Andre Norton Swiat Czarownic w pulapce

ANDRE NORTON




ŚWIAT CZAROWNIC

W PUŁAPCE


(Tłumacz: EWA WITECKA)



WYZWANIE


W nocy szalała burza, gwałtowne podmuchy wiatru biły z mocą w stare mury stanicy, a ukośne strugi deszczu jak ostrze włóczni uderzały w wąskie okna. Z czasem natężenie nawałnicy zmalało i tylko posępne pomruki wichury docie­rały do komnaty w Południowej Stanicy. Przygłuszone odgłosy wiatru koiły napięte nerwy Simona Tregartha.

Simon obudził się wcześnie pełen dziwnego niepokoju. Nie, nie była to obawa przed zakłóceniem spokoju w przy­rodzie, tej surowej przyrodzie, z którą człowiek, aby przeżyć, musi walczyć i zwyciężać. Całkiem inne uczucie przepełniało go, kiedy leżał zupełnie już rozbudzony i czuj­ny jak strażnik wsłuchujący się we wszelkie odgłosy do­chodzące spoza wartowni.

Szare światło poranka rozproszyło mrok w komnacie, na zewnątrz panowała zupełna cisza, lecz Simon poczuł, że oblewa go zimny pot...

Ulegając podświadomemu impulsowi wyciągnął przed siebie rękę. Niezupełnie też zdał sobie sprawę, że przebudzi­ło go wciąż dla niego nowe i trudne do zrozumienia odczucie: do jego umysłu dotarło czyjeś wołanie o pomoc i poparcie - ale przeciw czemu? Nie umiał znaleźć przyczyny dręczącego go niepokoju.

Wyciągnięta ręka napotkała ciepłe ciało, palce zacisnęły się na miękkiej skórze. Simon odwrócił głowę. Lampa się nie paliła, lecz było na tyle jasno, że mógł widzieć leżącą obok niego kobietę. W jej szeroko otwartych oczach dostrzegł to samo rosnące zaniepokojenie.

Jaelithe, niegdyś czarownica z Estcarpu, a teraz żona Simona, usiadła nagle, przez co jej czarne, jedwabiste włosy rozsypały się okrywając ją jak płaszczem i skrzyżowała ramiona nad małymi, wysokimi piersiami. Jaelithe nie patrzyła już na męża, lecz rozejrzała się badawczo po komnacie - podwiązane z powodu łagodnej, letniej po­gody zasłony łoża pozwalały zajrzeć w każdy zakamarek.

Obcość tej komnaty wciąż na nowo zaskakiwała Simo­na. Czasem, gdy myślał o przeszłości, teraźniejszość wyda­wała mu się snem, nietrwałym i iluzorycznym. Kiedy indziej zaś to właśnie przeszłość nie miała z nim nic wspólnego. Kim właściwie był?

Simon Tregarth - to zdegradowany oficer, przestępca, który, aby uciec przed zemstą stojących poza prawem drapieżców, zdecydował się na ostateczny krok. Znany w tamtym złym świecie jako przejście przez “bramę", którą otworzył dla niego Jorge Petronius. Opowiadano, że ta pradawna kamienna ława mogła przenieść każdego czło­wieka, który odważyłby się na niej usiąść, do nowego świata, takiego, gdzie dzięki swym zdolnościom mógłby odnaleźć właściwe miejsce w życiu. Taki był jeden Simon Tregarth.

Drugi leżał teraz w Południowej Stanicy Estcarpu, był Strażnikiem Południowej Granicy, służył Kobietom Ob­darzonym Mocą Czarodziejską i pojął za żonę jedną z budzących lęk czarownic ze starożytnej krainy Estcarpu. Simon zrozumiał, że przeżywa jeden z tych przełomowych momentów w życiu, kiedy to teraźniejszość unicestwia przeszłość, że właśnie teraz przekroczył jakąś nie znaną mu granicę pomiędzy dawnym i nowym życiem, poczuł, jak mocno związał się z tym nowym, niezwykłym światem, w którym znalazł się tak nieoczekiwanie.

Te chwilowe rozważania nad sobą samym i własnym losem przerwał mu nagły dreszcz. ostry jak pchnięcie miecza. Simon poderwał się gwałtownie musnąwszy w przelocie ramię Jaelithe i usiadł, trzymając w ręce strzałkowy pistolet. Lecz zanim jeszcze wyciągnął broń spod poduszki, zdał sobie sprawę z bezsensu tej czynności. Impuls, który odebrał, nie był zwykłym sygnałem alar­mowym, lecz przenikliwym jak głos rogu wezwaniem o wiele subtelniejszym i, na swój sposób, bardziej przeraża­jącym.

- Simonie - odezwała się Jaelithe lekko drżącym i cieńszym niż zazwyczaj głosem.

- Wiem - odparł, zsuwając się na podłogę ze stojące­go na podwyższeniu szerokiego łoża i sięgając po pozo­stawione na krześle szaty.

Gdzieś - albo w samym budynku Południowej Stanicy lub w jej pobliżu - działo się coś niedobrego! Simon, ubierając się pospiesznie, rozważał w myślach wszelkie ewentualności. Czy to napad z Karstenu od strony morza? Był pewny, że żaden zbrojny oddział nie mógł przedrzeć się przez oddzielające oba kraje góry, kiedy cały ten obszar patrolowali sokolnicy górscy i jego własne oddziały straży granicznej. A może to jakiś wypad z Alizonu? Już od miesięcy dochodziły wieści o panującym wśród Alizończyków niezadowoleniu. Albo...

Nadal wciągał buty i przypinał pas i tylko lekko przy­spieszony oddech zdradził zaniepokojenie Simona, gdy pomyślał o trzeciej i najgorszej ewentualności - że Kolder nie został ostatecznie rozgromiony, że to zło - równie obce temu światu jak i on sam - przebudziło się, ożywiło i potajemnie zbliżyło do granic Estcarpu.

Nikt nie widział Kolderczyków, choć upłynęło już wiele miesięcy od czasu, kiedy ci bezwzględni wrogowie napa­dli na Estcarp i zostali pobici, ich warownia na wyspie Gorm - zdobyta i oczyszczona, a popierane przez nich powstanie w Karstenie upadło. W ich ponurej twierdzy Yle nie dostrzegano oznak życia, choć ani jeden z oddziałów armii Estcarpu nie zdołał przedrzeć się przez pole siłowe, chroniące to skupisko wież przed atakiem z lądu i morza.

Simon nie wierzył, że Kolderczycy przestali zagrażać Estcarpowi po klęsce, jaką ponieśli na Gormie. Zagrożenie z ich strony zniknęłoby dopiero wówczas, gdyby odnaleziono zamorską twierdzę obcych i zniszczono to gniazdo żmij razem z jego mieszkańcami. Na razie jednak Estcarp nie mógł tego uczynić w sytuacji, gdy na południu Karsten marzył o zemście, a na północy trwał z trudem trzymany w ryzach Alizon niczym tresowany do walki pies gończy.

Simon w napięciu oczekiwał sygnału alarmowego z wie­ży nad ich komnatą, wsłuchując się w nocną ciszę nie tylko uszami, lecz także za pomocą owego nieznanego zmysłu, który wyrwał go ze snu, ostrzegając przed niebezpieczeń­stwem. Strażnicy graniczni, którzy stanowili załogę stanicy, musieli dostrzec zagrożenie. Już teraz powinien rozbrzmie­wać sygnał alarmowy, wprawiając w drgania kamienne mury.

- Simonie! - głos Jaelithe zabrzmiał tak przenikliwie i władczo, że Simon błyskawicznie odwrócił się w jej kierunku, znów trzymając w ręku broń.

W półmroku twarz Jaelithe wyglądała blado, lecz jej wargi były nienaturalnie zaciśnięte. Czy to strach, czy też inne uczucie tak dodało blasku jej oczom? Narzuciła na siebie miękką szkarłatną szatę, przytrzymując ją niedbale jedną ręką. Nie włożyła rąk w szerokie rękawy, szata więc ciągnęła się za nią po podłodze, gdy szła ku Simonowi powolnymi, sztywnymi krokami, jak we śnie. Była jednak całkowicie przytomna i to nie strach kierował jej za­chowaniem.

- Simonie, ja... ja znów jestem sobą!

To wyznanie wstrząsnęło nim bardziej niż tajemnicze wołanie o pomoc i - jak przelotnie zdał sobie sprawę - zabolało go mocno, a ból ten z czasem miał stać się znacznie dotkliwszy. A więc to tak wiele dla niej znaczyło? Tak wiele, że przez to wszystko, co istniało między nimi, Jaelithe czuła się okaleczona, miała poczucie niższości wobec dawnych towarzyszek. Lecz inna część umysłu Simona, mniej ulegająca emocjom, stanęła w jej obronie. Magia była całym życiem Jaelithe. Tak jak jej wszystkie siostry, Jaelithe szczyciła się swymi osiągnięciami, stosowa­nie magii sprawiało jej radość, a przecież kiedy przyszła do niego, sądziła, że w zespoleniu ich ciał utraci wszystko, co nadawało sens jej istnieniu. I właśnie to drugie przypusz­czenie było najtrafniejsze!

Simon wyciągnął rękę do Jaelithe, choć pragnął wziąć ją całą w ramiona. Radość Jaelithe, rozświetlająca całe jej ciało, jak gdyby gdzieś głęboko w niej samej rozpalił się jasny płomień, udzieliła się i jemu, kiedy mocno uścisnęli sobie dłonie.

- Jak...? - zaczął, ale przerwała mu gwałtownie:

- To jest nadal we mnie - nadal! Och, Simonie, jestem nie tylko kobietą, ale i czarownicą!

Jaelithe upuściła na podłogę szatę przytrzymywaną dru­gą ręką i sięgnęła ku piersi, szukając tego, czego już nie nosiła - klejnotu czarownicy, który zwróciła na swoim weselu. Posmutniała nieco, gdy zdała sobie sprawę, że nie miała już narzędzia, za pomocą którego mogła posługiwać się przepełniającą ją teraz energią. Ale wkrótce potem, szybko jak dawniej reagując na otaczającą ją rzeczywistość, wysunęła dłoń z ręki Simona i stanęła z lekko przechyloną na bok głową, jak gdyby i ona przysłuchiwała się czemuś.

- Nie było sygnału alarmowego. - Simon pochylił się, podniósł z podłogi porzuconą szkarłatną szatę i okrył nią żonę.

Jaelithe skinęła głową.

- Nie sądzę, aby to był atak. Ale - dzieje się coś niepokojącego, coś złego.

- Tak, ale gdzie... i co?

Stała w tej samej pozie, jakby nadal przysłuchiwała się czemuś, ale tym razem Simon wiedział już, że Jaelithe nie posługiwała się zmysłem słuchu, lecz odebrała jakąś falę, która dotarła bezpośrednio do jej umysłu. I on to odczuł, ów niepokój, który szybko przerodził się w ponaglenie do działania. Ale jakiego działania, gdzie, przeciw komu lub czemu skierowanego?

- To Loyse! - szepnęła Jaelithe. Odwróciła się i pode­szła do skrzyni z odzieżą. Ubierała się równie szybko, jak uprzednio Simon - lecz nie w codzienne, domowe szaty. Wyjęła ze skrzyni strój z miękkiej skóry, noszony zwykle pod kolczugą, strój żołnierza.

Loyse? Simon nie mógł być aż tak pewny, ale zaakcep­tował bez wahania jej słowa. Było ich czworo, czworo - dziwnie dobranych - bojowników o wolność Estcarpu, o ich własną wolność od zła, które przyniósł ze sobą Kolder: Simon Tregarth - przybysz z innego świata; Jaelithe - czarownica z Estcarpu; Koris - wygnany z wyspy Gorm, zanim zapadły nad nią ciemności, a teraz dowódca gwardii, marszałek i seneszal* Estcarpu; i Loyse - dziedziczka Verlaine, zamku rycerzy-rozbójników, łupiących statki umy­ślnie kierowane na

* Zarządca dworu (przyp. tłum.)


przybrzeżne skały.

Uciekając przed małżeństwem z władcą Karstenu Yvianem, Loyse uwolniła więzioną w Verlaine Jaelithe i wspól­nie z nią działając potajemnie w Karsie, gotowała Yvianowi zgubę i zniweczenie wszystkich jego planów. Później Loyse w kolczudze, z mieczem i tarczą, wzięła udział w ataku na Gorm. I tam, w twierdzy Sippar, zaręczyła się z Korisem. Loyse, ta mała, blada dziewczyna, była w rze­czywistości niezwykle silnym i dzielnym wojownikiem. A teraz telepatyczne wezwanie dotyczyło niebezpieczeńst­wa grożącego właśnie Loyse!

- Ależ ona jest w zamku Es - zaprotestował Simon, tak jak Jaelithe wkładając na siebie kolczugę, a zamek Es był sercem Estcarpu i jeśli wróg odważył się tam uderzyć!...

- Nie! - Jaelithe znów była całkowicie przekonana o słuszności swoich odczuć. - Tam jest morze - w tym wezwaniu jest mowa o morzu.

- Koris?

- Nie czuję go, to wezwanie go nie dotyczy. Och, gdybym tylko miała mój klejnot! - powiedziała z irytacją, wkładając buty do konnej jazdy. A tak mam wrażenie, jak gdybym próbowała śledzić mgłę unoszoną przez wiatr. Mogę widzieć mgłę, ale wszystko jest niewyraźne, zamaza­ne. Wiem tylko, że Loyse jest w niebezpieczeństwie, które ma związek z morzem.

- Może to Kolder? - Simon wypowiedział na głos swe najgłębsze obawy.

- Nie, w tym wezwaniu nie wyczuwam pustki, charak­terystycznej dla Kolderu. Ale szybka pomoc jest niezbędna! Musimy jechać, Simonie, w kierunku zachodnim i połu­dniowym.

Jaelithe odwróciła się i utkwiła wzrok w ścianie, jak gdyby mogła dojrzeć przez nią to, czego szukała.

- Jedziemy - odparł Simon.

W kwaterach stanicy panowała jeszcze cisza, ale kiedy oboje biegli korytarzem w kierunku schodów, usłyszeli odgłosy towarzyszące zmianie warty. Simon zawołał:

- Wezwijcie jazdę pod broń!

Odpowiedział mu pełen zaskoczenia okrzyk z dołu. Zanim razem z Jaelithe dotarli do połowy schodów, Simon usłyszał piskliwy dźwięk sygnału alarmowego.

