Andre Norton Troje przeciw Swiatu Czarownic

ANDRE NORTON



TROJE PRZECIW ŚWIATU CZAROWNIC


(Tłumacz: EWA WITECKA)



ROZDZIAŁ I


Nie jestem kowaczem pieśni, żebym wykuł brzeszczot sagi, która pośle żołnierzy do boju, jak czynią to bardowie Z sulkarskich statków, kiedy te węże morskie torują sobie drogę do nieprzyjacielskich portów. Nie mogę też dobierać troskliwie słów niczym mistrzowie ociosujący kamienie do budowy silnego, mającego przetrwać wieki, zamkowego muru, by następne pokolenia mogły podziwiać ich kunszt i pracowitość. Ale kiedy człowiek żyje w niezwykłych czasach, gdy na własne oczy ogląda czyny, o jakich marzy niewielu, budzi się w nim chęć zapisania, nawet nieumiejęt­nie, swego w nich udziału. Pragnie bowiem, żeby ci, którzy po nim zasiądą w jego wysokim krześle, wezmą do ręki jego miecz i rozpalą ogień w jego kominku, mogli lepiej zrozumieć dokonania jego i jego towarzyszy i w przyszłości pójść tymi śladami.

Dlatego właśnie spisuję prawdę o Trojgu, którzy powstali przeciw Estcarpowi, i o tym, co się stało, gdy tych Troje odważyło się zniweczyć czar rzucony przed wiekami na Starą Rasę, czar zaciemniający umysły i wymazujący przeszłość. Na początku było nas troje, tylko troje, Kyllan, Kemoc i Kaththea. Nie należeliśmy w pełni do Starej Rasy i kryło się w tym nasze nieszczęście i nasze ocalenie. Już od dniu narodzin byliśmy oddzieleni od innych, gdyż tworzyliś­my ród Tregartha.

Naszą matką była pani Jaelithe, niegdyś Kobieta Władająca Mocą Czarodziejską, jedna z tych Czarownic, które mogły przywoływać, posyłać, a także w inny sposób posługiwać się siłami niezrozumiałymi dla prze­ciętnego człowieka. Okazało się jednak, wbrew wszelkiej ówczesnej wiedzy, że chociaż nasza matka weszła do łoża naszego ojca, Strażnika Granic, Simona, i urodziła nas jednocześnie, nie utraciła owego niezwykłego daru, którego nie sposób zmierzyć za pomocą wzroku czy dotyku.

I choć Strażniczki nigdy nie zwróciły pani Jaelithe Klejnotu, którego ta wyrzekła się w dniu ślubu, to jednak musiały przyznać, iż pozostała ona Czarownicą, jakkolwiek już nie należała do ich grona.

Tego, który był naszym ojcem, również nie można oceniać wedle odwiecznych praw i obyczajów. Pochodził. bowiem z innego stulecia i z innej epoki, a przybył do Estcarpu przez jedną z Bram. W swoim świecie wydawał jako wojownik rozkazy podwładnym. Wpadł wszakże w pułapkę zastawioną przez zły los, wrogowie zaś deptali mu po piętach w takiej liczbie, że nie mógł zatrzymać się i stanąć z nimi do walki na miecze. Dlatego ścigali go dopóty, dopóki nie znalazł Bramy i nie przybył do Estcarpu, gdzie wziął udział w wojnie z Kolderem.

To właśnie dzięki niemu i dzięki naszej matce nadszedł kres Kolderu. I odtąd ród Tregartha cieszył się niemałym poważaniem, gdyż Simon i pani Jaelithe wyruszywszy przeciw Kolderczykom do ich tajemnej kryjówki zamknęli kolderską bramę, przez którą ta zaraza przybyła do naszego świata. Już wtedy śpiewano o tym wiele pieśni.

Chociaż Kolder zniknął, pozostało po nim złowrogie piętno, Estcarp zaś walczył o życie, albowiem otaczający go ze wszystkich stron wrogowie bez przerwy szarpali jego nadwątlone granice. Był to świat zmierzchu, po którym już nie miał nadejść poranek, a my urodziliśmy się wówczas, gdy cały dotychczasowy sposób życia ulegał zagładzie.

Nasze potrójne narodziny stanowiły precedens wśród Starej Rasy. Kiedy nasza matka zległa w ostatnim dniu umierającego roku, śpiewała wojenne zaklęcia, pragnąc, by ten, który się narodzi, stał się takim wojownikiem, jacy byli bardzo potrzebni w owych ponurych czasach. I tak przyszedłem na świat płacząc, jakby już rzuciła na mnie cień niejasna przyszłość.

Lecz bóle porodowe naszej matki trwały nadal. Tak bardzo obawiano się o jej życie, że zajęto się mną pośpiesz­nie a potem położono z boku. Poród trwał jeszcze wiele godzin i wydawało się. że zarówno rodząca, jak i tamto życie przebywające w jej łonie odejdą ze świata przez ostatnią z bram.

Wtedy to przybyła do Południowej Stanicy jakaś kobieta. Na dziedzińcu oznajmiła głośno, że posłano po nią i że jej misja związana jest z panią Jaelithe. W tym czasie mój ojciec tak bardzo bał się o życie matki, że polecił przyprowadzić nieznajomą.

Kobieta wyciągnęła spod płaszcza miecz, którego brzeszczot zalśnił w blasku dnia, lodowaty przedmiot, zimny od brzemienia zabójczego metalu. Trzymając go przed oczyma mojej matki, nowo przybyła zaczęła śpiewać. I od tej chwili wszystkim zgromadzonym w komnacie, zaniepokojonym ludziom wydało się, iż są złączeni więzami, których nie mogą rozerwać. Pani Jaelithe podniosła się jednak z morza bólu i niespokojnych snów i dobyła głosu. Obecni uznali jej słowa za gorączkowe majaczenia, kiedy rzekła:

- Wojownik, mędrzec, czarownica - troje - jedno - Ja tak chcę! Każdemu talent. Razem - złączeni w jedno i wielcy - oddzielnie znacznie słabsi!

I w drugiej godzinie nowego roku przyszedł na świat mój brat, a zaraz potem moja siostra, tak sobie bliscy, jakby łączyła ich jakaś więź. Moja matka była tak wyczerpana, że obawiano się o jej życie. Kobieta, która dokonała magicznego obrzędu, szybko odłożyła miecz i podniosła dzieci jakby miała do tego prawo - a z powodu ciężkiego stanu naszej matki nikt się temu nie sprzeciwił.

W ten właśnie sposób Anghart z wioski Sokolników została naszą niańką i przybraną matką i ona pierwsza kształtowała nasze życie. Była wygnanką, gdyż zbuntowała się przeciw surowym prawom swego ludu i odeszła nocą z kobiecej wioski. Sokolnicy bowiem, ci dziwni wojowie, mieli własne obyczaje, nienaturalne w oczach członków Starej Rasy, tej Starej Rasy, której kobiety miały wielką moc i władzę. Tak odrażające zdały się owe obyczaje Czarownicom z Estcarpu, iż odmówiły one Sokolnikom prawa do osiedlenia się, kiedy ci przed wiekami przybyli zza mórz. Dlatego Twierdza Sokolników znalazła się wysoko w górach, na ziemi niczyjej, ciągnącej się wzdłuż granicy Estcarpu z Karstenem.

Mężczyźni tego plemienia trzymali się na uboczu, żyli tylko wojną i utarczkami, a uważając się za bliżej spokrew­nionych z ptakami, cieplejszymi uczuciami darzyli swych skrzydlatych zwiadowców, a nie kobiety. Te ostatnie mieszkały w specjalnych wioskach ukrytych w dolinach, do których kilka razy do roku przybywali wybrani mężczyźni, żeby zapewnić przetrwanie rasie. Każde dziecko po przyjściu na świat poddawano bezlitosnemu osądowi i synek Anghari został zabity, ponieważ urodził się kulawy. Z tego właśnie powodu przybyła ona do Południowej Stanicy, lecz nigdy nie wyjawiła, czemu wybrała ten właśnie dzień i godzinę i skąd zdawała się wiedzieć, czego potrzebowała nasza matka. Nikt też jej o to nie zapytał, gdyż trzymała się z dala od większości mieszkańców Stanicy.

Nam zawsze okazywała czułość i miłość i stała się dla nas matką, którą nie mogła być pani Jaelithe. Albowiem po wydaniu na świat ostatniego dziecka nasza matka zapadła w rodzaj transu. Leżała tak dzień za dniem, nie zdając sobie sprawy z tego, co działo się wokół niej, jadła zaś wtedy, kiedy włożono jej do ust pokarm. Upłynęło kilka miesięcy. Nasz ojciec zwrócił się o pomoc do Czarow­nic, lecz w odpowiedzi otrzymał tylko krótkie posłanie - że Jaelithe zawsze wolała chodzić własnymi drogami i że Strażniczki ani nie zamierzają wtrącać się do wyroków losu, ani też nie mogą dotrzeć do kogoś, kto tak długo kroczył i tak daleko zaszedł obcą im ścieżką.

Usłyszawszy to nasz ojciec stał się ponury i milczący. Prowadził swych Strażników Granicznych na zuchwałe wypady, okazując nowe dla siebie zamiłowanie do walki i przelewu krwi. Powiadano, że z własnej woli szukał innej drogi, takiej, która zaprowadziłaby go do Czarnej Bramy. Nie zwracał na nas uwagi, tylko od czasu do czasu pytał, jak się mamy. Pytał z roztargnieniem, niby o kogoś obcego, jakby samopoczucie niewiele go obchodziło.

Rok miał się już ku końcowi, kiedy pani Jaelithe odzyskała przytomność. Wciąż była bardzo słaba i łatwo zasypiała, gdy się tylko przemęczyła. Sprawiała też wrażenie zasępionej, jakby zawisło nad nią nieszczęście, którego nie potrafiła nazwać. Wreszcie i to przeminęło i nastały, jednakże na krótko, lepsze czasy, kiedy to pod koniec roku do Południowej Stanicy przybył seneszal * Koris z małżonką , Loyse, żeby się weselić. Zawarto bowiem wówczas niepewny rozejm w niemal nie kończącej się wojnie i po raz pierwszy od wielu lat na granicach Estcarpu nie oglądano pożarów i jeźdźców mknących na pomoc - na północ, by stawić czoło wilkom z Alizonu, na południe, gdzie w ogarniętym anarchią Karstenie zwaśnione strony odpowiadały kontratakiem na każdy atak.

Była tylko krótkotrwała cisza przed burzą. Upłynęły zaledwie cztery miesiące nowego roku, kiedy na arenie dziejów pojawił się Pagar. Od czasu śmierci księcia Yviana w wojnie z Kolderem Karsten stał się jednym wielkim polem bitwy dla mnóstwa magnatów i niedoszłych władców. Pani Loyse miała pewne prawa do tego wyniszczonego przez wojnę księstwa. Wydano ją za mąż wbrew jej woli - dzięki pośrednictwu topora weselnego - za księcia Yviana, nigdy jednak nie objęła rządów. Wprawdzie po śmierci męża mogła była podnieść jego sztandar, lecz nic jej nie łączyło z miejscem, w którym wiele wycierpiała. Kochając Korisa z radością wyrzekła się praw do Karstenu. I bardzo jej odpowiadała polityka Estcarpu, polegająca na obronie granic tej starożytnej krainy i nieprzenoszeniu wojny na sąsiadów. Zarówno Koris, jak i Simon, na wszelkie sposoby wspierający słabnącą potęgę Starej Rasy, nie widzieli żadnych korzyści w angażowaniu się poza granicami Estcarpu, spodziewali się natomiast wiele zyskać, podsycając anarchię i w ten sposób zmusić jednego z wrogów do zajęcia się sobą.

U w końcu siało się to, co niegdyś przewidzieli. Pagar z Geenu, początkowo nic nie znaczący szlachetka z dale­kiego południa, zaczął zjednywać sobie stronników i naj­pierw uznano go za pana dwóch południowych prowincji, a potem zrujnowani kupcy z Karsu, gotowi poprzeć każdego, kto mógłby przywrócić pokój w państwie, okrzyk­nęli go władcą. Pod koniec roku, w którym przyszliśmy na świat, Pagar był tak silny, że zaryzykował bitwę z kon­federacją rywali. A cztery miesiące później obwołano go księciem Karstenu nawet na terenach przygranicznych.

Nowy władca objął rządy w kraju wyniszczonym przez najgorszą z wojen, wojnę domową. Jego zwolennicy tworzyli bardzo zróżnicowaną i trudną do rządzenia grupę. Wielu spośród nich było najemnymi żołnierzami i teraz żołd musiał im zastąpić łupy, dla których byli się zaciągnęli pod sztandary Pagara, w przeciwnym bowiem razie poszliby grabić gdzie indziej.

W takiej sytuacji książę postąpił zgodnie z oczekiwaniami mojego ojca i Korisa: poszukał za granicą pretekstu, który pomógłby mu zjednoczyć stronników i dostarczyć środków na odbudowę państwa. Skierował wzrok na północ. Estcarpu zawsze się obawiano w Karstenie. Yvian zaś, za podszeptem Kolderczyków, wyjął spod prawa i urządził masakrę tych spośród Starej Rasy, którzy założyli Karsten w czasach tak odległych, że nikt nie wie, kiedy to się stało. Część zginęła straszną śmiercią, część uciekła przez góry do swoich krewnych. Pozostawili za sobą brzemię winy i stra­chu. I nikt w Karstenie nie wierzył, że Estcarp nie pomści pewnego dnia owej masakry. Wystarczyło zatem, żeby Pagar pograł lekko na tych uczuciach, by mieć gotową krucjatę, która da zajęcie żołnierzom i zjednoczy księstwo.

Chcąc pokonać tak groźnego przeciwnika jak Estcarp, książę Karstenu zamierzał w jakiś sposób wypróbować jego siły, zanim zaangażuje się w wojnę. Mężczyźni ze Starej Rasy byli bowiem dzielnymi, powszechnie szanowa­nymi wojownikami, a Strażniczki z Estcarpu posługiwały się Mocą czarodziejską w taki sposób, którego nikt obcy nie potrafił zrozumieć, i z tego właśnie powodu bardziej się ich obawiano. W dodatku istniał nierozerwalny sojusz łączący Estcarp z Sulkarczykami - groźnymi morskimi wędrowcami, których napady zmusiły już Alizon do zawarcia rozejmu i leczenia bolesnych ran. Sulkarczycy byli gotowi zwrócić swe wężowe statki na południe i szarpać wybrzeża Karstenu, co spowodowałoby bunt kupców z Karsu.

Dlatego Pagar musiał po cichu przygotowywać swą świętą wojnę. Pewnej wiosny zaczęły się napady na przygraniczne tereny Estcarpu, ale nigdy w takiej sile, żeby Sokolnicy i Strażnicy Graniczni, którymi dowodził mój ojciec nie mogli z łatwością jej kontrolować. A przecież przeprowadzane często niewielkie ataki, choć odpierane bez trudu mogą nadwerężyć stan liczebny oddziałów, które się im przeciwstawiają. Kilku ludzi straconych tutaj, jeden czy dwóch tam - suma rośnie i jest to ciągły proces. Mój ojciec wiedział o tym od początku.

W odpowiedzi Estcarp wysłał sulkarskie flotylle. To dało Pagarowi do myślenia. Hostovrul zgromadził dwadzieścia statków, dzięki niezwykłemu kunsztowi żeglarskiemu wypłynął podczas sztormu, rozbił rzeczny patrol, napadł na Kars odniósł taki sukces, w którego wyniku tron nowego księcia chwiał się przez cały następny rok. A potem na południu, skąd wywodził się Pagar, wybuchło powstanie pod wodzą jego przyrodniego brata, dostarczając księciu zajęcia. W ten sposób, z powodu groźby chaosu w Karstenie, zyskano trzy lata, a może i więcej, i zmierzch Estcarpu nie nadszedł tak szybko, jak obawiała się tego Stara Rasa.

W ciągu tych lat manewrów politycznych naszą trójkę zabrano z twierdzy, w której się urodziliśmy - z tym że nie do Es, gdyż zarówno nasz ojciec, jak i nasza matka trzymali się z daleka od miasta rządzonego przez Radę Czarownic. Pani Loyse, która osiadła w małym zamku w dobrach Estfordu, przyjęła nas w poczet domowników. Anghart pozostała jednak centralnym ośrodkiem naszego życia, zawarłszy z panią na Estfordzie przymierze oparte na wzajemnym szacunku. Pani Loyse dotarła bowiem w przebraniu najemnego żołnierza do serca wrogiego kraju, kiedy wraz z moją matką stanęły do walki z całą potęgą Karsu i księcia Yviana.

Po powrocie do zdrowia pani Jaelithe ponownie podjęła współpracę z naszym ojcem jako zastępczyni Strażnika Granic. Wspólnie kontrolowali Moc czarodziejską, tyle że nie na modłę Strażniczek. Teraz wiem, że Czarownice nie tylko im zazdrościły, ale również spoglądały podejrzliwie na ten niezwykły wspólny dar, który nasi rodzice wykorzys­tywali wyłącznie dla dobra Starej Rasy i Estcarpu. Mądre Kobiety uważały taki talent u mężczyzny za nienaturalny i potajemnie zawsze brały naszą matkę za coś gorszego z powodu więzi z Simonem. W owym czasie Rada Straż­niczek zdawała się nie interesować nami, dziećmi Simona i Jaelithe. W rzeczywistości postawę ich należałoby raczej określić jako celowe ignorowanie naszego istnienia. Kaththei nie poddano testowi na dziedziczenie daru władania Mocą czarodziejską, choć test ten obowiązywał wszystkie dziewczynki przed ukończeniem szóstego roku życia.

Niezbyt dobrze pamiętam naszą matkę z tamtych lat. Odwiedzała dwór ze świtą Strażników Granicznych - którzy mnie bardzo interesowali, i kiedy po raz pierwszy zdołałem się przeczołgać na drugą stronę komnaty, poło­żyłem dziecinną rączkę na błyszczącej rękojeści miecza jednego z nich. Matka odwiedzała nas rzadko, a ojciec jeszcze rzadziej, ponieważ oboje czasami tylko mogli zaprzestać patrolowania południowej granicy Estcarpu. Ze wszystkimi dziecięcymi problemami zwracaliśmy się do Anghart, a panią Loyse darzyliśmy przywiązaniem. Naszą matkę szanowaliśmy, obawiając się jej jednocześnie, podob­ne też uczucia żywiliśmy w stosunku do naszego ojca. Myślę, że Simon nie czuł się dobrze w towarzystwie dzieci i, być może, podświadomie miał nam za złe cierpienia, których nasze narodziny przyczyniły jego żonie, jedynej prawdziwie drogiej mu osobie.

Brak serdeczniejszych uczuć między nami a naszymi rodzicami zrekompensowaliśmy sobie ścisłą więzią, która połączyła naszą trójkę. A przecież z natury byliśmy bardzo różni. Jak pragnęła tego nasza matka, wyrosłem na wojow­nika, i takie też miałem podejście do życia. Kemoc był myślicielem - kiedy zetknął się z jakimś problemem, nie przechodził z miejsca do działania, ale starannie wszystko rozważywszy badał jego naturę. Bardzo wcześnie zaczął zadawać pytania i kiedy się przekonał, że nikt nie jest w stanie udzielić mu na nie takiej odpowiedzi, jakiej pragnął, postarał się zdobyć wiedzę, która by mu w tym dopomogła.

Kaththea była najwrażliwsza z naszej trójki. Tworzyła harmonijną całość nie tylko z nami, ale ze wszystkim, co nas otaczało - ludźmi, zwierzętami, a nawet z krajobrazem. Często jej instynkt górował nad moim działaniem czy rozsądkiem Kemoca.

Nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy zdaliśmy sobie sprawę z tego, że również rozporządzamy darem władania Mocą czarodziejską. Nie musieliśmy pozostawać razem czy nawet przebywać w odległości kilku mil, żeby się porozumiewać. W razie potrzeby zdawaliśmy się tworzyć jedną istotę - ja byłem ramionami gotowymi do działania, Kemoc mózgiem, Kaththea zaś - sercem i kontrolowanymi uczuciami. Lecz wrodzona ostrożność powstrzymywała nas przed ujawnieniem tego naszemu otoczeniu. Chociaż nie wątpię, że Anghart dobrze wiedziała o łączącej nas Mocy.

Mieliśmy około sześciu lat, kiedy Kemoc i ja otrzymaliśmy małe, specjalnie dla nas wykute miecze, pistolety strzałkowe przystosowane do dziecinnych rączek, i zaczęliśmy uczyć się zawodu wojownika, który to zawód stał się obowiązkowy dla wszystkich członków Starej Rasy w czasach zmierzchu ich cywilizacji. Naszym wychowawcą został okaleczony w bitwie morskiej Sulkarczyk, przysłany przez Simona, który miał nas wyszkolić jak najlepiej w wojennym rzemiośle. Otkell po mistrzowsku władał niemal wszystkimi rodzajami broni, był bowiem jednym z oficerów Hostovrula podczas napadu na Kars. Chociaż żaden z nas, ku wielkiemu rozczarowaniu Otkella, nie zechciał walczyć na topory, to jednak Kemoc i ja nauczyliśmy się posługiwać innymi rodzajami broni tak szybko, że nasz nauczyciel był z nas bardzo zadowolony - a przecież nie pobłażał nam w niczym.

Latem, kiedy szło nam na dwunasty rok, po raz pierwszy wzięliśmy udział w walce. W owym czasie Pagar zaprowadził już porządek w swoim niesfornym księstwie i jeszcze raz zamierzał poszukać szczęścia na północy. Sulkarska flota pustoszyła wtedy Alizon, jego szpiedzy musieli mu o tym donieść. Dlatego książę Karstenu wysłał pięć lotnych kolumn przez góry na północ, atakując w pięciu miejscach jednocześnie.

Sokolnicy zajęli się jedną z nich, a Strażnicy Graniczni jeszcze dwoma. Pozostałe dwie bandy przedostały się do dolin, do których nigdy jeszcze się nie zapuszczały wrogie wojska. Mając odcięty odwrót Karsteńczycy walczyli ni­czym dzikie bestie, starając się, nim zginą, wyrządzić jak największe szkody.

Garstka tych szaleńców znalazła się nawet nad rzeką Es i zdobyła statek, wyciąwszy w pień załogę. Popłynęła w dół rzeki, może łudząc się nadzieją, że zdoła dotrzeć do morza. Ale łowy na nich już się rozpoczęły i okręt wojenny zajął pozycję u ujścia rzeki, żeby uniemożliwić im ucieczkę.

Karsteńczycy przybili do brzegu jakieś pięć mil od Estfordu i wszyscy mężczyźni z okolicznych gospodarstw wyruszyli na polowanie. Otkell nie chciał wziąć nas ze sobą, my zaś źle przyjęliśmy ten jego rozkaz. Lecz nie minęła jeszcze godzina od wyjazdu niewielkiej grupy, którą dowodził, kiedy Kaththea przechwyciła nadaną telepatycznie wiadomość. Odebrała ją tak wyraźnie, że aż krzyknęła i złapała się za głowę - a stała wówczas między nami na blankach centralnej wieży. Było to posłanie Czarownicy, skierowane nie do oddalonej o kilka mil dziewczynki, lecz do jednej z jej wykształconych sióstr ze Starej Rasy. To żądanie natychmiastowej pomocy dotarło i do nas za pośrednictwem naszej siostry.

Nie zastanawialiśmy się, czy postępujemy właściwie, kiedy opuściliśmy dwór, wyprowadziwszy ukradkiem konie. Nie mogliśmy zostawić Kaththei - nie tylko dlatego, że stała się naszą przewodniczką, ale i dlatego, że w tamtej chwili na blankach wieży nasza trójka złączyła się w jedną istotę, potężniejszą od każdego z nas z osobna.

Trójka dzieci opuściła Estford. Ale w tym momencie nie byliśmy już zwykłymi dziećmi. Przejechawszy na przełaj przez pola zbliżyliśmy się do miejsca, w którym ukryły się dzikie wilki, trzymające zakładniczkę na wypadek pertraktacji. Istnieje coś takiego jak szczęście na wojnie. Mówimy, że ten czy ów dowódca ma szczęście, ponieważ traci niewielu ludzi i zawsze jest na właściwym miejscu we właściwym czasie. Na pewno na takie szczęście składają się strategia i biegłość w rzemiośle żołnierskim, gdyż inteligencja i przeszkolenie służą jako dodatkowa broń. Nie wszystkim równie uzdolnionym i dobrze wyszkolonym żołnierzom nadarza się jednak taka okazja. Los nam sprzyjał tamtego dnia, albowiem nie tylko odnaleźliśmy norę karsteńskich wilków i zastrzeliliśmy po kolei pięciu wrogów - a wszyscy byli wyszkolonymi, nie mającymi nic do stracenia wojownikami - lecz także zakładniczka ze Starej Rasy, zakrwawiona, związana, a mimo to pełna dumy i nieugięta, uszła z życiem.

Dobrze znaliśmy jej szarą szatę. Zaniepokoiło nas jednak jej władcze, badawcze spojrzenie, które w jakiś sposób rozerwało łączącą nas więź. Wtedy uświadomiłem sobie, że i Czarownica zignorowała mnie i Kemoca i skupiła uwagę im Kaththei, zagrażając w ten sposób nam wszystkim. I chociaż byłem bardzo młody, zrozumiałem, że nie obro­nimy się przed tym niebezpieczeństwem.

Mimo sukcesu Otkell nie puścił nam płazem złamania dyscypliny. Kemoc i ja przez kilka dni mieliśmy obolałe ciała. Mimo to byliśmy zadowoleni, gdyż Czarownica szybko zniknęła z naszego życia, spędziwszy w Estfordzie tylko jedną noc.

Dopiero znacznie później, kiedy przegraliśmy pierwszą bitwę w naszej osobistej wojnie, dowiedzieliśmy się, co się stało po owej wizycie - mianowicie Czarownice nakazały poddać Kaththeę testom, lecz nasi rodzice odmówili, a Rada Strażniczek na jakiś czas musiała zaakceptować tę odmowę. Ale Czarownice wcale nie uznały się za pokonane, nigdy bowiem nie były zwolenniczkami pochopnego działania, toteż zamierzały uczynić czas swoim sprzymierzeńcem.

I tak też się stało. Dwa lata później Simon Tregarth wyruszył na morze na sulkarskim statku z zamiarem zbadania pewnych wysp, które, wedle doniesień, w dziwny sposób ufortyfikowali Alizończycy. Napomykano o możliwym odrodzeniu się Kolderu w tym miejscu. I nigdy więcej nie słyszano ani o nim, ani o jego statku.

Ponieważ słabo znaliśmy naszego ojca, jego strata nie­wiele zmieniła w naszym życiu - do chwili, gdy do Estfordu przybyła pani Jaelithe. Tym razem nie na krótkie odwiedziny: przyjechała z osobistą eskortą, żeby pozostać na stałe.

Nasza matka niewiele mówiła, lecz gorączkowo szuka­ła - nie w terenie, ale w tym, czego nie mogliśmy dojrzeć. Przez kilka miesięcy zamykała się w towarzystwie pani Loyse na parę godzin dziennie w jednej z komnat na wieży. I po każdej takiej nieobecności żona seneszala wychodziła stamtąd chwiejnym krokiem, blada, jakby utraciła siły witalne. Moja matka zaś wychudła, jej rysy wyostrzyły się, a spojrzenie stało bardziej roztargnione.

Aż pewnego dnia wezwała naszą trójkę do komnaty na wieży. Panował tam półmrok, chociaż przez otwarte okna wpadało słoneczne światło i był piękny letni dzień. Pani Jaelithe końcem palca uczyniła jakiś gest i portiery zasłoniły dwa okna, jakby martwa tkanina posłuchała jej woli, pozostawiając otwarte tylko to okno, które wychodziło na północ. Potem końcem tego samego palca nakreśliła na podłodze słabo widoczne linie i linie te rozbłysły tworząc jakiś rysunek. Następnie bez słowa, gestem rozkazała nam stanąć w różnych częściach tego wzoru, wrzucając suszone zioła do przenośnego piecyka. Dym począł wić się wokół nas, tak że straciliśmy się z oczu. W tej samej jednak chwili staliśmy się ponownie jedną istotą, jak zawsze, kiedy czuliśmy się zagrożeni.

I wtedy - trudno jest ująć to w słowa zrozumiałe dla tych, którzy tego nie doświadczyli - nakierowano nas i posłano w taki sposób, w jaki można wystrzelić strzałkę z pistoletu czy zadać cios mieczem. Tkwiły w tym jakiś cel i wola, które pochłonęły mnie zupełnie, tak że nie mógłbym nawet zaprotestować.

Później znów staliśmy w tamtej komnacie naprzeciw naszej matki, już nie roztargnionej, milczącej jak posąg kobiety, lecz żywej i wzruszonej. Wyciągnęła do nas ręce, i łzy jak groch spływały po jej wymizerowanej twarzy.

- Tak jak kiedyś dałam wam życie - powiedziała - tak dzisiaj odwzajemniłyście ten dar, moje dzieci!

Wzięła ze stołu fiolkę i wysypała jej zawartość na gasnące węgle w przenośnym piecyku.

Ogień strzelił do góry i coś się w nim poruszało. Nie mogłem jednak dostrzec, co to takiego było ani też, co robiło. Potem wszystko zniknęło, stałem mrugając oczami, już nie jako część całości, tylko jako ja sam.

W tym momencie moja matka przestała się uśmiechać, a na jej twarzy odmalowało się napięcie. Całą uwagę skupiła nie tyle na własnych kłopotach, ile na naszej trójce.

- Więc tak musi być: ja odejdę własną drogą, wy zaś pójdziecie własną. Zrobię, co będę mogła - wierzcie mi, moje dzieci! Nie z naszej winy rozdziela nas przeznaczenie. Zamierzam szukać waszego ojca - on wciąż żyje - gdzie indziej. Was czeka inny los. Korzystajcie z wrodzonego daru., a stanie się on mieczem, który nigdy nie pęka ani nie zawodzi, tarczą, która zawsze was osłoni. Być może, w końcu wszyscy przekonamy się, że nasze odrębne ścieżki w istocie stanowią jedną drogę. Byłoby to szczęśliwszym zrządzeniem losu, niż moglibyśmy tego oczekiwać!



ROZDZIAŁ II


W ten sposób pewnego upalnego letniego poranka, kiedy żółtawe kłęby kurzu unosiły się spod końskich kopyt, a niebo było bezchmurne, nasza matka zniknęła z naszego życia. Patrzyliśmy, jak odjeżdża, ze szczytu środkowej wieży. Dwukrotnie odwracała się i podnosiła wzrok, a ostat­nim razem uniosła rękę w wojskowym pozdrowieniu - na które Kemoc i ja odpowiedzieliśmy w zwyczajowy sposób, i promienie słońca odbiły się od zwierciadlanych brzesz­czotów naszych mieczy. Stojąca pomiędzy nami Kaththea zadrżała, jakby dotknęły jej zimne palce niespotykanego w lecie wiatru. Lewa ręka Kemoca przykryła dłoń Kaththei tam, gdzie dziewczynka zacisnęła ją na parapecie.

- Widziałam go - powiedziała - kiedy nasza matka sięgnęła po nas w czasie poszukiwań, widziałam go, zupełnie samego. Były tam skały, wysokie skały i falująca woda... - Tym razem dreszcz wstrząsnął całą jej wątłą postacią.

- Gdzie? - zapytał Kemoc.

Nasza siostra pokręciła głową. - Trudno mi powiedzieć, gdzie, ale to było daleko - dalej, niż wynoszą odległości dzielące lądy i morza.

- Lecz nie tak daleko, by powstrzymać ją od po­szukiwań - odparłem chowając miecz do pochwy. Czułem, że coś straciłem, ale któż może określić wielkość straty tego, czego nigdy nie poznał. Nasi rodzice przebywali we własnym, stworzonym przez siebie wewnętrznym świecie - odmiennie niż większość mężów i żon, których znałem. W oczach naszych rodziców świat ów tworzył całość, wszyscy inni byli tylko intruzami. Nie istniała Moc, dobra czy zła, która powstrzymałaby panią Jaelithe od jej wyprawy wtedy, kiedy jeszcze tliło się w niej życie. A gdybyśmy zaoferowali jej pomoc w poszukiwaniach, nie przyjęłaby jej.

- Jesteśmy razem. - Kemoc wyłowił tę myśl z mojej głowy, jak to było we zwyczaju między nami.

- Ale jak długo jeszcze? - Kaththea ponownie zadrżała i obaj szybko się ku niej zwróciliśmy. Oparłem znów dłoń na rękojeści miecza, a Kemoc położył swoją na ramieniu naszej siostry.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytał, ale pomyślałem, że zna odpowiedź.

- Prorokini jedzie z wojownikami. Nie musicie tu pozostawać, kiedy Otkell pozwala wam przyłączyć się do Strażników Granicznych!

- Prorokini! - powtórzyła z naciskiem. Kemoc zacisnął mocniej dłoń na ramieniu Kaththei, a wtedy i ja wszystko zrozumiałem.

- Czarownice nie będą cię uczyć! Nasi rodzice zabronili tego!

- Ale nie ma ich tu, żeby powtórnie to uczynili!

Wówczas ogarnął nas strach. Albowiem kształcenie Czarownicy w niczym nie przypominało codziennych ćwiczeń wojowników w posługiwaniu się mieczem, pistoletem strzałkowym czy toporem. Nowicjuszka porzucała wszystkich swoich bliskich, odchodziła do dalekiego miejsca misteriów, aby spędzić w nim wiele lat. Po powrocie zaś nie uznawała już pokrewieństwa, jedynie więź z innymi Czarownicami. Jeżeli zabiorą od nas Kaththeę, by powiększyła szeregi Strażniczek, możemy utracić ją na zawsze. A to, co powiedział Kemoc, było bardzo prawdziwe - czyż po odjeździe Simona i pani Jaelithe pozostał ktoś, kto mógłby obronić naszą siostrę przed Radą Czarownic?

I tak od tej pory na nasze życie padł cień. Strach tylko umocnił naszą więź. Doskonale znaliśmy nasze uczucia, chociaż ja nie celowałem w tym tak jak Kemoc i Kaththea. Ale mijały dni i życie toczyło się zwykłym trybem. A ponieważ strach nigdy nie pozostaje wciąż równie wielki, chyba że podtrzymują go nowe niepokoje, więc odetchnęliśmy.

Wtedy nie wiedzieliśmy, że nasza matka przed opuszcze­niem Estcarpu zrobiła dla nas wszystko, co mogła. Udała się do Korisa i kazała mu przysiąc na topór Volta - ową nadprzyrodzoną broń, którą tylko on mógł władać, a którą otrzymał bezpośrednio z martwej ręki istoty może nie tak potężnej jak bóg, ale na pewno silniejszej niż człowiek - że będzie nas chronił przed zakusami Rady Czarownic. Koris zaprzysiągł i żyliśmy w Estfordzie jak przedtem.

Mijały lata, napaści z Karstenu niemal już nie ustawały. Pagar powrócił bowiem do starej polityki stopniowego nas wykrwawiania. Poniósł klęskę na wiosnę tego roku, w któ­rym ukończyliśmy siedemnaście lat, skazując wysłane przez siebie znaczniejsze siły na śmierć na przełęczy. W bitwie tej Kemoc i ja także mieliśmy swój udział, gdyż włączono nas w poczet zwiadowców, którzy przeczesywali góry w po­szukiwaniu uciekinierów. Odkryliśmy, że wojna to ponure i niebezpieczne zajęcie, ale dzięki niej nasi pobratymcy zdołali przeżyć, a gdy nie ma się innego wyjścia, sięga się po miecz.

Dawno minęło południe, właśnie galopowaliśmy górskim szlakiem, kiedy nadeszło wezwanie. Kaththea stanęła przede mną jak żywa, krzycząc z przerażenia. I choć nie widziały jej moje oczy, jej głos nie tylko brzmiał mi w uszach, lecz także wstrząsnął moim ciałem. Usłyszałem krzyk Kemoca, a później, gdy jego wierzchowiec potrącił mojego, i ja użyłem ostróg.

Naszym dowódcą był Dermont, wygnaniec z Karstenu. Przyłączył się do Strażników Granicznych wtedy, kiedy mój ojciec dopiero co stworzył tę formację. Zatoczył koniem, by zwrócić się do nas. Jego ciemna twarz pozostała nieruchoma, a tak skutecznie zablokował nam drogę, że zawahaliśmy się na moment.

- Co robicie? - zapytał.

- Wracamy - odpowiedziałem i pojąłem, że zabiję nawet jego, jeżeli nadal będzie zagradzał nam drogę. - To posłanie, nasza siostra jest w niebezpieczeństwie!

Dermont spojrzał nam prosto w oczy i wyczytał w nich prawdę. Potem ściągnął wodze i skręcił w lewo, dając nam wolną drogę.

- Jedźcie! - Było to przyzwolenie i zarazem rozkaz.

Jak wiele wiedział o tym, co się wydarzyło? Jeśli orientował się w sytuacji, nie zgadzał się z nią. I może chciał żebyśmy podjęli próbę, bo choć byliśmy młodzi, nie należeliśmy do najgorszych pośród tych, którzy bez słowa skargi służyli pod jego dowództwem przez wiele ciężkich dni i nocy.

Pojechaliśmy, dwukrotnie zmieniając konie w obozach, gdzie dawaliśmy do zrozumienia, że wypełniamy rozkazy. Galop, stępa, galop. Po kolei drzemaliśmy w siodle, kiedy konie szły stępa. A czas płynął - zbyt szybko płynął. Wreszcie Estford wykwitł cieniem na tle szerokiej panoramy pól, z których niedawno zebrano zboże. Nie zobaczyliśmy tego, czego najbardziej się obawialiśmy - śladów wrogów. Ogień i miecz nie dokonały tu spustoszenia, co nie zmniejszyło ciążącego na nas brzemienia strachu.

Niewyraźnie, poprzez szum w uszach, usłyszałem wartownika dmącego w róg na alarm z wieży, gdy mknęliśmy drogą, ponaglając zmęczone wierzchowce do ostatniego wysiłku. Staliśmy się biali od pyłu, ale nadal można było rozróżnić znak naszego rodu na opończach; przebyliśmy też bez szwanku zaczarowaną barierę, tak by wiedziano, że jesteśmy przyjaciółmi.

Mój koń potknął się, kiedy dotarliśmy na dziedziniec, a ja starałem się wydobyć zesztywniałe stopy ze strzemion, zanim zwierze osunie się na kolana. Kemoc nieco mnie wyprzedził i chwiejnym krokiem zmierzał do drzwi dworu.

Stała w nich, obejmując się rękami, aby w tej pozycji powitać nas ostatnim wysiłkiem woli. Nie Kaththea, ale Anghart. Kiedy Kemoc dostrzegł wyraz jej oczu, zatrzymał się niepewnie, tak że wpadłem na niego i odtąd podtrzymywaliśmy się wzajemnie. Mój brat przemówił pierwszy:

- Nie mu jej tu, zabrały ją!

Anghart skinęła głową bardzo powoli, jak gdyby ruch ten wymagał zbyt wielkiego wysiłku. Jej długie, gęsto przetykane siwizną warkocze zsunęły się do przodu. A twarz! - nasza opiekunka zamieniła się w starą, zdruzgotaną kobietę, której wydarto chęć do życia. Tak właśnie z nią postąpiono! Cios zadano Mocą czarodziejską; Kemoc i ja od razu to rozpoznaliśmy. Anghart stanęła pomiędzy swą wychowanką a wolą Czarownicy, przeciw­stawiając słabe ludzkie siły i energię Mocy znacznie większej od jakiejkolwiek broni materialnej.

- Nie - ma - jej. - Anghart wymawiała słowa bez modulacji, duchy słów wydobywające się z ust śmierci. - Otoczyły ją murem. Jechać po nią - oznacza - śmierć!

Nie chcieliśmy w to uwierzyć, lecz musieliśmy. Czarow­nice zabrały naszą siostrę i odgrodziły ją od nas siłą, która zabiłaby zarówno nasze dusze, jak i ciała, gdybyśmy chcieli ruszyć jej śladem. Nasza śmierć w niczym nie pomoże Kaththei. Kemoc uczepił się mego ramienia tak mocno, że wbił mi paznokcie w ciało. Pragnąłem go uderzyć, zmiaż­dżyć mu ciało i kości - rozszarpać - rozerwać na strzępy. Zapewne ocaliło nas zmęczenie długą jazdą. Albowiem kiedy Kemoc ze strasznym okrzykiem zasłonił twarz ramie­niem i osunął się na mnie, jego ciężar powalił nas obu na ziemię.

Anghart umarła w godzinę po naszym przybyciu. Myślę, że trzymała się życia kurczowo, kiedy na nas czekała. Lecz zanim jej dusza odeszła, jeszcze raz do nas przemówiła, i wtedy, gdy minął już pierwszy szok, jej słowa miały sens i pocieszyły nas trochę.

- Jesteście wojownikami. - Anghart przeniosła spo­jrzenie z Kemoca na mnie i potem znów na bladą, wykrzywioną grymasem bólu twarz mego brata. - Mądre Kobiety uważają wojowników za siłę zdolną tylko do działania. W głębi duszy pogardzają nimi. Teraz zaś spodziewają się, że zaczniecie szturmować ich bramy, aby uwolnić nasze kochanie. Ale -jeżeli udacie, że pogodziliś­cie się z losem - one z czasem w to uwierzą.

- A tymczasem - zauważył z goryczą Kemoc - będą nad nią pracowały, chcąc uczynić z Kaththei jedną z tych bezimiennych Kobiet Władających Mocą Czarodziejską.

Anghart spochmurniała. - Więc tak nisko cenisz swoją siostrę? Kaththea nie jest małą dziewczynką, którą można by urobić tak, żeby pasowała do jakiegoś modelu. Myślę, iż Czarownice przekonują się, że jest ona czymś więcej, niż sądziły, i, być może stanie się to przyczyną ich zguby. Lecz jeszcze nie nadeszła ta chwila, by im to udowodnić, teraz oczekują jeszcze kłopotów.

Jedno można powiedzieć o szkoleniu wojowników: uczy ono panowania nad sobą. Ponieważ od dzieciństwa oczekiwaliśmy od Anghart mądrych rad, zaakceptowaliśmy to, co nam teraz powiedziała. I choć chwilowo pogodziliśmy się z losem, niczego nie zapomnieliśmy ani nie wybaczyliśmy. Tamtego wieczoru zerwaliśmy wszelkie więzy podporządkowujące nas osobiście Radzie Czarownic.

Choć wówczas wszystkie inne złe wieści wydawały się nam mniej ważne od tego, co nas spotkało, to jednak było ich wiele. Koris z Gormu, który przez te wszystkie lata stanowił dla większości mieszkańców Estcarpu niezniszczalną podporę i oparcie, leżał ciężko ranny na południu. Pani Loyse udała się do niego, stwarzając tym samym sposobność do porwania Kaththei. I tak oto za jednym zamachem legły w. gruzach wszystkie filary, na których opierał się nasz, świat.

- Co teraz zrobimy? - zapytał mnie w nocy Kemoc, gdy złożyliśmy już Anghart na jej ostatnim posłaniu i siedzieliśmy w zaciemnionej komnacie spożywając pokarm, który nie miał żadnego smaku.

- Wracamy.

- Do oddziału? Bronić tych, które dopuściły się czegoś podobnego?

- Coś w tym rodzaju, ale pamiętaj, że wszyscy uważają nas za żółtodziobów. Tak jak powiedziała Anghart, Czarownice spodziewają się, że popełnimy jakiś nierozważny czyn, i są na to przygotowane. Lecz...

Oczy Kemoca zabłysły. - Nigdy więcej nie mów, bracie, że nie potrafisz poważnie myśleć. Masz rację, po stokroć masz rację! W ich oczach jesteśmy tylko dziećmi, a grzeczne dzieci akceptują polecenia starszych. Więc będziemy grać tę rolę. A także... - Zawahał się, po czym mówił dalej: - Jest jeszcze i to - musimy lepiej poznać rzemiosło, które jest naszym z urodzenia - nauczyć się władać bronią w walce z nacierającym wrogiem - a także poszukiwać wiedzy w innych dziedzinach.

- Jeśli chodzi ci o Moc czarodziejską, jesteśmy przecież mężczyznami, a Strażniczki twierdzą, że władają nią wyłącz­nie kobiety.

- To wszystko prawda. Ale istnieje wiele rodzajów Mocy. Czyż nasz ojciec nie władał jedną z nich? Czarownice nie mogły temu zaprzeczyć, chociaż chętnie by to zrobiły. Cała wiedza nie skrywa się w ich małym tobołku. Czy słyszałeś o Lormcie?

Z początku nazwa ta nic mi nie mówiła. Później jednak przypomniałem sobie zasłyszaną przypadkiem rozmowę Dermonta z jednym ze Strażników Granicz­nych, który towarzyszył mu od czasu jego ucieczki z Karstenu. Lormt - to składnica dokumentów i starożytnych kronik.

- Ale czego można się nauczyć ze starych kronik rodzinnych?

Kemoc uśmiechnął się.

- Mogą tam znajdować się inne materiały, które bardzo nam się przydadzą. Kyllanie - przemówił ostro, jakby wydawał rozkaz - pomyśl o wschodzie!

Zamrugałem oczami. Jego polecenie było absurdalne. Wschód. Czym był wschód? Dlaczego miałbym myśleć o wschodzie? Wschód. Wschód. Zgarbiłem się, czując dziwne mrowienie wzdłuż nerwów. Wschód. Na północy leżał Alizon, w każdej chwili gotów skoczyć nam do gardła, na południu Karsten, który teraz szarpał nasze flanki, a na zachodzie rozciągał się penetrowany przez sulkarskie statki Ocean z niewiadomą liczbą wysp i lądów takich jak ten, na którym Simon i Jaelithe znaleźli prawdziwe gniazdo Kolderu. Na wschodzie zaś była tylko pustka - zupełnie nic.

- Powiedz mi, dlaczego tak jest? - zapytał Kemoc. - Ten kraj ma także wschodnią granicę, ale czy słyszałeś, żeby ktoś kiedyś o niej mówił?

Zamknąłem oczy, żeby wyobrazić sobie mapę Estcarpu, taką, jaką wiele razy widziałem w terenie. - Góry?

- A poza nimi?

- Góry i tylko góry, na każdej mapie, nic więcej! - Byłem teraz tego pewny.

- Dlaczego?

Dlaczego? Mój brat miał stokrotną rację. Dysponowaliś­my bardzo szczegółowymi mapami ziem leżących poza granicami Estcarpu, zarówno na dalekiej północy, jak i na południu. Mieliśmy mapy morza wykonane przez Sulkarczyków. Ale nie istniała żadna mapa ukazująca ziemie na wschodzie. Brak ten stał się godny uwagi.

- Nikt, kto przynależy do Starej Rasy, nie może nawet pomyśleć o wschodzie - ciągnął Kemoc.

- Co?!

- To prawda. Zapytaj kogokolwiek o wschód. Nikt nie może o tym rozmawiać.

- Może nie chce, ale...

- Nie - powiedział stanowczo Kemoc. - Nie mogą. W ich umysłach istnieje zapora przeciw wschodowi. Gotów jestem na to przysiąc.

- Więc to tak, ale czemu?

- Musimy się tego dowiedzieć. Czyż nie rozumiesz, Kyllanie, że jeśli uwolnimy Kaththeę, nie będziemy mogli pozostać w Estcarpie? Czarownice nigdy nie wypuszczą jej z rąk dobrowolnie. A dokąd moglibyśmy się udać? W Alizonie i w Karstenie powitano by nas z radością - jako więźniów. Ród Tregartha jest za dobrze znany. Sulkarczycy zaś nie pomogliby nam w takiej sytuacji, w której Czarow­nice byłyby naszymi wrogami. Przypuśćmy więc, że znikamy w kraju czy też miejscu, którego istnienia Strażniczki nie chcą uznać...

- Tak!

Było to tak doskonałe rozwiązanie, że mu nie dowierza­łem. Zbyt często za uśmiechniętą twarzą losu kryje się zryte bruzdami oblicze nieszczęścia.

- Jeśli w ich umysłach istnieje zapora, to na pewno nie bez powodu, i to ważnego.

- Nie zaprzeczam temu. Musimy dowiedzieć się, co to takiego i dlaczego tam się znajduje, i czy możemy to wykorzystać dla naszych celów.

- Ale jeśli oni, to dlaczego nie my? - zapytałem i zaraz potem odpowiedziałem pytaniem na własne pytanie: - Czy z powodu naszej mieszanej krwi?

- Tak sądzę. Udajmy się do Lormtu i może znajdziemy tam więcej niż jedno wyjaśnienie.

Wstałem. Nagle zrozumiałem, że muszę zrobić coś pożytecznego. - A w jaki sposób zdołamy to uczynić? Czy przypuszczasz, że w tych warunkach Rada pozwoli nam wędrować po Estcarpie? Myślałem, że uzgodniliśmy, iż będziemy posłuszni i wrócimy do oddziału, jakbyśmy pogodzili się z losem.

Kemoc westchnął. - Czy nie uważasz, że trudno jest być młodym, bracie? - zapytał. - Oczywiście, że będą nas pilnować. Nie wiemy, jak silne są ich podejrzenia co do więzi myślowej łączącej nas z Kaththeą. Na pewno nasze przybycie na jej wezwanie da im do myślenia. Ja, ja od tamtej pory nie zdołałem do niej dotrzeć. - Kemoc nawet nie spojrzał na mnie, by stwierdzić, czy mu zaprzeczę. Chociaż żadne z nas nigdy nie wyraziło tego słowami, wszyscy wiedzieliśmy, że łączność telepatyczna między Kemokiem i Kaththeą jest silniejsza. Wyglądało to tak, jakby czas dzielący moje narodziny od ich narodzin oddalił mnie nieco od pozostałej dwójki.

- Kemocu, pokój na wieży! Tam gdzie nasza mat­ka... - Wspomnienie czasu, kiedy to wziąłem udział za pomocą czarów w poszukiwaniach, nie należało do przyjem­nych, ale z radością zmusiłbym się do czegoś takiego, gdyby nam się to na coś przydało. Lecz Kemoc już kręcił głową.

- Nasza matka była biegła w tej sztuce, przez lata posługiwała się pełnią Mocy. My nie mamy ani jej umiejęt­ności i wiedzy, ani też siły, by podążyć tą drogą - przynajmniej nie teraz. Będziemy budować na tym, co już mamy. Co do Lormtu - sądzę, że wola otwiera bramy. Może jeszcze nie dziś - droga do Lormtu stanie jednak przed nami otworem.

Czy to przebłysk jasnowidzenia kazał mi go poprawić?

- Przed tobą. Lormt jest dla ciebie, nie wątpię w to, Kemocu.

Nie zabawiliśmy długo w Estfordzie; nic już nas tam nie trzymało. Otkell dowodził niewielkim oddziałem, który eskortował panią Loyse do Południowej Stanicy. A spośród pozostałej we dworze garstki domowników nikt nie miał dość władzy ani powodu, by nas zatrzymać, kiedy oświad­czyliśmy, że wracamy do oddziału. Następnego dnia pod­czas jazdy byliśmy wewnętrznie bardzo zajęci, starając się porozumiewać i rozmawiać za pomocą myśli, z determina­cją, jakiej nigdy dotąd nie okazywaliśmy przy ćwiczeniach tego rodzaju. Pozbawieni fachowych wskazówek i umiejęt­ności staraliśmy się spotęgować wrodzone zdolności.

Podczas następnych miesięcy wykonywaliśmy to zadanie w tajemnicy przed towarzyszami broni. Byliśmy pewni, że musimy się z tym kryć. Wszystkie nasze wysiłki pozostały bezowocne i nie otrzymaliśmy odpowiedzi od Kaththei, która, jak nas poinformowano, wstąpiła do całkowicie odizolowanego przybytku nowicjuszek Mocy.

Pewne uboczne skutki naszych zdolności same się ujaw­niły. Kemoc odkrył podczas nauki, że dzięki wysiłkowi woli jest w stanie zapisać w pamięci większość tego, co raz usłyszał czy zobaczył, i że potrafi czerpać takie informacje z umysłów innych ludzi. Coraz częściej właśnie jemu powierzano przesłuchiwanie jeńców. Dermont odgadł praw­dopodobnie powód sukcesów Kemoca w tej dziedzinie, ale nic nie mówił.

Ja wprawdzie nie mogłem udzielić takiego wsparcia naszym misjom w granicznych górach, lecz stopniowo uświadomiłem sobie, że odziedziczyłem po rodzicach inne zdolności. Chodziło o coś w rodzaju pokrewieństwa ze zwierzętami. Konie znałem tak dobrze, jak żaden inny żołnierz Estcarpu. Co się tyczy dzikich zwierząt, to po prostu koncentrując się mogłem je przywoływać lub odsyłać. Władzę nad końmi dobrze wykorzystywałem, nie poświę­całem jednak wiele czasu reszcie swego talentu.

Co do Lormtu, wydawało się, że Kemoc w żaden sposób nie zdoła zrealizować swego pragnienia. Potyczki na granicy zdarzały się coraz częściej, toteż pochłonęła nas całkowicie wojna partyzancka. W miarę jak przyszłość Estcarpu rysowała się w coraz ciemniejszych barwach, stopniowo zdawaliśmy sobie sprawę, że to tylko kwestia czasu, kiedy staniemy się uciekinierami w podbitym kraju. Koris nie wyzdrowiał szybko z otrzymanej rany, a gdy to się stało, był kaleką niezdolnym do władania toporem Volta. Doszły nas wieści o jego tajemniczej wyprawie do nadmorskich skał na południu i powrocie bez tej cudownej broni. Odtąd opuściło go szczęście, a jego ludzie ponosili klęskę za klęską.

Pagar igrał z nami od miesięcy, jak gdyby wcale nie zamierzał zadać ostatecznego ciosu, bawiły go bowiem manewry mające zmylić przeciwnika. Prawiono o sulkarskich statkach, które odpływały mając na pokładzie tych czy owych przedstawicieli Starej Rasy. Jestem jednak głęboko przekonany, że od zmasowanej inwazji powstrzy­mywał naszych wrogów odwieczny strach nie tylko przed Mocą, ale i przed tym, co mogłoby się stać, gdyby Czarownice zwróciły przeciw nim wszystkie swe siły. Al­bowiem nikt, nawet wśród nas, nie wiedział, co może zdziałać Moc, gdyby posłużyły się nią wszystkie Strażniczki. Mogłaby spalić Estcarp, zabierając wraz z nim w niebyt resztę naszego świata.

Na początku drugiego roku, licząc od porwania Kaththei, przed Kemokiem stanęła otworem droga do Lormtu, tyle że nie w taki sposób, w jaki tego obaj pragnęliśmy. Kemoc wpadł w zasadzkę, z której wyszedł z tak okaleczoną prawą dłonią i prawym ramieniem, iż nie ulegało wątpliwości, że upłynie wiele czasu, zanim znowu zdoła nimi swobodnie władać, jeśli w ogóle będzie to możliwe. Kiedy siedzieliśmy razem, tuż przed zabraniem go na leczenie, rozmawialiśmy ze sobą po raz ostatni.

- Można szybko wyzdrowieć, gdy się tego pragnie. Dodaj swoją wolę do mojej, bracie - oświadczył Kemoc dziarsko, chociaż oczy miał zamglone bólem. - Wrócę do zdrowia tak szybko, jak tylko będę mógł. A potem...

Nic więcej nie wypowiedział słowami.

- A jeśli czas zwróci się przeciw nam? Karsten może napaść w każdej chwili — ostrzegłem go. - Czy pozostały nam choćby godziny?

- Nie będę o tym myślał. Dowiesz się, co zrobię! Nie mogę uwierzyć, żeby los odmówił nam tej szansy!

Nie czułem się taki samotny, jak się tego obawiałem, kiedy Kemoc odjeżdżał leżąc w lektyce niesionej przez konie. Dobrze pracowaliśmy, gdyż on znajdował się w mo­im umyśle, a ja w jego. Odległość zaś uczyniła tylko nieco cieńszą łączącą nas więź, zmuszając zarówno mnie, jak i Kemoca do większego wysiłku. Wiedziałem, kiedy wyru­szył do Lormtu. Wtedy też ostrzegł mnie, że musimy zerwać kontakt dopóty, dopóki nie wezwie nas nowa potrzeba, gdyż w Lormcie działają wpływy mające posmak Mocy, które mogą być niebezpieczne.

A potem milczenie trwało całe miesiące.

Nadal przebywałem wśród Strażników Granicznych i choć byłem młody, dowodziłem już niewielkim oddziałem. Łączyło nas koleżeństwo zrodzone ze wspólnego niebez­pieczeństwa, miałem też wśród nich przyjaciół. Nigdy nie wątpiłem, że więź z rodzeństwem była znacznie silniejsza, i gdyby tylko wezwał mnie Kemoc lub Kaththea, dosiadł­bym konia i odjechał, na nic nie zważając. Obawiając się właśnie takiego obrotu rzeczy, zacząłem szkolić swego następcę i nie pozwalałem sobie na zbytnie angażowanie się w sprawy wykraczające poza ramy regulaminu wojskowego. Walczyłem, czaiłem się, czekałem - i to oczekiwanie wydawało mi się nie do wytrzymania.



ROZDZIAŁ III


Byliśmy tak chudzi i niebezpieczni jak psy, które Jeźdźcy z Alizonu uczą polowania na ludzi, i jak owe rącze bestie krążyliśmy wśród gór i wąskich dolin, nieco zdziwieni każdej nocy tym, ze wciąż siedzimy w siodłach czy węd­rujemy górskimi ścieżkami, i tak samo zdziwieni rankiem, kiedy żywi witaliśmy świt, budząc się w naszych zamas­kowanych obozach.

