A
NDRE
N
ORTON
C
ZARY
Ś
WIATA
C
ZAROWNIC
P
RZEŁOŻYŁ
J
AROSŁAW
K
OTARSKI
T
YTUŁ ORYGINAŁU
:
S
PELL OF THE
W
ITCH
W
ORLD
S
REBRNA SMOCZA ŁUSKA
I
P
RZYBYCIE OBCYCH
Sztorm był silny. Fale uderzały o skały i przelatywały nad rafą osłaniającą port z
zakotwiczonymi łodziami. Mieszkańcy Wark byli o nim uprzedzeni, gdyż nikt tak dobrze nie
zna czarów pogody jak ci, którzy żyją z wiatru, fali i zmienności morskiego szczęścia. Stracili
więc tylko jedną z mniejszych łodzi Omunda, która została wyrzucona na plażę i wymagała
naprawy.
Tego ranka Omund nie był jedyną osobą na nadbrzeżnych wydmach. Wzburzone
morze nie tylko zabiera ludziom to, co jest w stanie dosięgnąć. Zdarza się również, że daje
różne skarby. Dlatego wszyscy, którzy mogli utrzymać się na nogach i mieli wystarczająco
ostry wzrok, byli tam, szukając tego, co mogło się dziś zjawić jako podarunek.
Czasami był to bursztyn, innym razem Deryk znalazł dwie złote monety, bardzo stare,
o których Aufricia, czarownica, powiedziała, że pochodzą z czasów Najstarszych. Deryk
przetopił więc je, aby zdjąć ze złota zaklęcie. Prawie zawsze znajdowano drewno, wodorosty,
z których kobiety robiły barwniki do zimowych okryć, oraz muszle, bardzo cenione przez
dzieci. Niekiedy fale wyrzucały wraki statków, jakich większość mieszkańców nigdy nie
widziała. Wyjątkiem byli ci, którzy gościli w Jurby, jako że statki nigdy nie kotwiczyły w
zatoczce Wark.
Tym razem jednak znaleziono obcych ludzi. Początkowo wydawało się, że dryfująca
przez głębię ku brzegowi łódź jest pusta. Dopiero po chwili dostrzeżono na jej pokładzie
nieznaczne poruszenie. Nie zauważono wioseł. Zebrani na brzegu krzyczeli i wymachiwali
rękami, lecz nikt nie dawał odpowiedzi. W końcu Kaleb z Kuźni rozebrał się, przepasał w
talii liną i popłynął w kierunku rozbitków. Zamachał energicznie, dając znak, że są ludzie na
pokładzie, po czym zamocował na rufie linę. Wkrótce łódź znalazła się na brzegu.
W środku leżało dwoje ludzi. Kobieta opierała się na boku, próbując słabymi dłońmi
odsunąć z bladej twarzy sklejone solą włosy. Mężczyzna, z raną na skroni, leżał nieruchomo,
jakby padł w boju. Sądzili, że jest martwy. Aufricia zsunęła z niego tunikę i zdołała
wychwycić bicie serca. Z przekonaniem stwierdziła, że los jeszcze nie zabrał go ze świata
żywych. Kobieta natomiast była w szoku. Nie słyszała pytań, targała tylko gorączkowo swe
włosy i patrzyła otępiała na zgromadzonych. Oboje zabrano do domu Aufricii.
Tak oto obcy znaleźli się w Wark i choć już pozostali tu na zawsze, nigdy nie
traktowano ich jak swoich.
Upływające dni bardzo zmieniły mężczyznę. Początkowo przypominał małe dziecko,
o które trzeba się troszczyć i karmić je. Inaczej było z kobietą. Nie znała języka mieszkańców
Wark, ale uczyła się go szybko. Po pewnym czasie zauważono, że Aufricia, która zawsze była
szczera, coraz oszczędniej wypowiadała się o swoich gościach. Gdy wypytywano ją,
zachowywała się tak, jakby strzegła jakiegoś nader ważnego sekretu. Zobowiązano więc
Omunda, aby dowiedział się czegoś o obcych, co mógłby jednocześnie przesłać Lordowi
Gaillardowi. Działo się to w roku Salamandry - przed inwazją. High Hallack żyło jeszcze
pokojowym życiem i pokojowymi zwyczajami.
Ranny wygrzewał się w słońcu, wystawiając na ciepło szramę na skroni. Ciemna
karnacja i włosy już na pierwszy rzut oka odróżniały go od mieszkańców Dales. Był smukły i
krzepki, a wygląd jego rąk wskazywał na to, że nigdy nie musiał ciężko pracować.
Uśmiechnął się szczerze, widząc Omunda, na co tenże odpowiedział równie
przyjacielskim uśmiechem. Pomyślał, że plotki kobiet we wsi i rozmowy mężczyzn przy
winie, wywoływane przybyciem obcych są dla nich krzywdzące.
Nagle przeniósł wzrok na drzwi chaty, które się otworzyły. Stanęła w nich kobieta.
Omund patrząc na nią odczuwał dziwny niepokój.
Kobieta była prawie tak wysoka jak on i podobnie jak jej towarzysz, szczupła.
Wychudzona twarz, uwieńczona ciemnymi włosami, nie wyróżniała się pięknością, ale było
w niej coś…
Omund był niegdyś w zamku w Vestdale, gdy potwierdzano jego zwierzchnictwo nad
Wark. Tamże widział Lorda i Lady w całej ich krasie i potędze. Kiedy spojrzał na tę kobietę
ubraną w źle skrojoną jedną z sukien Aufricii, bez żadnych klejnotów i ozdób, poczuł jeszcze
większy strach niż wtedy, w zamku. Sprawiały to jej oczy, co później sobie uświadomił. Nie
potrafił określić ich barwy, poza tym, że były ciemne oraz zbyt duże jak na drobną twarz i
miały w sobie coś intrygującego.
Nie zastanawiając się, zdjął czapkę i uniósł otwartą dłoń ku górze, tak, jak zrobiłby
przed samą Lady Vestdale.
- Witaj w pokoju - jej głos był cichy, zawierał wiele kontrolowanej siły, zdolnej
zawładnąć całymi górami.
Gdy znaleźli się wewnątrz, siedząca przy ogniu Aufricia nie zrobiła najmniejszego
gestu, aby spełnić obowiązki gospodyni, pozostawiając to nowo przybyłej, jak gdyby to ona
była właścicielką, a nie gościem.
Na stole stał róg powitalnego wina i talerz ciasta. Obca kobieta ujęła delikatnie
chłodną dłonią nadgarstek Omunda i usadowiła mężczyznę na honorowym miejscu. Zgodnie
ze zwyczajem usiadła naprzeciw niego.
- Mój pan i ja wiele zawdzięczamy tobie i twoim ludziom, naczelniku Omundzie -
odezwała się, gdy popijał wino. - Dałeś nam drugie życie, co jest największym darem, jaki
można ofiarować. Dlatego jesteśmy twoimi dłużnikami. Teraz chcesz się czegoś o nas
dowiedzieć i jest to zrozumiałe.
Nie miał czasu na zadawanie pytań, ona bowiem kierowała rozmową, a wyglądało to
tak naturalnie, że nawet nie protestował.
- Przybyliśmy zza morza - kontynuowała - tam, gdzie toczy się wojna, gdyż nadchodzi
taki czas, w którym trzeba wybrać między śmiercią a ucieczką. Żaden człowiek nie wybierze
śmierci, dopóki ma choć den nadziei, więc i my wypłynęliśmy szukać nowej ziemi. Ludzie z
Sulcarheep, którzy są marynarzami, powiedzieli nam o niej i na ich okręcie wyruszyliśmy,
ale… Zawahała się i opuściła wzrok na swe dłonie o długich palcach, ułożone na stole.
- Był sztorm - ciągnęła po chwili namysłu. - Zniszczył okręt, a mój pan zdążając do
łodzi został zraniony przez spadający maszt. Los chciał, że byłam w pobliżu. Nikt więcej nie
uratował się, a my zawdzięczamy życie tylko wam. Pomówię teraz z tobą otwarcie. Cały nasz
dobytek zatonął, nie mamy nic. Mój pan uczy się życia tak, jak uczą się dzieci. Nigdy nie
odzyska tego, co zabrało mu morze, ale na pewno będzie mógł pracować jak inni mężczyźni.
Co do mnie, zapytaj Aufridi. Mam określone zdolności, które przewyższają posiadane przez
nią i ofiaruję je na twoje usługi.
- Ale… czy nie byłoby lepiej, gdybyś udała się do Vestdale? - zaproponował Omund.
- Morze przywiodło nas tu i bez wątpienia w tym dziele była jakaś przyczyna -
uczyniła jakiś znak nad stołem, a jego strach wzrósł. Wiedział już, że jest taką, jak Aufrida,
lecz znacznie od niej potężniejszą.
- Pozostaniemy tu - dodała.
Omund nie wysłał raportu do Vestdale, a ponieważ podatek zapłacili w Jurby na czas,
ludzie Lorda nie mieli powodu, aby przyjechać do Wark. Z początku boczono się na obcą, ale
gdy zajęła się Yeleną w czasie porodu - wszyscy prorokowali, że dziecko urodzi się martwe -
i dzięki jej wiedzy i umiejętnośdom maleństwo przyszło na świat żywe, przekonano się do
niej. Nigdy jednak nie był to tak przyjazny stosunek, jak do Aufridi. Zawsze nazywano ją
Lady Almondia, a jego Truan. Nie byli już jednak traktowani tak, jak wkrótce po przybyciu
do Wark.
Truan zdrowiał szybko i po pewnym czasie mógł już z innymi wypływać na połów.
Od niego miejscowi nauczyli się nowego sposobu ustawiania sieci. Poza tym pracował w
kuźni, gdzie obrabiał metal przyniesiony ze wzgórz. Wykonał z niego miecz, w którego
władaniu wprawiał się tak, jakby od tego zależała jego przyszłość. Częstokroć oboje z
Almondia wybierali się na wzgórza, gdzie nikt z Wark nie chodził. Żyła tam płowa
zwierzyna, której mięso stanowiło odmianę po ciągłym spożywaniu ryb. Tam też znajdowały
się ruiny budowli Najstarszych.
W czasach, kiedy ludzie przybyli tu z południa, nie był to dziki i bezludny kraj. Choć
Najstarszych było niewielu i trzymali się wysoko położonych okolic, kraj ten jednak należał
do nich. Byli dziwni i straszni, nie wszyscy wyglądali jak ludzie. Nigdy jednak nie
napastowali mieszkańców i nie szkodzili im. Gdy tych zaczęło napływać coraz więcej,
Najstarsi wycofali się. Zostawili po sobie warownie i świątynie, miejsca, w których drzemały
stare moce. Ludzie omijali je, nie chcąc ryzykować spotkania z czymś, czego lepiej w życiu
nie doświadczać.
Jedno z takich miejsc znajdowało się wśród wzgórz górujących nad Wark. Jak
mówiono, omijały je nawet zwierzęta oraz zapuszczający się w te rejony myśliwi i pasterze.
Nie miało ono złej sławy, raczej sprawiało wrażenie dziwnego spokoju, zawstydzającego
przypadkowych przybyszów, którzy swą obecnością zdawali się przeszkadzać czemuś, co nie
powinno być nawiedzane. Budowla otoczona była murami sięgającymi człowiekowi do
ramienia i miała kształt pięcioramiennej gwiazdy, w środku której stał kamień tegoż samego
kształtu, zrobiony na podobieństwo ołtarza. Na końcach, ramion rozsypano piasek o różnych
barwach: czerwonej, błękitnej, srebrnej, zielonej i złotej, jak górski metal. Miejsca tego nigdy
nie tknęło nawet najlżejsze tchnienie wiatru i wyglądał, jakby był tu od dawna, od czasu
opuszczenia okolicy przez właścicieli. Poza murami rozciągały się pozostałości ogrodu
ziołowego, do którego Aufrida przychodziła trzy czy cztery razy w ciągu lata, aby zebrać
potrzebne jej rośliny. Ona przyprowadziła tu obcych; Później przychodzili tu sami, ale nikt
nie wiedział po co. Z takiej właśnie wycieczki Truan przyniósł metal, z którego wykuł miecz.
Potem wziął jeszcze więcej kruszcu i sprawił sobie kolczugę. Robota szła mu tak sprawnie, że
Kaleb i rybacy z podziwem obserwowali metal zmieniający się w pręt, który później Truan
formował w zachodzące na siebie pierścienie. Podczas pracy zawsze śpiewał w jakimś
dziwnym języku i wyglądał, jakby był pogrążony we śnie. Czasami Lady Almondia
przychodziła do kuźni, obserwowała go z żalem, ale nie przerywała pracy.
Nadeszła pierwsza noc jesieni. Lady Almondia wstała zanim wzeszedł księżyc,
dotknęła ramienia Aufricii, która leżała na swoim posłaniu. Truan spał, gdy wyruszyły,
zostawiając za sobą dom i podążając ścieżką pod górę. Księżyc oświetlił im drogę zanim
jeszcze osiągnęły szczyt, toteż widziały drogę tak jasno, jakby niosły ze sobą latarnie.
Wędrowały tak, a każda niosła na ramieniu zawiniątko, w wolnej dłoni ściskając laskę
pobielonego i osrebrzonego przez światło księżyca pyłu.
Kiedy doszły na szczyt, każda z tobołkiem w rękach, księżyc nadal lśnił intensywnym
blaskiem. Przeszły przez ogród i mur, a idąca przodem Lady zostawiała odciski stóp na
srebrnym piasku. Aufricia pilnie uważała, aby stąpać dokładnie po jej śladach.
Razem podeszły do ołtarza. Aufricia wyjęła z zawiniątka nasączone sproszkowanymi
ziołami świece i ustawiła po jednej na każdym z ramion. W tym czasie Lady wyciągnęła ze
swego pakunku dość topornie wyrzeźbiony z drewna puchar. Wyglądał, jakby wykonał go
ktoś, kto nie miał w tej materii żadnego doświadczenia. Było to prawdą - wyrzeźbiła go ona
sama. Ustawiła puchar na środku i napełniła do połowy piaskiem każdego z kolorów, z tym że
srebrnego wzięła dwukrotnie więcej. Skinęła na Aufricię - wszystko robiły w całkowitym
milczeniu - a ta rozsypała wokół pucharu biały proszek. Następnie Lady Almondia
przemówiła.
Było to zawołanie Imienia i Mocy. Zostało wysłuchane… Z nocnego nieba uderzył
strumień białego ognia i zapalił proszek. Blask był tak silny, że Aufricia z krzykiem zasłoniła
sobie oczy. Jej towarzyszka zaś stała spokojnie i zaczęła recytację. W miarę jak mówiła,
ogień utrzymywał się, choć nie zostało już nic, czym mógłby się żywić. Na koniec wyrzuciła
w górę ramiona, a gdy je powoli opuszczała - ogień zanikał.
Tam gdzie stał toporny puchar, błyszczało coś, co wyglądało jak wysokiej próby
srebro. Lady wzięła to w ręce i zakryła, przyciskając do siebie niczym skarb największej
wartości.
Świece wypaliły się, nie pozostawiając po sobie śladu. Kobiety bez słowa ruszyły w
drogę powrotną. Przechodząc przez mur Aufricia obejrzała się akurat w chwili, gdy piasek
zasypywał ich ślady, poruszany jakąś niewidzialną siłą.
- Dobrze to zrobiłyśmy - odezwała się Lady. - Pozostało więc tylko zakończenie.
- Smutne zakończenie - dodała Aufricia.
- Będą dwa.
- Ale…
- Tak, podwójne życzenie ma szczególną wartość. Mój pan powinien mieć syna, który
będzie mu towarzyszył tak, jak jest to zapisane w gwiazdach, ale musi być jeszcze ktoś, kto
będzie tego pilnował.
- A cena?
- Znasz doskonale cenę, moja księżycowa siostro.
- Nie… - Aufricia potrząsnęła głową.
- Tak! Po stokroć tak! Obie czytałyśmy runy. Nadchodzi czas, gdy jedno musi odejść,
aby inne mogło pozostać. Jeśli ten czas nadejdzie trochę wcześniej i ze słusznych powodów,
cóż to za różnica? Mój pan będzie miał tych, którzy będą się nim opiekować… Nie smuć się.
Wiemy obie, że takie rozstania to otwieranie drzwi, a nie zamykanie. Choć ludzie tego nie
widzą, nie smuć się, będziemy się cieszyć.
Wydawało się, że cicha i zwykle opanowana kobieta ogarnięta jest wewnętrznym
ogniem, jaki jej dotąd nie towarzyszył. Poza tym, jakby wypiękniała. W chacie napełniła
puchar specjalnie wybranym z zapasów Aufricii winem i dotknięciem obudziła swego pana.
Rozmawiali w swym własnym języku, śmiali się i wspólnie opróżnili naczynie, po czym
objęci udali się na spoczynek, jak robią to co dnia mąż i żona. Gdy księżyc szarzał w
pierwszych blaskach poranka, została Wypełnioną.
Nieco później stało się widoczne, że Lady jest przy nadziei, co już zupełnie
zmniejszyło dystans między nią a resztą kobiet, które pospieszyły z radami co do zachowań
odpowiednich dla kobiety w jej stanie. Przynosiły jej małe podarunki: sukno do owinięcia
dziecka i smakołyki. Lady nie chodziła już ku wzgórzom, lecz zajmowała się domem lub
rozmyślała wpatrzona w jeden punkt, jakby widziała tam rzeczy niedostępne zwykłym
śmiertelnikom.
Truan zaś stał się wreszcie pełnoprawnym członkiem społeczności. Pojechał nawet z
Omundem do Jurby, skąd ten ostatni wrócił rozpromieniony, opowiadając, jak to dzięki
Truanowi Lord obniżył podatki.
Zima przyszła tego roku szybko i ludzie prawie nie ruszali się z domów, poza Dniem
Yule, kiedy to odbywała się doroczna Zabawa na Koniec Roku i zaczął się Rok Węża
Morskiego.
Po niej przyszła wiosna i wczesne lato. W wiosce zaroiło się od dzieci. Lady Almonia
nie wychodziła już, a co starsze kobiety rozmawiając o niej w domowym zaciszu, potrząsały
ze smutkiem głowami. Widać było, że marnieje w oczach, tak, jakby dźwigała zbyt wielki dla
siebie ciężar. Mimo to Lady Almondia i Truan wyglądali na zadowolonych i absolutnie nie
zaskoczonych tym, co się dzieje.
Jej czas nadszedł pewnej nocy - równie jasnej i cichej jak ta, w którą wybrały się z
Aufricią na wzgórza. Aufricia była z nią cały czas, wypisała tajemnicze runy na jej brzuchu,
dłoniach i czole. Była to długa i ciężka praca, ale uwieńczona krzykiem nie jednego, ale
dwojga dzieci - chłopca i dziewczynki. Lady, zbyt osłabiona, aby się unieść, napełniła z
pomocą Aufricii puchar czystą wodą i umoczyła opuszki palców prawej dłoni, po czym
dotknęła dziewczynki. W tym momencie maleństwo przestało płakać, wpatrując się w Lady
rozszerzonymi rozumnymi oczyma.
- Elys - wyszeptała Lady Almondia.
Przy niej stał Lord Truan z takim wyrazem twarzy, jakby budził się z długiego i
miłego snu wprost w okrucieństwo życia. On też dotknął wody, a następnie dziko
podskakującego chłopca i rzekł:
- Elyn.
Po czterech dniach od porodu Lady Almondia zasnęła i nigdy więcej się nie obudziła.
Mieszkańcy Wark odkryli, o ile są ubożsi, gdy jej zabrakło. Lord Truan i Aufricia owinęli ją
w wełniany płaszcz i zanieśli ciało na wzgórze.
Truan powrócił następnego dnia i nigdy już o Lady nie wspominał. Stał się cichym
mężczyzną. Pomagał, gdy było trzeba, ale rzadko się odzywał. Mieszkał u Aufricii, z wielką
troską dbał o dzieci. Odtąd ludzie w jego towarzystwie nie czuli się już tak swobodnie.
Zupełnie, jakby coś z dostojeństwa Lady przeszło z jej śmiercią na niego.
II
C
ZAR PUCHARU
Taki był początek tej historii zanim stała się ona moją historią. Opowiedziała mi ją
przede wszystkim Aufricia, a także mój ojciec, Truan, gdyż ja jestem Elys.
Były jednak sprawy, o których Aufricia mi nie powiedziała, bądź takie, których nie
znała. Moi rodzice nie pochodzili, na przykład, z High Hallack, lecz z Estcarpu.
Aufricia, będąc czarownicą, znała moc ziół, mogła wytwarzać amulety, znosić ból,
odbierać dzieci, miała moc lasu i wzgórz. Nigdy jednak nie próbowała wysokiej sztuki
magicznej i nie wzywała Wielkich Imion.
Moja matka znała o wiele więcej ze Sztuki, choć używała swej wiedzy rzadko.
Aufricia wierzyła, że straciła ona wiele ze swej mocy, gdy opuściła z mym ojcem ojczyznę
dla powodów, których nigdy nie poznałam. Ale matka była urodzoną i doskonale wyuczoną
czarownicą, tak że Aufricia była przy niej uczącym się dzieckiem. Mimo to istniała jakaś
bariera uniemożliwiająca jej pełne użycie swych umiejętności w High Hallack. Dopiero gdy
zapragnęła mieć dzieci, sprowadziła to, co niegdyś mogła przywołać samym słowem i
zapłaciła drogo - życiem.
- Rzucała laski runiczne - powiedziała mi Aufricia. - Pewnego dnia, gdy twój ojciec
był na morzu, dowiedziała się z nich, że jej przyszłość jest krótka. Postanowiła więc, że nie
zostawi swego pana bez pomocy: bez syna, który mógłby za nim nosić miecz i tarczę. Było
rzeczą znaną, że kobiety, z których pochodziła, bardzo rzadko rodzą dzieci, gdyż zakładając
pelerynę i wyciągając dłoń po moc, tracą zbyt wiele kobiecości. Muszą złamać przysięgi i to
je wiele kosztuje, ale ona uczyniłaby wszystko dla swojego pana.
- Elyn jest jego - przytaknęłam. Wyruszył akurat na połów z Truanem. - Ale jestem
jeszcze ja…
- Tak - odparła nie przerywając ucierania ziół w moździerzu.
- Poszła tam prosić moce o syna, ale mówiła też o córce. Myślę, że chciała, aby ktoś
zajął jej miejsce na świecie. Jesteś urodzoną czarownicą, Elys, choć to, czego ja cię uczę, jest
niczym wobec wiedzy twojej matki. Postaram się jednak przekazać tobie wszystko, co sama
umiem.
Podczas gdy Aufricia widziała we mnie następczynię mojej matki, przeznaczoną do
poznawania starych mocy, ojciec wychowywał mnie jak drugiego syna. Nosiłam spodnie i
kaftan, gdyż ojciec nie lubił mnie oglądać w innych strojach. Aufricia sądziła, że dzieje się
tak dlatego, iż w miarę jak dorastałam, stawałam się coraz bardziej podobna do matki. Zresztą
mój ojciec nie tylko dbał o wygląd - od najmłodszych lat uczył nas obchodzenia się z bronią,
najpierw drewnianą, a w miarę dorastania normalną, wykutą w kuźni Wark. Uważam, że o
walce wiedziałam więcej niż przeciętny mieszkaniec Dales. Mimo tego krzyczał na Aufricię,
gdy dowiadywał się, że spędzałyśmy czas razem wśród wzgórz, szukając ziół, zapoznając się
z rytuałami i ceremoniami odprawianymi w określonym czasie i porządku.
Widziałam to miejsce o kształcie gwiazdy, otoczone murem, gdzie moja matka
przywołała Magiczną Moc Księźyca. Nigdy jednak nie weszłyśmy do środka, choć zioła
zbierałyśmy pod murami.
Wiele razy również oglądałam puchar, który matka przyniosła z ostatnich czarów.
Aufricia trzymała go wśród swych najcenniejszych rzeczy, nie dotykając go nigdy gołymi
dłońmi. Miał srebrną barwę, ale gdy ustawiło się go pod innym kątem, widać było kolory
rozłożone na jego powierzchni.
- Łuski smoka - tak to nazywała Aufricia. - To srebrzysta smocza łuska. Słyszałam o
tym w starych legendach, ale nigdy wcześniej nie widziałam, aż do chwili, gdy smoczy ogień
zrobił to dla twojej matki. Jest to rzecz posiadająca wielką moc. Strzeż jej dobrze.
- Mówisz tak, jakby to było moje… - oglądałam puchar z zachwytem. Faktycznie -
była to rzecz tak piękna, jaką ogląda się tylko raz w życiu.
- Będzie twój, gdy nadejdzie czas i potrzeba. Jest związany z tobą i z Elynem, ale
tylko ty możesz go używać.
Mówiłam już o Aufricii, która była mi bardzo bliska, o ojcu żyjącym tak, jakby od
reszty ludzi oddzielała go niewidzialna zasłona. Nigdy natomiast nie mówiłam nic o Elynie.
Urodziliśmy się razem, ale, poza zewnętrznym podobieństwem, bardzo się różniliśmy.
On kochał walkę, szermierkę, a życie w Wark nudziło go. Częstokroć był karany przez ojca
za wprowadzanie innych chłopców w kłopoty lub niebezpieczeństwo. Gdy szedł na wzgórza,
wpatrywał się w dal z utęsknieniem, jak uwięziony sokół. Nie miał cierpliwości do nauk
Aufricii, a w miarę dorastania coraz częściej mówił o pójściu do Jurby, aby wstąpić na służbę
do tamtejszego Lorda.
Wiadomym było, że w końcu ojciec zezwoliłby na to, ale wojna rozwiązała za nas ten
problem. W Roku Ognistego Trola najeźdźcy przybyli do High Hallack. Byli zza mórz, a mój
ojciec, usłyszawszy o ich napadach na wybrzeżu, zasępił się poważnie. Wyglądało na to, że są
wrogami jego ludu i to dobrze znanymi wrogami. Pewnej nocy z determinacją rozmawiał z
nami i Aufricia o człowieku, który zdecydował się postąpić wbrew przekleństwu.
Postanowił iść do Lorda Vestdale i ofiarować mu swój miecz oraz wiedzę o
przeciwniku, co mogło zwiększyć skuteczność przygotowań obronnych. Widząc jego twarz,
wiedzieliśmy, że nic nie zdoła go od tego odwieść.
Elyn oświadczył, że pójdzie wraz z nim, a miał dokładnie taki sam wyraz twarzy jak
ojciec - zupełnie, jakby byli swoi mi lustrzanymi odbiciami. Ale ojciec wygrał ten pojedynek
woli, oświadczając, że obowiązkiem Elyna jest teraz opieka nade mną i Aufricią. Zaklinał się
na wszystkie świętości, że przyśle po niego później. Poskutkowało.
Ojciec nie wyruszył jednak natychmiast. Zamknął się na długie dni w kuźni. Pewnego
razu wybrał się na wzgórza, skąd przyniósł dziwny metal, wyglądający jakby poddano go już
obróbce, po czym znów stopiono w jedną masę. Po powrocie, przez kilka dni znowu nie
wychodził z kuźni. Przy pomocy Kaleba wykuł dwa miecze i dwie kolczugi. Jedną dał
Elynowi, drugą zaś mnie.
- Nie posiadam daru przewidywania przyszłości, tak jak wasza matka. - Nigdy nie
nazywał matki po imieniu, a teraz przemówił, jak ktoś, kto chce, aby jego słowa były
pamiętane w dniach, które nadejdą.
- Miałem sen i z mego snu jest to, co leży przed tobą i z czym możesz zdziałać więcej,
niż da ci czysta odwaga i duch, moja córko. Choć nigdy nie traktowałem cię jak
dziewczynę… jeszcze…
Zabrakło mu słów, pogładził kolczugę, jak gdyby była z jedwabiu i, nie patrząc na
mnie, odwrócił się gwałtownie, po czym wyszedł, zanim zdążyłam się odezwać. Następnego
ranka skierował się górską drogą ku Vestdale. Nigdy więcej go nie zobaczyliśmy.
Minął Rok Ognistego Trola i, choć byliśmy w Wark bezpieczni, Omund nie odbył
corocznej podróży do Jurby, gdyż grupa okolicznych pasterzy przybyła z wieścią, że miasto
złupiono w trakcie krwawej nocy.
Mieszkańcy zaczęli radzić. Zawsze żyli z morza, a teraz wyglądało na to, że
bezpieczeństwo leży w głębi lądu. Młodzi, którzy nie mieli własnych rodzin, byli za próbą
obrony na miejscu. Inni twierdzili, że należy opuścić wioskę i powrócić, gdy nie będzie już
groziło niebezpieczeństwo.
Przez cały czas mój brat słuchał, ale nie zabierał głosu. Po jego twarzy poznałam, że
podjął decyzję. Gdy wróciliśmy do domu, powiedziałam:
- Nadszedł czas, gdy nikt nie może dłużej trzymać miecza w pochwie. Jeśli chcesz iść,
to idź z życzeniami szczęścia.
Wypełniłeś tutaj swój obowiązek, a my wśród wzgórz będziemy bezpieczne, bo kto
zna je lepiej niż Aufricią i ja?
Przez chwilę milczał, po czym rzekł, patrząc mi w oczy:
- Czuję wezwanie, na które muszę odpowiedzieć. Przez rok byłem tu bezczynny.
Wiązało mnie jednak przyrzeczenie.
Podeszłam do skrzyni i wyjęłam z niej smoczy puchar. Siedząca przy ogniu Aufricią
nie odezwała się ani słowem. Gdy postawiłam go na stole, materia opadła i ujęłam go w
dłonie. Wtedy Aufricią przyniosła ze swych zapasów butelkę naparu, której nigdy dotąd nie
otwierała. Wyjęła korek zębami, trzymając szkło oburącz, jakby w obawie, by nie uronić ani
kropli. Napełniła puchar. Płyn był złocisty i wypełniał pokój aromatem żniw i lata. Potem
Aufricią wycofała się, pozostawiając nas patrzących na siebie ponad napełnionym do połowy
pucharem. Rozluźniłam uchwyt ujmując dłonie brata i zamykając je wokół pucharu.
- Wypij połowę - powiedziałam. - Jest to puchar, który należy do nas obojga i musimy
się nim zgodnie dzielić.
Zrobił to bez słowa, po czym ja wypiłam resztę.
- Gdy będziemy rozdzieleni, mogę wyczytać w nim twój los. Kiedy srebro pozostaje
bez skazy, takie jak teraz, wszystko jest w porządku, lecz jeśli zacznie się ściemniać…
- Teraz jest wojna, siostro, nikt nie jest bezpieczny - przerwał mi.
- Prawda, ale czasem zło może być obrócone w dobro.
- Elyn wzruszył ramionami. Nigdy nie interesowała go magia, przypisywał jej małe
znaczenie. Nie mówiliśmy o niej więc i tym razem.
Obie z Aufricią zajęłyśmy się przygotowaniem tego, co niezbędne w drodze i podczas
walki, łącznie z woreczkiem uzdrawiających ziół. Wkrótce Elyn, podobnie jak mój ojciec,
wyruszył w góry.
Wyruszyli też mieszkańcy Wark. Część młodych poszła za moim bratem, gdyż
uznawali jego przywództwo. Reszta z nas spakowała dobytek, zamknęła domy i wraz z
jucznymi zwierzętami ruszyliśmy ku wzgórzom.
To była zła zima. Znaleźliśmy schronienie najpierw w górskiej wsi, gdzie
zaalarmowały nas wieści o zbliżaniu się wroga, a potem w samych górach. Żyliśmy w
jaskiniach i dzikich ostępach, coraz dalej i dalej przeganiani postępującymi wieściami o
rozszerzającej się inwazji.
Aufricia i ja często musiałyśmy wykorzystywać swą sztukę leczenia, gdyż. choć nie
staczaliśmy bitew, wielu było rannych, potłuczonych, chorych w skutek twardych warunków i
złego pożywienia. Przez cały czas, żyjąc w zagrożeniu, nosiłam kolczugę i miecz. Nauczyłam
się też dobrze sztuki strzelania z łuku, polując i broniąc się przed tymi, których nęcił nasz
nędzny dobytek.
Jak to zwykle bywa w takich czasach, na ziemi przestało obowiązywać prawo - liczyła
się tylko siła. Celowali w niej renegaci naszej własnej krwi. żerujący na wszystkich, którzy
byli zbyt słabi, aby się obronić. Zabijałam w tym czasie wiele razy i nigdy nie miałam z tego
powodu wyrzutów sumienia. Ci, którzy ginęli od moich ciosów, nie zasługiwali na miano
ludzi.
Zawsze też miałam ze sobą puchar, który codziennie rano oglądałam i, jak dotąd,
cieszyłam się widząc, że z Elynem jest wszystko w porządku. Czasami próbowałam go
dosięgnąć w snach, ale tylko mnie to zniechęcało, przywodząc jedynie na wpół zatarte
wspomnienia. W tych dniach szczególnie żałowałam, że matka nie zdążyła przekazać mi
choćby części swoich umiejętności.
Będąc wysoko w górach, natknęliśmy się na budowle Najstarszych. Z niektórych
musieliśmy szybko uciekać, gdyż opanowane były przez zło całkowicie obce naszej rasie.
Inne były opuszczone, parę zaś nam przyjaznych. Do tych wchodziliśmy mając nadzieję
obudzenia tego, co przed nami. Jednak nasze umiejętności okazywały się za małe.
Opuszczaliśmy te miejsca, unosząc ze sobą jedynie uczucie spokoju i wewnętrznego
odprężenia,
Nie istniały dla nas lata, liczyło się tylko przemijanie pór. Trzeciego lata znaleźliśmy
wreszcie schronienie. Było nas już znacznie mniej, gdyż część zmarła, a sporo odłączyło się
po drodze, obierając inne kierunki. Pozostało nas, przy zniedołężniałym Omundzie, niewielu:
jego młodsi bracia z żonami, dwie córki z dziećmi (ich mężowie poszli z Elynem, za co
czasami obdarzały mnie nieprzyjaznym spojrzeniem) - trzy rodziny, w których byli starzy
mężczyźni, Aufricia i ja. Znaleźliśmy drogę do małej kotliny, która nigdy nie była zasiedlona,
a odwiedzali ją czasami pasterze, po których zostały szałasy. Osiedliliśmy się tu, wraz ze
stadkiem owiec i wycieńczonymi kucami. Ludzie żyjący dotąd z morza, zaczęli z podziwu
godną cierpliwością pracować, aby wyżyć w górach.
