stado wilków lub zdziczałych psów — nie wątpię bowiem, że straciłeś swoją zdolność wyczuwania niebezpieczeństw.
Mężczyzna patrzył na nią szeroko otwartymi, nieruchomymi oczyma. Przeszedł wolno przez pokój. Janya obserwowała go z wyrazem zrozumienia na twarzy. To, co uczynił ze swoją Mocą (Janya uznała, że ją posiadał, mimo wpajanego przez całe życie przekonania, że tylko kobiety mogą być Czarownicami), znowu go wyczerpało, sprawiło, że poruszał się niezdarnie. Usiadł ciężko na stołku.
Jego głos, przedtem tak silny, był teraz tylko szeptem.
— Wy, ludzie — prawdziwi ludzie — zawsze nas przecenialiście. Obawiam się, że my was nie docenialiśmy. Czy teraz właśnie zrozumieliśmy się nawzajem? Dlaczego?
Fermy splotła ręce na karku mężczyzny, dotykając głową jego głowy.
— To miłość — powiedziała cicho w ich języku, lecz Janya zrozumiała. — I potrzeba. Ponieważ kochamy się i potrzebujemy siebie nawzajem.
Mężczyzna skinął głową wspartą na jej czole.
— Niech tak będzie. Oby tak było. Jeśli w ten sposób właśnie będziemy postępować, z miłością, nic nie zdoła przeciwstawić nam się u kresu. Być może rozpoczniemy tylko zmianę, lecz będzie ona roztaczała coraz szersze kręgi.
Labram, przystrojony w skóry wilków, które zabił, by ich ochronić, podszedł do tych dwojga przy stole. Blisko, lecz nie za blisko.
— Idę z miłości — szepnął — nie dlatego, że otrzymałem Wezwanie.
Fenneca odwróciła się ku niemu.
— Zatem zwyciężymy — powiedziała.
Kiedy już uprzątnięto po kolacji, Janya poszła do łóżka. Położyła się i przykryła.
— Chodź, Fenny. Twój ojciec znów jest sobą i sam może toczyć swoje nocne batalie.
To nie musiało być prawdą, ale po ostatnich wydarzeniach turkusowe oczy Fenny zapadły się głęboko. Ubytek Mocy, którą zużywała ilekroć jej ojciec śnił, był tak wielki, że aż schudła, i samo jedzenie, choćby najobfitsze, nie mogło przywrócić jej tężyzny ani energii. Dziecko potrzebuje snu. Nawet jeśli przez to mężczyzna będzie leżał bezsennie, tak już musi być. Janya nie odwróciła się, żeby zobaczyć wyraz jego twarzy.
— Będziemy spały razem, żeby twój ojciec mógł skorzystać z twojego łóżka.
Dziwne, piękne dziecko, z czerwonozłotymi włosami sięgającymi teraz ramion, rozsypanymi w świetlistą aureolę, kiedy się odwracało, wolno skinęło głową. Dziewczynka podbiegła do łóżka, zrzuciła skóry, które miała na sobie, i zatańczyła na nich, żeby nie dopuścić do zetknięcia stóp z lodowatym zimnem podłogi.
Janya uniosła okrycie. Fenny wślizgnęła się pod nie i zwinęła w kłębek przy matczynym ciele. Westchnęła — i w tej samej chwili już spała.
Wyzbyta lęku, świadoma dlaczego żyje — i dlaczego kocha — i z radością przyjmująca jedno i drugie, Janya również westchnęła. Uśmiechając się, tuliła drobne ciało w ramionach.
Mężczyzna zachwiał się i żeby nie upaść, wsparł się silnymi, stwardniałymi rękami o wyszorowany do białości blat stołu. Spojrzał najpierw na swoje ręce, a potem na Janyę. Teraz on też uśmiechnął się i wyraz jego twarzy napełnił Janyę taką samą radością, jaką poczuła, kiedy dziewczynka, której nadała imię Fenneca, po raz pierwszy uśmiechnęła się do niej.
Potem posłał uśmiech Labramowi.
— Śpij, Wojowniku. Ty też jesteś niezbędny.
Chłopiec uśmiechnął się, lecz inaczej, jak ktoś przegrany i odrzucony.
— Wiem — powiedział. — Wiem wszystko.
Janya aż się skuliła pod ciężarem jego samotności, opuszczenia Będąc człowiekiem, nie mógł mieć nawet cienia nadziei, żeby jego miłość, równie dojrzała jak on sam, została odwzajemniona. Zapłakała nad nim w głębi duszy.
Chłopiec przeszedł przez pokój do swego siennika, zdjął wilcze skóry i wpełzł pod cienki koc.
Mężczyzna okrył go skórami.
— Być może nie wszystko. Teraz, tutaj, zaczynamy jeszcze raz z nadzieją. Śpij dobrze, Obrońco — powiedział.
W sercu Janyi wezbrała nadzieja i otucha. Być może przyszłość za bramą kryje w sobie coś więcej niż tylko zadowolenie z pracy, na której poświęca się wszystkie siły serca i ciała. Ufała, że tak właśnie będzie.
Wreszcie i mężczyzna położył się na sienniku Fenny. Wydawał się, że nie potrzebuje okrycia.
Fenny otworzyła oczy.
— Dobranoc — szepnęła.
— Dobrej nocy i dobrego ranka dla nas wszystkich — powiedział ktoś.
Janya nigdy potem nie wiedziała, które z nich czworga to powiedziało.
Jeśli chodzi o mnie, zaproszenie do napisania opowiadania o Świecie Czarownic, jakie otrzymałam od Andre Norton, podziałało jak Zaklęcie Wezwania. Żyłam w tym świecie od wielu lat, odchodząc i wracając. Pozostają w zażyłym związku z jego ludem i krainami, z wieloma osobami — powołany mi do życia zarówno z jej inwencji, jak i mej własnej — żyjącymi wedle jego praw. Co poza tym? Kobiety w moim wieku, które wcześnie zajęły się fantastyka naukową, nie miały nikogo, kto służyłby im pomocą i radą — i byłby tak jak i one, kobietą. Nasze szczęście, że znalazłyśmy w niej przewodnika, (a później doradcę i najżyczliwszego krytyka oraz przyjaciela) jest zbyt wielkie, by mogło być przypadkowe. Wszystko zaczęło się od Andre, i ponieważ robiła to — i robi — dobrze, drzwi są uchylone. To, że otworzyła je przede mną szeroko, dodało mi skrzydeł.
Całe moje pisanie zaczyna się od osób. Dlaczego kobieta i dziecko? Dzieci są dla mnie kimś niezmiernie ważnym. Przez blisko trzydzieści lat uczyłam, w szkole podstawowej. Piszę głównie dla dzieci i młodzieży. „Moje” dzieci są inne. To dzieci nadinteligentne, o wielkich (lub wielu) talentach, i z trudem pojmujące, dlaczego nie pasują do świata, w którym żyją. Pytanie: „Co, jeśli….”w przypadku „Fenneki” zaczęło się od: „Co, jeśli to dziecko znalazło się samo po jakiejś wielkiej katastrofie? Z kim by się zetknęło? Kto i jak by jej pomógł — albo przeszkadzał?” W Świecie Czarownic klęską mógł być najazd Psów Alizonu. Mógł się zatem zdarzyć w każdym z wielu miejsc. Dobrze. Miejsce jest obojętne, przykładowe — istotne są tylko konsekwencje przeoczenia przez Psy Alizonu dziewczynki–dziecka i dorosłej kobiety. A oto inne pytania, które kształtowały to opowiadanie: „Skoro Fenneca jest jedną z »innych«, na czym polega jej »inność« ? Właśnie! Jakie ma to znaczenie dla opisywanych wydarzeń? Oto historia godna opowiedzenia!”
Ponieważ ten świat Andre jest Światem Czarownic, do którego przybywają ludzie, napisałam o tym jak i dlaczego, oraz w jakich okolicznościach dziecko–Czarownica i kobieta–człowiek mogły odkryć, że kochają się i potrzebują nawzajem.
Wilanne Schneider Belden
Drzewa o potężnych pniach otaczały leśną polanę, gdzie klęczał młody mężczyzna, obmywając twarz w chłodnej, krystalicznej wodzie maleńkiego strumyka. Liście szeleściły w łagodnym wietrze, jak gdyby szepcząc w jakimś tajemnym języku, który dochodził do jego uszu, lecz którego nie potrafił zrozumieć. Kiedy zmącona myciem woda odzyskała przejrzystość, pochylił się i zaczął ją chłeptać jak kot. Ugasiwszy pragnienie, dalej wpatrywał się w lśniącą powierzchnię, obserwując spod zmarszczonych brwi swoje odbicie.
Na pierwszy rzut oka w jego obliczu nie dało się zauważyć nic, co mogłoby budzić niezadowolenie: czarne włosy układające się w trójkąt na czole wieńczyły owalną twarz, wysunięty podbródek, szczęk silną i zdecydowaną. Brwi wyginały się ostrym łukiem nad oczami barwy świeżych wiosennych liści, których pełno było dookoła. Rozległ się gniewny syk, ręka młodzieńca poruszyła się uderzając w odbicie, niszcząc je. Z roztargnieniem wytarł mokre palce o futrzane spodnie, potem uniósł wzrok, gdy jego uszy wychwyciły jakiś dźwięk. Nozdrza rozszerzyły się, badając niesione wiatrem zapachy. Zignorował intensywne wonie kwitnących drzew, nagrzanej słońcem ziemi, potoku. Zamiast tego skoncentrował się na drażniącym zapachu piżma, który dochodził spoza zasłony, jaką tworzyła stara wierzba płacząca.
Powstał bezszelestnie, zmrużył oczy i dostrzegł zarys kornej łani skubiącej liście krzewów rosnących za wierzbą. Czarny nos marszczył się, gdy żuła pospiesznie, uszy ustawiały się to w tę, to w tamtą stronę, łowiąc każdy szelest, który mógł oznaczać zbliżającego się drapieżcę.
Młody mężczyzna odruchowo obnażył zęby, czując pierwsze oznaki rozpoczynającej się Przemiany — przyspieszony przepływ krwi w żyłach, przyprawiające o zawrót głowy wrażenie przemieszczania w głębi ciała, topnienia… a wraz z nim dojmującą przyjemność, przelotny ból…
Nie! — pomyślał, z wysiłkiem odzyskując kontrolę nad ciałem, tłumiąc tę część swojej istoty, która pragnęła Przemiany, tak by mógł wyruszyć na łowy na czterech łapach. Łania jest młoda, a my mamy teraz mnóstwo mięsa. Niech żyje, by mogła urodzić swoje małe. Przez chwilę zmagał się jeszcze ze sobą, potem znowu stał się w pełni człowiekiem — przynajmniej zewnętrznie.
— Herrel!
Wołanie spłoszyło łanię, która umknęła w trzasku łamanych gałęzi. Młodzieniec odwrócił się na pięcie i zobaczył mężczyznę, nieco wyższego od siebie i o bardziej krępej budowie ciała, który przedzierał się niecierpliwie przez zarośla, nie zawracając sobie głowy odszukiwaniem wąskiej ścieżki.
— Znowu oddajesz się marzeniom, co, Lewołapy? Na prawą rękę Karthena, czy nigdy nie możesz być tam, gdzie powinieneś? Hyron zwołał radę Kompanii — mnie wysłał, żebym cię znalazł. Treyval, zwierzchnik Klanu Srebrnych Płaszczy przybył, żeby układać się o nasze usługi.
Herrel zacisnął usta. Jakże typowe dla Hyrona, ojca Herrela i wodza Zwierzołaków, że wysłał po niego właśnie Halse’a. Hyron nie mógł nie zauważyć faktu, że Halse Silne Ramię traktował jego syna z jeszcze większą niechęcią niż on sam. Nie odpowiedziawszy ani słowem, Herrel odwrócił się i ruszył ku ponurym Szarym Wieżom, których wciąż nie potrafił traktować jak domu — nawet po bez mała dziesięciu latach, jakie spędził w ich chronionych magią murach.
Mimo potężniejszej budowy, Halse poruszał się ze zwodniczą szybkością szarżującego niedźwiedzia i z łatwością dotrzymywał Herrelowi kroku.
— Co robiłeś, Lewołapy? Próbowałeś podeprzeć medytacjami tę odrobinę Mocy, jaką posiadasz? Trudno uznać filozofię za część naszej magii, nie sądzisz?
Szydercze słowa Halse’a raniły boleśnie, lecz lata praktyki w ukrywaniu takich ran uodporniły młodszego mężczyznę — przynajmniej zewnętrznie — na drwiny jego pobratymców z Kompanii.
Halse Silne Ramię chrząknął, niemal jak jego drugie ja, niedźwiedź.
— Lecz tonący chwyta się brzytwy, jak sądzę… Wszystko jest lepsze niż walka u boku jednorocznego szczenięcia, szczególnie takiego, które ledwie panuje nad swoją Przemianą. Lepiej, gdybyś nigdy nie opuścił twierdzy Klanu Czerwonych Płaszczy… i tej suki, twojej matki.
Herrel znowu zacisnął usta, lecz nie dał się sprowokować. Dlaczego miałby bronić matki, którą ledwie pamiętał, i dla której był tylko kulą u nogi? Hyron przywołał zaklęciem miłosnym lady Eldris z Kar Do Prawn do swego łoża, lecz z tego krótkotrwałego związku nie narodziło się prawdziwe uczucie. Kiedy namiętność wypaliła się, lady Eldris odeszła, a Hyron nie sprzeciwiał się temu — może dlatego, że jej ojciec sowicie zapłacił za ten powrót.
Po urodzeniu przez lady Eldris syna, Herrela, jej brat Kardis, zgodnie z tradycją, ustanowił go swym prawowitym spadkobiercą. Jako Pani na Zamku miała prawo wybrać ojca dla dziecka — przyszłego dziedzica Kar Do Prawn — i nikt nie mógł kwestionować jej decyzji. A dziecko wydawało się prawdziwym człowiekiem…
Przez pierwszych siedem lat swojego istnienia Herrel wiódł typowe życie młodego lorda, klanowego przywódcy — z rzadka widując matkę, a i wówczas tylko z oddali. Jeden z młodych wojowników, Pergvin, który stał się dla Herrela kimś, kto najbardziej zasługiwałby na miano przyjaciela, uczył go jazdy konnej (choć nie było to łatwe, bowiem każdy koń, choćby najłagodniejszy, stawał się niespokojny, ilekroć zobaczył lub zwęszył chłopca) oraz ćwiczył z nim podstawy szermierki.
Potem, pewnego dnia, kiedy Maleron, Margrabia Wyżyn, przybył z wizytą, życie Herrela zmieniło się na zawsze. Gdy chłopiec przemierzał dziedziniec w towarzystwie lorda Kardisa i reszty szlachty, podążając za lady Eldris, która niosła obrzędową czarę powitalną, zwęszył go siwy ogier bojowy margrabiego. Rżąc i tocząc pianę, rumak stanął dęba, i wyszarpnąwszy wodze runął na stojącego bezradnie chłopca. Wrzasnąwszy ze strachu, Herrel skulił się…
…i chwilę później rozwścieczony ogier odskoczył w bok, krwawiąc z rozdartych pazurami chrap, zaś na kamieniach kuliło się szczenię śnieżnego kota, wrzeszcząc i sycząc, i otrząsając się ze świątecznego stroju chłopca.
Herrel zamknął na chwilę oczy, wspominając wyraz twarzy lady Eldris stojącej przed bratem i jej słowa, wypowiadane wolno i z rozmysłem, gdy wyrzekała się swojego syna. Potem ceremonialnie rozdarła jego czerwony płaszcz — mniejszą, lecz wierną kopię tego, który był zawieszony na krześle lorda w Wielkiej Sali — na dwoje i odrzuciła go od siebie.
Następnego dnia chłopiec, któremu towarzyszył tylko Pergvin wiozący worek z rzeczami, wyjechał z Kar Do Prawn. Lady Eldris nie pojawiła się, by go pożegnać.
Początkowo, kiedy Herrel przybył do Szarych Wież, Hyron sprawiał wrażenie zadowolonego z jego obecności, choć wódz Kompanii Jeźdźców–Zwierzołaków nigdy nie był kimś, kto otwarcie demonstrował sympatię czy przychylność. Jednak w miarę jak mijały lata i stawało się coraz bardziej oczywiste, że magiczne dziedzictwo Herrela jest w gruncie rzeczy tylko połowiczne, milczenie jego ojca zaczynało ciążyć jak kamień, a spojrzenia mroziły jak lód.
Wiele razy przychodziło Herrelowi do głowy, żeby dosiąść swego ogiera, Rowana, wyjechać przez wrota i poszukać gdzieś nowego życia. Lecz jakie życie mógłby stworzyć dla siebie, sam, odtrącony przez prawdziwych ludzi? Lepsze nawet niechętne towarzystwo współbraci z Kompanii niż zupełna samotność…
Moja odwaga jest tak samo skażona jak moja Moc, pomyślał z goryczą. Jestem tchórzem.
Przestał pogrążać się w pogardzie dla samego siebie na widok proporca gości ozdobionego srebrnym godłem, powiewającego na centralnej, największej Wieży. Odważył się zapytać Halse’a: — Czy Treyval wyjawił powód swojego przybycia tutaj? — Wiedział, że musiała kierować nim wielka potrzeba; niewielu ludzi zbliżyłoby się z własnej woli na odległość mniejszą niż pół dnia drogi od spowitych magią Wież Zwierzołaków.
— Nie — odparł krótko Halse. — Ale moim zdaniem Kompania zgnuśniała… potrzebujemy działania.
Herrel wiedział, że większość spośród Zwierzołaków zgodziłaby się z osądem Halse’a. Od czasu, kiedy odszedł Mag, który ich stworzył — przechodząc przez jedną z legendarnych Bram wiodących do innego świata — Kompania odgrywała pierwszoplanową rolę we wszystkich zbrojnych zatargach. Urodzeni i wychowani dla wojny bili się ze zwierzęcą dzikością — nawet wówczas, kiedy walczyli w swych ludzkich postaciach.
Kiedy weszli obaj do sali narad, zastali już tam zebraną resztę Kompanii. Zwierzołacy, w liczbie blisko czterdziestu, siedzieli na krzesłach z wysokimi oparciami ustawionych z obu stron olbrzymiego kominka tak, żeby miejsce żadnego z Jeźdźców nie wyróżniało się wśród pozostałych. Sama ogromna sala miała kamienne ściany obwieszone gobelinami przedstawiającymi sceny myśliwskie (choć gdyby ktoś przyjrzał się tym gobelinom bliżej, uświadomiłby sobie, że to zwierzęta polują na ludzi). Słabego oświetlenia dostarczały zawieszone na łańcuchach koszyki, z których wydobywała się zielonkawa poświata.
Po drugiej stronie sali, naprzeciwko przypominającego pieczary kominka, widniała pięcioramienna gwiazda ze środkiem pokrytym falistymi runami. Tworzące ją, głęboko wyryte linie, miały barwią czerwonobrązową, matową, tak jakby zostały wyżłobione w dawna zaschniętej krwi.
Pośrodku sali, zwrócone twarzami do Jeźdźców, siedziały dwie postaci. Jedna, sądząc z paradnego kaftana i sztyletu, była najwyraźniej Treyvalem, lecz drugą spowijał szary płaszcz z kapturem, tak że nie można było rozpoznać jej rysów.
Herrel i Halse przeszli pospiesznie obok lorda Srebrnych Płaszczy czy i jego tajemniczego towarzysza, i zajęli swoje miejsca.
— Kompania się zebrała — rzekł oficjalnie Hyron. — Możesz wyrazić swoją prośbę, lordzie Treyval.
Wyższa z dwóch siedzących postaci wstała, trzymając srebrny płaszcz swego Klanu przewieszony przez ramię. Treyval był ciemnobrodym mężczyzną, zbliżającym się do kresu wieku średniego, mocnym w barach i zbyt otyłym w pasie; mimo to Zwierzchnik Klanu wciąż zachowywał postawę wojownika.
Oddał zgromadzonej Kompanii lekki ukłon, jakim szlachcic wita równych sobie urodzeniem.
— Panowie, przybyłem tutaj w sprawie najwyższej wagi dla mojego Klanu. Penmyre ze Złotych Płaszczy zajął wioskę Farmarch, która leży na zachodnich kresach moich ziem. Uczynił to z własnej woli, za zgodą rady starszych wioski i jej mieszkańców. Żołnierze Złotych Płaszczy patrolują teraz tę okolicę i nie pozwalają moim wojskom, by odebrały to, co według prawa należy do mnie.
Zwierzchnik Klanu mówił spokojnie, lecz uwagi Herrela nie umknął fakt, że palce Treyvala zaciskały się coraz mocniej na srebrnym płaszczu, który trzymał.
— Czego zatem chcesz od nas? — zapytał Hyron.
— Chcę, żebyście odebrali wioskę, rozbili wojska Złotych Płaszczy i nauczyli tych zdrajców z Farmarch, że Treyval nie jest kimś, kto puszcza płazem zniewagę. Za to zapłacę złotem lub udziałem w naszych zbiorach; będziecie mieli zapewnione utrzymanie na następną zimę.
— Czy mamy pojmać radę Farmarch i oddać w twoje ręce?
— To nie jest konieczne, pod warunkiem, że zapłacą głowami za swoją zdradę. Niech jednak paru mieszkańców wioski pozostanie przy życiu, by mogli rozpowiedzieć o tym, co się stało, i żeby zapobiec w ten sposób podobnym buntom w przyszłości.
— Rozumiem — rzekł Hyron. — Teraz musimy się naradzić. Wróćcie do gościnnych komnat, a my powiadomimy was o naszej decyzji.
Zwierzchnik Klanu Srebrnych Płaszczy skłonił się, a potem skierował do wyjścia w towarzystwie zakapturzonej postaci. Coś w sposobie, w jaki poruszało się spowite płaszczem ciało sprawiło, że oczy Herrela rozszerzyły się. Kobieta? Dlaczego Treyval przybył tu z kobietą? Czy to jego kochanka? A może córka?
Gdy tych dwoje minęło koniec rzędu, gdzie siedział Herrel, kobieta odwróciła nieco głowę i jej oczy spotkały się z oczami młodego Jeźdźca. Siła tego mrocznego spojrzenia sprawiła, że doznał fizycznego wstrząsu. Nie mógł dojrzeć jej twarzy, lecz w jakiś sposób wiedział, że jest piękniejsza niż wszystko, co widział przedtem. Obserwował, jak oddalała się od drzwi, dostrzegając pod szarymi fałdami płaszcza wdzięczne kształty, niewątpliwie kobiece — i świadomość jej płci była jak świeżo rozpalony ogień, gorejący w nim.
Jeźdźcy rzadko mieli do czynienia z kobietami. Co jakiś czas któryś z nich opuszczał twierdzę gnany potrzebami ciała, by zaczaiwszy się pod jakąś wioską czy zamkiem rzucić miłosne zaklęcie przywołujące kobietę, która miała ochotę dzielić z nim łoże. Takie związki były krótkotrwałe i, aż do spotkania Hyrona z lady Eldris, bezpłodne.
Nawet Herrel wyruszył kiedyś w takim celu, lecz i tutaj, jak w wielu innych sprawach, jego Moc okazała się niewystarczająca. Zaklęcie zawiodło, zbyt słabe i niezdecydowane. To niepowodzenie, choć nie uświadamiał sobie tego, było w głównej mierze powodem niechęci, z jaką odnosił się do pomysłu wykorzystywania innych dla zaspokojenia samego siebie.
Zamiast spać z kobietą, włóczył się wtedy po wzgórzach w postaci śnieżnego kota, pozwalając by jego zwierzęca część wzięła górę, aż w końcu znalazł samicę, z którą się sparzył.
— Masz zamiar zapuścić korzenie? Stać się w połowie drzewem, tak jak jesteś w połowie Jeźdźcem — a w całości kpem?
Temu cierpkiemu pytaniu towarzyszyło mocne szturchnięcie i Herrel, wyrwany z zamyślenia, odwróciwszy się ujrzał Jeźdźców wpatrujących się w niego, trącających się łokciami i szczerzących zęby z dowcipu Halse’a.
— Zbudź się, Lewołapy. Nie słyszałeś, co powiedział Hyron? Mamy omówić propozycję Treyvala podczas wieczerzy.
Herrel pospieszył do jadalni. Tam, wśród smakowitych zapachów Pieczonego mięsa i świeżego chleba, żuł i przełykał odruchowo, z roztargnieniem przysłuchując się dyskusji, która to rozbrzmiewała głośniej, to znów cichła wokół niego. Nie mógł zapomnieć ciemnyi oczu kobiety i zastanawiał się, czując przebiegające po ciele dres: cze, czy jest Czarownicą, która rzuciła na niego zaklęcie.
— Jakie jest twoje zdanie w tej sprawie, Herrelu? — zapytał Hyron kiedy już wszyscy pozostali Jeźdźcy wyrazili swoje opinie o propozycji lorda Srebrnych Płaszczy. — Zgodnie z prawem Kompanii, każdy mi mieć możliwość wypowiedzenia się, zanim przystąpimy do głosowania.
Herrel przełknął pospiesznie, próbując zebrać myśli. Wielu Jeźdźcom podobał się pomysł wstąpienia na służbę do Treyvala przeciwko Farmarch, lecz nie wszystkim. Przez chwilę wahał się, kuszony myślą, czy nie wyrazić swojego poparcia tylko dlatego, żeby uniknąć kpin, jakich bez wątpienia nie oszczędziłby mu Halse, który przekonywał Kompanię do przyjęcia propozycji Treyvala. Jednak nagi wspomnienie małego rynku w osadzie za murami twierdzy Klaro Czerwonych Płaszczy pozwoliło mu podjąć decyzję. Zbyt długo żył wśród takich ludzi, jak wieśniacy z Farmarch. Jeśli Halse znowu zwie mnie mięczakiem, to niech już tak będzie, pomyślał.
— Wydaje mi się — rzekł, nie podnosząc głosu — że Kompania zbytnio ceni sobie honor, by podjąć się zlecenia, które przyniesie nam tylko hańbę. Jesteśmy wojownikami, nieprawdaż? Naszymi przeciwnikami powinni być uzbrojeni wojownicy, a nie bezbronni starcy i dzieci — ani też rolnicy i kupcy, którzy nigdy nie trzymali broni w ręku, nigdy nie brali udziału w bitwie. Jeśli przyjmiemy ofertę Treyvala, na naszą sławę padnie cień, którego już nic nie zdoła rozproszyć. W całym Arvonie będą mówić — i słusznie — że Zwierzołacy nie są już żołnierzami, lecz zwykłymi mordercami.
Kiedy skończył, usłyszał przychylne pomruki kilku Jeźdźców.
— Chłopiec dobrze mówi — rzekł Harl, który zakładał hełm w kształcie cię orła, kiedy szedł do bitwy jako człowiek, i przybierał postać orła, kiedy walczył jako zwierzę. Wstał, zwracając się do pozostałych.
— Jego słowa odzwierciedlają moje myśli lepiej, niż ja zdołałbym je wyrazić. Ja wiem, jak będę głosował.
Oczy Herrela rozszerzyły się, gdy pomruki poparcia zmieniły niemal w krzyki, tak głośne, że Hyron musiał walnąć kuflem o stół, żeby je uciszyć.
— Głosujemy przez podniesienie ręki — oznajmił. — Halse, ty będziesz liczył głosy „za”. Herrel — „przeciw”. Najpierw głosujemy „za”.
Ręce uniosły się, lecz nie było ich nawet w przybliżeniu tyle, i spodziewał się Herrel. Potem Hyron zarządził głosowanie „przeciw” i młody Jeździec musiał poświęcić dłuższą chwilę na liczenie.
— Zatem postanowione — rzekł Hyron. — Trzydzieści jeden głosów „przeciw”, siedem „za”. Rano powiadomię Treyvala o naszej odmowie.
Mimo miękkości futer, które zastępowały mu łoże, sen nie chciał przyjść do Herrela tej nocy. Leżał wpatrując się w ciemność, a w głowie kłębiły się znajome pytania — pytania, które nie miały odpowiedzi.
Dlaczego jestem tutaj? Dlaczego w ogóle żyję? Kompania została stworzona jako broń doskonała — wojsko, mające bronić Maga, który ongiś władał tą twierdzą. Powołał Hyrona i pozostałych do istnienia, kojarząc za pomocą swej magii wiernych wojowników z dzikimi stworzeniami zamieszkującymi tę krainę… To właśnie dlatego jesteśmy przywiązani do Arvonu, zespoleni z nim… Ale dlaczego ja? Jestem jedynym potomkiem rasy, która nigdy nie miała się rozmnożyć, niczym innym jak zepsutą bronią, taką samą jak każdy złamany miecz czy spaczony łuk… Nie posiadani w pełni ani Mocy, ani odwagi…
Oczyma duszy ujrzał znowu ciemne oczy kobiety i przekręcił się na posłaniu, waląc dziko głową w wypchany puchem podgłówek. Ona jest tutaj, w tym budynku. Gościnne kwatery są niedaleko… Czy też nie śpi? Wykrzywił usta. Oczywiście nie, Lewołapy, śpi i nic nie wie o tym, że leżysz bezsennie. Ona śpi…
— Nie — szepnął jakiś głos u wejścia do jego komnaty. — Nie śpię.
Herrel poderwał się tak gwałtownie, że aż zakręciło mu się w głowie.
— Pani? — szepnął, wyciągając rękę do Magicznego Kamienia wiszącego na ścianie nad posłaniem. W samą porę przypomniał sobie, że jest nagi, i niezdarnie wciągnął spodnie. Dopiero potem zapalił światło.
Weszła do komnaty i zamknęła za sobą drzwi tak ostrożnie, że nawet nie skrzypnęły. Nie miała na sobie nic z wyjątkiem jedwabnej koszuli nocnej, a jej włosy, o barwie platyny w blasku magicznego światła, spływały luźno na plecy.
— Pani? — szepnął znowu, ledwie mogąc uwierzyć w to, co widzi. Ukradkiem zsunął bosą stopę z futrzanego dywanika i lodowaty dotyk kamiennej podłogi upewnił go, że naprawdę nie śpi.
— Prosiłabym o wybaczenie za to, że cię zbudziłam — jej głos był słodki i czysty, zabarwiony bezgłośnym śmiechem — lecz nie zrobię tego, bo wiem, że nie spałeś. Jestem Gwenfar, bratanica Treyvala.
— Ja jestem Herrel — powiedział. — Co mogę zrobić dla ciebie, lady; Gwenfar? Czy stało się coś złego?
— Nic, wyjąwszy to, że jest mi zimno — odparła z nagłym drżeniem. Herrel widział pod cienkim jedwabiem sterczące sutki jej piersi. — Miałam nadzieję, że może tutaj znajdę ciepło i miłe powitanie.
Herrel, ogłuszony, siedział bez ruchu, gdy zbliżyła się do niego, kładąc drobne dłonie na jego nagich barkach. Nie może chyba chcieć; tego, co mówią pozory! — pomyślał dziko. Ona… Lecz jego myśli rozpadły się i rozpierzchły jak plewy porwane jesiennym wiatrem, gdy pochyliła się i dotknęła ustami jego ust. Jej włosy opadły wokół nich jak kurtyna, odgradzając ich od świata.
Z wahaniem, wciąż nie mogąc uwierzyć w jej obecność, Herrel oddał pocałunek wyciągając ręce, by przyciągnąć ją do siebie ni posłanie. Zakręciło mu się w głowie od jedwabistego dotyku jej ciała, zapachu włosów.
Wreszcie odsunął się nieco, z trudem łapiąc oddech. Uśmiechnęła się, gładząc rękami jego pierś.
— Słodki — powiedziała. — Jesteś słodki, Herrelu. I taki młody. Młody — pomyślał oszołomiony, ośmielając się położyć rękę na jej włosach, zebrać w dłoni pachnące loki i przysunąć do ust. Ja jestem młody? Przecież ona też jest młoda, tak młoda jak ja… i chybi jeszcze niezamężna?
Lecz jej pieszczoty były zbyt sprawne, jak na dziewicę, uświadomił sobie z nagłym, chłodnym obiektywizmem. Pochylił się ku niej spoglądając uważnie w jej oczy, i nagle pojął, że ta kobieta, tak młoda i niewinna, jak można by sądzić z jej twarzy i szczupłego ciała jest w rzeczywistości znacznie starsza od niego.
I co z tego? — pomyślał, wyciągając ręce, by znowu ją przytulić, pocałować chętne usta. Co z tego, jeśli tak jest naprawdę? Jest przecież prawdziwą kobietą i ma prawo czerpać rozkosz, gdzie i kiedy zechce…
Lecz nawet kiedy przechylał ją do tyłu, aż oboje legli na posłaniu czuł wzbierający wewnątrz niepokój.
Poruszyła się pod nim, oplatając nogą jego nogę, zaciskając ramiona na plecach, wbijając paznokcie w skórę. Całowała teraz jego ramię i czuł zęby skubiące jego ciało, najpierw delikatnie, potem na tyle mocno, by ból spotęgował rozkosz. Ręką dotykał jej nagiego uda, ogarniało go coraz większe pożądanie, lecz jednocześnie wzmagał się niepokój. Rósł, chociaż próbował go stłumić. Czuł, jak gdyby w jego ciele wzbierała fala energii, siły — młodości.
I ta energia, ta młodość zostaną przeniesione ze mnie na Gwenfar, jeśli ją posiądę, zrozumiał nagle z dreszczem strachu.
— Nie! — wydyszał, próbując wyzwolić się z oplatających go rąk i nóg, które teraz zdawały się jak jedwabne więzy. — Nie!
Z gwałtownym szarpnięciem wyrwał się z uścisku, cofnął się, zataczając na zimnej podłodze i łapiąc powietrze jak wyciągnięty z wody topielec.
— Herrel? — Wyciągnęła do niego ręce z twarzą tak szczerą i niewinną, że zastanowił się czy nie oszalał, podejrzewając ją o takie rzeczy. — O co chodzi? Czy o to, że nigdy dotychczas nie spałeś z kobietą? Poprowadzę cię. Wszystko będzie dobrze.
— Nie — odparł głosem wciąż drżącym, lecz z każdym słowem nabierającym pewności. — Nie zrobię tego. Zabrałabyś mi coś jeszcze oprócz mojej niewinności. Czy to właśnie dlatego wciąż jesteś taka młoda, pani? — Jego słowa zawisły w powietrzu, jakby zostały wypowiedziane pod wpływem zaklęcia zmuszającego do mówieni a prawdy.
— Nie rozumiem cię — oburzyła się. — Wróć tutaj, a pokażę ci takie rozkosze…
— Rozkosze Ciemności, co? — Herrel splunął; miejsce pożądania i strachu zaczęła zajmować wściekłość. — Te, które są dostępne dzięki czarnej magii, te ze Ścieżki Lewej Ręki?
— Jakim prawem mnie znieważasz? — Teraz ona również była zła, jej głos przypominał miód lany na stalowy brzeszczot. — Jeśli nie chcesz mnie, powiedz to, a ja odejdę. Lecz nie oskarżaj mnie! Nie jestem sługą Ciemności!
— Powinnaś zostać aktorką w jakiejś wędrownej trupie, pani —warknął — tak doskonale grasz swoją rolę. Jesteś co najmniej czarodziejką — a o ile wiem, jesteś jedną z Czarownic! Twoja Moc jest mocą Ciemności, nie można się co do tego mylić. Zejdź mi z oczu i wynoś się z Szarych Wież!
— O co chodzi, chłopczyku? — Nie starała się już ukrywać swojej wściekłości, jej słowa piekły go jak uderzenie biczem. — Jesteś po prostu tchórzem, prawda? A może tylko towarzysze z Kompanii budzą twoje żądze?
Herrel, rozwścieczony, uczynił jedyną rzecz, jaka zdołała mu przyjść do głowy, by ją uciszyć — przemienił się.
Teraz jego drugie ja oczami śnieżnego kota widziało smugi Ciemności wijące się wokół niej, jak dymiąca aureola. Zasyczał, wyciągając łapę z wysuniętymi pazurami i obnażył kły, które mogły rozszarpać ciało, zmiażdżyć kości.
Gwenfar wstrzymała oddech i zsunęła się z posłania, gdy śnieżny kot zaczął się ku niej zbliżać. Z trzepotem jedwabnej koszuli nocnej zniknęła za drzwiami i w korytarzu rozległ się odgłos bosych stóp, biegnących po wygładzonych czasem kamiennych płytach.
W chwilę później Herrel stał w swej komnacie znowu w ludzkiej postaci, a w uszach rozbrzmiewało mu echo jej słów: tchórz… tchórz… tchórz…
Po długim namyśle Herrel postanowił nie meldować Hyronowi o swoim spotkaniu z Czarownicą. W końcu tak naprawdę nic się nie stało, uspokajał się. Wiedział, że cokolwiek wyznałby Hyronowi, najprawdopodobniej dotarłoby to do uszu Helse’a — a dobrze znać szyderstwa, jakich celem stałby się wówczas. Halse natychmiast domyśliłby się, że Gwenfar „wybrała” Herrela prawdopodobnie dlatego, iż właśnie on, jako jedyny z wszystkich Jeźdźców, nigdy nią zaznał rozkoszy z kobietą — bowiem jego miłosne zaklęcie zawiodło, jak wiele innych rzeczy, do których się zabierał. „Tchórz” byłby najłagodniejszym z docinków.
Kipiąc gniewem, znów przybrał postać kota; krążył po korytarzach aż do świtu, lecz w kwaterach gościnnych panowała zupełna cisza.
Rano lord Treyval i jego bratanica opuścili Szare Wieże. Podczas ceremonii pożegnania Hyron pomógł lady Gwenfar dosiąść wierzchowca przed gwardią honorową utworzoną z zebranych Jeźdźców. Odrzuciła kaptur na plecy i pasma jasnych, srebrzystych włosów powiewały na wiosennym wietrze wokół jej twarzy. Wydawała się tak młoda, tak czysta, że Herrel musiał dotknąć krągłych sińców, jakie na jego ramieniu zostawiły jej zęby, by się upewnić, że wydarzenia minionej nocy nie przyśniły mu się.
Słyszał, jak inni Jeźdźcy szepczą między sobą; pochwycone słowo czy dwa nie pozostawiały wątpliwości co do tematu rozmowy. Halse zachichotał lubieżnie, lecz natychmiast umilkł, skarcony wściekłym spojrzeniem Hyrona.
Być może ubiegłej nocy wybrała niedźwiedzia, pomyślał zimno Herrel. Może zrobiła mi przysługę, uwalniając mnie od Helse’a. Lecz wówczas oczy kobiety, czarne i głębokie jak podziemna rzeka, pochwyciły i uwięziły jego spojrzenie. Nie, poprawił się Herrel, jej uścisk jest czymś, czego nie mógłbym życzyć nikomu, nawet największemu wrogowi. Zmusił się do zachowania spokoju, lecz nie potrafił stłumić lodowatego dreszczu przebiegającego po kręgosłupie, jak gdyby dotykał go tam palec rozkładającego się trupa.
W końcu, w chwili kiedy Herrel pomyślał, że albo odwróci wzrok, albo oszaleje, wierzchowiec Czarownicy ruszył nerwowo bokiem przez dziedziniec i ich spojrzenia oderwały się od siebie.
Młody Jeździec odprowadzał ją wzrokiem, gdy wyjeżdżała z Szarych Wież. Pomyślał, że musi odszukać swój ulubiony strumień i wykąpać się — nawet zetknięcie się z zimną jak stopiony śnieg wodą byłoby lepsze od wspomnień dotyku jej rąk na jego ciele.
Tamtej nocy, choć zmęczony stróżowaniem pod komnatami gości poprzedniego dnia, Herrel nie położył się spać. Przygotowywał w swoim pokoju zioła, które wykradł z kuchni. Wziął po szczypcie dzięgielu, bazylii, kopru, rozmarynu, draganku i koniczyny, i starł je razem, aż utworzyły ostro pachnący proszek.
Kiedy zostały już dobrze wymieszane, zsypał je na mały kwadratowy skrawek białego jedwabiu, a potem dodał maleńki wiórek świętego błękitnego metalu, zwanego quanstalą. Uniósłszy brzegi jedwabiu związał je czerwoną nicią, którą splatał i wiązał, aż utworzyła czerwony sznurek na tyle długi, by mógł zawiesić amulet na szyi pod kołnierzem kaftana.
Potem wziął amulet do ręki i chuchnął na niego.
— Dzięgielu, bazylio, koprze, rozmarynie, spełnijcie mą wolę — niechaj czarna magia zginie — zaintonował, czując się trochę głupio. Czary Jeźdźców niewiele miały wspólnego z magią związaną z ziołami — wykorzystywał pradawną wiedzę ludzi, którą mgliście pamiętał z dzieciństwa. Trzy razy powtórzył niezdarnie rymowane zaklęcie, a potem ukrył amulet pod kaftanem.
Resztę nocy przespał głębokim, pozbawionym marzeń snem wyczerpanego człowieka.
Trzy dni później pocztowy jastrząb przysiadł z trzepotem skrzydeł na blankach północnej Wieży, z tubą na listy przywiązaną do nogi. Hyron złamał pieczęć i szybko przebiegł wzrokiem pergamin, a potem spojrzał na zgromadzonych Jeźdźców.
— Penmyre z Klanu Złotych Płaszczy chce nas zatrudnić jako strażników granic jego ziem.
Zgromadzenie Kompanii rozważyło ofertę i postanowiło ją Przyjąć. Nim minęły dwa dni, jechali już ku ziemiom Złotych Płaszczy. Droga zawiodła ich w pobliże Farmarch i Herrel, siejący na grzbiecie Rowana, nie zdołał powstrzymać się przed wspomnieniem lady Gwenfar, jej jedwabistego ciała. Wiercąc się niespokojnie w siodle, zastanawiał się, co też by się z nim stało, gdyby został jej kochankiem.
Potrząsnął głową, czując zimne dreszcze mimo ciepła popołudniowego słońca. Wokół kolumny Jeźdźców rozciągały się pola otaczające Farmarch, których świeżo zaorane skiby wydzielały intensywnej woń ziemi. Przed Kompanią wyrastały przysadkowate, jedno i dwupiętrowe budynki miasteczka. Herrel dostrzegał jaskrawe barwy spódnic i kaftanów na tle brukowanych ulic i budynków, i doszedł do wniosku, że musi to być dzień targowy.
Uśmiechnął się, myśląc o Kar Do Prawn, o Święcie Zasiewów, w którym uczestniczył kiedyś z Pergvinem, o…
Herrel wciągnął gwałtownie powietrze i uniósł rękę do gardła, poczuł nagłe gorąco promieniujące od wiszącego tam amuletu. Mii wrażenie, że niemal dostrzega coś, co sięga ku niemu i jego towarzyszom… coś mrocznego, złośliwego. Zebrał siły, żeby krzyknąć, lecz nie zdążył — już nie zdążył!
Pozostałych Jeźdźców nic takiego nie ostrzegło o zbliżającym niebezpieczeństwie. W jednej chwili jechali na swych wierzchowcach, z bronią w pochwach, w następnej wszyscy chwiali się w siodłach, i jeden po drugim padali na ziemię.
Herrel ledwie odczuł wstrząs wywołany uderzeniem o ubitą ziemię drogi — tak intensywny był ból przenikający jego ciało. Wrzasnął, lecz dźwięk, który wydobył się z gardła, przypominał bardziej bitewne warknięcie śnieżnego kota. Zwijał się na ziemi, miotanej konwulsjami. Ciemność ogarniała go falami nieznośnej męki, tak że ledwie słyszał warknięcia, piski, rżenia i pomruki buchające z gardeł jego towarzyszy z Kompanii.
Potem ból ustąpił z nagłością, która pozostawiła go tak wyzutym z sił, że przez długą chwilę mógł tylko leżeć na drodze. Lecz coś w jego ciele nie pozwoliło mu na to… Wstał i zaczął biec (biec? Dlaczego na czterech łapach? Nie chciał Przemiany…) w stroną Farmarch.
Herrel starał się ze wszystkich sił odzyskać kontrolę nad swoją drugą postacią, lecz natura śnieżnego kota wzięła górę — on, człowiek, był uwięziony i bezradny.
I, co gorsza, był świadom wzbierającej w nim dzikości, zabijającej pełgającą iskierkę, która była ongiś — wciąż jeszcze była! Herrelem. Żądza krwi wypełniła umysł śnieżnego kota, okrutna chęć zabijania, tak nie przystająca do czystej, niewinnej natury tego stworzenia. Ciemność, która ogarnęła umysł kota, była złośliwa, nieczysta.
W przebłysku gasnącej świadomości zdążył tylko zauważyć, że wraz z rozpychającymi się wokół niego członkami Kompanii wkracza do Farmarch. Dzik, dwa niedźwiedzie, trzy wilki (rudy, szary i czarny), dziki ogier (który chwilę przedtem był Hyronem), ogromny orzeł, górski jeleń, jeszcze jeden cętkowany kot, pustynny lew — każdy z trzydziestu siedmiu Jeźdźców przybrał swoją drugą postać. Wszystkie zwierzęta były o wiele większe od swych dzikich pobratymców, ich oczy lśniły czerwono, gdy kroczyły z rozmysłem brukowanymi ulicami wioski.
Młody Jeździec dostrzegł przerażone twarze mieszkańców Farmarch, wpatrujących się w nadchodzącą Kompanię. Uczynił ostatni, ogromny wysiłek, by wyrwać się spod władzy mrocznego umysłu, który teraz kontrolował bez reszty ciało śnieżnego kota… lecz jego Moc była zbyt silna.
Iskra, która była Herrelem, jęknęła, a potem zgasła.
Jak gdyby stojąc poza własnym ciałem, Herrel obserwował śnieżnego kota zbliżającego się do starej kobiety, która krzyknęła piskliwie, próbując jednocześnie odepchnąć go trzymanymi w ręku grabiami. Jedno zamaszyste machnięcie grubej łapy — i grabie poleciały w powietrze. Kot zbliżył się, potem przysiadł na tylnych łapach, których mięśnie napięły się w przygotowaniu do skoku…
Lecz wtedy coś się stało…
Śnieżny kot przesunął gwałtownie przednią łapą po swoim gardle i zaczął szybko dyszeć, wywiesiwszy z otwartego pyska szorstki, różowy język. Pokryte srebrzystoszarą sierścią boki unosiły się, gdy kot starał się ze wszystkich sił złapać powietrze, zapomniawszy zupełnie o swoim łupie.
Z zawrotną szybkością Herrel znalazł się znowu w ciele śnieżnego kota, w chwili gdy jego wzrok zasnuły fale zabarwionej czerwienią czerni. Powietrza! Brakuje mi powietrza! Nie mogę oddychać! — Pomyślał w panice. Dyszał spazmatycznie, uświadamiając sobie, że coś na jego szyi dusi go, zaciska się coraz bardziej.
Powietrza! Nie… mogę… oddychać…
Wraz z ostatnim konwulsyjnym oddechem czerń przesłoniła świat do końca i Herrel osunął się w nią.
Ocknął się — nigdy nie dowiedział się, po jakim czasie — wciąż w swej drugiej postaci, lecz w pełni panując nad sobą. Amulet na jego szyi nie był już dławiąco ciasny — rozchodziły się od niego fale pokrzepiającej siły i ciepła. Przez chwilę leżał bez ruchu, z zamkniętymi oczami, słuchając wrzasków mieszkańców Farmarch i bitewnych krzyków Zwierzołaków. Nozdrza wypełniał gorący odór krwi i śmierci.
Zebrawszy siły, Herrel otworzył oczy. Stara kobieta leżała rozciągnięta obok niego, z ciałem rozprutym od szyi po brzuch. Sierść miał pozlepianą zakrzepłą krwią. Wypatroszone wnętrzności, lepkie i ciemne, parowały na wietrze. Ogromny szary wilk, który był jego towarzyszem z Kompanii, Hewlorem, uniósł powalany pysk znad zwłok i spojrzał na niego wściekle szkarłatnymi ślepiami bestii.
Herrel odczołgał się, szorując brzuchem po ziemi, by dać do zrozumienia Hewlorowi, że śnieżny kot nie zamierza rywalizować z nim o łup. Wilk warknął, potrząsając trzymanym w pysku kawałem mięsa, lecz nie skoczył.
Kiedy Herrel odpełznął na kilka długości ciała, ośmielił się poderwać na nogi i odskoczyć. Pobiegł do gospody, przed którą stał wóz z martwym wołem w jarzmie. Wskoczył na kozioł wozu, skąd mógł zobaczyć, co dzieje się na niemal całej długości ulicy.
Obraz rzezi, jaki ujrzał, sprawił, że śnieżny kot miauknął żałośnie; Herrel wiedział, że gdyby był w ludzkiej postaci, zwymiotowałby. Porozrywane, zakrwawione ciała wieśniaków i żołnierzy Penmyre’a leżały rozciągnięte tu i tam na ulicy; niektóre wciąż jeszcze drgały w agonii. Herrel zobaczył lwa wywlekającego płaczące dziecko z bezwładnych ramion martwej matki. W chwili, gdy na to patrzył, lew zagryzł dziecko.
Za późno, pomyślał z rozpaczą, mając wrażenie, że jedyną ucieczką przed tym, co widzi, jest pogrążenie się w zapomnieniu, w szaleństwie. To moja wina… Gwenfar to zrobiła, wiem, niemal czuję swąd Ciemności, którą jest napiętnowana… Gdybym powiedział o niej Hyronowi, może by do tego nie doszło…
Trawiony poczuciem winy, już prawie zamierzał uciec; nęciła go pokusa, by poddać się naturze śnieżnego kota, na resztę swych dni zostać zwierzęciem, lecz wówczas zobaczył małą grupkę pozostałych przy życiu mieszkańców wioski, stłoczoną na rynku. Paru z nich zdążyło chwycić broń.
Zewnętrzny krąg składał się z pięciu osób, tak kobiet jak i mężczyzn, uzbrojonych w miecze i łuki. Jedna z kobiet wymachiwała widłami. W środku kotłowali się starcy i podrostki; wielu z nich trzymało w ramionach małe dzieci. Wieśniacy wycofywali się wolno w stronę największego z budynków Farmarch, kamiennego, opatrzonego masywnymi, podwójnymi drzwiami, które były zamknięte.
Napierał na nich Halse, rudy niedźwiedź; Hyron, ogier, z przednimi nogami spryskanymi czerwienią niemal po kolana; Hessel, dzik, z szablami ociekającymi krwią, która z niego została wytoczona. Harl, orzeł, krążył nad nimi wydając bitewny krzyk. Czarny wilk, Helder, leżał rozciągnięty na bruku, z gardłem przeszytym strzałą.
Jeśli te drzwi są zamknięte na klucz, wszyscy zostaną rozszarpani na strzępy, pomyślał Herrel. Muszę je otworzyć! Mięśnie śnieżnego kota napięły się, a potem rozprężyły niemal zrywając ścięgna, gdy skoczył w górę, na dach gospody. Pazury przednich łap zadrapały wściekle na gontach, potem jednak zdołał wciągnąć się po rynnie na dach.
Śnieżne koty zwane są również górskimi, i nie bez powodu. Herrel przeskakiwał z dachu na dach tak szybko, jak przemierzał skaliste wyżyny pogranicza Arvonu.
Kiedy dotarł do budynku, który był celem broniących się wieśniaków, zeskoczył na ziemię tam, gdzie dach schodził najniżej, i wstrząs upadku niemal pozbawił go tchu. Nie mógł pomóc wieśniakom w swej drugiej postaci — to było oczywiste. Jako śnieżny kot stałby się tylko celem dla strzał, równie celnych jak ta, która powaliła Heldera. Herrel dokonał Przemiany.
Już jako człowiek doskoczył do drzwi, stwierdzając ku swej uldze, że nie były zamknięte na zamek. Rozwarł je na oścież, potem szybko zajrzał do środka, by się upewnić, że nikt z Kompanii nie zaszedł wieśniaków od tyłu i nie czeka wewnątrz, ale budynek był pusty.
— Do środka! — krzyknął w zrozumiałym dla wszystkich języku Arvonu, odwracając się do wieśniaków. — Szybko!
Kiedy obejrzeli się i zobaczyli, że przywołuje ich gestami, ci nie uzbrojeni chwycili małe dzieci i rzucili się ku niemu, pozostawiając krąg zbrojnych, który rozwinął się w linię, by zabezpieczyć ich tyły. Uciekający wpadali na siebie, przepychając się i popychając w ciasnym wejściu. Gdy wszyscy znaleźli się w środku, Herrel zatrzasnął i zaryglował drzwi.
Odwróciwszy się ku nim, zobaczył, że wieśniacy wytrzeszczają na niego ze zdumieniem oczy — stał przed nimi nagi, zakrwawiony, powalany błotem, nie dzierżąc żadnej broni.
— Kim jesteś? — zapytał jeden ze starców, postępując ku niemu.
— Teraz nie ma to znaczenia — odparł. — Zamknijcie okiennice, kiedy wyjdę, szybko! Bo inaczej przedostaną się przez okna! Niech ktoś stanie przy drzwiach, żeby wpuścić resztę!
Odwrócił się, podbiegł do najbliższego okna i dokonał Przemiany. Usłyszał za sobą okrzyki przerażenia. Kiedy znalazł się znowu w swej drugiej postaci, wystarczyła mu chwila, by wyskoczyć i przeleźć przez wysokie, wąskie okno. Wylądował w jakimś zaułku, znowu się przemienił, a potem obiegł budynek, kierując się ku oblegane przez Zwierzołaków grupie zbrojnych.
Do Hyrona i pozostałych dołączyło jeszcze dwóch członków Kompanii: szary wilk, Hewlor, i olbrzymi jeleń, Hathor. Jego rogi lśniły szkarłatem, jakby jakiś szaleniec owinął je czerwonymi wstążkami Herrel zobaczył, że łucznik nie marnował czasu — Hanon, czarny niedźwiedź, leżał rozciągnięty obok wilka.
Lecz broniący się także ponieśli straty. Jedna z nich, wymachująca mieczem kobieta, została powalona na ziemię i odciągnieta kawałek dalej. Zwierzołacy, z wyjątkiem ogiera i jelenia, odwrócili na chwilę swoją uwagę od obrońców, zajęci rozszarpywaniem ja ciała.
— Do środka, wszyscy! — warknął Herrel, chwytając wyszczerbiony miecz trzymany niezdarnie przez oracza. — Ty, daj mi ten nóż!
Jego głos brzmiał tak władczo, że dwóch mężczyzn, do których się zwrócił, posłuchało go. — Idźcie już! — Odbiegli, lecz przy młodym Jeźdźcu pozostało jeszcze dwoje obrońców.
— Wy też idźcie — rozkazał. — Zabarykadujcie drzwi za sobą.
— Nie zostawimy cię! — zaprotestowała żylasta kobieta, która trzy mała gotowe do użycia widły. — Gdy tylko skończą… — przełknęli żeby opanować drżenie głosu —… z Amalisą, znowu zaatakują.
— Powstrzymam ich — rzekł Herrel, wymachując na próbę starym mieczem. — Czy macie tu w Farmarch jakiegoś Maga? Może jest tu jakiś Herold?
— Grandher Admon — odparła. — Jeżeli ci, których broniliśmy, pozostali przy życiu.
— Są bezpieczni — potwierdził Herrel. — Powiedz Admonowi, żebu rzucił takie Wezwanie, jakiego jeszcze nikt nie słyszał. Tylko któryś z Głosów zdoła złamać zaklęcie rzucone na Kompanię.
— Skąd wiesz? — zapytał wyzywającym tonem łucznik. — Skąd możesz wiedzieć, z jakim zaklęciem mamy do czynienia?
— Ponieważ ja również znalazłem się w jego mocy — odparł Herrel, obserwując z ponurym rozbawieniem ich reakcje, kiedy pojęli, kim naprawdę jest. — Tak, jestem jednym z nich. Odejdźcie więc i pozwólcie mi stawić im czoło. Nie martwcie się, nie zostawicie na pastwę losu jednego ze swoich.
Uchwycił kątem oka spojrzenie nie ukrywanej nienawiści, jakim obrzucił go łucznik nim odszedł, wlokąc za sobą, mimo jej protestów, kobietę z widłami.
Herrel ścisnął mocno miecz, czując zamęt w głowie. Z tyłu doszedł doń głuchy odgłos, gdy wieśniacy wsunęli na swoje miejsce dębową zasuwę ryglującą drzwi. Zaraz potem usłyszał szurgot przesuwanych krzeseł i stołów. Co teraz powinien zrobić?
Gdyby udało mi się zdjąć zaklęcie choć na chwilę, może niektórzy zdołaliby oprzytomnieć tak jak ja, pomyślał. Po raz pierwszy wspomniał amulet, który go uratował. Szarpiąc w pośpiechu za sznurek, ściągnął talizman przez głowę. Czuł jego ciepło w dłoni.
Ale czy ochronne działanie amuletu obejmie innych Jeźdźców? W jaki sposób mógłby zwiększyć jego Moc?
Podczas gdy Herrel myślał intensywnie, jakaś cząstka jego umysłu zauważyła, że dzik, niedźwiedź i wilk skończyli swój ponury posiłek i ruszyli ku niemu. Hyron parsknął, bijąc w ziemię ostrym kopytem; w głębi jego błyszczących obłędem oczu nie pozostał nawet ślad świadomości.
Jakby tu wzmocnić czar, myślał gorączkowo Herrel. Za Moc trzeba płacić. Była to jedna z podstawowych zasad magii, zarówno po stronie Światła, jak i Ciemności. Nie ma Mocy za darmo… A ja nie mam nic. Tylko ten miecz, nóż i amulet…
…i siebie. Swoje ciało, swoją krew. Krew była środkiem służącym do wzmocnienia czaru.
Nie ręce, muszę trzymać broń… nie nogi, może trzeba będzie poruszać się szybko… Więc co?… Wiem…
Zacisnąwszy zęby, Herrel przejechał ostrzem sztyletu po brzuchu. Napięta skóra rozeszła się niemal bez bólu, potem w ranie wezbrała krew i zaczęła kapać. Uniósł wzrok i zobaczył zbliżającą się ku niemu Kompanię. Ogarnęło go niemal nieprzeparte pragnienie Przemiany, ucieczki, wyzwolenia się.
Zamiast tego przycisnął amulet do rany, pozwalając, by ciepły strumyczek pociekł mu po palcach, zbierając siły, koncentrując całą swoją wolę, każdą odrobinę Mocy. Lecz przecież jestem Lewołapym, tchórzem, nieudacznikiem, zaprotestowała jakaś zdradziecka cząstka jego istoty. Nigdy nie zdołam stawić czoło całej Kompanii…
— Dość! — krzyknął, bardziej do siebie niż do Jeźdźców. Jego głos zabrzmiał tak donośnie, że aż wzdrygnął się i umilkł. Skoncentruj się! Potrafisz to zrobić, musisz uwierzyć, że ci się uda!
— Jesteśmy braćmi! — zawołał, widząc jak wszystkie pyski kierują się w jego stronę.—Łączą nas więzy krwi! Spójrzcie na mnie i pokonajcie Ciemność, która sprawia, że jesteście gorsi od najgorszych bestii! Na Światło, na Zimną Stal, na Jarzębinę, na Płomienie Jeźdźców! Stańcie się znowu ludźmi!
Wyrzucił ręce ku górze, trzymając w dłoni zabarwiony czerwienią amulet.
— Na łączącą nas krew, na krew, którą przelałem, zaklinam was — stańcie się znowu ludźmi!
Zielona mgła zawirowała pomiędzy nimi, rozjarzona promieniami zachodzącego słońca. Kiedy rozwiała się, każdy z członków Kompanii stał znowu w swojej ludzkiej postaci. Chwiali się na nogach, rozglądając nieprzytomnie wokół siebie. Herrel usłyszał pomruki niedowierzania, potem jęki zrozumienia, gdy chłonęli wzrokiem widok otaczającej ich rzezi. Harl opadł na czworaka i zwymiotował.
Herrelowi kręciło się w głowie od wysiłku, z jakim skupiał swą Moc na amulecie. Mogę już przestać? Czy zaklęcie już nie działa? Zamrugał, bowiem oczy piekły go od zalewającego je potu. Był świadom, że za chwilę będzie musiał przestać, bo inaczej padnie na bruk tam, gdzie stoi…
— Możesz zaprzestać swoich wysiłków, młody Jeźdźcze — zabrzmiał jakiś głos w jego głowie. Zdjęliśmy zaklęcie.
Herrel, zaskoczony, odwrócił się na pięcie i zobaczył dwóch mężczyzn wychodzących z otwartych właśnie drzwi budynku. Choć kaftany i spodnie, jakie mieli na sobie, różniły się od siebie, ich twarze wydawały się jak odlane w jednej formie. Jeden miał włosy krótko przystrzyżone; ich kolor stanowił dziwną mieszaninę czerni, szarości i brązu — wyglądały jak sierść jakiegoś egzotycznego zwierzęcia. Włosy drugiego były czarne i gładkie, spięte na karku w krótki ogon.
— Kim… — zaczął Herrel, a potem zrozumiał, kim są obcy. Nigdy nie przyszło mu na myśl, że Magowie, ci najpotężniejsi z Wtajemniczonych, mogą wyglądać tak zwyczajnie. — Panowie. — Zgiął sztywno kolano, lecz gdy się prostował, zatoczył się lekko. Odniósł wrażenie, że ziemia daje niezbyt pewne oparcie dla nóg.
— Uważaj, młodzieńcze — rzekł ten stojący z lewej, o różnobarwnych włosach, wyciągając rękę, żeby ująć go za ramię. — Nie pora na ceremonie. Jestem Neevor, a to mój brat–w–duchu, Ibycus. Admon wezwał nas. Zdaje się, że Farmarch jest ci coś winne.
Herrel potrząsnął głową.
— To nie tak, panowie. Ja ponoszę za to winę, ponieważ milczałem wówczas, kiedy powinienem mówić. Gdybym powiedział, podstęp, który zwabił nas do Farmarch, może zostałby odkryty, i nie doszłoby do… tej… rzezi. — Głos załamał mu się na ostatnich słowach. Uświadomił sobie w pełni potworność tego, co się wydarzyło, i przez chwilę wcale nie mógł mówić.
— Wiemy — rzekł Ibycus, podchodząc i ujmując Herrela pod drugie ramię. — Najpierw szukaliśmy lady Gwenfar, lecz uciekła z Arvonu. Wyczuliśmy zaburzenia w strukturze tego świata, więc wydaje się prawdopodobne, że umknęła przez którąś z Bram. Odnajdziemy Treyvala i zażądamy od niego wyjaśnień.
— To głównie sprawka Gwenfar — szepnął z goryczą Herrel. — Zasłużyła na śmierć za to, co zrobiła. Jeśli jest jeszcze tutaj, dopadnę ją…
— Nie ma jej tutaj — przypomniał mu Neevor. — Chodź, musimy zająć się twoją raną. — On i jego brat złączyli ręce, splatając je palcami, i przyłożyli do rany. Herrel poczuł nagle wzbierające w nim ciepło i siłę, a kiedy cofnęli ręce, na brzuchu nie pozostało nic z wyjątkiem cienkiej, na pierwszy rzut oka dawno zagojonej blizny.
Później, ubrany w pożyczone spodnie i płaszcz naciągnięty na nagie ramiona, Herrel, wraz z pozostałymi Jeźdźcami, zasiadł w wioskowej sali narad, żeby wysłuchać wyroku Magów.
Mieszkańców wioski nie było z nimi, choć Jeźdźcy słyszeli ich głosy dochodzące z zewnątrz, z ciemności, gdzie przy świetle pochodni i latarń szukali ciał swych bliskich. Ciche, przenikliwe zawodzenie kobiet sprawiało, że Herrel pragnął zatkać sobie uszy palcami, lecz zmusił się, żeby słuchać. On przynajmniej nie miał wspomnień, które dręczyły pozostałych. Nawet Halse siedział bez słowa, ze zwieszonymi ramionami, wpatrując się w swoje ręce.
— Jeźdźcy! — przemówił Neevor. — Od chwili, kiedy was stworzono, byliście cierniem w ciele Arvonu. Wasza gotowość do zaciągania się pod obce sztandary umożliwiła tym, którzy inaczej nie zaryzykowaliby uczciwej walki, toczenie wojen z sąsiadami. Żyjemy w kraju, na który pada Cień, a Ciemność ma wiele twarzy. Teraz, kiedy poczuliście na sobie jej dotyk, możecie tym łatwiej ulec tej Mocy w przyszłości. Na to nie możemy pozwolić.
Kiedy przerwał, jego brat ciągnął dalej, jak gdyby stanowili dwie połowy tej samej istoty:
— Według prawa karą za to, co dzisiaj uczyniliście, jest śmierć. Lecz wiedząc, że nie dokonaliście tej rzezi świadomie, a byliście tylko narzędziem spełniającym wolę kogoś innego, okażemy wam łaskę… po części przez wzgląd na tego młodego Jeźdźca, Herrela, bez którego śmierć zebrałaby jeszcze większe żniwo.
Halse otrząsnął się z otępienia na tyle, by rzucić Herrelowi spojrzenie pełne nienawiści.
— Dlatego też nakazujemy wam opuścić Arvon — podjął Neevor. — Natychmiast. Dziś w nocy. Skazujemy was na wygnanie, abyście mogli przez ten czas nauczyć się, że dla tych, którzy są chętnymi narzędziami służącymi zabijaniu, nie ma tutaj miejsca.
Hyron uniósł głowę.
— Na jak długo, panowie? Przez naszą krew jesteśmy związani z Arvonem… wygnanie może okazać się dla nas karą jeszcze okrutniejszą niż sama śmierć.
— Żeby uzyskać odpowiedź, musicie pójść z nami — odparł Ibycus. Jeźdźcy wyszli w milczeniu jeden po drugim za Magami na zewnątrz, zanurzając się w ciemnościach nocy.
— Spójrzcie w niebo — polecił im Neevor.
Herrel uniósł wzrok, dostrzegając znajome konstelacje Pługa, Łowcy, Pani… Byka. Nagle przesunęły się, poruszyły, gdy na nie patrzył, aż zakręciło mu się w głowie. Potem znieruchomiały, tworząc na niebie zupełnie inne układy. Herrel mrugnął, lecz nawet kiedy zacisnął powieki, te iskrzące punkty zdawały się jakby wytrawione w jego pamięci… Wiedział, że nigdy ich nie zapomni.
Kiedy otworzył oczy, znalazł gwiazdy na swych właściwych miejscach.
— Możecie wrócić do Arvonu wtedy — rzekł uroczyście Neevor — kiedy gwiazdy ułożą się w taki sposób, jak to przed chwilą widzieliście.
Tak długo! Jak zdołamy przeżyć tyle czasu z dala od tego miejsca? — zastanowił się Herrel, słysząc wokół siebie przerażone poszeptywania.
— Panowie — odezwał się Hyron. — Czy nie moglibyśmy wrócić do Szarych Wież, żeby zabrać prowiant, jakieś rzeczy?
— Słyszeliście nasz wyrok — rzekł doń Ibycus.
— Wiecie przecież, że za wszystko, co się wydarzyło, winę ponosi ta Czarownica. To ona powinna zostać ukarana. Oferowaliśmy jej gościnne przyjęcie, a ona nas zdradziła. Żyć przez te wszystkie lata z dala, mając to na sumieniu… ja… my… nie zdołamy tego znieść… — próbował protestować wódz Jeźdźców.
— Ułatwimy wam to — powiedział Neevor. — Pamięć o wydarzeniach tego dnia oraz wspomnienie Arvonu zatrą się w waszych umysłach, kiedy wyjedziecie z tego kraju, żebyście łatwiej mogli znieść karę. Teraz dosiądźcie koni i w drogę. Poprowadzimy was.
Herrel odwrócił się od Magów wraz z pozostałymi Jeźdźcami, lecz Ibycus położył rękę na jego ramieniu.
— Czekaj, Herrelu.
— Tak, mój panie?
— Ponieważ twoje ręce, jako jedyne, nie zostały splamione niewinną krwią, możesz pozostać w Arvonie, jeśli tak postanowisz.
Herrel stał przez długą chwilę, myśląc o krainie, którą pokochał, o znanej tylko jemu polanie nad potokiem, o górach, które przemierzał jako śnieżny kot… O Arvonie, swym domu — jedynym prawdziwym domu, jaki posiadał.
W końcu westchnął, potrząsając głową.
— Wina za to, co się dzisiaj stało, po części spoczywa też i na mnie — powiedział. — Fakt, że nie brałem udziału w rzezi, nie może tego zmienić. I, choć często przypominają mi o tym, że jestem tylko mieszańcem, to jednak są jedynymi krewnymi, jakich posiadam. Pojadę z nimi, panowie.
— Jesteś odważny, młody Jeźdźcze — rzekł Neevor. — To twoja decyzja.
— Odważny? — powtórzył z goryczą Herrel, podążając za grupką Jeźdźców, znów sam. — Ja?
— Ty — potwierdził stanowczo Neevor, krocząc tuż za nim, po jego prawej ręce. — Lekce siebie ważysz, Herrelu, zbyt lekko. Jesteś kimś więcej niż ci się wydaje. Pewnego dnia zrozumiesz, o czym mówię… i nauczysz się cenić samego siebie.
— Być może — odezwał się z wahaniem Herrel — nie postąpiłem dzisiaj jak tchórz, ale… — Wzruszył ramionami. — Nie stałem się przez to kimś lepszym w oczach Kompanii. Dalej jestem sam. Zawsze będę sam.
— Zawsze to długi czas — stwierdził Ibycus, z echem rozbawienia w głosie. — Szczególnie, kiedy jest się młodym. Czy jesteś Magiem, że przepowiadasz przyszłość?
— Nie, panowie — odparł zmieszany Herrel. — Nie chciałem się wam sprzeciwiać. Widzieliście zatem moją przyszłość? Może wiecie, czy…?
— Dość, Herrelu — uciął Neevor. — Wiesz, że nie możemy ujawniać tego, co zobaczyliśmy. Sama rozmowa o tym, jak ściele się ścieżka życia, może zmienić jej bieg, a takie bezpośrednie wtrącanie się jest zabronione, nawet nam.
Herrel skinął głową, godząc się z tym i czując, jak gaśnie w nim chwilowe ożywienie, a jego miejsce zajmuje znajome uczucie osamotnienia.
Ibycus odchrząknął.
— Jednak powiem ci, Herrelu, że nadejdzie czas, kiedy spotkasz kogoś, na kim będziesz mógł polegać, zaufać mu, kto pójdzie z tobą wszędzie, nawet do miejsc leżących poza granicami śmierci. — Przerwał na chwilę. — Choć nie stanie się to szybko.
Kiedy dotarli do koni, Herrel ubrał się, a potem sprawdził popręg i wskoczył na Kowana. Hyron dał znak i Kompania ustawiła się za Neevorem, dosiadającym na oklep kudłatego górskiego kuca, który zjawił się, gdy jego pan gwizdnął. Ibycus, na jeszcze jednym takim kucu, zamykał kolumnę.
Herrel dotknął Rowana piętą i ogier ruszył ochoczo, wypoczęty po długim czekaniu.
— Ibycusie — odezwał się niespodziewanie Herrel; jego głos zabrzmiał nisko i natarczywie w otaczającej ich ciemności. — Chciałbym prosić cię o przysługę, jeśli można.
— Mów — rzekł Mag.
— Kiedy zaciągniecie zasłonę na nasze wspomnienia, czy mógłbyś… pozostawić mi w pamięci twoją przepowiednię? Pomogłaby mi w czasie, kiedy… — Zawahał się. — Pomogłaby — powtórzył tylko.
— Dobrze — odparł Ibycus.
Długa kolumna milczących Jeźdźców jechała w zgodnym tempie, kierując się na wschód, w stronę gór i tego wszystkiego, co czekało na nich za ich poszarpanymi szczytami.
„Zaklęcie krwi” jest opowiadaniem, które napisałem, żeby zaspokoić własną ciekawość. Andre po raz pierwszy przedstawiła Zwierzołaków w „Roku Jednorożca”, gdzie opowiedziano o tym, jak Herrelowi i jego towarzyszom Jeźdźcom pozwolono w końcu wrócić do Arvonu po spędzeniu tysięcy lat na wygnaniu na Wielkim Pustkowiu w pobliżu Wyżyny Hallack.
W niemal dwadzieścia lat po tym, jak po raz pierwszy przeczytałem „Rok Jednorożca”, spotkał mnie zaszczyt — Andre poprosiła mnie o współpracę w tworzeniu Świata Czarownic (napisaliśmy wspólnie jedną książkę, „Gniazdo Gryfa”, i obecnie pracujemy nad następną, „Tkaczka Pieśni”). Podczas jednego z roboczych spotkań wyznałem Andre, że obok Kerovana (naszego bohatera w „Gnieździe Gryfa”), moim ulubionym bohaterem w Świecie Czarownic był zawsze Herrel. Wtedy to zapytałem, dlaczego Zwierzołacy zostali wygnani. — Nie wiem — odparła. — Po prostu wiedziałam, że są na wygnaniu, kiedy zaczęłam pisać tamtą historię.
— Musieli uczynić coś naprawdę strasznego, żeby zasłużyć na tak surową karę —powiedziałem. — Tak, tak przypuszczam — odpowiedziała Andre, po czym dodała z błyskiem w oku: — Jeśli naprawdę chcesz wiedzieć, dlaczego nie napiszesz o tym opowiadania do nowej antologii? Wtedy oboje będziemy wiedzieli!
Puściłem więc wodze wyobraźni. Kiedy Andre po raz pierwszy wspomniała o tym, bym napisał opowiadanie do tego zbioru, ucieszyłem się z możliwości powrotu do mojego ulubionego świata fantazji i postanowiłem, że napiszę coś humorystycznego — lecz już od samego początku „Zaklęcie krwi” najwyraźniej nie mieściło się w tej konwencji (wybaczcie mi to).
Historia ludzkości zna masakry niewinnych ludzi. Sprawa My Lai została nagłośniona i jest szeroko znana, lecz z pewnością nie stanowi wyjątku. Tematem wiodącym tego opowiadania, w miarę jak się rozwijało, stalą się odpowiedzialność za zaistniałą tragedię.
Gwenfar powinna otrzymać sprawiedliwą zaplotę za to, co uczyniła. Zastanawialiśmy się z Andre, czy nie napisać dalszego ciągu do „Lamparta”. Może… kiedyś…
A. C. Crispin
Wczesnozimowe niebo było brudnoszare owego dnia, kiedy żołnierze z Nordendale wracali z wojny. Wyruszali, pieszo i konno, pod łopoczącymi proporcami, w hełmach błyszczących w słońcu, lecz wracali jak maruderzy, powalani błotem dróg i bitewnych pól, w nierównej kolumnie rozciągniętej na ćwierć mili. Wracali zwycięscy, po wyparciu Psów Alizonu z Wyżyny Hallack, lecz ich błędny wzrok, rany, jakie odnieśli, samo pochylenie ramion, wszystko to świadczyło, że nawet odniósłszy zwycięstwo — przegrali.
Ich lord i jego następca nie żyli. Doliny, do których wracali, odczuły boleśnie skutki najazdu; zbiory były liche, pola leżały odłogiem. Żadna rodzina nie wyszła bez szwanku z rozstrzygającej bitwy na Przełęczy Ruthera.
Saren zostawiła robotę w gospodzie i dołączyła do innych, kiedy usłyszała wołanie, że wracają. Włosy miała splecione z tyłu w długi warkocz, a na sobie zbyt duże męskie ubranie, które wisiało luźno na jej kościstym ciele. Choć minionej jesieni skończyła szesnaście lat, nie zaznała w Dolinach czasów pokoju. Wojna ciągnęła się przez całe dwudziestolecie i została rozstrzygnięta dopiero niedawno, kiedy to połączone siły Zwierzołaków z Wielkiego Pustkowia i wojsk z Wyżyny Hallack, wsparte flotą Sulkaru, rozbiły armię Psów Alizonu, kładąc kres ich napaściom.
Gdy spod oka obserwowała Gully’ego z ręką na temblaku, bacząc by ich spojrzenia się nie spotkały, przeniesiono przed nią na noszach korsarza Kappera, bowiem stracił obie nogi. Minął ją Wielki Ran Jenner, teraz równie wychudzony jak ona. Zobaczyła idącego samotnie Nichola, syna Theodrica, z toporem ojca w ręku.