Gdyby Alizon i Karsten zawarły przymierze, tak jak się tego obawialiśmy latami, Estcarp zostałby rozbity, zmiażdżony i wchłonięty. Wydawało się jednak, że Pagar nie chciał bratać się z Facellianem z Alizonu - z wielu powodów. Możliwe, że u podstawy tego leżał jakiś wpływ Mocy czarodziejskiej, którego nie wykryliśmy. Wiedzie­liśmy bowiem, że Czarownice z Rady rozporządzały własnymi sposobami oddziaływania na nieliczne osoby, ale Moc słabła lub traciła kontrolę, jeśli rozpostarto ją zbyt szeroko czy używano przez dłuższy czas. Taki wysiłek wymagał sił witalnych wielu współpracujących ze sobą Mądrych Kobiet, które potem były niebezpiecznie osłabione.

Właśnie do takiego posunięcia postanowiły się uciec Czarownice pod koniec lata drugiego roku, odkąd opuściła nas Kaththea. Do każdego posterunku, choćby nie wiem jak oddalonego i choćby nie wiem jak była ruchliwa jego załoga, dotarły nadane drogą telepatyczną rozkazy. A za nimi nadciągnęły pogłoski, jak to zwykle bywa w wojsku. Mieliśmy wycofać się z gór, opuścić podgórze i zgromadzić się na nizinie Estcarpu, porzucając tereny, których broniliś­my tak długo.

Niewtajemniczonym wydawało się zapewne, że to czyn szaleńca, ale wieść głosiła, iż zastawiamy pułapkę, jakiej dotąd świat nie widział. - Podobno Czarownice, zaniepokojone stratami ponoszonymi przez naszą armię w nie kończących się utarczkach, zamierzały skoncentrować siły na ryzykownym posunięciu i albo dać Pagarowi nauczkę, której nigdy by nie zapomniał, albo pozwolić nam wszyst­kim polec w wielkiej bitwie, zrezygnowawszy z powolnego upustu krwi.

Rozkazano nam wycofywać się tak zręcznie, żeby upły­nęło nieco czasu, nim wrogowie zorientowaliby się, iż góry są puste, a przejścia wolne. Tak więc wymknęliśmy się chyłkiem, kompania za kompanią, szwadron za szwad­ronem, osłaniani przez tylną straż. Minął tydzień albo więcej tego przerzucania wojska na inny odcinek frontu, zanim wszyscy członkowie Starej Rasy znaleźli się na nizinie.

Początkowo ludzie Pagara byli ostrożni. Zbyt wiele razy zostali rozbici we frontalnym ataku lub w zasadzce. Wysłali najpierw zwiad, zbadali teren, a potem ruszyli na Estcarp. Sulkarska flota zgromadziła się w wielkiej zatoce, do której wpadała rzeka Es. Jedne statki zarzuciły kotwicę nawet w pobliżu Gormu, gdzie nikt nie mieszkał bez rozkazu z powodu okropności, jakich dopuścili się tam Kolderczycy, inne zaś u samego ujścia rzeki. Opowiadano, że gdyby nasz obecny plan się nie udał, resztki Starej Rasy, ci, którym się powiedzie, zostaną wzięci na te statki, by uciec morzem.

My jednak sądziliśmy, że historię tę przeznaczono dla uszu alizońskich i karsteńskich szpiegów, którzy mogli skrywać się wśród nas. Byłoby to posunięcie zrodzone z najwyższej rozpaczy, a nie uważaliśmy Czarownic z Rady za głupie. Możliwe, iż owa niedorzeczna opowieść sprawiła, że armia Karstenu szybciej przebyła opuszczone przez nas przejścia, gdyż poczęła płynąć ku wzgórzom i górom nie kończącą się rzeką wojowników.

Przypadek sprawił, że moja kompania znalazła się w odległości kilku mil od Estfordu. Rozpaliliśmy ognisko, a późnym popołudniem wystawiliśmy posterunki. Konie były niespokojne i kiedy szedłem między nimi, starając się odkryć przyczynę ich nerwowego zachowania, wyczułem jakieś rosnące napięcie, naruszenie równowagi w przyrodzie. Dlatego wszystko, co niegdyś było proste i prawidłowe, z każdą sekunda stawało się coraz bardziej krzywe i wypaczone. Wyczuwałem wysysanie z ziemi i z tego, co się na niej znajdowało, z ludzi i zwierząt, jakiejś wewnętrznej energii...

Chodziło o przegrupowanie sił! Ta myśl przyszła mi do głowy niespodziewanie i zrozumiałem, że mam rację. To, co tworzyło życie Estcarpu jako takiego, ściągano do jakiegoś centralnego ośrodka, przygotowywano...

Udało mi się rozciągnąć na konie uspokajający wpływ, którym rozporządzałem, ale za to teraz niezwykle ostro wyczuwałem owo wysysanie. Ptasi śpiew nie przerywał przytłaczającej ciszy, żaden liść ani źdźbło trawy nie drgnęły na powietrzu, a upał przygniatał nas niczym ciężki płaszcz. I poprzez ów martwy spokój wyczekiwania, może bardziej ostro z tego powodu uderzył we mnie, niby karsteńska strzałka, sygnał alarmowy.

Kyllanie - do Estfordu - teraz!

Owo nie wypowiedziane na głos wezwanie było takim samym władczym wołaniem o pomoc, jak przed laty krzyk Kaththei. Wskoczyłem na nie osiodłanego konia, lekko schwyciwszy się grzywy. Jednym szarpnięciem ze­rwałem z palika pętającą go linę. Potem pogalopowałem do zameczku, który niegdyś stanowił nasz dom. Usły­szałem za sobą krzyki, ale się nie obejrzałem. Posłałem przed siebie myśl:

Kemocu - co to takiego?!

Przybądź! Był to rozkaz, a nie wyjaśnienie.

Otaczało mnie uczucie otępienia, wycofywania się, kiedy z łomotem pędziłem drogą. Poza nami na ziemi nic się nie poruszało, i to było niepokojące. Ów nienaturalny stan znajdował się jednak poza sferą mego zainteresowania i nie zamierzałem mu ulec.

Zamku strzegła wieża strażnicza, ale żadna flaga nie zwisała z niej bezwładnie w nieruchomym powietrzu. Nie dostrzegłem wartowników na szczycie wieży ani żadnych oznak życia wokół murów. Potem stanąłem przed bramą otwartą na tyle, by mógł przejechać przez nią pojedynczy jeździec.

Kemoc czekał na mnie przy wejściu, jak niegdyś Anghart. Tyle że nie porażony Mocą i umierający, lecz pełen życia. Tak wiele z jego sił witalnych zamieniło się w ogień walczący z niesamowitością tego dnia i godziny, że od samego patrzenia stałem się wojownikiem samotnie stawia­jącym opór wrogowi w chwili, w której usłyszał okrzyk bojowy towarzysza przybywającego z odsieczą. Kemoc i ja - jak mam to ująć? - zlaliśmy się w jedno w sposób niemożliwy do opisania i to, co zostało rozdzielone prze­mocą, częściowo ozdrowiało. Ale tylko częściowo - nadal brakowało bowiem trzeciego składnika.

- Na czas! - Kemoc ruchem ręki wskazał wnętrze zamku.

Puściłem konia, który pokłusował prosto do stajni, jakby koniuch prowadził go tam za wodze. Potem jeszcze raz znaleźliśmy się pod dachem Estfordu. Teraz było to puste miejsce, gdyż zniknęły zeń wszystkie drobne przedmioty, które czyniły go zamieszkanym. Wiedziałem, że pani Loyse przebywa wraz z Korisem w jego kwaterze w jednej z nadgranicznych stanic. A jednak rozejrzałem się dokoła, w jakiś sposób szukając tego, co niegdyś do nas należało.

Przy końcu wielkiego stołu znajdowała się ława i na niej Kemoc umieścił nasze zapasy żywności, podróżne placki i owoce z zamkowego sadu. Ale nie miałem na nic ochoty, a wewnętrzny głód zaspokoiłem po części w inny sposób.

- To było tak dawno - powiedział na głos mój brat. - Znalezienie klucza do takiego zamka wymaga długich poszukiwań.

Nie potrzebowałem pytać, czy mu się udało: w jego oczach dostrzegłem błysk triumfu.

- Dziś w nocy Czarownice wystąpią przeciw Karstenowi. - Kemoc chodził tam i z powrotem, jakby nie mógł usiedzieć na miejscu, gdy ja osunąłem się na ławę, albowiem jeszcze bardziej osłabiało mnie duszne powietrze.

- A za trzy dni - odwrócił się do mnie twarzą - zamierzają zmusić Kaththeę do złożenia przysięgi Cza­rownicy!

Z sykiem wypuściłem powietrze z płuc, niby pierwszy zew bojowy jakiegoś ze śnieżnych kotów. Nie było odwrotu. Albo uwolnimy przed ową godziną naszą siostrę z więzów, jakie Czarownice na nią nałożyły, albo zostanie ona wchłonięta przez ich zgromadzenie i w ten sposób na zawsze dla nas stracona.

- Masz jakiś plan. - Nie uczyniłem z tego pytania.

Kemoc wzruszył ramionami.

- Najlepszy, jaki kiedykolwiek moglibyśmy mieć, a mo­że tylko ja tak sądzę. Zabierzemy ją z Przybytku Mądrości i pojedziemy - na wschód!

Zwykłe słowa, tyle że posunięcie, które przywodziły na myśl, to zupełnie inna sprawa. Wydostanie kandydatki na Czarownicę z Przybytku Mądrości stanowiło wyczyn równie wielki, jak wyprawa do Karsu po Pagara.

Kiedy pomyślałem o tym, Kemoc uśmiechnął się i pod­niósł prawą rękę. Przecinała ją czerwona pręga blizny o chropawej powierzchni, a kiedy mój brat spróbował zgiąć palce, dwa z nich pozostały sztywne i nieruchome.

- To był mój klucz, do Lormtu i dobrze go wykorzys­tałem. Posłużyłem się też tym, co jest tutaj - w pewnym celu. - Postukał zesztywniałymi palcami w czoło, na które spadał niesforny kosmyk czarnych włosów. - W Lormcie znalazłem pradawną wiedzę, w znacznym stopniu otoczoną legendą, dotarłem jednak do jej sedna. Uciekniemy w takie miejsce, że Czarownicom nawet na myśl nie przyjdzie, iż się na to odważyliśmy. A co do Przybytku Mądrości...

Uśmiechnąłem się niewesoło. - Tak? A jak sobie poradzisz z zabezpieczeniami, którymi jest otoczony? Nie będzie ważne to, kim lub czym jesteśmy, jeżeli, nie mając upoważnienia, zostaniemy schwytani o milę od niego. A przecież powiada się, iż strażnikami Przybytku nie są ludzie i że nie można takich przeciwników pokonać jakąkol­wiek znaną bronią.

- Nie bądź tego taki pewny, bracie. Strażnicy nie są zapewne ludźmi - myślę, że mówisz prawdę. Lecz i my nie jesteśmy bezbronni. Jutro zaś nasi przeciwnicy prawdopo­dobnie nie będą tak niebezpieczni jak w minionych latach. Czy wiesz, co się wydarzy dzisiejszej nocy?

- Rada Czarownic wyruszy na wojnę.

- Tak, ale w jaki sposób? Mówię ci, że spróbują się posłużyć Mocą tak wielką, jakiej nie stosowano od wielu pokoleń. Chcą powtórzyć to, czego już kiedyś dokonały - na wschodzie!

- Na wschodzie? A co takiego?

- Sprawią, że góry ruszą z posad i ziemia podporządkuje się ich woli. To ich ostatni wybieg w walce o prze­trwanie.

- Ale czy one są w stanie tego dokonać? - Moc pozwalała tworzyć złudzenia, ułatwiała porozumiewanie się na odległość, umożliwiała wywieranie wpływu na lu­dzi - tyle że w wąskim paśmie. Dlatego niezupełnie uwierzyłem w słowa Kemoca, który zdawał się pewny sukcesu Czarownic.

- Zrobiły to już raz i znowu spróbują. Muszą jednak zgromadzić tyle energii, że na jakiś czas wyczerpią swoje zasoby. Nie zdziwiłbym się, gdyby część z nich umarła. Być może, niektóre przeżyją zgromadzenie i kierowanie taką siłą. Tak czy owak wszystkie zabezpieczenia, którymi Strażniczki otoczyły swe tajemne miejsca, przestaną działać, a my spróbujemy się przez nie przedostać.

- Tak. - Kemoc znów zaczął przechadzać się po komnacie. - Stara Rasa nie pochodzi z Estcarpu - przybyła tutaj zza gór, z pewnością od tej strony, tak wiele pokoleń temu, że dzisiaj nie można ustalić daty. Nasi przodkowie uciekli przed jakimś niebezpieczeństwem, a Moc zmieniła powierzchnię ziemi, wznosząc za nimi góry, którymi odgrodziła ich od przeszłości jak murem. Wkrótce w ich umysłach pojawiła się zapora, kształtowana później przez kilka pokoleń, tak że stała się nieodłączną częścią Starej Rasy. Powiedz mi, czy znalazłeś kogoś, kto mówił o wschodzie?

Nie ośmieliłem się tego uczynić.

Odkąd Kemoc odkrył ową zagadkę, ani razu nie odważyłem się poruszyć tej sprawy w rozmowach ze Strażnikami Granicznymi. Ale mój brat miał rację, nikt nigdy nie mówił o wschodzie i jeśli okrężną drogą naprowadziłem rozmowę na ten temat, umysły moich towarzyszy broni pozostawały zupełnie puste, jakby wcale nie istniał ów kierunek na kompasie.

- Skoro to, przed czym uciekli, było czymś tak strasz­nym. że musieli przedsięwziąć podobne środki ostrożno­ści... - zacząłem.

- To czy odważymy się stawić temu czoło? Od tego czasu upłynęło tysiąc lat, a może i więcej. Stara Rasa nie jest już tym, czym była kiedyś. Każde ognisko poczyna z czasem palić się coraz mniejszym płomieniem i wreszcie gaśnie. Wiem, że będą nas ścigały z większą zaciętością, niż ścigałyby jakiegokolwiek karsteńskiego szpiega, jakiegokol­wiek Jeźdźca z Alizonu czy jakiegokolwiek Kolderczyka, jeśli ktokolwiek taki żyje jeszcze w obecnej chwili w naszym świecie. Żadna jednak Czarownica nie podąży za nami na wschód.

- W połowie należymy przecież do Starej Rasy... Czy zdołamy zniszczyć tę zaporę, aby tam wyruszyć?

Nie dowiemy się tego nigdy, jeśli nie spróbujemy. Lecz, my w przeciwieństwie do Czarownic, możemy o tym myśleć i mówić. Odkryłem w Lormcie, że nawet kustosz tego starożytnego archiwum nie wierzył w prawdziwość tak znamiennych legend. Nie dostrzegał też zwojów, do których zaglądałem, także i wtedy, gdy robiłem to na jego oczach.

Kemoc mówił przekonująco, i choć był to szaleńczy plan, jednak jedyny możliwy w zaistniałej sytuacji. Ale od Przybytku Mądrości dzieliło nas wiele mil, powinniśmy więc wyruszyć w drogę. Powiedziałem mu to.

- Mam pięć torgiańskich wierzchowców - odparł. - Dwa tutaj, gotowe do podróży, trzy inne zaś ukryte, przeznaczone do ostatniej części ucieczki na wschód.

Kemoc wyczytał w moim umyśle zdziwienie i szacunek i roześmiał się. - Och, to wymagało trochę zachodu. Kupiłem je oddzielnie, w odstępie roku, pod fałszywym imieniem.

- Ale skąd wiedziałeś, że nadarzy się taka okazja?

- Nie wiedziałem. Niemniej wierzyłem, że trafi się nam jakaś szansa, i chciałem być na wszystko przygotowany. Masz rację, bracie: nadszedł czas, abyśmy wsiedli na konie i pojechali - zanim zagrozi nam bicz nawałnicy, którą rozpętają Mądre Kobiety.

Torgiańskie konie pochodzą z odległych wrzosowisk graniczących z tajemniczymi Moczarami Toru. Znane są zarówno z szybkości, jak i z wytrzymałości, cech nie zawsze znajdowanych w tym samym zwierzęciu. Są tak cenione, że zgromadzenie pięciu wierzchowców tej rasy przez jedną osobę uważałem za rzecz niemożliwą do zrealizowania. Większość z nich bowiem znajduje się pod kontrolą seneszala Estcarpu. Na oko niezbyt piękne, zwykle ciemno­brązowej maści, o grzywie i włosiu pozbawionym połysku, choćby nie wiem jak starannie je czyszczono. Ale pod względem odwagi, wytrzymałości i szybkości nie mają sobie równych.

Kemoc umieścił im na grzbietach lekkie siodła używane przez oddziały patrolujące wybrzeże. Nasze wierzchowce uległy jednak niesamowitej atmosferze tamtej nocy i tań­czyły w miejscu, co nie leżało w ich zwyczaju, kiedy wskakiwaliśmy im na siodła. Przejechaliśmy stępa przez dziedziniec i opuściliśmy mury obronne Estfordu. Słońce już zachodziło, na niebie zgromadziły się purpurowo-czarne chmury o dziwnych kształtach, które później zgęstniały tworząc groźne ciemne pasmo, na ziemi zaś panowała wciąż ta sama przerażająca cisza.

Mój brat nic nie pozostawił losowi, wybrał więc najkrót­szą drogę. Ale tamtej nocy nawet torgiańskie rumaki nie mogły iść szybko. Wydawało się nam, że przedzieramy się przez sięgające kolan ruchome piaski, wsysające końskie kopyta, gdy tylko na nich stanęły, zmuszające nas do kłusa, kiedy wszystko domagało się galopu. Ciemne chmury zasłoniły niebo niby płaszczem, przez który nie przebiły się ani światło gwiazd, ani księżycowa poświata.

W tamtej chwili przedziwne ozdoby upiększyły krajobraz. Jechałem kiedyś wzdłuż Moczarów Toru i widziałem niesamowite ogniki połyskujące słabo nad zamgloną powie­rzchnią tej zakazanej krainy. Takie same blade światełka poczęły pojawiać się wokół nas tu i tam - na skraju gałęzi, na szczycie krzewu, wzdłuż pędów winnej latorośli oplatają­cych mur. Obecność ich zwiększyła dręczące nas obawy.

Z każdą chwilą narastało w nas oczekiwanie. Nasze torgiańskie wierzchowce reagowały na to, co działo się wokół, parskając i stając dęba. Zawołałem do Kemoca:

- Jeśli zmusimy je do dalszej jazdy, wpadną w panikę!

Przesyłając uspokajające impulsy, usiłowałem utrzymać zwierzęta pod kontrolą przez ostatnie pół mili, ale dłużej nie mogłem tego robić. Zeskoczyliśmy na ziemię i stałem pomiędzy końmi, trzymając ręce na spoconych szyjach, całą siłą woli starając się uniemożliwić im ucieczkę. Później umysł Kemoca dołączył do mojego, udzielając mi dodat­kowego wsparcia, i oba wierzchowce, choć nadal parskały, przewracały oczami, toczyły pianę i drżały jak liść osiki, stały w miejscu.

Skoncentrowawszy się na tym zadaniu, nie wiedziałem, co się wokoło działo, toteż zaskoczył mnie jaskrawy błysk ognia na niebie. W chwilę potem rozległ się pomruk w niczym nie przypominający normalnego grzmotu. I nie zrodził się on w niebie, lecz w głębi ziemi, która zadrżała nam pod stopami. Konie zarżały głośno, ale nie próbowały uciekać. Zbliżyły się do mnie, ja zaś trzymałem się ich kurczowo, znajdując w nich jedyne oparcie w świecie, który oszalał.

Tamte nikłe, rozsiane tu i ówdzie ogniki, strzeliły w górę, śląc ku niebu ostrza bladej poświaty. Znów błyskawica z trzaskiem przeorała niebo, a odpowiedział jej pomruk z głębi ziemi. Przez dłuższą chwilę panowała martwa cisza, po czym wokół nas i nad nami rozpętała się potworna nawałnica.

Ziemia zakołysała się, jak gdyby jakieś fale zdążały pod jej twardą powierzchnią ku wyżynom na południu Estcarpu. Wiatr, który nie wiał przez cały dzień, teraz rozhulał się, smagając drzewa i krzewy, zamienione w niesamowite świece, wydzierając nam powietrze z nozdrzy. Nie sposób było się oprzeć, w tej strasznej burzy zatracało się własną osobowość. Mogliśmy tylko trwać i mieć nadzieję, bardzo słabą nadzieję, że zdołamy przeżyć szaleństwo żywiołów - ziemi, ognia, powietrza i wody. Albowiem zaczął również padać deszcz. Ale czy godziło się nazywać deszczem te chłostające nas bicze wodne?

Jeżeli napór burzy niemal odjął nam zmysły, to co musiało się dziać w górach, gdzie doszła ona do punktu kulminacyjnego? Tamtej nocy góry ruszyły się z posad, zagubiły w wielkich ziemnych falach, które pochłonęły zbocza, zamieniły nizinę w wyżynę, a wyżynę w nizinę, odwróciły wszystko poprzez wstrząsy, obsunięcia i wszelkie inne gwałtowne reakcje. Stworzona przez naturę bariera między Estcarpem a Karstenem, broniona przez nas latami, została skręcona, wciśnięta i przekształcona dzięki działaniu siły, której początek dała ludzka wola i której nic nie było w stanie powstrzymać.

Złączeni umysłami, trzymając się za ręce, Kemoc i ja staliśmy się jedną istotą. Później w niewielkim tylko stopniu zdołaliśmy odtworzyć wydarzenia tamtej straszliwej nocy. Naprawdę zbliżał się koniec świata - bardzo prędko utraciliśmy wzrok i słuch, pozostał nam jedynie dotyk. Ze wszystkich sił koncentrowaliśmy się na ostatnim działają­cym zmyśle, gdyż obawialiśmy się, że wraz z nim zniknie wszystko, również i to, co czyniło nas takimi, jakimi byliśmy.

I wreszcie nastąpił koniec - chociaż nie ośmielilibyśmy się żywić nadziei, że kiedykolwiek nadejdzie. Wprawdzie ołowiane chmury nadal przesłaniały niebo, lecz pojawiło się światło, równie szare jak blask zamienionych w świece drzew. Nie była to jednak niesamowita poświata burzowa, ale światło dnia. Kemoc, ja i konie nadal tkwiliśmy na drodze, jakbyśmy zamarzli na kamień pośród oszalałej natury. Ziemia trwała nieruchomo pod naszymi stopami, świat odzyskał niewielką część dawnej normalności, nasze umysły mogły więc powoli wypełznąć z kryjówek, które wyżłobiły w swym wnętrzu.

O dziwo, wokół nas było niewiele zniszczeń. Kilka złamanych gałęzi, nawierzchnia drogi mokra i świecąca. Spojrzeliśmy jednocześnie na południe. Tam gęste chmury nadal przesłaniały niebo, szare światło nie rozjaśniało ciemności i wydawało mi się, że raz za razem dostrzegam iskierkę błyskawicy.

Nie mieliśmy wątpliwości, że Rada Czarownic użyła Mocy w sposób dotąd nie znany w Estcarpie. Uświadomi­łem sobie, że Pagar został wreszcie powstrzymany. Znalaz­łszy się w górach podczas tego wszystkiego!

Pogładziłem mojego wierzchowca po mokrej, potarganej grzywie. Koń parsknął, grzebnął kopytem, budząc się z jakiegoś złego snu. Kiedy wskoczyłem na siodło, zdumia­łem się tym, że przeżyliśmy. Zakrawało to na cud.

Kemoc również dosiadł konia.

Nadeszła nasza godzina!

Kontakt myślowy wydawał się właściwy, jak gdyby to, co teraz zamierzaliśmy przedsięwziąć, mogło obudzić resztki nie wyczerpanej jeszcze, potwornej siły. Popuściliśmy torgiańczykom wodze, konie pomknęły jak zwykle. Dzień rozjaśnił się i nagle jakiś ptak rozerwał zasłonę ciszy pytającą nutą. Zniknął nacisk i wysysanie: odzyskaliśmy wolność, droga słała się przed nami, czas zaś zamieniał się teraz w naszego najgorszego wroga.

Kemoc skręcił z gościńca w boczną drogę, na której rozsiane przez burzę najróżniejsze zawady zmusiły nas do wolniejszej jazdy. Nadal zdążaliśmy do celu, przyśpieszając tam, gdzie pojawiła się otwarta przestrzeń.

Nic wiedzieliśmy, czy owego dnia jechaliśmy rzadko uczęszczanymi drogami, czy też cały Estcarp leżał wyczer­pany przeżytym wstrząsem. Równie dobrze moglibyśmy przemierzać bezludną krainę. W ten sposób los nam sprzyjał.

O zmroku dotarliśmy do gospodarstwa, które wyglądało na dawno opuszczone i w którym zamierzaliśmy się posilić. Wypuściwszy na pastwisko konie, osiodłaliśmy pozosta­wioną tu wcześniej przez Kemoca trójkę torgiańczyków. Potem kolejno nieco się przespaliśmy. Kiedy obudziło mnie dotknięcie Kemoca, księżyc stał na niebie wysoko, nie przesłonięty chmurami.

- Wybiła nasza godzina! - powiedział bardzo cicho.

A później, gdy zsunęliśmy się z siodeł i spojrzeliśmy w dół, gdzie w zagłębieniu terenu niewielki lasek otaczał pociemniały ze starości budynek, nie musiał dodawać:

- Jesteśmy na miejscu!



ROZDZIAŁ IV


Im dłużej przyglądałem się budynkowi w dolinie i jego otoczeniu, tym bardziej zdawałem sobie sprawę z jakiegoś dziwnego przesunięcia, falowania, jak gdyby między nami a tym wszystkim wisiała niemal niewidzialna zasłona. Zniekształcone światło i cień, czego nie byłem całkiem pewny, zamazywały drzewa, wydłużały krzaki, sprawiały, że nawet kamienie poruszały się i kołysały. A przecież w następnej chwili obraz znów stał się wyraźny.

Kemoc wyciągnął przed siebie okaleczoną dłoń, a moje palce zacisnęły się wokół jego ręki. Natychmiast zostałem wciągnięty do jego umysłu z nie znaną dotąd sobie siłą. Mój brat wypuścił sondę myślową przez spowitą księżyco­wym blaskiem i nocnym mrokiem okolicę prosto do serca Przybytku Mądrości.

Napotkał opór, mur, który był równie odporny na nasz atak, jak zamek Es na ukłucie pojedynczej strzałki. Kemoc wycofał się pośpiesznie, po raz drugi cisnął tę niewidzialną włócznię ze znacznie większą siłą, tak że aż jęknąłem, gdy jednym haustem wyssał ze mnie energię.

Tym razem uderzywszy w mur przeszliśmy przezeń na wskroś. I wtedy - a przypominało to wrzucenie bardzo wysuszonej gałęzi do ogniska - przywitał nas gwałtowny wybuch płomieni, radosny, rosnący - Kaththea! Jeśli kiedykolwiek podczas tej długiej jazdy, choćby na krótko, przyszło mi do głowy, że nasza siostra miała prawo się zmienić i nie być zadowolona z naszej ingerencji - myliłem się. Było to jednocześnie rozpoznanie, powitanie, gwałtowne pragnienie odzyskania wolności - wszystko razem. A zaraz potem, po pierwszej odpowiedzi, pojawiły się lęk i ostrze­żenie.

Kaththea nie mogła przekazać nam jasnego obrazu dzielącej nas przestrzeni poza tym, co sami widzieliśmy. Wiedziała Jedynie, że w pobliżu znajdują się strażnicy - wojowie, którzy nie są ludźmi. Nie odważyła się też wyjść nam na spotkanie i ostrzegła przed jakimkolwiek dodat­kowym myślowym kontaktem, który mógłby zaalarmować owych wartowników. Po czym niespodziewanie zerwała z nami łączność.

- Niech tak będzie - powiedział cicho Kemoc. Rozwarłem uścisk, sięgając po miecz. A przecież wie­działem, że stal nie odegra żadnej roli w walce, jaką mieliśmy stoczyć tej nocy.

- Na lewo, pod drzewami, potem szybko pod ścianę w tamtym miejscu... - Stałem się teraz zwiadowcą, do­strzegającym każdy szczegół tego dziwnie płynnego terenu, który powinniśmy wykorzystać jak należy. Tak...

Kemoc pozwolił mi się prowadzić z szacunku dla mego rzemiosła zwiadowcy. Ale i on nie był nowicjuszem w tej dziedzinie, tak że chyłkiem zeszliśmy ze zbocza wykorzys­tując wszystkie nasze umiejętności. Odkryłem, że kiedy szybko spojrzałem przed siebie i po sekundzie, czy też coś koło tego odwróciłem wzrok, lepiej widziałem, falowanie zaś mniej mi przeszkadzało.

Dotarliśmy do skraju zagajnika i stanęliśmy oko w oko z zewnętrznym pasem obrony Przybytku Mądrości. Wydało się nam, że z rozpędu wpadliśmy na szklany mur. Niczego nie widzieliśmy, niczego też nie poczułem, kiedy weń uderzyłem - ale nie mogliśmy dalej zrobić nawet kroku.

- Użyj umysłu, pomyśl, że go nie ma! - odezwał się Kemoc w taki sposób, jakby nie zwracał się do mnie, lecz sobie dodawał odwagi.

Z trudnością dokonałem tej zamiany, zastępując działanie ciała akcją umysłu. Ale zmusiłem się do zrobienia tego kroku, powiedziałem sobie, że nie ma tu żadnego muru, jest tylko ziemia, rosnące na niej drzewa i noc - nawet jeśli ta noc nie była tak pusta, jak się wydawała.

Posuwaliśmy się wolno, odpychając za pomocą woli niewidzialną zaporę. Nigdy nie zwątpiłem w to, że Kemoc miał rację mówiąc, iż wysiłek przewracania gór wyczerpie Moc Strażniczek. Albowiem ni stąd, ni zowąd mur ów ustąpił jak tama pękająca pod naporem fali powodziowej. Chwiejąc się na nogach uszliśmy kilka kroków.

- To dopiero pierwszy...

Nie potrzebowałem ostrzeżenia Kemoca. Wszelkie zabez­pieczenia otaczające to serce Mocy były niezwykle skom­plikowane i najlepiej znane Czarownicom. A triumfowanie wtedy, kiedy pierwszy, niegroźny atak zamieniło się w nie­wiele znaczące zwycięstwo, graniczyłoby z szaleństwem.

Dostrzegłem jakiś ruch między drzewami. Znów oparłem dłoń na rękojeści miecza. Wszystko działo się naprawdę - widziałem połyskujący w blasku księżyca metal i słyszałem kroki nadchodzących.

Strażnicy Graniczni! Tutaj? Zwieńczony metalowym ptakiem hełm Sokolnika, skrzydlaty szłom Sulkarczyka, nasze gładkie szyszaki - wkrótce zaczęły blado się jarzyć twarze pod zróżnicowanymi nakryciami głowy, umoż­liwiając rozpoznanie rysów.

Dermont, Jorth, Nikon - znałem ich wszystkich, jeź­dziłem z nimi, osłaniałem ich tarczą w czasie szybkich, gwałtownych ataków, leżałem pośród nich przy niezliczo­nych obozowych ogniskach. Ale teraz wszyscy zwracali ku mnie zasępione oblicza, wykrzywione grymasem odrazy i wstrętu. Z ich strony nadciągnęła ku mnie fala nienawiści, nazywali mnie zdrajcą i dezerterem. Uwierzyłem, że mają rację, że ich obowiązkiem jest zabić mnie na miejscu, chciałem uklęknąć przed nimi w pyle...

Kyllanie!

Okrzyk ten przebił się niczym dziób smoczego sulkarskiego okrętu poprzez falę winy i wstydu, która miała mnie zatopić. Logika i rozum walczyły z emocjami. Tutaj nie było moich towarzyszy broni, którzy skazywali mnie na śmierć. I wcale nie byłem tym, za kogo mnie uważali.

Chociaż uczucia przygniatały mnie brzemieniem, walczyłem z nimi z taką samą determinacją, z jaką stawiałem opór niewidzialnej zaporze, całą siłą woli nakazując im odejść.

Dermont stał przede mną. W oczach miał błysk sprawied­liwego gniewu, a swój pistolet strzałkowy wycelował w moją szyję. Ale jednocześnie Dermonta tu nie było - skąd wziąłby się w tym miejscu - w rzeczywistości widziałem tylko drzewo, krzak, zniekształcone przez mój umysł, który Moc zwróciła przeciw mnie. Zauważyłem lekkie drgnięcie pistoletu, kiedy wystrzelił. Nie było go tutaj.

Nie poczułem ukłucia strzałki, nie zobaczyłem szeregu żołnierzy, nie dostrzegłem lśnienia księżycowej poświaty na metalu! Od strony Kemoca dobiegł mnie cichy, zduszony dźwięk.

- A oto i druga linia obrony - rzekł, sądząc zaś po głosie wywnioskowałem, że widok ten wstrząsnął nim tak samo jak mną.

Szliśmy dalej. Zastanawiałem się właśnie, skąd strażnicy Przybytku Mądrości wiedzieli o nas tyle, żeby skonfron­tować nas z widmami tych właśnie, a nie innych ludzi. Wtedy Kemoc roześmiał się, co bardzo mnie zaskoczyło.

Czy nie rozumiesz, bracie? -Wyłowił pytanie z mojego umysłu, żeby odpowiedzieć na nie słowami. - Oni dostarczyli impulsu, a ty aktorów do realizacji.

Zdenerwowało mnie to, że nie zdałem sobie z tego sprawy tak szybko jak Kemoc. Przecież halucynacje stano­wiły podstawową sztuczkę w repertuarze Czarownic, wyras­tały z ziarna tkwiącego w ludzkim umyśle.

Znajdowaliśmy się przed prawdziwym murem z porząd­nego kamienia, mogliśmy dotknąć go i wyczuć w mroku. Zdziwiło mnie to, że nie zaatakowano nas powtórnie.

- Nie mogliśmy ich tak łatwo pokonać.

Kemoc znów się roześmiał. - Wiedziałem, że nie zamierzasz ich lekceważyć, Kyllanie. Najgorsze jeszcze przed nami.

Zwróciłem się twarzą do muru, Kemoc stanął mi na ramieniu i wspiął się na szczyt. Potem opuścił skraj płaszcza, podał mi rękę, i oto znalazłem się przy nim. Przykucnęliśmy spoglądając na rozciągający się w dole ogród. Z jednej strony otaczał go mur, na którym się znajdowaliśmy, z trzech pozostałych zaś stron przylegał do Przybytku Mądrości. Panowały w nim cisza i wyczekiwanie. Widzieliś­my w blasku księżyca, że ogród jest bardzo piękny.

Tryskała tam woda, opadając z cichym, melodyjnym pluskiem do owalnej sadzawki, zewsząd otaczał nas zapach kwiatów i wonnych ziół. Zapach - mój umysł uczepił się tej myśli, istniały zioła, których aromat potrafił oszołomić, otumanić człowieka, umożliwiając innym kontrolowanie jego umysłu. Nie ufałem tamtym kwiatom.

- Nie sądzę, żeby tak się stało. - Kemoc znów odpowiedział na zadane w myśli pytanie. - To jest ich własny przybytek, w którym uczą się posługiwać Mocą. Dla własnego bezpieczeństwa nie odważyłyby się używać takich sztuczek. - Umyślnie pochylił głowę, głęboko wciągając do płuc powietrze, jakby je badał.

- Nie, nie musimy się obawiać czegoś takiego. - Zeskoczył na ziemię, a ja za nim, na razie przyjmując za dobrą monetę jego zapewnienia. Ale jak w tej majaczącej w ciemnościach budowli odnajdziemy Kaththeę, nie budząc wszystkich mieszkańców Przybytku Mądrości?

- Czy możemy ją wezwać?

- Nie! - W głosie Kemoca brzmiał gniew. - Żadnych wezwań. Czarownice natychmiast dowiedziałyby się o wszy­stkim. To także jest jedno z narzędzi, którymi się posługują. Zareagowałyby natychmiast.

Lecz tak jak ja zdawał się nie bardzo wiedzieć, co dalej robić. Staliśmy przed zupełnie ciemnym budynkiem. Było w nim tyle izb, że ani nie mogliśmy ich zliczyć, ani nie śmieliśmy ich przeszukać. Teraz...

Znów dostrzegłem jakiś ruch, cień jaśniejszy od prosto­kąta mroku oznaczającego drzwi, przed którymi stanęliśmy. Użyłem starego żołnierskiego fortelu: znieruchomiałem, by się ukryć. Ktoś wyszedł do ogrodu, szedł spokojnie, najwyraźniej nie spodziewając się niczego złego.

Tylko uśmiech losu sprawił, że nie odezwałem się, kiedy dziewczyna wyszła na zalaną księżycem przestrzeń. Ciemne włosy spadające luźno na ramiona, twarz uniesiona ku światłu, jakby ta młoda osoba chciała, by dobrze widziano jej rysy. Dziewczęca twarz, nieco starsza, naznaczona przeżyciami, których nasza siostra nie znała, kiedy widzia­łem ją po raz ostatni. Kaththea rozwiązała nasz dylemat - sama wyszła nam na spotkanie!

Kemoc ruszył do przodu, wyciągając ku niej ręce. Teraz nadeszła moja kolej - wiedziałem - domyśliłem się -i powstrzymałem go. Wszystkie instynkty zwiadowcy buntowały się we mnie przeciw temu zbyt łatwemu rozwiązaniu. Przedtem widziałem Dermonta, a teraz Kaththeę - czyż była ona bardziej prawdziwa od niego? Czyż nie kryła się w naszych umysłach, tak że mogliśmy ją stamtąd przywołać w każdej chwili?

Uśmiechnęła się. Była tak piękna, że bez trudu mogłaby zdobyć serce każdego mężczyzny. Smukła, wysoka, o jed­wabistych czarnych włosach kontrastujących z jasną cerą. Jej ciało poruszało się z gracją damy stąpającej w dworskim tańcu. Wyciągnęła do nas ręce, oczy jej błyszczały, witała nas tak otwarcie i ciepło.

Kemoc szarpnął się. Nie patrzył na mnie, widział tylko Kaththeę.

- Kemocu! - odezwała się cicho, niemal szeptem, w jej głosie dźwięczała radość powitania i tęsknota...

A jednak nadal mocno go trzymałem. Odwrócił się ku mnie, spoglądając na mnie z gniewem.

- To Kaththea! Puść mnie, Kyllanie!

- Kaththea, być może. - Nie wiem, jaki instynkt nakazywał mi ostrożność, budził nieufność. Ale mój brat albo mnie nie słyszał, albo nie chciał zrozumieć.

Dziewczyna znalazła się teraz blisko i kwiaty pochyliły główki, gdy musnął je skraj jej szarej sukni. A przecież w podobnych okolicznościach usłyszałem szczęk metalu i odgłos kroków ludzi, którzy nie będąc byli w zagajniku otaczającym Przybytek Mądrości. Jak poddać ją próbie, która wykazałaby, czy jest mirażem, czy też naszą siostrą?

- Kemocu! - Znów ten cichy głos. Ale ja również tu się znajdowałem. Między moją siostrą a moim bratem zawsze istniała silniejsza więź i Kaththea widziała teraz wyłącznie mego brata, wymawiała tylko jego imię - zdawała się mnie nie dostrzegać. Dlaczego?

- Kaththea? - Zniżywszy głos tak jak ona, zmieniłem jej imię w pytanie.

Lecz jej spojrzenie nie drgnęło, nie przeniosła na mnie wzroku, zdawała się nie wiedzieć, że tu jestem. W tej samej chwili Kemoc wyrwał mi się, podszedł do niej i pochwycił ją w objęcia. Ponad jego ramieniem oczy dziewczyny spoglądały w moje oczy, nadal mnie nie dostrzegając, a na jej ustach gościł ciągle ten sam uśmiech.

Moje wątpliwości zmieniły się w pewność. Jeśli to była kobieta, a nie omamy wyobraźni, prowadziła ona jakąś grę. Ale przecież kiedy za pomocą naszych umysłów odszukaliśmy Kaththeę, powitała nas z radością, toteż nie mogłem uwierzyć, że okazane nam przez krótką chwilę uczucie było kłamstwem. Czy można kłamać w myślach? Nie wątpiłem, że ja tego nie potrafię, chociaż nie wiedzia­łem, czego mogły dokonać Czarownice.

- Chodź! - Kemoc ciągnął dziewczynę, obejmując ją w pasie ramieniem, w stronę muru otaczającego ogród.

Podszedłem do niego - mogłem się mylić, lecz należało przekonać się o tym teraz, kiedy jeszcze mogliśmy na­prawić błąd.

- Kemocu, posłuchaj! - Tym razem mocno zacisnąłem rękę na jego ramieniu, dysponowałem jeszcze większą siłą niż ta, którą się teraz posłużyłem.

Próbował się uwolnić, wypuściwszy z objęć dziewczynę. I gniew rósł w nim z nienaturalną szybkością.

- Myślę, że to nie jest Kaththea - powiedziałem powoli, z naciskiem. Dziewczyna stała w miejscu, nadal uśmiechnięta, skupiwszy całą uwagę na moim bracie, jakbym ja był niewidzialny.

- Kemocu. - Powtarzała jego imię tym samym tonem, nie protestując przeciw moim słowom.

- Oszalałeś! - Twarz mego brata pobladła z gniewu. Wyglądał tak, jakby rzucono na niego czary.

Rzucono czary! Czy mogłem mu w takiej sytuacji przemówić do rozumu - póki czas? Wykręciłem jego rękę do tyłu i przytrzymałem, po czym odwróciłem go tak, by stanął twarzą w twarz z uśmiechniętą dziewczyną.

Unieruchomiwszy go w taki sposób, choć się szamotał, powiedziałem mu znów do ucha:

- Spójrz na nią, człowieku! Przyjrzyj się jej dobrze!

Kemoc nie mógł się uwolnić i zrobił to, co mu kazałem. Z wolna przestał się szamotać i błysnęła mi nadzieja, że zwyciężyłem. Kaththea nadal stała uśmiechnięta, spokojna, od czasu do czasu powtarzając jego imię, jakby potrafiła wymówić tylko to jedno słowo.

- Kim, kim ona jest?

Puściłem go, kiedy o to zapytał. Wiedział już, gotów był zaakceptować prawdę. Ale co było prawdą? Po zdemas­kowaniu dziewczyna nie zniknęła jak widma wojowników. Dotknąłem jej ramienia i poczułem żywe, ciepłe ciało. Nigdy dotąd nie miałem do czynienia z tak prawdziwą halucynacją.

- Nie wiem, kim ona jest, nie jest jednak tą, której tu szukamy.

- Gdybyśmy ją zabrali i odjechali... - Kemoc urwał.

- Tak. Na pewno o to chodziło Czarownicom. Lecz jeśli to fałszywa Kaththea, gdzie jest prawdziwa?

Mój brat przeraził się możliwością pomyłki. Wydawało się, że przeżyty szok dodał mu polotu.

- Ta, ta przyszła stąd. - Wskazał drzwi. - Myślę więc, że ta, której szukamy, znajduje się gdzieś w przeciw­nym kierunku.

Kemoc był bardzo pewny siebie, ale nie miałem powodu, żeby wątpić w jego słowa.

- Kemocu! - Dziewczyna znów wyciągnęła ręce. Ob­serwowała go i powoli zbliżała się do muru, subtelnie zachęcając do ucieczki.

Kemoc zadrżał i cofnął się.

- Kyllanie, pośpiesz się, musimy się pośpieszyć! Odwróciwszy się plecami do dziewczyny udającej Kaththeę, mój brat ruszył w stronę budynku, a ja za nim, bojąc się, że lada chwila rozlegnie się za nami ostrzegawczy okrzyk, że sobowtór naszej siostry podniesie alarm.

Znaleźliśmy tam również inne drzwi. Kemoc tuż przede mną położył na nich rękę. Spodziewałem się znaleźć jakąś zasuwę albo rygiel i zastanawiałem się, jak sobie z tym poradzimy, ale klamka zapadła się bez trudu i Kemoc zajrzał do środka.

- Trzymaj się mojego pasa - rozkazał. W jego głosie zabrzmiała tak wielka pewność siebie, że go posłuchałem. Połączeni w ten sposób, ruszyliśmy przed siebie w gęstym mroku.

Mój brat szedł szybkim, pewnym krokiem, jakby widział każdy cal drogi. Musnąłem ramieniem jakieś odrzwia. Kemoc skręcił w lewo. Pomacałem wokół wolną ręką, dotknąłem niezbyt odległej powierzchni i przesunąłem po niej palcami. Korytarz, pomyślałem.

Później mój brat zatrzymał się na moment, po czym ostro skręcił w prawo. Dobiegł mnie odgłos otwieranych drzwi. Nieoczekiwanie pojawiło się światło, szare i przy­ćmione, ale światło. Staliśmy na progu małej, podobnej do komórki izby. Zajrzałem do środka ponad ramieniem Kemoca. Na brzegu wąskiego łóżka siedziała czekając na nas Kaththea.

Nie znalazłem w niej nic ze spokojnej, uśmiechniętej piękności, którą tamta dziewczyna w ogrodzie nosiła jak maskę. Na twarzy naszej siostry również malowały się nie znane nam przeżycia, a oprócz nich także niepokój i zmęczenie fizyczne będące skutkiem wysiłku ducha. Natura obdarzyła ją urodą, ale Kaththea nic o niej nie wiedziała i nie używała jej jako broni. Usta naszej siostry rozchyliły się, wymawiając bezgłośnie nasze imiona. W końcu Kaththea zerwała się i biegła ku nam, wyciągając do każdego rękę.

- Pośpieszcie się, och, pośpieszcie! - powiedziała najcichszym z szeptów. - Mamy tak mało czasu!

Tym razem ostrzeżenie nie było potrzebne. Trzymałem w ramionach Kaththeę, a nie jej namiastkę. W chwilę potem nasza siostra przeszła obok nas i poprowadziła nas w mrok, ponaglając do biegu. Wpadliśmy do ogrodu. Na poły oczekiwałem, że Kaththea spotka swego sobowtóra, ale do tego nie doszło.

Pokonaliśmy mur i znaleźliśmy się w lesie, a gorączkowy pośpiech naszej siostry dodawał nam skrzydeł. Uniosła wysoko skraj długiej szaty, nagłymi szarpnięciami odrywając ją od krzaków, które zdawały się chwytać i przytrzy­mywać materię w nienaturalny sposób. Nie zależało nam teraz na ostrożności, lecz na szybkości. Wszyscy dyszeliśmy ciężko, kiedy wydostawszy się z doliny do­tarliśmy do miejsca, w którym czekały nas torgiańskie wierzchowce.

Właśnie wskoczyliśmy na siodła, gdy z Przybytku Mądrości dotarł do nas głośny huk. Przypominał nieco podziemny grzmot, który słyszeliśmy podczas przemiesz­czania się gór. Nasze konie zarżały przenikliwie, jak gdyby obawiały się drugiego takiego wstrząsu w swoim normalnym świecie. Kiedy puściliśmy się w dziki galop, wytężyłem słuch chcąc pochwycić inne dźwięki - okrzyki pogoni czy ponowny grzmiący ryk. Ale niczego nie usłyszałem.

Nie uspokojony tym bynajmniej, zawołałem do Kaththei:

- Co wyślą za nami?

Wiatr rozwiał jej włosy, odsłaniając biały owal twarzy, kiedy odwróciła się, by mi odpowiedzieć: - Nie wojow­ników - wystękała. - Mają inne sługi, lecz dzisiaj ich możliwości są ograniczone.

Nawet torgiańskie rumaki nie mogły wytrzymać tak szybkiej jazdy, do jakiej je zmusiliśmy uciekając z doliny Przybytku Mądrości. Zdawałem sobie sprawę, że konie są zdenerwowane i że ten niepokój graniczy z paniką. Nie znałem jednak jej przyczyny, gdyż teraz już po­winniśmy byli się znajdować poza zasięgiem wpływu szkoły Czarownic. Za pomocą wrodzonych zdolności starałem się je uspokoić, przywrócić ich umysłom zdrową równowagę.

- Zbierzcie wodze! - rozkazałem. - W przeciwnym razie konie pognają przed siebie na oślep, zbierzcie wodze!

Nie obawiałem się o jeździeckie umiejętności Kemoca, lecz nie miałem takiej pewności co do możliwości Kaththei. Wprawdzie podczas szkolenia i eksploracji umysłu Czarow­nice nie ignorowały ciała, nie wiedziałem jednak, w jakim stopniu izolowano moją siostrę od świata w minionych latach i czy w związku z tym jest ona w stanie kontrolować swego wierzchowca.

Konie walczyły z wędzidłami, starając się nadal gnać na złamanie karku, lecz w końcu uległy zebranym mocno wodzom oraz moim wysiłkom i zwolniły biegu, gdy wtem przed nami rozległ się przeraźliwy ryk. Ten, kto raz słyszał okrzyk śnieżnego kota, nigdy go nie zapomni. Zwierzęta te są udzielnymi władcami górskich dolin i szczytów. Nie miałem wszakże pojęcia, co któreś z nich mogło robić tak daleko od swych łowisk. Chyba że rozkazom, co sprowa­dziły nas znad granicy, towarzyszyły jakieś polecenia skierowane do zwierząt i te przeniosły się na nie znane sobie dotąd terytoria.

Mój wierzchowiec stanął dęba i zarżał bijąc przednimi kopytami, jak gdyby drapieżnik zmaterializował się tuż przed nami. Kemoc także toczył podobny bój. A torgiań-czyk mojej siostry zawrócił i pomknął z taką samą oszałamiającą szybkością, z jaką rozpoczęliśmy ucieczkę tą samą drogą, którą tu przybyliśmy. Popędziłem za Kaththeą, starając się dotrzeć jednocześnie do umysłu jej konia, ale bezskutecznie, gdyż opanowało go bezmyślne przeraże­nie. Zorientowałem się jednak, iż rumak wyobrażał sobie, że ścigający go śnieżny kot szykuje się do zabójczego ataku.

Mój koń także ze mną walczył, lecz wtargnąłem bru­talnie do jego mózgu i zrobiłem to, na co sobie nigdy dotąd nie pozwalałem - zawładnąłem nim całkowicie, wtłaczając weń rozkazy tak głęboko, że w owej chwili nic nie pozostało z jego własnej osobowości. Dogoniłem Kaththeę i wziąłem pod kontrolę także i jej wierzchow­ca - wprawdzie nie z takim samym skutkiem, musiałem bowiem panować jednocześnie nad swoim, lecz udało mi się wyrzucić z jego mózgu strach przed natychmia­stowym atakiem śnieżnego kota.

Zawróciliśmy i ujrzeliśmy Kemoca pędzącego z ło­motem przez zalaną księżycem przestrzeń. Rzuciłem przez zęby:

- Możliwe, że nie uda się nam utrzymać koni!

- Czy to był atak? - zapytał.

- Myślę, że tak. Jedźmy, póki jeszcze możemy. Jechaliśmy przez całą noc. Kemoc prowadził nas szla­kiem, który już dawno temu oznaczył. Galopowałem w tyle, starając się mieć na baczności przed nową zajadłą napaścią czy to na nas, czy to na nasze wierzchowce. Wyczerpany tym podwójnym wysiłkiem ledwie trzymałem się w siodle, ja, który niegdyś uważałem, iż dorównuję wytrzymałością najlepszym wojownikom Estcarpu. Kaththea jechała w mil­czeniu, lecz jej obecność dodawała sił nam obu.




ROZDZIAŁ V


Wtem przed nami zabłysło światło. Czyżby była to oznaka świtu? Ale przecież świt nie jest czerwono-żółty, nie migocze i nie sięga...

Ogień! Linia ognia zagrodziła nam drogę. Kemoc zebrał wodze, Kaththea zrównała się z nim, ja zaś dołączyłem do nich za chwilę. Jak okiem sięgnąć ciągnęła się wokół migotliwa przeszkoda. Konie znów stały się niespokojne, parskały i unosiły gwałtownie łby. Nie zmusimy ich do przekroczenia ognistej zapory.

Kaththea powoli obróciła głowę z prawa na lewo, badając wzrokiem płomienie, jakby szukając w nich jakiejś bramy. Potem wydała cichy, podobny do śmiechu dźwięk.

- Czy tak nisko mnie cenią? - zapytała nie nas, lecz nocne cienie przed sobą. - Nie mogę w to uwierzyć.

- To iluzja? - zapytał Kemoc.

Jeśli była to iluzja, to bardzo realistyczna. Czułem zapach dymu, słyszałem trzask płomieni. Ale moja siostra skinęła głową. Teraz spojrzała na mnie.

- Masz krzesiwo, zapal mi pochodnię.

Nie mogłem zsiąść z konia, gdyż mój torgiańczyk wyrwałby się spod kontroli i uciekł. Trudno było zmusić go do stania w miejscu, toteż skierowałem go w lewo i pochyliłem się w siodle, sięgając po wrzecionowaty krzew, który na szczęście zdołałem wyrwać. Podawszy go Kemocowi, wolną rękę włożyłem po omacku do za­wieszonego u pasa woreczka i wydobyłem zeń krzesiwo.

Roślina nie chciała się zapalić, lecz w końcu moje wysiłki uwieńczył sukces: zatlił się niewielki płomyk. Kaththea wzięła wiązkę płonących gałęzi i poty zataczała nimi kręgi nad głową, póki nie buchnęły ogniem. Później ponagliła konia. I znów moja wola poprowadziła zwierzę do przodu. Nasza siostra rzuciła daleko swą dziwną broń. Trawa zajęła się błyskawicznie, tak że powstała druga ognista linia.

Płonąc zbliżały się do siebie, jak gdyby jakiś magnetyzm łączył je w jedną całość. Ale kiedy pierwsza linia ognia dotarła do tej, którą zapaliła moja siostra - natychmiast zniknęła! Pozostał tylko tlący się pokos trawy. Kaththea znów się roześmiała, tym razem w jej głosie brzmiało rozbawienie.

- To dziecinna zabawa! - zawołała. - Czyż nie stać was na więcej, o najmądrzejsze z mądrych?

Kemoc zakrzyknął cicho i podjechał do niej, wyciągając okaleczoną rękę.

- Nie prowokuj! - rozkazał. - Mieliśmy wiele szczęścia.

Kiedy Kaththea spojrzała na mnie, a potem ponade mną, jej oczy błyszczały dziwnie. Dostrzegłem też w jej twarzy obcość, która rozdzieliła nas niczym zasłona.

- Nic nie rozumiesz - odparła chłodno. - Najlepiej będzie, jeśli stawimy czoło najgorszemu, temu, które są w stanie przywołać przeciw nam - teraz - nie później, albowiem ich Moc wzrośnie, a my będziemy zmęczeni. Dlatego dobrze jest rzucić im wyzwanie i nie czekać, aż same zechcą podjąć walkę.

Słowa siostry miały według mnie sens. Ale myślę, iż Kemoc nadal uważał jej postępowanie za niepotrzebną brawurę. Dlatego i ja również zacząłem się zastanawiać. Przecież mogło stać się i tak, że nasza siostra, która niedawno opuściła więzienie, upojona wolnością, nie po­trafiła myśleć rozsądnie.

Kaththea zwróciła głowę nieco dalej, poświęcając mi całą uwagę.

- Nie, Kyllanie, nie jestem pijana wolnością niczym pierwszy lepszy sulkarski żeglarz oszołomiony winem po sześciomiesięcznym rejsie! Chociaż mogłabym być. Musisz jednak jedno mi przyznać: dobrze znam te, wśród których żyłam. Nie moglibyśmy uczynić tego, czego dokonaliśmy dzisiejszej nocy, gdyby Czarownice nie utraciły znacznej części Mocy, którą posłały w góry. Chciałabym stawić czoło najgorszemu, zanim odzyskają siły - w przeciwnym razie zmiażdżą nas później. I tak...

Kaththea zaczęła śpiewać, puściwszy wodze, by uwolnić ręce do gestykulacji. I rzecz dziwna, torgiańczyk stał pod nią nieruchomo niby skała, jak gdyby przestał być istotą z krwi i kości. Słowa pieśni były bardzo stare. Co jakiś czas wychwytywałem jedno, które miało jakieś znaczenie, dale­kiego przodka dzisiaj używanego terminu, lecz większość z nich należała do nie znanego mi języka.

Słowa były obce, lecz rozumiałem kryjący się za nimi sens. Dobrze znałem wyczekiwanie w zasadzce, strach towarzyszący potajemnej wyprawie na terytorium wroga, gdzie za każdą skałą kryje się śmierć. Od dawna znałem pewien dreszcz przebiegający po grzbiecie, mrożący nerwy. Ale wówczas odpowiedzią było działanie, teraz musiałem czekać - nie wiem na co. I przychodziło mi to ze znacznie większym trudem niż poprzednio.

Kaththea rzucała wyzwanie Mocy, przyzywała jakąś własną przeciwsiłę, przyciągając ją niby magnes, tak jak jej prawdziwy ogień przyciągnął iluzoryczne płomienie. Ale czy mogła teraz zwyciężyć? Całe moje dotychczasowe doświadczenie, szacunek i lęk przed Czarownicami spra­wiały, że w to nie wierzyłem. Czekałem więc w napięciu, aż świat znowu wokół nas wybuchnie.

Lecz w odpowiedzi na pieśń mojej siostry nie nadszedł ani skręcający ziemię cios, ani halucynacje czy iluzja. To coś nie miało ani widzialnej postaci, ani zewnętrznych objawów. Był to - gniew. Czarny, straszliwy gniew - uczucie, które samo w sobie stanowiło broń zdolną zgruchotać umysł, lodowym brzemieniem zmiażdżyć wszelką osobowość.