W miejscach górujących nad dwoma prowadzącymi do doliny traktami, trzymaliśmy
wartę. Pełniły ją przeważnie kobiety uzbrojone w łuki i oszczepy przerobione z harpunów.
Warty i system alarmowy były nam niezbędne, gdyż doskonale wiedzieliśmy, co może stać
się z bezbronnymi gromadkami uchodźców.
Był środek lata drugiego roku naszego pobytu w kotlinie i większość z nas pracowała,
zbierając to, co urodziły mamę poletka. Ja trzymałam wartę, gdy zobaczyłam zbliżających się
z południa jeźdźców. Uniosłam miecz, aby odbiciem słońca zasygnalizować
niebezpieczeństwo wartownikom w dolinie, po czym ruszyłam ustalonymi ścieżkami, aby
przyjrzeć się bliżej nieprzyjacielowi. W tych bowiem czasach wszyscy obcy traktowani byli
jednakowo.
Leżąc na rozgrzanej od słońca skale, mogłam spokojnie już ocenić, że nie stanowią dla
nas zagrożenia. Nasze konstrukcje obronne mogły zatrzymać nawet dwudziestoosobowy
oddział, a tych dwóch ludzi z pewnością. Zauważyłam, że byli obeznani z wojennym
rzemiosłem - mieli zardzewiałe i poniszczone pancerze. Jeden z nich był przywiązany do
siodła i gdyby nie to, a także pomoc jadącego przy nim towarzysza, dawno już spadłby na
ziemię. Zakrwawione szmaty spowijały jego głowę i ramię. Drugi jeździec natomiast miał
owiniętą lewą rękę. Co jakiś czas oglądał się za siebie, jakby spodziewał się pogoni. Miał na
głowie hełm, uwieńczony symbolem zrywającego się do lotu sokoła, którego jedno ze
skrzydeł było odrąbane. Obaj ubrani byli w strzępy heraldycznych opończ, lecz tak
zniszczonych, że nie można było dociec, co niegdyś przedstawiały. Zresztą, nie uczono mnie
heraldyki. Jeźdźcy posiadali miecze i kusze, lecz nie mieli ani płaszczy, ani jakichkolwiek
zapasów, a ich konie byty okropnie zdrożone.
Uniosłam się, cofając jednocześnie w cień i nałożyłam strzałę.
- Stać! - zawołałam.
Moje polecenie odebrali jak wydane z powietrza, gdyż ten w hełmie rozejrzał się na
wszystkie strony. Odruchowo chwycił za miecz. Po chwili zmienił zamiar, rezygnując z
ewentualnej obrony i pozostawił go w pochwie.
- Pokaż się tchórzu! Stawaj! - głos miał chrapliwy, zmęczony, lecz stanowczy.
- Nie tak szybko - odparłam. - Mam coś, co może cię przedziurawić, bohaterze. Złaź z
konia i odłóż broń.
- Możesz mnie zabić, jeśli chcesz, głosie ze skał - roześmiał się.
- Ale nie odłożę swej broni. Jeśli chcesz, to chodź i ją weź.
- Teraz już zdecydowanie dobył miecza i trzymał go w pogotowiu. Jego towarzysz
jęknął, ten zaś ustawił konia w kierunku, z którego, jak mu się wydawało, dochodził mój głos.
- Dlaczego tu przybyliście? - spytałam, pamiętając o tym, że oglądał się za siebie. Jeśli
przywiodą duży pościg, to nie mamy szans, aby się tu utrzymać.
- Jesteśmy ścigani, co zapewne zauważyłeś. Trzy dni temu w Haverdale tworzyliśmy z
innymi tylną straż. Jesteśmy tym, co z niej zostało. Zyskaliśmy czas, tak, jak obiecaliśmy, ale
jak wiele… Sądząc z mowy pochodzisz z Kotlin, a nie Houndów. Ja jestem Jervon, kiedyś
Marshal of Horse, a to jest Pell - młodszy brat mego pana…
Opuściło go napięcie i gotowość do walki. Byłam zupełnie pewna, jakbym czytała
przyszłość, że nie są dla nas niebezpieczni, chyba że ściągną za sobą pogoń… Wyszłam więc
z ukrycia. Wziął mnie, rzecz jasna, za mężczyznę, a ja nie wyprowadzałam go z błędu.
Zaprowadziłam ich do doliny i oddałam pod opiekę Aufricii.
Przygotowani do obrony przyjaciele zarzucili mi najpierw, że sprowadzam na
wszystkich kłopoty, ale moje pyta nie, czy miałam ich zabić na drodze, zawstydziło ich.
Ostatni okres nie wymazał im z pamięci dawnych dni, gdy podróżnych witały otwarte drzwi i
poczęstunek, a obrońców cześć i sława,
Pełł był tak ciężko ranny, że nie pomagały wysiłki Aufricii. aby powstrzymać cień
śmierci. Jervon natomiast, choć lżej ranny, dostał gorączki od źle gojącego się przedramienia
i leżał przez wiele dni z rozpalonym ciałem i nieobecnym umysłem. Zanim był w stanie
rozumnie przemówić, pogrzebaliśmy Pełła na naszym malutkim Polu Pamięci, gdzie
spoczywało już czterech naszych.
Stałam przy nim, zastanawiając się, czy i jego spali bezpowrotnie gorączka. Gdy
otwarł oczy, przyglądał mi się z uwagą i wyszeptał:
- Pamiętam cię… - Podałam mu kubek ziół, unosząc jego głowę.
- Powinieneś - odparłam. - Przyprowadziłam was tu.
- A mój pan. Pell? - spytał po chwili, nadal bacznie mnie obserwując.
- Wyruszył przed nami - odparłam używając określenia ludzi gór. Jervon zamknął
oczy. Widać było jak zaciska szczęki. Nie wiem, kim byli dla siebie, ale to, że razem
walczyli, bardzo związało ich ze sobą. Byłam pewna, że Jervon robił wszystko, aby tamtego
uratować. Nie wiedziałam co powiedzieć. Są ludzie, którzy najlepiej godzą się z losem w
milczeniu. Miałam nadzieję, że Jervon do nich należy. Obserwowałam go i oceniałam. Choć
gorączka i wcześniejsze przejścia wychudziły go. to jednak widać było, że jest przystojny i
dobrze zbudowany, tak jak mój ojciec - z urodzenia był rycerzem. Bezsprzecznie był z Dales.
Miał złotobrązowe włosy i jasną, teraz opaloną, cerę. Podobał mi się jego wygląd, choć nie
miałam żadnej nadziei, że poznam go bliżej. Wyzdrowieje I odejdzie. Tak, jak mój ojciec i
brat…
III
M
ATOWIEJĄCE SREBRO
Jervon nie zdrowiał tak szybko, jak się spodziewaliśmy. Gorączka znacznie go
osłabiła. Choć ciężko i wytrwale ćwiczył, nadal nie mógł zmusić palców do odpowiednio
silnego uścisku. Mimo to brał udział w naszym życiu. Pracował w polu, bądź pełnił warty. W
tym nie miał sobie równych.
Zbieraliśmy się nocami, aby posłuchać jego opowieści o wojnie. Mówił o miastach i
drogach, o których nigdy nie słyszeliśmy, jako że ci z Wark podróżują tylko wtedy, gdy są do
tego zmuszeni. Mówił, że całe południowe wybrzeże jest stracone, a na północ i zachód
wycofały się jedynie zdesperowane niedobitki obrońców. Właśnie w trakcie odwrotu został
ranny.
- Ale Lordowie zawarli pakt - poinformował nas na końcu - z tymi, których, jak
mówią, moc jest większa niż ta pochodząca od broni. Na wiosnę tego roku spotkali się z
Jeźdźcami i Najstarsi zgodzili się walczyć po naszej stronie.
Usłyszałam cichutkie gwizdy zaskoczenia. To, co mówił, było niespotykane -
mieszkańcy Dales wchodzący w układy z Najstarszymi. I do tego jeszcze nie z niewidzialną
siłą za pomocą czarów, jak zrobiła to moja matka, ale osobiście spotkali się z nielicznymi,
którzy pozostali jeszcze na tamtych terenach. Jeźdźcy byli po części ludźmi, po części
monstrami. Nic bliższego o nich nie wiedziano, gdyż relacje były skąpe. Nie ulegało jednak
wątpliwości, że są wspaniałymi sprzymierzeńcami. Tak wielka była nasza nienawiść do
najeźdźców - tych Psów z Alizon - że woleliśmy sprzymierzyć się z potworami, jeśli tylko
one zgodziły się walczyć po naszej stronie.
Lato dobiegało końca, a Jervon ćwiczył nadal. Teraz zabierał już łuk i znikał w
górach. Był samotnikiem, miłym co prawda, ale podobnym do mojego ojca - stwarzał barierę
między sobą a światem.
Dopóki rana się nie zagoiła, mieszkał u nas. Potem wybudował sobie opodal dom. Nie
widywałam go często, chyba że z dala, szczególnie, że moim zadaniem, jako dobrego
łucznika, było zaopatrywanie nas w mięso, a odkąd znaleźliśmy pokład soli, mogliśmy sobie
pozwolić na gromadzenie zapasów.
Pewnego dnia zobaczyłam go leżącego nad strumieniem. Na mój widok zerwał się z
mieczem w ręku, ale rozpoznawszy mnie, odprężył się.
- Przypomniałem sobie, gdzie widziałem cię pierwszy raz - oświadczył zamiast
powitania. - Ale to niemożliwe. Nie mogłaś być z Franklynem z Edale i jednocześnie
mieszkać tu? Mimo to przysiągłbym…
Odwróciłam się natychmiast. Jeśli widział Elyna, to nasze podobieństwo mogło go
zmylić.
- To był mój brat bliźniak. Powiedz mi, kiedy i gdzie go widziałeś? - Zaskoczenie
zniknęło z jego twarzy. Uspokojony siadł, zabawiając się kamykiem.
- Na ostatnim przeglądzie w Inisheer. Ludzie Franklyna wynaleźli nowy sposób
prowadzenia wojny: kryją się pozwalając przeciwnikowi przejść do przodu, po czym atakują
go od tyłu. To bardzo niebezpieczna i bardzo skuteczna metoda - przerwał, sprawdzając, czy
te wiadomości nie wywołają mych obaw o brata.
- Będąc synem swego ojca jest tym zachwycony. Nigdy nie sądziłam, że można by go
znaleźć daleko od bitwy.
- Wygrali wiele bitew, a twój brat jest jednym z najsłynniejszych. Nazywają go
Rogatym Wodzem. Nie zabiera głosu w radzie, zawsze jest przy boku Franklyna. Powiadają,
że z jego woli jest zaręczony z Lady Brunisendą, kuzynką Iranklyna.
Wieści o nim. jako o sławnym wojowniku, były dla mnie normalne, ale to, że jest
zaręczony, wprawiło mnie w osłupienie. Od naszego rozsiania upłynęło wiele czasu, a ja
wciąż oczami wyobraźni widziałam go takim, jakim wyjechał z Wark - niedoświadczonym i
żądnym walki młodzieńcem.
Pomyślałam, że jeśli on jest mężczyzną, to ja jestem już kobietą. Nigdy się nią nie
czułam. Dla ojca byłam synem, dla Aufricii czarownicą, a dla reszty myśliwym lub
wojownikiem, jeśli zaszła taka potrzeb.
- Tak, jesteście bardzo podobni - głos Jarvena przerwał mi rozmyślania. - To ciężkie i
dziwne życie, jak na kobietę, Lady Elys.
- W tych dniach wszystko jest inne - odparłam, aby przypadkiem nie pomyślał, że dla
mnie też jest to dziwne i nienaturalne.
- I wygląda na to, że tak już będzie zawsze! - mruknął patrząc na swoją dłoń.
- Robisz to lepiej! - wykrzyknęłam idąc za jego spojrzeniem.
- Wolno, ale poprawia się - zgodził się ze mną. - Gdy będę miał już sprawne ramię,
odejdę stąd.
- Dokąd?
Słysząc to uśmiechnął się nagle, a ja zobaczyłam przed sobą innego człowieka.
Niespodziewanie zaczęłam się zastanawiać, jaki on jest naprawdę, jaki byłby, gdyby
ciemności wojny nie ciążyły na nim.
- Słuszne pytanie. Lady Elys, bo sam nie wiem dokąd jechać, ani jak się stąd przebić
do znanych mi dróg.
- Śniegi są wczesne na tych wysokościach - powiedziałam.
- Jeśli spadną, jesteśmy odcięci od świata. - Spojrzał na górujące nad nami szczyty.
- Myślę, że masz rację. Nie pierwszą zimę tu jesteście. Ale co tu robicie, gdy spadną
śniegi?
- Czekamy, aż się roztopią. Z początku było zimno, z braku drewna - jeszcze teraz
wstrząsnęło mną na samo wspomnienie okresu, który przyniósł ze sobą trzy zgony i cierpienie
nas wszystkich.
- Potem Edgir znalazł czarny kamień, który daje płomień. Zrobił ognisko koło takiego
kamienia, który zapalił się i doskonale ogrzał go w nocy. Teraz mamy zapasy na zimę.
Musiałeś widzieć skrzynie stojące przy domach. Zimą sporządzamy też odzież, rzeźbimy
rogi, robimy różne drobiazgi, które odbierają życiu szarość i monotonię. Mamy również
harfiarza o nazwisku Uttar. Opowiada nie tylko stare pieśni, komponuje też nowe, oparte na
naszych własnych przeżyciach. Nie można powiedzieć, żebyśmy się nudzili.
- I to jest wszystko, czego doświadczyłaś w życiu? - w jego głosie było coś, czego nie
rozumiałam.
- W Wark mieliśmy więcej zajęć. Było morze, handlowaliśmy z mieszkańcami Jurby,
a Aufricia i ja miałyśmy aż nadto sposobności, aby się nie nudzić.
- Mimo to jesteś rybaczką.
- Nie, jestem czarownicą, myśliwym, wojownikiem… a właściwie… Teraz jestem
myśliwym i mam sporo do zrobienia!
Wstałam, ale ton jego głosu nie dawał mi spokoju. Czyżby to było współczucie?
Czyżby żal mu było mnie, Elys, która w pustej dłoni miała więcej, niż każda inna drewna w
skrzyniach. Nie miałam wiedzy matki, ale mimo to mogłam robić rzeczy, o których, jak
sądzę, dotąd nie słyszał.
Zostawiłam go więc pożegnawszy machnięciem ręki i ruszyłam na poszukiwanie
jelenia. Szczęście mi jednak nie dopisało i powróciłam, mając za całą zdobycz jedynie dwa
lisy.
Przez cały ten czas nie zaniedbywałam oglądania pucharu, choć robiłam to w sekrecie.
Na czwarty dzień po spotkaniu nad strumieniem spojrzałam nań i przeraziłam się - połysk był
leciutko przyćmiony, jakby spowijała go delikatna mgiełka. Widząc to Aufricia krzyknęła, a
we mnie odezwał się po raz pierwszy w życiu prawdziwy strach. Potarłam powierzchnię, ale
nie dało to żadnego rezultatu - ta zmiana była wewnętrzna. Było to pierwsze ostrzeżenie, że
Elyn jest w niebezpieczeństwie.
- Chciałabym zobaczyć… - wyszeptałam.
Słysząc to, Aufricia wyjęła skórzaną flaszkę i miedzianą miseczkę, nie większą niż
dłoń. Nasypała tam jakiegoś proszku, dodała płynu z kilku butelek, aż uzyskała rubinowy
płyn, który dla pewności jeszcze rozmieszała.
- Gotowe - oznajmiła.
Zapaliłam go od ogniska - buchnął zielonkawy dym o silnym aromacie, wypełniając
nim pomieszczenie. Aufricia napełniła dymiącym płynem puchar po brzegi, po czym szybko
przelała go do muszli, przed którą siedziałam czując niezwykłą lekkość, mogącą mnie unieść,
gdybym siłą woli nie umiejscowiła się na stołku.
Nie po raz pierwszy robiłam coś takiego, ale nigdy nie było to dla mnie tak ważne.
Byłam więc tak spięta, że gdy pochyliłam się, obraz ukazał się prawie natychmiast, czysty i
wyraźny. Widziałam tak, jakbym spoglądała z bardzo dużej odległości do wnętrza pokoju,
widząc jednakże wszystkie szczegóły.
Noc rozświetlały płomienie świec stojących w potężnym kandelabrze, przy nogach
zasłoniętego łoża. Wnętrze okazało się dostatnie, zasłony ręcznie haftowane, a na poduszkach
leżała młoda dziewczyna z ludu Dales. Złociste włosy rozsypywały się na poduszce, oczy
miała zamknięte - najwyraźniej spała. W cieniu coś drgnęło, a gdy światło padło na twarz tej
osoby, rozpoznałam brata - starszego niż go sobie wyobrażałam. Spoglądał na śpiącą, jakby w
obawie, że może ją zbudzić, po czym zbliżył się do przestronnego okna, zasłoniętego grubą
dzianiną i dodatkowo zabezpieczonego trzema sztabami. Ktoś chciał mieć pewność, że nie da
się go łatwo otworzyć. Elyn dobył noża i zaczął mocować się z zamknięciem. Pracował z taką
koncentracją, jakby ta praca była najwyższej wagi i nic więcej się nie liczyło. Sądząc po
stanie pościeli i po jego ubiorze, niedawno jeszcze leżał obok dziewczyny. Za oknem było
coś, co go przyzywało i to tak silnie, że nawet ja czułam słaby ślad tego wezwania. Miałam
wrażenie, że rozpalona drzazga dotyka mej skóry! Z wrażenia krzyknęłam i to wystarczyło,
aby obraz zniknął.
Oddychałam ciężko, jakbym uniknęła wielkiego niebezpieczeństwa, co było zresztą
prawdą. To. co wołało Elyna, nie było mocą z naszego świata, chyba że on zmienił się od
czasu, gdy piliśmy toast pożegnalny.
- - Niebezpieczeństwo… - rzekła Aufricia - to było stwierdzenie faktu.
- Elyn jest przyciągany przez coś z… Mroku i to Mroku Największych!
- Teraz to tylko ostrzeżenie - wskazała na puchar. - Ślad cienia… - To ostrzeżenie dla
mnie. Jeśli jest on mocno pogrążony, to wydostanie go z pułapki nie będzie wcale takie
proste. On jest synem swego ojca, nie matki. W nim nie ma śladu daru!
- Prawda. Musisz jechać do niego.
- Pojadę mając nadzieję, że zdążę - oświadczyłam.
- Masz wszystko, co mogłam ci dać - w jej głosie był żal. - Masz też wszystko, co
mogłaś mieć po matce dzięki urodzeniu, ale nie masz tego, co chroniło twoją matkę. Byłaś mi
córką przez te wszystkie lata, bo poszłam drogą, którą wybrała twoja matka. Nie będę
powstrzymywała cię, ale wraz z sobą weźmiesz moje słońce… - przerwała, ukrywając twarz
w szczupłych dłoniach, a ja po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że wszystkie te lata
przytłoczyły ją. Aufricia nie była już młoda.
- Zawsze byłaś dla mnie jak matka - położyłam jej dłonie na ramionach. - Bardzo
chciałam, abyś uważała mnie za córkę, ale teraz nie mam wyboru.
- Wiem. Mam w pamięci to, co mówiła twoja matka - twoją drogą będzie służenie
innym, tak, jak ona to robiła w swoim czasie. Będę się niepokoić o ciebie…
- Nie - przerwałam. - Strach skraca życie. Musisz pracować, mówiąc, że nie
pojechałam bronić, ale zwyciężać.
Uniosła głowę. Wyglądała, jakby czerpała siłę z moich słów. Wiedziałam, że teraz
skierowała swą wolę w określonym kierunku, jak szermierz klingę miecza. Znałam jej siłę
doskonale. Widziałam, jak walczyła ze śmiercią i wygrywała. Ceniłam to.
- Gdzie będziesz szukać? - spytała już innym tonem.
- Tam, gdzie zawiedzie mnie ślad.
Ponownie udała się do swego magazynu. Po chwili wróciła z kawałkiem materiału,
który rozłożyła na stole. Złote linie dzieliły go na czworo, a te z kolei podzielono czerwienią
na małe trójkąty. W centrum znajdowały się inskrypcje, których nikt już nie mógł odczytać,
ale w których były zawarte Słowa Siły.
Wzięła złoty łańcuch z zawieszoną na końcu małą kulką kryształu. Znajdujące się po
przeciwnej stronie kółko przesunęła przez palce i wyciągnęła kulkę. Kryształ znalazł się nad
centrum rozłożonego materiału. Choć ręka była nieruchoma, kula zaczęła drgać, a po chwili
przesuwać się tam i z powrotem wzdłuż jednej z czerwonych linii. Obejrzałam ją dokładnie i
zapamiętałam.
A więc południe i zachód. I to szybko. Albo, jak ostrzegałam Jervona, zastanie mnie
śnieg i nie będzie mowy o jakiejkolwiek podróży.
- Jutro - powiedziałam składając szatę.
- Tak będzie najlepiej - zgodziła się Aufricią, wracając do swego składu i biorąc się do
przygotowania niezbędnych na drogę zapasów, które są równie ważne jak Nauka Czarów.
Ja zaś poszłam szukać Omunda. Ponieważ wszyscy wiedzieli czym zajmujemy się z
Aufricią, nowiny które przyniosłam, nikogo nie zaskoczyły. Nie wdając się w tłumaczenie
powiedziałam, że muszę jechać na ratunek. Omund skinął głową, a obecne u niego kobiety
starym zwyczajem krzywo na mnie patrzyły.
- Jest tak, jak mówisz. Lady i nie masz żadnego wyboru. Wkrótce więc wyjeżdżasz?
- Jutro o świcie. Śnieg może spaść wcześnie tego roku.
- Prawda. Cóż, pani, byłaś wobec nas uczciwa i pomagałaś nam tak, jak twoja matka i
Lord - twój ojciec, gdy byli wśród nas. Więzy krwi są święte i zawsze należy odpowiedzieć
na ich wezwanie. Za wszystko co było, serdecznie ci dziękujemy i… - z tymi słowami
podszedł do szafy. - Oto dar, niewspółmierny do twych zasług, ale będzie cię chociaż
ogrzewał podczas nadchodzących mrozów.
Wyjął płaszcz, który musiał być owocem wieloletniej pracy. Ozdabiało go futro
górskiego kozła i purpurowe hafty w odcieniu tak dobranym, ze niemożliwością byłoby go
powtórzyć. Był czymś pięknym w naszych warunkach, a poza tym był szalenie praktyczny i
ciepły. Podziękować mogłam mu tylko słowami i to dość nieskładnymi. Miałam bowiem już
dużo użytecznych rzeczy, ale nigdy nie były one połączone z pięknem. Zrozumiał mnie
chyba, gdyż uśmiechnął się i biorąc moją dłoń, złożył na niej pocałunek, jakbym była damą.
Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że odjeżdżając stąd opuszczam tych, którzy byli mi
bardzo bliscy. Wiedziałam również, że część z nich, sądząc po spojrzeniach, cieszyła się z
mojego wyjazdu.
Powróciłam do domu, gdzie, ku swemu zaskoczeniu, znalazłam Jervona. Siedział przy
stole z kubkiem miodu w dłoni, podczas gdy Aufricią pakowała do torby zapasy. Wstał na
mój widok.
- Czarownica mówiła mi, że odjeżdżasz, pani.
- Muszę to zrobić.
- Ja także. Odpoczywałem zbyt długo. Dlatego - zwłaszcza że są to dni, w których nikt
nie powinien jeździć samotnie, a oczy są potrzebne, aby obserwować obie strony drogi -
ruszymy razem.
Mówił tak pewnym głosem, że mnie to zirytowało. Zdawałam sobie jednak sprawę, że
ma rację. Znał bowiem jak nikt inny niespodzianki i zasadzki wojny. Mimo to nie mogłam
powstrzymać się od pytania:
- A jeśli nie jadę w tę samą stronę, rycerzu?
- Czyż nie mówiłem parę dni temu, że wiem, gdzie może być twój pan? Jeśli będziesz
szukała brata na południu i zachodzie, to mogę tam znaleźć wieści o nim. Ale ostrzegam cię,
pani. że możemy jechać prosto w paszczę smoka, albo raczej w otwarte pyski Psów!
- O tym powinna nas ostrzec twoja znajomość sztuki wojennej - odcięłam się. Nie
pozwolę traktować się tak, jak tutejsze nobliwe damy. Jeśli mieliśmy jechać razem, to jako
równorzędni i wolni towarzysze, tak w drodze, jak i w walce… Tylko nie bardzo wiedziałam,
jak mu to powiedzieć.
Aufricią spięła mój płaszcz piękną broszą, z którą, nie muszę chyba dodawać,
związany był najsilniejszy czar podróży, jaki mogła przywołać.
- A więc o świcie, pani? Nie musimy zresztą iść - mam wierzchowca, a rumak Pełła
jest wolny.
- O świcie - zgodziłam się ucieszona wieścią o koniu. Południe i zachód. Ale gdzie i
jak daleko?
IV
C
OOMB
F
ROME
Wybraliśmy drogę, która przywiodła Jervona do kotliny. Ryła bardzo stroma i nosiła
ślady napraw. Ciekawe, kto je robił - człowiek? Przed nami byli tu tylko pasterze i myśliwi, a
to oznaczało, że był to trakt Najstarszych.
- Dochodzi do Fortu na odległość Leagrei, po czym zakręca ku morzu - odezwał się
Jervon. - Skąd i dokąd prowadzi, tego nie wiem.
- Jest dziełem Najstarszych, a kto zna powody ich postępowania?
- Nie jesteś z Dales - stwierdził nagle.
- Urodziłam się w Wark, więc po części jestem. Rodzice moi pochodzili zza morza,
ale nie z Alizon. Pochodzili z kraju już wtedy toczącego wojnę z Psami. Kiedy mój ojciec
usłyszał o inwazji, podążył na wojnę. Od tego czasu nie słyszeliśmy o nim, więc
najprawdopodobniej zginął. Matka zmarła zaś przy porodzie… Takie jest moje pochodzenie,
rycerzu.
- Nie, nie masz w sobie nic z tutejszej krwi - mruknął do siebie, jakby nie słysząc, co
powiedziałam. - Różne rzeczy opowiadali o tobie ci, którzy niegdyś byli w Wark…
- Jak o każdej obdarzonej Talentem - wzruszyłam ramionami. Wiedziałam, że nie
wszystko co o mnie opowiadano było przychylne.
- Mówili, że zadajesz się z Najstarszymi… - w jego głosie była ciekawość.
Przypominał żołnierza stykającego się z nową bronią i próbującego ją zbadać.
- Gdybym była w stanie to robić, to czy wyobrażasz sobie, że żyłabym tak, jak dotąd?
Czyż ludzie nie mówią, że moc może wszystko - zbudować w jedną noc warownię, zmieść
wrogą armię w pył, założyć ogród na litej skale? Widziałeś coś takiego w dolinie?
- Raczej nie - roześmiał się. - Ale nauczyłem się szanować czarownice, obojętnie czy
pochodzą z wioski, czy z Pałacu Dorm. Poza tym nie wydaje mi się, że Najstarsi mogliby być
zainteresowani naszymi codziennymi kłopotami i raczej zniszczyliby kogoś, kto zawracałby
im głowę głupstwami.
- Musisz ich zobaczyć, nie przychodzą bowiem nieproszeni!
Kraj nadal był dziki i pusty. W południe zjechaliśmy z traktu i spożyliśmy posiłek.
- Jestem czystej krwi Dalesem - odezwał się niespodziewanie Jervon, leżąc pod
drzewem. - Mój ojciec był trzecim synem, więc nie miał ziemi. Zgodnie ze zwyczajem złożył
przysięgę Lordowi Dorm i został jego Marszałkiem. Matka zaś była dworką Lady Guidy.
Odebrałem dobre nauki, gdyż mój ojciec zamierzał, gdy podrosnę, udać się na północ i tam
poszukać swej ziemi, ale przybyli najeźdźcy i nie mogło być o tym mowy. Trzeba było bronić
tego, co się już miało… Donn było na drodze pierwszego najazdu - wzięli nas w pięć dni.
Mieli nową broń, która pluje ogniem i kruszy skały. Przedarłem się do Harerdale po pomoc.
Trzy dni później spotkaliśmy w drodze powrotnej dwóch ocalałych obrońców. Dorm został
zmieciony z powierzchni ziemi. Nie został kamień na kamieniu! Gdy dojechaliśmy,
wyglądało to jak ruiny po Najstarszych. Nie można było stwierdzić, gdzie była ściana, a gdzie
zaczynał się dziedziniec.
Mówił to zupełnie spokojnie, najwyraźniej czas przytępił uczucia. Przerwał na chwilę,
po czym ciągnął dalej.
- Zostałem z Harerdalem i przysiągłem mu. Nie utrzymaliśmy zachodniego traktu,
choć zniszczyliśmy diabelską broń Psów. Wyglądało, że nie mają jej więcej, a przynajmniej
tak sądziliśmy. Zanim ją stracili, zrobili z niej godny użytek! Każda Warownia na północy
została zniszczona. Każda! Nie było też wodza, który mógłby zgromadzić wszystkich z Dales.
Psy postarały się o to. Remard of Dom, Myric of Gastendale, Durch, Yonan - wszyscy zginęli
w walce, albo zostali zamordowani, a ich zamki zniszczone. Wrogowie znali nasze słabe
punkty, a wyglądało na to, że mamy ich sporo. Lordowie nie mogli się zjednoczyć. Mogliśmy
tylko cofać się, uderzać i znów cofać. Dawno zostałyby po nas tylko kości, gdyby nie
przybyli z północy Czterej Lordowie. Oni wprowadzili wreszcie porządek i przekonali
wszystkich, że jeśli się nie zjednoczymy, to zginiemy. Zawiązano więc Konfederację i
podpisano układ z Were Riders. Długo to trwało, ale fala się odwróciła. Spychaliśmy Psów
krok po kroku, choć kąsali wściekle. My, którzy byliśmy w Ingne Ford, możemy to
powiedzieć. Myślę, że gdy przyprze się ich do morza, nastąpi ostateczne rozstrzygnięcie. Ci,
którzy ocaleją… jest wiele ruin i jes/.cze więcej ofiar. High Hallack to inny kraj niż ten, który
znaliśmy. Nigdy już nie będzie taki sam.
- A co ty będziesz robił? - przerwałam mu. - - Pozostaniesz Marszałkiem w Harerdale?
- Jeśli przeżyję? - uśmiechnął się. - Nie robię planów. Z pewnością sporo z nas
przeżyje, ale będąc rycerzem nie mogę zakładać, że będę między nimi.
- Legendy głoszą, iż na wschodzie i północy jest więcej Najstarszych.
- Zgadza się, ale lepiej się tym nie przejmować, gdyż jedziemy przez ten kraj.
Na noc zatrzymaliśmy się wśród skał. Nie rozpalaliśmy ognia, więc zaproponowałam
mu wspólne okrycie się, co przyjął naturalnie.
Następnego dnia byliśmy w Ford, w którym nadal widoczne były ślady walki. Jedna
ze stron pochowała tam swych zmarłych.
- Harerdale to zrobił - Jervon uniósł miecz oddając honory.
- A więc zebrali siły i wrócili.
Następnie wybrał się na poszukiwania, z których wrócił z tuzinem strzał i
wysadzanym kamieniami sztyletem, który, choć przeleżał w wodzie sporo czasu, nie miał
śladu rdzy na ostrzu.
- Najlepsza robota Psów - stwierdził, zatykając go za pas.
- A teraz ruszymy szlakiem kupców na południe, do Treremper, choć tego miasta
może już nie być.
Nie obozowaliśmy w Ford. Zbyt dużo wspomnień wiązało mego towarzysza z tym
miejscem. Zatrzymaliśmy się opodal, w kręgu kamieni, wśród których znać było ślady
ogniska.
- Tu obozowaliśmy - oświadczył roztrząsając butem popiół.
- Sądzę, że jesteśmy bezpieczni.
Księżyc świecił wystarczająco jasno, abym mogła zbadać puchar. Świadomość, że nie
będę tego robić w samotności, była dla mnie ciężką próbą. Gdy jedliśmy, wydobyłam go i
omal nie upuściłam - dolną część pucharu pokrywał ciemny nalot. Jednak Elyn, choć w
śmiertelnym niebezpieczeństwie, nadal żył, gdyż inaczej cały puchar byłby czarny.
- Co to? - spytał Jervon.
Miałam nadzieję, że nie będę musiała odpowiadać, ale nie udało się odwrócić jego
uwagi.
- To mnie ostrzega przed niebezpieczeństwem, które czyha na mego brata. Wczoraj
puchar był matowy, a dziś… Widzisz te chmury? W miarę jak czerń rośnie ku brzegom,
zwiększa się niebezpieczeństwo. Jeśli całkiem poczernieje, Elyn będzie martwy.
- Jedna trzecia - stwierdził. - Czy możesz w jakiś sposób dowiedzieć się, co to za
niebezpieczeństwo?
- Nie! Wiem tylko, że nie jest spowodowane losami wojny. On jest pod wpływem
jakiegoś czaru.
- My nie praktykujemy czarów poza tymi, które uprawiają czarownice. Psy wcale się
na tym nie znają, a więc… Najstarsi…
Wolałam nie myśleć, dlaczego Elyn zdołał obudzić to starożytne zło. Nie miał
przecież żadnego doświadczenia w tych sprawach.
- Czy możesz poznać przyszłość? - spytał Jervon.