Ten garnizon był dobrze przygotowany do niespodzie­wanych wypadów. Przez całą wiosnę i lato alarm bojowy rozbrzmiewał wielokrotnie, a oddziały straży granicznej codziennie pełniły służbę patrolową wzdłuż granicy z Karstenem. Żołnierze tworzący siłę uderzeniową, którą dowo­dził Simon, rekrutowali się przeważnie z uciekinierów ze Starej Rasy. Zostali wygnani z Karstenu po wydaniu inspirowanych przez Kołder rozkazów o bezwzględnej eksterminacji wszystkich przedstawicieli tego ludu — mieli więc dość powodów, aby nienawidzić rabusiów i morder­ców, którzy zagarnęli ich ziemie, a teraz w szybkich, morderczych napadach wypróbowywali umocnienia Est­carpu. Estcarp stanowił ostatnie schronienie ciemnowłosej, ciemnookiej rasy, nosicielki pradawnej wiedzy i obcej krwi, rasy, której kobiety władały mocą czarodziejską, a mężczy­źni byli zajadłymi jak rozwścieczone osy wojownikami.

- Nie było sygnału świetlnego, panie.

Ingvald, zastępca Simona jeszcze z dawnych czasów, gdy razem pełnili służbę patrolową i walczyli w górach, oczeki­wał go na dziedzińcu. Jaelithe odpowiedziała za Simona:

- To telepatyczne wezwanie, kapitanie.

Uchodźca z Karstenu spojrzał na nią szeroko otwartymi oczami, lecz nie zaprotestował.

- Atak, tutaj?

- Nie. Niebezpieczeństwo na zachodzie i południu - odparł Simon. - Jedziemy szybko, z połową oddziału. Ty zostajesz tu jako dowódca.

Ingvald zawahał się, jak gdyby chciał zakwestionować decyzję Simona, lecz powiedział tylko:

- Kompania Durstana miała patrolować dzisiaj wzgó­rza i jest gotowa do wyjazdu.

- To wystarczy - odparł Simon.

Jedna ze służących wybiegła z korytarza trzymając tacę pełną kromek świeżo upieczonego chleba, a na każ­dej leżał dymiący płat mięsa. Za służącą biegł ciężko kuchcik z pełnymi pucharami w dłoniach, rozbryzgując po drodze ich zawartość. Jaelithe i Simon posilali się na stojąco, obserwując, jak żołnierze przygotowują się do drogi sprawdzając wierzchowce, broń i torby z zapasami żywności.

- Trzeba powiadomić łączniczkę! - Tu Simon usły­szał cichy śmiech zadowolonej z siebie Jaelithe.

- Ona już wie! Gdybym tylko znów miała mój klejnot, moglibyśmy odesłać ją do innych zajęć.

Simon zamrugał oczami. Tak oto Jaelithe, nawet bez swego klejnotu, przekazała informację młodej czarownicy, która pełniła funkcję łączniczki z dowództwem armii Estcarpu! Wiadomość ta powinna już wkrótce dotrzeć do Rady Strażniczek. Niewykluczone, że Jaelithe będzie mogła utrzymywać łączność podczas jazdy, aby w razie potrzeby meldować o sytuacji.

Zaczął teraz rozmyślać o czekającej ich drodze przez zachodnie i południowe rejony Estcarpu - góry, nierów­ny teren podgórza, a na zachodzie - brzeg morza. Znajdowała się tam jedna lub dwie małe wioski, targowis­ka, lecz nie było żadnej stanicy ani zamku. Wprawdzie rozmieszczono tam prowizoryczne strażnice, jednak zbyt małe i zbyt oddalone od właściwego terytorium Estcarpu, aby przebywały w nich czarownice-łączniczki. Tak więc ostrzeżenia przekazywano sygnałami świetlnymi poprzez system zbudowanych na wzgórzach wież obserwacyjnych. Ale teraz nie zapłonął żaden świetlny sygnał.

Co tam robiła Loyse? Dlaczego wyjechała z zamku Es i przybyła na to pustkowie?

- Została uprowadzona podstępem - Jaelithe znów czytała w jego myślach. - Chociaż nie mogę ci powiedzieć, jakiego podstępu użyto, wiem, w jakim celu to uczyniono...

- To sprawka Yviana! - To logiczne wyjaśnienie każdej akcji skierowanej przeciw dziedziczce Verlaine. Według praw Karstenu Loyse była żoną Yviana, chociaż ani on nigdy nie widział jej na oczy, ani ona jego. Dzięki temu małżeństwu władca Karstenu mógł rościć sobie prawa do zamku Verlaine, Jeśli Loyse dostanie się w jego ręce, zostaną spełnione warunki transakcji, jaką Fulk przeprowadził w zamian za swoją córkę. Wszystkie raporty donosiły o rozruchach w Karstenie. Yvian - najemnik, który zdobył władzę przy pomocy siły zbrojnej - miał przeciw sobie rozwścieczone stare rody szlacheckie. Będzie musiał energicznie przeciwstawić się ich wrogości albo zwali się pod nim jego książęcy tron.

A Loyse pochodziła ze starego rodu i była spokrewniona z co najmniej trzema z najpotężniejszych rodów magnac­kich. Posługując się nią jako narzędziem, człowiek tak uzdolniony jak Yvian mógł wiele zdziałać, a teraz książę musiał jak najszybciej zaprowadzić porządek w Karstenie. Chociaż Simon wiedział, że Estcarp nie zamierzał pro­wadzić wojny poza swymi granicami - z wyjątkiem Kolderu - ale Yvian nie dałby temu wiary.

Książę Karstenu musiał czuć się bardzo niepewnie wie­dząc, że zarządzona przez niego masakra Starej Rasy stanowiła aż nadto wystarczający powód do skoncen­trowania na nim zemsty czarownic. I za nic nie uwierzyłby zapewnieniom, że nie zamierzały go zaatakować. Tak, Loyse była jednocześnie i cenną bronią, i narzędziem, które Yvian za wszelką cenę pragnął dostać w swoje ręce, aby użyć w krytycznej sytuacji.

Wyjechali ze stanicy równym kłusem, Jaelithe obok Simona na przedzie, a z tyłu dwudziestu ludzi Durstana tworzyło gotowy w każdej chwili do walki zbrojny orszak. Główna droga prowadziła na brzeg morza, odległy o jakieś cztery godziny konnej jazdy. Przed upadkiem zaatakowa­nego przez Kolderczyków Sulkaru droga ta była jedną z handlowych arterii Estcarpu, łączącą pół tuzina wsi i jedno większe miasto z wolnym portem kupców-żeglarzy. Minął już prawie rok od dnia, w którym załoga Sulkaru w ostatnim rozpaczliwym geście wysadziła siebie i miasto w powietrze, grzebiąc pod gruzami także większość sił wroga. Od tego czasu ruch na drodze, którą jechali, znacznie się zmniejszył i widać było wyraźne oznaki zaniedbania - z wyjątkiem miejsc, gdzie patrole straży granicznej usuwały przewrócone drzewa i inne szkody wyrządzone przez burze.

Dotarli wreszcie do Romsgarthu, miejsca spotkań rol­ników z gospodarstw położonych na zboczach pobliskich wzgórz. Nie był to jednakże dzień targowy i pojawienie się oddziału straży granicznej wzbudziło zainteresowanie mie­szkańców. Podczas szybkiego przejazdu przez miasto sły­szeli głosy pytające o cel podróży.

Simon zobaczył, że Durstan dał ręką znak strażnikowi miejskiemu, i wiedział, że pozostawiają za sobą czujny i gotowy do walki posterunek.

Być może ludziom ze Starej Rasy pisana była klęska, gdy na granicach szczerzyli kły drapieżni sąsiedzi, ale nim odeszliby z tego świata, w ostatniej, decydującej bitwie zabraliby ze sobą wielu wrogów. Świadomość tego faktu powstrzymywała jeszcze i Alizon, i Karsten od decydujące­go posunięcia, jakim byłaby totalna inwazja.

Kilka mil za Romsgarthem Jaelithe ruchem ręki dała znak do zatrzymania się. Podróżowała z odsłoniętą głową, zawiesiwszy hełm na łęku siodła. Teraz powoli odwróciła głowę najpierw w prawą, później w lewą stronę, jak gdyby wietrząc trop. Ale Simon też dostrzegł ten ślad - niejasne poczucie zagrożenia, które towarzyszyło mu bez przerwy od momentu przebudzenia, było teraz niezwykle wyraźne.

- To tam! - powiedział wskazując ręką miejsce, gdzie od głównej drogi odchodziła ścieżka przegrodzona prze­wróconym drzewem. Na korze pnia widniało świeże za­drapanie. Jeden z żołnierzy zsiadł z konia, by to zbadać.

- To świeże draśnięcie, od końskich kopyt - stwierdził.

- Rozproszcie się! - rozkazał Simon.

Żołnierze rozpierzchli się tak, aby nie korzystać z na pół zamkniętej dla ruchu ścieżki i posuwali się powoli do przodu wśród zarośli i między drzewami. Jaelithe ponow­nie włożyła hełm.

- Pospieszcie się!

Teren wyśmienicie nadawał się do urządzenia zasadzki; atakowanie w tych warunkach graniczyło z szaleństwem, ale Simon skinął głową. Cokolwiek sprowadziło ich tutaj, dochodziło do punktu kulminacji. Jaelithe ścisnęła piętami boki wierzchowca, przeskoczyła powalone drzewo i poje­chała naprzód ścieżką; Simon spiął ostrogami konia, by ją dogonić. Postronny obserwator mógłby sądzić, że było ich tylko dwoje, ponieważ ludzie Simona pozostali w tyle.

Wiatr, który uderzał w twarze, niósł ze sobą zapach morza. Gdzieś przed nimi na wybrzeżu znajdowała się mała zatoka. Czy stał tam statek - czekający specjalnie po to, aby szybko zabrać więźnia, a potem znów wypłynąć na pełne morze czy w kierunku Karstenu? Co sprawiło, że Loyse znalazła się w tak wielkim niebezpieczeństwie? Zapragnął nagle, by znów mieć u swego boku sokolników i ich tresowane ptaki, które mogłyby zbadać, co znajdowało się przed nimi.

Simon słyszał, że jego ludzie zbliżają się niemal bezszeles­tnie - byli już niedaleko - lecz wątpił, aby mogli pojawić się niepostrzeżenie w tej okolicy. Jego koń podrzucił gwałtownie głowę i zarżał donośnie - z oddali odpowie­działo mu rżenie. Simon i Jaelithe wyjechali na małą łąkę, opadającą łagodnie ku plaży w zatoczce. Na łące pasły się dwa konie, na grzbietach miały puste siodła. Daleko, zbyt daleko, aby mogli do niego dotrzeć, na falach kołysał się statek, a silny wiatr wydymał już jego malowany żagiel.

Jaelithe zsiadła z konia i podbiegła ku kolorowej plamie widocznej wyraźnie na tle jasnego piasku. Simon pospieszył za nią. Zatrzymał się, patrząc na leżącą kobietę z dziwnie obojętną i spokojną twarzą, choć obie jej dłonie były mocno zaciśnięte na rękojeści wbitego w pierś miecza. Nie znał jej.

- Kto to jest? - zapytał.

Jaelithe zmarszczyła brwi: - Już ją kiedyś widziałam. Pochodziła zza gór. Miała na imię.. - wydobyła je triumfalnie z pamięci... - miała na imię Bethora i kiedyś mieszkała w Karsie!

- Panie! - Simon zwrócił wzrok w stronę, skąd przywoływał go ruchem ręki jeden z żołnierzy. Podszedł, aby zobaczyć, co znajdowało się na samym skraju zalewa­nego przez fale brzegu: na wbitej głęboko w piasek, stojącej na sztorc włóczni, zatknięto łuskową rękawicę. Żadne wyjaśnienia nie były potrzebne. Karsteńczycy byli tu i od­płynęli, i chcieli, by wiedziano o tym w Estcarpie. Yvian otwarcie wypowiedział wojnę. Simon zacisnął rękę na rękawicy - symbolu wyzwania - i ściągnął ją z włóczni.




NAPAD NA VERLAINE


Promienie światła koncentrowały się na leżącym pośrod­ku stołu przedmiocie, przez co wydawało się, że pulsuje on własnym, pozbawionym świadomości życiem. A przecież była to tylko zwykła, przepocona skórzana rękawica, chroniona od góry metalowymi łuskami.

- Wyjechała stąd dwa dni temu, ale nikt nie wie dlaczego... - Koris z Gormu wypowiedział te słowa zimnym, obojętnym głosem, który nie zawierał żadnych ciepłych uczuć, tylko nieodparte pragnienie zemsty. Stał przy końcu stołu, pochylony do przodu, zacisnąwszy aż do bólu ręce na trzonku bojowego topora. - Dowiedziałem się o tym wczoraj wieczorem, dopiero wczoraj! Dzięki jakim diabelskim sztuczkom została tam zwabiona?

- Możemy przyjąć - odparł Simon - że to sprawka Karsteńczyków i możemy domyślać się, dlaczego to uczy­nili.

Pomyślał, że jest tu więcej niż jedno “dlaczego", i napot­kawszy wzrok Jaelithe wiedział, że podziela jego przypusz­czenia.

Głębokie emocjonalne zaangażowanie Korisa w sprawę porwania Loyse mogło naruszyć delikatną równowagę, na której opierała się obrona Estcarpu. Bo teraz nawet moc czarodziejska nie powstrzymałaby młodego seneszala od zamiaru udania się na poszukiwanie Loyse, przynajmniej do chwili, kiedy zdołałby nieco ochłonąć i znów mógłby trzeźwo oceniać zaistniałą sytuację. Ale gdyby tamten statek uprowadził Jaelithe, czy on sam, Simon, zareagował­by inaczej?

- Kars musi paść. - Koris wypowiedział te słowa takim tonem, że to niesłychane oświadczenie zabrzmiało jak zwykłe stwierdzenie faktu.

- Tak po prostu? - odparował Simon. Nie mógł dopuścić, żeby Koris zrealizował swój bezsensowny zamiar przekroczenia granicy z takimi siłami, jakie zdołałby w po­śpiechu zgromadzić. - Tak, Kars musi paść, ale w rezul­tacie dobrze przygotowanego planu, a nie bezmyślnego ataku - powiedział z naciskiem.

- Korisie - Jaelithe wyciągnęła dłoń ku światłu, skupionemu wokół rękawicy Yviana - nie oceniaj zbyt nisko Loyse.

Koris słuchał jej teraz uważnie - poprzez zasłonę bólu i gniewu słowa Jaelithe dotarły do jego świadomości.

- Zbyt nisko? - powtórzył.

- Przypomnij sobie Brianta. Nie rozdzielaj teraz w swoim umyśle tych dwojga, Korisie.

Briant i Loyse - jego żona czarownica znów miała rację" - pomyślał z uznaniem Simon. Loyse - jako Briant, najemnik bez rodu i herbu - mieszkała w Karsie razem z Jaelithe, czujnie strzegła jej w samej paszczy lwa i tak samo odważnie wzięła udział w ataku na Sippar. A wcześniej Loyse nie tylko uciekła z Verlaine, lecz także uwolniła stamtąd Jaelithe, choć miała przeciw sobie całą potęgę załogi zamku i jego pana. Loyse, która była też Briantem, to nie słaba dziewczyna, lecz inteligentna i pełna inwencji kobieta o silnej woli.