Nie witały ich radosne okrzyki. Patrzono na nich błędnym wzrokiem, oczy przeszukiwały nierówne szeregi, umykając spojrzeniem, kiedy nie mogły odnaleźć ukochanej osoby.
Saren odwróciła się. Wezbrała w niej fala mdłości, lecz było to obrzydzenie dla samej siebie. Nie odnalazła twarzy swego narzeczonego, Erarda, i jej pierwszą myślą było: na Puchar Łowcy, jestem wolna! Jednak radość szybko zmieniła się w poczucie winy. Nie miało znaczenia, że mieli się pobrać, bo to małżeństwo leżało w interesie ich ojców, ani — choć tylko księżyc wiedział, dlaczego — że sam Erard wydawał się zadowolony z tego targu. Mężczyzna poległ w obronie swego kraju i nie mogło to być powodem do radości. Czy była tak samolubna, żeby własne szczęście stawiać wyżej niż czyjeś życie?
— Czy można…?
Saren wzdrygnęła się, gdy ktoś dotknął jej łokcia. Jakiś obcy spoglądał na nią przepraszająco. Tylko kilka lat starszy od niej, zabiedzony i chudy, w wytartym ubraniu, wsparty na kuli. Jedną nogę miał krótszą i cieńszą od drugiej. Jeszcze jedna ofiara wojny. Wskazał na poobijany szyld wiszący nad drzwiami.
— Wciąż tu jest gospoda?
— „Odpoczynek Pasterza” — odparła Saren. — Najlepsza w Dolinie. I jedyna, prawdę mówiąc.
Usta obcego wykrzywił krótki uśmiech.
— Dostanę coś do zjedzenia i jakiś kąt na noc?
Saren skinęła głową.
— Wybrałeś sobie kiepski czas na podróż — powiedziała, odsuwając się, żeby wpuścić go do środka.
Ciemny pokój z wielkim kominkiem, zajmującym niemal całą ścianę, wypełniał zapach jedzenia zmieszany z wonią skwaśniałego piwa i zastarzałym odorem ciał. Stół na kozłach z ławkami, beczka z piwem, stojąca przy mniejszym stole zastawionym talerzami i kuflami, oraz dwie ławy–skrzynie w pobliżu kominka stanowiły całe umeblowanie.
— Sądziłem, że to odpowiednia pora. — Niezdarnie rozłożył płaszcz na oparciu jednej z ław, potem opadł na nią. — Zważywszy, że najeźdźcy zostali ostatecznie pokonani.
— Miałam na myśli pogodę. Wzruszył ramionami.
— Nie miałem nic, kiedy wyruszyłem na wojnę, a teraz mam jeszcze mniej. Zima, lato — to żadna różnica, kiedy nie ma się domu.
— Ale latem można przynajmniej obozować pod gołym niebem.
— Zimą też można obozować pod gołym niebem, to tylko odrobinę trudniejsze. — Wyciągnął przed siebie kaleką nogę, ustawiając ją za pomocą rąk w wygodnej pozycji. Unosząc wzrok, pochwycił jej zażenowane spojrzenie. — Stało się to trzy lata temu — powiedział. —Niewiele jest roboty dla żołnierza, który nie może maszerować.
— Byłeś żołnierzem lorda?
— Nie. Najpierw nająłem się jako strażnik w Jorby. Później wyruszyłem z Elsdonem. A potem zdarzyło się to. — Dotknął nogi. — Pewna Czarownica przygarnęła mnie i pozwoliła zostać u siebie, dopóki nie wyzdrowiałem — w zamian pomagałem jej jak mogłem. Ta praca, choć nie było jej wiele, nie pozwoliła, żeby noga zesztywniała zupełnie. Pewnego razu powiedziała mi… — Przerwał i na jego ustach znowu pojawił się lekki uśmiech. — Wybacz mi. Czasami za dużo mówię. Lecz długo wędrowałem samotnie. Potem spotkałem waszych ludzi, a oni nie byli skorzy do rozmów.
Co też powiedziała mu ta Czarownica? — zadumała się Saren, zaintrygowana jego słowami. Lecz głośno stwierdziła tylko: — Nigdy nie mieliśmy wiele — teraz jeszcze mniej nam zostało.
Obcy wyciągnął rękę, pokazując leżącą na dłoni monetę.
— Zapłacę.
— Nigdy w to nie wątpiłam.
Spojrzała na niego w zamyśleniu, zastanawiając się, co też widział i co robił w swoim życiu. Gdyby urodziła się mężczyzną, a nie kobietą, która musi wieść nudne życie, jak wszystkie inne kobiety z Krainy Dolin — gdyby mogła wędrować i oglądać świat…
Obcy błędnie zrozumiał jej spojrzenie.
— Straciłaś kogoś?
— Narzeczonego.
— Przykro mi.
A mnie nie, pomyślała znowu. Ojciec Erarda miał gospodarstwo i lubił się napić. Jej ojciec zaś widział korzyści, jakie dawało spowinowacenie się z rodziną, która mogła dostarczyć tanich surowców dla gospody, i chciał zapewnić dobrą przyszłość swej gamoniowatej córce. Dobito targu, w którym ona pełniła rolę pieniądza.
Teraz wszystko skończone. Jej rodzic zginął w zeszłym roku, broniąc stad lorda przed bandą najeźdźców, która przedarła się daleko za linię walk. Narzeczony poległ na Przełęczy Ruthera. Dobite targi straciły moc, i nie pozostał nikt, z wyjątkiem jej matki, żeby układać się z kimś na nowo. Lecz Saren nie zamierzała występować ponownie jako towar. Jeśli kaleki mężczyzna może podróżować zimą przez Doliny, to ona też mogłaby. Mogłaby… Zamrugała, uświadamiając sobie, że obcy wciąż jej się przygląda.
— Mamy świeży gulasz — powiedziała szybko — i warzone domowym sposobem piwo. Czy to wystarczy?
Skinął głową.
— Zjem tutaj, przy kominku, jeśli można.
Saren przyniosła mu talerz gulaszu i nalała piwa z beczki, potem wróciła do swych zajęć, zostawiając go, żeby spokojnie zjadł.
Rano pożegnał się i odszedł, ona zaś odprowadzała go wzrokiem, patrząc jak kuśtyka pod takim samym jak poprzedniego dnia, brudnoszarym niebem. Szedł w górę Doliny, w stronę gór, gdzie tylko pasterze wypasali owce, a nie na południe, ku morzu, gdzie życie było znacznie łatwiejsze. Gdzie mu kazała iść ta jego Czarownica? —zastanawiała się Saren, obracając warkocz w palcach.
Może zamierzał skręcić do Grimmerdale. Znajdowało się tam tajemnicze miejsce — jedna ze zrujnowanych budowli Prastarych, sterczące z ziemi kamienie, zwane Kręgiem Ropuch. Lecz obcy nie sprawiał wrażenia kogoś, kto miałby ochotę znaleźć się w takim niepewnym miejscu i chyba żadna Czarownica nie kazałaby szukać mieszkańcowi Doliny czegoś takiego. Gdzie zatem? Gdyby szedł wciąż przed siebie, trafiłby w końcu na Wielkie Pustkowie, a tam nikt nie miał nic do szukania.
Saren przestała rozmyślać nad celem jego wędrówki i skupiła się na własnych sprawach. Mogłaby pójść — nic jej tu nie zatrzymywało. Tylko dokąd? I jako kto? Gdyby była mężczyzną… Znowu dotknęła warkocza i wtedy przyszła jej do głowy myśl: kto powiedział, że nie mogłaby wyglądać jak mężczyzna? Nie ma kobiecych kształtów, aż krótko obciętymi włosami… Na jej twarzy pojawił się uśmiech zadowolonego kota. Tak, spodobała jej się ta myśl.
Poszła na zaplecze gospody i zabrała się do porannych porządków, nucąc pod nosem jakąś melodię. Matka spojrzała na nią gniewnie. Saren nie zwróciła na nią uwagi. Dla matki była wyłącznie darmową siłą roboczą. Dzisiaj jeszcze zamierzała odpracować to, co do niej należało, lecz jutro jej rodzicielka będzie mogła rozejrzeć się za nową pomocnicą, i stwierdzi wtedy, że to wcale nie jest takie tanie.
Padał śnieg owej nocy, kiedy Saren wymknęła się z gospody. Ostrożnie zamknęła za sobą drzwi i uniosła twarz ku niebu, pozwalając by śniegowe płatki topniały osiadając na skórze. Nie mogłaby życzyć sobie lepszej pogody. Nawet gdyby ruszył pościg — choć wydawało się nieprawdopodobne, żeby ktoś chciał szukać tropu zbiegłego z gospody bachora — śnieg zakryje wszystkie ślady.
Zarzuciwszy sakwę na ramię, ruszyła w drogę, obierając tę samą ścieżkę, którą wcześniej odszedł kaleki mężczyzna. Sakwa zawierała prowiant i zmianę odzieży; zrolowany koc nakrywał ją z wierzchu, u dołu dyndał skórzany worek z wodą. Nielichy ładunek, lecz Saren była silną dziewczyną, nawykłą do ciężkiej pracy.
Podróż w górę Doliny mijała w absolutnej ciszy padającego śniegu. W miarę jak noc zbliżała się ku końcowi, sypał coraz słabiej, lecz wyglądało na to, że śnieżna pokrywa pozostanie, ponieważ temperatura opadła. Wiatr nie ustawał, zamiatając śnieg do wgłębień i otulając zaspami pagórki i pnie drzew. Saren rozbolały łydki. Nigdy nie pomyślałaby, iż nogi tak szybko zaczną jej dokuczać — w końcu przecież była przyzwyczajona, że nie dawała im odpoczywać jak dzień długi — lecz poprzedniego dnia wstała wcześnie i pracowała ciężko aż do zmroku, a potem wyruszyła w drogę, nie zaznawszy ani odrobiny snu.
Maszerowała zdecydowanie, aż szlak zawiódł ją do małej doliny, gęsto porośniętej sosnami. Zsuwając się i ześlizgując, pokonała pochyły stok i wkrótce kroczyła już bezszelestnie pod ciężkimi od śniegu konarami, po kobiercu z sosnowych igieł. Kiedy dotarła do końca niewielkiego zagajnika, gdzie drzewa rzedły, upuściła sakwę i oparła się o pień, aby odpocząć przed ponowną wspinaczką na zbocze.
Zanim przypomniała sobie, jak skąpe ma zapasy, zjadła łapczywie dwa suszone jabłka. W sakiewce u pasa miała trochę pieniędzy, zabranych z pokoju matki; potraktowała to jako zapłatę za lata ciężkiej pracy.
Jednakże w tej dziczy miejsc, gdzie mogłaby kupić prowiant, było niewiele i leżały z dala od siebie. Będzie musiała zastawić sidła i zdać się na własną przemyślność; zobaczy, ile zapamiętała z tych wszystkich opowieści o wędrowcach i myśliwych, jakich wysłuchała w ciągu lat.
Saren nie martwiła się. W jej duszy, wypełnionej po brzegi nie znanym dotychczas uczuciem wolności, z pogrzebanymi w niepamięci wyrzutami sumienia, nie starczało miejsca na troski. Wszystko było zbyt nowe. Była ciepło ubrana — od filcowego pasterskiego kapelusza z nausznikami, które zawiązała pod brodą, po gruby płaszcz i buty z owczej skóry z futrem w środku. Miała jedzenie i parę groszy. I, na Puchar Łowcy, była wolna! Musiała pozbyć się tylko jednej rzeczy, żeby zupełnie odciąć się od przeszłości.
Wyciągnęła nóż, zdjęła kapelusz, i zaczęła ścinać długie loki. Choć nóż był ostry, niekiedy bardziej rwał niż ciął, lecz po jakimś czasie włosy leżały już w splątanej kupce na podołku. To, co pozostało na głowie, w najlepszym razie miało cal czy dwa długości. Zadrżała, gdy poczuła dotyk zimnego powietrza na skórze czaszki, i szybko włożyła z powrotem kapelusz. Włosy zagrzebała w dziurze wyrytej nożem w zmarzniętej ziemi, przysypując ją z wierzchu igliwiem. Teraz była już zupełnie wolna!
Zakutana w koc dla ochrony przed zimnem, Saren zapadła w głęboki, zasłużony sen.
Późnym rankiem natknęła się na drogę, która prowadziła do Grimmerdale, i zatrzymała się, żeby zjeść kawałek suszonego mięsa. Czy mężczyzna, który wczoraj opuścił wioskę, obrał ten sam szlak? Zważywszy na jego kaleką nogę, nie mógł poruszać się zbyt szybko, i była niemal pewna, że dopędzi go jeszcze tego dnia. Cóż, gdyby chciał udać się do Grimmerdale, miał do tego prawo. Saren zamierzała jednak zobaczyć trochę świata poza najbliższą okolicą Nordendale. Przekroczyła drogę, kierując się na północ.
Tuż przed zmrokiem natknęła się na gospodarstwo pasterza, przytulone do zbocza wzgórza. Kamienne ściany i darniowy dach zdawały się niemal częścią samej ziemi. Gdyby nie smuga dymu wydobywająca się z komina i dwóch mężczyzn rąbiących drewno przed domem, pewnie minęłaby go nie zauważając. Zawołała przyjaźnie, starając się, żeby jej głos zabrzmiał nieco ochryple, i uradowała się, słysząc ich serdeczne powitanie.
Ojciec i syn, zdecydowała. Żylaści, ciemnowłosi mężczyźni, brodaci, w obszernych płaszczach z owczych skór. Starszy nazywał się Forwood, jego syn Abear.
— Ja jestem Sardul — odparła Saren. — Pochodzę z Jorby, ale w związku z wojną… — wzruszyła ze znużeniem ramionami.
— A więc już jest was dwóch — rzekł Forwood — i to w tak krótkim czasie. Czyżby całe wybrzeże wyruszyło w góry?
— Dwóch? Forwood skinął głową.
— Wczoraj był tu chłopak — starszy od ciebie i kulawy. Na imię miał Karnen. Może go znasz?
— Tak… tak. Spotkałem go… chyba w Ulmsdale. Nie wiedziałem, że szedł tędy.
— Szuka białej drogi — powiedział Forwood.
Jego syn roześmiał się.
— Ale wybrał sobie czas na szukanie! O tej porze roku wszystkie drogi są białe.
Saren roześmiała się razem z nimi, lecz w głębi duszy zdziwiła się. Jak obcy — Karnen, poprawiła się — zdołał zajść tak daleko? Przecież nie mógł chyba iść zbyt szybko.
— Pewnie chcesz przenocować? — zapytał Forwood.
Saren otrząsnęła się z zamyślenia i przytaknęła.
— Mam pieniądze… — zaczęła, lecz pasterz potrząsnął głową.
— Pomożesz nam przy rąbaniu — stwierdził. — To w zupełności wystarczy.
Saren położyła sakwę przy wejściu do domu i wzięła siekierę. Pasterze wrócili do pracy i Saren zabrała się do rąbania razem z nimi, choć jej myśli zajęte były bardziej tym, co Forwood powiedział jej o kalekim mężczyźnie, niż tym, co właśnie robiła. Szuka białej drogi… Sam Karnen zaczął jej coś mówić o tym, co powiedziała mu Czarownica. Chodziło o tę białą drogę? To nie miało sensu.
Żona Forwooda, Signe, i ich maleńka córeczka, Torrie, były tak samo ciemnowłose i szczupłe jak dwaj mężczyźni. Po kolacji, na którą podano duszoną baraninę, zasiedli przy wielkim kominku, popijając grzane piwo na miodzie i rozmawiając. Saren podzieliła się tymi wieściami, które usłyszała od klientów w gospodzie, lecz stwierdziła, że Karnen przekazał już większość z nich. Kiedy Forwood zaczął snuć opowieści, rozsiadła się wygodnie, zadowolona, że ktoś inny wziął na siebie ciężar rozmowy, i słuchała z radością, a i niejakim strachem, jak opowiadał o Tym, Który Przemierza Szczyty, a potem bajkę o śnieżnych wróżkach, która rozbawiła ich wszystkich.
— Czy ty też szukasz białej drogi? — zapytała nieco później Signe, gdy kładli się spać.
Saren uniosła wzrok znad koca, który rozwijała przy kominku, i potrząsnęła głową.
— Nie wiem nawet, co to jest.
— To chyba jakaś pozostałość po Prastarych — wtrącił Abear. — Tyle przynajmniej dowiedziałam się od Karnena. Używali białych kamieni do budowy dróg — nie widziałaś ich na wybrzeżu?
— Nie przypominam sobie. Kazano nam unikać takich miejsc. Forwood skinął głową.
— To dobrze, że tak robiliście. Takie miejsca w najlepszym razie są niepewne. — Podrapał się w brodę i spojrzał z namysłem na Saren. — Szukasz schronienia, gdzie mógłbyś spędzić zimę, Sardul?
— Cóż…
— Nie mamy tu dość miejsca, ale Bindon ma większą chatę, jakieś trzy dni marszu na północ stąd. On mógłby cię przyjąć. Powiedz, że cię przysyłam, chłopcze. To może ci pomóc.
— Ja… dziękuję ci.
Gdy wszyscy poszli do łóżek, żegnani burkliwym „dobranoc” Forwooda, Saren położyła się przy kominku. Wyciągnęła się na kocach, lecz sen nie chciał przyjść, bowiem wciąż myślała o zadziwiająco szybkiej wędrówce Karnena i o tej białej drodze, której szukał. Kiedy w końcu zapadła w sen, śniła niespokojnie o Czarownicy i prastarych ruinach, o kalekim mężczyźnie i czymś, co wołało na nią z kamiennego kręgu, do którego wiodła biała droga.
Śnieg znowu padał przez całą noc i dzień wstał zimny, pod grożącym zawieruchą szarym niebem. Saren ruszyła na północ przez białe pagórki, mrużąc oczy przed jaskrawym blaskiem śniegu. Zima zadomowiła się na dobre.
Zanim słońce stanęło wysoko na niebie, minęła kilka gospodarstw pasterskich. Rozmowy z przyjaźnie nastawionymi ludźmi upewniły ją, że podąża właściwym szlakiem. Przed nią szedł tędy Karnen, wciąż podróżując szybko mimo kalekiej nogi. W miarę jak kontynuowała wędrówkę na północ, Saren próbowała odpowiedzieć sobie na pytanie: dlaczego podąża za nim?
Szuka białej drogi.
Jakaś pozostałość po Prastarych…
Jaką obietnicę złożyła Karnenowi Czarownica? Co spodziewa się znaleźć na końcu białej drogi? Przypomniała sobie sny, które dręczyły ją ostatniej nocy. Coś wołało do niej z kamiennego kręgu. Obiecywało jej… ale co? Szept letniego wiatru pośrodku zimy. Napomknienie o cudzie. Coś cudownego znajdowało się za kamieniami, jeśli tylko zdoła znaleźć właściwą drogę.
W „Odpoczynku Pasterza” Saren słyszała wiele dawnych opowieści. Na tych, którzy próbowali dostać się do tajemnych siedzib Prastarych, czatowało niebezpieczeństwo większe niż ewentualna korzyść. Dotrzymywano dobitych tam targów, lecz nie zawsze tak, jak spodziewał się tego poszukiwacz szczęścia.
Nie jestem poszukiwaczem, pomyślała Saren. Jestem po prostu ciekawa.
Na końcu białej drogi, szepnęło do niej wspomnienie snu, który śniła ostatniej nocy. W kamiennym kręgu…
Poczuła się tak, jakby rzucono na nią urok. Mógł to zrobić Karnen, albo coś, co czekało na końcu białej drogi. Jedyna rzecz, którą powinna teraz zrobić, to zawrócić i ruszyć w stronę wybrzeża. Zamiast tego, brnęła przez śnieg aż do zmroku, i nie potrafiła powiedzieć, dlaczego idzie dalej na północ. Wiedziała tylko, że musi.
Tę noc spędziła w jakiejś jamie, zakutana w płaszcz i koc, z twarzą zakrytą dla ochrony przed zimnem. Choć pamiętała, że około północy zaczął prószyć śnieg, nie potrafiłaby powiedzieć, kiedy zapadła w sen.
Znowu śniła o drodze, jej kroki dźwięczały w marszu. Biała kamienna wstążka rozbrzmiewała głucho pod stopami, jak gdyby biegła przez falującą senną pustkę. Saren mknęła po niej jak duch, albo jak jeden z tych wielkich, srebrzystych kotów, które można spotkać w górach. Aż do chwili, kiedy nagle zamajaczył przed nią kamienny krąg. Obietnica zieleni, zapachów lata i śpiewu ptaków wabiła ją zza kamieni, lecz wewnątrz mogła dostrzec tylko szarą mgłę.
Drewniana kula leżała na jasnym kamieniu u jej stóp. Wspomniała Forwooda i jego opowieści. Ten, Który Przemierza Szczyty. Potwory. Wszystko, co nieznane. Pod tą obietnicą ciepła wyczuwała coś groźnego. Tylko że tam nie mogła czaić się żadna groza! To przecież Czarownica wysłała Karnena na poszukiwania. A żadna Czarownica na nikogo nie sprowadzi świadomie niebezpieczeństwa.
Tak, to prawda, odezwał się wzbierający w niej strach. Weź jednak pod uwagę, że ta Czarownica posłała jego, nie ciebie.
Było zimno. Szczękała zębami. A za tamtą kłębiącą się mgłą czekało lato. Zrobiła krok, potem drugi. Pasma mgły przywarły do jej twarzy jak pajęczyna. Trzeci krok i mgła zaczęła się rozwiewać. Zimno zniknęło. Zobaczyła leśną polanę, przybraną w letnią szatę. Już chciała się radośnie uśmiechnąć, gdy nagle, z zielonej murawy pod stopami, rozdzierając darń zakrzywionymi jak szpony, kościstymi palcami, wyłoniły się trupy.
Strach unieruchomił ją, aż pierwsza kościotrupia ręka zaczęła drapać po jej butach. Cofnęła się skulona, czując jak skóra cierpnie jej z obrzydzenia. Coś chrupnęło pod stopą z ostrym trzaskiem łamanej kości. Szponiaste palce trupa zacisnęły się, a ona uderzyła dłonią jak cepem i… obudziła się z krzykiem.
Echo krzyku dźwięczało w nieruchomym górskim powietrzu, gdy usiadła, obejmując się rękoma. Mróz przeniknął ją aż do kości, i teraz drżała w równym stopniu z zimna, co z przerażenia koszmarem, z którego się wyrwała.
— Sen — szepnęła przez szczękające zęby. — T–t–to tylko sen.
Rozpaliła ognisko i skuliła się nad nim czekając, aż śnieg roztopi się w kociołku tak, by mogła zrobić sobie napar. Dopiero kiedy parzący płyn ogrzał ją, zdołała się odprężyć. Słodka Gunnoro, ten sen był jak jawa! Dotychczas nocne koszmary nie dręczyły jej; ten zaś wydawał się swego rodzaju ostrzeżeniem. Wiedziała też, nie mając pojęcia skąd, że miejsce, o którym śniła, istnieje naprawdę, i że je odnajdzie. Nie rozumiała tylko, dlaczego ma go szukać.
Niedługo miało już świtać, więc zamiast ułożyć się z powrotem do snu, zwinęła koc, zgasiła ognisko paroma garściami śniegu i kiedy słońce wypełzło nad horyzont, była już w drodze. Od pasterskiej rodziny, na którą natknęła się rankiem, dowiedziała się, że Karnen jest wciąż przed nią, lecz on sam i jego biała droga wymykali się aż do chwili, kiedy nieco później tego dnia zatrzymała się w kolejnym domostwie.
— Posiadłość Bindona leży o półtora dnia marszu stąd — powiedział jej gospodarz. — Ale pomiędzy jego ziemiami a moimi nie ma nic. Tylko… — zawahał się.
— Tylko co? — zapytała Saren.
Pasterz wyglądał na zakłopotanego.
— Droga — odparł w końcu. — Jeszcze z czasów Prastarych.
— Dokąd prowadzi ta droga? — zapytała znowu.
Mężczyzna potrząsnął głową.
— Tego nikt nie wie. Nikt nie był na tyle głupi, żeby nią chodzić.
— Mimo to ja muszę nią pójść — powiedziała Saren.
— Zanosi się na burzę — ostrzegł pasterz.
— Będę uważać.
— Uwaga nie wystarczy, żeby przeżyć burzę w tych górach — rzekł do niej. — Potrzebne jest schronienie i ciepło. Nie przeżyjesz, zdając się na uśmiech losu.
Saren pomyślała o Karnenie, który wciąż był przed nią, i o snach, niosących w sobie zarówno groźbę, jak i obietnice.
— Będę musiała zaufać szczęściu — powiedziała. — To wszystko, co mam.
Pasterz wzruszył ramionami.
— Cóż, zatem życzę ci szczęścia — tobie i temu drugiemu. Też go ostrzegałem, ale nie chciał słuchać, tak samo jak ty. Z tą sztywną nogą nie dotrze do gospodarstwa Bindona przed nocą — to pewne.
— Dzięki za poczęstunek — powiedziała Saren. Nie czekając na dalsze przestrogi, ruszyła w drogę, zostawiając pasterza, który odprowadzał ją wzrokiem potrząsając głową.
Znalazła prastarą drogę jeszcze przed północą. Burzowe chmury gromadziły się na nocnym niebie, zasnuwając gwiazdy. Wiatr ciskał jej w twarz ostre grudki śniegu, tak że musiała zasłonić ją sobie paskiem materiału oderwanym od koca. Śnieg wypełnił zagłębienia i każdy krok mógł okazać się pułapką. Lecz mimo to znalazła drogę. Znużona, zmierzyła ją wzrokiem, rozgarniając czubkiem buta śnieg, aż odsłoniła płaską kamienną płytę, tworzącą jej nawierzchnię.
Nietrudno ją znaleźć, pomyślała.
Jeśli tak łatwo odszukać tę drogę, co sprawia, że jest wyjątkowa? Każdy mógłby tu trafić, nawet kaleki mężczyzna podczas pierwszej zimowej burzy. Ale to nie wyklucza groźby, która może czaić się na końcu tej drogi, bo iluż zdecydowałoby się, by nią pójść? Tylko odważni lub głupcy szukają siedzib Prastarych. Albo ci, którzy posiadają tajemną wiedzę. Karnenowi mogła tę wiedzę przekazać Czarownica. A co ona ma? Tylko sen — na wpół obietnicę, na wpół ostrzeżenie. Westchnąwszy, ruszyła dalej.
Łatwo było iść tą drogą, nawet wśród huczącej wokół burzy. Gęste tumany śniegu wirowały w gwałtownych podmuchach wiatru, lecz coś w samej drodze powstrzymywało Saren przed błądzeniem. Zimno nie było tak łatwe do pokonania. Ręce i nogi zaczynały drętwieć, zarówno od przenikliwego chłodu, jak i ze znużenia. Brnęła przed siebie oszołomiona, niczym w półśnie. Kiedy śnieg przestawał padać, mróz przenikał przez wszystkie warstwy odzieży. Zgrabiałymi palcami rozwinęła koc i otuliła się nim jak drugim płaszczem.
Widoczność była słaba, bowiem pokrywa chmur skrywała gwiazdy, a wszędzie wokół unosił się pędzony wiatrem śnieg. Kiedy w końcu wiatr ucichł, dziewczyna przystanęła. Góry zniknęły. Znajdowała się na rozległej równinie, pustej, białej przestrzeni, rozciągającej się tak daleko, jak sięgała wzrokiem. Rozgarnęła nogami śnieg. Droga wciąż tam była. Chmury odpłynęły. Punkciki gwiazd iskrzyły się na nocnym niebie, lecz konstelacje, jakie tworzyły, nie przypominały tych, które znała.
Biała droga Kamena zaprowadziła Saren w nieznane.
Przeniknął ją dreszcz, wywołany zimnem i uczuciem obcości, potem westchnęła i powłócząc nogami ruszyła dalej. Przeszłość zniknęła. Nordendale, matka, gospoda. Gospodarstwa pasterzy i góry. Nie wiedziała, co leży przed nią, lecz coś musiało tam być. Może coś lepszego, a może gorszego od jej dotychczasowego losu, lecz nie miała do czego wrócić, nie pozostawało więc nic innego, jak iść naprzód.
Przypomniała sobie mężczyzn z Nordendale wracających z wojny i poczuła, że są jej bliscy. Żołnierze byli jak srebrniki tracone na wojnę. Jej własne życie też było takie, bo o jego wartości stanowiło to, co można nim okupić, nie zaś to, czym było w istocie. Myślenie w taki sposób sprawiło, że rozbolała ją głowa. A co z Karnenem, zastanawiała się. Czy on też był monetą jakiejś Czarownicy?
Znowu przystanęła i uniosła wolno głowę. Wiatr ciskał jej w twarz kłującym śniegiem, a ból głowy utrudniał koncentrację. Zamrugała; powieki poruszały się tak wolno, że nabrała przekonania, iż są na wpół zamarznięte, pokryte szronem na krawędziach. Kamienny krąg stał przed nią, wysoki i majaczący w mroku.
Kamienie były ciemniejsze niż te, które widziała we śnie, bardziej złowróżbne. Letnie wonie dochodziły do niej spoza szańca, gdzie mgła unosiła się porywana podmuchami wiatru innego niż ten, który szarpał jej odzież. Spojrzała pod nogi i zobaczyła leżącą u swych stóp kulę Karnena.
Pochyliła się i podniosła ją. Czy był w kręgu? Czy Czarownica wydała już swoją monetę? Jeszcze jeden letni powiew wydostał się spomiędzy kamieni. Kwiecie jabłoni, delikatna woń róż, trawy i polnych kwiatów. Zapach lasu, poziomek i bzu.
Ruszyła naprzód, zdecydowana zobaczyć, co jest w środku. Pasma mgły przylgnęły do niej, gdy wkroczyła pomiędzy głazy. Zadrżała, oczekując dotyku kościotrupich rąk.
Gdy znalazła się w kręgu, ujrzała przez mgnienie oka okrytą letnią szatą polanę, jaka ukazała jej się we śnie. Jabłonie kwitły, ale równocześnie ich gałęzie zwisały pod ciężarem owoców. Cierniste gałązki różanych krzewów były okryte pączkami i rozkwitłymi kwiatami. Słyszała śpiew ptaków, słodki i czysty. Na zielonej murawie u jej stóp rosły w nierównych kręgach żółte, czerwone i jasnoniebieskie kwiaty.
Postąpiła jeszcze jeden krok i wszystko zamigotało. Gwałtowny szum wypełnił jej głowę. Zapachy i obrazy zniknęły. Krzyknęła ochryple, gdy spadła na nią fala zmęczenia. Żeby utrzymać się na nogach, próbowała wesprzeć się na kuli Karnena, lecz ta wyśliznęła się spod niej i Saren runęła głową w ciemność.
Kiedy odzyskała przytomność, stwierdziła że znajduje się w długiej, mrocznej sali, do której przez osadzone wysoko w ścianach okna wlewa się mętne światło. W głębi zobaczyła kominek, wypełniony ostygłym popiołem. Na podwyższeniu stały dwa rzeźbione, puste krzesła. Trzy stoły na kozłach z prostymi ławkami ustawionymi po obu stronach biegły rzędem przez długość komnaty. Ze ścian zwisały zbutwiałe gobeliny z zatartymi przez czas wzorami.
Saren wsparła się rękami o kamienną podłogę i usiadła. Wciąż spowijał ją zimowy chłód i drżała wbrew samej sobie. Gdzie się znalazła? W jakiejś zrujnowanej posiadłości Prastarych? We śnie? Martwa?
Jedyne drzwi sali uchyliły się ze skrzypnięciem. Saren wstała chwiejnie i dała krok do tyłu. Potknęła się o podwyższenie i upadła na plecy, szybko wciągając nogi pod siebie. Skulona, zagryzając dolną wargę, wbiła wzrok w otwierające się wolno drzwi.
To nie głupota sprowadziła mnie tutaj, pomyślała. Nie głupota, tylko czyste szaleństwo. To prawda, Karnen wyprzedził ją, lecz nie miała wątpliwości, że Czarownica powiedziała mu, czego może się spodziewać. Z pewnością istniały określone zasady postępowania, których należało przestrzegać, warunki, jakich musiał dopełnić poszukiwacz Prastarych, tajemna wiedza — to wszystko, o czym ona nie miała pojęcia. Karnen musiał mieć jakieś wyobrażenie o tym, na co się porywa — na Puchar Łowcy, przede wszystkim wiedział, dlaczego znalazł się na tej drodze i co go czeka u jej kresu — i kiedy on dysponował tą wiedzą, ona mogła tylko poruszać się na oślep, igrając z niebezpieczeństwem. A teraz…
Jej najgorsze obawy urzeczywistniły się, gdy drzwi stanęły otworem na tyle szeroko, by wpuścić do sali mieszkańców tej posiadłości. Okropny strach wbił w nią swe szpony. Teraz już wiedziała, gdzie się znalazła. W dworzyszczu zmarłych.
Trupy, takie jak te z jej snu, wchodziły do sali szurając nogami, żeby zająć miejsca przy stołach. Niektóre sprawiały wrażenie martwych od niedawna; ich rany wciąż się jątrzyły. Inne miały ciała białosine i nabrzmiałe — trupy, które leżały w grobach tydzień albo nieco dłużej. Najgorsze były te, których ciała zgniły tak, że pod opadającą płatami skórą widniały białe kości. Białe kościotrupy, z twarzami obranymi z ciała.
— Słodka Gunnoro — jęknęła Saren. — Nigdy nie chciałam…
— Nie chciałaś czego? — zapytał jeden z trupów. Podszedł do podwyższenia i pochylił się tak, że jego spustoszona twarz znalazła się zaledwie kilka cali od jej twarzy. Z kącika trupich ust zwisał robak, wgryzając się w ciało. — Nigdy nie chciałaś mojej śmierci?
— Ja…
Żółć wezbrała w gardle Saren, gdy w stojącej przed nią szkaradnej istocie rozpoznała swego narzeczonego, Erarda. Jeszcze jeden trup zbliżył się do nich i tego rozpoznała nie tyle po rysach — bowiem niewiele dałoby się zidentyfikować na podstawie strzępów skóry i ciała, które jeszcze trzymały się czaszki — ile po ubraniu, jakie miał na sobie, kiedy po raz ostatni widziała go żywego. To był jej ojciec.
— To w taki sposób odpłacasz za lata miłości, jakie ci ofiarowałem? — zapytał martwy stwór. — Przychodząc tutaj jeszcze żywa i szydząc ze mnie?
— Ty… ty nigdy mnie nie kochałeś…
— Nic dziwnego. Czy którykolwiek ojciec został pokarany taką nędzną namiastką córki jak ty? Kreaturą, która okradła z pieniędzy własną matkę?
Saren ogarnął strach i poczuła mdłości, lecz mimo to potrząsnęła wolno głową.
— To ja byłam pieniądzem — powiedziała.
— Ciężkie czasy — powiedział trup Erarda. — To wojna do nich doprowadziła. Wszyscy mieliśmy do odegrania swoje role, swoje pieniądze do wydania i to, za co zapłacono naszym życiem.
— Nie! — krzyknęła Saren. — Chciano mnie wydać nie dlatego, że kochałam Nordendale, lecz powodem była chciwość mojego ojca i korzyści, jakie spodziewałeś się mieć dzięki mnie.
— Wiedźmińska krew — rzekł Erard. — Pewna Czarownica powiedziała mi, że płynie w tobie wiedźmińska krew, i że jeśli zwiążę swój los z twoim, czeka mnie powodzenie. Lecz ty się mnie wyparłaś, Saren. Pozwoliłaś, żeby zagarnęła mnie wojna, i żebym stracił życie w bitwie, bo mi źle życzyłaś.
— Nigdy nie życzyłam ci źle! Nie kochałam cię, ale nigdy nie chciałam, żeby stała ci się krzywda.
— Nie wzięłaś życia z moich lędźwi — powiedział jej ojciec. — Jakiś bard wlał swoje nasienie w twoją matkę, lecz ja mimo to poślubiłem ją. Wychowywałem cię, jakbyś była moim własnym dzieckiem, a ty jak mi się odpłaciłaś?
— Życie nie jest czymś, czym można kupczyć.
— Nie? — zapytał Erard. — Więc czym jest życie?
Inne trupy zbliżyły się, żeby usłyszeć jej odpowiedź. Saren wpatrywała się w ich odrażające oblicza, a każda cząstka ciała dziewczyny drżała ze strachu. Kręciło się jej w głowie od tego, co przed chwilą usłyszała.
Jakiś bard wlał swoje nasienie w jej matkę.
Wiedźmińska krew. Czy właśnie to rozpoznała w niej droga i wykorzystała, żeby wciągnąć ją w tę pułapkę?
— Powiedz nam — zażądał odpowiedzi jeden z trupów. Na wpół obrana z ciała twarz przysunęła się, strupieszałe palce wyciągnęły się ku niej. Tłuste, białe robaki spadły na podłogę, gdy stwór poruszył ramieniem.
— Czym jest życie? — zapytał inny.
— Pieniędzmi do wydania — czymże innym! — zawołał trzeci. Głosy coraz szybciej i twardziej wykrzykiwały szydercze pytanie, więc przycisnęła dłonie do uszu, żeby go nie słyszeć. Zapłakała, a spływające łzy zamarzały na policzkach. Czuła kwaśną gorycz w pustym żołądku, który przewracał się w niej od smrodu gnijących ciał i bliskości zmarłych. Kościotrupie palce chwytały ją i szarpały. Wrzasnęła, kiedy kości i martwe ciało dotknęły jej twarzy. Trupy zaczęły wciągać ją pomiędzy siebie i Saren jeszcze bardziej skuliła się w sobie. Martwe ręce chwyciły ją za ramiona, odrywając je od uszu. Broniła się, młócąc rękami jak cepami. Tam, gdzie trafiła, pękały kości, ramiona odrywały się od barków i spadały na podłogę.
— Czym jest życie? — dopytywał się jej ojciec.
— Mieliśmy życie — mówił do niej inny trup — ale nasze pieniądze zostały wydane i teraz nie mamy nic.
— Jeśli życie nie jest pieniędzmi, to czym jest? — krzyczał do niej. Erard.
— Darem! — zawołała Saren łkając. — Darem — rozumiecie? Życie to nie pieniądze, które są do stracenia. To nie coś, co można wymienić z korzyścią. Życie to dar ofiarowany bezinteresownie.
Uchwyt trupów zelżał i teraz już mogła wyrwać się i stanąć chwiejnie na nogi. Zataczając się, cofnęła się o krok czy dwa, nie spuszczając z upiorów szeroko rozwartych oczu. Mgła snuła się wokół ich stóp. W powietrzu wisiał duszący, zgniły fetor otwartych grobów.
— Niczego nie daje się bezinteresownie — powiedział jeden z martwych. — Za wszystko trzeba płacić, bo gdyby było inaczej, czy znaleźlibyśmy się tutaj? Dlaczego umieramy? Co nas tu zesłało?
Saren potrząsnęła głową, próbując pozbierać myśli. Jak to się stało, że się tu znalazła, omawiając takie sprawy z trupami? Na Puchar Łowcy, z pewnością oszalała. Lecz mimo to zastanowiła się nad tym, o co pytał ją trup, i odpowiedź powoli skrystalizowała się w jej umyśle. Prawidłowa czy nie, tego nie wiedziała, lecz była wszystkim, co potrafiła wymyślić.
— Czy nigdy nie daliście bukietu kwiatów ukochanej osobie? —zapytała.
Tu i tam okropne głowy pochyliły się, potakując.
— A gdy kwiaty zwiędły — czy to umniejszyło w jakiś sposób chwilę ofiarowania? Życie jest jak te ofiarowane kwiaty. Dopóki kwitniemy, staramy się jak najlepiej wykorzystać zawarte w tym darze możliwości. Śmierć nie pozbawia nas tego daru — jest tylko naturalną koleją rzeczy.
— To tylko słowa! — warknął jej ojciec. — Tutaj…
— Znalazłeś się tu, ponieważ nie potrafisz tego pojąć! — przerwała mu Saren. — Ponieważ życie jest dla ciebie wyłącznie pieniędzmi i niczym więcej. Tak właśnie wykorzystałeś możliwości tego daru, więc musisz przy tym obstawać.
Trupy znowu zaczęły podchodzić ku niej, pomrukując i wymachując cienkimi jak patyki ramionami. Saren cofała się, aż wsparła się plecami o ścianę. Rozległ się dźwięk, jak gdyby poszum wiejącego gwałtownie wiatru. Poczuła zawroty głowy, trupy i sala zawirowały jej w oczach. Osuwała się po ścianie, aż przykucnęła na piętach. Próbowała wstać, lecz nie mogła.
Martwi ludzie podchodzili, gramoląc się przez krawędź podwyższenia; Saren upadła na bok, a wirujące chmury ciemności zasnuły jej wzrok i porwały ją ze sobą. Lecz nim straciła przytomność, nim osunęła się w ciemność żegnana dotykiem zmarłych, oczami duszy ujrzała kobiecą twarz. Była to szeroka, pogodna twarz, niebieskooka i obramowana spływającymi luźno, pszenicznozłotymi włosami. Miała wrażenie, że dostrzega skrawek zielonej sukni na krągłych ramionach, i że przez fetor otwartych grobów wypełniający salę dochodzi do niej świeży oddech zielonych pól.
— Och, dobrze się sprawiłaś, córko — powiedziała kobieta.
Potem ciemność wezbrała i uniosła Saren ze sobą.
Kiedy Saren otworzyła oczy, stwierdziła, że ogrzewa ją przyjazny ogień, płonący wesoło tuż przed nią. Sala zniknęła, a ona znajdowała się wewnątrz kamiennego kręgu, leżąc zdrętwiała pod kocami. Wysokie kamienne słupy nie wydawały się tak złowróżbne w migoczącym świetle ogniska. Obok niej siedział kaleki mężczyzna, za którym podążała od „Odpoczynku Pasterza”, zawsze o dzień marszu za nim.
Na jego widok ogarnął ją nieoczekiwany spokój. Usiadła, wyciągnęła ręce do ognia i przyjrzała się uważnie swemu towarzyszowi. Sposób, w jaki siedział, kazał jej pomyśleć, że kula, którą znalazła, nie tyle została upuszczona, co odrzucona, ponieważ nie potrzebował jej więcej.
— Witaj, Karnen — powiedziała.
— Ty jesteś dziewczyną z gospody — odparł. — Z początku nie poznałem ciebie, kiedy się: tu znalazłaś. Co cię tu sprowadziło?
— Twoja biała droga.
— Przecież nic ci o niej nie powiedziałem.
Saren wzruszyła ramionami.
— Mówiłeś o niej pasterzom, a oni powiedzieli mnie. — Wskazała na jego nogę. — Wydaje się, że jesteś w lepszym stanie niż wówczas kiedy się poznaliśmy.
— To za sprawą zaklęcia Andnory — wyjaśnił. — Tej Czarownicy, o której ci opowiadałem. Każdy kolejny krok, który stawiałem w trakcie poszukiwań, był łatwiejszy — zaklęcie spełniło się ostatecznie kiedy dotarłem do celu.
— Więc to dlatego utrzymywałeś takie dobre tempo — twoja noga miała się coraz lepiej.
Skinął głową.
— A ty — czy to twoja wiedźmińska krew sprowadziła cię tutaj?
Saren dotknęła ręką policzka, potem pozwoliła jej opaść na łęk. Opowiedziała mu o tym, co przeżyła podążając drogą. — Ale nie czułam się tak, jakby płynęła we mnie wiedźmińska krew — zakończyła.
— Dostrzegłem ją w tobie, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy — był to słaby ślad, ale niewątpliwy. Bez niej nie przeżyłabyś wędrówki białą drogą.
Saren uświadomiła sobie, że kamienny krąg, w którym się znajdowali, nie jest tym, do którego zaprowadziła ją droga. Ten wznosił w górach, wysoko na szczycie. Nocne niebo wysklepiało się nad nimi bezchmurne, pocętkowane znajomymi gwiazdami. Zbocza pokrywał śnieg, lecz sam kamienny krąg był od niego wolny.
— Czy to wszystko było snem? — zapytała. — Równina, ten drugi krąg, i… — Zadrżała. — I dom zmarłych?
Karnen potrząsnął głową.
— Kamienne kręgi Prastarych są połączone. Można przejść z jednego do drugiego w mgnieniu oka. Rozumiesz, droga sprawdza nas. To właśnie powiedziała mi Andnora. Ja… też trafiłem do domu zmarłych, choć był inny od twojego.
— A kobieta w zieleni — ta, która nazwała mnie córką?
— Nie widziałem jej — odparł Karnen. — Widziałem mężczyznę, któremu z czoła wystarały rogi jelenia. Nie powiedział ani słowa. — Z kociołka stojącego przy ognisku nalał ziołowego naparu do kubka i podał jej. — Co teraz .zrobisz, Saren?
— Jeśli życie jest darem — powiedziała — to chcę mądrze wykorzystać tę szansę. Chcę… — spojrzała na niego znad krawędzi kubka —…pójść zieloną drogą, prowadzącą do lata. Chcę dać siebie innym, bezinteresownie, nie za coś, nie za pieniądze. Chciałabym opowiadać ludziom różne historie, legendy, a może nauczę się grać na jakimś instrumencie. Zostanę uzdrowicielką. Zresztą nie wiem. Po prostu chcę robić coś pożytecznego.
Karnen uniósł swój kubek.
— Myślę, że chciałbym pójść z tobą tą zieloną drogą, jeśli nie miałabyś nic przeciwko mojemu towarzystwu.
— Razem, nie przede mną, jak dotychczas?
Karnen uśmiechnął się.
— Zatem za zieloną drogę — powiedziała Saren, stukając kubkiem w jego kubek. — Za nasze powodzenie!
— Za powodzenie — powtórzył Karnen i oboje spełnili toast.
W zielonym lesie, miejscu, które Saren nazwałaby „gdzieś indziej”, złotowłosa kobieta uniosła głowę znad sadzawki i widniejącego na jej powierzchni obrazu, przedstawiającego kamienny krąg i dwoje znużonych wędrowców, przepijających do siebie. Spojrzała na swego towarzysza, wysokiego, barczystego mężczyznę, z jelenimi rogami wyrastającymi z czoła.
— Każde z nas ma teraz po jednym — powiedziała kobieta.
Rogaty mężczyzna skinął głową.
— A będzie jeszcze więcej. Ciemność miała swój czas, dzierżąc ten kraj w niewoli wojny. Myślę, że jej pieniądze zostały wydane.
— Przynajmniej na jakiś czas.
— A nasze?
Kobieta w zieleni przyłożyła palec do ust mężczyzny i potrząsnęła głową.
— Nie mamy pieniędzy, jedynie dary — powiedziała. — A dary mogą tylko przynieść szczęście.
— Czy to obietnica? — zapytał rogaty mężczyzna.
— Nadzieja — odparła. — Nic więcej. — Spojrzała na dwie postaci, wciąż odbijające się w sadzawce, kamienne słupy wznoszące się nad nimi, światło ogniska migoczące na szarym kamieniu, i westchnęła. —Modlę się, żeby to wystarczyło — dodała.
„Biała droga” osadzona jest w realiach dolin Wyżyny Hallack, wkrótce po zakończeniu wojny z Kolderem, jednak nie stanowi bezpośredniej kontynuacji żadnej z istniejących powieści czy opowiadań ze Świata Czarownic. Zamiast tego próbowałem uchwycić atmosferę „dojrzałych”„ opowiadań Andre — jako daninę za te wszystkie lata radości, których dostarczyło mi jej pisarstwo.
Odkryłem jej książki w tym najlepszym z możliwych czasie —jako nastolatek — i do dzisiaj wspominam je z czułością, szczególnie te, które składają się na cykl Świata Czarownic. Zaproszenie, jakie otrzymałem od Andre, bym uzupełnił własnym opowiadaniem owe mity, oraz współpraca z nią w przygotowaniu opowiadania do druku, niewątpliwie należą do jaśniejszych punktów mojej zawodowej kariery pisarskiej. Mam nadzieję, że w „Białej drodze” udało mi się przekazać do pewnego stopnia nastrój cudowności, który znajdowałem w jej książkach — co traktuję jako skromną zaplotę za wszystko, co mi ofiarowała.
Charles De Lint
Kot, który po całej serii potyczek zdobył prawo do spania na parapecie zamkowego okna, w jedynym nasłonecznionym miejscu wielkiej sali, zbudził się i otworzył szeroko oczy. Poczuł się inny. Był teraz Kotem i czymś jeszcze.
W komnacie zadźwięczał śmiech i Kot usiadł, mrużąc oczy, ciekaw, czy śmieją się z niego. Nie lubił być celem żartów. Ludzie patrzyli wprawdzie w stronę Kota i chichotali, lecz nie odniósł wrażenia, że bawią się jego kosztem.
Polizał bez przekonania lewą łapę, niepewny co robić. Może powinien sprawdzić, czy nie przygotowano już dla niego wieczornego posiłku? Czuł się… inaczej, jakoś dziwnie, jakby przestraszony. Przestraszony? Nie. To nieporozumienie. Był jedynie zdezorientowany. Kot nigdy dotychczas w swoim życiu się nie bał. Owszem, zdarzało się, że był zaniepokojony. Wytrącony z równowagi — raz czy dwa. Zły — często. Lecz przestraszony? Nigdy!
Czym jednak była ta zimna, uwierająca bryłka, która usadowiła się tam, gdzie powinien w spokoju ulegać trawieniu obiad? To był strach. Kot otworzył mały pyszczek i zadyszał kilka razy jak wielki pies, żeby pozbyć się gniotącego uczucia we wnętrznościach. Strach. Czego się bał?
Nie był sam. Wiedział to. Było w nim coś Innego. Coś małego i ogarniętego przerażeniem ukryło się w jego nietykalnej kociej osobie. Jak śmiało!
Oczy Kota zapłonęły żółtym ogniem. Czarne szczeliny źrenic rozszerzyły się, zakrywając złote tęczówki, a z aksamitnych poduszeczek łap wysunęły się pazury.
NIE, NIE, rozległ się w jego głowie przerażony głos. NIC NIE POKAZUJ. BĄDŹ KOTEM. NIE POZWÓL, BY KTOKOLWIEK ZAUWAŻYŁ, ŻE ZACHOWUJESZ SIĘ INACZEJ NIŻ ZWYKLE.
Kim jesteś? Czym jesteś? Jak to się stało, że znalazłeś się we mnie? — zażądał wyjaśnień Kot. Zainteresowany tym Innym, który znalazł się w nim, Kot zmrużył oczy, schował pazury i wyciągnął się znowu w słońcu, krzyżując łapy. Wsłuchał się w swoje wnętrze, nadal obserwując komnatę zmrużonymi oczami.
SPÓJRZ TAM, NA KOMINEK. WIDZISZ TEGO MŁODZIEŃCA, KTÓRY TAM LEŻY, POZORNIE BEZ ŻYCIA?
Kot poruszył uchem. Nie żyje? — podtrzymał ten dziwny dialog.
ŻYJE, odparł Inny. CZAROWNICA WYCIĄGNĘŁA Z NIEGO DUCHA. WŁAŚNIE O TYM MÓWI. ROZUMIESZ JĄ?
Kot położył po sobie uszy i poruszył niecierpliwie tylnymi łapami. Oczywiście rozumiał. Skupił uwagę na Czarownicy, tej, która się śmiała.
— Nie pojmujesz — mówiła do lorda, władcy twierdzy. — Duch chłopca odleciał.
— Nie wiem, jaką możemy mieć z tego korzyść. Chłopiec jest oczkiem w głowie swego ojca. Chcesz, by jego śmierć doprowadziła do wojny między nami?
— Wolałbyś, żeby jego uczucie do dziewczyny zostało odwzajemnione? Ona ma być Czarownicą. A już czuje się związana z tym chłopcem, Kharisem. Jeszcze jeden miesiąc i zostałaby skażona, straciłaby swój dar.
— To tylko twoje przypuszczenia. Uśmiechnęła się do niego.
— Czy kiedykolwiek się myliłam?
Lord pochylił się nad pozornie martwym ciałem.
— Oddycha. Czy może się ocknąć?
— Tylko wówczas, jeśli jego duch zdąży wrócić do ciała, nim pochwyci go któryś z jastrzębi.
— Jastrzębi? Nie rozumiem.
— Kiedy wyciągnęłam z niego ducha, uwolniłam go i wyrzuciłam przez tamto okno. Wyzwolony duch wchodzi w pierwszą żywą istotę, jaką napotka. Jego duch przebywa teraz w tłustym, opierzonym ciele jednego z tamtych gołębi na dachu stajni.
Lord podszedł do okna i spojrzał na gołębie. Kot, pogrążony w absolutnym bezruchu, udawał że śpi, wygrzewając się w słońcu. Lord podrapał go z roztargnieniem za uszami i Kot mruknął cicho. Władca twierdzy odwrócił się i spojrzał na Czarownicę.
— Jesteś pewna, że jego duch dotarł do gołębi?
Znowu rozległ się śmiech Czarownicy — zimny, nieprzyjemny, wibrujący dźwięk.
— Sugerujesz, że wszedł w Kota? Nieprawdopodobne. Potrafię lepiej wybrać cel. Czy widzisz zresztą, jak sobie spokojnie śpi w słońcu? Nie, to niemożliwe. Kot biegałby jak oszalały, przerażony obecnością czegoś obcego w swoim ciele. Widzisz to poruszenie wśród gołębi? Zerwały się do lotu. Zataczają koła. Jeden z nich jest w najwyższym stopniu zaniepokojony i budzi trwogę innych. Zapewniam cię, duch Kharisa padnie wkrótce ofiarą jastrzębia i uwolnimy się od niego, bez konieczności uciekania się do zabójstwa. Do tego czasu musimy troskliwie zaopiekować się chłopcem, który dostał jakiegoś ataku, i posłać po jego ojca. Nic nie może wskazywać, że w grę wchodziło zaklęcie uwalniające ducha. Ani teraz, ani nigdy.
Lord znowu wyjrzał przez okno i właśnie wtedy całe stado gołębi wzbiło się nagle w górę z głośnym szumem skrzydeł. Ptaki były przestraszone; rzuciły się najpierw w jedną stronę, a potem, na jakiś sygnał niedostrzegalny dla ludzkich oczu, zawróciły, lecąc szybko w przeciwnym kierunku. Te manewry na nic im się jednak nie zdały. Szerokoskrzydły, ciemny cień zanurkował z góry, a świst, z jakim przecinał powietrze, przebił się przez trzepot bijących gwałtownie gołębich skrzydeł. Jastrząb pochwycił ostrymi szponami jednego gołębia ze stada i wzleciał z nim na wierzchołek pobliskiego drzewa, wlokąc za sobą skórzany pasek przywiązanego do nogi pęta.
Rozerwał dziobem pierś ofiary i lord zobaczył tryskającą, jasną w blasku słońca krew. Mężczyzna przeniósł wzrok na nieruchomą postać leżącą przy kominku.
— Żyje — powiedziała Czarownica. — To nie był ten.
Kot wstał i przeciągnął się; najpierw rozprostował prawą tylną łapę, aż po rozwarte palce, potem lewą. Wygiął grzbiet w łuk i wyciągnął przednie łapy najdalej jak mógł, drapiąc pazurami koronkową poduszkę, na której leżał, gdy spał.
— Przestań, Kocie. — Kobieta pogroziła mu ręką. — Nie jesteś taki głupi, żeby rozszarpywać poduszki.
Kot poczuł się urażony, że tak grubiańsko przerwano mu gimnastykę. Zeskoczył z okna i ruszył wolno w stronę kuchni, z zadartym wyniośle ogonem. Za kogo ona siebie uważa? — burknął. Zdobyłem tę poduszkę w uczciwej walce. Mogę ją podrzeć, jeśli tak mi się spodoba.
OŚMIELASZ SIĘ JEJ SPRZECIWIAĆ? — zapytał ten ktoś w jego wnętrzu. ZOBACZ, CO STAŁO SIĘ ZE MNĄ. NIE BOISZ SIĘ TEGO, CO ZROBI, JEŚLI DOWIE SIĘ, GDZIE JESTEM?
A kto jej powie? — rzekł Kot. Kot, który ma rozum w głowie, nie musi bać się niczego tutaj ani gdziekolwiek indziej.
NIE WYDAJESZ SIĘ ZDENERWOWANY TYM, ŻE DZIELĘ Z TOBĄ TWOJE CIAŁO.
Masz zamiar sprawić mi kłopoty? Będziesz się bał albo próbował zmusić mnie do zrobienia czegoś głupiego wbrew mojej woli?
CÓŻ, RZECZYWIŚCIE NA POCZĄTKU BYŁEM PRZESTRASZONY, ALE WYDAJE SIĘ, ŻE DOSKONALE PANUJESZ NAD SYTUACJĄ — JEŚLI NIE PRZESZKADZA CI MOJA OBECNOŚĆ, BĘDĘ PRZEBYWAŁ W TOBIE, DOPÓKI NIE WYMYŚLIMY JAKIEGOŚ SPOSOBU, ŻEBYM MÓGŁ WRÓCIĆ DO MOJEGO WŁASNEGO CIAŁA. NIE SPRAWIĘ CI KŁOPOTU. OBIECUJĘ.
Doskonale. Prawdę mówiąc, cieszę się, że jest ktoś, z kim mogę dogadać się bezpośrednio. To prawdziwy dopust losu, kiedy musisz przez całe życie porozumiewać się na migi z takimi tępakami.
CZY TYLKO TEN DWÓR JEST PEŁEN TĘPAKOW, CZY TEŻ GDZIE INDZIEJ JEST TAK SAMO?
Nie byłem nigdzie indziej. Z tego, co słyszałem od innych kotów, i od tych głupich, łaszących się obrzydliwie psów, wszędzie jest tak samo. Ludzie utracili zdolność nawiązywania kontaktu z wyższymi istotami.
SŁYSZAŁEM, ŻE SOKOLNICY WIEDZA, CO MYŚLĄ ICH PTAKI.
Bzdura. Ptaki nie myślą. Ptaki działają i reagują na działanie innych. To stanowczo niższy gatunek. A co miało znaczyć: dopóki nie „wymyślimy” sposobu na powrót do twojego ciała? Nie przyłożę dobrowolnie łapy do tego projektu. Udzielam ci gościny, ponieważ wydaje się to rozsądne, ale nie przyłączę się do żadnych knowań przeciwko Czarownicy. Ona tutaj rządzi. Wiem, z której strony futro jest głaskane.
Ten Drugi nie odezwał się.
Kot przystanął w wejściu do kuchni i rozejrzał się za swoją ulubioną kucharką. Kiedy ją dostrzegł, wbił w nią wzrok i zapytał swego „lokatora”: Masz jakieś szczególne upodobania, jeśli chodzi o jedzenie? Od niej mogę dostać niemal wszystko, czego zapragnę.
TO NIE MA DLA MNIE ZNACZENIA, odparł tamten. WYDAJE SIĘ, ŻE MÓJ DUCH NIE ODCZUWA GŁODU.
Widzę, że skubie gęś. Może uda mi się wycyganić wątróbkę. Kot podszedł do swej ulubionej kucharki, unikając po drodze wszystkich innych, którzy pracowali w kuchni. Wśliznął się pod szerokie spódnice i oznajmił swe przybycie najpierw pocierając głową o jej łydkę, a potem przeciskając się pomiędzy kostkami. Zakończył swój występ, głaszcząc wyprężonym ogonem nogi kucharki w zagięciu kolan.
— Och, Kot. — Kucharka tupnęła nogą i wygoniła go spod spódnic. — Nie zaczynaj czegoś, czego nie możesz skończyć. — Roześmiała się, wyciągając rękę, by go pogłaskać.
Kot odpowiedział głośnym, chrapliwym pomrukiem, wciskając grzbiet pod głaszczącą dłoń.
— Jesteś kochany — powiedziała pieszczotliwie kucharka. — Mleczarze przywieźli świeże mleko. Chciałbyś miseczkę?
Kot wspiął się na tylne łapy i potarł pyszczkiem o jej udo.
— Dostaniesz śmietanki. — Zachichotała i nalała mu pełen spodeczek, który postawiła pod stołem, gdzie nikt nie mógł go potrącić.
Rozumiesz teraz, dlaczego ją lubię? — zapytał Kot.
CZY ZAWSZE ZDOBYWASZ JEDZENIE W TEN SPOSÓB, ŻEBRZĄC?
Kot przestał chłeptać i oblizał wąsy. Nie uważam tego za żebraninę. Płacę uczuciem za to, co mi daje.
Zajął się znowu spodkiem ze śmietaną, nie zwracając uwagi na gwar głosów, szczęk kuchennych naczyń i całe zamieszanie wywołane przygotowaniami do wieczornej biesiady. Kucharka rzuciła pod stół pół gęsiej wątróbki, kiedy nikt nie patrzył, i Kot skoczył, chwycił kąsek, pogryzł, mlasnął ze smakiem i szybko połknął. Przez chwilę kręcił się jeszcze w pobliżu z nadzieją na inne smakołyki, lecz kucharka była zbyt zajęta, żeby zaspokajać jego łakomstwo.
Kot, dla zabicia czasu, umył się uważnie. Szczególną uwagę poświęcił sierści między palcami tylnych łap, tam gdzie była sklejona czymś lepkim i cuchnącym. Drapał, szarpał i lizał palce, aż Ten Drugi powiedział: DOŚĆ, WYSTARCZY. JEŚLI DALEJ TAK BĘDZIESZ ROBIŁ, ZDRAPIESZ SOBIE SKÓRĘ Z PALCÓW. JEŚLI JUŻ MUSISZ SIĘ MYĆ, NIE ZAJMUJ SIĘ TYLKO TYM JEDNYM MIEJSCEM. UMYJ COŚ INNEGO.
Myślałem, że nie będziesz się wtrącał, burknął Kot, lecz zmienił pozycję, przyciskając przednią łapą swój długi ogon, żeby umyć go od nasady aż po koniuszek.
JAK CZĘSTO SIĘ MYJESZ? TO JUŻ DRUGI RAZ OD CZASU, KIEDY ZNALAZŁEM SIĘ W TOBIE.
Tak często, jak to jest konieczne, powiedział Kot. Myję się, kiedy czuję tego potrzebę, kiedy się nudzę, kiedy jakaś brudna ręka dotknie mojej sierści. Myję się, kiedy chcę udać brak zainteresowania poczynaniami ludzi. Mycie się jest cudownym sposobem na odwrócenie ich uwagi. Gdyby twój gatunek częściej się mył, mielibyście mniej czasu na pakowanie się w kłopoty.
Tamten zachichotał.
BYĆ MOŻE MASZ RACJĘ.
Potem poruszył się tak gwałtownie, że Kot, który przyjął niewygodną pozycję, próbując umyć dolną część grzbietu, omal się nie przewrócił. O co chodzi?
TO ONA. TA DZIEWCZYNA. SŁUCHAJ!
Ta, przez którą wpadłeś w tarapaty?
CICHO. SŁUCHAJ!
— Och, Hurbis. Czy nie możesz przygotować mi czegoś do jedzenia na tacy, żebym mogła to zabrać do siebie? Proszę cię. Nie potrafię zejść do wielkiej sali na wieczerzę i słuchać, jak cieszą się z tego, co zrobili Kharisowi.
— A co zrobili temu chłopcu?
— Nie wiem. Rzucili na niego zaklęcie albo dali mu jakiś nasenny wywar. Nie powiedzą mi. Wiem, że leży w swojej komnacie nieruchomy i bez czucia. Wygląda, jakby nie żył, ale oddycha. Nie wiem jednak, jak długo jeszcze wytrwa w takim stanie.
— Może jest to zaklęcie, które ma działać tylko do czasu, aż zostaniesz bezpiecznie wprowadzona w Drogę.
— Chętnie wyrzekłabym się powołania, gdyby to miało uratować życie Kharisowi. Nie chciałabym, żeby umarł przeze mnie.
— Zależy ci na nim?
— Nie wiem. Jest miłym, przyjacielskim chłopcem i lubię z nim rozmawiać. Tylko on jeden w tym dworze traktuje mnie jak człowieka, a nie jak przyszłą Czarownicę. Nie licząc ciebie, oczywiście.
— Pleciesz, dziecino. Widywałam już przedtem takie jak ty. Wszystkie były traktowane tak samo. Jeśli nie nauczysz się unikać zwykłych ludzi, nigdy nie zostaniesz Czarownicą. Odosobnienie jest potrzebne, żeby posiąść magię.
— Ale to takie samotne życie.
— To prawda. Teraz właśnie nadszedł czas, żebyś zdecydowała, czy chcesz tak żyć, czy nie. Jeśli pragniesz męża i rodziny, odejdź stąd natychmiast. Zwiąż się z jakimś młodym mężczyzną. Kharis byłby odpowiedni. Lecz musisz to zrobić, zanim złożysz śluby. Kiedy przekroczysz linię pomiędzy tym co jest a tym co ma być, będzie już dla ciebie odwrotu. Szczęście dla każdego leży w czymś innym. Nie jesteś dzieckiem. Musisz zdecydować, i to szybko, w czym kryje się twoje szczęście. Jeśli nie chcesz być Czarownicą, szybko dokonaj wyboru.
— Potrzebuję czasu do namysłu.
— Myślę, że już go nie masz.
WYDAJE MI SIĘ, ŻE KUCHARKA MA RACJĘ, NIE MA CZASU, KOCIE. CO MOŻEMY ZROBIĆ?
Znowu słyszę „możemy”. Nie wiem, co robić. Dlatego, że jestem samcem, nie stałem się powiernikiem Czarownicy. Kot machnął gniewnie ogonem. Rzuca zaklęcie pod okiem kotki, która trzyma się z dala od nas, zwykłych kotów.
CZY MÓGŁBYŚ Z NIĄ POROZMAWIAĆ? MOŻE WIEDZIAŁABY, CO ZROBIĆ, ŻEBYM MÓGŁ WRÓCIĆ DO MOJEGO CIAŁA. WTEDY POROZMAWIAŁBYM Z DZIEWCZYNA— BARDZO JA KOCHAM. MÓGŁBYM DAĆ JEJ SZCZĘŚCIE JAKO ZWYCZAJNEJ KOBIECIE. ŻYCIE WIEDŹMY NIE WYDAJE MI SIĘ NORMALNE.
„Normalny” to tak jak „środkowy”. Wszystko zależy od miejsca, z którego przykładasz miarę.
PROSZĘ!
Och, no dobrze. Pójdę do wieży i zobaczę, czy jej wysokość zechce ze mną porozmawiać. Ale ty się nie odzywaj. Nie rozpraszaj mnie. Bez względu na to, co się będzie działo.
OBIECUJĘ, powiedział Ten Drugi i stał się milczącą istotą, którą Kot niósł w sobie, krocząc bezszelestnie po krętych schodach aż na szczyt baszty.
Była to, jak zapowiedział Kot, długa droga. Napotykali i omijali stopy wielu ludzi, przemierzających twierdzę w rozmaitych sprawach. Kręciło się mnóstwo służących i strażników. Sporo też było gości władcy zamku oraz kupców, którzy przybyli tutaj, żeby sprzedać swoje towary każdemu, kto miał ochotę je nabyć. Napotkane po drodze psy omijały Kota, przemykając się chyłkiem pod ścianami. Koty, które spotykali, witane były dotknięciem wąsów, bezdźwięczną wymianą wiadomości o codziennych wydarzeniach: rano w piwnicach pokazał się wielki szczur, właśnie taki, na jakie najbardziej lubisz polować. Niektóre mijały ich z sykiem, wyprostowanym ogonem i wygiętym w łuk grzbietem. Tego Drugiego zdumiewała oszczędność gestów, z jaką Kot zjednywał sobie szacunek każdego bez wyjątku napotkanego stworzenia. Naprawdę był księciem wśród kotów, czy miał tego świadomość, czy nie.
Całe górne piętro wieży zajmował apartament złożony z trzech komnat; największą zapełniały stoły i książki, butle i skórzane torby z ziołami. Było to najwyraźniej pomieszczenie, w którym Czarownica przygotowywała się do rzucania zaklęć. Mniejszy pokój był jej sypialnią i tam właśnie znaleźli kotkę, której szukali.
Nie była piękna: biała, chuda, niebieskooka. Otaczała ją aura obcości, która sprawiła, że Kot poczuł niepokój w najgłębszych zakamarkach swej istoty, do czego nie przyznałby się przed nikim, nawet przed samym sobą.
Co sprowadza cię do mojej komnaty? Jej myśl była równie wyraźna dla Kota, jak i dla Tego Drugiego, który tkwił w jego wnętrzu.
Wiele czasu minęło, odkąd widziałem cię po raz ostatni. Nikt nie wie, co się z tobą dzieje. Byłem ciekaw, jak się miewasz?
Kotka była rozbawiona. A jak się miewa ta mała buraska, którą goniłeś w zeszłym tygodniu w stajniach? Czy nie powinno interesować cię bardziej jej samopoczucie niż moje? Ja nie urodzę ci kociąt.
Co nie znaczy, że nie chciałbym tego, rzekł Kot. Oferta jest wciąż aktualna.
Ba! — powiedziała wesoło. Jest to najlepsza oferta, jaką ostatnio miałam, Kocie. Zapamiętam ją sobie. No dobrze. A teraz wyjaw mi prawdziwy powód, dla którego wspiąłeś się po tych wszystkich stopniach.
Chcę zadać ci pytanie. Jest tu dziewczyna, którą polubiłem i która ma zostać Czarownicą. Znasz ją?
Biała kotka zmrużyła oczy w wąskie szparki i polizała łapę. Znam.
Czy wiesz, że nie chce zostać wiedźmą? Jest zakochana w tym chłopcu, Kharisie.
Kotka wstała, a sierść na jej grzbiecie zjeżyła się. Zasyczała. Czy powiedziała coś takiego w twojej obecności? Wiedziałam, że ta mała ladacznica nie zasługuje na ten zaszczyt. Powiedz mi, co mówiła. Chcę znać każde słowo.
Kot, który dotychczas siedział, wyciągnął się na brzuchu, żeby ją ułagodzić. Prawdę mówiąc, ta dziewczyna nic takiego przy mnie nie powiedziała. Być może nawet sobie tego nie uświadamia. Ale ja mam oczy. Widzę. Rozumiem tych ludzi, niekiedy lepiej niż oni rozumieją siebie. Wiem, że tak jest, lecz nie mogę przekazać ci słów, których nie wypowiedziała.
Chciałabym, żebyś mógł. Gdybym znała te słowa, mogłabym przekazać je mojej pani, a wtedy ona pozbyłaby się tej dziewczyny. Nikt nie może zostać Czarownicą, jeśli nie ma ku temu prawdziwego powołania.
Kot polizał nerwowo przednie łapy. Słyszałem, że istnieje sposób, by to sprawdzić.
Kotka znowu zasyczała. Jest wiele sposobów.
To bardzo proste rozwiązanie.
Biała kotka opanowała się i usiadła sztywno ze złączonymi przednimi łapami i owiniętym wokół nich ogonem.
Tak. To byłoby proste. Wiem jednak, że moja pani sprawiła, że duch chłopca wstąpił w gołębia. Kharis leży teraz bez czucia. Dopóki nie oprzytomnieje i nie namówi tej dziewczyny, by poszła z nim do łoża, nie ma co myśleć o tym sposobie.
Kot ugryzł się delikatnie w swędzące miejsce na przedniej łapie udając, że się zastanawia. Czy istnieje jakiś sposób, by jego duch wrócił do ciała? Wydaje mi się, że bez tego nie ma żadnej szansy na zawrócenie jej z Drogi.
Biała kotka milczała przez chwilę, nie ujawniając swoich myśli. W końcu powiedziała: Oczywiście, znam odpowiednie zaklęcie. Lecz musiałbyś złapać tego właśnie gołębia, w którym przebywa duch chłopca i przynieść go, żywego, do komnaty, gdzie tamten leży.
Byłoby z tym wiele kłopotu, rzekł Kot. Lecz myślę, że wiem, który to ptak. Przyglądałem się, jak Czarownica uwalnia ducha chłopca i zobaczyłem, że jeden z gołębi zaczął zachowywać się zupełnie nie po gołębiemu. Przypuszczam, że mógłbym go złapać, jeśli uważasz, że jest to warte zachodu.
Oczywiście, że jest warte. Czy chciałbyś, żeby ktoś niegodny został Czarownicą? To głupia dziewczyna. Jeśli zdołasz złapać tego ptaka, przyjdę w nocy do komnaty tego chłopca. Sprawię, że duch wróci do swojego ciała. Oto wreszcie zadanie godne mego powołania. Czy potrafisz to zrobić, Kocie? Czy złapiesz gołębia, w którym przebywa duch?
Kot wyprężył się, stając na palcach wszystkich czterech łap. Chyba mogę ci obiecać, że duch chłopca będzie na ciebie czekał wieczorem w jego komnacie.
Kotka zeskoczyła z łóżka i liźnięciem w ucho podziękowała Kotu. Zostawili ją mruczącą radośnie do siebie i zeszli po spiralnych schodach na podwórze przy stajni.
ZROBIŁEŚ TO, KOCIE. JEŚLI NAPRAWDĘ POTRAFI ZMIENIĆ ZAKLĘCIE, JA SPRÓBUJĘ WYKONAĆ SWOJĄ CZĘŚĆ ZADANIA I NAKŁONIĆ DZIEWCZYNĘ, ŻEBY ODESZŁA ZE MNĄ Z TEGO DWORU.
Pozostaje tylko zobaczyć, czy kotka potrafi zrobić to, co obiecuje, czy nie. Niektóre koty lubią się przechwalać.
LUDZIE TEŻ. ODNIOSŁEM WRAŻENIE, ŻE SIĘ NIE PRZECHWALA. WIERZĘ, ŻE POTRAFI ZROBIĆ TO, CO MÓWI.
Och, nie wątpiłem w to ani przez chwilę. To stara i mądra kotka i jest Czarownicą od czasu, kiedy obie były kociętami. Jestem pewien, że posiadła wiedzę ludzi. Problem tylko w tym, czy będzie w stanieją wykorzystać.
BĘDZIE W STANIE.
Tak. Do rzucenia niektórych zaklęć potrzebne jest użycie klejnotu, który Czarownica nosi na szyi. Do innych nie. Spałem, kiedy uwalniała twojego ducha z ciała. Nie wiem, jakiego zaklęcia użyła.
KOTKA CZAROWNICY WIE, I OŚWIADCZYŁA, ŻE MOŻE TO ZROBIĆ.
Kot mruknął do siebie. Wiedział, że niektóre koty miały skłonność do uważania się za mądrzejsze niż były w rzeczywistości. Miał tylko nadzieje., że w tym przypadku tak nie jest. W przeciwnym razie trudziłby się nadaremnie.
Wyszli przez bramę psów, otwór w ścianie, który pozwalał psom i innym zwierzętom zamieszkującym twierdzę wchodzić i wychodzić wedle życzenia. Pomagało to służbie w utrzymywaniu czystości; podłóg. Głupie psy miały przynajmniej tyle rozumu, żeby wychodzić na zewnątrz za swoimi potrzebami, chociaż nie starczało im dumy, by ukryć to, co po sobie zostawiały.
Kiedy znaleźli się na zewnątrz, Kot wspiął się na dach stajni i wyciągnął się po nasłonecznionej stronie gołębnika. Kiedy zapadnie zmrok i ptaki zasiądą na grzędach, będzie mógł wybrać jakiegoś małego gołębia i zanieść go do dworu. Biała kotka nie wykona magicznego rytuału, jeśli on nie przyniesie ptaka. Albo, co gorsza, poweźmie podejrzenia co do tego, gdzie naprawdę ukrywa się duch chłopca, i pobiegnie prosto do swej pani, żeby jej o tym powiedzieć. Po prostu taka już była.
Kot uciął sobie drzemkę i Ten Drugi nie naprzykrzał mu się próbami wciągnięcia go w rozmowę. Być może on też odpoczywał, jeśli duchy w ogóle potrzebują odpoczynku. Kot zdusił w sobie myśl, że ucieszyłby się, gdyby znowu został sam i mógł zająć się własnymi sprawami. To noszenie ze sobą człowieczego ducha było w najwyższym stopniu irytujące. Kiedy się obudził, umył łapy i poddał gruntownej toalecie pyszczek oraz uszy. Gołębie siedziały spokojnie w gołębniku, gruchając cicho i przepychając się nawzajem, by zająć jak najlepsze miejsce na grzędzie.