Kyllanie, Kemocu!

Niemrawo zareagowałem na wezwanie do kontaktu myślowego. Nie tworzyliśmy całości, lecz trójkę, która stała się jednością. Może nieporęczną, niezbyt dobrze dopasowaną, lecz jednością, stawiającą czoło - jak wielu przeciwnikom? Wraz z naszym zjednoczeniem Kaththea nabrała pewności siebie. Nie potrzebowaliśmy atakować - naszym celem była wyłącznie obrona. Jeśli zdołamy stawić czoło i wytrzymamy - mamy szansę na zwycięstwo. Wszystko działo się tak, jak podczas pojedynku w obozie, kiedy jeden zapaśnik opierał się ze wszystkich sił drugiemu.

Utraciłem wszelką świadomość siebie, Kyllana Tregartha, kapitana zwiadowców, dosiadającego w nocy konia na wypalonej polanie. Nie byłem kimś - lecz czymś. Nieco później, poprzez stalowy rdzeń naszego oporu, otrzymałem wiadomość:

Odpręż się.

Posłuchałem bez słowa. W chwilę potem przygniotło mnie miażdżące brzemię...

Połącz się, wytrzymaj!

O mało nie ponieśliśmy klęski. Ale podobnie jak zapaśnik używający nieszablonowego chwytu, żeby powalić przeciw­nika, moja siostra wybrała czas i manewr. I udało się nam wytrącić wroga z równowagi. Miażdżące uderzenie jeszcze raz napotkało rosnący opór. Nacisk gniewu zelżał nieco. Potem spadły kolejne ciosy, ale nawet ja czułem, że każdy z nich był powolniejszy i słabszy od poprzedniego. Wreszcie ataki ustały.

Spojrzeliśmy po sobie, znowu razem, każde we własnym ciele, albowiem nie tworzyliśmy już tej jedności, dla której ciała się nie liczyły.

Pierwszy odezwał się Kemoc:

- Na jakiś czas...

Kaththea przytaknęła:

- Na jakiś czas, ale nie wiem na jaki... Może jednak wywalczyliśmy sobie dość czasu.

Prawdziwy poranek rozjaśnił niebo, kiedy wyruszyliśmy w dalszą drogę. Nasze konie były już zmęczone i nie odważyliśmy się jechać szybciej. Posililiśmy się w siodłach spożywając podróżne żołnierskie suchary. Nie rozmawialiś­my wiele, zachowując energię na to, co mogło nadejść.

Na tle nieba rysowało się pasmo wschodnich gór, ciemne i groźne. Wiedziałem, że choć góry oddalone są o wiele mil, stanowią ostatnią granicę między Estcarpem a nieznanym. Co się za nimi kryło? Wszystko, czego Kemoc dowiedział się w Lormcie, wskazywało na to, że niegdyś panoszyło się tam niebezpieczeństwo przekraczające nasze wyobrażenia. Czy miał rację? Czy upływ czasu nie zmniejszył zagrożenia? A może uciekaliśmy przed dobrze znanym zagrożeniem prosto w objęcia nie znanego, znacznie większego niebez­pieczeństwa?

Mijały godziny. Kiedy tylko mogliśmy, kryliśmy się na pustkowiu. Sprzyjał nam fakt, że w tej okolicy było niewiele gospodarstw, rozrzuconych na dużej przestrzeni. Większość tych ziem opuszczono, toteż ponownie zarosły lasem. Coraz rzadziej spotykaliśmy oznaki wskazujące na to, że kiedykol­wiek człowiek rozciągał tu swoje panowanie.

Góry nadal majaczyły na widnokręgu. Chociaż z trudem brnęliśmy w ich stronę, wydawało się nam, iż wcale się do nich nie zbliżamy. Równie dobrze mogły być umieszczone na jakiejś ogromnej platformie, która oddalała się z szyb­kością równą naszej. Przez cały dzień czekałem na pojedy­nek woli lub na znak, iż jesteśmy ścigani. W głębi duszy nie wierzyłem, że zasoby Mocy uległy takiemu wyczerpaniu, aby Czarownice nie mogły z nami skończyć, unieruchomić nas w bezwolnym oczekiwaniu na swoich wysłanników, którzy w końcu uwięziliby nasze ciała.

A jednak jechaliśmy nie niepokojeni przez nikogo. Za­trzymywaliśmy się, żeby dać wypocząć koniom i zdrzemnąć się trochę, a zawsze któreś z nas czuwało, po czym ruszaliś­my w dalszą drogę. I nie widzieliśmy nic poza zaciekawiony­mi zwierzętami co jakiś czas wyglądającymi zza zasłony krzewów. Wyglądało to fałszywie, całkiem fałszywie. Po­twierdzały to wszystkie moje instynkty zwiadowcy. Powinni­śmy byli popaść w tarapaty, musimy popaść w tarapaty...

- Może chodzi o to - wtrącił się do moich myśli Kemoc - że Czarownice nie zdają sobie sprawy z tego, iż w naszych umysłach nie istnieje zapora przeciw wschodowi. Sądzą więc, że dostaniemy się w pułapkę bez wyjścia - że wpadniemy w ich ręce.

To miało sens. Nie odważyłem się jednak w pełni zaakceptować wyjaśnień Kemoca. I kiedy tamtej nocy obozowaliśmy bez ogniska na brzegu usianego głazami górskiego potoku, nadal żywiłem przekonanie, że poczuję się lepiej, kiedy atak nadejdzie.

- Myśleć w ten sposób, Kyllanie, to znaczy wystawiać się na atak - przemówiła Kaththea podnosząc na mnie wzrok znad strumienia, w którym myła twarz. - Brak pewności siebie jest dźwignią, której Czarownice mogą użyć, żeby cię przekonać.

- Nie możemy jechać dalej nie przedsięwziąwszy środ­ków ostrożności - odparowałem.

- Tak. I w ten sposób Czarownice zawsze będą miały otwarte drzwiczki. Lecz są to drzwiczki, których nie możemy zamknąć - masz rację, bracie. Powiedz mi, gdzie poszukałbyś prawdziwej kryjówki?

Zaskoczyła mnie. Co ona sobie myślała - że zabraliśmy ją z Przybytku Mądrości tylko po to, aby jeździć na oślep, bez żadnego planu po okolicy?

Kaththea roześmiała się. - Nie, Kyllanie, nie oceniam tak nisko twojej inteligencji. Od tamtej chwili, kiedy odezwaliście się do mnie spoza ścian Przybytku, wiedziałam, że macie jakiś plan. Wiem też, iż ma on coś wspólnego z górami, do których zdążamy bez względu na zmęczenie. Ale nadszedł czas, żebyście powiedzieli mi co i dlaczego.

- Kemoc wszystko zaplanował, niech on...

Kaththea otrząsnęła ręce z wody i wytarła je na brzegu potoku o wysuszoną przez słońce trawę. - W takim razie Kemoc musi mi o wszystkim opowiedzieć.

Kiedy siedzieliśmy razem, żując pożywny, lecz mdły pokarm, mój brat wyłożył jej całą historię o tym, co odkrył w Lormcie. Słuchała bez zadawania pytań, a potem skinęła głową.

- Mogę ci dostarczyć jeszcze jednego dowodu na prawdziwość twojej tajemnicy, bracie. Przez minioną go­dzinę, nim dotarliśmy do tego miejsca, jechałam jakby na oślep...

- Co masz na myśli?

Spojrzała mi w oczy i oświadczyła z powagą:

- Właśnie to, co powiedziałam, Kyllanie. Jechałam jak we mgle. Och, tu i tam mgła rzedła - mogłam rozróżnić drzewa, krzaki, skały. Ale najczęściej widziałam tylko mgłę.

- I nic nie powiedziałaś!

- Nie, ponieważ obserwując was zrozumiałam, że musi to być jakiś rodzaj iluzji, który wam nie przeszkadza. - Kaththea owinęła kawałek placka w serwetkę i włożyła go z powrotem do juku przy siodle. - Iluzja ta nie zrodziła się też z tego, co Czarownice przeciw nam rozpętały. Mówisz, że w naszych umysłach nie ma bariery przeciwko wschodowi z powodu naszego mieszanego pochodzenia. To ma sens. Wydaje mi się jednak, że nauki, jakie pobie­rałam, mogły stworzyć w moim umyśle jakąś jej część, tak żebym straciła orientację. Może gdybym złożyła przysięgę Czarownicy i stała się jedną z nich, nie mogłabym w ogóle przebić wzrokiem tej mgły.

- A jeśli twój stan się pogorszy? - wyraziłem otwarcie ogarniający mnie niepokój.

- Wtedy mnie poprowadzicie - odparła spokojnie. - Jeśli jest to jakaś dawno temu wprowadzona pustka, nie wierzę, żeby długo się utrzymała - z wyjątkiem samej zapory, to znaczy gór. Teraz zgadzam się z tobą, Kemocu. Czarownice na jakiś czas zaprzestaną pościgu, gdyż są święcie przekonane, że zawrócimy. Nie zdają sobie sprawy z tego, że przynajmniej, dwoje spośród nas wszystko widzi w stworzonej przez nich nicości!

Nie podzielałem w pełni jej ufności, ale jako Strażnik Graniczny przekonałem się, iż zamartwianie się tym, co może się wydarzyć, nikomu nie przedłużyłoby życia nawet o sekundę i nie zmieniło czyjejkolwiek przyszłości na dobre czy na złe. Ani ja, ani Kemoc nie napotkaliśmy mgły, o której mówiła Kaththea. Jednakże jej wyjaśnienie wyda­wało się sensowne. Czy nadal będziemy mogli podróżować tak swobodnie? Wędrówka po górskich szlakach przy osłabionym wzroku stanowiła duże niebezpieczeństwo.

Kemoc zadał pytanie, które wykluło się w moim umyś­le. - Ta mgła - jakiego jest rodzaju? Powiadasz - że nie jest całkowita?

Kaththea pokręciła głową. - Nie, i czasami myślę, że jest to kwestia woli. Jeśli utkwię wzrok w czymś, co jest tylko cieniem, i wytężę wzrok, widzę to wyraźniej. Lecz wymaga to takiej koncentracji, która może obrócić się przeciwko nam.

- Jak to? - zapytałem.

- Ponieważ muszę nasłuchiwać...

- Nasłuchiwać? - Podniosłem głowę i wytężyłem słuch.

- Nie uszami - odparła szybko - ale za pomocą wewnętrznego słuchu. Czarownice nie występują teraz przeciw nam, zadowalając się czekaniem. Lecz czy nadal będą to robić, gdy pojedziemy dalej na wschód, kiedy zrozumieją, że nie powstrzymały nas dawno ustanowione przez nie granice? Nie sądzę, żeby kiedykolwiek zrezyg­nowały z walki.

- Czy znalazła się kiedyś taka dziewczyna, która nie chciała zostać Czarownicą? - rozmyślał na głos Kemoc. - Rada musi być tak zaskoczona, jak gdyby przeciw niej przemówił jeden z kamieni w Es. Ale dlaczego chciałyby cię zatrzymać wbrew twojej woli?

- To proste, nie rozporządzam tą samą wersją Mocy co one. Na początku dlatego właśnie zbytnio im na mnie nie zależało. Do Rady należały też takie Strażniczki, które uważały, że gdybym chciała stać się jedną z nich, wywiera­łabym na nie destrukcyjny wpływ. Ale później, w miarę narastania zagrożenia ze strony Karstenu, gotowe były uchwycić się każdej, choćby nie wiem jak nikłej nadziei na powiększenie w jakiś sposób ogólnej sumy Mocy. Zachęcały mnie do nauki, żeby się przekonać, czy za moim pośred­nictwem nie natrafią na jakąś nową bramę i czy nie wzrośnie podstawowy zasób ich bezcennej siły. Lecz dopóki nie chciałam złożyć przysięgi i stać się, wyrzekając się własnej osobowości, jedną z nich, dopóty nie były w stanie wykorzystać mnie tak, jak zamierzały. Nie mogłam jednak odwlekać tego kroku zbyt długo. Pojawiło się jeszcze coś innego... - Urwała i utkwiła wzrok w rękach spoczywają­cych leniwie na kolanach. Jej długie palce zacisnęły się, jakby chroniły coś we wnętrzu dłoni. - Ja chciałam czegoś z tego, co miały mi do zaoferowania, bardzo tego chciałam! Wszystko we mnie pragnęło wiedzy, ponieważ wiedziałam, że ja również mogłabym czynić cuda. Przyszło mi też do głowy, że gdybym wybrała ich drogę, musiałabym odciąć część swojego życia. Czy sądzicie, że jedno, które było trojgiem, może czuć się szczęśliwe żyjąc samotnie? Dlatego kręciłam, stosowałam uniki, nie chciałam odpowiadać, gdy mnie o to pytały. Aż wreszcie nadszedł czas, kiedy po­stanowiły postawić wszystko przeciw Karstenowi.

Rozmawiały ze mną otwarcie - użycie Mocy powstałej z połączenia ich wszystkich osobowości oznaczało koniec dla niektórych. Wiele umrze bądź umarło, wypalonych do cna, albowiem uczyniły z siebie naczynia do przechowywa­nia Mocy, zanim mogły ją wycelować i wypuścić na wroga. Potrzebowały nowych kandydatek na Czarownice i nie chciały już dać mi możliwości wyboru. Teraz zaś, kiedy ich szeregi tak się przerzedziły, nigdy nie pozwolą mi odejść, jeśli tylko będą w stanie temu zapobiec. A poza tym - podniosła wzrok i spojrzała prosto na nas - rozprawią się z wami bezlitośnie. Zawsze skrycie nie dowierzały naszemu ojcu i obawiały się go - dowiedziałam się o tym na samym początku. Wedle ich przekonań nie jest naturalne, żeby mężczyzna władał nawet niewielką częścią Mocy. Jeszcze bardziej nie ufały naszej matce z powodu talentu, który ta ukształtowała przy pomocy naszego ojca, kiedy wszedłszy do łoża mężczyzny, powinna była wedle wszelkich reguł utracić wszystkie czarodziejskie zdolności. Uważały to za ohydę, rzecz przeciwną naturze. Wiedzą, że władacie jakimś darem. A po minionym dniu i nocy jeszcze się co do tego upewniły. Nie spodoba się im to, czego się dowiedziały. Żaden normalny mężczyzna nie mógłby wejść do Przybytku Mądrości, a na pewno nie byłby w stanie z niego uciec. Oczywiście, zabezpieczenia straciły dawną siłę, lecz nawet tak osłabione zabiłyby każdego mężczyznę należącego do Starej Rasy. A więc - nie można wam ufać, jesteście niebezpieczni i trzeba was usunąć!

- Kaththeo, kim była dziewczyna, którą spotkaliśmy w ogrodzie? - zapytał nagle Kemoc.

- Dziewczyna?

- Jakby ty i nie ty - odpowiedział. - Uwierzyłem jej, wziąłbym ją i odjechał. Ale Kyllan mi nie pozwolił.

- Dlaczego? - Teraz zwrócił się do mnie. - Czemu zacząłeś ją podejrzewać?

- Początkowo było to tylko uczucie. A potem spra­wiała takie wrażenie, jak gdyby ukształtowano ją dla jakiegoś celu. Uczepiła się ciebie, jakby chciała cię za­trzymać...

- Czy była do mnie podobna? - zapytała Kaththea.

- Bardzo, tyle że wydawała mi się zbyt spokojna. Cały czas się uśmiechała. Brakowało jej - i zrozumiałem, że odkryłem prawdę - brakowało jej człowieczeństwa!

- Simulacrum*! A więc Czarownice spodziewały się was, spodziewały się jakiejś próby dotarcia do mnie. Ukształtowanie czegoś takiego zabiera sporo czasu. Za­stanawiam się, która z nowicjuszek odegrała tę rolę?

- Zmiana postaci? - zapytał Kemoc.

- Tak. Ale bardzo skomplikowana, gdyż jej zadaniem jest wprowadzenie w błąd podobnych do was osób, osób mających zdolności telepatyczne. Czyżby tak wiele o nas wiedziały? Oczywiście, musiały wiedzieć! Och, to dowodzi, że są pewne, iż jesteście wrogami. Zastanawiam się, ile jeszcze upłynie czasu, zanim zorientują się, że nie wpadliście w pułapkę, i nas zaatakują?

Nie mieliśmy odpowiedzi na to pytanie, które mocno nas zaniepokoiło. Potok pluskał i szemrał w ciemnościach, słyszeliśmy też, jak spętane torgiańczyki skubią trawę. Po kolei staliśmy na warcie.

Nadszedł ranek, jasny i przejrzysty dla Kemoca i dla mnie - Kaththea zaś przyznała, że mgła jest gęsta, a kiedy wjechaliśmy na podgórze, dodała, iż zupełnie straciła orientację. Wreszcie poprosiła, żebyśmy przywiązali ją do siodła i prowadzili jej konia, gdyż ogarnia ją tak wielkie pragnienie powrotu, że obawia się, iż nie będzie mogła go kontrolować.

My również mieliśmy powody do niepokoju. Doznawaliś­my bowiem zniekształcenia wzroku, takiego samego jak wtedy, gdy spoglądaliśmy w kotlinę Przybytku Mądrości. Prześladowało nas też uczucie, że czeka nas nieprzyjemna niespodzianka, ale nie do tego stopnia, by zaważyło ono na naszej determinacji.


* Simulacrum (łac.) wizerunek, portret (przyp. tłum.).


Zrobiliśmy to, o co poprosiła nas Kaththea. Od czasu do czasu nasza siostra szamotała się w więzach, a raz nawet zawołała, że czyha na nas śmierć w postaci głębokiej przepaści - co nie okazało się prawdą. Wreszcie zamknęła oczy i poleciła nam przewiązać je bandażem twierdząc, że skoro tylko odgrodzi w ten sposób swój umysł, będzie mogła lepiej kontrolować fale paniki.

Ledwie widoczne ślady drogi już dawno zniknęły. Po­dróżowaliśmy najłatwiejszym szlakiem, jaki mogliśmy od­naleźć w prawdziwie dzikich stronach. Długo żyłem w gó­rach, ale te dziwacznie potrzaskane okolice, które teraz przemierzaliśmy, obce były naturze, i wydawało mi się, iż wiem dlaczego. Te szczyty spotkał taki sam los, jaki spotkał góry na południu Estcarpu: zostały przewrócone i skręcone w następstwie działania Mocy.

Wieczorem drugiego dnia od opuszczenia brzegu potoku dotarliśmy do końca otwartej przestrzeni. Przed nami piętrzyły się szczyty, na które zdeterminowany człowiek mógł wspiąć się pieszo, ale nigdy konno. Ten fakt stwier­dziliśmy ze smutkiem.

- Dlaczego się zatrzymaliście? - chciała wiedzieć Kaththea.

- Droga się kończy,, teraz pozostała tylko wspinaczka.

- Zaczekajcie! - Wychyliła się z siodła. - Rozwiążcie mi ręce!

W jej głosie zabrzmiała tak gorąca prośba, że Kemoc pośpiesznie jej posłuchał. I jak gdyby Kaththea widziała mimo opaski na oczach, palce jej dotknęły pewnie jego brwi i ześlizgnęły się na oczy, które Kemoc zamknął. Trzymała je tam długą chwilę, zanim powiedziała:

- Odwróć się twarzą w tę stronę, w którą musimy się udać.

Czując nadal dotknięcie jej palców na powiekach, mój brat powoli zwrócił głowę w lewo, na wprost ściany skalnej.

- Tak, och, tak! W ten sposób wszystko widzę! - W głosie Kaththei brzmiała ulga i podniecenie. - Więc musimy pójść tą drogą?

Ale jak? Kemoc i ja mogliśmy tego dokonać pomimo jego okaleczonej ręki. Niemożliwością było jednak wziąć Kaththeę - związaną i z opaską na oczach.

- Nie sądzę, żebyście musieli zabierać mnie w takim stanie - Kaththea odrzuciła moje nie wypowiedziane na głos wątpliwości. - Pozostawcie mnie tak przez noc, pozwólcie mi zebrać całą moją Moc - a potem, o świcie, spróbujemy. Jestem pewna, że kiedyś ta blokada się skończy.

Ja jednak nie miałem tej pewności. Możliwe, że o świcie, zamiast podjąć wspinaczkę, będziemy musieli zawrócić i poszukać innej drogi przez strzaskane szczątki tego pradawnego pola bitwy.



ROZDZIAŁ VI


Nie mogłem spać, chociaż moje ciało potrzebowało odpoczynku - albowiem mój umysł nie chciał mu ulec. W końcu wysunąłem się spod koca i poszedłem do Kemoca, który trzymał wartę.

- Nic - odparł na moje pytanie, zanim zdołałem wypowiedzieć je na głos. - Być może, znajdujemy się tak daleko na spornym terenie, że nie musimy obawiać się pogoni.

- Chciałbym wiedzieć, przy czyjej jesteśmy granicy - dodałem podnosząc wzrok na szczyty, na które jutro spróbujemy się wspiąć.

- Przyjaciela czy wroga? - Kemoc poruszył ręką, tak że w księżycowej poświacie zalśnił uchwyt pistoletu strzał­kowego, który trzymał na kolanach.

- A do tego - wskazałem gestem broń - mamy tylko dwie zapasowe taśmy ze strzałkami. Pewnie w końcu stal będzie musiała nam wystarczyć.

Kemoc zgiął dłoń, zesztywniałe palce pozostały nieru­chome. - Jeśli o tym myślisz, bracie, nie lekceważ mnie. Oprócz wiedzy z Lormtu poznałem wiele innych rzeczy. Gdy człowiek jest dostatecznie zdeterminowany, może nauczyć się posługiwać drugą ręką. Jutro przypaszę brzesz­czot z lewej strony.

- Mam przeczucie, że to, co osiągniemy za górami, zdobędziemy mieczem.

- Możesz mieć rację. Ale lepsza jest ziemia zdobyta mieczem, niż to, co pozostawiliśmy za sobą.

Rozejrzałem się wokoło. Księżyc świecił bardzo jasno, tak jasno, że aż wydawało się to niesamowite. Obozowaliś­my w dolinie pomiędzy dwoma podłużnymi szczytami. Kemoc trzymał wartę na półce skalnej znajdującej się tylko nieco wyżej niż ludzki wzrost ponad dnem doliny. Mieliśmy ograniczone pole widzenia, gdyż nie mogliśmy dostrzec ani tego, co znajdowało się przed nami, ani przebytego już szlaku w wąwozie. Niepokoiła mnie ta ślepota.

- Chcę rozejrzeć się tam w górze - powiedziałem do Kemoca.

Nie obawiałem się kłopotów w jasnym blasku księżyca, gdyż zbocze było na tyle nierówne, iż oferowało wygodne oparcie dla rąk i nóg. Kiedy znalazłem się na szczycie góry. zwróciłem wzrok na zachód. Przez cały dzień przedzieraliś­my się przez podgórze, jadąc wciąż wyżej i wyżej. Rosło tam niewiele drzew i dobrze widziałem okolicę. Wyciąg­nąłem zza pasa służbowe dalekowidzące soczewki i zbada­łem przebyty przez nas szlak.

Jakieś świetlne punkciki migocące w mroku znajdowały się dość daleko. I nikt nie próbował ich ukryć, raczej zapalono je po to, żebyśmy wiedzieli, iż na nas czekają. Naliczyłem około dwudziestu ognisk i uśmiechnąłem się krzywo. Czarownice, które wysłały czekających w oddali żołnierzy, miały respekt dla naszej trójki. Sądząc po praktykach Strażników Granicznych musiało tam obozo­wać dobrze ponad stu żołnierzy. Ilu z nich walczyło ramię w ramię ze mną i z Kemokiem? Czy był tam ktoś z mojego oddziałku? Wszystkich tych żołnierzy sprowadzono tu dlatego, gdyż nie musieli już patrolować południowej granicy.

Ale jeszcze nie znaleźliśmy się w pułapce. Obróciłem się wokół własnej osi, żeby uważnie przyjrzeć się ścianie skalnej, przed którą rozbiliśmy obóz. Jak sięgnąłem okiem, wzmoc­nionym soczewką, ani na północy, ani na południu nie było łatwiejszej drogi w górę. A czy tamci w dole pozostaną przy wyznaczonej przez siebie granicy, czy też będą nas ścigać?

Zszedłem do posterunku Kemoca.

- Więc są tam...

Za pomocą myśli szybko przekazuje się nowiny.

- Oceniam, że jest tam co najmniej kompania w pełnym składzie, jeśli liczyć na podstawie ognisk. Może i więcej.

- Wydaje się, że Czarownice zaprzysięgły, iż nas po­chwycą. Lecz wątpię, czy tamci zapuszczą się za nami tak daleko.

- Nie dojrzałem lepszego miejsca do wspinaczki. Nie musiałem wypowiadać na głos reszty swoich niepo­kojów: Kemoc znał je już. I odpowiedział krótko:

- Nie myśl, że Kaththea nie da rady się wspinać, Kyllanie.

- Jakże zdoła zrobić to na oślep?

- Nas dwóch, liny przy siodle i kontakt myślowy przywrócą jej wzrok. Pewnie będziemy wędrowali powoli, ale rozpoczniemy wspinaczkę. A ty, Kyllanie, będziesz zacierał ślady, nawet jeśli przyszło ci to do głowy dopiero teraz, tak jak mnie.

Roześmiałem się. - Dlaczego zajmujemy się rozmową? Odgadujesz moje myśli w chwili, gdy rodzą się w mózgu...

Kemoc przerwał mi z powagą: - Odgaduję? A czy ty znasz moje myśli?

Zastanowiłem się. Miał rację, przynajmniej jeśli o mnie chodziło. Łatwo nawiązywałem kontakt myślowy, mogłem porozumiewać się z nim i z Kaththea, głównie wtedy, kiedy razem staraliśmy się rozwiązać jakiś problem. Dopóki tego nie zapragnął, osobiste myśli Kemoca nie były moimi.

Ani twoje nie są moimi - odparł pośpiesznie. - W razie potrzeby możemy stać się jedną wolą, ale nadal jesteśmy trzema jednostkami o odrębnych myślach, odręb­nych potrzebach i może także odrębnych losach. To dobrze - powiedziałem bez namysłu. Nie może być inaczej, gdyż w przeciwnym razie upodobnilibyśmy się do nieludzi, którymi Kolderczycy wyręczali się w pracy i w walce - do ciał, które są posłuszne, chociaż ich umysły i dusze dawno umarły. Wystarczy, że udostępnimy sobie powierzchnię naszych myśli wtedy, kiedy musimy, a co do reszty - pozostają nasze.

- Czy jutro, gdy oznakuję drogę na szczyt i otworzę swój umysł, Kaththea odzyska wzrok, jeśli nawet przyjdzie jej wspinać się z zawiązanymi oczami?

- Mam nadzieję. Prawdą jest również, bracie, i to, że trzeba będzie utrzymać umysł otwarty za pomocą woli - co na pewno powiększy zmęczenie wywołane wspinaczką. Nie sądzę, żebyś mógł długo tak wytrzymać, będziemy musieli robić to po kolei. I - Kemoc zgiął okaleczoną dłoń w księżycowej poświacie - nie wątpię, że i pod tym względem nie zawiodę. Chociaż moje palce są sztywne, ciało moje nauczyło się mnie słuchać!

Nie wątpiłem także i w to. Kemoc wstał, chowając pistolet do kabury, a ja zająłem jego miejsce, żeby mógł wypocząć. Ustaliliśmy, iż Kaththea nie powinna trzymać warty tej nocy, ponieważ jej zadaniem jest walka z blokadą, jaką w jej umyśle wytworzyła nauka w szkole Czarownic.

Kiedy tak obserwowałem okolicę, zdałem sobie sprawę, że zaczął oddziaływać na mnie blask w dolinie. Owo blade światło wywierało taki wpływ, jaki wywierało subtelne zniekształcenie wzroku, które zauważyliśmy już wcześniej. Postanowiłem więc niczemu się długo nie przyglądać. Było to coś, co mogło wywołać wizje, wprowadzić w trans każdego, kto choć trochę poznał magię, sprawić, żeby człowiek zagubił się we własnych iluzjach. A ja nie prag­nąłem takiego oczarowania.

Wreszcie opuściłem półkę skalną Kemoca i rozpocząłem aktywne patrolowanie, chodząc uważałem, żeby nie wpat­rywać się zbyt długo w żadną skałę, krzew czy połać gruntu. W ten sposób doszedłem do miejsca, w którym nasze torgiańczyki skubały trawę. Poruszały się powoli, a szybki odczyt stanu ich mózgów udowodnił mi, że ich myśli, takie jakie miały, nieco stępiały. Nawet nadmierne zmęczenie nie doprowadziłoby ich do takiego stanu. Możliwe, że ta sama blokada, która działała na ludzi ze Starej Rasy, wywierała nieznaczny wpływ także i na ich zwierzęta.

Nie mogliśmy zabrać ich ze sobą. Mimo to mogły nam się jeszcze przysłużyć. Zdjęcie pęt nie zabrało mi wiele czasu. Potem osiodłałem je, nałożyłem im wędzidła, okrę­cając wodze wokół łęków siodeł. Kiedy zajmowałem się tym, konie się ożywiły.

Gdy już miałem wyryć w ich mózgach ostatnie rozkazy, coś się za mną poruszyło. Odwróciłem się sięgając po pistolet. Kaththea stała na otwartej przestrzeni, szarpiąc opaskę, którą sama nałożyła sobie na oczy po ostatnim posiłku. Wreszcie zerwała ją i spojrzała w moją stronę mrużąc oczy, jakby miała krótki wzrok.

- Co? - zacząłem, a wtedy uniosła rękę niecierpliwym gestem.

- Można zrobić coś więcej, żeby do końca zrealizować twoje zamierzenia - powiedziała cicho. - Koni powinni dosiadać jeźdźcy.

- Manekiny? Myślałem o tym, ale nie ma tu potrzeb­nych materiałów.

- Niewiele potrzeba, żeby stworzyć iluzję.

- Ale przecież ty nie masz Klejnotu Mocy - zaprotes­towałem. - Jak więc ukształtujesz jedną z silnych iluzji?

Kaththea ściągnęła lekko brwi. - Możliwe, że nie potrafię, lecz dopóty nie będę miała pewności, dopóki nie spróbuję. Nasza matka zwróciła swój Klejnot w dniu ślubu, a przecież później wiele dokonała bez niego. Być może. Klejnot nie jest w tak wielkim stopniu ogniskiem Mocy, jak wmawiają nam to Czarownice. Och, jestem bardzo młoda, jeśli chodzi o znajomość ich nauki, tak jak to określają, ale nie wątpię, że nigdy dokładnie nie zmie­rzono tego, czego można dokonać posługując się życzenia­mi, wolą i Mocą. Jeżeli ktoś tylko zadowala się użyt­kowaniem jakiegoś narzędzia, nigdy nie dowie się, co można zrobić bez niego. A teraz tu... - Zerwała zwinięty srebrzysty liść z pobliskiego krzaka. - Połóż na nim trochę włosów z głowy, Kyllanie, i wyrwij je z cebulkami, bo muszą to być żywe włosy. A także zwilżyj je śliną.

Jej ton zmuszał do posłuszeństwa. Zdjąłem więc hełm i nocny wiatr zmroził mi głowę i szyję. Wyrwałem włosy, tak jak chciała, a pojedyncze ich nitki owinęły mi się wokół palców, gdyż od jakiegoś czasu ich nie podcinałem. Potem plunąłem na liść i położyłem na nim włosy, Kaththea zaś robiła to samo z drugim zaimprowizowanym no­śnikiem Mocy.

Poszła do Kemoca, obudziła go i poleciła mu postąpić identycznie. Później położyła trzy liście na dłoni i podeszła do naszych wierzchowców. Zwinęła pierwszy liść i jego dziwne brzemię w trąbkę, wydając ciche dźwięki, z których nie mogłem wychwycić żadnego zrozumiałego słowa. Na­stępnie bardzo ostrożnie włożyła ją między związane wodze a łęk siodła. Podobnie zrobiła z pozostałymi. Wreszcie odeszła na bok i podniosła do ust lekko zaciśnięte w pięści dłonie. Śpiewała poprzez te trąbki z ciała i kości, najpierw cicho, a później coraz głośniej. Rytm tych dźwięków stał się częścią mnie samego, wyczuwałem go w biciu serca i pulsowaniu krwi w żyłach. I choć księżyc świecił oślepia­jąco, jego blask zagęścił się w miejscu, w którym staliśmy,

Pieśń Kaththei urwała się nagle, w pół nuty. Teraz! Wydaj rozkazy, bracie, odeślij je!

Wtłoczyłem do otumanionych mózgów torgiańczyków polecenia nakazujące im pognać doliną, z dala od nas, w stronę tamtej linii ognisk. I kiedy nas opuszczały, zobaczyłem w siodłach mgliste kształty, wirowanie czegoś, co utworzyło postacie trzech jeźdźców. Nie zastanawiałem się wcale, kogo ci jeźdźcy przypominają z wyglądu.

- Wydaje mi się, siostro, że nie znamy nawet połowy prawdy o umiejętnościach Czarownic - skomentował Kemoc.

Raptem Kaththea zachwiała się i chwyciła Kemoca za ramię, więc ją podtrzymał.

- Magia ma swoją cenę. - Kaththea uśmiechnęła się blado. - Jestem wszakże przekonana, że zyskaliśmy na czasie więcej niż tę jedną noc. I teraz możemy odpocząć w spokoju.

Na poły niosąc zaprowadziliśmy Kaththeę do posłania z przykrytych kocem gałęzi, które wcześniej dla niej przygotowaliśmy, a kiedy nasza siostra leżała z zamkniętymi oczami, Kemoc spojrzał na mnie. Nie potrzebowaliśmy czytać w naszych umysłach - próba podjęcia jutro wspina­czki przekraczała granice rozsądnego ryzyka. Jeśli żołnierze, którzy rozpalili ogniska, nie ruszą przeciw nam, a dzięki czarom naszej siostry zyskaliśmy na czasie, nie musimy się śpieszyć.

O świcie znów znalazłem się na szczycie. Tamte ogniska nadal się paliły, chociaż trudniej było je dostrzec w dzien­nym świetle. Poszukałem wzrokiem koni. Upłynęła długa, pełna niepokoju chwila, zanim dostrzegłem je przez socze­wki, jak biegły przez polanę. Zaskoczyło mnie to, co zobaczyłem. W siodłach tkwili jeźdźcy i naprawdę został­bym wprowadzony w błąd, gdybym wtedy wyruszył na zwiady. Nasi wrogowie będą obserwować i zobaczą po­wracających uciekinierów. Nie wiedziałem jednak, jak mocna okaże się utkana przez Kaththeę iluzja w bezpo­średniej bliskości z przeciwnikiem. Do tego czasu byliśmy jednak bezpieczni.

Kemoc dołączył do mnie i na przemian obserwowaliśmy torgiańczyki, dopóki nie skryły się za załamaniem terenu. Potem zeszliśmy na dół, żeby przyjrzeć się skalnej ścianie. Była ona na tyle nierówna, że mogła zapewnić bezpieczne uchwyty, a położona niedaleko szczytu półka skalna powin­na umożliwić odpoczynek. Nie wiedzieliśmy, co znajdowało się po drugiej stronie gór, ale nie mogliśmy też utrzymywać, że staniemy tam oko w oko z czymś nie do pokonania.

Tego dnia odpoczywaliśmy w obozie, śpiąc po kolei tak głęboko, że nie niepokoiły nas sny. Kaththea odzyskała siły, których użyła do stworzenia iluzji. O zmierzchu znów wspiąłem się na szczyt. Tym razem nie dostrzegłem iskier żołnierskich ognisk, nie zobaczyliśmy ich też później w nocy. Mogło to oznaczać jedno z dwóch: albo z trudem ukształ­towane przez naszą siostrę iluzje zadowoliły oczekujących, albo szybko odkryli oni oszustwo, zwinęli obóz i ruszyli za nami. Lecz nawet najdokładniejsze badanie za pomocą soczewek każdej możliwej kryjówki, która przyciągnęłaby ścigających, nie wykazało, że coś jest nie w porządku.

- Myślę, że naprawdę odjechali - powiedziała Kath­thea z pewnością siebie, której w pełni nie podzielałem. - Ale to nie ma znaczenia. Rano my też ruszymy w drogę - do góry - tam. - Wskazała na skalną ścianę.

I zrobiliśmy to. Spakowaliśmy nasze zapasy żywności, broń i koce w sakwy, które Kemoc i ja wzięliśmy na plecy. Między nami szła przywiązana do sznurów Kaththea, bez brzemienia, z pustymi rękami. Odrzuciła opaskę z oczu, lecz nadal trzymała je zamknięte, starając się widzieć za pomocą kontaktu myślowego, albowiem wciąż otaczała ją mgła.

Wspinaczka szła nam powoli i odkryłem, że jest mi podwójnie trudno, jako że musiałem się koncentrować nie tylko na sobie, ale także na Kaththei. Mimo narzuconej sobie ślepoty nasza siostra wykazywała zdumiewającą zręczność, nigdy nie szukając niezdarnie czy też nie znaj­dując uchwytu, który wyobrażałem sobie w myśli. Kiedy dotarliśmy do skalnej półki, byłem tak zmęczony, że obawiałem się, iż nie zdołam przebyć ostatniego krótkiego odcinka drogi. Kemoc wyciągnął rękę ponad skulona między nami Kaththea i oparł mi ją na kolanie.

- Reszta dla mnie - oświadczył tonem nie znoszącym sprzeciwu.

I tak nie mógłbym się z nim o to spierać. Byłem zbyt wyczerpany, żeby powierzać bezpieczeństwo moim słab­nącym siłom. Tak więc po odpoczynku zamieniliśmy się miejscami i mój brat objął prowadzenie. Jego twarz zastygła w skupieniu niczym maska - tak zapewne wyglądała przedtem moja twarz, kiedy się bowiem odprężyłem, od­kryłem, że mam obolałe z napięcia szczęki.

Mieliśmy szczęście, że ustąpiłem wtedy miejsca Kemocowi, ponieważ ostatnia część wspinaczki okazała się kosz­marna. Zmuszałem moje drżące ze zmęczenia ciało do ostatniego wysiłku wiedząc, że nie mogę pociągnąć za linę i zdezorientować Kaththei. Aż wreszcie nadszedł koniec wspinaczki, znaleźliśmy się na przestrzeni tak rozległej, że mogłaby być płaskowyżem.

Wiał tam zimny wiatr, który nie tylko wysuszył nasze ciała z potu, ale zmroził nas. Dlatego pośpieszyliśmy do miejsca, w którym sterczały ku niebu dwa szczyty roz­dzielone rozpadliną. A kiedy zagłębiliśmy się w tę szczelinę, Kaththea nagle odrzuciła głowę do tyłu i otworzyła oczy z cichym, radosnym okrzykiem. Nie potrzebowaliśmy słów, żeby wiedzieć, iż jej ślepota minęła.

Rozpadlina, do której weszliśmy, zdawała się skupiać w sobie cały chłód górskich szczytów. Gdy Kemoc szurnął czubkiem buta białą plamę, stwierdziłem, że kopnął śnieg. A przecież było lato i upał w tym roku bardzo dokuczał na dole. Zatrzymaliśmy się, żeby zdjąć sakwy i wydobyć z nich koce, które narzuciliśmy na ramiona jak płaszcze. Pomogło to nam trochę, doszliśmy wreszcie do końca rozpadliny i spojrzeliśmy w dół - w nieznany świat.

Naszemu pierwszemu wrażeniu towarzyszyło niedowie­rzanie. Wyczuliśmy coś niewłaściwego w tej strzaskanej krainie, która opadając spod naszej skalnej grzędy, prze­chodziła stopniowo w nizinę tak szczelnie osłoniętą mgłą, że nie wiedzieliśmy, czy w dole znajdował się ląd, czy woda, a może jedno i drugie. Przypominało mi to kawałek materiału zamoczonego w rzadkim błocie i wykręconego przed wyschnięciem, tak że tysiąc zmarszczek biegło w tę i w tamtą stronę bez celu. Sądziłem, że dobrze znam góry, lecz ta kraina była gorsza niż podgórze, które wcześniej przebyliśmy.

Kaththea oddychała głęboko, nie tylko po to, by napełnić płuca powietrzem, lecz także po to, by oddzielić jakiś zapach od wielu innych zapachów i zidentyfikować go tak, jak pies czy śnieżny kot odróżniają trop swej zdobyczy.

- Jest tutaj coś - zaczęła, a potem zawahała się. - Nie, nie będę wydawać sądów. Ten kraj zaznał bicza furii stanowiącej dzieło człowieka, a nie wybryku natury. Zda­rzyło się to bardzo dawno temu i stan zniszczonej ziemi się poprawia. Odejdźmy z tego miejsca, nie lubię lodowatych wiatrów.

Strzaskane zbocze przysłużyło się nam pod jednym względem - wyszukanie drogi zajmowało sporo czasu, ale teren był tak nierówny, że stąpaliśmy po naturalnych skalnych schodach. A ponieważ teraz Kaththea nie miała wątpliwości co do swego wzroku, poszło nam znacznie lepiej niż poprzednio.

Jednak mgła dusząca nizinę nadal zasłaniała ją przed naszymi oczami i to nie budziło w nas zaufania. Zauważyliś­my jeszcze coś: po tamtej stronie gór, mimo strzaskanych zboczy, istniało życie. Widziałem świeże tropy zwierząt, zauważyliśmy też ptaki, choć było ich niewiele. Ale tutaj nie dostrzegliśmy żadnych oznak życia. Właśnie opuściliśmy nagie skały i doszliśmy do pierwszego kręgu roślinności, kiedy odkryliśmy, że wygląda ona bardzo dziwnie. Wąskie liście krzewów miały jaśniejszy odcień zieleni niż ten, który znaliśmy, a same liście sprawiały wrażenie pomarszczonych, jak gdyby wyrosły ze zwarzonych ziaren.

Gdy dotarliśmy do wejścia do doliny, zaproponowałem, żeby się zatrzymać. Teren w dole wyglądał jeszcze bardziej niesamowicie niż wtedy, kiedy oglądaliśmy go z góry. Początkowo nie mogłem określić natury tego, na co patrzyłem. Dopiero gdy rozejrzawszy się dookoła zobaczy­łem młode drzewka, zrozumiałem, czym zapchany był ów wąwóz. Musiały to być drzewa, ponieważ żaden krzak nie osiąga takiej wysokości, ale nie mieliśmy do czynienia z normalnymi roślinami. Prawdopodobnie rosły całe wieki, gdyż całkowicie wypełniły dolinę, a ich wierzchołki kołysały się zaledwie kilka stóp poniżej skalnego występu, na którym teraz staliśmy.

Kiedyś, w odległej przeszłości, zaczynały jak każde normalne drzewo, lecz gdy ich pnie wyrosły na jakieś dziesięć stóp ponad powierzchnię ziemi, ostro wygięły się albo w lewo, albo w prawo. Podążały jeszcze kilka stóp w tę lub tamtą stronę, po czym znów kierowały się w niebo, żeby następnie powtórzyć ten proces wiele razy, tworząc wielopoziomową koronkę z gałęzi wysoko ponad dnem doliny. Żeby ją przebyć, musielibyśmy wędrować po gałę­ziach, gdyż niżej jakikolwiek ruch uniemożliwiała roślinna plątanina. Oznaczało to, że posuwając się do przodu musielibyśmy balansować z gałęzi na gałąź, pamiętając, iż jeśli któreś z nas się pośliźnie, może runąć w dół i połamać sobie kości albo nawet nadziać się na jeden ze strzelających w niebo wierzchołków.

Wycofałem się z naszego punktu obserwacyjnego. - Na pokonanie czegoś takiego potrzeba całego dnia.

Kaththea osłoniła oczy przed ostatnimi promieniami słońca odbijającymi się od żył kwarcu w skale. - To prawda. Ale tu jest zimno! Gdzie możemy się schronić?

Kemoc znalazł schronienie, szczelinę, wokół której spiętrzyliśmy kamienie, tak że nasza trójka, wciśnięta w to niewielkie pęknięcie, mogła wytrzymać przenikliwe zimno. W pobliżu rósł las, lecz żadne z nas nie zaproponowało, żeby rozpalić ognisko. Kto to mógł wiedzieć, czyje oczy wypatrzą iskierkę na zboczu, na którym jej być nie powinno? Albo też co podejdzie bliżej, żeby zbadać to zjawisko? Kemoc i ja wiele razy sypialiśmy w trudnych warunkach, a Kaththea nie skarżyła się, gdyż ulokowaliśmy ją w środku i przykryliśmy się kocami.

Jeżeli za dnia góra wydawała się martwa, w nocy było inaczej. Słyszeliśmy zawodzenie śnieżnego kota, któremu umknęła zdobycz, i pohukiwanie w górze, ponad doliną wypełnioną drzewami.

Nic się jednak do nas nie zbliżyło, kiedy drzemaliśmy; budziliśmy się, by nasłuchiwać, a potem znów zasypialiśmy w nocy odmiennej od nocy z tamtej strony góry i o wiele za długiej.



ROZDZIAŁ VII


Wczesnym rankiem zjedliśmy ostatnie okruchy podróż­nych sucharów i przekonaliśmy się, że w manierkach, które napełniliśmy w potoku, pozostało tylko kilka łyków wody. Kemoc potrząsnął nad głową swoją manierką.

- Zdaje się, że mamy inny ważny powód, żeby się śpieszyć - zauważył.

Przesunąłem językiem po wargach i starałem się myśleć o ostatnim prawdziwym sutym posiłku. Przyszło mi to z trudem, gdyż odkąd opuściłem obóz na wezwanie Kemoca, spożywałem przeważnie żelazne racje żywnościowe.. Wprawdzie dotąd nie widzieliśmy żadnych tropów, ale w nocy słyszeliśmy ryk śnieżnego kota, a przecież żaden z tych drapieżników nie krążyłby po ogołoconym ze zwierzyny obszarze. Wyobraziłem sobie kotlet z antylopy, w końcu jakieś ryjące zwierzę skwierczące na rożnie nad ogniskiem. Pod wpływem tego impulsu podszedłem do krawędzi doliny i przyjrzałem się sprężystej drodze z gałęzi, którą musieliśmy przebyć.

Zachowaliśmy wszelkie środki ostrożności, jeszcze raz połączywszy się liną, żeby potknięcie nie stało się dla nas zgubą. Żadne z nas nie było wolne od wątpliwości. Nie mogliśmy zmierzać prosto do przeciwległego brzegu, lecz musieliśmy iść pod pewnym kątem przez całą długość wypełnionej gałęziami doliny, żeby kierować się na wschód, ku domniemanej nizinie. Mgła nadal zasłaniała wszystko i nie pozostało nam nic innego, jak tylko żywić nadzieję, że nizina jest tam rzeczywiście.

Zawsze uważałem, że nie mam lęku wysokości, ale podczas wędrówek po górach stąpałem po twardej ziemi i kamieniach, a nie po ruszającej się i uginającej powierz­chni. Zdołałem przebyć w ten sposób zaledwie kilka stóp, gdy odkryłem - a omal nie stało się to przyczyną mojej zguby - że ta niesamowita dolina miała mieszkańców.

Rozległ się przenikliwy skrzek i spod wierzchołka gałęzi, ku któremu właśnie wyciągnąłem rękę, wyskoczył nie znany mi stwór o skórzastych skrzydłach, poszybował w górę i znów zniknął wśród listowia.

Kaththea krzyknęła zaskoczona, ja zaś zrozumiałem, jak potrzebny okazał się ów punkt oparcia, gdyż omal nie utraciłem równowagi. Tak więc posuwaliśmy się znacznie wolniej.

Jeszcze trzykrotnie wypłoszyliśmy z kryjówki podobne do nietoperzy zwierzęta. Raz musieliśmy zboczyć z drogi i wtedy zauważyliśmy innego, bardziej przerażającego mieszkańca owego labiryntu utworzonego z wierzchołków drzew: pokryty łuskami stwór nie odrywał od nas wzroku, a rozdwojony język drgał między jego zielonymi szczę­kami - barwą stwór ten przypominał bowiem srebrzystozielone liście, wśród których leżał. Nie był to wąż, ponieważ z jego ciała wystawały pazurzaste łapy, którymi czepiał się podłoża, ale jego podłużne ciało miało złowrogi wygląd. Nie bał się też nas ani trochę.

Na wszystko przychodzi kres. Zlani potem, zmęczeni tak bardzo, że drżeliśmy na całym ciele i mieliśmy zawroty głowy, zstąpiliśmy z chwiejnego podłoża na twardą skałę przeciwległego brzegu doliny. Kaththea osunęła się na ziemię, dysząc ciężko. Wszyscy byliśmy pokryci skaleczeniami i zadrapaniami od chłostających jak bicze gałęzi. Nasze polowe mundury wytrzymały ciężką wędrówkę, Kaththea zaś miała podartą w wielu miejscach suknię i gałązki we włosach wymykających się spod chustki, którą je przewiązała.

- Wyglądam jak Mchowa Niewiasta - zauważyła uśmiechając się niepewnie.

Spojrzałem na przebytą drogę. - To właściwe otoczenie dla im podobnych - powiedziałem leniwie. Po moich słowach zapanowało milczenie. Zaskoczony popatrzyłem na swoje rodzeństwo. Oboje wpatrywali się we mnie z napięciem, które nie miało nic wspólnego z tym, co właśnie powiedziałem, przynajmniej tak mi się zdawało, lecz jak gdybym wypowiedział jakąś głęboką prawdę.

- Mchowe Niewiasty - powtórzyła Kaththea.

- Kroganowie, Thasowie, Lud Zielonych Przestworzy, Flannany - dodał Kemoc.

- Przecież to są legendy, opowieści dla zabawienia lub nastraszenia dzieci - zaprotestowałem.

- Wszystkie jednak obce są Estcarpowi - podkreśliła Kaththea. - A co z Voltem? Tego także uważano za legendę dopóty, dopóki Koris i nasz ojciec nie znaleźli grobu z jego ciałem. I czyż Koris nie zabrał stamtąd wielkiego legendarnego topora? A węże morskie z sulkarskich pieśni - nawet najuczeńsi nie twierdzą, że to tylko fantazja.

- Mchowe Niewiasty, które szukają ludzkich matek, żeby wykarmiły piersią ich dzieci, i płacą za to białym złotem i szczęściem w życiu, latające istoty dręczące tych, którzy starają się poznać ich sekrety; kryjące się pod ziemią stworzenia, których należy się wystrzegać, gdyż mogą wciągnąć człowieka w gęsty mrok; spokrewniony z drzewa­mi lud, który sprawuje władzę nad wszystkim, co roś­nie... - Przypomniałem sobie okruchy legend opowiada­nych w zimowe wieczory, żeby zabawić lub wywołać rozkoszny dreszczyk strachu u słuchaczy siedzących przy kominku w bezpiecznym zamku.

- Te opowieści są tak stare jak Estcarp - oświadczył Kemoc - i, być może, sięgają znacznie dalej... odnoszą się do jakiegoś innego miejsca.

- Jest dość przeciwności, którym musimy stawić czoło bez wywoływania duchów - warknąłem. - Nie umiesz­czajcie teraz ich za każdym krzakiem.

Jakże trudno jest pohamować wyobraźnię, a kraina, w której się znaleźliśmy, mogła zrodzić takie właśnie legendy. Poza tym pamiętaliśmy opowieści o Volcie, których prawdziwość pomógł udowodnić nasz ojciec. Stąd też podczas dalszej wędrówki powracałem myślami do opisów fantastycznych stworzeń z pradawnych legend.

Chociaż znajdowaliśmy się niemalże u podnóża góry, nadal otaczały nas potrzaskane skały. Teraz najbardziej potrzebowaliśmy wody. Mimo że dokoła widzieliśmy bujną roślinność, nie napotkaliśmy ani potoku, ani źródła, a ros­nący upał jeszcze powiększał dręczące nas zmęczenie. Mgła wciąż wisiała nad ziemią i dlatego tylko od czasu do czasu widzieliśmy na niewielką odległość. W dodatku owa mgła przypominała parę wodną, budząc w nas chęć zrzucenia hełmów i kolczug, które bardzo nam ciążyły.

Nie wiem, kiedy uświadomiłem sobie, że nie jesteśmy sami w tej okolicy. Możliwe, że zmęczenie i pragnienie przytłumiły we mnie instynkty zwiadowcy. Wszakże stop­niowo zrozumiałem, że ktoś nas obserwuje. I byłem tak pewny, że ruchem ręki poleciłem swemu rodzeństwu ukryć się w zaroślach, a potem wyciągnąłem pistolet, badając jednocześnie wzrokiem na poły niewidoczny krajobraz.

- To jest... gdzieś tam... - Kemoc także trzymał w ręku broń.

Kaththea siedziała z zamkniętymi oczami, rozchyliwszy lekko usta, zdając się nasłuchiwać całym ciałem, albowiem nie posługiwała się uszami, lecz jakimś wewnętrznym zmysłem.

- Nie mogę do tego dotrzeć - szepnęła. - Nie ma kontaktu.

- Teraz to coś odeszło! - Byłem tak tego pewny, jak gdybym zobaczył nieznaną istotę odlatującą niczym tamte stwory w pełnej drzew dolinie. Przywołałem oboje ruchem ręki, pragnąc oddalić się jak najszybciej od tego, co skradało się naszym śladem.

Kiedy zeszliśmy jeszcze niżej, dziwna mgła zniknęła, a drzewa i wysokie krzewy ustąpiły miejsca dużym, otwar­tym polanom. Wiele z nich porastała gruba warstwa szarego mchu. Nie bardzo chciało mi się po nim iść, chociaż mech tłumił odgłos kroków i ułatwiał chodzenie.

Słyszeliśmy ptasie trele i widzieliśmy niewielkie zwierzęta zamieszkujące tę krainę mchów. Mieliśmy teraz szansę na polowanie, ale naszym głównym celem pozostała woda. Później natrafiliśmy na pierwsze ślady ludzkiej działalno­ści - resztki muru, więcej niż w połowie zapadniętego w ziemię czy też zburzonego, który niegdyś ogradzał pole. Kiedyś było tu gospodarstwo rolne.

Wybrawszy część tego muru za przewodnika wyszliśmy na otwartą przestrzeń. Upał jeszcze powiększył naszą niedolę, lecz ślady człowieka oznaczały, że gdzieś w pobliżu jest woda. Nagle Kaththea potknęła się i uchwyciła muru.

- Przykro mi - powiedziała cicho, z trudem. - Ale nie sądzę, żebym mogła iść dalej.

Miała rację. Ale jak tu rozdzielić się w niebezpiecznym miejscu...

Kemoc podtrzymał ją. - Tam! - Wskazał kępę drzew, która mogła dać nieco cienia. Kiedy tam dotarliśmy, okazało się, że znów sprzyjało nam szczęście, po murze pięła się bowiem winna latorośl uginająca się pod ciężarem owoców. Rozpoznałem w owych czerwonych kulkach ten rodzaj winogron, które, choć dojrzałe jak te, pozostawały cierpkie i kwaśne, teraz jednak stały się po stokroć bardziej pożądane z powodu wilgoci, którą zawierały. Kemoc począł zrywać wszystkie winne grona znajdujące się w zasięgu jego ręki, przekazując je Kaththei.

- Tu gdzieś w pobliżu jest woda, musimy ją znaleźć. - Położyłem bagaż na ziemi, sprawdziłem stan magazynka w pistolecie, a potem przewiesiłem przez ramię rzemienie dwóch manierek.

- Kyllanie! - Kaththea pośpiesznie przełknęła cierpki miąższ. - Pamiętaj o łączności myślowej.

Kemoc pokręcił wszakże głową. - Myślę, że lepiej nie, chyba że będziesz nas potrzebował. Nie powinniśmy budzić licha.

Więc i on czuł, że nie podróżujemy w pustym świecie, że jest tutaj coś, co wie o nas, czeka, ocenia, bada...

- Będę myślał o wodzie i tylko o niej. - Nie wiem dlaczego, ale to zapewnienie wydało mi się bardzo ważne. Odszedłem koncentrując się na źródle, potoku, budując w myśli wyraźny obraz tego, czego szukałem.

Ogrodzone murem pole oddzielono od innego, podob­nego; możliwe, że przerwa między nimi stanowiła pozo­stałość dawno zarośniętej drogi. Wewnątrz drugiego ogro­dzenia zauważyłem pasącą się rodzinę antylop. Samiec był większy niż jakikolwiek osobnik tego gatunku widziany przeze mnie w Estcarpie, mierzył około czterech stóp w kłębie, a jego rogi połyskiwały w słońcu niczym para czerwonawych zawiłych spiral. Miał trzy samice; ich po­zbawione zwojów mniejsze różki lśniły czernią. Pasły się tam też cztery cielaki i niemal wyrośnięty roczniak. Ten należał do mnie.

Strzałki mkną bezgłośnie z wyjątkiem słabego syku, jaki wydają tuż po wystrzale. Roczniak wyprężył się w konwulsyjnym skoku i runął na ziemię. Towarzyszące mu dwa cielaki podniosły na chwilę łby i spojrzały na niego ze zdumieniem. Później przestraszyły się i wielkimi susami umknęły w najdalszy kąt dawnego pola, ja zaś prze­skoczyłem przez mur i podszedłem do swojej zdobyczy.

Kiedy oprawiałem ją, usłyszałem odgłos płynącej wody, równomierne szemranie bystrego potoku. Zawinąwszy mięso w zdartą skórę antylopy, zarzuciłem je na plecy i wyruszyłem na poszukiwanie wody.

Zsunąwszy się z wysokiego brzegu znalazłem nie potok, lecz rzekę. Silny prąd omywał rozrzucone szeroko spore głazy.