- Zgodnie z ich prawem ona należy do Yviana! - Bo­jowy topór Korisa zakreślił w powietrzu szeroki łuk i wbił się głęboko w stół, rozcinając na dwoje łuskową rękawicę tak łatwo, jakby była wykonana ze zwykłej gliny.

- Nie, mylisz się, Korisie. Loyse należy wyłącznie do siebie i nic tego nie zmieni, chyba że sama zechce, aby stało się inaczej - odparła spokojnie Jaelithe. - Nie wiem, jakiego podstępu użyli, by dostać ją w swoje ręce, ale wątpię, żeby zdołali ją tam długo zatrzymać wbrew jej woli. A teraz, mój dumny kapitanie, zastanów się głęboko nad tym, co ci teraz powiem. Napadnij na Kars, tak jak tego pragniesz, a wtedy Loyse stanie się bronią w ręku Yviana. Czy zapomniałeś już, że nadal są tam pozostałości po sprowadzonej przez Kolderczyków zarazie, i czy chciałbyś, aby użyto Loyse przeciw tobie?

Koris zwrócił się ku Jaelithe unosząc do góry głowę, aby spojrzeć jej w oczy - jak musiał czynić zawsze z powodu niskiego wzrostu. Jego zbyt szerokie plecy były lekko przygarbione; przypominał drapieżnika szykującego się do skoku.

- Nie zostawię jej tam - powiedział siląc się na spokój.

- My również nie zamierzamy tego uczynić - zgodził się z nim Simon. - Ale zwróć uwagę na następujące fakty: oni właśnie będą oczekiwali, że damy się zwabić na taką przynętę i przygotowana dla nas pułapka będzie gotowa.

Koris zamrugał oczami: - Ach, tak? Do czego zmie­rzasz?! Mamy pozostawić ją na pastwę losu, aby sama próbowała odzyskać wolność? Moja pani jest bardzo dzielna - ale nie jest czarownicą. Nie może też walczyć - sama jedna - przeciw przeważającej sile wroga!

Simon był przygotowany na taką reakcję Korisa. Na szczęście przedtem, zanim Koris z orszakiem dotarł do Południowej Stanicy, miał tych kilka godzin, aby móc w spokoju przemyśleć dalszy sposób postępowania.

Teraz rozwinął na stole pergaminową mapę:

- Nie udamy się bezpośrednio do Karsu. Nie moglibyś­my tam dotrzeć bez zabrania ze sobą całej armii, a i tak musielibyśmy przebijać się siłą. Nasza przednia straż wkro­czy do tego miasta na zaproszenie Yviana.

- Pod osłoną bojowego rogu? Zmiany postaci...? - zapytał Koris. Nie był już tak wrogo usposobiony i za­czynał myśleć spokojnie.

- Do pewnego stopnia - odparł Simon. - Udamy się tu... - wskazał Korisowi punkt na mapie.

Wszystko to wiązało się z pewnym ryzykiem. Już od kilku tygodni myślał o przeprowadzeniu takiej operacji, ale dotychczas uważał, że miała zbyt małą szansę powodzenia. Natomiast teraz, kiedy potrzebowali punktu oparcia prze­ciw Karstenowi, uznał, że jest to najlepszy plan, jaki można było wymyślić.

Koris uważnie przyjrzał się mapie. - Verlaine! - Spoj­rzał pytająco na Simona.

- Yvian chce mieć Verlaine, chciał tego od samego początku. Był to jeden z powodów, dla których poślubił Loyse. Nęcą go nie tylko skarby zrabowane przez nadmor­skich rozbójników - pamiętaj, że jego ludzie są najem­nikami i muszą być opłacani, kiedy brak widoków na łupy. Przede wszystkim ten zamek może stać się doskonałą bazą do prowadzenia działań zaczepnych przeciw nam. Poza tym Yvian potrzebuje skarbów Verlaine, gdyż wyczerpały się już łupy zrabowane podczas masakry Starej Rasy. Fulk postępował bardzo mądrze nie puszczając się na ziemie Yviana. Przypuśćmy jednak, że...

- Przehandlowałby Verlaine za Loyse! Chcesz powie­dzieć, że tak właśnie postąpimy?! - Przystojną twarz Korisa wykrzywił gniew.

- Pozwólmy Yvianowi uwierzyć, że zdoła zagarnąć Verlaine bez niepotrzebnych kłopotów - odparł spokojnie Simon. Po czym omówił szczegółowo swój plan zdobycia Verlaine.

Gniew znikł z twarzy Korisa, zastąpiło go skupienie, gdy starał się dostrzec słabe punkty proponowanej operacji. Nie przerywał Simonowi, gdy ten łączył informacje uzys­kane przez strażników granicznych i sokolników z posiada­ną wiedzą o tym sposobie prowadzenia wojny.

- Statek, który rozbije się na skałach, skłoni załogę Verlaine do wyjścia na brzeg w poszukiwaniu łupów. Fulk na pewno postawi w zamku wartowników, ci jednak nie będą pilnowali tajemnych przejść, o istnieniu których nie wie sam pan zamku. Loyse znała te przejścia i przekazała swą wiedzę mojej pani. Jeden z naszych oddziałów przedostanie się podziemnym tunelem do środka i opanuje Verlaine. Potem unieszkodliwimy tych, którzy opuścili zamek

- Ale to wszystko będzie wymagało czasu, burzy - we właściwym dniu i przysłowiowego łutu szczęścia - zaopo­nował Koris.

Simon wiedział jednak, że są to zastrzeżenia formalne; młody seneszal na pewno zaakceptuje jego plan. Tak oto niebezpieczeństwo nieprzemyślanego ataku na Karsten na razie zostało zażegnane - przynajmniej do czasu, póki Koris będzie zajęty zdobywaniem Verlaine.

- Przygotowania zajmą mniej czasu, niż myślisz, Korisie. - Simon zwinął mapę. - Już od kilku dni wprowadza­my ten plan w życie. Wysłałem wieści do sokolników, którzy obsadzili szczyty gór. Wśród moich ludzi są zwiado­wcy, którzy znają każdą ścieżkę w okolicy Verlaine. Sulkarczycy będą stanowili załogę jednego z wraków z Sipparu. Kiedy statek ten otrzyma nowe żagle, jako tako utrzyma się na powierzchni morza, a głęboko zanurzony dziurawy kadłub będzie sprawiał wrażenie, że ładownie są pełne towarów. Popłynie pod banderą kupców z Alizonu. Co się zaś tyczy burzy...

Jaelithe roześmiała się: - Ach, ta burza! Czy zapo­mniałeś już, że nam, czarownicom, posłuszne są i fale, i wiatr, Simonie? Dopilnuję, żebyś miał tę swoją burzę we właściwym czasie.

- Ale przecież... - Koris spojrzał pytająco na Simona.

- A więc uważasz, że nie władam już mocą czarodziej­ską, Korisie? Zapewniam cię, że jest zupełnie inaczej! - powiedziała radośnie Jaelithe. - Niech tylko zwrócą mi mój klejnot, a udowodnię ci to w sposób nie budzący żadnych wątpliwości. Kiedy ty, Simonie, udasz się ku granicy i będziesz zastawiał sidła na Fulka, ja pospieszę do Es po to, co znów jest mi niezbędne.

Simon bez słowa skinął głową. Ale gdzieś głęboko poczuł na nowo dawny kłujący ból. To właśnie dla niego Jaelithe wyrzekła się swego klejnotu i - jak się wówczas wydawa­ło - uczyniła to z radością. Ale teraz, kiedy stwierdziła, że wcale nie utraciła swych zdolności czarodziejskich, że poświęcenie wcale nie było poświęceniem, odsunęła się od niego nakładając dawną maskę na te obszary swojej psychiki, które niegdyś przed nim odsłoniła. Jak przy­słowiowy miecz Damoklesa zawisł nad nimi cień rozłamu. Przeszył go zimny dreszcz. Czy rozdźwięk między nimi się pogłębi, cień stanie się ścianą, która rozdzieli ich na zawsze? Z wysiłkiem odrzucił natarczywe myśli. Teraz musiał myśleć tylko o Verlaine.

Simon rozesłał na wszystkie strony wezwania do stawie­nia się pod broń - nie kodem świetlnym, który mógłby zaalarmować karsteńskich szpiegów - ale tam, gdzie to było możliwe, za pośrednictwem czarownic-łączniczek, gdzie indziej zaś - poprzez konnych posłańców. Załogi nadgranicznych strażnic zostały zmniejszone - tu pięciu ludzi, tam dziesięciu czy dwunastu. Wybrani do akcji żołnierze opuszczali strażnicę w niewielkich grupach, jak gdyby udawali się na codzienny patrol wzdłuż granicy. Rozproszeni w górach, mieli czekać na dalsze rozkazy.

Koris porozumiał się z Annerem Osberikiem, przywódcą Sulkarczyków, kupców-żeglarzy, dla których po upadku ich miasta macierzystym portem stał się Es. Zamierzano z Gormu uczynić bazę. Ale ludzie nadal stronili od wyspy, z wymarłym miastem Sipparem, gdzie Strażniczki Estcarpu na zawsze zamknęły dostęp do kolderskiej twierdzy, aby nikt nie wykorzystał w złym celu ogromnej wiedzy przyby­szów z innego świata. Ojciec Annera zginął w Sulkarze, a jego nienawiść do Kolderczyków i ich sprzymierzeńców była głęboka jak morze i tak rozległa jak jego wiedza o wiatrach i prądach morskich. Jeżeli Anner, tak jak inni Sulkarczycy, nie potrafił - wzorem czarownic z Estcar­pu - kontrolować sztormów, to nie lękał się ich i żeglował po morzach przy najgorszej pogodzie! Już od dawna i on, i inni Sulkarczycy domagali się od władz Estcarpu wy­stąpienia przeciw wspólnemu wrogowi. Planowana niebez­pieczna gra - z zamkiem nadmorskich rozbójników jako przynętą - powinna przypaść im do gustu.

Realizacja planu była w pełnym toku, pozostało już tylko ustalenie daty ataku. Simon leżał na skraju stromej skuły, uważnie obserwując okolicę przez soczewkę z prze­zroczystego kwarcu - miejscowy odpowiednik polowej lornetki. Chociaż niebo się zachmurzyło, nie było mgły, która przesłaniałaby widok na okrągłe mury obronne i dwie wysokie wieże zamku Verlaine. Niedaleko od brzegu morza widział wyraźnie jedną z ostrych jak kły raf, na których rozbijały się zwabione przez nadmorskich rozbój­ników statki. Zgodnie z planem właśnie tam miał rozbić się Wrak obsadzony przez ludzi Annera. Rafa ta była na tyle oddalona od zamku, żeby odciągnąć załogę daleko od murów obronnych, lecz znajdowała się dostatecznie blisko brzegu, aby wyprawa po oczekiwane łupy nie wydała się zbyt ryzykowna.

Szare niebo i wilgoć w powietrzu zapowiadały sztorm, ale do ataku na zamek konieczna była kontrola nad żywiołami. Simon lustrował teren, ale myślami był daleko. Jaelithe promieniując radością udała się do zamku Es do Strażniczek, mimo wszystko była czarownicą. Dotąd jed­nak nie otrzymał od niej wieści, ani listownie, ani za pośrednictwem telepatii. Chwilami wydawało mu się, że tygodnie spędzone wspólnie w Południowej Strażnicy to tylko sen, że nigdy nie zrealizowały się jego najskrytsze marzenia, o istnieniu których dowiedział się dopiero wtedy, gdy po raz pierwszy wziął w ramiona kochaną kobietę. Dzięki Jaelithe odkrył krainę ponad ziemią i gwiazdami, ponad własnym jestestwem - lecz dotrzeć do niej można było tylko we dwoje.

Strach przed utratą Jaelithe, obawa przed rozstaniem na zawsze, gnębiły go coraz bardziej. Nie, nie mógł dopuścić, oby te uczucia zawładnęły nim całkowicie, gdyż tak jak Koris mógłby porzucić wszystkie obowiązki, aby udać się na poszukiwanie ukochanej kobiety.

A czasu mieli tak niewiele! “Musimy uderzyć tej no­cy" - pomyślał chowając soczewkę do wewnętrznej kieszonki pasa. Przed wyjazdem do stolicy Jaelithe przekazała mu wszystko, co wiedziała o podziemnych tunelach prowa­dzących do Verlaine. Minionej nocy Simon wraz z Ingvaldem i Durstanem zszedł do jaskini, z której brały początek owe tunele. Odkryli tam zrujnowany ołtarz zbudowany ku czci bogów, których wyznawcy dawno obrócili się w proch. Wszyscy trzej odczuli uciskiem w gardle obecność nieznanej mocy, która nadal trwała w jaskini. Simon, jako szczególnie wrażliwy na zjawiska paranormalne, najwyż­szym wysiłkiem woli opanował drżenie całego ciała. Wielu różnorodnych sił nadprzyrodzonych używano w przeszłoś­ci na tym ponurym lądzie bardzo starego świata.

Simon zsunął się z występu skalnego, służącego mu za punkt obserwacyjny i zszedł do kotlinki, gdzie trzej zwia­dowcy ze straży granicznej i jeden z sokolników siedzieli ze skrzyżowanymi nogami, jakby chcieli się ogrzać przy ognisku, którego nie śmieli rozpalić.

- Czy są jakieś wieści? - zapytał, chociaż pomyślał, że to pytanie jest pozbawione sensu. Przecież, gdyby Jaelithe wróciła, wiedziałby o tym.

Ale jeden ze zwiadowców, młody chłopiec w skórzanym odzieniu i kolczudze zwiadowcy poderwał się i powie­dział: - Jest wiadomość od seneszala, panie. Kapitan Osberic donosi, że statek gotów do drogi. Spuści go na wodę na dany sygnał, ale nie wie, jak długo utrzyma się sprzyjający wiatr.

Simon również nie wiedział. Jaelithe nie wróciła... Mu­szą więc zaryzykować i zaatakować Verlaine podczas prawdziwego sztormu, nie kontrolowanego za pomocą czarów. Powinni uczynić to dziś wieczorem lub jutro rano.

W górze nad nimi rozległ się przenikliwy ptasi okrzyk i czarno-biały sokół, oczy i uszy sokolnika Unkara, zniżył lot i usiadł na ręku swego pana.

- Seneszal nadjeżdża - zameldował Unkar. Simon nigdy nie mógł zrozumieć więzi łączącej sokol­ników z ich ptakami, lecz wieloletnie doświadczenie nau­czyło go, że zwiad prowadzony za pomocą tresowanych sokołów był znacznie bardziej efektywny, a uzyskane informacje o wiele dokładniejsze niż te, które zdobywali najbardziej doświadczeni zwiadowcy. Seneszal krążył w po­szukiwaniu zdobyczy i tym razem Simon będzie musiał się zgodzić na jego nalegania. Ale gdzie była Jaelithe?