Siedzieli na dachu, dopóki w wielkiej sali nie ucichły odgłosy wieczornej biesiady i ostatnie lampy nie zostały zaniesione na górę do sypialń. Paliły się tylko nocne kaganki, migocząc w oknach.
Chodźmy, rzekł wreszcie Kot. Już czas.
OD DAWNA JESTEM GOTOWY. CHCIAŁEM, ŻEBYŚ JAK NAJLEPIEJ ODPOCZĄŁ. WIEM, ŻE TO BĘDZIE DLA CIEBIE TRUDNE.
Nie tak bardzo. Upolowałem w życiu wiele gołębi.
I ZANOSIŁEŚ JE, WYRYWAJĄCE SIĘ I GRUCHAJĄCE, DO WIELKIEJ SALI?
Nie do wielkiej sali, Mocom niech będą dzięki. Mamy zanieść go do sypialni chłopca, za co powinniśmy być wdzięczni losowi.
JESTEM WDZIĘCZNY. NAPRAWDĘ. CZY MOGĘ CI JAKOŚ POMÓC?
Nie ruszaj się i nie odzywaj. Nie rozpraszaj mnie. Łowiectwo nie jest najłatwiejszym z fachów.
WEDLE ŻYCZENIA. BĘDĘ CICHO. NIECH CI SZCZĘŚCIE SPRZYJA, KOCIE.
Szczęście nie ma tu nic do rzeczy, burknął do siebie Kot, pełznąc na brzuchu do otwartych drzwi gołębnika. Nie zaniepokoił swoim przybyciem ptaków, bowiem już spały. Leżał spokojnie, szacując je wzrokiem i decydując, który z nich będzie najłatwiejszy do schwytania. Kiedy się już namyślił, skoczył tak szybko i bezszelestnie, że tylko ptaki siedzące najbliżej ofiary zostały wyrwane ze snu, ale i one nie protestowały długo. Zamiast tego przesunęły się na grzędzie, zadowolone z wolnego miejsca, i znowu zapadły w sen.
Kot leżał na podłodze gołębnika, przytrzymując oszołomionego gołębia pyszczkiem i łapami. Ponieważ było ciemno, ptak wyrywał się niemrawo i Kot stopniowo przesunął się tak, że przycisnął łapami jego szyję. W rezultacie przyduszony gołąb szybko zaprzestał nieporadnych prób uwolnienia się, zwisając bezwładnie w uchwycie Kota. Wówczas Kot wstał, wzdrygając się na myśl, jakiej toalecie będzie musiał poddać swoje futro, kiedy to wszystko dobiegnie końca, zadarł głowę, żeby ciężar gołębia spoczął na barkach, i zszedł ostrożnie z dachu. Wspiął się na płot i stos drewna, przeszedł przez podwórze przy stajni i wszedł do zamku przez wejście dla psów.
W zamku panowała cisza. Większość ludzi poszła już spać, a ci ze służby, którzy jeszcze przemykali się tu i ówdzie, zajęci byli własnymi sprawami i nie zwracali uwagi na zwierzęta. Psy zwęszyły gołębia, kiedy Kot wniósł go do środka, i jeden z nich zbliżył się, żeby zobaczyć, skąd w zaniku wziął się ptak. Kot, który miał zęby zajęte czymś innym, zmierzył psa złowrogim spojrzeniem pałających żółtych oczu i stanął na palcach, prezentując pazury. Pies wycofał się na swoje miejsce przy kominku, gdzie położył się i zabrał do żucia pozbawionej smaku kości, nie ważąc się odpowiedzieć niczym więcej, jak tylko krótkim prychnięciem. Miał dość sprytu, by wiedzieć, że Kot potrafiłby obronić siebie i gołębia, gdyby chciał.
Kot wspinał się wolno po schodach. Ptak był dość ciężki i nieporęczny do niesienia. Martwy nie stanowiłby żadnego problemu. Wtedy Kot wciągnąłby go bez ceremonii po schodach, lecz przecież nie mógł zabić gołębia, dopóki biała kotka nie rzuci zaklęcia. I kiedy będzie to robiła, musi trzymać ptaka, żeby zaklęcie objęło go również. Z drugiej zaś strony, o ile kotka wypowie słowa prawidłowo, nie będzie miało znaczenia, kto rzucił zaklęcie. Tak sądził. Ten Drugi opuści swoją kryjówkę i wróci do własnego ciała. Ostatecznie o to im przecież chodziło.
Kot znalazł sypialnię chłopca i stwierdził, że drzwi są zamknięte. Na to już nic nie mógł poradzić. Wsparł się o drzwi, lecz jego ciężar nie wystarczył, żeby uchylić ciężkie skrzydło.
Szczurze oczy, rzucił kocie przekleństwo. Nigdy nie zamykali tutaj drzwi. Dlaczego zamknęli akurat te? Dlaczego teraz?
PRAWDOPODOBNIE NIE CHCIELI, ŻEBY KTOKOLWIEK TU ZAGLĄDAŁ. Ten Drugi odezwał się po raz pierwszy od paru godzin. GDZIE JEST KOMNATA DZIEWCZYNY? MÓGŁBYŚ TAM PÓJŚĆ I SPROWADZIĆ JĄ TUTAJ.
Z żywym gołębiem w zębach? Pomyślałaby, że oszalałem, i w najlepszym razie odebrałaby mi go. A ten ptak jest nam potrzebny, żeby biała kotka rzuciła zaklęcie.
PODRAP W DRZWI. MOŻE KTOŚ JEST W ŚRODKU.
Kot mruknął niechętnie, lecz uchwycił gołębia nieco inaczej i stanąwszy na tylnych łapach wciągnął się najwyżej jak mógł, żeby to zrobić. Ktoś poruszył się w środku i drzwi uchyliły się wolno. Kot przypadł do podłogi, kryjąc się w cieniach, i wśliznął szybko do środka. Nie zatrzymując się, by zobaczyć, kto je otworzył, śmignął pod łóżko. Spod bezpiecznej zasłony wełnianych narzut wyjrzał na pokój. Ten Drugi zareagował jak oparzony. TO ONA! TUTAJ! PRZY MOIM CIELE! CO ONA TU ROBI?
Nie potrafię ci na to odpowiedzieć, rzekł Kot.
A ja potrafię, odezwał się jakiś inny głos z cienia pod łóżkiem. Kot odwrócił się. Głos należał do białej kotki, która leżała wygodnie na wsuniętej w głąb poduszce. Czekam tu od paru godzin. Zaczynałam się już obawiać, że nie przyjdziesz.
Kot zakołysał gołębiem, który zatrzepotał słabo skrzydłami. Byłem zajęty tym głupim ptakiem, powiedział.
Och? A ja myślałam, że rzucisz na niego urok, żeby sam wleciał do pokoju. Pewnie by na tym skorzystał.
Nie jestem tak dobry w czarach jak ty. Powiedziałem, że go przyniosę, i oto jest. Czy możesz teraz rzucić zaklęcie, tak bym mógł go albo wypuścić, albo zjeść?
Wy, kocury, interesujecie się wyłącznie swoimi brzuchami.
Nie wszystkie, odparł Kot, łypnąwszy na nią lubieżnie.
Chciałabym, żeby ta głupia dziewczyna poszła sobie stąd. Pochlipuje tu nad ciałem chłopca, odkąd wszyscy inni poszli spać. Gdyby moja pani dowiedziała się o tym, wpadłaby we wściekłość.
Nie możesz posłać jej wiadomości? — zapytał Kot. Czy w ogóle porozumiewasz się z nią myślami?
Biała kotka polizała łapę i przygładziła wąsy. Prawdę mówiąc, nie. Wiem, co ona myśli, lecz nie sądzę, by ona wiedziała, co ja myślę. Ani nawet — że w ogóle myślę. Jest mądrą kobietą, lecz w tych sprawach nie wydaje się mądrzejsza niż jakikolwiek inny człowiek.
To źle. Kot chciał powiedzieć coś jeszcze, lecz przerwał mu jakiś dźwięk dobiegający z korytarza. Drzwi rozwarły się gwałtownie do środka, zaskrzypiały nie naoliwione zawiasy, i obute w skórę stopy podbiegły gniewnie do łóżka.
— Co właściwie robisz w tej komnacie, panienko? — Był to głos Czarownicy.
— Przyszłam zobaczyć, jak się miewa Kharis. Widzę, że żyje, lecz jego stan nie uległ zmianie. Czy on umrze?
— Prawdopodobnie. Obchodzi cię to? Jesteście kochankami? A może tylko tego pragniesz? Tak lekkomyślnie chcesz wyrzec się daru, który możesz otrzymać? Ty niewdzięczna dziewko! Stoisz przed wyborem i musisz zdecydować od razu. Natychmiast. Mogę ofiarować ci Moc, o jakiej nawet nie śniłaś. On zaś nie może ci dać nic wartościowego. Cielesną uciechę. Dzieci.
MIŁOŚĆ, powiedział duch siedzący w kocim wnętrzu. Kot skulił się.
— Wiem, że ten dar ma wielką wartość. Sądziłam, że go pragnę, lecz kiedy widzę, jak się go wykorzystuje, nie jestem już tego taka Pewna. Lubię tego chłopca. Jest dobry.
— Kochasz go?
— Nie wiem, co to jest miłość! — krzyknęła dziewczyna.
— Jeśli przeżyje, a ty będziesz miała sposobność, żeby się dowiedzieć, czy zostaniesz z nim?
Dziewczyna szlochała.
— Nie wiem. Nie wiem.
— Idź do swojego pokoju. Rano chcę usłyszeć od ciebie odpowiedź.
Małe stopy dziewczyny wybiegły z komnaty, a w chwilę później ich śladem podążyły obute w skórę nogi Czarownicy. Wychodząc zatrzasnęła za sobą drzwi.
Biała kotka syknęła gniewnie. Sam widzisz. Mówiłam ci, że nie jest godna powołania. Wiedziałem to od samego początku.
Cóż, może masz rację. Zabierzmy się za te czary i zobaczymy, co z tego wyjdzie. Jeśli duch wróci do ciała, wtedy chłopiec będzie mógł podjąć decyzję za nią i dziewczyna przestanie mierzwić ci futro.
To prawda. Kotka przecisnęła się pod wełnianymi narzutami i wyszła na otwartą przestrzeń pokoju. Jej łapy zniknęły z pola widzenia, kiedy skoczyła na łóżko.
Kot desperacko uchwycił ptaka i wyciągnął go spod łóżka. Ocenił skok, jaki musiał wykonać, i jeszcze mocniej zacisnął szczęki na gołębiu, a potem skoczył, pozornie bez większego wysiłku. Tylko Ten Drugi wiedział, ile go to kosztowało. Gdzie chcesz mieć tego ptaka?
Czy można położyć go na piersi chłopca i przytrzymać tak, się nie ruszał?
Kot uniósł ptaka i wskoczył na pierś chłopca. Wyciągnął się na brzuchu i położył na gołębiu przednie łapy, przytrzymując jego szyję.
Dobrze. Dokładnie tak jak chciałam. Zaczęła monotonnie recytować jakieś słowa, w których ani Kot, ani Ten Drugi nie mogli doszukać się żadnego znaczenia. Kot przyglądał się, jak kotka zamyka niebieskie oczy i zaczyna kołysać się w przód i w tył, miaucząc, warcząc, mrucząc głośno i ani na chwilę nie przerywając w myśl toku magicznych słów.
Kot poczuł się dziwnie. Zawirowało mu w głowie. Niemal puścił ptaka i kiedy ostry ból przeszył mu głowę, oderwał od niego zęby, żeby nią potrząsnąć. Potem, zupełnie nagle, dziwne uczucie ustąpiło. Intruz zniknął z jego wnętrza. Kot przestał odczuwać jego obecność. Leżący pod nim młodzieniec poruszył się.
Kharis otworzył oczy i, czując jakiś ciężar na piersi, uniósł głowę.
— Witaj — powiedział. — Jak się tutaj znalazłeś, w mojej komnacie, i co robisz na mojej piersi? Przyniosłeś mi jakiegoś ptaka, Kocie?
Kot puścił gołębia i z wielką godnością zszedł z piersi Kharisa. Bardzo niedobrze. Nic nie pamiętasz, prawda?
O czym ty mówisz, Kocie? Chciałbyś, żeby zachował wspomnienie gołębia? — zapytała biała kotka.
Młodzieniec usiadł, otaczając nogami oba koty, i wziął gołębia w ręce. Potem wstał, podszedł do okna i posadził ptaka na parapecie.
— Rano będziesz mógł polecieć do swoich współbraci. — Odwrócił się od kotów. — To miło z waszej strony, że dotrzymałyście mi towarzystwa. — Pogłaskał oba koty. — Lecz odnoszę wrażenie, że dobrze zrobiłbym, opuszczając ten zamek jeszcze tej nocy, zanim wzejdzie słońce. Czarownica nie pała do mnie miłością.
Nie mylisz się co do tego, potwierdziła biała kotka. Chodźmy, Kocie. Ten człowiek nie ma pojęcia, co dla niego zrobiliśmy. Zeskoczyła z łóżka i podbiegła do drzwi, dając do zrozumienia, że chce, by ją wypuszczono.
Kharis podniósł Kota i przytulił go do siebie na chwilę.
— Czuję, że jesteśmy sobie bliscy, Kocie. Jest coś… Ech! Nie mogę sobie przypomnieć. Ale i tak dziękuję ci, bez względu na to, co to jest. — Tulił go jeszcze przez chwilę, zanim postawił na podłodze. — Pachniesz jak gołębnik.
Kot spojrzał na niego. Nie ma o czym mówić. Cała przyjemność po mojej stronie. Odwrócił się, żeby pójść za białą kotką, lecz gest, jaki uczynił Kharis, zatrzymał go. Młodzieniec polizał koniuszki palców i przejechał nimi najpierw po jednej, potem po drugiej brwi. Jeszcze raz polizał palce i przygładził sobie włosy. Dopiero potem wyszedł za kotami na korytarz, żeby poszukać dziewczyny, którą kochał.
Kot mruczał głośno, podążając korytarzem za białą kotką.
Z czego się tak cieszysz, Kocie. To ja mam powody do zadowolenia. Istnieje szansa, że zabierze ze sobą tę smarkulę.
Och, nie wiem. Cieszę się, kiedy możemy tu i tam zrobić coś dobrego. A poza tym całkiem możliwe, że chłopiec nauczył się więcej niż sobie uświadamia. Ludzie byliby lepsi, gdyby mieli w sobie odrobinę kociej natury.
Naprawdę jesteś bardzo mądrym kotem. Chodź do mnie na górę, czeka tam na mnie miseczka śmietany. Wiele rzeczy smakuje lepiej, kiedy robi się je wspólnie.
Kot przyspieszył, by iść z nią bark w bark, a potem, w przypływie śmiałości, szybko polizał swym szorstkim językiem jej pyszczek. To prawda, powiedział. To prawda.
Przez wiele lat zamieszkiwałam Świat Czarownic, lecz, tak jak wielu innych czytelników, żeby się tam znaleźć, musiałam wcielać się w postaci stworzone przez Mistrzynię, Andre Norton. Kiedy dowiedziałam się, że inni pisarze mogą współuczestniczyć w tworzeniu „Opowieści ze Świata Czarownic”, ogarnęło mnie podniecenie i zapragnęłam, by dla odmiany pozwolono mi tam wejść przez zamkowe wrota.
Onże Kot, pomarańczowokremowy kocur, który wpadał do mnie każdego ranka mniej więcej w porze śniadania, żeby wyżebrać coś do zjedzenia, podsunął mi pomysł na to opowiadanie, kiedy pewnego dnia, całkiem nagle jego osobowość się zmieniła. Przez ponad tydzień był kimś zupełnie innym, skwaszonym, cynicznym, złym i bardziej niż tylko trochę wytrąconym z równowagi. Potem, któregoś dnia, zjawił się z postawionym na sztorc ogonem i błyskiem w oczach, i oznajmił, że znowu jest sobą. Ucieszyłam się widząc, że to, co go opętało, zniknęło. Kiedy przeczytałam mu „Kota i Tego Drugiego” — nad miseczką jajecznicy na bekonie i śmietanie — oblizał wąsy i uśmiechnął się, a ja odniosłam wrażenie, że mówi: Trafiłaś w samo sedno, Sis.
Marylois Dunn
Cichnący sztorm wciąż jeszcze rzucał „Morską Jaskółką” tak gwałtownie, że Tronel musiał wyciągnąć rękę, by się wesprzeć, gdy pochylał się w drzwiach wiodących do kajuty kapitana.
Na szczęście Sulkarczycy byli rosłymi ludźmi, wymagającymi odpowiednich dla ich wzrostu pomieszczeń, więc gdy znalazł się w środku, mógł się znowu wyprostować, mimo skrzydlatego hełmu, i przyjąć właściwą postawę przed tym, na którego rozkazy oddał swój miecz.
Helmgard na wpół siedział, na wpół leżał na koi, patrząc z pochmurną miną na swoją usztywnioną deszczułkami nogę.
Zaraz jednak uniósł wzrok.
— Siadaj, Ptasi Wojowniku. Zwracam się do ciebie z prośbą, nie z rozkazem, i nie lubię zadzierać głowy, żeby widzieć tych, z którymi rozmawiam.
Sokolnik usiadł.
— Czego chcesz ode mnie, kapitanie?
Helmgard przez chwilę milczał, jak gdyby zbierając myśli lub gotując się do spełnienia trudnego obowiązku.
— „Morska Jaskółka” żeglowała już kiedyś po tych południowych morzach. Przybiła wówczas do wielkiej, nieznanej przedtem wyspy, ku której obecnie zmierzamy. Mój najstarszy syn nie wrócił z tymi, których wysłaliśmy, by ją zbadali. Zameldowali, że oddalił się od nich, i że po raz ostatni zobaczyli go w chwili, gdy znikał w dziwnym kręgu kamiennych drzew, do którego sami nie byli w stanie wejść. Ja tam wszedłem.
Przez chwilę wpatrywał się w przestrzeń, nie dostrzegając mężczyzny, do którego się zwracał.
— Była to oczywiście Brama, albo jej bezpośrednie otoczenie. Ci, którzy znajdowali się wewnątrz, poinformowali mnie, że Bretor przeszedł przez Bramę, i że natura tego przejścia wyklucza powrót. Jako członkowi bractwa oddano pod moje rozkazy na okres siedmiu lat jedną z tam obecnych kobiet — lady Qu’el — która od tego czasu służyła mi jako niewolnica. Ów okres dobiega teraz końca i muszę odprowadzić ją do Bramy.
— Sam nie mogę jej towarzyszyć — klepnął wielką dłonią zranioną nogę — a przysięgałem, że żaden z moich ludzi nie przekroczy już t nigdy plaż tej przeklętej wyspy. Nie mogę jednak odesłać lady Qu’el’i samej. Droga do Bramy zajmie niecałe dwa dni i choć dawniej wydawała się dość bezpieczna, lady dała mi do zrozumienia, że teraz może już tak nie być.
— Więc chciałbyś, żebym ja ją odprowadził?
Maskujący hełm nie pozwalał odczytać wyrazu twarzy Sokolnika, jego głos brzmiał chłodno. Helmgard skinął głową.
— Proszę, byś zrobił to dla mnie. Niechęć twojego ludu do, kobiet jest szeroko znana, więc nie żądam, byś podjął się czegoś, co; w najlepszym razie może być dla ciebie przykre. Jeśli jednak odmówisz, moi ludzie będą zmuszeni zwolnić mnie z przysięgi, bowiem, nie mogę nie spełnić mojej powinności wobec niej.
W osłoniętych hełmem oczach zapłonęły żółte ognie, lecz kapitan doskonale wiedział, jakiej odpowiedzi musi udzielić Tronel. Reja, której uderzenie okaleczyło Sulkarczyka, trafiłaby w Sokolnika, gdyby Helmgard nie odepchnął go.
— Mieści się to w granicach zobowiązań, jakie na siebie przyjąłem. Zdarza się, że eskortujemy orszak któregoś z lordów… Kiedy?
— Sztorm nam pomógł — odparł kapitan. — O świcie powinniśmy mieć wyspę w zasięgu wzroku i nim minie południe, będziemy mogli wysadzić was na ląd.
Poranek był jeszcze wczesny, kiedy Tronel wyszedł na pokład.
Ciesząca się złą sławą wyspa leżała na horyzoncie, zajmując większą jego część. Odległość oraz gęsta o tej porze mgła rozmazywała kontury bujnej roślinności, charakterystycznej dla większości południowych lądów. Sprawiało to wrażenie, że widziana ze statku wyspa wydawała się pokryta piórami lub futrem.
Nieistotne. Wskazówki Helmgarda doprowadzą ich do Bramy, a Władca Burz powinien już szybować nad wyspą, badając ją bystrymi oczami. Kiedy sokół wróci, będzie dysponował wiedzą aż nadto wystarczającą, jak na jego potrzeby. Najemnicy nie byli przyzwyczajeni do zbierania dokładnych wiadomości o terenach, na których mieli prowadzić walkę.
Tronel zacisnął usta. Miał tylko eskortować, chronić przed kłopotami, a nie przewidywać je z góry. Prawdę mówiąc, wcale nie uśmiechała mu się walka z jakimikolwiek czarami, które mogły wydostać się z Bramy…
Zesztywniał i odruchowo cofnął się w głęboki cień rzucany przez nadbudówkę mostka. Ktoś jeszcze nadchodził ku tej zwykle nieuczęszczanej części pokładu, a on nie miał ochoty na niczyje towarzystwo, nawet swoich druhów–najemników.
Ku zaskoczeniu Tronela, intruzem okazała się jego niechciana podopieczna.
W pierwszym odruchu chciał się natychmiast wycofać, lecz mimo wewnętrznych oporów postanowił zostać na miejscu i przyjrzeć się jej. Sokolnicy nienawidzili kobiet i obawiali się ich z powodu straszliwego zagrożenia, jakie dla nich przedstawiały, lecz w ciągu długich lat, które upłynęły od ich migracji na północ, narosła w nich również pogarda, i ona sama w sobie stanowiła niebezpieczeństwo. Zaślepiała ich tak, że ani on, ani żaden z jego towarzyszy nie podejrzewali nawet, jaka niesamowita historia wiąże się z tą kobietą, mimo rzucającej się w oczy magicznej aury, która ją otaczała. Z tą słabością trzeba walczyć, teraz i w przyszłości.
Qu’el była niewątpliwie człowiekiem, a przynajmniej takie sprawiała wrażenie, lecz jej delikatnie rzeźbione rysy miały w sobie coś, co mówiło, że nie mogły powstać na tym świecie z wyjątkiem, być może, Escore…
Cerę miała bladą, jaśniejszą nawet niż karnacja przedstawicieli Starej Rasy, a włosy barwy miodu. Wielkie oczy, niemal zbyt wielkie jak na tę drobną twarz, ocienione długimi rzęsami i przeszywająco czarne, stanowiły niewątpliwie najbardziej obcą cechę w jej rysach.
Tronel zmarszczył brwi. Jaką rolę miała spełnić ta istota z Bramy, pomijając zaspokojenie chęci zemsty kapitana? Nie pracowała na statku razem z Sulkarczykami i ich kobietami. Oczywiście, Helmgard mógł ją wykorzystać dla swej przyjemności, lecz Tronel wyobrażał sobie, że dziewczyna prawdopodobnie wykonuje jakieś inne, bardziej znaczące zadanie.
Qu’el przystanęła jakieś pięć stóp przed nim przy relingu, choć nie wsparła się o balustradę, i wbiła wzrok w odległą wyspę.
Jej pojawienie się w tym miejscu nie dawało powodów do zdziwienia. Jeśli to rzeczywiście była jej ojczyzna, albo droga do niej prowadząca, nic nadzwyczajnego, że po siedmiu latach nieobecności pragnęła rzucić na nią okiem.
Bez względu na to, jakie wypełniały ją uczucia, jej twarz początkowo pozostawała całkowicie beznamiętna. Potem, nagle, poderwała głowę ku górze w przypływie takiej radości, uniesienia i tryumfu, że Tronel rozchylił usta ze zdumienia.
Wydała cichy, wypełniony bezbrzeżną radością okrzyk powitania i uniosła ramiona, jakby chcąc objąć kogoś, kto był jej niezmiernie drogi.
Na niebie ukazał się czarny punkt, zawieszony jeszcze wysoko nad słońcem, lecz opadający tak szybko, że wkrótce dało się rozpoznać jego kształt.
Tronel odniósł wrażenie, że serce przestaje mu bić. Można już było dostrzec białe V na piersi ptaka. Oto nadlatywał Władca Burz i zmierzał nie do swego brata–w–walce, lecz do tej kobiety.
Sokolnik przyglądał się, skamieniały z przerażenia i wypełnić odczuciem zdrady, jak sokół ląduje na ramieniu Qu’el, zaciskając ostre szpony tak delikatnie, że ledwie zmarszczył materiał rękawa. Przysunęła go do siebie, tuląc pieszczotliwie blady policzek do głowy ptaka.
Mężczyzna nie czekał, by zobaczyć, co będzie dalej.
— Puść go, wiedźmo!
Cofnęła się z okrzykiem zaskoczenia, lecz zanim zdołał wyciągnąć do niej rękę, sokół znalazł się pomiędzy nimi, wołając w ich wspólnym języku, że nie uczyniła mu nic złego.
Kobieta uciekła. Nie próbował jej ścigać. „Morska Jaskółka” była tak wielka, by nie mógł jej znaleźć, i to szybko, gdyby to było potrzebne. W tej chwili całą jego uwagę skupiał Władca Burz.
Mężczyzna i ptak znali się dobrze. Tworzyli nierozłączną parę od czasu, kiedy świeżo wówczas opierzony sokół postanowił, że będzie siadał tylko na jego ramieniu i niczyim innym, i nie minęło wiele czasu nim Tronel nabrał przekonania, że nic nie zdoła tego zmienić. Teraz uspokajał się myślą, że jego pierzasty brat odpowiedział tylko na płynący z głębi serca okrzyk i radość kobiety.
Całe to wydarzenie sprawiło jednak, że Sokolnik przestał chwilowo interesować się wyspą i pospieszył na dół do ciasnych pomieszczeń dziobowych oddanych na użytek najemników.
Przedpołudnie minęło szybko, zbyt szybko jak dla Tronela. „Morska Jaskółka” stała na kotwicy pośrodku małej zatoki, zbliżywszy się do brzegu na odległość, jaką uznali za bezpieczną, a on zajmował swoje miejsce na dziobie łodzi, na której wkrótce wraz z niezwykłą podopieczną miał dobić do lądu.
Spojrzał ponuro na różowobiały piasek błyszczący w promieniach jasnego słońca i na ciągnącą się za plażą intensywnie zieloną ścianę roślinności. Wkrótce znikną wśród tych drzew, być może na zawsze.
Odsunął od siebie tę myśl. Nie obawiał się tej wyspy, w każdym razie nie bardziej, niż nakazywał to rozsądek wojownikowi zbliżającemu się do nieznanego terytorium. Tym, czego lękał się naprawdę, była ta kobieta, która właśnie teraz sadowiła się na rufie łodzi. Nie była zabawką dla mężczyzn ani ciałem stworzonym dla rodzenia wojowników, lecz istotą przybyłą z siedziby Mocy, obdarzoną zdolnością przywoływania do siebie stworzenia, o którym sądził, że reaguje wyłącznie na jego wezwania. Zastanawiał się, co ona jeszcze potrafi i jak zdecyduje się to wykorzystać teraz, kiedy okres niewoli dobiegł końca? Jeśli zapragnie zemścić się za tę niewolę, to wówczas żaden miecz, nóż ani mięśnie nie wystarczą, aby ją pokonać w walce.
Qu’el siedziała pogrążona w całkowitym bezruchu, nie obejrzawszy się ani razu na statek; ze wzrokiem wbitym w Sokolnika zdawała się patrzeć przez niego na wylot.
Tronel zobaczył, jak szczupła ręka opadła za burtę łodzi, i odniósł wrażenie, że kobieta zmarszczyła odrobinę brwi.
Sam również zanurzył palce w wodzie. W pierwszej chwili nie zorientował się, o co chodzi, potem wciągnął szybko powietrze. Morze było zimne! Bardziej przypominało wody u wybrzeży Estcarpu, niż płytką, nagrzaną słońcem zatokę leżącą tak daleko na południu wyspy.
Wiatr też był chłodny, uświadomił sobie nagle Tronel, wystarczająco chłodny, by on sam mógł czuć się dobrze w swojej kolczudze. Dotychczas południowe i popołudniowe upały osłabiły go niemal tak, jak odniesione w walce rany.
Skupił uwagę na Qu’el. Jej rysy zastygły i wydawało się, że ma na twarzy maskę; ciało spoczywało bez ruchu, lecz oczy żyły, spoglądając bystro od morza ku niebu i dalej w stronę zbliżającego się szybko lądu.
No tak. Nie istniało bezpośrednie niebezpieczeństwo, lecz pewnie wyczuwała jego cień na tyle wyraźnie, żeby mieć się na baczności. Kazało mu to również wzmóc czujność.
Wylądowali bez przeszkód. Tronel wyskoczył lekko na piasek i stanął z boku, podczas gdy najbliższy z Sulkarczyków podał rękę kobiecie, pomagając jej wysiąść z łodzi.
Skinęła głową, dziękując za pomoc, a potem ruszyła w stronę tak szybko, że Tronel musiał włożyć sporo wysiłku w to, by ją dogonić.
Qu’el zatrzymała się zaraz za pierwszymi drzewami dającymi osłonę od strony plaży. Stała z zamkniętymi oczami i odrobinę odchylona do tyłu głową.
Wciągnęła głęboko powietrze, a potem wypuściła je wolno.
— Jestem wolna… — Uniosła powieki i jej oczy spoczęły na nim, a malujące się w nich pytanie było tak wyraźne, że odpowiedział na nie tak, jak gdyby wypowiedziała je głośno.
— Mam cię tylko eskortować, pani. To, co łączy cię z Sulkarem, nie obchodzi mnie zupełnie.
Skinęła głową tak samo jak wówczas, kiedy dziękowała wioślarzowi, lecz potem jeszcze raz obrzuciła go smutnym spojrzeniem.
— Przykro mi, że przemówiłam do twego sokoła — odezwała się cicho. — Wiedziałam, że nie mam do tego prawa, lecz widok szybującego w przestworzach ptaka był najpiękniejszą rzeczą, jaką zdarzyło mi się oglądać w ciągu tych nie kończących się siedmiu lat. Zawołałam do niego, zanim jeszcze uświadomiłam sobie, co robię.
— Chyba nie stało mu się nic złego — odpowiedział szorstko mężczyzna.
— Naprawdę nic. Władca Burz przybył do mnie kierowany wewnętrznym impulsem.
Tronel nic na to nie odpowiedział. Z radością zakończyłby tę rozmowę, lecz zastanawiał go niepokój, jaki wcześniej okazywała. Jeśli Qu’el wie lub podejrzewa cokolwiek, co może mieć związek z jego misją, poczułby się lepiej, gdyby mu o tym powiedziała.
— Coś wzburzyło cię tam, na morzu, ta zimna woda, jak sądzę.
Uśmiechnęła się.
— Umiesz czytać myśli, Sokolniku! Sądziłam, że dobrze panuję nad sobą. — Teraz znowu była poważna. — Niepokoi mnie to, ponieważ nie jest to tutaj naturalne.
Wielkie oczy uniosły się, a on poczuł, że tonie w nich mimo osłony hełmu.
— Obawiam się, że żadna część tego świata nie jest tak bezpieczna jak wówczas, kiedy się na nim znalazłam. Toczono wojny i dalej się je toczy. Równowaga została naruszona. Przemocą otwarto Bramy, stare i nowe. — Przebiegł przez nią dreszcz, czego chyba nawet nie zauważyła.
— Powiadam ci, Ptasi Wojowniku, że jeśli mieszkańcy twojego królestwa wiedzą, jakie to Moce, jeśli znają Władców Wewnętrznej Ciemności, czających się tu za granicami świata, szukających jakiegokolwiek wejścia, przez które mogliby zaatakować Światłość i życie, to przestańcie walczyć ze sobą, człowiek przeciwko człowiekowi, lecz zewrzyjcie szeregi jak towarzysze broni, by razem stawić opór grozie, która w każdej chwili może na was spaść.
— Sądzisz, że to zimno jest spowodowane przez Ciemność? Tę Ciemność? — zapytał ostro.
Potrząsnęła głową.
— Nie wiem, ale nie powinno go tu być, a wszystko, co jest sprzeczne z naturą, musi być obserwowane uważnie, dopóki nie stwierdzi się z całą pewnością, że jest dobroczynne albo nieszkodliwe.
— Tak dobrze wiesz, co jest właściwe dla tego świata, dla tej wyspy? Przecież ani ten świat, ani ta wyspa nie są twoją ojczyzną.
Skinęła głową.
— Wiem. Brama, której szukamy, znajduje się tu od bardzo dawna.
— Zatem musimy poruszać się jak wojownicy na wrogim terytorium, cicho i ostrożnie, wypatrując wszystkiego, co może uprzedzić nas o ataku wroga.
Choć popołudnie minęło szybko i spokojnie, to jednak, gdy cienie zaczęły gęstnieć, twarz Tronela zastygła w wyrazie skupienia i napięcia. Kiedy wybrał miejsce na obóz, okazało się, że jest to zarówno dobra kryjówka, jak i warownia.
Po namyśle zdecydował, że mogą sobie pozwolić na rozpalenie małego, dobrze osłoniętego ogniska, które można by zgasić jednym kopnięciem, gdyby zaszła taka potrzeba.
Zjadł trochę suszonego mięsa, które wyciągnął z worka na prowiant, lecz nawet nie poczuł jego smaku. Otaczała ich taka cisza, że jego własny oddech zdawał się grzmieć jak ryk wojennego rogu. Wiedział, że to tylko sprawka wyobraźni, lecz z drugiej strony uświadamiał sobie, iż naprawdę mają powody do niepokoju.
— Gdzie są zwierzęta? — szepnął do swej towarzyszki.
— Pochowały się — odparła Qu’el. — Opanowało je wielkie przerażenie.
— Przed czym?
— Nie wiem, lecz gdyby nie obawa, że wcale może nie wyjść ci to na dobre, Sokolniku, wolałabym, żebyś już teraz zakończył służbę i wrócił na statek.
— Naprawdę sądzisz, że są tutaj jakieś Ciemne Moce?
— Czuję dotyk Ciemności.
Zobaczył jak kobieta unosi rękę, by zakryć sobie oczy.
— Mój świat zrodził wiele takich Mocy i żadne Bramy nie są strzeżone na tyle solidnie, żeby ich linie obronne nie mogły zostać przerwane. — Wyprostowała się, jak gdyby przygotowując się do walki. Tutaj taki wyłom byłby tylko chwilowy, lecz mogłoby dojść do wielkiego spustoszenia, nim zostałby naprawiony, a najeźdźcy zniszczeni lub wyparci. Mogę temu zapobiec, lecz żeby to uczynić, żeby skutecznie wystąpić przeciwko wszystkim niewolnikom Cienia, nie tylko tym najsłabszym, muszę dotrzeć do Bramy i wejść w nią. Tylko wówczas odzyskam swoją Moc.
— Trafimy do niej — zapewnił ją, czując w głębi duszy, że muszą te zrobić, jeśli choć połowa z tego, czego się obawiała, była prawdą.
Chyba że sama była służką Ciemności.
Tronel odegnał od siebie tę myśl. Sulkarczycy nie zadawali się z takimi, a nawet gdyby Helmgard i jego klan zostali wprowadzeń w błąd co do jej natury, Władca Burz rozpoznałby ją — tak jak każdy sokół — jeszcze zanim oddział Tronela znalazłby się na pokładzie „Morskiej Jaskółki”. W takich sprawach sokoły były zdecydowanie bystrzejsze od ludzi.
— Więc nie służyłaś Helmgardowi Mocą? — zaryzykował.
W migoczącym świetle dostrzegł jej smutny uśmiech.
— Służyłam mu tym, czym nie mogę teraz służyć nam. Przyniosłam mu szczęście.
— Co?
— Na ogół bywa tak, że wybór lub przypadek wpływają na życie człowieka i jego bliskich. Moje zadanie polegało na tym, by wszelkie zrządzenia losu były korzystne dla niego i jego ludzi. Czyniłam to z takim upodobaniem, że on sam i cały jego klan pławili się w dobrobycie, mimo niepokojów i klęsk, które wpędziły w biedę tak wiele innych rodów. W końcu był w stanie wyposażyć na nowo i obsadzić ludźmi inne sulkarskie statki, niemal bez potrzeby najmowania obcych spoza swego klanu.
Przez parę chwil wpatrywał się w nią szeroko rozwartymi oczami.
— A teraz nie możesz nam pomóc? — zdołał wreszcie zapytać.
— To absolutnie niemożliwe. Po prostu nie znalazłabym tyle Mocy. — Opuściła głowę, zgnębiona tą myślą. — Być może wcale nie jest tak, jak się tego obawiam.
— Być może.
— Ale nie wierz w to — powiedziała posępnym tonem.
— Nie… Jak to się stało, że zostałaś pozbawiona swojej Mocy, pani? Qu’el zapatrzyła się w ogień.
— Pogwałciłam prawa rządzące przejściem przez Bramę. To przeze mnie syn Helmgarda zaginął. — Znowu opuściła głowę.
— Natknął się na nas, gdy usiłowaliśmy powstrzymać przedzierających się ku nam wrogów. Nie mógł mieć wątpliwości co do ich natury, jak również do faktu, że znajdowaliśmy się w ciężkim położeniu. Wydobył miecz, by stanąć po naszej stronie, starając się zmienić wynik walki na naszą korzyść.
Mieszkańcy twojego świata mogą przedostać się do naszego, jeśli chcą tego, a ich zamiar jest dostatecznie silny. Kiedy powiedziano mu, że jego królestwu zagraża stałe niebezpieczeństwo, zażądał dla siebie prawa do występowania w jego obronie.
Mój towarzysz broni i moja siostra padli w walce, i moje myśli bardziej zaprzątała ich utrata niż jego osoba. Nie potrafiłam dostrzec, że — choć bardzo sprawny pod wieloma względami — był jak dziecko, gdy chodziło o możliwości zrozumienia głębokich i złożonych pojęć. Nie mógł właściwie ocenić wagi i skutków własnej decyzji ani objąć umysłem nieskończonej grozy tego, z czym pragnął walczyć. Pochłonięta własnym bólem skazałam tego dzieciaka na walkę, do której nadawał się nie bardziej, niż niemowlę kwilące radośnie w ramionach swej matki. — Jej głos zadrżał, lecz opanowała się.
— Kiedy zjawił się Helmgard, przyznaliśmy się do winy. Nie mogliśmy mu oddać syna, lecz żeby on sam i jego ludzie mogli odnieść jakąś korzyść z tego nieszczęścia, oddano mnie pod jego rozkazy z poleceniem, bym służyła mu tak, jak już to opisałam. Przedtem jednak pozbawiono mnie większości mej Mocy. Przyznać trzeba, że Helmgard był zawsze wobec mnie uprzejmy i nigdy nie nadużywał mojej bezbronności, choć pod tym względem dano mu pełną swobodę i mógł robić ze mną co chciał.
— A co będzie ze mną, kiedy wrócisz do swoich? — zapytał po chwili mężczyzna.
— Nie powierzą mi już pieczy nad żadną Bramą, lecz odzyskam całą moją Moc i to, o co się wzbogaciła dzięki moim wysiłkom w waszym świecie. Moc wzrasta w siłę, gdy się jej używa, nawet w ten sposób, jak to czyniłam u Sulkarczyków.
Tronel zmarszczył brwi.
— Surowo cię osądzono.
Wzruszyła ramionami.
— Sprawiedliwie. Dowódca musi ponosić konsekwencje swoich błędów.
Na to Tronel nie znalazł żadnej odpowiedzi, i to, że nie potrafił tego uczynić, uświadomiło mu własne skrępowanie, jak i spotęgowało chęć do wycofania się z tej rozmowy.
— Najlepiej zrobimy, jeśli teraz odpoczniemy. Pierwszy stanę na warcie.
Jego towarzyszka przyjęła to bez jakichkolwiek oznak zdziwienia i natychmiast zwinęła się w kłębek tak blisko ogniska, jak to było możliwe.
Sokolnik przyglądał się jej przez chwilę. Normalny wraz z nastaniem nocy spadek temperatury połączył się z nienaturalnym chłodem, tak że zrobiło się niemal mroźno. Qu’el miała na sobie lekki ubranie, odpowiednie dla panującej zwykle na tej wyspie pogody, a nie dla zimna, które wprawiało ich w drżenie. Bez zastanowienia zdjął płaszcz i okrył nim kobietę. Qu’el uniosła wzrok i Tronel od wrócił się pospiesznie.
— Tylko by mi zawadzał — skłamał, wycofując się z kręgu światła! Odprężył się nieco, gdy stanął na warcie w pewnej odległości od obozu.
Jego palce z roztargnieniem głaskały Władcę Burz. Sokół był zdecydowanie czujniejszym wartownikiem i Tronel, jak to się zdarzał wcześniej przy wielu podobnych okazjach, dziękował mu gorąco za to, że jest z nim, i za jego niezłomną odwagę.
Zadrżał, gdy szczególnie ostry podmuch zimnego wiatru przeniknął przez ubranie, które miał na sobie.
To wszystko jest prawdopodobnie zbyteczne, pomyślał kwaśno po prostu dodatkowe komplikacje i utrudnienia, spowodowani śmieszną kobiecą histerią.
Rozsądek zadawał temu kłam. Lady Qu’el nie sprawiała na nim wrażenia osoby, która ulega panice, i jeśli teraz się bała, to jej strach miał tak solidne podstawy, że Tronel nie ośmielił się go lekceważyć.
Świt zastał małą grupę w drodze. Chłód był dokuczliwszy niż kiedykolwiek przedtem, cisza jeszcze bardziej przygniatająca niż poprzedniego dnia. Deprymowało ich to tak bardzo, że Władca Burz ograniczał swoje zwiady do krótkich wypadów, z których wracał szybko do swych towarzyszy i złudnego poczucia bezpieczeństwa, jakiemu dawali. Choć mężczyzna wolałby wiedzieć więcej o szlaku, którym zmierzali, to nie miał jednak serca, by domagać się od sokoła zwiększenia wysiłków. Sam bał się równie mocno.
Szli tak przez trzy godziny i Tronelowi zaczęła świtać nadzieja, że zdołają dotrzeć do Bramy najwyżej kosztem zszarganych nerwów, kiedy Władca Burz wrócił z jednego ze swych zwiadowczych lotów powodowany nie tylko chęcią przebywania w ich towarzystwie. Okazało się, że odkrył coś, czego nie rozumiał i nie lubił.
Dwoje ludzi podążyło za nim, aż zatrzymali się przed niedawno powstałą ścieżką, pasem zniszczenia szerokim na dziesięć stóp, biegnącym mniej więcej równolegle do szlaku, którym dotychczas zdążali. Wszystko wewnątrz tego pasa było sczerniałe i martwe.
Oczy Sokolnika zwęziły się, gdy pochylony badał niektóre ze zniszczonych roślin. Początkowo sądził, że strawił je ogień, lecz teraz zobaczył, że zabiło je zimno.
— Czy wiesz, kto to mógł sprawić, pani?
— Tak — odparła ponuro. — Łowcy w służbie szczególnie nikczemnego i potężnego Lorda. Lepiej, żebyśmy się pospieszyli. Odnajdą trop wyczuwając ciepło ciała, a wygląda na to, że zmierzali w kierunku naszego obozu. Z pewnością w którymś miejscu natkną się na nasz szlak, a kiedy to się stanie, natychmiast ruszą za nami. Poruszają się bardzo szybko, kiedy pragną zadać śmierć.
Wyprostowała się.
— Daj mi nóż, Ptasi Wojowniku. Moja Moc na razie jest spętana, lecz ciała nic nie więzi.
Podał jej nóż i wkroczył na czarną drogę. Wydawało się, że najeźdźcy przybyli od Bramy, a przynajmniej z tamtego kierunku. Zyskaliby na czasie, gdyby podążali szlakiem, którym wędrowali ich wrogowie.
Minęło tak około czterdziestu minut, gdy nagle usłyszał z tyłu jakieś dźwięki.
Tronel otoczył ramieniem Qu’el i zepchnął ją z pokrytego martwymi roślinami szlaku. Podążył szybko za nią, osłaniając ją własnym ciałem przed tym, co się do nich zbliżało.
Dostrzegł je — dwa stwory, dwunogie i odrobinę wyższe od rosłego człowieka. Ich dość wąskie ramiona nie wyglądały na zbyt silne. Niczym nie okryta skóra, lub to, co uchodziło za skórę, była zupełnie biała. Głowy miały wydłużone i pozbawione tego, co ludzie zwykli określać mianem rysów. W miejscu oczu widniała szczelina; jakiś cal poniżej znajdowała się jeszcze jedna, nieco krótsza; to było wszystko. Ręce stworów kończyły się ziejącymi, krągłymi otworami w miejscach, gdzie powinny wyrastać dłonie albo coś innego, co mogło je zastępować.
To właśnie była ich broń. Na oczach Tronela łowca, który znajdował się bliżej niego, wyciągnął ramię mierząc w kępę wysokich paproci. Z otworu wydobył się obłok i paprocie skurczyły się i opadły.
Stwory zdawały sobie sprawę z obecności ludzi — wynikało to ze sposobu, w jaki się poruszały — i Sokolnik przygotował się na odparccie ich ataku.
Uniósł wzrok, żeby spojrzeć w martwą czerń ziejącą w szczelinach głów przypominających hełmy.
Hełmy? Zastanawiał się, czy to, co widzi przed sobą, jest rzeczywiście żywym stworzeniem, czy tylko jakąś sztuczną powłoką, wykonaną na wzór jego własnej kolczugi. W następnej chwili Qu’el potwierdziła ten szalony domysł.
— Rozbij ich skorupy. Światło szybko się z nimi rozprawi.
Potem nie było już czasu na rozmowy.
Tronel i Qu’el poderwali się i odskoczyli od siebie, gdy łowcy Ciemności rozpylili lodowatą mgłę na miejsce, gdzie oboje przed chwilą leżeli. Tronel zobaczył, jak kobieta ciska sztyletem, ujrzał jak jego ostrze przebija policzek stojącej bliżej niej istoty, lecz jego własny przeciwnik nie dał mu czasu, żeby zaobserwować, jaki będzie tego rezultat.
Znajdowali się od siebie w większej odległości niż ta, która dzieliła Qu’el od jej ofiary. Atak Qu’el pokazał, że można przebić zbroję okrywającą tego stwora, lecz zaskoczenie wywołane ich atakiem minęło, a łowca poruszał się i reagował szybko. Wystrzelił ze swej śmiercionośnej broni właśnie w chwili, gdy Tronel pochylił się, by natrzeć na niego.
Sokolnik odskoczył, żeby uniknąć zetknięcia z lodowatą mgłą i udało mu się to, lecz nie zdążył na czas opuścić miecza. Strumień mgły musnął sam koniec ostrza, lecz fala takiego zimna przebiegła przez cały miecz, że ramię Tronela zwisło bezwładnie u boku.
Lewą ręką zdążył złapać spadający brzeszczot. Zadał cios i trafił, lecz metal klingi rozprysnął się w błyszczące odłamki.
Stwór znowu uniósł ramię. Tronel próbował zadać cios tym, co; zostało z miecza, lecz wiedział, że nie zdąży.
— Twarz! Zerwij maskę!
Spojrzał w szczeliny maski bez cienia nadziei, że mu się to uda.
Nad jego głową czarny pocisk przeszył powietrze. Niewiarygodnie szybki, dziki, jak ucieleśnienie bitewnej furii, wywołanej grożącym jego panu niebezpieczeństwem — sokół rzucił się na sługę Ciemności. Potężnymi szponami i dziobem chwycił wąski pasek rozdzielający dwie szczeliny i szarpnął, rozrywając go i wyginając pod kątem prostym do maski.
Z otworu wydobył się mroczny cień, rozsiewający wokół przenikliwe zimno. Cień zniknął, a pusta skorupa przechyliła się i upadła, uderzając w Sokolnika i zwalając go z nóg. Ważyła jednak tak niewiele, że pod osłoną własnej zbroi nie doznał żadnych obrażeń.
W następnej chwili Tronel poderwał się, wciąż ściskając w garści ułomek miecza, lecz zobaczył, że drugi stwór też leży na ziemi, a Qu’el stoi obok niego. Zatroskany okrzyk Władcy Burz powiedział mu, że i sokół wyszedł z potyczki bez szwanku.
Zginając i prostując palce prawej ręki, żeby szybciej wróciło w nich krążenie, Tronel wsunął złamaną klingę do pochwy i podszedł do kobiety.
— Wciąż idziemy do Bramy? — zapytał.
— Tak, choć pojęcia nie mam, co tam zastaniemy… — Spojrzała na niego prostując ramiona.
— Nigdy się tego nie dowiemy, jeśli nie sprawdzimy. Jeszcze parę minut i będziemy znali odpowiedź!
Czołgali się ku Bramie z wyostrzonymi na wszystko zmysłami; odnosili wrażenie, że minęła cała wieczność, nim w końcu ujrzeli miejsce, które opisał Helmgard.
Rzeczywiście było dziwne i z powodu tej dziwności wydawało się Tronelowi straszne. Dwadzieścia wielkich kamieni zostało ustawionych w kręgu — albo same tak wyrosły, ponieważ miały kształt drzew, a z ich gałęzi wyrastały jasne, żywe liście. Pośrodku kręgu wznosił się prosty, pozbawiony znaków szczególnych łuk, z tej samej co pnie drzew szarej skały.
W pierwszej chwili Tronel odprężył się, ponieważ nic strasznego się nie działo, lecz potem dostrzegł niewyraźny cień, czarną mgłę upstrzoną czerwonymi plamami, która unosiła się w powietrzu spowijając łuk.
— Za późno — szepnęła Qu’el z rozpaczą w głosie. — Nasi strażnicy zostali zabici.
— Czy to Władca Ciemności?
— Nie, to oczekujący na niego sługa, lecz taki, z którym nie można walczyć bez wsparcia Mocy.
Tronel przejrzał się uważnie tej istocie–cieniowi. Wydała mu się bardziej materialna, kiedy zdołał skupić na niej wzrok.
— Jest taki jak tamci łowcy?
— Nie. Jest całkowicie bezrozumny, lecz niezastąpiony w pilnowaniu tego miejsca. Runie na nas, jeśli spróbujemy zbliżyć się do wrót.
— Powiedziałaś, że rzuci się na każdego intruza, pani. Gdybym ruszył na niego pierwszy i ściągnął go na siebie, czy zdołałabyś prześliznąć się i dopaść wrót?
Spojrzała uważnie na niego, a potem na strażnika przy łuku.
— Być może, jeśli przytrzymałbyś go choć na parę chwil. Szansa jest niewielka, a nadzieja na to, że przeżyjesz to spotkanie, prawie żadna.
Tronel wzruszył ramionami.
— Wojownicy stawali już przed takimi wyborami. — Wyciągnął złamany miecz. — Tym ostrzem wciąż można zadać cios. Zaraz zobaczymy, czy poradzi sobie z mgłą. — Zawahał się. — Jeśli ci się uda, odeślij Władcę Burz do moich ludzi na pokładzie, .Morskiej Jaskółki”. Posłucha cię, a nie zasłużył na to, żeby poświęcać go również.
Qu’el pochyliła głowę.
— Niech więc tak będzie.
Sokolnik ruszył do ataku. Pobiegł ku kamiennym drzewom i minąwszy najbliższe z nich, znalazł się wewnątrz kręgu.
Zamajaczyła przed nim chmura ciemności przetykanej czerwienią. To, co wydawało się z oddali mgłą, z bliska okazało się bardziej spoiste, jak rzadki szlam, i w jakiś okropny, bezrozumny sposób było żywe, nieprzyzwoicie żywe.
I to coś podleciało ku Tronelowi. Zebrał siły na odparcie ataku, nie wahając się ani nawet nie myśląc — w obawie, by strach nie złamał go i nie zmusił do ucieczki. Wtedy naprawdę zostaliby bez cienia nadziei.
Nagle dopadły go, przelewając się przez niego jak fala przez głaz, który znalazł się na jej drodze — albo jak ruchome piaski pochłaniające ostami ślad swej ofiary — nienasycony głód, zimno i śmierć, bardziej dojmujące od jakiegokolwiek umierania.
Groza zdawała się przesączać w samą jego istotę, ciało, umysł i duszę, wysysając z niego światło i życie. Nie był w stanie walczyć, nie był w stanie uczynić nic w owej chwili, gdy ciepło wyciekało z niego — mógł tylko wspominać jasne słońce i wysoko szybującego sokoła. Pamiętał radość rozjaśniającą twarz kobiety, radość wywołaną widokiem tego wspaniałego ptaka…
To był niemal koniec. Wydało mu się, że widzi inne światło: pałający, zielony blask — lecz był tak wyczerpany, że nawet szaleństwo nie mogło mu dodać sił, i osunął się bez reszty w noc.
Do świadomości Tronela dotarło uczucie gorąca, łagodnego dotyku promieniującego ciepłem, przenikającym całe jego ciało. Otworzył oczy i zobaczył pochyloną nad nim Qu’el.
Chciał się podnieść, lecz wróciła mu pamięć i zmusił się, by dalej leżeć bez ruchu.
Przymknęła na chwilę oczy, jakby z ulgą, a jej ręka uniosła się w geście pozdrowienia.
— Dobrze jest mieć cię znowu w tym królestwie, Ptasi Wojowniku. Przez jakiś czas obawiałam się, że nawet Zielony Ogień nie wystarczy, żeby cię ogrzać.
Zmarszczył brwi. Ogień? W pierwszej chwili po odzyskaniu przytomności wydało mu się, że otaczają ją szmaragdowe płomienie, i że to ona jest ich źródłem… Teraz nic nie mąciło mu wzroku i widział przed sobą tylko zwyczajną kobietę.
— Zatem zwyciężyliśmy?
— Tak. Władca Ciemności nie przybędzie już, jak również ci z jego świty, których zamierzał przyprowadzić ze sobą. — Przez jej twarz przemknął cień. — Byli źli, jeszcze gorsi, niż się tego obawiałam.
Sokolnik szybko odzyskiwał siły. Spróbował usiąść i za drugim razem udało mu się to, po czym zabrał się do sprawdzania, czy nie doznał jakichś obrażeń. Qu’el z łatwością odgadła, o co mu chodzi.
— Zarówno ty, jak i Władca Burz, wyszliście z tego bez szwanku. Niestety, twój miecz może ci służyć teraz wyłącznie jako pamiątka przypominająca o tym, co się wydarzyło tego dnia. — Podniosła oręż, a raczej jego rękojeść. Z klingi pozostał tylko niewielki ułomek.
— Udało ci się zadać kilka ciosów, to naprawdę nie lada wyczyn, i zrobiły one swoje. Co do reszty, obawiam się, że kolczuga nie na wiele się już zda, natomiast hełm w jakiś dziwny sposób nie został uszkodzony, z wyjątkiem zgiętego skrzydła, co łatwo można naprawić.
Podała mu hełm. Wziął go od niej, lecz tylko wstał i mu się przyglądał, nie próbując włożyć na głowę.
— Teraz wrócisz do swego ludu? — zapytał.
— Tak.
Wciągnął głęboko powietrze.
— Chciałbym, żeby ta wojna stała się również moją.
— Zdajesz sobie sprawę z tego, co mówisz? Z tej służby nie można się wycofać ani zwolnić.
Ich spojrzenia skrzyżowały się.
— Nie jestem pustogłowym chłopcem, pani. Widziałem tego wroga i walczyłem z nim, i nie potrafię już zabijać swoich współbraci, tych, którzy, jak to powiedziałaś, powinni być moimi towarzyszami broni.
Lady Qu’el nie odzywała się przez parę długich chwil.
— Pokazałeś, że jesteś dokładnie takim, jakimi chcielibyśmy widzieć naszych sprzymierzeńców, jednak istnieją przeszkody, być może dla ciebie nie do pokonania. Przezwyciężyłeś swój brak zaufania i niechęć do współdziałania ze mną w tej wspólnej potrzebie, a czucie wzięło w tobie górę nad obojętnością, co tym lepiej świadczy o twoim charakterze. Lecz przed chwilą, kiedy odzyskałeś pewność, musiałeś się opanować, by nie uciec na mój widok.
Wojna, którą prowadzimy, jest bezlitosna. Nasi wrogowie są niezmiernie potężni. Z biegiem czasu nauczyliśmy się, iż rzeczą konieczną, zasadniczą, jest to, by nasi wojownicy łączyli się w pary, mężczyźni z kobietami. Wówczas mogą się wspierać nawzajem się talentami i oboje stają się silniejsi. Partner, z winy którego taka para nie może działać skutecznie, zostaje ukarany, i kary te, Ptasi Wojowniku, są surowe. Czy potrafisz pełnić tę służbę wspólnie z kobietą, która byłaby dla ciebie tym samym, czym teraz jest Władca Burz?
Milczał przez chwilę.
— Jeśli będę musiał — rzekł w końcu.
— Decyzja podjęta w chwili uniesienia nie wystarczy. Chcesz walczyć z samym sobą, z własną przeszłością? Dojdzie to tego i będziesz męczył się, dzień po dniu, miesiąc po miesiącu.
— Jeśli będę musiał — powtórzył Tronel, a potem zawahał się. Znał się na tyle dobrze, by zdawać sobie sprawę, że w tych zmaganiach może mieć chwile słabości. — Jeśli moja partnerka będzie wiedziała, że toczę ze sobą tę walkę — dokończył.
Qu’el spojrzała na niego uważnie i, jak się wydawało, z wielkim szacunkiem.
— Dobrze Sokolniku — powiedziała, wypowiadając słowa wolno i z namysłem. — Odczekaj rok. Przemyśl wszystko i z rozwagą wykorzystaj ten czas. Dobrze byłoby, gdybyś spędził go trochę w Lormt, tej skarbnicy prastarej wiedzy, ucząc się wszystkiego, na co będziesz miał ochotę. I jeśli po upływie tego roku wciąż będziesz trwał w swoim postanowieniu, wówczas powitamy cię z radością, ciebie i twego pierzastego brata.
Uśmiechnęła się, uprzedzając pytanie, które zamierzał zadać
— Nie martw się o Bramę. Oprócz tej istnieją jeszcze inne. Droga będzie dla ciebie otwarta… Jesteś zadowolony?
Skinął głową, ukrywając rozczarowanie.
— Muszę być zadowolony.
— Dobra odpowiedź… Szczęśliwej podróży, towarzyszu. Będę czekala na dzień, kiedy znowu razem staniemy do walki. — Lady Qu’el cofnęła się w stronę łuku.
Przyglądał się jej, świadom że odchodzi, by stawić czoło wrogom takim samym jak ci, którym rzucili wyzwanie i z którymi walczyli tego dnia.
Uniósł rękę w pozdrowieniu swego ludu.
— Obyś szybowała wysoko na skrzydłach szczęścia, pani.
Powiedziawszy to, odwrócił się, bowiem nie chciał widzieć jak odchodzi. Przywołał do siebie Władcę Burz i zostawiwszy za sobą Bramę, ruszył w powrotną drogę na wybrzeże.
Świat Czarownic Andre Norton urzekł mnie, kiedy go odkryłam. Jednak ze wszystkich jego mieszkańców zawsze najbardziej fascynowali mnie Sokolnicy, rasa, która z istotnych dla mnie powodów nienawidziła i lękała się zarówno kobiet, jak i czarów.
Nic więc dziwnego, że ucieszyła mnie możliwość spotkania z przedstawicielem tej rasy — człowiekiem honorowym, który dzięki swej prawości i odwadze potrafił w imię obowiązku wznieść się ponad swoje uprzedzenia i lęki, i który później zrozumiał potrzebę rozprawienia się z nimi w obliczu grożącego wszystkim niebezpieczeństwa. Odczuwałam niezmierną radość, pisząc to opowiadanie, i bardzo chciałabym rozwinąć je w coś większego.
Pauline Griffin
Statki, wojenne trój masztowce, tnące fale w drodze ku kolejnej przygodzie; wielkie żagle, szarobiałe i łopoczące na wietrze. Och, otwarte morze; przeszywający krzyk mew, ostry smak słonego powietrza i jeszcze jedna szansa dla Sulkarczyka, by mógł wyciągnąć miecz i pokazać, na co stać dobrego szermierza.
Ból, palące gorąco, jak trawiący wszystko ogień, który przenika ciało i wybucha w mózgu orgią barw.
Och, kobiety; piękne, hojnie obdarzone przez naturę dziewki, które zamieszkują gospody i tawerny we wszystkich portach, gdzie zawijają statki. Jakże umiejętnie potrafią sprawić, że samotny żeglarz zapomina bez reszty o swoich kłopotach i zmartwieniach — oczywiście pod warunkiem, że posiada pieniądze. Te miękkie, krągłe ramiona, pełne piersi, zapach perfum i… ból, tym razem jeszcze ostrzejszy niż przedtem, na tyle silny, by rozwiać wszystkie marzeni; zastępując je brutalną rzeczywistością.
Jobec otworzył oczy, bardzo wolno, bo powieki nie chciały się unieść, jakby zostały czymś zlepione. Zniknęły kojące obrazy wspaniałych statków i jeszcze wspanialszych kobiet; ich miejsce zajął widziany z bliska piasek. Piasek i jeszcze coś, co doprawdy musiało wypełznąć z jakiegoś koszmaru. Stworzenie, które składało się wyłącznie z kleszczy, odnóży, oczu i… złych zamiarów.
Z okrzykiem przestrachu Jobec dźwignął swe masywne ciało do pozycji siedzącej, doznając zawrotów głowy od nagłego wysiłku. Widziany z tej nowej perspektywy niebieski krab nie wydawał się nawet w przybliżeniu tak straszny jak wówczas, gdy miał go na poziomie oczu. Prawdę mówiąc, mały plażowy łazęga wyglądał na zupełnie zadowolonego, że znajduje się właśnie tutaj, żując radośnie coś, co trzymał w kleszczach. Z nagłym obrzydzeniem, od którego zebrało mu się na wymioty, Jobec pojął, czym jest to, co tak zawzięcie pałaszował głodny krab.
Rozjaśniło mu się nieco w głowie, kiedy zwrócił na piasek zalegającą w żołądku słoną wodę. Stanął na nogach, trochę niepewnie, obserwując z rozbawieniem, jak spod stóp umyka jeszcze trzech takich krabich drapieżców. — Hej, chłopcy, pora na śniadanie, co? — powiedział ze śmiechem, a jego głos zahuczał jak grzmot wśród pogodnej ciszy plaży. — A może to obiad? Tak czy inaczej nie będziecie żuć starego Jobeca Starditha, zapamiętajcie sobie.
Obiad! Zaburczało mu w żołądku na samą myśl o tym. Jak dawno temu zjadł ostatni posiłek? Lecz o wiele bardziej dokuczało mu pragnienie; już teraz miał uczucie, jakby jego gardło zaciskało się coraz mocniej i mocniej.
Otrzepał się z piasku w miarę starannie i osłonił ręką oczy, przebiegając wzrokiem rozległy błękitny horyzont w poszukiwaniu jakichkolwiek śladów statku, na którym płynął, lub towarzyszących mu okrętów. Lecz niestety, nie dostrzegł niczego. Czyżby wszyscy zginęli w sztormie? Ach, co to był za sztorm; sztormy takie jak ten są godne wielu wspaniałych pieśni.
Wracali z łupieżczej wyprawy na pomocne krańce Alizonu. Pięć wojennych okrętów, zanurzonych głęboko, z ładowniami wypełnionymi zagrabionym łupem. Jobec był kapitanem „Czerwonego Brzasku” i dowodził nieokrzesaną i niesforną załogą złożoną z Sulkarczyków i paru Sokolników, którzy zaciągnęli się jako marynarze. Była to oddana i gotowa na wszystko załoga, z której byłby dumny każdy kapitan.
Zwykle Sulkarczycy zabierali na pokład całe rodziny, zmieniając statki w pływające wioski. Tym razem jednak mężczyźni postanowili zostawić swoich bliskich na lądzie, ponieważ nie mogli zapewnić im należytego bezpieczeństwa podczas takiej wyprawy na północ.
I dobrze, że tak zrobili, bowiem tym diabłom z Alizonu niemalże udało się ich zaskoczyć. Tylko dzięki większemu doświadczeniu w żeglarskim i wojennym rzemiośle zdołali rozbić ich atak i obrócić go w swoje zwycięstwo. Choć wiktoria nie przyszła łatwo; pokłady zaczerwieniły się od płynącej krwi i wielu dobrych wojowników padło pod ciosami wrogów podczas zaciętej bitwy, do której doszło.
Jednak podczas powrotnej drogi do domu wojenne szczęście ich opuściło. Tym razem uderzył w nich wypróbowany sprzymierzeniec, morze. Zaatakowało ich sztormem, jakiego Jobec nie widział przez trzydzieści sześć lat swego marynarskiego żywota.
Najpierw uciekli się do wypróbowanego sposobu — próbowali zejść mu z drogi. Lecz nie udało im się, bowiem statki obciążone zrabowanym łupem płynęły zbyt wolno. Wówczas pozostało tylko jedno: przymocować wszystko na pokładzie i stawić czoło burzy.
Wiatr, uderzając w nich z pełną siłą, wył i ryczał jak zraniony wilkołak złapany w pułapkę. Wraz z wiatrem przyszły fale, tak wielkie, że w każdej chwili groziły przewróceniem statku.
Właśnie w chwili, kiedy na statek zwalała się jedna z takich fal, z bezanmasztu oberwał się fragment osprzętu. Spadając uderzył Jobeca między łopatki, odrywając .go od relingu na rufie, gdzie przywarł. Wypadł za burtę, a jego wołanie o pomoc zagłuszyło wycie sztormu. To, że się nie utopił, było zdumiewające, ale czyżby nie przeżył żaden z pozostałych? Jeszcze raz przebiegł wzrokiem horyzont, lecz nie dostrzegł śladu statku, żadnych szczątków, nic z wyjątkiem wody.
Ponownie poczuł, że gardło zaciska mu się na myśl o wodzie. Co trzeba będzie zrobić, żeby zaspokoić to straszne pragnienie, tylko w którą udać się stronę?
Zwróciwszy się w stronę lądu, poszukał wzrokiem czegoś, co pozwoliłoby mu ustalić własne położenie. Ten maleńki fragment wybrzeża był mu zupełnie obcy, ale znowu z drugiej strony rzadko zapuszczali się tak daleko na północ w głąb terytorium Alizonu, z wyjątkiem wypraw wojennych. Raczej nie wątpił, że znajduje się na wrogim terenie, co tylko wydłużało już i tak niemałą listę jego problemów.
Plażę otaczały z trzech stron skaliste białe urwiska, które wznosiły się pionowo w górę na jakieś pięćdziesiąt stóp, tworząc naturalną zatoczkę. Z lewej zauważył coś, co wydawało się wąską dróżką, a może wydeptaną przez zwierzynę ścieżką, biegnącą skosem przez urwiska. — Doskonale — rzekł głośno Jobec. — Oto droga…
— Przykro mi, że nie mogę tu zostać z wami, moi mali przyjaciele, lecz naprawdę muszę już iść — powiedział do grupki krabów, które wciąż czekały, obserwując go uważnie. — Kiedy wrócę, przypomnijcie mi, żebym opowiedział wam o dwóch rudowłosych siostrach z Karsu. Och, sam się czuję jak bohater przygodowej historii!
Roześmiawszy się serdecznie, ruszył ku ścieżce. Zanim opuścił plażę, przystanął, żeby splunąć przez ramię na szczęście. Bo szczęście będzie mu naprawdę potrzebne, zważywszy, że nie miał jedzenia ani wody, jak również niczego, czym mógłby się obronić w razie potrzeby.
Wspinaczka po urwisku była trudniejsza, niż się spodziewał, i zanim znalazł się na szczycie, cały był zlany potem i dyszał ciężko. Dróżki i ścieżki nie były stworzone dla niego. Och, wiele by dał, żeby znowu poczuć pod stopami rozkołysany pokład statku.
Rozciągała się teraz przed nim rozległa połać stepu, sięgająca podstawy falistych wzgórz, ledwie widocznych w oddali. Co jednak dziwne, ścieżka, którą podążał, nie prowadziła w tamtym kierunku. Zamiast tego skręcała ostro w lewo, biegnąc w stronę gęstego lasu, który graniczył ze stepem. Jobecowi nie uśmiechała się myśl o wędrówce tym cienistym szlakiem, który przecinał las, ale też nie zamierzał poruszać się po otwartej przestrzeni, gdzie mogły dopaść go, i to nie uzbrojonego, Psy Alizonu — te wściekłe białe bestie, które szkolono do polowania na ludzi. Więc lepszy będzie las; może tam znajdzie wodę i jakieś jadalne rośliny, żeby zapełnić kurczący się szybko żołądek.
Tym, co wydało mu się nieco dziwne, gdy ruszył krętą ścieżką, była absolutna cisza zalegająca wszędzie wokół. Ani razu nie usłyszał krzyku ptaka, jak również szeleszczących odgłosów myszkujących po lesie zwierząt. Nawet bzyczące i kąsające owady, które w lesie tak często są prawdziwą udręką, zdawały się nieobecne. W miarę upływu czasu cisza stawała się coraz bardziej przytłaczająca i Jobec co chwila przyłapywał się na tym, że spogląda przez ramię, jakby w obawie, że zobaczy kogoś lub coś, co podąża jego śladem.
Ścieżka zrobiła się nieco szersza. Przyjrzawszy się bliżej podłożu, Jobec odkrył, że kroczy po szarych kamiennych blokach, które leżały ukryte pod warstwą leśnej ściółki. Zatem ścieżka była dziełem istot inteligentnych, a nie zwierząt, choć wszystko wskazywało na to, że ci, którzy ją zbudowali, nie korzystali z niej regularnie.
Dopiero późnym popołudniem Jobec natknął się na wodę, lecz jego uwagę zwrócił nie tyle mały strumień, ile to, co znajdowało się na drugim jego brzegu.
Niegdyś ta budowla mogła służyć jako sala zebrań, tak była wielka.
Jak się wydawało, wzniesiono jaz tych samych kamiennych bloków, z których ułożono ścieżkę. Dach, ledwie widoczny pod porastającą go winoroślą, wciąż chronił pomieszczenia znajdujące się w głębi budynku, podczas gdy front już dawno temu rozpadł się i zniszczał, odsłaniając masywne filary, które go niegdyś podtrzymywały. Na budynku, tuż pod występem dachu, biegł szereg rzeźb przedstawiających ludzi, zwierzęta i stworzenia, których Jobec nie potrafił zidentyfikować, bowiem czas i żywioły zatarły ich rysy. Nie potrafił powiedzieć, dla jakich celów i przez kogo została wzniesiona ta budowla. Lecz nie ulegało wątpliwości, że jest niezmiernie stara.
Cisza, która towarzyszyła Jobecowi przez cały ten dzień, zdała się najbardziej przytłaczająca wewnątrz i wokół tego budynku, nosiło się wrażenie, że z tej ciszy sączy się gorycz, smutek, a strach.
Jobec ugasił pragnienie zimną wodą ze strumienia, ale głód pozostał, narastając z każdą mijającą chwilą. Lecz z jego zaspokojeniem mógł jeszcze trochę poczekać, zważywszy, że słońce opadło już nisko ku zachodniemu horyzontowi, rzucając wszędzie wokół dziwne cienie. Najważniejszą rzeczą było teraz znalezienie schronienia na noc, ponieważ powszechnie było wiadome, że ciemność jest porą, w której wyruszają na łowy leśni drapieżcy. Och, czegóż by nie dał za jeden kawałek pozbawionego smaku suchara. Jego żołądek odpowiedział burczeniem na samą myśl.
Przekroczył strumień i ruszył dalej ścieżką, która kończyła się przed budynkiem. Ostrożnie wspiął się po trzech stopniach, mijając pierwszy rząd masywnych filarów. Przystanął na chwilę, by rzucić okiem na wyrzeźbione na nich runy, lecz były mu obce i nie potrafił ich odczytać. Uczucie strachu, które go prześladowało, było teraz tak silne, że wydawało się niemal namacalne. Poruszając się ostrożnie wśród gruzów, zmierzał ku nie zawalonej tylnej części budynku, stopniowo przyzwyczajając oczy do panującego półmroku.
I tam, ku swemu przerażeniu, odkrył coś, co po części mogło odpowiadać za atmosferę, jaką wyczuwał wokół siebie.
Przed nim znajdowało się osiem masywnych stołów, każdy wykuty z pojedynczego bloku szaroniebieskiego kamienia. Były ustawi jedne jeden przy drugim, po cztery w rzędzie. Wokół stołów i pod nimi leżały w nieładzie liczne szkielety uzbrojonych ludzi, wciąż zakute w zardzewiałe zbroje i kolczugi, w których zginęli. Kiedyś ci towarzysze broni wznosili w tej sali toasty, o czym świadczyły porozrzucane kielichy i puchary do wina. Lecz jakaś bitwa przerwała ową uroczystość i wielu zostało zabitych.
— Niech ziemia zabierze to, co pochodzi z ziemi. Niech woda przyjmie to, co jest z wody. I niech to, co zostało wyzwolone, podąża wolne drogą Światła — powiedział głośno Jobec, powtarzając pogrzebową formułę, jaką zwykło się żegnać poległych wojowników. Powątpiewał, by te słowa zostały kiedykolwiek wypowiedziane wobec tych, którzy tutaj spoczywali.
Krocząc wśród zmarłych, Jobec zaczął nabierać przekonania, że chyba pomylił się w swych domysłach co do tego, co się tutaj wydarzyło. Choć wszyscy, którzy znajdowali się w tym budynku, byli bez wątpienia uzbrojonymi wojownikami, nigdzie nie mógł dostrzec żadnych śladów walki. Żadna czaszka nie została rozpłatana, wszystkie miecze tkwiły w pochwach. Wyglądało to tak, jak gdyby ci biedacy dali się bez reszty zaskoczyć wrogowi.
Jakiż to mógł być wróg, który zaatakował ten budynek bez ostrzeżenia i tak zaskoczył jego mieszkańców, że nawet nie zdążyli sięgnąć po broń? Przynajmniej pięćdziesięciu uzbrojonych mężczyzn zginęło tutaj. Gdyby tylko zmarli potrafili mówić, może wówczas zdołałby uzyskać odpowiedź na zagadkę, na którą się tu natknął.
Jobecowi nie udało się rozpoznać żadnego z herbów widniejących na tarczach i hełmach — nigdy takich nie widział ani nawet nie słyszał o nich w legendach i podaniach. Zatem ci ludzie musieli należeć do Starej Rasy!
W czasie przeszukiwania sali natknął się na miecz częściowo ukryty pod jednym ze stołów, pokryty grubymi warstwami kurzu. Miecz był krótszy i o wiele lżejszy od tych, których używali Sulkarczycy; klingę miał wykutą z jakiegoś nieznanego, niebieskawego metalu, a rękojeść zdawała się wykonana z pojedynczego kawałka drogocennego czerwonego kamienia, gładko wypolerowanego. Choć pochwa dawno temu zbutwiała i rozpadła się, sam miecz nie nosił żadnych śladów upływu czasu. W przyćmionym świetle sali rękojeść i klinga zdawały się płonąć żywym ogniem. Doprawdy, wspaniała broń dla kapitana Sulkaru!
Ująwszy mocno rękojeść, Jobec skłonił się przed leżącym obok szkieletem i uniósł miecz, jakby salutował. — Dzięki ci, szlachetny panie, za tak wspaniałą broń. Możesz spoczywać w spokoju pewien, że zostanie użyta wyłącznie w godnej sprawie. — Teraz, kiedy miał już wodę i broń, pozostawała tylko sprawa jedzenia. Lecz z rozwiązaniem tego problemu musiał poczekać do rana.