- Tutaj nie. Nie mam przedmiotów do tego potrzebnych… - urwałam, ponieważ
właśnie przypomniałam sobie nauki Aufricii i jej pewność o mej sile. Więź między mną a
Elynem była najsilniejszą z możliwych. Kiedy spoglądaliśmy na siebie, to tak, jak byśmy
patrzyli w lustro. Dlatego też…
- Daj mi butelkę z wodą! - poleciłam.
Wyjęłam jedną z chust zabranych do opatrywania ran, rozsypałam na niej trzy rodzaje
ziół i zmoczyłam to wszystko wodą, po czym starannie umyłam miksturą ręce. Oczyściwszy
się w ten sposób, wzięłam puchar i wpatrywałam się weń tak, jak poprzednio w muszlę. Tym
razem był pusty. Starałam się wyrzucić z pamięci wszystko poza Elynem - tym gdzie jest i co
robi.
Nagle poczułam, jakbym znalazła się w pucharze. Otaczała mnie wokół srebrzysta
poświata, przez moment nawet mnie oślepiła. Kiedy mogłam już patrzeć, stwierdziłam, że
znajduję się wśród gładkich i lśniących kolumn. Nade mną nie było nic prócz
rozgwieżdżonego nieba i jasno świecącego księżyca.
Kolumny nie stały w rzędach, przypominały rodzaj spirali. Kiedy się weszło między
nie, można było zbliżać się wyłącznie do czegoś, co leżało w ich sercu. Raptem poczułam
strach, jakiego nie zaznałam nigdy dotąd. To, co czekało w centrum spirali, było tak dalekie
od życia jakie znałam, że
budziło grozę. Nagle wszystko się zmieniło - zupełnie jakby zostało zasłonięte maską
lub tarczą. Strach zastąpiło uczucie wspaniałości i potrzeba zobaczenia jej źródła. Ponieważ
wcześniej poznałam naturę tego, co tu przebywało, czar nie zadziałał na mnie i nie dałam się
zwieść temu uczuciu.
W pole mego widzenia wjechał na bojowym koniu i w pełnej zbroi rycerz. Przed
kolumnami uwiązał wierzchowca, a sam z determinacją ruszył w głąb spirali.
Chciałam krzyczeć, rzucić się między Elyna. a wejście w ciemności, gorszych niż
śmierć, ale nie mogłam się ruszyć…
- Elys! - ktoś mną potrząsnął. Siedziałam skulona nad pustym pucharem. Świecił
księżyc. Kolumny i upiorne spirale zniknęły.
Szybko podniosłam puchar do światła, obawiając się ujrzeć czerń pochłaniającą blask.
Skoro Elyn znajdował się już w pułapce, to jak mogłam go uratować? Cień jednak był tam.
gdzie poprzednio - na jednej trzeciej wysokości.
- Co widziałaś? - dopytywał się Jervon. - Ty… wyglądało to tak, jak byś ujrzała coś
strasznego, krzyczałaś imię brata, chcąc wyrwać go głosem z objęć śmierci!
Jervon znał okolicę lepiej ode mnie, toteż powinien wiedzie, gdzie jest miejsce, które
dane mi było ujrzeć.
- Posłuchaj - rzekłam, odkładając puchar. Streściłam mu najlepiej jak mogłam moje
widzenie. Opowieść zakończyłam pytaniem o rejon poszukiwań.
- Nie w Treremper i nie w jego pobliżu - stwierdził po chwili Jervon. - To
zabarykadowane okno… gdzieś… kiedyś… o tym słyszałem. Mam! Warownia Coomb
Frome! Dawna legenda głosi, że z tego okna można zobaczyć stare, odległe wzgórza, a jeśli
jakiś mężczyzna spojrzy tam o określonej porze - dosiądzie konia i ruszy w drogę, z której nie
ma powrotu. Poszukiwania takiego jeźdźca nie dają żadnego efektu. Warownia ta nie jest już
więc siedzibą władcy, ale garnizonu. a okno jest dokładnie zabezpieczone. Ale to wszystko
działo się w czasach mego pradziada!
- Możliwe, że stała się na powrót siedzibą Lorda. Sam mówiłeś, że mój brat był
zaręczony, a z tego, co widziałam, jest już żonaty. Nie ma co, jedziemy do Coomb Frome!
* * *
Powitanie, jakie nam sprawiono w Coomb Frome, stanowiło nie lada niespodziankę.
Gdy pierwsza warta zatrzymała nas biorąc mnie za Lorda Elyn, nie protestowałam, chcąc jak
najwięcej dowiedzieć się o tutejszych zwyczajach. Moje tłumaczenie o zwiadzie nie było zbyt
przekonywające, ale wyglądało na to, że są szczęśliwi widząc mnie z powrotem. Jervon nie
zaprzeczył tej wersji, choć z początku w jego oczach malowało się zdziwienie. Udawałam
wielką niecierpliwość, pragnąc czym prędzej zobaczyć się z “żoną” (tak, jak sądziłam, Elyn
był małżonkiem Lady Brunisendy), co spotkało się ze stłumionym śmiechem i szeptami
wśród żołnierzy. Najstarszy poinformował mnie, że żona wzięła sobie do serca mój wyjazd i
od tego czasu nie opuszcza komnaty. Kiedy to usłyszałam, pognałam do zamku.
Tu znalazłam się w tej samej komnacie, którą widziałam podczas pierwszej wizji.
Zastałam tam znaną mi dziewczynę. Była w towarzystwie starszej kobiety, mającej w sobie
coś z Aufricii. Zaliczyłam ją do tego samego rodzaju ludzi.
- Elyn! - krzyknęła na mój widok dziewczyna, porywając się z łoża ze łzami w oczach.
Siedząca przy niej wpatrzyła się we mnie, po czym uniosła dłoń i nakreśliła znak,
który dobrze znałam i na który automatycznie odpowiedziałam. Wytrzeszczyła oczy w
zdumieniu, ale ja musiałam się zająć Brunisendą, gdyż jej powitanie przybrało cokolwiek
trudne do opowiedzenia formy. Coś musiało do niej w końcu dotrzeć, gdyż cofnęła się nagle z
przerażeniem w oczach.
- Ty… zmieniłeś się. Mój panie… co oni ci zrobili? - spytała, po czym ze śmiechem
skoczyła ku mnie, sięgając paznokciami mej twarzy.
Kobieta błyskawicznie powstrzymała ją i wymierzyła siarczysty policzek, ucinając
histerię. Brunisendą wzdrygnęła się spoglądając na mnie.
- Ty nie jesteś Elynem! - odezwała się kobieta i rozpoczęła recytację, którą również
znałam, toteż przerwałam ją, zanim skończyła wypowiedź.
- Jestem Elys. Czy brat nigdy nie mówił o mnie?
- Elys… Elys.. - w głosie dziewczyny wyczuwało się zastanowienie. - Ale Elys jest
jego siostrą! A ty jesteś mężczyzną, który wygląda jak mój pan! Przybyłeś tu, aby mnie
oszukać!
- Jestem Elys, a jeśli brat mówił o mnie cokolwiek, to wiecie zapewne, że jesteśmy
bliźniętami. Walczyć zaś nauczyliśmy się jeszcze w dzieciństwie, choć dorastając wybraliśmy
różne drogi. Mimo to jesteśmy ze sobą ściśle związani. Gdy dowiedziałam się, że jest w
niebezpieczeństwie, przybyłam tak, jak on przybyłby, gdyby dowiedział się, że coś mi
zagraża.
- Ale… jak się dowiedziałaś, że on… zaginął wśród wzgórz? Nie wysyłaliśmy
żadnego posłańca, trzymając to wszystko w sekrecie.
Dziewczyna obserwowała mnie teraz tak samo podejrzliwie jak jej towarzyszka.
Zaczynałam domyślać się, że niedługo będzie wolała samotność, aniżeli moje towarzystwo.
Teraz jednakże miałam ważniejsze sprawy na głowie. Jej towarzyszka postąpiła krok do
przodu, nadal przypatrując mi się uważnie, jakbym miała wymalowany jakiś znak
rozpoznawczy. Nagle odezwała się.
- To prawda, pani, Lord Elyn mówił o sobie niewiele, poza tym, że jego rodzice nie
żyją, a siostra przebywa wśród ludzi, którzy opiekowali się nią od dzieciństwa. Domyślam się
jednak, że mógł nam powiedzieć więcej, a z pewnością nie powiedział wszystkiego -
ponownie wykonała znak, co przekonało ją, że nie jestem terminującą w Wiedzy.
Skinęła głową jak ktoś, dla kogo wszystko jest jasne.
- To musiało być spojrzenie w przyszłość, pani, a więc musisz także wiedzieć, gdzie
on teraz jest - dokończyła.
- To magia Najstarszych - wyjaśniłam. - I to z Mroku, nie ze Światła, a zaczęło się od
tego…
Przeszłam obok dziewczyny, która zdawała się nadal nic nie rozumieć i podeszłam do
okna, z którym mocował się mój brat. Teraz było zamknięte i wyglądało, jakby nikt nie
próbował go otwierać. Gdy położyłam dłoń na najniższej antabie, usłyszałam z tyłu stłumiony
krzyk.
Lady Brunisenda z przerażeniem w oczach zatoczyła się, krzyknęła i padła między
pościele.
V
K
LĄTWA
I
NGARETA
Czarownica szybko zbliżyła się do Brunisendy, po czym spojrzała na mnie.
- To tylko omdlenie. Lepiej będzie, jeśli nie usłyszy tego, co masz do powiedzenia,
gdyż magii obawia się nade wszystko.
- Mimo to służysz jej.
- Ach, jestem jej niańką, a ona nie ma pojęcia, czym się zajmuję. Od dzieciństwa
obawiała się Klątwy, która ciąży nad jej Domem.
- Klątwy?
- To, co leży poza… i czeka… - wskazała na okno.
- Opowiedz mi o tym. Nie należę do tych, które mdleją. Najpierw jednak zdradź mi
swoje imię.
Uśmiechnęła się. Ja także, wiedząc, że jedno imię ma dla świata, a drugie dla Sztuki.
- Nie jesteś osobą nie potrafiącą słyszeć lub widzieć najgorszego. Co do mego imienia
- tu jestem Damą Wirtha… jestem także Urice…
- Damą? - dopiero teraz zwróciłam uwagę, że nie nosi barw Domu, ale szary, szczelnie
osłaniający dało strój mniszek.
Słyszałam, że status Damy i Stara Wiedza wykluczają się, jak też i to, że mniszki nie
wychodzą ze swego zamknięcia po końcowych ślubach.
- Damą - powtórzyła. - Wojna postawiła wszystko na głowie. W ubiegłym roku Psy
zajęły Dom Kanthy Dwakroć Urodzonej. Uciekłam i znalazłam się tutaj, tym bardziej że
złożyłam śluby po zaręczynach. Kantha Dwakroć Urodzona znała Starą Wiedzę, toteż jej
córki tym się różnią od innych mniszek, że posiadają podobną. Ale mówiłyśmy o imionach…
czy masz jakieś?
- Zostałam błogosławiona w pierwszym imieniu nadanym mi według zwyczajów ludu,
z którego wywodziła się moja matka…
- Czarownice z Estcarpu! Musiałaś posiąść wiele z ich wiedzy, skoro zdecydowałaś
się tu przybyć i pomóc bratu.
- Powiedz mi o Klątwie, gdyż musi być związana ze zniknięciem Elyna.
- Jest zapis, że Pierwszy tego Domu - Ingaret, z którego pochodzi moja pani, miał
ciągoty ku dziwnej wiedzy, lecz nie starczało mu cierpliwości i dyscypliny, aby podążać
znanymi drogami. Podjął więc ryzyko, o jakim nie pomyślałby normalny człowiek. Samotnie
udał się do miejsc Najstarszych i stamtąd przywiózł sobie żonę. Nie mieli dzieci. Zaczął się
lękać, gdyż pragnął kontynuacji rodu. Spłodził więc syna, a potem córki z kobietą, którą
trzymał w ukryciu. Czy mógł być aż takim głupcem, aby sądzić, że to też utrzyma w
tajemnicy? Pewnej nocy przyszedł, aby zaznać rozkoszy z małżonką i zastał ją siedzącą w
fotelu, z którego zwykle ferował wyroki. Przed nią, trzymając dzieci na kolanach, siedziała
kobieta, ich naturalna matka. Patrzyli prosto przed siebie, jakby byli odurzeni. Gdy zwrócił
się do żony, żądając wyjaśnień, co i dlaczego czyni, odparła ze słodkim uśmiechem, że
troszczy się wyłącznie o jego wygodę. Sprowadziła pod dach tych, którzy zaspokajali jego
ciało, aby nie musiał tułać się w nocy i przy złej pogodzie, gdy będzie chciał ich zobaczyć.
Potem powstała, a Ingaret spostrzegł, że stracił władzę w nogach. Ona tymczasem rozebrała
się z sukien i klejnotów, które jej podarował. Naga podeszła do tego okna i stojąc na
parapecie, odezwała się słowami, które mimo upływu wieków nie zostały zapomniane:
“Będziesz wzywany, będziesz szukał i w trakcie tych poszukiwań będziesz zgubiony.
Odrzuciłeś bowiem to, co miałeś, a to będzie przez lata wzywać innych, którzy również
zaczną szukać, ale nie odnajdzie się nikogo z nich!”
Kończąc odwróciła się i skoczyła w otchłań. Gdy Lord Ingaret, zwolniony z czaru,
dobiegł do okna, było za późno. Zebrał potem wasali i uznał swego syna, unosząc go na
tarczy; jego matka po tej koszmarnej nocy nie odzyskała w pełni zdolności myślenia i
wkrótce zmarła. Lord nie ożenił się ponownie. Czterdzieści lat później wstał w nocy,
przywdział zbroję i odjechał. Nikt go już nie ujrzał. Przez lata, inni - czasem Lordowie,
czasem ich dzieci lub mężowie dzieci, bliscy władcom Coomb Frome - spoglądali podczas
pełni przez to okno i odjeżdżali, by nigdy nie wrócić. Trwało to tak długo, aż okno zostało
zapieczętowane, a rodzina wyprowadziła się stąd. Tak więc ostatnimi czasy nie było więcej
zniknięć - aż do pojawienia się twego brata.
- Skoro minęło wiele lat, możliwe jest, że to, co czeka, jest w wielkiej potrzebie. Masz
wszystko, co potrzebne do spojrzenia w przyszłość? - spytałam.
- Chcesz tu próbować? Siły Mroku muszą mieć wielką potęgę w tej komnacie!
Miała rację i doskonale zdawała sobie sprawę z niebezpieczeństwa, ale było to
konieczne.
- W gwieździe księżycowej… - zasugerowałam.
Skinęła głową i wyszła. Ja zaś zabrałam się za torby podróżne i wydobyłam puchar.
Omal go nie upuściłam - krąg blasku był szeroki tylko na dwa palce, mierząc od krawędzi. To
była moja jedyna nadzieja.
Czarownica powróciła tymczasem z zapasami. Najpierw przy pomocy białego proszku
nakreśliła na podłodze pięcioramienną gwiazdę w linii prostej z oknem. Następnie na każdym
ramieniu ustawiła białą świecę. Gdy to zrobiła, spojrzała na trzymany przeze mnie puchar i
głośno wciągnęła powietrze.
- Smocza łuska. Skąd masz rzecz tak wielkiej mocy, pani?
- Został wykonany dla mojej matki przed moim urodzeniem. Z niego zostałam
ochrzczona, jak również Elyn, i z niego piliśmy toast pożegnalny. Dlatego ma moc
ostrzegania o niebezpieczeństwie.
- Niezwykłą siłę miała twoja matka, jeśli zdołała spowodować powstanie czegoś
takiego… Słyszałam, że jest to możliwe, ale cena jest bardzo wysoka…
- Zapłaciła ją bez wahania.
- Tylko ktoś odważny mógł się na to zdobyć. Jesteś gotowa? Dam ci taką osłonę, jaką
jestem w stanie zapewnić.
- Jestem gotowa.
Poczekałam, aż zamieszała płyn, po czym wstąpiłam w gwiazdę, a ona zapaliła
świece. Usłyszałam, że recytuje Wezwanie, ale jej głos był słaby i daleki, jakby dzieliła nas
wielka odległość, a nie dystans wyciągniętej ręki. Płyn zabulgotał wypełniając mi nozdrza
aromatem. Kiedy zapach się rozwiał, płyn w pucharze przypominał lustro.
Czułam, jakbym unosiła się w powietrzu, mając pod sobą spiralną kolumnadę, w
centrum której stali ludzie nieruchomi jak głazy - nie oddychali. Stali także w spirali, a
ostatnim z nich był Elyn! Siłą woli wycofałam się między równo płonące świece.
- Widziałaś go?
- Tak. Wiem też gdzie jest, ale, aby go uratować, należy się pospieszyć.
- Stal i broń go nie uratują.
- Wiem, na moją korzyść przemawia fakt, że dotąd żaden ze złapanych nie miał
bliskiego pokrewieństwa z osobą taką jak ja. Miałam zbyt mało czasu, aby to w pełni
wykorzystać. Jeśli się nie pospieszę, Elyna nie da się uratować.
- Czy jest stąd prywatne wyjście? - spytałam.
- Tak. Pójdziesz tam natychmiast?
- Nie mam wyboru!
Ze swych zapasów dała mi dwa amulety i zbiór ziół. Przeprowadził mnie
umieszczonym między murami korytarzem - drogą ucieczki w razie niebezpieczeństwa. Jej
służąca przywiodła mojego konia. Uzbrojona - wyruszyłam. Nie wiedziałam, jak daleko będę
jechać, toteż poganiałam wierzchowca, gdyż teraz głównym wrogiem był czas. Przemknęłam
między patrolami używając często Sztuki, aby zejść im z oczu. Znalazłam się w dzikim i
groźnym kraju, gdzie wielokroć trzeba było szukać drogi, bądź wyrąbywać ją sobie przez
chaszcze.
Zorientowałam się, że jestem śledzona. Mogli to być ludzie z Warowni, zaniepokojeni
ponownym zniknięciem swego pana. Jednak każda ingerencja mogła skończyć się fatalnie dla
Elyna. Poszukałam osłony wśród krzaków i z mieczem w dłoni czekałam, co nastąpi.
Ktokolwiek to był, był mistrzem w podchodzeniu. Tak musieli jeździć ci, którymi
dowodził mój brat. Zbliżył się tak cicho, że gdyby nie przypadkowe spłoszenie ptaka, nie
zauważyłabym go. Ale nie był to nikt z ludzi brata, lecz Jervon, o którym po opuszczeniu
zamku na śmierć zapomniałam. Tylko czego on tu szukał? Dlaczego nie próbował znaleźć
swego pana?
- Czego szukasz na tej drodze, rycerzu? - z tymi słowami wyszłam z ukrycia.
- To ma być droga? - zdumiał się unosząc brwi, robił tak zawsze, gdy był zaskoczony.
- Nie nazwałbym tak tych wertepów, ale nie będę się sprzeczał. A co tu robię? Czyż nie
mówiłem wcześniej, że nie należy się zapuszczać gdzieś samotnie, jeśli można w kompanii?
- Nie możesz iść ze mną! - sprzeciwiłam się gwałtownie. To, co mnie czekało u celu,
było bitwą o jakiej on nie miał pojęcia, a w finale mógł być bardziej wrogiem niż
sprzymierzeńcem.
- Cóż, więc jedź sama, pani… - ustąpił tak łatwo, że aż mnie to zdenerwowało.
- A ty będziesz deptał mi po piętach? Jervon, to nie jest miejsce dla ciebie, to jest
robota dla czarownicy. Muszę sprzeciwić się klątwie Najstarszych i to na tyle mocnej, że
działającej do dziś.
- A czy ja nie wiem o tym od samego początku? - spytał nie zmieniając wyrazu
twarzy. - Idź i walcz czarami. Wiedz jednak, że jest to teren, gdzie można łatwo spotkać
ludzkie wilki. Co się stanie, jeśli ugodzi cię strzała lub ostrze, zanim osiągniesz cel, lub
wtedy, gdy będziesz zajęta magią?
- Nie przysięgałeś mi, a poza tym masz swego Lorda, którego odszukanie jest twym
obowiązkiem.
- Nie przysięgałem ci, Lady Elys, ale obiecałem sobie, że będę przy tobie i nie próbuj
czarami odwieść mnie od tego. Dama z Warowni dała mi to - sięgnął pod pancerz, skąd dobył
rzemyk z zakręconym krzyżem, wykonanym z księżycowego srebra.
Zaczęło mnie zastanawiać, po co Dama posłała za mną kogoś zupełnie nie obeznanego
ze Sztuką.
- Nich będzie - skapitulowałam. - Ale jedno kładę ci na sercu: jeśli poczujesz do mnie
choćby najlżejszą niechęć, mów mi o tym od razu. Są czary zmieniające przyjaciół we
wrogów i przynoszące straszliwe przykrości.
- Zgadzam się - odparł Jervon.
Tak oto resztę dnia jechałam już w towarzystwie. O zmroku zatrzymaliśmy się na
wzniesieniu, gdzie stały dwa wielkie bloki skalne. Tu zsiedliśmy z koni.
- Wiesz dokąd iść? - spytał po raz pierwszy tego dnia. Przez całą drogę zachowywał
się tak cicho, że gdyby nie dochodzące od czasu do czasu odgłosy stąpań jego konia, nie
wiedziałabym, że mam towarzysza.
- Jestem przyciągana - stwierdziłam, nie wdając się w szczegóły. Czułam to coś przed
nami, niecierpliwiące się. jakby było teraz rozbudzone. Zdawałam sobie sprawę z tego, że
obojętnie jak dobrze przyuczona, nie jestem równorzędnym przeciwnikiem dla Najstarszych.
- Jesteśmy blisko? - spytał.
Blisko, a to oznacza, że musisz tu zostać.
- Pamiętaj, co ci powiedziałem. Pójdę tam, dokąd poprowadzisz.
- Ależ tutaj nie muszę się obawiać żadnych ludzi… - zaczęłam, ale po wyrazie jego
oczu odgadłam, że żadne słowa go nie przekonają. Nie chcąc go atakować, nie miałam innej
możliwości, jak ustąpić, rozważając, co też mogło go pchnąć do robienia takich głupstw.
- Stoisz w obliczu zagrożenia, którego nie rozumiesz! Nie mamy do czynienia z tymi,
którzy walczą ostrzem i siłą ramienia; ale za pomocą takich broni, o których ci się nie śniło…
- Pani, odkąd zobaczyłem, co broń Psów zrobiła z Dorm, mam umysł otwarty na
wszelkie jej rodzaje. Ponadto od tego dnia jestem martwy, gdyż według wszelkich reguł
powinienem zginąć wraz z tymi, których kochałem. Nie cenię więc zbytnio swego życia, a
mam wielką ochotę zobaczyć twą walkę z tymi wielkiej mocy i nieznanego oręża, o których
tyle wiesz. Skoro jesteśmy blisko, przygotujmy się do bitwy! Mówił zdecydowanie. Nie warto
było się z nim sprzeczać.
* * *
Spoglądając w dół w poszukiwaniu drogi, widzieliśmy okolicę pogrążoną w
nienaturalnym mroku, choć blask księżyca był intensywny. W interesującym nas kierunku
biegła jedna ze Starych Dróg, którą podążyliśmy. Była wąska i kręta, wiła się między
potężnymi drzewami, rosnącymi tu od stuleci. Nader cichy był to las. Ciszę przerywał jedynie
odgłos spadających gałęzi, żadnego odgłosu ptaka czy zwierzęcia. No i to uczucie czegoś
powoli budzącego się…
- Jesteśmy oczekiwani… - głos Jervona był cichy, ale brzmiał jak krzyk. - Jesteśmy
obserwowani…
A więc okazał się na tyle wrażliwy, aby to odczuć, choć jeszcze nic nam nie groziło.
- Ostrzegałam cię - podjęłam ostatnią próbę. - Mamy do czynienia z tymi, którzy
używają innych sposobów niż stosowane przez człowieka. Tak, jesteśmy obserwowani, a co z
tego wyniknie, nie mam pojęcia…
Odpowiedziała mi cisza i wiedziałam, że i ten argument zawiódł, jak wszystkie
poprzednie. Droga zaś była tak pokręcona, że straciłam orientację. Nie zgubiłam jednak śladu,
który mnie tu przywiódł. W końcu wydostaliśmy się na równinę, na której rozciągało się to,
co już widziałam - kamienna spirala. Śnieżnobiałe i zimne kolumny połyskiwały na środku
równiny.
Jervon coś mruknął pod nosem. Odwróciłam głowę i zobaczyłam, że wiszący na jego
piersiach krzyż rozbłysnął ogniem. Moje kolano również dotknęło czegoś ciepłego, a z juków
szedł blask. Wydobyłam puchar, w którym srebrna pozostała już tylko cienka obwódka, ale
nawet ona odpowiadała na płynące ze spirali emocje.
- Zostań tu!… - rozkazałam.
Mógł mnie nie posłuchać, ale ja musiałam mieć umysł czysty dla uratowania Elyna.
Jervon dokonał wyboru, toteż na nim będą ciążyły rezultaty.
Z pucharem w jednej, a darem Damy w drugiej ręce, ruszyłam przed siebie. Darem
tym była różdżka z jarzębiny, na sączona sokiem jej owoców i wyłożona w pełni księżyca w
miejscu emanacji Starych Sił. W zasadzie niepotrzebnie brałam ze sobą miecz. Pamiętałam,
że wykuty był z metalu przyniesionego z dziwnych miejsc przez mych rodziców, toteż
traktowałam go jako talizman.
Tak wyposażona, wiedząc, że tylko sama mogę stawić czoło temu, co przebywało w
środku, przekroczyłam cień pierwszych kolumn i ruszyłam wyznaczoną nimi drogą.
VI
K
AMIENNE POLE
Z początku coś mnie przyciągało. Potem nastąpiła gwałtowna zmiana, jakby to, co się
tu kryło, wyczuło że nie przychodzę otumaniona i bezwolna jak inne ofiary. Nastąpiła
przerwa, w czasie której posuwałam się stale do przodu. W chwilę potem poczułam
uderzenie. Był to cios wystarczająco silny, aby mną zachwiać, ale nie powalił mnie na kolana.
Z jego skutkiem walczyłam tak, jak inni zwalczają zawieję. Zamiast iść normalnie, zaczęłam
poruszać się zygzakiem, minimalnie posuwając się do przodu. Myślałam tylko o tym, co
muszę zrobić, odrzucałam wszelkie obawy - najmniejsza mogła spowodować, że stanę się
całkowicie bezbronna. Miałam też iskierkę nadziei. Prawda, że to przede mną było silne -
silniejsze od wszystkiego, z czym Aufricia i ja miałyśmy do czynienia. Były to jednak siły
nadwątlone. Ich część musiała zaniknąć przez tak długi czas. Fakt, że walczę, wystarczył, aby
zachwiać jego pewnością.
Zauważyłam też, że między kolumnami rozciągnięte jest pole uniemożliwiające inną
drogę niż ta, która jest wyznaczona.
Prawie dałam się złapać w najprostszą pułapkę: chwilowe rozproszenie uwagi i moje
kroki, poza tym, że zbliżały mnie do celu, zaczęły spełniać czyjeś polecenia. Natychmiast,
aby przerwać usypiający czar, zmieniłam rytm, idąc raz wolno, raz szybko, stawiając to
długie, to krótkie kroki, podskakując - robiąc wszystko, aby nie wpaść w stan hipnotyzujący
ciało i umysł.
Przygotowałam się na następny atak - skoro dwa pierwsze zawiodły, ten powinien być
groźniejszy.
Czyste światło księżyca zniknęło, teren oświetlał blask o zielonkawym zabarwieniu
wydzielany przez kolumny. Nadawał on skórze wygląd dotkniętej jakąś zaraźliwą chorobą.
Ale puchar i różdżka były jak bliźniacze pochodnie; płonęły błękitem świec
bezpieczeństwa, których używa się przy czarach obronnych.
Ponownie zaczął się atak. Zza filarów i pomiędzy nimi poczęły ukazywać się rzeczy,
oblicza i stworzenia tak obrzydliwe, że mogły należeć tylko do Ciemności. Moją jedyną
obroną było nie dać się zmusić do odwrócenia oczu od blasku pochodni. Do obrazu doszedł
dźwięk; pojawiły się głosy, które znałam - głośno płaczące, błagalne, bądź też mnie
ostrzegające. Atak był dobrze pomyślany; musiałam walczyć jak szermierz mający przeciwko
sobie kilku przeciwników znających różne techniki. Skoro udało mi się do tej pory, moja
wiara we własne siły wzrosła. Nadal podążałam przed siebie.
Nagle wszystko to - głosy, napór siły, obrazy - zniknęło. Był to odwrót, ale nie moje
zwycięstwo. Władca spirali zbierał siły, aby w miarę rozwoju naszej walki, gdy wkroczę do
serca spirali, zaatakować mnie ponownie. Skorzystałam z okazji i ruszyłam szybciej.
Zbliżyłam się w końcu do centrum dzieła tej, która rzuciła klątwę na Lordów Coomb Frome i
równocześnie zbliżyłam się do kilkunastu postaci. Stało tu dwunastu mężczyzn zwróconych
twarzami do środka okręgu, a ostatnim z nich był Elyn! W żadnym nie było śladu życia.
Wyglądali jak odlewy rzeźb, w które wystarczyło tchnąć życie i ciepło, aby ożyły.
Wszystkich omotało to, na co spoglądali.
Na środku wznosił się obelisk. Opary zgęstniały stając się kształtem, kształtem
posągowo pięknej i nagiej kobiety. Uniosła ręce sięgając włosów wyglądających jak okrycie,
ale nie spływających po jej ciele, a raczej unoszących się wokół falistymi ruchami, jakby żyły
swym własnym życiem. Srebrzystobiałe, jak światło księżyca, było jej dało, srebrzyste były
jej włosy, jedynie oczy ciemne i, jak sądziłam, pozbawione białek, obserwujące świat niczym
dwie studnie ciemności bez cienia dobrej woli. Była doskonale piękna i miała w sobie to, co
wabi każdego samca. Mnie nie przyciągała, lecz odpychała. Sądzę, że dopiero w tej chwili
zrozumiała, iż nie jestem tym, na kogo wyglądam. Wraz ze zrozumieniem przyszła nienawiść,
na którą byłam przygotowana… Uniosłam puchar i różdżkę, zasłaniając się nimi jak tarczą.
Jej włosy dziko zawirowały, sięgając mnie, jakby miały zamiar zacisnąć się na szyi. Kobieta
roześmiała się.
Zabrzmiało to tak, jakby królowa zrozumiała, że najniższa z jej służących chce
odebrać jej władzę.
Uniosła dłonie, uspokajając taniec włosów, które rozbłysły jeszcze silniej,
przybierając odcień topniejącego metalu. Zaczęła okręcać je w palcach, aby zrobić sznur.
Nie czekałam na jej atak. Słyszałam o czarze, jakiego zamierzała użyć. Początkowo
przypominał czar miłosnego wdzięku i w tej postaci mógł być uprawiany jako zupełnie
niegroźny. Jednak drugim obliczem miłości jest nienawiść, a wówczas czar mógł zabijać.
Zaczęłam więc śpiewać, nie na głos tylko w myślach, obserwując ją i naśladując
rytmem każdy jej ruch, tak jakbym też plotła włosy, tylko w odwrotną stronę.
Sądzę, że to, co robiła, było o wiele potężniejsze niż mogłam wiedzieć, ale fakt, że
użyła czaru, który mogłam rozpoznać, był małym przyczynkiem do mego sukcesu. Przybyłam
oczekując sztuki mistrza, a miałam do czynienia z tym, co było znane każdej czarownicy.
Oczywiście tak mogły wyglądać początki sztuki, która rosłaby i potężniała w miarę rozwoju
naszej walki, ale coś mi mówiło, że jest inaczej.
Pętla była już skończona, lecz jeszcze jej nie zarzuciła, chwilowo bawiąc się nią i nie
spuszczając ze mnie mrocznych oczu. Zauważyłam coś jeszcze - cenna kobiecość, której
używała jako broni, rzedła, posągowe ciało falowało i starzało się, piersi obwisły, twarz stała
się czaszką powleczoną skórą. Tylko włosy pozostały te same. Wargi drgnęły i po raz
pierwszy zaatakowała mnie słowami. Tego czy wymawiała je głośno, nie pamiętam.
- Wiedźmo… spójrz na mnie i zobacz siebie. Oto jak wyglądasz dla innych!
Czyżby aż tak źle znała ludzką psychikę, aby liczyć, że obrazą zdoła odnieść choć
chwilowe zwycięstwo? To nie słowa były ważne, lecz modulacja. Tego musiałam się strzec.
- Jaki mężczyzna pójdzie za taką jak ty… - urwała nagle nasłuchując.
Ponownie zaszła w niej przemiana - zmieniła się w posąg piękna i roześmiała się.
- Nie doceniłam cię. Wydaje się, że znalazłaś kogoś podążającego twoim śladem.
Szkoda… odbierzemy żebrakowi jego jałmużnę. Patrz uważnie, jak działa moc… - nagle
potrząsnęła głową, a moje serce pojaśniało. Tak dalece się zapomniała. że omal nie zdradziła
mi swego imienia! Gdyby nie przerwała, byłaby zgubiona. Długo nie napotykała oporu, więc
zrobiła się nieostrożna. Musiałam być przez cały czas gotowa, aby wykorzystać takie
potknięcie. - Obróć się i patrz! Patrz, kto nadchodzi na moje wezwanie tak samo, jak ci
wszyscy głupcy!
Nie musiałam, ani nie chciałam patrzeć. Skoro Jervon przyszedł, musi ponieść
konsekwencje. Nie pozwolę, aby cokolwiek mnie rozpraszało w czasie tego spotkania.
Bardziej usłyszałam niż zobaczyłam go. Po chwili w polu mego widzenia pojawiła się
dłoń dzierżąca miecz skierowany ostrzem w kierunku kobiety. Ona natomiast zaczęła śpiewać
słodką i upojną pieśń.wyciągała ku niemu ramiona, stając się uosobieniem wdzięku i seksu;
największą obietnicą, jaką może być kobieta dla mężczyzny. Jervon podążył za głosem.