Podbiegłem, ukląkłem i nabrałem wody w dłonie, by ugasić pragnienie. Rzeka brała początek w górach, gdyż woda była zimna. Dobrze mi zrobiła, gdy napełniwszy nią usta spryskałem spoconą twarz i obnażoną głowę. Przez długą chwilę rozkoszowałem się tylko dotykiem i cudownym smakiem wody. Wreszcie opłukałem manierki, napełniłem każdą po brzegi i mocno wcisnąłem korki, żeby nie uronić nawet kropli.

Miałem pokarm i napój - a Kaththea i Kemoc czekali na jedno i drugie. Obciążony dwoma manierkami i pakun­kiem z mięsem antylopy, ruszyłem w powrotną drogę. Wiedziałem, że nie będzie mi łatwo wspiąć się na brzeg. Potrzebowałem obu rąk - skręciłem więc w prawo, szukając wyrwy w ziemnym wale.

Obszedłszy zakole rzeki, natrafiłem na jeszcze jeden ślad świadczący o tym, że niegdyś mieszkali tu ludzie. Nie były to ruiny domu ani jakiegokolwiek budynku. Zobaczyłem platformę z masywnych kamiennych bloków, częściowo zarośniętą trawą i mchem. Z tej solidnej podstawy wyrastał las kolumn - nie ustawionych jednak rzędami, ale w kon­centryczne koła. Przyjrzawszy się im zwątpiłem, czy kiedy­kolwiek podtrzymywały jakiś dach. Nie rozumiałem też powodu takiego ich ustawienia. Zgubiła mnie najzwyklejsza ciekawość, gdyż zstąpiłem ze świeżej ziemi na platformę i wszedłem pomiędzy dwie najbliższe kolumny.

Potem... maszerowałem powolnym, równym krokiem we wnętrzu kamiennego kręgu, nie mogąc się z niego wyrwać. Zataczałem koła po spirali, coraz bardziej zbliżając się do środka labiryntu. Nadeszło stamtąd - nie tyle powita­nie - ile coś w rodzaju triumfalnego rozpoznania, że oto zdobycz zbliża się do paszczy ukrytego drapieżcy, ob­lizywanie się w oczekiwaniu na tę chwilę, przeciwko której buntowała się cała moja natura. Było to całkowite, ohydne zło. Wydawało mi się, że polizała mnie czarna zgnilizna, której ślady nadal plugawiły mi skórę.

Atak ten był tak straszny, iż myślę, że wstrząśnięty nim do głębi, krzyknąłem przeraźliwie. I jeśli wrzasnąłem na głos, tak samo zawołałem w myślach, szukając jakiejkolwiek pomocy.

I pomoc nadeszła - nie pozostawiono mnie swemu losowi. Z zewnątrz napłynęła siła, złączyła się ze mną, zacisnęła uścisk, żeby wytrzymać atak złej mocy zamiesz­kującej kamienną pułapkę. Jeszcze jedna próba obrzyd­liwego kontaktu i dotyk ustąpił. Zadowolenie i pożądanie zamieniły się w gniew. Oparłem rękę o jedną z kolumn, cofnąłem się i wypadłem z rytmu miarowego kroku.

Czepiając się kolumny za kolumną, wycofywałem się powoli, albowiem niezłomnie trwał we mnie wciąż bastion oporu przeciw szalejącej niewidzialnej istocie. Wściekłość karmiła się osłupieniem i zawiedzionymi nadziejami. Wkrót­ce zadufanie to poczęło słabnąć. Stwór, który tu się czaił, odnosił wyłącznie sukcesy, nigdy nie napotkał oporu. I teraz zaniepokoiło go to, że nie mógł mnie zgarnąć na posiłek.

Przedarłem się do zewnętrznego rzędu kamiennego kręgu wtedy, kiedy nastąpił ostatni atak. Czerń - widziałem falę czarnej mazi płynącą ku mnie. Myślę, że znów krzyknąłem, kiedy resztkami sił rzuciłem się przed siebie. Zaczepiłem o coś nogą i padłem - w mrok, w czerń, w zupełne przeciwieństwo tego wszystkiego, czym było dla mnie życie.


Byłem chory, bardzo chory - zdałem sobie z tego sprawę już na samym początku, jak gdyby w moim ciele kryła się jakaś substancja, którą ono gwałtownie odrzucało. Wymiotowałem, a kiedy otworzyłem oczy, spostrzegłem, że Kemoc podtrzymuje mnie podczas tych skręcających całe ciało spazmów. A potem, kiedy mój brat położył mnie na ziemi, oparłem się na łokciu i rozejrzałem dokoła z przerażeniem, gdyż obawiałem się, że nadal znajduję się w kamiennej pułapce.

Spoczywałem na otwartym polu, dużym i czystym, ozłoconym promieniami zachodzącego słońca, w których nie czaiły się żadne złowrogie cienie. Kiedy Kaththea pochyliła się nade mną i przyłożyła mi do ust jedną z manierek, próbowałem podnieść ku niej rękę, ale uświa­domiłem sobie, że przekracza to moje siły.

Moja siostra miała dziwnie stężałą twarz, zaciśnięte usta. Za nią Kemoc przyklęknął na jedno kolano, omiatając oczami otoczenie, jak gdyby spodziewał się ataku.

- Zło... - Kaththea uniosła moją głową, opierając ją o swoje ramię. - Ale niech dzięki będą Mocy za to, że tkwiło ono uwięzione we własnej kloacznej jamie! W tym kraju rzeczywiście czai się niebezpieczeństwo, jego smród wisi zaś w powietrzu, ostrzegając nas...

- Jak się tu dostałem? - zapytałem szeptem.

- Kiedy zło zawładnęło tobą czy też próbowało to zrobić - wezwałeś nas - i przybyliśmy. A gdy chwiejnym krokiem wydostałeś się z pułapki, odprowadziliśmy cię dalej w obawie, że tamten stwór ma większy zasięg niż jego kamienna sieć, lecz tak nie jest. - Moja siostra podniosła głowę, przesunęła spojrzenie z boku na bok; jej nozdrza rozdęły się, gdy wciągnęła głęboko do płuc ciepłe powie­trze. - To miejsce jest słodkie i czyste i nie chce nikomu wyrządzić krzywdy - nie kryje w sobie żadnej groźby. A przecież przypadkiem natknąłeś się na gniazdo zła, bardzo starego zła, i tam, gdzie jest jedno, możemy także spotkać i inne.

- Jakiego rodzaju jest to zło? - zapytałem. - Czy to Kolder? - Ale właśnie w chwili, gdy wymieniłem imię dawnego arcywroga. uzmysłowiłem sobie, że nie ma on nic wspólnego z tym, na co się natknąłem nad rzeką.

- Nigdy nie znałam Kolderu. lecz nie sądzę, żeby to zło było do niego podobne. Zdaje się ono pochodzić jakby od... Mocy! - Kaththea spojrzała na mnie, jak gdyby nie mogła uwierzyć w to, co sama powiedziała.

Kemoc wtrącił ostro:

- To jest sprzeczność, która nie wytrzymuje krytyki!

- Powiedziałabym to samo przed dzisiejszym dniem. Powiadam ci jednak, że to zło nie zrodziło się z żadnej obcej siły, lecz powstało w wynaturzony sposób z tego, co znaliśmy przez całe życie. Czyż nie rozpoznam nauk, jakie pobierałam, i broni, którą się posługiwałam, jeśli nawet jedna i druga są zniekształcone i zdeprecjonowane? Tak, ta Moc jest zniekształcona i zdeprecjonowana, ale właśnie dlatego znacznie dla nas groźniejsza, nosi w sobie bowiem znikomą cząstkę znanej nam siły. Co się tutaj takiego wydarzyło, że to wszystko, co znamy, stało się w najwyż­szym stopniu niegodziwe?

Na to pytanie nie było odpowiedzi. Kaththea przyłożyła mi do czoła rozwartą dłoń i pochyliła się nade mną tak, że patrzyliśmy sobie w oczy. Znów zaczęła cicho śpiewać, wyciągając ze mnie, z mego ciała i umysłu, resztki strasznych mdłości i okropnej odrazy, pozostawiając jedynie wspo­mnienie tego, co się stało i co nigdy nie powinno się powtórzyć.

Kiedy przyszedłem nieco do siebie, ruszyliśmy w dalszą drogę. Tamto rozległe pole zapewniało bezpieczeństwo, ale zbliżała się już noc i potrzebowaliśmy schronienia. Poszliś­my więc wzdłuż zburzonych murów i dotarliśmy do niewiel­kiego wzniesienia ze stosem kamieni na szczycie. Niektóre z nich nadal stały pod takim kątem, jakby niegdyś tworzyły węgieł jakiejś budowli.

Kemoc i ja staraliśmy się obluzować więcej głazów i zbudować z nich barykadę przed trójkątną przestrzenią, Kaththea zaś wędrowała po wzniesieniu zbierając patyki i od czasu do czasu zrywając jakieś rośliny. Kiedy wróciła, na jej obliczu malowała się ulga.

- Nie ma tutaj obrzydliwego zapachu - powiedzia­ła - wydaje mi się raczej, że w pobliżu mieszkał ktoś, kto zajmował się leczeniem. Zioła rosną nie pielęgnowa­ne, skoro tylko dobrze się zakorzenią. Popatrzcie, co znalazłam. - Rozłożyła swoje zbiory na czworokątnym głazie.

- To jest saksfagus. - Kaththea dotknęła palcem czegoś, co przypominało z wyglądu paproć. - Daje on słodki sen gorączkującym. A to - wskazała łodygę z czte­rema troistymi liśćmi - langlorn, który rozjaśnia umysł i oczyszcza zmysły. To zaś jest roślina najlepsza ze wszyst­kich i może właśnie dzięki niej nadal rosną tu pożyteczne zioła - illbana, Duchowy Kwiat.

Illbanę znałem, gdyż nawet w Estcarpie zasiewano ją odwiecznym obyczajem wokół drzwi na wiosnę, jesienią zaś zbierano jej białe kwiatki, suszono i wito z nich wianki, które zawieszano nad głównym wejściem do każdego domu i każdej stajni. Przynosiło to szczęście, zamykało dostęp złemu losowi, miało też i znacznie starsze znaczenie - wszelka zła moc bowiem, nie znosi jej woni. Taka jest już natura owej roślinności, że, zerwana czy przełamana, wydziela aromatyczny zapach, który utrzymuje się bardzo długo.

Kaththea zbudowała niewielki stos z zebranych na wzgórzu patyków, układając je tak starannie, jak gdyby wykonywała niezwykle ważną pracę. Kiedy zamierzałem zaprotestować przeciwko ujawnianiu w ten sposób naszej obecności, Kemoc potrząsnął głową, przykładając ostrze­gawczo palec do ust. Kiedy nasza siostra ułożyła patyki, zmiażdżyła w dłoniach saksfagus i langlorn i umieściła je we wnętrzu stosu. W końcu ostrożnie zerwała dwa kwiaty z gałązki illbany i również je dodała. Później zaś wstała, biorąc do ręki pęd z resztką zbitych ciasno kwiatów na czubku, i poczęła przechadzać się wzdłuż naszej barykady, muskając nim kamienie, by wreszcie umieścić go między nimi jak chorągiewkę.

- Rozpalcie ogień - poleciła nam. - Nie zdradzi nas, raczej będzie dobrze nas strzegł tej nocy. Albowiem żadne siły zła nie są w stanie stawić czoła temu, co zawiera płomień i dym.

Wykrzesałem iskrę i pojawiły się języki ognia. Dym przeszedł zapachem ziół. A niedługo potem, gdy piekliśmy świeże mięso na drewnianych rożnach, dołączył doń inny wspaniały aromat. Możliwe, że Kaththea rzeczywiście rzuciła silne czary, gdyż już nie czułem, że patrzą na nas jakieś oczy i przysłuchują się nam jakieś uszy, że jesteśmy bacznie obserwowani w tej dziwnej krainie.



ROZDZIAŁ VIII


Dobrze spaliśmy tamtej nocy, zbyt głęboko, żeby niepo­koiły nas sny. Obudziliśmy się rześcy i wypoczęci i tylko wspomnienia ostrzegały nas przed tym, co musi tutaj krążyć. Kaththea najpewniej obudziła się pierwsza, al­bowiem gdy otworzyłem oczy, klęczała oparłszy skrzyżo­wane ramiona na naszej zaporze i spoglądała w dal. Tego ranka nie było słońca, tylko chmury przedłużające półmrok pierwszych godzin dnia.

Odwróciła głowę, kiedy się poruszyłem, i zapytała:

- Co o tym myślisz, Kyllanie?

Zwróciłem spojrzenie w tę stronę, którą wskazała palcem. W pewnej odległości od nas znajdował się zagajnik, a spoza niego tryskała ku niebu jasna poświata. Nie była czerwona jak płomienie, lecz zielonkawa, najwyraźniej nienaturalnego pochodzenia.

- Pozostaje wciąż taka sama; ani nie gaśnie, ani nie świeci jaśniej.

- Czyżby to było coś w rodzaju latarni morskiej? - podsunąłem.

- Żeby przyzywać - lub naprowadzać - co? Nie przypominam sobie, żebyśmy widzieli coś takiego ostatniej nocy. Nasłuchiwałam, lecz nic tam nie ma do usłyszenia.

Wiedziałem, iż nie słuchała uszami, że posłużyła się wyćwiczonym zmysłem jasnowidzenia.

- Kaththeo...

Odwróciła głowę i spojrzała na mnie.

- Ten kraj może być pełny pułapek. Wpadłem już w jedną z nich. Z ważnego powodu zamknięto go przed nami i przed ludźmi tej samej krwi co nasza matka.

- To prawda. Ale przyszło mi na myśl to, że coś więcej niż nasza wola sprowadziła nas tutaj. Poza takimi ognis­kami zarazy jest to piękny kraj, Kyllanie. Rozejrzyj się dokoła. Czyż nie podobają ci się te pola nawet w cieniu chmur?

Kaththea miała rację. Coś mnie tam ciągnęło, rosło we mnie dziwne pragnienie, żeby pospacerować po tych pra­dawnych, zarośniętych chwastami polach, a nawet wsadzić głęboko ręce w czekającą na zasiew glebę. Chciałem odrzucić brzemię hełmu i kolczugi i biec radośnie, czując na twarzy podmuchy wiatru, a pod stopami wilgotną ziemię. Nie zaznałem takiego uczucia, odkąd byłem małym chłopcem, trzymanym już krótko przez Otkella.

Kaththea skinęła głową. - Rozumiesz? Czy możesz odwrócić się do niego plecami tylko dlatego, że cierpi na jakąś chorobę? Możemy unikać złych miejsc i wykorzys­tywać dobre. Powiadam ci, że takie zioła, jakie zebrałam ostatniej nocy, nie mogą rosnąć tam, gdzie wszystko jest skalane przez Moce Ciemności.

- Choćby nie wiem jak piękny był to kraj - odezwał się za nami Kemoc - człowiek musi mieć dwie rzeczy - schronienie i pokarm. Nie sądzę, żeby te ruiny mogły nam służyć za dom lub dwór. I na jakiś czas musimy zamienić się w myśliwych, żeby zdobyć pożywienie. Chciałbym też dowiedzieć się czegoś więcej o naszych sąsiadach.

Zgodziłem się z nim. Zawsze dobrze jest wiedzieć, że cień rzucany przez drzewo jest tylko cieniem i nie kryje w sobie nieprzyjemnej niespodzianki.

Zjedliśmy więcej mięsa i napiliśmy się cierpkiego soku z winogron, po czym przygotowaliśmy się do dalszej podróży. Przed opuszczeniem naszego wzgórza Kaththea znów zebrała pewną ilość ziół zawijając je w kawałek materiału oderwany od sukni, która teraz sięgała jej tylko trochę za kolana.

Nadal przyciągał nas zielonkawy blask, słabo widoczny z powodu ołowianych chmur. Ale szliśmy czujnie, kryjąc się za drzewami. Kaththea nie sygnalizowała niepokojących zapachów, a niewielki zagajnik sprawiał wrażenie normal­nego, wypełniały go ptaki i inne dzikie stworzenia. Nie był zbyt rozległy i w końcu dotarliśmy do zewnętrznego pierścienia zarośli po jego drugiej stronie. Tam znów spostrzegliśmy otwartą przestrzeń, przez którą wiła się rzeka. W zakolu tego cieku wodnego stał pierwszy praw­dziwy budynek, który napotkaliśmy po tej stronie gór. Miał znajomy kształt - przypominał stanice-wieże straż­nicze, w jakich wiele razy kwaterowaliśmy w Estcarpie. Z wąskich okien na trzecim i czwartym piętrze, a jeszcze więcej ze szczytu tej wieży, o której zaawansowanym wieku świadczył tylko brak kilku kamieni na parapecie, wydoby­wało się tajemnicze światło.

Przyglądając się podobnemu do stanicy budynkowi nie miałem najmniejszej chęci badać go dalej. Wprawdzie nie powitał nas ciosem zła, jak stwór kryjący się w kamiennej pajęczynie... ale roztaczał wokoło dziwne uczucie wycofy­wania się niczym milczący sygnał przestrzegający ludzi przed przybyciem. Ktokolwiek tam mieszkał, nie musiał być wrogo ustosunkowany do naszego gatunku, ale na pewno nie zostalibyśmy powitani z radością. Nie umiem wytłumaczyć, jak się o tym dowiedziałem, lecz Kemoc zgodził się ze mną.

Kaththea skoncentrowała się na swoim wewnętrznym wzroku, a potem pokręciła głową. - Umysł nie może tam przeniknąć, a nie chciałabym robić tego cieleśnie. Jeśli się tam coś kryje, to niech się kryje, skoro tak chce. Od niepamiętnych czasów istniały siły, które nie były ani dobre, ani złe - mogły i zabić, i wyleczyć. Wtrącanie się w ich sprawy jest jednak ryzykowne, lepiej ich nie budzić.-

Nadal wszakże myślałem z niechęcią o tym, że obserwuje mnie coś lub też ktoś kryjący się w owym budynku. Moje rodzeństwo zgodziło się prześliznąć z powrotem do lasu, pod jego osłoną zatoczyć krąg i dotrzeć do rzeki. Szliśmy w dół rzeki, oddalając się od kamiennej sieci, a Kaththea wciągała w płuca wiatr, żeby zwęszyć nawet najmniejsze ślady zła.

Nie padało, lecz niebo zakrywały ciężkie chmury, gdy tak wędrowaliśmy, mając rzekę za przewodnika. Okolica była gęściej zadrzewiona, więc i ciemniejsza. Niebawem zauważyłem świeże ślady jednego z wielkich nielotnych ptaków, które uważa się za bardzo smaczne w Estcarpie. Ponieważ są niezwykle czujne, uznałem, że najlepiej będzie zapolować na nie w pojedynkę, lecz musiałem solennie obiecać, iż nie ulegnę czarom z powodu najzwyklejszej ciekawości. Zrzuciłem na ziemię bagaż, manierkę, a nawet hełm, żeby otaczająca szyję druciana osłona nie brzęczała cicho.

Wiedziałem, że ptaki żerowały w łanach dzikich zbóż rosnących nad rzeką, w pobliżu zaś zauważyłem wysokie trzciny, wśród których mógłbym się ukryć. Jednak nie zdołałem dotrzeć do zdobyczy. Ostrzegł mnie jakiś ruch po drugiej stronie rzeki.

Wyrzucone przez dawniejsze powodzie pnie drzew spięt­rzyły się na mieliźnie, tworząc coś w rodzaju grobli. A na niej i w jej wnętrzu śmigały cienie - czarne, zwinne - i poruszały się tak szybko, że nie mogłem dostrzec, co to są za zwierzęta. Lecz ich ukradkowe zbliżanie się i rosnąca liczba stanowiły ostrzeżenie. I jak gdyby wyczuły mój niepokój, zbliżały się bowiem coraz szybciej i coraz liczniej. Pierwsze stworzenie wskoczyło już do rzeki, a jego wąski pysk żłobił w wodzie bruzdę w kształcie litery V.

Ale silny prąd opóźnił wędrówkę nieznanych zwierząt, znosząc je w dół rzeki. Byłem jednak pewny, że gdzieś tam wyjdą na brzeg. Te stworzenia nie polowały na ptaki, ale na mnie!

Kłopoty - skierujcie się na otwartą przestrzeń - na najbliższe pole.

Wymówiwszy w myślach to ostrzeżenie, zerwałem się i wybiegłem z trzcin. Stwory te potrzebowały osłony, na odkrytym terenie można im się przeciwstawić bardziej skutecznie.

Kemoc przyznał mi rację i polecił skierować się w prawo. Zwolniłem biegu i zacząłem wycofywać się tyłem, gdyż nie chciałem, żeby skoczyło mi coś na plecy. Przedsięwzięte środki ostrożności okazały się niezbędne, gdyż kilka chwil później na moich oczach pierwszy osobnik z czarnej gromady wypadł zza krzaka i skrył się wśród masywnych korzeni powalonego drzewa.

Wędrowałem przez sięgające mi do ramion zarośla, a więc okolica nie sprzyjała ucieczce przed skradającymi się prześladowcami. Istniało tam zbyt wiele miejsc świetnie nadających się do urządzenia zasadzki. Przecież to zwierzę­ta! Możliwe, że przeżyłem zbyt wielki wstrząs w kamiennej pajęczynie. Przedtem udawało mi się kontrolować zwierzęta, dlaczego więc nie miałoby mi się powieść i tym razem? Wysłałem na próbę myśl w stronę tego, co kryło się wśród korzeni.

Nie było to zwierzę - w każdym razie nie było to normalne zwierzę! Co? Krwawy szał, żądzą mordu, bij, zabij - obłęd, który nie miał nic wspólnego ze zwierzęcością, lecz stanowił sam w sobie dziką wściekłość połączoną na innym poziomie ze sprytem. Nie mogłem tego kontrolować, budziło to we mnie jedynie wstręt i strach, jaki zdrowi odczuwają wobec chaotycznych głębin szaleństwa. I znów popełniłem błąd, gdyż myślowy kontakt ze mną podniecił te stworzenia jeszcze bardziej, zwiększył targający nimi stra­szny głód. Poza tym było ich dużo - o wiele za dużo...

Chciałem biec, przedrzeć się przez zarośla, które teraz stały się dla mnie więzieniem, i w którym stwory te powaliłyby mnie na ziemię i zabiły wedle swego upodobania. Całym wysiłkiem woli zmusiłem się, by iść bez pośpiechu, trzymając w ręku gotowy do strzału pistolet i szukając wzrokiem potwora, który znalazłby się w jego zasięgu.

Krzaki stały się niższe... Wkrótce byłem wolny, znalazłem się na sporej połaci odkrytego terenu. W pewnej odległości ode mnie szli Kemoc i Kaththea, kierując się ku środkowi tej przestrzeni. A przecież zbliżało się całe stado czarnych bestii... Jak damy radę im wszystkim?

Pragnąc jak najszybciej dołączyć do rodzeństwa, po­tknąłem się i upadłem. Usłyszałem krzyk Kaththei, obróci­łem się i zobaczyłem falę czarnych stworów zdążającą w moją stronę. Biegły cicho, nie tak jak psy, które szczekają podczas polowania, i ta cisza sprawiała, że wydawały się jeszcze bardziej niesamowite.

Nie znane mi bestie miały krótkie nogi, co wcale nie zmniejszało ich szybkości, pokryte gładką sierścią ciała, bardzo giętkie i zwinne, głowy zaś wąskie, kończące się ostrymi pyskami, w których połyskiwały żółtawe kły. A oczy ich błyszczały niby iskierki czerwonego ognia.

Nie śmiejąc tracić czasu strzeliłem leżąc. Przywódca stada skręcił się, szarpiąc wbitą w barki strzałkę, lecz mimo bólu i wściekłości nie wydał głosu. Nieszczęście, które spotkało wodza, odebrało odwagę reszcie czarnych po­tworów. Rozbiegły się na wszystkie strony i pochowały, pozostawiając rannego przywódcę, który niebawem znieru­chomiał.

Pobiegłem tam, gdzie stali Kemoc i Kaththea.

Kemoc czekał z pistoletem gotowym do strzału. - Drapieżniki - zauważył. - Skąd się wzięły?

- Przepłynęły rzekę - odparłem dysząc ciężko. - Nigdy dotąd nie widziałem im podobnych...

- Czyżby? - Kaththea przyciskała mocno do piersi tłumoczek z ziołami, jak gdyby więdnące kawałki gałązek, liści i łodyg stanowiły tarczę, osłaniającą ją przed wszelkimi niebezpieczeństwami. - To są rasti.

- Rasti? - Jak można skojarzyć długiego na palec gryzonia z tymi mierzącymi trzy stopy obłąkanymi drapież­nikami? Ale kiedy wziąłem pod uwagę wygląd tych stwo­rzeń, z wyjątkiem rozmiarów, dopatrzyłem się podobień­stwa. Może nie były to prawdziwe rasti, lecz na pewno należały do tej samej rodziny. Osiągnęły gigantyczne dla swego gatunku rozmiary i były bardziej dzikie niż ich karłowaci kuzyni. I kiedy je w ten sposób zidentyfikowałem, dręczący mnie dotąd lęk przed nieznanym zmniejszył się nieco.

- Rasti niełatwo porzucają swoją zdobycz - zauważył Kemoc. - Czyż nigdy nie widzieliście, jak ciągnęły upolo­wanego ptaka po dziedzińcu chronionego przez wzgórza gospodarstwa?

Widziałem raz coś takiego i wzdrygnąłem się na samo wspomnienie. Okrążają - tak, zaczynały teraz nas okrążać, jak tamtego nieszczęsnego ptaka w dawno minionym dniu. Coraz więcej i więcej tych potworów wypełzało z lasu, czołgały się na brzuchach, jak gdyby były wężami, a nie ciepłokrwistymi, porośniętymi sierścią zwierzętami.

Nie potrzebowałem ostrzegać Kemoca - już strzelał. Trzy czarne stwory podskoczyły w górę i spadły, drąc pazurami ziemię. Lecz pistolet strzela dopóty, dopóki jest naładowany. Na jak długo wystarczy naszych ograniczo­nych zapasów strzałek? Wprawdzie mieliśmy miecze, ale nie mogliśmy czekać, aż rasti znajdą się w ich zasięgu, by nie narazić się na klęskę.

- Nie potrafię, Moc nie jest w stanie działać przeciw nim! - zawołała piskliwie Kaththea. - Nie mają nic, czego mogłabym dosięgnąć!

- To ich dosięgnie! - Znów strzeliłem, starając się wybrać najlepszy z możliwych cel. Wydawało się wszakże, że natura sprzysięgła się przeciw nam na więcej sposobów. Zrobiło się ciemno jak w nocy i nagle deszcz lunął z taką siłą, że sprawiał nam ból. Nie zmusił jednak naszych wrogów do wycofania się.

- Poczekaj, spójrz tam!

Słysząc okrzyk Kemoca chybiłem i warknąłem na niego niczym śnieżny kot po nieudanym skoku na zdobycz. Wkrótce spostrzegłem, co się zbliżało. - Koń - przynaj­mniej w mroku to coś wyglądało na konia - galopował ciężko. Tkwił na nim jeździec, który wjechał pomiędzy nas a rasti. Potem oślepił mnie wybuch białego, palącego światła. Wydawało się, że nieznajomy przywołał błyskawicę, by smagać nią jak biczem ziemię wokół skradających się drapieżników.

Bicz ów uderzył trzykrotnie, oślepiając nas całkowicie. Później widziałem niewyraźnie, jak koń i jeździec pędzili dalej, aż zniknęli wśród drzew, a z porażonej przez ową dziwną broń ziemi uniosły się smugi dymu. Nic więcej się nie poruszyło.

Bez słowa Kemoc i ja wzięliśmy Kaththeę między siebie i pobiegliśmy - byle z dala od tego miejsca, od odkrytego terenu i rzęsistego deszczu. Znaleźliśmy schronienie pod drzewem i przykucnęliśmy obok siebie, jak gdybyśmy stanowili jedną istotę.

Usłyszałem, jak Kaththea szepcze obok mojego ucha: - To, to wywodziło się z Mocy - z dobrej Mocy, nie złej. Nie odpowiedziało mi jednak! - W jej oszołomieniu kryło się poczucie krzywdy. - Posłuchajcie - uczepiła się nas obu. - Coś sobie przypomniałam. Płynąca woda - jeżeli znajdziemy pewne miejsce pośród płynącej wody i po­błogosławimy je, będziemy bezpieczni.

- Rasti przepłynęły rzekę - zaprotestowałem.

- To prawda, ale nie znaleźliśmy się jeszcze pośród płynącej wody na pobłogosławionym miejscu. Musimy znaleźć takowe.

Nie chciałem wracać nad rzekę; o ile wiedziałem, więk­szość złych mocy, które dotąd napotkaliśmy, wiązała się z tym ciekiem wodnym. Lepiej zrobimy, jeśli spróbujemy wędrować wzdłuż rzeki...

- Chodźcie! - Kaththea nakłaniała nas do wyjścia w szalejącą burzę. - Powiadam wam, że mrok w połączeniu z wiatrem i wodą uwolnił inne stwory, musimy - znaleźć bezpieczne miejsce.

Nie przekonała mnie, ale wiedziałem też, że żaden mój argument nie wywrze na niej wrażenia. A Kemoc nie zaprotestował. Szliśmy więc i deszcz smagał nas, jak tamten jeździec smagał grunt, na którym teraz widniały wielkie czarne smugi wypalonej roślinności i ziemi. Udało mi się przynajmniej nakłonić Kaththeę do skierowania się w tę stronę, w której zniknął tajemniczy wybawca.

Las nie był już tak gęsty. Pomyślałem, że natrafiliśmy na jakiś dawny szlak czy drogę, gdyż łatwiej nam się szło. Szlak ten zaprowadził nas nad rzekę. Kaththea miała zapewne chwilę jasnowidzenia, gdyż na środku przybiera­jącej, chłostanej deszczem rzeki znajdowała się skalista wysepka. Z jednej jej strony sterczał stos naniesionych przez wodę drzew, a pagórek w środku tworzył naturalną wieżę strażniczą.

- Lepiej chodźmy tam, zanim poziom wody podniesie się jeszcze bardziej - odezwał się Kemoc.

Nie byłem pewny, czy nam się to uda, gdyż obciążały nas bagaże i broń. Kaththea oderwała się i już szła w bród przez płycizny. Tkwiła po pas w wodzie i walczyła z prądem, kiedy do niej dołączyliśmy. Sprzyjał nam fakt, że weszliśmy do rzeki ponad wąskim końcem wyspy, gdyż prąd zniósł nas właśnie w to miejsce, i wypełzliśmy z wody niewiele bardziej przemoczeni niż przedtem.

Natura utworzyła tu łatwą do obrony stanicę z osłoniętą skałami przestrzenią jako kwaterami i punktem obser­wacyjnym w górze. Krótki zwiad udowodnił nam, że wyszliśmy na brzeg w jedynym nadającym się do tego miejscu. Wszędzie indziej skały nie dawały oparcia dla rąk i nóg, lecz tworzyły niewielkie klify sterczące ponad spienioną wodą. Gdyby rasti nas zaatakowały, musielibyś­my bronić tylko niewielkiego skrawka wyspy, więc pewnie nie mogłyby utworzyć złowrogiego kręgu.

- To jest wolne miejsce, nie skalane przez zło - powiedziała nam Kaththea. - Teraz je zapieczętuję, żeby takim pozostało. - Z tłumoczka z ziołami wyjęła łodygę illbany, zmiażdżyła ją w garści, a potem podniosła rękę do ust na przemian śpiewając i chuchając na to, co w niej trzymała. W końcu powędrowała opierając się na kolanach i łokciach i wcierając roślinną maź w skalną drogę, na którą wyszliśmy z wody. Później wróciła do nas i oparła się bezsilnie o kamień, jak po całym dniu ciężkiej pracy.

Nawałnica oddaliła się, ale woda w rzece nadal wrzała wokół naszego schronienia. Gwałtowna ulewa zmieniła się w mżawkę, która z czasem ustała.

Byłem pochłonięty myślami o jeźdźcu, który nas urato­wał. Kaththea oświadczyła, że nieznajomy posługiwał się właściwie Mocą, tyle że nie w taki sam sposób jak ona. Wprawdzie nie odpowiedział na próbę porozumienia się, ale nie musiało to oznaczać wrogości. Już sam fakt, że wyświadczył nam taką przysługę, świadczył o dobrej woli. Jak dotąd nie napotkaliśmy nikogo innego spośród rdzen­nych mieszkańców tej krainy. Chyba że zaliczylibyśmy do nich potwora z kamiennej pułapki i to, co zapewne kwaterowało w kamiennej stanicy nad rzeką.

Niewiele mogłem powiedzieć o wyglądzie naszego wybaw­cy, gdyż widziałem go tylko przelotnie w mroku i deszczu. Nie wątpiłem, że w przybliżeniu miał ludzką sylwetkę, że był dobrym jeźdźcem i że doskonale wiedział, jak rozgromić rasti. Poza tym nic o nim nie wiedziałem.

Jednakże widok konia w tym kraju dał mi do myślenia. Odkąd po raz pierwszy dosiadłem kucyka, mając zaledwie cztery lata, nigdy z własnej woli nie podróżowałem pieszo. Po tym, jak pozostawiliśmy torgiańczyki z tamtej strony gór, prześladowało mnie poczucie jakiejś straty. Teraz - gdyby w tym kraju były konie, im wcześniej je dostaniemy, tym lepiej dla nas! Podróżując konno nie musielibyśmy obawiać się rasti.

Jutro musimy zapolować, pójść tropem naszego wyba­wcy i dowiedzieć się, jacy ludzie zamieszkują te dzikie strony...

Spójrz! Zachowuj się spokojnie...

Kemoc pośpiesznie nadał dwa rozkazy, z których jeden nałożył się na drugi.

Nad powierzchnią wzburzonej rzeki jakiś ptak zatoczył koło, zniżył lot, po czym znów poszybował w górę. Jego skrzydła, kiedy zbliżał się do naszego schronienia, zdawały się migotać, rzucały refleksy, jakich nigdy nie widziałem u ptaków.

Pokarm...

Dzięki sugestii Kemoca uświadomiłem sobie, że jestem głodny. Tym razem nie brakowało nam wody, lecz poży­wienia, gdyż zgubiliśmy zawiniątko z mięsem antylopy podczas ucieczki przed rasti. Jeśli nie złowimy jakiegoś mieszkańca tych głębin, pójdziemy spać o pustym żołądku. Nieznany ptak był na tyle duży, że mógł wystarczyć na niewielki posiłek dla nas trojga. Ale jeśli nie strzeli się do niego wtedy, gdy znajdzie się tuż nad nami, spadnie do wody i uniesie go prąd.

Mój brat wyciągnął pistolet, w chwilę później Kaththea błyskawicznie wysunęła rękę, uderzając go w dłoń.

- Nie! - zawołała głośno.

Ptak zataczał kręgi coraz niżej, wreszcie dał nurka w powietrzu i siadł na skałach otaczających nasze schro­nienie, po czym okrążając je zaczął iść bokiem w naszą stronę.

Z bliska jego pióra migotały jeszcze silniej, białe i czyste, połyskujące promieniście. Dziób i nogi miał jasnoczerwone, oczy zaś duże i ciemne. Zatrzymał się, złożył skrzydła i siedział obserwując nas, jak gdyby oczekiwał na jakieś znaczące posunięcie z naszej strony. Szybko porzuciłem myśl o zjedzeniu tej istoty.

Kaththea przyjrzała się ptakowi równie uważnie, jak on zdawał się nas obserwować. Później uniosła prawą dłoń i rzuciła zwiędły listek w stronę skrzydlatego gościa. Ptak wyciągnął szyję, wyrzucił do przodu głowę i zbadał wzro­kiem dar Kaththei.

Jego pióra zalśniły jeszcze jaśniej. Moja siostra wymówiła rozkazującym tonem jakieś słowa i złączyła dłonie z głoś­nym klaśnięciem. Lśniąca mgiełka przesłoniła sylwetkę dziwnej istoty i zaraz się rozwiała. Ptak zniknął - to, co przycupnęło na skale, nadal miało skrzydła, lecz nie było już ptakiem.



ROZDZIAŁ IX


- Flannan! - szepnąłem, nie mogąc uwierzyć temu, że moich oczu nie zwiodły jakieś czary.

Ta istota nie była zapewne eterycznym stworzeniem, tak jak to przekazały nam stare legendy, ale nie była też ptakiem, posiadała bowiem cechy, które - przy­najmniej zewnętrznie - świadczyły o jej pokrewieństwie z człowiekiem.

Pazurzaste stopy nie zmieniły się, ale nie miały one już właściwych ptakom proporcji; ciało zaś przybrało humanoidalny kształt i spod na poły rozłożonych skrzydeł wysuwały się ramiona zwieńczone maleńkimi rączkami. Szyja została długa i giętka, i chociaż w osadzonej na niej głowie tkwił ostry dziób, twarz była prawdziwa. Flannana, z wyjątkiem stóp, ramion i dłoni, porastały te same lśniące białe pióra.

Skrzydlaty gość mrugał szybko oczami i wyciągał ku Kaththei miniaturowe rączki, jakby chciał się osłonić przed ciosem.

Flannany, powietrzna rasa... Zachowałem w pamięci pokłosie przynajmniej pół setki dawnych opowieści i pomyś­lałem przelotnie, że dobrze się stało, iż wszyscy lubiliśmy w dzieciństwie słuchać starych legend. Flannany były przyjaźnie nastawione wobec ludzi, chociaż w nieco kap­ryśny sposób, gdyż szybko tracąc zainteresowanie każdym projektem, nie mogły się długo na niczym skoncentrować i miały skłonność do niekończenia rozpoczętych przedsię­wzięć. Bohaterów i bohaterki wielu opowieści spotykało nieszczęście tylko dlatego, iż polegali na jakimś Flannanie bardziej, niżby należało. Flannany nigdy jednak nie zawie­rały sojuszów z siłami Ciemności.

Kaththea rozpoczęła monotonną pieśń, przypominającą ptasie trele. Flannan przysunął się bliżej, kręcąc szyją. Później otworzył dziób i zaszczebiotał w odpowiedzi. Moja siostra spochmurniała, milczała chwilę, nim odparła - przerwał jej wyższy o nutę trel. Kaththea nie odpowiedziała, później Flannan śpiewał dłużej, i tym razem nabrałem przekonania, że usłyszałem w jego trelach niecierpliwy zgrzyt.

- Odpowiada na wezwanie wspólnej Mocy - objaśniła Kaththea. - Nie mogę jednak zrozumieć jego odpowiedzi. A nie sądzę, żeby zmienił postać z własnej woli.

- Czy został wysłany po to, żeby nas szpiegować? - zastanowił się głośno Kemoc.

- Być może.

- Więc mógłby zaprowadzić nas do tego, kto go wysłał! - Miałem na myśli nocnego jeźdźca.

Kaththea roześmiała się. - Tylko wtedy, kiedy sam zechce, chyba że sprawisz, iż wyrosną ci skrzydła i polecisz za nim.

Wyciągnęła pakiecik z ziołami i wyjęła stamtąd illbanę. Położyła ją na dłoni, którą wyciągnęła ku Flannanowi. Dziwna istota przeniosła spojrzenie ze zwiędłego ziela na Kaththeę, wyraźnie pytając wzrokiem. Twarz mojej siostry rozjaśniła się nieco.

- Przynajmniej pod tym względem legendy mówią prawdę. Nie jest to wysłannik żadnej złej Mocy. A więc... - Kaththea znów zaczęła śpiewać, tym razem wolniej, rozdzielając dźwięki.

Flannan podniósł głowę w ptasi sposób. Kiedy szczebio­tał w odpowiedzi, robił to wolniej, tak że mogłem rozróżnić poszczególne nuty. Raz czy dwa Kaththea skinęła głową, jak gdyby usłyszała coś, co mogła przetłumaczyć.

- Wysłano go po to, żeby nas obserwował. Jest to kraj, w którym zło przeplata się z dobrem i w którym bajora zła wylewają się od czasu do czasu. Polecono mu przekazać nam, iż mamy się wycofać i powrócić tam, skąd przy­byliśmy.

- Kto go wysłał? - zapytałem otwarcie. Kaththea zaszczebiotała. Flannan wygiął szyję i spojrzał na mnie, ale nie mogłem nic wyczytać w jego wzroku, nawet odrobiny zainteresowania. Skrzydlaty przybysz nie odpowiedział. Kaththea powtórzyła pytanie, tym razem ostrzej. A kiedy dziwna istota nadal milczała, nasza siostra nakreśliła w powietrzu jakiś znak czubkiem palca.

Reakcja Flannana zaskoczyła nas. Rozległ się głośny skrzek i na poły ludzki wygląd tego stworzenia zniknął. Znów mieliśmy przed sobą ptaka, który rozpostarł skrzydła i odleciał, trzykrotnie okrążając wyspę w kierunku przeciw­nym do ruchu wskazówek zegara, wrzeszcząc coś za każdym razem, gdy nas mijał. Z oczu mojej siostry strzelały błyskawice, a ręce jej poruszały się w serii ostrych gestów, kiedy jednocześnie wyśpiewywała jakieś słowo w czarodziej­skim języku. Ptak zadrżał i znów zaskrzeczał, po czym prosto jak strzałka odleciał na północ.

- No cóż, to nie podziałało! - Kaththea przerwała milczenie. - Wprawdzie nie jestem zaprzysiężoną Czarow­nicą, ale mam większą Moc niż ów potrójny krąg, w którym tamten stwór chciał nas uwięzić.

- Co Flannan próbował zrobić? - zapytałem.

- Sztuczkę z repertuaru prymitywnej magii. - Moja siostra prychnęła pogardliwie. - Rzucał na nas czar potrójnego kręgu, chcąc nas przykuć do tego miejsca. Jeśli to jest szczyt możliwości tego, który go wysłał, zdołamy go pokonać pod każdym względem.

- Czy odlatując na północ wracał do tego, kto go wysłał? - Kemoc wypowiedział na głos moje pytanie.

Myślę, że tak. Z samej swej natury Flannan nie może przez dłuższy czas koncentrować się na jakiejś sprawie. A kiedy go pokonałam, uciekł zapewne przerażony do źródła.

- Więc to, czego szukamy, znajduje się na północy.

- Tamten jeździec również odjechał na północ - dodałem.

- Ale żeby tam dotrzeć, musielibyśmy jeszcze raz minąć kamienną pajęczynę, milczącą stanicę i pewne jeszcze inne pułapki. Nadszedł czas, abyśmy jasno uświadomili sobie sytuację... - powiedziała z wahaniem Kaththea, co przy­ciągnęło naszą uwagę.

Nasza siostra wpatrywała się w swoje ręce, tak jak już kiedyś to czyniła, trzymając w złożonych, pozornie pustych dłoniach coś, z czego potrafiła wyczytać przyszłość, a wy­dawało się, iż nie będzie ona jasna.

- Niełatwo jest być tylko połową czegoś - ciągnęła. - Zawsze to wiedzieliśmy. Nie złożyłam przysięgi i nigdy nie nosiłam Klejnotu Mocy. Ale poza tymi dwoma szczegółami jestem Czarownicą. Nie zrobiłam jeszcze jednego kroku, gdyż zarezerwowano go tylko dla Strażniczek związanych przysięgą Czarodziejek. Ale teraz właśnie to może bardzo nam się przydać, a nawet nas uratować.

- Nie! - Kemoc wiedział, o czym nasza siostra napo­mykała, ja nie. Ujął w dłonie podbródek Kaththei, unosząc jej twarz tak, że mógł spojrzeć jej prosto w oczy. - Nie! - powtórzył z taką mocą, jakby to był zew bojowy.

- Więc chcesz, żebyśmy nadal szli na oślep wtedy, kiedy tak wiele naszych zdolności może nas strzec i prowa­dzić? - zapytała.

- A czy ty zrobiłabyś to, wiedząc, jak jest niebez­pieczne? Nie mamy czasu na szaleńcze wybryki, Kaththeo. Pomyśl, ile Czarownic zdecydowało się na ten niebez­pieczny krok? I kiedy to się dzieje, potrzebują Mocy najwyższego stopnia. I...

- I, i, i! - przerwała mu. - Nie wierz we wszystko, co słyszałeś. Istotą organizacji Mądrych Kobiet jest tworzenie tajemnic mających budzić lęk wśród tych, którzy nie mają ich talentu. To prawda, że niewiele Czarownic korzystało ostatnio z tak wielkiej Mocy, ale w Estcarpie nie było to potrzebne. Co miałyby badać? Znały swój kraj dogłębnie, zarówno taki, jaki jest teraz, jak i taki, jaki był przed wiekami. Od bardzo dawna nie zapuszczały się w nieznane krainy ani nie korzystały z pomocy wysłannika. Przecież to nasi rodzice, a nie Strażniczki, wyruszyli przeciw Kolderowi. I to za ich czasów Kolder zamknął dostęp do Gormu. A tutaj nie ma żadnej obcej siły, tylko to, co częściowo znamy. Chociaż to coś może być wypaczone lub zmienione w kilku szczegółach. Z pewnością nie znajdziemy lepszego pomocnika...

- Co ona ma na myśli? - zapytałem Kemoca.

- Narodziny Chowańca * - odparł. Twarz miał stężałą jak wtedy, kiedy jechaliśmy uwolnić Kaththeę z Przybytku Mądrości.

- Chowańca? - Nie wiedziałem, o co mu chodziło. - Czym jest Chowaniec?

Kaththea podniosła ręce i ujęła przeguby Kemoca, chcąc rozluźnić palce zaciśnięte na swoim podbródku. Odpowia­dając nie patrzyła na mnie, ale na niego, jak gdyby chciała narzucić mu swoją wolę, żeby nie przeciwstawiał się jej pragnieniu.

- Muszę ukształtować sobie sługę, Kyllanie. Zbada on ten kraj nie tak, jak my teraz go widzimy, czujemy i przemierzamy, on powróci do przeszłości. Stanie się świadkiem tego, co się tu wydarzyło, i dowie się, jak możemy zapewnić sobie bezpieczeństwo.

- Czy wiesz, jak ona musi tego dokonać? - wybuchnął Kemoc. - Podobnie jak kobieta wydaje na świat dziecko, tak Kaththea musi stworzyć w pewnym stopniu nową istotę, i narodzi się ona z jej umysłu i ducha, a nie z ciała. To może okazać się śmiertelnie niebezpieczne!

- Każdy poród jest ryzykowny... - Spokojny głos Kaththei tak kontrastował z gniewem Kemoca, że stał się bardziej przekonujący. - I jeśli obaj się na to zgodzicie, odwołam się nie tylko do siebie samej. Nigdy dotąd w Estcarpie nie było takiej trójki jak nasza - czyż nie tak? Kiedy jest to konieczne, możemy stać się w pewien sposób jedną istotą. A gdy już tak się zjednoczymy i będziecie pragnąć razem ze mną - czy w takim wypadku ryzyko znacznie się nie zmniejszy? Przysięgam, że nie spróbowałabym robić tego sama. Tylko wtedy, kiedy dobrowolnie zgodzicie mi się pomóc, pójdę tą ścieżką.

- I uważasz, że to jest naprawdę konieczne? — za­pytałem.

- Mamy do wyboru albo iść na oślep w pułapkę, tak jak ja przebyłam góry, albo wędrować widząc wszystko wokół. Zalążki tych wszystkich niebezpieczeństw, które tutaj na


* Chowaniec (Familiar) - demon - utrzymanek czarownicy (przyp. tłum.).


nas czyhają, powstały w przeszłości, a czas żywił je jednocześnie i zmieniał. Gdybyśmy tak wykopali te nasiona i zrozumieli, dlaczego je zasiano, wówczas mog­libyśmy wystrzegać się także ich owocu, który wydawały przez te wszystkie lata.

- Nie zrobię tego! - zawołał gniewnie Kemoc.

- Kemocu... - Kaththea nie rozluźniając uścisku rozwarła jego okaleczoną, o sztywnych palcach rękę i gła­dziła jej nierówną powierzchnię. - Czy mówiłeś: nie zrobię tego, kiedy szedłeś do walki, w której zostałeś ranny?

- Ależ to była zupełnie inna sytuacja! Jestem męż­czyzną, wojownikiem, przeciwstawiałem swoje siły siłom wroga...

- Czemu uważasz mnie za słabszą od siebie? - od­parowała Kaththea. - Może nie potrafię staczać bitew za pomocą pistoletu i brzeszczotu, przez sześć lat podlegałam jednak tak surowej dyscyplinie jak każdy wojownik. I sta­wiałam czoło takim wrogom, jakich może nawet nie umiesz sobie wyobrazić. Nie mówię tego w fałszywym przekonaniu, że mogę zrobić to sama - wiem, że tak nie jest. Zapraszam was do walki, w której wzięlibyście udział wraz ze mną, co byłoby o tyle łatwiejsze, iż nie musielibyście patrzeć, nawet gdybym kazała wam stać z boku i nic nie robić, jak ktoś inny ryzykuje życie.

Choć usta Kemoca pozostały zaciśnięte, nie zaprotes­tował on powtórnie, zrozumiałem więc, że Kaththea wy­grała. Nie walczyłem po jego stronie dlatego, że nie znałem niebezpieczeństw, na jakie naraziłaby się nasza siostra, ale moja niewiedza wyrażała się ufnością w jej możliwości. W takich chwilach Kaththea przestawała być młodą dziew­czyną i przybierała tak poważną pozę, że lata nie miały żadnego znaczenia, stawała się najstarszą pośród nas.

- Kiedy? - Kemoc poddał się wraz z tym słowem.

- Czyż nadejdzie kiedyś lepszy czas niż tu i teraz? Ale najpierw musimy zjeść i napić się. Siła ciała musi wspierać siły umysłu i woli.

- Łatwo jest się napić, zjeść zaś... - Kemoc poweselał nieco, jakby w tej prozaicznej potrzebie odkrył argument przemawiający za zaniechaniem całego projektu.

- Kyllan się tym zajmie. - Kaththea i tym razem nie spojrzała na mnie. Wiedziałem jednak, co muszę uczynić. Lecz nigdy dotąd czegoś takiego nie robiłem, zbliżyłem się tylko nieco do tego narzucając swoją wolę torgiańczykom.

Ten, kto dysponuje nawet niewielkimi zdolnościami czy włada odbiciem Mocy, wie, że istnieją granice, których nie wolno mu przekroczyć. Łamiąc je świadomie dla własnej korzyści płaci się pewną cenę. Odkąd dowiedziałem się, że mogę kontrolować umysły zwierząt, nigdy nie wykorzystałem tej umiejętności do tego, żeby ułatwić sobie polowa­nie. Odsyłając torgiańczyki z naszego obozu nie naraziłem ich na niebezpieczeństwo. Kilka razy przeszkodziłem dzikim zwierzętom w atakowaniu lub ściganiu ludzi. Ale czułem, że przywołanie jakiegoś stworzenia po to, by zadać mu śmierć, było surowo wzbronione.

Lecz teraz właśnie muszę to zrobić, w imię dobra, którego chciałaby dokonać Kaththea. W milczeniu wziąłem na siebie całkowitą odpowiedzialność za ten czyn, gdyż inaczej owo nadużycie Mocy zaszkodziłoby czarom mojej siostry. Później z przejęciem zająłem się znalezieniem i przyciągnięciem potrzebnego nam pokarmu.

Już dawno temu przekonałem się, że ryby i gady mają umysły tak odmienne od ludzkich, że nie sposób zmusić te stworzenia do działania - z wyjątkiem niektórych gadów, które można nakłonić do wycofania się. Wszakże w ten sposób mogłem też sprowadzić do nas ssaka. Antylopy potrafiły pływać... Stworzyłem w myślach tak wyrazisty obraz antylopy, jaki może tylko powstać z połączenia pamięci i wyobraźni. Potem zaś, utrzymując obraz, za­rzuciłem cienką linkę, szukając kontaktu. Nigdy dotąd nie próbowałem tego robić, gdyż zwykle miałem do czynienia ze zwierzętami, które albo widziałem, albo też, sądząc po pewnych oznakach, wyczuwałem w pobliżu. Poszukiwania nie tyle konkretnego zwierzęcia, ile dowolnej sztuki z da­nego gatunku mogą się nie powieść.

Tak się jednak nie stało. Moja telepatyczna wędka nawiązała kontakt. Natychmiast skierowałem tam swoją wolę, albowiem musiałem się śpieszyć, jeśli chciałem kont­rolować to zwierzę. Chwilę później na moich oczach młoda antylopa zbiegła z wysokiego brzegu do rzeki. Zaprowadzi­łem ją do wody pod tym samym kątem, którego sami użyliśmy, żeby prąd zaniósł ją na naszą wysepkę.

- Nie! - Zabroniłem Kemocowi strzelać. Tylko ja byłem odpowiedzialny za tę śmierć. Nikt inny nie powinien ponosić winy. Czekałem na zwierzę, które zmusiłem do przepłynięcia rzeki, żeby je zabić, i mogłem mu ofiarować tylko szybką śmierć.

Kaththea przyglądała mi się uważnie, kiedy wyciągałem martwe ciało z wody. Zaniepokojony zapytałem ją:

- Czy to w jakiś sposób osłabi Moc?

Potrząsnęła przecząco głową, lecz w jej oczach dostrzeg­łem cień. - Potrzebujemy tylko siły ciała, Kyllanie. A przecież ty... wziąłeś na siebie ciężkie brzemię. Nie wiem, ile cię to będzie kosztowało.

Zapłacę uszczupleniem swego talentu, pomyślałem i za­notowałem sobie w pamięci, że nie mogę mu zawierzyć w żadnej kryzysowej sytuacji, dopóki nie upewnię się, jak wielką poniosłem stratę. Nie wziąłem jednak pod uwagę tego, że znalazłem się poza Estcarpem, że prawa warun­kujące istnienie magii w tamtym kraju nie musiały działać tutaj, gdzie Moc podryfowała w innych kierunkach.

Rozpaliliśmy ognisko z naniesionego przez wodę drewna i zjedliśmy kolację, zmuszając się do spożycia większej ilości pokarmu, niżby tego wymagało zaspokojenie pierw­szego głodu, tak jak płomienie, które potrzebują opału, żeby wydzielać niezbędne ciepło.

- Zbliża się noc. - Kemoc wsunął do ogniska patyk z nabitym nań kawałkiem mięsa. - Czy nie powinniśmy poczekać z tym do świtu? Nasza siła żywi się światłem. Przyzywanie Mocy o niewłaściwej porze może sprowadzić siły Ciemności.

- Dobrze zrobimy rozpoczynając tę rzecz o zachodzie słońca. Gdyby udało się nam wysłać Chowańca w środku nocy, mógłby dalej zawędrować. Nie zawsze światło i ciem­ności są tak sobie przeciwstawne - odrzekła Kaththea. - A teraz posłuchajcie mnie uważnie, bo jak tylko zacznę, nie będę w stanie nic wam powiedzieć ani wytłumaczyć. Gdy weźmiemy się za ręce, połączymy również nasze umysły. Nie zwracajcie uwagi na to, co może robić moje ciało, i nie rozluźniajcie uścisku naszych rąk. Przede wszystkim zaś, bez względu na to, co może się stać, bądźcie ze mną!

Nie musieliśmy jej tego obiecywać. Bałem się teraz o nią tak jak przedtem Kemoc. Mimo iż otrzymała wykształcenie Czarodziejki, Kaththea była bardzo młoda. I chociaż wydawała się bardzo pewna swoich możliwości, mogła też przesadnie wierzyć we własne siły jak wojownik, który jeszcze nie sprawdził się w pierwszej zasadzce.

Chmury, które przesłaniały niebo przez cały dzień, rozeszły się o zachodzie słońca i moja siostra kazała nam stanąć twarzą do tych świecących na niebie chorągwi, tak byśmy mogli również widzieć góry, przez które przybyliśmy do tego dziwnego kraju. Złączyliśmy nasze ręce, a potem umysły.

Według mnie wszystko odbyło się tak samo jak wtedy, kiedy nasza matka szukając naszego ojca czerpała z nas siły. Najpierw nastąpiła utrata osobowości i wiedziałem, że nie mogę walczyć z tą zagładą, chociaż sprzeciwiały się jej we mnie wszystkie instynkty samozachowawcze. A potem - coś w rodzaju pływania tam i z powrotem, do środka i na zewnątrz... czy było to tkanie? Jeśli tak, to czego?

Nie wiem, jak długo wszystko trwało, ale wynurzyłem się z tego nagle, czując, że moja ręka drga gwałtownie. Kaththea dyszała ciężko, jęczała, ciałem jej wstrząsały spazmatyczne drgawki. Chwyciłem ją za ramię wolną ręką, starając się podtrzymać. Później usłyszałem krzyk Kemoca, który przyszedł mi na pomoc.

Nasza siostra jęczała z bólu. A od czasu do czasu wiła się tak gwałtownie, że z trudem utrzymywaliśmy uścisk rąk, którego przyrzekliśmy nie rozerwać. A co gorsza, byłem zmęczony i wyczerpany, musiałem więc zmuszać się do każdego ruchu.

Kaththea miała oczy zamknięte. Pomyślałem, że musi znajdować się gdzie indziej, tylko jej ciało pozostało, walcząc z tym, do czego je nakłamała. W blasku gasnącego już ogniska twarz Kaththei była nie tylko blada, ale również lekko świecąca, tak że widzieliśmy każdy zewnę­trzny objaw jej męki.

Aż wreszcie nadszedł koniec. Kaththea ostro krzyknęła i jej ciało wygięło się łukiem. Wyskoczyła z niej strzałka - a może był to płomyk? Niemalże wielkości mojej ręki, stał prosto, świecąc jasno. Potem zachwiał się lekko jak płomień świecy na wietrze. Kaththea znów się wzdrygnęła, otworzyła oczy i spojrzała na to, co wydała na świat. Płomyk zmienił kształt, wypuścił świetlne skrzydełka i stał się smukłą różdżką zawieszoną pomiędzy tymi skrzydełkami. Kaththea westchnęła i powiedziała słabym głosem:

- To nie jest takie jak...