W głębi sali Jobec odkrył drewnianą drabinę, wciąż krzepką, która zaprowadziła go na małe, otwarte poddasze. Możliwe, że kiedyś było wykorzystywane jako magazyn na prowiant, lecz teraz równie dobrze mogło stać się miejscem odpoczynku. Wcale nie uśmiechała mu się myśl o spędzeniu nocy na dole wśród zmarłych. Usiadł wsparty plecami o ścianę i przyglądał się, jak cienie w sali na dole robią się coraz dłuższe i ciemniejsze.
Raczej jakiś wewnętrzny głos, niż jakikolwiek rzeczywisty dźwięk był tym, co obudziło Jobeca z głębokiego snu. Nie poruszywszy nawet palcem, nasłuchiwał uważnie, czekając aż oczy przyzwyczają się do otaczającej go ciemności. Jego okolona brodą twarz spłynęła potem, a serce zaczęło bić szybciej. Z jakiego powodu? Ze strachu? Tak, to był strach. Powietrze wokół niego przesycone było strachem.
Wytężywszy wzrok, nie dostrzegł w ciemności niczego niepokojącego. Czy aby na pewno? Nie było to nic określonego, lecz czyż cienie nie zdawały się poruszać i gęstnieć? Nie, nie cienie — cień! Właśnie wpełzł do sali na dole, rozpościerając się coraz szerzej w i miarę jak się poruszał. Nie był to cień człowieka ani drapieżnego zwierzęcia, ani, jeśli już o to chodzi, jakiejkolwiek żywej istoty, jaką znał Jobec. Już bardziej przypominał mgłę, lecz taką, która zasnuwała za sobą wszystko, gdy tak poruszała się wolno wśród zmarłych.
Strach, ponowne ostrzeżenie, tym razem tak dobitne, jakby ktoś krzyknął. Jobec mocno zacisnął dłoń na rękojeści miecza, aż zbielały mu knykcie. Stawić czoło wojownikowi w bitwie to jedno, ale coś takiego…
— Nie zdołasz tego pokonać, dzielny wojowniku!
Słyszał te słowa wyraźnie, lecz nie za pośrednictwem uszu, tylko w swym umyśle. Zaskoczony rozejrzał się, ale nikogo nie zobaczył. Potem, tuż przed nim, fragment poddasza wyraźnie pojaśniał, wewnątrz tego światła coś się pojawiło, zaczęło przybierać coraz wyraźniejszy kształt. Cokolwiek wydobywało się z tej poświaty, nie stanowiło dla niego zagrożenia, tego był pewien, choć nie miał pojęcia skąd bierze tę pewność.
— Nie musisz się mnie bać, wojowniku. — I tym razem słowa zatańczyły w jego głowie.
Stała przed nim kobieta drobnej budowy i o długich włosach barwy pajęczyny, spływających luźno na ramiona. Miała na sobie luźną tunikę, mieniącą się srebrem i błękitem, która ciasno przylegała do ciała, odsłaniając ramiona i nogi. Z delikatnie rzeźbionej szyi zwisał sznur błękitnych kamieni; na przegubach rąk miała bransolety z takich samych błękitnych klejnotów. Skośne oczy w szczupłej twarzy z zaostrzonym podbródkiem zdawały się lśnić w ciemności jak oczy kota.
— Kim jesteś? — zapytał wolno Jobec, formułując te słowa w myślach.
— Nie jestem z twojego świata, Jobecu Stardith — usłyszał w odpowiedzi.
— Znasz moje imię? — zdziwił się.
— Tak, jak również wiem inne rzeczy, które mogę odczytać w twoich myślach.
— Zatem wiesz o mnie wiele, droga pani, ja zaś o tobie nic, chyba że będziesz tak dobra i wyjawisz mi swoje imię.
— Niegdyś zwano mnie Salith.
— Niegdyś?
— Dawno, bardzo dawno temu.
— Nie rozumiem… — zaprotestował Jobec, potrząsając wolno jasnowłosą głową. —… Widzę cię — jesteś teraz tutaj.
— Tylko jako zjawa, zapewniam cię.
— Lecz, jeśli to prawda, po co się tu zjawiłaś?
— Żeby ostrzec odważnego człowieka.
— Ostrzec? — zapytał, unosząc brwi.
— Och, czy nie czujesz tego, żeglarzu? Sama twoja obecność w tym zakazanym miejscu naruszyła równowagę prastarych Mocy. Zbudziła istoty, które od dawna były pogrążone we śnie, istoty, które nie powinny się zbudzić.
Jobec odwrócił się, spoglądając na salę w dole. Ta gęstniejąca mgła zbliżała się, coraz ciemniejsza, zasłaniająca wszystko, co znajdowało się za nią.
— Szybko! — Głos kobiety zabrzmiał ostro w głowie Jobeca. — Niewiele czasu zostało. Musisz uciekać, dopóki jeszcze możesz!
— Uciekać? — pomyślał z rozbawieniem Jobec. — Moja droga pani, zbyt nisko mnie oceniasz. Dopóki będę mógł unieść miecz i zaczerpnąć tchu w piersi, dopóty nie cofnę się przed walką.
— Przed walką, tak… — powiedziała —… lecz tej nocy spotkasz się tu nie ze zwykłymi wojownikami. Raczej z czymś, co jest niezmiernie stare i bardzo złe, z czymś, co zostało niechcący uwolnione przez tych, którzy parali się magicznymi Mocami i nie wiedzieli, jak nad nimi zapanować. Sądzisz, że zdołasz powstrzymać coś, czego nie potrafili pokonać ci wszyscy, którzy tam leżą? Spójrz, wojowniku! —zawołała, wskazując zalegającą w dole ciemność.
Jobec spojrzał i to, co zobaczył, sprawiło, że ścierpła mu skóra. Wciąż widział komnatę, w której gęstniały cienie, lecz na to nakładał się obraz sali takiej, jaką była kiedyś: pomieszczenia jasno oświetlonego migoczącymi pochodniami i ożywionego postaciami i głosami mężnych wojowników. Potem coś z najgłębszej ciemności samego Zła wkroczyło tam, by rzucić się na tych dzielnych mężczyzn i z każdego z nich wyssać życie. Ta bezkształtna masa plugastwa żywiła się duszami tych nieszczęśników, skazując je na wieczne cierpienie i nie kończącą się udrękę. Obraz zamazał się przed oczami Jobeca i znowu widział tylko ciemną salę, od dawna pozbawioną wszelkiego życia.
— Droga pani… — podtrzymał tę bezgłośną rozmowę, czując jak wzbiera w nim nieopanowany strach — …więc dziś w nocy przyjdzie tu ta sama istota?
— Nie dziś w nocy — teraz, w tej chwili, i to po ciebie!
— Dlaczego po mnie?
— Ponieważ twoje życie przyciąga ją, tak samo jak zapach krwi przyciąga drapieżne zwierzęta.
— I nie ma żadnego sposobu, żeby pokonać tę istotę?
— Żadnego, który leżałby w twojej mocy, Jobecu Stardith. Twoją jedyną szansą jest ucieczka, póki jeszcze możesz.
— Lecz to coś z pewnością ruszy w pościg.
— Nie może. Ten budynek jest źródłem Mocy — złej Mocy, z którą istota jest nierozerwalnie związana. Nie może opuścić tych murów — powiedziała kobieta.
Cień dotarł do drabiny i teraz wolno wznosił się ku nim. Jobec poczuł, jak włosy na karku jeżą mu się z przerażenia.
— Chodź… — krzyknęła Salith — …nie ma chwili do stracenia!
Błyskawicznie poderwał się na nogi i skoczył w ślad za uciekającą dziewczyną. Cień dotarł już do szczytu drabiny i wlewał się teraz na poddasze. W drugim końcu pomieszczenia Salith klęknęła przed czymś, co na pierwszy rzut oka wydawało się niczym więcej jak gołą ścianą.
— Było tu kiedyś okno, lecz zostało zamurowane kamieniami. Otwórz je, wojowniku!
Jedno spojrzenie rzucone przez ramię na sięgającą ku nim, rosnącą masę czerni wystarczyło, by w Jobecu wezbrała siła kilku ludzi. Zamachnąwszy się potężnie, uderzył mieczem w miejsce, które wskazywała. Prysnęły iskry, kiedy stal zgrzytnęła o kamień, lecz ściana pozostała nietknięta. — Sul! — zawołał, wykrzykując to bitewne zawołanie Sulkarczyków w chwili gdy klinga jeszcze raz przecięła powietrze, uderzając w ścianę i wywalając kamienie na zewnątrz. Droga stała przed nimi otworem; nie mieli ani chwili do stracenia, musieli działać szybko. Już czuł, jak ta zła mgła gęstnieje i wzbiera wokół nich. Powietrze wypełnił mdlący, słodkawy odór śmierci i rozkładu.
— Szybko, na dół! — krzyknęła Salith, wskazując grube pędy winorośli zwisające tuż przy otworze.
— Ty pierwsza — sprzeciwił się Jobec.
— To nie czas ani miejsce na uprzejmości, żeglarzu. Stajesz w obliczu rzeczy, których nie rozumiesz — powiedziała.
— Być może, lecz wiem, że nie ucieknę i nie zostawię nie uzbrojonej kobiety, zjawy czy nie, by stawiła czoło temu, co nas ściga. Idź! — rozkazał.
— Dzielny, niemądry mężczyzna — powiedziała z uśmiechem, nim zniknęła w otworze.
Wsunąwszy miecz za pas tuniki, Jobec przecisnął szerokie barki przez wąski otwór, zdzierając przy tym z siebie skórę. Kiedy już niemal był na zewnątrz, coś chwyciło go za nogi, wolno wciągając z powrotem. W jednej chwili ogarnęło go przerażenie i krzyknął głośno, kopiąc i szarpiąc z całych sił, żeby wyrwać się ze zniewalającego uchwytu. Nagle jego nogi wyzwoliły się z cichym mlaśnięciem i Jobec stwierdził, że koziołkując spada w ciemność.
Leżał, nieco oszołomiony, u stóp budynku. Na szczęście grunt był tu miękki i Jobec na skutek upadku nie doznał poważnych obrażeń. I w tej właśnie chwili usłyszał dochodzący z góry głośny krzyk, który zmienił mu krew w żyłach w lodowatą wodę. Jobec rzucił się do ucieczki, biegnąc co sił byle dalej od budynku, i nie zdając sobie nawet sprawy, że jest boso. Bez względu na to, jaka zła istota pozostała wewnątrz, najwyraźniej nie była zadowolona z tak skromnego łupu, jak zapleśniałe skórzane buty Sulkarczyka.
Przystanąwszy przy jakimś drzewie, z sercem niemal rozsadzającym piersi, Jobec pomyślał o dziewczynie, o Salith. Gdzie była? A jeśli już chodzi o szczegóły, gdzie był on sam? Biegł tak szybko, nie mając pojęcia w jakim kierunku, i teraz stał zupełnie zdezorientowany.
— Nie bój się, dzielny wojowniku, Salith wciąż jest z tobą. — Te słowa wdarły się w jego myśli.
— Ale gdzie jesteś? — zapytał bezgłośnie.
— Tutaj, podążaj za światłem.
Dość daleko przed sobą ujrzał dziwną niebieskawą poświatę, która podskakiwała i chwiała się wśród drzew, jak płomień świecy w delikatnych podmuchach letniego wiatru. Jobec rzucił się w pogoń za nią, nie zważając na korzenie i ciernie raniące mu stopy. Ścigał przez noc ów ognik, lecz bez względu na to, jak szybko się poruszał i jak bardzo się starał, nie potrafił zbliżyć się do nieuchwytnego światełka.
Klucząc wśród drzew, przedzierając się przez gęstwinę i zarośla, biegł i biegł, aż w końcu, do cna wyczerpany, nie mógł zrobić już ani kroku. Usiadł pod drzewem z plecami wspartymi o jego pień i zamknął oczy, żeby choć przez chwilę odpocząć.
Głosy, prawdziwe męskie głosy zbliżały się ku niemu. Jobec obudził się w jednej chwili, wyciągając rękę po miecz, leżący obok. Był jasny dzień, blask słońca raził oczy. Ku swemu zdziwieniu stwierdził, że spoczywa na ciepłym piasku plaży, choć pamiętał dobrze, kiedy zamykał oczy, siedział wsparty mocno plecami o pień drzewa Nie tylko znajdował się na otwartym terenie — był też zupełnie odsłonięty przed tymi, którzy zbliżali się do niego od tyłu.
Och, lecz Jobec Stardith nie był człowiekiem, który poddałby się bez walki, i z pewnością nie tylko jego krew splami dzisiaj ten piasęk. Poderwał się szybko i odwrócił na pięcie, przygotowany, by odeprzeć zimną stalą atak tych, którzy zbliżali się do niego.
— Ho ho, Jobec, ty stara foko, dobrze jest widzieć cię wciąż żywym i tak spragnionym walki jak zawsze,
Zdumienie odjęło Jobecowi mowę. Zamiast grupy uzbrojonych żołdaków Alizonu, których spodziewał się ujrzeć, zobaczył przed sobą sześciu sulkarskich braci krwi i kompanów od kielicha z własnego statku. A ów zgrabny okręt wojenny, stojący na kotwicy w pewnej odległości od brzegu, nie mógł być niczym innym jak tylko „Czerwonym Brzaskiem”.
— Hej, kapitanie, wyglądasz jakbyś zobaczył ducha. Czy to widok własnych towarzyszy z Sulkaru tak cię wzburzył? — zapytał wysoki muskularny mężczyzna, stojący na czele grupy.
— Wzburzył? Nie, Haylor, nie wzburzył, ale zaskoczył. Naprawdę sądziłem, że statek poszedł na dno wraz z całą załogą— odparł Jobec.
— Trzebaby czegoś więcej niż lekkiego wietrzyku i deszczu, żeby pokonać załogę „Czerwonego Brzasku”. Żebym tylko mógł powiedzieć to samo o jego kapitanie.
Powiedział to żartobliwym i wesołym tonem, bez żadnych złych intencji, o czym Jobec doskonale wiedział, ponieważ on i Haylor byli braćmi krwi od czasu, gdy podrośli na tyle, żeby unieść miecz. Lecz nawet wówczas, kiedy objęli siew przyjacielskim uścisku, Jobec czuł zamęt w głowie, próbując rozpaczliwie poskładać w jedną całość wydarzenia ostatniej nocy. To najwyraźniej nie była ta sama plaża, na którą wyrzucił go sztorm, lecz w takim razie skąd się tu wziął? Co więcej, jak go tutaj znaleźli?
— Co cię niepokoi, bracie? — zapytał Haylor, zatroskany wyrazem twarzy przyjaciela.
— Zastanawiam się, jak to się stało, że znalazłem się na tej właśnie plaży, i w jaki sposób odnaleźliście mnie tutaj.
— Nie wiem, jak się tu znalazłeś — odpowiedział Haylor — lecz odnalezienie cię nie było wcale łatwe. Właśnie mieliśmy odwoła poszukiwania i uznać cię za zmarłego, kiedy spostrzegliśmy twoje ognisko.
— Ognisko? Ale ja nie rozpalałem żadnego ogniska.
— Być może, ale ktoś to jednak zrobił — odparł Haylor, pokazując ręką.
Miał rację; na plaży, niewiele dalej jak czterdzieści stóp od nich, widać było miejsce, gdzie paliło się ognisko, choć teraz pozostała z niego tylko dymiąca kupa popiołu. Wokół ogniska piasek był jeszcze wilgotny i Jobec dostrzegł na nim liczne ślady bosych stóp. Były małe i wąskie, jak ślady dziecka albo kobiety o drobnej budowie ciała. Tuż obok leżała chusta wykonana z mieniącego się srebrem i błękitem materiału. Jobec pochylił się i podniósł ją ostrożnie.
— Zdaje się, że nasz kapitan miał tej nocy przygodę — rzekł szczerząc zęby Haylor, a jego oczy przesunęły się z chusty na miecz z czerwoną rękojeścią wystający spod tuniki Jobeca, by w końcu spocząć na podrapanych i posiniaczonych stopach kapitana.
— To prawda, bracie Haylor.
— Może więc będzie z tego jakaś nowa opowieść?
— Tak, i to taka, jakiej przedtem nigdy nie słyszeliście — odparł Jobec.
— Lepsza od twojej opowieści o dwóch rudowłosych siostrach z Karsu?
— O wiele lepsza, drogi przyjacielu — powiedział ze śmiechem Jobec.
— Więc muszę ją usłyszeć.
— I usłyszysz, z tym zastrzeżeniem, że opowiem ci ją tylko przy sutym posiłku i butelce dobrego wina.
— Hej, Jobec, już masz to załatwione.
Kiedy ruszyli plażą do łodzi, gdzie czekali na nich pozostali, Jobec przystanął i spojrzał w stronę lasu. — Salith — szepnął, wyraźnie formułując w myślach słowa. Lecz nie usłyszał żadnej odpowiedzi. Czy zatem była rzeczywiście tylko złudzeniem, tak jak utrzymywała? Być może, lecz złudzenia chyba nie zostawiają śladów stóp na piasku, a poza tym, czy ten kawałek materiału, który trzyma w ręce, nie jest wystarczająco realny?
Jobec troskliwie wsunął chustę pod tunikę na piersiach, nim odwrócił się i ruszył z powrotem ku morzu. Tak, dobrze będzie wrócić na statek i do ukochanego życia na morzu. Wiedział jednak, że pewnego dnia, i to wkrótce, przybędzie znowu na ten opustoszały skrawek wybrzeża, by jeszcze raz pójść tamtym cienistym szlakiem, który prowadził przez las. Ponieważ na pewne pytania nie uzyskał odpowiedzi, a nie chciał, żeby bez niej pozostały.
Dzięki znakomitym książkom Andre Norton spędziłem tak wiele czasu w Świecie Czarownic, że niekiedy czuję się odrobinę winny, iż nie muszę z tego tytułu płacić podatków ani uzyskiwać oficjalnej zgody na mój pobyt w tej krainie.
Podczas jednej z moich ostatnich wypraw Sulkarczyk Jobec, kapitan „Czerwonego Brzasku”, opowiedział mi historię, którą właśnie przeczytaliście. Początkowo powątpiewałem w jej autentyczność sądząc, że jej źródłem były te wszystkie kufle piwa, które wypiliśmy tamtej nocy. Lecz kiedy Jobec pokazał mi miecz z czerwoną rękojeścią i chustę z lśniącego, srebrzystobłękitnego materiału, przestałem wątpić w prawdziwość jego słów. Ostatnio doszły mnie słuchy, że wyruszył na wyprawę z zamiarem odnalezienia tego tajemniczego lasu, przez który wiedzie kręta ścieżka i gdzie drzemią mroczne tajemnice. Mam szczerą nadzieję, że znajdzie to, czego szuka — i skądś wiem, mu się uda.
James R. Heidbrink
Na siódmą córkę Marshmist — wrzasnęła Mag’ra — ukradli nawet moje sztuczne zęby!
Nie pamiętała, kiedy była ostatni raz taka zła. Danner Garncarz zrobił dla niej te zęby w podzięce za odebranie trudnego porodu, z którego jego żona i dziecko uszli z życiem. To nic, że zakładała je tylko wtedy, kiedy wzywano ją do którejś z wiosek albo dworu. Nawet kobieta w jej wieku ma swoją godność. Nosiłaby je częściej, lecz nie cierpiała smaku kleju, którym przytwierdzało się je do dziąseł. Uważała, że nic nie jest tak odrażające, jak nagie dziąsła w kobiecych ustach. Sprawiały, że człowiek wyglądał jak zgrzybiała starucha.
Od osiemdziesięciu jeden lat żyła wśród tych wzgórz. Była mistrzynią Wiedzy Tajemnej i uzdrowicielką służącą mieszkańcom małych wiosek rozrzuconych wzdłuż długiej i wąskiej doliny zwanej Warownią Minai. Nawet rozbójnicy z wysokich Wzgórz Sharoon przychodzili do niej po lekarstwa i poradę. Nikt nigdy nie zakłócił jej spokoju, aż do dzisiaj.
Mag’ra pochyliła się i podniosła skorupę z rozbitego garnka. Kiedyś był w nim eliksir, który łagodził bóle. Teraz przepadł. Wszystkie leki zostały zmielone na proszek albo wsiąkły w polepę. Takie złośliwe zniszczenie wszystkiego, co przynosiło ulgę cierpiącym, po prostu nie mieściło się jej w głowie.
Odrzuciła skorupę. Ci głupcy obrabowali spiżarnię z zapasów żywności, dzięki którym przeżyłaby do wiosny. — Nie będę jadła przy cudzym stole bez moich zębów! A nie jestem tak stara, żeby siorbać kleik! — wykrzyknęła. Przebiegł ją dreszcz i otuliła się szczelnie opończą.
Ta zima była najcięższa ze wszystkich, które przeżyła. Zwykle wysokie turnie otaczające Warownie. Minai osłaniały ludzi. Lecz nie tego roku. Mroźne wiatry były bezlitosne.
Każdej zimy rozbójnicy i mieszkańcy wiosek łączyli siły w naprawdę pokojowej współpracy. W większości ci banici stracili swoje domu i rodziny w czasie długiej wojny z Psami Alizonu oraz w wyniku wewnętrznych zamieszek. Żeby powiedzieć prawdę, wszyscy, łącznie z samą Mag’rą, mieli im za co dziękować. Pragnący własnego miejsca na ziemi, banici bronili doliny przed Psami Alizonu.
Teraz jednak doszły do niej pogłoski, że władzę nad banitami przejął nowy lord, Radnor. Mówiono o nim, że wykorzystuje siły Ciemności, żeby umocnić swoją pozycję w dolinie.
Chętnie współpracowała ze starym lordem, Alesanfarem. Każde; z nich na swój sposób starało się zapewnić bezpieczeństwo Warowni’ Minai. Alesanfar wykorzystywał talenty przywódcze swoje oraz swoich ludzi, ona zaś posługiwała się magią Prastarej, Minai, której służyła od bardzo, bardzo dawna. Alesanfar nie miał władzy nad Mocami Ciemności, za to ów Radnor z pewnością ją posiadał. Nawet bez oczywistych dowodów Mag’ra wiedziała, że to prawda. Opanowało ją dręczące uczucie niepokoju, jak niesmak, którego nie można usunąć z ust.
Ktoś wykrzyknął jej imię. Ominęła porozbijane meble i naczynia i podeszła do drzwi. Danner Garncarz biegł w górę zbocza ścieżką prowadzącą do jej domu,.
— Czcigodna Mag’ro! — wydyszał, opierając się o drzwi. — Nic ci się nie stało?
— Nic. Poszłam do Starego Sterna i ominęła mnie ta awantura. Zeszłej nocy jego maciora zaczęła rodzić przed czasem. Wiesz, jak on kocha to zwierzę.
Danner skinął głową.
— Bandyci… napadli na miasteczko… zabrali całą żywność. — Chwycił ją za rękę. — Musisz coś zrobić!
— Właśnie mam zamiar — powiedziała, układając wargi tak, by nie zobaczył, że nie ma zębów. — Czy wiesz, skąd przybyli albo kto to był?
— Rozpoznałem jednego z ludzi Alesanfara.
— Alesanfara? Aż trudno uwierzyć. Chyba że… — Zamilkła na chwilę, a potem zapytała: — Czy ktoś został ranny?
— Nie, choć wydaje się to dziwne.
— Nie tak bardzo. Gdyby bandyci zabili wszystkich wieśniakowi mieliby później kłopoty ze zdobyciem żywności. — Przyjrzała się uważnie Dannerowi. Coś ukrywał. — Gadaj! Czego mi nie powiedziałeś?
— Przykro mi, Czcigodna Mag’ro, lecz wśród uprowadzonych kobiet była Zaya.
— Moja terminatorka?
Kiedy kiwnął głową, poczuła, że znowu ogarnia ją wściekłość. Tego nie zrobił Alesanfar — nie zniszczyłby jej domu i zapasów ani nie uprowadziłby terminatorki. Szanował łączącą ich przyjaźń oraz Moc, o której wiedział, że jest na jej rozkazy. Nigdy nie znieważyłby jej w taki sposób. Nie wątpiła już w prawdziwość plotek o nowym lordzie. Alesanfar został zastąpiony przez kogoś, kto jest sługą Ciemności. Przez Radnora. I jej terminatorka była w jego rękach.
Zaya miała czternaście lat. Nie posiadała wielkich zdolności, lecz była jedyną dziewczyną, w której Mag’ra odkryła jakikolwiek ślad Daru. Musi przekazywać swoją wiedzę. Mag’ra nie była głupia, wiedziała że pozostało jej niewiele czasu. Poskromiła gniew, lecz zachowała go w sobie. Emocje były formą energii — i zamiast trwonić tę energię niepotrzebnie, mogła spożytkować jaz większą korzyścią dla siebie
— Odbiorę Zayę. — I, dodała w duchu, moje zęby! — Jeśli chodzi o żywność, mogę nie mieć takiego szczęścia. Zbierz ludzi i sprawdźcie, co pozostało. Bandyci nie mieli czasu, żeby zabrać wszystko. Wrócę, kiedy będę mogła.
Mag’ra wyszczotkowała swego wałacha tak, że nawet jego siwa sierść przybrała matowy połysk. Na wojnę nikt nie powinien iść brudny. Od jesieni ograniczała wałachowi porcje owsa, żeby trochę schudł. Mogła wtedy łatwiej objąć go nogami, które nie były już tak sprawne jak kiedyś.
Spojrzała na zbocze, Choć brzemienne śniegiem chmury skrywały słońce, światła było dość, by wzgórza rzucały cienie. Z ich długości wywnioskowała, że zbliżało się południe. Jeśli się pospieszy, zmierzch zastanie ją w Twierdzy Sharoon, opuszczonej warowni, z której rozbójnicy uczynili swoją siedzibę.
Dobrze się stało, ze maciora Starego Sterna zaczęła rodzić zeszłej nocy, i że ona, Mag’ra, została do niej wezwana, chociaż spiesząc staremu na pomoc, zapomniała swoich zębów. Rozbójnicy prawdopodobnie nie wiedzieli nawet o istnieniu pustelnika, bo w przeciwnym razie dzisiaj pewnie nie miałaby co włożyć na grzbiet ani na czym jechać. Nie wątpiła, że Prastara, Minai od Dziewięciu Słów, miała w tym swój udział.
Wieśniacy byli przerażająco głupi. Nie miała do nich o to sji, lecz sama była za stara, żeby pozwolić sobie na głupotą, już jej nie przerażała. Wzbudzała tylko poczucie straty.
Żeby temu zapobiec, potrzebowała Zayi, lub, jeśli to możliwe kogoś takiego jak Zaya, tyle że z silniejszym Darem. Ludzie korzy stali z jej wiedzy i umiejętności leczniczych, żeby przeżyć, lecz, d było bez porównania ważniejsze, musiała przekazać komuś innemu. Dar Minai oraz Moc jej Dziewięciu Słów. Użyje dzisiaj tej Mocy wiedziała to, czując w sobie niespokojne pulsowanie. Minai nie będzie tolerowała Ciemności, usiłującej zakorzenić się w Jej ziemi! Wyrusza, żeby jako Służka Prastarej zapobiec temu!
Dziewięć Słów Minai ukształtowało życie Mag’ry. Jej gardło i język nie były stworzone do wypowiadania słów w języku Prastarej i z konieczności musiała je przełożyć na ludzką mowę. W ciągu tych wszystkich lat, poświęconych służbie Minai, Mag’ra pojęła ich czarodziejską Moc. Kształtowały wszelkie życie, na dobre lub na złe. Ludzie niszczyli się słowami, których używali, zupełnie nie zdając sobie sprawy z tego, co robią, ani nie mając pojęcia o tym, jakie wyzwalają siły. Bolała nad tym, lecz niewielu spotkała takich, którzy chcieli pojąć tę prawdę/
Mag’ra poklepała konia po karku.
— Chcę odzyskać moją terminatorkę i moje zęby — powiedziała.
Chrząknąwszy dosiadła konia i skierowała go ku wznoszącym się zboczom doliny. Otuliła się obramowaną futrem, sięgającą kostek peleryną, ułożywszy ją tak, by w miarę możliwości okrywała również konia. Jemu także doskwierało zimno.
Jechała wypatrując znaków. Minai wskaże jej, które Słowa potrzebne. Wiedziała już, jak brzmią dwa z nich. Sen i Odnowienie. Powiedziała jej to sama ziemia, pokryta śniegiem, pogrążona w głębokim śnie. Pod grubą zimową szatą spało życie, kryjąc w swym wolno bijącym sercu odnowę istnienia.
Prastara bardziej troszczyła się o życie istot skrzydlatych i czworonożnych niż o ludzi. Pomimo to ci, którzy przestrzegali zwyczajów Minai, cieszyli się jej opieką. Minai kochała też ziemię i rośliny, które korzeniły się w glebie.
Późnym popołudniem, pod jakimś iglastym drzewem, objawi się trzecie Słowo — Śmierć. Lis, w zimowym futrze splamionym piersiach krwią, pożerał tam zabitą przez siebie wronę.
Śnieg skrzypiał pod kopytami konia, który z rozwagą stawiał każdy krok. Mag’ra położyła się niemal na końskim karku, żeby ułatwić mu wspinaczkę po coraz bardziej stromym zboczu. Już wkrótce spostrzegą ją wartownicy twierdzy i wezwą do opowiedzenia się.
Wytężała wzrok i słuch, szukając znaku Minai, który ostrzegłby ją przed wartownikami. Jeśli będzie wystarczająco czujna, nie przegapi go. W przeszłości, ku jej upokorzeniu, zdarzało się, że nie zauważała takich znaków. Przed nią, na gałązce pokrytego śniegiem krzaka siedziała polna mysz, zajadająca małą, zieloną jak niedojrzałe jabłko jagodę. Przez chwilę Mag’ra wpatrywała się prosto w błyszczące oczka, a potem mysz zakręciła się i, wzbijając miniaturową fontannę, śmignęła do nory. Mag’ra uśmiechnęła się. Lubiła przebłyski humoru Minai. Humor. Oto jej czwarte Słowo i ostrzeżenie przed wartownikami.
Ściągnęła wodze i zawołała:
— Hej tam! Wartownicy! To ja, Mistrzyni Wiedzy Tajemnej, Mag’ra. Przybywam, by zwrócić się o pomoc do lorda Twierdzy Sharoon.
Dwaj mężczyźni wyszli ze swych kryjówek, jeden przed nią, drugi za nią. Mieli na sobie ubrania z białych futer i szarych skór. Mężczyzna z tyłu trzymał łuk z nałożoną na cięciwę, wycelowaną w Mag’rę, strzałą. Młodzieniec, który zagradzał jej drogę, dzierżył długi kij. Poznała go. Nie tak dawno temu przybył do niej z prośbą o wyleczenie go z choroby, na którą cierpiał.
— Jak twoje uszy, strażniku Lentor?
— W porządku, Uzdrowicielko — powiedział. — Czego od nas chcesz?
— Żebyście zaprowadzili mnie do swojego lorda.
— To nie jest odpowiednie miejsce dla ciebie, pani. Powiedz mi, czego chcesz. Może zdołam ci pomóc.
Mag’ra wbiła wzrok w jego oczy i unieruchomiła je swoim spojrzeniem. Mówił szczerze i dlatego odpowiedziała:
— Zdaje się, że straciłam dwie rzeczy, które należą do mnie. Jedną jest moja terminatorka, druga zaś nie powinna cię obchodzić. Powiadają, że ludzie z Twierdzy Sharoon znają wszystkie kryjówki na wysokich wzgórzach i w dolinie Warowni Minai. Chcę prosić waszego lorda o pomoc w ich odnalezieniu, tak bym mogła odzyskać to, co jest moje.
— Ja… nie mogę. To znaczy… — zająknął się. Spojrzał na swego towarzysza, stojącego za Mag’rą, prosząc go wzrokiem o pomoc.
Starszy mężczyzna podszedł i chwycił konia za uzdę.
— Lentor, ona dobrze wie, kto ma jej własność. — Spojrzał na Mag’rę. — Myślisz, że coś możesz zrobić, stara kobieto? Lord Radnor zmiażdży twoje kruche kości, a potem rzuci resztki na pożarcie padlinożercom!
— Niekoniecznie — odpowiedziała Mag’ra.
— Ba! — splunął na śnieg — Jesteś głupia.
— Bass! — zawołał Lentor. — Nie mów tak do Mistrzyni Wiedzy Tajemnej Mag’ry. Należy jej się szacunek. Wielu naszym uratowała życie.
— Niech więc ratuje swoje!
Mag’ra odczekała, dopóki Bass nie uniósł na nią oczu. Unieruchomiła go spojrzeniem, tak jak przedtem Lentora. Sposób wysławiania Bassa zdradzał wykształcenie; jego twarz — zmęczenie i gorycz, mające źródło w głębokim smutku. Ten człowiek zapewne stracił wszystkich, których kochał. Litość wezbrała w sercu Mag’ry. Zawahała siej, potem wzruszyła ramionami. To, co zamierzała zrobić, nie skrzywdzi go nieodwracalnie. Nikt jednak nie będzie nazywał córki Minai głupią. Mag’ra wyciągnęła rękę, wskazując Bassa palcem, i powiedziała:
— Milcz.
Bass cofnął się, wydając nic nie znaczące dźwięki. Potknął się. Upadł. Jego ręce zacisnęły się na gardle.
— Bass! — krzyknął Lentor. Ukląkł obok przyjaciela, chwytając go za ramiona i podpierając. — Pani, co uczyniłaś?
— Na jakiś czas zamknęłam głupcowi usta. Czy teraz zaprowadzisz mnie do Twierdzy Sharoon?
— Pod karą śmierci nie wolno nam opuszczać posterunku.
Mag’ra zastanowiła się.
— Więc zostaniesz tutaj na straży. Bass mnie poprowadzi. Choć nie może posługiwać się językiem, nie dotyczy to jego nóg. Macie wierzchowce? — Kiedy skinął głową, powiedziała: — Przyprowadź jednego, poczekamy tu na ciebie.
— Bass, wstawaj.
Mag’ra podjechała do leżącego. Zachichotała, kiedy zobaczyła; wyraz malujący się na jego twarzy.
— Nie lubisz, kiedy stara kobieta wydaje ci rozkazy. Cóż, nie zamierzam się przy tym upierać, jeśli będziesz rozsądny. — Wyciągnąwszy rękę, powiedziała: — Chwyć się. — Bass po krótkim wahaniu zacisnął dłoń na jej ręce i wstał. Wyzwoliła ramię z jego uścisku i pochyliła się, dotykając palcami jego gardła.
— Mów.
Wyprostowała się w siodle, otulając się peleryną.
— Masz coś do powiedzenia?
— Ja… ja…
— Nie bój się. Zrobiłam to, by ci udowodnić, że choć jestem stara — i czasami głupia — to jednak wciąż mam Moc. Wiedziałeś, że zdaję sobie sprawę z tego, kto zabrał moją własność, więc może też domyślasz się, że doskonale znam drogę do Twierdzy Sharoon?
Bass otrzepał spodnie ze śniegu i powiedział:
— Widziałem cię tam przedtem, kiedy jeszcze rządził lord Alesnafar. — Odwrócił się do Lentora, który przyprowadził mu karą, cętkowaną siwymi plamami klacz. Wskoczył na konia.
— Trzymaj się blisko mnie — powiedziała Mag’ra, obserwując uważnie niebo i otaczający ich teren. Potrzebowała jeszcze pięciu Słów. Musi wypowiedzieć Dziewięć Słów, żeby Moc, którą zamierzała przywołać, zatoczyła pełny krąg. Jeśli któregoś zabraknie, Moc wyrwie się spod kontroli i kierowana potrzebą dopełniania się, może nawet zwrócić się ku Ciemności. — Stary lord. Alesanfar był dobrym człowiekiem. Jak dzieci przyjęły jego śmierć?
— On nie…
Mag’ra ściągnęła wodze.
— Chcesz powiedzieć, że on żyje?
— Nie. Tak.
— Jak możesz mówić, że człowiek jest martwy i żywy zarazem? Bass nie zatrzymał się, więc ponagliła swego wierzchowca, by się z nim zrównać. Gdy nie odpowiedział, zapytała:
— A jego syn i córka?
Minęła dłuższa chwila, a on wciąż milczał. Wyciągnęła rękę i dotknęła go.
— Nie chcę im zrobić krzywdy, wręcz przeciwnie!
— Wiele dzieci zostało zabitych, kiedy Radnor zajął twierdzę. Między nimi był syn Alesanfara. Felde, jego siedmioletnia córka, żyje, choć ukrywa się wśród służby. Radnor jest przekonany, że ją też zamordowano.
— Dobrze.
Odłożywszy na chwilę dociekanie prawdy o Alesanfarze Mag’ra zapytała:
— Widziałeś, jak Radnor uprawia magię?
Bass potrząsnął głową.
— Nie, ale…
— No, dalej. Nie bój się mówić. Słyszałam plotki.
— Swego czasu dowodziłem ludźmi i służyłem wielu lordom. Radnor wprowadził surową dyscyplinę. Bierze co chce. Nie różni się tym tak bardzo od innych ludzi. Nawet ponure zadowolenie, jakie daje mu władza nad nami, jest takie samo, jakie czują ci, pod których sztandarami walczyłem. Ale nigdy przedtem nie widziałem, żeby inny człowiek pozbawiał innych woli i niszczył ją.
— Jak on to robi? — Przyglądała się, jak twarz Bassa najpierw nieruchomieje, a potem blednie.
— Swoimi oczami. Oczami Radnora. — Wzdrygnął się i spojrzał na nią z lękiem.
— Na jakiś czas spętałam twój głos, a nie umysł — przypomniała mu.
— To prawda. — Bass westchnął, odwrócił się i spojrzał jej prosto w oczy. — Chcesz walczyć z Radnorem? — Kiedy skinęła głową, powiedział: — Alesanfar jest przywiązany do belek stropowych Wielkiej Sali. Radnor chce go zagłodzić na śmierć. Większość ludzi nie ma pojęcia, jakim cudem stary lord jeszcze żyje.
— Ale ty masz.
— Którejś nocy, tuż przed pierwszym kurem, widziałem jak je córka czołga się po belkach z jedzeniem i wodą, żeby go nakarmić.
Mag’ra zamknęła oczy i westchnęła. Kolejne Słowo. Odwaga.
— Powiedz mi, jak to się stało, że Radnor nie pozbawił cię twee woli? Nie wyczuwam w tobie Ciemności, tylko głęboki smutek.
— Spełniam wszystkie rozkazy, jakie otrzymuję.
— A jeśli Radnor każe ci zabić mnie?
— Zrobię to.
Mag’ra skinęła z zadowoleniem głową.
— Czy zrobisz coś, żeby uratować prawdziwego lorda i Felde?
— Tak.
Wierność. Miała już siódme Słowo. Przed sobą Mag’ra zobaczyła otwarte wrota Twierdzy Sharoon.
— Co tam masz, Bass? — zawołał jeden z mężczyzn, gdy mijali wewnętrzny posterunek twierdzy. — Szpiega?
— Nie. Gościa, który chce się zobaczyć z Radnorem — odpowiedział Bass. Zeskoczył z konia i pomógł zsiąść Mag’rze. — Chodź ze mną.
Przeszli pomiędzy dwoma strażnikami stojącymi na baczność u wejścia do Wielkiej Sali. Mag’rę zaskoczył nieskazitelny porządek, jaki w niej panował. O wiele większy niż za czasów Alesanfara. Sitowie, którym wyścielono kamienną podłogę, było czyste; stoły ustawione schludnie pod jedną ze ścian. Ogień płonął w opróżnionych z popiołu kominkach znajdujących się w przeciwległych końcach podłużnej sali. Jedynym dźwiękiem był szelest sitowia, po którym szli.
Mag’ra wolała rozgardiasz i swojski nieporządek, jakie pamiętaj z poprzednich wizyt.
Niewątpliwym dysonansem w tej wysprzątanej sali było wychudzone, nagie ciało zwisające z belki stropowej nad nimi. Rozpostarte ramiona więźnia przywiązano do dębowego dźwigaru. Na krześle lorda, ustawionym na podwyższeniu, siedział Radnor.
Był gładko wygolony, ubrany w żółtą, zdobioną futrem szatę. Światło z bliźniaczych kominków odbijało się w jego ciemnych włosach, rozpłomieniając przetykające je pasma siwizny.
Mag’ra wbiła wzrok w nos Radnora. Nie była jeszcze gotowa, żeby się z nim zmierzyć. Wchodząc do sali, musnęła wzrokiem jego oczy. Jednak nawet to przelotne spojrzenie wystarczyło. Omal nie zachwiała się w swoim postanowieniu. Jego oczy były tak żółte jak szata — całkowicie żółte. Miejsce, gdzie zwykły znajdować się okolone białkami tęczówki i ciemne źrenice zajmowała nienormalna, niemal absolutna pustka. W tych szafranowych oczach poruszały się wirujące pasma czerwieni. Mag’ra wzdrygnęła się na myśl o tym, na co spogląda czarodziej, ponieważ nie wątpiła, że widzi. Odór, który towarzyszył tylko Ciemności, bił od niego, przenikając salę.
Odsunęła się od Bassa i stanęła pod wiszącym Alesanfarem, wypowiadając w duchu ósme Słowo, które objawiła jej Minai. Poświęcenie.
Kiedy Radnor zaczął mówić, dźwięk wypowiadanych słów odbił się echem nie tylko w sali, lecz wzbudził też w Mag’rze pulsującą falę Mocy, która chciała napotkać jej własną. Pozwoliła, by jego poszukujące słowa spotkały się z jednym ze Słów Minai: Milczeniem. I Słowo to pochłonęło słowa Radnora.
— Radnorze. Jestem Mag’ra, Mistrzyni Wiedzy Tajemnej, i przybyłam tu, by prosić ciebie i twoich ludzi o pomoc.
— Pomoc? — zapytał.
— Tak. Dziś, wczesnym rankiem, bandyci napadli na naszą wioskę. Dwie z tych rzeczy, które zagrabili, należą do mnie. Chcę je odzyskać.
— Chcesz powiedzieć, że ja je mam? — zapytał znowu szyderczym tonem, który nie przystawał zupełnie do spokojnego głosu Mag’ry.
— Wcale nie. Lecz nikt nie zna wzgórz i doliny tak, jak ludzie z Twierdzy Sharoon. Miałam nadzieję, że poprosisz ich, by rozejrzeli się za tym, co do mnie należy.
Radnor wychylił się ku niej z krzesła.
— Co to za rzeczy? Moi ludzie wyruszyli rano po żywność i może znaleźli już to, czego szukasz.
— Moja terminatorka, Zaya. Czternastoletnia dziewczyna. Ma brązowe włosy i oczy.
— Wspomniałaś tylko o jednej rzeczy — rzekł Radnor. — Czym jest ta druga?
— To dar.
— Co to za dar? Chcę wiedzieć.
Z jego tonu Mag’ra wywnioskowała, że naprawdę nie wie, lecz nie zamierzała wyjawić, iż szuka swoich sztucznych zębów. Nawet przed sługą Ciemności kobieta powinna zachować godność, a co ważniejsze, im mniej będzie wiedział, tym większe szansę, że da się go pokonać.
— Możesz chcieć — odparła — lecz nie zamierzam ci tego powiedzieć.
— Dość tej słownej szermierki! Dobrze wiesz, że to moi ludzie napadli na waszą wioskę. To, co zabieram, zatrzymuję dla siebie. — Pochylił się ku niej. — Spójrz na mnie!
— Nie.
— Brać ją! — krzyknął. Bass wyciągnął do niej rękę.
Zanim zdołano ją po wstrzymać, Mag’ra uniosła ręce i złożyła dłonie na kształt kubka osłoniła nimi usta i nos. Służka Prastarej szepnęła w złożone dłonie. Jakby prezentując niewyobrażalnie cenny dar, Mag’ra rozwarła ręce, wciąż trzymając złożone razem dłonie i dotykając nadgarstkami podbródka. Zdmuchnęła z dłoni Moc, rozpraszając Słowo Minai po sali. Wszyscy usłyszeli to Słowo: Sen. I wszyscy odpowiedzieli na rozkaz Minai zwijając się do snu na podłodze — z wyjątkiem jej samej i Radnora.
— Tak — powiedział Radnor. Wstał. — Jesteś kimś więcej, niż Mistrzynią Wiedzy Tajemnej. Miałem nadzieję, że zwabię kogoś takiego jak ty.
Musi być ostrożna. Każde słowo, które oboje teraz wypowiadają, kryje w sobie większe znaczenie.
Mag’ra wspomniała śnieżnego lisa, którego widziała po drodze. Czerwona krew ofiary na białej piersi zwierzęcia zdradziła jego obecność. Jeśli chce zwyciężyć, nie może żadnym gestem ani słowem ujawnić źródła swej Mocy. Każdy okruch zdobytej wiedzy Radnor mógłby wykorzystać przeciwko niej. Ale to działa w obie strony. Mag’ra uśmiechnęła się i nic nie powiedziała.
— Stara kobieto — roześmiał się szyderczo Radnor. — Przegrałaś, kiedy wyjawiłaś mi, czego szukasz. Powiedziałaś, że dwóch rzeczy. Twojej terminatorki Zayi i czegoś jeszcze. Rzeczy? — Prychnął. — Zacząłem mieć wątpliwości, kiedy nazwałaś to darem. Ryzyko, jakie podjęłaś przybywając tutaj, by odzyskać swoją własność, wskazuje, że jest to niezmiernie cenny dar. Doprawdy uważam, że jedynie Moc obleczona w ciało i krew mogła być warta takiej brawury.
Czarodziej uniósł ręce i zaczął mówić. Wyrazy zlewały się jeden z drugim, aż w końcu brzmiały jak monotonne brzęczenie wielu szerszeni. Związane mocno ze sobą słowa zaczęły rozchodzić się po spirali, jak wyrzucona wirem woda. Wsysały, zagarniały, gromadziły Moc.
Mag’ra usłyszała, jak otwierają się drzwi Wielkiej Sali, lecz nie odwróciła się od Radnora. Na kamiennej posadzce zaszeleściły kroki, cicho, ledwie poruszając sitowiem, minęły ją i zatrzymały się obok stopni wiodących na podwyższenie. To była Zaya. Odzież miała w nieładzie, a twarz poznaczoną sińcami, lecz poza tym wydawała się cała i zdrowa.
Przez śpiew czarodzieja przedarł się inny dźwięk, a potem drapanie po kamiennych płytach, dochodzące gdzieś z tyłu. Mag’ra słuchała uważnie. Dźwięk zbliżał się.
Uwagę Mag’ry przyciągnął odgłos innych kroków zbliżających się od strony wejścia, choć ta osoba opierała się wezwaniu. Jej stopy potykały się i wlokły, i w pewnej chwili zahaczyły o śpiącego strażnika. Kto to mógł być? Ledwie zdołała powstrzymać cisnące się jej na usta imię dziecka, kiedy dziewczynka znalazła się w polu widzenia i przystanęła tuż za Zayą. To była Felde, córka Alesanfara. Jej stopy, aż po kostki, zanurzone były w zwałach sitowia — nieme świadectwo walki z wolą Radnora.
W chwili, kiedy Radnor przestał śpiewać, Mag’ra poczuła, że coś uderzyło ją w stopę. Szybko spojrzała w dół. Niemal się roześmiała. To były jej sztuczne zęby! „Rzecz” odpowiedziała na zaśpiew. Radnor dał się zwieść. Dwie dziewczynki przybyły na jego wezwanie, a prawdziwy dar nie. Musi znaleźć jakiś sposób, żeby wykorzystać jego niewiedzę jako broń przeciwko niemu.
— Mam to, po co przyszłaś. Głupia kobieto, co jest cennego w tym kuchennym popychadle? — Kiedy Mag’ra odmówiła odpowiedzi, skierował swe myśli na dziewczynkę. — Och, więc to córka Alesanfara. Dzięki ci, Pani Mag’ro. Włożyłaś mi w ręce narzędzia, które wykorzystam. Dwie dziewice. A jedna ma w sobie wielką nienaruszoną Moc. Doprawdy, cenny to dar! — zawołał.
Jego słowa zmieszały Mag’rę. Zaya? Przecież miała tylko ślad talentu. O czym ten człowiek mówi? Potem Mag’ra również użyła Mocy i spojrzała na Felde. Dziewczynka, choć unieruchomiona wezwaniem Radnora, wciąż walczyła. Jej oczy płonęły wściekłością. To ona posiadała prawdziwy Dar! Kogoś takiego jak Felde Mag’ra szukała od wielu lat. Tragiczna sytuacja, w jakiej znalazła się dziewczynka, wymusiła tak wczesne objawienie się jej talentu; zwykle pojawiał się dopiero wtedy, kiedy dziewczyna zaczynała dojrzewać.
Ciemność nie dostanie Felde. Zdobędę ją dla Światła!
Mag’ra wciągnęła powietrze i uwolniła zapasy zrodzonej z gniewu energii, które przechowywała aż do tej chwili. Ruszyła w stronę Radnora, przesuwając stopą leżące na posadzce zęby.
— Stój! — rozkazał Radnor.
Mag’ra szła dalej.
— Przyciągnęła mnie do tej doliny — odezwał się Czarnoksiężnik — Moc, którą tutaj wyczuwałem. Chociaż szukałem, nie mogłem znaleźć. Ty jesteś naczyniem, w którym się mieści. A teraz Moc i ty jesteście moje! Usiądź i poddaj się mej woli. — Wykonał rękami zamaszysty gest.
Mag’ra zachwiała się, gdy Moc Radnora uderzyła w jej stopy, próbując zbić ją z nóg. Odzyskała równowagę i znowu przesunęła sztuczne zęby o kilka cali.
Radnor zmarszczył brwi. Uniósł zaciśnięte pięści na wysokość barków i wbił wzrok w Mag’rę. Jak gdyby przezwyciężając niewidzialny opór, zaczął przysuwać je do siebie.
W odpowiedzi na gest Czarnoksiężnika jakaś siła ścisnęła z obu stron głowę Mag’ry. Odniosła wrażenie, że jej uszy są miażdżona w wolno zaciskającym się imadle. Mag’ra wypowiedziała w duchu Słowo: Odwaga. W odpowiedzi wezbrała w niej nowa fala Mocy Minai. Przesłała ją przez nogę w kierunku sztucznych zębów.
Kiedy Moc skupiła się na zębach, Mag’ra zaczęła śpiewać Dziewięć Słów, które Minai dała jej, aby mogła wykonać to zadanie. Zęby poruszyły się! Mag’ra śpiewała dalej: Odnowienie. Śmierć. Humor. Milczenie. Wierność. Poświęcenie. Odwaga. Sen.
Zająknęła się. Zęby posuwały się coraz wolniej, wreszcie znieruchomiały. Istniała luka w kręgu Mocy Minai. Brakowało jednego Słowa! Mag’ra odparła strach, nie poddała mu się, wzywając w jego miejsce Nadzieję. Zajęta wstępną potyczką z Radnorem zapomniała, że umknął jej znak, wskazujący Dziewiąte Słowo Minai. Bez niego wszystko przepadnie.
Moc Minai i Moc Ciemności spotkały się w niej i Mag’ra zatoczyła się pod uderzeniem rozpętanych sił.
Choć ból mącił jej wzrok, Mag’ra zobaczyła, że pięści Radnora zbliżyły się do siebie odrobinę. Krzyknęła. Napór wzbierający w jej głowie groził rozerwaniem czaszki; w największym pośpiechu skierowała go przez nozdrza. Z nosa trysnęła krew. Kawałek ucha spadł na ramię i ześliznął się na piersi. Mag’ra zamknęła oczy i osunęła się kolana. Z radością poświęci uszy, żeby tylko Ciemność nie zagnieździła się w Warowni Minai. Mag’ra wiedziała, że ból, jak każde silne uczucie, również wytwarza energię. Zebrała siłę, zrodzoną z bólu, którym maltretował ją Radnor, i przesłała ją w stronę zębów.
Mag’ra otworzyła oczy. Zęby dotarły do Radnora I zwisały teraz z futrzanego obramowania jego płaszcza. Małe srebrne pierścienie pełniące rolę zawiasów, rozbłyskiwały w świetle ognia, gdy zęby przesuwały się ku górze. Musi skupić na sobie całą jego uwagę.
— Młody człowieku, dlaczego tak się trudzisz, walcząc ze starą kobietą? A może nie zdajesz sobie sprawy, jaka jestem zniedołężniała? Oczywiście, skąd mógłbyś wiedzieć — powiedziała, udając współczucie. — Przecież jesteś ślepy, prawda? — Obserwowała żółte oczy Radnora spod półprzymkniętych powiek; nie była jeszcze gotowa na bezpośrednie starcie woli — jeszcze nie. Czerwone nici przecinające żółte oczy wiły się jeszcze szybciej.
Radnor chrząknął. Wykrzywił twarz, starając się zewrzeć pięści.
Mag’ra jęknęła. Zabrakło jej tchu, żeby krzyknąć. Kawałki ciała i krew trysnęły z jej uszu. Walczyła, żeby ujście, przez które kierowała potęgowaną bólem Moc w stronę zębów, pozostało otwarte.
Kątem oka spostrzegła, że Felde z wysiłkiem zbliża się do Radnora. Dziewczynka nie spuszczała oczu z zębów! Skupiając energię na walce z Mag’rą, Radnor coraz mniej uwagi poświęcał więzom krępującym obie dziewczynki.
Mag’ra nie śmiała spojrzeć na sztuczne zęby ani na Felde w obawie, że zdradzi jej zamiary. Dobywała z siebie resztki sił. Przywoławszy całą swoją wolę, uniosła ręce, składając je w kubek. Krąg Mocy nie jest zamknięty; mimo to musi działać!
— Minai, Minai — wydyszała z rozpaczą. — Posłuchaj tego Słowa i pozwól, by zostało wykorzystane tak, jak chce tego twoja Służka! — Wypowiedziała to do wnętrza swoich złożonych dłoni, po raz pierwszy spoglądając Radnorowi prosto w oczy, wiążąc jego spojrzenie ze swoim. Wyszeptała Słowo, skupiając w sobie Moc i kierując ją ze swych oczu prosto w żółte oczy Radnora poprzez łączący je, niewidzialny most. Czerpiąc siłę z bólu, który Czarnoksiężnik zsyłał na nią, krzyknęła:
— Śmierć!
Zatoczył się, wbijając sobie palce w oczy. Teraz na nią przyszła kolej, żeby usłyszeć krzyk Radnora. Moc, którą kierował przeciwko niej, nagle osłabła i ustąpiła.
Felde! Dziewczynka wspięła się na krzesło za plecami Radnora. Mag’ra zobaczyła, jak Felde zrywa zęby z jego szaty. Radnor odwrócił się. Felde cisnęła w niego sztuczną szczęką.
W blasku ognia Mag’ra zobaczyła porcelanowe kły, zmienione przez MOC! Rozbłysły w świetle jak ostre lodowe sople. Zęby, już nie sztuczne, stały się prawdziwą bronią Minai.
Uczepiły się gardła Radnora, wbijając się głęboko w ciało i rozrywając je. Krew splamiła jego żółtą szatę. Czarnoksiężnik runął na Podłogę, Słowo Minai zawładnęło nim bez reszty.
Mag’ra chciała się roześmiać, ale nie starczyło jej sił. Kto mógł Przypuszczać, że siedmioletnie dziecko i sztuczne zęby zdołają pokonać sługę Ciemności? Leżała rozciągnięta na podłodze i próbowała zachować przytomność aż do chwili, kiedy jeszcze raz odśpiewała każde ze Słów Minai, żeby uwolnić Moc. — Odnowienie. Śmierć. Humor… — Ból i znużenie pokonały ją; nie mogła powiedzieć nic więcej. Tylko na chwilę zamknęła oczy.
Ktoś potrząsnął nią. Głowa Mag’ry zataczała się po sitowiu wyścielającym podłogę. Chciała wrzasnąć na głupca, który ją tak męczył. Zamiast tego otworzyła oczy. To była Zaya. Mag’ra zmusiła się, żeby skupić na niej wzrok. Dziewczyna miała policzki mokre od łez, oczy zdradzały strach i zmieszanie. Jak zwykle, Zaya potrzebowała wskazówki, czegoś, czym mogłaby się zająć. Działanie kształtowało jej życie, bezczynność sprawiała, że czuła się niepewna. Co mogę kazać jej zrobić? — pomyślała Mag’ra. Aha!
— Zaya, odszukaj Dannera i powiedz mu, że potrzebne mi są nowe zęby. — Zachichotała, gdy spostrzegła minę dziewczyny. Nad Zayą zobaczyła Felde, która pełzła po belkach do ojca. Może Alesanfar pozwoli, żeby Felde też została jej terminatorką. Ale na razie to mogło poczekać.
Właśnie gdy spływał na nią błogosławiony sen, objawiło się jej Dziewiąte Słowo Minai. Prastara lubiła sobie tak zażartować, kiedy już było po wszystkim. Mag’ra roześmiała się cierpko. Poczucie humoru może być niekiedy bolesne. Lecz była Służką Minai i w ciągu lat nauczyła się cenić te pełne sarkazmu chwile. Mag’ra uśmiechną się i gdy szepnęła ostatnie Słowo, poczuła na uszach uzdrowicielski dotyk Prastarej.
— Zwycięstwo!
Tytuł „Dziewięć słów” pojawił się pierwszy i opowieść wyłoniła się z niego. Jest to opowiadanie, które napisało się samo.
Historycznie osadzone jest mniej więcej w czasach Ully’ego Grajka, a Warownia Minai leży niedaleko Coombfrome.
Dorastałam żywiąc się owocami wyobraźni Andre, a jej opowieści Świata Czarownic były kanwą dla moich. Pragnęłam kontynuować jej opowiadania w tym szczególnym miejscu, gdzie zadaje się pytanie: „Co się stało potem?”. Czuję się zaszczycona, że miałam okazję to zrobić.
Caralyn Inks
Padało cały dzień; było zimno i ponuro. Glenda wlokła się w przemoczonych trampkach; pod tanią plastikową peleryną dżinsy miała mokre aż do kolan. Dawno już zapadł zmrok, a deszcz wciąż siąpił i na ulicach pozostali tylko ci najtwardsi, najbardziej zrozpaczeni i garstka przegranych, którzy nie mieli już nic do stracenia.
Glendę należało zaliczyć właśnie do nich. Rano wydała ostatnie grosze na autobus do biura opieki społecznej, tylko po to, by się dowiedzieć, że nie przysługuje jej zasiłek, bo mieszka tu zbyt krótko. Wyniosły urzędnik od razu zorientował się, jak bardzo jest młoda i niedoświadczona. Gdyby zaczął załatwiać z nią formalności, spóźniłby się na lunch. Odgadł, że Glenda wie zbyt mało, by mu się sprzeciwić, i miał rację. Lata ciotczynej tyranii (czy jedno „nie” ci nie wystarczy?) wpoiły w nią przekonanie, że nie ma sensu próbować po raz wtóry. Dziś po południu jadła krakersy z keczupem — w spiżarni nie zostało nic, co choćby przypominało jedzenie. Do końca miesiąca pozostały trzy dni; trzy dni pod dachem, a potem zostanie wyrzucona z tandetnego pokoju prosto na ulicę.
Kiedy skończyła osiemnaście lat i utraciła prawo do renty dla sierot z ubezpieczenia społecznego, ciotka „zasugerowała”, żeby znalazła sobie jakieś mieszkanie, pracę, i utrzymywała się sama. „Sugestia” była dość brutalna: krewna wystawiła na werandę pudła z rzeczami Glendy, a na wierzchy położyła list tej właśnie treści.
Spróbowała więc, przeprowadzając się do pokoiku w pobliżu uniwersytetu, w dzielnicy tanich czynszówek otoczonych z trzech stron brzydkimi blokami. Nie można tu było dostać pracy, jeśli się nie i praktyki — lecz jak zdobyć praktykę bez pracy? Ciotka nigdy przedtem jej na to nie pozwoliła. Skąpe oszczędności (przeznaczone, swego czasu, na opłatę czesnego) szybko się skończyły.
Bezmyślnie potarła pierścień na palcu lewej ręki. To jedyna rzecz, jaką miała po matce, o której ciotka nigdy nie chciała rozmawiać. Pierścień był srebrny, ciężki, z oczkiem w kształcie siedzącego kota. Jego ślepia zrobiono z maleńkich, błyszczących topazów. Choć bardzo sobie tę pamiątkę ceniła, chętnie by klejnot sprzedała, ale tak długo go nosiła, że teraz nie dawał się zsunąć z palca.
Szła nie omijając kałuż, spoglądając obojętnie spod kaptura peleryny. Pasemka prostych, mysiobrązowych włosów lepiły się do powiek, gdy zmrużyła oczy w blasku reflektorów odbijających się od lśniącego w deszczu chodnika. Rozpacz wygnała ją na ulicę; rozpacz trzymała ją tutaj. Nie dostrzegała żadnego wyjścia z tej pułapki, z wyjątkiem, być może, samobójstwa.
Gdy z tyłu dobiegł ją odgłos kroków, zimny dreszcz strachu przebiegł jej po kręgosłupie jak kropla lodowatego deszczu, odganiając wszelkie myśli o samobójstwie.
Nie musiała się odwracać, żeby nabrać pewności, że ktoś podążą jej śladem, i że nie jest to jeden człowiek. W taką noc jaki na ulicach pozostali tylko głupcy i polujący na łatwą zdobycz myśliwi.
Było coś, co dawało jej pewną przewagę — znała doskonale wszystkie kąty w tej dzielnicy; z ciekawości zaglądała w wiele miejsc, kiedy szukała pracy. Ta ciekawość opłacała się — gdy chorzy ludzie, którzy tutaj mieszkali, umierali lub byli odsyłani do domów opieki, ich dobytek często zwalano na stosy w zaułkach. W tych starych, zakurzonych kartonach Glenda znalazła sporo rzeczy, które stanowiły dla niej nie lada gratkę.
Z tych wypraw po łupy wyniosła też znajomość wszystkich i możliwych dróg ucieczki, z których mogła skorzystać z razie potrzeby.
W tej chwili dostępna była tylko jedna. Wprawdzie myśl o ukryciu się na tyłach „nawiedzonego” domu nie była pociągająca, ale lepsze to, niż spotkanie z tymi, którzy deptali jej po piętach.
Deszcz ułatwi sprawę: przyspieszyła kroku — nie zaczęła biec, bo to sprawiłoby, że rzuciliby się za nią w pogoń, a tylko ruszyła odrobinę szybciej niż oni. Gdy skręciła za róg, przebiegła parę jardów, a potem wróciła do szybkiego marszu. Deszcz chłostał japo twarzy, potknęła się, lecz nie zwolniła tempa.
Jeszcze jeden róg; przebiegła przez ulicę tuż przed reflektorami jakiegoś samochodu — pisk hamulców i wulgarne przekleństwa powiedziały jej, że prześladowcy pozostali w tyle o dodatkowych kilka sekund. Obejrzała się za siebie — było ich pięciu, wszyscy w ciemnych kurtkach z namalowanymi na nich emblematami gangu. Uskoczyła za kolejny róg; wylot zaułka, którego szukała, znajdował się tuż przed nią.
Był to niewielki zaułek. Mogli go nie znać — a nawet jeśli znali, z pewnością nie wiedzieli, co znajduje się na jego końcu. Weszła w wąski przesmyk, wymacując drogę, aż jeden z dwóch budynków ustąpił miejsca siedmiostopowemu ogrodzeniu prywatnej posiadłości.
Doszła do ślepego końca, mając po lewej ręce wysoki parkan z desek. Zesztywniała ze strachu wytężyła słuch, starając się wychwycić dźwięki dochodzące z tyłu. Nic: albo minęli zaułek, albo jeszcze do niego nie dotarli.
Szybko, żeby uciec zanim tamci zdołają znaleźć wejście w uliczkę, przesunęła ręką po deskach parkanu, licząc je od ślepego końca. Kiedy dotknęła szóstej, pchnęła ją na bok, kalecząc sobie rękę drzazgami. Deska odchyliła się i Glenda przecisnęła się przez powstały otwór na podwórze, które znajdowało się za ogrodzeniem, a potem ustawiła sztachetę na swoim miejscu.
W samą porę; właśnie w tej chwili rozległy się w zaułku ochrypłe męskie głosy, odbijając się echem od ceglanych murów. Oparła się o parkan, cała dygocząc i zaciskając zęby, żeby nie szczękały, gdy tamci przeszukiwali na próżno uliczkę i w końcu (wydawało się, że minęły całe godziny) odeszli.
Wspaniale, wpakowałaś się w niezłą kabałę, pomyślała ponuro. Co teraz? Nie ośmielisz się odejść stąd, jeszcze nie — mogli zostawić kogoś na ulicy, żeby pilnował. Więc będziesz musiała spędzić resztę nocy na podwórzu domu, w którym straszy. Miejmy nadzieję, że duch poszedł gdzieś z wizytą.
Spojrzała przez zalegającą ciemność na bezkształtną bryłę dwupiętrowej kamienicy, zabytku z poprzedniego stulecia, z nadzieją, że nie dostrzeże żadnych oznak życia. To miejsce miało złą (a raczej niesamowitą) opinię: nawet gangi zostawiały je w spokoju. Znikali tutaj ludzie. Policja niejednokrotnie przeszukiwała gruntownie dom i przyległy teren, i nigdy nic nie znalazła. Na podwórzu nikt nie mógł zakopać ciał — pod cienką warstwą piasku grunt był twardy jak cement. Niczego tu zresztą nie było z wyjątkiem piasku i kamieni; mieszkająca w tym domu stara wariatka powiedziała policji, że jest to „ogród Zen”. Lecz nie przypominał żadnego z ogrodów Zen, o jakich Glenda słyszała. Piasek nie był ułożony starannie w faliste mandale, a kamienie bardziej przypominały ze Stonehegne.
Na podwórzu były cztery wielkie kamienie. Jeden przypominał ogrodową ławkę, trzy tworzyły prymitywny łuk. Glenda ruszyła ku nim w ciemności, wymacując drogę i zdając się na swoją pamięć. Uderzyła boleśnie nogą w „ławkę”, ścierając sobie skórę na goleni; nogi zgięły się pod nią i upadła niezdarnie, rozciągając się na kamieniu,
Usiadła skulona na „ławce” starając się ocenić, która może być godzina. Do świtu było zbyt daleko. Kiedy pojaśnieje i na ulice wylegną ludzie, zdoła pewnie wrócić bezpiecznie do swego pokoju.
I do wszystkiego, co ją tam czeka.
Głód skręcał jej żołądek i Glendę przygniotła nowa fala rozpacz Nie powinna uciekać — tylko odwlokła nieuniknione. Za dwa dni znajdzie się na ulicy i tym razem nie będzie miała gdzie się ukryć; łatwy łup.
— Więc nie chcesz uciekać?
Cichy głos dochodzący z ciemności sprawił, że serce Glendy niemal przestało bić. Potem ten ktoś roześmiał się, i to dość dziwnie, zdawało się, że śmiech zmył z niej całe przerażenie. Nie było w niczego złośliwego — był dobrotliwy, łagodny, wcale nie szaleńczy.
— Och, to dobrze, kiedy ludzie myślą, że jestem szalona; zostawią mnie wtedy w spokoju.
Głos i niewyraźny cień, to było wszystko.
— Kim…
— Jestem strażniczką tego miejsca; nie pierwszą, i z pewnością nie ostatnią. Więc nic cię już nie trzyma w tym mieście, na tym świecie?
— Skąd… skąd to wiesz?
Glenda wytężała wzrok, żeby zobaczyć z kim rozmawia, w przyćmionym świetle odbijającym się od chmur nie mogła rozróżnić szczegółów; widziała tylko kontury ludzkiej postaci. Wzrok jej się mącił. Reakcja na zimno, głód i ucieczkę, z której cudem wyszła cało. To wszystko sprawiło, że czuła się jak pijana.
— Przychodzą do mnie jedynie ci, którzy tutaj stracili wszystko, a jednak jest w nich wola życia. Jeśli otworzę przed tobą i świat, czy wkroczysz weń, nie wiedząc, co w nim znajdziesz?
To był czysty surrealizm. Cóż, nic nie stoi na przeszkodzie, spróbować.
— Pewnie, dlaczego nie? Nie może być gorzej niż tutaj. Może być tylko lepiej.
— Zatem odwróć się i spójrz tam — i podejmij decyzję.
Glenda wahała się chwilę, a potem przerzuciła nogi przez kamienną ławkę. Z tamtej strony niebo było jaśniejsze — zaczynało świtać.
Pomyślała, że ma halucynacje, bowiem w ograniczonej hakiem przestrzeni nie dostrzegła spowitego w cienie drewnianego parkanu, tylko skrawek różowiejącego nieba i panoramę innego świtu, który jaśniał nad kopulastymi wzgórzami porośniętymi falującą trawą. Wiatr poruszający źdźbłami niósł ze sobą zapach kwiatów, a nie smród miejskiego smogu.
Glenda wstała, nie zdając sobie sprawy, że to zrobiła. Z wyrazem tęsknoty na twarzy wyciągnęła przed siebie rękę. To miejsce zdawało się przemawiać do czegoś, co było bardzo głęboko schowane w jej sercu — a ona chciała odpowiedzieć na to wołanie.
— Tutaj — czy tam? Wybieraj, dziecino.
Z nieartykułowanym okrzykiem, potykając się, Glenda ruszyła w stronę kamiennego łuku…
…I stanęła na zboczu porośniętego trawą wzgórza.
Po kilku godzinach marszu w mokrych, przesiąkniętych wodą trampkach, niemal odurzona z głodu, zaczęła się obawiać, że popełniła błąd. Gdzieś po drodze zgubiła pelerynę; nie pamiętała, kiedy ją zdjęła. Sytuacja, w której się znalazła, przygnębiała ją, doprowadzała do szału; wszędzie wokół było mnóstwo jedzenia —można przecież upolować jakieś zwierzę, z pewnością nawet niektóre z tych roślin są jadalne — ale wszystko to było absolutnie nieosiągalne dla urodzonej i wychowanej w mieście dziewczyny. Wiedziała tylko, że jedzenie kupuje się w sklepie albo zamawia w restauracji. Z równym powodzeniem mogła maszerować po księżycu.
Myśląc o tym, stanęła na szczycie kolejnego wzniesienia i stwierdziła, że spogląda na dziwnego, ogorzałego mężczyznę, który stał na skraju wyboistej, bitej drogi.
Zamrugała w niemym zdumieniu. Wyglądał jak ktoś z eposu o Królu Arturze. Był krępy, jasnowłosy; miał na sobie postrzępioną brązową tunikę i połatane workowate spodnie, wetknięte w tak samo połatane buty. Trzymał łuk z nałożoną na cięciwę strzałą i marszczył brwi. Widać było, że nie jest przyjaźnie nastawiony.
Zagadał coś do niej. Znowu zamrugała. Znała odrobinę hiszpański; w szkole średniej uczyła się niemieckiego i francuskiego. To nie Przypominało żadnego z tych języków.
Powtórzył to samo stanowczym tonem. Dla podkreślenia swoich słów pokazał grotem swojej strzały tam, skąd przyszła. Było jasne, że mówi: nie przepuszczą cię.
— Nie… czekaj… proszę… — Zrobiła krok w jego stronę, rozkładając błagalnie ręce. Jedyną reakcją mężczyzny było uniesienie ostrza na wysokość jej piersi i naciągnięcie cięciwy.
— Słuchaj, nie mam żadnej broni! Zgubiłam się, jestem głodna.
Naciągnął cięciwę jeszcze mocniej.
Nagle tama przerwała się. Przez całe życie popychano ją i popychano — nikt już nie będzie ustawiał jej po kątach! Tym rażę postanowiła walczyć.
— Niech cię diabli! — była tak wściekła, że ledwie mogła myśleć. — Ty durniu! Potrzebuję pomocy! — Przed oczami zaczęły jej latać czerwone plamy, w uszach zaszumiało, palce wygięły się o ruchowo w szpony. — Niech diabli wezmą ciebie i całe twoje towarzystwo!
Cofnął się o krok, zaskoczony, jego niebieskie oczy zrobiły się okrągłe jak spodki.
Ogarnęła ją furia, która wyrwała się spod wszelkiej kontroli — nie widziała, nie myślała. Nagle jęknęła, gdy od stóp do głów przeszył ją ból, jak uderzenie pioruna…
Pociemniało jej przed oczami; opadła na czworaka na porośniętą trawą ziemię, bo nie mogła ustać na nogach; wiła się z bólu, który przenikał ramiona i nogi. Miała wrażenie, jakby stopy i dłonie włożyła w żywy ogień, a ktoś rozciąga jej twarz, zniekształcając mięśnie i kości. Pierścień na palcu lewej ręki sprawiał jej męczarnie większe niż nogi i ręce razem wzięte! Potrząsnęła głową; zawirowała zawrotnie. Dźwięczało jej w uszach. Skądś dobiegł odgłos rozdzieranego materiału…
Znowu zaczęła widzieć — ale jakoś inaczej. Spojrzała na mężczyznę, który upuścił łuk i cofał się wolno, z pobladłą z przerażenia twarzą. Zaczęła coś do niego mówić…
…i z gardła wydobyło się warknięcie.
Mężczyzna krzyknął, odwrócił się i uciekł.
I wtedy rzuciła okiem na rękę. To nie była już ręka. To była łapa. Łapa lamparta. Wokół leżały porozrzucane strzępy materiału, który kiedyś był jej ubraniem.
Glenda leżała na szczycie skały, ociężała i senna, rozkoszowała się ciepłem i pełnym żołądkiem. Leniwie przejechała językiem po łapie, zmywając z niej ostami ślad krwi. Nagle uświadomiła sobie, co się z nią stało. Zanim zdążyła wpaść w panikę albo oszaleć, jakieś podobne do królika stworzenie wyskoczyło ze swej kryjówki tuż przed jej nosem. Głodówka i emocje wywołane tym, co przeszła, otumaniły ją do tego stopnia, że instynkty lamparta wzięły górę. Złapała i zabiła to zwierzę, i pożarła je niemal całe, nim zdała sobie sprawę z tego, co zrobiła. Lecz surowy królik smakował wyśmienicie Glendzie–lampartowi; kiedy uświadomiła to sobie, odprężyła się i skończyła posiłek. Po raz pierwszy od tygodni miała powody do zadowolenia: było jej ciepło i miała pełny żołądek; i po raz pierwszy od lat ona była czymś, czego należało się bać. Rozejrzała się po okolicy, chłonąc wzrokiem widok trawiastych wzgórz i wdychając z coraz większą przyjemnością ciepłe, przesycone wonią siana powietrze.
Przemiana w lamparta miała swoje dobre strony.
Swoimi lamparcimi uszami, o wiele bardziej czułymi niż ludzkie, wyłowiła z oddali szczekanie psów. Możliwe, że mężczyzna, którego tak przeraziła, pobiegł do domu po pomoc. Teraz oni mogli polować na nią.
Czas ruszać w drogę.
Zeskoczyła ze skały. Węchem, tak teraz wyostrzonym, że zdawał się zupełnie nowym zmysłem, wyczuła chłodną woń płynącej wody, a podążanie łożyskiem strumienia jest dobrym sposobem na zatarcie śladów — czytała kiedyś o tym.
Rozkoszując się siłą mięśni grających pod gładką sierścią, biegła lekko po zboczach, przemykając swobodnie wśród traw, których sięgająca po pas plątanina tak bardzo utrudniała marsz Glendzie–dziewczynie. Miała wrażenie, że nie minęła nawet chwila, gdy znalazła się na brzegu strumienia, który zwęszyła.
Był szeroki na jakieś dwadzieścia stóp i na środku wydawał się dość głęboki. Weszła do nurtu aż po brzuch, syknąwszy cicho, kiedy zimna woda zmoczyła jej futro. Ruszyła brodząc w górę strumienia, aż dotarła do miejsca, gdzie zwężał się nieco. Nie miała tu gruntu, ale stwierdziła, że może płynąć. Potok wił się wśród trawiastych wzgórz, lecz nie dostrzegała na nich kryjówek lepszych, niż rozrzucone z rzadka kępy krzaków. Coś jej mówiło, że nie może mierzyć się z walecznością gończej sfory, że nie wymknie się jej na otwartym terenie. Dalej więc podążała strumieniem, dopóki nie znalazła się w szerokiej dolinie. Rosły tu drzewa; brnęła pod prąd, aż w końcu natknęła się na konary pochylone mocno nad łożyskiem potoku. Zebrawszy siły, wskoczyła na grubą gałąź; wylądowała niezdarnie i musiała wczepić się w nią wysuniętymi na całą długość pazurami, żeby nie spaść.