Nie mogłam go za to winić. To była magia, której nie mógł sprostać nawet płonący na
jego piersi krzyż. Była zbyt czysta, zbyt potężna…
Rozbudziła we mnie złość. Poniżała wszystko! Nadal jednak byłam czarownicą, której
ciało i uczucia muszą być kontrolowane przez umysł.
Kobieta teraz mówiła, zalewając Jervona potokiem gładkich i obiecujących słów.
Widziałam jak miecz drgnął, mierżąc już nie w nią, a w ziemię. Drugą ręką próbował zerwać
z szyi krzyż. Wyczulam, że Jarvon usiłuje walczyć ze zniewalającym go czarem. Nie w
strachu jak inni, ale spokojnie, jakby uświadamiał sobie, że nie jest prawdą to, co widzi.
Nie wiem kiedy zrozumiałam, co się w nim dzieje. Może dzięki temu, że ona też to
pojęła. Jego dłoń była na krzyżu, ale już nie próbował go zerwać, raczej zaciskał palce na
nim, jakby, było to jedyne spokojne miejsce w rozhukanym żywiole uczuć.
To, na co czekałam, stało się. Pętla wystrzeliła w powietrze - celem był Jervon. Jego
odmowa poddania się ponownie wytrąciła ją z dokładnie określonego planu. Poczekałam, aż
wierzchołek różdżki dotknie pętli. Owinęła się wokół gałązki, jak owinęłaby się wokół skóry,
ale równie szybko rozluźniła uścisk, opadając na mą dłoń. Potrząsnęłam dłonią i posłałam ją
ku tej, która ją sporządziła. Upadła u stóp bloku i powróciła do życia, jak wąż pełznąc ku
nam. W tym czasie kobieta plotła już następny sznur, lecz tym razem robiła to szybciej.
Efektownie wykorzystywała zręczność palców. Jervon stał jak poprzednio, tyle że ostrze
miecza mierzylo w kamień. Wiedziałam, że nie potrafi obronić się lepiej niż dotąd i będę
musiała odpierać jej ataki samotnie, w gorszym położeniu. Obawiałam się, że może nim
zawładnąć, jeśli nie podzielę swej obrony. Zdenerwowałam się własną głupotą. Przecież nie
miałam żadnego wyboru. Jeśli Jervon ulegnie czarom, muszę się z tym pogodzić, zatrzymując
wszystkie siły na ostateczną rozgrywkę. Jeżeli wygram, uwolnię go.
Drugiego sznura nie rzuciła, lecz opuściła na ziemię, a ten również zaczął wić się ku
nam. Znowu się uśmiechnęła plotąc następny. Taki atak mógł się udać, ale miałam co do tego
wątpliwości. Wsunęłam puchar za pas i lewą ręką wydobyłam miecz, który ojciec wykuł dla
mnie ze starożytnego metalu. Jego ostrze nie odbijało światła - było ciemne jak
bezksiężycowa, pochmurna noc. Nigdy go takim nie widziałam. Zawsze wyglądał jak
normalna broń. Położyłam go przed sobą, nie wiedząc, jaką osłonę może mi zapewnić. Są
moce, które mogą zostać pokonane przez metale, są też takie, które się nimi żywią. Ten miecz
- jego dziwne pochodzenie i sąd rodziców, którzy go wysoko cenili - nie dawał podstaw do
wątpienia. Ponownie ujęłam kielich. Teraz miałam podzieloną uwagę - między już pełzające
sznury, a plotącą czwarty z kolei.
Pierwszy zbliżył się do ostrza i przyjął pozę węża gotującego się do ciosu. Jednym
końcem spoczywał na ziemi, drugim kołysał się w przód i w tył, jakby napotkał na swej
drodze przeszkodę, której nie mógł ani obejść, ani się na nią wspiąć. Odetchnęłam z ulgą
widząc, że mam nową osłonę, lecz ku memu zaskoczeniu Jervon nagle drgnął. Ciężko i
powoli, jak ktoś, kto zmuszony jest pokonywać martwotę swego ciała. Uniósł miecz i przeciął
gnący się sznur, który nieruchomiał i upadł na ziemię. A więc i stal była dobrą ochroną. Ci,
którzy stali obok na podobieństwo rzeźb, mieli mnóstwo broni, ale żadne ostrze nie opuściło
pochwy.
Widząc co się dzieje, kobieta parsknęła jak rozzłoszczony kot i rzuciła pętlę tym
razem na mnie. Ponownie obroniłam się odrzucając ją, ale uświadomiłam sobie, że nie należy
pozostawiać jej inicjatywy. Ujęłam różdżkę niczym włócznię i rzuciłam prosto w jej pierś.
Głośno i przeraźliwie krzyknęła, zasłaniając się włosami jak tarczą. Widziałam, że
pocisk wszedł głęboko w tę osłonę, ale mimo wszystko udało się jej odrzucić go na ziemię i
złamać. Jednak połowa jej włosów rozpadła się na drobniutkie kawałki. Szybko złapałam
miecz, podczas gdy Jervon, wciąż poruszający się jakby miał ołowiane kończyny, uderzał
zaciekle pozostałe zwoje sznurów. Posuwał się przy tym rozpaczliwie wolno. Nie miałam
czasu rozważać, co się z nim stanie. Skoczyłam przez zbliżające się sznury prosto ku głazowi,
na którym stała kobieta. Rwąc sobie włosy i nie tracąc czasu na ich splatanie, rzucała je
garściami na nas, niczym kłębiącą chmurę. Machnęłam parę razy mieczem, oczyszczając pole
widzenia i stanęłam przed nią. Nie była już posągowo piękna, lecz stara i zniszczona. Wargi
rozsunęły się w grymasie, ukazując zęby, ręce oderwały się od włosów zmieniając się w
pazury, gotowe drapać. Cięłam ją mieczem na odlew, lecz broń nie napotkała oporu. Nadal
stała przede mną, gotowa skoczyć mi do gardła. Uderzyłam ponownie i nabrałam pewności -
to, co widziałam, było iluzją, której źródło znajdowało się w pobliżu. Musiałam je znaleźć,
jeśli nie chciałam przegrać wszystkiego.
Z tyłu dobiegł mnie krzyk - Jervon rozciął dwa sznury, ale trzeci przyczepił się do
jego buta i piął się teraz w górę. Ja jednak nie miałam czasu… Musiałam odnaleźć źródło
czarów. Nie wątpiłam ani przez moment, że jest ono w sercu spirali. Nie mogłoby objawiać
się tak silnie, gdyby leżało gdzie indziej.
Przez cały czas kobieta nie ruszyła się z głazu, wodząc za mną wzrokiem. Z
rozczapierzonymi pazurami, wściekłym grymasem i postępującą szpetotą traciła powoli
wszelkie podobieństwo do człowieka. Zrozumiałam, że jest przywiązana do miejsca i nie
może zrobić nic więcej poza sztuczkami z włosami. Dopóki trzymałam się poza jej zasięgiem,
byłam wolna i zdolna szukać tego, co musiało być zniszczone lub wypędzone. Przeszłam
między cichymi postaciami i osiągnęłam skrajne kolumny. Badając je oczekiwałam
kontrataku przeciwnika.
Ona tymczasem uniosła złożone dłonie ku twarzy, jakby osłaniając coś
wartościowego, dmuchnęła w nie delikatnie i nagle wyciągnęła je, rozchylając dłonie. Między
nimi siedziało coś, czego nigdy nie widziałam: miało błoniaste skrzydła, rogaty łeb i ostro
zakończony, długi dziób. Jak płomień uniosło się w powietrze i wbrew mym oczekiwaniom
odleciało. Nie miałam pojęcia skąd i kiedy wróci, toteż zamiast tracić czas na czekanie,
kontynuowałam poszukiwania, ciągle będąc pod jej obserwacją - wykrzywionej w upiornym
grymasie śmierci. Moje nadzieje pokładałam w pucharze - jako rzecz magiczna musiał
reagować na wzrost mocy, jeśli zbliżyłby się do jej źródła. Ale jak dotąd srebrna obręcz nie
rozbłyskiwała jaśniej. Obeszłam najwęższy krąg filarów i odkryłam prawdę - źródło leżało
pod kamieniem, na którym stała. W jaki sposób zmusić ją do zejścia?
Zbliżyłam się do Jervona, którego nogi były spowite nie tylko ostatnim sznurem, ale
także sporą ilością włosów, które przeciw nam posłała. Pozostawał problem, czy on będzie
mógł i chciał pomóc. Sama nie dałabym rady.
Przesunęłam swym czarnym mieczem po jego ciele. Twarz miał trupio bladą, podobną
do stojących opodal, ale oczy pozostały jak dawniej żywe.
- Musisz mi pomóc… - szepnęłam.
Dotknęłam ostrzem jego ramienia. Powoli ruszył z miejsca. Przez cały czas
pamiętałam o skrzydlatym stworzeniu, które albo krążyło gdzieś nad nami szykując się do
ataku, albo też było posłańcem spieszącym po pomoc. Jervon poruszał się tak wolno, jakby to
kamień ulegał mej woli. Schowałam puchar i złapawszy go za rękę, wsunęłam ostrze jego
miecza między kamień a podłoże. Ramię z bezkształtnymi pazurami zatrzymało się o cal od
jego twarzy, najprawdopodobniej dzięki talizmanowi. Swój miecz wsunęłam obok jego i
krzyknęłam najgłośniej jak umiałam:
- Unieś!
Gdy obie ręce oparłam na rękojeści, szkarłatny stwór zaatakował mnie, mierżąc w
oczy. Odrzuciłam głowę, ale dzięki łasce sił, którym tak długo służyłam, nie rozluźniłam
uchwytu. Przez policzek przebiegła mi smuga ognia, jednak jedyną rzeczą, która miała dla
mnie znaczenie, był kamień, a ten drgnął! Nacisnęłam ponownie z całych sił krzycząc.
- Jervon, pomóż mi!
Kamień poddał się naporowi naszych mieczy. Uniósł się, choć latający stwór szalał
wokół naszych głów. Usłyszałam krzyk Jervona, który zachwiał się na nogach. W końcu
udało nam się; głaz stał przez chwilę na krawędzi, po czym runął w bok.
VII Srebrny blask
Kobieta zniknęła, ale latający napastnik zaatakował mnie ponownie. Odskoczyłam na
wpół oślepiona. Trzymany w dłoni miecz cisnęłam ostrzem w dół do wnętrza dziury
odsłoniętej przez głaz. Rozległ się niski pisk i czerwone “coś” zniknęło.
Stałam na skraju otworu, w którym spoczywał metalowy pojemnik. Ostrze miecza
przebiło go, jakby był spulchnioną ziemią. W środku coś się gotowało i skwierczało tak, że
pojemnik tracił kształt, zmieniając się w masę, która z kolei wsiąkła w ziemię. W ciągu paru
chwil nie było po nim śladu. Teraz podłoże, na którym stałam, zaczęło pękać i kruszyć się.
Najpierw wokół brzegów, a następnie erozja rozprzestrzeniła się na kształt rozbiegających się
fal.
Jedna z nich dotknęła stóp pierwszego ze stojących mężczyzn. Drgnął i poruszył się,
ale w chwilę potem stał się szkieletem okrytym zardzewiałym pancerzem, by rozsypać się z
trzaskiem po ziemi. To samo działo się z następnymi.
- Są martwi! - odezwał się Jervon.
Spojrzałam na niego. Stracił swą sztywność i powolność. Rozglądał się wokół, jak
ktoś zbudzony z odrętwienia.
- Tak, są martwi od bardzo dawna, tak jak teraz martwa jest ta pułapka - odparłam,
wyciągając z dziury miecz. Ale trzymałam tylko trzy czwarte broni. Czubek, który to “coś”
przebił, zniknął, jakby zetknął się z kwasem. Schowałam miecz zaskoczona siłą tego, co
eksplodowało z pudła.
Elyn! Prawie zapomniałam, co mnie tu przywiodło. Przerażona spojrzałam tam, gdzie
powinien stać. Był tam! Zaczął się nawet nieporadnie poruszać unosząc niepewnie dłoń i
potknął się o kości mniej szczęśliwego poprzednika. Podbiegłam doń. Mrugnął oczami
rozglądając się; jak ktoś budzący się ze snu i stwierdzający, że nie wszystko było jawą.
- Elyn! - potrząsnęłam nim delikatnie jak dzieckiem, które obudziło się z krzykiem.
- Elys? - spytał wolno, jakby nie wierząc własnym oczom.
- Elys - potwierdziłam i wydobyłam puchar.
Czerń zniknęła, a w świetle księżyca srebro lśniło tak, jakby puchar dopiero co
wykonano. Elyn wyciągnął rękę i dotknął go palcem.
- Srebrzysta smocza łuska… - wyszeptał.
- Tak, powiedziała mi, że jesteś w niebezpieczeństwie… przywiodła mnie tu…
Słysząc to rozejrzał się wokół. Erozja rozprzestrzeniła się, pochłaniając następne
kolumny. Siła, która je zbudowała, zniknęła, a wraz z nią i one.
- Gdzie… gdzie jest to miejsce? - spytał tak zaskoczony że zaczęłam się zastanawiać,
czy cokolwiek pamięta.
- To jest serce Klątwy Ingaret, byłeś w nie złapany…
- Ingaret! - to słowo wystarczyło, aby go doprowadzić do pełni władz umysłowych -
Brunisenda! - Co… gdzie ona jest?
- Bezpieczna w Coomb Frome - odparłam, czując jak oddala się ode mnie, choć nie
poruszył się wcale.
- Nie pamiętam… - mruknął niepewnie.
- To bez znaczenia. Jesteś wolny.
- Wszyscy jesteśmy wolni, pani, ale należałoby się postarać, abyśmy takimi pozostali -
odezwał się Jervon podchodząc ku nam.
Nadal trzymał w dłoni miecz, a jego zachowanie wskazywało jasno, że czuje się jak na
zapleczu wroga, lada moment oczekując ataku.
- Moc zniknęła - tego byłam pewna.
- A skąd pewność, czy to jedyna w okolicy? Poczuję się bezpieczniej, gdy będziemy
na koniach i w drodze powrotnej.
- Kto to jest? - zdziwił się Elyn.
- To Jervon, Marszałek Harerdale, który udał się wraz ze mną. Dzięki jego pomocy
wygraliśmy bitwę z Klątwą.
- Wyrazy podziękowania - wymamrotał Elyn.
Wybaczyłam mu brak manier, kładąc to na karb otumanienia.
- Coomb Frome… gdzie ono leży? - spytał po chwili żywszym tonem.
W tym momencie napięcie, w jakim żyłam ostatnio, i wysiłek włożony w walkę, jaką
stoczyłam tej nocy, dały znać o sobie. Zachwiałam się, padając ze zmęczenia. Natychmiast
objęło mnie ramię silne jak ściana Warowni, nie pozwalając mi upaść.
- Jedźmy więc - usłyszałam z dali głos Elyna.
- Zaraz! - głos Jervona był rozkazem. - Twoja siostra jest wyczerpana.
Elyn rozejrzał się niecierpliwie. Wyraz twarzy miał taki jak przed laty, gdy był
niezadowolony.
- Ja… - zaczął, ale zamilkł i po chwili dodał - no dobrze.
* * *
- Może zachował się tak, jak każdy by się zachował. Tylko, że od twojego brata nie
oczekuje się, aby zachowywał się jak każdy i… - przerwał, ale po chwili kontynuował. - Nie
oczekuj pani… Och, dajmy spokój, może wszędzie widzę niebezpieczeństwo. Co powiesz na
trochę jedzenia?
Nie wiem, jak dostaliśmy się do koni… Pamiętam, jak przez mgłę, że leżałam
przykryta płaszczem, a ktoś trzymał mnie za rękę i namawiał do zaśnięcia. Obudził mnie
wspaniały aromat piekącego się mięsa. Przez na wpół otwarte oczy dostrzegłam blask ognia i
nabitą na żerdź przepiórkę, przy której czuwał Jervon. Elyn… Wolno obróciłam głowę, ale
nigdzie nie mogłam go dostrzec.
- Elyn! - krzyknęłam.
Jervon obrócił się błyskawicznie i podbiegł do mnie.
- Jest bezpieczny. Odjechał o północy. Niepokoił się o żonę i swoje stanowisko.
Rozbudziłam się już wystarczająco, aby wyczuć w jego głosie ton, który mnie
zaniepokoił.
- Ale niebezpieczeństwo… mówiłeś, że jechać samemu jest niebezpiecznie… we
troje… - mamrotałam, czegoś tu nie rozumiejąc.
- Jest dorosłym, dobrze uzbrojonym mężczyzną. Czy chciałabyś, abym go ogłuszył,
żeby został? - spytał tym samym tonem.
Wstał gwałtownie, na wpół obracając się w stronę ogniska. Teraz zauważyłam wyraz
jego twarzy, który obserwowałam tylko w paru określonych sytuacjach.
- Gdyby ktoś zrobił dla mnie to, co ty zrobiłaś dla niego, nie opuściłbym go.
Tymczasem wszystko o czym on był w stanie myśleć, to jego pani! Skoro tyle o niej myśli, to
jak się w to wplątał?
- Najprawdopodobniej nie pamięta. Najczęściej czary taki mają skutek. A sam wiesz,
jaki czar ona rzucała. Gdyby nie twój talizman, ty zachowałbyś się tak samo…
- Wystarczy! - przerwał mi, nie tracąc jednak ciepła w głosie.
* * *
Kiedy skończyliśmy jeść, był już świt. Jervon nalegał, abym jechała na jedynym
koniu, jaki został. Elyn wziął drugiego, co już samo w sobie o czymś świadczyło. Jadąc
zastanawiałam się, co o nim sądzić. Mógł być nadal pod wpływem nie tyle czaru, ile jego
skutków i szukał bezpieczeństwa. Jeśli Brunisenda tak wiele dla niego znaczyła, to mógł ją z
nim utożsamiać. Nie mogłam o tym powiedzieć nic pewnego, gdyż sama nigdy nie byłam pod
władaniem czarów. Miałam wrażenie, że będę musiała stawić czoła czemuś jeszcze, a
czarownica nigdy nie lekceważy swych przeczuć. Elyn nigdy nie interesował się Sztuką,
raczej unikał jej. Nie mógł posiąść takiej wiedzy, jaką ja dysponowałam, ale mógł nauczyć się
choćby podstaw. Nigdy jednak nie próbował. Kiedy uczyliśmy się szermierki, traktował mnie
zawsze jak brata, ale ledwie zaczynałam mówić o tym, co robię z Aufridą, chmurzył się i
znikał.
Tylko raz zgodził się na tolerancję wobec magii. Miało to miejsce wtedy, gdy
wyjeżdżał - piliśmy wówczas oboje z pucharu. Znaliśmy historię matki i wiedzieliśmy, że nie
jesteśmy zwyczajnymi dziećmi - od chwili poczęcia księgą naszego życia była magia. Czyżby
się tego obawiał?
Podobnie jak ojciec, ignorował tę część mego życia, która była z nią związana. Jakby
było to coś wstydliwego, coś, co należało ukryć!
Wzięłam głęboki wdech - to była zupełnie nowa interpretacja mej przeszłości - obaj
mieli awersję… a nawet wstyd… ale jak mogli? Była przecież matka… Co takiego zdarzyło
się w dalekim Estcarpie, że wyrwało rodziców z ich życia i kazało iść do skalistego Wark?
Zawstydzenie potęgą? Czy ojciec i brat patrzyli na mnie jak na naznaczoną lub
napiętnowaną?… - Nie! - stwierdziłam głośno.
- Co nie, pani?
Zaskoczona spojrzałam na idącego obok Jervona. Musiałam głośno myśleć. Skoro
zaczęłam, najlepiej będzie skończyć - zdecydowałam. Może on pomoże mi rozwiązać
problemy związane z Elynem.
- Jervon, wiesz kim jestem? - spytałam z lekka drżącym głosem.
- Wspaniałą damą… i posiadaczką mocy.
- Tak, czarownicą - postawiłam sprawę jasno. - Tą, która ma do czynienia z
niewidzialnym.
- Dla szlachetnych celów. Co cię martwi. Pani?
- Nie wierzę, że wszyscy myślą tak jak ty. Urodziłam się czarownicą i dla mnie to jest
właściwe życie. Nie wyobrażam sobie życia bez Daru… a to właśnie odgradza mnie od
innych. Zawsze znajdą się tacy. którzy będą spoglądali na mnie z niechęcią.
- Jak Elyn?
Łatwo odgadł moje myśli. Wydawało mi się. że zbyt łatwo, ale nie mogłam już
rezygnować.
- Może… nie wiem.
- Jeśli tak jest, to wiele wyjaśnia.
- Miałam nadzieję, że zaprzeczysz.
- Elyn został osaczony przez siły. których istnienie lekceważy. Sądzę, ze pragnął uciec
od tego. co mu je przypominało.
- Ale z tobą tak nie jest?
- Oto moja broń i osłona - odparł po chwili, kładąc dłoń na mieczu. - Jest ze stali,
mogę jej dotknąć, wszyscy mogą ją ujrzeć w moim ręku. Ale są i inne środki, czego sama
doskonale dowiodłaś. Czy powinienem się ich bać lub wstydzić? Uczyłem się sztuki
wojennej, poznawałem też dziedziny zgoła odmienne. Wiedzę, którą posiadam, zawdzięczam
uporczywemu poznawaniu. Podobnie jak ty. Mogę nie rozumieć twojej wiedzy, ale nie
powinienem jej lekceważyć, tym bardziej, jeśli niesie ze sobą pomoc i ulgę. Zarówno w
czasach pokoju, jak i wojny. Nie, nie patrzę na to co robisz ze strachem czy awersją.
A więc potwierdził moje najważniejsze przypuszczenia. akcentując to, że Elyn myślał
inaczej. Jaką miałam przyszłość? Wrócić do niedobitków w Wark - to byłaby wegetacja, a nie
życie. Poza tym dwie czarownice w tak małej społeczności. to o Jedną zdecydowanie za dużo.
Pozostać w Coomb Frome? Brunisenda mogła zaakceptować swoją Damę. ale nigdy nie
zaakceptuje mnie. Przy otwartej wrogości brata, było to także niewykonalne. A skoro ani tu,
ani tam, to gdzie? Aż przystanęłam, gdy w pełni dotarło to do mnie.
- Ruszamy? - spytał po chwili Jervon.
- Dokąd? - po raz pierwszy szukałam u niego odpowiedzi, sama nie mając żadnej
propozycji.
- Nie do warowni! - oświadczył zdecydowanie. - Chyba, że chcesz upewnić się o
powrocie Elyna i wyjechać po krótkiej wizycie.
Uchwyciłam się tego z wdzięcznością. Dawało mi to czas do namysłu nad
przyszłością.
- A więc z wizytą do Coomb Frome!
* * *
Wprowadzeni zostaliśmy przez orszak powitalny, który Elyn wysłał po nas około
południa. Zaprowadzono mnie najpierw do łaźni, potem do komnaty gościnnej, gdzie
położono na łożu o nie znanej mu miękkości, chociaż przyznaję, że poprzedniej nocy lepiej
spałam na ziemi wśród dziczy. Rankiem. gdy wstałam, służba podała mi szaty, w jakich
chodzą tutejsze damy. Na pytanie o moje rzeczy usłyszałam, że z polecenia Lady zostały
spalone, ponieważ były zniszczone,
Po długim naleganiu przyniesiono mi wreszcie porządne męskie ubranie,
najprawdopodobniej z zapasów brata. Było zupełnie nowe. Ubrałam się wreszcie, założyłam
kolczugę. przypasałam miecz i posłałam do brata, aby zawiadomić go, że wybieram się doń z
wizytą.Przebywał wraz z małżonką w sypialni. Powtórnie więc odwiedziłam feralną komnatę.
Brunisenda na mój widok jęknęła. a Elyn spojrzał ze szczera niechęcią. Obejrzał mnie od stóp
do głów i spytał:
Dlaczego przyszłaś w tym stroju. Elys? Czy nie rozumiesz. ze oglądanie cię w nim
sprawia Brunisendzie przykrość?
- Oglądanie mnie? Tak wyglądam przez całe swoje życie. Czyżbyś zdążył o tym
zapomnieć?…
- Niczego nie zapomniałem! - wybuchnął, jakby świadomie doprowadzając się do
złości. - Ale to, co było w Wark, to przeszłość. Musisz zapomnieć o tych dzikich obyczajach.
Moja ukochana pomoże ci w tym.
- Czy na pewno? Musiałabym dużo zapomnieć, bracie. Wygląda zresztą na to, że ty
już zapomniałeś!
Myślałam, że mnie uderzy, ale się powstrzymał. Dopiero wtedy zrozumiałam, czego
boi się najbardziej. Nie mnie jako czarownicy, ale tego, że mogłabym opowiedzieć jego
żonie, w jaki sposób został zaczarowany.
- To zostało zapomniane… - powiedział ostrzegawczym tonem.
- To ty tak sądzisz - nie musiałam już podejmować decyzji. Podjęto ją za mnie i to
dawno temu. - Mogliśmy być jednej krwi, ale byliśmy tak różni, jak to tylko możliwe. Nie
proszę cię o nic poza koniem. Nie przywykłam do pieszych wycieczek… a poza tym sądzę, że
chociaż tyle jesteś mi winien!
- Dokąd pojedziesz? Do Wark? - nieco się rozpogodził, słysząc tę nowinę.
Wzruszyłam ramionami. Jeśli uwierzył, to dobrze, jeśli nie, to też dobrze. Nadal
byłam zaskoczona przepaścią, jaka się między nami wytworzyła.
- Odjadę po południu - oświadczyłam, nie chcąc przedłużać tego, co nie było dla mnie
ani miłe, ani pożyteczne.
* * *
Elyn dał mi najlepszego konia, jakiego miał, a do tego jeszcze drugiego, jucznego,
obładowanego zapasami. Gdy wsiadłam nań, spojrzałam na brata stojącego opodal. Nie
życzyłam mu źle. Instynktownie więc zrobiłam nad nim znak łączący bogactwo i
błogosławieństwo. Widząc to, z ledwością powstrzymał się od gniewu.
I tak opuściłam Coomb Frome. W bramie dołączył do mnie drugi jeździec.
- Dowiedziałeś się, gdzie jest twój Lord? - spytałam.
- Jak masz jechać, aby się tam dostać?
- Nie żyje. A ci, którzy za nim szli i przeżyli, zaciągnęli się pod inne sztandary. Nie
mam już Lorda.
- A więc dokąd prowadzą twe drogi, rycerzu?
- Jestem bez Lorda, ale znalazłem Lady. Twoja droga jest moją, Pani Mocy.
- Niech i tak będzie. Ale jaka jest ta droga i dokąd prowadzi? - zapytałam uradowana.
- Nadal jest wojna, Pani. Mam swój miecz, ty również dysponujesz bronią.
Zobaczymy, gdzie możemy najdotkliwiej uderzyć Houndów!
Roześmiałam się. Byłam wolna, pierwszy raz w życiu zupełnie wolna - od opieki
Aufricii, od mieszkańców Wark, od czaru smoczego pucharu, który był już tylko zwykłym
naczyniem, a nie przedmiotem prowadzącym mnie do niebezpieczeństwa. Dopóki… -
spojrzałam na Jervona, ale nie patrzył na mnie - dopóki nie zdecyduję się na zmianę tego
stanu rzeczy. Co, któregoś pięknego dnia, nie jest wcale wykluczone.
K
OWAL MARZEŃ
Wiele jest opowieści ubranych w połyskliwą mowę. Niektóre starsze, inne nowe, ale
tego ile w nich prawdy, nikt nie wie. Mimo to, nawet w najniesamowitszej z nich leżeć może
ziarno prawdy. Tak też jest z opowieścią o kowalu marzeń, choć nikt z żyjących nie może
tego dowieść. Zadanie to jest równie łatwe do wykonania, jak osuszenie Fos Tern stołową
łyżką!
* * *
Broson był kowalem w Ghyll. Znał wielkie i małe tajemnice swego zawodu. Umiał
obrabiać zarówno brąz, jak i żelazo, a także rozmaite metale szlachetne.
Miał on dwóch synów - Amara i Collarda. Obaj byli rośli i zgrabni. Broson cieszył się
więc opinią szczęśliwca nie tylko w Ghyll, które leży przy ujściu Ithondale, ale nawet w tak
odległych stronach, jak Sym i Boidre. Dwa razy do roku udawał się rzeką do Tryford z
małym zapasem swych wyrobów: klingami, okuciami, broszami lub łańcuchami z górskiego
srebra… Historia ta wydarzyła się w czasach, gdy nikt nie słyszał jeszcze o najeźdźcach, a
High Hallack żyło w pokoju. Tylko banici, leśni rabusie czy inni tacy, urządzali na nich rajdy
ze swych ostępów. Dlatego też mężczyznom ze śródgórskich dolin bardzo przydawała się
broń.
Lordem Ithondale był Vescys, ale mieszkańcy prawie go nie widywali. W spadku po
swej matce odziedziczył włości na wybrzeżu, które powiększył, żeniąc się z dziedziczką
sąsiednich dóbr.
* * *
Zdarzenia, o których mowa, miały miejsce trzy lata po drugim małżeństwie Vescysa.
Mieszkańcy doliny dowiedzieli się o nich od posłańca. Po raz pierwszy w Ghyll wydarzyło
się coś ważnego i ekscytującego.
Pewnego dnia z okolicznych wzgórz zszedł handlarz. Jeden z jego kucyków
obładowany był bryłami czystego metalu, lecz nawet Broson nie umiał określić nazwy
minerału. Błyszczał intensywnie i ten właśnie blask zafascynował kowala. Wypróbowawszy
go w ogniu, postanowił wziąć cały ładunek. Handlarz nie chciał podać źródła, z którego
pochodził ów metal. Broson domyślał się, że chciał czerpać z tego korzyści. Jako że kucyk
kulał, tylko dlatego mężczyzna zgodził się sprzedać ładunek. Zostawił Brosonowi w skrzyni
dwa worki stopionych resztek, surową rudę zabierając z sobą.
Broson nie od razu zabrał się do pracy. Wprost przeciwnie - spędził wiele czasu
oglądając i badając nieznany metal. Zastanawiał się też, co najlepiej byłoby zeń zrobić.
Zdecydował się na miecz, szczególnie, że coraz częściej słychać było wieści o planowanym
przybyciu Lorda Vescysa do jego najbardziej na zachód położonej posiadłości.
Sprezentowanie mu broni, w zrobienie której postanowił włożyć cały swój talent, z rzadkiego
surowca, mogło dawać nadzieję przyszłych względów.
Roztopienie metalu zostawił Collardowi, który był już dobrze zorientowany w sztuce
kowalskiej. Broson postanowił obu synów przyuczyć do obróbki tego metalu, licząc na nowe
jego dostawy. Był pewien, że handlarz pojawi się z kolejnym ładunkiem.
Nie mógł przewidzieć, że w ten sposób zadał Collardowi śmierć już za życia. Nikt
nigdy nie dowiedział się, jakie były przyczyny tragedii. Nikt również nie zauważył
najmniejszej nieostrożności w postępowaniu Collarda, który zresztą znany był z solidności. Z
niewiadomych powodów nastąpił wybuch, który omal nie rozniósł kuźni.
Było sporo rannych i poparzonych. Najpoważniejszych obrażeń doznał Collard. Dla
młodzieńca byłoby lepiej, gdyby zginął na miejscu. Gdy wreszcie powrócił do przytomności,
po wielu miesiącach walki ze śmiercią, nie był już normalnym człowiekiem. Po wypadku jego
połamane ciało wzięła do swego domostwa Sharvana - czarownica i uzdrowicielka. Collard z
prostego jak struna, rosłego i krzepkiego młodzieńca, na którego każdy spoglądał z
zazdrością, ale i przyjemnością, przeistoczył się w stwora, jakiego można zobaczyć na
płaskorzeźbach, wśród ruin pozostałych po Najdawniejszych.
Nie tylko ciało było zniekształcone - poruszał się jak człowiek, na którego barkach
spoczywa ciężar setek zim. Również jego twarz została nieodwracalnie oszpecona. Sharvana
znalazła na to radę. Zrobiła dla niego maskę, z którą się nie rozstawał, ale i wówczas starał się
unikać ludzi. Rozumiejąc to, wszyscy starali się nie spoglądać nań, gdy przechodził obok.
Collard nie powrócił do domu, lecz zajął starą chatę położoną w ogrodzie. Tam
pracował. Sądzono, że pracuje bez przerwy, bowiem prawie wcale nie wychodził na
powietrze. Wyremontował wnętrza i założył warsztat, gdyż dziwnym trafem, podczas gdy
jego ciało doznało w czasie wybuchu uszkodzeń, zręczne palce i bystry umysł pozostały bez
uszczerbku.
W kuźni mógł pracować nocami, ale w końcu Broson zakazał tego. Odgłosy kucia
przeszkadzały sąsiadom, a mieszkańcy Ghyll również chcieli zapomnieć o nieszczęściu, które
ich dotknęło. Collard przestał przychodzić do kuźni.
Odtąd nikt nie wiedział, co robi i prawie o nim zapomniano. Następnego lata jego brat
poślubił Nicalę z Młyna. Collard nie pojawił się na uroczystości, ani na uczcie.
Dopiero trzy lata po wypadku wyszedł z ukrycia i to tylko dlatego, że przybył do
kuźni kupiec. Nie był to ten, który przywiózł feralny metal. Collard stał w cieniu przez cały
czas, gdy przybysz targował się z ojcem. Gdy transakcja obejmująca partię noży doszła do
skutku, wyszedł z cienia i dotknął ramienia handlarza.