Mimo niekształtnej budowy ciała Koris poruszał się bardzo zręcznie - jak przystało na doświadczonego żołnierza. Miał na sobie kolczugę, na głowie - uskrzydlony hełm, chociaż topór bojowy, który zabrał z grobowca legendarnego boga-ptaka Volta, był zawinięty w podróżny płaszcz. Jego przystojna twarz, tak nie pasująca do nieforemnego ciała, miała ponury i zacięty wyraz.

- Atakujemy dziś w nocy! Anner mówi, że fale i wiatr będą nam sprzyjać. Nie może obiecać, że tak będzie później. - Zawahał się i dodał ściszonym głosem: - Z pół­nocy nie ma żadnej wieści.

- Niech tak będzie! Przekaż wiadomość o ataku, Waldisie. Ruszamy o zmroku - rozkazał Simon.

Chłopiec zniknął wśród skał szybko jak strzała. W wąs­kim otworze hełmu o kształcie ptasiej głowy ukazała się twarz Unkara. - Wkrótce będzie padało. Deszcz również nam pomoże. Do zobaczenia o zmroku, Strażniku Połu­dniowej Granicy - dorzucił

Z sokołem na ręku Unkar poszedł w ślad za Waldisem, aby przyprowadzić swoich ludzi na wyznaczone miejsce.

Tego dnia nie oglądali zachodu słońca - chmury całkiem zasłoniły niebo. Fale stawały się coraz większe. Już wkrótce Osberic wypuści na morze swój statek-pułapkę.

Rozbójnicy z Verlaine mieli trzy punkty obserwacyjne - dwa na rafach, trzeci na centralnej wieży zamku. W sztormowa pogodę na pewno wszystkie zostaną obsadzone przez ludzi Fulka. Ci z posterunków na rafach nic nie zobaczą, ale z wieży można było także obserwować i ten teren, po którym mieli przejść żołnierze Estcarpu. Dlatego Simon niepokoił się, chociaż uprzednio wszyscy dokładnie zapoznali się z każdym załamaniem terenu, w którym mogliby się ukryć. Ulewny deszcz zapewniłby im dodatkową osłonę.

Ale sztormowy wiatr począł wiać, zanim się rozpadało. Dlatego tylko pod osłoną mroku strażnicy graniczni i sokolnicy dotarli do jaskini. Nagle coś zabłysło w ciemnościach i Simon usłyszał pełen zaskoczenia okrzyk Korisa. Ostrze bojowego topora Volta jaśniało jak latarnia. Simon czuł, jak rośnie natężenie nieznanej energii, emanującej ze zrujnowanego ołtarza, energii, której nie umiał opisać, lecz obawiał się jej instynktownie.

- Światło walki! - Koris roześmiał się niewesoło. - Dziękuję ci, Volcie, za tę dodatkową łaskę!

- Idź naprzód! - rozkazał Simon. - Sam nie wiesz, jakie siły możesz tu obudzić za pośrednictwem tego topora.

Szybko znaleźli wejście do podziemnego tunelu. Miejsce to było tak naładowane elektrycznością, że Simon czuł mrowienie w całym ciele. Światło podróżnych latarni oświetlało ściany tunelu pokryte tłustymi smugami wilgoci, z każdym krokiem powietrze stawało się coraz cięższe, przesycone wonią zgnilizny i pleśni. Pod ich stopami podłoga wibrowała zgodnie z rytmem uderzających o skały fal. Dotarli wreszcie do schodów, gdzie srebrzyste ślady przecinały się i krzyżowały na kamieniach, jakby od niezliczonych pokoleń ogromne nagie ślimaki urządziły tu sobie gościniec. Szli wciąż wyżej i wyżej. Wiedza Jaelithe oparta na jednym pospiesznym przebyciu któregoś z tuneli była powierzchowna. Simon zapragnął obecności Loyse, która odkryła i zbadała cały ten labirynt tajemnych przejść i mogłaby wskazać im właściwą drogę do wnętrza zamku. Muszą jednak zadowolić się posiadanymi informacjami: tunel, którym teraz szli, prowadził do komnaty w jednej z wież, dawnej komnaty Loyse. Stamtąd spróbują zdobyć fortecę Fulka od środka - pod warunkiem, że większość garnizonu będzie zajęta gdzie indziej.

Simon przestał liczyć stopnie. Nadal piętrzyły się przed nimi, ale mieli przed sobą komnatę Loyse. Od strony tunelu drzwi komnaty były zamknięte na zwykłą zasuwę. Na szczęście budowniczy nie zamaskował uchwytu. Simon pociągnął za gałkę do dołu i owalne drzwi się otworzyły. W komnacie panował mrok. W świetle latarni dostrzegli ubożuchne wyposażenie - łoże z baldachimem i dwa kufry na odzież, jeden u stóp łoża, drugi pod wąskim jak szczelina oknem, za którym wył sztormowy wiatr.

- Sygnał! - Simon nie potrzebował wydawać tego rozkazu. Jeden z gwardzistów Korisa wskoczył na stojący pod oknem kufer i otworzył okiennicę. Wtedy w umówiony sposób jednocześnie rozbłysły wszystkie latarnie, dając Annerowi Osberikowi sygnał do rozpoczęcia akcji. Teraz musieli czekać, aż sygnał o rozbiciu się rzekomego statku kupieckiego obudzi załogę zamku.

Czas oczekiwania dłużył się wszystkim niemiłosiernie. Dwa małe oddziały, jeden pod wodzą Ingvalda, drugi - Unkara, powróciły do tunelu, aby lepiej zbadać otoczenie. Unkar zameldował o odkryciu innych drzwi, prowadzą­cych do pustej sypialni - mieli więc zapewnioną drugą drogę odwrotu. Simon w myślach, dla zabicia czasu, wyliczał wszystkie okoliczności, które mogły pokrzyżować ich plany. Fulk był przygotowany do odparcia ataku z zewnątrz: jak odkryli niedawno, miał swoich zwiadow­ców na pobliskiej przełęczy. Lecz według słów Loyse nikt w zamku nie wiedział o istnieniu systemu podziemnych tuneli.

- No, nareszcie... - ktoś w pobliżu odetchnął z ulgą, gdy ku zaskoczeniu wszystkich tuż nad ich głowami wybuchła głośna wrzawa.

- To jest to! Sygnał o rozbiciu statku! To wypędzi te szczury z nor! - Koris w podnieceniu chwycił Simona za ramię, potem puścił je i rzucił się ku drzwiom komnaty.



NOC W KARSIE


Cierpliwość, tutaj niezbędna była cierpliwość. Dawno temu Loyse nauczyła się być cierpliwa. A teraz cierpliwość musi jej pomóc bronić się przeciwko uczuciu dławiącego za gardło strachu i paraliżującej całe ciało paniki. W tej beznadziejnej sytuacji jej jedynymi atutami były cierp­liwość, opanowanie i przytomność umysłu.

Spokój panował w komnacie, w której wreszcie pozo­stawiono ją samą. Nie potrzebowała wstawać z krzesła, aby upewnić się, że zamknięto starannie zarówno drzwi, jak i okiennice. Zerwano nawet zasłony znad łoża, aby nie zrobiła sobie nic złego. Ale ona wcale nie miała takich zamiarów - wręcz przeciwnie. Na ustach Loyse zagościł blady uśmiech, lecz nagły błysk w jej oczach nie był oznaką rozbawienia.

Czuła się bardzo źle i w sytuacji, kiedy od czasu do czasu cała komnata wokół niej zdawała się obracać z oszałamia­jącą szybkością, nie mogła myśleć logicznie. Na pokładzie statku, który wiózł ją do Karstenu, dręczyły ją mdłości, a potem od dłuższego czasu nic nie miała w ustach.

Od jak dawna? Zaczęła jak dziecko liczyć na palcach, po kolei zaginając je, usiłując przypomnieć sobie każdy minio­ny dzień. Od trzech, czterech, a może pięciu dni?

Na zawsze wryła się w jej pamięć twarz ciemnowłosej kobiety, która przybyła do niej do zamku Es z jakąś wiadomością. Ale jaką?

Loyse usiłowała przypomnieć sobie dokładnie tamto spotkanie. Strach mocniej ścisnął ją za gardło, kiedy zrozumiała, że owe zaniki pamięci nie były rezultatem choroby morskiej i szoku wywołanego porwaniem, ale świadomej blokady pamięci, która nie miała nic wspólnego z jej stanem zdrowia czy uczuciami. Tamta kobieta... nazywała się Bethora! Ogarnęła ją radość, gdy przypomniała sobie imię nieznajomej. To właśnie Bethora nakłoniła ją do opuszczenia Es. Przekazała Loyse jakąś wiadomość... Ale co to była za wiadomość i od kogo? Dlaczego, w takiej tajemnicy przed wszystkimi wyjechała z Es z Bethorą? Niejasno przypominała sobie jazdę leśnym traktem, później szalejącą w nocy burzę, podczas której kryły się wśród skał. A potem, potem łąkę, łagodnie opadającą ku morzu, gdzie długo czekały.

Dlaczego? Dlaczego przez cały czas nie czuła niepokoju, żadne przeczucie nie ostrzegło jej przed niebezpieczeńst­wom? Czy rzucono na nią czar? Czy jej zachowaniem kierowała czyjaś wola, wola osoby władającej mocą czarodziejską? Nie, nie mogła w to uwierzyć! Czarownice z Estcarpu były jej przyjaciółkami, nie wrogami. Teraz kiedy zdołała usystematyzować te fragmentaryczne wspomnienia, Loyse zrozumiała, że Bethora działała wtedy w pośpiechu i zachowywała się jak uciekinier na terytorium wroga. Czy i Karsten miał swoje czarownice?

Loyse przycisnęła lodowato zimne dłonie do pobladłych policzków. To niemożliwe! W Karstenie nie było czarownic od czasu masakry wszystkich przedstawicieli Starej Rasy. A przecież nie miała wątpliwości, że uprowadzono ją za pomocą czarów na pokład statku, który uwiózł ją do Karstenu.

Było tam coś więcej, coś związanego z postępowaniem Bethory. Coś bardzo ważnego... Gryząc palce, walcząc z uczuciem mdłości i zawrotami głowy, Loyse usilnie starała się przypomnieć... W końcu ujrzała oczami duszy taką scenę: Bethora krzyczała - najpierw błagalnie, potem z gniewem i rozpaczą - chociaż Loyse zapamiętała raczej ton jej głosu niż słowa. A potem jeden z mężczyzn, którzy przypłynęli statkiem, niedbałym ruchem wbił jej w pierś swój miecz. Bethora cofnęła się, zacisnęła ręce na rękojeści miecza tak mocno, że jego właściciel nie mógł wyrwać go z rany. Potem padł jakiś rozkaz i inny mężczyzna pochylił się nad ciałem Bethory, poszperał w jej podróżnej tunice i wyprostował się, trzymając w zaciśniętej dłoni jakiś przedmiot. Loyse nie dostrzegła, co to było.

Bethora wydała ją w ręce Karsteńczyków, a ci odpłacili jej za to śmiercią. Ale do uprowadzenia Loyse z Estcarpu Bethora użyła jakiejś nie znanej córce Fulka broni.

Zresztą zastanawianie się, w jaki sposób tego dokonano, nie miało żadnego sensu. To się już stało... Loyse z wysił­kiem odjęła dłoń od ust i oparła na kolanie. Znajdowała się w Karsie, w rękach Yviana. Jeśli przyjaciele z Estcarpu starali się ją odnaleźć, mogli tylko snuć przypuszczenia, dokąd została uprowadzona. Co się zaś tyczy uwolnienia jej stąd... Do pokonania Karsteńczyków należałoby zmo­bilizować całą armię, taką armię, jakiej Estcarp nie mógł wystawić na polu bitwy. Loyse wielokrotnie przysłuchiwała się posiedzeniom rady wojennej i wiedziała, w jak niebez­piecznej sytuacji znajdował się Estcarp. Jeśli dowództwo armii ogołoci kraj z żołnierzy, aby zaatakować Karsten, z północy na Estcarp uderzą Alizończycy. Kiedyś w Verlaine była zupełnie sama, miała przeciw sobie całą potęgę swego ojca i żadnych przyjaciół wśród mieszkańców tej smaganej przez morskie fale twierdzy. Teraz znów była sama wśród wrogów. Gdyby tylko ustały mdłości i zawroty głowy - mogłaby wtedy myśleć w sposób bardziej logicz­ny i klarowny. Ale wystarczył tylko jeden ruch, a podłoga pod jej zakurzonymi butami do konnej jazdy zdawała się unosić i opadać, kołysać jak pokład tamtego statku.

Drzwi otwarły się, w ciemności rozbłysło jaskrawe świat­ło przenośnej lampy oślepiając na chwilę Loyse. Musiała zmrużyć oczy, aby dojrzeć przybyszów. Były to trzy kobie­ty, dwie w liberii domu książęcego - jedna trzymała w ręku lampę, druga - tacę z jedzeniem. Ale kim była ta trzecia kobieta o wysmukłej sylwetce, z zarzuconym na głowę i ramiona szalem, zasłaniającym twarz...? Służące postawiły na stole lampę i tacę i odeszły, zamykając za sobą drzwi. Dopiero wówczas trzecia kobieta podeszła ku światłu, zsunęła z głowy szal i spojrzała Loyse w oczy. Była wyższa niż dziewczyna z Verlaine i bardzo piękna. Na Jurnych włosach, ułożonych w wymyślną fryzurę, nosiła siatkę, ozdobioną drogimi kamieniami. Klejnotów miała na sobie zresztą więcej - naszyjnik, pasek, na ramionach bransolety nałożone na obcisłe rękawy, pierścienie na palcach obu rąk. Sprawiało to wrażenie, że włożyła wszyst­kie posiadane ozdoby, aby onieśmielić patrzącego. Ale kiedy Loyse spojrzała w spokojne oczy i na pogodną twarz nowo przybyłej, pomyślała, że ta piękna kobieta nosiła cenne ozdoby, ponieważ tego właśnie od niej oczekiwano. Dla spotkania z “księżną" Karstenu kochanka Yviana nie musiała poprawiać swego samopoczucia i wkładać na siebie wszystkich tych kosztownych błyskotek. Teraz podeszła do stołu, wzięła lampę w iskrzącą się pierścieniami dłoń i uniosła ją do góry, bezceremonialnie mierząc Loyse wzrokiem. To zabolało, ale dziedziczka Verlaine nie dała nic po sobie poznać. Loyse nie mogła równać się urodą z tamtą kobietą. Nie mogła też być dumna ze swej inteligencji, gdyż pani Aldis słynęła ze zręcznych intryg w mętnym bajorze, jakim był dwór Yviana.