- Czy to zło? - zapytał ostro Kemoc.

- Nie, ale ma inny kształt. To, co tutaj jest wokół, miało swój udział w jego tworzeniu. Kształt nie ma jednak znaczenia. A teraz...

Podtrzymaliśmy naszą siostrę. Kaththea pochyliła się do przodu i przemówiła do skrzydlatej różdżki tak jak przed­tem do Flannana. W naszych umysłach odczytaliśmy znaczenie tych nie znanych nam słów. Kaththea powtarzała starożytne formułki, zmuszając to dziecko, albo więcej - niż-dziecko, do posłuszeństwa, przygotowując je do zada­nia, które musi wykonać.

Kiedy przemawiała do niego, chwiało się tam i z po­wrotem, jakby jej słowa zamieniły się w wiatr. Wreszcie skończyła, a skrzydlata różdżka wyprostowała się i znieru­chomiała. Ostatni rozkaz naszej siostry był szybki niby strzałka: - Leć!

Płomyk zniknął, a my usiedliśmy w ciemnościach. Kath­thea wysunęła dłonie z naszych rąk i przycisnęła je do ciała, jakby starała się stłumić jakiś ból.

Dorzuciłem drew do ognia. Kiedy płomienie strzeliły w górę, w ich blasku twarz mojej siostry wydała się zapadnięta, stara, wykrzywiona grymasem bólu, który widywałem tylko na twarzach ciężko rannych żołnierzy.

Kemoc krzyknął i przyciągnął ją do siebie, tak że twarz Kaththei spoczęła na jego ramieniu. Jego policzki były mokre nie tylko od potu, który nas oblał, gdy staraliśmy się dostarczyć jej energii.

Kaththea podniosła powoli rękę i dotknęła twarzy Kemoca. - Skończyło się. Dokonaliśmy wielkiego czynu, bracia moi! Nasze dziecko przeszukuje teraz czas i prze­strzeń, nie skrępowane ani przez jedno, ani przez drugie, i to, czego się dowie, dobrze nam posłuży. To nie pobożne życzenie: wiem, że tak będzie. A teraz prześpijmy się.

Kaththea spała, Kemoc także. Ale chociaż ja również byłem zmęczony, nadal dręczył mnie niepokój. Nie lęk o Kaththeę - jej praca się skończyła, a to, co mogło stać się dla niej niebezpieczne, musiało się już ujawnić podczas walki. Obawa przed atakiem? Uważałem, że nie: tej nocy znaleźliśmy się w bezpiecznym miejscu. Poczucie własnej winy? Być może. Lecz z tego powodu nie będę niepokoił innych. W swoim czasie zapłacę za to, co uczyniłem. Obecnie najlepiej zrobię, jeśli nie będę o tym myślał.

Wyciągnąłem się na kocu, zamknąłem oczy i starałem się zasnąć. Wkrótce uniosłem się na łokciu zupełnie roz­budzony - albowiem usłyszałem w nocnym mroku znajo­my odgłos. Niedaleko zarżał jakiś koń!




ROZDZIAŁ X


Słyszałem tętent kopyt uderzających o torf. I widząc, nie widząc zobaczyłem blask bicza-błyskawicy na przeciwległym brzegu rzeki, tym, z którego wyruszyły rasti, żeby mnie zaatakować. Ostatnio uczepiłem się myślami koni i tego, co mogłyby dla nas znaczyć. Rosła we mnie determinacja, żeby o świcie wyruszyć na poszukiwania...

I jak gdyby ta decyzja stanowiła odpowiedź na moje obawy, wnet zasnąłem, a szemranie rzeki koiło nerwy niczym balsam.

Chociaż zasnąłem ostatni, obudziłem się pierwszy. Og­nisko zgasło, świt wstał chłodny, znad rzeki wiało wilgocią, która muskała nas swymi mokrymi palcami. Wyciągnąłem resztę zebranych wczoraj drew i roznieciłem nowy ogień. Kiedy tak klęczałem, spostrzegłem go, jak zszedł do wody, żeby się napić.

Torgiańczyki były najlepszymi rumakami w Estcarpie, ale nikt nie nazwałby ich pięknymi. Włos tych koni nigdy nie lśnił, choćby nie wiem jak długo go czyścić, nie były też to duże zwierzęta. A tutaj, unosząc ociekający wodą łeb, stał nad brzegiem rzeki taki wierzchowiec, o jakim człowiek może tylko marzyć przez całe życie i nigdy go nie zobaczyć na jawie. Duży, o smukłych nogach, wygiętej w łuk szyi, karym włosie świecącym niby wypolerowany brzeszczot, z grzywą i ogonem rozwianym przez wiatr jak włosy dziewczyny.

Wystarczyło, że raz spojrzałem na tego ogiera, a ogarnęła mnie taka tęsknota, że nie mogłem jej w sobie zdusić. Kary koń uniósł łeb i spojrzał na mnie przez rzekę. Nie bał się mnie, zaciekawiłem go, nie czuł więc strachu. Ogier był dziki, pomyślałem sobie, iż nigdy nie miał powodów sądzić, że może ulec woli jakiejś innej istoty.

Stał tak długą chwilę, przyglądając mi się uważnie, kiedy szedłem w stronę węższego końca wysepki. A potem, uznawszy mnie za niegroźnego, znów się napił wchodząc głębiej do rzeki, jakby cieszył go dotyk wody omywającej pęciny. Widząc jego urodę i dumną postawę - straciłem zupełnie głowę.

Bez namysłu spróbowałem nawiązać z nim kontakt, starając się pozyskać jego sympatię po to, żeby na mnie zaczekał, dał posłuch moim pragnieniom. Koń podrzucił łeb, parsknął i cofnął się o krok czy dwa w stronę brzegu. Był zaciekawiony, lecz już nieco nieufny. Potem dotknąłem tego, co stanowiło zapewne jedynie niejasne wspomnie­nie -jeźdźca, którego niegdyś nosił na grzbiecie...

Ogier czekał na brzegu i przyglądał się, jak wchodziłem do rzeki bez hełmu, kolczugi, broni, które odłożyłem na bok. Dopłynąłem do brzegu, a koń nadal stał ob­serwując mnie, od czasu do czasu niecierpliwie bijąc kopytem w ziemię, na przemian to potrząsając łbem tak, iż jedwabista grzywa trzepotała na wietrze, to po­wiewając długim ogonem.

Czekał na mnie! Radość zalała mi serce - był mój! Wszystkie obawy, iż mogę utracić wrodzony dar, okazały się płonne. Nigdy nie udało mi się tak szybko i łatwo nawiązać kontaktu z umysłem zwierzęcia. Z takim ogierem jak ten - cały świat stał przede mną otworem! Tego ranka byliśmy tylko my dwaj - ten niezwykły rumak i ja...

Wyszedłem na brzeg i nie zważając na przemoczone ubranie i zimny wiatr, widziałem tylko wielkiego, wspania­łego konia, który na mnie czekał - na mnie! Ogier pochylił łeb i dmuchnął mi w rękę, którą do niego wyciągnąłem. Potem zaś pozwolił mi przesunąć rękoma wzdłuż łopatek. Stał się moim w takim stopniu, jak gdybym zgodnie ze starą recepturą zjadł placek z owsa i miodu, który zwilżywszy śliną trzy dni nosiłem na własnym ciele. Między nami powstała nierozerwalna więź. Było to dla mnie tak oczywis­te, że bez wahania dosiadłem go na oklep, a on mi na to pozwolił.

Puścił się kłusem, ja zaś rozkoszowałem się ruchem jego ciała i równym chodem. Nigdy w życiu nie dosiadałem tak pięknego, silnego, pełnego dumy i godności zwierzęcia. Upajało mnie to bardziej niż najlepsze wino, którym mógłby delektować się człowiek. Było to tak, jakbym stał się królem, półbogiem z początków zapomnianych epok.

Za nami płynęła rzeka, przed nami zaś - leżał cały świat. Tylko nas dwoje, samotnych i wolnych. Z wolna gdzieś w głębinach mego umysłu pojawiły się wątpliwości. Nas dwoje - z dala od rzeki? Wszakże było tam jeszcze coś, coś bardzo ważnego. Silne ciało pode mną sprężyło się, przeszło w galop. Zatopiłem palce w jedwabistej grzywie, która biła mnie po twarzy, i doznałem cudownego uczucia triumfu, kiedy z łomotem pędziliśmy przez jakąś równinę.

Słońce już wzeszło, a mój rumak nadal mknął bez wysiłku, jak gdyby jego muskuły nie znały zmęczenia. Nie wątpiłem, że mógłby tak gnać godzinami. Moje radosne uniesienie poczęło słabnąć w miarę, jak robiło się coraz jaśniej. Rzeka... zerknąłem przez ramię - tworzyła niewy­raźną linię daleko w tyle. Rzeka... a na niej...

Coś zaskoczyło w moim umyśle. Kaththea! Kemoc! Czemu, po co to zrobiłem? Z powrotem - muszę tam wrócić. Nie mając wędzidła i wodzy powinienem użyć umysłu do kontrolowania karego ogiera, żeby zawrócić go nad rzekę. Narzuciłem mu moją wolę...

Bez skutku. Potężne ciało pode mną wciąż oddalało się galopem od rzeki, w nieznane. Znów pogrążyłem się w mózgu zwierzęcia, tym razem głębiej, gdyż lekki niepokój zmienił się w trwogę. Lecz koń nie zwolnił biegu, nie zawrócił. Potem usiłowałem przejąć całkowitą kontrolę nad jego umysłem, tak jak to zrobiłem z torgiańczykami i antylopą, którą wezwałem w tym celu, by zadać jej śmierć.

Wydawało mi się, że wędruję po skorupie, pod którą wrze zupełnie inna substancja. Jeśli nie poddawało się tej skorupy próbie, dawała oparcie, ale gdy człowiek uderzył w nią z całej siły, przebijał się do tego, co znajdowało się niżej. W ciągu tych kilku sekund poznałem prawdę. Choć to, na czym jechałem, w moich oczach, przy powierzchow­nym odczycie, miało postać rumaka, w rzeczywistości stanowiło zupełnie inne stworzenie. Nie miałem pojęcia, na czym jadę, wiedziałem tylko, iż jest to obce wszystkiemu, co znałem czy też chciałem znać.

Zrozumiałem wreszcie, że mogłem tego ogiera kont­rolować w takim stopniu, w jakim zdołałbym powstrzymać rzekę złączonymi dłońmi. Nie ujarzmiłem dzikiego konia, lecz zostałem schwytany w najbardziej przemyślną pułapkę, jaką kiedykolwiek zastawiono na wpółzaczarowanego czło­wieka, albowiem musiał mnie spotkać taki los w chwili, gdy po raz pierwszy ujrzałem tego stwora.

Może uda mi się stoczyć z jego grzbietu, chociaż taka próba przy szybkości znacznie przekraczającej możliwości normalnego konia pociągnęłaby za sobą poważne ob­rażenia, a nawet śmierć. Dokąd niósł mnie ten ogier i w jakim celu? Jak szalony usiłowałem przebić koński poziom jego umysłu. Natknąłem się na silny przymus, tak. Miałem zostać usidlony, a potem dostarczony - tylko gdzie i komu?

A wszystko to ściągnął na mnie brak rozwagi. Czyhające zaś na końcu drogi niebezpieczeństwo zagrażało nie tylko mnie, bo czyż tak trudno było zwabić za moim pośrednic­twem pozostałą dwójkę? Czar, który mną owładnął od momentu ujrzenia fałszywego konia, szybko pękał pod wpływem szoku i strachu.

Wraz ze mną posiądą oni broń, którą zwrócą przeciw Kaththei i Kemocowi. “Oni" - kim albo też czym byli? Kim byli władcy tego kraju i czego od nas chcieli? Dobrze wiedziałem, że siła, która mnie schwytała, nie należała do dobroczynnych. Stanowiła jedynie inną część tego, co próbowało zwabić mnie w kamienną pułapkę. Tym razem nie mogłem wzywać pomocy, gdyż odbiłoby się to na moich bliskich, którym nie chciałem zaszkodzić.

Równina, którą przemierzaliśmy, miała swój koniec. Wydało mi się, że czarna linia drzew wyskoczyła spod ziemi, tak szybko biegliśmy. Drzewa o wyblakłych liściach i szarych gałęziach i pniach były dziwnie blade, jak gdyby coś powoli wysysało z nich życie. Od tego szkieletowatego lasu nadciągnął wyziew pradawnego zła, osłabionego, lecz nadal trwającego w postaci duszącego smrodu.

Przez las prowadziła jakaś droga i kopyta fałszywego konia dzwoniły o kamienie, jakby miał on stalowe pod­kowy. Ogier nie biegł prosto przed siebie, lecz kluczył tu i tam. Teraz nie chciałem zeskakiwać z jego grzbietu, albowiem żywiłem przekonanie, że coś więcej niż szybka śmierć czekała tego, kto dotknąłby stopą zszarzałej ziemi.

Mój wierzchowiec pędził ciężko wciąż dalej i dalej. Już nie próbowałem kontaktować się z jego umysłem; raczej oszczędnie gospodarowałem resztką sił w złudnej nadziei, iż w końcu nadejdzie ta chwila, w której użyję swego talentu w ostatniej walce o wolność. Usiłowałem też stworzyć własną skorupę w mózgu, zewnętrzną powłokę rozpaczy, tak by inteligencja kierująca nie znanym mi stworem uwierzyła, że pozostaję całkowicie w jej mocy.

Zawsze należałem do ludzi, którzy bardziej polegali na akcji ciała niż umysłu i ta nowa forma walki nie przyszła mi łatwo. Strach rozpala i rozwściecza pewnych ludzi, nie ujarzmia ich i nie działa na nich deprymująco - i tak właśnie stało się ze mną. Muszę teraz pohamować gwał­towną chęć odwetu i zamiast tego podsycać zdolność do walki do czasu, kiedy będę miał choćby nikłą szansę sukcesu.

Przejechaliśmy przez wyblakły las, lecz nadal trzymaliśmy się kamiennej drogi. Wkrótce przed nami pojawiło się miasto, wieże, mury... Jednak nie było to miasto żywych, tak jak ja znałem życie. Emanowała zeń aura chłodu, całkowitej negacji mojego sposobu życia i istnienia. Wpat­rując się weń, zrozumiałem, że skoro tylko znajdę się w jego murach, Kyllan Tregarth, taki jakim jest teraz, przestanie być sobą.

Nie tylko wrodzona niechęć do pogodzenia się ze śmiercią dodała mi wtedy sił, ale także i wspomnienie tych, których zdradziłem, ulegając podstępnym czarom. Muszę działać - zaraz!

Uderzyłem głęboko, poprzez znikającą skorupę, celując w wolę stwora, który mnie pochwycił. Teraz stanie się wedle mojej woli - zawrócę, nie po to jednak, by zapewnić sobie bezpieczeństwo, lecz po to, by uniknąć losu, jaki czekał mnie na końcu drogi. Jeśli umrę, będzie to rodzaj śmierci, który sam wybrałem.

Być może, iż odegrałem swoją rolę tak dobrze, że oszukałem to coś, co chciało posłużyć się mną dla swych własnych celów, i niewykluczone, iż to coś nie znało dobrze ludzi mego pokroju. Musiało ono zmniejszyć czujność, albowiem częściowo mi się udało. Bieg konia stał się chwiejny i zwierzę zawróciło z drogi do miasta. Nie ustępowałem, choć tamta wola zawrzała gniewem. Nieba­wem odebrałem wybuch głuchej wściekłości i rozdrażnienia, a dotarł on do mnie w taki sposób, jakbym zrozumiał słowa wykrzyczane z murów, które teraz znalazły się na lewo ode mnie. Bardzo dobrze, jeśli tego chcę, pozwoli mi dokonać wyboru...

Zrozumiałem, iż siła, która wzięła mnie do niewoli, zmęczona jest długim życiem. Rozgniewana rzuconym jej wyzwaniem wolała bowiem poświęcić pionek, który więcej byłby wart, gdyby pozostał przy życiu.

Kary ogier biegł gładko i nie wątpiłem, że jadę prosto w objęcia śmierci. Ale żaden człowiek nie umiera pogodzony z losem i ja też nie zamierzałem poddać się, dopóki pozostał mi choć cień szansy na walkę. Dostrzegłem jakiś błysk na niebie i biały ptak zatrzepotał skrzydłami nad moją głową. Zauważyłem lśnienie wokół niego - to Flannan! Czy ten sam, który złożył nam wizytę na skalnej wysepce? Co tu robił?

Niespodziewanie ptak zniżył lot i ogier nie zwalniając skręcił w prawo, rżąc wściekle. Ptak, chcąc zmusić konia do zmiany kierunku, pikował raz za razem dopóty, dopóki nie podążyliśmy na północ, z dala od martwego miasta, po pnącym się w górę terenie, odzianym w ciemniejący na tle nieba leśny płaszcz, zielony i dobry, bez wyblakłej szarzyzny tamtego boru.

Odkąd kary rumak skierował się w tę stronę, Flannan leciał nad nim, czujnie obserwując naszą jazdę. A we mnie ożył cień nadziei, nikły płomyk, który mógłby zgasić byle oddech. Flannan służył siłom dobra albo przynajmniej im sprzyjał, i dlatego rzucił wyzwanie innej Mocy władającej tą dziwną krainą. Tak więc, choć w części, pomagało mi coś, co pewnie było do mnie życzliwie usposobione.

Spróbowałem porozumieć się z nie znanym sobie przyja­cielem, posługując się myślową więzią, którą rozporządza­łem do spółki z moim rodzeństwem. Nie byłem wszakże wykształconym jasnowidzem i nie mogłem liczyć na nawią­zanie kontaktu. Później zląkłem się, że narażę na niebez­pieczeństwo tych, którym - jak miałem nadzieję - nadal nic nie grozi. Podjąłem tylko jedną taką próbę, zanim zająłem się rozmyślaniem o tym, co mógłbym zrobić dla siebie.

Mknęliśmy po nierównym gruncie, nie tak skręconym i strzaskanym jak podgórze na zachodzie, ale również usianym głębokimi parowami i stromymi skałami. Nie był to teren, który powinno się przemierzać w wyciągniętym galopie. Kiedy próbowałem dotrzeć do świadomości ogiera, nie znalazłem tam teraz nic, tylko rozkaz biec i biec bez przerwy, i nie mogłem tego rozkazu zmienić.

Koniec nadszedł, kiedy dotarliśmy na szczyt wzniesienia i droga zamieniła się w wąską ścieżkę między skalną ścianą a przepaścią. W tym momencie utraciłem wszelką nadzieję, albowiem Flannan zanurkował, rumak skoczył i począłem spadać...

Wszyscy ludzie w jakimś okresie swego życia snują rozważania o naturze śmierci. Może nie robi się tego tak często za młodu, ale jeżeli jest się wojownikiem, zawsze widzi się perspektywę końca na czubku każdego miecza, któremu musi się stawić czoło. Dlatego nie można opędzić się od myśli, jaki będzie los tego, co jest jego prawdziwym ,,ja", skoro tamten miecz może otworzyć ostatnią bramę.

Jedni wierzą w obietnicę innego świata za tamtą bramą, świata, w którym istnieje rozrachunek i zapłata po obu stronach skali, za dobro i zło, którego dokonali za życia. Drudzy zaś wybierają jako swoje przeznaczenie nieskończony sen i nicość.

Nigdy jednak nie przypuszczałem, że ból, męka potwor­na, wypełniająca cały świat, może trwać wtedy, kiedy życie się skończyło. Albowiem stałem się bólem - istotą bólu - szaleńczym cierpieniem, pozbawionym ciała, stałem się wiecznym ogniem, którego nic nie mogło ugasić. Potem i to przeminęło i wiedziałem, że mam ciało i że jest ono paliwem pożerającego mnie płomienia.

Później zacząłem widzieć... i zobaczyłem nad sobą niebo, błękitne jak za życia. Złamana gałąź ukazywała na jego tle swój świeżo rozszczepiony koniec. Wszechobecny ból ota­czał mnie jednak i okrywał, wykluczając realność gałęzi i nieba.

Ból - a potem myśl pełznąca przez mękę, niejasne uczucie, że nie zaznałem łaski śmierci, miała ona bowiem dopiero nadejść, i że jeszcze pozostało we mnie dość życia, abym cierpiał. Zamknąłem oczy, by nie widzieć nieba i gałęzi, i zapragnąłem resztką sił ukrytych w maleńkim zakątku, do którego jeszcze nie dotarł ból, żeby przyszła śmierć, i to szybko.

Po pewnym czasie ból nieco zelżał i otworzyłem oczy z nadzieją, iż znaczy to, że śmierć nadchodzi. Albowiem wiedziałem, że czasami cierpienie znika, kiedy człowiek bliski jest zgonu. Na gałęzi siedział teraz jakiś ptak, nie Flannan, lecz prawdziwy ptak o błyszczącym niebieskozielonym upierzeniu. Spojrzał na mnie z góry, po czym podniósł głowę i głośno zaśpiewał. Zastanawiałem się niemrawo, czy tak piękne stworzenie może być pożeraczem padliny, spokrewnionym z czarnymi, złowróżbnymi graba­rzami z pól bitewnych.

Ból nadal stanowił część mnie samego, ale teraz pomiędzy nim a mną znalazła się miękka chmura. Próbowałem odwrócić głowę, nie posłuchał mnie jednak żaden nerw ani żaden mięsień. Niebo, gałąź, ptak: do tego sprowadzał się mój świat. Wszakże niebo było bardzo niebieskie, ptak - piękny, a ból mniejszy...

Tak jak usłyszałem ptasi trel, tak dotarł do mnie inny dźwięk. Tętent kopyt! Kary ogier! Żadne czary już mnie nie zwabią na jego grzbiet; przynajmniej w ten sposób wymknąłem się z pułapki. Tętent ucichł. Teraz rozległ się inny odgłos... Ale to nie miało znaczenia; nic się nie liczyło - poza tym, że ból zelżał.

Spojrzałem na twarz, która znalazła się między mną a gałęzią.

Jak niezdarnymi słowy mogę opisać sen? Czy kiedykol­wiek istniały istoty z mgły i chmur, nie mające masywnej chropowatości naszego gatunku? Czy to zjawa spoza bramy otwierającej się przede mną?

Ból, nagły i ostry, jeszcze raz cisnął mnie w otchłań cierpienia. Krzyknąłem przeraźliwie i usłyszałem, jak ów krzyk dźwięczy w moich uszach. Poczułem na czole chłodne dotknięcie, od którego jeszcze raz rozpostarło się coś w rodzaju kurtyny dzielącej mnie od śmiertelnych katuszy. Zacząłem się dusić i ogarnęły mnie ciemności.

Lecz nie dane mi było na długo zaznać wytchnienia. Jeszcze raz odzyskałem przytomność. Nie zobaczyłem już nad sobą ani gałęzi, ani ptaka, ani też twarzy pięknej zjawy, niebo jednak nadal znaczył błękit. I znów targał mną ból. Zatopił we mnie szpony wtedy, kiedy wyczułem nad sobą i wokół siebie jakiś ruch: ktoś poddawał moje okaleczone ciało dalszym torturom.

Skomlałem, błagałem o litość drżącym głosem, lecz oprawca nie zwracał na to uwagi. Poczułem, że ktoś uniósł moją głowę, podtrzymując ją. Zmusiłem się do otwarcia oczu, żeby zobaczyć, kto mi tak źle życzy.

Może sprawił to ból, ale obraz był niewyraźny i lekko falował. Leżałem nagi i -mój umysł nie zechciał zapamiętać tego, co zobaczyłem - połamane kości stanowiły zapewne najmniejsze z obrażeń. Znaczną część mego ciała osłaniał czerwony muł, resztę zaś pośpiesznie zakrywano w ten sam sposób.

W oszołomieniu z trudem dostrzegłem krzątających się wokół mnie robotników. Co najmniej dwóch z nich było zwierzętami, które przynosiły muł w przednich łapach i rozprowadzały go po moich połamanych kończynach. Jeszcze kogoś innego okrywały łuski, w których promienie słońca odbijały się refleksami. Ale czwarty, właściwie czwarta, ta, która nieskończenie ostrożnie kładła pierwszą warstwę...

Czy to była moja zjawa? Tak jak skrzydła Flannana lśniły i iskrzyły się, tak kontury ciała tej istoty gasły i roztapiały się. Niekiedy była cieniem, niekiedy zaś materią. Nie wiedziałem, czy działo się tak z powodu mego stanu zdrowia, czy też tak przejawiała się jej natura. Wyczuwałem jednak niejasno, że zjawa ta dobrze mi życzyła, a nie źle.

Wszyscy pracowali w skupieniu, szybko i zręcznie, okrywając moje poranione ciało i połamane kości. Ale nie tak jak grzebie się porzucone przez duszę zwłoki, lecz tak jak wykonuje się bardzo pilne, delikatnej natury zadanie.

Żadne z tych pracowitych stworzeń nie spojrzało mi w oczy ani nie okazało, iż zdaje sobie z tego sprawę, że jestem przytomny i wiem, co się dzieje. Po pewnym czasie zaczęło mnie to niepokoić. Zastanawiałem się, czy rzeczy­wiście widzę to wszystko, czy też dręczą mnie zrodzone z bólu majaki.

A ta, która przewodziła temu dziwnemu towarzystwu, dopiero wtedy zajrzała mi w oczy, kiedy położyła mi pod brodą ostatnią garść mułu i wygładziła ją dłonią... Nawet z tak niewielkiej odległości nie byłem pewny, jak naprawdę wygląda jej oblicze. Przez cały czas zdawała się falować, zmieniać, tak że niekiedy jej włosy były ciemne, a twarz i oczy miały do nich odpowiedni kształt i odpowiednią barwę, w chwilę później zaś włosy stawały się jasne, a oczy i rysy zupełnie inne niż poprzednio - jak gdyby w jednej kobiecie zlało się wiele twarzy, które mogły zmieniać się wedle jej woli czy też wedle zachcianki patrzącego. Zdezo­rientowało mnie to tak bardzo, że zamknąłem oczy.

Poczułem chłodne dotknięcie na policzku, a potem coraz mocniejszy ucisk palców na czole. Usłyszałem cichy śpiew podobny do śpiewu mojej siostry, kiedy rzucała czary, a jednak niepodobny, gdyż pobrzmiewały w nim jak gdyby ptasie trele, unoszące się i opadające. Od tego dotknięcia rozeszła się chłodna, łagodząca ból fala, która ogarnęła najpierw moją głowę, później zaś całe ciało. Fala ta stworzyła zaporę pomiędzy mną a bólem, który stał się daleki i niewyraźny, nie był już częścią mojej istoty. A kiedy wsłuchiwałem się w ów śpiew, wydało mi się, że nie leżę okryty mułem z nie znanego mi powodu, ale unoszę się w miejscu nie mającym nic wspólnego z czasem i prze­strzenią takimi, jakimi je znałem.

W owym miejscu istniały niepojęte dla człowieka siły i moce, które zajmowały się niezrozumiałymi czynnościami. Wiedziałem jednak, że to wszystko coś znaczy. Dwukrotnie powracałem do swego ciała, otwierałem oczy i zaglądałem w twarz, która nigdy nie była taka sama. Za pierwszym razem widniało ponad nią nocne niebo z księżycową poświatą, a za drugim roztaczał się jasny błękit, po którym płynęły białe obłoki.

Za każdym razem chłodne dotknięcie i cichy śpiew odsyłały mnie z powrotem do tamtego dziwnego miejsca poza granicami naszego świata. Niejasno przeczuwałem, że nie była to śmierć, której pragnąłem podczas okrutnych męczarni, ale raczej odrodzenie życia.

Wkrótce obudziłem się po raz trzeci, byłem zupełnie sam. Mój umysł działał równie jasno jak przed owym filialnym świtem, kiedy to spojrzałem na karego ogiera nad rzeką. Nadal miałem opartą na czymś głowę, tak że mogłem spojrzeć na swoje ciało pokryte warstwą gliny. Glina stwardniała i wyschła, a tu i tam na jej powierzchni pojawiły się pęknięcia. Palce pięknej zjawy nie dotykały już mego czoła, nie słyszałem też jej śpiewu. Najpierw zaniepo­koiło mnie to, później zaś ogarnęła mnie trwoga. Starałem się odwrócić głowę, żeby zobaczyć, gdzie leżałem uwięziony w ziemi.



ROZDZIAŁ XI


Na lewo ode mnie stał zakrzywiony mur, a nieco dalej od podobnej do spodka pochyłości bulgotała leniwie sadzawka pełna tego samego czerwonego mułu, który stwardniał na moim ciele. Słyszałem ciche bul-bul, gdy pękały wytwarzane w sadzawce pęcherzyki.

Później dotarł do mnie inny dźwięk, żałosne miauczenie, tak pełne bólu, że od razu przypomniałem sobie swoje własne cierpienia, choć moje wspomnienia stały się teraz niejasne, jakby zasnute mgłą. Na brzegu spodka coś się poruszyło i z trudem posunęło do przodu. Wygięło się w łuk, a każdy ruch tego czegoś był tak nienaturalny i niezgrabny, iż domyśliłem się, że stworzenie to jest ciężko ranne.

Wreszcie to coś zsunęło się po wklęsłym zboczu, rycząc z bólu. Śnieżny kot! Jego piękne szarobiałe futro po­krywały plamy krwi. W jego boku ziała krwawiąca rana, tak głęboka, że wydało mi się, iż dostrzegam obnażone kości. Mimo to kot nadal się czołgał, skarżąc głośno, utkwiwszy oczy w pobliskiej sadzawce. Ostatkiem sił stoczył się w miękki muł, oblepiając nim ranę i znaczną część ciała. Potem leżał nieruchomo, niemal naprzeciw mnie, dysząc ciężko, z wysuniętym językiem, i już nie miauczał.

Mógłbym sądzić, że kot nie żyje, lecz wciąż słyszałem jego głośny oddech. Zwierzę nie ruszało się, leżąc do połowy zanurzone w błotnistej sadzawce, jakby śmiertelnie wyczerpane.

Miałem bardzo ograniczone pole widzenia; opierałem głowe na czymś, co nie było wysokie. Ale widziałem inne sadzawki rozrzucone w zagłębieniu terenu. I obok niektórych z nich znajdowały się niewielkie pagórki oznaczające, że dotarły do nich jakieś cierpiące istoty, by leczyć się z ran.

W końcu zdałem sobie sprawę, że nic mnie już nie boli. Nie chciało mi się ruszyć, żeby strzaskać wyschnięty muł, który mnie unieruchamiał. Byłem spokojny i senny, dobre samopoczucie pulsowało mi w żyłach.

W wyschniętym wokół mnie mule dostrzegłem pewną liczbę śladów, pozostały nawet na wzgórku przykrywającym moje ciało. Spróbowałem przyjrzeć im się uważnie. Czyżby była to prawda, a nie koszmarny sen, owo na poły zatarte wspomnienie o tym, że leżałem tutaj ciężko ranny, z poła­manymi kośćmi, i dwa porośnięte sierścią oraz jedno pokryte łuskami stworzenia pokrywały mnie czerwonym mułem pod kierunkiem zmieniającej się bez przerwy zjawy? Ale nie dostrzegłem żadnych jej śladów poza wyraźnym odciskiem ręki w okolicy serca.

Smukłe palce, wąska dłoń - tak, to był ślad ludzkiej ręki, a nie zwierzęcej łapy czy gadziej kończyny. Spróbo­wałem przypomnieć sobie lepiej zjawę, która była raz jedną, a raz drugą kobietą, zupełnie inną niż poprzednia, w oszałamiającej mieszaninie migocących postaci.

Śnieżny kot zamknął oczy, lecz nadal oddychał. Po­krywający jego ciało muł zaczynał twardnieć, tworząc ochronną skorupę. Jak długo? Po raz pierwszy przy­pomniałem sobie o czasie. Kaththea - Kemoc! Ile czasu upłynęło, odkąd opuściłem ich na tamtej przeklętej przynęcie?

Ogarnęła mnie nieodparta chęć działania. Spróbowałem się poruszyć, lecz wyschnięty muł ani drgnął. Stałem się bezsilnym więźniem, zakutym w twardą jak kamień sub­stancję! I odkrycie to przegnało zadowolenie, jakiego doznałem po przebudzeniu.

Nie wiem, czemu nie zawołałem głośno, ale jakoś nie przyszło mi to na myśl. Zamiast tego użyłem umysłu, żeby wezwać piękną zjawę, która zapewne istniała tylko w moich gorączkowych majaczeniach, a nie opuszczone rodzeństwo.

Co chcecie ze mną zrobić?

Usłyszałem, że coś nadbiega. Połyskująca wszystkimi barwami tęczy istota przebiegła przez zagłębienie, stanęła na tylnych łapach i przyjrzała mi się jasnymi, podobnymi do paciorków oczami. Stworzenie to nie przypominało mi niczego, co żyło w Estcarpie, nie występowało też w żadnej ze starych legend. To była jaszczurka, coś więcej niż zwykły zielonozłoty gad. Piękna na swój sposób. Zatrzymała się przy moich stopach, potem wskoczyła na wzgórek, pod którym leżałem, i na tylnych łapach podbiegła do głowy. Tu stanęła, by zbadać mnie spojrzeniem. Zrozumiałem, że w jej podłużnej, zakończonej spiczastym grzebieniem głowie krył się inteligentny mózg.

- Witaj, towarzyszu broni - odezwałem się machi­nalnie.

Jaszczurka zagwizdała w odpowiedzi, choć dźwięk ten wcale nie pasował do jej wyglądu. Potem pobiegła, kierując się ku brzegowi spodka z czerwonego mułu i zniknęła za jego krawędzią.

Dziwna rzecz, ale przybycie i odejście tego dziwnego stworzenia zmniejszyło przerażenie, jakie ogarnęło mnie, gdy stwierdziłem, że jestem uwięziony w wyschniętym mule. Jaszczurka na pewno nie chciała zrobić mi krzywdy i nie wątpiłem, że również nie mieli takich zamiarów ci, którzy mnie tu zostawili. Wynikało to z mojego obecnego dobrego samopoczucia, jak i z postępowania śnieżnego kota. Było to uzdrawiające miejsce, do którego starało się dowlec każde chore zwierzę, jeśli mogło. I owe lecznicze właściwości zastosowano i do mnie... Kto? Jaszczurka, porośnięte sierścią zwierzę... zjawa... tak, na pewno zjawa.

Chociaż nie umiem wyczuwać czarów tak jak Kaththea, nie wątpiłem, iż nie gnieździło się tu zło - że była to oaza jakiejś Mocy. I że żyłem tylko dlatego, iż umieszczono mnie w zasięgu jej dobroczynnych wpływów. A mrowienie skóry na plecach i głowie, przypominające uczucie, jakie ogarnia żołnierzy tuż przed atakiem, świadczyło o tym, że coś się zbliża.

Kilka zielonozłotych jaszczurek zbiegło bokiem spodka z czerwonego mułu, a za nimi, nieco wolniej, szły dwa porośnięte sierścią zwierzęta, których futro miało również niebieskozielony odcień. Ich wąskie głowy i puszyste ogony do złudzenia przypominały pewne nadrzewne zwierzę, które dobrze znałem, lecz mieszkańcy tej dziwnej krainy byli znacznie więksi niż ich pobratymcy z Estcarpu.

A za przednią strażą i zwiadowcami nadeszła ona lekkim sprężystym krokiem. Ciemne włosy spływały jej swobodnie na ramiona - ale czy były ciemne? Czy połyskiwały czerwienią? A może były jasne i lśniły złotem? Wydawało mi się, że są tym wszystkim jednocześnie. Nieznajoma nosiła obcisłą zielononiebieską tunikę odsłaniającą ramiona i nogi. Jej talię otaczał szeroki pas z zielononiebieskich klejnotów osadzonych w grubych ogniwach z jasnego złota, nic krępujący ruchów. Smukłe przeguby zdobiły duże bransolety z tych samych kamieni. Przez ramię miała przewieszony kołczan pełen strzał zakończonych niebies­kozielonymi lotkami i łuk bladozłotej barwy.

Byłem znacznie pewniejszy wyglądu jej stroju niż postaci, bo chociaż starałem się skoncentrować na jej twarzy i chmurze rozpuszczonych włosów, miałem wątpliwości, czy to, co widzę, jest prawdziwe, czy nie dzieli nas mgiełka ciągłej zmiany. Nawet kiedy uklękła obok mnie, owo skłócenie wzroku nie ustąpiło.

- Kim jesteś? - zapytałem, gdyż irytowało mnie to, że nie mogę zobaczyć jej wyraźnie.

Ze zdumieniem usłyszałem jej śmiech. Dotknęła mego policzka, przesunęła rękę do czoła - i rozjaśniło mi się przed oczami. Ujrzałem jej twarz - albo jedną z twarzy - ostro i wyraźnie.

Trudno pomylić się, gdy chodzi o rysy twarzy właściwe Starej Rasie: delikatne kości, ostro zakończony podbródek, małe usta, duże oczy i jaskółcze brwi. Nieznajoma miała wszystkie te cechy i była tak piękna, że aż zapierało dech w piersiach. Pojawiło się w nich jednak jakieś przekształ­cenie wskazujące na domieszkę obcej ludziom krwi - przynajmniej tak jak ja rozumiałem ludzkie cechy. Lecz to nie miało znaczenia - nie miało to żadnego znaczenia.

Każdy wojownik zna kobiety. Nie byłem Sokolnikiem, żeby wyrzekać się takiego towarzystwa. Jest też prawdą, że pewne pragnienia nie są silne wśród Starej Rasy. Może sprawia to sędziwy wiek jej krwi i fakt, że talent Czarownicy wbił klin między mężczyznę a kobietę. Nigdy dotąd nie spotkałem kobiety, od której chciałbym czegoś więcej niż wspólnego spędzenia takiej godziny rozkoszy, jakiej do­starczają sulkarskie Wolne Towarzyszki, znajdując w tej grze równe im upodobanie. Gdy patrzyłem na twarz nieznajomej, nie obudziła się we mnie przelotna żądza. Nie, to było coś zupełnie innego, ukoronowanie podniecenia, które narastało we mnie, odkąd wyczułem, że się zbliża, rzecz, jakiej nigdy dotąd nie zaznałem.

Roześmiała się, a potem znów spoważniała, zaglądając mi w oczy w sposób nie całkiem przypominający porozu­mienie, którego pragnąłem.

- A raczej kim ty jesteś? - zapytała szybko, niemal szorstko.

- Jestem Kyllan z roku Tregartha z Estcarpu - odpowiedziałem ceremonialnie, jak gdybym rzucał wy­zwanie. Co zaszło między nami? Niezupełnie to rozumia­łem. - A ty? - Zapytałem po raz drugi z naciskiem wskazującym, że domagam się odpowiedzi.

- Mam wiele imion, Kyllanie z rodu Tregartha z Est­carpu. - Nieznajoma drwiła ze mnie, ale nie zaakcep­towałem drwiny.

- Zdradź mi jedno albo dwa, albo wszystkie.

- Jesteś odważnym człowiekiem - drwiła nadal. - W moim czasie i miejscu nie wymawia się mego imienia z lekceważeniem.

- Nie będę też lekko go sobie ważył. - Skąd się wzięła ta nowa dla mnie gra słów?

Milczała. Jej palce drgnęły, jakby chciała oderwać je od mojego czoła. A tego właśnie się obawiałem, gdyż znów nie widziałbym jej wyraźnie.

- Jestem Dahaun, jestem też Morquant, a niektórzy zwą mnie Panią Zielonych...

- Przestworzy - dokończyłem za nią, kiedy urwała. Nie była legendą! Żyła, czułem ucisk i chłód jej ciała na moim.

- Więc jednak znasz mnie, Kyllanie z rodu Tregartha.

- Słyszałem stare legendy...

- Legendy? - Jeszcze raz zaniosła się śmiechem. - Przecież legenda jest opowieścią, w której może, lecz nie musi, kryć się ziarno prawdy. A ja jestem tutaj i teraz. Estcarp, gdzie jest Estcarp? Śmiały wojowniku, skoro Dahaun jest dla ciebie legendarną postacią? Na zachodzie, za górami...

Kobieta cofnęła rękę, jakby dotknięcie sparzyło jej palce, i znowu zafalowała mi przed oczami.

- Czy nagle stałem się potworem? - przerwałem milczenie, które zapadło między nami.

- Nie wiem, a ty? - Niezadługo jej dłoń powróciła na poprzednie miejsce i na nowo dobrze ją widziałem. - Nie, nie jesteś, chociaż nie wiem też, kim jesteś. Ten Który Żyje Osobno próbował schwytać cię z pomocą Kepliana, ale nie udało mu się ciebie wchłonąć. Walczyłeś w nowy dla mnie sposób, cudzoziemcze. W końcu zrozumiałam, że służysz dobru, a nie złu. Jednakże góry i to, co za nimi leży, są zaporą, przez którą tylko zło może się przedostać - albo tak głoszą nasze legendy. Czemu tu przybyłeś, Kyllanie z rodu Tregartha z Estcarpu?

Nie chciałem nic przed nią ukrywać: powiem jej tylko prawdę, tak jak umiem najlepiej.

- W poszukiwaniu azylu.

- A przed czym uciekasz, cudzoziemcze? Jakiego zła się dopuściłeś, że musisz uciekać przed gniewem?

- Tylko takiego, że nie jesteśmy tacy jak nasi po­bratymcy...

- Tak, nie jesteś sam, jest was troje - a przecież tworzycie jedność...

Te słowa obudziły we mnie wspomnienia.

- Kaththea! Kemoc? Co...

- Co się z nimi stało, kiedy odjechałeś od nich na Keplianie, oddając się w ten sposób w ręce tej samej mocy, z którą chciałeś walczyć? Powędrowali własną drogą, Kyllanie. Czyn twojej siostry wywołał niepokój w naszym kraju. Nie tulimy tutaj chętnie do łona Czarownic, wojow­niku. W przeszłości wyszło to nam na złe. Gdyby znała lepiej magię, wtedy nie niepokoiłaby tak ochoczo ciemnych bajorek, które powinny pozostać w mrokach niezmącone. Jak dotąd nie napotkała niczego, czemu nie mogłaby stawić czoła z własną tarczą i zbroją. Ale taki stan rzeczy nie potrwa długo - nie tu, w Escore.

- Ale ty jesteś Mądrą Kobietą. - Byłem tego tak pewny, jak gdybym zobaczył na jej piersi Klejnot Czarow­nicy, i wiedziałem również, że należała do tej samej rasy co władczynie Estcarpu.

- Jak już wiesz, istnieje wiele rodzajów mądrości. Dawno temu nasze drogi rozeszły się tu, w Escore, i my, Zielony Lud, postanowiliśmy kroczyć inną ścieżką. Od­daliliśmy się bardzo jedni od drugich. Ale także przez te wszystkie lata nauczyliśmy się równoważyć dobro i zło, tak że szala nie przechyliła się w żadną stronę, co mogłoby przyciągnąć nową magię. Gdyby do tego doszło, nawet na korzyść dobra, wywołałoby to zmianę. Zmiana zaś mogłaby obudzić siły, które od dawna spały, i okazałoby się to fatalne dla wszystkich. Tak właśnie postąpiła twoja siost­ra - niczym nierozumne dziecko, które uderza patykiem w powierzchnię sadzawki, wywołując falowanie wody i irytując potwora odpoczywającego w głębinie. A prze­cież... - Dahaun zacisnęła usta, jakby miała wydać osąd, i w tej chwili straciła nieco ze swej obcości, która nas dzieliła, tak że ujrzałem w niej dziewczynę podobną w jakiś sposób do Kaththei. - A przecież nie możemy odmówić jej prawa do tego, co zrobiła. Po prostu wolelibyśmy, żeby zrobiła to gdzie indziej! - Dahaun znów się uśmiech­nęła. - Teraz zaś, Kyllanie z rodu Tregartha, musimy zająć się innymi sprawami nie cierpiącymi zwłoki.

Dłoń kobiety powędrowała z mojego czoła na wyschłą glinę nad moją piersią. Na jej środku nakreśliła linię paznokciem palca wskazującego, znacząc później w podob­ny sposób ramiona i nogi.

Następnie zabrały się do pracy zwierzęta, które towarzy­szyły Dahaun, rozrywając pazurami glinę wzdłuż tych linii.

Pracowały tak szybko i zręcznie, iż widać było, że wielo­krotnie wykonywały to zadanie. Dahaun podniosła się i podeszła do śnieżnego kota. Pochyliła się, żeby się przyjrzeć wysychającej glinie, głaszcząc zwierzę między oczami i za uszami.

Choć jej służący pracowali szybko, uwolnienie mnie zabrało im trochę czasu. W końcu mogłem powstać z za­głębienia, które miało kształt mojego ciała. Moje członki były całe, chociaż naznaczone prawie zagojonymi strasznymi ranami, których, jak sądziłem, nie przetrzymałby żaden człowiek.

- Śmierć jest bezsilna, jeżeli zdoła się dotrzeć do tego miejsca - odezwała się Dahaun.

- A w jaki sposób ja do niego dotarłem, pani?

- Za pomocą wielu sił, wobec których masz teraz zobowiązania, wojowniku.

- Honoruję wszelkie zobowiązania - odpowiedziałem ceremonialnie, lecz z lekkim roztargnieniem, albowiem spojrzałem na swoje nagie ciało i zastanowiłem się, czy zdołam ruszyć w drogę w takim stanie.

- Wkładam na ciebie jeszcze jedno zobowiązanie - oświadczyła z rozbawieniem Dahaun i zaśmiała się perliś­cie, - To, czego teraz szukasz, cudzoziemcze, znajdziesz tam. - Nie opuściła rannego kota, machnięciem ręki wskazując skraj spodka, z czerwonego mułu. Moje stopy zagłębiały się w miękkim gruncie, gdy szedłem szybkim krokiem w górę zbocza, a za mną para jaszczurek.

Rosła tam trawa sięgająca mi do kolan, miękka i zielona, a obok dwóch skalnych kolumn znalazłem tobołek niemal tej samej barwy. Pociągnąłem za pasek, którym go przewiązano, i zbadałem swoją nową gar­derobę. Zewnętrzna warstwa okazała się zielonym płaszczem, w którego wnętrzu tkwiła odzież sporządzona, jak mi się na początku wydawało, z dobrze wyprawionej i bardzo giętkiej skóry, później jednak uznałem, iż jest to jakiś nie znany mi materiał. Znalazłem obcisłe spodnie z przymocowanymi doń getrami i butami o mięk­kiej, wyczuwającej ziemię podeszwie. Na górną część ciała włożyłem kaftan bez rękawów zapinany na metalową klamrę ozdobioną jednym z takich niebieskozielonych kamieni, jakie lubiła Dahaun. U pasa nie zawisł mi miecz, ale metalowy pręt długi jak moje przedramię i gruby na palec. Jeżeli to była broń, nigdy dotąd takiej nie widziałem.

Podarowane ubranie pasowało tak dobrze, jak gdyby skrojono i uszyto je na moją miarę, dając przy tym ciału cudowną swobodę ruchów, której tak mi brakowało w estcarpiańskiej kolczudze i skórzanym stroju. Spostrzegłem wszakże, że machinalnie szukam swojej dawnej broni: miecza i pistoletu strzałkowego służących mi tak długo.

Przerzuciwszy płaszcz przez ramię, wróciłem na brzeg spodka. Teraz, kiedy spojrzałem w dół, stwierdziłem, że uzdrawiająca strefa była znacznie większa, niż myślałem. Znajdowało się tam rozrzuconych niesystematycznie tuzin, może więcej mulistych sadzawek, przy kilku z nich zaś dojrzałem nieruchomych pacjentów, a wszyscy okazali się zwierzętami bądź też ptakami.

Dahaun wciąż klęczała, głaszcząc śnieżnego kota po głowie. Ale teraz podniosła wzrok i pomachała wolną ręką, chwilę później wstała i dołączyła do mnie, lustrując mnie bacznie.

- Jesteś teraz prawdziwym Zielonym Mężem, Kyllanie z rodu Tregartha.

- Zielonym Mężem?

Rozróżnianie rysów jej twarzy nie sprawiało mi już takich trudności, chociaż nadal nie mógłbym określić barwy jej włosów czy oczu.

- Z Zielonego Ludu. - Wskazała trzymany przeze mnie płaszcz. - Mimo że nosisz nasze zewnętrzne okrycie, nie jesteś do nas podobny. Ale wystarczy ci ono do tego, czego musisz dokonać. - Dahaun przyłożyła nie domkniętą pięść do ust, tak jak czyniła to moja siostra, kiedy rzucała czary, i wydala czysty zew, przypominający wysoki głos strażniczego rogu.

Usłyszawszy tętent kopyt odwróciłem się, sięgając od­ruchowo po broń, której już nie miałem. Zdrowy rozsądek podpowiadał mi, że nie był to zdradziecki kary ogier, ale mimo wszystko przeszły mnie ciarki.

Z zielonego cienia sporego zagajnika wynurzyły się łeb w łeb, galopując równomiernie, z lekkością dwa konie, nie konie. Nie miały na sobie ani siodeł, ani ogłowi, i tylko pod tym względem przypominały tamtego wierzchowca, jako że wcale nie kojarzyły się z pra­wdziwymi końmi. Sprawiały wrażenie bardziej spokre­wnionych z antylopami, chociaż nie należały do tego gatunku. Były duże, niczym normalny koń, a ich ogony, które w biegu przyciskały do zadów, wyglądały jak piaszczyste szczotki. Grzywę zastępował im pęczek dłuższych pierzastych włosów umieszczony na szczycie czaszki tuż nad rogiem, wyginającym się w błyszczący czerwony łuk. Maść miały dereszowatą, lśniący czerwony włos na kremowym podkładzie. I mimo ich obcości uznałem, iż są bardzo piękne.

Zatrzymawszy się przed Dahaun, odwróciły łby i spo­jrzały na mnie dużymi, żółtymi oczami. Zrozumiałem, że podobnie jak zielonozłote jaszczurki miały iskrę tego, co nazywałem inteligencją.

- Shabra, Shabrina - przedstawiła je z powagą Da­haun, a dziwne stworzenia pochyliły z godnością głowy na dowód, że rozpoznały swe imiona.

Z trawy wypadła zielonozłota jaszczurka biegnąc do Dahaun, która schyliła się, żeby ją podnieść. Zwierzątko wbiegło jej na ramię i usadowiło się we włosach.

- Shabra cię poniesie. - Jedno z rogatych stworzeń podeszło do mnie. - Nie musisz obawiać się o tego wierzchowca.

- Czy zawieziesz mnie nad rzekę?

- Do tych, którzy cię szukają - odparła wymijająco Dahaun. - Niech los ci sprzyja.

Nie wiem, czemu się spodziewałem, że Dahaun pojedzie ze mną, toteż zaskoczyło mnie to, iż nie wyraziła takiej chęci. Nieoczekiwane rozstanie skojarzyło mi się z przecię­ciem liny, od której zależało czyjeś bezpieczeństwo.

- A ty, ty nie pojedziesz ze mną?

Dahaun dosiadła już swego wierzchowca. Teraz obrzuciła mnie długim, badawczym spojrzeniem.

- Dlaczego?

Nie znalazłem innej odpowiedzi poza szczerą prawdą. - Dlatego, że nie mogę cię tak opuścić...

- Czy aż tak bardzo ciążą ci przyjęte zobowiązania?

- Jeżeli dług wdzięczności za uratowanie życia, stanowi zobowiązanie, to tak. Ale to nie wszystko. Poza tym, gdybym nawet nie był twoim dłużnikiem, nadal szukałbym twojej drogi.

- Nie możesz tego zrobić.

Skinąłem głową. - Nie mogę tego zrobić, nie musisz mi o tym przypominać, pani. Nie masz wobec mnie żadnych zobowiązań, wybór należy do ciebie.

Dahaun bawiła się jednym z tak długich warkoczy, że muskały one zielononiebieskie kamienie zdobiące jej pas.

- Dobrze powiedziane. - Najwyraźniej coś ją roz­bawiło i nie byłem całkiem pewny, czy chciałbym teraz usłyszeć jej śmiech. - Poza tym doszłam do wniosku, że zobaczywszy jednego przybysza z Estcarpu; chciałabym ujrzeć ich więcej - twoją siostrę, która mogła wywołać niebezpieczne dla wszystkich zamieszanie. Wybieram więc twoją drogę... tym razem. Ho! - Zawołała, a jej wierz­chowiec ruszył z miejsca wielkim skokiem.

Wdrapałem się na Shabrę, próbując utrzymać się na jego grzbiecie, kiedy mknął, by dołączyć do swej towarzyszki. Słońce przebiło się przez chmury i gdy jego promienie oświetliły Dahaun, włosy jej nie były już ciemne. Niesforne pasma powiewające za nią na wietrze przybrały tę samą bladozłotą barwę, co jej pas i bransolety, Dahaun wybuchła płomieniem światła i życia.




ROZDZIAŁ XII


Raptem spostrzegłem jakieś stworzenie mknące niezgrab­nymi skokami w kierunku przeciwnym do naszego. Czasami kulejąc biegło ono na trzech łapach, przednią podkurczyw­szy, to znów zgięte wpół, potykając się, kuśtykało na dwóch. Dahaun zatrzymała swego wierzchowca i czekała, aż to stworzenie się do niej zbliży. Podniosło ono wąską głowę i warknęło szczerząc kły. W kącikach jego czarnych warg bielały płaty piany, które pokrywały również cętkowaną sierść na jego karku i barkach, przednia zaś łapa, którą istota ta trzymała w górze, kończyła się czerwoną plamą poszarpanego ciała.

To coś warknęło i stąpając na sztywnych nogach starało się ominąć Dahaun w pewnej odległości. Kiedy do niej podjechałem, włosy mi się zjeżyły u podstawy czaszki, gdyż nie było to zwierzę, lecz niesamowita mieszanka dwóch gatunków - człowieka i wilka.

- Zgodnie z paktem. - Wypowiedziane przez owo stworzenie słowa przypominały mi na poły kaszlnięcie, na poły warknięcie. Wykonało ono lekki ruch zranioną łapą-ręką.

- Zgodnie z paktem - przyznała Dahaun. - To dziwne, że ty, Fikkoldzie, szukasz tego, co się tam znajduje. Czyżby sprawy przybrały taki zły obrót, że Ciemności muszą szukać pomocy u Światła?

Wilkołak znów warknął, a jego oczy zabłysły gniewnie. Stanowiły one żółtoczerwone jamy zła, przeciw któremu wzdryga się zdrowe ludzkie ciało i dusza.

- Przyjdzie taki czas - prychnął.

- Tak, przyjdzie czas, Fikkoldzie, kiedy poddamy próbie Moce nie w małych potyczkach, lecz w walnej bitwie. Ale wydaje się, że ty już wziąłeś udział w bitwie i że nie wyszło ci to na zdrowie.

Żółtoczerwone ślepia uciekły od Dahaun, jakby nie mogły długo spoglądać na jej złocistą aureolę, i wpiły się we mnie. Fikkold warknął jeszcze głośniej i zgarbił się, jak gdyby chciał się na mnie rzucić. Sięgnąłem po brzeszczot, którego nie było u mego boku.

Dahaun powiedziała ostro:

- Powołałeś się na prawo, Fikkoldzie, czyżbyś teraz zamierzał je złamać?

Wilkołak odprężył się, wysuwając czerwony jęzor z pa­szczy.

- Więc sprzymierzyłaś się z nimi, Morquant? - od­parł pytaniem na pytanie. - To miła nowina dla Szarych Braci i Tego Który Jest Osobno. Nie, nie łamię prawa, ale, być może, ty właśnie przekroczyłaś inną barierę. A jeśli uznałaś ich sprawę za swoją, jedź szybko, Zielona Pani, gdyż bardzo potrzebują pomocy.

Warknąwszy po raz ostatni w moją stronę Fikkold pokuśtykał dalej, zmierzając chwiejnym krokiem w stronę sadzawek z czerwonym mułem i przyciskając zranioną łapę do porosłej sierścią piersi.

Aluzja, którą uczynił, jakoby Kaththea i Kemoc znaleźli się w niebezpieczeństwie, sprawiła, że pomknąłem jego śladem.

- Nie! - Dahaun zatrzymała się obok mnie. - Nie! Nigdy nie podążaj tropem wilkołaka. Jeżeli ruszysz prosto za nim, otworzysz przed nim twój własny ślad. Przejedź przezeń, o tak...

Galopowała w przecinającej się gmatwaninie linii, prze­kraczając tam i z powrotem splamiony krwią trop Fikkolda. A ja, chociaż żałowałem czasu straconego na tak skom­plikowane manewry, postąpiłem podobnie.

- Czy mówił prawdę? - zapytałem, kiedy znów się ze mną zrównała.

- Tak, gdyż w tym wypadku prawda sprawiła mu przyjemność. - Dahaun spochmurniała. - A skoro czuli się na siłach podjąć otwartą walkę z Mocą, którą twoja siostra może przyzywać i kształtować, równowaga z pew­nością została naruszona i przebudziły się moce, które spały od wieków! Nadszedł czas, by wiedzieć, kto lub też co stoi w szeregu...

Dahaun podniosła znów rękę do ust tak samo jak wtedy, gdy wzywała rogate wierzchowce. Ale spomiędzy jej palców nic wydobył się żaden słyszalny dźwięk. Rozbrzmiał on jednak w mojej głowie, przenikliwie, sprawiając ból. Oba misze rumaki podrzuciły wysoko głowy i wydały kaszlące chrząknięcia.

Nie byłem zbyt zaskoczony, kiedy pojawił się przed nami Flannan w postaci ptaka. Krążył wokół Dahaun, która jechała dalej. Po chwili moja towarzyszka spojrzała na mnie z niepokojem.