Bez słowa wskazał mu stół nakryty jakimś materiałem i zastawiony kolekcją małych
figurek. Ich kształty były najrozmaitsze, ale żadna nie przypominała zwierząt czy ludzi,
których można spotkać na ziemi. Ludzie byli tak doskonale piękni, że mogli być jedynie
bohaterami z dawnych czasów. Odnosiło się wrażenie, jakby kaleka świadomie przelał w nie
wszystkie swe tęsknoty za normalnym ciałem. Część z nich była z drewna, ale większość, co
Broson zauważył ze zdumieniem, wykonana była z tego tajemniczego metalu. Kupiec
rozpoznał ich wartość błyskawicznie i zapalił się do transakcji, ale Collard chrapliwym
głosem przedstawił takie warunki, że nawet Broson był zaskoczony. Gdy targ został dobity, a
kupiec oddalił się, Broson podszedł do syna, w którego twarzy jedynie oczy zdradzały, że ma
się do czynienia z żywym człowiekiem.
- Collard, w jaki sposób je zrobiłeś? Nigdy nie widziałem czegoś podobnego; nawet u
kupców zamorskich w Tryford. Przedtem… przedtem nigdy nie robiłeś czegoś takiego… -
głos cichł w miarę, jak długo patrzył na maskę skrywającą twarz syna. Czuł się tak, jakby
mówił nie do niego, ale do jakiegoś dziwnego i obcego stworzenia.
- Nie wiem… odezwał się chrapliwy głos. niewiele różniący się od zwierzęcego
warczenia. - Przychodzą mi do głowy różne myśli, potem je przelewam na materię.
Odwrócił się, chcąc odejść, lecz ojciec złapał go za ramię.
- Twoja zapłata… - powiedział.
Na stole leżały monety zza mórz, płat czerwonego sukna i dwa noże o rękojeściach
wyrzeźbionych w rogu.
- Zatrzymaj to - chciał wzruszyć ramionami, ale gwałtowny ruch pozbawił jego ciała
równowagi, tak że musiał złapać się stołu.
- Co za pożytek może mieć coś takiego jak ja z gromadzenia skarbu… Nie ma tej, dla
której miałbym to robić.
- To po co się targowałeś? - spytał obserwujący cale zdarzenie Amar.
Był lekko urażony faktem, że jego młodszy brat, nie rokujący wcześniej żadnych
nadziei, nagle okazał się zdolnym zrobić tak doskonałe rzeczy.
- Nie wiem - Collard obrócił się ponownie, tym razem kierując maskę w stronę brata. -
- Sądzę, że chciałem wiedzieć, czy są wystarczająco cenne, aby zainteresować skąpego
handlarza… Ale przypomniałeś mi o czymś, ojcze.
Wziął ze stołu materiał i złotą monetę z otworem w środku, którą można było nosić na
łańcuszku.
- Czarownica zrobiła dla mnie wszystko, co mogła. To zabieram dla niej. Reszta niech
będzie wkładem do domowego gospodarstwa, skoro nie mogę inaczej zapracować na chleb.
* * *
Wieczorem zaniósł Sharvanie prezenty. Obserwowała go, kiedy kładł je na stole, w jej
domu przesiąkniętym aromatem schnących ziół i naparów. Na belce pod dachem poruszyła
się sowa, a inne dzikie stworzenia, tu oswojone, czmychnęły do kryjówek wystraszone jego
wejściem.
- Już jest gotowa… - wyciągnęła ze skrzyni inną, delikatniejszą maskę. - Specjalnie
obrobiony pergamin, odporna na działanie pogody. Szukałam czegoś, co byłoby
praktyczniejsze. Wypróbuj ją! A co u ciebie, pracowałeś?
Zamiast odpowiedzieć, wyjął z kieszeni najnowszą ze swych figurek. Ciekawe, ile za
nią dałby handlarz, biorąc pod uwagę ceny, jakie zaakceptował dzisiejszego ranka. Rzeźba
przedstawiała postać uskrzydlonej kobiety z szeroko rozpostartymi ramionami, jakby
szykującej się do lotu w przestworza w poszukiwaniu sobie tylko znanego, a mocno
upragnionego celu. W porównaniu z nią, te, które sprzedał, wyglądały jak pierwsze odkuwki
stali przy gotowym ostrzu miecza.
- Widziałeś ją? - Sharvana wyciągnęła rękę ku figurce, ale nie dotknęła jej.
- Tak, jak resztę… sny, a gdy się budzę… Odkryłem, że mogę robić podobizny tych ze
snu. Jeśli naprawdę jesteś moją przyjaciółką, daj mi ze swoich zapasów coś, co
spowodowałoby, żebym zasnął i nigdy się nie obudził.
- Wiesz, że tego nie mogę zrobić. Gdybym tak uczyniła, mój dar uzdrawiania
zniknąłby, jak woda przeciekająca przez palce. A ty sam nie wiesz dlaczego i o czym śnisz?
w jej głosie zabrzmiała nutka podniecenia, jakby wiadomość ta była jej bardzo potrzebna.
- Wiem tylko, że kraj, który widzę, to nie Dales, albo nie to Dales, które znamy. Czy
człowiek może śnić o dawnych czasach?
- Człowiek śni o własnej przeszłości… zresztą dlaczego dary pozwalają widzieć
ludziom rzeczy leżące poza zasięgiem ich normalnych zmysłów?
- Dary! Jakie dary? - - to słowo w ustach Collarda brzmiało prawie jak zaklęcie.
Przeniosła spojrzenie z niego na uskrzydloną postać.
- Czy mogłeś kiedykolwiek przedtem zrobić coś takiego?
- Wiesz, że nie! Ale moje ręce… oddałbym to wszystko za prosty grzbiet i twarz, na
widok której kobiety nie będą krzyczeć z przerażenia.
- Nigdy nie pozwoliłeś mi spojrzeć w swoją przyszłość…
- Nie! Nie pozwolę! - wybuchnął. - Kto byłby jej ciekaw wyglądając tak, jak ja
wyglądam? A co do tego, dlaczego i skąd się biorą te sny i moje późniejsze wyroby… cóż. to.
w czym pracuję, nie jest zwyczajnym metalem. Musi być z nim związana jakaś tajemnica, ale
ten handlarz nigdy więcej się tu nie pojawił i nie można go było o nic zapytać.
- W moim przekonaniu -- odezwała się po chwili Sharvana - ów metal pochodzi z
którejś z warów ni Najstarszych. Oni też prowadzili wojny, choć ich bronią nie były miecze,
oszczepy czy łuki, ale coś znacznie potężniejszego. Mogło się zdarzyć, że ten handlarz
natrafił na ruiny jednej z warowni i przywiózł tu resztki takiej właśnie broni.
- I co z tego?
- To. że przedmioty, których człowiek używa z uczuciem, wykonuje własnoręcznie i
nosi przy' sobie, nasączają się pewnym rodzajem… Określiłabym to jako życie. Z latami
może to zaniknąć, lecz jeśli pozostałości tych uczuć, tego “życia”, zostają nagle wyzwolone…
może to w efekcie przerodzić się w coś, co bez ostrzeżenia staje się otwarte.
- Rozumiem - mruknął przesuwając dłonią po gładkim blacie stołu. - Gdy leżałem
ranny, byłem tak otwarty. ze być może weszły we mnie wspomnienia innych ludzi?
- Właśnie! - przytaknęła. - Może widujesz w snach tych, którzy zamieszkiwali Dales
przed nadejściem naszych szczepów?
- A co to ma wspólnego ze mną? Jakie korzyści może mi to przynieść'?
- Nie wiem. ale używaj lego. Jeśli dar nie zostaje użyty, ofiarodawca i cały świat na
tym ubożeją.
Świat? - zdziwił się Collard. - Wystarczy?, że mogę nimi handlować i zarobić na
siebie. Nikt nie musi się o mnie martwić i nie powinien martwić mnie. Wcześnie, ale mimo
wszystko nauczyłem się, że każdy musi wędrować ciemną drogą i nigdy nie skręcać ku
otwartym, zapraszającym drzwiom.
Sharvana milczała. Nagle złapała Collarda za rękę i obróciła dłoń wewnętrzną stroną
ku światłu. Wyrwałby ją gdyby mógł, ale w tym momencie jej siła była zbyt wielka. Pochyliła
się, studiując wyryte na dłoni linie i bruzdy.
- Żadnego przepowiadania przyszłości! - krzyknął.
- Czy coś mówię? Jeśli tak bardzo tego chcesz, to nic ci nie powiem! - Puściła jego
dłoń.
Niepewnie cofnął rękę, pocierając palcami nadgarstek. jakby za wszelką cenę starał się
usunąć nieistniejące ślady jej uścisku.
- Muszę iść - chwycił nową maskę, aby wypróbować ją dopiero w swojej chacie, gdzie
z pewnością nikt nie ujrzy jego twarzy podczas zamiany.
- Idź z błogosławieństwem domu - użyła tradycyjnego pożegnania, a słowa te
przyniosły mu ulgę.
* * *
Mijały tygodnie. Wszyscy omijali domostwo Collarda. a i on sam nie zapraszał do
siebie nikogo - nawet ojca. Nie pojawił się też następny kupiec. Zamiast niego przybyły
wieści z wielkiego świata. Ze świata, o którym opowieści dla mieszkańców Ghyll brzmiały
jak ballady harfiarzy.
Druga żona Lorda, wychodząc za niego za mąż miała już córeczkę. Do ostatnich dni
zresztą wiedziano o niej bardzo niewiele. Dopiero teraz gruchnęła wieść, jak Ghyll długie i
szerokie… Do warowni przyjechała bowiem służba i na gwałt zaczęła ją przywracać do stanu
nadającego się do użytku, przygotowując w środkowej wieży kwatery. Lord Vescys bowiem
wysłał tu swą córkę. Lady Jacindę. aby uleczyła się od chorób miejskich.
- Choroby! Collard przystanął w ciemnościach, słysząc donośny głos swej szwa gierki.
- Kłamstwo stare jak świat. Gdy Dama Matylda przyszła obejrzeć zioła, mówiła
wystarczająco swobodnie. Ta młoda dama nigdy nie czuła się lepiej. Przypomina małe
pokręcone stworzenie, wyglądające na dziecko, a nie na dziewczynę w wieku odpowiednim
do małżeństwa. Zresztą nasz pan i tak nie znajdzie dla niej nikogo. Chyba, że osłodzi
propozycję takim posagiem, jaki mogą wnieść córki Najwyższych. Dama Matylda
powiedziała mi, że Lady Gwennan nie chce jej mieć przy sobie. Jest bardzo delikatna i
twierdzi, że nie urodzi normalnego syna naszemu panu, jeśli ciągle widzi tak pokraczną
istotę!
Słysząc te słowa Collard odstawił wiadro i bezszelestnie zbliżył się do okna. Po raz
pierwszy od dłuższego czasu poczuł ciekawość. Z przyjemnością posłuchałby dalszych
wynurzeń Nicali. na które zresztą nie kazała długo czekać, tyle tylko, że nie zawierały już nic
nowego. Przerwał je dość szybko Broson. domagając się piwa.
Gdy znalazł się u siebie, Collard zamyślił się patrząc w ognisko. Zdjął maskę i wolno
pocierał twarz dłońmi, rozważając, słowo po słowie, opowieść Nicali.
Lady Jacinda ma więc być tutaj ukryta, w dzikim i odległym miejscu, gdzie jej matka
nie będzie zmuszona na nią patrzeć… Collard znał oczywiście ten stan' przesąd, zgodnie z
którym ciężarna kobieta nie może widywać nikogo, ani niczego. co jest ułomne, aby nie
rzucić uroku na dziecko. A Lord Vescys zrobi rzecz jasna wszystko, co może, by zapewnić
sobie zdrowego syna. Uczucia Lady Jacindy nie liczą się w ogóle… Ciekawe, czy ta rozłąka
sprawi jej ból. czy też, jak on, będzie wdzięczna za możliwość znalezienia ustronia. gdzie nie
będzie rzucała się w oczy tym, którzy są normalnie zbudowani. Może chciała być wolna i
ucieszy ją przyjazd tu?
Pierwszy raz od wypadku został wyrwany z marzeń i zgorzknienia. Zainteresował się
kimś, kto oprócz niego żyje na tym świecie.
Collard wstał, ujął lampę i zbliżył się do niszy w ścianie, oświetlając stojące w niej
figurki. Zebrała się spora gromada - bestii i ludzi… Kiedy krytycznym okiem spoglądał na
nie, coś drgnęło w jego pamięci.
Wybrał kilka i przyglądając się im w zadumie, obracał je po kolei w palcach. W końcu
zdecydował się na tę, która wydawała mu się najbardziej odpowiednia. Ustawił je na stole i
rozłożył narzędzia. Figurka wyobraża małe stworzenie, przypominające konia podczas skoku,
jak gdyby cieszącego się dopiero co uzyskaną wolnością. Spomiędzy delikatnych uszu
stworka wyrastał smukły i połyskujący róg.
Collard obejrzał swe dzieło ponownie, po czym zabrał się do roboty. Gdy skończył,
tańczący jednorożec był już pieczęcią z ozdobną literą J, ujętą w winne grona,
wygrawerowaną w podstawie. Collard wstał od stołu. Przemożna potrzeba, która pchała go do
pracy, zniknęła. W głowie zaczęło kołatać pytanie o cel tworzenia. Wkrótce zgasił lampę i
pogrążył się w sennych marzeniach.
* * *
Collard nic był świadkiem przyjazdu Lorda Vescysa i jego córki, choć wszyscy
mieszkańcy Ghyll stawili się przed warownią jak jeden mąż. Później dowiedział się, że Lady
Jacinda dosiadała kucyka i była tak spowita w materiały, że widać było tylko drobną i bladą
twarzyczkę.
- Nie pożyje długo - usłyszał oświadczenie Nicali. - Słyszałam, że Dama Matylda
posłała po Sharvane, bo panienka przyjechała tylko ze swoją starą piastunką, a ta też jest
chora. Nie będzie zabawy w warowni…
W jej głosie był autentyczny żal, ale nie z powodu stanu zdrowia nowo przybyłej, ale
dlatego, że przepadła szansa na urozmaicenie codziennej szarzyzny.
Collard przesunął palcami po swej masce, która, chociaż dbał o nią, niszczała i była
coraz cieńsza. Coś kazało mu do wiedzieć się prawdy, której przecież znać nie musiał.
Pragnął bowiem usłyszeć coś o dziewczynie. Chciał poznać przyczyny jej kalectwa,
dowiedzieć się, czy ona również cierpi z powodu swojej ułomności.
Ledwie zapadł zmrok, ruszył do domu czarownicy. W ostatniej chwali zabrał ze sobą
pieczęć.
W oknach paliło się światło. Collard zastukał na swój sposób. Ku swemu zaskoczeniu
zobaczył Sharvane przy ogniu, siedzącą w podróżnej pelerynie z odrzuconym kapturem. W
całej postaci widać było dziwne zmęczenie, jakiego nigdy dotąd u niej nie widział.
Zbliżył się i ujął jej dłonie.
- Co się stało?
- To biedactwo, Collard, to okrutne…
- Lady Jacinda? - - upewnił się.
- Okrucieństwo! Wbrew wszystkiemu ona jest taka dzielna. Przez cały czas mówiła do
mnie tak miło i uprzejmie, nawet wtedy, gdy musiałam sprawić jej ból. Piastunka jest stara i
schorowana i mimo miłości do swej pani. niewiele może zrobić, aby jej ulżyć. Ta podróż
musiała być dla niej zabójcza. Nie poskarżyła się nawet słowem… Piastunka mówiła mi. gdy
dałam jej uśmierzający wywar i położyłyśmy ją, że ona nigdy się nie żali. Okrucieństwem jest
przywozić ją tu…
Collard przysiadł na piętach zasłuchany w słowa czarownicy. Był pewien, że Lady
Jacinda podbiła jej serce. Kontynuując swą opowieść, czarownica popijała wonny napar,
który jej zaparzył. Nie pytała, dlaczego przyszedł. Była mu za to wdzięczna. Collard, aby
rozjaśnić jej myśli, wyjął pieczęć i pokazał w świetle lampy.
Sharvana poznała ten dziwny metal - przyczynę jego nieszczęścia. Ostatnio pracował
wyłącznie nad tym metalem, gdyż wydawało mu się, że właśnie z niego zrobi najlepsze i
najwierniejsze postacie ze swoich snów. Jedna z nich błyszczała teraz w świetle.
Sharvana westchnęła głęboko oglądając posążek, a gdy dostrzegła pieczęć, skinęła
potakująco głową.
- Piękne, Collard. Dopilnuję, aby trafił prosto do jej rąk.
- Zaraz! chciał go odebrać, ale dłoń nie wykonała polecenia.
- Tak, zaraz! potwierdziła stanowczo. - A jeśli poprosi, to zrobisz ich więcej. Jeśli
zdołasz sprawić, żeby zapomniała o swoim smutnym życiu, nawet na tak krótki czas, jaki
potrzebuje kropla, aby upaść, dokonasz wielkiej rzeczy. Przynieś twoje wesołe figurki, może i
ona uśmiechnie się na ich widok, może i ją oczarują.
Collard przejrzał swoją kolekcję i ze zdumieniem zauważył, że niewiele jest
“wesołych”. Zabrał się więc do pracy i, co dziwniejsze, teraz jego sny były weselsze, a ludzie,
których zapamiętał, szczęśliwsi.
Dwukrotnie był u czarownicy ze swoimi wyrobami, które tworzył teraz wyłącznie z
tajemniczego metalu i, co ciekawsze, w którym mu się bardzo dobrze pracowało. Ich kolejne
spotkanie odbyło się tym razem w jego chacie.
- Lady Jacinda chce cię widzieć. Pragnie ci osobiście podziękować! - oznajmiła
Sharvana.
To niemożliwe! wybuchnął, odruchowo podnosząc ręce ku twarzy.
- Nie bądź tchórzem - zdenerwowała się. Obawiasz się tej biednej dziewczyny?! Ona
tylko chce tobie podziękować. Mówi o tym już od dłuższego czasu. Sprawiłeś jej ogromną
radość! Nie zepsuj tego. Wie, co ci się stało i zorganizowała wszystko tak. abyś przyszedł
wraz ze mną nocą. przez boczne wejście. Czy i teraz odmówisz?
Chciał, ale jednocześnie nie mógł. Pragnienie ujrzenia tej dziewczyny narastało w nim
od chwili, gdy o niej usłyszał. Teraz żałował, że tak nieśmiało wypytywał o nią Sharvane. Nie
miał bowiem wyobrażenia, jaką osobą jest Lady Jacinda. Mimo obaw. w końcu się zgodził.
Collard, mając Sharvane za przewodnika, znalazł się w zamku. Starał się zachować
prostą sylwetkę. Maskę dokładnie przycisnął do twarzy i tak stanął przed drzwiami do
komnaty Jacindy.
* * *
Siedziała na krześle, którego oparcie górowało nad nią, przez co wydawała się
niezwykle drobna. Długie włosy o głębokim odcieniu miodu, splecione w warkocze,
rozrzucone miała na ramionach i ozdobione wstążkami. Co do reszty, widać było jedynie
bladą twarz i dwoje białych dłoni, które oparła na stoliku. Na nim ustawione były posążki,
ofiarowane jej przez Collarda. Od czasu do czasu gładziła któryś z nich końcem palca.
Collard nie mógł potem sobie przypomnieć, jak wyglądało ich powitanie. Czuł się tak,
jakby spotkał dawną przyjaciółkę, której długo nie widział, a która także przeżyła w tym
czasie wiele nieszczęść. Pytała o jego pracę, on opowiadał o swych snach, a potem
powiedziała coś, co zapadło mu głęboko w umysł.
- Jesteś błogosławiony, Collardzie o magicznych palcach, że możesz dawać życie
swym snom - powiedziała z powagą. A ja jestem błogosławiona, bo dzielisz się teraz nimi ze
mną - nazwij je…
Collard zaczął nadawać im imiona, z początku wolno, potem coraz śmielej - zupełnie
jakby je znał.
- Zgadza się! - kiwnęła głową. - Nazywasz je prawidłowo!
To wszystko było snem - rozmyślał - wracając przed świtem do wioski. Do idącej
obok Sharvany nie odezwał się słowem przez całą drogę, rozpamiętując minuta po minucie
wszystko, co zdołał utrwalić.
* * *
Rankiem Collard obudził się po paru godzinach snu, gnany nieodpartą ochotą do
pracy. Przez cały dzień pracował z dziwnym uczuciem, że to, co robi, jest zadaniem
niezwykłej wagi. Tym razem pracował nie nad figurką, lecz nad miniaturową komnatą.
Komnatą, o jakiej można było marzyć, mieszkając nawet w zamkach Najwyższych. Drewno
użył tylko na posadzki i boazerie, a dziwny metal na wszystkie pozostałe elementy.
Zasypiał, gdy zmęczenie zwalało go z nóg, jadł, gdy głód skręcał mu wnętrzności. Nie
liczył czasu, który pochłaniało i u u jego dzieło.
Gdy skończył, uważnie obejrzał swoją pracę, tu i ówdzie nanosząc poprawki. Z
niezadowoleniem zerknął na wykute dwa wysokie, ozdobne krzesła. Były puste. Z rozpaczą
potarł twarz, której fałdy i szramy po raz pierwszy nic go nie obchodziły. Chwiejnie podniósł
się. ruszył w stronę łóżka i padł na nie. Zasnął natychmiast.
Gdy się obudził, doskonale wiedział, co musi zrobić. Znów wróciło poczucie braku
czasu, więc klął chwile stracone na jedzenie i sen. Pracował z niebywałą ostrożnością.
Odkładając narzędzia, z satysfakcją spojrzał na parę usadowioną na krzesłach.
Ona - o twarzy Jacindy, ale prosta i piękna, gotowa do jazdy i do tańca, jak nigdy
podczas swoich dni.
On - Collard obejrzał go ze wszystkich stron - nie, tej twarzy nie znał, ale była jedyną,
jaka mogła się tu znaleźć.
Collard rozerzał się po chacie jak gdyby nowymi oczyma. W chwilę potem umył się i
odział w co miał najlepszego. Wybór nie był duży, ponieważ przez ostatnie lata ubranie było
dlań osłoną, a nie ozdobą. Następnie ułożył narzędzia, zebrał wszystkie figurki, które teraz
wydały mu się groteskowe i wyrzucił je, jedna po drugiej, do tygla. Zawinął makietę w chustę
i ruszył ku domostwu Sharvany.
Gdy tam dotarł, zlany był potem mimo zimnych podmuchów szalejącego na dworze
wiatru. Ponieważ jego pukanie pozostało bez odpowiedzi, zrobił coś, czego nigdy dotąd nie
czynił - odsunął skobel i wszedł do środka bez zaproszenia. Powietrze przepełnione było
tajemniczymi zapachami, a dwie stojące na stole świece, płonęły dziwnym, błękitnym
płomieniem. Pomiędzy nimi leżały przedmioty mające, tego był pewien. ścisły związek ze
Sztuką Magiczną - zwój pergaminu rozłożony i przytrzymywany przez kolorowe skały,
naczynie wypełnione iskrzącym się płynem, nóż skrzyżowany z pokrytą różami pałeczką.
Obok stołu stała Sharvana. Bał się, że może być zła za to wtargnięcie, ale wyglądało, że
oczekiwała go. Zbliżył się na jej niecierpliwy gest. choć dotąd czary zawsze napawały go
lękiem. Teraz czuł jednak, że coś traci, a czas ucieka mu gwałtownie.
Collard nic położył pakunku na stole, póki mu nie rozkazała gestem. Sharvana zdjęła
zasłonę. W błękitnym świetle komnata wyglądała jak prawdziwa, widziana ze znacznego
oddalenia.
- A więc to jest odpowiedź - odezwała się. wolno podchodząc do makiety, by ją
dokładnie obejrzeć i upewnić się, że nadaje się do tych samych celów, co jej przysgotowania.
Potem wyprostowała się i przyjrzała Collardowi. - Wiele zdarzyło się ostatnio, nie słyszałeś?
- Co miałem słyszeć? Zajęty byłem pracą. Lady Jacinda…? - spojrzał badawczo na
czarownicę.
- Tak. Lord Vescys zmarł na gorączkę i zdaje się, że jego żona zbytnio się pospieszyła,
przysyłając ją tu, gdyż Jacinda jest jedyną jego spadkobierczynią… Nie jest już jedyną
zapomnianą dziewczyną, zwłaszcza przez tych, którzy nie życzą jej najlepiej. Lady Gwennan
przysłała po nią. Ma poślubić jej brata, Hutharta, aby mogli zatrzymać te ziemie w swej
władzy. Nie będzie to normalne małżeństwo, a jak długo po jego zawarciu biedactwo
pożyje…
Collard słuchał, zaciskając dłonie na krawędzi stołu. Słowa Sharvany wywoływały w
nim ból.
- Ona… Ona nie może odejść! - wyjąkał.
- Nie? A kto ją zatrzyma? Kto stanie na drodze tym, którzy już wszystko zaplanowali?
Zyskałą trochę czasu, pozorując chorobę. Piastunka i ja przeraziłyśmy służbę, sugerując
śmierć po drodze. A tego się boją - zanim nie będzie małżeństwa. Teraz mówi się o przybyciu
tu lorda Hutharta i o małżeństwie na łożu śmierci, jeśli zajdzie taka konieczność.
- Co?!
- Tej nocy wezwałam siły. których nie ważyłam się molestować dotąd, zwłaszcza ze
mogą być wzywane co najwyżej raz lub dwa razy przez każdą z nas. Dały mi odpowiedź…
Jeśli mi pomożesz…
- Jak?
Wysoko na północnym stoku jest świątynia Najstarszych. Siły, które tam działały,
mogą być wezwane ponownie, ale muszą mieć jakiś punkt, w którym będą mogły się skupić.
Masz to - wskazała na makietę komnaty z doskonałą podobizną Jacindy wewnątrz,
wykonaną z metalu. którym posługiwali się Najstarsi. Co może się lepiej nadawać? Trzeba ją
tam zanieść, a czasu jest bardzo mało!
Collard bez słowa przykrył makietę. Sharvana była tak pewna tego, co mówiła, że nie
spytał o nic więcej. Jeśli taktycznie miała rację… Jeśli nie, to i tak nie mógł nic zrobić!
Walczyć z tymi, którzy przyjechali zabrać Jacindę wbrew jej woli? On - pokraka ledwie
trzymający się na nogach?
Lepiej uwierzyć, że Sharvana ma rację. Zwłaszcza, że nikt dotąd nie zaprzeczył, iż
Najstarsi nadal posiadają moc. Zbyt wiele słyszano opowieści o takich wypadkach, by w to
wątpić.
Sharvana tymczasem wyjęła torbę, zapakowała do niej dwie nowe świece i paczkę
liści.
Połóż to na środkowym kamieniu - rozkazała. Zapal po obu strunach świece, dodając
szczyptę ziół do płomienia, nawet jeśli ich tam zobaczysz. Zawołaj potem trzykrotnie:
Tallana. Ja muszę wracać do warowni i robić co się da, aby zyskać na czasie. Spiesz się!
- Tak - rzucił, kierując się już ku drzwiom.
* * *
Nie mógł biec. Stać go było jedynie na obłąkańczy trucht, przypominający zataczanie
się po nierównym terenie. Na szczęście było niedaleko. Dom czarownicy stał w pobliżu
świątyni Najstarszych.
Przejście przez pola nie było trudne, ale wspinaczka, która nastąpiła w chwilę potem,
wymagała użycia sporej siły. Była co prawda ścieżka, ale ze względu na panujące warunki
trudno było ją odnaleźć. Największym problemem były ciemności - dopóki nie zorientował
się. że owinięty materią pakunek świeci własnym światłem! Zdarł część osłony i zyskał w ten
sposób latarnię. Dwukrotnie potknął się i upadł, kalecząc boleśnie, ale nie ustawał, bardziej
troszcząc się o to, co niesie, aniżeli o siebie. Miał przed oczami pobladłą twarz Lady Jacindy,
a to, co widział w jej oczach, dopingowało go do dalszego marszu.
W końcu doszedł do starożytnej świątyni. Było to zagłębienie stworzone i ozdobione
rękami ludzi, czy też jakichkolwiek innych stworzeń, które tu niegdyś panowały. W jego
wnętrzu znajdowało się kilka prymitywnych rzeźb. Wydawało mu się, iż przypominają
postacie z jego snów, ale były tak zniszczone przez czas i pogodę, że trudno było je
rozpoznać. Uwagę skierował na znajdujący się pośrodku głaz w kształcie wschodzącego
księżyca, z rogami skierowanymi tak, że Collard stał pomiędzy nimi, gdy ustawiał świece.
Obok nich drżącymi rękami umieścił i odsłonił swoje dzieło. Zapalił świece i posypał na
płomień szczyptę ziół. Z trudem opanował drżenie rąk.
Ze świec buchnął wonny dym. a Collard oparł się o księżycowy ołtarz, krzycząc
najdonośniej. jak mógł:
Tallan, Tallan, Tallan!
Nie wiedział, czego oczekiwać… Stare Siły budziły respekt swą potęgą. Gdy
zawołanie pozostało bez odpowiedzi, opadł wyczerpany i zniechęcony na ziemię. Stare Siły -
może zbyt są stare i od dawna już bezsilne? - pomyślał. Nagle doszedł go przenikliwy i
głęboki głos.
Czego chcesz?
Próbował się odezwać. Był jednak zbyt oszołomiony i przerażony. Jedynie w myślach,
z największym na jakie było go siać uczuciem, błagał za Lady Jacindę.
Na wprost miał komnatę, która coraz bardziej lśniła, jakby tysiące lamp paliło się w jej
wnętrzu. Wydawało mu się, że słyszy odległy gwar głosów, dźwięki lutni, czuje ciepło,
aromat… Słowem - doznaje rozkoszy życia! Życia, które winno być również udziałem
Jacindy! Takie. jak to… takie, jakie powinna mieć! Bez słów, które określałyby je… Po
prostu wiedział. że jest tak, jak być powinno. Nic lękał się, że dzieje się to w innym czasie i
miejscu.
Ciepło i światło zapanowało wokół niego! Nie klęczał już w zimnie. Spoglądał w dół
na wnętrze komnaty rozciągające się wokół. Przez chwilę wróciła pamięć, że oto znów śni i to
z otwartymi oczami! Ale ten sen - odsunął od siebie wszelkie wątpliwości ten sen mógł
zatrzymać, mógł go mieć na zawsze! Jego sen… i jej!
Obrócił głowę. Lady Jacinda obserwowała go z uśmiechem powitania na ustach… A
w oczach… tego blasku nic nie zdoła opisać! Wyciągnął dłoń. na której natychmiast
zamknęły się jej dłonie…
- Mój panie…
Przez chwilę zwątpił w siebie.
- Śnimy… - Naprawdę? A więc śnijmy razem i uczyńmy z tych marzeń
rzeczywistość!
Nie bardzo to zrozumiał, ale w jakiś sposób potrafiła go przekonać. Zaczął zapominać,
tak jak ona…
Na ołtarzu lśnił dziwny metal, który nagle zaczął opadać kaskadą na ziemię i
stopniowo znikać w niej.
W warowni Sharvana z piastunką zdmuchnęły świece stojące po bokach zakrytego
zasłonami łoża i z uśmiechem skinęły do siebie.
A w komnacie wykonanej przez Collarda trwała zabawa - przekute w jawę marzenie.
B
URSZTYN Z
Q
UAYTH
I
Pszczoły pracowicie uwijały się w małym, otoczonym murami ogrodzie, starając się
zebrać swe żniwo przed nadejściem Lodowego Smoka. Ysmay przysiadła na piętach,
odgarniając natrętny kosmyk włosów przybrudzoną od piachu ręką. Za nią leżał oczekiwany
plon - zioła, które przesuszy w szopie stojącej w przeciwległym końcu ogrodu.
Gdy schylała się, aby je zebrać, nie usłyszała tak dobrze znanego brzęku kluczy.
Strata, do której nie zdążyła się jeszcze przyzwyczaić. Parokrotnie złapała się na tym, że
szukała ich podświadomie, przerażona, iż zgubiła je podczas prac ogrodniczych.
Straciła je i to bezpowrotnie wraz z odpowiedzialnością za gospodarowanie w
Uppsdale, ale nie dlatego, że przypadkowo urwały się z rzemienia. Teraz wisiały po prostu
gdzie indziej; pełnoprawną panią zamku była Annet. Gdyby mogła zapomnieć przeszłość…
Niestety, tylko tu, w tej maleńkiej, ogrodzonej przestrzeni pozostała władczynią.
Klucze te nosiła przez pięć lat, lat początkowo przerażających, potem zaś
przynoszących dumę i zadowolenie. W tym czasie uczyła się spraw o wiele trudniejszych od
wiedzy o ziołach. Ona - kobieta - była zwierzchnikiem wszystkich w okolicy.
* * *
Wreszcie nadeszły wieści o zakończeniu wojny w High Hallack, o zagnaniu
najeźdźców w morze i o ściganiu niedobitków. którzy uciekali niczym stado wygłodniałych
wilków. Mężczyźni zaczęli wracać do domów… przynajmniej niektórzy. Zabrakło między
nimi jej ojca i brata Ewalda. Powrócił za to drugi brat, Gyrerd, i to w dodatku z orszakiem i
żoną Annet, córką Uriana z Langsdale.
Ysmay oblizała spieczone wargi, poczuła na języku słonawy smak własnego potu.
Pomyślała o dniach spędzanych pod jednym dachem z Annet. Teraz jej życie upływało pod
zdecydowanie złą gwiazdą - z władczyni zamku stała się nikim. Mniej znaczyła od
pomywaczki w kuchni - ta miała swoje obowiązki. Ona zaś nie miała żadnych, wyłączając
ogród, ale i to tylko dlatego, że zasiewy Annet nie chciały rosnąć. Ysmay cieszyła się z tego,
choć przy każdej nadarzającej się okazji powodowało to ataki ze strony Annet. Ludzie nadal
przychodzili ze swymi chorobami do niej, a nie do małżonki Lorda. Ysmay miała bowiem
uzdrawiające ręce.