- Musisz być czymś więcej, niż wskazuje na to twój wygląd - Aldis pierwsza przerwała milczenie. - Tylko jest to bardzo głęboko ukryte, wasza wysokość - dodała drwiąco.

Trzymając nadal w ręku lampę, Aldis złożyła pełen gracji ukłon: - Kolacja na stole, wasza wysokość. Racz łaskawie posilić się. Bez wątpienia dania, które ci ostatnio podawa­no, po tym jak zmuszono cię do przerwania głodówki, nie należały do najsmaczniejszych.

Aldis ponownie postawiła lampę na stole i odsunęła krzesło. Całe jej zachowanie było pełnym subtelnej pogardy naśladownictwem szacunku okazywanego przez służącą swej pani. Loyse nic nie odpowiedziała i nie ruszyła się z miejsca. toteż Aldis udając zakłopotanie, położyła palec na ustach, a potem uśmiechnęła się.

- Och, wydaje się, że jeszcze nie zostałam przedstawio­na waszej wysokości, prawda? Nazywam się Aldis i mam zaszczyt powitać cię w twoim mieście Karsie, gdzie wszyscy od tak dawna czekali na ciebie. A teraz, czy wasza wysokość raczy zjeść kolację?

- Czy nie jest to raczej twoje miasto Kars? - Loyse nie zaakcentowała żadnego ze słów, zapytała tak naiwnie i prostodusznie, jak mogłoby uczynić to dziecko. Pomyślała, że będzie dobrze, jeśli kochanka Yviana uzna jego żonę, zmuszoną do zawarcia tego małżeństwa, za niezbyt rozgarniętą.

Aldis uśmiechnęła się promiennie: - To tylko złośliwe pomówienia i plotki, które nigdy nie powinny dotrzeć do uszu waszej wysokości. Kiedy brak gospodyni, musi być ktoś, kto dopilnuje, aby wszystko zostało wykonane zgod­nie z wolą jego książęcej wysokości. Pochlebiam sobie, wasza wysokość, że znajdziesz tu niewiele rzeczy, które zechcesz zmienić.

Czy była to groźba, czy ostrzeżenie? Jeśli jedno lub drugie, zostało wypowiedziane lekkim tonem, bez nacisku na żadne ze słów. Ale Loyse wiedziała, że Aldis nie miała najmniejszej chęci zrzeczenia się władzy, jaką tu posiadała, na rzecz żony poślubionej ze względu na rację stanu.

- Wieść o twojej śmierci była ciężkim ciosem dla jego książęcej wysokości - mówiła dalej Aldis. - Kiedy z radoś­cią oczekiwał przybycia małżonki, przyszły wieści o otwar­tym oknie na wieży tuż nad morską otchłanią i o strzępku sukni ślubnej na skałach. Myśl, że wolałaś śmierć w mors­kich falach od jego ramion, dręczyła naszego pana przez wiele nocy. A jak wielką odczuł ulgę, gdy doniesiono mu, że Loyse z Verlaine żyje, chociaż te wiedźmy z północy rzuciły na nią czar i trzymają jako zakładniczkę. Ale teraz wszystko jest znów w porządku, prawda? Jesteś w Karsie, a wiele setek mieczy stanowi bezpieczną tarczę, osłaniającą cię przed wrogami. Tak więc możesz spokojnie zjeść kolację, a potem odpocząć, wasza wysokość. Niedaleki jest bowiem czas, kiedy powinnaś wyglądać jak najpiękniej, aby ucieszyć oczy twego małżonka. - Aldis drwiła teraz otwarcie. - Kocie pazury - wysunęły się, by zranić mocniej.

Aldis uniosła pokrywki z półmisków i zapach jedzenia przyprawił Loyse o silny zawrót głowy. Nie pora była teraz im okazywanie dumy czy nieposłuszeństwa. Przesunęła ręką po oczach jak dziecko, kiedy przestaje płakać i wstała trzymając się słupa baldachimu, aby nie upaść. Chwiejnie dotarła powoli do stołu i osunęła się na krzesło.

- Biedne dziecko! Naprawdę jesteś bardzo wycieńczona...

Jednak Aldis nie uczyniła najmniejszego ruchu, by jej pomóc, i Loyse była jej za to wdzięczna. Tylko gdzieś głęboko jakaś mała część jej umysłu płonęła gniewem na myśl, że tamta kobieta obserwowała, jak Loyse musiała użyć obu rąk, aby podnieść puchar do ust, zdradzając w ten sposób własną słabość. Ale obecność Aldis i jej zachowanie przestało mieć dla Loyse jakiekolwiek znacze­nie. Teraz musiała wzmocnić słabnące siły, przywrócić jasność myśli. Przybycie Aldis mogło mieć jakieś następst­wa, chociaż Loyse nie mogła jeszcze przewidzieć, jak wpłynie to na jej dalsze losy. Wypiła nieco wina i poczuła, jak dobroczynne ciepło rozchodzi się po całym ciele. Odstawiła puchar. Nie chciała, aby wino zaćmiło jej umysł. Przysunęła do siebie talerz z zupą i zaczęła jeść, rozkoszując się smakiem. Książę Yvian miał dobrych kucharzy. Loyse jedząc z przyjemnością kolację mimo woli się odprężyła.

- To dzik w czerwonym winie - powiedziała z uśmiechem Aldis. - Jest to danie, które często będziesz jadała, pani, ponieważ nasz pan bardzo je lubi. Jappon, szef kuchni, przygotowuje je po mistrzowsku. Książę pan oczekuje od nas, że będziemy pamiętać o jego upodobaniach i uprzedzeniach i brać je pod uwagę.

Loyse przełknęła jeszcze łyk wina.

- Wino z dobrego rocznika - zauważyła, starając się mówić tak samo lekkim tonem jak Aldis. - Wydaje się, że twój książę lubi dobre wina. Chociaż mogłabym sądzić, że bardziej smakują mu wina podawane w karczmach, tam bowiem skosztował wina po raz pierwszy...

Aldis uśmiechnęła się słodko: - Nasz książę i pan nie przejmuje się aluzjami do jego nieco, powiedzmy, niezgodnych z panującymi zwyczajami początków władzy w księst­wie, do tego, że zdobył Karsten dzięki sile swego miecza...

- I poparciu najemnych żołnierzy - równie słodko wtrąciła Loyse.

- I lojalności zwolenników - zgodziła się z nią Aldis. - Jest z tego dumny i często mówi o tym w towarzyst­wie.

- Ten, kto pnie się ku wyżynom, musi pilnie patrzeć pod nogi. - Loyse rozłamała na dwoje kromkę chleba z mielonych orzechów laskowych i zaczęła delikatnie ogryzać skórkę.

- Ten, kto wznosi się na wyżyny, bardzo dba o to, aby prowadziła tam wygodna droga. Nauczył się niczego nie pozostawiać przypadkowi, bo Fortuna jest kapryśna - odparowała Aldis.

- A mądrość musi równoważyć siłę - odparła Loyse, cytując ludowe przysłowie.

Jedzenie poprawiło jej samopoczucie, ale nie mogła osłabić czujności. Yvian to nie tępy żołdak, którego łatwo oszukać. Rzeczywiście zdobył władzę w Karstenie zarówno dzięki swej inteligencji, jak i sile oddanych mu najemnych wojsk. A ta Aldis... Stąpaj ostrożnie, Loyse, uważaj na najcichszy szelest liści pod stopami...

- Jego książęca wysokość świetnie daje sobie radę we wszystkich dziedzinach: w walce, w sali rady i... w łożu. Jego ciało nie jest zdeformowane...

Na dźwięk ostatnich słów Loyse na moment zesztywniała. Miała słabą nadzieję, że Aldis tego nie zauważyła, choć było to mało prawdopodobne. Jej wątpliwości roz­proszyły dalsze zawoalowane aluzje w słowach kochanki Yviana:

- W Karsie krążą opowieści o wielkich czynach doko­nanych na północy przez pewnego wstrętnego, pokracz­nego prostaka, który wymachuje skradzionym toporem bojowym...

- Ach tak? - Loyse ziewnęła raz, a potem drugi. Jej zmęczenie nie było udane. - Ludzie zawsze lubili strzępić sobie języki. Zjadłam już, czy teraz mogę położyć się spać?

- Wasza książęca wysokość mówi jak ktoś, kto uważa się za więźnia. Jesteś przecież wszechwładną panią w Karsie i w całym Karstenie!

- Zapamiętam to dobrze. Ale myśl o tym, choć tak podnosząca na duchu, nie cieszy mnie tak bardzo, jak perspektywa kilku godzin odpoczynku. Życzę ci dobrej nocy, moja pani Aldis.

Aldis uśmiechnęła się, ukłoniła i odeszła. Ale nic nie zagłuszyło dźwięku, którego Loyse oczekiwała: zgrzytu klucza w zamku. Formalnie była wszechwładną panią w Karsie, w rzeczywistości więźniem w tej komnacie, do której klucz miała inna kobieta. Loyse zagryzła dolną wargę, zastanawiając się, co z tego może wyniknąć.

Rozejrzała się badawczo wokół. Pośrodku, jak to w pałacowych sypialniach, na podwyższeniu stało łoże z odsuniętymi kotarami. Komnata miała dwa okna, ale kiedy Loyse otworzyła okiennice, odkryła za nimi metalową siatkę. Mogła wsunąć w nią palce i tyle. I tę drogę do wolności miała zamkniętą. Przy przeciwległej ścianie stał kufer na nim jakieś szaty, ale dziewczyna tylko musnęła je spojrzeniem. Była bardzo zmęczona, pragnęła tylko odpoczynku. Przedtem jednak podjęła się pewnego zadania, lecz gdy je wykonała, ledwo trzymała się na nogach. Musi się przespać, ale nikt jej nie zdoła zaskoczyć, gdyż zabarykadowała stołem drzwi komnaty.

Mimo ogromnego osłabienia i wycieńczenia Loyse nie mogła usnąć i leżała patrząc na drewnianą ramę pod­trzymującą baldachim i kotary. Nie zgasiła lampy i w jej jasnym świetle widziała każdy zakamarek komnaty.

W przeszłości kilkakrotnie odczuwała podobny niepokój - najsilniej w świątyni zapomnianej rasy, tam gdzie tajemne przejścia z Verlaine wychodziły na brzeg morza. Podziemne przejścia Verlaine... Przez chwilę wydało się jej, znów czuje ich wilgotny, drażniący nozdrza zapach. To czary! Można je wyczuć, gdy się już raz miało z nimi do czynienia. Głęboko wciągnęła powietrze do płuc. Nie znała wszystkich sekretów Estcarpu i tylko raz miała w nich swój udział, właśnie tu, w Karsie, kiedy razem z Jaelithe starały się zdobyć przydatne państwu czarownic informacje. Gdzieś więc w okolicy mogli nadal przebywać agenci Rady Strażniczek z Estcarpu.

Loyse zacisnęła dłonie. Gdyby tylko miała choć cząstkę czarodziejskiej mocy! Gdyby mogła za pomocą telepatii zawołać o pomoc i gdyby usłyszał ją ktoś z przyjaciół! Pragnęła tego gorąco, wołając bezgłośnie - nie o pomoc, bo to było niemożliwe do zrealizowania, ale o moralne wsparcie, o zapewnienie, że nie jest zupełnie sama na świecie.

Kiedyś była bardzo samotna, ale potem spotkała Jaelithe i Simona, wysokiego cudzoziemca, któremu ufała instynk­townie i... i Korisa. Słaby rumieniec zabarwił jej policzki, kiedy przypomniała sobie szydercze uwagi Aldis. Pokracz­ny, wstrętny... To nieprawda. Nieprawda! Koris był mie­szańcem, miał w żyłach krew dwu całkowicie odmiennych ras i to odbiło się na jego wyglądzie. Po matce, kobiecie ze starożytnego ludu Torańczyków, odziedziczył krępe, potęż­ne ciało, a piękną głowę - po ojcu, władcy Gormu. Ale on jeden, ze wszystkich mężczyzn, jakich spotkała, zawładnął jej sercem. Pokochała go od pierwszego spotkania, tu w Karsie, kiedy wraz z Simonem w przebraniu najemnych żołnierzy przybyli na wezwanie Jaelithe.

Przybyli na wezwanie... Ale przecież sama nie miała zdolności telepatycznych! Jeszcze raz Loyse spróbowała przełamać wewnętrzną tamę. Była pewna, że wyraźnie wyczuwa obecność czarów lub czegoś bardzo podobnego. Obecność nieznanej siły drażniła jej skórę, sprawiała, że czekała w napięciu.

Loyse ześlizgnęła się z łoża, podeszła do drzwi i zaczęła odsuwać stół. Głęboko w niej samej coś, co nie uległo działaniu tajemniczej siły, sprzeciwiało się narzucaniu obcej woli.

Cofnęła się do nóg łoża i stanęła naprzeciw drzwi. Klucz zgrzytnął w zamku i ciężkie drzwi się otworzyły. To znowu Aldis! Przez chwilę Loyse odprężyła się. Ale potem spo­jrzała tamtej w twarz. Było to niby to samo piękne oblicze, a jednak zupełnie inne!

Loyse nie potrafiła powiedzieć, co się zmieniło - wyraz twarzy pozostał bez zmian, ten sam lekko drwiący uśmiech błąkał się po wdzięcznie zarysowanych wargach... Tylko czuła, wiedziała, że nie jest to ta sama Aldis.

- Boisz się - nawet głos był podobny, lecz nie iden­tyczny. - I słusznie, wasza wysokość. Nasz pan nie lubi, by krzyżowano jego plany, a ty, pani, kilkakrotnie spłatałaś mu paskudnego figla. Musi naprawdę uczynić cię swoją żoną, dobrze o tym wiesz, bo inaczej nie osiągnie zamierzo­nych celów. Nie sądzę, aby sprawił ci przyjemność sposób, a jaki będzie ubiegał się o twoje względy. Nie, nie wierzę, że znajdziesz w nim subtelnego kochanka, który postara się o uzyskanie twojej zgody w tej sprawie! Ponieważ sprawiasz mi same kłopoty, dam ci to, wasza wysokość.

Mały sztylet błysnął w powietrzu i upadł na łoże tuż obok jej prawej ręki. Raczej zabawka niż broń, odmienny od tych, które kiedyś nosiła u swego boku - ale mimo wszystko broń.

- To żądło dla ciebie - mówił dalej sobowtór Aldis, ściszywszy głos tak bardzo, że Loyse z trudem rozumiała słowa. Zastanawiam się, w jaki sposób zechcesz go użyć, księżno Loyse z Verlaine, przeciw sobie czy komuś innemu?

Potem odeszła. Loyse patrzyła na ciężkie drewniane drzwi dziwiąc się, jak Aldis mogła zniknąć za nimi tak szybko. Jak gdyby nie miała materialnego ciała, była złudzeniem, iluzją.