- Fikkold powiedział prawdę, jest ona jednak gorsza, niż się spodziewałam, Kyllanie. Twoje rodzeństwo wpadło w pułapkę w jednym z Cichych Miejsc i rzucono na nie czar potrójnego kręgu tak silny, że nie może go rozerwać żadna Czarownica, nawet potężniejsza od twojej siostry. Mogą być tak więzieni aż do śmierci swoich ciał, i nawet poza nią...

Sam nieraz stałem oko w oko ze śmiercią i musiałem godzić się z faktem, iż może oto poczuję ostatnie pchnięcie miecza. Nie potrafiłem wszakże zaakceptować takiego losu dla Kaththei i Kemoca dopóty - dopóki żyłem, oddychałem, mogłem dzierżyć broń czy walczyć gołymi rękami. Nie mówiłem o tym, ale zalała mnie gorąca fala wściekłości i determinacji. A najbardziej zobowiązywały mnie do ich ratowania moje szaleństwo i dezercja...

- Wiedziałam, że tak na to zareagujesz - powiedziała Dahaun. - Lecz będziesz potrzebował czegoś więcej niż siły swego ciała, woli swego umysłu i pragnienia swego serca. Jaką masz broń?

- Znajdę ją! - wycedziłem przez zęby.

- Masz ją tutaj. - Dahaun wskazała na pręt, który wisiał jak miecz u mego pasa. - Nie wiem, czy ci odpowie. Wykuto go dla innej ręki i innego umysłu. Wypróbuj go. To bicz siłowy - posłuż się nim jak batem.

Przypomniałem sobie trzaskający język ognia, którym nie znany mi jeździec przegnał rasti, i wyszarpnąłem pręt z pochwy, by posłużyć się nim, jak to zasugerowała Dahaun, tak jakby u jego końca zwisał rzemień.

Ujrzałem błysk ognia uderzającego o ziemię, którą opalił i osmalił. Wydarł mi się okrzyk triumfu. Dahaun uśmiech­nęła się do mnie spoza wypalonego pasa gruntu.

- Zdaje się, że jednak nie różnimy się tak bardzo od siebie, Kyllanie z rodu Tregartha z Estcarpu. Nie pojedziesz więc z pustymi rękami ani też, być może, nie będziesz walczył samotnie. Jeśli o to idzie, zobaczymy. Wezwanie pomocy wymaga czasu, a ten upływa szybko tym, którym chciałbyś pomóc. Wymaga też usilnych perswazji, a tylko ja mogę ich użyć. Więc tutaj się rozstajemy, wojowniku. Jedź tym krwawym tropem, żeby dokonać tego, co będzie konieczne. Mnie zaś czeka inna praca.

Dahaun przeszła w wyciągnięty galop, zanim zdążyłem się odezwać, a jej rogaty wierzchowiec mknął tak szybko, iż nie wierzę, że mógłby mu dorównać nawet tamten zdradziecki ogier. Za przewodnika miałem krwawy ślad wilkołaka.

Zastosowałem się do wskazówek Dahaun i przemierzałem na ukos trop Fikkolda, a jechałem miarowo, dość szybko. Opuściliśmy wyżyny, na które zaniósł mnie kary ogier, położone z dala od zdrowych okolic. Nie zobaczyłem powtórnie wyblakłego lasu ani martwego miasta, chyba że stanowił go ujrzany w przelocie szary cień na lewo ode mnie. Ale napotkaliśmy też takie miejsca, których Shabra unikał - skupiska skał, plamy roślinności o niezwykłej barwie. Ufałem memu rumakowi, gdyż wiedziałem, że ta część Escore jest twierdzą sił, z którymi od niepamiętnych czasów walczyli moi pobratymcy.

Shabra zwolnił biegu. Dziwiłem się, jak daleko Fikkold zdołał zajść z krwawiącą silnie raną. Stado czarnych skrzydlatych stworów wyleciało z gąszczu zarośli i wykrzywionych drzew i zatoczyło nad nami krąg, krzycząc ochryple.

Użyj bicza!

Nie wiedziałem, skąd dotarło do mnie to ostrzeżenie. Spostrzegłem jednak, iż Shabra odwrócił głowę, i zrozumiałem, że to on mnie zaalarmował. Ostro szarpnąłem metalowy pręt. Wystrzelił zeń jasny błysk. Jeden z czarnych stworów zaskrzeczał, wywinął koziołka w powietrzu i runął im ziemię. Reszta rozproszyła się, odleciała na pewną odległość, a potem powróciła zręcznie jak przednia straż, jeszcze raz próbując ukończyć krąg. Trzykrotnie czarne stwory podejmowały takie próby i za każdym razem ognisty bicz, przeganiał je, niweczył ich wysiłki. Po ostatnim ataku wyprzedziły nas, jakby zamierzały gdzieś w oddali urządzić zasadzkę.

Nadal zjeżdżaliśmy ze zbocza. Na otwartej przestrzeni rosła trawa bardziej szorstka i ciemniejsza niż na wyżynie. W niektórych miejscach była przygięta i udeptana, jakby przejechało tędy jakieś wojsko. Odezwał się we mnie zwiadowca. Jadąc dalej, a mając nikłe szansę powodzenia, na pewno nie pomogę tym, których szukałem. Tytułem próby zapytałem o to w myśli Shabrę.

Oni wiedzą, że przybywasz. Nie możesz się ukryć przed władcami tej krainy.

Odpowiedź była jasna i nadeszła szybko. Gotów byłem zaakceptować każdą pomoc, jaką mógł mi zaoferować mój wierzchowiec.

Shabra zwolnił i szedł teraz stępa. Trzymał wysoko łeb, wciągając powietrze do płuc i wydychając je ze świstem, jak gdyby za pomocą węchu mógł wykryć to, co znaj­dowało się przed nami. Porzuciwszy krwawy trop, który zaprowadził nas do tego miejsca, skręcił w prawo, idąc teraz drogą, która oddalała się pod ostrym kątem od dotychczasowej.

Wzdłuż kolumnady. Po części panuje tam spokój.

Wyjaśnienie mego rogatego wierzchowca nic mi nie mówiło poza tym, że zaryzykował zmianę trasy. Nie mogłem nic zwęszyć w powietrzu, chociaż się starałem. Czułem jednak coś innego - ciężar na duszy i zaciemnienie umysłu, które rosły w miarę, jak jechaliśmy, aż w końcu przygniotły mnie niby wielki głaz.

Dotarliśmy na skraj innego zbocza. W dole rozciągała się otwarta przestrzeń, a w pobliżu wiła się rzeka. Na równinie stał krąg menhirów *, nie tyle zbiór koncentrycz­nych kół, jak w pamiętnej kamiennej pułapce, ile pojedynczy rząd niezgrabnych kolumn, z których dwie runęły na ziemię i leżały odchylone na zewnątrz. Kolumny otaczały czy też strzegły kamiennej platformy o szaroniebieskiej barwie. A na niej znajdowali się ci, których szukałem. Otaczało ich stado różnorodnych stworów, które pełzały, skradały się i węszyły. Czarne

* Menhir — pojedynczy nie ociosany blok kamienny ustawiony na sztorc (przyp. tłum.).

grupy rasti prześlizgiwały się tam i z powrotem, lepiej widoczne w miejscach, w których trawa była udeptana. Dostrzegłem też kilka wilkołaków: czasami przechadzały się na czterech nogach, kiedy indziej zaś na dwóch. Czarne ptaki zataczały kręgi nurkując. Jakiś opancerzony potwór od czasu do czasu podnosił ohydny łeb i pazurzaste przednie łapy. Białe kłęby mgły gromadziły się, płynęły, gęstniały i rzedły. Oblegający trzymali się jednak na zewnątrz kamiennego kręgu, omijając też z daleka dwa leżące na ziemi menhiry.

Ze schronienia moich bliskich prowadziły dwie drogi ocienione rzędami kolumn, jedna w stronę rzeki, druga zaś pięła się na wzgórza na prawo ode mnie. Wiele kolumn runęło na ziemię, niektóre były strzaskane, a nawet sczer­niałe, jak gdyby uderzył w nie piorun.

Shabra zbliżył się kłusem do najbliższego rzędu men­hirów. I znów począł kluczyć. Strzaskane i poczerniałe kamienie przeskakiwał bądź szybko omijał, a obok stoją­cych zmieniał chód. Krążył tam i z powrotem, do środka i na zewnątrz, i powoli zbliżał się do obleganej przez stwory platformy otoczonej kamienną kolumnadą.

Kyllanie! Dwoje, których szukałem, rozpoznało mnie i pozdrowiło.

A potem: Uważaj! Na lewo od siebie...

Wśród obserwatorów zawrzało i jeden z opancerzonych potworów nadbiegł niezdarnie. Otworzył pysk i skierował na nas plugawy, smrodliwy oddech. Zamachnąłem się biczem i błyskawica z trzaskiem zakrzywiła się wokół pokrytej łuskami beczki, tuż za głową. Ale potwór nie zwolnił biegu. Następnym razem smagnąłem go energetycznym biczem po głowie i oczach. Chrząknął głośno i rzucił się w moją stronę.

Trzymaj się! Ostrzeżenie to nadeszło nie od Kaththei czy Kemoca, lecz od Shabry.

Rogaty wierzchowiec sprężył się pode mną, skoczył, przebiegł kawałek i zatrzymał przy pionowym kamieniu. Opancerzony potwór zbliżył się, lecz został odrzucony z taką siłą, jak gdyby uderzył łbem o ścianę, której nawet jego ogromne cielsko nie mogło przebić. Ponawiał ataki, usiłując się do nas dostać, i ryczał coraz głośniej. W końcu dołączyło do niego kilku innych napastników. Idący na dwóch nogach wilkołak o inteligentnych żółtoczerwonych oczach, grupa rasti, dryfujący kłąb mgły...

Trzymaj się!

Ścisnąłem Shabrę kolanami najmocniej, jak mogłem, lewą ręką obejmując go za szyję, w prawej zaś trzymając w pogotowiu ognisty bicz. Mój wierzchowiec przebiegł obok strzaskanej kolumny, a ja smagnąłem zbliżającą się do nas mgłę. Oślepił mnie wybuch ognia. Tamten stwór, cokolwiek by to mogło być, zapalił się od energii bicza. Rusi i wrzeszczały, kiedy wypuścił kłęby dymu, by po­chwycić dwoje z nich.

Znaleźliśmy się w innym kręgu bezpieczeństwa obok pionowego kamienia. Przestrzeń ciągnąca się przed nami nie była zbyt duża, w jej środku zaś zobaczyłem powaloną kolumnę, wokół której zgromadziły się rasti i wilkołaki. Dryfująca mgła unikała wszelkiego kontaktu z bronią, którą trzymałem w ręku.

- Idź - teraz!

To była Kaththea. Stała na niebieskim kamiennym bloku, otoczywszy dłońmi usta, i śpiewała. Chociaż nie rozumiałem słów pieśni, zareagowało na nie moje ciało, poczułem przypływ siły. Shabra skoczył i puścił się w galop. Nie celując smagnąłem biczem raz z jednej, raz z drugiej strony, by oczyścić przed nami drogę.

Usłyszałem warczenie wilkołaka. Jeden z tych stworów skoczył, starając się ściągnąć mnie z grzbietu Shabry. Wymierzyłem mu cios pięścią, lecz tylko dzięki uśmiechowi losu trafiłem go w szczękę. Jego pazury pozostawiły jednak krwawiącą bruzdę na moim ramieniu. Jakimś cudem zdołałem zarówno utrzymać się na grzbiecie rogatego wierzchowca, jak i nie stracić broni. Wreszcie znaleźliśmy się we wnętrzu kamiennego kręgu. A na zewnątrz zgraja potworów wyła nieskładnym chórem.

Shabra zbliżył się do niebieskiego kamienia. Kemoc na poły leżał, na poły siedział, opierając się o znacznie mniejszy pakunek. W ręku dzierżył rękojeść miecza, którego brzesz­czot pękł na dwoje, zostawiając wąski odłamek. Kaththea nadal stała na przewróconej kolumnie, przyciskając ręce do piersi. Była bardzo chuda, jakby głodowała od miesięcy, jej uroda stała się cieniem samej siebie, dusza zaś tak domino­wała nad jej cielesną powłoką, że bałem się na nią patrzeć. Zsunąłem się z grzbietu Shabry, machinalnie odrzucając ognisty bicz. Wyciągnąłem do moich bliskich ręce, aby dać im wszystko, co mogłem, siłę, pociechę - wszystko, co zdołają przyjąć ode mnie.

Kemoc powitał mnie lekkim, bardzo lekkim rozciąg­nięciem warg, nikłym cieniem dawnego uśmiechu.

- Witaj, bracie. Powinienem był wiedzieć, że przyciągnie cię walka, skoro wszystko inne zawiodło.

Kaththea podeszła do brzegu kamienia i na poły skoczyła, na poły wpadła mi w ramiona. Długą chwilę tuliła się do mnie nie tyle Mądra Kobieta, nie tyle Czarownica, ile moja siostra, która choć się bardzo wystraszyła, umiała jednak opanować strach. Podniosła głowę, ale oczy miała za­mknięte.

- Moc. - Raczej ukształtowała wargami to słowo, a nie wymówiła je głośno. - Spoczywałeś w cieniu Mocy. Kiedy? Gdzie? - Zapał przemógł w niej zmęczenie.

Kemoc poruszył się i wstał. Obejrzał mnie uważnie od stóp do głów i zatrzymał spojrzenie na mojej piersi, na której poprzez rozchylony kaftan widać było niedawno zagojone rany.

- Zdaje się, że nie jest to twoja pierwsza bitwa, bracie. Ale teraz zajmijmy się lepiej tym... - Wskazał na krwawią­cą bruzdę na moim ramieniu. Kaththea z cichym okrzykiem odsunęła się ode mnie.

Nie czułem bólu. Możliwe, że lecznicze właściwości czerwonego mułu trwały przez jakiś czas w ciałach ozdro­wieńców. Kiedy Kaththea zbadała ranę, ta już się zasklepiła i nie krwawiła.

- Kto przyszedł ci z pomocą, bracie? - zapytała Kaththea, przemywając ranę.

- Pani Zielonych Przestworzy.

Moja siostra podniosła głowę i spojrzała na mnie, jak gdyby sądziła, że żartuję.

- Zwie siebie również Dahaun i Morquant - dodałem.

- Morquant! - Kaththea skoncentrowała się na dru­gim imieniu. - Zielony Lud, dzieci lasu! Musimy dowiedzieć się więcej, musimy! - Poruszyła rękami, jakby wykręcała słowa z otaczającego nas powietrza.

- Czy niczego się nie dowiedzieliście? - Jak odległa wydawała się noc, kiedy to rzucaliśmy czary, żeby wysłannik Kaththei mógł przemierzyć czas. - Co się stało? Jak i dlaczego tu przybyliście?

Kemoc odpowiedział pierwszy.

- Co się tyczy twojego pierwszego pytania, dowiedzieliś­my się, że w tych stronach bardzo łatwo wpaść w tarapaty. Opuściliśmy wysepkę, ponieważ... - zawahał się, unikając mego wzroku.

Dokończyłem za niego:

- Ponieważ szukaliście tego, którego szaleństwo uczy­niło zeń łatwą zdobycz dla odwiecznego wroga? Czyż nie taka jest prawda?

Kemoc szanował mnie na tyle, że nie starał się mnie pocieszyć jakimś wygodnym kłamstwem.

- Tak. Kaththea, kiedy się obudziliśmy, wiedziała o wszystkim, a ja za jej pośrednictwem - że zło przybyło po ciebie.

Kaththea zapytała cicho:

- Czyż nie otwarłeś przed nim bramy, używając swego talentu w złej sprawie, nawet gdyby jej rezultat miał służyć naszemu dobru? Nie wiedzieliśmy, w jaki sposób zabrano cię od nas, wiedzieliśmy tylko, że tak się stało i że musimy cię odnaleźć.

- A Chowaniec, powinniście byli czekać na jego powrót.

Słysząc mój protest, Kaththea uśmiechnęła się,

- To nie jest tak. Przybędzie tam, gdzie jestem - chociaż to jeszcze nie nastąpiło. Znaleźliśmy twój trop - a przynajmniej trop złej mocy, która cię pojmała. - Zadrżała. - Lecz nie odważyliśmy się wejść tam, dokąd prowadził, bez takich zabezpieczeń dla naszych osobowości, jakich nie umiem konstruować. Później ci tam zaczęli na nas polować i uciekaliśmy przed nimi. Ale to jest święte miejsce, do którego nie mogą się zapuszczać. Schroniwszy się tu stwierdziliśmy, iż jesteśmy w pułapce, gdyż nasi przeciwnicy spletli swoją sieć na zewnątrz. Teraz znajdujemy się za dwoma murami, a jeden z nich zbudowali nasi wrogowie.

Moja siostra westchnęła i zachwiała się, więc wyciągnąłem ramię, żeby ją podtrzymać. Zamknęła oczy i stała oparta o mnie, kiedy Kemoc bez ogródek kończył opowieść o ich perypetiach.

- Nie przypuszczam, bracie, żebyś miał coś do zjedze­nia. Nie jedliśmy od trzech dni. Tego ranka kamień okrywała rosa, więc mogliśmy nieco zmniejszyć dręczące nas pragnienie. Tak mała ilość wody nie napełni jednak pustego żołądka!

- Przedarłem się dzięki temu. - Czubkiem buta do­tknąłem leżącego na ziemi ognistego bicza. - Możemy wyciąć sobie drogę...

Kemoc pokręcił głową.

- Nie mamy ani sił, ani prędkości niezbędnych do takiej walki. Poza tym wrogowie rozporządzają przeciwczarem, dzięki któremu zdołają pozbawić wszelkiej Mocy Kaththeę, jeśli tylko opuści ona nasze schronienie.

Nie mogłem się z tym pogodzić. - Kaththea pojedzie na Shabrze, my zaś pobiegniemy, warto spróbować! - Wie­działem jednak, że Kemoc miał rację. Poza osłoną kamien­nego kręgu nie mogliśmy ani prześcignąć, ani pokonać zgrai, która chodziła, biegała i dryfowała wokoło czekając, aż uciekniemy się do takiego rozpaczliwego kroku. W dodatku zarówno Kemoc, jak i Kaththea stwierdzili, że zamurowano ich tutaj za pomocą czarów.

- Och! - Kaththea zadrżała nagle w moich objęciach tuk jak tamtej nocy, kiedy wydała na świat Chowańca. Otworzyła szeroko oczy i patrzyła przed siebie niewidzącym wzrokiem.

- Na kamień ją! - zawołał Kemoc. - Ma on najwięcej mocy w tym miejscu.

Na niebieskim kamieniu leżał koc, jak gdyby moje rodzeństwo odpoczywało tam razem w nocy. Ułożyłem na nim żałośnie lekkie ciało Kaththei, a potem wdrapałem sny na niego sam, wciągając za sobą Kemoca. Nasza siostra nadal jęczała cicho, a jej ręce biegały niespokojnie tu i tam, unosząc się niekiedy, jakby chciała pochwycić coś w powietrzu.

Wrzawa, która wybuchła wtedy, kiedy przedarłem się do kręgu menhirów, ucichła. Zgraja potworów defilowała teraz w zupełnej ciszy, tak że słyszeliśmy ciche skargi Kaththei.

Jedna z jej rąk pochwyciła okaleczone palce Kemoca, objeła je i zwarła uścisk. Kemoc szybko przekazał mi życzenie naszej siostry i ująłem jej drugą dłoń. Złączyliśmy się tak jak tamtej pamiętnej nocy.

Wstąpiła we mnie nadzieja. W powietrzu nad niebieskim kamiennym blokiem pojawił się blask. Po chwili stał się jaśniejszy i przybrał postać skrzydlatej różdżki, która sprawiała wrażenie materialnej.

Oglądaliśmy tak Chowańca przez chwilę, po czym już jako strzałka opadł on smugą białego ognia. Ciało Kaththei wygięło się w łuk i nasza siostra krzyknęła głośno, gdy jej wysłannik powrócił do tego, co go zrodziło. Kaththea była teraz spokojna i nie milczała -przynajmniej w naszych umysłach, albowiem przyswajaliśmy sobie razem z nią wiadomości, i kiedy rozpostarła się przed nami wiedza zdobyta przez Chowańca, przestał dla nas istnieć niebieski menhir, dzień i cały świat.



ROZDZIAŁ XIII


Był to dziwny widok, oglądaliśmy go bowiem na dwóch poziomach jednocześnie. Najpierw wydawało się nam, że wisimy w niebie nad Escore takim, jakie przedstawiało się niegdyś, i ujrzeliśmy wszystkie jego pola, lasy, strumienie i góry. A był to wtedy piękny kraj, bez cieni i plam rozkładu, gęsto zaludniony, ze spokojnymi i bezpiecznymi zagrodami i zamkami. Zauważyliśmy trzy miasta... nie, cztery, gdyż u stóp gór znajdowało się skupisko wysokich wież, odmiennych od reszty zarówno pod względem działal­ności, jak i nastawienia ducha. Mężczyźni i kobiety ze Starej Rasy krążyli po kraju zadowoleni i nie niepokojeni przez nikogo.

Żyły tam również inne istoty, częściowo należące do Starej Rasy, częściowo zaś spokrewnione z dawniejszymi mieszkańcami Escore. Wyróżniały się one zdolnościami, dla których otaczano je czcią. Całą tę krainę oświetlał złoty blask. Blask ów przyciągał nas tak, jak gdybyśmy uciekając o zmierzchu przed nadciągającą burzą zobaczyli w oddali światła gościnnego zamku, w którym mieszkali nasi najlepsi przyjaciele. Tak, przyciągał nas, ale nie mogliśmy zaakcep­tować tego, co obiecywał, gdyż dzieliła nas bariera czasu.

Później owa wszechogarniająca wizja zawęziła się i ob­serwowaliśmy nadejście zmiany. W Escore żyły Mądre Kobiety, ale nie rządziły one tak autokratycznie jak w Estcarpie. Nie tylko kobiety tej krainy rozporządzały darem Mocy, niektórzy mężczyźni również mogli rozmawiać z duchami.

Jakie były początki złego? Dobre intencje, a nie złe siły. Garstka poszukiwaczy wiedzy zaczęła eksperymenty z Mo­cami, które, jak im się zdawało, dobrze rozumieli. A ich odkrycia, żywiąc się nimi z kolei, nieznacznie zmieniły im dusze, umysły, a niekiedy nawet i ciała. Początkowo szukał oni Mocy dla jej rezultatów, ale później, co stało się nieuniknione, dla samej jej potęgi. Nie akceptowali stopniowych zmian, zaczęli je wymuszać.

Lata płynęły jak sekundy. Najpierw potajemnie, a później otwarcie powstawały bractwa i siostrzeństwa eksperymen­tujące początkowo z ochotnikami, a w końcu z tymi, których zmusili do uległości. Przyszły na świat dzieci zwierzęta i istoty zupełnie niepodobne do swoich rodziców. Niektóre z nich były nieszkodliwe, a nawet bardzo piękne i pomocne wszystkim. Lecz takich rodziło się coraz mniej. Zrazu niszczono wypaczone i źle pomyślane stworzenia. Potem jednak zaproponowano, żeby je zachować przy życiu, badać i kontrolować. Jeszcze później ich twórcy wypuścili je, aby móc je obserwować na wolności.

W miarę jak szerzył się rozkład moralny i kalał tych, którzy się tym parali, zaczęto posługiwać się owymi potwornościami. A ich użytkownicy i twórcy już nie zakazywali kształtowania takich złowieszczych sług i broni.

W ten sposób rozpoczęła się walka, która miała przyćmić gasnący złoty blask Escore. Mieszkała tam część Starej Rasy jeszcze nie skażona złem kwitnącym wśród własnych pobratymców. Niebawem zadęli w rogi bojowe i zgromadzili zastępy wojska, żeby zgnieść wroga. Ale okazało się, te czekali zbyt długo; byli niczym szklanka wody wobec oceanu. Ponieśli straszną klęskę w tej wojnie i stanęli wobec perspektywy zagubienia się w morzu nieprawości, które zamieniało ich ojczyznę w bagno. Nie zdołałaby wyżyć w nim żadna przyzwoita istota.

Znaleźli się wśród nich przywódcy, którzy dowodzili, że nie warto żyć pod jarzmem wroga i lepiej zginąć w walce, zabierając ze sobą wszystko, co najdroższe, tak że śmierć stanowiłaby w istocie zabezpieczenie przed tym, co zagrażało nie tylko ciału. I wielu ich poparło. Widzieliśmy, jak mieszkańcy szli do swoich zamków, dodając sobie wzajemnie otuchy, a potem sprowadzali na siebie zagładę w postaci sił natury, których, przy­zwawszy, nie próbowali kontrolować.

Inni jednak wierzyli, że nie nadszedł jeszcze prawdziwy koniec dla nich i dla ich pobratymców. Wprawdzie było ich żałośnie mało w porównaniu z zastępami Nieprzyjaciela, lecz znaleźli się między nimi tak potężni władcy Mocy, że nawet ich przeciwnicy słusznie mogli się ich obawiać. I ci nakazali zgromadzić się tym, którzy chcieli pójść inną drogą.

Albowiem taka jest podstawowa cecha ludzi ze Starej Rasy: zawsze są oni mocno związani ze swoim własnym krajem, czerpiąc zeń energię i siły witalne. Nigdy nie zostali wędrowcami, żeglarzami, poszukiwaczami nieznanego w świecie materii, chociaż zapuszczali się daleko w sfery umysłu i duszy. Porzucenie ojczystej ziemi stało się dla nich niemal tak samo trudne jak śmierć. A mimo wszystko zdecydowali się na tę próbę. Wyruszyli na zachód, do tego, co kryło się za granicznymi górami.

Nie poszło im łatwo. Słudzy Nieprzyjaciela nękali ich szeregi dniem i nocą. Tracili mężczyzn, kobiety, całe rodziny - jednych z powodu śmierci, drugich w inny sposób. Lecz uporczywie dążyli do celu. Wywalczyli sobie drogę przez góry. A kiedy znaleźli się poza tą barierą, zwrócili się przeciw ziemi i tak ją spustoszyli, że zamknęła się za nimi na wiele stuleci.

Pozostawione samemu sobie zło wrzało, chciwie roz­szerzając swe włości. Nie było ono jednak absolutnym władcą Escore, chociaż to, co mu się sprzeciwiło, przyczaiło się, nic nie robiąc przez pierwsze lata, żeby nie zdradzić swej obecności. Stara Rasa nie zabrała ze sobą żadnej istoty zrodzonej w wyniku eksperymentów, nawet takiej, która raczej wspierała dobro, a nie zło. Nieliczne spośród nich były silne i te wycofały się na pustkowia i zamaskowały tak, by ich nie wykryto. Schronili się tam i ci, którzy nie należeli w pełni do Starej Rasy, albowiem w ich żyłach płynęła krew wcześniejszych mieszkańców Escore, tak mocno związanych z samą ziemią, że stanowiła ona podstawę ich życia.

Wprawdzie była ich tylko garstka, lecz nowi władcy lękali się ich i omijali z daleka. I choć ci ludzie nie wystąpili przeciw złu ani też aktywnie nie wspomagali dobra, roz­porządzali na każde zawołanie takimi siłami, których zło nie potrafiło zmierzyć. Związali się oni z czasem luźnym sojuszem z istotami powstałymi w wyniku eksperymentów. A zło władało wszędzie z wyjątkiem tych pustkowi.

Czas płynął jak rzeka. Ci, których upoiła Moc, posługując nie nią dopuszczali się coraz większych wybryków. Kłócąc się wystąpili zbrojnie przeciw sobie i spore połacie kraju uległy zniszczeniu w dziwnych i strasznych wojnach toczo­nych za pomocą energii i nieludzkich, demonicznych stworów. Walki ciągnęły się wiekami, ich jedynym rezultatem były druzgocące klęski, całkowite zniszczenie jednej czy drugiej siły. W ten sposób co bardziej agresywni pożarli się nawzajem. Znaleźli się też i tacy, którzy odwrócili się plecami do takiego świata, jakim się on stał. Ci coraz dalej zapuszczali się w nieziemskie sfery, przemocą otwarłszy je dla eksploracji. Niewielu spośród nich kiedykolwiek po­wróciło. A upływ czasu przyniósł w końcu nieco spokoju udręczonej krainie.

Złe moce nadal istniały, lecz znaczna ich część, przesycona niezliczonymi próbami sił i tyluż badaniami, zapadła w rodzaj oderwanej egzystencji, trwając w niej niewzruszona i nieruchoma. Mieszkańcy pustkowi zaś zaczęli zapuszczać nie coraz dalej i dalej, początkowo skradając się, czujni, gotowi w każdej chwili do odwrotu, albowiem ścierali się złem w niewielkich potyczkach, a nie w walnych bitwach.

Z czasem znów objęli we władanie połowę kraju, zawsze czyniąc to ostrożnie, nigdy nie sprzeciwiając się otwarcie, kiedy jedna ze złych mocy pałała żądzą zemsty. I trwało to tak długo, aż stało się powszechnie akceptowanym sposo­bem życia.

I wtedy - my przybyliśmy do kraju, w którym pa­nowała równowaga sił. Zobaczyliśmy też w części, jaki był tego rezultat. Czary przyzywały czary, budząc niejedną drzemiącą złą moc do leniwego działania. Lecz przeciw najmniejszej z nich mieliśmy tyle sił ile pył przydrożny, który wiatr miecie przed sobą. Zło było stare, odizolowane, ciągle jeszcze zakorzenione w materialnym świecie. Gdy­byśmy byli potężniejsi, niż jesteśmy - tylko trochę po­tężniejsi - można by wyprzeć je w zaświaty, po których wędrowało, i zawrzeć za nim bramy. Escore znów stałoby się wolne, złote, otwarte dla ludzi naszej krwi. Otworzyłem oczy i napotkałem spojrzenie Kemoca.

- Teraz wiemy - powiedział spokojnie. - I nic nam to nie pomogło. Rada Czarownic znalazłszy się na naszym miejscu mogłaby zwyciężyć. Ale my nie mamy żadnych szans! A to był -jest! - taki piękny kraj!

Podzielałem jego tęsknotę za krainą, którą ujrzeliśmy na początku lotu w czasie. Całe życie wisiało nade mną widmo wojny i niepokojów. Od dziecka wiedziałem, że przyszło mi żyć w ostatnich dniach cywilizacji, która nie miała nadziei na przetrwanie. Dlatego tak gorzkie okazało się dla nas to, co zobaczyliśmy. A jeszcze większą goryczą napawała mnie myśl o tym, że nic nie mogliśmy zrobić - nawet uratować samych siebie.

Kaththea poruszyła się w naszym uścisku. Otworzyła oczy. Łzy jak groch popłynęły po jej wychudłej twarzy.

- Taki piękny! Taki bogaty, taki dobry! - szepnęła. - I gdybyśmy tylko mieli stosowną Moc, moglibyśmy przy­wrócić go do życia!

- Gdybyśmy mieli skrzydła - zauważyłem szorstko - moglibyśmy stąd wylecieć. - Zerknąłem przez ramię na to, co znajdowało się poza kamiennym kręgiem.

Słudzy zła nadal tam krążyli. I bez mówienia wiedziałem, że będą tak czekać, aż wszyscy pomrzemy, i w ten sposób zniknie niewielkie zagrożenie, jakie stanowiliśmy dla ich panów.

Robiło się ciemno, i chociaż zdawałem sobie z tego sprawę, że potwory będą się trzymać z dala od kolumnady, nie dawała mi spokoju myśl, iż wraz z nocą znajdą się we własnym żywiole i w ten sposób wzrosną ich siły. Zgłod­niałem, a jeżeli ja tak się czułem, o ileż bardziej musieli potrzebować pożywienia Kaththea i Kemoc. Zostać tutaj i czekać na śmierć - to nie leżało w mojej naturze!

Znowu pomyślałem o Shabrze. Przyniósł mnie tu bez­piecznie - czy nie zdołałby się stąd wydostać i przy okazji zostać również posłańcem? Czy Dahaun mogłaby lub chciałaby nam pomóc? Powiedziała, że jedzie sprowadzić pomoc, ale od naszego rozstania upłynęło wiele godzin i nikt nie przybył. Bardzo możliwe, iż nie poskutkowały jej perswazje, o których wspomniała. Jeszcze raz przyszła mi do głowy myśl o Kaththei jadącej wierzchem na Shabrze, ze mną i z Kemokiem po bokach, podczas próby przebicia Nie... lecz moja siostra odpowiedziała mi słabym głosem:

- Czy już zapomniałeś? Zbudowano mur przeciw Czarownicom. Ale ty i Kemoc - może to nie rozciąga nie na was.

Gwałtownie zaprotestowaliśmy. Uciekniemy we troje albo wcale.

- Czy zupełnie nie można z nimi walczyć posługując się Mocą?

Kaththea potrząsnęła głową.

- I tak już wyrządziłam wiele złego. Moje czary zniweczyły spokój w Escore i obudziły to, co teraz nas nęka. Postąpiłam niczym bawiące się mieczem dziecko, które może się zranić, albowiem nie ma ani umiejętności, ani siły potrzebnej do władania tą bronią. Tylko jedno mnie pociesza, bracia moi: stwory, które nas oblegają, nie mogą nas pojmać. I powinniśmy dziękować za to losowi, gdyż w przeciwnym wypadku nie czekałaby nas jedynie śmierć ciała, ale coś znacznie gorszego!

Przypomniawszy sobie to, czego się dowiedziałem, kiedy kary ogier niósł mnie ku milczącemu miastu, zrozumiałem, co Kaththea miała na myśli. Nie zamierzałem jednak czekać bez walki na śmierć - zwykłą czy też nie. A podtrzymywał mnie na duchu cień nadziei, że widmowa dziewczyna, która uratowawszy mi życie później mnie opuściła, wywiąże się z danej mi obietnicy.

Zasłoniłem oczy rękami i wytężając resztki swego talentu usiłowałem skoncentrować się na jej twarzy, dotrzeć do niej w jakiś sposób, dowiedzieć się, czy mogę żywić nadzieję mi pomoc. Jeżeli nie, wówczas ucieknę się zapewne do jakiegoś desperackiego, niewątpliwie zgubnego kroku.

Lecz nie potrafiłem zatrzymać w pamięci jej zmiennych rysów twarzy tak długo, żeby stworzyć z nich prawdziwy obraz. Wszystkie oblicza, które mi ukazała, przepływały nieuchwytne, niekiedy pojedyncze, niekiedy nakładające się na siebie. Dahaun nie należała do istot stworzonych dzięki kaprysowi ze Starej Rasy. Należała do tych, którzy mieli w żyłach krew dawniejszych mieszkańców Escore, i ludzka cząstka była w niej słabsza.

Shabra parsknął. Z nadejściem wieczoru blada luminescencja spowiła menhiry. Wirowały wokół nich świetlne nici, okręcając się o nie jak winna latorośl szukająca oparcia na chropawym kamieniu. Także niebieska plat­forma, na której teraz odpoczywaliśmy, świeciła wid­mowym blaskiem. W jej świetle widziałem, jak rogaty wierzchowiec uniósłszy łeb wysoko odwrócił się, rozdymając chrapy. Potem potrząsnął łbem tak, że blada poświata odbiła się od jego czerwonego rogu, i wydał dźwięk przypominający rżenie rzucającego wyzwanie ogiera.

Niemal oczekiwałem, że tamten kary stwór nadbiegnie wraz z innymi sługami złych mocy. Ale odpowiedź na zew Shabry stanowił trzask ognia na szczycie wzgórza, z którego zstępował podwójny szereg menhirów. Znałem jego źród­ło - smagnięcie energetycznego bicza.

Dahaun! Zawarłem w tym słowie wszystkie targające mną uczucia.

Nie otrzymałem odpowiedzi, lecz bicz w postaci łuku błyskawicy trzasnął jeszcze raz na tle nocnego nieba. Jakiś krzak zapalił się tam, gdzie oślepiająca smuga uderzyła w ziemię. A spoza kamiennego kręgu dotarły do mnie warczenie i ryki stworów, trzymających straż.

Shabra! Spróbowałem nawiązać kontakt. Kto tam jedzie?

Cicho bądź! Chciałbyś, żeby Słudzy Ciemności wszystkiego się dowiedzieli? Skarcono mnie ostro.

Shabra zaskoczył mnie. Nie był to kontakt człowieka ze zwierzęciem, ale reprymenda udzielona przez równą mi istotę, a może nawet przez dorosłego upominającego dziecko. Dotarłem na grzbiecie Shabry aż do tego miejsca, lecz okazał się on nie tylko wierzchowcem. Moje za­skoczenie rozbawiło go, po czym jego umysł zamknął się przede mną jak drzwi, przez które nic nie może przejść. Kaththea chwyciła za ramię Kemoca i mnie i wstała.

- Jakieś siły przystąpiły do działania - powiedziała. Jeden ze składników widmowej poświaty spowijającej kolumny oślepiał nas tak, że nie widzieliśmy nic, co znajdowało się poza nimi. Słyszeliśmy zastępy zła, lecz nie mogliśmy ich dostrzec. A ciosy energetycznego bicza już nie rozjaśniały mroku.

- Czy możesz dotrzeć, czy w ogóle masz jakiś kon­takt? - zapytał Kemoc Kaththei.

- Nie, nie wolno mi. Mogłabym poruszyć, obudzić... Nasza Moc jest mieszaniną. Obrzędowa magia wywodzi się z rytuału, z nauki, posługują się nią te, które poznają ją jako erudytki i kapłanki. Prawdziwe czarostwo jest starsze, bardziej prymitywne, złączone z naturą, nie ograniczają go tak naprawdę nasze pojęcia dobra i zła. W Estcarpie połączyłyśmy oba te czynniki, zawsze przywiązując jednakże większą wagę do magii, nie do czarostwa. Tutaj magia wypaczyła się, uległa zniekształceniu, stała się złą, niegodziwą siłą. A czarostwo jak gdyby odsunęło się od niej i działa we wcześniejszej postaci. Dlatego wtedy, kiedy spróbowałam wykorzystać zdobytą wiedzę, przyciągnęłam magię i w ten sposób posłużyłam się wypaczoną siłą. Mogłoby nam pomóc czarostwo, lecz go nie znam. Opo­wiedz mi szybko, Kyllanie, o tej Pani Zielonych Prze­stworzy - jak ją spotkałeś?

Skupiwszy po części uwagę na wszystkim, co znalazło się poza światłami menhirów, opowiedziałem swoją historię - a później, jeszcze wolniej, o tym, co wydarzyło się po moim przebudzeniu w zagłębieniu z czerwonego mułu.

- Naturalne siły - wtrąciła Kaththea. - Zmiana postaci pod wpływem Mocy, która przystosowuje się...

- Co masz na myśli? - Nie przypuszczałem, że moja siostra, która nigdy nie widziała Dahaun, uchyli rąbka jej tajemnicy.

- Zielone Przestworza - lasy - zawsze miały swoich strażników i mieszkańców. A ich magia bierze się z wiatru, Wody, ziemi i nieba - dosłownie. Nie posługują się nią tak jak my, Czarownice, narzucające naszą wolę na jakiś czas czy to dla stworzenia iluzji, czy to dla zniszczenia, lecz posługują się nią zgodnie z rytmem natury. Wykorzystają burzę, tak, ale jej nie wywołają. Posłużą się rwącym nurtem rzeki, lecz w jej granicach. Posłuszne są im wszystkie zwierzęta i ptaki, a nawet rośliny - chyba że już służą złu, albowiem je wypaczono. Przyjmą barwę otoczenia. Jeśli zechcą, nie zobaczysz ich wśród drzew, w wodzie, a nawet na otwartej przestrzeni. I nie mogą żyć w kamiennych ścianach ani też w miejscach, w których przebywają tylko ludzie, gdyż obumierają i giną. Ponieważ stanowią samą esencję życia, siły zniszczenia boją się ich. Pod pewnymi względami są od nas potężniejsi, pod innymi słabsi. W Estcarpie nie ma im podobnych, gdyż nie mogli opuścić kraju, w którym się zakorzenili. Mimo to zachowały się wśród nas legendy o nich...

- Odwieczne legendy - przerwałem. - Dahaun - ona nie może być Panią z legendy...

- Prawdopodobnie jest to stanowisko dziedziczone w jakimś starym rodzie wraz z imieniem. Morquant to jedno z imion, za którego pomocą przywołujemy magię wiatru, a przecież mówisz, że podała ci je jako własne. Zauważ też, iż w przeciwieństwie do zaprzysiężonej Czarow­nicy swobodnie podała ci swoje imię, co świadczy o tym, że nie obawia się, iż w ten sposób odda się w twoje ręce. Tylko jej pobratymcy są niewrażliwi na przeciwczary.

W górze rozległ się ptasi śpiew. Zaskoczeni podnieśliśmy głowy i zobaczyliśmy niebieskozielonego ptaka, takiego samego, jak ten, który towarzyszył mi, kiedy przez wiele godzin cierpiałem okrutne męki. Okrążył nas trzykrotnie, wydając krótkie, słodkie dźwięki. Kaththea jęknęła i tak mocno zacisnęła mi rękę na ramieniu, że wbiła w nie paznokcie. Zbladła jeszcze bardziej i szepnęła:

- Oni, oni są naprawdę potężni! Zmuszono mnie do milczenia!

- Zmuszono do milczenia! - powtórzył Kemoc.

- Nie mogę rzucać czarów. Gdybym starała się użyć zaklęcia, nie miałoby ono sensu! Kyllanie - dlaczego? Dlaczego mieliby to zrobić? Przecież teraz nie mogę się bronić przed złem, które tam się czai. Kyllanie, oni źle nam życzą, a nie dobrze! Tym razem woleli stanąć po stronie zła!

Kaththea odsunęła się ode mnie i przytuliła do Kemoca. Ponad jej pochylonymi ramionami mój brat spojrzał na mnie wrogo, jak nigdy dotąd.

Nie mogłem zaprzeczyć, że miał powód do takiego sądu. Powróciłem do nich za pośrednictwem tej samej siły, która teraz wystąpiła przeciw Kaththei, odbierając jej to, co mogło stanowić jej ostatnią deskę ratunku. Przybyłem pędząc na oślep nie po to, by udzielić pomocy, ale pewnie po to, żeby zadać ostatni cios. Znaczna część mojej istoty nie chciała zaakceptować takiej oceny tego, co tu się działo, nawet jeśli nie mogła niczym uzasadnić przekonania, że otrzymamy pomoc.

Napastnicy nabrali odwagi. Chudy wilczy łeb zarysował się na tle blasku emanującego z menhiru, duża opancerzona łapa z rozczapierzonymi pazurami machnęła w naszym kierunku. Kaththea podniosła głowę z ramienia Kemoca. W jej oczach czaił się strach. - Światła, spójrzcie na światła!

Dopóki nie krzyknęła, nie zauważyłem zmiany. Kiedy się ocknęliśmy z wędrówki w czasie, wijące się wokół kolumn świetlne nici miały niebieski odcień, podobny do barwy platformy, którą otaczały. Teraz stały się żółtawe, przydymione, i sprawiały niemiłe wrażenie, jeśli patrzyło się na nie z bliska. Ta zmiana zdawała się przywoływać napastników. Coraz więcej pysków i łap pojawiało się w ich blasku. Oblegający zacieśniali krąg.

Shabra uderzył kopytem o ziemię, a w powietrzu rozległ się nienaturalny grzmot przypominający uderzenie ręką w wojenny bęben. Gardło Kaththei kurczyło się konwulsyjnie, jak gdyby starała się coś powiedzieć; z wyraźnym wysiłkiem podniosła ręce i, zda się, walczyła z niewidzial­nymi więzami. Jej dłonie drżały i zaciskały się, buntując się przeciw jej woli. Zrozumiałem, że starała się wykorzystać swoje umiejętności - lecz na próżno.

Shabra zaczął kłusować w taki sposób, iż niebieski menhir znalazł się razem z nami w środku kręgu, który zataczał. Kłus przeszedł w galop, a później w cwał. Rogaty wierzchowiec wydał serię szczekliwych dźwięków. W żół­tawej poświacie widniało coraz więcej napastników.

W chwilę potem spostrzegłem coś, w co wpatrywałem się jakiś czas, zanim zrozumiałem, że oczy mnie nie mylą. Shabra nie biegł po zdeptanej trawie, lecz brodził w wartkim strumieniu ciemnozielonej wody. Zielony krąg zdawał się falować i rozprzestrzeniać na zewnątrz, coraz szybciej i szybciej. Nie było to światło ani mgła - lecz potok czegoś - a ja nie wiedziałem czego. Niebieski kamień pod nami stawał się cieplejszy. Z jego czterech rogów wystrzeliły spirale błękitu, wygięły się łukiem, by dotknąć płynnej zieleni, która je wchłonęła, i błękit przeszedł w zieleń. A owa zieleń zbliżyła się do czarno-żółtych kolumn. Tymczasem Shabra bez przerwy cwałował w koło.

Nie odważyłem się go obserwować, gdyż od samego patrzenia kręciło mi się w głowie. Zielona substancja musnęła podstawy menhirów i wkrótce oślepił mnie wybuch jaskrawego światła, tak jak wtedy, gdy mój bicz smagnął mglistego potwora. Mrugałem oczami i przecierałem je, starając się widzieć wyraźniej.

Menhiry straciły swą czarno-żółtą barwę, każdy z nich zamienił się w ogromną zieloną świecę, tak zalaną blaskiem, że zniknęły w nim nierówne kontury. Słudzy zła nie spoglądali już na nas chciwie spomiędzy nich.

Kolumny zaczęły pulsować falami, w miarę jak światło strzelało coraz wyżej i wyżej. Stały się jednakże zaporą dla wzroku i nie mogliśmy dostrzec tego, co znajdowało się poza nimi. Toteż nie zobaczyliśmy, lecz usłyszeliśmy - okrzyki, tupot nóg... przerwano oblężenie! Podniosłem się, zeskoczyłem z platformy, szukając bicza, który upuściłem wiele godzin temu.

Magia, może nie taka, jaką znaliśmy, ale jednak magia przyszła nam na pomoc. Z biczem w dłoni starałem się dostrzec to, co działo się poza blaskiem kamiennych kolumn.

- Dahaun! - Nie tyle krzyknąłem, ile szeptem wymó­wiłem jej imię, i byłem prawie pewny, że mi odpowie.




ROZDZIAŁ XIV


Jacyś jeźdźcy pojawili się nagle między dwoma zamienio­nymi w ogromne świece menhirami - jakby nie wjechali w pole widzenia, ale spadli z nieba. Dahaun nie była już ani blondynką, ani brunetką, jej włosy mieniły się zielenią, jak strumień wokół kopyt Shabry, skóra nabrała zielon­kawego odcienia, a jej towarzysze odznaczali się podobnym zabarwieniem.

Wymachiwali leniwie rękojeściami biczów, nie smagając przy tym świetlnymi rzemieniami ziemi. Dahaun trzymała w rękach łuk z napiętą cięciwą, gotów do akcji. Nałożyła strzałę na cięciwę, wycelowała ją w niebo i wypuściła.

Nie widzieliśmy jej lotu, lecz słyszeliśmy, gdyż śpiewała niemal tak samo jak ów niebieskozielony ptak. Mknęła wciąż wyżej i wyżej, a jej śpiew stawał się coraz cichszy, jak gdyby znikała w przestworach nocnego nieba, by nigdy już nic wrócić. Niebawem z jakiegoś punktu w górze trysnął ognisty deszcz, migocąc zielenią między nami a gwiazdami, i powoli spadł na ziemię. Tamta trójka zaś nadal siedziała na grzbietach pobratymców Shabry, wpatrując się w nas z powagą.

Towarzysze Dahaun byli mężczyznami, z wyglądu przy­pominali ludzi, ale spomiędzy luźnych pukli na ich skro­niach wystawały zakrzywione rogi o barwie kości słoniowej, nie tak długie i zagięte jak u wierzchowców, których dosiadali. Nosili takie same stroje jak ten, który przywiozła mi Dahaun, ale ich płaszcze, spięte na ramionach, powie­wały na wietrze.

W ich twarzach nie znalazłem nic z migotliwej zmienności Dahaun, miały one obojętny, niemal lodowaty wyraz, nakładający na męską urodę maskę wyniosłej obojętności, żeby wznieść między nami barierę.

Podejdź! Wezwała mnie władczo.

Tego właśnie pragnęła jakaś część mojej istoty, ale wcześniejsza więź przeważyła. Odwróciłem się i wyciągnąłem rękę do Kaththei. Wkrótce stanęli obok mnie oboje, mój brat z moją siostrą, spoglądając w twarze tych, którzy nawet nie próbowali do nas się zbliżyć. W jednej chwili pojąłem, że nie mogą - ponieważ to, co uczyniło kamienny krąg naszym schronieniem, zamykało im drogę.

Jeden z towarzyszy Dahaun niecierpliwie strzelił biczem i w powietrzu zatańczyły iskierki.

- Chodźcie! - Tym razem Pani Zielonych Przestworzy zawołała głośno. - Mamy niewiele czasu. Zło pokonano na krótko.

Objąłem siostrę ramieniem z jednej strony, Kemoc zaś z drugiej, i podeszliśmy do nich. A potem zauważyłem, że Dahaun już nie patrzy na mnie, ale na Kaththeę, i że między nimi dwiema spotkał się i zlał w jedno jakiś niewidzialny prąd.

Dahaun pochyliła się do przodu. Zawiesiła łuk na ramieniu i wyciągnęła przed siebie prawą dłoń. Nakreśliła nią jakiś wzór, który zawisł w powietrzu, odcinając się na tle zielonkawej poświaty. Kaththea z ogromnym trudem podniosła rękę. Wyczytawszy w jej myślach, jak bardzo jest wyczerpana, szybko dodałem jej siły, a Kemoc zrobił to samo. Palce mojej siostry rozwarły się powoli, bardzo powoli, ale i ona z kolei naszkicowała linie, które zapłonęły błękitem, jak kamienny blok za nami, nie zaś zielenią, jak u leśnej władczyni.

Dobiegł mnie cichy okrzyk jednego z towarzyszy Dahaun.

- Chodź, siostro! - Tę samą dłoń, którą wcześniej nakreśliła w powietrzu świetlisty znak, Dahaun wyciągnęła teraz do Kaththei. Usłyszałem, jak moja siostra odetchnęła z ulgą.

Przeszliśmy między rozświetlonymi zielenią menhirami, czująć mrowienie na skórze. Iskierki trysnęły z naszych ciał. Zdałem sobie sprawę, że włos mi się jeży na głowie. A potem ręka Dahaun zacisnęła się wokół dłoni naszej siostry.

- Daj ją mnie! - rozkazała. - Musimy jechać, i to szybko!

Siadłem więc na Shabrę, a Kemoc za mną. Ruszyliśmy w drogę. Dahaun prowadziła, jej wierzchowiec mknął z szybkością, która wskazywała na to, że podwójny ciężar jest dla niego niczym. Potem jechałem ja z Kemokiem, a za nami dwaj wymachujący biczami gwardziści.

Przez całą drogę, odkąd opuściliśmy rozjarzone menhiry, towarzyszyła nam zielonkawa mgiełka w jakimś stopniu, przynajmniej mnie, przesłaniająca widok okolicy, przez którą jechaliśmy. Chociaż wytężałem wzrok, nie widziałem więcej niż człowiek we mgle. W końcu zrezygnowałem wiedząc, że musimy zdać się wyłącznie na Dahaun.

Pani Zielonych Przestworzy jechała pewnie i nie zwolniła biegu. Zacząłem podziwiać wytrzymałość jej rogatych wierzchowców.

- Dokąd jedziemy? - zapytał Kemoc.

- Nie wiem - odpowiedziałem.

- Możliwe, że wpadniemy w jeszcze większe tarapaty - skomentował.

- A może i nie! Nie ma w nich zła...

- Ale ja nadal nie wierzę w to, że ci, którzy teraz jadą w tylnej straży, spoglądają na nas życzliwie.

- Przybyli, żeby nas uratować.

Wiedziałem jednak, że Kemoc miał rację. Dahaun uwolniła nas ze schronienia, które stało się więzieniem, i przynaj­mniej w tym nam pomogła. Ale nie wiedzieliśmy, co nas czeka.

Chociaż nie widziałem drogi, przypuszczałem, że wracaliś­my na wyżyny, na których znajdowała się dolina z uzdrawiającym mułem i, być może, ojczyzna tych, którzy z nami jechali.

- Nie podoba mi się, że jedziemy na oślep - odezwał się Kemoc. - Nie sądzę jednak, że używają tej zasłony po to, by nas zmylić. Jest to kraj, w którym musimy wędrować po omacku, albowiem oślepia nas niewiedza. Kyllanie, jeżeli naruszyliśmy równowagę pokoju, za co musimy odpowiadać - poza życiem naszej trójki?

- Może za cały świat! - A przecież kiedy teraz oglądam się za siebie, nie wydaje mi się, że mogliśmy cokolwiek zmienić w naszym postępowaniu, wiedząc o przyszłości nie więcej niż wówczas, gdy opuszczaliśmy Estford.

Usłyszałem cichy śmiech mego brata. - Bardzo dobrze, niech ci się zdaje, że musimy uratować cały świat. Czyż nasi rodzice nie wyruszyli przeciw Kolderowi na oślep, za broń mając tylko siłę, która ich łączyła? Czy mamy uważać się za gorszych od nich? Przecież jest nas troje, a nie dwoje. I myślę, bracie, że wkrótce staniemy do boju - i to w takim towarzystwie, które będzie nam odpowiadać.

Jechaliśmy wciąż dalej i dalej, i wydawało mi się, że w kokonie zielonkawej mgiełki zarówno czas, jak i prze­strzeń uległy zniekształceniu. Przypuszczałem, że na ze­wnątrz minęła noc.

Mgła zaczęła powoli rzednąć. Coraz lepiej było widać drzewa, krzaki i skupiska skał. Oświetlał je szary blask poranka. Aż wreszcie, gdy wjechaliśmy pomiędzy dwie turnie, powitały nas promienie wschodzącego słońca. Nasze wierzchowce szły równą drogą. Po obu jej stronach, wykute w ścianach wąwozu, widniały symbole, które wydały mi się znajome, ale nie umiałem ich odczytać. Kemoc ze świstem wciągnął powietrze do płuc.

- Euthayan!

- Co takiego?

- To Słowo Mocy, znalazłem je wśród najstarszych zwojów w Lormcie. Jest to dobrze strzeżone miejsce, Kyllanie - żadna wroga siła nie może ominąć takich zabezpieczeń.

Rzędy owych symboli skończyły się; znów zjeżdżaliśmy w dół, a przed nami rozpostarła się szeroka, zalesiona dolina ze sporymi polanami i srebrną rzeką płynącą łagodnym łukiem po jej dnie. Pierwszy rzut oka wystarczył, żeby serce zabiło mi jak młotem. Był to niewielki skrawek owej starożytnej, złotej krainy, zanim zło wypaczyło ją i zbrukało. Powietrze, które wdychaliśmy, wiatr, który muskał nasze twarze, wszystko, czym napawały się nasze oczy, uspokajało, podnosiło na duchu, cofało o całe stulecia do epoki niezmąconej radości i wolności, kiedy świat był młody, a człowiek nie szukał jeszcze tego, co miało przynieść mu zgubę.

Świat ten tętnił życiem. Szybowały nad nami ptaki o niebieskozielonym upierzeniu, lśniące bielą Flannany, i wiele innych skrzydlatych mieszkańców tej doliny. Na szczycie głazu spostrzegłem dwie zielonozłote jaszczurki, trzymające jedzenie w szponiastych rękach. Jaszczurki przyglądały się nam, kiedy je mijaliśmy. Na polanach pasły się rogate wierzchowce bez jeźdźców. A od tego wszystkiego emanowała aura takiej prawości, jakiej nigdy w życiu nie zaznałem.

Przejeżdżając przez skalny korytarz z wyrytymi sym­bolami zwolniliśmy biegu, a teraz podążaliśmy zebranym kłusem. Na skraju drogi kwitły kwiaty, jak gdyby ogrodnicy pielęgnowali tę połyskującą bordiurę gobelinu. Później wyjechaliśmy na otwartą przestrzeń w pobliżu rzeki i zobaczyliśmy zamek.

Nie była to budowla - lecz dzieło natury, żywe i dające schronienie żywym. Jego ściany nie powstały ani z kamienia, ani z martwego, ociosanego drzewa, lecz z drzew i wysokich, wytrzymałych zarośli nie znanego mi gatunku, tworzących solidne powierzchnie, po których pięły się winna latorośl, kwiaty i liście.

Żywy zamek nie miał murów obronnych i dziedzińca. Jego szerokie drzwi kryła zasłona z winnej latorośli. Najbardziej rzucał się w oczy dach, gdyż w środku unosił się ostro, tworząc centralną kalenicę, a całą jego powierz­chnię pokrywały pióra, niebieskozielone pióra ptaków, które już widzieliśmy.

Zsiedliśmy z rogatych wierzchowców, które oddaliły się, żeby zająć się własnymi sprawami, najpierw nad rzekę, by napić się wody. Dahaun objęła ramieniem moją siostrę i na poły ciągnąc, na poły podtrzymując zaprowadziła ją do wejścia. Ruszyliśmy za nią bardzo zmęczeni.

Za kurtyną z winnej latorośli znajdowała się spora sala, wyścielona kobiercem z mchu. Parawany, jedne utkane z piór, drugie zaś z kwitnącej winorośli, dzieliły przestrzeń między ścianami na przeróżne alkowy i komnaty. Zewsząd otaczało nas miękkie zielone światło.