Ofiarowując zdrowie, nie mogła jednak uleczyć swego serca, nie mogła zapełnić
panującej w nim pustki. Przez cały czas walczyła osłonięta swą dumą i odosobnieniem od
świata, jak tarczą i mieczem. Być może oczekująca ją przyszłość jest mroczna i ponura, ale
będzie to przyszłość, jaką sama sobie wybierze. Na tę myśl lekki uśmieszek przemknął po jej
wargach. Annet planowała wysłać ją do Świątyni, ale Grathulda
- Przełożona była temu przeciwna. Wiedziała bowiem, że Ysmay nie ma ani
powołania, ani ochoty, ani też nie jest odpowiednim materiałem na Córę Świątyni. Mogłaby,
co prawda, zmusić się do posłuszeństwa, ale było w niej zbyt wiele wewnętrznego ognia,
którego ani modlitwy, ani rytuał nie mogły zabić.
Czasami ogień ten wybuchał w niej ze zdwojoną siłą, lecz nawet jej służąca nie
wiedziała nic o bezsennych nocach, podczas których Ysmay przemierzała swą ciasną
komnatę, starając się znaleźć jakieś wyjście z pułapki.
Gdyby to były normalne czasy lub gdyby jej ojciec przeżył, postąpiłaby zgodnie ze
zwyczajem, wychodząc za szlachetnie urodzonego. Zapewne przed zaślubinami nie ujrzałaby
swego przyszłego męża, ale tak było przyjęte. Jako żona ubiłaby teraz określone prawa,
których nikt nie mógłby jej pozbawić - takie same jakie ma teraz Annet.
Niestety, nie było ojca, który mógłby się tym zająć i co gorsze, żadnego posagu, aby
przyciągnąć zalotników. Wojna zbytnio nadwerężyła zasoby warowni, a Gyrerd za nic w
świecie nie pozwoliłby na umniejszenie tego, co pozostało. Jego siostra mogła iść do
Świątyni, albo pozostać na miejscu wiodąc szarą egzystencję - było mu to najzupełniej
obojętne.
Wspomnienie o tym, co mogło ją spotkać, tak ją wzburzyło, że minęła dobra chwila,
nim odzyskała samokontrolę i skoncentrowała się na sprawach bieżących.
- Ysmay… siostro! - słodki głosik Annet Ysmay odczuła jak uderzenie pejczem przez
plecy.
- Jestem tu - - odparła.
- Nowiny… wielce pożądane nowiny, siostro!
Odwróciła się zaskoczona, obciągając szarą suknię na długie nogi, które w
porównaniu z nogami Annet sprawiały wrażenie nieproporcjonalnych.
Lady Uppsdale stała w bramie ubrana w szatę koloru błękitnego nieba, na której
spoczywały mieniące się w słońcu srebrne naszyjniki. Wysoko upięte włosy były prawie tego
samego koloru co srebro. Sprawiała tak miłe wrażenie, że tylko ktoś, kto zdążył ją już poznać,
mógł zauważyć na jej twarzy lekki uśmiech i całkowity jego brak w oczach.
- Nowiny?
Własny głos zabrzmiał dla Ysmay chrapliwie, zupełnie jakby sama obecność Annet
wystarczyła, aby stać się taką, jakie ta miała o niej wyobrażenie - bezkształtną i pozbawioną
wdzięku istotą.
- Tak, siostro! Jarmark, laki jak za dawnych dni! Przyniósł te nowiny jeździec z
Fyndale.
Jarmark! Annet zaraziła się entuzjazmem. Poprzedni jarmark w Fyndale ledwie
pamiętała, ale poprzez te wszystkie szare lata wspomnienia nabrały złotego blasku.
- Jarmark, na który jedziemy! - oświadczyła wesoło Annet, splatając ręce w geście,
którym mogła oczarować każdego mężczyznę.
My? Czy ją też miała na myśli? Prawdopodobnie. Ysmay słuchała więc uważnie.
- Mój Pan powiedział, że jest już bezpieczny i wystarczy tu zmniejszona załoga. Czy
to nie uśmiech losu? Musimy zaraz zabrać się za przeglądanie skrzyń i znaleźć coś, w czym
nie przyniesiemy wstydu naszemu Panu.
Ysmay wiedziała doskonale, co może znaleźć w swoich kufrach, ale udzieliło się jej
podniecenie Annet. Wyglądało rzeczywiście na to. że ona też ma jechać do Fyndale.
Choć wiedziała, że dystans między nimi nie uległ zmianie, przez parę następnych dni
nie mogła nic zarzucić Annet. Wprost przeciwnie. Annet miała świetny gust i wyczucie, jeśli
chodzi o stroje. W ciągu paru chwil przerobiła co się dało z odzieży pozostałej po matce i
Ysmay stała się właścicielką dwóch nowych sukien. Gdy w dzień wyjazdu przyjrzała się
sobie w służącej jako lustro wypolerowanej tarczy, stwierdziła, że wygląda nieźle.
Nigdy nie uważała się za ładną, ani nie myślała o konkurowaniu urodą z Annet. Jej
twarz zwężała się od kości policzkowych zbyt mocno, usta były za duże, podobnie jak nos.
Kolor oczu trudno było określić - raz wydawały się zielonkawe, kiedy indziej brązowe. Włosy
miała co prawda gęste i puszyste, ale nie kruczoczarne czy złociste; po prostu również
brązowe. Karnacji nigdy nie miała mlecznobiałej, lecz ogorzałą - skutek częstego
przebywania na słońcu.
To, że jest zbyt wysoka jak na kobietę, wiedziała od dawna, ale musiała przyznać, że
w tej sukni wyglądała bardziej kobieco niż kiedykolwiek. Suknia miała złocisty kolor,
zupełnie jak mały amulet, który wydobyła z puzderka należącego niegdyś do matki. Jej
bursztynowy talizman był tegoż koloru, a częste używanie prawie zupełnie starło
pokrywające go znaki. Zawiesiła bursztyn na szyi i dla bezpieczeństwa wsunęła za materiał.
* * *
Mimo wewnętrznego napięcia, jadąc wraz z Annet, nie znalazła powodów do obaw.
Gyrerd u boku mając marszałka, prowadził orszak, który zamykała ciżba mieszkańców
grodu. Szczęśliwi posiadacze koni poruszali się z pewną wygodą, reszta zaś dzielnie
maszerowała, jako że obietnica wzięcia udziału w jarmarku kazała im zapomnieć o bólu nóg.
Opuścili Uppsdale o świcie, by nocą osiągnąć przedmieścia Fyndale i rozbić
obozowisko opodal oddziału Lorda Marchpoint. Było dużo zamieszania, nowin i plotek.
Ysmay odzywała się niewiele. Zafrapowały ją nadzieje Lady Dairine, córki Lorda
Marchpoint, z których ta zwierzyła się dość szybko. Dotyczyły one możliwości znalezienia
sobie męża podczas jarmarku.
- Moja matka - zwierzyła się sekretnie Dairine - w czasach pokoju udała się na
jarmark do Ulmsport, który był rzecz jasna o wiele większy i wspanialszy od tego, i który
zaszczycali swą obecnością najwyżsi z Lordów. Tam właśnie ujrzał ją mój ojciec i jeszcze
przed zakończeniem jarmarku porozmawiał ze swoim przyszłym teściem. Sprawy zostały tak
dalece omówione, że w Zimową Ucztę odbyła się ceremonia zaślubin.
- Życzę ci tego samego - odparła Ysmay, zastanawiając się, czy nie dlatego właśnie
Gyrerd i Annet tu ją przywieźli.
Tylko jakie szansę miała niezbyt urodziwa niewiasta, pozbawiona przy tym posagu i
to w czasach, gdy ponad połowa Lordów straciła życie na wojnie. Z drugiej strony doszły ją
wieści o mężach bez rodu, bez nazwiska, którzy zasiedlali opuszczone grody nazywając
siebie Lordami; taka sytuacja stwarzała dobrą podstawę przetargową przy poszukiwaniu żony
pochodzącej ze starego rodu, lecz pozbawionej majątku. Poczuła nowy przypływ podniecenia,
uświadamiając sobie, że zaczyna mieć nadzieję na spełnienie skrytych marzeń. Dotąd myślała
o Uppsdale jako o swoim świecie. Teraz zrozumiała, że byłaby w stanie porzucić go bez żalu,
gdyby przyszłość oferowała jej inne miejsce, które byłoby jej własnością.
* * *
Jarmark zorganizowano tam, gdzie zawsze - na placu, przed szarą kolumną wykutą z
kamienia. Kamień ten był pozostałością z czasów, gdy lud z High Hallack nie dotarł jeszcze
do Fyndale. Był pozostałością po starej rasie, która zniknęła zanim pojawili się ludzie.
Pozostawiła jednak po sobie liczne ślady istnienia, wzbudzające postrach i szacunek. Zbyt
natrętne modlitwy mogły zbudzić coś, co byłoby nader trudne do kontrolowania. Stąd zrodził
się respekt, który otaczał takie symbole jak ta kolumna, do której przed każdym jarmarkiem
podchodzili najstarsi z rodów, kładąc nań dłonie i przysięgając pokój. Żadne bowiem waśnie
czy żale nie powinny przerwać jarmarku.
Rzędy kupieckich kramów stały zwrócone wejściami do kolumny; w niewielkim
oddaleniu rozstawione były namioty gości, wśród których byli przybysze z Uppsdale.
- Dziesięć kupieckich flag, siostro - Annet miała rumieńce i niezwykły blask w oku.
Dziesięciu kupców, w tym może nawet jacyś z Uimsport!
W rzeczy samej. Minął długi czas, odkąd kupcy mogący wylegitymować się własną
flagą zjawiali się tak licznie w dolnym Dales. Ich obecność stanowiła niespodziankę, która
zaskoczyła wszystkich. Ysmay, tak jak inni, drżała z niecierpliwości, aby obejrzeć towary
wystawione na sprzedaż. Nie po to, by coś kupić lub sprzedać. Samo oglądanie stanowiło
prawdziwą rozkosz dla oczu i było czymś, co można będzie rozpamiętywać podczas długich i
nudnych wieczorów.
Annet, Ysmay i dwie damy z Marchpoint wybrały się razem na zwiedzanie kramów.
Towary nie były najwyższej klasy, ale po długich latach wojny i upadku zamorskiego handlu i
tak stanowiły nie lada atrakcję dla kupujących.
Lady Marchpoint miała srebrną bransoletkę, która, jak z dumą obwieściła Ysmay
Lady Dairine, była przeznaczona na sprzedaż. Uzyskane w ten sposób pieniądze zamierzała
przeznaczyć na materiał na suknię ślubną. Tak poważna transakcja wymagała ostrożności i
długiego targu, toteż zapowiadał się ciekawy handel.
Obejrzały kilka sztuk ciężkiego jedwabiu, ale żaden nie był nowy, a niektóry miał
nawet dziurki od poprzednich szwów. Ysmay podejrzewała, że przynajmniej część z nich,
jeśli nie wszystkie, pochodziły ze zdobytych obozowisk na jeźdźców. Kolory były piękne, ale
sama myśl o noszeniu czegoś, co było niegdyś cudzą własnością, była nie do zniesienia.
Wystawiono również koronki, które także nosiły ślady wcześniejszego używania.
Upał we wnętrzu straganów sprawił, że Ysmay wyszła na świeże powietrze, mając dość
oglądania materiałów, które i tak były dla niej nieosiągalne. Dzięki temu była świadkiem
przyjazdu Hylla. To wydarzenie ze wszech miar godne było uwagi, gdyż korowód ludzi i
jucznych zwierząt pod wieloma względami mógł rywalizować z orszakiem Lordów.
Przybysze nie zatrzymali się przy kramach kupców, lecz stanęli w oddaleniu od wszystkich.
Ludzie Hylla byli niżsi od większości obecnych, ubrani w niespotykaną ilość odzieży.
Wyglądali nieporadnie i ociężale, choć pracowali z szybkością i pewnością siebie wskazującą
na duże doświadczenie. Pomimo gorąca przez cały czas mieli głęboko nasunięte na twarze
kaptury. Sam Hylle był natomiast doskonale widoczny, gdyż dosiadał wspaniałego
wierzchowca, którego nie powstydziłby się żaden z Lordów.
W siodle sprawiał wrażenie potężnego, a wyglądem bardziej przypominał wojownika
niż kupca, choć w tych niebezpiecznych czasach musiał być jednym i drugim, jeśli nie chciał
stracić swych towarów. Nie posiadał miecza; przy boku wisiał nóż o długim ostrzu, a przy
siodle widniała lekka włócznia.
W przeciwieństwie do swych ludzi jechał z odkrytą głową, zawiesiwszy hełm na łęku
siodła. Miał bardzo czarne włosy, lecz dziwnie bladą twarz jak na człowieka, który odbywał
dalekie podróże na świeżym powietrzu. Nie był przystojny, ale było w nim coś, co
przykuwało wzrok.
Miał ostre rysy, proste usta, jakby nie przyzwyczajone do wyrażania emocji i czarne
brwi zbiegające się nad nosem w jedną linię. Koloru oczu Ysmay nie mogła dostrzec, gdyż
miał na wpół opuszczone powieki, jakby z trudem walczył ze snem. Mimo tego nie wątpiła,
że doskonale widzi wszystko, co się wokół dzieje. Odniosła wrażenie, że Hylle stara się
wyglądać na kogoś innego, niż jest w rzeczywistości. Z pewnością był jednak osobą, którą
warto poznać bliżej… Odczuwała dziwne gorąco i podniecenie, jakiego dotąd nie znała.
Odwróciła się, zdając sobie sprawę, że jej spojrzenie jest zbyt natarczywe. Przyłączyła się do
Lady Marchpoint, która w końcu wybrała jedwab na suknię.
Dopiero przy wieczornym posiłku Ysmay dowiedziała się co nieco o tajemniczym
kupcu.
- Jest z północy - opowiadał Gyrerd. - Bursztyn… mówili, że ma prawdziwą formę w
bursztynie. Ale źle wybrał. Nie wierzę, żeby zebrano w Fyndale wystarczająco dużo złota,
aby kupić połowę tego, co ma. Nazywa się Hylle, a jego ludzie są jacyć dziwni. Trzymają się
razem i nawet nie posłali po beczułkę jesiennego piwa z Mamere.
Bursztyn! Dłoń Ysmay odruchowo powędrowała ku amuletowi. Ten kupiec faktycznie
znajdzie tu niewielu nabywców dla swych towarów, ale najprawdopodobniej zatrzymał się tu
tylko w drodze do Uimsport. Znała bursztyn - jej amulet był z bursztynu wydobytego z
górskiego potoku w pobliżu Uppsdale. Dopóki pięćdziesiąt lat temu skały nie zakryły wejścia,
był on źródłem bogactwa dla wszystkich mieszkańców grodu.
Uśmiechnęła się. Gdyby nie ta skała, nosiłaby teraz nie tylko bursztyn, ale i złoto.
Miejsce, w którym znajdował się bursztyn, było własnością jej babki, a potem matki. Teraz
należało do niej! Obecnie nie było tam nic poza litą skałą i paroma karłowatymi drzewkami.
Większość zdążyła już zapomnieć o istnieniu tego kawałka ziemi.
- Bursztyn… - powtórzyła z błyskiem w oku Annet.
- Bursztyn jest potężny, mój Panie. Lady Grayford miała naszyjnik z bursztynu, który
pomagał leczyć zło gnieżdżące się w gardle. Poza tym jest piękny jak dojrzały miód…
Chodźmy obejrzeć dobra Hylla.
- Moja Pani - roześmiał się Gyrerd - to piękno jest poza zasięgiem mojego pasa.
Mógłbym sprzedać całe Uppsdale i nadal nie wystarczyłoby na kupno takiego naszyjnika, o
którym mówiłaś.
Słysząc to Ysmay drgnęła… Gdyby Annet zobaczyła jej talizman, z pewnością
zapragnęłaby go. Ale ten amulet nie był dla jej chciwych rąk!
- Znajdzie tu niewielu nabywców - stwierdziła zamyślona Annet.
- Ale skoro ustawił stragan, to musi pokazać swój towar. Może… jeśli będzie tak mało
kupujących…
- Myślisz, że obniży ceny? Może masz rację, ale nie wierzę w to. Nie dlatego, że nie
chcę ci czegoś kupić - po prostu nie mam wyboru.
Późnym wieczorem udali się do namiotu Hylla. U wejścia doń spostrzegli dwóch
zakapturzonych służących z pochodniami w rękach.
II
Wnętrze sprawiało oszołamiające wrażenie. Na zasłanych aksamitem stołach i
podłodze wyłożono niebotyczną ilość wyrobów z bursztynu. Wyobrażenia Ysmay o
zgromadzonym tu bogactwie okazały się niewspółmierne do tego, co napawało rozkoszą jej
oczy.
Nie był to wyłącznie miodowy bursztyn: odcienie wahały się od białego po zielony, a
wszystko osadzone było w kunsztownie wykonanych wyrobach: naszyjnikach, bransoletkach,
zapinkach i pierścieniach. Większe bryłki obrobiono na kształt kielichów czy postaci bogów
lub demonów.
Na ten widok przybyli stanęli jak wryci. Wpatrywali się w skarby z takimi minami,
jakie mieliby zapewne wieśniacy, przeniesieni nagle na bal wydany przez któregoś z
Najwyższych Lordów.
- Witam, Panowie! Damy!… - skłonił się Hylle ukłonem równego wobec równych, a
nie kupca wobec Lorda.
Klasnął w dłonie i na ten znak dwóch zakapturzonych służących wniosło taborety,
ustawiając je przy środkowym stole. Pośpieszył za nimi następny z tacą zastawioną
kielichami powitalnego wina.
Napój był kwaskowy, a Ysmay starała się poznać po smaku z jakich ziół się składa,
lecz mimo posiadanej w tej materii wiedzy nie potrafiła dociec. Z kielichem w dłoni
rozejrzała się już spokojniej wokół.
Znajdowało się tu o wiele więcej skarbów, niż przypuszczał Najwyższy Lord. Odwaga
albo głupota były potrzebne, aby poruszać się z takimi skarbami w tak niepewnych czasach.
Głupota? Spojrzała na Hylla. Nie było śladu głupoty na jego twarzy, malowała się natomiast
odwaga i pewność siebie granicząca z arogancją.
- Bogactwo - odezwał się Gyrerd. - Zbytnie bogactwo dla nas. Za bardzo poczuliśmy
rękę najeźdźców, aby być dobrymi klientami.
- Wojna jest ciężka - głos Hylla był głęboki i niski. - Nie oszczędza nikogo, nawet
zwycięzców. W czasie wojny handel traci. Minęło wiele lat od czasu, gdy bursztyn z Quayth
był oferowany na sprzedaż. Dlatego też ceny są niższe… nawet na coś takiego… - uniósł w
górę długi naszyjnik o skomplikowanym wzorze.
Ysmay usłyszała westchnienie Annet, które w pełni rozumiała. Jej własny głód ozdób
obudził się również. Ale… coś tu było nie tak… Ujęła mocniej amulet Gunnory i nagle
poczuła gwałtowną odrazę, zbyt duże nagromadzenie bogactwa było męczące i przykre.
- Quayth? - spytał zdumiony Gyrerd.
- Na północy, mój Panie. Bursztyn znajduje się w określonych miejscach na brzegu
morskim lub wzdłuż biegu strumieni. Ignoranci powiadają, że są to łzy smoków. Prawdą zaś
jest, że to zakrzepły sok drzew sprzed tysięcy lat. W Quayth musiała kiedyś być potężna
puszcza, w której rosły takie drzewa, gdyż łatwiej tam znaleźć bursztyn w porównaniu z
innymi miejscowościami. To, co tu widzicie, jest owocem wielu lat poszukiwań - tymczasem
wojna uniemożliwiła sprzedaż. Zbiór ten nie byłby tak wielki, gdyby sprawy toczyły się
zgodnie ze swą naturą - odłożył naszyjnik i wziął szeroki pas, którego kształtu Ysmay nie
mogła wyraźnie dostrzec.
- Oto jest talizman Tarczy Gromu, pochodzi on z dawnych lat.
Widzicie różnicę? Im starszy jest wyrób, im dłużej działa na niego powietrze, tym jest
on głębszej i bogatszej barwy.
W jego zachowaniu nastąpiła ledwie wyczuwalna zmiana. Wyglądało to tak, jakby
oczekiwał czegoś najpierw od Gyrerda i Annet, a w końcu od Ysmay. Zupełnie, jakby wbrew
ich woli, chciał uzyskać odpowiedź na jakieś nieznane pytanie.
- Wygląda na to, że Quayth cieszy się większymi laskami niż Uppsdale za czasów
naszego dziadka - stwierdził Gyrerd.
Uwaga Hylla przeniosła się z Ysmay na Gyrerda.
- Uppsdale, mój Panie? - ton głosu Hylla domagał się wyjaśnień.
- Była tam pieczara, w której można było znaleźć czasami trochę burszytnu, co
ułatwiało nam życie - odparł Gyrerd - lecz lawina skał przysypała wejście, odcinając nas od
bogactw. To, co pozostało, jest równie bezużyteczne, jakby leżało na dnie morza.
- Bolesna strata - zgodził się Hylle.
Amet wstała i zaczęła dokładniej przyglądać się wyłożonym na stołach ozdobom, tu
dotykając naszyjnika, tam bransolety. Ysmay zaś pozostała na miejscu, obserwując Hylla
kątem oka. Zdawała sobie sprawę, że on robi dokładnie to samo. W tym mężczyźnie było coś
dziwnego, coś co przyciągało uwagę… Ale w końcu był to tylko kupiec.
Wkrótce opuścili kram. W chwili, gdy mijali wyjście, Ysmay na moment przystanęła.
Jeden z zakapturzonych służących wymieniał wypaloną pochodnię na nową. Jego dłonie
ukryte były w grubych rękawiczkach, takich, jakie nosi się podczas trzaskających mrozów.
Najdziwniejsze jednak było to, że każdy z palców zakończony był długim i zakrzywionym
pazurem. Co prawda talizmany i amulety ochronne były w powszechnym użyciu, jak choćby
ten, który sama nosiła, ale fakt, że rękawice z pazurami mogą być formą ochronnej magii, nie
bardzo ją przekonywał.
Nie mogła zapomnieć tego, jak Hylle przyglądał się jej, a poza tym starała się
wywnioskować coś o życiu w Quayth na podstawie rysów jego twarzy.
Ledwie zwracała uwagę na paplanie Annet o naszyjniku.
- Ale mój Panie, czy nic nie pozostało z dawnych znalezisk? Przecież twój dziad nie
mógł pozbyć się wszystkiego!
To zdanie obudziło Ysmay błyskawicznie z zamyślenia.
- Pamiętam tylko, że matka miała kiedyś amulet… - odparł Gyrerd.
Dłoń Ysmay powędrowała ku piersiom. Annet zabrała jej wszystko, ale amulet
Gunnory jest jej! I będzie o niego walczyć!
- Czy na pewno nie można dostać się do pieczary? - naciskała Annet, nie zważając na
słowa Gyrerda.
- W żadnym wypadku. Mój ojciec, gdy był pewien zbliżającej się wojny, potrzebował
pieniędzy na broń. Wynajął człowieka, który wcześniej pracował w kopalniach żelaza w
South Ridgers. Ten zaklinał się, że nie ma sposobu, aby usunąć skałę.
Ysmay odetchnęła z ulgą. Annet nie zwróciła uwagi na słowa Gyrerda o amulecie!
Przeprosiła pozostałych i udała się do swego namiotu.
* * *
Spała źle. Gdy się obudziła, nie mogła sobie przypomnieć, co ją tak w nocy męczyło.
Miała uczucie, że było to coś nader ważnego.
Lady Marchpoint wraz z Dairine przybyły rankiem podniecone widokiem
bursztynowych ozdób, z których coś niecoś zakupiły. Widząc minę Annet, Gyrerd wyciągnął
zza pasa srebrny pierścień.
- Jeśli obniżył ceny, to mogę kupić ci pierścień. Na więcej nie mogę sobie pozwolić.
Annet podziękowała i czym prędzej ruszyła na zakupy. Doświadczenie nauczyło ją,
jak dalece jej życzenia mogą być uwzględnione. Tak więc Ysmay, częściowo wbrew swej
woli, znalazła się ponownie w królestwie Hylla. Tym razem zakapturzonych sług nigdzie nie
było widać, za to przy drzwiach siedziała dziwnie wyglądająca kobieta.
Była okrągła, a głowę zdawała się mieć osadzoną wprost na ramionach. Ubrana była,
podobnie jak zakapturzeni słudzy, w luźną szatę, ale ozdobioną szlakiem czarno–białych
symboli. Dłonie trzymała na kolanach w dziwnej pozycji - wewnętrzną stroną do góry - jakby
dzierżyła w nich księgę, w którą wpatrywała się z napięciem. Dłonie były jednak puste. Spod
przepaski zwisało parę kosmyków prostych, żółtych włosów. Twarz miała szeroką, z dość
dużym zarostem pod dolną wargą i na brodzie.
Jeśli była strażnikiem, to miernym, gdyż drgnęła dopiero, gdy przeszły obok niej.
- Szczęścia, piękne Damy! - jej głos, w przeciwieństwie do wyglądu, był łagodny i
melodyjny. - Czytając ze znaków na Kamieniu Esinora lub, jeśli wolicie, przepowiadając
przyszłość z tego, co Starzy Bogowie wypisali na waszych dłoniach…
Annet potrząsnęła niecierpliwie głową, kiedy indziej dałaby się skusić, ale teraz miała
srebro i najlepszą okazję do użycia swych sił przetargowych. Ysmay też nie miała ochoty na
wróżby. Nie wątpiła w możliwości adeptów tej sztuki, ale nie wydawało jej się
prawdopodobne, aby spotkała właśnie kogoś takiego.
- Ufaj temu, co nosisz. Pani… - kobieta spojrzała na nią szepcząc to, co najwyraźniej
skierowane było tylko do jej uszu.
- Ningue wygląda, jakby miała ci coś do powiedzenia, Pani - odezwał się Hylle,
wychodząc z cienia. - Jest autentyczną wróżką, cieszącą się dużym uznaniem w Quayth.
Tu nie jest Quayth - pomyślała Ysmay. Nie miała ochoty słuchać nawet wróżki, ale
posłusznie siadła na podsuniętym stołku, patrząc w oczy Ningue.
- Podaj mi dłoń. Pani, abym mogła odczytać znajdujące się na niej linie.
Ysmay odruchowo podsunęła rękę, ale równie szybko zorientowała się o co chodzi i
wyszarpnęła ją gwałtownie, przełamując czar. Kobieta nadal spokojnie wpatrywała się w jej
oczy.
- Posiadasz Pani więcej niż sądzisz. Jesteś ponad głupotą i problemami zwykłych
kobiet. Ty… nie, nie mogę tego dokładnie odczytać. Jest tu coś… Ukaż to! - suchy głos miał
w sobie potężną moc.
Zanim Ysmay zdążyła pomyśleć, Ningue złapała za rzemyk i wyjęła amulet Gunnory.
Zza pleców usłyszała syk gwałtownie wciąganego powietrza.
- Bursztyn w Pani rękach - rozbrzmiał ponownie cichy glos - to twoje przeznaczenie i
twoje szczęście. Idź jego śladem, a będziesz miała serce pełne dumy.
Ysmay wstała, wyciągnęła z woreczka miedziaka i wrzuciła go w otwarte dłonie
wróżbiarki.
- Pani - Hylle stanął między nimi - ten drobiazg, który nosisz… jest z pewnością
stary…
Wyczuła, że chciałby go obejrzeć, ale nie miała najmniejszej ochoty wypuścić
bursztynu z rąk.
- To talizman Gunnory. Mam go od matki. - Znamię mocy dla każdej kobiety. Aż
dziwne, że nie mam tu niczego takiego. Ale pozwól, że pokażę ci coś innego, coś co jest
jeszcze większą rzadkością… - Wyjął z kieszeni pudełko z palisandru i odsunął wieczko.
Wewnątrz znajdował się walec z bursztynu, w którym od stuleci zamknięta była skrzydlata
istota tęczowej piękności.
We wnętrzu swego amuletu Ysmay widziała malutkie nasiona, co było zrozumiałe,
gdyż Gunnora była boginią płodności i obfitości. Ten zaś kawałek bursztynu wyglądał lak,
jakby istota została tam umieszczona w określonym celu. To, co znajdowało się w środku,
było tak piękne, że westchnęła. Hylle podał go jej bez słowa, prosto w mimowolnie
wyciągnięte dłonie. Zachwycona przyglądała się kawałkowi bursztynu ze wszystkich stron,
próbując odgadnąć, czy zamknięta w nim istota jest dużym owadem czy małym ptaszkiem.
Nie znała bowiem tego zwierzęcia, które najprawdopodobniej dawno temu zniknęło ze świata
żywych.
- Co to jest?
- Kto to może wiedzieć? - potrząsnął głową Hylle. - Kiedyś żyło, a teraz od czasu do
czasu znaleźć je można zatopione w bursztynie. Zawsze to jest niezwykłe.
- Siostro, co tam znalazłaś? - zainteresowała się Annet. - Ach, to doprawdy coś
wspaniałego! Ale… nikt nie może tego nosić…
- Masz rację, Pani - uśmiechnął się Hylle. - To tylko ścienny ornament.
- Weź to - Ysmay wyciągnęła ku niemu dłoń. - Jest zbyt drogocenny, aby ryzykować
czyjąś nieostrożność.
- Jest drogocenny, ale są inne, podobne doń. Pani, czy zamieniłabyś swój amulet na
ten? - spytał, wskazując trzymany przez Ysmay bursztyn. Ale chwila słabości już minęła.
- Nie - odparła zdecydowanie Ysmay.
- Masz słuszność Pani - skinął głową. - Takie amulety jak ten mają dużą moc.
- Jaki amulet, siostro? - zainteresowała się Annet. - Czy masz jakiś wartościowy
amulet?
- Talizman Gunnory, który był własnością mojej matki. - Ysmay z niechęcią otwarła
dłoń i pokazała jej wisiorek.
- Bursztyn! I to Gunnory! Ależ nie jesteś mężatką, aby mieć prawo do ochrony
dawanej przez Gunnorę! - piękna twarz Annet ukazała przez chwilę prawdziwą naturę tej
kobiety: nie była przyjazna ani obojętna, była wroga.
- Był własnością matki, a teraz jest mój - Ysmay zdecydowanym ruchem wsunęła go
w poprzednie miejsce, poczym zwróciła się do Hylla:
- Za uprzejmość i pokazanie mi tego klejnotu serdecznie dziękuję, Panie.
Hylle skłonił się tak, jakby Ysmay była ulubioną córką Najwyższego Lorda.
Opuszczając kram, Ysmay utwierdzała się w przekonaniu, że Annet zacznie teraz nalegać,
aby odebrać jej ostatnią cenną rzecz, jaką posiadała.
* * *
Po powrocie do namiotu Annet nie poruszyła sprawy amuletu. Zachwycała się
bransoletką z surowego bursztynu. Miodowego koloru bursztyn doskonale kontrastował z
brązem miedzianej zapinki. Fakt, że otrzymała ją za srebrny pierścień, uważała za osobisty
sukces. Ysmay miała nadzieję, że Annet jest w pełni zadowolona.
Mimo to przy wieczornym posiłku była czujna i gotowa na wszystko. Po
obowiązkowych zachwytach nad nową ozdobą Annet, Ysmay oczekiwała, że ta rozpocznie
rozmowę o amulecie. Tę część rozmowy przerwał Gyrerd zwracając się do Ysmay:
- Możliwe, że możemy mieć więcej szczęścia z Hyllem i zdobyć sporo bursztynu -
zaczął.
- Kopalnia! - przerwała mu Annet. - Mój Panie, czy on zna sposób, aby ją ponownie
uruchomić?!
- Ma taką nadzieję.
- Szczęśliwy, po trzykroć szczęśliwy dzień! Szczęśliwy przypadek, który nas
przywiódł do jego kramu!
- Może szczęśliwy, może nie - ostudził ją Gyrerd. - Jeśli nawet kopalnia zostanie
uruchomiona, to i tak nie należy do Zamku.
- Jak to? - rysy Annet wyostrzyły się gniewnie.
- Jest własnością Ysmay… jej posagiem…
- Co za dureń… - pisnęła Annet.
Pierwszy raz Ysmay była świadkiem, kiedy Gyrerd zdenerwował się na swoją żonę.
- To postanowienie mojej matki, która z woli mego ojca była właścicielką kopalni.
Istniała wtedy jeszcze nadzieja na jej ponowne uruchomienie i życzeniem ojca było
zabezpieczenie majątkowe matki, za której posag odbudowano północną wieżę - stwierdził
ostro.
- Ależ gród zubożał przez wojnę i pieniądze są potrzebne dla dobra nas wszystkich -
starała się argumentować Annet.
- Prawda to, ale może istnieje sposób, abyśmy wszyscy byli usatysfakcjonowani.
Rozmawiałem z tym człowiekiem. Nie jest zwykłym kupcem nie tylko z uwagi na swój
majątek, ale również dlatego, że jest w Quayth Lordem i to nie gorszej krwi od naszej. Z
jakichś nie znanych mi powodów zainteresował się Ysmay. Jeśli oddamy mu ją, w zamian
zobowiązał się dostarczyć nam połowę tego, co wydobędzie z kopalni. Widzisz? - zwrócił się
teraz do Ysmay. - Możesz mieć pana o większym bogactwie niż wszyscy okoliczni sąsiedzi
razem wzięci, zamek, w którym będziesz nosiła klucze i perspektywę żyda prawdziwej damy.
Jest to szansa, jakiej możesz powtórnie nie spotkać w życiu.
Przyznała, że brat ma rację, ale co wiedziała o Hyllu poza tym, że przyciągał jej myśli
jak nikt dotąd? Co wiedziała o jego północnych włościach? Z drugiej zaś strony miała
pewność, że jeśli nie zgodzi się na niewiadome, Annet zrobi wszystko co w jej mocy, aby
zatruć jej życie, a i Gyrerd nie będzie zadowolony z decyzji siostry. Wyboru więc nie miała.