Iluzja! To zarówno broń, jak i sposób walki stosowany przez czarownice. Czy Aldis rzeczywiście była tu przed chwilą, czy też jakiś agent Estcarpu usiłował w ten sposób pomóc wiśniowi Yviana? Ale nie wolno jej łudzić się nadzieją.

Loyse odwróciła się i spojrzała na łoże, niemal pewna, że sztylet znikł, że także był złudzeniem. Ale nie. Leżał tam, trwały i solidny w dotyku. Przygarnęła go do piersi, gładziła rękojeść w kształcie prostego krzyża i długie wąskie ostrze. A więc miała go użyć? Przeciw sobie - czy Yvinnowi? Wybór zdawał się nie mieć żadnego znaczenia dał Aldis lub jej sobowtóra.



FULK I NIE FULK!


Simon stał na środku schodów nasłuchując. Na dole toczyła się zacięta bitwa - żołnierze Estcarpu i ich sprzymierzeńcy oczyszczali z wrogów główny korytarz zamku. Z daleka docierały do niego bojowe okrzyki Sulkarczyków: - Sul! Sul!

Wytężył słuch, bo usłyszał na górze jakiś szmer. Gdzieś na końcu tych schodów był Fulk. A przyparty do ściany pan na Yerlaine miał przewagę nad każdym, kto chciałby stanąć z nim do walki. To tam! Czy to zgrzyt metalu o kamień? Jaką niespodziankę przygotowywał Fulk swym prześladowcom? Przecież to właśnie ojca Loyse mieli pojmać, aby powiódł się planowany atak na Karsten. A czas był sprzymierzeńcem Fulka.

Simon, stąpając ostrożnie, szedł do góry, przyciskając do ściany lewe ramię. Jak dotąd wszystko szło zgodnie z pla­nem. Załoga zamku od razu dostrzegła rozbity statek. Fulk kazał otworzyć bramę i wysłał na brzeg swoich ludzi. Dzięki temu atakujący niemal w całości opanowali zamek, zanim pozostawiony tam nieliczny garnizon zorientował się, co się dzieje.

Ale załoga Verlaine nie poddała się - wręcz przeciwnie, walczyła jak ludzie, którzy mają odcięte wszystkie drogi odwrotu, a przed sobą bezlitosnych wrogów. Tylko przypa­dek sprawił, że w wirze walki Simon znalazł się na końcu głównego korytarza i spostrzegł uciekającego mężczyznę bez hełmu na głowie. Po długich, złocistorudych włosach rozpoznał Fulka. Pan na Verlaine zachowywał się zupełnie inaczej niż we wszystkich opowieściach, jakie o nim słyszał Simon. Nie starał się skupić wokół siebie swoich ludzi i poprowadzić do zaciętego ataku, lecz wymknął się chyłkiem i biegł co sił w nogach, aż dotarł do tych wewnętrznych schodów. Simon, nadal czując szum w uszach i zawroty głowy po ciosie, który zmusił go do wycofania się z gąszczu walki, poszedł za Fulkiem.

Był pewny, że znów usłyszał zgrzyt metalu o kamień. Czy pan na Verlaine przygotowywał jakąś inną broń, znacznie bardziej skuteczną niż miecz czy topór bojowy? Schody skręcały nagle w prawo - Simon widział tylko podest, oświetlony słabym blaskiem okrągłej lampy.

Światło zamigotało. Simon szybko wciągnął powietrze do płuc. Gdyby lampa miała wkrótce zgasnąć... Ale światło pulsowało regularnie, jak gdyby dopływ mocy urywał się w jednakowych odstępach czasu. Simon zrobił jeden krok, potem drugi - i zatrzymał się. Trzeci krok wyprowadziłby go na podest, a nie wiedział, co mogło czekać na drugiej kondygnacji schodów.

Jeden błysk, drugi - Simon spostrzegł, że liczy migotania lampy. Nie miał wątpliwości, że każdy błysk wyczerpywał jej energię. Nigdy nie poznał tajemnicy okrągłych lamp, lecz wiedział, że można regulować ich jasność poprzez, delikatne stukanie w kamienną płytę, umieszczoną pod każdą z nich. Same lampy nigdy nie wymagały naprawy czy ładowania energią. I nikt w Estcarpie nie potrafił mu wyjaśnić, na jakiej zasadzie działały. Zapomniano o tym w ciągu stuleci, jakie upłynęły od chwili, kiedy umieszczono je w murach zamku Es.

Znowu błysk. Tym razem światło było bardziej przy­ćmione. Simon jednym ruchem wskoczył na podest i oparł się o ścianę, trzymając w ręku gotowy do strzału pistolet. Spojrzał w górę. Cztery lub sześć kroków i znajdzie się w długim, wąskim korytarzu. Na końcu schodów znajdowała się barykada z mebli, pospiesznie ściągniętych z położonych na górze komnat. Czy czaił się tam Fulk, czekając na pierwszego napastnika, który zbliżyłby się do tego stosu krzeseł i przewróconego stołu?

Choć nie wiedział dlaczego, zachowanie Fulka, krań­cowo odmienne od tego, co słyszał o panu na Verlaine, bardzo niepokoiło Simona. Tak postępuje człowiek prag­nący zyskać na czasie. Ale po co? Cały garnizon zamku walczył na dole. Fulk nie mógł więc próbować sprowadzić posiłków. Nie, Fulk chciał uciec z zamku sam! Simon nie wiedział, skąd brała się w nim pewność, że tak jest, ale był o tym przekonany. Czy wbrew temu, co kiedyś powiedziała Loyse, jej ojciec znał jakieś tajemne przejście w murach i starał się do niego dotrzeć? Wrzawa na dole przycichła - zapewne wyrzynano już ostatnich ludzi Fulka.

Migotanie światła stawało się coraz słabsze. Potem Simon usłyszał jakiś słaby odgłos i tylko instynkt doświad­czonego żołnierza sprawił, że rzucił się w dół schodów. Oślepił go przeraźliwie jasny błysk wybuchu. Zachwiał się na nogach i przetarł oczy. Co to było? Jaskrawe światło eksplozji, ale żadnego dźwięku! Jaka siła została tam wyzwolona? Teraz z góry snuły się smugi gryzącego dymu. Simon odkaszlnął, starał się dojrzeć, co działo się wokół niego, lecz oczy, oślepione przez tamten błysk, nadal odmawiały mu posłuszeństwa.

- Simonie, kto tam jest?

Rozległ się szybki tupot nóg po schodach i Simon jak przez mgłę dojrzał skrzydlaty hełm.

- Tam na górze jest Fulk - odparł. - Ale miej się na baczności...

- Fulk! - Koris podtrzymał Simona ramieniem. - Co on tam robi?

- Stara się nam zaszkodzić jak może, panie. - Simon usłyszał czyjeś kroki, a potem poznał po głosie Ingvalda,

- Spóźnia się na spotkanie z nami - zauważył ironicz­nie Koris.

- Nie idźcie tam zbyt szybko... - Mgła przesłaniająca Simonowi oczy zniknęła i znów widział wyraźnie. Ale okrągła lampa już nie świeciła. Simon pobiegł schodami na górę, wyprzedzając Korisa. Z barykady Fulka pozostało kilka kawałków zwęglonego drzewa, kupa popiołu i ciemne smugi na ścianach korytarza.

Żaden odgłos nie dochodził ani z korytarza na dole, ani z komnat na górze. Simon powoli szedł do góry. Nagle zza pierwszych drzwi doszły do niego słabe odgłosy szamotani­ny. Nim zdołał uczynić najmniejszy ruch, Koris z całej siły uderzył toporem Volta w drzwi pierwszej komnaty. Drzwi ustąpiły. Okno naprzeciw nich było otwarte, zwisała z niego na zewnątrz długa lina przytrzymywana od środka przez ciężką skrzynię.

Koris położył swój topór na podłodze, pochwycił linę i siłą swych potężnych ramion począł podciągać ją do góry. Simon z Ingyaldem podeszli do okna. Noc była ciemna, lecz nie na tyle, by nie mogli obserwować tego, co działo się za oknem. Fulk zamierzał uprzednio opuścić się na linie na położony niżej dach. Teraz, mimo ciężaru jego ciała, lina szybko wędrowała z powrotem do góry i przekroczyła już wysokość, z której były pan na Verlaine mógłby bezpiecz­ni zeskoczyć na dach. Tylko że...

Przez krótką chwilę Simon widział majaczącą w mroku bladą twarz Fulka. A potem uczepiony końca liny męż­czyzna z własnej woli puścił linę. Krzyknął coś pełnym przerażenia głosem, jak gdyby protestował przeciw własnemu postępowaniu. Czyżby rzeczywiście niemal do ostatniej chwili wierzył, że zdoła bezpiecznie wylądować? Z całym impetem uderzył o dach i spoczął nieruchomo. Uniósł jedno ramię i znów je opuścił.

- Jeszcze żyje - Simon sięgnął po linę. Nie rozumiał dlaczego, ale czuł, że musi spojrzeć Fulkowi w twarz.

- Muszę zejść na dół - dodał przewiązując się w pasie liną.

- Czy jest w tym coś więcej, niżby się wydawało na pierwszy rzut oka? - zapytał Koris.

- Jestem o tym głęboko przekonany.

- Spuść się więc na dół. Ale uważaj, bo wąż nawet z przetrąconym grzbietem ma w pysku pełne jadu kły. A Fulk nie ma żadnego powodu, aby pragnąć, żeby jego wrogowie go przeżyli.

Simon przecisnął się przez wąskie okno i zawisł na linie. Koris wraz z Ingyaldem powoli opuścili go na dach. Wydobył się z pętli, odrzucił na bok linę i podszedł do leżącej nieruchomo postaci. Światło podróżnej latarni oświetliło wyraźnie nieruchome ciało. Simon ukląkł i zoba­czył, że mimo odniesionych obrażeń Fulk z Verlaine jeszcze żył. Przypadek sprawił, że głowa rycerza-rozbójnika oparta była na przedramieniu. Kiedy pochylił się nad nim, Fulk z wysiłkiem, powoli odwrócił głowę i ich spojrzenia się spotkały.

Simonowi z zaskoczenia zaparło dech w piersiach. Chciał głośno krzyknąć, aby zaprotestować przeciw temu, co zobaczył w oczach Fulka: ból, nienawiść i coś jeszcze. Uczucie zupełnie obce ludziom, których znał. Powiedział głośno: - Kolder! - To wpływ Kolderczyków dojrzał w twarzy umierającego mężczyzny. A przecież Fulk nie był jednym z “opętanych", żywych trupów, które Kolderczycy wysyłali na pole walki, więźniów pozbawionych duszy, przekształconych w taki sposób, aby mogła trwać w nich siła nadająca im pozory życia, siła, przed którą instynktow­nie wzdrygał się każdy normalny człowiek. Simon widział już kilkakrotnie “opętanych". Teraz zetknął się z zupełnie nowym zjawiskiem, ponieważ osobowość Fulka nie została całkowicie wymazana z jego mózgu: ta część, która czuła ból i nienawiść, stawała się silniejsza, druga, należąca do Kolderczyków - wyraźnie słabła, zanikała.

- Fulku! - Koris także spuścił się na dach i podszedł do Simona. - Jestem Koris...

Fulk, z trudem poruszając wargami, powiedział słabym głosem: - Umieram... i ty też umrzesz... szczurze błotny!

Koris wzruszył ramionami: - Jak umierają wszyscy ludzie, Fulku.

Simon pochylił się niżej: - I jak umrą również ci wszyscy, którzy nie są ludźmi!

Nie wiedział, czy został zrozumiany przez zanikającą osobowość Kolderczyka. Fulk znowu poruszył wargami, jakby chciał coś odpowiedzieć, ale tylko krew popłynęła mu z ust. Usiłował unieść wyżej głowę, po chwili jednak opadła bezwładnie, a oczy zmętniały. Nie żył.

Ponad ciałem Fulka Simon spojrzał na Korisa: - On był sługą Kolderczyków - powiedział spokojnie.

- Ależ... ależ on nie był “opętanym"!

- Nie. ale mimo to służył im.

- Jesteś tego pewny?

- Tak jak jestem pewny mego ciała i umysłu. Nadal pozostał Fulkiem, lecz pod jakimś względem był Kolderczykiem.

- Co więc takiego tu odkryliśmy?! - Koris oczyma wyobraźni widział dalsze okropności. - Jeśli oni mają wśród nas inne sługi poza “opętanymi"...!

- Tak właśnie jest - odparł ponuro Simon. - Chcę powiedzieć, że Strażniczki muszą się o tym dowiedzieć i to szybko!

- Ale Kolderczycy nie mogą zawładnąć umysłem żadnego człowieka należącego do Starej Rasy - zauważył Koris.

- Miejmy nadzieję, że nadal tak będzie. Jednak Kolder był tu i może być gdzie indziej. Na przykład wśród jeńców... .

Koris znów wzruszył ramionami: - Tych jest niewielu po ostatniej bitwie w głównym korytarzu, może z tuzin. Zresztą to głównie żołnierze. Czy Kolderczycy wybieraliby takich na swoje sługi? Może tylko na “opętanych".

Fulk - tak. Byłby doskonałym pionkiem w ich grze. Obejrzyj tamtych i powiedz nam - jeśli możesz.


Słońce przedostawało się przez wąskie okno oświetlając środek stołu. Simon z trudem hamował chwytający go za gardło gniew. Naprzeciw niego siedziała kobieta o ostrych rysach twarzy. W siatce na zaczesanych do góry włosach, w szarej sukni, ze złożonymi na kolanach dłońmi. Na szyi miała klejnot czarownicy, mętny, jakby zasnuty mgłą - oznakę urzędu i jednocześnie broń stosowaną na wojnie. Znał ją, chociaż nie mógłby nazwać jej po imieniu, gdyż nie miała go żadna z czarownic. Imię było w Estcarpie najcenniejszym skarbem człowieka. Jeśli lekkomyślnie wyjawiło się je niewłaściwej osobie, dawało się tym samym klucz do najskrytszej wewnętrznej twierdzy ewentualnemu wrogowi.

- Taka jest więc twoja ostateczna decyzja? - zapytał nie starając się zmiękczyć twardego tonu w głosie.

Kobieta nie uśmiechnęła się, a jej spojrzenie nadal odzwierciedlało wewnętrzny spokój.

- To nie jest moja decyzja ani decyzja żadnej z nas, lecz prawo, zgodnie z którym wszystkie żyjemy, Strażniku Południowej Granicy. Jaelithe - tu Simonowi wydało się, że uchwycił cień niesmaku w głosie czarownicy, kiedy wymówiła imię jego żony - dokonała już wyboru, od którego nie ma odwrotu.