- Chodźcie! - Jeden z gwardzistów skinieniem ręki przywołał mnie i Kemoca. Dahaun i Kaththea już zniknęły za którymś z parawanów. Poszliśmy w przeciwnym kierun­ku i znaleźliśmy się w pomieszczeniu, w którym wydrążono podłogę, by stworzyć basen. Wypełniała go gęsta, czerwona woda o znajomym zapachu. Owa znacznie bardziej płynna zawartość basenu była pokrewna uzdrawiającemu mułowi z górskiej doliny. Rozebrałem się skwapliwie, a Kemoc poszedł za moim przykładem. Razem zanurzyliśmy się w płynie, który wyciągnął z nas wszelki ból i zmęczenie, pozostawiając przyjemną ospałość.

Później zjedliśmy substancje umieszczone przed nami w wypolerowanych drewnianych miskach, aż wreszcie zasnęliśmy na posłaniach z suchego mchu. Przyśnił mi się piękny sen.

Złota kraina znów istniała, lecz nie był to ten skrawek. Escore, do którego przywieźli nas nasi wybawcy, tylko znacznie wcześniejsze i większe terytorium, na które spo­glądaliśmy oczami Chowańca. Stały tam zamki, które znałem tak dobrze jak ktoś, kto od lat mieszkał w ich murach. Przebywałem w towarzystwie innych mężczyzn, mężczyzn o dobrze znanych mi twarzach Strażników Granicznych z gór Estcarpu, mężczyzn ze Starej Rasy, z którymi ucztowałem w rzadkich przerwach między dzia­łaniami wojennymi, a nawet wśród mężczyzn i kobiet, których znałem z Estfordu.

I w ów przedziwny, właściwy marzeniom sennym sposób, kiedy wiele rzeczy może się mieszać, wiedziałem, iż prze­szłość i teraźniejszość stały się jednością, że straciły moc groźby wiszące nade mną od chwili narodzin i że jeszcze raz nasz lud okazał się silny, utalentowany i nie napas­towany przez tych, którzy chcieliby skończyć zarówno z nim, jak i z jego cywilizacją.

Pozostały we mnie jednak niejasne wspomnienia o cięż­kich przeżyciach i strasznej wojnie, którą mimo wielu klęsk doprowadziliśmy do zwycięskiego końca. A wojna ta warta była najwyższych poświęceń, gdyż dzięki niej znów objęliś­my we władanie ojczyznę naszej rasy.

W końcu obudziłem się i leżąc wpatrywałem się w cienie nad swoją głową. A jednak zachowałem w sobie coś z tego snu, pomysł, który wydawał mi się równie nieprawdopodob­ny. Jak większość działań podejmowanych we śnie. Lecz dla mnie stał się on bardzo realny, jakby podczas snu ktoś rzucił na mnie geas *. Możliwe, że tak właśnie się stało, bo czyż w tym kraju nie działały siły przekraczające nasze wyobrażenie? W owej godzinie byłem tak pewny tego, co muszę zrobić, jak gdybym wspominał dawno miniony uczynek, utrwalony na kartach historii.

Kemoc nadal leżał na sąsiednim posłaniu, a we śnie jego twarz była jasna i pogodna. Przez chwilę pozazdrościłem mu tego spokoju, gdyż wydawało mi się, że wolny jest od przymusu, który teraz mną kierował. Nie obudziłem go, ubrałem się w czystą odzież, którą pozostawił mój gos­podarz lub gospodyni, i wyszedłem zza parawanu do wielkiej sali.

Cztery zielonozłote jaszczurki siedziały wokół płaskiego kamienia przesuwając na nim smukłymi pazurkami maleń­kie rzeźbione przedmioty, bez wątpienia grając w jakąś grę. Wszystkie zwróciły głowy w moją stronę i obrzuciły mnie charakterystycznym dla ich rodu nieruchomym spojrzeniem. I jeszcze dwie osoby skierowały na mnie wzrok. Uniosłem

* Geas (l.mn. geasa) — w mitologii irlandzkiej nakaz, tabu (przyp. tłum.).

rozwartą dłoń pozdrawiając tę, która siedziała ze skrzyżo­wanymi nogami na dużej poduszce; obok na niskim stoliku stała czara.

- Kyllan z rodu Tregartha z Estcarpu! - W ten sposób zarówno mnie powitała, jak i formalnie przedstawiła swemu towarzyszowi. - Ethutur z Zielonych Przestworzy.

Ten, który siedział obok niej, wstał lekko. Był mojego wzrostu, toteż nasze oczy się spotkały. Miał na sobie obcisłe spodnie i kaftan podobne do moich, ale tak jak Dahaun nosił też wysadzane niebieskozielonymi kamieniami bransolety i szeroki pas. Jego rogi wydawały się dłuższe, bardziej widoczne niż u gwardzistów, którzy odjechali z nami z kręgu menhirów, i poza tym jednym mógłby być uznany za mężczyznę ze Starej Rasy. Co się zaś tyczy jego wieku, nie potrafiłem snuć przypuszczeń. Wyglądał na starszego ode mnie o kilka lat, ale kiedy zobaczyłem jego oczy i to, co się za nimi kryło, uznałem, że tak nie jest. Emanowała od niego spokojna pewność siebie kogoś, kto całymi latami dowodził ludźmi - a może mocami, kto podejmował decyzje i nakazywał wprowadzać je w życie lub robił to sam, trwając przy ich rezultatach bez skargi czy wymówki. Był przywódcą takim, jakiego widziałem w Korisie od Topora czy w moim ojcu, mimo że bardzo słabo pamiętałem Simona Tregartha.

Teraz z kolei Ethutur zmierzył mnie oczyma. Ale mnie oceniano już wielokrotnie i nie miało to dla mnie takiego znaczenia jak rezultaty mego snu.

Potem Ethutur uniósł ręce otwartymi dłońmi do góry. I chociaż nie wiedziałem, czemu wykonał taki gest, położy­łem ręce na jego rękach otwartymi dłońmi w dół. Między nami przeszedł jakiś prąd, wprawdzie nie tak silny jak więź łącząca mnie z Kemokiem i Kaththeą, ale coś podobnego. I zrozumiałem, że zaakceptował mnie - do pewnego stopnia.

Dahaun przeniosła spojrzenie z jednego z nas na drugie­go, a potem się uśmiechnęła. Nie wiedziałem, czy z ulgą z powodu takiego przebiegu naszego spotkania, po czym wskazała mi inną poduszkę i nalała do czary złocistego płynu z dzbanka.

- Co z Kaththeą? - zapytałem przed wypiciem.

- Śpi. Potrzebuje odpoczynku, gdyż nie tylko jej ciało jest zmęczone. Powiedziała mi, że nie złożyła przysięgi Czarownicy, ale z pewnością nie jest od nich słabsza. Rozporządza Prawem, Wolą i Siłą, winna zostać Działacz­ką, a nie Poszukiwaczką.

- Jeżeli użyje swoich przymiotów we właściwy spo­sób - odezwał się Ethutur po raz pierwszy.

Zmierzyłem go spojrzeniem ponad krawędzią czary.

- Nigdy nie użyła ich niewłaściwie.

Wtedy i on się uśmiechnął i chwilowa utrata powagi sprawiła, że wydał się młodzieńcem, a nie dowódcą mającym m sobą wiele ciężkich lat wojowania.

- Nie w takim sensie, jak myślisz - zgodził się ze inną. - To nie jest jednak wasz kraj - magiczne strumie­nie są tutaj bardzo szybkie i głębokie, i mogą okazać się zgubne. Twoja siostra pierwsza to przyzna, kiedy dowie się, że musi przestrzegać dyscypliny nowego typu. Niemniej jednak... - Urwał i znów się uśmiechnął. - Czy ty rzeczywiście nie zdajesz sobie sprawy z tego, co znaczy dla nas wasze przybycie? Dotychczas kroczyliśmy bardzo wąską ścieżką pomiędzy zupełnymi ciemnościami z jednej strony i chaosem z drugiej. Teraz uzyskały wolność siły, które mogą narazić nas na niebezpieczeństwo. Przypadek jest w stanie sprawić, że ten ruch albo doprowadzi nas do nowego początku - albo stanie się dla nas zgubą. Dziś rozważaliśmy obie możliwości, Kyllanie. W naszej dolinie zapewniliśmy sobie bezpieczeństwo, ciężko wywalczone, pielęgnowane przez wieki. Mamy sprzymierzeńców - i żaden z nich nie do pogardzenia - ale jest nas niewiele. Możliwe, że liczba wrogów także jest ograniczona, lecz ci, którzy służą im za ręce i nogi, zgromadzą siły większe od naszych.

- A co by było, gdyby wasze szeregi wzrosły, i to znacznie?

Ethutur wziął do ręki czarę ze stołu.

- W jaki sposób, przyjacielu? Zaznaczam, że nie bierze­my rekruta z innych płaszczyzn istnienia! Pobór taki stał się przyczyną wszystkich naszych obecnych nieszczęść!

- Nie. A gdyby waszymi rekrutami zostali mężczyźni ze Starej Rasy, doświadczeni wojownicy, co wtedy?

Dahaun poruszyła się lekko na poduszce.

- Mężczyzn mogą przeciągnąć na swoją stronę Moce władające Escore - i o kim mówisz? Wszyscy mieszkańcy tej krainy już dawno dokonali wyboru. Garstka, która stanęła po naszej stronie, jest teraz częścią nas samych, gdyż krew obu ludów tak się wymieszała, że nie znajdziesz tu nikogo w pełni należącego do Starej Rasy.

- Lecz na zachodzie!

Teraz skupili na mnie uwagę, chociaż ich twarze przy­brały obojętny wyraz i chociaż ich myśli skryły się przede mną. Czy rzeczywiście rzucono na mnie czary, skoro jakiś sen mógł zawładnąć mną w takim stopniu? A może ofiarowano mi strzęp jasnowidzenia jako obietnicę - i przynętę?

- Droga na zachód jest zamknięta.

- Ale my troje stamtąd przybyliśmy.

- Wy także nie należycie w pełni do Starej Rasy. Drogi stojące przed wami otworem są zapewne niedostępne dla innych.

- Duża grupa mogłaby się przedostać z przewodnikiem, dla którego takie drogi nie byłyby zamknięte.

- Po co? - zapytał smutnie Ethutur.

- Posłuchajcie, może nie wiecie, jak tam jest. My także kroczyliśmy ścieżką równie wąską, jak wasza... - Szybko powiedziałem im o zmierzchu Estcarpu, a także o tym, co to oznacza dla tych wszystkich, w których żyłach płynie nasza krew.

- Nie! - Ethutur uderzył pięścią w stolik z taką siłą, aż podskoczyły stojące na nim czarki. - Nie chcemy tu więcej Czarownic! Magia otworzy drzwi innej magii. Rów­nie dobrze moglibyśmy poderżnąć sobie gardła i skończyć z tym wszystkim!

- Kto mówił o Czarownicach? - zapytałem. - Nie szukałbym Mądrych Kobiet, straciłbym życie, gdybym tak postąpił. Wojownicy służący Estcarpowi w głębi serca jednak nie zawsze zgadzają się z Radą. Czemu mieliby to robić, skoro Czarownice zamykają tak wiele drzwi? - I znowu przedstawiłem im suche fakty. Zawierano niewiele małżeństw, albowiem kobiety władające Mocą niechętnie wyzbywały się swego daru, jeszcze mniej rodziło się dzieci. Wielu mężczyzn przez całe życie nie założyło rodziny i nie miało swego domu, z czego na pewno nie byli zadowoleni.

- Jeśli nadal toczy się wojna, pozostaną wierni sprawie Estcarpu i pewnie nie znajdziesz zwolenników - zaopono­wał Ethutur. - Albo nie będziesz mógł zaufać tym, którzy się do ciebie przyłączą.

- Wkrótce nadejdzie koniec wojny - przynajmniej na jakiś czas. Cios, jaki zadano Karstenowi w granicznych górach, oznacza również szok dla Alizonu. Trudno mi mówić o tym, póki tam nie pojadę i sam się nie przekonam.

- Dlaczego? - Tym razem pytanie zadała mi Dahaun, więc odpowiedziałem szczerze.

- Nie wiem, dlaczego muszę to zrobić, ale jestem przekonany, że rzucono na mnie geas. Nie mogę zawrócić z tej drogi...

- Geas! - Dahaun wstała i uklękła przede mną, zacisnąwszy mi ręce na ramionach, jakby chciała uniemoż­liwić mi ucieczkę. Wpiła we mnie oczy, sięgając głębiej niż Ethutur, głębiej, niż uważałem to za możliwe. Potem siadła na piętach i rozluźniła uścisk.

Odwróciła głowę i rzekła do Ethutura.

- On ma rację. Rzucono na niego geas.

- W jaki sposób? To jest kraj wolny od złego! - Kthutur zerwał się na równe nogi, rozglądając się wokół, juk by szukał wroga.

- Nasza dolina jest czysta, nie przeżywaliśmy niepoko­jów. Wobec tego mamy do czynienia z posłaniem...

- Skąd?

- Kto to wie, co się dzieje, kiedy szala się przechyla? Nie możemy jednak kwestionować faktu, że tak się stało. Ale niełatwo jest dźwigać brzemię geas, Kyllanie z rodu Tregartha z Estcarpu.

- Nigdy nie sądziłem, że tak będzie, pani.



ROZDZIAŁ XV


Równie dobrze moglibyśmy jechać przez pustynię, my, na których wcześniej tu polowano. Nie dostrzegliśmy żadnych oznak bliskości przerażającej zgrai, która oblegała nas w strzeżonym przez menhiry schronieniu; nawet jej ślady zniknęły z powierzchni ziemi. Czułem jednak, że zauważono naszą wyprawę, oszacowano, może nawet zastanawiano się nad jej celem, i że była to jedynie krótka chwila złudnego spokoju przed burzą.

Ludzie Ethutura jechali za mną, a obok mnie, wbrew mojej woli, Dahaun, której nie udało mi się wyperswadować tej wyprawy. Przed nami wznosiły się zachodnie góry, które stanowiły bramę między dwoma krajami.

Nie mówiliśmy wiele - co jakiś czas zamienialiśmy kilka nic nie znaczących słów, kiedy Dahaun pokazywała mi jeden z licznych punktów obserwacyjnych, to jako przewod­nika, to jako miejsce, którego należało się wystrzegać, za każdym razem z nie wypowiedzianą pewnością, że wrócę, by skorzystać z tej informacji. Lecz w miarę jak oddalałem się od siedziby Zielonego Ludu, słabła we mnie wiara w powodzenie mojej misji. Jechałem pod przymusem - i nie rozumiałem jego sensu. Ponieważ nie chciałem, żeby Kemoc i Kaththea związali swoje losy z moim w tym niebezpiecznym przedsięwzięciu, wyjechałem, kiedy jeszcze leżeli pogrążeni w uzdrawiającym śnie.

W nocy obozowaliśmy między drzewami, które nie były ani tak piękne, ani tak wysokie jak ich odpowiedniki z Zielonej Doliny. Należały jednak do tego samego gatunku, były więc przyjazne dla moich towarzyszy. Tym razem nic mi się nie śniło - przynajmniej niczego nie zapamięta­łem - ale kiedy się obudziłem, czułem jeszcze pilniejszą potrzebę podróży do Estcarpu i wiedziałem, że muszę się śpieszyć. Dahaun jechała na prawo ode mnie śpiewając miękko i cicho - i co jakiś czas otrzymywała odpowiedź od zielononiebieskich ptaków lub Flannanów w ptasiej postaci.

Spojrzała na mnie kątem oka, a później się uśmiechnęła.

- My także mamy swoich zwiadowców, wojowniku. I chociaż dobrze znają oni swe obowiązki, czasami lepiej jest, gdy mają się na baczności. Powiedz mi, Kyllanie, jakie są szanse powodzenia twojej wyprawy po ludzi?

Wzruszyłem ramionami.

- Jeżeli sprawy stoją tak jak wtedy, kiedy uciekałem z Estcarpu, to bardzo nikłe. Ale może coś się zmieniło wraz z położeniem kresu inwazjom z Karstenu.

- Czy masz ludzi, którzy przyjdą na twoje wezwanie, swoich własnych drużynników?

Musiałem potrząsnąć przecząco głową.

- Nie mam drużyny, która przysięgłaby mi wierność. Ale Strażnicy Graniczni, z którymi odbywałem służbę, nie posiadają ani ziemi, ani domów. Przed laty po trzykroć ogłoszono ich banitami w Karstenie i uciekli stamtąd unosząc tylko życie i nagie miecze. To dziwne, po naszym przybyciu do Escore mówiliśmy o tym - że będzie to kraj zdobyty mieczem.

- Czymś więcej niż samym mieczem - poprawiła mnie Dahaun. - Jednakże czy ci wojownicy bez ziemi będą na tyle lekkomyślni, żeby pociągnąć na taką wyprawę. Osta­tecznie większość z nas szuka miejsca, w którym zapuściłaby korzenie i posadziła domowe drzewa. Tutaj daninę zastąpi miecz. Niemniej twoja podróż opiera się na przypusz­czeniach, Kyllanie, a nie są one wiele warte.

Nie chciałem teraz na nią patrzeć. Nie wątpiłem, że miała rację, i im bliższy był czas rozstania, tym bardziej buntowałem się przeciw narzuconemu mi zadaniu. Czemu właśnie ja? Nie umiałem jednać sobie szacunku, nie miałem też daru wymowy, do którego Kemoc mógł się odwołać w razie potrzeby. Moja pozycja najstarszego syna Tregartha nie zapewni mi poparcia ani jednego żołnierza. Nie wyrobi­łem też sobie imienia, żeby zjednywać zwolenników. Więc dlaczego muszę wracać do Estcarpu w beznadziejnej misji?

- Żeby zrzucić geas... - Czy Dahaun czytała w moich myślach? Na chwilę obraziłem się na nią, wstydziłem się tego, co mogła w nich znaleźć.

- Zrzucić geas to tyle, co ściągnąć na siebie straszne nieszczęście - powiedziała.

- Wiem! - przerwałem jej szorstko. - I może ono dosięgnąć nie tylko tego, kto go zrzuca, wszakże ja jadę w góry, a nie wracam z nich, pani.

- Tyle że nie w odpowiednim nastroju - odparła chłodno. - Dobre myśli przyciągają powodzenie, a złe... Nie znaczy to, iż sądzę, że pójdzie ci łatwo. Nie rozumiem też, dlaczego... - Umilkła i kiedy znów się odezwała, mówiła ciszej, z pośpiechem. - Nie wiem, co nasza Moc jest w stanie zdziałać za górami. Pozostawiasz tutaj tych, którzy mają powody, żeby dobrze ci życzyć, i chcieliby ci pomóc w miarę swych możliwości. Gdybyś znalazł się w niebezpieczeństwie - pomyśl o tym i o nich. Nie mogę składać żadnych obietnic, gdyż są to nie wypróbowane, nie oznaczone, dzikie okolice. Ale obiecuję, że zrobię dla ciebie wszystko, co tylko będę mogła! A z pomocą twojej siostry i brata - któż to może wiedzieć!

Wreszcie Dahaun zaczęła mówić o drobnych rzeczach, nie mających nic wspólnego z moją misją, o rzeczach, które pozwoliły mi spojrzeć na słoneczne obrazki jej życia takiego, jakim było, zanim przybyliśmy, zakłócając niepewny pokój, do Escore. Wydało mi się, iż wzięła mnie za rękę i za­prowadziła do wielkiego zamku swego życia, ukazując najtajniejsze komnaty i skarby. I zrozumiałem, akceptując go, że ofiarowała mi największy z darów. Teraz bowiem nie widziałem już w niej groźnej władczyni dziwnych Mocy, ale taką samą dziewczynę, jaką była moja siostra, zanim Mądre Kobiety wydarły ją nam starając się przerobić na swoją modłę.

Następnie Dahaun nakłoniła mnie do podzielenia się z nią moimi wspomnieniami. Opowiedziałem jej o Estfordzie i naszym w nim życiu, jeszcze więcej o ciężkich latach, które nastąpiły wtedy, kiedy w zbroi i z mieczem w ręku uprawialiśmy posępne wojenne rzemiosło. I te słodkie wspomnienia, chociaż zawsze tkwiła w nich kropla goryczy, sprawiły, że się odprężyłem.

- Ach, Kyllanie z rodu Tregartha - powiedziała Dahaun. - Myślę, że teraz rozumiemy się trochę lepiej. I to ci się podoba, czyż nie tak?

Poczułem, że się czerwienię.

- Nic mogę ukryć wszystkich swoich myśli, pani.

- A czy to jest potrzebne? - zapytała z powagą, pod którą jednak kryło się rozbawienie. - Czy kiedykolwiek, odkąd spojrzeliśmy na siebie, naprawdę spojrzeliśmy, zaistniała taka potrzeba?

Dahaun nie była śmiała, stwierdzała tylko fakt. Zapłonął we mnie taki ogień, że zacisnąłem pięści. Walczyłem ze sobą, by nic wyciągnąć do niej rąk, gdyż pragnienie wzięcia jej w ramiona przerastało niemal moje siły. Byłby to jednak fałszywy krok, niewłaściwa droga dla nas obojga. Skąd to wiedziałem? Przypominało to geas, wiedzę znikąd, której nie mogłem odrzucić. I wraz z tym dodatkowym wędzidłem rosła we mnie nienawiść do narzuconej przez nie znane mi siły misji.

- Tak, i tak, i tak! - wybuchnęła jak ja, targana sprzecznymi uczuciami. - Powiedz mi, pokaż mi, którą drogą pojedziesz po rozstaniu z nami! - W ten sposób próbowała zmniejszyć napięcie, jakie powstało między nami.

Poszukałem wspomnień z podróży przez góry, przypo­minając sobie wszystko dla niej.

- Będziesz szedł pieszo w dzikiej okolicy - zauważyła z powagą Dahaun, jakby stanowiło to problem wymagający starannego rozważenia.

Nałożyłem kolczugę i hełm Kemoca, u boku miałem jego pistolet - chociaż amunicja niemalże się wyczerpała. Mój miecz i pistolet zaginęły, kiedy Kemoc i Kaththea uciekli z rzecznej wysepki. Tak, pójdę piechotą, źle uzbrojony, przez odludzie po drugiej stronie gór. Nie wiedziałem jednak, jak poprawić swoje położenie.

- Może to jest test dla nas, żeby sprawdzić, jak różne wpływy mogą przekroczyć barierę gór. - Dahaun odrzuciła do tyłu głowę i zaszczebiotała budząc echo. Jadąc szybko znaleźliśmy się bardzo blisko miejsca, w którym miałem rozpocząć wspinaczkę.

Duży zielony ptak sfrunął w dół, niemal nie poruszając skrzydłami. Zaćwierkał w odpowiedzi i poszybował w górę, coraz wyżej i wyżej, kierując się na zachód. Obserwowaliśmy go, aż zniknął nam z oczu, a mimo to Dahaun od czasu do czasu spoglądała w tę stronę. Nagle wydała cichy okrzyk triumfu.

- Bariera dla niego nie istnieje! Jest już nad przełęczą i leci dalej. Teraz zobaczymy, czy może zrobić coś więcej.

Wkrótce nadeszła ta chwila, niewiele później, kiedy zeskoczyłem z grzbietu Shabry, mając przed sobą szlak wiodący z Escore na zachód. Dahaun nie zsiadła z rogatego wierzchowca, podobnie jak jej eskorta. Mężczyźni odjechali nieco na bok, pozostawiwszy nas samym sobie. Żadne z nas nie śmiało przerwać milczenia. Wreszcie Dahaun podniosła rękę, jak to uczyniła przy pierwszym spotkaniu z Kaththeą, i nakreśliła w powietrzu ognisty symbol. Rozjarzył się on, oślepiając mnie, a jej rysy znów zafalowały mi przed oczami, co nie zdarzyło się już od wielu godzin.

Ja zaś, nim się odwróciłem i zacząłem szybko piąć w górę, podniosłem do góry pięść, jak gdybym pozdrawiał dowódcę. Czułem, że załamałbym się, gdybym się zawahał lub obejrzał. A o tym nie mogłem nawet myśleć dla naszego wspólnego dobra.

Dlatego nie oglądałem się poty, póki sądziłem, że mógłbym zobaczyć Escore, co utrudniłoby mi rozstanie. Lecz zanim rozpocząłem niebezpieczną przeprawę przez wypełnioną drzewami dolinę, obrzuciłem po raz ostatni spojrzeniem ten zaginiony świat, jak gdybym udawał się na wygnanie. Nie czułem się tak rozdarty wewnętrznie wtedy, kiedy opuszczaliśmy Estcarp, teraz było inaczej. W końcu zasłona mgły zamknęła się, nic nie widziałem, i to mnie radowało.

Spędziłem tę noc wśród skał i za dnia zacząłem schodzić tym szlakiem, którym prowadziliśmy Kaththeę z zawiąza­nymi oczami. Teraz poszło mi znacznie łatwiej, gdyż myślałem tylko o sobie. Ale nie uśmiechała mi się piesza wędrówka po nierównym terenie. Musiałem obmyślić plany. Ci, do których mógłbym się zwrócić, wtedy kiedy wyrusza­łem, żeby dołączyć do Kemoca w Estfordzie, przebywali w obozie na nizinie. Nie widziałem wszakże powodu, dla którego mieliby być nadal tam, gdzie ich zostawiłem.

Żadnego Sokolnika nie skusi moja oferta. Wprawdzie żyli oni z wojny, dostarczając najemników Estcarpowi i piechotę morską sulkarskim statkom. Zamieszkiwali jednak skalny zamek i byli przywiązani zarówno do swych wypaczonych obyczajów, jak i sposobu życia. Nie, dla nich nie ma miejsca w Escore.

Sulkarczycy zaś nigdy nie oddalali się zbytnio od morza, które było ich całym życiem. Czuli się zagubieni nie słysząc ryku fal przybrzeżnych ani huku morskich bałwanów. Mogłem liczyć tylko na członków Starej Rasy przebywają­cych na południu. Niewielu uciekinierów z Karstenu zasy­milowało się w Estcarpie. Reszta wędrowała niespokojnie wzdłuż granicy, mszcząc się krwawo za masakrę swoich pobratymców. Od tamtego wydarzenia minęło prawie dwadzieścia pięć lat, lecz oni nie chcieli zapomnieć ani wtopić się w mieszkańców Estcarpu.

Nigdy nie odzyskają Karstenu. Pogodzili się z tym. Ale gdybym zaoferował im jakiś kraj na własność, nawet gdyby musieli zdobyć go mieczem, na pewno mnie posłuchają. Teraz musiałem tylko ich odnaleźć, nie zostawszy znalezio­nym przez tych, którzy wydaliby mnie Radzie Czarownic.

Wspiąłem się na szczyt, z którego widziałem przecież nie tak dawno ogniska obozowe tych, którzy nas ścigali, i czekałem aż do nocy, wypatrując oznak świadczących o tym, iż żołnierze nadal pełnili straż. Ale ziemię zalegały ciemności, co nie oznaczało, że nie przemierzały jej patrole. A podstęp Kaththei z torgiańczykami - czy dobrze nam się przysłużył? Wzruszyłem ramionami. Magia nie była moją bronią. Miałem pistolet, rozum, wyuczone umiejętno­ści. Rano muszę wszystko poddać próbie.

Raptem zdałem sobie sprawę, że nawet w ostatnich promieniach słońca, nawet po zapadnięciu zmroku wypatruję ptaka, którego Dahaun wysłała na drugą stronę gór. Nie wiedziałem, jakie mu zleciła zadanie, ale gdybym tylko go zobaczył, miałoby to dla mnie ogromne znaczenie. Lecz wszystkie ptaki, jakie dostrzegłem, były pospolite w Estcarpie i żaden z nich nie mienił się szmaragdowymi ogniami.

Wczesnym rankiem ruszyłem tym samym szlakiem, który zaprowadził nas do tej zniekształconej krainy. Wprawdzie zależało mi na pośpiechu, ale wiedziałem, że mądrze zrobię sprawdzając punkty orientacyjne, by nie zabłądzić w skal­nym labiryncie. Tak więc szedłem powoli, popijając wodę z manierki i zjadając zapasy, w które zaopatrzyła mnie Dahaun. Jakiś czas szedł moim tropem górski wilk. Nie zawiódł mnie jednak mój talent, zasugerowałem zwierzęciu, że powinno zapolować gdzie indziej, i posłuchało mnie. Zniekształcenie wzroku, które nam dokuczało, gdy szliśmy tędy w przeciwną stronę, nie stanowiło już dla mnie problemu, działało więc może tylko wtedy, gdy szło się na wschód, a nie stamtąd wracało.

Dotarłem do obozowiska Strażników Granicznych, któ­rzy nas wtedy ścigali, stosując wszystkie znane mi wybiegi zwiadowców. Znalazłem blizny po ogniskach, ślady więcej niż kompanii żołnierzy, obóz był wszakże pusty, myśliwi odeszli. Mimo to szedłem ostrożnie, nie ryzykując.

Dwa ustawione obok pnie zapewniły mi coś w rodzaju schronienia drugiej nocy, licząc od opuszczenia Escore. Leżałem nie mogąc zasnąć przez jakiś czas, starając się odtworzyć w myśli mapę tych stron. Prowadził nas wtedy Kemoc, ale w czasie podróży rozglądałem się uważnie, notując w pamięci drogę i punkty orientacyjne. Chociaż byłem wtedy oszołomiony, pomyślałem, że bez trudu przedostanę się na zachód, na równinę, na której znałem każde pole, lasek i wzgórze. Na tych pogranicznych ziemiach opuszczonych gospodarstw, nie zamieszkanych z powodu wciąż zmniejszającej się ludności Estcarpu, powinienem znaleźć schronienie.

Dotarł do mnie za pośrednictwem ziemi, na której spoczywała moja głowa - równomierny tętent kopyt. Jakiś żołnierz z patrolu jadący wytyczoną drogą? Jeździec był jeden. A ja leżałem ukryty w gęstych zaroślach, które mógłby on zbadać tylko wtedy, gdyby zupełnie opuściło mnie szczęście.

Nadbiegający koń zarżał, a potem sieknął. Zmierzał prosto do mojej kryjówki! Początkowo nie chciałem wierzyć, ale prześladuje mnie taki pech. Wyczołgałem się z ciasnego posłania i niczym wąż prześliznąłem na prawo; znalazłszy się za krzakiem, wstałem, trzymając w ręku odbezpieczony pistolet. Koń znów zarżał i coś niby żałosna skarga pojawiło się w tym dźwięku. Znieruchomiałem, gdyż zwierzę zmieniło kierunek, zwracając się znów w moją stronę, jak gdyby jeździec, który go dosiadał, widział mnie nie osłoniętego przez zarośla, stojącego w blasku księżyca!

Czy zdradził mnie jakiś atrybut Mocy? Jeśli tak, to choćbym nie wiem jak zawracał, kluczył, uciekał i krył się, doścignie mnie w końcu nie znany mi myśliwy. Lepiej więc zrobię, jeżeli wyjdę na otwartą przestrzeń i odważnie stawię mu czoło.

Słyszałem szelest, uderzenia kopyt konia zdążającego nieomylnie w moim kierunku, nie próbującego się ukrywać. Świadczyło to o absolutnej pewności ze strony jeźdźca. Trzymałem się w cieniu krzaka, wycelowawszy pistolet w miejsce, na którym jeździec zatrzyma się.

Ale chociaż koń był osiodłany i okiełznany, a na jego piersi i pysku zastygła piana, nie dosiadał go nikt. Łyskał białkami i wyglądał tak, jakby przeraziwszy się czegoś uciekł. Kiedy wyszedłem na otwartą przestrzeń, spłoszył się, ale zdążyłem już nawiązać kontakt z jego umysłem. Tak, uciekł w panice. Lecz przyczyna owego lęku wydała mi się tak niejasna i mglista, że nie potrafiłem jej ziden­tyfikować.

Koń stał ze zwieszonym łbem, kiedy pochwyciłem zwisa­jące luźno wodze. Oczywiście mógł stanowić pułapkę - ale wtedy napotkałbym jakąś blokadę w jego mózgu, jakiś ślad, nawet negatywny, jej zastawienia. Nie, czułem, że jest to czworonóg, którego potrzebowałem, żeby wydostać się z tej niegościnnej okolicy, zapewniający mi nieco więcej bezpieczeństwa w miejscu, w którym było o nie trudno.

Skierowawszy się na południe, prowadziłem konia czu­jąc, że pragnie on mego towarzystwa, że jest z niego zadowolony, jak gdyby obecność człowieka przegnała strach. Szliśmy powoli kryjąc się i tak przebyliśmy pewną odległość od tego miejsca, do którego koń ów przybiegł, jak gdyby ktoś go tam posłał. Przez cały czas utrzy­mywałem kontakt z jego umysłem, mając nadzieję, że jeśli jest to część planu schwytania mnie, natrafię na jakiś jego ślad.

W końcu zdjąłem z niego siodło i ogłowie, spętałem go i puściłem wolno na resztę nocy, sam zaś z ekwipunkiem ukryłem się w gęstych zaroślach. Oparłszy głowę na siodle próbowałem rozwikłać zagadkę, skąd się wzięło to, czego najbardziej potrzebowałem - koń. Wracałem myślami do skrzydlatego wysłannika Dahaun i chociaż wydawało się to nieprawdopodobne, zaakceptowałem hipotezę, że istniało tu jakieś powiązanie. W umyśle konia nie znalazłem jednak wspomnienia o ptaku.

Mój nowy wierzchowiec na pewno nie był torgiańczykiem, nosił lekkie siodło pogranicznika, na którego łęku znalazłem inkrustowany srebrem skomplikowany herb. Sulkarskie herby były proste, widniały na nich zazwyczaj głowy zwierząt, gadów i ptaków albo legendarnych stwo­rzeń. Nie uznający rodziny Sokolnicy używali jedynie zwykłych godeł z sokołem, nieznacznie różniących się w dolnej części dla oznaczenia oddziału. Ten zaś mógł być herbem jakiegoś rodu ze Starej Rasy, a ponieważ w Estcarpie dawno zaprzestano takiej identyfikacji, ekwipunek znalezionego przeze mnie konia należał do jednego z tych, których szukałem, uciekiniera z Karstenu.

Istniał bardzo prosty sposób na potwierdzenie słuszności moich domysłów. Wystarczy, że jutro rano dosiądę wierz­chowca, który teraz pasł się w świetle księżyca, zapiszę w jego mózgu pragnienie powrotu do domu i pozwolę, żeby zaniósł mnie do swego pana. Oczywiście szaleństwem byłoby wjechać do obcego obozu na zaginionym koniu. W pobliżu obozu mógłbym jednak puścić wolno znalezio­nego wierzchowca, jak gdyby tylko zabłądził i powrócił, samemu zaś nawiązać z nimi kontakt, kiedy i jeśli tego zechcę.

Proste, ale gdy znajdę się w obozie, jakich argumentów mam użyć? Prawdopodobnie będę dla nich zupełnie obcym człowiekiem, który stara się nakłonić ich wyłącznie za pomocą słów do wypowiedzenia posłuszeństwa Estcarpowi i udania do nieznanej krainy - co więcej musieliby jechać na oślep, tak jak przedtem Kaththea. Łatwo jest zacząć dzieło, lecz nie sposób doprowadzić je do końca.

Gdybym najpierw zdołał skontaktować się z ludźmi, których znałem, ci mogliby mnie posłuchać, nawet jeśli wydano rozporządzenie skazujące mnie na banicję. Ludzi takich jak Dermont i inni, którzy ze mną służyli. Ale gdzie ich teraz znajdę na całej długości pogranicznych ziem na południu? Może wymyślić jakąś historyjkę, żeby posłużyć się nią w obozie, z którego przybył koń, dowiedzieć się tam, gdzie mógłbym znaleźć moich niedawnych towarzyszy broni.

Nie ma tak drobiazgowego planu bitwy, któremu nie mógłby zagrozić zły los. Dobrze wiedziałem, że nawet tak błaha rzecz, jak zwalone przez burzę drzewo, w niewłaś­ciwym czasie przegradzające drogę, może zniweczyć mozol­ną pracę wielu dni. “Szczęśliwym" dowódcą jest ten, kto potrafi improwizować na polu walki, wyciągając w ten sposób zwycięstwo ze szponów klęski. Ja dowodziłem tylko niewielkim oddziałkiem zwiadowców i nigdy dotąd nie musiałem podejmować decyzji, kiedy w grę wchodziło coś więcej niż moje własne życie. Jak zdołam nakłonić starszych i bardziej doświadczonych ludzi, żeby mi zaufali? Opadły mnie wątpliwości, kiedy starałem się odespać męczący dzień, żeby odzyskać siły na jutro.

Udało mi się zasnąć, lecz była to męcząca drzemka, która niezbyt mnie odświeżyła. W końcu zdecydowałem się na proste rozwiązanie: przedostać się w pobliże obozu, z którego uciekł koń, uwolnić zwierzę tak, żeby mnie nie zauważono, i dowiedzieć się, kto tam może biwakować. I postąpiłem tak. Skierowawszy konia na południe jechałem wyłącznie kłusem. Zrobiłem tylko jedno ustępstwo na rzecz ostrożności: starałem się maskować najlepiej, jak umiałem. Wypatrywałem też na niebie zieleni. Nadal nie odstępowała mnie myśl - a może nadzieja? - iż wysłannik Dahaun jest w pobliżu.

Opuściłem Estcarp razem z rodzeństwem pod koniec lata i na pewno nie przebywałem poza nim długo, ale wygląd krajobrazu i chłód w powietrzu wskazywały, że nadeszła już jesień, zimne podmuchy wiatru zwiastowały zaś zimę. Pewnego dnia ujrzałem na horyzoncie purpurowe pasmo gór. A wzdłuż nierównej lamówki jego szczytów nie zauważyłem nawet jednego, który mógłbym rozpoznać, chociaż spędziłem na tym terenie znaczną część życia. Moc naprawdę dokonała tak wielkiej zmiany, że na myśl o tym kręciło mi się w głowie. Nie chciałem też zawierać bliższej znajomości z krainą, którą tak spustoszono.

Ale mój koń podążał na południe i nie upłynęło wiele czasu, kiedy znaleźliśmy się na pogranicznych ziemiach. Znalazłem na nich świeże doły, z których wystawały korzenie powalonych drzew, resztki obsunięć i ślady ognia w sypkim popiele. Zeskoczyłem na ziemię, gdyż miejsce stało się pułapką, w której koń mógł łatwo zrobić fałszywy krok i złamać nogę. Pewnego razu, pod wpływem nagłego impulsu, położyłem rękę na popiele wypełniającym zagłębienie terenu, a potem naznaczyłem czoło i pierś bardzo starym symbolem. Wiedziałem przecież, że popiół z leśnego pożaru chroni przed złymi czarami, jakkolwiek nigdy dotąd nie sprawdziłem na sobie tego prastarego wierzenia.

Koń podrzucił łeb i odczytałem jego myśl. Tutaj znaj­dował się jego dom. Natychmiast puściłem wodze, klep­nąłem zwierzę po zadzie i kazałem mu szukać swego pana... sam zaś wśliznąłem się w plątaninę drzewnych korzeni, żeby ukradkiem przedostać się na szczyt poblis­kiego wzgórza.



ROZDZIAŁ XVI


Leżąc płasko na brzuchu ponad zboczem stwierdziłem, że nie był to obóz wojskowy. W środku znajdowało się schronienie obliczone nie na jednodniowy czy nawet tygod­niowy pobyt, ale bardziej solidne, mogące zapewne prze­trwać przynajmniej jedną porę roku - otoczone palisadą. chociaż to zabezpieczenie jeszcze nie zostało ukończone - z boku leżały bowiem pnie, które zamierzano ustawić pionowo, żeby zamknąć koło.

Widniała tam też zagroda, w której naliczyłem ponad dwadzieścia wierzchowców. Stał teraz przed nią wypu­szczony przeze mnie koń, a jego towarzysze witali go rżeniem. Jakiś mężczyzna wybiegł z grupy zajętej budową palisady, żeby chwycić zbłąkanego wierzchowca za wodze. Krzyknął coś.

W drzwiach na pół ukończonego dworu zauważyłem szafranową kobiecą suknię, a za nią inne kolory. Mężczyźni odłożyli narzędzia i zgromadzili się wokół konia. Wszyscy należeli do Starej Rasy, tu i tam jednakże dostrzegłem jaśniejsze włosy wskazujące półsulkarskie pochodzenie. Wszyscy nosili skórzane żołnierskie stroje. I kimkolwiek byli teraz ci ludzie, założyłbym się o wszystko, że jeszcze niedawno służyli w oddziałach Straży Granicznej.

A jako dawny Strażnik nie wątpiłem, że chociaż z mojej skalnej grzędy scena w dole sprawiała wrażenie spokojnej i otwartej, mieli oni także własnych wartowników i odpowiednie zabezpieczenia. Zejście do nich wystawiłoby na próbę umiejętności każdego zwiadowcy. Lecz jeżeli znajdą mnie ukrywającego się w pobliżu, nie wyjdzie mi to na dobre.

Taki sam skomplikowany herb, jaki widniał na łęku siodła, wymalowano niedawno na ścianie dworu, ale nie mogłem go rozpoznać. Z faktu, iż ludzie w dole zbudowali dość trwały budynek, ośmieliłem się jedynie wyciągnąć wniosek, że sądzili oni, iż nie muszą się niczego obawiać od południa, Karsten przestał bowiem być wrogiem.

A jednak otoczyli go palisadą i śpieszyli się, chcąc ukończyć ją przed ostatnimi pracami we dworze. Czy robili to tylko dlatego, że żyjąc tak długo wśród grożących zewsząd niebezpieczeństw, nie potrafili wyobrazić sobie domu bez takiej ochrony?

Co powinienem zrobić w tej sytuacji? Ci ludzie przybyli na to pustkowie z własnego wyboru. Mogli być tymi, których szukałem. Ale nie miałem takiej pewności.

Na dole nadal oglądano konia, zupełnie jakby zma­terializował się z powietrza; starannie obejrzano siodło przed zdjęciem. Kilku mężczyzn naradzało się nad czymś. Później wszyscy odwrócili głowy i spojrzeli na zbocze, na którym leżałem. Pomyślałem, że nie wierzyli, iż koń wrócił z własnej woli.

Kobieta w szafranowej szacie zniknęła i znów powróciła. Trzymała w ramionach kolczugi, poza nią zaś widniała czerwona jak róża suknia mniejszej postaci, która przyniosła hełmy; osłony szyjne tych obronnych nakryć połyskiwały w słońcu.

Kiedy czwórka robotników włożyła je z szybkością wskazującą na długoletnią praktykę, piąty wsadził palce do ust i zagwizdał ostro. Odpowiedziano mu przynajmniej z pięciu punktów, a jeden z nich znajdował się za mną, tylko nieco wyżej, z lewej strony. Jeśli tak jest - czemu ten wartownik jeszcze na mnie nie skoczył. A gdyby mnie dotąd nie zauważono - każdy mój ruch zdradzi mnie natychmiast. Przyparto mnie do muru. Może dokonałem niewłaściwego wyboru, może należało pójść śmiało, by nie dać się przyłapać na szpiegowaniu.

Podniosłem się, trzymając ręce w górze, z rozwartymi dłońmi, z dala od pasa z bronią. Później zacząłem schodzić w dół. Spostrzeżono mnie w ciągu kilku sekund.

- Idź tak dalej, bohaterze! - Usłyszałem za sobą ostry głos. - Lubimy widzieć puste ręce tych, którzy przybywają bez zapowiedzi rogu strażnika.

Nie odwracając głowy odpowiedziałem:

- Masz je teraz w zasięgu wzroku, wartowniku. Nie ciśnięto między nas na ziemię na znak wojny żołnierskiej rękawicy...

- Może i tak było, wojowniku. Ale przyjaciel nie podkrada się do przyjaciela jak ktoś, kto przychodzi po jego głowę, chcąc wziąć w ten sposób do niewoli duszę zabitego.

Gromadzenie głów! Posiadłość ta miała prawo udzielać azylu - i nie tylko, a wartownik ten był z pewnością jednym z fanatyków, którzy wyrobili sobie imię, nawet w kompaniach Straży Granicznej, z powodu okrucieństwa, z jakim walczyli. Wśród uciekinierów z Karstenu znaleźli się ludzie, którzy tyle wycierpieli, że powrócili do barbarzyńskich obyczajów, aby zaspokoić, jeśli to było moż­liwe, zapiekłą nienawiść.

Schodziłem nie śpiesząc się ze zbocza. Człowiek lub ludzie, którzy wybrali to miejsce, żeby się w nim osiedlić, mieli dobre oko. I gdy tylko palisada zostanie ukończona, nie będą musieli obawiać się ataku. Czekali na mnie w pozbawionym wrót wejściu, mając na sobie kolczugi i hełmy, nie wyciągnąwszy jednak jeszcze mieczy czy pistoletów.

Mężczyzna stojący w środku nosił oznaki władzy na przedzie hełmu, ułożone z małych żółtych klejnotów. Uznałem, że jest w sile wieku. Ale u ludzi ze Starej Rasy trudno jest ustalić wiek, gdyż żyjemy bardzo długo, o ile nie zginiemy gwałtowną śmiercią, i oznaki starości pojawiają się u nas na krótko przed końcem.

Zatrzymałem się kilka kroków przed nim. Podniosłem nanośnik, żeby mógł dobrze widzieć moje rysy.

- Pozdrowienia dla tego domu, pomyślności dla jego mieszkańców, dobrego dnia i powodzenia w pracy. - Powitałem go zgodnie ze starodawnym zwyczajem i czeka­łem na odpowiedź, od której zależało to, czy będę gościem, czy tolerowanym przybyszem, czy też zostanę więźniem.

Mężczyzna obrzucił mnie badawczym spojrzeniem, tak jak uczynił to Ethutur w Zielonej Dolinie. Biała blizna po cięciu miecza ukośnie przecinała jego policzek, a kolczuga, choć dobrze utrzymana, nosiła ślady naprawy na ramieniu, łatę z nieco większych kółeczek.

Milczenie przedłużało się. Usłyszałem za sobą ciche kroki i zrozumiałem, że strażnik, który mi towarzyszył, gotów był rzucić się na mnie na rozkaz swego pana. Nie mogłem zająć obronnej postawy, musiałem trzymać ręce w górze i czekać na kaprys drugiego człowieka - było to trudne do zniesienia.

- Komu otwiera swe wrota dom Dhulmat? Usłyszałem zduszony dźwięk, odgłos protestu .ze strony strażnika. Znowu stanąłem przed dylematem. Jeśli od­powiem podając swe prawdziwe imię i ród, mogę sam się skazać, gdybym został już wyjęty spod prawa, a nie miałem powodu wątpić, że właśnie tak się nie stało. Ale jeśli ta posiadłość miała już obwoływacza wrót, ten ochronny przyrząd natychmiast wykryje fałszywe imię, kiedy tylko je podam. Mogłem jedynie odwołać się do bardzo starego obyczaju, który podlegał zawieszeniu podczas wojny. Nie wiedziałem jednak, czy będzie on przestrzegany tutaj i teraz.

- Dom Dhulmat, słońce dlań i wiatr, i pomyślne zbiory, otwiera wrota człowiekowi, na którego rzucono geas. - Wyznanie takie w odległej przeszłości oznaczałoby, że zakazano mi mówić o pewnych sprawach, nikt też nie mógł mnie o nie pytać, nie narażając mnie przy tym na niebez­pieczeństwo. I znowu czekałem, czy pan tego domu przyjmie mnie, czy odtrąci.

- Wrota stoją otworem przed tym, kto przysięgnie, że nie zagraża ani człowiekowi czy rodowi, ani dachowi lub polu, ani stadu, trzodzie czy wierzchowcowi domu Dhul­mat. - Mężczyzna wypowiadał słowa powoli, jakby jedno za drugim wyciągał z dawnych wspomnień.

Odprężyłem się. Taką przysięgę mogłem złożyć bez żadnych zastrzeżeń. Wyciągnął w moją stronę miecz zwró­cony ku mnie brzeszczotem na znak, że przyjmę śmierć, którą obiecywał, jeżeli okażę się krzywoprzysięzcą. Ukląk­łem na jedno kolano i przyłożyłem usta do zimnego metalu.

- Nie zagrażam ani człowiekowi czy rodowi, ani dachowi, polu, stadu i trzodzie, ani wierzchowcowi domu Dhulmat!

Mężczyzna musiał dać jakiś znak, którego nie zauważy­łem, gdyż podeszła do mnie kobieta w szafranowej sukni dzierżąc oburącz czarę napełnioną mieszanką wody, wina i mleka, prawdziwy gościnny puchar. W ten sposób dowiedziałem się, że przestrzegano tutaj starych obyczajów, może dlatego, że stracono wszystko, co niegdyś stanowiło ich ojczyznę.

Mój gospodarz dotknął ustami brzegu czary, a potem mi ją podał. Upiwszy łyk strząsnąłem kilka kropli na prawo i na lewo, dla domu i dla ziemi, zanim oddałem czarę, a ta przechodząc z rąk do rąk dotarła w końcu do strażnika, który teraz stał u mego boku, obrzucając mnie pode­jrzliwymi spojrzeniami. Był, niczym chudy górski wilk, nieustępliwy i twardy jak stal, którą nosił. Dobrze znałem mu podobnych.

W taki sposób przybyłem do dworu Dhulmat - albo raczej do tego, co stanowiło jego zalążek. Moim gos­podarzem był pan Hervon, który chociaż nigdy mi tego nie powiedział, musiał niegdyś władać znacznie większym obszarem. Pani Chriswitha, która teraz przewodziła do­mowi, była jego drugą żoną. Pierwsza rodzina Hervona zaginęła podczas masakry w Karstenie. Chriswitha urodziła mu syna i dwie córki, które poślubiły wojowników nie posiadających ziemi, i ich mężowie przyłączyli się do domu Dhulmat. Ci wraz z drużynnikami, którzy związali się z Hervonem podczas ponad dwudziestoletniej wojny granicz­nej, i ich żonami przybyli tutaj, żeby rozpocząć nowe życie.

- Wybraliśmy tę dolinę podczas patrolowania granicy - powiedział do mnie Hervon, kiedy postawiono przede mną jedzenie - i wiele razy obozowaliśmy w minionych latach wznosząc dwór, w którym przebywasz. W twoim wieku nie rozumie się takich spraw, ale człowiek potrzebuje miejsca, do którego może wrócić, a my bardzo przywiązaliśmy się do tej doliny. Kiedy więc góry zamieniły się w barierę nie do przebycia i nie musimy już odwoływać się do miecza, postanowiliśmy tutaj rozpalić nasze domowe ognisko.

Czy odważę się go zapytać o to, co działo się w Estcarpie podczas mego pobytu na wschodzie, za górami? Musiałem jednak wiedzieć wszystko.

- Czy granica z Karstenem naprawdę została zamknię­ta? - zaryzykowałem.

Usłyszałem chrząknięcie drugiego mężczyzny siedzącego wraz ze mną przy stole - Godgara, tego, który pełnił wartę w górach.

Hervon uśmiechnął się blado.

- Tak się wydaje. Nie mamy jeszcze dokładnych wieści, ale gdyby któremuś z żołnierzy Pagara udało się przeżyć owo zamknięcie, to nie był on prawdziwym człowiekiem. Z powodu zagłady armii i zablokowania wszystkich przejść - upłynie sporo czasu, zanim znów wyruszą przeciw nam. Sokolnicy nadal patrolują góry - tam gdzie mogą znaleźć przejście - a ich ptasi zwiadowcy z pewnością doniosą o wszelkich ruchach z drugiej strony granicy.

- Granica z Alizonem pozostała jednak otwarta - znów zaryzykowałem.

Tym razem Godgar roześmiał się chrapliwie.

- Alizon? Tamtejsze psy w pośpiechu uciekły do swoich bud. Nie chciałyby wywąchać takiej burzy u siebie! Przynaj­mniej raz Moc była...

Zauważyłem, jak Hervon rzucił mu ostrzegawcze spo­jrzenie, i Godgar nagle zamilkł czerwieniąc się lekko.

- Tak, Moc dokonała wielkiego dzieła - wtrąciłem. - Dzięki Mądrym Kobietom mamy chwilę wytchnienia.

- Ale Mądre Kobiety - pani Chriswitha usiadła na ławce obok swego małżonka - poprzez takie działanie wyrządziły sobie wielką krzywdę. Są wieści, że wydarły z siebie ogromne Moce na swoje nieszczęście - wiele z nich umarło, inne zaś są wyczerpane. Gdyby Alizończycy do­wiedzieli się o tym, nie mieliby się na baczności przed nami.

Hervon skinął głową.

- Tak, dobrze powiedziałeś, młody człowieku, nazywa­jąc ten pokój chwilą wytchnienia. - Utkwił wzrok w blacie stołu. - Być może, na próżno tracimy siły, niepotrzebnie łudzimy się nadzieją starając się coś tutaj zrobić. Ale bardzo trudno jest stracić wszystko...

Pani Chriswitha położyła rękę na jego dłoni, potem zaś przeniosła spojrzenie na swe córki, siedzące w drugim końcu sali, i tych, którzy byli z nimi. Widok ten wstrząsnął mną do głębi, gdyż jeśli nawet jakimś cudem zdołałbym nakłonić tych ludzi, żeby poszli ze mną na wschód, cóż mógłbym im zaproponować poza nowym niebezpieczeń­stwem? Może nawet większym niż to, przed którym uciekli z Karstenu? Pozostaw im ich krótki, ciężko wywalczony, czas pokoju. Poczułem, że przygasły we mnie wspomnienia owej złotej krainy, jaką była niegdyś Escore. Chociaż, gdy idzie o tę sprawę, nic ani też nikt nie zdejmie ze mnie geas.

Godgar odchrząknął.

- A ty, młody człowieku, dokąd jedziesz - a raczej idziesz, skoro, choć nosisz buty jeździeckie, przybyłeś tu pieszo?

I ta sama obca wola, która przeprowadziła mnie przez góry, kazała mi teraz powiedzieć prawdę, mimo iż nie chciałem mówić o tym w miejscu, w którym pokój stanowił początek nadziei.

- Szukam ludzi...

- Ludzi - a nie człowieka? - Hervon ze zdziwieniem uniósł brwi. Pomyślałem, że dopatrzył się we mnie jakiegoś motywu ze swojej przeszłości, może myślał o prywatnej zemście. Albowiem zaprzysiężenie zemsty we właściwym czasie i miejscu - czy też niewłaściwym, w zależności od punktu widzenia - mogłoby również stanowić geas.

- Szukam ludzi, którzy chcieliby zbudować dla siebie nową przyszłość. - Jak miałem ująć swoją misję w słowa, nie wyjawiwszy zbyt wiele tym, którzy zapragnęliby mnie zdradzić?

Godgar spochmurniał.

- Nie jesteś sulkarskim werbownikiem. Tylko szaleniec zapuszczałby się tak daleko w głąb kraju, mogąc znaleźć mnóstwo ludzi nad rzeką czy w jakimkolwiek porcie. Nie zamierzacie przecież napaść na Alizon - seneszal zakazał tego, chyba że pod jego sztandarem.

- Nie. Proponuję walkę, lecz ani na morzu, ani na północy. Obiecuję kraj - piękny kraj - który trzeba zdobyć mieczem. Tam, gdzie syn roznieci kiedyś w ojcow­skim domu ogień strzelający wysokim płomieniem.

Pani Chriswitha obserwowała mnie uważnie. Wreszcie pochyliła się nieco do przodu i zatopiła wzrok w moich oczach, jak gdyby była Czarownicą zdolną odróżnić prawdę od fałszu w moim własnym mózgu.

- A gdzie leży ten twój kraj, przybyszu? Zwilżyłem wargi. Nadszedł czas próby.

- Na wschodzie - odparłem.

Oblicza obecnych niczego nie wyrażały. Czy blokada była tak silna, że żadna myśl o Escore nigdy jej nie przebije, czy nie pobudzę żadnego z tych mężczyzn nawet do zastanowienia się nad możliwością podobnej podróży?

- Na wschodzie? - powtórzyła z całkowitym nie­zrozumieniem pani Chriswitha, jakbym użył słowa, które nic nie znaczyło. - Na wschodzie? - powtórzyła znów, lecz tym razem było to zadane ostrym tonem pytanie.

Zaryzykowałem, albowiem przez całe życie przeciw­stawiałem mniejsze ryzyko większemu. Muszę dowiedzieć się tu i teraz, czy w przyszłości wiodłoby mi się z takimi ludźmi jak ci. Powiem im prawdę, taką jaką odkryliśmy, i zobaczę, czy wyzwoli ich ona z nałożonych dawno więzów.

I opowiedziałem im o tym, co Kemoc odkrył w Lormcie i co znaleźliśmy za górami tak dawno zamkniętymi przed ludźmi naszej krwi. Opowiadając nie wyjawiłem jednak, kim jestem, i obudziło to podejrzenia pani Chriswithy.

- Jeżeli tak jest, to dlaczego ty przebyłeś góry, których, jak twierdzisz, nie pamiętamy, czy też nie pozwala się nam o nich pamiętać, i które przez tak długi czas były dla nas niedostępne? - Pani Chriswitha otwarcie dała wyraz swej nieufności do mnie.

A Hervon, jakby nie słyszał jej słów, odezwał się tymi słowy:

- Prawdą jest, że nigdy nie pomyślałem o wschodzie. W Karstenie tak, ale tu - nie, jak gdyby ta strona świata nie istniała.

- Pani zadała ci pytanie i czeka na odpowiedź -warknął z drugiej strony stołu Godgar. - Ja także chciałbym ją usłyszeć.

Nie mogłem dłużej się maskować. Żeby udowodnić, iż mówię prawdę, musiałem wyjawić wszystko - powód, dla którego wyruszyłem na wschód. I powiedziałem otwarcie.