Wyciągnęła się chwilę na gałęzi, dysząc ciężko i nasłuchując zbliżających się psów.
Czas, żeby się ukryć. Wdrapała się wyżej na drzewo, aż znalazła wygodną grzędę, jakieś pięćdziesiąt albo sześćdziesiąt stóp nad ziemią. Znajdowała się na tyle wysoko, że wydawało się nieprawdopodobne, by ktoś mógł dostrzec jej cętkowane futro wśród liści rzucających takie same cętkowane cienie, i z tego też miejsca lamparcie oczy dobrze widziały strumień i grunt pod drzewem.
Jak się tego spodziewała, ludzie odkryli jej podstęp zmierzający do zatarcia śladów i rozdzielili sforę, prowadząc psy po obu brzegach potoku. Spostrzegła mężczyznę, który ją zatrzymał, i zapamiętała sobie jego zapach na przyszłość. Pozostali byli ubrani podobnie jak on i uzbrojeni w łuki i noże. Wyglądali na złych, zdezorientowanych; w ich głosach pobrzmiewała nuta strachu. Z obawą rozglądali się po drzewach, najwyraźniej lękając się tego, co mogło się i w ich cieniu. Wreszcie zrezygnowali z bezowocnych poszukiwań i odeszli, zabierając ze sobą psy. Ona zaś pozostała niewidzialna na górze, pomrukując cicho z zadowolenia.
Minęło kilka tygodni, zanim Glenda znalazła odpowiednie miejsce na legowisko: jaskinię w rumowisku głazów zalegających głęboko w lesie. Odkryła też, dlaczego myśliwi nie chcieli się zapuszczać za nią w głąb lasu. Mieszkało tam coś — jakaś istota; niebezpieczna, złośliwa, lecz niewidzialna. Czaiła się w kręgu sterczących kamieni, które jarzyły się nocą chorobliwym, żółtym blaskiem. Na szczęście wydawało się, że ten stwór nie może przekroczyć granicy wytyczonej kamieniami. Glenda goniła za młodym rogaczem, który wbiegł na środek kamiennego kręgu. Omalże nie dała się tam złapać i uratowało ją tylko to, że owa istota zajęta była swoją pierwszą ofiarą. Zdarzenie to przestraszyło Glendę na cały dzień.
W odróżnieniu od tego niebezpiecznego miejsca, które zresztą łatwo dawało się omijać, sam las wydawał się całkiem niegroźny. Podążając bitym traktem, znalazła wioskę, w której mieszkał tamten mężczyzna; wiele godzin spędziła, krążąc wokół niej w zasięgu wzroku i słuchu. Wspomagana jakimś nowym zmysłem, którego nie potrafiła dokładnie określić, zaczynała rozumieć język tubylców. Po jakimś czasie pojmowała przynajmniej dwie trzecie z tego, co mówiono, i zwykle domyślała się reszty.
Wszystko wskazywało na to, że ci ludzie żyli na poziomie społeczeństwa feudalnego — za czasów poprzedniego pokolenia jacyś najeźdźcy spustoszyli kraj i jego mieszkańcy dopiero teraz dochodzili do siebie po tej napaści. W tej wojnie większość dziedzicznych władców została zabita, a ludność zdziesiątkowana. Mężczyzna, który ją zatrzymał, pełnił obowiązki strażnika i to, że przybyła od strony czegoś, co nazywali Wielkim Pustkowiem, oraz jej dziwny strój, wzbudziło w nim nieufność. Kiedy na jego oczach przemieniła się w lamparta, musiał uznać, że jest jakąś wiedźmą.
Glenda szybko ogołociła okolicę z co łatwiejszej do upolowania zwierzyny i teraz, kiedy dokuczał jej głód, uzupełniała swoją dietę, porywając hodowane przez wieśniaków zwierzęta gospodarskie. Nabrała wprawy w polowaniu, lecz wciąż było jej daleko do biegłości w tej dziedzinie, a zgoda na to, by instynkty lamparta brały górę, oznaczała poddawanie się tej drugiej naturze. Dręczyło ją uczucie, że za każdym razem, gdy to robi, traci kolejną cząstkę człowieczeństwa. Życie Glendy–lamparta było daleko łatwiejsze, niż życie Glendy–dziewczyny, lecz może nadeszła pora, by pomyśleć o powrocie do poprzedniej postaci, zanim do reszty stanie się lampartem?
Nigdy nie przepadała za opowieściami z dziedziny horroru czy fantastyki, teraz więc mogła kierować się wyłącznie tym, co zapamiętała mgliście z bajek o wróżkach i z nocnych filmów o wilkołakach.
Możliwe jednak, że księżyc w pełni w czymś tu pomoże.
Poczekała, aż zapadnie zupełna ciemność, nim wyruszyła do miejsca będącego jej celem — niewielkiego stawu po drugiej stronie lasu, daleko od kamiennego kręgu, na polanie, która sprawiała wrażenie, że nigdy nie rosły na niej drzewa. Tam również znajdował się kamień; samotny filar z jakiejś niebieskiej skały. Ten filar nigdy nie jarzył się w nocy, przynajmniej nie wtedy, kiedy była tam Glenda, lecz staw i polana zdawały się tworzyć małą oazę spokoju. Bez względu na to, jakie Zło mogło czaić się w lesie, skądś brała się w niej pewność, że nie ma ono dostępu do tego miejsca.
Księżyc zdążył wspiąć się wysoko na niebo, nim wreszcie znalazła się na polanie. Porastające ją białe kwiaty rozwarły się w księżycowym blasku, rozsiewając delikatną, orzeźwiającą woń. Glenda stanęła nad brzegiem stawu i spojrzała w ciemną, nieruchomą toń. Widziała wyraźnie sylwetkę lamparta, a nad prawym barkiem stojący w pełni księżyc.
Cóż, to gniew wcielił ją w ten kształt, więc może gniew pozwoli jej wrócić do poprzedniej postaci. Przymknęła na chwilę oczy i zaczęła przywoływać tamto uczucie, całą jego siłę, na tyle, na ile potrafiła — pragnąc znów stać się Glendą. Bez względu na to, jaka Moc igrała z nią, niech wie, że ona nie jest kawałkiem gliny, który można dowolnie ukształtować!
Gdy nic się nie stało, opanowało ją uczucie zawodu, które szybko zmieniło się w złość. Niech to wszystko diabli! Nie… pozwoli… igrać… z…
Po raz wtóry wezbrała w niej ta sama dzika furia, która owładnęła nią, gdy przeistaczała się w lamparcicę. Ten sam nieznośny ból rozpostarł czarną płachtę przed oczami i rzucił ją skręcającą się bezradnie na ziemię. Zdawało się jej, że lewa przednia łapa płonie…
Potem ból ustąpił i Glenda stwierdziła, że leży rozciągnięta na brzegu, drżąca z zimna i wyczerpania, i zupełnie naga. Naga, je nie liczyć srebrnego pierścienia z oczkiem w kształcie kota, którego topazowe ślepia jarzyły się gorącym blaskiem jeszcze przez długą chwilę, nim w końcu zgasły.
Powtórna przemiana w lamparta była o wiele łatwiejsza, pomijając sam ból. Glenda postanowiła, że nie pozostanie w ludzkiej postaci, kiedy znalazła się znowu w tym tak podatnym na zranienia i bezradnym ciele, postać drapieżnego zwierzęcia wydała się jej alternatywą niosącą ze sobą zdecydowanie większe szansę na przeżycie.
Umiejętność dokonywania przemiany okazała się bardzo przydatna. Wieśniacy zauważyli szkody, jakie lamparcica wyrządzała w ich inwentarzu, i zaczęli na nią systematycznie polować, za dnia zapuszczając się nawet w głąb lasu. Poznała — albo zapamiętała z książek — niezliczone sztuczki, służące zmyleniu pogoni, a możliwość swobodnej zmiany postaci pomagała jej w tym. Były miejsca niedostępne dla Glendy–lamparta, gdzie z kolei Glenda–dziewczyna mogła i wspiąć i ukryć, a zmiana zapachów, do której dochodziło podczas metamorfozy, napawała lękiem i dezorientowała psy. Zaczęła odczuwać coś w rodzaju pobłażliwej pogardy dla wieśniaków i często, gdy się nudziła, dla zabawy sprowadzała pojedynczych myśliwych na manowce.
Jednak, ogólnie rzecz biorąc, lepiej być lampartem; Glenda–lampart z radością sypiała na skałach i suchych liściach w swoim legowisku, podczas gdy Glenda–dziewczyna drżała z zimna i cała obolała marzyła o swoim opanowanym przez karaluchy pokoiku. Glenda–lampart była absolutnie szczęśliwa jedząc surowe ryby, zwierzynę i ptactwo; Glendzie–dziewczynie chciało się wymiotować, gdy o tym pomyślała. Glendzie–lampartowi wystarczało, że mogła dokuczać wieśniakom i drzemać w słońcu, gdy nie polowała; Glenda–dziewczyna odczuwała wyrzuty sumienia, tęskniła za książkami i zastanawiała się, czy to, co robi, jest słuszne…
I tak to trwało aż do połowy lata.
Glenda obudziła się, rozdygotana, czując w ustach suchość wywołaną panicznym strachem.
To nie był zwykły koszmar. Ten sen był tak realny, że spodziewała się zbudzić ze strzałą tkwiącą między żebrami. Jeszcze teraz dyszała z przerażenia.
Śnił się jej mężczyzna — nie przypominał żadnego z wieśniaków; ci w większości byli blondynami albo szatynami, o ciężkiej, krzepkiej budowie ciała; tego rodzaju ludzi jej ciotka zwykła określać pogardliwie mianem „chłopskiej rasy”. Nie, on w jakiś sposób był podobny do niej — jak gdyby była kopią zrobioną z matrycy, na której odciśnięto jego wizerunek. Jej włosy były mysiobrązowe — jego również, tylko o intensywniejszej barwie. Mieli podobną budowę ciała, o twarzach z wystającymi kośćmi policzkowymi. Jego oczy…
Ciotka nazwalają „kociooką”, ponieważ jej oczy nie były brązowe, lecz bardziej żółte, tak samo spłowiałe jak włosy. A jego oczy były naprawdę żółte, z migoczącymi w głębi zielonkawymi refleksami, jak ślepia dzikich zwierząt widziane nocą.
I te oczy wypełniała myśliwska czujność, znamionująca prawdziwego drapieżcę. A ona była jego zdobyczą!
Sen powtarzał się z niezwykłą wyrazistością; zaczynał się w chwili, gdy docierała do skraju lasu, mając go tuż za sobą na świeżym tropie. Nie pomagały mu psy, nic z wyjątkiem jego własnych zmysłów — a jednak żadna z jej sztuczek nie wyprowadziła go w pole dłużej niż na chwilę. Pozostawiła nawet fałszywy trop wiodący do kamiennego kręgu, coś, czego nigdy przedtem nie robiła, lecz teraz zaczynała ogarniać ją panika, ponieważ on bez trudu ominął pułapkę. Pościg zaczął się późnym rankiem; o zmierzchu osaczył ją i zapędził w matnię…
I wtedy właśnie budziła się.
Wczesnoporanne godziny spędziła wałęsając się nad stawem; coś pchało ją w stronę osady, lecz bała się tam pójść. W końcu nie mogła już tego wytrzymać; musiała przekonać się na własne oczy. Podpełzła do wioski, minęła strażników i wśliznęła się w labirynt uliczek wijących się wśród całych i na wpół zrujnowanych budynków.
Tego dnia ciżba była większa niż zwykle; obok miejscowych straganów ustawiono budy obcych kupców, oferujących bardziej luksusowe towary, żywność, a nawet występy pary obszarpanych wagantów. Najwyraźniej był to jakiś jarmark. W tak dużym tłumie Glenda mogła liczyć na to, że nie zostanie dostrzeżona. Poczuła przypływ odwagi, gdy ruszyła skrajem targowiska, trzymając się cienia i przemykając wśród szczątków zwalonych murów. Teraz groza, jaką od czuwała w nocy, nie była już taka dotkliwa.
W końcu znalazła idealną kryjówkę — w cieniu, tuż pod okapem na wpół zrujnowanego budynku, należącego kiedyś do miejscowego możnowładcy; właśnie na dziedzińcu tego domu zwykle odbywał się targ. Z tego miejsca, gdzie ludzie nie mogli jej dostrzec, a zwierzęta zwęszyć, miała widok na cały dziedziniec.
Zaczęła już nabierać przekonania, że jej podejrzenia były całkowicie bezpodstawne, kiedy ujrzała jakiegoś obcego, wychodzącego z chaty, która uchodziła tutaj za gospodę, zajętego ożywiona rozmową z naczelnikiem wioski. Glenda poczuła, jak krew ścina się jej w żyłach, bowiem mężczyzna był wysoki, ciemnowłosy, szczupły i ubrany w czarne skóry — jak tamten z jej snu.
Znajdował się zbyt daleko, by mogła rozróżnić rysy twarzy; skamieniała w swej kryjówce i bez jednego drgnienia mięśni śledziła go wzrokiem. Naczelnik pożegnał swego rozmówcę wyraźnie zadowolony; mężczyzna rozejrzał się wokół siebie, jak gdyby czegoś szukając.:
Wreszcie odwrócił się w stronę Glendy. Omal nie umarła z przerażenia — bowiem była to twarz mężczyzny ze snu, a on sam wpatrywał się prosto w jej kryjówkę, jakby dokładnie wiedział, gdzie i czym jest!
Złamała wszelkie zasady, jakie kiedykolwiek dla siebie ustanowiła — wyszła z ukrycia na oczach całej wsi. W ogarniętym paniką wrzeszczącym tłumie, myśliwy mógł tylko przeklinać, ponieważ zderzający się ze sobą, przerażeni wieśniacy zainteresowani byli tylko tym, żeby jak najszybciej oddalić się od miejsca, gdzie stała Glenda Ona zaś uderzała po bokach ogonem i warczała ze strachu.
Skorzystała z zamieszania, żeby przeskoczyć przez ogrodzenie dziedzińca i popędzić w stronę lasu. W połowie drogi zmieniła się na krótko w człowieka — nikt jej nie widział, a pogoń mogła dzięki temu zgubić ślad. Potem, na skraju lasu, gdy znalazła się na sprężystym mchu, na którym nie zostawiała śladów, zmieniła się z powrotem w lamparta. Na chwilę przystanęła w cieniu, żeby napić się szybko ze strumienia i trochę odpocząć, ponieważ paniczna ucieczka z wioski bardzo ją zmęczyła. Lecz gdy uniosła wzrok, zobaczyła go na wprost siebie, na drugim brzegu.
Zakrztusiła się wodą i uciekła.
Zastosowała wszystkie sztuczki, jakich się nauczyła. Zostawiła mnóstwo fałszywych tropów; przechodziła przez leśny strumień nie raz, lecz kilka razy; urywała swój ślad zupełnie, wchodząc na drzewa tam, gdzie mogła przemierzyć wśród koron kilkaset stóp, nie dotykając ani razu ziemi. Przepędziła nawet napotkane przypadkowo stado jeleni po zostawionych przez siebie tropach, gruntownie mieszając stare ślady z nowymi. Nie pamiętała, żeby robiła coś takiego w swoim śnie. W końcu, dysząc ze zmęczenia, zawróciła, by wspiąć się na rozwidlenie ogromnego drzewa, gdzie ułożyła się, spoglądając w stronę, z której przyszła, pewna, że zobaczy go zrezygnowanego i zawiedzionego.
Nadszedł tak cicho, że nawet jej czułe uszy nie wyłowiły odgłosu jego kroków; zdała sobie sprawę z jego obecności dopiero wówczas, kiedy go zobaczyła. Skamieniała — naprawdę nie spodziewała się, że dotrze tak daleko! Lecz z pewnością straci trop w miejscu, z którego wspięła się na gałęzie, ponieważ zrobiła to jako Glenda–dziewczyna, i na pniu nie było śladów zostawionych przez pazury lamparta.
Doszedł do miejsca, gdzie kończył się trop — przystanął, zaniknął oczy, a na jego czole pomiędzy brwiami pojawiła się pionowa zmarszczka. Popołudniowe słońce sączyło się przez liście, złocąc twarz mężczyzny; Glenda pomyślała sobie wówczas, że jej sztuczka wyprowadziła go w pole. Mężczyzna niósł łuk, czarny jak jego strój i błyszczący, a u pasa miał miecz — broń, której nigdy nie widziała u żadnego z mieszkańców wioski. Teraz, kiedy jej strach opadł, znalazła czas, by pomyśleć, że mężczyzna nie może być dużo starszy od niej, i że jest bardzo, ale to bardzo przystojny.
Uniósł szybko powieki — jak gdyby ta myśl dotknęła czegoś, co dało mu znak — i przez zasłonę gałęzi spojrzał prosto na nią, wbijając wzrok w jej oczy.
Z przerażonym miauknięciem zeskoczyła z drzewa i w ślepej panice rzuciła się do ucieczki, gdy tylko dotknęła łapami ziemi.
Wszystko było skąpane w czerwieni zachodzącego słońcu Glenda skuliła się i pomyślała o krwi. Potem wspomniała s sen i istotę mieszkającą w kamiennym kręgu. Gdyby, zamiast fałszywego tropu, zostawiła prawdziwy — i poczekała tam na przy bycie tropiciela…
Jeśli rzuci się na niego niespodziewanie, prawdopodobnie uda się jej wpędzić go do kamiennego kręgu, gdzie znajdzie się w mocy istot która tam żyje. Wątpiła, czy zdoła uciec, gdy przeszyje go ból ucisku tego stwora.
Wydawało się, że plan spadł prosto z nieba. Pobiegła, zostawiają za sobą wyraźny trop, w stronę kamiennego kręgu. Zanim znalazł się w jego pobliżu, było już zupełnie ciemno — a wiedziała, że moc mieszkającej w nim istoty jest największa właśnie w ciemności. Jednak im bardziej zbliżała się do tych pałających kamieni, tym wolniej poruszały się jej łapy, i z wzrastającą niechęcią myślała o tym, co ma zrobić. Wkrótce mogła już dojrzeć przed sobą lśniące kamienie; oczami duszy zobaczyła, jak mężczyzna wpada w pułapkę, jego przerażenie i niechybny koniec.
Glenda–lampart ponaglała: zabić!
Glenda–dziewczyna płakała ze strachu, lecz uparcie wzbraniała się rzucić mężczyznę na żer tamtej istocie.
Te dwie strony jej natury walczyły ze sobą, niemal rozdzierając ją na dwoje, gdy skłaniała się to ku jednej, to ku drugiej, bowiem jej ciało każdym poruszeniem odzwierciedlało psychiczna zmagania.
Wreszcie, z żałosnym okrzykiem, lampart zawrócił po własnych śladach i uciekł od kręgu. Wola Glendy–dziewczyny zwyciężyła.
Ilekroć przystawała, żeby odpocząć, do jej uszu, nim jeszcze zdążyła odetchnąć, dochodził odgłos jego kroków. Lampart nie dorównuje wytrzymałością człowiekowi; lamparty są stworzone do krótkich pościgów, nie do długich ucieczek, i Glenda była wyczerpana. Pędził ją przez zalane księżycowym blaskiem polany, aż znalazła się na obszarach, do których nigdy przedtem nie dotarła. Ten las musiał sięgać daleko w głąb Wielkiego Pustkowia, i w tym właśnie kierunku ją spychał. Teraz już potykała się biegnąc i nie miała sił na żadne sztuczki. Jej oczy stały się szkliste, umysł otumaniło przerażenie. Boki unosiły się ciężko, gdy dyszała, w pysku miała sucho, pragnienie paliło ją jak ogień.
Wydawało się, że podążający za nią prześladowca zna tę dzicz tak samo dobrze, albo jeszcze lepiej, jak ona znała swoje własne terytorium. Nie mogła się pozbyć uczucia, że pędzi ją do jakiegoś miejsca, które znane jest tylko jemu.
Nagle, gdy zamajaczyło przed nią skalne urwisko, zrozumiała, że sprawdziły się jej najgorsze obawy. Zagnał ją do ślepego parowu i stąd lampart nie mógł już uciec.
Przed nią wznosiła się pionowa skała, z obu stron pochylająca się skośnie ku górze. Była to krucha skała łupkowa, niemal nie nadająca się do wspinaczki — jednak Glenda zaczęła przybierać ludzką postać, żeby podjąć tę próbę. Potem jakiś dźwięk z tyłu powiedział jej, że jest już za późno.
Zakręciła się w miejscu, jak osaczone zwierzę, na wpół człowiek, na wpół lampart. Jej boki unosiły się i opadały, gdy dysząc spazmatycznie wciągała powietrze w płuca. Mężczyzna zablokował wyjście; stał ciemny i posępny, na ścieżce, z naciągniętym łukiem w ręku. Wydało się jej, że nawet w ciemności parowu dostrzega, jak jego oczy lśnią dziką radością. Nie wątpiła, że mężczyzna widzi ją równie wyraźnie, jak ona jego. Wokół nie było żadnego miejsca, gdzie mogłaby się ukryć.
I znowu odezwał się instynkt lamparta — zabij!
Pazury wysunęły się i z gardła Glendy wydobyło się głuche warczenie, na poły lękliwe, na poły ostrzegawcze. Mężczyzna postąpił o krok naprzód.
Mogła z nim walczyć. Mogła uskoczyć przed strzałą — stojąc tak blisko, nie zdoła sięgnąć po następną. Jeśli dopadnie go, może go zabić! Jego krew…
Zabij!
Nie! Nigdy, nigdy nie skrzywdziła żadnego człowieka, nawet tego mężczyzny, który jej odmówił pomocy. Nie!
Zabij!
Walczyła z lampartem, który był w niej, wiedząc, że jeśli lampart zwycięży, ona nigdy już nie będzie Glendą–dziewczyną, tylko drapieżną bestią. A to oznaczało dla niej śmierć równie prawdziwą jak ta, którą mogła przynieść strzała.
A on obserwował ją z cienia, straszliwy i groźny, a jednak nie poruszył się, nawet nie drgnął. Gdyby się poruszył, być może lampart zwyciężyłby; strach wziąłby górę nad wolą. Ale mężczyzna stał bez ruchu, więc ostatecznie zwyciężył w niej człowiek.
„Szlachetna pani”.
Wzdrygnęła się, gdy ten głos rozległ się w jej mózgu, a potem potrząsnęła głową łagodnie, przekonana, że wpadła w obłęd.
„Spokojnie — nie musisz się mnie bać”.
Znowu ten głos! Wytrzeszczyła na niego oszalałe oczy — czy był jakimś Magiem, żeby odzywać się do niej w myślach?
A potem, jakby nie dość było tych wszystkich dziwów, zobaczyła oniemiała, jak klęka, wolno zdejmuje strzałę z cięciwy, i odkłada ją wraz z łukiem na ziemię. Wyciągnął ręce, już puste, i w blasku księżyca zalewającym mu twarz uśmiechnął się.
Wstał… i…
W pierwszej chwili pomyślała, że to światło księżyca sprawia, i jego postać zaczyna się kurczyć i rozmazywać. Potem uznała, z pewnością zmysły zwodzą ją tak samo umysł —bowiem jego ciało naprawdę rozmazywało się, przesuwało i zmieniało na jej oczach jak woskowa figurka, która roztapia się i przybiera zupełnie ii kształt…
Aż wreszcie tam, gdzie przedtem stał myśliwy, zobaczyła czarne go lamparta.
Glenda wpatrywała się w płomienie ogniska, popijając grzane wino, otulona w futrzany płaszcz, znużona i senna. Wino, płaszcz, ognisko, wszystko to należało do Harwina.
Bowiem tak nazywał się myśliwy — Harwin. Nakłonił ją, żeby poszła za nim jako lampart; potem, gdy już znaleźli się w obozie, poprosił, żeby wróciła do ludzkiej postaci. Nie zdążyła zawstydzić się swoją nagością, bo otulił ją płaszczem, zanim przemiana dobiegła końca. Potem rozpalił to promieniujące ciepłem ognisko z żarzących się jeszcze węgli w palenisku, nakarmił ją i kazał wypić wino… I wszystko to za pomocą wolnych, spokojnych gestów, jakby doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że wystarczy jeden gwałtowny ruch, by przestraszona wróciła do postaci lamparta i uciekła do lasu. I zarazem bez wielu słów; powiedział tylko swoje imię. Lecz jego milczenia nie było nieprzyjazne; wydawało się, że czeka, cierpliwy i uprzejmy, by przemówiła pierwsza.
Odchrząknęła i wypowiedziała niepewnie swoje pierwsze słowo w tym obcym języku, zaskoczona dziwnym brzmieniem własnego głosu.
— Kim… jesteś? Czym jesteś?
Przechylił głowę na bok, mrużąc z uwagą oczy, gdy słuchał urywanych słów.
— Mówisz językiem Krainy Dolin jak ktoś, kto zna go bardzo słabo, pani — odparł, odmierzając starannie słowa i wypowiadając je wyraźnie, jakby domyślał się, że musi mówić wolno, by być zrozumianym. — Jednak nie masz akcentu z Arvonu i nie sądzę, byś pochodziła z Prastarych. Jeśli powiem ci, kim i czym jestem, czy odwzajemnisz mi się tym samym?
— Ja… mam na imię Glenda. Nie potrafiłam się tak zmieniać tam, gdzie żyłam przedtem. Gdziekolwiek to jest. Ja… nie jestem pewna, czym ani skąd jestem.
— Zatem pochodzisz nie z tego świata?
— Wychowałam się.. — Wszystko to wydawało się teraz niewyraźne, jak jakiś sen — …w mieście. Ja… mieszkałam tam, ale nie było to dobre życie. Ścigano mnie… znalazłam kamienie, a przy nich kobietę. Myślałam, że jest szalona, lecz powiedziała, że wie, jak stamtąd uciec, i zobaczyłam to miejsce… i musiałam przyjść…
— Brama, jak sądzę, i Strażniczka Bramy. — Skinął głową, jakby do siebie. — To wiele wyjaśnia. Więc znalazłaś się tutaj?
— Na Wielkim Pustkowiu. Szłam… spotkałam mężczyznę… Byłam zmęczona, głodna, a on próbował mnie odpędzić. Wpadłam w szał.
— Resztę znam — rzekł Harwin. — Sam Elvaht opowiedział mi o tym, jak zmieniłaś się na jego oczach. Biedna pani… Jak bardzo musiałaś być oszołomiona, nie mając nikogo, kto mógłby ci powiedzieć, co się z tobą dzieje. A potem?
Urywanymi słowami, przy wielu zachętach z jego strony, opowiedziała o życiu w lesie; o tym, jak uczyła się panować nad zmianami — i o wyborze, jakiego dokonała w nocy.
— Zatem kobieta zwyciężyła nad bestią — dokończył. — Dobrze, że tak się stało. — Jego złote oczy były bardzo poważne; mówił kładąc nacisk na każde słowo. — Gdybyś zwróciła się przeciwko mnie, wątpię, czy kiedykolwiek mogłabyś stać się znowu człowiekiem.
Glenda zadrżała.
— Czym jestem? — zapytała w końcu, spoglądając na niego błagalnie. — Gdzie jestem? I dlaczego przytrafiło mi się to wszystko?
— Nie potrafię odpowiedzieć na to ostatnie pytanie. Sądzę jednak, że znalazłaś się tutaj, ponieważ twój duch nigdy tak naprawdę nie należał do tamtego dziwnego świata, z którego przybyłaś. Jeśli chodzi o to miejsce — znajdujesz się w Krainie Dolin Wyżyny Hallack, na skraju Wielkiego Pustkowia — co zresztą nic ci nie mówi. A czym jesteś? Zapewne, tak samo jak ja — odległym potomkiem rasy Tych–Którzy–Zmieniają–Kształt. Cóż, może nie całkiem tak samo jak ja; nigdy nie słyszałem, by kobiety mojej rasy potrafiły zmieniać postać. Urodziłem się mieszańcem. Moją matką jest Kildas z Dolin; moim ojcem Harl — Zwierzołak. A ja… ja jestem Harwin — uśmiechnął się ponuro — właściwie nie wiadomo skąd.
— Dlaczego polowałeś na mnie? — zapytała. — Dlaczego chcieli, żebyś to ty na mnie polował?
— Ponieważ nie mają pojęcia, kim jestem naprawdę — odparł szczerze. — Widzą we mnie tylko znakomitego myśliwego. Czy mam zacząć od początku? Może to pozwoli ci pojąć do pewnego stopnia świat, w którym się znalazłaś.
Skinęła z ożywieniem głową.
— Cóż, może już wiesz, że za czasów mojego ojca Kraina Dolin została napadnięta i spustoszona przez Psy Alizonu? — Gdy kiwnęła głową, ciągnął dalej: — Dysponowali dziwną bronią i niemal zniszczyli wszystkich, którzy stawiali im opór. W tym czasie mój ojciec i jego współbracia przebywali na Wielkim Pustkowiu, skazani na wygnanie za coś, co uczynili w przeszłości w krainie Arvon, która leży na północ od tego miejsca. Mają oni — podobnie jak ty — moc żmieniania kształtów, jak również inne Moce. Obrońcy Krainy Dolin zrozumieli, że obce Moce należy zwalczać Mocą, i zawarli pakt ze Zwierzołakami. W zamian za pomoc, pod koniec wojny, w Roku Jednorożca, mieli posłać Zwierzołakom dwanaście narzeczonych i jeszcze jedną na dodatek. Rozumiesz, gdyby wszystko poszło dobrze, Zwierzołacy mieli wrócić z wygnania; ale gdyby sprawy przybrały zły obrót, musieliby pozostać na Wielkim Pustkowiu, a nie chcieli, żeby ich rasa wymarła. Wojna skończyła się, narzeczone przybyły. Jeźdźcy wrócili z wygnania. Lecz jednym z nich był — jak ja — mieszańcem. A jedna z przysłanych młódek była służką Mocy. Spotkało ich wiele kłopotów; kiedy troski wreszcie się skończyły, razem opuścili Arvon. Teraz dochodzimy do mnie. Moja matka Kildas obdarzyła mojego ojca trojgiem dzieci, z których dwoje jest miłych jego sercu i zawsze są mu posłuszni. A ja…
— Nie zgadzasz się z nim? Jesteś buntownikiem? — próbowała zgadywać.
— Jeśli rozumiesz przez to kogoś, kto każdym słowem i uczynkiem ściąga na siebie gniew bliskich — to tak. Nie możemy się zgodzić — mój ojciec i ja. Któregoś dnia ogarnięty gniewem powiedział,, że jestem taki sam jak Herrel. Cóż, wtedy po raz pierwszy w życiu usłyszałem, że jeden z Jeźdźców–Zwierzołaków patrzy na świat podobnie jak ja. Zacząłem nękać rodziców pytaniami i w końcu opowiedzieli mi o Herrelu–Mieszańcu i o jego narzeczonej, Czarownicy. Od tej chwili nie zaznałem spokoju, dopóki nie wyruszyłem, aby ich odnaleźć. Byłem przekonany, że właśnie z nimi łączy mnie prawdziwe pokrewieństwo.
— I znalazłeś ich?
— Jeszcze nie — przyznał. — Na prośbę mojej matki przybyłem najpierw tutaj, żeby powiadomić jej krewnych, iż miewa się dobrze, że jest szczęśliwa i wielce szanowana przez swego małżonka. Co jest absolutną prawdą. Mój ojciec kocha ją gorąco: spełnia każde jej życzenie, zanim jeszcze zdoła je wypowiedzieć. Chciałbym znaleźć kobietę, z którą… Cóż, to jeden z powodów, dla jakich szukam Herrela i jego pani.
Milczał tak długo, spoglądając z zadumą w płomienie, że Glenda ośmieliła się ponaglić go.
— Mów dalej. Przybyłeś tutaj…
— Och, tak. I, co, całkiem zrozumiałe, zyskałem wśród krewnych mojej matki niejaką sławę jako myśliwy, choć nie domyślali się, w jakiej postaci tropię zwierzynę. — Wyszczerzył do niej zęby, a ona z zaskoczeniem stwierdziła, że odwzajemnia jego uśmiech. — Kiedy na skraju Wielkiego Pustkowia rozeszły się pogłoski o jeszcze jednym Widmowym Łowcy — i to Łowcy, który bezmyślnie poluje zarówno na inwentarz wieśniaków, jak i na dziką zwierzynę — przybyłem tu, żeby rozejrzeć się na miejscu. Początkowo sądziłem, że to musi być Herrel lub któryś z jego synów. Wyobraź sobie moje zaskoczenie, kiedy dowiedziałem się, że Łowca jest kobietą! Moja sława dotarła tu przede mną— naczelnik wioski błagał mnie o pomoc. — Rozłożył szeroko ręce. — Reszta jest ci znana.
— Co… co teraz ze mną zrobisz? — zapytała cichym, zalęknionym głosem
— Co z tobą zrobię? — Harwin sprawiał wrażenie zaskoczonego. — Nic, co byłoby przeciwne twojej woli, pani. Nie skrzywdzę cię — nie jestem taki jak mój ojciec i brat, żeby zmuszać kobietę do czegoś, czego nie chce zrobić. Wyruszę, tak jak zamierzałem, żeby odnaleźć Herrela. A ty, teraz kiedy już wiesz, czego nie powinnaś robić, może zostaniesz tutaj…
— I co dalej?
— Powiem im, że zabiłem potwora. To powinno zapewnić ci wystarczające bezpieczeństwo — tylko pamiętaj, że nigdy nie możesz pozwolić, by lampart zapanował nad tobą, bo czeka cię zguba, jeśli do tego dopuścisz. To prawda, powinnaś mieć kogoś, kto by cię prowadził i uczył, choć…
— Tak, teraz to wiem — odparła, świadoma tego, jak bardzo jest przystojny, z tymi swoimi złotymi oczami wbitymi w ogień i lokiem ciemnych włosów opadającym na czoło. Lecz nigdy żaden mężczyzna nie pragnął, by została jego towarzyszką. Nie było żadnego powodu, by sądzić, że on może napomykać o…
Absolutnie żadnego — aż do chwili, gdy spojrzał jej prosto w oczy, a ona wyczytała w jego spojrzeniu samotność i ukryte błaganie,
— Z radością uczyłbym cię, pani — powiedział cicho. — Wybacz, jeśli jestem zbyt natarczywy i niezręczny w tym, co mówię.. Lecz… myślę, że ty i ja bylibyśmy dobrymi towarzyszami w tej mojej wyprawie… i… — spojrzał znowu w ogień i oblał się krwistym rumieńcem — …myślę, że jesteś bardzo piękna.
— Ja? — pisnęła; nic nie zaskoczyło jej bardziej od czasu, kiedy przemienił się na jej oczach.
— Jak możesz w to wątpić? — rzekł cicho, spoglądając na nią z uwielbieniem. Wyciągnął do niej rękę. — Czy… zostaniesz ze mną?
Dotknęła jego palców z wahaniem, jak ktoś, kto boi się wyjawić swoje myśli. — Naprawdę chcesz, żebym z tobą została?
— Od czasu, kiedy wszedłem w twoje myśli, pani, chcę tego bardziej niż możesz sobie wyobrazić! Myślę, że jesteśmy pokrewni) duchem.
Niespodziewanie uśmiechnęła się, czując się niemal jak pijana od tych wszystkich rewelacji, które spadły na nią w ciągu ostatnich paru godzin. Potem zachichotała, gdy przyszła jej do głowy pewna myśl.
— Harwin — co się dzieje z twoim ubraniem?
— Z czym? — Wytrzeszczył na nią oczy, jakby odezwała się w obcym języku; potem spojrzał na nią, na siebie — zarumienił się i uśmiechnął.
— Chodzi mi o to, że kiedy ja się zmieniłam, rozrzuciłam po całym Wielkim Pustkowiu strzępy dżinsów i koszulki.
— A co się dzieje z twoim pierścieniem, pani?
Zmarszczyła czoło w namyśle.
— Doprawdy, nie wiem. Znika, kiedy się zmieniam, i wraca na miejsce, kiedy przyjmuję, ludzką postać. — Przyjrzała się uważnie kocim oczom i wydało jej się, że jedno z nich zamknęło się w wolnym mrugnięciu.
— To Magia Przemiany, pani. I nauczę cię tej magii, bo nie mogę po zwolić, byś biegała naga w moim towarzystwie. — Pogmerał w swoim worku i wyciągnął z niego spodnie oraz koszulę; jedno i drugie o wiele na nią za duże, lecz można było temu zaradzić, podwijając nogawki i zaciskając pas. Glenda ubrała się szybko pod osłoną płaszcza.
— I te rzeczy naprawdę zmienią się razem ze mną? — Spojrzała na siebie z powątpiewaniem. ;
— Dlaczego nie spróbować?
Wstał i wyciągnął do niej rękę, a potem skurczył się i rozmazał w ów zbijający z tropu sposób. I już czarny lampart spoglądał na nią przez płomienie, a jego oczy promieniowały ciepłem i zachętą.
Wciąż jeszcze jest czas, by pobiec przez noc, Glendo, moja pani. Czy pobiegniesz ze mną? — usłyszała gdzieś w głębi swego umysłu.
Oczy kota na pierścieniu jarzyły się tak samo ciepło i Glendę wypełniło takie uczucie radości, wolności i wspólnoty, że odrzuciła głowę do tyłu i roześmiała się głośno, jak jeszcze nigdy w życiu. Rozłożyła ramiona, wyciągając je do gwiazd, i wezwała drzemiącą w niej Moc, po raz pierwszy z radością, a nie z gniewem…
I nie spłynął na nią ból, tylko spokój, gdy zmieniała się w szczupłą, gibką lamparcicę. Jej wzrok, pełen płynącego z głębi serca szczęścia, spoczął na czarnym lamparcie.
Och, tak, Harwinie, mój panie! Biegnijmy przez noc na spotkanie świtu — odpowiedziała mu bezgłośnie.
Najpierw była piosenka; piosenka, która teraz nosi tytuł „Złote Oczy”, choć pierwotnie nazywała się tak samo jak to opowiadanie. Potem przyszło zaproszenie od Andre na wyprawę do jej świata… Cóż, to naprawdę było spełnienie moich marzeń, ponieważ od chwili gdy po raz pierwszy — jako samotna, zbuntowana nastolatka — zwróciłam oczy na Świat Czarownic, chciałam się tam znaleźć. Gdy to się nie udało, zapragnęłam napisać coś o tym świecie, coś, co Andre mogłaby przeczytać i — czy mogłam mieć nadzieję? — polubić.
Natychmiast przyszło mi do głowy, że piosenka, którą napisałam — skoro tak wiele się w niej dzieje — może być doskonałym materiałem na fabułę, zwłaszcza że ze wszystkich stworzeń i ludów Świata Czarownic zawsze najbardziej pociągali mnie Zwierzołacy. Lecz był problem: ich kobiety nie dysponowały mocą zmiany kształtów, jaką posiadali mężczyźni. Lecz z drugiej strony — mężczyźni Estcarpu nie mieli mocy Czarownic… i tu znalazłam rozwiązanie. Tak jak to się stało z Simonem Tregarthem, moja bohaterka również musiałaby przybyć z zewnątrz — z naszego świata. Andre, do której zwróciłam się w tej sprawie, powiedziała mi, że choć Bramy zostały wzniesione po to, by przerzucać podróżników w jakieś szczególne miejsca (a więc Brama Simona do nich nie należała), to z pewnością istniało kilka stanowiących połączenie między tu i tam. A jeśli chodzi o mojego bohatera — kto lepiej nadawałby się do tej roli, niż potomek jednej z trzynastu narzeczonych z Roku Jednorożca? Wybrałam Harla i Kildas, ponieważ ta para była najbliżsi Herrelowi i Gillan, i może właśnie oni mieli największe szansę na spłodzenie jeszcze jednego Jeźdźca–Zwierzołaka. Więc już macie: wyrzutek z naszego świata, wyrzutek z ich świata, którzy odkrywają, że razem nie są takimi wyrodkami. I tak oto fantastyczny sen śniony przez dwadzieścia lat urzeczywistni się. Dzięki, Andre.
Mercedes Lackey
Bieżałem nad jednym z małych potoków, które zasilają szerokie, leniwe rzeki Karsu. Wilgoć czarnej gleby wsiąkała w ubranie i niejedno pełzające stworzenie znalazło kryjówką w moich’butach lub pod luźną koszulą, ale nie ruszałem się. Ukryty za gęstą zasłoną zieleni, obserwowałem najemników księcia Yvian, jadących drogą w stronę Gartholm.
Osobiście nie miałem nic przeciwko księciu, lecz ktoś, kto musi uchodzić przed własnym ludem, zwykle ma się na baczności w każdej sytuacji. Leżąc tam, z uszami wypełnionymi łomotem końskich kopyt, odległym pomrukiem głosów i szczękiem broni, myślałem o ostatnim dniu spędzonym w Estcarpie. Ukrywałem się, nawet tam, w moim rodzinnym kraju.
Łatwo było zataić przed Czarownicami niezwykłe uzdolnienia, jakimi zostałem obdarzony. Nasza osada leżała daleko na skraju południowych gór. Moja matka należała do Starej Rasy i wiedziała, jak radzić sobie z wiedźmami, które przychodziły badać jej córki w poszukiwaniu Talentu, tak zazdrośnie przez nie strzeżonego. Nigdy żadna z Czarownic nie pomyślała, żeby zbadać syna, czyli mnie. Takie rzeczy się nie zdarzały. Mężczyźni nie mieli tego daru, choć słyszeliśmy pogłoski o pewnym obcym przybyszu, który posiadał w sobie pewną Moc, co sprawiło, że wiedźmy aż skręcały się z niepokoju.
Moje siostry nie życzyły sobie, by poddawano je naukom, jakie musiały pobierać dziewczyny obdarzone Talentem. Obie bardzo wcześnie znalazły sobie kochanków, co uczyniło je nieprzydatnymi dla Czarownic. Ich mężowie pomagają teraz mojemu ojcu w pracy na gospodarstwie, a nasza matka jest zadowolona z takiego obrotu sprawy. Być może nawet doradziła to moim siostrom i zachęciła je; by tak zrobiły.
W tym, że moje zdolności wyszły na jaw, nie było niczyjej winy. Zostałem wysłany do sąsiedniej osady, leżącej po drugiej stronie porośniętego lasem wzgórza, po nasiona, które kupowaliśmy co roku; Poszedłem skrótem, wysoko nad drogą, która biegła wcięta w strome zbocze; akurat jechały nią dwie Czarownice.
Gdy zbliżyłem się do urwiska podmytego zimowymi deszczami, zobaczyłem, że ziemia zaczyna się obsuwać. W tych wąwozach lawiny ziemi zawsze budziły strach, i zrozumiałem, że jadące drogą kobiety zostaną pogrzebane żywcem, jeżeli nic nie zrobię.
Lata sekretnych praktyk i nauk, jakich potajemnie udzielała mi moja matka, sprawiły, że mogłem podjąć próbę ratunku. Wsparłem, się o pień drzewa, rosnącego w pewnej odległości od urwiska, i wytężyłem swoją Moc, żeby spoić osuwającą się ziemię, nim zmieni się w lawinę. Chwiejące się niebezpiecznie głazy potoczyłem w stroną wielkich drzew rosnących niżej na zboczu, żeby się na nich zatrzymały i nie narobiły żadnych szkód.
Powinienem wiedzieć, że użycie takiej Mocy nie może umknąć uwagi kobiet, które jechały drogą. Nawet gdyby nie miały swoich Klejnotów, manifestacja ogromnej siły musiała je skłonić do poszukiwania źródła zakłóceń, które wyczuły.
Wiedziałem, że bez względu na to, jaka będzie ich reakcja, jej skutki dla mnie i dla matki będą straszne. Kiedy usłyszałem, że wspinają się na zbocze, dałem nogę. Bez pożegnania z rodziną, bez żadnych zapasów z wyjątkiem niewielkiej ilości jedzenia, które zabrałem na krótką wyprawę do sąsiedniej osady, uciekłem z Estcarpu i ruszyłem w góry.
Zdawałem sobie sprawę, że Sokolnicy obserwują mnie, gdy przemierzałem ich szlaki. Może nawet mógłbym znaleźć u nich schronienie, ale nie lubię gór. Choć zmuszony do ucieczki, odkrywałem w sobie dziwną radość na myśl, że oto zobaczę nieznane miejsca i spotkam ludzi innych niż ci, których dotychczas znałem.
Szereg jeźdźców zniknął w oddali. Odetchnąłem głęboko z ulgą i powlokłem się brzegiem strumienia, aż natrafiłem na ścieżkę. Była dobrze wydeptana, prawdopodobnie mieszkańcy sąsiadującej z potokiem wioski chodzili tędy po wodę. Porzucony kamień do szorowania upewnił mnie, że moje domysły były słuszne, i ostrożnie ruszyłem dalej tą drożyną.
Zdążyłem jednak przejść tylko kawałek, gdy nagle przystanąłem.
Przede mną była wioska. Wyczuwałem specyficzną woń towarzyszącą miejscom, gdzie gromadzili się ludzie. Były tam też inne zapachy. Ognia. Spalonego mięsa. Śmierci, którą teraz rozpoznawałem już z daleka.
Najemnicy Yviana nadjeżdżali z tej właśnie strony, choć drogą, a nie ścieżką. Co tam robili?
Wczołgałem się w zarośla, minąłem pas drzew i popełzłem przez pole, na którym rosło zboże wystarczająco wysokie, by mnie ukryć. W miarę jak się zbliżałem, złe przeczucia stawały się coraz silniejsze. Tak samo jak zapach. Taką woń wydają spalone ciała, pomyślałem.
Wokół zielonego pagórka, na którym tłoczyło się stadko oszołomionych owiec, stało sześć domów. Dwa z nich płonęły, a z pozostałych czterech nie dostrzegłem śladu życia.
Leżałem za zasłoną zieleni, próbując odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego Yvian miałby napadać na własnych poddanych. Nikt przy zdrowych zmysłach nie robi czegoś takiego.
Na pagórku i pomiędzy domami leżały rozciągnięte ciała. Żadne nie poruszyło się, gdy jeden z płonących domów zapadł się z hukiem, a z pokrytego strzechą dachu buchnęła ognista chmura.
Wyczołgałem się z ukrycia i wstałem, rozglądając się wokół. Potem podszedłem do trupów i pochyliłem się nad ciałem starszej kobiety. Została okropnie zmaltretowana, zanim podcięto jej gardło. I należała do mojej rasy, choć jej czarne włosy były mocno przyprószone siwizną, a skóra pokryta krwią i starczymi plamami.
Moje serce uderzało boleśnie, gdy chodziłem od ciała do ciała. Wszystkie należały do przedstawicieli Starej Rasy. Ci ludzie zostali nie tylko zabici, ale bestialsko zbezczeszczeni przed śmiercią. I porzucono ich na żer ptakom i zwierzętom. Temu mogłem zapobiec.
Przyciągałem ich, jednego po drugim, pod drzwi drugiego płonącego domu i poukładałem porządnie w szeregu. Potem przyniosłem drewno pozostałe z zimowych zapasów i ułożyłem je nad nimi. Gdy dach zapadnie się, zapali stos i spopieli ich żałosne szczątki.
Gdy byłem zajęty tą posępną pracą, stwierdziłem że płaczę. Aż do tej chwili, choć grożące mi niebezpieczeństwo było realne, wydawało się jednak odległe. Tutaj odkryłem, że sama przynależność do mojej rasy wystarczy, by zostać skazanym na śmierć. To była gorzka lekcja, i ja, Jorem, w wieku dziewiętnastu lat dowiedziałem się, co to ból i pasja.
Tłumiąc szloch, ułożyłem ostatni kawałek drewna nad ostatnim ciałem. To było dziecko. Wyprostowałem się i jeszcze przez chwilą stałem w buchającym gorącu tuż przed płonącym domem, przeklinając długo i z goryczą słowami, które znałem, lecz których nigdy przedtem nie używałem.
Wydawało mi się, że oszalałem. Jakiś inny głos jak echo powtarzał moje przekleństwa. Dochodził od stogu siana, ustawionego pod kamiennym murem. W chwili gdy odwróciłem się od płonącego domu i ruszyłem ku niemu, siano poruszyło się. Spod stogu wyczołgała się smukła postać, która zaczęła kichać i otrzepywać się ze źdźbeł i kurzu.
Nie pospieszyłem z pomocą, choć wiele razy pomagałem moim siostrom w takich sytuacjach, Prawdopodobnie dziewczyna była przerażona. Nie wiedziała, czy jestem godny zaufania, więc przystanąłem i pozwoliłem, żeby sama doprowadziła się do porządku w miarą swoich możliwości.
Gdy tak czekałem, z innych domów zaczęły wydobywać się smugi dymu. Prawdopodobnie ogień podłożono tam w miejscach, gdzie nie mógł rozprzestrzenić się tak szybko, pomyślałem. Dziewczyna przestała się otrzepywać i odwróciła się, żeby zobaczyć jak następny dach bucha płomieniami.
— Dom mojego ojca! — jęknęła. — Mamo?! — Popatrzyła na mnie, w jej wzroku było szaleństwo.
Musiałem potrząsnąć głową.
— Wszyscy byli martwi, gdy układałem ich na stosie. Sześć kobiet, czterech mężczyzn, pięcioro dzieci. Jeśli twoja matka jest wśród nich, spróbuję ją odnaleźć, ale to będzie niebezpieczne.
Teraz ona z kolei potrząsnęła głową.
— Było tu tylko sześć kobiet. Czterech mężczyzn. Sześcioro dzieci… Tylko ja pozostałam, a nie można mnie już uważać za dziecko. Ale co ze mną będzie? Wszystko… wszyscy… odeszli.
Wydawało się, że coś w samym powietrzu próbuje mnie ostrzec, ale nie wiedziałem, co. Chwyciłem dziewczynę za rękę.
— Nie możemy tu stać i rozmawiać. Ktoś nadchodzi. Musimy się: ukryć, jeśli nie chcemy podzielić losu twoich bliskich. A nie będzie nikogo, kto ułożyłby nasze ciała na stosie. Chodź!
Poprowadziłem ją szybko na pole, przez które się czołgałem. Tam opadliśmy na czworaka i ruszyliśmy do zagajnika, który rósł’ na jego skraju. Skuliliśmy się za zwaloną kłodą, co jakiś czas zerkając z naszego spowitego w cienie schronienia w kierunku wioski.
Do płonącej osady wjechało sześciu jeźdźców. Ich wierzchowce parskały i cofały się przed dymem i zapachem śmierci, lecz jeźdźcy ściągnęli wodze i rozglądali się wokół. Jeden, widocznie przywódca, wskazywał ręką na okolicę.
— Zobaczył, że ktoś przeżył… ciała na stosie… chce wiedzieć, kto. Książę najwyraźniej dąży do tego, żebyśmy wszyscy byli martwi. — Dziewczyna mówiła cicho, lecz w jej głosie pobrzmiewała stalowa nuta.
Brakowało czasu, żeby pytać ją o przyczynę. Cofnąłem się do strumienia i weszliśmy do wody, brnąc z prądem pod osłoną paproci porastających brzegi, aż znaleźliśmy się daleko poniżej ścieżki, która wiodła do spalonej wioski.
Kiedy wyszliśmy na brzeg, byliśmy przemoczeni, zziębnięci, a słońce już zaszło.
— Musimy rozpalić ognisko — powiedziałem. — Wpędzimy się do grobu, jeśli się nie wysuszymy.
Uniosła ostrzegawczo rękę, ledwie widoczną w gęstniejącym mroku.
— Na nas, ludzi ze Starej Rasy, najeżdżano już trzykrotnie! Wszyscy będą na nas polować. Nie możemy ryzykować.
— Dlaczego chcą was wymordować? — Byłem jak ogłuszony, choć powinienem podejrzewać, że coś takiego miało miejsce.
— Przeczytali jakąś odezwę. Mówiła ponoć o planowanej napaści ze strony Estcarpu. Wszyscy wiedzieli, że to bzdura, lecz to niczego nie zmieniło. Najemnicy zaatakowali od razu. Zdążyłam tylko dać nurka w siano i zakopać się głęboko. Ja… nic nie widziałam.
Ująłem ją za rękę.
— Jak masz na imię? — zapytałem, żeby skierować jej myśli ku czemuś innemu.
— Thelia. Córka… — zdławiła szloch.
— Ja również straciłem swoich bliskich. Nie odebrała mi ich śmierć, lecz wydaje się, że utraciłem ich tak ostatecznie, jak gdyby zmarli. — Spojrzałem na nią przez półmrok. — I skończy się to naszą śmiercią, jeśli nie rozpalimy ogniska. Choć ze mną.
Wszedłem w gęsty las, pełen zwalonych pni porośniętych plątaniną pnączy. Oczywiste było, że od pokoleń nikt tu nie przychodził, nawet po opał. Zwarte korony drzew z pewnością ukryłyby dym z ogniska.
Nie było problemu ze znalezieniem kawałka próchna. Parę uderzeń stali o krzemień skrzesało iskrę, która przeistoczyła się w maleńki płomyk. Gdy Thelia podsycała go, ja oczyściłem szeroki pas wokół, żeby ogień nie mógł się rozprzestrzenić. Potem odszedłem w ciemność i wróciłem z naręczem gałęzi, które poodłamywałem ze zwalonych drzew.
— Suche drewno pali się prawie bez dymu. Światła nikt nie ze czy, las jest na to za gęsty. Wysuszymy się i ogrzejemy. Potem, je uznamy, że tak trzeba, możemy wyruszyć stąd przed świtem.
Wpatrywała się we mnie; widziałem jej owalną twarz pokrytą rozmazaną sadzą, łzami i kurzem. Nawet wędrówka w strumieniu nie zdołała zmyć z niej śladów tego, co przeżyła. Coś w jej wyglądzie kazało mi się zastanowić, jaki los spotkałby tych jeźdźca księcia Yviana, którzy natknęliby się na nią uzbrojoną i gotową do walki.
Zdjąłem moją obszerną koszulę i wyjąłem rzeczy z małego węzełka, żeby wyschły przy ognisku. Z radością powitałem ciepły dotyk ognia na skórze i odwróciłem się, czując jak zaczyna parować materiał spodni.
Thelia przyglądała mi się przez chwilę; potem zsunęła z siebie wierzchnią tunikę i rozpostarła ją na ziemi przy moim ubraniu. Stanęła obok mnie, tyłem do ognia. Usłyszałem jak westchnęła z ulgą, kiedy wilgotny materiał się ogrzał.
Robiłem co mogłem, żeby nie wytrzeszczać na nią oczu, lecz wilgotna bielizna wiernie odtwarzała jej smukłe kształty. Nie była już, tak jak powiedziała, dzieckiem, bez względu na to, ilu cali mogło jej brakować do wzrostu dorosłego człowieka. Blada twarz dziewczyny zaczynała się rumienić od ciepła. Z pewnością nie była piękna, lecz miała w sobie coś, co mnie przyciągało. Przypominała jedną z moich sióstr, jednak siostra nigdy nie budziła we mnie uczucia, które teraz zaczynało mnie ogarniać. Zakłopotało mnie to i odwróciłem się, żeby ogrzać drugi bok.
Z tyłu dobiegł mnie cichy chichot. Zaczerwieniłem się i poczułem, że rumieniec spływa mi po szyi na nagą pierś. Niech to! Mogła zobaczyć, że się czerwienię. Chichotała coraz głośniej.
Odwróciłem się znowu i westchnąłem. Zmarszczki napięcia, które sprawiały, że jej drobna twarz wydawała się tak nieugięta i ponura, wygładziły się. Teraz wyglądała na młodszą i zarazem bardziej dojrzałą.
— Jorem, jesteś bardzo miły — powiedziała. — Cieszę się, że to ty mnie znalazłeś. Ale co dalej? Nie możemy zostać w lesie. Nie możemy korzystać z dróg. Każdy, kto nas zobaczy, ma prawo nas zabić. Co zrobimy?
Moje myśli biegły tym samym torem. Stara Rasa wycisnęła swe piętno na jej twarzy, tak samo jak na mojej, ponieważ byłem podobny do matki, a nie ojca — Sulkarczyka. Ja również podlegałem tej trzebieży, pochwycony w tę samą sieć występnych sił, które zniszczyły dom Thelii.
Usiadłem i klepnąłem rękaw ziemię obok siebie. Usiadła tam.
— Nadeszła pora, bym opowiedział ci o sobie — zacząłem. — Powinnaś być przygotowana, bowiem możesz zobaczyć rzeczy, które wstrząsną tobą… które uważasz za niemożliwe. Ja… — spojrzałem na nią z ukosa — zostałem do pewnego stopnia obdarzony Talentem, jaki miewają kobiety naszej rasy.
Odwróciła się, by spojrzeć mi prosto w oczy.
— Ty? Mężczyzna? Przecież to niemożliwe!
Spojrzałem w ogień.
— Nie pobierałem nauk… tyle że moja matka przekazała mi parę rzeczy, o których wiedziała. Sama nie posiadała wielkiego daru, choć miały go moje siostry, dopóki nie został przez nie odrzucony. Rzadko potrafię czegoś dokonać, nawet jeśli zabiorę się do tego z rozmysłem.
Odważyłem się spojrzeć na nią i zobaczyłem, że wciąż wpatruje się we mnie szeroko otwartymi oczami.
— Jedynie nagła potrzeba, niebezpieczeństwo wyzwala we mnie te zdolności. Kiedyś jedna z naszych krów została porwana przez wiosenną powódź. W jakiś sposób, którego zupełnie nie pojmowałem, sięgnąłem i wyciągnąłem ją w płytkie miejsce, gdzie mogła stanąć na własnych nogach. Dzięki temu moi rodzice dowiedzieli się, że spłodzili wybryk natury.
— I to właśnie dlatego się tutaj znalazłeś? — zapytała. — Przez to, że jesteś inny? Potrafię sobie wyobrazić, że taki wyjątek od reguł nie może znaleźć uznania w oczach Czarownic.
— Powstrzymałem zbocze, które osuwało się na dwie z nich. Ale i tak nie miałoby to wpływu na sposób, w jaki potraktowałyby mnie i moją matkę, gdyby zobaczyły że tym, który je uratował, był mężczyzna. Ukryłem się więc, a potem uciekłem. Mogą coś podejrzewać, lecz podejrzenia nie wystarczą, żeby narazić moich bliskich. Od tego czasu zrobiłem parę rzeczy… zupełnie drobnych, żeby uratować własną skórę. Pozwoliło mi to lepiej zrozumieć ten dar. Jesteś wstrząśnięta?
Swą małą dłonią ujęła moją rękę.
— Nie. Po dzisiejszym dniu już nic mną nie wstrząśnie. Żaden dar nie uratował moich bliskich. Żadna Czarownica nie pojawiła się, żeby choć ulżyć im w umieraniu. Ty tam przybyłeś i zrobiłeś, co w twojej mocy. Nie mogę wrócić do swoich, i ty też nie, jakiś czas będziemy dla siebie tym, czym oni byli dla nas, rodziną. Chcesz tego?
Zacisnąłem palce na jej dłoni. Po tych wszystkich tygodniach bezdomnej włóczęgi świadomość, że jest ktoś, kto cię dotyka, kto troszczy się o ciebie, napawała otuchą. Byliśmy młodzi. Stanęlibyśmy zapewne bezradni w obliczu uzbrojonych ludzi lub w pełni ukształtowanej Mocy, lecz dopóki nie spotkamy się z czymś takim, dam z siebie wszystko. Czułem, że ona myśli tak samo.
W końcu ruszyliśmy z biegiem strumienia. Wpadał, wiedziała to od samego początku, do rzeki. A rzeki płyną do morza. Krew mojego ojca, choć nie ujawniała się na zewnątrz, mocno tętniła w moim sercu. Nigdy nie widziałem morza, jednak wiedziałem, jakie musi być. Grzmot fal niekiedy towarzyszył moim snom, a okręty z wysokim ożaglowaniem w jakiś sposób były obecne w moim umyśle. Sulkarczyk, bez względu na to, od ilu pokoleń żyjący z dala od morza, zawsze zdoła sobie poradzić na nim albo w jego pobliżu.
Nie była to łatwa ani bezpieczna podróż. Przed odkryciem uchroniło nas przeświadczenie, że rzeką podróżuje się wyłącznie łodziami lub na barkach. Zbudowaliśmy tratwę, która wyglądała jak pływająca kępa krzaków. Ukryci w gmatwaninie gałęzi przypominającej gniazdo płynęliśmy wolno unoszeni prądem, mijając kolejne wioski Gartholm, aż wreszcie znaleźliśmy się w pobliżu Karsu.
Chciałem minąć Kars w nocy, ale nie mogliśmy sterować naszym prowizorycznym statkiem, żeby przybić do brzegu. Dopłynęliśmy tam za dnia, późnym popołudniem, i zagrzebaliśmy się w gałęziach, aby nie wyśledził nas nikt z łodzi ani z brzegu.
Dziwne, ale nie mogłem dojrzeć straży w dokach. Miasto zasnuwała cienka warstwa dymu, jak po jakimś niedawnym pożarze. Trzebież musiała zacząć się tutaj, by rozejść się po całym kraju, jak fala po powierzchni stawu. Wytężając wzrok przez gałęzie, spoglądaliśmy na miasto tak długo, jak długo było widoczne. Irytowało nas to, że nie wiedzieliśmy, co się tam wydarzyło.
Na ostrym zakolu rzeki poniżej Karsu doszło do katastrofy. Był tam wir, który wessał tratwę i mało brakowało, aby wciągnął również nasze walczące ze wszystkich sił ciała. Dotarliśmy do brzegu bez tchu w piersiach, do cna wyczerpani. Nie rosły tu żadne drzewa; płaskie, piaszczyste zakole otwierało się na pola i drogę, która sprawiała wrażenie uczęszczanej. Właśnie gdy czołgaliśmy się na plażę, na drodze zatętniły końskie kopyta i jakiś głos wykrzyczał rozkaz.
Uniosłem głowę w samą porę, by zobaczyć jak uzbrojony mężczyzna chwyta Thelię pod ramię i wlecze w stronę konia, nie zważając na jej opór. Inny zbliżał się do mnie, ze strzałkową kuszą w ręku. W jego oczach, kiedy stanął nade mną, ujrzałem wypisaną własną śmierć.
Wolno wycelował kuszę, rozciągając cienkie wargi w uśmiechu. Gorącą falą wezbrała we mnie furia i nienawiść dla każdego, kto potrafi zabijać tak od niechcenia i bez powodu.
Coś we mnie nabrzmiało i zaczęło skręcać moim ciałem. W oczach miałem ciemność, ogarniał mnie gniew i czerwona wściekłość… Czułem, że za chwilę głowa pęknie mi od naporu. To coś wylało się na zewnątrz falą piekącej Mocy i dygocząc upadłem bezwładnie na piaszczyste pobocze drogi, twarzą do ziemi.
Po jakimś czasie poczułem dotknięcie na ramieniu. Lekkie. Niepewne. Bojaźliwe?
Jęknąłem i przewróciłem się na plecy.
Obok mnie na ziemi siedziała Thelia. Oczy miała szeroko otwarte, a twarz jeszcze bledszą niż wówczas, kiedy ją spotkałem.
Usiadłem, wstrząsany konwulsjami. Przeszył mnie ból i dyszałem ciężko, gdy rozglądałem się wokół. Na drodze leżały cztery konie, a na nich, lub obok, ich jeźdźcy.
— Co się stało? — zapytałem.
Potrząsnęła głową.
— Prawdę mówiąc, nie wiem. Ale to ty zrobiłeś, cokolwiek to było. Po prostu… upadli. Nieprzytomni. Nie są martwi. Lepiej coś zróbmy, zanim odzyskają przytomność.
Konie zaczęły się poruszać. Właśnie, gdy na nie spojrzałem, jeden z nich szarpnął się, usiłując wstać, lecz udało mu się to dopiero przy drugiej próbie. Widok ten sprawił, że dopadłem do najbliższego mężczyzny. Przeturlałem go na plecy, zdjąłem z niego kolczugę i hełm, a potem związałem pasami oderwanymi z jego własnego skórzanego kaftana. Kiedy uniosłem wzrok, zobaczyłem, że Thelia robi to samo z innym. Zanim któryś z nich oprzytomniał, wszyscy byli już związani i ułożeni obok siebie w płytkim rowie na polu.
Z dwóch zapasowych koni, które już doszły do siebie, zdjęliśmy siodła i wrzuciliśmy do rowu, a same wierzchowce obładowaliśmy tak, żeby wyglądały na juczne. Strój jednego z mężczyzn pasował na mnie całkiem dobrze, lecz Thelia mogła się utopić nawet w najmniejszej ze zdobytych kolczug. Tak czy inaczej, trudno byłoby przebrać ją za żołnierza. Obcięliśmy więc jej długie, czarne włosy, nałożyliśmy na głowę metalowy hełm, a z krótkiej skórzanej spódniczki, jaką miała, zrobiliśmy spodnie. Zmieniła się w całkiem zgrabnego chłopca, dosiadającego najmniejszego z koni.
Potem, bezwstydnie zuchwali, ruszyliśmy drogą, która, jak zapewniała mnie Thelia, wiodła na wybrzeże, prowadząc do nad morskiej twierdzy zwanej Verlaine. Te nieliczne patrole, które nań potkaliśmy, nie wzywały nas do opowiedzenia się. Przed upływem dwóch dni zostawiliśmy za sobą uczęszczany odcinek tej drogi i znaleźliśmy się w skalistej krainie, gdzie nie było gospodarstw ani wiosek.
Przez cały czas, wypatrując niebezpieczeństw, zastanawiałem się nad ostatnią manifestacją mojej Mocy, do której doszło tak nagle i niespodziewanie. Przerażało mnie to. Przedtem świadomie używałem Mocy, by osiągnąć oczekiwany efekt. To zaś wydobyło się z jakiejś mojej cząstki, o której nawet nie wiedziałem, że istnieje. Rozpalona gniewem, zrodziła w głębi mej istoty nie znaną mi przedtem niszczycielską siłę.
Thelia, która jechała za mną, nie odzywała się. Wiedziała, jak sądzę, jaki zamęt mam w głowie. Kiedy w końcu rozbiliśmy obóz przy urwisku, o które z drugiej strony rozbijały się z hukiem fale, przerwała milczenie.
Włożyła kawałek jakiegoś drewna do ognia i przez pewien czas ognisko paliło się niebieskimi i zielonymi płomieniami. Kiedy znowu stały się czerwone, zwróciła się do mnie.
— Dręczysz się z powodu tej Mocy, którą posiadasz… albo która ciebie posiadła? Dlaczego? Wybawiła nas od śmierci, mnie nawet dwukrotnie. Czym więc się martwisz?
Sam zadawałem sobie to pytanie. Choć wychowywałem się w odludnym miejscu, trafiali do nas goście, bajarze, ludzie, którzy znali zwyczaje Estcarpu i innych krain naszego świata. Nie byłem nieukiem, mimo całego mojego braku doświadczenia. Wiedziałem, że Moc, jakkolwiek zdobyta, nieoczekiwana i niezwy kła, jest lepsza, niż brak takiego daru. Mimo to moje skrupuły nie były bezpodstawne.
— Chyba tym, że nie potrafię tego kontrolować. Nie nauczono mnie, jak nad tym panować. Ta Moc bierze górę, jak sama widziałaś, a ja o tym, co uczyniła, dowiaduję się, kiedy jest już po wszystkim. Napawa mnie to lękiem. Chcę wiedzieć, co robię, i robić to świadomie. Czuję się bezradny, jakbym był we władzy czegoś silniejszego i niebezpieczniejszego niż to, czym chciałem dysponować.
Brzmiało to dziwnie, nawet dla mnie. Lękliwie. Może nawet tchórzliwie. Lecz Thelia zdawała się to rozumieć.
Skinęła głową, a jej twarz pojaśniała w blasku ognia.
— Tak. Wiem. Potrzebujesz nauki. Może będę mogła ci pomóc.
Zrobiłem się czujny.
— Ty posiadasz tę wiedzę?
Roześmiała się.
— Nie. Ja nie. Ale byłam z moją najmłodszą siostrą, kiedy matka wysłała ją, aby się tego nauczyła. Jej zdolności były zbyt małe i wróciła do domu, lecz poznała kobietę, która może ci pomóc. Myślę, że zdołam ją odnaleźć. Niewielu ją zna, nie szuka rozgłosu.
— Nie wiedziałem, że w Karsten są ludzie, którzy praktykują magię, tak jak się to robi w Estcarpie — rzekłem zdziwiony.
— Niewielu praktykuje. I nikt nigdy nie robił tego jawnie. Tych, którzy potrafią nauczać, można policzyć na palcach jednej ręki — tak przynajmniej było kiedyś. Możliwe, że teraz pozostała tylko Sabyl. Mieszka w tak odludnym miejscu, że nawet ci, którzy wzywają do uśmiercania Starej Rasy, mogli jej nie znaleźć, bo nie wiedzą, że ktoś taki istnieje.
— Powiedziałaś jej imię? Myślałem, że się tego nie robi.
Thelia westchnęła.
— Sabyl nie jest już praktykującą Czarownicą. Wyszła za mąż, jednak mimo to nie utraciła całego daru. Pozostało jej akurat tyle, by móc nauczać tych, którzy posiadają Moc, jak jej właściwie używać. Teraz, po śmierci męża, mieszka samotnie… — Thelia spojrzała na mnie lękliwie spod czarnych, prostych brwi — …tu na wybrzeżu.
Usiadłem prosto, czując jak wzbiera we mnie nadzieja.
— Znajdziesz ją? Będzie mogła mnie uczyć?
— Jeśli nie zrezygnuje, przerażona tym, że jesteś mężczyzną. Jeśli przypadkiem nie znaleźli jej i nie zabili. Jeśli zdołam ją odnaleźć. — Thelia uśmiechnęła się do mnie przez płomienie.
Po raz pierwszy od czasu tamtego wybuchu straszliwego gniewu poczułem, że robi mi się lżej na sercu. Gdyby dane mi było posiąść stosowną wiedzę, gdybym poczuł, że nie jestem jakąś niebezpieczną bestią, która może wybuchnąć niszczycielską Mocą krzywdząc tych, którzy są ze mną, to potrafiłbym żyć ze świadomością tego, czym jestem.
Mógłbym wrócić do domu, równy tym kobietom, które przestraszyły mnie tak, że uciekłem… Na chwilę oddałem się marzeniom. Lecz zaraz się z nich otrząsnąłem. Cokolwiek się zdarzy, żaden mężczyzna, który sięgnął po tak zazdrośnie strzeżoną przez te kobiety Moc, nie znajdzie łaski w ich oczach. Moja matka wiedziała taj Ja także wiedziałem.
Lecz mając Thelię, nie potrzebuję już nikogo więcej. Przez ten czas, jaki minął od naszego spotkania, znalazła sobie miejsce w moim sercu.
Jeśli zaprowadzi mnie do Sabyl, i jeśli Sabyl nauczy mnie tego, co mi jest potrzebne, to razem znajdziemy jakiś sposób, żeby wyrównać choć część krzywd uczynionych jej bliskim. Thelia, choć drobna, miała w sobie determinację godną olbrzyma. Ja zaś posiadłem Talent, który choć bezużyteczny w moich rodzinnych stronach, mógł się okazać bardzo cenny w jej kraju.
Odwzajemniłem uśmiech.
— Jeśli zdołam nauczyć się tego, co Sabyl ma mi do przekazania… czy będziesz chciała wrócić ze mną? Do Karsten? Żeby dowiedzieć się, co stało się z naszym ludem? A może nawet… — wziąłem gałąź i dołożyłem ją do ognia — …żeby odpłacić za cierpienia twojej rodziny i tych wszystkich, których zniszczyli najeźdźcy?
Płomienie strzeliły w górę, zielone, pomarańczowe i błękitne. Oczy Thelii rozbłysły w bladym owalu twarzy.
— Chcesz pójść na wojnę? Wraz ze mną? W takim razie z pewnością znajdę Sabyl. Wrócimy razem do Karsten i zemścimy się na podłym księciu albo, jeśli go zabraknie, na jego najemnikach.
Ognisko przygasało, kładąc się czerwonymi cieniami na jej twarzy. Skinęła głową zdecydowanie.
— Joremie z Estcarpu, pójdziemy na tę wojnę razem.
A co potem? Stwierdziłem, że nie ma to znaczenia tak długo, jak długo będziemy razem.
Andre Norton wprowadziła mnie w świat fantastyki jako młodą dziewczynę. Naturalne więc, iż czuję się tak, jakbym mieszkała, przynajmniej częściowo, w jej Świecie Czarownic. Melodyjny język, poszerzające wyobraźnię pomysły, wykorzystane w serii książek mówiących o tamtym świecie, zdają się stanowić glebę, na której wyrasta moja własna twórczość.
Trzebież, tak jak została opisana w pierwszej książce, zawsze mnie intrygowała… Jakaż wstrząsająca i nieoczekiwana klęska spadła na niczego nie podejrzewających członków Starej Rasy! Podobał mi się również pomysł, że mężczyźni mogą posiadać Moce, które Czarownice uważają za swoją wyłączną własność. Połączenie tych pomysłów zrodziło tę opowieść, której pisanie sprawiło mi ogromną przyjemność.
Ardath Mayhar
Eirran potrząsała rękoma, dopóki nie poczuła, że krew znowu zaczyna w nich krążyć. Potarła usta; miała wrażenie, że zostały zniekształcone przez knebel, który wepchnął w nie ten mężczyzna. Teraz spętał jej liną nogi i uwiązał do drzewa, jakby była jakimś zwierzęciem. Cóż, przynajmniej zdjął jej opaskę z oczu. Zmrużyła powiek dopóki światło nie przestało jej razić. Chciała się dobrze przyjrzeć temu, kto ją porwał.
— Ty! — powiedziała, a w jej głosie zabrzmiało zdziwienie większe niż to, jakie w rzeczywistości odczuwała. Jej domysły sprawdziły się: ostatecznie spędziła cały dzień przyciśnięta wbrew własnej woli do jego ciała. To był ten młody mężczyzna, którego widziała ostatniej nocy w gospodzie. Ten przystojny.
— Zamilcz, kobieto — powiedział.
— Co?! Wiążesz mnie i kneblujesz w czasie snu, zabierasz nie wiadomo gdzie, w końcu pozwalasz mi zejść z tej swojej krzywonogiej trzęsącej się szkapy, i jeszcze każesz mi milczeć? Zaraz ci pokaż jak będę milczeć! — Przycisnęła pięści do boków i zaczęła wrzeszczeć. Mężczyzna ledwie rzucił na nią okiem, nie zwracając poza tym żadnej uwagi na to, co robi.
— Możesz krzyczeć, aż ochrypniesz— powiedział spokojnie. — I tak nikt cię nie usłyszy.
Eirran umilkła; dopadła ją czkawka.
— Bądź przeklęty — mruknęła. — Yp!
To była dokuczliwa czkawka, głęboka i bolesna, lecz jazda na koniu, która trwała cały dzień, dała jej się bardziej we znaki. Mężczyzna posadził ją przed sobą w siodle, nie zważając, czy jest jej wygodnie i czy się nie obija. Stara koszula, w której sypiała, była teraz w strzępach. W czasie jazdy czuła i słyszała, jak mężczyzna odrywa z niej kawałki materiału i omal nie wpadła w panikę. Smagały ją gałęzie ciernistych krzaków i nogi miała całe podrapane i zakrwawione.
— Będą mnie — yp! — szukać, dobrze wiesz.
Mężczyzna wzruszył ramionami. Teraz, kiedy mogła mu się przyjrzeć w gasnącym świetle dnia, zobaczyła, że jest młody, o brązowych włosach i oczach, w których — gdy patrzyło się pod pewnym kątem — zapalały się złote iskierki. Dlaczego ktoś taki miałby porywać siostrzenicę szynkarza?
— Niech sobie szukają — powiedział mężczyzna. Gwizdnął ostro i z góry, z chmur, spadł jakiś ptak, i usiadł na jego nadgarstku. Był czarny, z wyraźnym znakiem V na piersi. Z nóg zwisały mu skórzane paski. Mogłaby przysiąc, że mężczyzna i ptak rozmawiają ze sobą, wymieniając skrzekliwe dźwięki, które brzmiały jak iik–aik–iik. Po chwili ptak ponownie wzbił się w powietrze. Szybował, wznosząc się na powietrznych prądach ponad małą doliną, w której mężczyzna postanowił rozbić obóz na noc.