Quayth niekoniecznie mógł być gorszy od Uppsdale. Większość małżeństw zawierano w ten
właśnie sposób - między obcymi. Niewiele dziewczyn znało tych, z którymi szły do łoża w
noc poślubną.
- Zgodzę się, jeśli sprawy tak się mają - rzekła wolno.
- Droga siostro! - Annet była uosobieniem szczęścia.
- Cóż za radość! Będziesz miała lepsze wesele od tej lalki z Marchpoint. Mój Panie,
daję ci wolną rękę w wyborze, ale bacz, aby twa siostra szła do ślubu tak, jak przystało osobie
z wysokiego rodu!
- Najpierw będą zaręczyny! - ostudził ją nieco Gyrerd. I w jego głosie brzmiała radość.
- Ach, siostro, przyniosłaś lepsze dni dla Uppsdale!
Ysmay wątpiła w to. Może zbyt szybko dała słowo, a teraz nie miała już odwrotu.
III
Wszystkie lampy w wielkiej sali płonęły jasnym ogniem. Gyrerd nie oszczędzał na
weselnym przyjęciu swej siostry. Przy suto zastawionych stołach bawiono się hucznie.
Ysmay z wdzięcznością podporządkowała się zwyczajowi nakazującemu milczącą
obecność panny młodej przy stole. Hylle dbał o nią, jak przystało świeżo upieczonemu
małżonkowi, lecz i tak Ysmay ledwie skubnęła z podsuwanych jej przysmaków. Przed chwilą
dała słowo małżeńskiej wierności, a teraz jedynym jej pragnieniem było uciec z tej sali i od
tego mężczyzny. Jakże była głupia. Czy naprawdę musiała poświęcić wszystko, by uwolnić
się od drobnych złośliwości Annet… A Gyrerd? Tak upierał się przy zamiarze otwarcia starej
kopalni, że jego złość nie miałaby granic, gdyby nie spełniła jego woli. To co zrobiła, było
normalną sprawą. Kobiety często wychodziły za mąż dla wzbogacenia swej rodziny, a w
dodatku ten, którego zaślubiła, dawał jej władzę nad grodem.
Hylle przybył z małym orszakiem dworzan i zbrojnych, którzy, jak oświadczył, od
niedawna mu służyli, gdyż jego ludzie niezbyt dobrze znali się na broni. Obiecał, że rankiem,
zanim oddech Lodowego Smoka zmrozi ziemię, jego robotnicy spróbują otworzyć wejście do
kopalni.
Ysmay nie spojrzała nań od chwili, gdy związano im dłonie przed niszą domowego
ducha. Wiedziała, że robi wspaniałe wrażenie w szacie barwy złotego bursztynu, z rękawami i
kołnierzem ozdobionymi klejnotami. Jego prezenty czuła na sobie: bransolety, naszyjnik,
opaskę na włosy - wszystko to w różnych odcieniach i wszystko wykonane na kształt
kwiatów i liści.
Uczta była długa, lecz zbliżali się już ku jej końcowi. Gdyby od niej zależało, to
zatrzymałaby czas, aby nigdy nie nastąpił moment, w którym powstaną i wśród toastów pójdą
wraz z siedzącymi przy najwyższym stole do gościnnej komnaty.
Serce waliło jej jak oszalałe, wargi miała suche jak pieprz, a palce mokre od potu, lecz
duma nie pozwalała jej otrzeć ich o suknię. Duma musi teraz być jej pomocą, gdyż na nic
innego nie mogła już liczyć.
Dano sygnał i towarzystwo powstało. Przez chwilę Ysmay obawiała się, że jej drżące
nogi nie utrzymają ciężaru ciała, ale przezwyciężyła swoją niemoc. Nie oparła się na ramieniu
małżonka. Ani on, ani nikt z gości nie może domyślać się, jak bardzo się boi.
Ogarnął ją strach, gdy stanęli przed wielkim, zasłoniętym kotarami łożem. Aromat
świeżo rozduszonych przez ich stopy ziół, umieszczonych pod kobiercem, mieszał się z
zapachem wina i rozgrzanych ciał. Nie słyszała życzeń, z jakimi kompania opuszczała
komnatę. Hylle zamknął drzwi na zasuwę i podszedł do stołu zastawionego dzbanami wina i
tacami ciast.
- Moja Pani - odezwał się - muszę się z tobą podzielić tajemnicą wielkiej wagi.
Ysmay była zaskoczona. Ton jego głosu doprowadził ją powoli do przytomności.
Przestała się bać.
- Powiedziałem, że posiadam sekret otwarcia kopalni, ale nie mówiłem, jak doń
doszedłem. Jestem kupcem i jestem też Lordem Quayth, posiadam również inne
zainteresowania - zajmuje mnie astrologia i alchemia, zgłębiam wiedzę o dziwnych
miejscach. Czytam treści zawarte w gwiazdach, tak jak inni odczytują księgi. Dlatego też
byłem zmuszony poświęcić pewne sprawy doczesne dla wyższych celów. Nie mogę być
zatem prawdziwym mężem niewiasty, gdyż całą moją siłę spożytkowuję w innym celu. Czy
pojmujesz to, Pani?
Skinęła głową, ale strach powrócił. Słyszała rozmaite wieści o praktykach
stosowanych przez magów.
- Doskonale - powrócił mu najwyraźniej humor. - Uważałem cię za osobę trzeźwo
myślącą, zdolną do przyjmowania rzeczy takimi, jakimi one są w rzeczywistości. Powinno się
nam dobrze razem współżyć. Chciałbym teraz o jedno cię prosić: niektóre sprawy w moim
życiu dotyczą wyłącznie mojej osoby, nie powinnaś o nie pytać i w ogóle się nimi
interesować. Jest taka część Quayth, w której nie możesz przebywać. Będę ponadto czasami
wyjeżdżał i nie powinnaś wypytywać mnie o te podróże. W zamian za to masz całkowitą
władzę w mym domu. Myślę, że powinien ci się spodobać. A teraz połóż się, Pani. Ja
porozmawiam z gwiazdami. Muszę dowiedzieć się, jaka pora jest najlepsza, by zwrócić się
przeciwko skale tarasującej dojście do kopalni!
Położyła się posłusznie, a Hylle zaciągnął zasłony wokół łoża. Słyszała jego kroki,
doszedł ją dźwięk metalu uderzającego o kamień i to było wszystko. Czuła jedynie
wdzięczność, nie zaś ciekawość.
Ysmay wydawało się, że proponowany przez męża sposób życia jest do przyjęcia: on
ma swoje sekrety, ona swoje gospodarstwo. Przygotowała już zioła, które zamierzała zabrać
ze sobą. Jeśli uda jej się znaleźć odpowiedni teren, to założy tam swój ogródek, taki sam jak
w Uppsdale. Snując takie i podobne plany na przyszłość, zasnęła nieświadoma tego, co działo
się wokół.
* * *
W południe następnego dnia przybył wóz z ludźmi Hylla. Nie zatrzymali się jednak w
zamku, lecz od razu pojechali w kierunku skał. Hylle polecił, by świadkowie cofnęli się na
sporą odległość. Twierdził, że siła, którą wyzwoli, aby usunąć skały, jest wielkiej mocy i
może wymknąć mu się spod kontroli. Podejść bliżej pozwolił jedynie Gyrerdowi, Annet i
Ysmay.
Zakapturzeni robotnicy kręcili się między skałami, po czym na gwizd swego pana
rozpierzchli się na boki. Hylle trzymaną w dłoni pochodnią dotknął ziemi, po czym w
wielkim pośpiechu ruszył ku oczekującym.
Nastąpiła długa chwila ciszy przerywanej jedynie jego oddechem, po czym coś
potężnie huknęło, skały pofrunęły w powietrze, ziemia zatrzęsła się pod stopami, a z nieba
posypał się deszcz skalnych odłamków, grudek ziemi i różnego śmiecia. Annet wrzeszczała
zatykając dłońmi uszy, a Ysmay patrzyła z niedowierzaniem na to, co odsłaniał powoli
opadający kurz. Potężna skała została zamieniona w rumowisko drobnych odłamków, między
którymi uwijali się już zakapturzeni robotnicy z motykami i łopatami.
- Jakiż demon to spowodował, bracie? - spytał Hylla wstrząśnięty Gyrerd.
- Nie jestem władcą demonów - roześmiał się. - To wiedza, którą zdobyłem dzięki
długim studiom, ale sekret jest mój i zwróci się przeciwko każdemu, kto spróbuje go użyć,
gdy mnie nie będzie w pobliżu.
- Żaden człowiek nie będzie chciał tego użyć - Gyrerd potrząsnął głową. - Mówisz, że
to nie demon? Cóż, każdy ma swoje tajemnice.
- Wystarczy. Zobaczymy, czy resztę da się oczyścić ręcznie. Jeszcze raz jednak Hylle
musiał użyć swojej wiedzy. Dopiero wtedy ukazało się dawne koryto strumienia i
zakap.turzeni robotnicy ponownie oczyścili teren. Hylle zszedł do nich, po chwili wracając z
garścią miodowych odłamków.
- To jest pokład bursztynu. Wkrótce nasze trudy powinny zostać wynagrodzone.
Robotnicy rozpoczęli kopanie. Hylle został przy nich, aby wszystkiego dopilnować.
Dlatego też Ysmay musiała sama dokończyć przygotowania do podróży i to w ciągu
dziesięciu dni, gdyż tyle według oświadczenia Hylla mogli tu jeszcze pozostać. Zbliżała się
zima, a mieli do przejścia surowe i dzikie okolice.
Wyniki pracy prowadzonej dzień i noc (wykonywano ją przy pochodniach i wyglądało
na to, że robotnicy wcale nie spali) były dość nikłe. W przeciwieństwie do Gyrerda Hylle nie
wydawał się rozczarowany. Twierdził, że jest to kwestia szczęścia i gwiazd.
Na zakończenie Hylle zawarł z Gyrerdem umowę, która, ku zaskoczeniu Ysmay, była
wspaniałomyślna: za parę okruchów wydobytych z kopalni zaofiarował kilka swych
własnych, o wiele większej wartości. Gyrerd protestował jedynie przez grzeczność, co zresztą
było jak najbardziej zrozumiałe.
Odjechali na dziką północ, obiecując, że powrócą z nadejściem wiosny.
* * *
Zaiste był to dziki i obcy kraj. Gdy mieszkańcy Dales przybyli do High Hallack,
trzymali się wybrzeża, bojąc się tego, co czyhało w głębi lasów. Wraz z upływem czasu
zasiedlali coraz dalej od morza położone tereny, ale głównie na zachodzie i południu. Pomoc
nadal pozostała mało znana i równie słabo zamieszkana.
Wieści głosiły, że schronili się tam ci, którzy panowali na tych ziemiach przed
człowiekiem. Podczas wojny Najwyżsi Lordowie korzystali z każdego sojuszu, jaki się
nadarzył i sprzymierzyli się z jeźdźcami, pochodzącymi właśnie stamtąd. Po zwycięstwie ci
ostatni wycofali się na swe ziemie, ale poczucie zagrożenia z ich strony pozostało.
Mimo to Ysmay bała się mniej, niż powinna. Interesował ją przede wszystkim
przyszły dom, reszta była mniej istotna.
Drugiego dnia, po noclegu w ruinach Moycroft, podróżowali po zupełnie nie znanym
Ysmay terenie, choć Hylle zdawał się w nim doskonale orientować. Był to pusty i dziki kraj,
po którym szalał zimny wicher i w którym panowała pustka. Ysmay miała ochotę wypytać
męża o sąsiadów i parę innych spraw tyczących się Quayth, ale ten zajęty był jakimiś
manuskryptami. Zaczęła powstawać między nimi ściana, której nie była w stanie przebić.
Umowa, którą zawarli w dzień zaślubin zaczynała nabierać nowego znaczenia. Jak
mogła mieszkać z kimś, kto się nawet do niej nie odzywał i żyć bez jednej choćby służącej?
Co prawda Hylle twierdził, że w zamku będzie wystarczająca ilość służby, lecz rzeczywistość
okazała się inna.
Pozostawiona sama sobie, Ysmay często rozmyślała. Nie rozumiała dlaczego Hylle ją
poślubił. Z pewnością nie dla tych kilkunastu okruchów bursztynu, które wiózł w jukach.
Przy jego bogactwie były one niczym. Niewiedza powoduje strach, toteż w miarę jak nie
znajdowała rozwiązania trapiącej ją zagadki, rosły obawy. Hylle nie był również nowym
przybyszem starającym się o ożenek, by złączyć się ze starym rodem. Nie zależało mu też na
jej ciele, co jasno powiedział pierwszej nocy. Co zatem nim powodowało?
Teraz podróżowali lasem. Wiatr ucichł już, lecz puszcza nadal nie budziła zaufania.
Ich wóz z trudem mieścił się na szlaku wijącym się między starymi, wysokimi drzewami.
Pnie były okryte włochatymi porostami, które mieniły się zielenią, bielą i jak krew
intensywną czerwienią, przechodzącą w kolor rdzawy. Ysmay nie podobały się one zupełnie.
Pod nogami wyczuła zalegające od wieków liście, które przegniły w cuchnący nawóz.
Podróżowali tak przez cały dzień, zatrzymując się jedynie na posiłek i by dać
odetchnąć koniom. Hylle nie narzucał specjalnie szybkiego tempa. Wszyscy poddali się
panującej w lesie ciszy. Nie było rozmów, a przypadkowe kogokolwiek wypowiedzi nie były
z reguły podchwytywane przez współtowarzyszy.
Wreszcie drzewa przerzedziły się, a droga wiodła teraz po stromiźnie. Tej nocy
obozowali wśród wzgórz. Wszystkie te dni były tak do siebie podobne, że Ysmay straciła
poczucie czasu.
Przejście przez góry nie było łatwe. Hylle każdej nocy spoglądał poprzez rurę z metalu
na gwiazdy. Pewnej nocy ostrzegł przed burzą, która była niedaleko i miał rację. Pierwszy
śnieg spadł przed świtem, toteż wyruszyli natychmiast. Droga prowadziła w dół, z czego
Hylle wydawał się ucieszony, ale mimo to przynaglał do pośpiechu.
Ysmay zgubiła się zupełnie. Skręcali już tyle razy, że przestała się orientować, w którą
stronę w końcu jadą. Około południa wiatr przyniósł nowy zapach, a zbrojni ciaśniej otoczyli
wóz, w którym jechała. Poprzez wycie wichrów usłyszała głos Hylla, który coś mówił o
morskim wietrze.
W końcu po długim zjeździe znaleźli się na prostej drodze wiodącej między skałami.
Było tu zaciszniej, poruszali się natomiast wolniej z uwagi na zalegający śnieg. Szlak biegł
zupełnie prosto, jakby jechali po jakiejś starej drodze.
Nagle szlak skręcił i po prawej stronie ukazało się urwisko graniczące z morzem. Z
boku widniała dziwna półka skalna, którą wiatr oczyścił ze śniegu, ukazując trzy kamienne
krzesła z pewnością nie wyrzeźbione przez naturę. Na siedzeniu każdego z nich pozostało
trochę śniegu wyglądającego z dala jak poduszka i łagodzącego nieco surowe kształty.
Ysmay rozpoznała pradawną robotę Najstarszych. Teraz upewniła się, że poruszają się
po starej drodze.
Droga skręciła ponownie, tym razem w stronę lądu. Przed nimi, między skałami,
widniała budowla przypominająca kolorem otoczenie, ale będąca z pewnością sztucznym
tworem, z murami i wieżami, jak przystało na solidną warownię.
- Quayth, moja Pani! - oświadczył Hylle, wskazując budowlę trzymanym w dłoni
pejczem.
Z drżeniem uświadomiła sobie, że jej nowy dom jest pozostałością po Najstarszych i
że będzie musiała stawić czoła nie tylko jego zewnętrznej obcości, ale także, a może przede
wszystkim, jego obcości duchowej, która, według wierzeń jej ludu, cechowała takie budowle.
- Jest ogromny, mój Panie.
- Nie tylko w wyglądzie - odparł wpatrując się w nią uważnie, tak jak przy pierwszym
spotkaniu. Po chwili, nie doczekawszy się żadnej reakcji, odezwał się znowu. - Jest to jedno z
miejsc wybudowanych przez Najstarszych, ale czas obszedł się z nim łaskawiej niż z innymi.
Zobaczysz, że nie zbywa tu na wygodach. No, chodźmy do domu!
Wierzchowce, mimo zmęczenia, przyśpieszyły kroku i wkrótce przejechali pod
masywną bramą w grubym murze, flankowanym w każdym z rogów kamienną basztą. Dwie z
nich były okrągłe, ta najbliżej bramy kwadratowa, a ostatnia miała dziwaczny kształt o
ostrych kątach, jakiego nigdy dotąd Ysmay nie widziała.
Choć w narożnych oknach było widać światło, to jednak nikt nie wyszedł, aby ich
powitać. Zmęczona zsunęła się prosto w objęcia Hylla i wsparta na jego ramieniu ruszyła
przez zaśnieżony podwórzec ku jednej z okrągłych baszt. Reszta przybyłych skierowała się w
przeciwnym kierunku.
W środku było zacisznie i ciepło. Ku swemu zdziwieniu stwierdziła, że prawie całą
podłogę pokrywają kobierce i skóry zwierząt, które utworzyły ciąg dróg przez długie
korytarze i dziwne zakamarki budynku. Jedna z nich doprowadziła ją do komnaty, w której
stały dwa wysokie krzesła i stół zastawiony do posiłku. W kamiennym kominku żywo płonął
jasny ogień. Ysmay zrzuciła płaszcz i czym prędzej podeszła doń wyciągając dłonie. Po raz
pierwszy od parunastu dni poczuła rozlewające się po ciele miłe ciepło. Usłyszała melodyjne
brzęknięde; to Hylle pociągnął za szarfę przymocowaną do małego dzwoneczka. W drzwiach
prowadzących na schody pojawiła się postać, ale dopiero gdy zbliżyła się do ognia, Ysmay
była w stanie ją rozpoznać. Ledwie stłumiła cisnący się na wargi protest. Osobą, której głowa
znalazła się na wysokości jej własnych ramion, była Ningue, teraz ubrana w podbitą futrem
kamizelkę, narzuconą na prostą suknię rdzawego koloru i ściśle przylegający do głowy
kaptur, zawiązany pod szyją. Wyglądała jeszcze mniej kobieco i mniej zachęcająco niż przy
pierwszym spotkaniu.
- Witaj Panie… Pani - ponownie jej miły głos był dla Ysmay szokiem w porównaniu z
obleśnym ciałem. - Udało warn się przybyć przed pierwszą burzą śnieżną. Hylle przytaknął,
po czym zwrócił się do Ysmay: - Ningue będzie ci służyła, Pani. Jest mi wielce oddana, tak że
nie masz się czego obawiać.
W jego tonie zabrzmiało coś dziwnego, ale zanim miała czas, aby się nad tym
zastanowić, on był już przy drzwiach.
- Nie odpoczniesz… nie posilisz się… tu, mój Panie? - spytała Ysmay.
- Władca Quayth ma swoje kwatery i nikt mu tam nie śmie przeszkadzać. Będziesz tu
bezpieczna i będziesz miała dobrą opiekę, Pani - odparł z ostrzegawczym błyskiem w oku i
wyszedł.
Gdy patrzyła na zamykające się za nim drzwi, ponownie naszły ją wątpliwości o
słuszności podjętej decyzji.
IV
Ysmay stała w załomie korytarza, spoglądając przez ostro sklepione okno na
ośnieżone podwórze. Sądząc ze śladów pozostawionych na śniegu, który spadł zeszłej nocy,
tę wielką budowlę zamieszkiwało zadziwiająco mało ludzi. Przecież jutro przypadał właśnie
Dzień Przesilenia, najkrótszy dzień zimy, i we wszystkich grodach przygotowywano się do
wieczornej zabawy. Tutaj nie było ani gości, ani śladu żadnych przygotowań. Zresztą
zarówno Ningue, jak i każda z dwóch służących, równie osobliwych, zdawały się nie
rozumieć o co chodzi, gdy je oględnie spytała o zabawę.
O małżonku miała niewiele wieści, poza tym, że mieszkał w tej dziwnej, wielobocznej
wieży, do której nie miał wstępu nikt poza zakapturzonymi robotnikami.
Teraz, gdy przypomniała sobie marzenia naiwnego dziewczęcia o władzy nad
zamkiem, chciało jej się śmiać, albo raczej płakać, gdyby duma na to pozwalała.
Czuła się więźniem, nie władczynią. Prawdziwą władczynią była Ningue. Oficjalnie
wszystkie jej polecenia przyjmowano z szacunkiem i wykonywano. Zdawała sobie jednak
sprawę, że gdyby przekroczyła pewien próg, mogłaby w ogóle nie zostać wysłuchana.
Jedyną pociechę stanowił fakt, że było to przestronne więzienie: parter stanowił jeden
wielki pokój - ten, w którym płonął ogień, gdy tu przybyła; wyżej znajdował się wielki pokój
z korytarzykiem wiodącym ku schodom, nad nim zaś były dwie mniejsze zimne komnaty,
noszące ślady użytkowania. Na piętrze mieściła się komnata z jej łożem i ciężkimi zasłonami
na oknie, na których ktoś kiedyś wyszył skomplikowane wzory, dzisiaj już wypłowiałe i
niewiele mówiące. Chyba, że dzięki jakiemuś złudzeniu i załamaniu światła na parę sekund
pojawiła się gdzieniegdzie wyraźna twarz czy postać, niepotrzebnie Ysmay strasząca. Myśląc
o tym podeszła do okna i rozłożywszy zasłonę próbowała wyczuć palcami wzór. Teraz był on
trudny do odszyfrowania, a przecież parę chwil temu spojrzała na nią stamtąd twarz jak żywa.
Na szczęście była to ludzka twarz, choć sporo wzorów wyglądało jak przerażające maski, nie
wiadomo w jakim celu stworzone.
Gładziła jedwabistą powierzchnię, zastanawiając się nad kunsztem palców, które ją
utkały, gdy nagle napotkała dziwną nieregularność haftu… Próbowała dotykiem wyczuć
wzór. Sięgnęła po lampę i zbliżyła ją ostrożnie do materii.
Ujrzała wyszytą postać z naszyjnikiem. Jej uwagę przykuł ten fragment naszyjnika,
który zaplątany był w nici. Za pomocą nożyka, który zawsze nosiła przy pasie, delikatnie je
rozcinała. Trwało to długo, ale w końcu udało się jej wyłuskać zagadkowy przedmiot i
przysunąć bliżej lampy. Okazał się bursztynem o tak kunsztownie rzeźbionym wzorze, że
dopiero po chwili zorientowała się, co on przedstawia. Był to wijący się w dziwacznych
splotach wąż z oczkami z jasnego bursztynu.
Po bokach gada snuły się urzekające barwą i kunsztem zygzaki. Mimo wrodzonego
wstrętu do tego rodzaju stworzeń, teraz nie czuła odrazy. Prawdę powiedziawszy, nawet jej
się podobał, ale tylko przez moment. Za chwilę krzyknęła i chciała go rzucić, lecz nie mogła.
Jego sploty drgnęły i poruszyły się! Z przerażeniem obserwowała prostujące się, a następnie
zwijające w kłębek w zagłębieniu jej dłoni ciało. Wąż wyciągnął łepek, przyglądał się jej
poruszając małym pyszczkiem.
Przez długą chwilę trwali oboje nieruchomo, po czym gad zaczął wić się wzdłuż jej
dłoni. Ysmay zamarła z przerażenia. Jednocześnie w powietrzu rozniósł się delikatny zapach,
jaki wydzielają po rozgrzaniu pewne gatunki bursztynu.
Wąż tymczasem pełzł wzdłuż dłoni. Poczuła ciepło okrążające nadgarstek.
Powróciła na krzesło przy kominku, trzymając sztywno wyprostowaną rękę. To, co
widziała, było niemożliwe. Bursztyn stanowił niegdyś część żywego drzewa, znajdowano w
nim żywe istoty, takie jak ta, którą pokazał jej Hylle, ale sam bursztyn był martwy. Owszem
miał pewne dziwne właściwości; jeśli się go potarło, to przyciągał różne drobiazgi, niczym
magnes żelazo, czy też mógł być pokruszony i przetopiony na płyn.
Właśnie! Destylacja! Podniosła się, z nadal wyciągniętą ręką, i zbliżyła się do skrzyni,
którą z taką pieczołowitością pakowała w Uppsdale. Musiała użyć obu rąk, aby podnieść
ciężkie wieko i już po chwili szperała w zgromadzonych tam ziołach.
W końcu znalazła woreczek - antidotum na każde czary. Rozwiązała go wolną ręką,
pomagając sobie zębami. Z rozkoszą wciągnęła w nozdrza aromat, który się z niego wydobył.
Dzięgiel - talizman przeciwko truciznom i urokowi. Wyciągnęła rękę podwijając
jednocześnie rękaw, wzięła szczyptę proszku i natarła nim węża. Gad ani drgnął. Natarła go
więc powtórnie i wyjęła talizman Gunnory. Bogini będąca protektorką życia, zmagała się ze
wszystkim, co pochodziło z mroku. Ysmay dotknęła nim węża i wolno wypowiedziała
zaklęcie:
Życie to oddech, życie to krew
Przez nasiona i przez cebulkę
Przez wiosenny czas i siew
niech ta moc przyniesie ulgę!
Ysmay nie mogła uwierzyć w to, co zobaczyła. Talizman Gunnory okazał się
bezużyteczny! Wąż w dalszym ciągu oplatał, niczym bransoletka, jej nadgarstek.
Gorączkowo zaczęła rozglądać się po komnacie w nadziei znalezienia sposobu
uwolnienia się od węża. Jej wzrok padł na kominek. Bursztyn topi się przecież w ogniu! Była
zdecydowana cierpieć, byle pozbyć się tej bransoletki. Po krótkiej próbie cofnęła jednak rękę
znad płomieni.
Kuląc się na krześle, Ysmay poczęła wpatrywać się w żółte oczy stworzenia. Stawały
się one coraz to większe i większe, aż zlały się w końcu w zimną poświatę. Wpatrując się w
nią, Ysmay odniosła wrażenie, że stoi u wejścia do jakiegoś pomieszczenia. Obraz zaczął
bowiem przybierać coraz bardziej realną formę. To, co ujrzała we wnętrzu, wprawiło ją w
przerażenie. Przypomniała sobie skrzydlate stworzenie uwięzione w bursztynie, które pokazał
jej Hylle jeszcze w Fyndale.
Podobne, lecz o znacznie większych rozmiarach, przesuwały się teraz przed nią. W
środku okręgu, po którym poruszały się figury, Ysmay dostrzegła dwie największe, oddalone
od siebie, bryły bursztynu.
Wewnątrz jednej z nich zatopiona była postać mężczyzny o twarzy łudząco podobnej
do twarzy Hylla. Subtelną różnicę między nimi Ysmay tłumaczyła jako więź krwi, lecz nie
duszy. Patrząc nań, poczuła dziwne podniecenie. Miała wrażenie, że jego oczy pragną
wyrazić to, czego nie mogą usta. Po chwili jej wzrok spoczął na drugiej bryle, która więziła
kobietę. Jej ciemne włosy były wysoko upięte i oplecione złotą siatką ozdobioną kwiatami z
ciętego bursztynu. Na lewej ręce Yasmey dostrzegła obręcz w kształcie węża. Spowijała ją
suknia z jedwabiu w miodowym kolorze. Jej oczy, podobnie jak oczy mężczyzny, były
otwarte. Choć w całej postaci nie było śladu życia, oczy zdawały się wyrażać niemy krzyk.
Zmysły Ysmay wirowały z wielką szybkością, a obrazy formowały się w jej umyśle i
znikały, zanim zdążyła je pojąć. Odczuwała straszliwą potrzebę niesienia pomocy. Wiedziała,
że jej nie odmówi, jeśli tylko nadarzy się ku temu sposobność. Wtem obraz zaczął się
oddalać, odsłaniając jednocześnie wnętrze znanego skądś pomieszczenia. Nagle zniknął
całkowicie. Ysmay siedziała przed kominkiem w swojej komnacie.
- Pani… - głos Ningue wyrwał Ysmay z zamyślenia. Pośpiesznie opuściła rękaw i
wsunęła w zanadrze amulet. Z niepokojem pomyślała o unoszącym się zapachu ziół. - O co
chodzi? Właśnie porządkuję zioła przed Dniem Przesilenia.
- Lord Hylle pragnie z tobą mówić. Pani - Ningue najwyraźniej coś podejrzewała.
- To poproś go - z udawaną stanowczością rzekła Ysmay.
Gdy tamta odwróciła się ku drzwiom, Ysmay błyskawicznie schowała woreczek z
dzięgielem.
- Panie? - spytała unosząc głowę, gdy Hylle znalazł się w pokoju. Nie słyszała jak
szedł, ale bez trudu można było wyczuć jego obecność. Był jak niewidzialna moc naruszająca
spokój powietrza.
- Jutro jest Dzień Przesilenia, a nic dotąd nie słyszałam o żadnej zabawie -
oświadczyła Ysmay tonem zdumionej niewinności.
- Dzień Przesilenia… - powtórzył, jakby to słowo było z innego języka - Och…
zabawa… Tak! Przykro mi, Pani, ale tego roku będziesz zmuszona spędzić go sama. Ważna
wiadomość zmusza mnie do wyjazdu i mogę nieprędko wrócić. Cóż to za zapach się tu unosi,
Pani? - spytał, rozglądając się po komnacie.
- To zioła - Ysmay wskazała na otwarty kufer. - Posiadam trochę umiejętności w ich
hodowli i wykorzystaniu, a teraz właśnie robiłam porządki, aby znaleźć coś odpowiedniego
jako przyprawy, ale… Skoro nie ma zabawy, nie muszę się już tym martwić.
Mówiąc to zamknęła wieko.
- Jestem doprawdy niepocieszony, że pozostawiłem cię samą tuż po przyjeździe. Nie
zauważyłem upływu czasu i zapomniałem całkowicie o świecie. Wybacz i tym razem, Pani, a
obiecuję, że to się już nigdy nie powtórzy.
Ysmay wiedziała, że są to czcze obietnice, jakimi mami się dziecko. Hylle wyszedł
wkrótce po paru nic nie znaczących słowach. Przez okno obserwowała jak odjeżdża w asyście
zbrojnych. Krótko potem nadeszła Ningue, niosąc brązową tacę, na której leżał mieniący się
wszelkimi barwami naszyjnik. Musiała to być nader drogocenna rzecz, za którą
najprawdopodobniej można by kupić wszystkie ruchomości w Uppsdale.
Ysmay zapięła błyskotkę na szyi, udając, że czyni to z ogromną radością i mając
nadzieję, że nie umknie to uwagi staruchy.
Ściągnęła mocniej tasiemki przy rękawach, tak, aby niepowołane oczy nie ujrzały
węża, po czym zasiadła do posiłku.
- Nie chcę źle mówić o twej kuchni - powiedziała odstawiając puchar - ale gdyby było
tu trochę mięty, napój byłby o wiele lepszy. Nie sądzisz?
- Nie znamy się na południowych ziołach, Pani. Quayth leży w zbyt zimnej okolicy,
aby mogły one u nas rosnąć. Słyszałam o mięcie, ale nie o takim jej użyciu.
- A więc spróbuj i potem powiedz mi, czy mam rację. To wieczór zabawy w moim
kraju. Jeśli mój Pan nie dotrzymuje mi towarzystwa, to może ty to zrobisz…?
- Nie wystarczy na napełnienie drugiego pucharu, Pani. Nigdy nie chciałaś więcej i
służba nie przygotowała napoju…
- A więc niech przygotuje jeszcze jeden. Nie odmawiaj mi choć tak symbolicznej
namiastki święta.
Ningue wyglądała jak ktoś w sytuacji bez wyjścia, ale gotów odmówić przy pierwszej
nadarzającej się okazji. Ysmay ponownie wzniosła puchar, z którego dobywał się jedynie
zapach dobrych ziół. Była jednak pewna, zupełnie jakby ktoś stał za nią i ostrzegał, że było w
tym napoju coś jeszcze. Trucizna? Nie, w to by nie uwierzyła. Są jednak rośliny, które mogą
przywieść głęboki sen czy zmącić pamięć.
Nie miała pojęcia, dlaczego naszło ją tak silne podejrzenie. Czuła jednak, że została
ostrzeżona. Ledwie Ningue wyszła, Ysmay niemal instynktownie odwiązała koniec rękawa i
wyciągnęła nadgarstek nad kielichem.
Wąż poruszył się, lecz jego reakcja bardziej Ysmay zainteresowała niż przestraszyła.
Głowa gada schyliła się - dotknął powierzchni płynu - po czym na powrót zwinął się w obręcz
na jej ręce, łapiąc w pyszczek koniec swego ogona.
Ningue wróciła z tacą, na której stał puchar, i postawiła ją na stole. Ysmay tymczasem
podeszła do kufra z ziołami. Mięta i coś ponadto znalazło się w kielichu Ningue, podczas gdy
do swego dodała tylko mięty. Zamieszała zawartość obu małą łyżeczką.
- Ponieważ nie ma warunków na to, abyśmy sobie powróżyły - uśmiechnęła się
Ysmay - przyjmij zatem życzenia pomyślności.
- Ja także ci tego życzę, Pani.
Ysmay wypiła zawartość pucharu, targana jednak podejrzeniami co do skuteczności
ostrzeżeń węża. Co prawda nieudana próba pozbycia się go przy pomocy talizmanu dowiodła,
że powinien ją chronić, ale…
- I co sądzisz o napoju? - spytała.
- Ma świeży i przyjemny smak, Pani. Południowe zioła muszą być mocne. A teraz,
jeśli pozwolisz, muszę dopilnować służbę. Mówiłaś o zabawie i zawstydziłaś tym mego Pana,
który o niej zapomniał. Na jutro postaramy się zrobić, co możemy.
- To doprawdy wzruszające. Tak, możesz iść. Chyba się dziś wcześniej położę.
Uwaga o senności nie wywołała żadnej reakcji u wychodzącej, a odsłonięta ponownie
wężowa bransoletka niezmiennie tkwiła na ręce Ysmay.