- Ale jeżeli nadal potrafi posługiwać się mocą czaro­dziejską, co wtedy? Nie możesz zmienić tego faktu twier­dząc gołosłownie, że to nie jest możliwe! - wybuchnął.

Czarownica nie wzruszyła ramionami, lecz Simon wy­czuł, że w taki właśnie sposób zareagowała na jego pełne gniewu słowa. Odpowiedziała mu tym samym spokojnym tonem:

- Jeżeli ktoś przez wiele lat posiadał jakąś cenną rzecz i używał jej wielokrotnie, cień tej rzeczy może pozostać z nim przez pewien czas, nawet jeśli sama rzecz bezpowrotnie zaginęła. Jaelithe mogła zachować jakieś resztki dawnej mocy. Ale nie może żądać zwrotu dawnego klejnotu ani znów stać się jedną z nas. Myślę jednak, Strażniku Połu­dniowej Granicy, że nie wezwałeś tutaj czarownicy tylko po to, żeby zaprotestować przeciwko takiej decyzji - która , zresztą ciebie wcale nie powinna obchodzić.

Znów zamknęła się ta bariera nie do przebycia pomiędzy czarownicami a tymi, którzy nie należeli do ich wspólnoty. Simon z trudem opanował gniew, bo rzeczywiście miała rację. Nie było teraz czasu na walkę o prawa Jaelithe, musieli ułożyć plan dalszej akcji w Karstenie. Krótko i zwięźle wytłumaczył jej, co należy uczynić. Skinęła głową.

- Chodzi o zmianę postaci - dla kogo spośród was?

- Dla mnie, Ingvalda, Korisa i dziesięciu strażników granicznych.

- Muszę zobaczyć tych, których postać chcecie przybrać. - Wstała z krzesła. - Czy są gotowi?

- Mamy ich ciała... - powiedział z wahaniem Simon.

Na dźwięk tych słów żaden muskuł nie drgnął w twarzy czarownicy. Stała spokojnie, czekając, by wskazał jej drogę. Ciała zostały ułożone w samym końcu głównego korytarza - dziesięciu szeregowych członków załogi Verlaine, obok - zwłoki oficera o pokrytej bliznami twarzy i złama­nym nosie, nieco na uboczu - ciało Fulka.

Czarownica zatrzymywała się kolejno przy wszystkich ciałach, wpatrując uważnie w pobladłe twarze, notując w pamięci wszystkie znaki identyfikacyjne. To był jej własny niezwykły dar i szczególna umiejętność, bo chociaż każda z jej sióstr potrafiła w razie potrzeby dokonać zmiany postaci, tylko ekspert w tej dziedzinie mógł podjąć się zmiany rysów twarzy.

Kiedy podeszła do Fulka, przyglądała mu się znacznie dłużej niż pozostałym, pochyliła nisko, badając wzrokiem twarz. Po tych drobiazgowych oględzinach zwróciła się do Simona:

- Masz całkowitą rację, panie. W tym człowieku było więcej niż jego własny umysł, dusza i myśli. Był tam Kolder... - to ostatnie słowo wymówiła szeptem. - Czy odważysz się zająć jego miejsce, mimo że był on Kolderczykiem?

Nasz plan opiera się na podróży Fulka do Karsu - odpowiedział Simon. - A ja nie jestem Kolderczykiem...

- Co może bardzo łatwo wykryć każdy, kto im służy - ostrzegła.

- Nie mam wyboru. Muszę zaryzykować.

- Niech tak będzie. Przyprowadź tutaj swoich ludzi dla dokonania zmiany postaci. Siedmiu i trzech. A wszystkich pozostałych odeślij z tego korytarza. Nikt i nic nie powin­no przeszkadzać.

Kiedy Simon wezwał ochotników, czarownica zajęta była przygotowaniami. Na kamiennej podłodze narysowała dwie pięcioramienne gwiazdy, z których jedna częściowo zachodziła na drugą. W środku każdej gwiazdy umieściła przenośne piecyki, wydobyte z podróżnego kuferka, który wnieśli do korytarza Sulkarczycy z jej eskorty. Teraz uważnie dozowała rozmaite proszki z całej baterii tubek i fiolek, mieszając je razem w dwie kupki na kwadratowych, jedwabnych chustach, tkanych w skomplikowane wzory i linie.

Nie mogli użyć strojów zabitych, gdyż zdradziłyby ich plamy krwi i dziury czy rozdarcia. Ale w zamku pełno było różnych ubiorów, a poza tym zamierzali użyć broni, pasów i wszystkich ozdób, jakie nosili zmarli, aby podobieństwo było całkowite. Wszystko to leżało teraz z boku, w oczeki­waniu na koniec obrzędu.

Czarownica wrzuciła chusty wraz z ich zawartością do piecyków i zaczęła cicho śpiewać. Dym zakrył postacie obnażonych mężczyzn (do przeprowadzenia obrzędu mu­sieli zrzucić z siebie szaty), z których każdy stał na jednym z ramion gwiazdy. Dym stawał się coraz gęstszy, wił się dokoła ich ciał, przez co każdemu wydawało się, że nie istniało nic poza miękką, wonną otoczką. A śpiew zdawał się wypełniać cały świat, jak gdyby czas i przestrzeń drżały i wiły się zgodnie z rytmem niezrozumiałych słów.

Równie powoli jak się rozprzestrzeniła, zasłona z dymu skurczyła się, zwinęła fałdy i powróciła tam, skąd wyszła - do przenośnych piecyków w środku gwiazd. Aromatyczny zapach spowodował u Simona lekki zawrót głowy i uczucie częściowej izolacji od rzeczywistości. Potem poczuł chłód, spojrzał w dół na obce jego pamięci ciało - bardziej krępe niż jego własne, z zaczątkami brzuszka, porośnięte złocisto rudymi włosami. Był Fulkiem.

Koris - a raczej mężczyzna, który zszedł z miejsca Korisa na ramieniu jednej z gwiazd - był niższy (wybrali ciała żołnierzy niezbyt odbiegających wyglądem od ich własnych charakterystycznych cech fizycznych), ale nie miał nienaturalnie szerokich pleców i zbyt długich ramion seneszala. Stara blizna po cięciu miecza unosiła jego górną wargę w wilczym uśmiechu ukazując ostre końce białych, równych zębów. Ingvald utracił swój względnie młody wygląd - miał teraz siwe pasma we włosach, pokrytą bliznami twarz, napiętnowaną śladami wielu lat złego i lekkomyślnego trybu życia.

Ubrali się w znalezione w zamku szaty, nałożyli na siebie pierścienie, na szyje włożyli łańcuchy i przypasali broń należącą do zmarłych, których postacie przybrali.

Panie! - Jeden z żołnierzy zatrzymał Simona. - Tam, za tobą, to wypadło z pasa Fulka. - Wskazał palcem błyszczący metalowy przedmiot. Simon podniósł z ziemi metalowy guz. Nie był wykonany ze złota czy srebra, ale z nieznanego metalu o zielonkawym odcieniu. Przypominał kształtem skomplikowany węzeł. Simon obmacał pas, znalazł zaczepy, do których przedtem był przymocowany dziwny guz, i włożył go na dawne miejsce. W wyglądzie Fulka nie powinno być żadnej zmiany, nawet w tak drobnych szczegółach.

Czarownica z powrotem wkładała piecyki do podróżnego kuferka. Kiedy Simon podszedł do niej, przyjrzała mu się dokładnie, jak artysta krytycznie oglądający ukończone dzieło.

- Życzę ci powodzenia, Strażniku Południowej Granicy - powiedziała. - Oby Najwyższa Moc była zawsze z tobą.

- Dziękujemy ci, pani, za dobre życzenia. Sądzę, że i będziemy potrzebowali takiego wsparcia w tym ryzykownym przedsięwzięciu.

Skinęła głową...

Koris zawołał od drzwi: - Fala się odwraca. Musimy odpływać, Simonie.



KRWAWY PORANEK


- Chorągiewki sygnalizacyjne! - Jeden z mężczyzn stojących na pokładzie statku płynącego rankiem w górę rzeki wskazał ręką pęk kolorowych chorągiewek umieszczonych na słupie tuż obok pierwszego nadbrzeża portowego Karsu.

Jego towarzysz, ubrany w płaszcz ozdobiony herbem przedstawiającym rybę z rogami na pysku na tle czerwonego pola, na dźwięk tych słów drgnął i sięgnął po miecz.

- Czy jesteśmy oczekiwani? - zapytał takim tonem, że to pozornie niewinne pytanie nabrało w jego ustach zupełnie innego znaczenia.

Pierwszy mężczyzna uśmiechnął się: - Wydaje się, że tak. Przecież tak właśnie powinno być. Pozostaje tylko dowiedzieć się, czy Yvian zamierza powitać teścia przyjaźnie, czy z mieczem w dłoni. Wchodzimy w otwartą paszczę węża i może ona się zamknąć nim przybędą nasze posiłki.

Trzeci członek grupy roześmiał się cicho: - Każdy wąż. który schwytałby nas w paszczę, zostanie przebity ostrzem z dobrej stali, Ingvaldzie. Pamiętaj, że najemnicy służą lojalnie człowiekowi, który im płaci, ale jeśli zostanie usunięty, będą zachowywali się rozsądnie. Rozprawmy się z Yvianem, a bardzo szybko Kars znajdzie się naszych rękach. O, tak! - wyciągnął ku górze otwartą dłoń i powoli zacisnął pięść.

Simonowi-Fulkowi nie podobał się impulsywny sposób, w jaki Koris oceniał szansę powodzenia ich planu. Wpraw­dzie wysoko cenił zdolności seneszala jako żołnierza i dowódcy, ale patrzył podejrzliwie na przepełniający tamtego gorączkowy pośpiech. Przez całą drogę do Karsu Koris stał wpatrzony w dal, na dziobie statku, jak gdyby mocą swej woli mógł zwiększyć jego szybkość. Załogę stanowili Sulkarczycy, którzy jako kupcy bywali już nieraz w Karsie i zastosowali wszystkie znane im sposoby zwiększania szybkości statku od chwili, gdy dotarli do ujścia rzeki.

W tym czasie główne siły Estcarpu zeszły z gór na podgórze i czekały na sygnał, żeby uderzyć na Kars. A tym sygnałem będzie... - tu Simon-Fulk, nie wiadomo który już raz od czasu wejścia na pokład, spojrzał na dużą, plecioną klatkę przykrytą teraz luźnym kołpakiem. To wkład sokolników do wyprawy na Kars. Nie jeden z czarno-białych sokołów, zwiadowców i towarzyszy walki nieus­tępliwych wojowników z gór, ale ptak, który nie mógł być tak łatwo rozpoznany jako należący do sprzymierzeńców Estcarpu. Był większy niż ptaki, które sokolnicy wozili ze sobą na łęku siodła, o szarobłękitnym upierzeniu, białej głowie i ogonie. Sokolnicy, służący jako marynarze na statkach Sulkarczyków, odkryli w zamorskich krajach pięć takich sokołów i od trzech pokoleń prowadzili ich hodowlę i tresurę. Były zbyt ciężkie, aby mogli się nimi posługiwać, jak własnymi sokołami, toteż sokolnicy używali ich jako posłańców - gdyż instynkt zawsze kierował je do domu; potrafiły też walczyć w powietrzu.

Taki ptak doskonale nadawał się do realizacji planu Simona-Fulka. Nie mógł zabrać ze sobą jednego z czarno-białych sokołów, gdyż wszyscy wiedzieli, że posługiwali się nimi wyłącznie sokolnicy. Ale ten ptak należący do nieznanego gatunku, bardzo piękny, na pewno zwróci na siebie uwagę w Karsie, a ponieważ został wytresowany jako ptak myśliwski, będzie doskonałym podarunkiem dla Yviana.

Dziesięciu mężczyzn i jeden ptak - a przeciw sobie mieli całe miasto! Z pozoru była to ekstrawagancka i szaleńcza wyprawa. Jednakże raz już zaledwie czworo z nich wtargnęło do Karsu i wszyscy się stamtąd wydostali cali i zdrowi. Zaledwie czworo! Simon machinalnie przesunął dłonią po ozdobnym pasie Fulka. Teraz było ich już tylko troje - on sam, Koris i ukryta gdzieś w jednej z tamtych budowli, Loyse. Ale co działo się z czwartym uczestnikiem poprzedniej wyprawy do Karsu? Nie myśl o niej teraz. Nie zastanawiaj się dlaczego Jaelithe nie wróciła, dlaczego pozwoliła aby o niepowodzeniu jej misji dowiedział się dopiero od tamtej czarownicy w Verlaine. Gdzie przebywała teraz, lecząc zadane jej rany? Ale przecież sama zaakceptowała konsekwencje, jakie miało mieć dla niej ich małżeństwo, pierwsza przyszła do o niego! Dlaczego...

- Witają nas, panie! - glos Ingvalda szybko przy­wrócił Simonowi poczucie rzeczywistości

Na przystani stało pięciu żołnierzy w mundurach z her­bem Yviana - zaciśniętą pięścią w łuskowej rękawicy, trzymającą uniesiony do góry topór bojowy. Simon pod osłoną płaszcza zacisnął palce na kolbie pistoletu. Na rozkaz oficera oczekujący ich żołnierze złożyli razem ręce, a potem unieśli do góry rozwarte w przyjaznym po­zdrowieniu dłonie. Tak więc byli mile widziani w Karsie.

U wrót cytadeli w identyczny sposób zostali powitani przez załogę. O ile mogli sądzić życie w Karsie toczyło się normalnie - podczas przemarszu przez miasto nie dostrzegli żadnych oznak niepokoju,

Ale kiedy zostali zaprowadzeni z zachowaniem całej uroczystej etykiety dworskiej do pokojów gościnnych w centralnej części cytadeli, Simon ruchem ręki przywołał do okna Ingvalda i Korisa. Siedmiu żołnierzy, których zabrali ze sobą z Verlaine, pozostało przy drzwiach. Si­mon wskazał na nich: - Dlaczego są tutaj?

Koris zmarszczył brwi: - Właśnie, dlaczego?

- Chcą mieć nas wszystkich pod ręką - zasugero­wał Ingvald. - I wyraźnie nie obchodzi ich, że takie traktowanie jest dla nas ostrzeżeniem. I jeszcze jedna sprawa - gdzie jest Yvian, albo przynajmniej jego konstabl*? Na powitanie nie wysłali wyższego rangą oficera - naszą eskortą dowodził tylko sierżant. Możemy przebywać w pokojach gościnnych, ale wyraźnie nie okazują nam należnej kurtuazji.

- Za tym kryje się coś gorszego niż afront wobec Fulka. - Simon zdjął z głowy ozdobny hełm, należący niegdyś do pana na Verlaine i oparł się o ścianę. Wiatr musnął jego rudozłote kędziory, efekt zmiany postaci. - Umieszczanie nas razem jest posunięciem gwarantującym bezpieczeń­stwo. A Yvian nie ma żadnych powodów, aby okazywać względy Fulkowi. Ale jest w tym coś więcej... - Zamknął oczy, starając się uzyskać za pośrednictwem tajemniczego szóstego zmysłu więcej informacji niż ostrze­żenie o grożącym im niebezpieczeństwie.