- Wyruszyłem z dwóch powodów. Jestem banitą albo myślę, że nim jestem, nie należę też w pełni do Starej Rasy.

- Wiedziałem o tym! - Godgar uniósł groźnie pięść, ale mnie nie uderzył. - Banita, a jednak podstępem skłonił cię, panie, do tego, żebyś uznał go za gościa. W stosunku do kogoś takiego prawa gościnności nie obowiązują. Zabij go albo sprowadzi na nas nowe kłopoty!

- Zaczekaj! - przerwał mu Hervon. - Jak masz na imię, banito? I nie możesz teraz zasłaniać się opowieścią o geas.

- Jestem Kyllan z rodu Tregartha.

Przez chwilę lub dwie myślałem, że nic o mnie nie wiedzieli, że to imię nic im nie mówiło. Raptem Godgar ryknął gniewnie i uderzył mnie pięścią w głowę tak mocno, aż stoczyłem się na podłogę. Nie miałem żadnych szans, albowiem jego ludzie obecni na sali zwalili się na mnie, nim nawet zdołałem przyklęknąć. Następny cios posłał mnie w mrok, obudziłem się z bolącą głową i posiniaczonym ciałem w ciemnościach.

Słabe świetlne linie tworzyły kontur drzwi - albo przynajmniej wejścia - wysoko w górze, pod sobą czułem udeptaną ziemię, ręce związano mi sznurami. Wywnios­kowałem z tego, że leżę w piwnicy zbudowanej wcześniej, może nawet kilka lat wcześniej, od na pół ukończonego dworu. W przeszłości sam pomagałem budować takie jamy-spiżarnie, wykopane głęboko w ziemi, z podłogą i ścianami z kamienia czy też wysuszonej gliny, zaopatrzone w drzwi zapadowe.

Czemu jeszcze żyłem? Zgodnie z prawem powinni byli zabić mnie wtedy w sali. Najwyraźniej Godgar uważał mnie za takiego, za jakiego mnie ogłoszono. Prawdopodob­nie dlatego nie zabili mnie od razu, bo zamierzali wydać mnie w ręce Rady Czarownic, i z pewnością powinienem bardziej pragnąć pierwszego losu.

Jako werbownik zawiodłem na całej linii. Po fakcie zawsze widzi się swoje błędy tak jasno, jak tarcze zwycięz­ców zawieszone na murach zdobytego zamku. Ale ja nigdy nie sądziłem, że nadaję się do takiej roboty. Jak długo tu leżałem? Wydawało mi się, że ta posiadłość znajdowała się daleko na południowym wschodzie, może nawet była jedyną w tej części kraju. Każdy posłaniec do władz musi po­dróżować ponad dzień, nawet jeżeli wziął ze sobą zapasowe konie. Chyba że gdzieś w pobliżu przebywała adeptka wyszkolona w przekazywaniu informacji za pomocą myśli.

Wijąc się przewróciłem się na drugi bok, chociaż od tego jeszcze bardziej rozbolała mnie głowa, zrobiło mi się też niedobrze. Ten, kto mnie skrępował, dobrze znał się na rzeczy. Przestałem się szamotać, gdyż w żaden sposób nie zdołałbym się uwolnić. Uwolnić się! Czy pozostał mi choć cień nadziei?

Ponieważ mam zostać wydany Radzie, muszę coś zrobić, jeśli tylko mi się uda, dla pozostałych. Czy Czarownice odważą się kiedykolwiek wyruszyć na wschód? Jakże mógłbym przewidzieć jakieś ich posunięcie, skoro nie mam nawet krzty daru jasnowidzenia? Muszę ostrzec tamtych po drugiej stronie gór.

Materia mi nie pomoże! A co z moim umysłem? Skupiłem się, konstruując w myślach obraz Kaththei, starając się dotrzeć do mojej siostry, gdziekolwiek by się znajdowała. Słabe - bardzo słabe - poruszenie. Ale nie większe niż cień cienia. Kemoc? Gdy nie udało mi się ze zdolniejszym, spróbowałem nawiązać łączność z mniej utalentowanym. Tym razem nie odebrałem jednak nawet cienia odpowiedzi.

Na tyle zdał się nasz talent. Dahaun nie miała racji, sugerując, że w krytycznej sytuacji zdołam się w ten sposób porozumieć. Dahaun? Ujrzałem ją oczami wyobraźni taką, jaką widziałem po raz ostatni.

Cień - coś większego niż cień - coś na kształt kontaktu, jaki łączył mnie z bratem i siostrą, kiedy słowa i wiadomości przepływały z umysłu do umysłu, kontaktu na tyle silnego, żeby przekazać ostrzeżenie. Natychmiast dotarły do mnie sygnały z drugiej strony - tyle że, jak mi się wydawało, ktoś krzycząc głośno próbował powiedzieć mi coś w obcym języku, i nie mogłem go zrozumieć. Leżałem dysząc ciężko pod brzemieniem niezrozumiałego posłania. W końcu wszystko urwało się i zanikło.

Oddychałem szybko i nierówno, serce waliło mi tak, jakbym uciekał przed nieprzyjacielską armią. Usłyszałem jakiś dźwięk pochodzący z tego świata, a nie z krainy za górami. Świetlny zarys drzwi rozszerzył się, a potem spadła drabina wydając głuchy odgłos. Przyszli po mnie. Ze­brałem się w sobie, żeby godnie stawić czoło temu, co mnie czeka.

Szelest sukni. Usiłowałem trzymać wyżej głowę. Czemu pani Chriswitha przyszła sama? Drzwi zamknęły się za nią, tak że kiedy stanęła nade mną, znów zapadły głębokie ciemności. Uchwyciłem zapach słodkiej paproci, którą kobiety wkładają pomiędzy świeżo upraną odzież.

Pochyliła się bardzo nisko nade mną.

- Powiedz mi, dlaczego uciekliście z Estcarpu?

W jej głosie brzmiała usilna prośba, nie byłem jednak w stanie zrozumieć, czemu chciała to wiedzieć. Jakie znaczenie mogły mieć teraz powody naszej ucieczki? Opowiedziałem jej o wszystkim, zwięźle relacjonując fakty i lęki, jakie dręczyły naszą trójkę. Słuchała nie przerywając, a potem oświadczyła:

- Powiedz resztę. O zaginionej krainie, o szansie ponow­nego poddania jej naszej władzy...

- Władzy dobra zamiast władzy zła, poprzez wojnę - poprawiłem ją. Znów zaintrygowała mnie, więc zapyta­łem: - Jakie to ma dla ciebie znaczenie, pani?

- Może żadne, a może wielkie. Wysłano posłańca do najbliższej strażnicy, skąd popłynie wieść za pośrednictwem myśli do zamku Es. Później - przyjadą po ciebie.

- Nie spodziewałem się niczego innego. - Byłem rad, że głos mi nie drżał, kiedy to powiedziałem.

Zaszeleściły suknie. Wiedziałem, że pani Chriswitha odwróciła się ode mnie, jednakże u stóp drabiny odezwała się jeszcze raz:

- Nie wszystkie umysły zgodne są w pewnych sprawach. Banici istnieją, gdyż nie przestrzega się wszystkich praw.

- Co masz na myśli, pani?

Nie udzieliła mi bezpośredniej odpowiedzi, lecz rzekła jeszcze:

- Niech los ci sprzyja, Kyllanie z rodu Tregartha. Dałeś mi wiele do myślenia.

Słyszałem, jak wchodziła po drabinie, widziałem, jak podniosła drzwi. Potem odeszła, a ja jeszcze długo po­wracałem w myślach do jej wizyty - chociaż na nic mi się to nie zdało.




ROZDZIAŁ XVII


Przyszli po mnie wreszcie pewnego ranka, kiedy chmury płynęły po niebie i deszcz wisiał w powietrzu. Byli to Godgar i trójka innych, ale ku swemu zaskoczeniu nie zobaczyłem wśród nich gwardzisty wysłanego przez Radę. Nie wiem, jak długo leżałem w podziemnej spiżarni. Przynoszono mi jedzenie i picie, lecz ci, którzy przychodzili samotnie, nie chcieli odpowiadać na moje pytania. Miałem dużo czasu na myślenie i już nie nawiedzały mnie sny - poza marzeniami, które snułem na jawie - o jeździe przez tamtą złotą krainę z pewną... - lecz nie ma tu potrzeby rozwodzić się o tym.

Przyprowadzili dla mnie wierzchowca - marne zwierzę, prawdopodobnie najgorsze z całej stajni - i przywiązali mnie do siodła, jakby myśleli, że mógłbym nagle pokazać pazury i kły wilkołaka. Poza tą czwórką nie zauważyłem żadnych oznak życia wokół dworu. Zdziwiło mnie to... a zdziwienie przeszło w dreszcz niepokoju. Wydawało się pewne, że wyprawę tę zaplanował wyłącznie Godgar, od naszego pierwszego spotkania bowiem w jego zachowaniu nie znalazłem niczego, co świadczyłoby o tym, że dobrze mi życzy.

Godgar zajął miejsce na przedzie, następny jeździec prowadził mego konia, pozostała dwójka jechała z tyłu. Wszyscy ci strażnicy byli starszymi mężczyznami, tak podobnymi do swego dowódcy, jakby odlano ich z jednej matrycy. Wprawdzie nie traktowali mnie z niepotrzebną brutalnością, nie widziałem jednak żadnej możliwości ucieczki.

Zawróciliśmy na północ, kiedy wyjechaliśmy na. drogę prowadzącą do dworu Dhulmat, która stanowiła jedynie wąski trakt z ubitej ziemi. Godgar narzucił tempo stosowane podczas rutynowych patroli, nie wymuszone, lecz dostatecz­nie szybkie. Spojrzałem przez ramię na dwór. Wizyta pani Chriswithy nadal mnie intrygowała. Nie śmiałem wierzyć, że mogłaby się obrócić na dobre. Wciąż jednak uważałem, iż świadczyła o różnicy zdań wśród mieszkańców na poły ukończonej budowli. Ale dwór sprawiał wrażenie opusz­czonego.

Żaden ze strażników nie odezwał się do mnie, nie widziałem też powodu, żeby zadawać im pytania. Po prostu jechaliśmy, najpierw pod zachmurzonym niebem, później zaś w siąpiącej mżawce, która zdawała się od­działywać na nich w takim samym stopniu jak słońce w pogodny dzień.

Mimo beznadziejnej sytuacji, pilnie przyglądałem się tym, którzy mi towarzyszyli, usiłując dojrzeć szansę ucieczki. Ręce przywiązano mi do wysokiego łęku siodła, stopy do strzemion, a wodze mojego konia trzymał jadący obok strażnik. Nie miałem hełmu, chociaż pozostawiono mi kolczugę. U pasa brakowało mi broni, a mego wierzchowca mógłby dogonić z łatwością każdy z koni eskorty.

Jeśli idzie o otoczenie, znajdowaliśmy się na otwartej przestrzeni, na której albo wcale nie rosły krzaki, albo było ich niewiele. Wysoka trawa muskająca nasze strzemiona poza skrajem drogi miała żółtą, jesienną barwę, a deszcz przejmował chłodem. W trawie przemykały zwierzęta. Zauważyłem antylopy oddalające się wielkimi skokami. W powietrzu latały ptaki...

Nie wiem, czemu zacząłem obserwować niebo, szukając wzrokiem zielonych skrzydeł. Bardziej prawdopodobne wydałoby mi się to, gdyby Flannan przysiadł nagle na łęku siodła ponad moimi skrępowanymi rękami. Niemniej za każdym razem, kiedy spostrzegłem jakiegoś ptaka, przy­glądałem mu się uważniej.

Wreszcie Godgar zebrał wodze i czekał, aż zrówna się z nim strażnik prowadzący mojego konia. Rzekł doń coś cicho i wodze przeszły z rąk podwładnego w ręce dowódcy. Uwolniony z odpowiedzialności strażnik ruszył do przodu, a Godgar ciągnął za wodze dopóty, dopóki mój koń nie znalazł się obok jego konia. Następnie spuścił osłonę hełmu na szyję i brodę, jak gdyby miał ruszyć do boju, a ponad maską z metalowych kółeczek osłaniającą połowę warzy jego oczy płonęły gniewem.

- Kto cię przysłał, krzywoprzysięzco? Kto cię przysłał, byś spowodował upadek domu Dhulmat?

Pytania te nie miały sensu.

- Nie jestem ani krzywoprzysięzcą, ani nie życzę źle tobie i twoim.

Związano mnie, więc nie mogłem uchylić się przed ciosem tak silnym, że aż zadzwoniło mi w uszach i zachwiałem się w siodle.

- Wiemy, jak zmusić ludzi do mówienia - warknął Godgar. - Wiele nauczyliśmy się w Karstenie!

- Możliwe, że wiecie, jak zmusić ludzi do mówienia - wykrztusiłem - ale ja nie wiem, czego chcecie się dowiedzieć.

Na szczęście, chociaż przywykł szukać oparcia dla swych rozkazów w bólu i przemocy, poza brutalnością odznaczał się pewnym poziomem inteligencji i teraz postanowił się nią posłużyć.

- Jedziesz do Rady. Jeżeli jesteś tym, za kogo się podajesz, wiesz, co cię czeka.

- Z całą pewnością. - Dla Godgara kredo wojownika stanowiło nieodłączną część życia, a zwłaszcza podstawa tego kreda, fatalistyczne pogodzenie się z losem. W tej chwili wystarczyło mi to odwołanie.

- Wycisną z ciebie wszelką wiedzę; w ten sposób i my dowiemy się prędzej czy później tego wszystkiego, co chcemy wiedzieć. Dlaczego nie miałbyś powiedzieć nam teraz - kto ci kazał szukać schronienia u Hervona, by w ten sposób zniesławić jego imię.

- Nikt. Trafiłem tu przypadkiem...

- Jadąc na jednym z naszych koni, wierzchowcu, który nieoczekiwanie uciekł ze dworu, by wrócić dwa dni później krótko przed tobą? Wedle twoich własnych słów, krzywo-przysięzco, zabawiałeś się czarami, więc to wszystko było zapewne twoją sprawką. Ale po co miałbyś to, robić? Czemu wystąpiłeś przeciw Hervonowi? Nie dzieli nas waśń rodowa! Kto kazał ci to zrobić?

- Każdy dwór byłby odpowiedni - odparłem zmę­czonym głosem. Zdawałem sobie sprawę, że nie przeko­nam go w żaden sposób. Uważał, że źle życzę jego panu. Zaskoczyły mnie jednak jego słowa, nie wiedziałem bo­wiem, iż prywatna zemsta nadal pieniła się wśród wy­gnańców ze Starej Rasy. Najwidoczniej Godgar oczekiwał teraz czegoś w tym rodzaju. - Tak jak wam powiedzia­łem, w Escore rzucono na mnie geas. Miałem zwerbować tych ludzi ze Starej Rasy, którzy chcieliby uwolnić kraj swoich przodków.

Na poły oczekiwałem albo drugiego uderzenia, albo żądania, żebym mówił to, co mój prześladowca uważał za prawdę. Ale ku mojemu zaskoczeniu Godgar rozmyślnie odwrócił głowę i spojrzał na wschód. Później zaś roześmiał się ochryple.

- Myślisz, że taka historyjka zyskałaby ci zbrojny orszak, gotowy udać się donikąd, banito? Ja sam mógłbym przecież wymyślić dwie garści słów, które zyskałyby ci posłuch u Hervona!

- Myśl, co chcesz - odparłem zmęczony dyskusją. - A oto suche fakty. Moją siostrę zmuszono wbrew jej woli do wstąpienia do Przybytku Mądrości. Dzieliła wraz ze mną i z moim bratem pewien talent. Dzięki niemu porozu­miała się z Kemokiem przed ostatecznym ślubowaniem, ponieważ nie chciała zostać Czarownicą. Wydostaliśmy ją z tamtego miejsca, gdyż Moc osłabła z powodu zamknięcia granicy z Karstenem. Uwolniwszy naszą siostrę, chcąc zachować wolność, skierowaliśmy się na wschód, w nie­znane. Przebyliśmy zakazane przejścia, znaleźliśmy Escore i jego mieszkańców, mamy wśród nich zarówno wrogów, jak i przyjaciół. Stwierdziliśmy, że potrzebne są tam nowe siły do walki po stronie dobra w odwiecznej wojnie. Nie z mojej woli - przysięgnę na każdy Znak czy Imię - kazano mi przybyć tutaj i szukać ludzi gotowych udać się za góry. Nic więcej nie wydobędziesz ze mnie ani pod­stępem, ani siłą, gdyż taka jest prawda!

Godgar przestał się śmiać. Przyglądał mi się teraz uważnie.

- Słyszałem o Strażniku Południowej Granicy, Simonie Tregarcie...

- I o pani Jaelithe - dodałem za niego. - Wiesz, że nigdy nie ukrywano faktu, że był on cudzoziemcem, który władał częścią Mocy, czyż nie tak?

Mój prześladowca niechętnie skinął głową.

- Czyż więc tak trudno jest uwierzyć w to, iż my, krew ich krwi, rozporządzamy nie spotykanymi u innych zdolnościami? Urodziliśmy się jednocześnie i nasze dusze zawsze stanowiły jedność, a niekiedy także i nasze umysły. Gdy Kaththea zapragnęła opuścić Przybytek Mądrości, musieliśmy jej pomóc. Jeżeli z takiego powodu każdy ma prawo nas zabić, to pewnie tak rzeczy stoją.

Tym razem Godgar nic mi nie odpowiedział, ale spiął konia ostrogami i ostro szarpnął za wodze mego wierzchowca. Jechaliśmy kłusem błotnistą drogą w mżącym deszczu. Mój prześladowca nie odezwał się do mnie powtórnie przez cały ten tak długi poranek. Zatrzymaliśmy się w południe wśród skał, gdzie zwisająca półka skalna dawała schronienie przed deszczem, a zapas drew obok poczerniałego kręgu kamieni dowodził, że często tu obo­zowano.

Szedłem sztywno, kiedy zdjęli mnie z konia, albowiem uwolnili moje nogi, a nie ręce. Dali mi podróżne suchary, suszone mięso i owoce - był to posiłek niewiele lepszy od żołnierskich racji. I rozwiązali mi ręce, żebym mógł jeść, chociaż jeden z ludzi Godgara stał nade mną poty, póki nie skończyłem, po czym pośpiesznie użył znów rzemieni. Ku mojemu zaskoczeniu nie wsiedli na konie po posiłku. Jeden z nich rozpalił ognisko, którego wcale nie potrzebowaliśmy do ugotowania jedzenia, z przesadną, moim zdaniem, troską układając polana. Potem podpalił stos drew i stanął z jego prawej strony z płaszczem w dłoniach.

Sygnalizacja! Nie znałem jednak kodu, którego użyli.Mignięcie, mignięcie, mignięcie, strażnik szybko wymachi­wał płaszczem tam i z powrotem. Wpatrywałem się w posęp­ną okolicę, starając się odczytać gdzieś na pociemniałym horyzoncie odpowiedź na te błyski. Ale bez powodzenia.

Strażnicy wydawali się jednak zadowoleni. Podtrzymy­wali ognisko, gdy już nieco przygasło, i siedzieli przy nim, kiedy suszyły się ich płaszcze i opończe. Czekali - na kogo i dlaczego?

Godgar odchrząknął, a dźwięk ten rozszedł się w ciszy, gdyż odkąd moi dozorcy zsiedli z koni, zamienili zaledwie kilka słów.

- Czekamy na tych, którzy cię zabiorą, żeby potem przekazać gwardzistom Rady - zwrócił się do mnie. - Takim sposobem nikt nie będzie mógł powiedzieć, że schroniłeś się u Hervona.

- Jak to sam powiedziałeś. Mądre Kobiety przesłuchaw­szy mnie przy użyciu Mocy i tak dowiedzą się o wszyst­kim. - Nie mogłem zrozumieć, czemu próbował się niezdarnie maskować, przekazując mnie innemu oddziałowi.

- Być może.

I wreszcie dotarło do mnie: istniał tylko jeden sposób, żeby mnie tak nie przesłuchano - wydać mnie martwego! Gdy moje ciało przekażą pośrednicy, wówczas nikt nic nie skojarzy z ludźmi Hervona.

- Dlaczego chcesz, żeby inni poderżnęli mi gardło? - zapytałem wtedy. - Masz miecz w ręku. Kiedy nie odpowiedział, mówiłem dalej:

- A może nosisz miecz runiczny, który rozjarzy się, gdy splami go niewinna krew, i później wszyscy będą mogli odczytać zeń to, co się stało? Twój pan nie zgadzał się z tobą w tej sprawie. Nie przyłożyłby miecza do gardła związanego człowieka!

Godgar poruszył się. Jego oczy znów zabłysły gniewem. Więc jednak miał wyrzuty sumienia. Chociaż był nie­czułym człowiekiem, nadal przestrzegał starych obycza­jów. I wtedy przyszły mi do głowy, jak gdyby ktoś szepnął mi je do ucha, słowa przysięgi tak uroczystej i wiążącej, że nie mógł złamać jej ten, kto choć raz nosił na wojnie miecz.

- Znasz mnie, jestem Kyllan z rodu Tregartha. Wal­czyłem ze Zwiadowcami Granicznymi, czyż nie tak? Czy kiedykolwiek słyszałeś o mnie coś złego?

Mógł nie rozumieć, dlaczego go o to pytałem, ale odpowiedział szczerze:

- Słyszałem o tobie. Byłeś wojownikiem i mężczyzną w minionych dniach.

- Więc posłuchaj mnie dobrze, Godgarze, i wy także - urwałem, a później odezwałem się wymawiając każde słowo powoli i z naciskiem, tak jak moja siostra intonowałaby jedną z pieśni przyzywających Moc.

- Obym poległ od własnego miecza i zginął od własnych strzałek, jeżeli kiedykolwiek żywiłem złe zamiary wobec członków domu Dhulmat albo jakiegokolwiek mieszkańca Estcarpu.

Utkwili we mnie wzrok. Dałem im najuroczystsze zapew­nienie, takie jakie ktoś uprawiający nasze rzemiosło może tylko dać. Czy uszanują je?

Poruszyli się niespokojnie i spojrzeli po sobie. Godgar szarpnął nanośnik odsłaniając twarz, jakby zamierzał jeszcze raz jeść.

- Źle zrobiłeś! - warknął gniewnie.

- Źle? - odparowałem. - Dlaczego, Godgarze? Pod Przysięgą Miecza stwierdziłem, że nie żywię złych zamiarów wobec ciebie i twoich. Cóż w tym złego?

Później zwróciłem się do jego ludzi:

- Czy mi wierzycie?

Zawahali się, po czym stojący w środku strażnik prze­mówił:

- Wierzymy, bo musimy.

Godgar wstał i przeszedł się kilka razy; twarz miał posępną jak chmura gradowa. Zatrzymał się i odwrócił do mnie.

- Rozpoczęliśmy pewne działania przez wzgląd na te, którym winni jesteśmy posłuszeństwo. Ty jesteś nikim. Czemu twój los musi teraz rzucić cień na nasz honor żołnierski? Jakich czarów użyłeś, banito?

- Nie użyłem żadnych czarów poza tym, co ty i ty - wskazałem na każdego z nich - i ty, i ty także, Godgarze, dzielisz ze mną. Jestem wojownikiem. Zrobiłem, co mu­siałem, wypełniając własne zobowiązania. To postawiło mnie poza nawiasem praw Rady. Wróciłem do Estcarpu - ponieważ tak mi kazano - chociaż nie wiem, kto to zrobił i dlaczego. Jednakże żadna Moc nieudowodni mi, że przybywając tu miałem złe zamiary, gdyż tak nie jest.

- Za późno. - Jeden ze strażników wskazał otwartą przestrzeń.

Chociaż pod ołowianym niebem panował półmrok, mogłem policzyć ledwie widocznych w oddali jeźdźców. Było ich pięciu... sześciu.

Godgar wskazał ich ruchem głowy.

- Winni są nam życie. Ale skoro powiadasz, że przyby­łeś do Hervona przypadkiem, i potwierdziłeś to pod przysięgą - wydadzą cię żywego, a nie martwego. Możesz spróbować szczęścia z Czarownicami - chociaż masz nikłe szansę powodzenia. Ale ja - ja nie splamiłem swego honoru w tej sprawie, banito!

- Nie splamiłeś go - zgodziłem się z nim.

- Zaczekaj!

Strażnik, który wskazał zbliżających się jeźdźców, prze­mówił teraz ostrzejszym tonem:

- Co to, co to jest?

Pomiędzy odległymi sylwetkami jeźdźców a nami roz­pościerała się otwarta przestrzeń, porośnięta jedynie trawą. Strażnik wskazywał teraz trawę. Zafalowała niczym morze, kiedy wiatr burzy je i bałwani. I poprzez fale traw kroczył taki regiment, jakiego nikt z nas nigdy nie oglądał. Antylopy nie uciekały, lecz kierowały się ku nam. Powłóczący nogami niedźwiedź, który nie zwracał na nie uwagi, kot stepowy - żółtobrązowy, lecz równie groźny jak jego pobratymcy, żyjący Poza linią śniegów - oraz mniejsze zwierzęta, których obecność odgadywaliśmy tylko po falowaniu traw - wszystkie zmierzały w naszą stronę!

- Co one zamierzają? - Godgara ogarnął niepokój, a przecież nigdy by do tego nie doszło, gdyby zobaczył uzbrojony oddział szykujący się do ataku. Już nienaturalny wygląd tej armii odbierał odwagę.

Podniosłem się z trudem i nikt nie próbował mnie powstrzymać, albowiem wszyscy byli zbyt wystraszeni tym, co widzieli na własne oczy.

Jak trawa falowała od gromadzących się czworonogów, tak wypełniło się i niebo. Ptaki nadlatywały stadami nie wiadomo skąd, pikowały w powietrzu, szczebiotały, starając się dotrzeć do nas, którzy ukryliśmy się pod półką skalną. Moi dozorcy przetrzymali wieloletnią wojnę tak, jak czynią to tylko urodzeni żołnierze. Ale to było przeciwne naturze.

Starałem się nawiązać kontakt z otaczającymi nas zwie­rzętami i ptakami. Odkryłem, że mogę dotrzeć do ich umysłów i odczytać poziom zdeterminowania - nie mog­łem jednak w żaden sposób ich kontrolować.

Oddaliłem się od strażników, którzy zbili się w ciasną grupę pod półką skalną. Ptaki furkotały skrzydłami, skrze­czały, szczebiotały wokół mnie, ale nie atakowały. Zwierzęta zgromadziły się wokół moich nóg i zataczały kręgi, zawsze zwracając się frontem - nie do mnie, lecz do tych, którzy mnie tutaj przywieźli. Ruszyłem na otwartą przestrzeń, w deszcz, oddalając się od Godgara i jego ludzi.

- Stój, bo strzelam!

Obejrzałem się. Godgar trzymał w ręku pistolet, celując we mnie. Raptem z góry zanurkował ten, którego szuka­łem - niebieskozielony ptak, mierząc w głowę Strażnika. Godgar krzyknął i zrobił unik. Szedłem dalej, minąłem stepowego kota, który warcząc głucho poruszał ogonem, patrząc nie na mnie, lecz na ludzi poza mną, zrównałem się z antylopą, która parskając uderzała w ziemię ostrymi jak miecz kopytami, przeszedłem obok gromadzącej się armii zwierząt i ptaków.

Przez cały czas sondowałem ich umysły, starając się odnaleźć w nich wolę, która sformowała te zastępy i trzy­mała je tutaj. Albowiem byłem pewny, że istnieje. Konie strażników parsknęły, zarżały, stanęły dęba, zerwały się z uwięzi i pogalopowały na oślep, by uciec od drapieżnych kotów czatujących w pobliżu. Usłyszałem za sobą krzyki, ale nie odwróciłem się tym razem. Jeżeli sądzone mi było zginąć od strzałek Godgara, czemu miałbym zwracać się ku nim twarzą? Lepiej kroczyć w stronę wolności.

Przekonałem się, jak trudno jest iść ze związanymi rękami. Od deszczu ziemia zrobiła się śliska i łatwo traciłem równowagę z ramionami ciasno przylegającymi do tułowia. Musiałem patrzeć pod nogi. Wkrótce usłyszałem za sobą tak dziwne odgłosy, aż się obejrzałem.

Tak jak oddaliłem się od półki skalnej, tak za mną szli chwiejnym krokiem, potykając się, moi dozorcy - nie z własnej woli, lecz z przymusu. Poganiały ich zwierzęta i ptaki. Nie wiem, co się stało z ich pistoletami, ale już ich nie mieli. I, o dziwo, żaden z nich nie wyciągnął miecza. I tak kroczyli w napięciu malującym się na twarzach, wytrzeszczając oczy, jakby uwięzieni w koszmarnym śnie.

Skierowałem się na wschód i poszliśmy tam całą groma­dą, ptaki zawsze w górze, a wokół nas zastęp zwierząt, dużych i małych. Wydawały teraz różne odgłosy, piszcząc, warcząc, parskając, jak gdyby protestując przeciw wyzna­czonej im roli - gdyż robiły to pod przymusem. Spojrzałem w tę stronę, w której przedtem dostrzegłem sześciu jeźdźców. Nie było żadnego! Czyżby pokonała ich niesamowita armia?

Był to najdziwniejszy marsz w moim życiu. Zwierzęta dotrzymywały mi kroku, jak mogły najlepiej, zarówno te obok mnie, jak i te poza mną. Jednak po pewnym czasie mniejsze czworonogi zostały w tyle i tylko większe szły z nami w zawody. Ptaki leciały całymi stadami, zataczając kręgi i nurkując. A niebieskozielony wysłannik Dahaun zniknął jeszcze raz.

Posuwaliśmy się z trudem, nie wiedziałem dokąd, chociaż na pewno nie wracaliśmy do posiadłości Heryona. Raz za razem próbowałem dotrzeć do woli kontrolującej to czworo­nożne i skrzydlate wojsko. Wreszcie zacząłem powtarzać w myślach dobrze znany rytmiczny przyśpiew starego marszu:

- Niebo, ziemia, wysokości, miecz rozcina aż do ko­ści! - Raptem uświadomiłem sobie, że śpiewam go głośno i że umilkł zgiełk ptasich i zwierzęcych głosów. I choć wszystkie milczały, nadal maszerowały z determinacją obcą ich naturze.

Wreszcie zatrzymałem się i odwróciłem do tych, którzy szli za mną. Twarze zbielały im pod ciemną opalenizną.

Patrzyli na mnie szklistym wzrokiem, niczym ludzie, którzy mają do czynienia z czymś, czego nie mogą kontrolować, przeciw czemu nie mogą naprawdę walczyć.

- Godgarze! - podniosłem głos, by otrząsnąć go z otępienia. - Godgarze, idź odtąd swoją drogą poty, póki nie dotrzesz do klanu Dhulmat. Tak jak powiedziałem, między nami nie ma waśni, nikt też nie odpowiada za to, co się dzisiaj stało. Gdybym miał miecz, zamieniłbym go z tobą na znak rozejmu.

Godgar nie miał sił się gniewać i się nie załamał.

- Kapitanie - wypowiedział z przekąsem ten za­szczytny tytuł - skoro proponujesz pokój, akceptujemy go. Ale czy ci, którzy kroczą z tobą, również popierają tę propozycję?

Nie wiedziałem, ale należało spróbować.

- Spróbujcie.

A wtedy Godgar i jego ludzie, obserwując czujnie zwierzęta, ruszyli na południe. Powoli, jakby niechętnie, zrobiono im przejście. Kiedy Godgar to zobaczył, wypros­tował się. Jeszcze raz spojrzał na mnie.

- Musimy o tym zameldować - powiedział.

- Niech tak będzie - odrzekłem.

- Zaczekaj! - Ruszył w moją stronę. Stepowy kot sprężył się do skoku, szczerząc kły i warcząc. Godgar stanął jak wryty. - Nie chcę ci zrobić nic złego. Ale trudno jest iść ze związanymi rękami. Chciałbym cię uwolnić.

Lecz drapieżnik nie chciał o tym słyszeć, mimo iż w myśli wydałem mu taki rozkaz.

- Wydaje się, że nasze przysięgi tu się nie liczą, God­garze. Idź w pokoju i zamelduj o wszystkim, skoro musisz. I powtarzam - między mną a tobą i twoimi nie ma waśni.

Kiedy Godgar wrócił do swoich ludzi, skierowali się na południe, a za nimi ruszył orszak zwierząt, które zdawały się ich eskortować. Mnie wszakże czekała inna droga - niebieskozielone skrzydła znów zabłysły w powietrzu i po­naglił mnie głośny szczebiot.



ROZDZIAŁ XVIII


Nieco później przekonałem się, że nie tylko mnie eskor­towano, ale i popędzano. Kiedy Godgar i jego ludzie zniknęli mi z oczu, zatrzymałem się, odwróciłem - i spo­jrzałem prosto w oczy szczerzącego kły stepowego kota, za którym parskała bijąc kopytem o ziemię spora antylopa. Odwieczni wrogowie złączeni teraz wspólnym celem. Kot warknął. Zwróciłem się na wschód i warczenie ucichło. Coraz więcej zwierząt opuszczało armię, która zmusiła mnie i moich prześladowców do opuszczenia schronienia pod skalną półką, a mimo to nadal towarzyszyła mi groźna eskorta, złożona głównie z większych czworonogów.

W górze ponownie rozległy się ptasie trele - krąży tam wysłannik Dahaun, pomyślałem, ponaglając mnie do dal­szego marszu. W końcu opuściłem drogę i zagłębiłem się w mokrą trawę, która ocierała się o moje nogi niemal na wysokości ud, chwilami całkowicie zasłaniając niezwykłą eskortę. Kiedy znów ruszyłem w drogę, niebieskozielony ptak pomknął do przodu.

Dahaun - czy ruszyła za mną na drugą stronę gór? Przeczył temu zdrowy rozsądek. Między jej rasą a Escore istniała tak ścisła więź, że nie mogła ona opuścić swej krainy. Kemoc? Zwierzęcym zastępem nie kierowała wola Kemoca czy Kaththei, wola zrodzona ze znanych w Estcarpie czarów.

Przed nami majaczyło ciemne pasmo gór. Ta droga doprowadzi mnie na podgórze. Zacząłem szarpać rzemienie krępujące mi ręce. Kiedy się znajdę w trudnym terenie, będę potrzebował rąk do wspinaczki. Więzy wpiły mi się w ciało i poczułem, że stały się śliskie od krwi sączącej się z poprzecznych ran. Może to wreszcie je rozluźniło. Mimo groźnego warczenia i parskania zatrzymałem się i jeszcze raz począłem z całej siły szamotać rękami w skórzanych obręczach. Wreszcie, zdarłszy spory płat naskórka, uwol­niłem jedną rękę i wysunąłem ją do przodu, purpurową i zakrwawioną. Zgiąłem palce, żeby przywrócić krążenie.

Deszcz przestał padać, choć chmury nadal przesłaniały niebo. Zapadał zmierzch. Niepokoiła mnie zbliżająca się noc na tym pustkowiu, albowiem ze zmęczenia ledwie powłóczyłem nogami. Obejrzałem się. Samiec antylopy podniósł łeb, stepowy kot obserwował mnie w milczeniu - lecz z pewnej odległości. Zrobiłem krok czy dwa w ich kierunku. Natychmiast rozległy się ostrzegawcze warknięcia i parsknięcia. Widziałem też inne zwierzęta czy to skulone, czy to stojące w trawie. Droga na zachód była dla mnie zamknięta.

Zwierzęta nie poszły za mną, po prostu stały w tym samym miejscu, tworząc barierę odgradzającą mnie od kraju, w którym mógłbym znaleźć ludzi mojej krwi. Podobnie jak myśliwi, którzy wówczas podążali naszym śladem, armia czworonogów i ptaków wyganiała mnie z Estcarpu.

Dostrzegłszy grupę skał skierowałem się ku niej i usiad­łem, żeby dać odpocząć nogom. Buty do konnej jazdy nie nadawały się przecież do wielogodzinnego marszu. Widzia­łem zwierzęcych wartowników albo prześlizgujących się nad ziemią, pewnie były to koty, albo biegnących rezolutnie, niewątpliwie były to antylopy. Ociężałe niedźwiedzie zniknęły gdzieś, może dlatego, że nie potrafiły nadążyć. Ale pozostałe czworonogi... mierzyliśmy się wzrokiem, kiedy rozmyślałem o sytuacji, w jakiej się znalazłem.

Wyglądało na to, że ktoś czy też coś chce na powrót odesłać mnie do Escore. I wszystko we mnie buntowało się przeciw takiemu przymusowi. Najpierw posłano mnie do Estcarpu w beznadziejnej misji, a teraz mnie z niego wypędzano. Nie miało to sensu, a poza tym żaden człowiek nie godzi się łatwo z myślą, że jest tylko pionkiem na jakiejś ogromnej szachownicy, przesuwanym to tu, to tam w celach, o których nic nie wie. .

Dermont opowiedział mi kiedyś o bardzo starym karsteńskim zwyczaju, zarzuconym wtedy, kiedy Stara Rasa utraciła władzę w kraju, którym zawładnęli przybysze z dalekiego południa. W owych niemal zapomnianych czasach co dziesięć lat grano w pewną grę. Rzeźbione figurki ustawiano na specjalnie oznaczonej desce. Z jednej strony zasiadał gracz uważany za największego pana, z drugiej zaś nędzarz bez ziemi i służby, który ośmielił się wziąć udział w grze. Gracz bez ziemi reprezentował siły zniszczenia i złego losu, magnat zaś stanowił uosobienie pewności siebie i sukcesu. Grali oni nie tylko o całą fortunę bogacza, ale także o szczęście i powodzenie kraju. Gdy biedak obalił magnata, spodziewano się chaosu! wielkich zmian.

Czy teraz odbywała się taka gra - z żywym człowie­kiem - ze mną - jako jednym z pionków? W Estcarpie niezmiennie trwał odwieczny porządek, który umocnił się jeszcze po rozprawie z Karstenem. A niespokojne Escore, gdzie ożyły dawne sprzeczności, stanowiło jego przeciwień­stwo. Być może, za starożytną grą kryła się jakaś starsza od niej prawda, być może, dobrze niegdyś znane działanie potężnych sił zredukowano do rytuału na desce do gry.

Mogłem snuć takie rozważania, ale wątpiłem, czy kiedy­kolwiek dowiem się, które z moich przypuszczeń były prawdziwe. Na pewno przesunięto mnie do Estcarpu, tak jak teraz mnie z niego wycofywano. Potrząsnąłem głową, ale tylko zwierzęta widziały ten gest. W końcu zacząłem zrywać trawę wokół mego głazu, wyściełając sobie nią posłanie. Jednego byłem pewny - nie wolno mi było teraz iść dalej.

Chociaż spałem pod gołym niebem, tej nocy nie od­czuwałem potrzeby czuwania. Możliwe, iż tak dalece wytrącono mnie z normalnego życia, że już mnie to nie obchodziło. A może byłem zbyt zmęczony, przecież tyle się wydarzyło.

I tak zasnąłem głęboko. A jeśli coś mi się śniło, nie pamiętałem o tym po przebudzeniu. Kiedy z trudem wstałem rano z niewygodnego posłania, zwróciłem się twarzą do gór. Pod tym względem miałem rację - jeżeli stanowiłem pionek na szachownicy, z pewnością przesunięto mnie na inne pole. Wyruszyłem w drogę z pustymi rękami, bez jedzenia, a czekała mnie trudna wspinaczka. Dwukrot­nie się obejrzałem. Jeśli moja eskorta czuwała w nocy, to nie dotrwała do tej pory. Po zwierzęcej armii nie pozostał żaden ślad. Nie czułem też potrzeby jeszcze jednej wyprawy do Estcarpu.

Niewątpliwie przez cały dzień wykonywałem jakiś rozkaz, chociaż nie umiałbym ująć go w słowach. Strzaskane graniczne góry stały się moim celem. Przecież to bezsen­sowne, bezsensowne, powtarzała raz za razem jakaś część mego umysłu. Zmusić mnie do wyprawy, a później ją odwołać. Czego dokonałem? Spotkałem się z uciekinierami z Karstenu tylko w jednej posiadłości, a i na nich wywarłem ujemne wrażenie.

Myślałem, że wysłano mnie do werbowania ochotni­ków - ale cały mój wysiłek poszedł na marne. Więc - i to pytanie sprawiło, że stanąłem jak wryty na skraju wąwozu - więc jaki był prawdziwy powód mojego powrotu do Estcarpu? Żeby tylko przerwać panującą wokół ciszę, ze złością kopnąłem kamień, który potoczył się z grzechotem.

Do czego mnie użyto? Nie wiedziałem i ta niewiedza irytowała mnie, wyładowując się w jedynym dostępnym mi działaniu - powrocie do Escore. Z trudem zszedłem ze zbocza, a potem zacząłem biec niemal na oślep, niewiele zważając na potrzeby swego ciała, umysł zaprzątały mi bowiem przerażające domysły, na które nie znajdowałem racjonalnych odpowiedzi.

Ten bezmyślny bieg zakończył się upadkiem. Bezmyślny, albowiem nie mogłem uciec od dręczących mnie obaw. Leżałem na ziemi, dysząc ciężko i waląc opuchniętymi rękami w żwir dopóty, dopóki nie uspokoił mnie ból.

Kiedy serce przestało mi walić jak młotem i ustał szum w uszach, dobiegł mnie plusk wody. Ruszyłem w tę stronę, gdyż zdałem sobie sprawę, że bardzo chce mi się pić.

Chłeptałem wodę z zasilanej przez źródło niewielkiej sadza­wki, jakbym był drapieżnym kotem. Chłodny dotyk wody na twarzy przywrócił mi rozsądek. Paniczna ucieczka nie stanowiła rozwiązania, więc - poddaj się tajemniczym rozkazom, nim nie dowiesz się więcej. Kiedy ruszyłem w dalszą drogę, znów stałem się rozsądnym człowiekiem. Na pewno istniało jakieś wyjaśnienie tego problemu, a mogłem je znaleźć tylko w Escore. Zwierzęcej armii nie wymyślono w Estcarpie. Toteż im prędzej dotrę do Escore, tym wcześniej poznam swoje miejsce w nowym porządku rzeczy.

Zaczął mi dokuczać głód. Upłynęło już sporo czasu od momentu, kiedy spożyłem podróżną rację pod skalną półką. Wiedziałem, że w tej dzikiej okolicy nie znajdę nic do jedzenia. W przeszłości jednak wiele razy byłem głodny, szedłem więc dalej, nie zważając na bolesne skurcze żołądka. Czy zdołam odnaleźć dolinę prowadzącą do przejścia na drugą stronę gór? Czasami, kiedy rozglądałem się wokoło, nie mogłem zorientować się w terenie, gdyż albo znów dokuczało mi to samo co niegdyś zniekształcenie wzroku, albo też z głodu dwoiło mi się przed oczami.

Nie zatrzymał mnie zmrok, albowiem coraz bardziej rosło we mnie pragnienie dotarcia do Escore. Chwiejąc się na nogach szedłem wąskim parowem, nie wiedząc, czy to ten właściwy. A potem - ujrzałem w oddali światło! Oszołomiony zatrzymałem się, mrugając oczami. Prze­straszyłem się, że mnie wyprzedzili i czekali już na mnie moi wrogowie, którzy nie tylko odetną mi odwrót, ale znów mnie schwytają.

Mój umysł działał tak niesprawnie, że nie widziałem wyjścia z tej sytuacji. Jeżeli się cofnę - wrócę na równinę albo zagubię się na podgórzu i nigdy nie znajdę drogi do Escore.

Bracie!

Tak zagłębiłem się w myślach, że w pierwszej chwili to wezwanie nic dla mnie nie znaczyło. A potem - potem - Kemocu!

Nie sądzę, bym zawołał go na głos po imieniu, kiedy zacząłem biec w stronę ognia - ale zrobiło mi się ciepło koło serca.

Wyszedł mi na spotkanie i nagle zrozumiałem, że o włas­nych siłach nie przejdę tych ostatnich kilku kroków. Na poły ciągnąc, na poły podtrzymując zaprowadził mnie do oazy światła i ciepła. Oparłem się o sprężysty krzew, trzymając w rękach niewielką miskę. Jej zawartość ogrzała mi dłonie, a aromatyczny zapach zachęcił do spożycia gęstego gulaszu.

Kemoc miał na sobie strój ludu Dahaun, łącznie z ener­getycznym biczem u pasa, a przecież wyglądał tak samo jak setki razy w przeszłości, kiedy to razem obozowaliśmy w górach. I ta znajoma scena złagodziła targający moją duszą bunt przeciw obcej kontroli, podobnie jak gulasz zmniejszył głód dręczący moje ciało.

- Wiedziałeś, że nadchodzę? - Pierwszy przerwałem milczenie, gdyż Kemoc pozwolił mi odpocząć i odprężyć się w spokoju.

- Ona wiedziała. Pani Zielonych Przestworzy - odparł z pewną rezerwą w głosie. - Powiedziała nam, że cię pojmano...

- Tak.

- Nie pozwolili Kaththei pomóc ci. Zastosowali wobec niej blokadę umysłu! - Teraz jego ton stał się wyraźnie wrogi. - Lecz mnie nie mogli powstrzymać. I rzuciwszy własne czary oznajmili mi, że mogę iść i zobaczyć, czy dobrze podziałały.

Coś mnie tknęło! Czy Kemoc również czuł, że kieruje nim obca wola?

Ich czary. Zwierzęta - tak, to mogły być czary Dahaun.

- Nie mieli pewności, czy podziałają - w Estcarpie. Ale wydaje się, że tak się stało, skoro tu jesteś. Kyllanie, czemu odszedłeś? - zapytał gniewnie.

- Musiałem. - I opowiedziałem o wszystkim, co mi się przytrafiło, kiedy obudziłem się w Zielonej Dolinie. Nie ukrywałem też przed nim zatroskania, że kieruje nami jakaś nieznana siła w równie obcym nam celu.

- Czy to Dahaun? - zapytał znów ostro. Potrząsnąłem przecząco głową.

- Nie, ona tego nie chciała. Ale powiadam ci, Kemocu, że nie z własnej woli bierzemy udział w grze, której nie rozumiemy. Ja nie mam pojęcia, po co, posłano mnie tam - a potem pozwolono mi - nie, kazano mi - wrócić z powrotem do Escore!

- Nasi gospodarze twierdzą, że w Escore odbywa się przegrupowanie sił, że gromadzą się rozproszone zastępy zła. Sami również zwołują swoich sojuszników. Czas rozejmu się skończył. Obie strony dążą do próby sił. I mówię ci, bracie, że chociaż to niebezpieczne, cieszy mnie taki rozwój sytuacji. Albowiem nie podoba mi się ta gra za kulisami.

- Kaththea - powiadasz, że zastosowano wobec niej blokadę umysłu?

- Dopóty, dopóki nie zgodzi się zaprzestać używania Mocy. Twierdzą, że w ten sposób obudziłaby wszystkich, których musimy się obawiać. Czeka z innymi, tam... - Wskazał na ścianę gór za nami. - Dołączymy do nich za dnia.

Tej nocy znów śniłem. Jeszcze raz jechałem przez pola Escore, lecz w innej postaci - w kolczudze, z bronią u pasa, gotów do walki na miecze albo na coś gorszego. A ze mną jechała gromada tych, którzy wybrali walkę u mego boku. Wśród nich dostrzegłem twarze niedawno poznanych ludzi. Zobaczyłem panią Chriswithę, była w kol­czudze, uzbrojona, jak to jest w zwyczaju w niebezpiecznych czasach. Uśmiechnęła się do mnie, zanim odjechała, a jej miejsce zajęli inni ludzie ze Starej Rasy. Podróżowaliśmy zdjęci rozpaczą, zewsząd bowiem groziło nam niebez­pieczeństwo. Płynął nad nami sztandar w kształcie wielkiego zielonego ptaka (a może oglądałem prawdziwego ptaka, tylko kilkakrotnie większego od tych, które znałem?) Wiatr trzepotał nim w taki sposób, iż ptak ów miał zawsze, niczym podczas lotu, rozpostarte skrzydła. I przez cały czas gotowi byliśmy bronić się do ostatniego, by nie zapłacić daniny jakiemuś panu Ciemności.

- Kyllanie! - Obudziłem się czując, że Kemoc szarpie mnie za ramię.

- Miałeś złe sny - powiedział.

- Może złe, a może nie. Czekają cię walne bitwy, tak jak tego chciałeś, Kemocu, jedna za drugą. Ale czy oczyścimy tę ziemię, czy też zostaniemy w niej pogrzeba­ni... - Wzruszyłem ramionami. - W każdym razie mamy ręce i miecze, którymi możemy się posłużyć. Chociaż czas nam nie sprzyja.

Po raz drugi wspinaliśmy się na ścianę skalną, pozo­stawiając za sobą Estcarp. Mimo wewnętrznego nakazu, wędrowałem powoli. A kiedy znaleźliśmy się na szczycie, przed wejściem na przełęcz, odwróciłem się podobnie jak Kemoc. Mój brat przyłożył do oczu daleko widzące soczew­ki. Nagle zesztywniał cały i zrozumiałem, że coś zobaczył.

- Co się dzieje?

W odpowiedzi podał mi soczewki. Ujrzałem drzewa i skały, a między nimi ludzi. Więc znów jechali moim tropem? No cóż, to nie potrwa długo, przestraszą się zakazanej ziemi, tak jak ich poprzednicy. Był to liczny oddział - naprawdę bardzo chcieli mnie schwytać.

Wreszcie nastawiłem lepiej soczewki i przyjrzałem się jednemu jeźdźcowi, drugiemu, trzeciemu. Nie wierząc własnym oczom spojrzałem na Kemoca. Skinął głową, a na jego twarzy malowało się zaskoczenie.

- Dobrze widzisz, bracie - część z nich to kobiety!

- Ale skąd? Czy są to Czarownice, które same chcą pochwycić zbiega?

- Czy jakaś Czarownica trzymałaby przed sobą dziecko w podróżnej kołysce?

Podniosłem znów soczewki, obiegłem spojrzeniem całą grupę i znalazłem tę, którą wcześniej zauważył Kemoc, kobietę w płaszczu i długich spodniach przeznaczonych do dalekich podróży, dzierżącą przed sobą na siodle kołyskę z dzieckiem zbyt małym, by mogło dosiąść kucyka.

- Jakiś najazd, uciekają przed nim. - Szukałem jedy­nego wiarygodnego wyjaśnienia.

- Myślę, że nie. Jadą z południowego wschodu. Teraz najazd mógłby grozić jedynie od północy, ze strony Alizonu. Nie, sądzę, że to są rekruci - rekruci, po których cię posłano, bracie.

- To niemożliwe, kobiety i dzieci! - zaprotestowa­łem. - Przecież swoją historię opowiedziałem tylko we dworze Hervona, ale zdyskredytowano ją po tym, jak oświadczyłem, że jestem banitą. Nie mieli powodu, żeby...

- Powodu, o którym wiedziałeś - poprawił mnie.

Nie wiem, czemu w owej chwili przypomniałem sobie pewne wydarzenie z dzieciństwa. Wszedłem do wielkiej sali zamku w Estfordzie przy jednej z tych rzadkich okazji, kiedy odwiedził nas nasz ojciec. Tak, to wtedy przywiózł ze sobą Otkella, który miał uczyć nas władania bronią. I opowiedział o czymś, co niedawno wydarzyło się na Gormie. Do zatoki przypłynął zza mórz sulkarski statek z martwą załogą na pokładzie. W kajucie kapitańskiej znaleziono zapis historii zarazy, którą zawleczono na statek w odległym porcie i która przenosiła się z człowieka na człowieka. Załoga Gormu odholowała statek daleko w mo­rze, podpaliła i zatopiła wraz z trupami. A wszystko zaczęło się od jednego marynarza, który wrócił z odwiedzin w porcie niosąc w sobie nasiona śmierci.

Załóżmy, że wysłano mnie do Estcarpu jako nosiciela podobnych nasion - może nie chodziło bezpośrednio o choroby i śmierć - jakkolwiek taki miał być końcowy rezultat - chodziło jednak o to, żeby zarazić napotkanych ludzi potrzebą odnalezienia Escore? Chociaż to wyjaśnienie wydawało się fantastyczne, odpowiadało na wiele pytań.

Kiedy Kemoc odczytał to wszystko w moim umyśle, wziął ode mnie soczewki, żeby jeszcze raz przyjrzeć się zmierzającym w naszą stronę ludziom.

- Nie sprawiają wrażenia ani otępiałych, ani oślepio­nych - zauważył. - Twoja zaraza musiała dobrze się zadomowić.

- Wszystko, byle nie kobiety i dzieci! Pragnąłem or­szaku wojowników, samotnych, zahartowanych w bojach. Po cóż sprowadzać rodziny do zagrożonego przez moce Ciemności Escore - nie!

- Wydaje się, że ktoś lub też coś zamierza odbudować naród. - Kemoc opuścił soczewki.

- Więcej pionków do gry! - Ogarnął mnie gniew, choć wiedziałem, że na nic się to nie zda. Nie chciałem wziąć powtórnie soczewek, kiedy Kemoc je do mnie wyciągnął. To było moje dzieło i ja będę musiał za nie odpowiadać.

- Nie mogą zabrać koni - zauważył mój brat, myśląc praktycznie. O mało nie uderzyłem go za to, że tak prędko zaakceptował plany nie znanej nam siły. - Ale można podnieść ich dobytek na linach i w ten sposób pomóc im we wspinaczce. A gdyby później poza wypełnioną drzewami doliną czekały na nich rogate wierzchowce...

- Jesteś bardzo pewny tego, że do nas jadą - od­parowałem.

- Ponieważ ma rację!

Za nami pojawiła się Kaththea. Potem podbiegła do nas i położywszy ręce na ramieniu Kemoca i moim połączyła się z nami.

- Czemu? - Miałem nadzieję, że moja siostra odpowie na to pytanie.

- Dlaczego jadą? Przyjadą nie wszyscy, przyjadą tylko ci, którzy odebrali wezwanie, poczuli potrzebę. A czemu wysłano właśnie ciebie, Kyllanie? Dlatego, że tylko ty spośród nas mogłeś nieść nasienie wezwania. We mnie nie można go było ulokować podczas snu, albowiem w moim umyśle znajduje się zbyt wiele zabezpieczeń Mocy. To dotyczy również Kemoca, blokada w moim umyśle rozciąga się bowiem także i na niego. Dlatego ty zostałeś nosicielem, siewcą... a teraz nadszedł czas zbiorów!

- Jadą na śmierć!

- Niektórzy zginą - zgodziła się ze mną moja siost­ra. - Ale czyż wszystko, co żyje, nie ociera się o śmierć od pierwszego tchnienia? Żaden człowiek nie jest w stanie wybrać godziny swej śmierci, jeśli wędruje przez życie /godnie z przeznaczeniem. A ty, bracie, nie powinieneś opłakiwać losu, który pozwolił ci zanieść twoje marzenie do Estcarpu. Żyjemy w czasach wielkich zmian, w czasach, w których przypadek może zadecydować o wszystkim, i wkraczamy w nowy porządek, w porządek którego nie rozumiemy. Kto potępia miecz za to, że zabija? Od­powiedzialność spada na rękę i umysł!

- Więc czyja ręka i umysł kryją się za tym wszystkim?

- A któż zna imiona Nieśmiertelnych?

Ta szybka odpowiedź zaskoczyła mnie. Wiedziałem, że są ludzie wierzący w bezimienne siły stojące ponad naturą, człowiekiem i światem. Ale nie rozumiałem, czemu wierzyły w nie Czarownice.

- Tak, Kyllanie, zdobywanie wiedzy nie oznacza kresu wiary, chociaż te, które zbyt wcześnie kończą naukę, przysięgłyby, że tak jest. Nie wiem, czyje plany zaczęliśmy wprowadzać w życie, ani nie neguję tego, że może to być trudne i że czeka nas wiele zmartwień. Wszakże staliśmy się ich częścią i nie możemy zawrócić z tej drogi. Tymczasem zaś przestań gryźć palce i znów stań się sobą.

Tak oto przybyliśmy do Escore. A ja, który rzucałem wyzwanie śmierci od chwili, kiedy po raz pierwszy przypasałem miecz, znów wziąłem na siebie to brzemię i wiele innych. Albowiem później rzeczywiście zdobyliśmy Escore za pomocą stali, odwagi i nie skalanych złem czarów. I jest to zdumiewająca opowieść, która musi zostać spisana, w osobnej kronice. Lecz taki właśnie był początek tej historii, siew ziarna, z którego potem zebrano plony - a są to dzieje nas trojga.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Amdre Norton Troje przeciw Swiatu Czarownic Swiat czarownic 3
Cykl Świat Czarownic ~ Estcarp tom III Troje przeciw Światu Czarownic
Norton Andre Troje przeciw Œwiatu Czarownic
Andre Norton Opowiesci ze Swiata Czarownic t 4
Andre Norton Opowiadania ze Swiata Czarownic Tom 4
Andre Norton Opowiesci Ze Swiata Czarownic T 4
Andre Norton Opowiesci ze Swiata Czarownic t 2
Andre Norton Czarodziej ze Swiata Czarownic
Andre Norton SC 2 3 Czary Swiata Czarownic
Andre Norton SC 11 [Cykl High Hallacku] Czary Świata Czarownic
Andre Norton Czary Swiata Czarownic
Andre Norton Swiat Czarownic w pulapce
Andre Norton Swiat czarownic
Andre Norton Cykl Ross Murdock (1) Tajni agenci czasu
Andre Norton Klatwa Zarsthora
Andre Norton Operacja Poszukiwanie czasu
Andre Norton Cykl Ross Murdock (4) Klucz spoza czasu
Andre Norton Cykl Magiczna Seria (1) Magia stali
Andre Norton Lodowa korona

więcej podobnych podstron