— Mój pierzasty brat powiadomi mnie, gdyby ktoś odczytał fałszywe tropy, które zostawiłem.
Eirran zadrżała i znowu czknęła. Sokolnik! To nie mógł być nikt inny. Ale dlaczego? Jak? Mnóstwo pytań cisnęło się jej na usta, lecz to jedno, które zadała, wcale nie było najważniejsze i istniało niewielkie prawdopodobieństwo, że uzyska na nie odpowiedź.
— Jak masz na imię?
Odwrócił się i spojrzał na nią, a zachodzące słońce rozpaliło złote iskry w jego oczach.
— To nie powinno cię obchodzić, kobieto. Pozwoliłem ci odpocząć. Masz dość swobody, żeby się poruszać. Zabierz się teraz do roboty. Rozpal ognisko. Przygotuj posiłek.
Znowu wezbrał w niej gniew.
— Sam sobie rozpal ognisko, jeśli chcesz, i sam sobie zrób jedzenie! Nie ruszę dla ciebie palcem, dopóki się nie dowiem, kim jesteś i co zamierzasz ze mną zrobić!
Mężczyzna znowu wzruszył ramionami.
— Jak sobie chcesz — powiedział i odszedł, żeby zająć się koniem. Było to kudłate zwierzę, niezbyt piękne; nie wydawało się szczególnie zmęczone po całym dniu jazdy z podwójnym obciążeniem. Musiało należeć do rasy torgiańczyków. Sokolnik zdjął siodło i skórzane juki, wyszczotkował konia i puścił go wolno. W pobliżu rosła wysoka, gęsta trawa i wkrótce Eirran usłyszała, jak zwierzę szczypie ją z zadowoleniem. Ten dźwięk przypomniał jej, że od ubiegłej nocy nic nie jadła ani nie piła.
— Jestem twoim więźniem — powiedziała, starając się mówić spokojniejszym tonem, żeby go nie rozłościć. — Twoją — yp! — branką. Nie mam obowiązku troszczyć się o ciebie. Nawet tego nie wiesz?
Wytrzeszczył na nią oczy.
— Jesteś moją kobietą — kobietą — poprawił się, opuszczając słowo „moją”. — Jeśli nie będziesz pracowała, nie dostaniesz jedzenia. Ale mogę ci dać trochę wody. — Rzucił jej skórzany bukłak, a ona niemal wypuściła go z rąk. Wciąż jeszcze nie były zupełnie sprawne.
— Dzięki — powiedziała. Napiła się chciwie i czkawka ustąpiła. Zakorkowała bukłak i przyglądała mu się, gdy rozbijał obóz.
Wyjął z worka coś, co było zawinięte w materiał, którego wzór rozpoznała. Poprzedniej nocy w kuchni zawinęła w tę szmatkę resztkę baraniego udźca. Wgryzł się w kość, odrywając kawałki mięsa silnymi, białymi zębami. Odwróciła wzrok, tracąc nagle apetyt. Usłyszała jak otwiera znowu worek, a potem zasznurowuje go. Wstał i ruszył ku niej.
Oto nadeszła chwila, której się obawiała. Niewiele wiedziała o So kolnikach, tyle tylko, ile usłyszała od ludzi w gospodzie jej wuja przy drodze łączącej Kars i Verlaine, a rzadko bywali głównymi bohaterami tych opowieści. Sokolnicy podobno nienawidzili kobiet; nie przychodził jej do głowy żaden powód, dla którego mężczyzna wykradłby niewiastę w nocy z jej łóżka. No, może z wyjątkiem jednego. Dla pieniędzy. Pieniędzy, których nie pozwalano jej mieć, o co ostatnio toczyła z wujem nieustanną walkę. Spojrzała na Sokolnika przez strzelające płomienie ogniska.
— Bez względu na to, jak dobrze zatarłeś ślady, oni wciąż będą mnie szukać — powiedziała. Potarła ręce. Opuchlizna ledwie zaczęła z nich schodzić, a pierścień jej matki wpijał się boleśnie w palec. Była zdziwiona, że wciąż go ma.
— Nie znajdą nas. — Spojrzał w niebo na plamkę, która robiła się coraz większa, w miarę jak sokół zniżał się, by w końcu przysiąść na konarze rosnącego w pobliżu drzewa. — Jeszcze nie odkryli tropu, który dla nich zostawiłem. Do jutrzejszej nocy będziemy nie do wyśledzenia.
— Dokąd chcesz mnie zabrać? — zapytała, by zająć jego myśli czymś innym i podtrzymać rozmowę.
Spojrzał na nią. Uderzył ją wyraz niechęci, wyraźnie malujący się na jego twarzy.
— Myślę, że nie ma powodu, by to ukrywać. Idziemy w góry. Kiedy tam dotrę, można będzie zbudować nowe Gniazdo, nową wioskę kobiet. Ty jesteś pierwsza.
Ostrożnie, żeby go nie zniechęcić do mówienia, badała dalej.
— Ale… myślałam, że Sokolnicy nie żyją już tak jak dawniej. Spochmurniał.
— Wszyscy tak myślą. Prastarzy, wrogowie. Lecz ja postanowiłem, że przywrócę stare zwyczaje.
— I do tego właśnie jestem ci potrzebna?
— Tak. Ja… obserwowałem cię ubiegłej nocy w gospodzie.
Ona również mu się wtedy przyglądała, młodemu mężczyźnie siedzącemu w cieniu, z odrzuconym kapturem, z twarzą wyłaniającą się z mroku w świetle ognia lub lampy, które ukazywało jego przystojne rysy, i czerpała przyjemność z faktu, że on się jej przygląda. Nie miała pojęcia, że jest Sokolnikiem.
— Tak — powiedziała. — Widziałam, że mnie obserwujesz.
— Usłyszałem twoje imię — ciągnął, jakby w ogóle się nie odezwała — i wtedy zrozumiałem. Eirran. Brzmiało tak… tak…
Niemal podskoczyła, zaskoczona. Eirran. Eyrie*. Brzmiało to bardzo podobnie.
— I dlatego — zapytała z niedowierzaniem — porwałeś mnie? Z powodu imienia?
— To był znak. Jesteś kobietą i nie ma w tobie prawdy, lecz wystarczysz na początek. A potem, kiedy zobaczą cię moi współplemieńcy, oni też przyprowadzą kobiety. Będą mieszkały w wiosce, jak za dawnych czasów. Sokolnicy znowu urosną w siłę!
— Nigdy! — krzyknęła.
Czar prysnął. Jeśli zamierzał przekonać ją do siebie, teraz zrezygnował z tego. Spojrzał na nią zimno, a bursztynowe plamki w jego oczach błysnęły w świetle ogniska. Podszedł do juków i zaczął w nich szperać, a potem wrócił do niej. Rzucił jej jakieś szmaty; gdyby nie uniosła rąk, uderzyłyby ją w twarz.
— Włóż to — rzekł krótko.
Przyjrzała się ubraniu — był to męski strój, spodnie i tunika. Choć pogniecione i trącące skórzanymi jukami, były względnie czyste. Prawdopodobnie jakieś jego zapasowe rzeczy; nic z tego nie zostało ukradzione z gospody. Spojrzała na niego i wykrzywiła z odrazą usta.
— A jak, twoim zdaniem, mam to na siebie włożyć? — Wskazała pęta na kostkach nóg. Spuchniętymi rękami z pewnością nie rozplatałaby skomplikowanych węzłów. Ledwie mogła zginać palce, a na nadgarstkach wciąż widniały głębokie ślady po więzach.
Po raz pierwszy wyglądał na zdenerwowanego, jakby nie do końca panował nad sobą.
— Nie chcę cię rozwiązywać…
— Będziesz musiał, jeśli mam nałożyć na siebie coś innego niż ten gałgan. — Musnęła ręką postrzępioną koszulę. Nagie udo błysnęło w świetle ogniska. Teraz już wiedziała, że odrywał od koszuli kawałki materiału, żeby zaznaczyć nimi fałszywy trop. — Nie martw się, nie ucieknę. — Podkurczyła palce nóg. — Nie pomyślałeś, żeby zabrać moje buty, a ja jestem pewna, że sam nie masz zapasowej pary. Tak czy inaczej, bardziej boję się tego, co jest tam… — wskazała ciemność poza kręgiem światła rzucanego przez ognisko — … niż ciebie. — Włożyła w to słowo całą pogardę i lekceważenie, jakie odczuwała w tej chwili.
Spojrzał na nią wściekle, jak użądlony. Jednak zdjął z niej i zwinął linę.
— Jeszcze zmienisz zdanie — mruknął.
— Ha! — Poderwała głowę. — No, gdzie mój koc? A może mam nakryć się gałęziami?
Rzucił jej koc jeszcze gwałtowniej niż przedtem ubranie.
— Masz! — powiedział. — Rób co chcesz! Zaczynam żałować, że zabrałem cię ze sobą!
Wzięła koc i schowała się za krzakami. Wkrótce wróciła, ubrana w jego zapasowy strój. Wszystko było na nią o wiele za duże, ale lepsze od tej podartej koszuli. Podsypał węgle ogniska tak, żeby się żarzyły i spał, albo udawał, że śpi, otulony płaszczem. Nie miała co do tego pewności i nie obchodziło ją to. Rozłożyła koc po drugiej stronie ogniska. Zmęczona wydarzeniami dnia, szybko zapadła w sen.
Rano chciał wrzucić starą koszulę do ognia, lecz zdążyła powstrzymać.
— Jest nam to potrzebne — powiedziała — ponieważ nie przyszło ci do głowy pozwolić mi na taki zbytek, jak zabranie paru rzeczy na drogę.
Rozdarła koszulę i owinęła stopy kawałkami cienkiego materiału.
— Nie przypuszczam, byś miał jakieś rzemyki albo cienki sznurek, prawda? — powiedziała, owijając stopy. — Tylko grube sznury.
Lecz zaskoczył ją, wyciągając parę skórzanych rzemyków, pofarbowanych na czerwono. Rozpoznała w nich bardziej ozdobne wersje tych, jakie nosił ptak. Gwizdnięciem przywołał do siebie sokoła i z zaskakującą delikatnością zmienił mu pęta.
— Newhold może nosić te od święta — powiedział, podając jej stare rzemienie.
Tak delikatnie, jak on swojego ptaka, dotykała ją kiedyś matka. Matka… Szybko przymocowała skrawki materiału do stóp i wstała.
— Moglibyśmy zjeść tamte jagody na śniadanie — powiedziała, wskazując krzak rosnący na skraju obozu.
Zmarszczył brwi.
— Co każe ci sądzić, że nie są trujące?
— Ptaki, te mniejsze. Jadły te jagody, a nie zawracałyby sobie głowy trującymi — wyjaśniła cierpliwie. — Już ich tam nie ma, oczywiście, uciekły, żeby nie posłużyć za śniadanie dla twojego sokoła.
— Jedz, jeśli chcesz — powiedział i wzruszył ramionami. Zrozumiała, że nie chce przyznać się do tego, że jest głodny, kierowany albo dumą, albo lekceważeniem. Jednak on odpoczywał zeszłej nocy, i jadł w gospodzie.
W rąbek tuniki nazbierała jagód więcej, niż sama mogła zjeść, i wróciła z nimi tam, gdzie mężczyzna zasypywał ostatnie ślady po ognisku.
— Proszę — powiedziała. Nie okazując zainteresowania jedzeniem, wziął jedną i spróbował.
— Niezła — powiedział obojętnie. — Kwaśna. — Lecz zanim wyruszyli, zjadł wszystko, co mu dała.
Tym razem podróż nie była dla Eirran tak męcząca. Tak samo jak przedtem siedziała przed nim na siodle, a on otaczał ją mocno ręką w pasie, lecz nie była ani związana, ani zakneblowana. I nie nadziewała się co chwilę na rozwidlony róg, na którym zwykle jechał sokół. Ptak unikał go teraz.
Ponieważ widziała drogę przed sobą, mogła dostosować swe ruchy do kroków kudłatego wierzchowca, zamiast trząść się jak worek zboża. Spojrzała na słońce. Kierowali się na północny wschód, tam, gdzie jak chodziły słuchy, znajdowało się zburzone Gniazdo Sokolników. Górskie szczyty zaczęły już wyrastać wokół nich, wysokie i potrzaskane — były takie od czasu, kiedy Prastarzy z Estcarpu zniszczyli ten kraj w Wielkiej Wojnie.
Obejrzała się na swego towarzysza, ciekawa, jakiż to człowiek ukrywa się pod przebraniem Sokolnika. U boku miał strzałkową kuszę, a przez ramię przerzucony pas z zapasowymi strzałkami. Nie nosił miecza, tylko długi myśliwski sztylet w pochwie przywiązanej do uda. Z tyłu, za siodłem, dostrzegła tobołek owinięty zatłuszczonym suknem. Domyśliła się, sądząc z jego rozmiarów, że zawiera ptasi hełm i kolczugę. Sokół pogardzał jej towarzystwem. Sprawiał wrażenie, iż uważa, że został pozbawiony swojej grzędy i albo szybował nad nimi, albo przysiadał na ramieniu mężczyzny. Nie wiedziała, czy sokół przeszedł przeszkolenie bojowe, czy nie.
Wkrótce jednak poczuła się znudzona oglądaniem okolicy i bezowocnymi spekulacjami na temat mężczyzny, który ją porwał.
— Jeśli mamy odbudować Gniazdo, czy nie sądzisz, że dobrze byłoby, gdybyśmy lepiej się poznali?
— Po co?
— Och, nie wiem. Dla zabicia czasu. I nie jestem kobietą Sokolnika — w każdym razie jeszcze nie. Lubię wiedzieć różne rzeczy.
Jej pozorne pogodzenie się z losem sprawiło, że złagodniał trochę. Ujął ją w pasie i oparł wygodniej o siebie.
— Co chcesz wiedzieć?
— Na przykład, jak to się stało, że znalazłeś się w gospodzie mojego wuja, czym się zajmowałeś, nim postanowiłeś odbudować Gniazdo… — Przerwała, a potem podjęła ostrożnie: — Jak cię najlepiej zadowolić. No wiesz, takie tam rzeczy.
Z wahaniem, niezdecydowanie, jednak przemówił. Początkowo rozmawiali o błahych sprawach. Lecz potem zaczęła delikatnie podpytywać o jego przeszłość, pochodzenie. Zawsze wiedziała, że mężczyźni najchętniej rozmawiają o sobie, a ten Sokolnik w końcu był mężczyzną.
Był młody, o rok czy dwa starszy od niej, więc miał niewiele ponad dwadzieścia lat. Do niedawna służył jako najemnik na jednym z kilku sulkarskich statków, które wciąż pływały na zachód. Lecz jeszcze mniej, niż innym Sokolnikom, którzy robili to samo, odpowiadało mu życie na morzu. Dostawał choroby morskiej, nawet kiedy statek stał na kotwicy. Więc rzucił tę służbę i postanowił zaciągnąć się gdzieś indziej. Wędrując znalazł się w gospodzie, zobaczył Eirran, usłyszał jej imię i nagle, jak sen na jawie, pojawił się w jego głowie, nakreślony od początku do końca, ten nowy plan.
Eirran zadumała się nad tym przez chwilę. Potrafiła zrozumieć czyjeś marzenia; sama snuła ich wiele. W tym najczęściej powracającym widziała siebie w wiejskiej chatce z dwoma ogrodami; w jednym rosły warzywa, a w drugim, mniejszym, kwiaty. W środku wszystko było nieskazitelnie czyste i schludne; ona siedziała przy stole, przygotowując jakąś ziołową miksturę, kociołek perkotał na ogniu, kot mruczał przez sen, zwinięty na okapie kominka, a w kołysce radośnie gaworzyło dziecko.
Cóż, stara Juvva nauczyła, a przynajmniej próbowała nauczyć ją zielarstwa. Z kotami i kociołkami nie byłoby kłopotu, ale żeby urodzić i odpowiednio wychować dziecko, musiałaby wyjść za mąż za jednego z tych tępaków, którzy przychodzili do gospody. Kiedy Eirran podrosła i jej kształty zaczęły przyciągać wzrok mężczyzn, co jakiś czas któryś z nich wciskał jej w dłoń monetę w podzięce za uśmiech, staranniejszą obsługę lub możliwość zerknięcia za stanik, gdy pochylała się, żeby postawić dzban na stole. Odkładała wszystkie pieniądze, które klienci wręczali jej z zapałem, mając tylko jedno na myśli. Po jakimś czasie miałaby dość, żeby kupić sobie dom. Tak jak Juwa warzyłaby napary i lekarstwa, co dałoby jej utrzymanie, i mieszkałaby sama, nie oglądając się na mężczyzn, plemię, którego nauczyła się nie lubić.
Wiedziała, iż wuj podejrzewa ją o to, że ma oszczędności, choć trzymała je ukryte pod obluzowaną deską na poddaszu. A kiedy szła spać, chowała je pod poduszkę. Mgliście przypominała sobie dźwięk spadającej na podłogę sakiewki, kiedy Sokolnik ściągnął ją z łóżka. Zastanawiała się, czy wuj przestał zawracać sobie głowę pościgiem, kiedy znalazł pieniądze.
Tego wieczoru rozbijali obóz już nie w takim napięciu, jak poprzedniego dnia. Przyglądała mu się z zainteresowaniem. Jego ruchy były oszczędne, pełne wdzięku. Wykopał płytki dołek na ognisko, obłożył go kamieniami i skrzesał ogień. Podsycał płomień cienkimi gałązkami, dopóki nie rozpalił się dobrze, a potem dołożył większe kawałki drewna. Zauważyła, że ognisko prawie nie dymiło.
Kiedy uznał, że żaru jest dosyć, ustawił w nim mały kociołek i nalał do niego trochę wody. Otworzył tobołek z prowiantem, odłożył na bok resztkę baraniego udźca i wyjął kawał wędzonego mięsa. Zobaczyła, że chce je pokroić i wrzucić do kociołka.
— Nie, nie — powiedziała, podchodząc bliżej. — To nie tak. Mięso trzeba najpierw obsmażyć. Pokrój je i wrzuć na patelnię, a tłuszcz, który się wytopi, zachowaj na okrasę do podpłomyków. — Przykucnęła obok niego.
— Proszę, ty to zrób — powiedział mężczyzna. Wyciągnął płytką patelnię i wkroił do niej mięso. Nie dał jej noża, lecz przyciął i zaostrzył rozwidloną gałąź, żeby mogła przewracać plastry. Gdy zarumieniły się, zaczęła kolejno wrzucać je do kociołka.
— Pewnie nie przyszło ci do głowy, żeby ukraść trochę jarzyn, co? — powiedziała.
— Przyszło.
Rozpakował jeszcze jedno zawiniątko i wyjął z niego kilka marchwi i porów.
— Poszatkuj je — poleciła — a potem przejdź się i zobacz, czy nie znajdziesz tutaj jeszcze czegoś, co by można było wrzucić do garnka. Rozejrzyj się za dziką rzepą, czosnkiem, jadalnymi korzeniami. Kiedy jechaliśmy, widziałam, że rośnie tego tutaj dużo. I daj mi tę paczkę z mąką i coś, w czym mogłabym ją rozmieszać.
— Nie wiem, jakich roślin szukać — powiedział. Jestem wojownikiem, nie wieśniakiem.
Bez słowa przekazała mu prowizoryczny widelec i zostawiła go, żeby dopilnował reszty smażącego się mięsa, sama zaś poszła poszukać tego, czego pilnie potrzebowała. Mężczyzna oczyścił i pokroił korzenie, które przyniosła, a potem wrzucił je do gulaszu, podczas gdy ona zamieszała ciasto na podpłomyki i zaczęła je piec na gorących kamieniach. Smakowite zapachy wypełniły obozowisko.
— Mężczyźni — powiedziała, potrząsając głową. — Nie macie o niczym pojęcia.
— Jak dotąd całkiem dobrze dawałem sobie radę.
— Zupełnie nie wiem, w jaki sposób — powiedziała, nakładając mu gulaszu. Miał tylko jeden metalowy półmisek i jedną łyżkę. Półmisek zatrzymał, lecz dał jej łyżkę, a sam jadł za pomocą drewnianego widelca. Nadziewał kawałki mięsa i przed włożeniem do ust dmuchał na nie, żeby ostudzić. Eirran jadła z kociołka. Postawili między sobą patelnię z okraszonymi tłuszczem podpłomykami i jedli je maczając w sosie. Po posiłku wspólnie wyczyścili naczynia piaskiem. Zwierzęta — sokół Newhold i kudłaty wierzchowiec — już dawno tenu najadły się, każde na swój sposób, i teraz spały nieopodal.
Mężczyzna i Eirran wpatrywali się w siebie poprzez płomienie ogniska.
— Niezły z ciebie towarzysz podróży — powiedział — choć jesteś tylko kobietą.
— A ty może się czegoś nauczysz, choć jesteś tylko mężczyzną. — Wbiła wzrok w płomienie. — Tak samo nie lubię twojej płci, jak ty mojej, Sokolniku. Lecz powiem ci jedno. Na szczęście nie naprzykrzałeś mi się.
Wspomnienie tego, jak ją trzymał, gdy jechali razem na koniu, i jak jego ramiona ocierały się o jej piersi, zawisło w powietrzu po między nimi. Lecz to, uznała, było tylko przypadkową konsekwencją sposobu, w jaki podróżowali.
— Śpij, kobieto — powiedział. — Jutro zaczniemy prawdziwą wspinaczkę.
Ułożyła się pod kocem, lecz sen nie przyszedł tak szybko, jaj poprzedniej nocy. Jej myśli krążyły wokół Sokolników, zastanawiali się, jak doszło do tego, że otaczali kobiety taką pogardą. Jej własna niechęć do mężczyzn dawała się łatwo zrozumieć; swego czasu zbyt często musiała się uchylać przed obmacującymi rękami i podszczypującymi palcami. Lecz co doprowadziło do takiego podziału między Sokolnikami i ich kobietami?
Być może, zastanawiała się, dawno temu, kiedy Estcarpem rządzili Prastarzy, i wojny prowadzili mężczyźni, a nie władające Mocą Czarownice, rozbijające góry i pustoszące ziemię, jakiś wódz Sokolników miał żonę, która była złą kobietą. Być może uśmiechała się do innych mężczyzn, młodszych, silniejszych, i okłamywała swego męża. A później, gdy on to odkrył, jak zwykle bywa, kiedy żony zdradzają mężów, albo mężowie żony, może uwięził niewierną w odległej górskiej dolinie, gdzie labirynt pieczar i urwisk, tworzących twierdzę zwaną Gniazdem, chronił ją przed dostępem kochanków.
I może, dumała Eirran, rozsmakowując się w opowieści, którą snuła dla siebie, inni Sokolnicy postanowili zrobić to samo ze swoimi żonami, żeby ustrzec je przed wstąpieniem na drogę, jaką obrała żona wodza. Obie strony były dumne, nieustępliwe, zmieniając tęsknotę ku sobie w pogardę i obojętność. I w miarę upływu lat zarówno jedni, jak i drudzy, zaczęli uważać ten układ za jedyny właściwy.
Lecz ta obojętność była udawana, uświadomiła sobie Eirran. Dość wcześnie nauczyła się, że bardzo często mężczyzna najgłośniej wyraża swoją pogardę wobec tego, czego najbardziej pragnie. Gdyby mężczyźni i kobiety Sokolników czuli do siebie prawdziwą obojętność, ich plemię wymarłoby już dawno temu.
Nie wiadomo dlaczego, ta myśl zmartwiła j ą bardziej niż wszystko inne, co przydarzyło się jej w ciągu ostatnich dwóch dni. Tej nocy dręczyły ją niespokojne sny.
Ranek następnego dnia wstał szary, ocieniony chmurami, i Newhold nie miał ochoty wzbijać się w mroczniejące niebo. Lecz Sokolnik ponaglał go do lotu.
— Krążą słuchy o dziwnych bestiach, które zamieszkują te góry od czasów Wielkiej Wojny — powiedział. — Musimy być czujni.
Kiedy zaczęło padać, rozpostarł płaszcz na końskim zadzie i przytulił do siebie Eirran, chroniąc wszystkich najlepiej jak mógł przed zimną mżawką. Wierzchowiec wlókł się wolno, wyszukując drogę wśród błota i kamieni. A potem Newhold z głośnym skrzeczeniem spadł z nieba, by ich ostrzec. Ptak omal się nie spóźnił; ciemny rozmazany kształt zwierzęcia był tuż, nim Sokolnik zdołał wyciągnąć strzałkową kuszę. Eirran spadła w błoto, gdy zepchnął ją z siodła. Uderzyła ramieniem w skałę i krzyknęła z bólu.
Mężczyzna zaklął i wystrzelił, i krzyk Eirran utonął we wściekłym ryku bestii, gdy strzałki trafiły w cel. Newhold skrzeczał i napadał z góry, nieustraszony, w obronie Sokolnika. Koń również walczył, stając dęba i uderzając kopytami, a każdemu trafieniu odpowiadał głuchy, dudniący dźwięk. Eirran słyszała powarkiwania i krzyki, trzask poszycia tratowanego przez coś, co rzuciło się do ucieczki, a potem zobaczyła klękającego przy niej Sokolnika.
— Czy… zabiłeś to? — zapytała z lękiem w głosie.
— Nie sądzę — odparł. — Ale odpędziliśmy tę bestię, Newhold, Rangin i ja. Nic ci nie jest?
— Nie wiem — powiedziała. Przy jego pomocy spróbowała usiąść i jęknęła z bólu, chwytając się za ramię.
— Potrzebny nam odpoczynek i jakieś schronienie — rzekł Sokolnik. — Jesteśmy niedaleko przesmyku Karsten, w pobliżu miejsca, które niegdyś zwaliśmy Uchem Igielnym. Chociaż Ucha Igielnego już nie ma, a góry są roztrzaskane i porozbijane na kawałki, jednak wciąż musi tu być jakaś pieczara.
— Może jest już zajęta przez… tego potwora — powiedziała i;
— Najpierw sprawdzę, czy wejście jest na tyle wąskie, żeby ta bestia nie mogła się przez nie przecisnąć — uspokoił ją. — Czy jesteś w stanie jechać, jeśli pomogę ci dosiąść konia?
— Tak, chyba tak.
Podsadził ją na grzbiet Rangina, wziął konia za kantar i poprowadził wolno wśród coraz mocniej zacinającego deszczu. Ku jej uldze niemal natychmiast znaleźli pieczarę, wąską szczelinę w zboczu zwalonej góry. Eirran zsunęła się z konia, lecz żeby torgiańczyk mógłprzecisnąć się przez wejście, musieli go rozsiodłać. Ten fakt dodał jej otuchy. Newhold znalazł już sobie grzędę na skalnym występie tuż nad ich głowami.
— Mam gdzieś lampę — powiedział Sokolnik. — I butelkę oliwy. Będziemy mieli światło, choć na razie nie możemy rozpalić ogniska. Ale Rangin znakomicie nas ogrzeje.
Uderzył kawałkiem stali w krzemień i wkrótce mogli już rozejrzeć się po jaskini.
Nie była wielka, a jej podłoże okazało się bardzo nierówne. Niegdyś wyścielał ją piasek, lecz wstrząsy Wielkiej Wojny wybrzuszyły leżące po spodem skalne płyty i teraz ledwie było widać drobne resztki. Eifflj usiadła na jednym z większych kamieni, przyglądając się, jak Sokolnik przetacza inne do wejścia, wznosząc pospiesznie prymitywną barykadę.
— Kiedy przestanie padać, pójdę poszukać drewna na ognisko — powiedział. — A teraz pozwól mi obejrzeć swoje ramię.
Chciała rozpiąć okrycie pod szyją i odsłonić tylko jeden bok, lecz to go nie zadowoliło. Bezceremonialnie ściągnął z niej tunikę, oswabadzając najpierw zdrowe ramię i zsuwając ją tak, by nie urazić bolącego. Eirran westchnęła i przycisnęła ubranie do odsłoniętych piersi, lecz on nie zwrócił na to uwagi. By zbadać, czy nie doznała jakichś obrażeń, poruszał jej ręką w tę i tamtą stronę, nie zważając na protesty. Po chwili jego twarz rozpogodziła się.
— Kości są całe — powiedział, a ona uświadomiła sobie, jak bardzo martwił i niepokoił się o nią. Spojrzał na nią jeszcze raz i zmarszczył brwi. — Wyglądasz okropnie!
Dotknęła ręką włosów, od dwóch dni nie tkniętych grzebieniem, a teraz jeszcze mokrych i pozlepianych błotem. Otworzyła usta, mając na końcu języka ciętą odpowiedź, lecz w tej właśnie chwili mężczyzna wziął ją w ramiona.
— To moja wina — powiedział. — Jesteś pod moją opieką. To cud, że nie zostałaś zabita ani ciężko ranna. Ale żyjesz. Oboje żyjemy. — Pogładził ją po twarzy. Ręce miał mokre i zabłocone; musiał zostawić brudne ślady na jej policzkach. — Jesteś piękna, wiesz? Tak bardzo piękna. — Przytulił ją mocno do siebie, a jej serce zabiło żywiej z nieoczekiwanej radości wywołanej jego bliskością, tak różną od tej, jakiej doświadczyła w czasie jazdy. Wówczas, przemknęło jej przez głowę, byli blisko siebie z konieczności. Lecz teraz bicie serca mężczyzny, rozlegające się w uchu Eirran przyciśniętym do jego piersi powiedziało jej, że obejmuje ją, ponieważ chce tego, pragnie jej — tak samo, uświadomiła sobie, jak ona pragnie jego.
Razem osunęli się na ziemię.
Później mężczyzna ułożył jej głowę na swoim ramieniu.
— To był twój pierwszy raz, prawda? — powiedział cicho.
— Tak.
— Nie śmiałem marzyć… Zacisnął wargi, nie kończąc tej myśli. — Mój też.
— Ach! — Wyciągnęła rękę, by pogłaskać go po twarzy, i skrzywiła się. Zapomniała o stłuczonym ramieniu. — Ja… nie wiem, jak się mam do ciebie zwracać.
— Niechętnie ujawniamy nasze prawdziwe imiona. Lecz z tobą jest inaczej. Jestem znany pod imieniem Yareth.
— Yareth — powtórzyła, rozkoszując się brzmieniem tego słowa. Potem znowu wtuliła się w niego, z sercem bijącym gwałtownie, tym razem z przerażenia.
Przed jaskinią coś prychnęło i zawyło. Usłyszała zgrzyt pazurów na kamieniu i poczuła jak grunt zadygotał, gdy bestia odrzuciła głaz. Newhold podlatywał do wejścia z głośnym skrzeczeniem, gotów zaatakować. Zdając sobie sprawę, że dla ptaka byłaby to pewna zguba, Yareth poderwał się i gwizdnął ostro, wyciągając rękę. Sokół posłuchał niechętnie. Zacisnął szpony tak mocno, że nim Yareth zdążył przenieść ptaka na rozwidlony róg przy siodle i zawiązać pęta, z jego ręki pociekła krew. W głębi jaskini Rangin uderzał gniewnie kopytami o ziemię. Zdeformowana łapa, zakończona czymś, co przypominało rękę uzbrojoną w cztery szpony, wsunęła się do jaskini. Szukając po omacku, napotkała kamień, jeden z tych, które przetoczył tam Yareth. Bestia chwyciła głaz i wyciągnęła go na zewnątrz. Rozległ się ryk zawodu i wściekłości; potem sklepienie jaskini nad wejściem zadrżało i deszcz skalnego gruzu sypnął z miejsca, w które trafił ciśnięty przez bestię głaz.
— I ty z tym stworem walczyłeś? — szepnęła przerażona Eirran.
— Ta bestia nie spodziewała się oporu i wycofała się, żeby jeszcze raz wszystko przemyśleć — odparł równie cicho. Wyciągnął rękę i zgasił knot lampy.
— Co teraz zrobimy? — zapytała. Ciemność ciążyła jej i poczuła wdzięczność, gdy przysunął się blisko.
— Poczekamy. Jeśli mam rację, to coś nie lubi światła. Gdyby świeciło słońce, z pewnością spałoby w swoim legowisku.
Eirran zadrżała. Idąc za jego przykładem, wymacała swoje ubranie i włożyła je.
— Czy te skały wytrzymają? — zapytała z lękiem.
— Nie wiem. Możemy tylko czekać i przekonać się na własnej skórze. Ale nie bój się. — Poczuła, jak Yareth wyciąga myśliwski nóż, w drugiej ręce trzymał strzałkową kuszę. — Jeśli ten potwór wedrze się do środka, nie dostanie nas żywcem. Żadnego z nas.
Tulili się do siebie, wszyscy czworo, przez resztę dnia i całą noc. Mężczyzna i kobieta ledwie śmieli co pewien czas rzucić jakieś słowo, jednak w miarę upływu czasu okazywało się, że znają swoje zamiary i myśli lepiej, niż gdyby ze sobą rozmawiali. Ze strachu Eirran znowu dostała czkawki, a on odruchowo podał jej bukłak z wodą. Kiedy gwizdał cicho na sokoła lub gładził kudłatą sierść Rangina, a potem dotykał jej piersi, znaczyło to: chciałbym wziąć cię w ramiona, ale brak mi na to odwagi. A kiedy ona dotykała jego twarzy, było tak, jakby mówiła: ja również cię pragnę i będziemy się kochać, choćby to miał być ostatni raz w życiu. W pewnej chwili, w nocy, wręczył jej nóż, a ona ścisnęła jego rękę. To była niema odpowiedź: zrobię, co trzeba, jeśli zajdzie taka konieczność.
Co jakiś czas bestia na krótko oddalała się od jaskini. Mogli się tylko domyślać, że odchodziła, by się najeść, bowiem po powrocie atakowała z jeszcze większą zajadłością. Eirran nabrała przekonania, że potwór chce ich dopaść nie tyle dla zaspokojenia głodu, co z powodu tkwiącej w nim nienawiści, którą może zaspokoić wyłącznie widok ich ciał porozszarpywanych pazurami.
Nad ranem zaczęli wytężać wzrok, wypatrując brzasku, pragnąc powrotu słońca. Wreszcie powoli się rozjaśniło. Eirran pomyślała najpierw, że to gra jej wyobraźni, lecz potem przekonała się, że naprawdę dostrzega w półmroku twarz Yaretha. Na zewnątrz bestia, zawiedziona i wściekła, zaskowyczała po raz ostatni i odeszła, by schronić się w swym legowisku, zanim słońce wzejdzie nad horyzont.
Yareth wstał, przeciągając zesztywniałe ciało.
— Wynośmy się stąd, póki możemy — powiedział.
— Tak. Później opatrzę ci te rany od szponów.
Pozbierali swoje rzeczy i wyszli z jaskini. Eirran wciągnęła głęboko powietrze; na zboczu góry widniały głębokie rysy, a wszędzie wokół walał się skalny gruz, świadczący o zajadłości, z jaką potwór ich zaatakował. Musieli oczyścić drogę przez gruzowisko, zanim ośmielili się przeprowadzić przez nie wierzchowca, nawet tak pewnie trzymającego się na nogach jak Rangin. Potem Yareth osiodłał go szybko, wskoczył na grzbiet i posadził przed sobą Eirran. Zawrócił torgiańczyka w kierunku, z którego przybyli, i uderzył piętami w jego boki. Ścieżka opadała tak stromo, że zad konia znajdował się niemal na tej samej wysokości, co jego łeb, mimo to Rangin schodził w dół o wiele szybciej niż się wspinał.
— Nie będziemy szukać miejsca, gdzie było Gniazdo Sokolników? — zapytała zaskoczona.
— Nie. Jeśli teraz takie bestie wałęsają się po tych górach w ciemności, to za dnia można tu pewnie spotkać jeszcze gorsze — odparł. — Dawne życie Sokolników, takie jakie znaliśmy, skończyło się. — Wzruszył ramionami. — Wszystko się kończy. Może tak jest lepiej.
Odwróciła się i spojrzała na niego, lecz on unikał jej wzroku. Wpatrywał się w dal, marszcząc brwi. No cóż, rezygnacja z marzeń nie mogła być dla niego łatwą sprawą. Jej też przychodziło to z trudem. Tak bardzo chciała mieć własny dom… Westchnęła.
— O co chodzi? — zapytał. — Boli cię coś?
— Nie. Zamyśliłam się. Ja też o czymś marzyłam i zaoszczędziłam trochę pieniędzy, żeby kupić sobie dom. Marzenie przepadło razem z pieniędzmi.
Yareth odwrócił jaku sobie. Po raz pierwszy uśmiechnął się i spoglądając na niego zrozumiała, że go kocha.
— Twoje pieniądze są tutaj, w jednym z juków! — powiedział. Zabrałem je, żebyś już po wszystkim mogła kupić sobie coś osłodę. Kiedy cię wiązałem, niemalże musiałem odrywać twoje palce od sakiewki, tak ją kurczowo trzymałaś!
Eirran wybuchnęła śmiechem. Objęła go za szyję i przyciągnęła do siebie, podczas gdy Rangin niósł ich ku przyszłości pełnej marzeń, o spełnieniu których jeszcze parę godzin temu im się nawet n śniło. Sokół, Newhold, spłynął z nieba i przysiadł na swoim zwykłym miejscu na siodle.
Dziwne związki łączące Sokolników i ich kobiety zawsze mnie intrygowały. Żadna ze stron nie chce ustąpić; każda uważa, że ma rację, że myli się druga. Kiedy dwie takie dumne koalicje znajdą się w sporze — a w szczególności, jeśli jedna składa się z mężczyzn, a druga z kobiet — musi dojść do kulminacji napięć jeszcze większej niż ta, która zwykle występuje między płciami. Każdy musi wyrzec się swoich pragnień, bo inaczej zachwiana zostań stabilność całej społeczności.
Kiedy w czasie Wielkiej Wojny Gniazdo legło w guzach, wraz z nim skończyło się dawne życie Sokolników. Przyszło mi do głowy, że mógł znaleźć się jakiś młody Sokolnik, który nie zdążył wychować się w Gnieździe. Jako że nie doświadczył tego na sobie, bez wątpienia miał głowę nabitą romantycznymi wyobrażeniami o tym, jak musiało wyglądać to życie. Co by było, gdyby spotkał młodą kobietę i postanowił urzeczywistnić swoje marzenia? A jeśli trafiłyby na taką, która również ma swój cel w życiu, który wcale nie mi być zbieżny z jego marzeniami? I co by się stało, jeżeli mimo dzielących ich różnic, zrodziłoby się między nimi wielkie uczucie? Przy takich założeniach „Odbudować Gniazdo” praktycznie napisało się samo. Jego bohaterowi pojawili się tak bardzo żywi, że zapragnęłam napisać jeszcze jedno opowiadanie o tym, co przydarzyło im się później.
Sasha Miller
Trugemma była najdzielniejszym, najpotężniejszym i najpiękniejszym wojownikiem w całym Escore. Wszyscy tak twierdzili i myśleli, i każdy w kółko to powtarzał. Bowiem Trugemmę, z jej błyskotliwymi, przesądzającymi o losie wielu bitew zwycięstwami, uważano za nadzieję Escore w walce z Ciemnością. Była niewątpliwie cudowna, nawet w kraju, gdzie cuda są na porządku dziennym, i absolutnie niepokonana. To znaczy, aż do dnia, kiedy Wilkołaki otoczyły ją i jej mały oddział ekspedycyjny na skraju Lasu Mchowych Niewiast, warcząc, skowycząc, i mając zamiar zmienić Trugemmę w mnóstwo dzielnych, potężnych, pięknych krwawych strzępów.
Do tego nie powinno dojść i Mchowa Niewiasta Freyti przestępowała z jednej oszronionej nogi na drugą, obserwując ze wzburzeniem to, co się działo, spod osłony mchu na skraju gęstego lasu.
Freyti wiedziała, że Trugemma–zwyciężczyni bez problemu dałaby sobie radę z paroma parszywymi Wilkołakami, gdyby zima nie sprzymierzyła się z Ciemnością. W miejscu tego zdarzenia drzewa stały nagie i samotne, śnieg usypał głębokie zaspy między pniami, błyszcząc w blasku anemicznego księżyca, z którego zdawał się wysysać całe światło. Konie Trugemmy i jej ludzi utonęły w tym iskrzącym się grzęzawisku, a ich wysiłki, żeby skręcić, zawrócić albo ruszyć naprzód okazały się bezowocne. O opresji, w jakiej się znaleźli, Freyti dowiedziała się, kiedy jeszcze była głęboko w lesie, ponieważ potrafiła, tak jak cały jej lud, słyszeć na pewną odległość nie wypowiedziane myśli i uczucia. Posadziła Fiibs, swoje dziecko, wysoko w rozwidleniu pnia, gdzie miało pozostać, dopóki nie będzie mogła po nie wrócić, a sama pobiegła, żeby zaoferować swoją pomoc.
Niestety, Wilkołaki również usłyszały nie wypowiedziane myśli i uczucia, i przybyły tam przed nią. I teraz wyszczekiwały obelgi pod adresem osaczonej Trugemmy, plamiąc śnieg krwią koni i jeźdźców i umykając w cień, gdzie nie mogły dosięgnąć ich bicze żołnierzy. Jeźdźcy, którym śnieg sięgał po kolana, nie mogli manewrować, by ciąć biczami skuteczniej. Wolno, lecz zdecydowanie, rozpłaszczając cielska, żeby utrzymać się na śniegu, i zachowując dogodną do ataku odległość, Wilkołaki warcząc krążyły wokół jeźdźców; suka, przewodniczka stada, zatoczyła już dwa koła. Jeszcze jedno i wszystko przepadnie — Trugemma i jej ludzie na dobre utkwią w okrążeniu, niezdolni pomóc sobie ani siłą mięśni, ani magią.
Jak dotąd, Wilkołaki nie poprzegryzały koniom pęcin tylko dlatego, że wierzchowce aż po brzuch tonęły w śniegu. Jednak unieruchomiony oddział stanowił łatwy łup. Trugemma i jej ludzie, zmęczeni miesiącami spędzonymi w polu, czuli już, jak siły opuszczają ich ramiona, a zimno przenika ciało tam, gdzie wraże zęby porozrywały sztylpy.
Freyti dręczyła myśl, że mały objazd, do którego być może podświadomie zachęciła swoją bohaterkę, tak się fatalnie skończył. Nie zdawała sobie sprawy, że śnieg może powstrzymać dziewczynę–wojownika i jej towarzyszy. Biały puch nie stanowił problemu dla Mchowych Niewiast, które zwykle chroniły się przed nim, w razie potrzeby zaś ich wielkie, owłosione stopy służyły im równie dobrze jak rakiety śnieżne. A unikanie Wilkołaków leżało w ich naturze tak jak unikanie psów jest zakodowane w genach królików. Wilkołaki zachowywały się wobec ludu Freyti mniej więcej tak samo, jak psy wobec królików. Sama nigdy przedtem nie widziała ich z bliska, lecz znała je równie dobrze jak cała jej rasa, i ta wiedza budziła w niej dreszcze, które nie miały nic wspólnego z zimnem.
Jednak chowanie się tutaj przez całą noc nic nikomu nie da. Niebezpieczeństwo, na jakie się narazi, nie będzie wielkie. Ten las, zasłony mchu i konary, na które można się szybko wspiąć, znała równie dobrze jak swoje sękate dłonie albo długie, siwe włosy, spadające jej na twarz. Biegnąc po śniegu, odrzuciła kosmyki do tyłu, wsadziła kciuki w usta i gwizdnęła głośno, przeszywająco.
— Hej, wilczki! Chodźcie pobawić się ze mną! — krzyknęła do watahy i zawróciła do lasu wiedząc, że Trugemma osłoni jej tyły i rozprawi się szybko ze ścigającymi ją Wilkołakami, podczas gdy ona znajdzie schronienie na jakimś konarze. Lecz gdy spojrzała w stronę lasu, zobaczyła, że zasłonę mchu ktoś rozdzielił i rozsunął, i zrozumiała, że jest zgubiona. Fiibs zlazła jakoś ze swej grzędy i dobrnęła do skraju lasu, tam, gdzie zaczynał się śnieg. Freyti natychmiast zawróciła na pięcie i pobiegła przez śnieg ku rzedniejącym drzewom.
Tylko trzy kroki dzieliły ją od Wilkołaków i jeźdźców, gdy przewróciła się, bowiem śnieg nie wytrzymał nacisku jej rozpędzonych stóp i rozstąpił się pod nią. Wilkołaki zaprzestały ataku najeźdźców i dopadły do niej, szarpiąc zębami wszystko, czego mogły dosięgnąć, nie zapadając się przy tym w śnieg. Najpierw były to tylko włosy, które wyrwały jej z głowy, dusząc się w ich plątaninie.
W chwili gdy kły odnalazły jej ciało, Freyti wydawało się, że Fiibs zapłakała z przerażenia. Ale wtedy właśnie zęby i pazury zaczęły ją szarpać i krzyknęła, gdy suka–przewodniczka rozerwała jej odsłonięty brzuch. Grzmot rozdarł powietrze i ziemia zadygotała od uderzenia Mocy, choć Freyti nie wiedziała, czy była to Moc Światła, czy też Moc Śmierci.
Wilkołaki padały porozrywane wokół niej, lecz w momencie, kiedy zobaczyła pochylającą się nad nią Trugemmę, poczuła, że krew wycieka z niej, a ból przecina ją na pół. Wtedy zrozumiała, że ukochana bohaterka przybyła jej na ratunek trochę za późno.
— Odwagi, biedaczyno — powiedziała Czarownica–wojowniczka, pochylając się jeszcze niżej; jej szeroko otwarte, zielone oczy i złote włosy znalazły się tak blisko Freyti, że mogłaby ich dotknąć, gdyby starczyło jej sił. — Rzucę zaklęcie, żeby ułatwić ci umieranie. I zawiadomię najbliższych, oczywiście.
— Fiibs… — Imię wydarło się z ust Freyti wraz z resztką tchu, jaka jej pozostała. — Zabierz, Fiibs…
— Słucham? — zapytała Trugemma, lecz zobaczyła, że życie zgasło oczach Freyti i wstała, zwracając się do swego adiutanta: — Ostatnią wolę można byłoby wypełniać częściej, gdyby tylko umierający nie mówili tak niezrozumiale. Czym według ciebie, u licha, jest fibs?
— Maaaaaa! — zawołał cichy, niewyraźny głosik, wydobywający się z czegoś, co przypominało wysoką na stopę kosmatą kulę, zbliżającą się niepewnym krokiem, z szeroko rozłożonymi, gałązkowatymi ramionami, do sponiewieranej istoty, barwiącej śnieg na czerwono.
— Na naszą Panią! — zaklęła Trugemma, chwytając włochate stworzenie i unosząc je w wyciągniętej ręce, by mu się przyjrzeć. Co to jest?
Adiutant kaszlnął.
— Myślę, pani, że może to być jedna z tych istot, o których wspominał nasz poległy towarzysz. Z tego, co słyszałem, tak właśnie wyglądać Mchowe Niewiasty. — Przebiegł wzrokiem las, ścianę gęsto obwieszonych frędzlami porostów. — Okolica w sam raz nich. Choć to coś jest za małe jak na Mchową Niewiastę. I nigdy przedtem nie słyszałem, żeby nazywano je fibsami. Może…
Jednak Fiibs wiedziała, czym sama jest i kim jest Trugemma, i kiedy usłyszała swoje imię, jeszcze raz wyciągnęła ramiona i objęła piękną Czarownicę za szyję, przytulając się mocno. — Maa — powiedziała i nie pozwoliła się oderwać.
Trugemma, z Fiibs u szyi, wyprowadziła ze śnieżnej pułapki żołnierzy dźwigających ciało Freyti. Wkrótce potem, kiedy wraz z wierzchowcami znaleźli się pod osłoną gęstego lasu, natknęli się na delegację Mchowych Niewiast, które bez ostrzeżenia wyłoniły się spoza omszałych pni.
— Jak to się stało, że Freyti nie żyje? — Obce myśli wtargnęły do umysłu Trugemmy z niedowierzaniem zabarwionym urazą. — Masz wystarczającą Moc, żeby zniszczyć Wilkołaki. I zrobiłaś to…
Trugemma wzdrygnęła się, kiedy wilgotna, włochata istota, którą trzymała, prychnęła nieprzyjemnie. Dobry oficer niczego nie wyjaśnia ani nie usprawiedliwia się, lecz Trugemma stwierdziła, że wbrew sobie próbuje się bronić.
„Zostaliśmy zaskoczeni i byłam za bardzo zajęta walką i zbyt zmęczona, żeby powiązać właściwe słowa. Wiem, że to nie powinno się zdarzyć, lecz gdybyś sama spędziła trzy lata w polu, walcząc pewnie też miałabyś kłopoty z doborem słów. Kiedy odciągnęła ich o« nas, potrzebne słowa pojawiły się w mojej głowie i, oczywiście, natychmiast utkałam zaklęcie, ale…” To „ale” rozumiało się samo przez się. Czując, że brzmi to dość nieprzekonująco, powiedziała głośno. — Okazała się bardzo dzielna. Byłby z niej dobry żołnierz. Czy któraś z was jest jej krewną?
Nie zamierzała pozwolić, by rozdzielono ją z jej ludźmi, lecz gdy przeszła przez zasłonę porostów, podążając za Mchową Niewiastą, żołnierze pozostali gdzieś z tyłu. Zauważyła to dopiero, kiedy przechodziła przez następną osłonę. Była naprawdę bardzo zmęczona i niemal całą jej uwagę pochłaniało dziecko, które trzymała w omdlewających ramionach. Grunt pod stopami był oszroniony, lecz miękki i gąbczasty, z wielką więc uwagą musiała stawiać kroki, żeby się nie przewrócić. Chciała zaprotestować przeciwko temu, że oddzielono ją od jej ludzi, lecz dziecko przywarło do niej tak mocno, iż nie zdołałaby nawet uwolnić rąk, by gestem podkreślić swe żądanie. Poza tym, dla odmiany, znalazła się teraz wśród niewątpliwych sprzymierzeńców. Prawdopodobnie kobieta prowadzi ją po prostu do jakiegoś miejsca, gdzie będzie mogła wyspać się i odpocząć. Ziewnęła i potknęła się o próg jakiegoś dziwacznego domu, niemal lądując na podołku równie szczególnej istoty, która powitała ją chrząknięciem.
„Hm. Oto największa nadzieja Escore od czasów Tregarthów, prawda?” Ta zrzędliwa myśl dobiegła ją od strony owej istoty, w której Trugemma na pierwszy rzut oka rozpoznała przywódczynię.
— Mchowa Babka — szepnął ktoś nieśmiało.
Mchowa Babka siedziała wśród swych podwładnych. Żadnej z nich nie można było wziąć za matkę dziecka, z wyjątkiem tej matrony, która była dwa razy większa od nich, włosy miała dwakroć dłuższe i gęściejsze, zaś jej plecy nie były pokornie zgarbione, a oczy wbite w ziemię lub ukryte za zasłoną włosów. Drobne gwiaździste kwiaty rosły tu i tam na pokrytej mchem podłodze i pięły się po pniu drzewa — i z tych kwiatów wydobywała się perłowa poświata, w której wyraźnie można było dostrzec dominującą barwę tych istot, równie szarych jak szary był ich dom: szare włosy, szara skóra, pobrużdżona jak kora drzew, znamionująca bardzo starych ludzi, choć wieje z tych stworzeń sprawiało na Trugemmie wrażenie dzieci.
Jednak nie Mchowa Babka. Choć dalej siedziała nieporuszona, jej zachowanie wydawało się na tyle nieprzyjazne, że Trugemma zapragnęła pozbyć się brzemienia, które dźwigała, by mieć łatwiejszy dostęp do miecza. Odwróciła się tam, skąd dobiegł szept, by oddać dziecko jakiejś krewnej, lecz nikogo nie zobaczyła. Wiedziała, że są, lecz teraz wtopili się w porośnięte mchem ściany lub siedzieli nieruchomo jak kępy traw, pozostawiając ją sam na sam z ich przywódczynią.
— No, dziewczyno — odezwała się Mchowa Babka takim samym tonem, jakim kiedyś zwrócił się do Trugemmy jej nauczyciel szermierki, kiedy raz — tylko raz — wykonała ćwiczenie nie tak doskonale jak zwykle. — Co masz do powiedzenia na swoją obronę?
— Chcę powiedzieć, iż dziękuję ci za to zaszczytne porównanie, lecz nie jestem spokrewniona z Tregarthami, choć zasiadałam w radzie z jednym z nich, chyba był to Kyllan. Dobrze byłoby, gdyby ktoś odebrał ode mnie to dziecko. Jest trochę mokre i…
Nikt do niej nie podszedł, choć z kątów dobiegły ją chichoty i szelesty. Mchowa Babka nie odezwała się, tylko wbiła w nią kamienny wzrok. Pod Trugemmą ugięły się kolana, co sprawiło, że osunęła się na mech, troskliwie podtrzymując opadające włosy Fiibs — i wraz z nimi, jak miała nadzieję, samą Fiibs — nad sprężystym, pochłaniającym wilgoć podłożem. Ręce i nogi dygotały jej, gdy siadała, lecz w końcu udało się jej objąć dziecko jedną ręką, a drugą wyciągnąć miecz. Podała go skierowaną do przodu rękojeścią patrzącej groźnie Mchowej Babce, czyniąc pierwszy gest pojednania.
— Najwidoczniej zaszło nieporozumienie — powiedziała wolno, starannie podkreślając każde słowo, tak żeby jej zmęczone myśli się nie plątały. — Nie jestem waszym wrogiem. Walczę dla Escore niejako najemnik, lecz z własną kompanią i dowodząc innymi, którzy pozostają w służbie Światła. To nie ja zabiłam twoją krewniaczkę. Zrobiły to Wilkołaki. Zabiłyby też mnie i moich ludzi, albo zostawiły dla Sarneńskich Jeźdźców, gdyby nie twoja powinowata.
— Freyti — powiedziała Mchowa Babka, przerywając myśli Trugemmy. — Na imię miała Freyti. Wiedziała, jak cię zwą. Czy nie trafisz nauczyć się jej imienia?
— Nie przedstawiono nas sobie — warknęła Trugemma, zirytowana nieprzychylnym nastawieniem matrony. Gdzie były te pokorne, schodzące z drogi małe istoty, o których mówiły legendy?
— Nie jesteśmy takie, jak sobie wyobrażałaś — powiedziała Mchowa Babka. — A i ty nie jesteś taka, jak my sobie wyobrażałyśmy, Trugemmo zwana Zgubą Ciemności. Nie jesteś też kimś, kogo widziała w tobie Freyti. Idealizowała ciebie. Mogłam przestrzec ją, by nie opowiadała się po żadnej ze stron, by nie ceniła tak wysoko nikogo z rasy ludzi. Ale napawała ją radością myśl, że może ci służyć. To dlatego wymknęła się poza straże, które chronią nas przed wrogami. Służąc tobie, nie musiała obawiać się wrogów…
Trugemma cofnęła gwałtownie miecz, którego Mchowa Babka nawet nie dotknęła, i Fiibs zaczęła wyć. Dwie omszałe postacie przywarły z obu stron do dziecka, żeby uspokoić je poklepywaniem, ale nie odebrały go od Trugemmy. Czarownica spojrzała z wściekłością na Mchową Babkę.
— Gdybym chciała marnować czas na obwinianie się, pierwszeństwo miałyby znacznie gorsze sprawy, Mchowa Babko. Nie przybyłam tutaj, żeby znosić twoją pogardę ani by poddawać się osądowi, ale żeby oddać ciało twojej krewniaczki… Freyti, i jej dziecko. Ponieważ najwyraźniej nie jesteśmy tu mile widziani, ja i moi ludzie ruszymy w swoją drogę, jeśli tylko będziesz na tyle dobra, żeby zabrać to maleństwo.
Słysząc to, Fiibs znowu zaczęła wyć i z całych sił przywarła Trugemmy.
— Jej matka zginęła służąc tobie, pani — powiedziała Mchowa Babka. — Fiibs jest teraz twoim dzieckiem. Bierz ją i idź.
— Moim dzieckiem! — Trugemma poczuła, że teraz naprawdę się dusi i musiała oderwać małe, poskręcane szpony od swojej szyi, żeby zaczerpnąć tchu.
Przez chwilę wpatrywała się z odrazą w zaślinione, pomarszczone usta w smagłej, pobrużdżonej twarzyczce, w załzawione, wielkie oczy ocienione gęstymi rzęsami, w gałązkowate ramiona, ściskające ją i przywierające do niej tak mocno, jak sam mech.
— Pani, to niemożliwe. Najwyraźniej nie masz pojęcia, czym jest wojna. — To powiedziała głośno. Jednak przed oczami jej duszy zakłębiły się obrazy dzieci, które zmarły z głodu w oblężeniu, bo nie zdążyła przyjść im na czas z odsieczą — dzieci bardziej ludzkich, niż to, które trzymała w ramionach, a także poległych w bitwie i pomordowanych podczas grabieży. Pomyślała też o tych wilkołaczych szczeniętach, źrebiętach–kephan, i kociętach–thas, które sama starła z powierzchni ziemi. Były złe, oczywiście, lecz przecież młode. Wojna nie jest odpowiednim miejscem dla młodych, niewinność nie liczy się w bitwie. Znowu zobaczyła obraz tego ponoć złego — cała magia tak mówiła, a ona przecież nie kłamałaby — źrebięcia–kephan, jak przestraszone próbuje nieporadnie uciec przed jej mieczem do swej matki. — To niemożliwe, powtórzyła, lecz teraz ukryła twarz we włosach Fiibs. Płacz Fiibs musi wystarczyć. Jej łzy wyschły już dawno temu w gorączce bitew.
— Młoda kobieto — odezwała się Mchowa Babka, i po raz pierwszy jej słowa nie były przepojone niechęcią. — Będzie to dla ciebie niewygodne, przyznaję. Lecz zostałaś wybrana matką mleczną. Freyti sama ciebie wybrała, byś opiekowała się jej dzieckiem i wychowała je…
— Niemożliwe… — powtórzyła jeszcze raz Trugemma i uniosła głowę na tyle, żeby wymruczeć: — Freyti nie mogła wiedzieć, że jej dziecko będzie potrzebowało mlecznej matki…
— My, Mchowe Niewiasty, oddajemy nasze dzieci ludziom, tym najbardziej godnym podziwu, by je wykarmili i wychowali. A jeśli czasami nam się to nie udaje, no cóż, nie zawsze przecież otrzymujemy od życia to, czego chcemy, prawda?
Mimo iż Trugemma nie wyglądała na zainteresowaną, Mchowa Babka ciągnęła dalej;
— Uważasz, że wyglądamy obco, nieludzko. Czym według ciebie jesteśmy? Roślinami? Samym mchem? Macochami i brzydkimi siostrami przyrodnimi pięknych leśnych nimf, za które ludzie czasami chcieliby nas uważać? To nie takie dalekie od prawdy. Tyle tylko, że na początku nie miało to wiele wspólnego z mchem i lasem. Nasza prababka była tak piękna jak ty, a może nawet piękniejsza.
To niewiele znaczy, pomyślała Trugemma, gdy wyobraziła sobie, jak teraz wygląda. Zapomniała, że stara może usłyszeć jej myśli, i niewiele ją to obchodziło. Cząstką świadomości, która nie była zajęta rozważaniem własnych win i użalaniem się nad sobą, pojęła, że oto ma usłyszeć jeszcze jedną opowieść o wczesnej historii Escore, kiedy to wtajemniczeni eksperymentowali w poszukiwaniu rasy najlepiej nadającej się na mieszkańców ich królestwa. Każda z odmiennych ras Escore opowiadała własną wersję tego mitu stworzenia, lecz skądś brało się w Trugemmie przekonanie, że Mchowe Niewiasty zawsze stanowiły odmienną rasę — naprawdę magiczną, a nie pochodzącą od innych istot.
— Była córką Wielkich Adeptów — niewiele więcej wiemy o nich prócz tego, że byli wyjątkowo dobrymi ludźmi, odpowiedzialnymi za siebie i za to, co tworzyli. Nasza przodkini, o imieniu Flita, miała wielki dar kształtowania roślin; mogła je zmieniać, pobudzać do życia, sprawiać, by rosły większe albo mniejsze, lub by przybierały dziwne kształty. Spędzała wiele czasu tworząc ozdobne ogrody i zakładając sady, które zawierały wszystko, co było potrzebne do życia jej ludowi. Miała wszakże wadę — łatwo ulegała wpływom innych. Nie ona jedna była chwiejna. Bez trudu dawała sobą rządzić. Wpadła w złe towarzystwo — pokochała jednego z Adeptów, nie tak uzdolnionego jak ona, lecz opętanego wielkimi planami stworzenia potwornych istot, które pożerałyby szlachetniejsze formy życia.
— Była tak zaślepiona urodą kochanka i odbiciem własnych wdzięków w jego oczach — kontynuowała Mchowa Babka — że nie dostrzegała ohydy jego rojeń i zgodziła się go poślubić. Jej rodzice, którzy podejrzewali, że człowiek ten jest z gruntu zły, i pragnęli dla córki lepszego towarzysza, próbowali temu przeszkodzić. Lecz on wykorzystał swoje zdolności do pełzania, skradania się i maskowania, i wykradł ją. Chcąc zniweczyć wszelki opór mogący zagrozić ich związkowi oraz jego planom, przekonał Flitę, by pomogła mu wyhodować winorośl, która w zamyśle miała opleść domostwo jej rodziców i zdusić je na miazgę wraz z nimi. Flita z radością wyhodowała roślinę, by zadowolić swego kochanka; z pewnością nie znała jego morderczych zamiarów.
Na szczęście dla nich, byli nieco sprytniejsi od ich niedoszłego zięcia. Dostrzegli rosnącą winorośl i zniszczyli ją, krok po kroku podążając za pędami, aż znaleźli swoją córkę i jej kochanka. Kochanek zdążył do tego czasu wyznać Flicie swe zamierzenia i obiecał, że zostaną razem, i przejmą całą władzę i godności jej zmarłych rodziców. Kiedy przybyli, płakała już po nich; gdy ich ujrzała, rzuciła im się do nóg, płacząc jeszcze żałośniej z ulgą i z poczuciem winy, prosząc o przebaczenie. Błagała też, by oszczędzili jej kochanka i powiedziała im, że postąpiła wbrew ich woli, bowiem bardzo była do niego przywiązana.
Rodzice Flity nie poddawali się tak łatwo wzruszeniom jak ona. Byli świadomi, że nie tylko sprzeciwiła się im i stała się wspólniczką ich niedoszłego zabójcy, ale też, że jej talent, który tak łatwo pozwoliła obrócić w Zło, może stać się zagrożeniem dla całego Escore. W przeszłości toczyli już walki z ludźmi myślącymi podobnie jak kochanek ich córki, którzy chcieli tworzyć coraz lepiej przystosowane gatunki, by powołać do życia inne, mroczniejsze istoty tylko dla własnej satysfakcji, że to potrafią. Ich córka, tak podatna na wpływy i tak łatwo dająca się wykorzystać, byłaby nieustannym zagrożeniem dla ludzkości.
— Jej matka i ojciec uzgodnili swoje poglądy na ten temat — ciągnęła Mchowa Babka — a potem przedstawili je Flicie twierdząc, iż nie mają wyboru i muszą potraktować ją surowo, by uratować przed nią świat, a ją przed samą sobą. Musieli też zrobić też coś z jej kochankiem. Błagała, by darowali mu życie, mówiła, że wpłynie na niego i z pewnością oboje zmienią się na lepsze. Jej ojciec prosił wprawdzie, żeby przestała się okłamywać, ale dał jej dwanaście godzin na dokonanie pozytywnej zmiany. Uprzedził ją jednak, że skoro jest zagrożeniem dla gatunku ludzkiego, piękno, które otrzymała od nich w darze, zostanie jej odebrane, by nie mogła więcej zwodzić ludzi. Oboje z żoną czuli bowiem, że w głębi swej istoty jest brzydka, a nie tylko słaba, lecz przecież była ich dzieckiem.
Stanąwszy wobec takich zarzutów, dziewczyna wreszcie zrozumiała, że jej kochanek nie był dobrym człowiekiem, choć wciąż go kochała i pragnęła tak bardzo jak zawsze. Kiedy tylko jej rodzice odeszli, on zaczął ją nakłaniać do spisku przeciwko nim. Próbowała postąpić zgodnie z wolą ojca i znaleźć w sobie dość siły, by przeciwstawić się tym knowaniom, lecz jej przyjaciel był bardzo urodziwy i to, co mówił, wydawało się rozsądne. Musiała zasłonić twarz włosami, by go nie widzieć. On jednak kusił ją nadal, wyciągając do niej ręce i mówiąc nieustannie. Żeby tego nie słuchać, zamieniła go w nieruchome i milczące drzewo. Potem jednak pomyślała, że może zobaczyć jego pełną wyrzutu twarz utrwaloną w rysunku kory, więc okryła gałęzie i konary mchem tak szarym jak rozpacz, która ją wypełniała. Właśnie próbowała zmienić się w podobny sposób, kiedy wrócili jej rodzice i powstrzymali przemianę. Ponieważ zobaczyli, jak bardzo starała się być im posłuszna i ile ją to kosztowało, poczuli, że jednak ją kochają i nie chcą utracić swego dziecka na zawsze. Ale jej skóra przypominała już korę, członki — konary, a włosy ze złotych stały się szare jak mech. Tylko oczy wciąż były wielkie i patrzyły z miłością, gdy stała przytulając się do drzewa. Wówczas rodzice obiecali jej, że na jedną godzinę każdego roku drzewo będzie mogło zmieniać się w podobną do niej istotę i być jej kochankiem. Jeśli później ona i jej potomstwo, mimo zewnętrznej brzydoty, zdołają dowieść ludziom swego wewnętrznego piękna, lecząc ich i służąc im nieustannie, magia pomoże im wyzwolić się ze szkaradnej powłoki. Dlatego my, Mchowe Niewiasty, zawsze oferujemy służbę tym, którzy wydają się nam dobrzy i staramy się, ilekroć to możliwe, przekonać ich, by brali na wychowanie nasze dzieci i opiekowali się nimi.
— Przepraszam, czy mogłabyś powtórzyć ostatni fragment? Nie dosłyszałam go — powiedziała Trugemma, kołysząc wściekle Fiibs bowiem dziecko zaczęło skamlać pod koniec opowieści i teraz jej wrzaski zagłuszyłyby nawet wycie Wilkołaków. Bezgłośna wymiana myśli była niemożliwa, bo też wymagała ciszy i spokoju. Trugemma nie mogła dosłyszeć własnych, nie mówiąc już o myślach Mchowej Babki.
Lecz przecież wiele usłyszała i teraz, kiedy wypełniało ją pragnienie, by z całych sił potrząsnąć wrzeszczącą Fiibs, spojrzała na tę pomarszczoną twarzyczkę i zaciśnięte powieki. Zastanowiła się, czy inne dzieci, które widziała, te z pozoru nie człowiecze, w rzeczywistości były też ludzkimi dziećmi, albo przynajmniej przypominały Fiibs tym, co czuły, mimo całej ich dziwacznej powierzchowności. Co wyrosłoby z tego dziecka, gdyby wychowywała je odpowiednia matka? Nie ona, oczywiście, nie wojowniczka, której rzeczą jest zabijanie, ale czuła, kochająca ludzka matka, która otoczyłaby je dobrocią. Te biedne, patetyczne stworzenia, które umykają przepełnione własnym wstydem, i mające, jako rasa, głupią skłonność do przytulania się do nieczułych drzew, tak niegodziwych, że pozwolono im stawać się kochankami tylko na jedną godzinę w ciągu całego roku, na pewno nie są dobrymi matkami. Lecz potem przypomniała sobie Freyti i zastanowiła się, czy zna wśród ludzi jakąkolwiek kobietę, która, sama bezbronna, naraziłaby życie, by pomóc uzbrojonym żołnierzom. Pomyślała też, ile z nich świadomie ściągnęło na siebie Wilkołaki, żeby uratować dziecko tak brzydkie i tak teraz nieznośne, jak Fiibs. Choć zdarzało się jej widzieć, z jaką odwagą niektóre kobiety występują w obronie swoich dzieci, z jej doświadczenia wynikało, że gotowość do takich poświęceń jest wśród ludzi — nawet tych służących Światłu — mniej powszechna niż wśród zwierząt.
Fiibs dalej płakała, choć nieco ciszej od chwili, kiedy Trugemma przestała nią podrzucać i przytuliła do siebie, kołysząc troskliwie. Lecz choć płacz przycichł, to jednak nie ustawał, i Trugemma spojrzała prosząco na Mchową Babkę.
— Musi być głodna — powiedziała, czując się niemal tak bezużyteczna jak wówczas, gdy spóźniła się z odsieczą oblężonym.
— Freyti była jej matką, a Freyti nie ma — odparła Mchowa Babka. — Żadna z nas tu nie pomoże.
— Ale chyba znajdzie się ktoś, kto mógłby być mamką albo opiekunką?
— Nie. My otaczamy opieką i karmimy wyłącznie dzieci pochodzące z naszych ciał. Mleczną matką może być tylko kobieta z rasy ludzi.
— Zważywszy na okoliczności, jest to dla was niezmiernie wygodne — zauważyła Trugemma. — Lecz gdybym nawet była skłonna zabrać ze sobą tę małą — wyłącznie w ramach długu wdzięczności, oczywiście — to i tak nie zmieni to faktów. A fakty są takie, że wiele czasu spędzam na siodle i śpię pod gwiazdami lub w deszczu. Walczę z nieprzyjaciółmi i nie mogę się wycofać z walki, żeby wytrzeć pupę dziecku, a jako jej opiekunka i obrończyni nie będę mogła być tak bezlitosna… jak czasami muszę być. — I znowu opadły ją wspomnienia, wypełniając umysł tak posępną nienawiścią, że zdziwiła się, iż dziecko nie wyczuło, jaka ciemność zasnuła jej duszę, i nie rozpłakało się głośniej. — Poza tym — powiedziała, wysuwając ostateczny argument — jestem panną, dziewicą, i żeby nie utracić moich magicznych Mocy, muszę nią pozostać.
Mchowa Babka odrzuciła zabłąkane pasmo włosów za ramię i zastanowiła się.
— Jeśli jest tak jak mówisz, to Freyti pomyliła się bardziej niż zwykle. Choć nie podzielam jej zachwytu nad twoją osobą i nie wsłuchiwałam się tak jak ona w myśli każdego, komu znane były twoje czyny, przecież nie próbowałam jej utemperować. Freyti w jakiś sposób zawsze wiedziała, co należy zrobić. Była najlepszą uzdrowicielką z nas wszystkich, i leczyła nie tylko ziołami i lekarstwami. Wiedziała, co jest przyczyną cierpienia, i czym można je złagodzić. Widziała w tobie piękno i wybitne zdolności, to prawda, często mówiła też i o tym, że twój talent wojenny byłby równie silną podporą życia w czasach pokoju, gdyby tylko okoliczności kiedykolwiek na to pozwoliły. Zastanawiam się, czy zdawała sobie sprawę, iż ów talent został skażony tymi samymi cechami, które tak podziwiała — że skoro jesteś dobra, pogardzasz sobą, kiedy nie możesz zapobiec Złu. A ponieważ jesteś odpowiedzialna, nie pozostaje ci nic innego, jak oddać się Ciemności, aby zapobiec przyszłym niegodziwościom tych, którzy są bardziej bezwzględni od ciebie. Każdym swoim czynem, który godzi w twoją pokojową naturę, ranisz się, i przez te rany wsącza się w ciebie Ciemność.
Teraz to Trugemma przywarła do Fiibs, tuląc się do jej ciepłego, kosmatego ciała, i mieszając swoje łzy, o których zawsze sądziła, że już dawno wyschły, ze łzami dziecka. Do Mchowej Babki dobiegały jej urywane myśli: „Wszystko, co robiłam, okazywało się niewystarczające: za cokolwiek bądź się wezmę, to ginie. Niszczeje, więdnie, usycha, płonie. Wszystko kończy się źle — nie ma budowania, jest tylko destrukcja”.
— Moje dziecko. — Głos Mchowej Babki był teraz czuły i nie wiadomo jak znalazła się u boku Trugemmy. — Przez jakiś czas będziesz musiała karmić, zamiast niszczyć. Fiibs przylgnie do ciebie, więc możesz się nie obawiać, że ją zgubisz, lecz co ważniejsze, zostanie uzdrowicielką, z wielką korzyścią dla ciebie i twoich ludzi. Chroń ją, tak jak jej matka chroniła ciebie, a zobaczysz, co się stanie.
Trugemma otarła oczy włosami Fiibs. Gdyby tylko mogła zrobić to, czego żądała od niej Mchowa Babka! Dziecko mogłoby ją nauczyć, jak postępować ze szczeniętami wrogów, by nie przyniosło to zguby jej duszy. Lecz jeśli przyjmie tę spuściznę po Freyti, narazi małą na śmierć albo na coś jeszcze gorszego. Z drugiej strony jednak i tak nie może do tego dojść, jeśli Ciemność znajdzie drogę do tych lasów,.
Nie kierowała nią fałszywa skromność. Wiedziała, ile jest warta i dlaczego. Skuteczność jej działań będzie teraz ograniczona troską o dziecko. Lecz czy jeszcze bardziej — i to w o wiele podstępniejszy sposób, który wróżył prawdziwe Zło — nie ograniczał jej ów chłód, docierając; z wolna wraz z krwią do jej serca? Zbytnim pobłażaniem sobie, lekkomyślnością wydawała się ta chęć posiadania czegoś — kogoś — własnego. Nagle opanowało ją przemożne pragnienie, by zamiast niszczy czyjejś życie, wreszcie, po tylu latach, wziąć je pod swoją opiekę.
Fiibs znowu zapłakała, pociągając nosem, i Trugemmie wydało się, że dziecko zrobiło się lżejsze i bardziej bezwładne w jej objęciach.
— Jest głodna — przytaknęła Mchowa Babka.
— Więc znajdź kogoś, kto by ją nakarmił — powiedziała Trugemma, próbując uwolnić włosy z zaciśniętych piąstek Fiibs.
— Maaa — odezwała się cicho Fiibs.
Mchowa Babka nie musiała odpowiadać. Trugemma wiedziała, że nie znajdzie się inna matka dla tej małej istoty. Nie zdołała rozewrzeć małych pazurków, więc objęła Fiibs i kołysała ją czując, że dziecko robi się coraz bardziej wątłe i kruche, jak mech oderwany od korzeni i zmielony na proszek, miałki i suchy. Fiibs usychała nawet kiedy Trugemma trzymała ją w objęciach, i nie miał jej kto nakarmić.
Trugemma ledwie zdawała sobie sprawę, że znowu szlocha, lecz wiele by dała, żeby nigdy nie znaleźć się w tym miejscu. Zazwyczaj była zimna i nieczuła, a teraz wszystko zdawało się gorące, twarde i bolesne, otworzyły się stare rany, krew płynęła razem ze łzami, a palące wyrzuty sumienia sprawiały, że w środku zimy ociekała potem. Czuła, że jej tunika jest mokra, i kołysząc Fiibs próbowała nieporadnie zdjąć z siebie zbroję. Gałązkowate rączki starały się w tym pomóc, i wreszcie się udało. Przód tuniki był mokry, lecz tym, co ją przemoczyło, nie była ani krew, ani pot. Fiibs ucichła i przytuliła się skwapliwie do jej piersi.
Mchowa Babka odetchnęła głęboko z ulgą — zatem zadziałała tu jakaś magia mchu, doszło do prawdziwego cudu. Ciało i serce Trugemmy zgodziły się współpracować, nie informując o tym głowy. Mchowa Babka skinęła poważnie i Trugemma rozpięła tunikę.
— Cóż, moja droga — powiedziała głośno do Fiibs, która przyssała się chciwie do piersi. — Widzę, że jesteś rozsądnym stworzeniem, które z pewnością poradzi sobie na wojnie. To bardzo mądrze korzystać z magicznego pokarmu, unikając w ten sposób kleików obozowego kucharza.