- Nie wiem, czego się ode mnie oczekuje - wyszeptała patrząc nań - ale w Quayth jest
wiele tajemnic, a może i wiele niebezpieczeństw. Nie używam miecza, ale i dobrowolnie nie
dam głowy. To, co nałożono na mnie, niech się zacznie tu i teraz, gdyż lepiej jest spotkać się
z niebezpieczeństwem nagle. Odwaga bowiem roztapia się jak śnieg na wiosnę.
Po chwili Ysmay zaczęła działać: wstała, przebrała się w podróżną suknię, która
dawała jej większą swobodę ruchu i narzuciła na ramiona szary płaszcz.
Przy schodach przystanęła nasłuchując. Wiedziała, że mury łączące wieże są
kwaterami zakapturzonych robotników i niższej służby. Przy odrobinie szczęścia powinna
przemknąć nie zauważona.
Dopadła drzwi prowadzących na dziedziniec. Był pusty. Najszybciej można by przejść
go na ukos, ale nie byłoby to zbyt rozważne - ktoś mógłby ją zobaczyć z okna. Toteż ruszyła
wzdłuż muru, suknią zamiatając śnieg, aż doszła do drzwi prowadzących do kwater Hylla.
Wyciągnęła ku nim rękę - na nadgarstku błysnęła podobizna węża. W drzwiach nie było
zamka. Otwarły się łatwo pod jej dotknięciem. Zbyt łatwo.
V
W pomieszczeniu o ostrokątnym sklepieniu panował półmrok. Ysmay jęknęła, gdyż
nagle przed nią ukazała się zakapturzona postać. Dopiero gdy uniosła dłoń z bransoletą - a
tamta powtórzyła jej gest - zrozumiała, że stoi przed lustrem.
Poza nim i dwiema lampami zawieszonymi wysoko na ścianie nic tu nie było. W
powietrzu rozchodziła się mieszanina zapachów.
Powoli obeszła pomieszczenie, zaglądając do mrocznych kątów. Dopiero tu dało się
zauważyć to, co niedostrzegalne było z zewnątrz - wieża zbudowana była na kształt
pięcioramiennej gwiazdy. Ysmay miała jakieś niejasne wspomnienia o symbolice związanej z
tym kształtem. W całej budowli odczuwało się atmosferę wiekowości. W jednym z
narożników znalazła schody i powoli wspięła się po wydeptanych stopniach.
Komnata, w której Ysmay się znalazła, była tak zastawiona różnymi rzeczami, że
trudno się było zorientować w jej przeznaczeniu. Stały tu stoły zapełnione retortami i
metalowymi rurkami, butle i flakony, z których kilka rozpoznała jako przyrządy służące do
destylacji ziół. Odnalazła wzrokiem również i takie rzeczy, których nie umiała nazwać, gdyż
widziała je po raz pierwszy.
Bała się dotykać czegokolwiek, zwłaszcza, że przejmujący odór był tu wszechobecny i
niósł ze sobą coś więcej niż poczucie zagrożenia. Mocno potarła bransoletę dla dodania sobie
odwagi.
Z niewyjaśnionych powodów było tu jaśniej - na tyle, że mogła zobaczyć następne
schody. Podeszła do nich ostrożnie, przytrzymując płaszcz, aby nie strącić czegoś ze stołów.
Gdy weszła na kolejne piętro, znalazła się w komnacie, której wnętrze przypominała sobie z
zagadkowej wizji. Rozpoznała figury z bursztynu ustawione w kształcie podwójnej gwiazdy.
Na szczycie ramienia każdej z nich stały, sięgające Ysmay do ramion, zapalone świece. Ich
niebieskie płomienie nadawały pomieszczeniu upiorny wygląd.
Nagle Ysmay wyciągnęła dłoń przed siebie, jak gdyby ręka przywiązana była do linki,
za którą ktoś gwałtownie pociągnął. Idąc za nią, Ysmay znalazła się w środku pomieszczenia.
Przed sobą ujrzała znajome sylwetki kobiety i mężczyzny. Ich ciała były martwe, ale
oczy żyły i zdawały się krzyczeć do niej, jak gdyby starając się zmusić Ysmay do działania.
Ich moc musiała być ograniczona, gdyż żadnej treści Ysmay nie była w stanie odebrać.
Domyślała się, że poza wszystkim najbardziej pragnęli wolności! Wolności odebranej im
przez jakąś magiczną siłę, o której słyszała dotąd jedynie w legendach.
- Co mam robić? - spytała Ysmay, lecz odpowiedzią była cisza. Dotknęła walca, który
w swym wnętrzu więził kobietę. Jego powierzchnia była gładka i twarda. Bursztyn był
substancją dość łatwą w obróbce, może więc uda się go przeciąć? Wyjęła nóż i z całych sił
zadała cios w połyskującą kolumnę. Nóż odskoczył, nie pozostawiając na powierzchni
drobnej nawet rysy. Ysmay czuła, jak drętwieje jej ramię.
Nawet przez moment nie przestawała wierzyć, że może ich w jakiś sposób uwolnić.
Powoli obróciła się, dokładnie lustrując pomieszczenie. Upiorność wnętrza skłaniała raczej do
szybkiego opuszczenia go. Ysmay postanowiła jednak wszystko dokładnie obejrzeć.
Postacie z zewnętrznej gwiazdy w niczym nie przypominały ludzi, natomiast te z
wewnętrznej były człekopodobne. Polowa spośród nich, ubrana w tuniki, była nikłej postury.
Ich ciała były szczupłe, szerokie w ramionach, o długich rękach, zupełnie
nieproporcjonalnych do reszty ciała. Każdy palec zakończony był pazurem, przypominającym
ptasie szpony. Rysy twarzy miały wiele wspólnego z rysami Ningue i innych ludzi jej rasy,
których Ysmay widziała wcześniej.
Pazur, niski wzrost - Ysmay drgnęła. Przecież to tajemniczy robotnicy Hylla!
Dlaczego tych paru więzionych było w bursztynie?
Prawdziwą ulgą było spojrzeć na normalne, ludzkie oblicza stojące w centrum. Ich
oczy płonęły intensywnie… gdyby mogła zrozumieć, o co im chodzi!
Nagle powieki uwięzionych lekko się przymknęły. Na twarzach malował się wyraz
głębokiego skupienia. Niemalże odruchowo Ysmay podciągnęła rękaw i wbiła wzrok w oczy
węża. Już raz spowodowało to nieoczekiwany rezultat, może więc i tym razem będzie
podobnie.
Rzeczywiście. Oczy gada stawały się coraz większe i większe, by po chwili utworzyć
pojedynczy, żółty krąg. Tym razem jednak nie uformował się tam żaden obraz. Ysmay
wydawało się za to, że słyszy szept. Za wszelką cenę starała się zrozumieć słowa.
Bezskutecznie. Głos coraz bardziej cichł, aż zamarł zupełnie. Ysmay poczuła falę
ogarniającego ją zmęczenia.
Oczy uwięzionych na powrót były otwarte. Nie było już w nich charakterystycznego
wyrazu nadziei. Mimo tego Ysmay nie zamierzała rezygnować. Siła nie poskutkowała, próba
porozumienia też nie, należało zatem szukać innego sposobu. Może pomogą jej w tym
przedmioty znajdujące się w pomieszczeniu?
Wolno zbliżyła się do jednego ze stołów. Stał na nim puchar o podstawie z bursztynu,
lecz pękniętej, zmatowiałej i starej. Kielich zaś wykonany był z jakiejś szarobiałej substancji
o połyskliwym wnętrzu. Obok, ostrzem skierowanym ku schodom, leżał nóż o rękojeści takiej
jak kielich, a ostrzu… Cofnęła się, gdyż wzdłuż ostrza przesuwały się linie czerwieni, jak
gdyby ryty zakazanej wiedzy.
Leżała tam również otwarta księga o pożółkłych kartkach zapisanych ciężkim,
czarnym pismem, jakiego dotąd nie widziała. Początkowe inicjały na każdej stronie
przedstawiały scenki, których wymowa przyprawiała Ysmay o rumieniec wstydu. Na stole
stała ponadto urna z metalowym dzwoneczkiem, którego serce zastępowała leżąca obok
pałeczka. Nad całością górował świecznik o rzeźbionej podstawie, której wzór ponownie
wprawił Ysmay w dziewczęce zakłopotanie.
Zło było tu tak namacalne, jak gdyby zawisło w postaci czarnej chmury. Cofając się,
Ysmay wpadła na stół zapełniony tym razem różnorodnymi kawałkami bursztynu, wśród
których zobaczyła również i te przywiezione z Uppsdale.
Widziała tyle, aby być pewną, że są to przyrządy i pomoce używane do czarnej magii.
Miniona noc była jedną z czterech w roku, podczas których najsilniej można było
wyzwolić zarówno magię białą, jak i czarną. Czego zatem w taką noc, w zimnie i panującym
tu mroku, może szukać Hylle? Odpowiedź nasuwała się sama. W ślad za nią w umyśle Ysmay
zrodziło się pytanie o przyszłość. Przypomniała sobie z jaką łatwością udało się jej tutaj
wejść. Takie miejsca muszą być przecież strzeżone, a ona wślizgnęła się jak do zwyczajnej,
opuszczonej komnaty.
Czy to pułapka, w którą bezwiednie wpadła? Musiała to sprawdzić. Ściskając amulet,
ruszyła ku schodom.
Gdy schodziła do najniżej położonej komnaty, nagle zamarła w bezruchu. W lustrze
opodal, oprócz swojego odbicia, zauważyła jeszcze jedną postać. Jej widok napawał trwogą.
Wkrótce jednak przekonała się, że to odbicie bursztynowego posągu stojącego w pobliżu.
Ysmay nie pamiętała, by stał tutaj, gdy wchodziła do wieży. Skąd się zatem wziął?
Podbiegła do drzwi. Ku jej nieopisanej uldze ustąpiły po pierwszym pchnięciu i, jak
poprzednio, Ysmay przemknęła pod ścianami okalającymi dziedziniec.
Wpadła do pustej sieni, z trudem łapiąc oddech. Spokojniej już doszła do sypialni i
zbliżyła się do okna. Jeśli nikt jej nie obserwował, to wzmagająca się zamieć do rana zatrze
wszystkie ślady. Chwilowo nie powinno jej nic grozić. Ale co dalej? Jeśli Hylle dysponuje tak
straszliwą potęgą, a skutki jej działania widziała na własne oczy, to jakie ma szansę działając
przeciwko niemu?
Mogła stąd uciec, korzystając z ciemności, ale bez odpowiedniego przygotowania i
bez znajomości okolicy oznaczało to pewną śmierć. Z drugiej zaś strony pozostanie tu mogło
być oczekiwaniem na coś jeszcze gorszego…
Targana sprzecznymi myślami, Ysmay rozebrała się, zaciągnęła zasłony i wślizgnęła
do łoża.
* * *
Nie potrafią określić, jak długo spała. Obudziła się nagle, jak gdyby na rozkaz, usiadła
na skraju łoża całkowicie rozbudzona: wokół panowała szarość przedświtu. Wzory na
zasłonach były wyraźne - jakby rozświetlone wewnętrznym blaskiem. Było ich wiele, ale
najwyraźniejsza okazała się kobieca twarz… Twarz kobiety uwięzionej w bursztynowym
walcu!
Ku swemu zaskoczeniu i przerażeniu zobaczyła, że haftowane wargi poruszają się,
jakby chciały przemówić.
- Wąż… klucz… klucz… - dobiegł ją subtelny szept.
Światło zbladło, motywy na zasłonach stały się niewidoczne, a wąż na jej ręce
emanował wewnętrznym ciepłem.
Klucz… ale do czego? Gdzie szukać zamka? - powiedziała do siebie. Odsunęła
zasłony. Światło. Dziś nie była w stanie wrócić do wieży. Jeśli miała na nowo podjąć tę
próbę, to musiała poczekać do nocy.
* * *
Dzień wlókł się w nieskończoność. Ningue przyniosła świąteczny posiłek i pozostała
w komnacie, podczas gdy Ysmay wysilała się nad ułożeniem jakiegoś planu działania. Nie
próbowała ponownie uśpić starej, bo to byłoby zbyt niebezpieczne, gdyż z pewnością
wzbudziłoby niepożądane domysły. Czy jej dzisiejsze towarzystwo było oznaką
wzbierających się wokół Ysmay podejrzeń?
Plany spełzły na niczym, gdyż około południa powrócił Hylle. Swe pierwsze kroki
skierował do wieży, co Ysmay początkowo przyjęła z ulgą. Po chwili jednak ogarnął ją
niepokój. Zastanawiała się, czy jej nocna wizyta nie pozostawiła jakichś śladów. Ten, kto
przyniósł bursztynowy posąg, mógł ją przecież zauważyć.
Drżącymi palcami dotknęła węża-bransoletki. Klucz? Do czego? Postanowiła go
dzielnie strzec.
Gdy odzyskała kontrolę nad emocjami, zeszła do niższej komnaty, gdzie Ningue
zastawiała stół do wieczornego posiłku.
- Mój Pan powrócił? - rzekła Ysmay, udając zaskoczenie.
- Tak, Pani. Czy życzysz sobie zaprosić go do stołu?
- To noc zabawy i jeśli nie jest zmęczony podróżą, to może znajdzie czas na odrobinę
przyjemności. Czy mogłabyś posłać po niego?
- Sama pójdę, Pani. Zjawi się z pewnością - zabrzmiało to tak, jakby to ona
decydowała o poczynaniach Hylla.
Ysmay stanęła przy kominku, zbierając siły przed spotkaniem. Hylle od początku
wydał się jej dziwny. Teraz poznała prawdę o nim.
Ningue wreszcie wróciła oznajmiając w progu:
- Pani, Lord przygotował ucztę na twą cześć. Pragnie abyś… - Umilkła, gdyż Hylle
stanął w drzwiach. Rozwinął trzymany pod pachą pakunek, ukazując miodową suknię z
jedwabiu z bursztynowymi zapinkami pod szyją i na rękawach.
- Prezent dla mojej Pani - zarzucił Ysmay suknię na ramiona.
- Uczta czeka, a więc chodźmy się zabawić według zwyczaju twego kraju, Pani.
Nie potrafiła mu wymknąć się, złapał ją jak w sieć. Poczuła dziwną suchość w gardle.
Zastanawiała się, po co była mu potrzebna. Czuła, że wkrótce dowie się wszystkiego.
Gdy szli przez dziedziniec, wyglądali jak prawdziwie kochające się małżeństwo. Tak
też weszli do lustrzanej komnaty, jak ją w myślach nazwała. Była obficiej oświetlona, a
bursztynowy demon stał jak ostatnio, tyle tylko, że teraz patrzył w stronę drzwi, a nie w głąb
pomieszczenia.
Ramię Hylla zacieśniało się wokół jej talii. Drugą rękę wyciągnął przed siebie,
wykonując jakieś magiczne gesty. Stwór drgnął, przeciągając się jak kot, zupełnie jakby był
żywą istotą, a nie rzeźbą. Ysmay usłyszała cichy śmiech Hylla.
- Przestraszyło cię to. Pani? Czyż nie ostrzegałem cię, że zdobywam wiedzę dziwnymi
drogami. Teraz zobaczysz, że mam też dziwne sługi. Chodźmy dalej!
Próbowała zwalczyć ogarniające ją przerażenie. To, że spotka ją coś złego, nie budziło
już cienia wątpliwości. Zdecydowana była jednak nie poddawać się.
Przez osłonę materiału, którym ją Hylle owinął, namacała głowę węża.
- Witaj Pani w sercu Ouayth, którego tajemnice próbowałaś wykraść, a które teraz
poznasz. Czy będziesz z tego zadowolona, to już zupełnie inna sprawa - rzekł, wprowadzając
ją do wnętrza podwójnej gwiazdy i ustawiając tak, aby spoglądała na uwięzioną w bursztynie
parę.
VI
- Nazywasz siebie Lady Quayth, Ysmay z Uppsdale. Przyjrzyj się prawdziwej pani
tego grodu - Yaal. Podróżującej w Myślach. Swoją drogą zastanawiam się, gdzie teraz
podróżują jej myśli - bo mogą się poruszać. Dziewko, to, co płynie w twych żyłach, nie da się
przyrównać do szlachetności jej krwi. Ona dzierżyła władzę, zanim jeszcze twój lud wyszedł
z jaskiń! - wyglądał jakby zarazem ją podziwiał i nienawidził. Tyle uczucia naraz nie widziała
w nim nigdy dotąd. - Yaal jest kimś, o kim nie śniło się dotąd waszym największym
czarownicom, a Quayth będzie tym, czym był niegdyś, gdyż władam potęgą. Słyszysz to,
Yaal? Przypuszczałaś, że zbliży się koniec mej potęgi, gdy skończą się zapasy bursztynu.
Zawsze mnie nie doceniałaś! Mnie i tych barbarzyńców z południa! A dzięki nim mam znowu
bursztyn i znam wiele dziwnych sposobów jego wykorzystania. Posłuchaj, Yaal!
Wyciągnął dłoń w jej stronę, lecz cofnął, zanim dotknął walca.
Oczy Yaal były otwarte, ale całkowicie bez wyrazu. Uchwyt Hylla osłabł, co Ysmay
zaraz wykorzystała, uwalniając się z krępujących ją zwojów tkaniny i składając uwięzionej
głęboki pokłon.
- Co robisz…? - wyjąkał Hylle.
- Czy nie powiedziałeś, że ona jest tu panią? - przerwała mu, sama niezbyt dokładnie
wiedząc, co nią powoduje. Zupełnie tak, jakby ktoś inny kierował jej ruchami i dyktował
słowa. - Okazuję jej swój szacunek. A jeśli ona jest tu panią, to on jest zapewne panem!
Mówiąc to, Ysmay złożyła równie głęboki ukłon przed uwięzionym mężczyzną.
Twarz Hylla wykrzywił wściekły grymas… Ysmay nie zdołała uniknąć dosu, którego
siła posłała ją prosto na filar.
Gdy chwilowe zamroczenie ustąpiło, Ysmay spostrzegła w dłoniach Hylla złocisty
sznur, który zarzucił na nią, mamrocząc jakieś słowa. Pętla wirowała wokół niej, by po paru
sekundach opaść na podłogę. Twarz władcy wygładziła się, znów będąc pod kontrolą woli.
- To po to, aby de zatrzymać - powiedział, kierując się do wyjścia. Odszedł
pozostawiając Ysmay silnie wzburzoną. Lśniący krąg, gdy mu się bliżej przyjrzała, składał się
z bryłek bursztynu nawleczonych na cieniutki łańcuszek. Zlekceważyła jego przeznaczenie.
Nie mogąc porzucić myśli o odszukaniu zamka, ruszyła przed siebie. W chwilę potem
przekonała się, że nie może opuścić miejsca, którego granicę wyznacza bursztynowy łańcuch.
Spełniał swoją rolę znakomicie, jak stalowa klatka.
Na parę sekund ogarnęło Ysmay przerażenie. Sytuacja wydawała się beznadziejna.
Gdy emocje nieco opadły, jej myśli skierowały się ku ewentualnym sposobom wyjścia z
opresji.
Było oczywiste, że Hylle kontrolował potężne moce, a tych dwoje trzymał jako
więźniów. Oznaczało to, że - w myśl zasady - mogą oni stać się jej sojusznikami. Nabierała
bowiem przekonania, iż problem tajemniczego klucza wiąże się z uwięzionymi. Gdyby mogła
sobie zapewnić ich pomoc…
Klucz! Gdzie i jak go wykorzystać? Bursztynowy wąż nie był zwyczajnym kluczem, a
zatem sposób jego użycia również musi być odmienny. Może więc… Nerwowo podciągnęła
rękaw, wyciągając jednocześnie dłoń przed siebie. Głową węża dotknęła bryły, w której
wnętrzu tkwił uwięziony mężczyzna. W ciągu sekundy wokół nadgarstka pojawił się płomień.
Ysmay nie była w stanie stłumić okrzyku bólu. Ręki jednak nie cofnęła.
Walec zaczął się zmieniać. Od miejsca, w którym dotykała go głowa węża,
rozchodziła się najpierw matowa szarość, a potem pojawiły się pierwsze rysy, błyskawicznie
przechodzące w pęknięcia i obejmujące całą powierzchnię bryły. Kawałki popękanego
bursztynu opadały na posadzkę, gdzie natychmiast zamieniały się w pył.
Przez ciało mężczyzny przebiegi dreszcz, pierś łapczywie złapała potężny haust
powietrza, a dłonie dotknęły twarzy. Sprawiał wrażenie, jak gdyby nie był pewien swego
istnienia. Bacznie rozglądał się wokół, szukając potencjalnego zagrożenia. Od schodów
dobiegał ostry syk. Ysmay krzyknęła, spojrzawszy w stronę, skąd pochodził dźwięk. W
chwilę potem ujrzała dziwne monstrum, które spotkała na niższej kondygnacji. Potwór zbliżał
się do nich, szukając sposobności, by móc uderzyć.
Mężczyzna stanął jemu naprzeciw. Był nieuzbrojony. Ysmay nie miała złudzeń, co do
wyniku tej konfrontacji. Niedawny więzień tymczasem uniósł rękę, dziwnie układając palce, i
wykonał kilka magicznych gestów. W ułamku sekundy oddzieliła ich od potwora
rozszczepiona wiązka światła. Potwór nie był w stanie jej pokonać, by zbliżyć się do Ysmay i
jej towarzysza. Rozwścieczony zaczął biegać pomiędzy kolumnami, wyraźnie unikając
świetlnej bariery. Mężczyzna natomiast co pewien czas powtarzał kombinację ruchów ręki,
szepcząc przy tym jakieś słowa.
Nagle w powietrzu pojawił się promień błękitnego ognia uderzając w zasłonę.
Zachęcony czymś potwór ruszył wolno do przodu potrząsając głową, jak gdyby poruszał się
pod gradem ciosów.
Mężczyzna nie wyglądał na zmartwionego. Jedynie jego głos stał się wyraźniejszy. W
komnacie nastąpiło jakieś poruszenie. Ktoś przemykał pod ścianami, poza zasięgiem światła
świec.
Ysmay nie musiała widzieć jego twarzy, aby być pewną, że to Hylle. Zmierzał do
stołu, na którym leżały rekwizyty czarnej magii i wyglądało na to, że jego były więzień
jeszcze go nie spostrzegł.
Chciała go ostrzec, ale nie mogła wydobyć z siebie głosu… Może właściwości
otaczającego ją kręgu dławiły też dźwięki w jej gardle? Pomyślała o bursztynowej
bransoletce. Dlaczego nie spróbować raz jeszcze?
Wyciągnęła rękę, dotykając wężem otaczający ją łańcuch. Błysnął oślepiająco biały
płomień. Ysmay krzycząc, zasłoniła sobie oczy. Płomień miał oślepiającą moc, lecz w ogóle
nie wydzielał ciepła.
Łzy płynęły jej ciurkiem, gdy usiłowała podnieść powieki. Obraz był tak niewyraźny,
jakby spoglądała przez półprzeźroczystą zasłonę.
Poczuła, że traci równowagę. Dotknęła gładzi drugiego z bursztynowych walców. Bez
namysłu przysunęła do niego nadgarstek.
Tym razem nie była w stanie dostrzec rezultatów. Czuła, jak cała konstrukcja pęka i
rozpada się, a powstający przy tym pył, opada na nią. Wyczuła jakiś ruch… Czyjeś ręce
złapały ją, pomagając wstać… Przez chwilę wspierała się na nich, po czym ręce cofnięto.
Ysmay przetarła załzawione oczy. Wzrok jej się najwyraźniej poprawił, gdyż
dostrzegła zrazu niewyraźną, potem szybko nabierającą ostrości postać Yaal, która zbliżała
się do stołu.
Dotarła doń prawie równocześnie z Hyllem. Stanęli naprzeciw siebie… Jego twarz
wykrzywiał grymas wściekłości. Błyskawicznym ruchem sięgnął po nóż. Trzymając wolną
dłoń nad znajdującym się na stole kielichem, Hylle usiłował wytoczyć z niej nieco krwi do
wnętrza pucharu. Widząc to, Yaal uniosła dłoń i rana błyskawicznie się zabliźniła. Zaledwie
parę kropel opadło na dno kielicha.
- Nie tym razem - rozległ się jej głos. - Nawet za pomocą własnej krwi nie uda ci się
przywołać…
- Zamilcz! - krzyknął. - Jestem Hylle, Mistrz…
- Tylko przez naszą nieuwagę stałeś się Mistrzem - potrząsnęła głową. - Twoje dni się
skończyły, Hylle.
Nie odwracając głowy, skierowała dłoń ku Ysmay.
- Niech przybędzie wąż! - rozkazała.
Ysmay wyciągnęła rękę, czując jak bransoleta ponownie ożywa. Wąż wyprostował
się, po czym jakby odbił się, wpadając wprost w otwartą dłoń Yaal i natychmiast owinął się
wokół jej nadgarstka.
Hylle chciał temu zapobiec, ale było już za późno.
- Teraz! - Yaal wyciągnęła rękę, na której wąż kręcił łepkiem z gorejącymi oczyma.
Aphar, Stolla, Worwn, zbudźcie się!
Co zostało wypite, musi zostać zwrócone.
Co zostało zrobione, musicie zniszczyć!
W imię…
Ostatnie słowo wypowiedziała krzycząc. Puchar stojący dotąd na stole rozpoczął jakiś
dziki taniec, nóż wypadł z dłoni Hylla i wisząc w powietrzu zaczął podobne pląsy. Hylle
zapomniał o pucharze, całą uwagę skupiając na odzyskaniu noża, który powolutku odciągał
go od stołu ku skruszonym kolumnom, przez cały czas pozostając blisko, ale jednak poza
zasięgiem jego dłoni. Dopiero tu Hylle opamiętał się, jakby wyzwolony spod mocy rzuconego
nań czaru.
- Nie! - krzyknął, odwracając się w półprzysiadzie, jak szykujący się do ataku
szermierz.
Nie próbował tym razem dostać się w pobliże atrybutów zła. Jego dłonie zamknęły się
na surowych bryłach bursztynu.
- Jeszcze… jeszcze - wyjąkał i trzymając je w zaciśniętych dłoniach, skoczył ku
schodom.
Nikt nie próbował go zatrzymać. Yaal podeszła do stołu, gdzie znajdowały się
wszystkie, jeszcze przed chwilą rozszalałe, przedmioty. Wyciągnęła rękę, której nadgarstek
nadal oplatał wąż. Wyglądało, jakby przypomniała sobie coś bardzo ważnego.
Wokół uspokoiło się. Ysmay ogarnęła wzrokiem komnatę. Bariera świetlna
pociemniała, potwór wycofywał się do szczytu schodów, Yaal zaś dołączyła do mężczyzny.
- Jego umysł jest zamknięty. Może być tylko jedno zakończenie, z czego powinniśmy
zdać sobie sprawę dawno temu - wyszeptała.
- Dokonał wyboru, a teraz musimy dopilnować, aby się spełnił - zgodził się
mężczyzna.
Ale Yaal była niezdecydowana. Z wahaniem rozejrzała się dokoła.
- Tutaj jest coś jeszcze - powiedziała wolno. - Nie czujesz tego, Broc?
Uniósł głowę, głęboko oddychając.
- To ona! - pierwszy raz spojrzał na Ysmay.
- Ona nie jest jego narzędziem - odparła Yaal, przyglądając się Ysmay. - Ona nosiła
węża. To inna siła. Hylle działał ze śmiercią, albo ocierając się o śmierć, a to jest moc życia.
Jaki czar posiadasz, dziewczyno?
Zamiast odpowiedzi wyciągnęła dłoń tak, aby amulet Gunnory stał się dla nich
widoczny. Yaal przyglądała mu się przez chwilę, po czym skinęła głową.
- Dawno, bardzo dawno temu… Quayth… Obrona Rathonny… Tak, dodając to do
rzeczy, które już miał, Hylle mógł stać się naprawdę groźny.
- Ale nie powiodło mu się - Ysmay wreszcie przemówiła.
- Rzecz takiej mocy musi przejść jako dar - uśmiechnęła się Yaal.
- Moc zwróci się bowiem przeciwko temu, kto ją sobie przywłaszczył. Nikt nie będzie
próbował czegoś takiego z Rathonną.
- Nie znam tego imienia. To amulet Gunnory.
- Kogo? - zdumiała się Yaal. - Pewne moce były znane od dawna i nadawano im różne
imiona. Rozpoznaję to jako pochodzące od Rathonny. Od najdawniejszych czasów była z
nami, starając się dawać wskazówki, gdy zaszła potrzeba. Jeśli Hylle uważał, że może użyć
Jej… - Znasz Hylla - przerwał Broc. - Zawsze uważał, że jest ponad jakimkolwiek
zagrożeniem i zawsze starał się wprowadzić w życie jakiś plan, który obróciłby porażkę w
zwycięstwo. Tak jak robi to teraz, Yaal. Tak, jak robi to teraz!
- Gwiazdy wykonały pełen obrót i wąż jest gotów do uderzenia. Nie sądzę, aby
pomógł mu tej nocy jakikolwiek plan. Wybiła godzina, abyśmy skończyli z nim wreszcie.
Ruszyli razem ku schodom, a Ysmay tuż za nimi. Za nic w świecie nie zostałaby sama
w tym nawiedzonym miejscu.
Potwór stał u szczytu schodów gotowy do skoku, a jego czerwone ślepia wpatrywały
się w nich z nienawiścią… Broc wykonał skomplikowany gest i w jego dłoni ukazał się
miecz. Klinga nie miała ostrza i wyglądała na wyciętą z brązowego drewna, ale na jej widok
potwór rozpoczął odwrót, wściekle sycząc. Zeszli do pracowni Hylla, w której powietrze
nasycone było najrozmaitszymi oparami.
W centrum pomieszczenia, na kamiennym palenisku, płonął ogień, ponad którym
wisiał potężny kocioł. Hylle wrzucał doń garście czegoś, co brał z pobliskiego kufra, nucąc
coś pod nosem i nie zwracając uwagi na przybyłych.
- Zgłupiał? - zdziwił się Broc. - Nie liczy chyba na to, że uda mu się powtórnie?
- Och, ależ uda się - Yaal wyciągnęła rękę. Żółte oczy węża zaczęły rosnąć, aż zlały
się w złotą kulę wiszącą w pomieszczeniu niczym miniaturowe słońce. Nieoczekiwanie dla
Ysmay pojawił się potwór, który ruszył przez pokój, ale nie ku nim, lecz ku swemu władcy.
Równocześnie amulet w jej dłoni rozbłysł zielonkawym światłem, które uformowane w
wiązkę sięgnęło paleniska, nadając płomieniom zielonkawą barwę.
Hylle krzyknął przeraźliwie, gdy monstrum ścisnęło jego ramię. Walcząc, objęci w
uścisku, wpadli do bulgoczącego kotła.
W okamgnieniu złota kula zniknęła, tak jak i zielona wiązka światła, a wrzenie w kotle
zamarło. Mętna toń cieczy dokładnie kryła tajemniczą zawartość.
* * *
Świtało. Zbliżał się nowy dzień. Nie wierząc w to, że żyje, Ysmay stała oparta o
ścianę wieży. Przez chwilę cieszyła się, że jest sama. Po chwili ręka Yaal znalazła się na jej
ramieniu i już we troje stali na dziedzińcu.
- Zmieniło się tu. To nie to samo, Quayth, jakim je pamiętam - stwierdziła smutno
Yaal.
- Zmieni się - zapewnił ją Broc. - To, co zatruwało jego serce, zniknęło, a dla nas
przyszłość…
- A co ze mną? - przerwała Ysmay. - Nie jestem już Lady Quayth. Nigdy zresztą nią
nie byłam, a w Uppsdale znaczę jeszcze mniej. Byłam jego żoną. Z własnego wyboru tu
przybyłam, choć nie wiedziałam kim… czym on jest. Mimo to poszłam za nim bez protestu.
- Przyniosłaś nam wolność - odparł łagodnie Broc, przyglądając się jej. - Nie byłaś ani
jego żoną, ani jego sługa. Gdyby było inaczej, nie mogłabyś nosić węża i nie byłabyś z nami
tej nocy.
- Nie mów “żona Hylla”, ale raczej “córka Rathonny”! - glos Yaal miał w sobie coś z
rozkazu. - Dziwne i bardzo skomplikowane są nieraz zrządzenia losu. Pochodzimy ze starej
rasy, a nauka przypisuje nam moc, którą ignoranci obdarzyli bogów. A przecież jesteśmy
ludźmi i dlatego zdarzają się między nami i tacy jak Hylle. On chciał okiełznać określone
moce, aby…
- Chciał więcej - przerwał jej Broc. - Chciał…
- Mnie? Może, ale raczej chciał tylko dzięki mnie to osiągnąć. Wtedy był dla nas zbyt
silny, choć robiliśmy, co tylko się dało…
- Jak ukrycie węża? - spytała Ysma.
- Tak. Potem czekaliśmy długo na przybycie kogoś, kto mógłby go użyć.
Powiedziałaś, że nie jesteś Lady Quayth, ale nie powtarzaj tego. Hylle użył ciebie, aby dostać
się do prawdziwego bursztynu. Ten, który produkował dla swej magii, był fałszywy. Każdy
fałsz musi zawierać w sobie ziarno prawdy, aby istnieć. Pragnął się tobą posłużyć, ale nie
byłaś mu przeznaczona. Masz prawo być z siebie dumna i szczęśliwa, córko Rathonny.
- Witaj w Quayth! - dodał Broc. - Tym razem możesz być pewna, że to prawdziwe i
szczere powitanie!
Nigdy w to nie wątpiła, ani teraz, ani potem. Nigdy też nie musiała wchodzić do
pięcioramiennej wieży, aby przyglądać się bezkształtnej bryle bursztynu, w której wnętrzu
człowiek i potwór stali spleceni w nieskończonym uścisku, aby przypomnieć sobie, co tkwi
pod pozorami wielu spraw.