Fiibs nie odpowiedziała, tylko przytuliła się mocno, jak to miała w naturze, i robiła tak aż do chwili, kiedy podrosła na tyle, by inni się przytulali do niej, czerpiąc z tego siłę. I choć znana była w całym Escore jako Fiibs Mossdotter*, nikt nie był pewien, co oznacza jej drugie imię, bowiem większość pamiętała tylko, że jest córką czcigodnej Trugemmy, jednej z pierwszych orędowniczek pokoju i wzajemnego porozumienia między wszystkimi rasami tej krainy. Nikt nigdy nie wspomniał o niczym niezwykłym w jej wyglądzie, z wyjątkiem długich, srebrzystych włosów, które stanowiły przedmiot zawiści wielu dziewcząt. Pewien stary żołnierz, wspominając czas, kiedy wraz z towarzyszami błąkał się oszołomiony przez całą noc po lesie, dopóki Trugemma ze swym dzieckiem nie odnalazły ich i nie wyprowadziły z niego, spluwał z uznaniem i mówił: — To z pewnością dlatego, że urodziła się w tym lesie, ma takie długie włosy, srebrne jak mech błyszczący od śniegu. Poza tym, oczywiście, wykapana matka, a to coś znaczy. Stawiam wszystkie pieniądze, że nigdy po tej ziemi nie chodziły kobiety piękniejsze duchem i ciałem, jak te dwie.
Mimo wszystkich zawitych relacji nauki i magii, które stanowią tło dla Świata Czarownic, jest on przerażająco podobny do prawdziwego świata. Tyle w nim konfliktów, wojen i ludzi, którzy widzą wszelkie problemy wyłącznie w kategoriach czarne–białe, dobre–złe. Polubiłam Mchowe Niewiasty, które przypominały mi zwykłych ludzi pilnujących własnego nosa. Postanowiłam zestawić je z klasycznym typem wymachującej mieczem, niezwyciężonej księżniczki–Amazonki. W tym samym czasie, kiedy zastanawiałam się nad tym opowiadaniem, próbowałam napisać plan książki opartej na moich doświadczeniach z Wietnamu. Ponad połowę moich pacjentów stanowili Wietnamczycy. Więc kiedy zaczęłam pisać o Trugemmie–wojowniczce, nie była już ona dla mnie kimś zabawnym. Jak wielu weteranów, których poznałam, Trugemma nie potrafi właściwie reagować w kontaktach z niewinnymi cywilami. Jest bowiem skażona ziem, które musi czynić w imię dobra. Nie potrafiłam rozwiązać takiego problemu w niefrasobliwym stylu, tak więc antologia Świata Czarownic natchnęła mnie do poważnego (do pewnego stopnia) opowiadania.
Elizabeth Scarborough
Wiedział, że zdarzy się coś niewyobrażalnie okropnego, kiedy zajdzie księżyc. Księżyc był tylko niknącym rożkiem, ledwie na tyle jasnym, by rzucać cień, lecz Kennard czuł bolesną pewność, że to srebrne światło musi zniknąć, nim objawi się zaczajone gdzieś tutaj Zło. On i Jarrel — potencjalne ofiary — znajdowali się w stanie wykluczającym ucieczkę. Kennard, który zwykle miewał kłopoty z oddychaniem, gdy przyjmował pozycję leżącą, walczył o każdy oddech napinając rzemienie wrzynające się w płaszcz i tunikę. Rozbójnicy, którzy ich pojmali, początkowo nie związali ich tak mocno; stanowili przecież towar, mogący stracić na wartości w wyniku bezmyślnego uszkodzenia.
Kennard skoncentrował się na oddychaniu, przez co z konieczności przestał zwracać uwagę na inne doznania. Zapomniał o chłodzie i nierównej powierzchni kamiennej płyty, na której ich położono. Próbował też nie pamiętać o rzemieniach — obwiązano ich jak kawałki mięsa przeznaczone na pieczeń — i to było trudniejsze do osiągnięcia, lecz w końcu, stopniowo, udało mu się skupić wyłącznie na rytmie oddechu. Tętno osłabło i pulsujące dudnienie w uszach ucichło; ustąpił też ból przemęczonych mięśni klatki piersiowej. Jak zawsze w takich sytuacjach, przypomniał sobie zrzędliwy głos Rubeth, dręczący go podczas najgorszych ataków: „Słuchaj chłopcze! Myśl o tym, co robisz. Oddychaj tak głęboko, jak możesz. Im bardziej się podniecasz, tym gorzej dla ciebie, jak sam dobrze wiesz”.
Miała rację, oczywiście. Czarownice, szczególnie te stare i doświadczone, znały się na chorobach i wiedziały, jak je leczyć. Nie po raz pierwszy Kennard pożałował, że nie dowiedział się od Rubeth czegoś więcej. Powinien przysłuchiwać się z większą uwagą jej nie kończącym się wywodom na temat rozmaitych ziół i roślin, lecz był przecież małym chłopcem, którego szybko nużyło coś, co wydawało się tylko miałką, bezużyteczną wiedzą…
Szarpnął się, bez powodzenia próbując rozluźnić stężałe w skurczu mięśnie. Jedyne znane mu lekarstwo które byłoby teraz szczególnie pomocne, nosił w paczuszce przy pasie, skąd nie mógł go teraz wydostać. Rubeth dużo zapłaciła kupcowi za te dziwnie ukształtowane, trójkątne liście. Handlarz nie był pewien, skąd pochodzą, lecz powiedziano mu, że mogą nieść ulgę w napadach duszności. Rubeth dała Kennardowi szczyptę na próbę i od tego czasu strzegł jak oka w głowie resztek lekarstwa, by zażyć je wówczas, gdy już wszystko inne zawiodło.
Szorstkie kamienne płyty ocierające policzek wydzielały zgniłą wilgoć, która drażniła mu gardło i zmuszała do kaszlu. Kennard starał się go opanować. Kaszel zawsze nasilał duszności i gdyby po trwał dłużej, rozbolałyby go mięśnie w okolicy żeber. Rubeth sama zmarła trzy lata temu od choroby objawiającej się napadami kaszlu. Odludna Dolina, w której mieszkała, leżała zbyt daleko od dróg i kupieckich szlaków, by przyciągnąć jakąś inną Czarownicę, chyba któraś zabłąkałaby się tam przez przypadek. Kennard, jako małe dziecko, zagubił się rodzicom podczas jednego z najazdów, jakie w tamtych czasach często zdarzały się w Dolinach. Rubeth zapewniała go, że nigdy by go nie zauważyła leżącego w krzakach, gdyby nie kaszlał głośno, kiedy przechodziła tamtędy szukając ziół. Zaprowadziła go do swej zagraconej chaty i potraktowała jak zawodowie wyzwanie. — Nie każdy wiedziałby, jak przygotować napar z korzenia brązownika, żeby powstrzymać kaszel — powtarzała często. Brakowało mu Rubeth, jej ptasiej bystrości, i przyszło mu do głowy, że jej chytrość byłaby cennym atutem, gdyby tylko mógł ją zapytać, co powinien zrobić w tej sytuacji. Doświadczona rada Jarrela też by się przydała, tego był pewien, lecz stary żołnierz leżał plecami do niego i to zbyt daleko, żeby Kennard mógł się z nim porozumieć nie podnosząc głosu. Chłopiec wiedział jednak, że mądrzej będzie zachować milczenie. Im dłużej nie zwróci na siebie uwagi, tym lepiej.
Kennard pomyślał z goryczą, że przez ostatnich kilka dni prześladował go pech. Jego obecne położenie było jedynie uwieńczeniem całej serii nieszczęśliwych przypadków. Dwukrotnie wydawało się że los zaczyna mu sprzyjać. Raz, kiedy spotkał Jarrela, a jeszcze wcześniej odniósł takie wrażenie, gdy w świetle księżyca zobaczył wielkiego psa. Widział go oczami duszy równie wyraźnie jak wówczas, kiedy się to wydarzyło.
Kennard wędrował samotnie po odludnych rubieżach Krainy Dolin graniczących ze złowieszczym Wielkim Pustkowiem. Sam dobrze nie wiedział, czego szuka; może miał nadzieję, że natknie się na inną Czarownicę, która tak jak Rubeth pozwoli mu zostać ze sobą w zamian za jego nieporadne usługi. Nie był tak silny, jak chłopcy w jego wieku, których widywał w tych oddalonych od siebie wioskach, gdzie od czasu o czasu zaglądał wraz z Rubeth. Czarownica przypuszczała, że Kennard miał około pięciu lat, kiedy go znalazła, więc teraz liczył sobie zapewne dwanaście. Duszności, na które cierpiał, rzadko zmuszały go do leżenia w łóżku, ale z trudem przybierał na wadze i nie mógł biegać ani wysilać się bez zadyszki i bolesnego ucisku w piersiach. Choć wówczas nie zdawał sobie z tego sprawy, to jednak nauczył się wielu rzeczy od Rubeth. Zapamiętał wiele szlaków i dobrze orientował się w terenie; potrafił też rozpoznać drażniące i trujące rośliny. Miał zręczne ręce do delikatnych prac jak przebieranie ziół albo tkanie. Miał również wrodzony dar zjednywania sobie życzliwości dzikich stworzeń i często pomagał Rubeth nastawiać złamane skrzydła ptaków albo leczyć obrażenia małych czworonogów.
Przypuszczał, że to właśnie ta jego wrażliwość na cierpienie zwierząt wyrwała go ze snu, kiedy to usiadł gwałtownie, mrużąc oczy w zimnym blasku księżyca. Otulił się płaszczem i chwycił jedyną broń, jaką posiadał — tęgą laskę, którą zrobił z konaru jakiegoś drzewa. Nie kierował nim żaden dźwięk, lecz stoczył się po stromym zboczu, jak gdyby wiedział, dokąd ma iść. U podnóża pochyłości poruszał się jakiś niewyraźny, blady kształt: jego ruchy były ostrożne i wyraźnie ograniczone, jak gdyby powstrzymywał je postronek. Kennard podchodził czujnie, nie zamierzając narazić się na niespodziewany atak rannego, lecz wciąż jeszcze śmiertelnie niebezpiecznego górskiego kota, jak mniemał. Pomylił się jednak — był to pies większy od wszystkich, jakie zdarzyło mu się kiedykolwiek oglądać.
— Nie bój się — powiedział łagodnie do zwierzęcia. — Chcę ci pomóc. Skalny odłamek zatarasował ci drogę?
Kennard podszedł bliżej i wielki łeb obrócił się nieco ku niemu. Pies, nie znanej chłopcu rasy, był niemal tak duży jak górski kuc, z krótką, gęstą sierścią i czujnymi, spiczastymi uszami. W świetle księżyca wydawał się bladoszary, nawet jego oczy były duże. Ku zaskoczeniu Kennarda nie wydał z siebie żadnego dźwięku, nie zaskomlał ani nie warknął, jak można by się było tego spodziewać po znajdującym się w pułapce zwierzęciu. Bo nie ulegało wątpliwości, że pies jest w potrzasku. Kennard odkrył przyczynę jego niedoli, gdy zbliżył się do niego na wyciągnięcie ręki. Pies nosił obrożę z plecionych pasków srebrzystego metalu i sterczący korzeń jakiegoś drzewa zaczepił o nią najprawdopodobniej wtedy, kiedy zwierzę zsunęło się do parowu wraz z osuwającym się piaskiem. Przemawiając łagodnie do psa, Kennard wsunął delikatnie palce między obrożę i sękaty korzeń. Nie miał pojęcia, jak długo zwierzę znajdowało się w pułapce; rozsądnie jednak postanowiło zachować spokój, zamiast szarpać się i wyrywać, co mogłoby skończyć się uduszeniem. Z niejakim wysiłkiem Kennard w końcu oderwał obrożę od korzenia. Pies cofnął się i otrząsnął, ale nie uciekł. Stał bez ruchu i pozwolił Kennardowi zbadać, czy nie ma złamanej jakiejś kości. Kiedy chłopiec odwrócił się w końcu i niechętnie zaczął się wspinać z powrotem w stronę leśnego szlaku, z radością usłyszał, że pies wdrapuje się za nim. Kennard nigdy przedtem nie miał czworonożnego przyjaciela, nigdy nie mógł uwierzyć, że to stworzenie, dla którego odpowiednim towarzystwem byłby wierzchowiec jakiegoś możnowładcy, raczy z nim zostać, choćby na krótko. Trochę niesamowite wrażenie robiło to, że pies nie wydawał żadnych typowych dla swej rasy dźwięków. Chrząknął tylko cicho, kiedy wyciągnięty już do snu, przycisnął się do pleców Kennarda. Chłopiec poczuł się tak, jak gdyby znalazł się pod opieką jakiegoś baśniowego stworzenia z legendy opowiadanej przez Tkaczkę Pieśni.
Rano Kennard stwierdził, że blask księżyca omamił jego wzrok. Bowiem oczy psa były jasnoniebieskie jak czysta toń górskiego jeziora. Sierść miał ciemnoszarą, bez jednego białego włoska na łapach czy na brzuchu. Przez cały dzień wędrowali w zgodnym milczeniu, zatrzymując się tylko na skromny południowy posiłek złożony z zapasów, które Kennard wydobył ze swej torby. Chłopiec zastanawiał się właśnie, czy przy pomocy psa nie mógłby upolować jakiejś drobnej zwierzyny, żeby uzupełnić skąpe zapasy, kiedy pies nastawił uszy. Potem skręcił w stronę osłoniętego krzakami wylotu wąskiej doliny, odchodzącej od na wpół zarośniętego traktu, którym wędrowali. Kennard podążył za psem przez plątaninę ciernistych zarośli, zastanawiając się, co też tak przyciągnęło jego uwagę. Nagle usłyszał odgłosy walki — głuche uderzenia, okrzyki i wołanie wielu ludzi. Gdy obszedł gęste zarośla, zobaczył scenę aż nadto jasną w swej wymowie. Czterech czy pięciu opryszków atakowało dwóch podróżnych; jednym z nich był starszy, siwowłosy mężczyzna, drugim zaś, sądząc z ubioru i długiego miecza, jakiś żołnierz. Kennard ścisnął laskę, nie bardzo wiedząc, jak mógłby im pomóc. Pies nie wahał się ani chwili. Skoczył w stronę walczących i zwalił z nóg dwóch bandytów, zanim dobrze zrozumieli, co się dzieje. Żołnierz wykorzystał niespodziewaną odsiecz, by poderwać starszego mężczyznę na nogi i wspiąć się z nim wyżej na zbocze, gdzie skuteczniej mogli się bronić. Gdy pies pochwycił ramię jednego z rozbójników, ich przywódca uderzył go w łeb maczugą. Kennard krzyknął i pobiegł do psa, ściągając na siebie powszechną uwagę. Jeden ze złoczyńców zadał mu otwartą ręką cios w głowę i kiedy Kennard odzyskał przytomność, stwierdził, że trzęsie się na kudłatym górskim koniku, przerzucony przez jego grzbiet.
Po zachodzie słońca grupa zatrzymała się i rozbiła obóz, dając Kennardowi pierwszą okazję do rozmowy z towarzyszami niedoli. Bandyci zwalili po prostu całą trójkę na uboczu, a sami zajęli się rozpalaniem ogniska i przeszukiwaniem rzeczy swoich ofiar. Choć jeńcy leżeli obok siebie, nie mieli możliwości, żeby pouwalniać się ze swoich więzów. Jeden z rozbójników przykucnął w pobliżu na straży, żeby zapobiec jakimkolwiek próbom ucieczki. Pierwszy odezwał się starszy mężczyzna, lecz Kennard nie rozumiał, o co mu chodzi. Ten zaś, który wyglądał jak żołnierz, próbował uspokoić swego towarzysza.
— Leż spokojnie, Brehm — powiedział cicho.
Brehm przez chwilę mamrotał coś o jakimś metalu, a potem nagle ucichł.
Żołnierz przesunął się na tyle, na ile mógł, w stronę Kennarda. Na ułamek chwili strzelające płomienie ogniska oświetliły twarz mężczyzny, ukazując smagłe rysy doświadczonego wojownika. Lata spędzone z Rubeth kazały Kennardowi wysnuć wniosek, że człowiek ten jest ślepy. Słowa wypowiedziane przez niego potwierdziły domysły Kennarda, bowiem obaj leżeli tak, że mogli się bez trudu widzieć.
— Hej? Jesteś tam? Słyszysz mnie?
— Tak — odparł Kennard. — Nie śpię.
— Dzięki, że przyszedłeś nam na pomoc. Jestem Jarrel, a ten biedny, bredzący człowiek to Brehm, poszukiwacz metalu na tym przeklętym pograniczu.
— Ja jestem Kennard. Nie słyszałeś przypadkiem, co się stało z psem?
Jarrel potrząsnął głową.
— Nie wiem nic o żadnym psie. Od czasu tego ciosu, który zmiażdżył mi hełm pod Morlan, jestem niemal ślepy. Potrafię odróżnić dzień od nocy, ale to wszystko. Wydajesz się młody, masz głos jak chłopiec.
— Jestem chłopcem, panie. Przypuszczam, że mam dwanaście lat, a przynajmniej tak twierdziła kobieta, która mnie wychowywała. Martwię się o dużego psa, który próbował was uratować. Jeden z rozbójników uderzył go maczugą w głowę. Ja padłem wkrótce potem, zanim zdążyłem do niego dobiec.
— Więc to dzielny pies, skoro ośmielił się przyjść nam z pomocą, — powiedział Jarrel. — Mam nadzieję, że doszedł do siebie po tym ciosie. Jeśli jest duży, prawdopodobnie został tylko ogłuszony.
— Naprawdę tak sądzisz? — zapytał Kennard, czując jak wzbiera w nim nadzieja. Nie mógł znieść myśli, że to piękne stworzenie leży martwe w stratowanych krzakach. Opowiedział, jak znalazł psa, a potem Jarrel wyjaśnił, że natknął się na Brehma w oberży w głębi Krainy Dolin. Brehm szukał dla siebie eskorty, wojownika, który by mu towarzyszył w wyprawie na skraj Wielkiego Pustkowia, gdzie chciał szukać resztek rzadkich metali, jakie czasem można znaleźć w prastarych ruinach. Z uwagi na to, że Brehm miał opinię dziwaka, nikt nie był tym zainteresowany.
— Kiedy powiedziałem, że mógłbym z nim pójść — wspominał ponuro Jarrel — ludzie wybuchnęli śmiechem. Lecz dopisywało nam szczęście, zanim Brehmowi pomieszało się w głowie. Próbowałem skupić jego uwagę na szlaku, kiedy napadli na nas ci złodzieje.
Jarrelowi przerwały ochrypłe okrzyki rozbójników, którzy właśnie odkryli skarb Brehma.
— Patrz, Grund — zawołał jeden z opryszków, wymachując na wpół stopionymi bryłkami metalu, gdy przekładał je do własnego worka. — Ucieszą się w Darst, kiedy to zobaczą… ale bez tego — dodał, odrzucając małą srebrzystą bryłkę. Nakrył ją pospiesznie brudną szmatą i chwytając metal przez materiał wyrzucił go do pobliskiego parowu.
— Dlaczego to zrobiłeś? — zapytał jeden z młodszych opryszków.
Grund, najwyraźniej przywódca bandy, uderzył go pięścią.
— Głupiec! Ci w Darst nie chcą mieć nic wspólnego z księżycowym metalem. — Jego pokryta bliznami twarz, widoczna w blasku ogniska, przybrała wyraz chciwości. — To dlatego płacą nam wyłącznie złotem za wszystko, co może im się przydać z naszych łupów.
Przetrząsnąwszy juki na koniu Brehma, rozbójnicy zabrali się do przeszukiwania jeńców, zaglądając we wszystkie kieszenie i sakiewki. Ku nieopisanej uldze Kennarda mężczyzna, który go obszukiwał, nie zauważył cienkiej paczuszki z materiału, zawierającej jego drogocenne lekarstwo — suszone liście. To właśnie podczas tego przeszukiwania Grund oświadczył, że nie ma sensu brać w dalszą podróż majaczącego Brehma. Jednym sprawnym cięciem noża poderżnął mu gardło.
— Klan Purpurowych Płaszczy nie zapłaci nam za szaleńca. Ty, Foss, obedrzyj go z rzeczy. Po co mają się marnować.
Kennard krzyknął na widok zabójstwa, za co otrzymał jeszcze jeden ogłuszający cios w głowę. Później niewiele mógł sobie przypomnieć z tego, co działo się przez resztę tej nocy. Rozbójnicy zwinęli obóz wcześnie rano, pragnąc jak najszybciej dotrzeć do siedziby Klanu Purpurowych Płaszczy i otrzymać wynagrodzenie za dostarczenie jeńców.
O zmierzchu dotarli do dziwnego miejsca, pokrytego sterczącymi chaotycznie z ziemi kamieniami. Wydawało się, że rośliny nie mają odwagi zapuszczać korzeni w bezbarwnej glebie u podstawy głazów. Kennarda przebiegł zimny dreszcz wywołany czymś więcej, niż samą tylko obecnością takiej masy zimnych skał. Grund zsiadł z konia i uderzył w sczerniały metal dzwonu zawieszonego w niszy wykutej w jednym z prostokątnych kamieni. Zupełnie niespodziewanie spomiędzy dwóch głazów wyłoniła się jakaś postać spowita w purpurę. Kennardowi nie spodobała się barwa tych szat — purpurowo–czerwona, posępna, jak stara, nie zagojona rana.
Grund odnosił się do tej przybranej w purpurę osoby z nienaturalną uniżonością i powagą, co wyraźnie kontrastowało z porywczą hałaśliwością, z jaką zwykle traktował swoich ludzi. Popatrywał niespokojnie, jakby chciał dobić targu najszybciej, jak to tylko możliwe. Kennard był za daleko, żeby usłyszeć, co powiedział Grund, ale człowiek w purpurze miał wysoki, piskliwy głos, który doszedł do niego wyraźnie.
— Tylko dwóch? — powiedział niezadowolony. Rzucił okiem na Kennarda i Jarrela. — W dodatku jeden ślepy, a drugi to tylko chłopiec. Nie jesteśmy zadowoleni.
Grund wymruczał jakieś przeprosiny i mężczyzna niechętnie odliczył kilka grubych monet z ciemnoczerwonego złota, jakiego Kennard nigdy przedtem nie widział. Grund chwycił monety i zaczął gorączkowo poganiać swoich ludzi. Kennard i Jarrel zostali ściągnięci z koni, związani jeszcze mocniej, a potem zawleczeni przez dwóch chrząkających rozbójników na kamienny podest, gdzie ubrany w purpurową szatę mężczyzna pokazał, jak ich położyć. Bandyci nie tracili czasu, żeby prowadzić konie Brehma za wodze, tylko popędzili je luzem pomiędzy sobą. Z ich pospiesznego odwrotu Kennard wywnioskował, że nie chcą być świadkami tego, co ma się tu wydarzyć. Nie był to uspokajający wniosek.
Spomiędzy kamieni otaczających podest wyłonili się inni mężczyźni spowici w czerwonopurpurowe szaty. Przez jakiś czas poruszali się w milczeniu według jakiegoś skomplikowanego potem jeden z nich zaczął monotonnie zawodzić słowa, których dźwięk przeszył uszy Kennarda i sprawił, że znowu zaczęła go boleć głowa. Mężczyźni zniknęli równie szybko jak się pojawili, pozostawiając Kennarda i Jarrela samych w bladym świetle księżyca.
Kennardowi już niemal udało się przywrócić normalny rytm oddechu, kiedy Jarrel odważył się odezwać.
— Chłopcze? Słyszysz mnie? Nie śmiem wypowiedzieć twojego imienia w takim miejscu. To mogłoby dać im władzę nad tobą.
Kennard uchwycił sens ukryty za tymi niedomówieniami.
— Jestem tutaj, panie. Bezpieczny na tyle, na ile mogę być w tej sytuacji.
Jarrel westchnął.
— Wolałbym, żebyś nie natknął się na mnie i na Brehma. To prawdy kiepska nagroda za to, że starałeś się przyjść z pomocą podróżnym, którzy znaleźli się w opresji.
— Nie przejmuj się tym, panie — odparł Kennard, pragnąc dodać otuchy swojemu towarzyszowi. — To ten pies zaprowadził mnie was.
— Cokolwiek się z nami stanie — powiedział Jarrel na tyle głośno, żeby doszło to do każdego, kto mógł ich podsłuchiwać — trwaj mocno przy przekonaniach, które są miłe twemu sercu. Przypomnij sobie to, co twoja Czarownica musiała opowiadać ci o istotach Światła, ponieważ czuję w kościach, że to miejsce nie ma nic wspólnego Światłem. Im mocniej zdołamy skupić nasze myśli na Mocach przyjaznych ludziom, tym trudniej przyjdzie spełnić swoje zamierzenia Złu, które się tu czai.
Kennard starał się postąpić zgodnie z radą Jarrela, jednocześnie kontrolując rytm oddechu, kiedy słaba poświata księżyca zgasła zupełnie. W bladym świetle gwiazd zdołał rozróżnić majaczące zarysy sterczących kamieni, jak również leżącą postać Jarrela, kładącą się ciemniejszym cieniem na szarych kamiennych płytach. Po chwili dostrzegł za Jarrelem jeszcze jeden ciemny kształt, z wolna powiększającą się sadzawkę czerni, która zdawała się wylewać z jednego rogu podwyższenia, na którym leżeli. Wykorzystując sztuczkę, której nauczyła go Rubeth, Kennard skierował wzrok tak, by nie padał wprost na to, co chciał zobaczyć, uzyskując w ten sposób lepszy obraz na skraju pola widzenia. To coś wyraźnie powiększało się i w miarę jak rosło, ze środka czarnej masy zaczęły wysnuwać się wstęgi ciemnego oparu.
Zawołał do Jarrela, żeby go ostrzec.
— Jakaś chmura zbliża się do ciebie, jak czarna mgła. Spróbuj odsunąć się od tego, jeśli możesz! Przetocz się w moją stronę — jestem tutaj.
Jarrel próbował przekręcić się i przetoczyć, lecz był tak mocno związany, że zdołał się tylko rozkołysać. Opar rozlał się wokół niego, zasłaniając go przed Kennardem.
Kennard również próbował się przesunąć i oczywiście ten gorączkowy wysiłek pozbawił go tchu. Zacisnął powieki i rozpaczliwie zaczął odliczać, tak jak nauczyła go Rubeth. Nagle poczuł zimny, wilgotny dotyk na policzku. Krzyknąłby, gdyby starczyło mu tchu. Ostre szarpnięcie za ramię przekręciło go na tyle, że zdołał zobaczyć majaczący nad nim srebrzysty kształt. Niewiarygodne, ale to był pies.
— Myślałem, że cię zabili — wydyszał Kennard,
Pies nie tracił czasu. Przez chwilę szarpał zębami rzemienne więzy Kennarda, potem zacisnął szczęki na płaszczu chłopca i zaczął go ciągnąć w stronę luki ziejącej pomiędzy dwoma najbliższymi kamieniami. Fala czarnego oparu pulsowała wokół nich. Z gardła psa wydobyło się głuche warknięcie, pierwsze, jakie usłyszał chłopiec.
Kennard starał się nie oddychać, lecz musiał. Przez chwilę czuł wywołujące mdłości zawroty głowy, napór rozsadzający czaszkę, jakby jakaś dręcząca siła domagała się, by ją wypuszczono. Odrażający odór sprawił, że Kennard zaczął kichać, a powtarzające się kichanie, jak zawsze, wywołało duszności. Nie mógł skupić się na odpieraniu mentalnego ataku; najważniejszą rzeczą było oddychanie. Znów wspominał rześki głos Rubeth: „Odrzuć wszystko inne, chłopcze. Liczy się tylko twój oddech”. Nierówne kamienne płyty, po których wlókł go pies, obijały i drapały mu ciało, lecz nie zdawał sobie z tego sprawy.
Nagle powietrze zrobiło się zimne, lecz czyste. Kennard otworzył oczy. Został zwleczony z kamiennego podwyższenia i wciągnięty w wąski parów. Pies powrócił do swojego dawnego milczącego wcielenia, gryząc cicho rzemienie, aż pociął je na strzępy. Kennard leżał twarzą do ziemi, czekając aż krew napłynie do odrętwiałych członków. Gdy tylko odzyskał czucie w rękach, wyciągnął resztkę lekarstwa Rubeth i przeżuł kawałek suchego liścia. Jego cierpki, ostry smak sprawił, że się skrzywił, lecz boleśnie napięte mięśnie wokół żeber natychmiast się rozluźniły, a oddech stał się wolniejszy i głębszy. Ku jego zaskoczeniu pies wyciągnął pytająco nos w stroną paczki z lekarstwem. Kiedy poczuł jego szczególny zapach, parsknął i cofnął się.
Kennard schował paczuszkę na piersi i wstał, wspierając się grzbiecie psa.
— Musimy wrócić i pomóc Jarrelowi — szepnął, jakby pies potrafił zrozumieć to, co on mówi.
Poruszając się najciszej jak potrafił, wyczołgał się z zawalonego kamieniami parowu, wypatrując jakiegokolwiek śladu odzianych w purpurowe szaty mężczyzn. Po chwili wyjrzał zza nierównej wędzi jednego ze stojących głazów. Ku swej uldze nie dostrzegł nikogo z wyjątkiem Jarrela, który leżał na brzuchu, podrygując lekko w sadzawce cofającej się mgły. Kennard pospiesznie zakrył płaszczem nos i usta i podbiegł do Jarrela.
— Wróciłem — szepnął niecierpliwie, kuląc się przy nim. — Pies też wrócił, pewnie przyszedł po naszych śladach. Musisz wstać, żebyśmy mogli stąd uciec.
Pies natychmiast przystąpił do przegryzania więzów żołnierza. Nagle gnębiące Kennarda obawy urzeczywistniły się. Jeden z mężczyzn w purpurowych szatach wszedł na podwyższenie, żeby sprawdzić, w jakim stanie znajdują się bezradne ofiary. Ujrzawszy, że Kennard jest wolny, a nie odurzony i nieprzytomny, krzyknął głośno i odbiegł, żeby zaalarmować innych.
Jarrel, który sprawiał wrażenie oszołomionego, gmerał palcami przy gardle, szepcząc: „Metal… metal”. Kennard jak oszalały szarpał go za ramiona, próbując podeprzeć. Jarrel stanął właśnie chwiejnie na nogach, opierając się na wielkim cielsku psa, kiedy błysk czerwonego światła pochodni uprzedził ich o tym, że nadchodzą wrogowie.
Pojawiło się pięć ubranych w długie szaty postaci, lecz aura Mocy i Ciemności, która spowijała wysokiego, chudego mężczyznę, wskazywała, że to on jest tutaj panem; pozostali byli tylko sługami. Ci, którzy trzymali pochodnie, wepchnęli je w otwory wywiercone w kamieniach. Dwóch pomocników ruszyło w stronę Kennarda, lecz gdy pies wyszczerzył na nich kły, zawahali się i przystanęli. Mimo czerwonawego światła pochodni, obroża na karku psa lśniła czystym srebrem, tak samo jak jego gładka sierść. Gdy jeden z pomocników ośmielił się zrobić krok naprzód, pies zjeżył się i sprężył do skoku.
— Księżycowy potwór! — wrzasnął pomocnik, najwyraźniej szykując się do ucieczki.
— Głupiec. — Chudy mistrz skinął krótką, czarną różdżką i przerażony pomocnik osunął się dygocząc na kamienne płyty. Zwróciwszy się w stronę Kennarda i Jarrela, mistrz ponownie skinął pałeczką. Kennard odniósł wrażenie, że cała energia wycieka z jego ciała i wstrząsany dreszczami miał już upaść, kiedy Jarrel wreszcie wydobył metalowy amulet zwisający z szyi na misternym łańcuszku. Wyraźnie, silnym głosem Jarrel powiedział:
— Na Płomień, na Miecz broniący słusznej sprawy, na wszystkich sprzymierzeńców Światła — domagamy się obrony.
Kennard poczuł, jak wzbiera w nim fala siły. Mistrz cofnął się o krok, wyraźnie zaskoczony. Przecież te bezbronne ofiary powinny być pozbawione wszelkiej siły oporu. Wyglądało to tak, jakby maleńka mysz wbiła ostre ząbki w łapę drapieżcy. Mistrz zmarszczył brwi w obliczu takiego zuchwalstwa. Poruszył różdżką, która zostawiła w powietrzu czerwonoczame smugi. Lecz gdy rozpoczął zabójczą inwokację, coś mu nagle przerwało.
Ku zdumieniu wszystkich — a szczególnie Kennarda — pies uniósł łeb i zawył. Potężne, huczące echo wypełniło otwartą przestrzeń pomiędzy kamieniami, odbijając się od monolitów. Pomocnicy upadli na płyty, krzycząc i zatykając uszy. Z oczu mistrza wyzierał ból, lecz nie cofnął się i uniósł różdżkę, celując nią w Jarrela.
Nie mając pojęcia, dlaczego to robi, lecz bez cienia wahania, Kennard chwycił rękę Jarrela trzymającą amulet i skierował metalowy krążek w stronę mistrza. Słowa pojawiły się same i Kennard krzyknął:
— Strzeż się Księżycowego Psa!
Amulet rozgorzał srebrzystym światłem i tak samo rozpłomieniła się obroża psa, rażąc wzrok oślepiającą pożogą. Kennard musiał osłonić oczy przed bijącym z nich blaskiem. Snop gorejącego światła wystrzelił z amuletu i przeszył mistrza, który krzyknął i — na oczach zdumionego Kennarda — zaczął się kurczyć i schnąć, aż w końcu na kamiennych płytach pozostały tylko zmięte, purpurowe szaty. Jeden pomocnik powstał chwiejnie i uciekł; pozostali trzej padli porażeni, tak jak ich mistrz.
Jarrel stał jak skamieniały, ściskając amulet, który znowu wyglądał zupełnie normalnie.
— Znalazłem go przed wielu laty — powiedział ze zdumieniem w głosie. — Leżał na wpół zakopany w piasku starej strażnicy w pomocnych górach. Musi być źródłem Mocy, tak samo jak obroża psa. Widziałem blask bijący z obroży, a potem snop światła z amuletu, jaśniejszy niż południowe słońce. Powiedz mi, co się stało, bo zupełnie straciłem głowę.
Kennard, najlepiej jak umiał, opowiedział to, co widział. Głos mu drżał na wspomnienie tak potężnych sił rozpętanych tuż przy nim.
— Wciąż czuję się trochę oszołomiony przez tę mgłę, o której mówiłeś — rzekł Jarrel. — Wydawało mi się, że mam w głowie kogoś; kto na mnie krzyczy — to bardzo nieprzyjemne uczucie. Na szczęście przypomniałem sobie o amulecie i skupiłem na nim myśli, co pozwoliło mi wytrwać do czasu, kiedy ty i ten pies przybyliście mi na ratunek. Czy to zwierzę jest wciąż tutaj?
Kennard rozejrzał się, uświadomiwszy sobie nagle, że pies gdzieś zniknął. Lecz kiedy wypatrywał błysku srebrzystej sierści, ich czworonożny przyjaciel wrócił, pędząc przed sobą konia, w którym Jarrel rozpoznał jednego z jucznych wierzchowców Brehma. Poinformował o tym Kennarda i dodał:
— Opuśćmy to miejsce jak najprędzej. Choć słudzy mistrza Purpurowych Płaszczy uciekli lub zostali zabici, nie podoba mi się zapach, który wciąż tu czuć.
Ponieważ Jarrel nadal niezbyt pewnie trzymał się na nogach, zgodził się w końcu pojechać wierzchem, podczas gdy Kennard i pies kroczyli u jego boku. Nim wzeszło słońce, znaleźli się w cichej dolinie, która wydawała się niezmiernie odległa od zrujnowanej siedzibby Klanu Purpurowych Płaszczy. Kennard rozdzielił między nich nieco zatęchłe suchary, znalezione w jednym z juków Brehma. Kiedy zjedli i napili się wody z pobliskiego strumienia, Jarrel wyciągnął ręce do psa, który usiadł wyprostowany, chyba świadom tego, że jest w centrum uwagi.
— Dziękuję ci, że tak dzielnie przyszedłeś nam z pomocą — rzekł Jarrel do psa z całą powagą, jakby zwracał się do człowieka. — Ci słudzy Ciemności prawdopodobnie złamaliby nasz opór, gdyby nie ty i mój amulet. — Wyciągnął metalowy wisiorek, który zamigotał w świetle słońca. Pies przechylił łeb, przyglądając się błyszczącemu przedmiotowi. — Czy zechcesz mi towarzyszyć? — zapytał go Jarrel. — Od śmierci mojego współplemieńca nikt nie był mi tak bliski, jak ty. Nie znam twojego imienia, lecz jeśli pozwolisz, będę cię nazywał Srebrnym.
Pies sapnął z zadowoleniem i przytulił się do Jarrela, niemal zwalając go z nóg.
— Pewnie myśli, że jesteś jego dawnym panem — powiedział Kennard.
— Nie, nie wziąłby mnie za niego, lecz być może zdołam mu go zastąpić, choćby na pewien czas.
Pies polizał rękę Jarrela, a potem podszedł do Kennarda i zaczął ciągnąć go za rękaw. Chłopiec musiał pójść za upartym zwierzęciem przez kępy paproci aż na brzeg strumienia, gdzie Srebrny wreszcie puścił go i usiadł, wyglądając na wielce zadowolonego z samego siebie. Kennard rozejrzał się wokół, szukając przyczyny, dla której pies tak się zachowywał, i nagle dostrzegł lśniące, trójkątne liście. — Moje lekarstwo! — zawołał. Pies machnął ogonem i pobiegł z powrotem do Jarrela, szczęśliwy, że mógł się odwdzięczyć Kennardowi za przysługę.
Kennard zebrał spory zapas świeżych liści i zawinął je troskliwie w kawałek materiału, tak jak robiła to Rubeth. Jarrel wyszczotkował konia, przygotowując go do drogi.
— Brehm powiedział mi, że gdzieś na zachód stąd jest jakaś zamieszkana Dolina — powiedział, zwracając się do Kennarda. — Jeśli udamy się w tamtym kierunku, pewnie ją znajdziemy. Muszę przyznać, że czuję się niepewnie bez miecza u pasa. Skoro tylko trafi się okazja, chciałbym kupić nowy. Brehm powiedział, że musi wypatrywać szczytu, na którego wierzchołku widnieje wielka skała w kształcie głowy śnieżnego kota.
— Panie Jarrelu! — zawołał podniecony Kennard. — Właśnie widzę taką skałę, nad tymi drzewami na zachód stąd!
— Zatem prowadź, chłopcze — rzekł Jarrel. — Bez wątpienia zdziwimy jakiegoś gospodarza, kiedy staniemy u jego drzwi, ponieważ nie co dzień spotyka się takich niezwykłych wędrowców, jak nasza trójka. — Ku zaskoczeniu Kennarda, Jarrel roześmiał się nagle. — Czy wiesz chłopcze, że kiedy byliśmy zajęci czymś innym, skończył się rok? To już nie jest Rok Kruka; mamy teraz Rok Psa Nocy. — Przesunął delikatnie ręką po wdzięcznym łbie Srebrnego. — A naszym towarzyszem jest pies, który potrafi nas obronić przed wszystkimi niebezpieczeństwami czającymi się w ciemnościach nocy. To z pewnością znak, że nasz los zmieni się na lepsze.
Kennard odetchnął z ulgą. Wreszcie znalazł kogoś, z kim mógł wędrować; znowu do kogoś należał. Droga, na którą weszli, błyszczała jasno w słońcu.
Od czasu, kiedy przeczytałam pierwszą książkę z tej serii, nieustannie wędrowałem po Świecie Czarownic. Kiedy poproszono mnie, bym napisała opowiadanie, którego akcja dzieje się właśnie tam — oczywiście ucieszyłam się, ale równocześnie wiedziałam, że jest to dla mnie szczególne wyzwanie. W tym czasie mój ojciec został poddany poważnej operacji, więc w wolnym czasie pomiędzy wyczekiwaniem przed oddziałem intensywnej opieki medycznej a zamartwianiem się w domu, wymykałam się cichaczem do Świata Czarownic, próbując ułożyć tę opowieść.
Z jakiegoś powodu nasunęła mi się myśl o wielkim psie i chłopcu, wychowanym przez Czarownicę gdzieś wysoko w Krainie Dolin. Zajęta sprawami medycznymi pomyślałam też, że chłopiec może cierpieć na astmę, na którą chorowałam w dzieciństwie… i dlaczego nie zetknąć go z odpychającymi bandytami, związanymi z uosobieniem jeszcze gorszych sił? Opowiadanie ukształtowało się z tych właśnie pomysłów. Znalazłam tytuł w chwili, gdy zobaczyłam Rok Psa Nocy w kalendarzu Świata Czarownic. Z radością mogę powiedzieć, że operacja mojego ojca powiodła się. Mam nadzieję, że moje opowiadanie sprawi czytelnikom tyle radości, ile sprawiło mnie samej w tam tych trudnych chwilach.
Mary H. Schaub
Metae podśpiewywała, wciągając szybko linkę. Mała łódka kołysała się pod wpływem równomiernych, mocnych pociągnięć. To była jej siódma ryba tego dnia i z oporu, jaki stawiała, Metae wnosiła, że ma na haczyku kolejną sporą taape. Uśmiechnęła się, gdy wyobraziła sobie kwaśną minę stryja Taggarta, kiedy dowie się o jej udanym połowie. Nie pochwalał jej wypraw po ryby w czasie zimy, i to razem z mężczyznami. Tak jak nie pochwalał wielu rzeczy, które robiła.
— Kto to widział — powiedział ze złością tego właśnie ranka — żeby młoda kobieta, dziedziczka Twierdzy Komlin, ubierała się jak człowiek z ludu i narażała na niebezpieczeństwo na otwartym morzu. Kiedy twoja ciotka Kelana utopiła się przed laty, jej śmierć doprowadziła do zamieszek.
To nie Kelana doprowadziła do zamieszek, pomyślała wówczas Metae. Jednak głośno powiedziała tylko: — Nic mi nie grozi, stryju. Łowię ryby od dziecka. Mój ojciec obstawał przy tym, bym się tego nauczyła. On nie miał nic przeciwko temu, żeby zadawać się z ludem.
Na twarzy Taggarta pojawił się twardy wyraz i stryj odwrócił się, jak robił to zawsze, kiedy mówiła o ojcu. Przed dwudziestu laty, po tym, jak ich starsza siostra utopiła się w morzu, dwaj bracia bliźniacy walczyli o władzę nad twierdzą. Ojciec Metae zwyciężył. Lecz teraz on również odszedł, i stryj rządził jako regent do czasu, aż Metae nie osiągnie wieku, kiedy sama będzie mogła przejąć władzę. Taggart był surowym, zgorzkniałym człowiekiem i nie tylko Metae pragnęła, żeby tych kilka miesięcy minęło jak najszybciej.
Metae znowu się uśmiechnęła. Mimo utyskiwań, Taggart pozwolił jej wypłynąć z rybakami i teraz, kiedy siedziała sama w zimnymi wietrze ciskającym jej w twarz wodny pył, wytężając pracę rąk, wiedziała, że miała słuszność. Jak można lepiej przygotować się do sprawowania władzy, niż poznając na własnej skórze, jak żyją jej podwładni?
Wiatr zmienił się nagle, wytrącając łódkę z rytmu. Metae szybko odłożyła linkę, przyciskając ją stopą, i sięgnęła po wiosła. Musi ustawić łódź pod wiatr. Spóźniła się jednak. Błędna fala uniosła wysoko mały stateczek i Metae musiała chwycić się okrężnicy, żeby nie wypaść za burtę.
— Gunnoro, miej mnie w swojej opiece! — krzyknęła, gdy wiatr zawył jej w uszach, a fale uderzyły jeszcze mocniej. Metae pośliznęła się, linka wysunęła się jej spod stóp i zaplątawszy się o kostki nóg zaczęła zanurzać się w morzu, o mało nie przeciągając dziewczynki przez burtę. Ciemnoszare niebo zmieniło się w atramentowe zielone i Metae wyczuła w powietrzu ohydny odór Zła. To nie był zwykły sztorm. Fetor w połączeniu z chwiejbą sprawił, że żołądek Metae zaczął wyczyniać dziwne harce razem z falami.
Gruba wełniana kurtka oraz skórzane spodnie i buty stanowiły kiepską ochronę przed nienaturalnym zimnem. Krzywiła się, gdy grudki lodu utworzone ze słonego wodnego pyłu, ostre jak latające igły, uderzały ją w twarz. Lód zaczął też przywierać do burt łodzi.
Czy przyjdzie mi tu zginąć? — zastanawiała się. Utopię się w tych lodowatych wodach, tak jak moja ciotka? Wyobraziła sobie swoje ciało wyrzucone na brzeg, z płucami zatkanymi lodem. Albo, tak jak jej ciotka, przepadnie na zawsze w zimnym morzu Komlin.
Potem Metae przypomniała sobie, że nie jest sama na tych wodach. Inni z rybackiej floty Komlinu byli gdzieś tutaj, podążając w rozproszeniu za ławicami taape. Nie wydawało się prawdopodobne, by któryś z nich nie został ostrzeżony przed sztormem wcześniej niż ona. Z pewnością wszyscy dali się zaskoczyć. Mężczyźni walczą teraz o życie. Troska o poddanych sprawiła, że grożące jej samej niebezpieczeństwo odsunęło się na dalszy plan.
Stryj Taggart będzie bardzo zadowolony z wyników dzisiejszego połowu, pomyślała gorzko. Jeśli wszyscy zginą w sztormie, nie tylko przejmie wreszcie władzę w swoje ręce, ale też nie będzie już musiał martwić się, jak usunąć najwierniejszych stronników swojej bratanicy.
Ogromna fala przewaliła się przez okrężnicę, odrywając Metae od burty i rzucając w plątaninę rybackiej linki. Jeszcze jedna wielka fala uderzyła w łódź, zmywając Metae wraz ze wszystkim, co nie było przymocowane na stałe, do morza.
Dziewczyna próbowała zrzucić ciężkie buty i wyplątać się z linki, lecz fale miotały nią tak gwałtownie, że nie udało się jej ani jedno, ani drugie. Została wciągnięta pod powierzchnię i zachłysnęła się lodowatą wodą. Potem potężny, gwałtowny prąd pchnął ją znowu ku górze.
Nie można długo walczyć z wyczerpaniem i zimnem w lodowatej wodzie i choć Metae broniła się ze wszystkich sił, wkrótce musiała przyznać, że jest zgubiona. Z radością powitała utratę przytomności, ponieważ dzięki temu przestała widzieć złe, zielone chmury, które zasnuwały niebo.
Jest mi gorąco!
Pierwsza przytomna myśl Metae przekonała ją, że rzeczywiście utonęła podczas sztormu. W tych surowych krainach graniczących z północnym morzem nie zdarzało się, by skórę pieściło takie rozkoszne, wilgotne ciepło. Nie mogło się zdarzyć. Leżała bez ruchu, zadowolona, że przynajmniej po śmierci jest jej wreszcie ciepło.
— Usmażysz się jak jajko lanagoty, jeśli poleżysz dłużej w tym słońcu.
Usłyszane nieoczekiwanie słowa sprawiły, że Metae podskoczyła. Fala bólu przebiegła przez jej poobijane i napięte mięśnie.
— Matko Minai — jęknęła ponuro. — Żyję. — Zmusiła się, żeby uchylić powieki. I natychmiast zacisnęła je znowu, by uchronić oczy przed blaskiem, który ją oślepił.
— Ooooch! Gdzie ja jestem? — Spróbowała poruszyć się znowu. — Aaau!
— Tsss! Nawet głos masz jak lanagota.
Metae zakaszlała i jeszcze mocniej zacisnęła powieki, tłumiąc łzy. Bała się otworzyć oczy i zobaczyć, kim jest właściciel dziwnego głosu. Ten sztorm nie był naturalny i kto wie, jakie potworne istoty mogła powołać do życia jego furia.
— Wstań, dziecko, jeśli istotnie jesteś dzieckiem — odezwał się głos. — Pomogę ci przejść w cień.
Metae poczuła, jak jakieś ręce ciągną ją za obolałe ramiona i zmusiła się, żeby uklęknąć, nie tyle, by wykonać polecenie, ile chcąc uniknąć bólu. Poczekała, aż ustąpią zawroty głowy, a potem otworzyła oczy i spróbowała stanąć na nogi.
I natychmiast, z bolesnym łupnięciem, wylądowała znowu na piasku. Miała spętane kostki! Metae jak oszalała zaczęła odsuwać się od pochylającej się nad nią starej kobiety, przekonana, że to właśnie ona związała jej nogi.
— Hm — mruknęła jej pomarszczona towarzyszka. — Znalazłam cię obwiązaną jak pieczeń na rożnie. Myślałam, że to tylko wodorosty. — Spojrzawszy na przerażoną twarz Metae, kobieta dodała: — Nie bój się, nie zamierzam cię zjeść. Nie jestem wiedźmą, mimo że mieszkam w tym okropnym miejscu.
Metae spojrzała znowu na stopy. To tylko rybacka linka, wciąż opętlona wokół nóg. Z westchnieniem ulgi wyciągnęła się na piasku i patrzyła, jak stara kobieta wyciąga zza pasa ostry kamień. Kilkoma zręcznymi ruchami wyzwoliła Metae z pęt. Dziewczyna ucieszyła się widząc, że starucha przecięła linkę tak, żeby zachować jak najdłuższe kawałki w całości. Dobry sprzęt rybacki był cennym towarem.
— Kim jesteś? — zapytała, gdy kobieta przyciągnęła resztę linki z brzegu. Była okręcona wokół dużej kupy wodorostów.
— Na Dziewięć Słów Minai! — zawołała starucha, nie zwracając uwagi na jej pytanie. — Taape! I to całkiem świeża! Nigdy nie sądziłam, że jeszcze kiedyś w życiu skosztuję tych ryb z zimnych mórz. Och, to naprawdę szczęśliwy dzień. Chodź, dziewczyno, lepiej rzućmy ją na ogień, zanim zacznie się psuć. — Wyprostowała się i ruszyła plażą. — Mogłabym zjeść ją na surowo i też byłabym zadowolona — dotarły do Metae jej słowa.
Metae uklękła z trudem i poszukała wzrokiem kobiety. Rozejrzawszy się wokół, zrozumiała, że to miejsce musi znajdować się bardzo daleko od Twierdzy Komlin i w ogóle Wschodniego Kontynentu, chyba że wszystko, czego się uczyła, było nieprawdą, albo że doszło do magicznej zmiany klimatu.
Jej kraj rodzinny, leżący daleko na pomoc od Quayth, był zimny i spowity w szare mgły przez większość roku, szczególnie zimą. I choć Twierdza Komlin była odcięta od zewnętrznego świata, ojciec Metae dzielił się z nią wszystkimi wiadomościami, docierającymi do nich za pośrednictwem sulkarskich statków kupieckich, a także przynoszonymi przez nielicznych wędrowców, przybywających lądowym szlakiem zza wysokich gór. I nigdy nie słyszała o miejscu takim jak to.
Było gorąco i parno. Pociła się pod pachami, pot ściekał jej po plecach, nawet kiedy zrzuciła kurtkę. Przemoczone spodnie lepiły się do nóg, kryształki soli przywierające do nogawek drapały skórę. Pociągnęła nosem szukając zapachu Zła, lecz poczuła tylko słodki zapach morza i bogatą, duszną woń bujnej roślinności.
Morze było szmaragdowozielone z odcieniami błękitu, piękniejsze niż Metae mogła to sobie wyobrazić, od strony lądu zaś ciągnęła się ściana zielonego listowia. Krople rosy lśniły w złotym blasku słońca.
Gdzie było skaliste wybrzeże Komlinu, nagie wysepki otaczające zatokę? I gdzie, tak naprawdę, znajdowało się cokolwiek poza tym skrawkiem rozsłonecznionej ziemi? Metae nie mogła dojrzeć niczego na horyzoncie z wyjątkiem czystego lazuru nieba. Mimo upału przebiegł j ą zimny dreszcz.
Podążając na niepewnych nogach za starą kobietą, zawołała:
— Kim jesteś? Co to za miejsce?
Kobieta obejrzała się, spoglądając na Metae spod przymrużonych powiek.
— Powinnaś zmyć sól, zanim rozjątrzy ci skórę — powiedziała. Potem jej twarz złagodniała. — Chodź. Upiekę rybę i pogadamy, kiedy będziesz się moczyła.
Zaprowadziła Metae do znajdującej siew pobliżu sadzawki ze słodką wodą i pokazała jej, których liści może użyć zamiast mydła. Gdy Metae zaczęła zmywać z siebie sól, kobieta wypatroszyła rybę i zawinęła ją w szerokie, zielone liście. Tak przygotowaną wsunęła w węgle otoczonego kamieniami ogniska.
— Jestem Kelana — powiedziała po chwili. — Ach, widzę, że znasz moje imię. Musisz pochodzić z Komlinu.
Metae skinęła głową, patrząc na nią z otwartymi ustami. Zamknęła je nagle, gdy poczuła cierpki smak mydlin z liści.
— Dobrze znam twoje imię, ciotko — powiedziała, wypluwszy mydliny. — Moim ojcem był twój brat, Garrin, władca Twierdzy Komlin.
— Garrin? — powtórzyła stara kobieta. Jej twarz pojaśniała nagłą radością i Metae zobaczyła, że kiedyś musiała być piękna, tak jak mówiły o tym opowieści. — Garrin został samodzierżcą? — Potem radość spłynęła z twarzy Kelany. — Powiedziałaś „był”?
Metae opuściła wzrok.
— Ojciec zmarł przed pięcioma miesiącami. Stryj Taggart został i regentem i miał rządzić aż do chwili, kiedy ja obejmę, władzę, do czego miało dojść za miesiąc, licząc od teraz.
— Aaach — westchnęła Kelana. Osunęła się na porośniętą mchem skarpę i potarła ręką czoło. — Więc Taggart w końcu zdobył Komlin.
— Nie! — krzyknęła Metae. — Dopóki ja żyję, ten zły człowiek nie będzie rządził Komlinem!
Kelana roześmiała się gorzko.
— Ja też tak mówiłam dwadzieścia lat temu. Lecz tego właśnie dnia, kiedy miałam nałożyć koronę, Taggart podszedł mnie zdradziecko. Rano udałam się sama na Wysokie Urwiska Grayson, żeby pomodlić się za naszego ojca. Kiedy weszłam na szczyt, nagły podmuch gwałtownego wiatru zepchnął mnie z krawędzi i spadłam, jednak nie na skały, tylko w objęcia straszliwego sztormu, którego przed chwilą jeszcze tam nie było. Prąd uniósł mnie przez lodowatą wodę jak bezwolny wiecheć wodorostów i wyrzucił na jedną z przybrzeżnych wysepek.
— Ale jak tu się znalazłaś? — zapytała Metae, unosząc rękę, by wskazać bujną roślinność. — To nie są jałowe ziemie Komlinu.
— Nie ufaj wszystkiemu, co tu widzisz, dziecko — odparła Kelana. — To nie jest ta sama wyspa, na którą wyrzuciło mnie morze.
Metae zmarszczyła brwi, zastanawiając się nie po raz pierwszy, czy może wierzyć w to, co mówi stara kobieta. Wydawała się raczej szczera i rzeczywiście przypominała ojca Metae brzmieniem głosu i rysami twarzy.
— Prawie umierałam z zimna, kiedy zostałam wyrzucona na skały — ciągnęła Kelana. — Resztką sił zwróciłam się o pomoc do Gunnory i do tych nieznanych bóstw, które mogły opiekować się tym miejscem. Moje wezwanie musiało zwrócić uwagę złych Mocy, które Taggart wykorzystał, by uwięzić mnie tutaj.
— Niebo nagle pociemniało — ciągnęła dalej — i zrobiło się jeszcze zimniej. Potem, jak gdyby w odpowiedzi, część nieba rozbłysła błękitem i zimno stało się mniej dokuczliwe. Rozpętała się wichura i myślałam, że zwieje mnie z powrotem do morza, lecz równie szybko wyrosły drzewa o gęstym listowiu i osłoniły mnie przed lodowatymi podmuchami. Lunął deszcz; sprawił tylko, że roślinność wyrastała coraz bujniej. Wyglądało to tak, jakby siły Zła i Dobra toczyły tutaj jakąś bitwę, w której nagrodą dla zwycięzcy było moje życie.
Im gwałtowniejsze i bardziej niebezpieczne stawały się ataki Zła, tym delikatniejszym i urodzajniejszym otoczeniem chroniło mnie Dobro, aż w końcu cała wyspa przemieniła się w taką, jaką ją teraz widzisz. Wystarczy sięgnąć ręką, by zerwać dojrzałe owoce, rzucić linkę między koralowe rafy, żeby złapać rybę. — Spojrzała na ognisko, gdzie piekła się ryba, i szturchnęła kijem rozżarzone węgle. —Chociaż żadna nie jest tak dobra, jak złapana w wodach Komlinu taape.
— Walka trwała wiele dni, nim w końcu Ciemność wycofała się, a powietrze zrobiło się niezmiernie ciepłe i parne — opowiadała Kelana. — I wtedy dowiedziałam się, że nigdy już nie będę mogła opuścić tej ziemi. Gdy Moc Dobra zmieniała wyspę, bym mogła tu przeżyć, siły Zła wzniosły niewidzialny mur wokół niej. Zło nie mogło mnie zabić, więc uwięziło mnie tutaj. Gdybym dość wcześnie rozpaliła ognisko, może zostałoby dostrzeżone ze stałego lądu. — Kelana westchnęła. — Ale nie zrobiłam tego. I tak od dwudziestu lat żyję zaledwie kilka mil od domu i nikt o tym nie wie.
Wręczyła Metae kawałek grubo tkanego materiału.
— Czy Taggart wie, że ty… że my żyjemy? — zapytała Metae, wycierając mokre ciało tkaniną. Nagie barki i ramiona wystawiła potem na słońce. Sprawiało jej to przyjemność.
— Nie sądzę — odparła Kelana. — Żadnej z nas nie ośmielił się zabić wprost. Łączą nas z nim zbyt bliskie więzy krwi. Jego ograniczona Moc mogłaby nie poradzić sobie z klątwą, którą ściągnąłby na siebie. Myślę, iż spodziewał się, że każda z nas umrze z zimna i wyczerpania tutaj, gdzie nikt nie odnalazłby naszych ciał. Skąd mógłby się dowiedzieć, że wyspa tak się zmieniła? Nie, sądzę, że jest przekonany, że obie już nie żyjemy.
Metae pociągnęła z uznaniem nosem, kiedy Kelana wyciągnęła rybę z węgli. Wyjęła też upieczone bulwy, spękane i parujące. Ostrożnie, żeby się nie oparzyć, podała jedną z nich Metae.
— Taggart utrzymuje, że ogarnięta smutkiem skoczyłaś z Wysokich Urwisk Grayson, że sama zadałaś sobie śmierć — powiedziała Metae, kosztując ostrożnie bulwę; smakowała jak pieczone orzechy, choć miąższ wyglądał inaczej. Oparzyła sobie język, wgryzając się po raz drugi.
— Mówił, że skoczyłam? — mruknęła Kelana. Podzieliła rybę na dwie równe porcje i uważnie zlizywała sos z palców. — Wierzysz w to?
Metae żachnęła się.
— Taggart twierdzi też, że kobiety nie potrafią łowić ryb tak dobrze jak mężczyźni. — Pomachała w stronę ciotki kawałkiem parującej taape. — Rzadko wierzę w cokolwiek, co mówi mój stryj.
Dni na wyspie mijały szybko. Zbyt szybko, jak dla Metae. Pragnęła uciec stąd, nim Taggart przejmie pełną władzę nad Komlinem. Kiedy nie wpatrywała się w morze, snując nierealne plany pokonania niewidzialnych murów, rozmawiała z Kelaną o tym, co wydarzyło się od czasu jej zniknięcia. Opowiedziała jej wszystko co wiedziała o walce, jaką stoczyli Garrin i Taggart — o tym, jak Garrin znajdował oparcie w woli i sile ludzi, podczas gdy Taggart wykorzystywał dziwne i niekiedy magiczne taktyki i środki uzyskiwane od Sulkarczyków. Opowiedziała też o jego tajemnych wypadach w góry. Stosowanie magii nie było powszechne w Komlinie, choć wszyscy wiedzieli, że niegdyś cały ten kraj zamieszkiwali Prastarzy. Ludzie czuli urazę do Taggarta, że chce rządzić nimi za pomocą magii, do której nie miał prawa. Opowiedzieli się po stronie ojca Metae. W zamian Garrin dał im wiele lat pokoju i dobrobytu.
— Miałam nadzieję utrwalić ten pokój, kiedy obejmę władzę — powiedziała Metae, czując narastające zniechęcenie. — Taggart chce przemocą i zdradą poszerzyć granice Komlinu, a przez to umocnić swoją władzę.
W zamian Kelana opowiedziała Metae o wyspie. Razem chodziły po rafie, łowiąc ryby i szukając jadalnych skorupiaków, jak również pięknych, kolorowych muszli. Te ostatnie Metae zakopywała w piasku, a potem, po oczyszczeniu, układała je na półce w chacie Kelany. Podczas długich, ciepłych wieczorów Kelaną uczyła ją, jak wywabiać małe raki pustelniki z ich przejętych po innych skorupiakach muszli. Trzeba było dmuchać w nie i śpiewać cicho, dopóki stworzonko nie wypełzło na tyle, że można je było schwytać palcami.
— Raki pustelniki są najlepszą przynętą — mówiła Kelaną. — Ale nie zostawiaj swoich pięknych muszli bez opieki, bo ci mali złodzieje powykradają ci najładniejsze. Zmieniają muszle, ilekroć znajdą jakąś inną, pustą i obszerniejszą.
— Nie ma żadnej drogi, żeby uciec z wyspy? — zapytała Metae ciotkę. — Ani cienia możliwości, żeby zdjąć zaklęcie, które sprawia, że jest niewidzialna?
— Jedyny sposób, to znaleźć i zniszczyć złą siłę, która utrzymuje czar — odparła Kelana. — Tę odrobinę Mocy, jaką miałam, straciłam podczas tamtej pierwszej walki Dobra ze Złem. Nie przypuszczam, żebyś ty…?
Metae potrząsnęła głową.
— Wydaje się, że Taggart jest jedynym w naszej rodzinie, który potrafi przywołać magiczne siły.
— Co tylko dowodzi, że zaprzedał duszę jakiejś odrażającej, złej istocie — powiedziała Kelaną. — Członkowie naszej rodziny nigdy nie władali Mocą. Zło musi być wcielone w jakąś istotę, żyjącą gdzieś tutaj, w pobliżu — ciągnęła. — Ale przecież niemożliwe jest zbadanie każdej rośliny i zwierzęcia na tej wyspie. Mój opiekun, kimkolwiek jest, sprawił się zbyt dobrze. Szukam od dwudziestu lat, każdego dnia, bez rezultatu. Nie, dziecko, stąd nie ma ucieczki.
Jednak Metae nie zamierzała pozbywać się nadziei. Wędrowała po wyspie, wypatrując i nasłuchując, poszukując jakiejś wskazówki. Ciepłe morze dawało jej najwięcej radości. Brodziła po płyciznach w sandałach uplecionych przez Kelanę z łodyg winorośli dla ochrony przed zdradzieckimi koralami; pływała w głębszej wodzie, często wlokąc za sobą linkę z przynętą na ryby, które zawsze były gotowe się złapać. Okrycia z łyka, które nosiła, po jakimś czasie rozpuszczały się w morskiej wodzie, ale ponieważ były na wyspie same, nie przykładała do tego większej wagi.
Któregoś dnia, płynąc za wielką, niebieską rybą, znalazła się w pobliżu dziwacznie postrzępionej koralowej narośli. Przebiegł ją dreszcz. To miejsce było niebezpieczne; koralowe polipy były jadowite i to tak bardzo, że mogłaby chorować przez kilka dni, gdyby przez głupotę dotknęła ich nagą skórą. Choć wielka ryba fascynowała ją, przecież zawróciła, żeby poszukać innych, do których mogła się zbliżyć bez takiego ryzyka.
Kiedy później opowiadała o tym ciotce, ta spojrzała na nią ostro. Czy nie widziała tam niczego oprócz ryby i koralowca? — zapytała Kelana. Może węgorza, kryjącego się w którejś z jam? Albo jakiegoś innego mrocznego mieszkańca morza?
— Nie rozglądałam się zbyt dokładnie — odparła Metae. — To miejsce sprawiło, że poczułam się zagrożona, jakby mieszkało tam jakieś Zło…
Przez chwilę wpatrywała się w ciotkę, nie wierząc w to, co przed chwilą sama powiedziała. Potem zerwała się na równe nogi i popędziła do morza, z Kelaną depczącą jej po piętach. Brnąc pospiesznie przez płycizny, Metae wróciła do miejsca, gdzie zniknęła niebieska ryba.
Opłynęła koralową narośl, uważając, by nie zbliżyć się do czerwonych polipów, o których wiedziała, że są najbardziej jadowite. Znowu przebiegły ją dreszcze, jakby woda była tutaj zimniejsza. Kiedy obejrzała się na Kelanę, zobaczyła, że starsza kobieta przystanęła w pewnej odległości na płaskiej koralowej półce. Obejmowała się rękami, jakby dosięgnął ją lodowaty podmuch.
— Nie mogę podejść — jęknęła Kelana, kiedy pochwyciła spojrzenie Metae. — Jest za zimno, czuję zbyt wielką odrazę. Zło jest gdzieś tutaj. Musisz je znaleźć.
Metae skinęła głową. — Powodzenia! — usłyszała jeszcze wołanie ciotki, gdy zanurkowała znowu, żeby zbadać koralową formację. Okrążyła ją. Nie była wielka. Dziewczyna wypłynęła na powierzchnię, żeby zaczerpnąć tchu.
— Wracaj! — zawołała do ciotki, bowiem zobaczyła, że Kelana jest atakowana przez Zło, które się tutaj kryło. Wiedziała, że starej kobiecie nie na długo starczy sił do odpierania tego ataku.
Lecz Kelana nie chciała odejść.
— Jego uwaga jest teraz skupiona na mnie — zawołała. — Znajdź je, zanim uświadomi sobie, że tutaj jesteś.
Metae znowu zanurkowała.
Jest! Zobaczyła to! Pulsującą zielonoczarną masę, ukrytą w jamie czerwonego koralowca. Nie mogła jej dosięgnąć, nie dotykając jadowitych polipów. Wypłynęła na powierzchnię po kolejny łyk powietrza.
Kelana stała z zamkniętymi oczami. Kołysała się w wodzie w tym samym rytmie, w jakim pulsowało stworzenie ukryte w koralowcu. — Gunnoro, miej w opiece nas obie — mruknęła Metae, gdy wyciągnęła zza pasa zaostrzony kamień i zanurkowała znowu. Nie wahając się ani chwili, wepchnęła rękę w otwór.
Skóra zapiekła ją, jak palona żywym ogniem, gdy dotknęła polipów, lecz dalej wpychała rękę przez postrzępiony wylot dziury. Walcząc z odrazą, wbiła kamienny nóż w oślizłą, drgającą masę. Ku jej przerażeniu, kamień uderzył w coś twardego. Wypadł jej z ręki. Niespodziewanie stwór rozdzielił się w miejscu, gdzie uderzyła go kamieniem. Warstwy rozchodziły się wolno, jak otoczka ze śluzu, chowając się pod złocistą kulą, którą przedtem spowijały.
Metae niemalże zakrztusiła się, gdy rozpoznała złocisty kształt. To była muszla! Najpiękniejsza, jaką kiedykolwiek widziała. Oczywiście, pomyślała, muszla ucieleśnia Dobro. Ono, i ta zła istota w środku, są uwięzione tutaj razem.
Choć Metae miała wrażenie, że za chwilę pękną jej płuca, wepchnęła rękę jeszcze głębiej w otwór. Wiedziała, że jeśli wypłynie teraz, żeby zaczerpnąć powietrza, nigdy nie odważy się sięgnąć tam znowu. Modliła się o odwagę i o to, żeby stworzenie nie miało jadowitego kolca, jak niektóre skorupiaki. Uniosła muszlę roztrzęsionymi palcami.
Podrażnione czerwone polipy parzyły jeszcze dotkliwiej niż na początku. Fale nieznośnego bólu przebiegały jej przez ramię, a koniuszkami palców wyczuwała narastające zimno. Stworzenie znowu wypełzło z muszli, próbując dotknąć palców Metae. Powstrzymała je, przyciskając spód muszli do koralowca. Kiedy wreszcie wyciągnęła rękę z otworu, ledwie starczyło jej sił, żeby wypłynąć na powierzchnię.
Gdy tylko powietrze wypełniło jej płuca, Metae otworzyła pleciony worek, który miała u pasa. Wrzuciła do niego muszlę i szczelnie zawiązała tasiemki. Pokonując ból i zmęczenie, ruszyła do Kelany. Razem przebrnęły przez rafę, próbując sobie nawzajem pomagać, choć obie ledwie trzymały się na nogach.
Kiedy znalazły się na brzegu, Metae odszukała cienisty zakątek daleko poza linią największego przypływu i natychmiast zaczęła rozkopywać rękoma piasek. Wykopała dołek głęboki na trzy dłonie, a potem otworzyła worek, żeby wrzucić tam muszlę. Stworzenie, które już zaczęło wypełzać, cofnęło się szybko do środka, gdy dotknęło suchego piasku. Metae za pomocą patyków ustawiła muszlę tak, żeby największym z otworów dotykała dna jamy. Potem razem z Kelana zasypały ją piaskiem.
Metae chorowała przez wiele dni. Jad polipów dokonywał spustoszenia w jej ciele, podczas gdy umysł zaprzątało zakopane w piasku, gnijące tam Zło. Chwilami zdawało się jej, że to ona sama uwięziona jest w muszli, gdzie powoli umiera i rozkłada się, wsiąkając w piasek jak ohydna, czarna, tłusta ciecz. Tylko dzięki Kelanie, które sama ledwie mogła się poruszać, Metae przeżyła.
Kiedy się w końcu ocknęła, słaba lecz przytomna, przeraził ją chłód wiszący w powietrzu.
— Jesteśmy zgubione, ciotko? — zawołała. — Czy to stworzenie się stamtąd uwolniło?
Kelana pospieszyła, żeby ją uspokoić.
— Bogom niech będą dzięki, nareszcie jesteś tu znowu — powiedziała. — Nie, nie uwolniło się. Śmierć tego stworzenia zdjęła czar iluzji, wyspa wraca do swego naturalnego stanu. — Pomogła Metae unieść głowę. — Spójrz, mur wokół nas niknie, można już dostrzec cień stałego lądu. Jeszcze parę dni i znajdziemy się bez reszty w prawdziwym świecie. Będziemy mogły rozpalić ognisko i zasygnalizować, że tu jesteśmy.
Metae przez chwilę wpatrywała się w zamglony, szary horyzont, a potem spojrzała na swoją rękę. Ból nie był tak dojmujący jak przedtem, lecz gładkie niegdyś ramię pokrywały poszarpane rany. Kiedy krzyknęła na ten widok, Kelana uspokoiła ją.
— To tylko z zewnątrz wygląda tak źle. Jeśli nie zranisz ręki ponownie, wkrótce wydobrzeje zupełnie.
Metae płakała pijąc rosół, który wmusiła w nią Kelana, a potem zapadła w głęboki, choć niespokojny sen. Kiedy znowu się obudziła, Kelana powitała ją kolejną porcją gorącego rosołu i dodającymi otuchy słowami.
— Koralowa rafa zniknęła — powiedziała. — Piasku też już prawie nie ma, a brzeg jest kamienisty tak jak przedtem. Wróciły na swoje miejsce karłowate drzewa i odporne na sól krzewy.
— A ognisko? — zapytała Metae głosem niewiele donośniejszym od szeptu. To było wszystko, na co mogła się zdobyć. Przesunęła palcami po zranionej ręce, lecz nie spojrzała na nią.
— Zaczęłam zbierać drewno wyrzucone przez fale — odparła Kelana — ale robota idzie wolno. Kiedy poczujesz się lepiej, pomożesz mi.
Metae przyjrzała się ciotce uważniej. Była wstrząśnięta tym, jak bardzo kobieta się zmieniła. Kelana wyglądała na o wiele starszą, niż przed walką z siłami Zła na rafie. Teraz jej ciało wydawało się wątłe i kruche, zbyt chude pod wystrzępioną wełnianą suknią, którą nosiła dla ochrony przed narastającym zimnem. Była to ta sama suknia, którą miała na sobie, kiedy morze wyrzuciło ją na tę wyspę.
— Musisz odpocząć, ciotko — powiedziała Metae, usiłując wstać. — Ja przygotuję ognisko.
— Nawet nie starcza ci sił, żeby usiąść, dziewczyno — warknęła Kelana. — Wypij to i pozwól, żeby bogowie zakończyli to w czasie, który sami uznają za stosowny. Ja przeżyję.
Minęło jeszcze wiele dni, nim Metae w pełni odzyskała siły. Spędziła ten czas, wpatrując się w odległą linię brzegową Komlinu, obserwując, jak staje się coraz wyraźniejsza. Kiedy tylko pozwoliły jej na to siły, zaczęła wyruszać na krótkie wycieczki po plaży, szukając wyrzuconego przez morze drewna. Wyspa złudzeń nigdy nie obfitowała w suche drewno i te resztki, które pozostały jej z poprzedniego wcielenia, rozpływały się w rękach Metae, gdy niosła je na miejsce, gdzie miało zapłonąć ognisko. Musiała wypuszczać się coraz dalej, żeby znaleźć drewno z prawdziwego świata.
— Będziemy miały tylko jedną szansę — powiedziała Kelana, gdy zmagały się z najeżoną sękami, pokrytą solą kłodą. — Ktoś musi zobaczyć to ognisko, albo umrzemy tutaj z zimna. Nie będzie ani drewna, ani czasu, żeby rozpalić drugie. — Zadrżała w lodowatym wietrze.
Metae pociągnęła mocniej za kłodę, zaciskając zęby z bólu, który przeszył jej zranioną rękę. Kiedy Kelana zauważyła jej grymas, zmusiła bratanicę do odpoczynku, upierając się, że ognisko może poczekać, a ręka Metae musi być uratowana.
Kiedy były już pewne, że zakończył się proces rozkładu, a mrówki i inne podziemne owady oczyściły złocistą muszlę z ostatnich resztek złej istoty, wykopały ją. Nawet w bladym zimowym słońcu Komlinu muszla syciła oczy wspaniałą barwą. Kiedy Metae powąchała ją ostrożnie, nie wyczuła nawet śladu zapachu jej dawnego, ohydnego mieszkańca. Wypłukała ją w morzu, a potem postawiła na półce w ich prowizorycznym schronieniu.
Kilka dni później Metae zauważyła, że muszla znajduje się w innym miejscu. Przeszła nad tym do porządku dziennego sądząc, że to ciotka przestawiła ją z jakiegoś znanego tylko sobie powodu. Tego ranka zrobiło się nieco cieplej i Metae chciała pójść na drugą stronę wyspy w poszukiwaniu drewna na ognisko.
Następnego dnia muszla znowu była gdzie indziej. Tym razem Metae znalazła ją piasku w pobliżu wejścia do chaty. Podniosła ją i kiedy odwróciła muszlę w palcach, zachichotała zaskoczona. Wielką, pozłocistą konchę obrał sobie za mieszkanie maleńki rak pustelnik. Pustelniki zwykle nie zajmowały muszli takich rozmiarów, lecz dziewczynie spodobała się odwaga maleńkiego stworzenia, dzięki której znalazło sobie tak wspaniały dom.
Nie chciała jednak stracić muszli, więc postanowiła wywabić pustelnika. Spędziła cały ranek śpiewając i dmuchając w otwór, lecz rak zwinął się w środku i nie chciał wyjść. W końcu Metae zrezygnowała, zniechęcona, i wrzuciła muszlę do głębokiego koszyka. Nie zdążyłaby już pójść na drugą stronę wyspy i wrócić przed zmrokiem, więc przez całe popołudnie pomagała ciotce układać drewno, które już zebrały.
— Może powinnyśmy rozpalić ognisko już teraz, nie czekając, aż uzbieramy więcej drewna — powiedziała Kelana. — Nie podoba mi się to ocieplenie. Jeśli zwiastuje sztorm, możemy stracić jedyną szansę na zasygnalizowanie naszej obecności.
— Wytrwaj jeszcze jeden dzień, ciotko — odparła Metae. — Po drugiej stronie wyspy jest kilka sporych kawałków drewna. Przyniosę je jutro, a pojutrze rano rozpalimy ognisko.
Następnego dnia muszla znowu zniknęła. Metae przeszukała chatę, a potem jej pobliże, wzywając ciotkę na pomoc. Minęło już południe, nim znalazły maleńkiego raka, wlokącego wolno swój nowy dom w stronę morza. Obie kobiety roześmiały się i zaniosły muszlę do chaty. Kelana wyplotła z gałązek mocny koszyk i gdy już włożyła konchę do środka, zamknęła go wiekiem z plecionej trawy. Przy koszyku ułożyły inne, bardziej odpowiadające pustelnikowi muszle, żeby skusić raka do przeprowadzki, gdy zapadnie noc. Zgodziły się, że ognisko może poczekać jeszcze jeden dzień.
Następnego dnia rano było całkiem ciepło i Metae poczuła się zaskoczona widokiem świeżej zieleni kiełkującej na skraju skalistej plaży. Zrzuciła z siebie grubą kurtkę, a potem zaklęła, kiedy zobaczyła, że rak znowu uciekł po raz kolejny, zabierając ze sobą muszlę. Wyrwał dziurę w pokrywie koszyka. Rozglądając się zauważyła, że znowu pojawiły się łachy piasku, i woda przybrała błękitny odcień.
— O, bogowie! — szepnęła, kiedy spojrzała w stronę stałego lądu, Jego kontury ledwie majaczyły na horyzoncie. Iluzja ponownie zaczynała osłaniać wyspę.
— Rak! — krzyknęła. — Zło Taggarta musiało przesączyć się z tego morskiego stworzenia w jedyną żywą istotę, która zdołała zawładnąć muszlą. W raka pustelnika! Gunnoro, wybacz mi moją głupotę.
Było za późno, żeby rozpalać ognisko. Iluzja wróciła na miejsce Nikt nie dostrzegłby ognia.
Metae zawołała Kelanę i obie zaczęły szukać złotej muszli. Przeszukały uważnie dojście do morza, bowiem tam rak zmierzał poprzedniego dnia. Późnym popołudniem, kiedy Metae niemal utraciła nadzieję, Kelana dostrzegła błysk złota na skraju wody. Pobiegła w tamtą stronę, lecz nagle krzyknęła i szarpnęła się do tyłu.
— Nie mogę tego dotknąć! — zawołała, osuwając się na piasek. Fala obrzydzenia i strachu wezbrała w Metae, gdy sięgnęła po muszlę; wydawało się jej, że brnie przez lodowatą smołę. Jako że nie mogła dotknąć konchy rękami, podniosła jakiś patyk i uderzając nim raz po raz, toczyła muszlę po kamieniach i piasku. Z każdym uderzeniem palący ogień przebiegał przez mięśnie jej zranionej ręki.
Metae przetoczyła muszlę na płaską, równą skałę. Potem odrętwiałymi z bólu rękami chwyciła i uniosła duży kamień.
— Nie! — krzyknęła z tyłu Kelana. — Nie rozbijaj muszli! Moce Dobra wcieliły się w nią i wszystko przepadnie, jeśli zostanie zniszczona. Zostaniemy bez ochrony i Zło będzie miało nas wyłącznie dla siebie!
Metae spojrzała z przerażeniem na ciotkę, a potem na muszlę. Rak ciągnął już swoje brzemię z powrotem ku morzu. Metae chwyciła patyk i uderzyła nim w konchę, zatrzymując ją w oczyszczonym z kamieni pasie przy stosie drewna na ognisko.
— Co możemy zrobić? — zapytała, dygocząc w gwałtownym napadzie prawdziwego i iluzorycznego bólu.
— Nic — odparła Kelana. — Nie możemy zabić Zła, zakopując raka w piasku, bo może po prostu odpełznąć razem z muszlą. Nigdy nie wyniesie się z niej dobrowolnie, a my nie możemy jej rozbić. — Osunęła się na ziemię obok Metae i otarła łzy. — Możemy tylko zostawić go w spokoju i mieć nadzieję, że ta wyspa jest osadzona w prawdziwym świecie na tyle, że rano ktoś dostrzeże nasze ognisko. — Z tonu jej wynikało, że nie ma nadziei na ratunek.
— Nie! — sprzeciwiła się Metae. — W ten sposób Taggart mógłby w nieskończoność wykorzystywać tę ohydną istotę. Musimy ją zabić. Tym razem na dobre. — Uderzeniem kija przetoczyła muszlę na środek oczyszczonego pasa, potem rzuciła patyk ciotce i pobiegła do ich małego ogniska.
— Co chcesz zrobić? — zawołała Kelana, gdy Metae wróciła z płonącą głownią. — Nie możesz teraz rozpalić ogniska! W nocy nikt nie dostrzeże dymu, a do rana ognisko wypali się!
— Lepiej, żebyśmy żyły aż do śmierci na tej wyspie złudzeń, niż gdybyśmy miały puścić to stworzenie wolno — odparła Metae, przykładając głownię do stosu. Suche drewno zajęło się szybko. Płomienie strzeliły wysoko, rozjaśniając wieczorne niebo.
Żadne szturchnięcia patykami i kamieniami nie zdołały wtrącić muszli do ognia. Metae zadrżała, gdy uświadomiła sobie, że znowu będzie musiała jej dotknąć. Osłoniwszy twarz lewą ręką i lekceważąc ostrzegawcze krzyki ciotki, Metae wyciągnęła prawą dłoń i chwyciła muszlę. I natychmiast poczuła, że zasłona Ciemności znowu spowija jej umysł. Odpychając ją, włożyła rękę w płomienie.
Znowu znalazła się w tunelu z czerwonych korali. Krzyknęła i zawahała się; cofnęłaby rękę, gdyby nie groza czarnej plamy unoszącej się na skraju pola widzenia. Przez chwilę widziała obraz samej siebie, jednorękiej, nikomu niepotrzebnej kobiety, nie potrafiącej wciągnąć rybackiej linki do rozkołysanej łodzi. To przekraczało jej siły. Nie wytrzyma dłużej. Nagle chłodne dłonie dotknęły jej twarzy, osłaniając ją przed gorącem. Szczupła, krucha postać wcisnęła się pomiędzy nią a ognisko. Och, Kelana, pomyślała Metae, znowu ratujesz mnie przed Ciemnością. Dalej trzymała muszlę w płomieniach.
W końcu, kiedy wydawało się, że na całym świecie nie istnieje nic z wyjątkiem piekącego bólu w ręce, Metae poczuła, że rak poddaje się. W głębi swego umysłu widziała, jak pustelnik wysuwa się z wewnętrznych zakamarków muszli i wreszcie spada na rozżarzone węgle. Wolno otworzyła oczy i cofnęła rękę. W zaciśniętej, sczerniałej i krwawiącej pięści tkwiła pusta muszla.
Metae i Kelana przyglądały się, jak rak płonie. Były tak odrętwiałe, że zarówno gorąco bijące od ogniska, jak i żałosne próby raka, który starał się ich dosięgnąć, nie robiły na nich wrażenia.
Rak kurczył się wolno, zmieniając się najpierw w czarny popiół, a potem w mieniący się śluz. Ognisko płonęło na skale, więc oleiste resztki nie mogły przesiąknąć do ziemi. Kipiały i syczały, i w końcu zmieniły się w czarny, cuchnący dym.
Tuman gęstniał, wznosząc się kłębiastymi chmurami, zupełnie niewspółmiernymi do rozmiarów stworzenia, które zrodziło je, strawione płomieniami. Słup dymu wirował i rozszerzał się, aż w końcu utworzył wielką, ciemnozieloną kolumnę, wznoszącą się wysoko w niebo. W świetle pierwszych wieczornych gwiazd Metae widziała, jak ciemna chmura rozpościera się po niebie jak gruby koc. Obserwowały dym, dopóki nie rozpłynął się w ciemnościach nocy.
Światło dnia ogarnęło Metae i jej ciotkę bez żadnej zapowiedzi czy ostrzeżenia. Zbudziły się w zimnym wietrze, przytulone do siebie i zesztywniałe po nocy spędzonej na twardej skale. Z ogniska pozostały tylko węgielki, a jedynym śladem po dymie była niewyraźna plama brudnej zieleni wysoko na ciemnoszarym niebie. Rozwiała się bez reszty właśnie w chwili, gdy Metae skierowała na nią wzrok.
— Hej! Metae, czy to ty? Hej tam!
Wołanie rozbudziło Metae zupełnie i dziewczyna przekręciła się na ziemi, żeby spojrzeć w stronę plaży. Zobaczyła ludzi i łodzie. Całą flotyllę łodzi podskakujących jedna przy drugiej na wzburzonym morzu. Chciała im pomachać, lecz była zbyt wyczerpana, żeby unieść rękę.
— Cioteczko — wyszeptała — spójrz. To flota rybacka. Znaleźli nas.
Kelana zamrugała i powoli usiadła. Próbowała naciągnąć na ramiona starą zimową pelerynę, lecz ta rozpadła się na przypalone ogniem strzępy. Stara kobieta uniosła rękę i przejechała nią po osmalonych włosach.
Metae uśmiechnęła się na widok tych oznak próżności i w parę chwil później z wielką dumą przedstawiała ich zbawcom prawowitą dziedziczkę Komlinu. Starsi mężczyźni natychmiast rozpoznali Kelanę, ponieważ znali ją dobrze zanim zniknęła. Podeszli szybko, ofiarując jej swą pomoc.
— Hm — mruknęła dobrodusznie Kelana. — Pojawiliście się w samą porę.
Odmówiła przyjęcia hołdu wierności twierdząc, iż powinni go złożyć jej bratanicy, Metae.
— Jestem za stara na politykę — powiedziała Kelana. — Zbyt długo byłam nieobecna. Teraz jest mi potrzebny tylko ciepły pokój z zimnym wiatrem wyjącym za oknem i stałe dostawy taape. — Mężczyźni roześmiali się i przyrzekli jej to uroczyście.
— Co z Taggartem? — zapytała Metae. Przykro jej było widzieć wyraz troski malujący się znowu na twarzy Kelany, lecz wiedziała, że musi rozprawić się z Taggartem, skoro odpowiedzialność za losy królestwa spoczywała teraz na niej.
Mężczyźni zaczęli przestępować z nogi na nogę i spoglądać po sobie niepewnie.
— Regent Taggart nie żyje — powiedział w końcu jeden z nich. Znowu spojrzał na swych towarzyszy. — Stało się to zeszłej nocy. Gdy korona spoczęła na jego głowie, Taggart nagle krzyknął i cofnął się. Uniósł ręce i wtedy zobaczyliśmy, że jego palce płoną. Próbował zdusić płomienie, a my mu sami pomagaliśmy, lecz ogień był nie do ugaszenia. Objął jego ręce, nie pozostawiając nic prócz czarnego popiołu. I ten popiół osypywał się na kamienną podłogę sali. Równocześnie zapaliły się jego stopy i nogi. — Mężczyzna przerwał, by zaczerpnąć tchu.
— Gdy ogień strawił go już zupełnie, popiół powoli zmienił się w ciecz. Cuchnęła tak obrzydliwie i była tak przesycona Złem, jak sam Taggart. — Zawahał się, niepewny, czy nie posunął się za daleko, lecz Metae skinęła, by mówił dalej. — Ta ohydna oleista ciecz przez jakiś czas pozostawała na kamieniach podłogi, lecz w końcu zmieniła się w chmurę dymu. Śledziliśmy ją i zobaczyliśmy, że przesuwa się w tym kierunku. O świcie ta wyspa pojawiła się tam, gdzie przedtem niczego nie było. Zrozumieliśmy teraz, że w grę wchodzi coś więcej, niż tylko zła magia Taggarta, i przybyliśmy tu, żeby dowiedzieć się, w czym rzecz.
— Zło zawsze w końcu domaga się swego — powiedziała Kelana. — Cena nieudanego spisku Taggarta była wysoka. — Spojrzała na sponiewieraną rękę Metae. Dziewczyna wciąż trzymała muszlę w zaciśniętej pięści. Wychudzona twarz Kelany niespodziewanie pojaśniałła radością.
Podążając za spojrzeniem ciotki, Metae zobaczyła, że skóra na ręce w pobliżu muszli zaróżowiła się; pokrywał ją nowy, zdrowy naskórek. Dziewczyna spojrzała tryumfująco na ciotkę. Zrozumiała teraz, że za pomocą muszli jej ręka zostanie uzdrowiona. Blizny po koralowcu i ogniu zostaną na zawsze, lecz odzyska mięśnie, a wraz z nimi siłę w ręce. Znowu będzie mogła dostarczać taape na stół Kelany. Ta myśl sprawiła, że Metae roześmiała się głośno. Muszla dbałą o Kelanę tak samo jak o nią.
Sama koncha straciła swój przepyszny widok. Jej niegdyś gładka powierzchnia poznaczona była drobniutkimi pęknięciami, złoty połysk zmienił się w matową, kredową szarość. Ale była cała i mocna. Metae wzięła ją ze sobą do łodzi.
— Dlaczego nie zostawisz tej starej muszli? — zapytał jeden z mężczyzn, kiedy wniosła ją na pokład. — Całe bogactwo i wszystkie klejnoty Twierdzy Komlin czekają na ciebie w domu.
— Najpiękniejsze klejnoty nie zawsze są tymi najcenniejszymi — odparła z uśmiechem Metae. Muszla rozbłysła w promieniach zimowego słońca, gdy dziewczyna uniosła ją ku niebu na pokrytej bliznami dłoni.
Świat Czarownic stanowi doskonałą oprawę dla wielu silnych i barwnych postaci, jak również dla całego szeregu zdumiewająco mrocznych i złośliwych stworzeń. Tak więc, kiedy zdecydowałam się napisać to opowiadanie, przede wszystkim wymyśliłam osobę, która musi stawić czoła najmroczniejszym siłom Zła, jakie istnieją w Świecie Czarownic. Jednak okazało się, że Metae jest wobec mnie tak samo niepokorna, jak wobec swojego stryja. Zaraz na początku uparła się, żeby zatrzymać swoje mikronezyjskie imię, co wręcz zobowiązywało mnie do umieszczenia jej w realiach tropików. Jak zaś wiadomo, koralowe rafy nie są czymś powszechnym w Świecie Czarownic.
Potem Metae odmówiła jakichkolwiek magicznych zdolności, stąd też zmuszona była walczyć ze Złem wyłącznie za pomocą tego, czym obdarzyłają jej własna, ludzka natura. Mimo to nie pozwoliła mi niczego sobie ułatwiać. Chciałam zakończyć opowieść wówczas, kiedy znalazła muszlę na rafie i zagrzebała ją w piasku, żeby zniszczyć Zło. To był jej pomysł, żeby ją odkopać, i obie byłyśmy zaskoczone, kiedy pojawił się rak pustelnik. To zaś zmusiło nas do… Cóż, resztę znacie. Jako postać (literacka) Metae nie przypomina żadnej z tych, jakie spotkałam w Świecie Czarownic, lecz myślę, że dzięki swemu uporowi dobrze do niego pasuje.
Carol Severance
Tymmons pierwszy natknął się na to zwierzę, gdy poszedł do lasu nazbierać czegoś do jedzenia.
Zbiory były kiepskie tego roku; wiele roślin, które wiosną kwitły i zaczęły się pienić bujnie, marniało albo zgniło w ziemi. Dziwny to był rok; najpierw przez kraj przemaszerowali obcy (co za niechluje!), zostawiając wszędzie śmieci. Potem nie udały się zbiory, co dotknęło niemal wszystkich. Cioteczka Roon właśnie dziś rano kazała zabić jedną owcę na mięso. Barana, przypomniał sobie. Zabicie mlecznej owcy nie miałoby sensu.
Tymmons szturchnął nogą gnijącą kłodę, wdychając głęboko zapach lasu. Nie miał nic przeciwko zbieraniu płodów leśnych. Dzikie stworzenia wiedziały, gdzie i co nadaje się do jedzenia. Wystarczyło je tylko podpatrzyć.
Zawsze uważał, żeby nie zbierać zbyt wielu jagód, grzybów czy korzeni w jednym miejscu. Inne stworzenia też chciały żyć. Wszystko znajdowało się w równowadze, miało swój cel.
Aha! Błysk modrych skrzydeł i skrzek przypominający skrzypienie zardzewiałych zawiasów powiedziały mu, że jest tu niebieski wartownik. A tam gdzie był niebieski wartownik, niedaleko musiały być ostrężyny.
Żeby tylko dostępu do nich nie broniło zbyt wiele długich, ostrych cierni…
Tymmons ostrożnie rozdzielił plątaninę gałązek, żeby przecisnąć się przez krzewy ostrężyn. Maleńki niebieski ptak napchał już sobie żołądek lśniącymi, purpurowymi owocami. Tymmons dźwignął koszyk, zawiesił go sobie na zagięciu łokcia, uniósł wzrok i westchnął.
Och, ujrzał coś naprawdę pięknego.
To coś było podobne do konia, ale nie całkiem. Jego sierść miała barwę czerwonej ziemi, tak ukochanej przez malarzy i garncarzy; połysk cegieł leżących w słońcu. Gładki brzuch był biały jak kozie mleko, a spod grzywy na czole wyrastał kręty, błyszczący jak klejnot róg.
Zwierzę stało przed Tymmonsem, zaplątane w długie rozłogi krzaków, a z zadrapań na jego piersi sączyła się krew.
Tymmons rozejrzał się wokół, szukając jakiegoś narzędzia, za pomocą którego mógłby uwolnić to stworzenie. Nie poruszał się przy tym i cały czas mówił cicho, żeby zwierzę nie bało się go. Cień kładł się na krzaku, lecz Tymmons stał dość blisko, by dostrzec zielonkawy odcień dużych, ciemnych oczu. Powoli odstawił koszyk na ziemię; stworzenie śledziło wzrokiem jego gest, po czym znowu spojrzało mu w oczy. Nawet gdyby przemówiło, nie mogłoby jaśniej wyrazić pytania, które widniało w jego oczach: no? Co teraz?
Właśnie, co teraz? Tymmons zaczerpnął głęboko tchu, przez chwilę stał nie oddychając, a potem wypuścił powietrze z płuc tak gwałtownie, że powiew wydechu poruszył mu lok na czole. Cal po calu przysunął się do wielkiego stworzenia, odsuwając kolczaste gałązki i rozłogi, i powoli uwalniając najpierw długie nogi zwierzęcia, a potem dwubarwne ciało. Zwierzę było zaplątane w ostrężyny, lecz prawie nie podrapane przez kolce, z wyjątkiem tego jednego miejsca na piersi. To oznaczało, pomyślał, że stworzenie nie wyrywało się ani nie szarpało, gdy wpadło w pułapkę. To zaś świadczyło o inteligencji.
— Proszę. Stój spokojnie. Zaraz będziesz wolny — powiedział Tymmons, przesuwając się, żeby odczepić ostatnie gałązki. Zwierzę zarżało cicho.
— Musisz mieć jakieś imię — powiedział łagodnie chłopiec, wyciągając kolce z jego piersi. Zamyślił się na chwilę, oblizując w skupieniu wargi. — Będziesz miał na imię… Kamryn.
Poczuł na karku łaskotanie ciepłego oddechu Kamryna. Sierść wokół pyska zwierzęcia była jak delikatny puszek.
Kiedy Kamryn był już wolny, spojrzeli sobie w oczy i mrugnęli do siebie nawzajem.
— No — powiedział Tymmons. — No. — Spojrzał przez sklepienie gałęzi, ze zdziwieniem stwierdzając, że słońce zbliża się ku horyzontowi. Na uwolnienie zwierzęcia poświęcił o wiele więcej czasu niż mu się wydawało. Już dawno powinien być w drodze do domu.
— Chodź — powiedział do Kamryna, odsuwając co bardziej oporne gałęzie. Ciszę lasu zakłócił trzask chrustu łamiącego się pod karmazynowymi kopytami.
Tymmons podniósł koszyk i jeszcze raz spojrzał na słońce. W koszyku miał tylko garść jagód i trochę grzybów, rozdzielonych od siebie warstwą liści. Niewiele, jak na tyle czasu. Może w drodze powrotnej uda mu się coś zebrać. Lepiej ominąć największą gęstwinę, ponieważ wyglądało na to, że zwierzę podąża jego śladem.
Choć szli skrajem gęstego lasu, i tak posuwali się dosyć wolno. Kamryn przystawał co chwilę, wyginając długą szyję, żeby polizać zadrapania na piersi.
— Czekaj — powiedział Tymmons, stawiając koszyk na ziemi, i Kamryn poczekał.
Nadzwyczajne zwierzę, pomyślał chłopiec, zapuszczając się w gęstwinę w poszukiwaniu krzaku tresjanu. O jest, pod tamtym dębem. Zerwał trzy liście i wepchnął je do ust, żeby przeżuć. Nim wrócił do Kamryna, liście zmieniły się w zieloną, gorzką papkę. Wypluł ją na rękę.
— To ci pomoże — powiedział, wklepując leczniczą maź w dwubarwną pierś. Kamryn zarżał i spojrzał na niego tymi swoimi ciem nozielonymi oczami.
— Lepiej się pospieszmy — mruknął Tymmons. Ruszył w drogę, zKamrynem depczącym mu po piętach, zastanawiając się, co też powiedzą cioteczka Roon i wuj Vannit, kiedy pokaże im to zwierzę i swoje niewielkie zbiory.
Ktoś się zbliżał. Na łagodne wzniesienie wspinała się jakaś postać; szła skrajem gęstwiny, tak jak oni. Poruszała się wolno, jakby wraz z gasnącym światłem dnia uchodziły z niej siły. Potem usiadła na kamieniu i opuściła głowę.
Wkrótce zbliżyli się do niej i wówczas uniosła głowę. Tymmons; zobaczył, że jest to stara, bardzo stara kobieta. Jej wciąż jeszcze ciemne włosy, szare oczy i jasna cera wskazywały, że należy do Prastarych.
Tymmons przyspieszył kroku. Może lepiej będzie nie odzywać się do tej kobiety. Jednak ona przemówiła do nich, głosem cichym lecz pewnym, bez śladu starczego drżenia.
— Renthan — powiedziała, jak gdyby kierując to dziwne słowo do siebie. — Skąd się tu wziąłeś?
Tymmons przystanął, przestępując nerwowo z nogi na nogę, lecz Kamryn parsknął cicho i zastrzygł uszami bez cienia przestrachu.
Prastara wstała i podeszła do Kamryna, kładąc kościste dłonie na jego łbie, tuż przy krętym rogu.
— Renthan, jesteś daleko od domu, prawda? Przypomniałeś mi o wielu rzeczach.
Zwierzę stało spokojnie, poddając się pieszczocie głaszczących je rąk, aż nagle stara kobieta zachwiała się i byłaby upadła, gdyby Tymmons nie podtrzymał jej i nie posadził z powrotem na kamieniu. Zastanawiał się: duch, wiedźma, czy tylko znużony wędrowiec — i zobaczył, jak bardzo jest wychudzona. Pomyślał o jagodach w koszyku.
Bez słowa nabrał garść jagód i wsypał je kobiecie na podołek. A potem, nie chcąc, by sobie pomyślała, że robi to tylko z dobrego serca, zwrócił się do niej: — Powiedziałaś Renthan”, jakbyś widziała już przedtem takie zwierzęta. Opowiedz mi o nich więcej, jeśli wiesz coś o nich.
Wolno zaczęła jeść jagody.
— Tak, widziałam te zwierzęta. Pochodzą z odległej krainy. Być może ja też stamtąd pochodzę. — Przerwała, spojrzała na niego dziwnie, a potem wyciągnęła ręce i dotknęła jego czoła, tak jak przedtem dotykała Kamryna.
— Ty… — szepnęła — …masz Moc. Dar.
Tymmons poczuł, że ogarnia go senność; zamiast wyrwać się starej kobiecie, pomyślał o tym, jak przyjemnie byłoby się zdrzemnąć (usłyszał znajome narzekanie cioteczki: co za śpioch!) oraz o tym, jak zaskakująco ciepłe jest wieczorne powietrze. Trawa wydała mu się niewiarygodnie miła w dotyku i miękka. Miękka jak głos starej kobiety szepczący do niego:
— Czasami, żeby uzyskać odpowiedź, wystarczy tylko uważnie słuchać.
Po chwili siedział na grzbiecie Kamryna, włosy rozwiewał mu wiatr, gdy pędzili przez wzgórza i doliny. Przed nimi wyrosło jakieś drzewo, krzycząc coś do niego. A potem zobaczył Gunnorę, która unoszona podmuchami wiatru rozsypywała po ziemi owoce.
Kiedy Tymmons obudził się, starej kobiety już nie było, a koszyk stał pusty. Kamryn majaczył nad nim w ciemności, ciepły i opiekuńczy. Rżał cicho.
Śpioch! — zbeształ sam siebie, i ruszył pospiesznie do domu, przygotowując się na nieuniknioną burę.
— Tymmons, Tymmons. A czym według ciebie będziemy karmić tego dziwoląga? — cioteczka Roon potrząsnęła głową, a potem podniosła pusty koszyk.
Tymmons stał z wzrokiem wbitym w ziemię, kreśląc stopą kółka na podłodze. Wuj Yannit nic jeszcze nie powiedział, i to mu się nie podobało. Jeśli zapytają o Prastarą, nie pozostanie nic innego, jak powiedzieć prawdę. Ale nie ma potrzeby, żeby sam z siebie im o niej opowiadał. Poza tym nie wiedział, czy spotkał się z nią naprawdę, czy to wszystko było tylko snem.
Potem wuj powiedział: — W koszyku są okruchy grzybów. Jak się tam dostały? — i oczywiście musiał im wszystko opowiedzieć. Wuj i ciotka wysłuchali go, po czym wuj oświadczył, że idzie zobaczyć się z Czarownicą, i że po powrocie porozmawia z nimi.
Kiedy poszedł, Tymmons wymknął się na zewnątrz, otulając się’ szczelniej cienką koszulą. Minął pusty warzywnik, martwe pole pszenicy, i znalazł się na pastwisku owiec. Dostrzegł kontury Kamryna, odbarwione światłem księżyca, i nim zdążył go zawołać, zwierzę przy galopowało do niego, machając puszystym ogonem, w którym odbijała się zabłąkana poświata gwiazd.
Oddech i dotyk Kamryna ogrzały chłopca i tylko przez chwilę dręczyło go uczucie winy na myśl, że Kamryn je trawę, która była przeznaczona dla owiec. Wiedział to, znał przecież sytuację. Objął mocarną szyję zwierzęcia i nim pojął, co się stało, pędzili już przez noc i tym razem to nie był sen.
Chmura przesunęła się przez oblicze księżyca i Tymmonsowi wydawało się, że obłok przyjął kształt Gunnory.
Gunnora! Czy spogląda z góry na te nagie pola i czy myśli o ludziach, swoich dzieciach, które tej zimy czeka głód?
Renthan. Stara kobieta nazwała jego zwierzę — bo nie ulegało wątpliwości, że teraz Kamryn należy do niego — Renthanem. Dziwne zwierzę z dziwnej krainy, którego dotyk i ruchy budziły równie dziwne doznania w nim samym.
Myśli. Wpływały mu do głowy i wypływały jak wiatr, owiewający mu twarz w świetle księżyca. Chmura, która zdawała się mieć kształt Gunnory, rozwiewała się, minęła księżyc, znikła.
Moc? Dar? Co mówiła ta stara kobieta?
Oderwał twarz od karku Kamryna i zobaczył, że zwierzę galopuje z powrotem do domu.
Jak długo go nie było? Wuj z pewnością już wrócił. Znowu będzie zły. Tymmons odniósł wrażenie, że to jeden z tych dni, kiedy nic nie wychodzi jak należy.
Ale w domu nie zastał nikogo, bo cioteczka Roon też gdzieś wyszła. Tymmons wymknął się znowu i zajął się Kamrynem. Wyszczotkował go i napoił wodą, która została w korycie, a kiedy zwierzę piło, stał przy nim i bez końca się dziwił.
Kiedy Kamryn skończył i pokłusował do owiec (każda żywa istota potrzebuje towarzystwa, pomyślał Tymmons), chłopiec wrócił do domu i rzucił się na siennik, by zapaść w przerywany, pozbawiony marzeń sen — on, który śnił nawet na jawie.
— Więc mówisz — szepnął chłopiec — że Gunnora chce śmierci Kamryna?
Czarownica nic nie odpowiedziała.
Nie wierzę w to, pomyślał Tymmons. Nie Gunnora. Muszą się mylić, wszyscy. Mylą się. Udowodnię im to.
— Czasami — zaczęła Czarownica — musimy zaakceptować rzeczy, które wydają nam się nieprzyjemne. W imię wyższego dobra.
Tymmons słuchał jej, kiwając głową, i przybierając poważną minę udawał kogoś starszego, mądrzejszego i poważniejszego. A po pastwisku jego duszy Kamryn hasał wolny i szczęśliwy.
No tak. Radzili całą noc. Selkurr, Czarownica, oraz cioteczka, wuj i jeszcze parę innych osób. Obecność Prastarej była złym znakiem i samo zwierzę było złym znakiem, zwierzę, jakiego nikt nigdy nie widział. Nieurodzaj. Wszystko stało się jasne. Wszystko nagle zrozumieli.
Oto, co im było potrzebne: ofiara.
Nie byli okrutnymi ludźmi. Wiedział to. Ale wiedział też, że dorośli i dzieci będą potrzebować żywności na nadchodzącą zimę. Wiedział to doskonale, a jednak…
Spojrzał na nich, na twarz ciotki, wuja i Czarownicy. Nic nie powiedział, tylko skinął głową, wstał wolno i wyszedł z izby.
Poszedł prosto na pastwisko owiec, wołając w duchu Kamryna, i znowu go dosiadł. Ruszyli w drogę, tym razem wolno.
Wspomniał starego barana z poprzedniego dnia, błyszczący nóż, krew, którą się zużyje do wyrobów (częścią skropiono ziemię, na ofiarę). Pochylił się, dotykając krwistoczerwonego rogu Kamryna.
I zawrócił zwierzę, byle dalej od domu, w stronę leśnej gęstwiny.
Szli ostrożnie wydeptaną ścieżką, do której za dnia miało dostęp słońce, dlatego porastały ją wszelkiego rodzaju rośliny. Królik przebiegł ścieżkę pod ich nogami, lecz Kamryn, w odróżnieniu od konia, nie przestraszył się go.
Niedobrze zrobili, uciekając. To też Tymmons wiedział. Ale nie mógł oddać Kamryna pod nóż.
Chłopiec skupił się, nasłuchując brzęczenia owadów i pieśni ptaków. Jeśli chcesz wsłuchać się jeszcze głębiej, pomyślał, postaraj się usłyszeć też pieśń roślin.
Gunnora — czyż nie była boginią Dobra, płodności, kobiet i dzieci? Tymmons zadrżał, przypominając sobie o drugiej stronie jej natury. Czy Gunnora nie była też śmiercią?
Wcale się nie zdziwił, kiedy zobaczył na ścieżce Prastarą.
— Masz wielki dar — powiedziała, gdy zbliżyli się do siebie.
Czy nazywa go Czarownicą? To niemożliwe. Przecież tylko kobiety władają wielką Mocą.
Jednak nie uciekł od niej, od tej bezimiennej, zagubionej obcej kobiety.
Znowu położyła ręce na Kamrynie, tak jak podczas pierwszego spotkania. Kamryn pochylił grzywiasty łeb, spoglądając na nią ciemnozielonymi oczami. Nie bał się jej. Jak ta kobieta może być złym znakiem? Ale czy nie mówili też, że sam Kamryn jest takim złym znakiem?
Puściła łeb Kamryna i dotknęła rękami czoła Tymmonsa.
Czym jest sen? — pomyślał. Czym w istocie jest sen? Czy to jest sen?
Gunnora płynąca na chmurach nad księżycem. Nagie, czarne pole. Zielony las i zieleń w oczach Kamryna.
Kiedy Tymmons odzyskał zmysły, leżał na ścieżce, a Kamryn stał nad nim, do połowy schowany w cieniu.
Tymmons usiadł wolno i spojrzał na otaczający go las i na Kamryna. Spojrzał znowu. I zajrzał w głąb siebie.
Oto skąd wiedział o niebieskim wartowniku, który prowadził go do jagód, i o leczniczym krzaku tresjanu, i o tym, które drzewo chce, by się nim zajął. Oto skąd zawsze wiedział.
Oto skąd wiedział, co mówią rośliny na polach. Czego potrzebują.
Zdecydowany, dosiadł Kamryna i ruszyli galopem do domu.
Szarpał wuja Vannita za rękaw.
— Czy nie rozumiesz? Nie trzeba…
Vannit odepchnął go od Kamryna.
— Odsuń się chłopcze, nie musisz na to patrzeć. — Nóż błyszczał mu u pasa.
Popychali Kamryna, potulnego, inteligentnego, zielonookiego Kamryna do zagrody, gdzie został zabity baran. Wepchną go środka, zamkną bramę, i…
— Nie! — Skoczył na grzbiet czerwono–białego wierzchowca i wbił pięty w jego boki. Kamryn ruszył galopem.
Ludzie krzyczeli, biegli za nimi, lecz wiedział, że ich nie złapią. Oddaliwszy się na bezpieczną odległość, zawrócił i krzyknął do nich:
— Co mam zrobić, żeby was przekonać? — Wciąż był gotowy do ucieczki. — Nie musicie rozlewać jego krwi. Znam przyczynę nieszczęścia. Widziałem ją, powiedziały mi o niej rośliny i sama ziemia. Przyczyną nieszczęścia jest coś, co zostawili obcy, kiedy tędy przechodzili. To dlatego zbiory się nie udały. To, co zostawili, zatruło ziemię. Można to naprawić. — Przerwał, spojrzał na Kamryna, a potem podjął na nowo: — Słyszałem. Kamryn i Prastara — wcale nie jest zła — pomogli mi usłyszeć. Zawsze słuchałem. Pamiętasz? — Spojrzał na wuja Vannita błagającym wzrokiem. —Pamiętasz?
— Och, tak? Zatem niech sama Gunnora…
— Czekajcie! — Ruszył galopem, oddalając się od nich, z zamkniętymi oczami. Proszę, Gunnoro, daj im jakiś znak! Czy nie tego zawsze pragniesz? Czy nie chcesz, żeby wszystko wróciło na swoje miejsce, żeby znowu zapanowała równowaga?
Renthan. Ciemnozielone oczy. Dotknąwszy szyi Kamryna, zobaczył praprzodka wszystkich drzew, zobaczył jeszcze nie ukształtowane nasiona, zobaczył dojrzałe owoce — Gunnorę, opiekunkę ich wszystkich.
— Patrzcie na chmury! — rozległ się okrzyk.
Z nisko płynących obłoków, jakby kształtując się z nich, wyłoniła się Gunnora.
Szmer zdziwienia wzbił się w niebo, potem ucichł.
— Tak. — Głos bogini spłynął ku nim jak podmuch wiatru kołyszący łanem dojrzałej pszenicy. Czekali, jak pełne szacunku dzieci. Vannit opuścił nóż.
— Marnotrawienie jest złem. A największym złem byłoby zmarnowanie daru, który posiada Tymmons.
Równie szybko, jak się pojawiła, bogini zniknęła, pozostawiając ich stojących z wytrzeszczonymi oczami i rozwartymi ustami.
Tymmons zacisnął powieki i zaczął znowu oddychać.
Poczuł, jak czyjeś ręce spoczywające na nim i na Kamrynie, prowadzą ich z powrotem do wioski. Usłyszał głos wuja Vannita.
— Co teraz? — mówił Vannit. — Co teraz? — Wuj dotknął delikatnie Tymmonsa i Kamryna. Cioteczka Roon podeszła i wyciągnęła rękę, żeby dotknąć karmazynowego, krętego rogu.
Właśnie, co teraz? Tymmons jeszcze raz zaczerpnął głęboko tchu, rozejrzał się po otaczających go twarzach, po polach.
Wiele jest do zrobienia. Zacznie od siebie, wysłucha tego, co mają mu do powiedzenia rośliny. Potem trzeba oczyścić ziemię, siejąc lecznicze zioła i późne zboża, które zdążą wzejść i dojrzeć, nim zima weźmie ich w swoje objęcia.
Kiedy proszono mnie, bym napisał opowiadanie do antologii opowieści ze Świata Czarownic, oczami duszy ujrzałem scenę, której nie mogłem zapomnieć. Wizja była tak wyraźna, jak obraz: Renthan gdzieś daleko od domu, uwięziony w krzakach — i czające się w pobliżu niebezpieczeństwo.
Postanowiłem więc śledzić przez jakiś czas Renthana. „Zieleń Na Wyżynie Hallack” jest opisem tego, co mu się przydarzyło.
Kiel Stuart
Okropne słowa dźwięczały bezustannie w głowie Luanny, aż w końcu miała ochotę zatkać sobie uszy. Lecz to i tak nie zmieniłoby rozkazu wydanego przez jej ojca, lorda Eoina, władcę Rozdale.
Luanna stała na blankach twierdzy spoglądając w dal, jakby mogła zobaczyć miejsce, gdzie czeka na nią jej ukochany. Anscom z Arvonu był rolnikiem, spotkali się na targu z Quayth.
Luanna sama nie zajmowała się zakupami, gdyż nie przystawało to kobiecie jej stanu. Jednak cięty dowcip i miły uśmiech Anscoma nieodparcie ją przyciągały i wreszcie odsunęła swój ą zaufaną towarzyszkę, Olethę, żeby osobiście dobić targu. Anscom w końcu postawił na swoim, ale dla Luanny nie miało to znaczenia. Oczarował ją nieokrzesany urok młodego mężczyzny.
I tak przed niemal rokiem rozpoczęła się ich miłość. Wiele razy spotykali się w różnych miejscach, a zakazana natura ich związku czyniła te schadzki jeszcze słodszymi. Luanna wejrzała w swoje serce i stwierdziła, że kocha Anscoma naprawdę, że to nie bunt przeciwko surowemu ojcu ożywia rozkwitający pączek ich miłości.
— Żeby tylko chciał to zrozumieć — jęknęła Luanna. Wsparła ręce na szorstkim kamiennym murze i pozwoliła, by wiatr wiejący od dalekiego morza zwiał jej z twarzy pasma miękkich, brązowych włosów. Luanna wzruszyła ramionami i otuliła się pięknym płaszczem, który otrzymała w podarunku z okazji swych urodzin. — Dlaczego ojciec jest tak uparty?
Tym razem naprawdę przycisnęła ręce do uszu. Jeszcze raz przeżywała to straszne spotkanie z ojcem, kiedy wyznała mu swoją miłość do Anscoma.
— Na Dziewięć Słów Minai! — ryknął Eoin. — Moja córka nie poślubi prostego chłopa! Wystarczy, że twoja siostra, Kathenia, zaprzedała Puchar i Płomień, wychodząc za kupca. Dość wstydu spadło już na ten szlachetny ród!
Luanna nie raz próbowała się przeciwstawić falom mrocznego gniewu ojca. I niczego nie osiągnęła. Nawet jej miłość do Anscoma zbladła w obliczu tego gniewu. Kathenię, jej starszą siostrę, Eoin oddał niechętnie kupcowi z Quayth, lecz już nigdy potem władca Rozdale nie użyczył swej córce miejsca przy kominku i nie zaprosił do stołu. Małżeństwo Kathenii było związkiem opartym na miłości i wzajemnym szacunku. Luanna uważała, że mąż jej siostry jest zbyt stateczny i pozbawiony polotu, lecz oboje byli szczęśliwi w tym stadle. Luanna wiedziała, że jej małżeństwo z Anscomem byłoby tak samo wypełnione miłością — i o wiele bardziej podniecające. Gospodarstwo Anscoma leżało na pograniczu z Wielkim Pustkowiem i chełpił się on tym, że z głębi tej odizolowanej krainy często przybywają dziwne istoty, niektóre nastawione pokojowo, inne zaś nie; zwykle podążały szlakami ku morzu i do Szarych Wież.
Luanna próbowała dyskutować z ojcem, starała się go przekonać, że w żadnej z sąsiednich Dolin nie ma kandydata na męża, odpowiedniego dla niej wiekiem i pozycją. Myśl, która tylko przemknęła przez jej sponiewieraną głowę, wystarczyła, żeby Luanna zadrżała. Choć Eoin nigdy nie rozmawiał o takich sprawach, podejrzewała, że ojciec negocjuje jej zaręczyny z lordem Wexo, do którego od dzieciństwa czuła wstręt. Wexo, starszy od niej o dwadzieścia lat, śmiał się tak, jakby dławił się pokruszonym szkłem, wydzielał odór, którego żadne perfumy nie mogły zatuszować, i miał obrzydliwy zwyczaj wypluwania wielkich, czarnych kawałków ziela minz do lnianej chusteczki, którą nosił w kieszeni poplamionego płaszcza.
Nagły błysk światła od strony Wielkiego Pustkowia sprawił, że Luanna wyprostowała się i wypięła pierś, zachęcając w duchu żywioły, by dały z siebie, co tylko mogą. Jest młoda i silna; pokona każdą przeszkodę — nawet ojca i jego pragnienia, by ostatnia córka wyszła za mąż za szlachcica.
Wbiła brązowe oczy w odległe góry, nękane teraz wiosenną burzą. Postanowienie okrzepło w niej. Kochała gorąco ojca i szanowała jego życzenie, by wyszła dobrze za mąż, lecz jeszcze mocniej kochała Anscoma i wiedziała, że z każdym innym mężczyzną nie zazna takiego szczęścia, jak z nim. Zrezygnuje ze służby, pięknych strojów i wykwintnego jedzenia, bo przecież nie jest delikatnym kwiatkiem, wymagającym troskliwiej opieki. Wojna, która przetoczyła się przez Krainę Dolin, dowiodła tego.
Życie na wsi może nie jest tak wspaniałe jak na dworze, lecz Luanna nie dbała o to. Z gorejącą w sercu miłością do Anscoma odwróciła się od zacinającego zimnem wiatru i zeszła krętymi, kamiennymi schodami do swych komnat, schludnych i zadbanych. Przelotny, smutny uśmiech rozciągnął jej pełne wargi. Z pewnością odczuje brak Olethy i tego oddania, z jakim służąca spełniała nawet najbłahsze życzenia swej pani.
Przez chwilę Luanna zastanawiała się, czy nie poprosić Olethy, by jej towarzyszyła. Zaraz jednak odrzuciła te mrzonki, zastępując je chłodną logiką. Oletha natychmiast pobiegałby do Eoina, uważając to za przysługę oddaną swej pani. Oletha urodziła się w chłopskiej zagrodzie i szlachectwo imponowało jej. Luanna przegadała z nią wiele dni i nocy i wiedziała, że Oletha nie zgodziłaby się z jej planem ucieczki z Rozdale, i zrobiłaby wszystko, by ją uniemożliwić.
Luanna zamarudziła trochę nad listem do ojca, starając się pocieszyć go, a jednocześnie przekonać, że nic jej nie zdoła powstrzymać przed udaniem się do Anscoma. Skończyła krótki list i opatrzyła pergamin woskową pieczęcią, stemplując ją małym sygnetem.
Trzymała przez chwilę pierścień, wpatrując się w lśniący złotem herb. Drżącą ręką położyła sygnet na liście. W Arvonie takie pierścienie nie będą jej potrzebne.
Pospiesznie spakowała rzeczy na drogę, wybierając z garderoby tylko takie, które zapewnią jej ciepło i ochronę przed wiosennymi deszczami, chłoszczącymi góry dzielące ją od Anscoma.
Najwyższym wysiłkiem woli powstrzymała się, by nie popatrzeć jeszcze raz na sypialnię, w której sypiała od osiemnastu lat, od chwili, gdy przyszła na świat. Luanna wiedziała, że jeśli się teraz się zawaha i choćby tylko spojrzy za siebie, straci odwagę i przegra.
Godzinę później jej spowita w płaszcz postać kuliła się na grzbiecie silnego wałacha, który kłusował w stronę Arvonu i czekającej ją tam miłości.
— Nic nie rozumiesz — protestowała Luanna. — Muszę iść.
Oberżysta potrząsnął siwiejącą głową, a potem przeczesał grubymi palcami włosy. Zmarszczył brwi, zwracając się do Luanny:
— To niemożliwe. Burze są zbyt gwałtowne. Rzadko bywają tu takie, nawet o tej porze roku.
Jakby bogowie chcieli podkreślić słowa oberżysty, grzmot, od którego zatrzęsły się krokwie, zagłuszył łoskot ulewnego deszczu. Na chwilę wszystko w pokoju przybrało obcy wygląd, zanurzone w białym świetle błyskawicy.
— Muszą dotrzeć do Arvonu — stwierdziła zdecydowanym tonem Luanna. — Muszę.
— Dziś w nocy na drogach można spotkać tylko śmierć — powiedział oberżysta. — Nawet przy dobrej pogodzie wędrówka przez Wielkie Pustkowie to czyste szaleństwo. — Mięśnie jego masywnych ramion zafalowały pod brudną koszulą, gdy przebiegł go dreszcz na samą myśl o tym. — Tylko śmierć, tylko śmierć tam czeka — dodał i odwrócił się, zostawiając Luannę przy wielkim kominku.
Spojrzała w tańczące płomienie, czując zamęt w głowie. Gwałtowne burze nie ustępowały; wszędzie słychać było pogłoski o Wilkołakach. Lecz Luannie najbardziej ciążyła świadomość upływającego czasu. Zamierzała pojechać prosto do gospodarstwa Anscoma, niewiele wiedząc — albo o to nie dbając — o niebezpieczeństwach czyhających na drodze do ukochanego. Jej wierzchowiec opadł z sił w górach, lecz dotarła na skraj Wielkiego Pustkowia, tylko po to, by stwierdzić, że bez przewodnika nie przedostanie się przez te wyludnione, spustoszone ziemie.
Tymczasem w tej małej wiosce nikt nie chciał zostać jej przewodnikiem. Wszyscy mówili o zagrożeniach. Luannę złościło opóźnienie spowodowane burzą i ledwie powstrzymywała się od płaczu na myśl, że może będzie musiała udać się skrajem Wielkiego Pustkowia aż do wybrzeża, by dotrzeć do Arvonu okrężną drogą. W ten sposób jej podróż przedłużyłaby się o całe dwa tygodnie.
Tak bardzo brakowało jej Anscoma!
— Nie pójdę dłuższą drogą — powiedziała zdecydowanie. To, że Wielkie Pustkowie nie daje schronienia przed burzami, i że można się tam natknąć na zmiennokształtne stwory, nie jest ważne. — Odnajdę Anscoma i złożę mu przysięgę wierności.
Nagły podmuch wiatru i strugi deszczu wpadły przez otwarte drzwi. Na chwilę serce Luanny niemal przestało bić. Pomyślała, że do oberży wszedł jakiś Wilkołak. Oślepiające światło błyskawicy ukazało kontury zgarbionej postaci. Odetchnęła z ulgą, kiedy drzwi zamknęły się, odgradzając ich od burzy, a w blasku ognia pojawił się zasuszony starzec, uginający się pod ciężarem dużego worka.
— Za biesiadę szczere dzięki — powiedział stary człowiek. — Za powitanie u wrót wyrazy wdzięczności. Dla pana domu życzenia uśmiechu, szczęścia i jasnego słońca jutrzejszego ranka.
— Wszystkim nam przyda się jasne słońce — zgodził się oberżysta. — Witaj, Pearr. Jak tam łowy?
— Dobrze, bardzo dobrze — odparł starzec. Przyczłapał do ognia i ogrzał sobie ręce. Kątem oka przyjrzał się Luannie. Z wyniosłą miną otuliła się szczelniej płaszczem, starając się nie gapić na mężczyznę. W Kramie Dolin rzadko widywało się takich ludzi. Pearr nie nosił płaszcza; ciepło i ochronę przed deszczem zapewniały mu warstwy postrzępionych koszul i kaftanów. Stopy miał owinięte szmatami, jakby były poranione, lecz tylko wiek spowalniał jego ruchy, uświadomiła sobie Luanna.
— Co sprowadza taką piękną panią do tej wiejskiej gospody? —zapytał Pearr. Nie odwrócił się, żeby spojrzeć wprost na Luannę, tylko wciąż przyglądał jej się spod oka.
— Co za bezczelność! — wykrzyknęła Luanna, nie przywykła do tego, by niżsi stanem zwracali się do niej bezpośrednio.
— Widzę, że czegoś szukasz, masz to wypisane na twarzy — rzekł Pearr.
— Zostaw ją, Pearr.
— Mogę zaprowadzić cię na Wielkie Pustkowie, jeśli tam jest to, czego szukasz — ciągnął Pearr.
— Na łaskę Wilkołaka, proszę cię, Pearr, nie zachęcaj jej do tego. —Oberżysta odwrócił się do Luanny i rzekł: — Nie wierz w ani jedno jego słowo, pani. Pearr za długo przebywał na Wielkim Pustkowiu, zbierając swoje śmieci.
— Śmieci, tak? — warknął Pearr. — Dostanę wysoką cenę za te kawałki metalu. Tylko ja znam najlepsze miejsca, gdzie można znaleźć metal Prastarych. — Zachichotał i usiadł, wyciągając nogi w stronę ognia.
Luanna spojrzała na starca i zadrżała. Z worka wydobywała się chybotliwa, błękitna poświata, przypominająca magiczne ognie. Znalazł cenny metal, lecz kosztowało go to utratę zmysłów.
— Nie, Pearr nie jest szalony, nie wierz w to, piękna pani — rzekł starzec, jakby czytając w jej myślach. — Byłem żołnierzem, jednym z najdzielniejszych, jacy kiedykolwiek wymachiwali mieczem.
— Tylko nie opowiadaj tego znowu — jęknął oberżysta. Zostawił ich, gestem pokazując Luannie, że też powinna udać się na spoczynek, bo w przeciwnym razie będzie musiała wysłuchać opowieści Pearra. Lecz Luannę dziwnie pociągał ten samotny tułacz, błąkający się po Wielkim Pustkowiu. Gdyby ją poprowadził, skróciłoby to zaledwie do kilku dni drogę do gospodarstwa Anscoma, leżącego po drugiej stronie Strażnicy.
— Chcesz przeprawić się przez Wielkie Pustkowie, czy tak? — zapytał Pearr.
— Tak. Poprowadzisz mnie?
— Nie opowiadał ci o Wilkołakach? — Pearr skinął głową w stroną oberżysty.
— Opowiadał — przyznała Luanna — lecz mam ważną sprawę o załatwienia w Arvonie.
— Jak mu na imię?
— Anscom. — Imię wymknęło się z ust Luanny, nim zdała sobie z tego sprawę. — Skąd wiedziałeś, w czym rzecz?
— To, że jestem stary i szalony od szukania na Wielkim Pustkowiu resztek po Prastarych, nie oznacza, że jestem głupi. — Głosem niemal zbyt cichym, żeby Luanna mogła go usłyszeć, Pearr dodał: — Ani że nie pamiętam, co to znaczy być młodym.
— Więc zgadzasz się być moim przewodnikiem? — naciskała.
— Co mi zaoferujesz jako zapłatę?
Luanna tak mocno otuliła się płaszczem, że aż poczuła mrowienie w ramionach.
— Nie, piękna pani, nie chcę twojego ślicznego ciała, choć bardzo przypominasz mi kogoś, kogo utraciłem dawno temu. Potrzebuję tylko trochę pieniędzy, tyle, żeby wystarczyło na jeszcze jeden sezon poszukiwań na Wielkim Pustkowiu.
— Czego poszukujesz? Metalu Prastarych?
— Tak, tego też, ale zbieram go tylko przy okazji. Nie, piękna pani, ja szukam Drogi Snów.
Luanna zmarszczyła brwi.
— Nigdy nie słyszałam o takiej drodze.
— Niewielu słyszało. — Pearr rozejrzał się po izbie, niemal jakby miał coś na sumieniu. — Nikt z tutejszych nie chce się przyznać, że wierzy w jej istnienie, tylko ja. I pewnego pięknego dnia znajdę ją! — Pogmerał w niezliczonych warstwach swego stroju i wyciągnął pergamin, pożółkły ze starości i poprzecierany na zagięciach. Z czcią, jakby to była święta relikwia Gunnory, rozłożył pergamin przed Luanna.
Spojrzała na runy pokrywające pergamin i zamrugała, przekonana, że to światło błyskawic mami jej wzrok. Lecz nie, runy rzeczywiście jarzyły się własnym zielonkawym światłem.
— Mapa — powiedział z ożywieniem Pearr, niemal patetyczny w tej próbie zarażenia jej swoją wizją. — Pokazuje ścieżkę wiodącą do Drogi.
— A co jest na końcu Drogi?
Pearr rozejrzał się, jak gdyby sprawdzając, czy nikt ich nie podsłuchuje.
— To wyjawiłem tylko nielicznym — zwierzył się. — Na końcu Drogi Snów jest… wieczne życie!
Luanna nie odezwała się. W dzieciństwie słyszała mnóstwo takich bajek; wszystkie obiecywały nieśmiertelność albo wskrzeszenie z martwych. Wojna pozbawiła ją takich marzeń.
— Widzę, że w to nie wierzysz, i że uważasz starego Pearra za głupca. Ale to nic nie znaczy! Wiem, że Droga istnieje, że jest gdzieś na Wielkim Pustkowiu. Zbudowali ją Prastarzy i mieści w sobie ich najpotężniejszą magię. Wystarczy tylko, że nią pójdę i wszystkie te lata spadną ze mnie jak stary płaszcz.
— Ale teraz nie będziemy szukali tej Drogi Snów, dobrze? — poprosiła Luanna. Wiedziała, że Pearr, ze wszystkich mieszkańców tej wioski, najlepiej zna Wielkie Pustkowie, bowiem spędził na nim wiele lat, ścigając swoje marzenia. Ale nie chciała marnować czasu na głupie wyprawy donikąd w poszukiwaniu bajek.
— Ten Anscom jest ci drogi?
— Bardzo — odparła łagodniejąc. Jedna wzmianka o Anscomie wystarczała, żeby rozpalić w niej tęsknotę. Każda chwila, której nie spędzali razem, zmieniała się w wieczność.
— Wydaje mi się, że słyszałem o nim. Gospodarz z Arvonu, prawda? Całkiem dobrze mu się powodzi. Jest bogaty, ma mnóstwo służby to pomocy w polu.
Luanna zamrugała ze zdziwieniem. Nie miała pojęcia, że Anscom jest bogaty. Powiedział, że jego gospodarstwo leży w dwóch dolinach. Wydawało się to czymś wielkim i niezwykłym dla kobiety z kraju, gdzie wszystko ścieśnione jest na małej powierzchni, ale żeby był bogaty? Zakochała się w nim, nie w bogactwie.
— Czy ten Anscom byłby skłonny wynagrodzić mnie za to, że zaprowadzę cię do niego?
— Pewnie tak — odparła Luanna.
— Wyruszymy rano, o ile pogoda dopisze — rzekł Pearr. — Jeśli nie będziesz miała nic przeciwko temu.
Nie miała.
Dni mijały zbyt wolno dla Luanny. Pearr znał szlaki przez Wielkie Pustkowie, co do tego nie miała wątpliwości, lecz niebezpieczeństwa czyhające w tej spustoszonej, zrujnowanej krainie, przekraczały jej wyobrażenia. Dwukrotnie musieli zbaczać ze szlaku, żeby uniknąć spotkania z Wilkołakami. Te stwory rzeczywiście wyszły ze swych kryjówek i włóczyły się po kraju. I Pearr, ku jej złości, uparł się, żeby na cały dzień przerwać podróż w obawie przed gwałtowną burzą.
Świadectwa gwałtownego przyboru wody, na które natknęli się przekraczając następnego dnia rzeczne łożysko, przekonały ją, że Pearr zna tę krainę i jej niebezpieczeństwa lepiej niż ona. I choć martwiła się dodatkowymi opóźnieniami, nie protestowała. Wygląd stworzeń, które padły ofiarą powodzi, wprawiał w przerażenie.
— Ślady Wilkołaków — powiedział Pearr, zsuwając się ze swej siodłatej szkapy i oglądając uważnie trop. Opadł na czworaka i jak zwierzę obwąchał ziemię. — I to w dodatku świeże. Może będziemy musieli odbić bardziej na zachód, żeby je ominąć.
— Czy to konieczne?
Pearr pokręcił po ptasiemu głową i rzucił jej kosę spojrzenie.
— Wilkołaki nie są łatwymi przeciwnikami. Nawet kiedy byłem żołnierzem, i to w najlepszym okresie, zawsze zastanawiałem się dwa razy, nim wyciągnąłem przeciw nim miecz. Są dzikie i w walce nie ustępują nikomu. A kiedy taki zmienia postać, jeszcze trudniej go trafić. Miecz tnie powietrze, nie przynosząc im żadnej szkody.
— To mit— zadrwiła Luanna. Lecz przestraszyła się, że wcale może tak nie być, kiedy zobaczyła, jakim spojrzeniem obrzucił ją Pearr.
Jechali przez resztę dnia, kierując się wprost na zachodzące słońce i napotykając kilka rozmytych deszczem śladów. Pearr zrobił się nerwowy i nieustannie rozglądał się wokół, kręcąc głową jak ptak. Raz zatrzymał się i przez godzinę badał wzrokiem teren dookoła i wznoszące się u horyzontu niewielkie pasmo wzgórz.
Luanna nie wypytywała go o powód dziwnego zachowania. Jego przestrogi sprawdzały się aż nadto dokładnie. Zsiadła z konia i przeszła się po okolicy, badając wzrokiem ziemię.
— Widzisz to? — zwrócił się do niej Pearr tak niespodziewanie, że aż się wzdrygnęła. Spojrzała na niego pytająco.
— Co?
— Trop. Samotnego człowieka. Zmierzał z Arvonu, jeśli się nie mylę.
Luanna potrząsnęła głową tak mocno, że włosy rozsypały się w miękką, brązową aureolę.
— Srebrna sprzączka od popręgu. — Pearr rzucił w jej stronę mały przedmiot. Złapała zręcznie, a potem upuściła, jakby sprzączka zmieniła się w kroplę rozżarzonego metalu. Luanna rzuciła się na kolana, żeby ją odzyskać. Łzy wezbrały w jej oczach.
— Kiedy to znalazłeś?
— Na ostatnim postoju. Wygląda znajomo?
— Anscom na wielu swoich rzeczach umieszczał taki znak.
— Samotny jeździec z Arvonu, zmierzający z północy właśnie wtedy, kiedy my jedziemy z południa…
— Nie — wykrztusiła z trudem. Nie mogła powiedzieć nic więcej. Anscom nie mógł teraz jechać na południe, do niej. Powiedział, że siewy zajmą mu parę tygodni. Zamierzała przybyć, kiedy on skończy z robotami, żeby zrobić mu niespodziankę. Lecz co, jeśli on, tak samo jak ona, nie był w stanie znieść bólu rozłąki, i pospieszył do niej do Rozdale?
— Może to był któryś z jego służących. Słyszałem, że Anscom prowadzi rozległe interesy.
Luanna wpatrywała się w srebrną sprzączkę. Jaki służący jeździ z tak bogatym rzędem?
— To musiał być służący — powtórzył Pearr. — Twój Anscom nie byłby taki głupi, żeby dać się wpędzić w matnię.
— O czym ty mówisz?
— Wilkołaki zapędziły jeźdźca między tamte wzgórza, prawdopodobnie do ślepego kanionu. Tej części Wielkiego Pustkowia nie znam za dobrze. Zapuszczałem się głębiej i bardziej ku wschodowi.
— Co możemy zrobić? To… to nie może być Anscom, lecz jeśli to jeden z jego służących, tak jak mówisz, musimy mu pomóc. Nie możemy pozwolić, żeby ktoś padł ofiarą Wilkołaków!
— Skąpo u nas z bronią — rzekł Pearr. — Zresztą od lat nie miałem miecza w ręku. Wolę używać tego. — Klepnął się w czoło. — To utrzymywało mnie przy życiu po… — Słowa zawisły w powietrzu. Pearr odetchnął głęboko i wyprostował się. Luanna spoglądała na niego ciekawie. Starzec wyraźnie się zmienił. Wydawał się silniejszy, szybszy w ruchach, wyższy.
— Po czym? — zapytała Luanna.
— Po śmierci mojej ukochanej Evony — odparł nieobecnym głosem. Wydawało się, że Pearr mówi do siebie. — Była tak piękna, tak niezwykle piękna. Samo słońce zazdrościło jej urody.
— Co się z nią stało?
— Zginęła na początku wojny. — Pearr wyprostował się jeszcze bardziej. — Walczyłem jak szalony i może rzeczywiście taki byłem, może szukałem śmierci, żeby ulżyć rozpaczy.
— Ale nie znalazłeś, prawda?
— Śmierci? — Pearr roześmiał się szorstko. — Nie. Walczyłem zbyt dobrze. Dostałem tyle medali, że juczny koń by ich nie uniósł. Pod koniec wojny przyszło mi do głowy, że mogę pójść Drogą Snów i odzyskać piękną Evonę. Lecz potem szukałem jej tylko po to, żeby przywróciła mi młodość. Nigdy nie będzie drugiej Evony, ale jeśli znowu będę młody, może znajdę kobietę, której rozum, wdzięk i uroda sprawią że poświęcę dla niej życie. — Po raz pierwszy spojrzał prosto na Luannę. — Kobietę taką jak ty.
Luanna nie wiedziała, jak ma zareagować na ten niezwykły komplement.
— Nie możemy pertraktować z Wilkołakami, rozumiesz? Nie możemy też z nimi walczyć. Lecz możemy pójść ich śladem z nadzieją, że ten, kogo ścigają, zdołał ujść przed ich zajadłością. Tylko wtedy się na coś przydamy.
Luanna nie wiedziała, czego bardziej chce: jak najszybciej znaleźć się w Arvonie, czy pomóc temu, kogo ścigały Wilkołaki. Przebiegła wzrokiem spustoszoną krainę, zobaczyła ślady zniszczeń sprzed wieków, jaśniejące łachy bladobłękitnego piasku, głębokie jamy, wypiętrzające się nagle wzgórza.
— Ten jeździec potrzebuje pomocy — powiedziała. — Nie możemy go zostawić.
— Tak — rzekł Pearr. — I jest coś jeszcze.
— Mówisz o Wilkołakach? — Luanna rozejrzała się, wypatrując okrutnych stworzeń.
— Nie, piękna pani. O tym. — Pearr wyciągnął pergamin z zakamarków swego stroju i rozłożył go ostrożnie. W milczeniu zaczął wodzić palcami po widniejących na nim konturach. Dopiero po paru chwilach Luanna uświadomiła sobie, że patrzy na mapę tej właśnie okolicy.
— Droga Snów biegnie przez te wzgórza? — zapytała.
— Może. Wiele razy znajdowałem podobne formacje, które wprowadzały mnie w błąd, lecz tym razem… — Pearr potrząsnął głową — …coś mi mówi, że się nie pomyliłem. — Posłał jej krzywy uśmiech. — Może przyniosłaś mi szczęście!
— Miejmy nadzieję, że przyniosę je również temu jeźdźcowi — odparła Luanna.
Ledwie po niecałej godzinie jazdy w zmierzchającym świetle dnia gwałtowna burza zmusiła ich do postoju. Zamiast wykorzystać przerwę w podróży na zastanowienie się i opanowanie swych uczuć, Luanna szalała z niepokoju. Tak jak Pearr czuł w głębi serca, że znalazł Drogę Snów, tak ona była pewna, że podążają śladem Anscoma. Wydawało się to prawie niemożliwe, lecz ona wiedziała, że rozłąka była dla jej kochanka równie trudna do zniesienia, jak dla niej. Wybrał się do niej w tym samym czasie, kiedy ona wyruszyła z Krainy Dolin do Arvonu.
Co spotkało Anscoma? Zapadła w niespokojny sen, w którym błyskające zęby Wilkołaków rozdzierały ludzkie ciało w okropnej uczcie.
— Szybciej, Pearr, musimy jechać szybciej!
— Nie martw się, piękna pani — odparł stary mężczyzna. — Jeździec żyje. Zatamował krwawienie i jedzie dalej, z pewnością słaby, ale żywy!
Znaleźli miejsce, gdzie samotny jeździec z Arvonu stoczył walkę z nie mniej niż trzema Wilkołakami. Dla zabicia Wilkołaka zwykle potrzebna jest magia, którą większość ludzi nie dysponuje, lecz w tym przypadku burza i łut szczęścia — oraz zręczność, pomyślała Luanna — pozwoliły ściganemu ujść z życiem. Przez pewien czas drogę ucieczki znaczyły obficie plamy krwi; potem deszcze w znacznym stopniu zmyły ślady. Lecz trop prowadził do pasma wzgórz i Luanna wyczuła w powietrzu tętnienie magii.
I znowu, jakby czytając w jej myślach, Pearr powiedział:
— To ta sama magia, która powstrzymała Wilkołaki przed podążaniem za naszym nieznanym przyjacielem. Myślę, że źródłem tej magii jest Droga, której szukam. Czuję się o całe lata młodszy tylko dlatego, że widzę kamienie, które ją wytyczają!
Kamienne słupy, pokryte takimi samymi dziwnymi runami jak te, które jarzyły się własnym światłem na mapie Pearra, pomogły jej uwierzyć, że starzec się nie myli. Choć Luanna sama nie czuła niczego szczególnego, zobaczyła, że w starca wstępują nowe siły.
— Tam! — zawołał Pearr. — Na górze, w wejściu do jaskini. Widzisz go?
— Anscom! — krzyknęła Luanna, ujrzawszy leżącą postać. Nawet z tej odległości rozpoznała swego kochanka. Wbiła pięty w boki wałacha. Wierzchowiec wytężył siły, żeby jak najszybciej znaleźć się przy leżącym człowieku. Luanna zeskoczyła z siodła nim koń zdołał się na dobre zatrzymać.
Potykając się podbiegła do ukochanego i upadła na kolana. Ujęła głowę Anscoma, kołysząc jaw ramionach.
— Kochany, jesteś ranny! — Luannie zakręciło się w głowie na widok ran. Wilkołaki poszarpały ciało Anscoma, wyrywając wielkie kawały z ud i torsu.
— Luanna? — rozległ się słaby głos mężczyzny. — Skąd? Nie mogłaś wiedzieć…
Śmiała się i płakała, przytulając się do jego piersi.
— Kiedy ty jechałeś do mnie, ja jechałam do ciebie.
— Zimno mi, nawet w twoich ramionach — powiedział Anscom. — Walczyłem z Wilkołakami jak umiałem, ale nie jestem wojownikiem.
— Odpędziłeś je, żyjesz, jesteśmy razem. — Słowa Luanny toczyły się jak potok wezbrany po burzy. — Tylko to się liczy. Nigdy już nie pozwolimy się rozdzielić.
Poczuła dotyk dłoni na ramionach. Pearr ukląkł przy niej i powiedział: — Pozwól, że opatrzę jego rany. Są bardzo poważne. Stracił dużo krwi. Widzisz, jaki jest blady?
— Będzie żył. Musi żyć!
— Doznał ciężkich obrażeń. Na wojnie widziałem wielu lżej rannych, którzy zmarli. A rany zadały im nie Wilkołaki, tylko zwykła stal. Nie wiadomo, jakie szkody mogą spowodować ich magiczne kły.
— Zajmę się nim — powiedziała Luanna, odpychając Pearra. Odetchnęła głęboko, żeby się uspokoić, i zabrała się do ratowania człowieka, którego kochała.
Pearr rozpalił małe ognisko, a potem zostawił ją samą z Anscomem i jej bólem. Młodzieniec zapadł w śpiączkę; najpierw rzucał się słabo, a potem legł bez ruchu, nie dając znaku życia.
Niepokój Luanny wzrósł. Pochyliła się i dotknęła palcami gardła Anscoma. Tylko zimne ciało i żadnego pulsu.
— Pearr! — krzyknęła. — Chodź szybko!
W kilka chwil później starzec wyłonił się z czeluści pieczary. Zobaczył przerażenie na twarzy Luanny i dotknął ręką nozdrzy Anscoma. Potem spojrzał z ukosa na kobietę i potrząsnął głową.
— Nie żyje, piękna pani. Zęby Wilkołaków sięgnęły dalej, niżby wskazywały same rany, a i te są śmiertelne.
Luanna osunęła się na ziemię, ogłuszona, wpatrując się w Anscoma, lecz nie widząc niczego.
Delikatne potrząśnięcie wyrwało jaz otępienia.
— Może znajdzie się jakiś sposób, żeby go uratować — powiedział Pearr zdławionym ze wzruszenia głosem. — Udało mi się odczytać runy na ścianach pieczary.
— Co? — zapytała. — O czym ty mówisz? Nawet Wielka Gunnora nie potrafi wskrzeszać zmarłych.
— Prastarzy byli potężni, och, niezmiernie potężni — rzekł cicho Pearr. — Ta pieczara jest przeznaczeniem, celem Drogi Snów. Wewnątrz czeka na Anscoma drugie życie. Czy zaryzykujesz?
— Co mam zaryzykować? Przecież on nie żyje.
— Nic nie wiemy o skutkach. Jego duszę może opanować Zło z powodu Wilkołaków i ran, które zadali.
— Chcesz powiedzieć, że Anscom może powrócić do życia, lecz… jako jeden z nich?
— Wiem bardzo mało. Nie starczyło mi czasu, żeby przeczytać runy do końca.
Luanna spojrzała na ciało kochanka i podjęła decyzję.
— Wszystko, czego chcę, to być z nim.
— Bez względu na skutki?
— Nawet gdybym miała stracić życie, chcę, żeby on odzyskał swoje.
Pearr skinął głową.
— Tego się spodziewałem. Proszę, pomóż mi. Musimy zabrać go do jaskini, do ołtarza, który znalazłem.
Razem unieśli Anscoma i zawlekli go do mrocznej pieczary. Jednak im dalej się posuwali, tym jaśniej robiło się wokół nich. Przyćmiona błękitna poświata, tak typowa dla metali używanych przez Prastarych, oświetlała wielkie pomieszczenie. Luanna przystanęła i przez chwilę wytrzeszczała oczy, rozglądając się z otwartymi ustami.
Pod ścianami stały machiny o dziwnych i obcych kształtach. Wiele jarzyło się błękitnym, inne zaś zielonym światłem, niepodobnym do niczego, co kiedykolwiek widziała. Lecz jej uwagę przyciągnął i skupił na sobie granitowy ołtarz, wznoszący się pośrodku komnaty, Choć bardziej przypominał wypełnione wodą koryto, niż tradycyjny ołtarz, Luanna znała jego przeznaczenie — i niebezpieczeństwo, na jakie się narażała.
— Anscom wróci do życia? — zapytała.
Pearr potrząsnął przecząco głową. Tego się właśnie obawiała. Wzywali Moce przekraczające ludzką wiedzę i zrozumienie.
— Droga Snów — szepnął Pearr — kończy się tutaj.
Dowlekli zwłoki Anscoma do wypełnionego wodą koryta. Na jego ścianach rozjarzyły się runy, a wysoko na sklepieniu pieczary zapłonął prosty, czerwony krzyż, odbijając się w wodzie.
— Żadnego wahania, żadnych wątpliwości — rozkazał Pearr. Napinając mięśnie, unieśli ciało Anscoma i włożyli je do wody.
Luanna wstrzymała oddech. Sądziła, że Anscom utonie. Jednak on unosił się na powierzchni, a woda zaczęła musować i kipieć wokół niego, a potem znikała, jak gdyby parując, aż jej kochanek spoczął na dnie suchego koryta.
— Anscom? — zawołała niepewnie. Żadnej reakcji. Odwróciła się i wtuliła twarz w pierś Pearra, a jej gorące, gorzkie łzy moczyły jego brudne koszule. — Jak długo? — wyszlochała. — Kiedy będziemy mogli spróbować jeszcze raz?
— Musi upłynąć wiele lat — odparł Pearr. — Runy mówią, że koryto musi się napełnić, żeby mogło być znowu użyte. Każdego roku spada tylko jedna kropla, pojedyncza kropla magicznego płynu.
Luanna cofnęła się i wytrzeszczyła oczy na starego człowieka.
— Chcesz powiedzieć, że…
— Tak — odparł łagodnie Pearr. — Moja szansa na młodość przepadła, ale poświęciłem ją w szlachetnym celu.
— Poświęciłeś aż tyle, żeby wskrzesić Anscoma? Ale dlaczego?
W uśmiechu Pearra nie było smutku, tylko tęsknota.
— Dlatego, że przypominasz mi Evonę. Dla niej zrobiłbym wszystko.
Zanim Luanna zdążyła coś odpowiedzieć, dotarł do niej szeleszczący dźwięk. Otworzyła oczy i łzy pociekły jej po policzkach. Anscom poruszył się w korycie.
— Luanna? — odezwał się słabym głosem. — Co się stało? Pamiętam, że było mi bardzo zimno. A potem pojawiły się dziwne sny.
Pomogła mu usiąść. Poczuła znajome napięcie mięśni, do których wracała siła. Anscom wygramolił się z zimnego, suchego koryta i stanął na trzęsących się nogach.
— Żyjesz! — zawołała i rozpłakała się z radości.
— Żyję tylko wtedy, kiedy jestem z tobą — powiedział. Wyciągnął rękę, ujął ją pod brodę i pocałował delikatnie w usta.
Luanna oderwała się od niego.
— Pearr poświęcił tak dużo. Anscom, on… Luanna rozejrzała się po pomieszczeniu wypełnionym dziwnymi, metalowymi machinami i echami z czasów, które dawno minęły. Pearr zniknął.
— Może wyszedł z pieczary — podsunął Anscom.
— Tak, poszukajmy go. A potem jak najszybciej wracajmy do twojego gospodarstwa. To czas siewów i powinniśmy być na miejscu.
Przytuleni do siebie, wyszli z pieczary Prastarych. Lecz nie znaleźli Pearra. Przycupnął za rozjarzoną błękitnym pałaniem machiną jeszcze długo po tym, jak kochankowie odeszli. Słabymi oczami przyglądał się, jak cztery kropelki tworzą się na ramionach krzyża na stropie, spływają wolno do środka i zlewają się w jedną dużą kroplę. Jej ciężar sprawił, że w końcu oderwała się od czerwonego krzyża i spadła, rozbryzgując się na dnie koryta.
Ile lat upłynie, nim koryto wypełni się znowu życiodajnym, magicznym płynem Prastarych?
Pearr nie wiedział. Wiedział tylko, że zanim do tego dojdzie, on już dawno będzie martwy. Przemierzył Drogę Snów i znalazł życie — lecz nie on był tym, który je odzyskał.
Krzątał się po pieczarze, zbierając małe kawałki metalu. W jakiś sposób widok Luanny i Anscoma wynagrodził mu stratę. Wiedział, że marzenia nie umierają.
Magia Estcarpu i przygody Simona Tregartha zawładnęły moją wyobraźnią od pierwszych stron Świata Czarownic, wówczas, kiedy przed niemal dwudziestu pięciu laty przeczytałem tą książkę. Potem dwukrotnie odwiedzałem ten świat i moja wyobraźnia zaczęła sięgać poza słowa, pomysły i postaci stworzone przez Andre Norton; sam wziąłem się zapisanie krótkich opowiadań. Ze wszystkich dziwnych miejsc Świata Czarownic, zrujnowane wojną Wielkie Pustkowie przemawiało do mnie najbardziej. Myśl o ludziach — oraz bestiach i magicznych stworzeniach — przemierzających je w poszukiwaniu kawałków starego metalu najmocniej pobudzała moją wyobraźnię, wyczarowując najwyraźniejsze wizje.
Co jeszcze można znaleźć na tym Pustkowiu? Inspiracja może przyjść z wielu dziwnych źródeł i w tym przypadku był to utwór Jefferson Starship pod tytułem „Winds of Change”. W jakiś sposób fragmenty piosenki o wietrze przynoszącym zmiany w życiu człowieka oraz okruchy życia tułacza błąkającego się po bezdrożach Świata Czarownic, połączyły się ze sobą. Do tej podstawowej mieszanki dodałem to, co dla każdego człowieka jest najważniejsze: miłość, nadzieję i… śmierć.
Robert E. Vardeman
* Eyrie (ang.) — orle gniazdo bądź górski zamek (przyp. tłum.).
* Ang. — moss — mech; dotter — zniekształcone słowo daughter — córka (przyp. tłum.).