- Czy odebrałeś jakieś telepatyczne wezwanie? - zapy­tał Koris.

Simon otworzył oczy. Już kiedyś takie wezwanie sprowa­dziło go do Karsu. Tępy ból głowy, narastając lub słabnąc, poprzez plątaninę ulic doprowadził go do kwatery Jaelithe. Ale teraz odczuwał zupełnie coś innego - mrowienie na skórze, któremu towarzyszyło uczucie oczekiwania, ponag­lania. Jednocześnie zdawał sobie sprawę, że nie dotyczyło ono jego

* Wojewoda (przyp. tłum.)

osoby, że był tylko przypadkowym widzem, nie biorącym udziału w akcji.

- To nie jest wezwanie - udzielił Korisowi spóźnionej odpowiedzi. - Tutaj coś zaczyna się dziać...

Koris poruszył toporem, na którym się opierał. Dar Volta zawsze znajdował się w zasięgu ręki seneszala. Przed wyprawą do Karsu za pomocą posrebrzanej folii i farby został przekształcony w paradną broń konstabla.

- Topór ożył - zauważył. Potem ściszył głos do ledwo słyszalnego szeptu: - Volcie, prowadź nas do zwycięstwa!

- Znajdujemy się W głównym budynku twierdzy - do­dał z ożywieniem i Simon wiedział już, że Koris w myślach znów widzi plan cytadeli w Karsie, taki, jakim poznali go na podstawie raportów. - Prywatne apartamenty Yviana znajdują się w północnej wieży. W końcu korytarza na górze nie powinno być więcej niż. dwóch strażników - powiedział Koris kierując się ku drzwiom ich własnej komnaty.

- Jak to? - Ingvald spojrzał na Simona. - Czekamy czy atakujemy teraz?

Zgodnie z planem mieli czekać, ale w sytuacji, gdy Simon coraz silniej odczuwał ten wewnętrzny nakaz, ponaglenie do działania... Może śmiałe posunięcie będzie najwłaściw­sze.

- Waldisie! - zwrócił się do jednego z mężczyzn w liberii Verlaine. - Przez pomyłkę worek z ziarnem dla ptaka pozostał na statku. Chcesz wysłać po niego gońca.

Simon ściągnął kołpak z klatki sokoła. Ptak spojrzał na niego, nie ciemnymi jak to u sokołów, ale jasnymi i pełnymi odmiennej niż ludzka inteligencji, oczami. Dotychczas Simon niemal nie zwracał uwagi na sokoła, ale teraz, kiedy położył dłoń na skoblu zamykającym drzwi klatki, uważnie obserwował zachowanie ptaka. Sokół zwrócił głowę ku drzwiom komnaty, jakby i on nasłuchiwał lub starał się usłyszeć to, czego nie mogło uchwycić niczyje ucho. Potem otworzył zakrzywiony dziób i wydał przenikliwy okrzyk w tej samej chwili, kiedy również Simon odczuł wir powietrza wokół nich.

Koris spojrzał na dar Volta. Cienka powłoka folii nie mogła ukryć blasku głowicy topora, i nie promienie słońca odbiły się od gładkiej powierzchni, ale jakby na chwilę w jego wnętrzu zapłonął ogień i równie szybko zgasł.

Sokół zatrzepotał skrzydłami i po raz drugi krzyknął przenikliwie. Simon otworzył klatkę i podstawił ramię. Ptak był ciężki, właściwie nigdy nie powinno się go tak nosić. Jednak człowiek wytrzymał, a po chwili ptak zerwał się do lotu, by usiąść na oparciu krzesła.

Jeden ze strażników granicznych otworzył drzwi i do komnaty wbiegł Waldis. Dyszał ciężko, w ręku trzymał zakrwawiony miecz.

- Oni wszyscy poszaleli! - Wybuchnął. - Polują na ludzi w korytarzach, zabijają ich...

Nie mogli to być żołnierze Estcarpu. Przecież nie wysłał jeszcze ptaka-sygnału! Nie, to nie miało z nimi nic wspól­nego - chyba że sprawy potoczyły się w niewłaściwym kierunku. Ingvald chwycił chłopca za ramię i przyciągnął go do dowódcy.

- Kto na kogo poluje i kto walczy? - zapytał ochryple Simon.

- Nie wiem - odparł Waldis. - Sądząc po oznakach, wszyscy są książęcymi żołnierzami. Słyszałem, jak jeden z nich wołał, że trzeba sprowadzić księcia, że jest u swojej nowej żony...

Koris ze świstem wciągnął powietrze do płuc. - Sądzę, że nadszedł czas, żebyśmy przystąpili do działania. - Stał już przy drzwiach. Simon spojrzał na sokoła siedzącego na oparciu krzesła.

- Otwórz okno! - rozkazał stojącemu najbliżej straż­nikowi granicznemu. Bieg wypadków ponaglał go do działania, a wewnętrzny niepokój umacniał w nim przeko­nanie, że mieli mało czasu. Jeżeli w cytadeli panowało już zamieszanie, powinni wykorzystać je jak najlepiej. Skinął ręką i sokół wyfrunął przez okno kierując się tam, gdzie czekali na sygnał do walki żołnierze Estcarpu. Potem Simon odwrócił się i pobiegł w ślad za Korisem.

Na końcu korytarza leżał zwrócony twarzą ku górze martwy mężczyzna. Nie miał na sobie kolczugi, ale ozdob­na tunika z cennego materiału i mała naszywka z herbem Yviana na ramieniu wskazywały, że był urzędnikiem dwor­skim. Ingvald na chwilę zatrzymał się przy zwłokach i wskazał palcem przełamaną na dwoje małą, ozdobną pałeczkę, jak gdyby nią właśnie zabity usiłował nadaremnie osłonić się przez zabójczym ciosem.

- To książęcy steward* - stwierdził. Ale Simon zau­ważył coś jeszcze, ozdobny pas na luźnej wierzchniej szacie zabitego. Pas zdobiły trzy rozetki, w środku każdej połyski­wał czerwony kamień, ale tam gdzie dla uzupełnienia sy­metrii powinna znajdować się czwarta, umieszczono inną ozdobę - guz o kształcie skomplikowanego węzła, taki sam, jaki tkwił w pasie Fulka. Jakiś nowy krzyk mody albo...?

Koris dotarł już do połowy schodów prowadzących na wyższe piętro i kierował się ku apartamentom Yviana, gdzie, jeśli dopisze im szczęście, odnajdą Loyse. Nie był to czas na rozmyślania o ozdobach na pasie. Słyszeli teraz zgiełk bitwy, dalekie okrzyki i szczęk broni. Najwidoczniej wszędzie dookoła wszyscy walczyli ze wszystkimi.

W górze nad nimi ktoś głośno o coś zapytał. Potem rozległy się głuche odgłosy potężnych uderzeń. Simon i Koris niemal jednocześnie zobaczyli grupę żołnierzy, usiłujących wyważyć drzwi jednej z komnat. Dwóch ude­rzało w drzwi ławą jak zaimprowizowanym taranem, pozostali czekali z bronią w ręku.

- Jaah! - z gardła seneszala wydarł się nie okrzyk bojowy, lecz przerażający ryk wściekłości, jak gdyby Koris pragnął nim wyrazić tłumione od wielu dni uczucie frust­racji i zniecierpliwienia. Jeden długi tygrysi skok - i zna­lazł się w połowie korytarza. Dwóch Karsteńczyków usły­szało go i odwróciło się, aby stawić czoło nowemu przeciw­nikowi. Simon wystrzelił dwukrotnie i obaj padli martwi. Nigdy nie był dobry w walce wręcz, gdyż przybył do Estcarpu zbyt późno, aby nauczyć się władać mieczem czy poznać sekrety walki na topory. Jednakże nieliczni tylko gwardziści czy żołnierze Estcarpu dorównywali mu w cel­ności strzału z pistoletu.

- Jaaaah! - Koris przeskoczył pierwsze ciało i odtrącił ramieniem padającego martwego Karsteńczyka. Dar Volta zbierał krwawe żniwo wśród żołnierzy wyważających drzwi komnaty. Nie zwracając uwagi na to, co działo się za jego plecami, uderzył w drzwi toporem. Z głuchym łomotem runęły na podłogę. Idący w ślad za nim strażnicy graniczni uderzyli na pozostałych Karsteńczyków i po krótkiej, zaciętej bitwie pobiegli naprzód, zostawiając za sobą zabi­tych i umierających.

Koris był już po drugiej stronie komnaty, niecierpliwie szarpnął zasłonę, za którą znajdowały się drugie, węższe schody. Wydawał się tak pewny swego celu, że Simon szedł za nim bez wahania. Dotarli do położonego na wyższej kondygnacji korytarza i tam, w połowie drogi, znaleźli żółty podróżny płaszcz. Koris podniósł go, a potem od­rzucił od siebie

* Podkomorzy (przyp. tłum.)

i zwrócił się ku jedynym zamkniętym drzwiom.

Nie były zamknięte na rygiel. Pierwszy cios topora Volta otworzył je z hałasem. Stanęli u wejścia do sypialnej komnaty. Naprzeciw nich na podwyższeniu stało pozba­wione zasłon łoże z porwaną, poplamioną krwią pościelą. Na łożu leżał mężczyzna z twarzą ukrytą w fałdach pościeli, mocno zacisnąwszy ręce na zmiętoszonych kocach. Żył jeszcze, gdyż widzieli, że słabo poruszał nogami, być może starając się podnieść. Koris podszedł do niego, chwycił za ramię i przewrócił na wznak.

Simon nigdy dotąd nie widział Yviana z Karstenu, ale to był na pewno on. Miał ostry, wysunięty do przodu pod­bródek i jasne, zrośnięte, krzaczaste brwi. Wygodne dwors­kie życie nie zmieniło jeszcze całkowicie twarzy porywczego najemnika, który walczył przez wiele lat, aby w koń­cu zostać księciem Karstenu. Luźna wierzchnia szata zsunęła się, odsłaniając potężne, pokryte starymi bliznami ciało Yviana. Talię przecinało wilgotne, czerwone pasmo. Yvian oddychał ciężko, ze świstem, a z każdym ruchem jego klatki piersiowej krwawe pasmo się poszerzało.

Koris ukląkł obok księcia i spojrzał mu w oczy. - Gdzie ona jest? - zapytał pozornie bez gniewu w głosie, zdecydo­wany za wszelką cenę uzyskać odpowiedź. Ale Simon wątpił, żeby czyjekolwiek słowa mogły dotrzeć do Yviana.

- Gdzie... ona... jest? - przez zaciśnięte zęby wycedził Koris. Topór w jego ręku poruszył się, rzucając refleksy wpadającego przez okno światła na twarz księcia.

Simonowi wydało się, że uwaga umierającego mężczyzny skoncentrowała się nie na osobie pytającego, lecz na jego niezwykłej broni, przed wiekami wykutej przez kowala, który nie był człowiekiem. Yvian poruszył wargami, usiłu­jąc coś powiedzieć, wreszcie wykrztusił ledwo dosłyszalnie: - Volt! - Z widocznym wysiłkiem przeniósł wzrok z topora na jego właściciela. W jego oczach pojawiło się zdumienie.

Koris musiał się domyślić przyczyny, gdyż pochylił się niżej i powiedział: - Tak, to jest topór Volta, a ja jestem tym, który otrzymał go w darze. Jestem Koris z Gormu!

Ale jedyną odpowiedzią Yviana był upiorny uśmiech, który rozchylił mu wargi, upodobniając je do brzegów śmiertelnej rany, jaką mu zadano. Chwilę później książę usiłował odpowiedzieć na oświadczenie Korisa. - Z Gor­mu, tak? To poznasz twoich panów. Życzę im wszystkiego dobrego... wiedźma...

Yvian rozluźnił uchwyt ręki ściskającej koc i uderzył, mierząc w szczękę Korisa, lecz musnął ją tylko. Ręka opadła bezwładnie - ten ostatni wysiłek tak go wyczerpał, że książę Karstenu przekroczył granicę między życiem i śmiercią.

Nikogo oprócz Yviana nie znaleźli w dwóch sąsiadują­cych z sypialnią komnatach. Koris, który przewodził tym błyskawicznym poszukiwaniom, wrócił z szeroko otwar­tymi oczami: - Ona tu była! - wykrztusił.

Simon przytaknął z roztargnieniem, rozmyślając o przedśmiertnych słowach Yviana. Dlaczego książę Kars­tenu mówił o “twoich panach" i skojarzył te słowa z Gormem? Gdyby miał na myśli Estcarp, powinien był zgodnie z prawdą powiedzieć “twoje panie". Cały Karsten wiedział, że w kraju na północy rządziła rada czarownic. W przeszło­ści jednak Gorm miał bezlitosnych panów - Kolderczyków! Ktoś tu, w Karsie, sprowokował walkę wśród żołnierzy księcia - i nie było to dzieło czarownic z Estcarpu. Loyse zniknęła, a Yvian został śmiertelnie ranny.

Mieli mało czasu na dalsze poszukiwania. Grupa gwar­dzistów Yviana przybyła w poszukiwaniu swego dowódcy i strażnicy graniczni musieli przebijać się przez nich, aby schronić się gdzie indziej.

Była już późna noc i Estcarp naprawdę był w Karsie, kiedy Simon osunął się na najbliższe krzesło i jedząc kawałek suszonego mięsa, usiłował słuchać meldunków i ocenić, jak przedstawiała się sytuacja w mieście.

- Nie możemy długo utrzymać Karsu - powiedział sokolnik Guttorm, nalewając wino z butelki do kubka drżącą ze zmęczenia ręką. Guttorm dowodził przednią strażą sił Estcarpu, która od północnej bramy Karsu wyrąbała sobie drogę do cytadeli - co zajęło im dziesięć godzin.

Simon przełknął pospiesznie kawałek mięsa i odpowie­dział: - Przecież nigdy nie zamierzaliśmy tego czynić. Przybyliśmy tu po to, aby...

- Nasze zadanie nie zostało wykonane! - Koris prze­rwał gwałtownie Simonowi, akcentując każde słowo ude­rzeniem trzonka topora o podłogę. - W mieście jej nie ma, chyba że ukryli ją tak dobrze, że nawet czarownica nie może wyczuć jej obecności, a w to nie mogę uwierzyć!

Ingvald, krzywiąc się z bólu, ułożył wygodniej rękę na temblaku. - Ja również w to nie wierzę - powiedział. - Ale czarownica twierdzi, że nie ma tu żadnych śladów. To wygląda tak, jak gdyby Loyse nigdy tu nie była ani w przeszłości, ani nie ma jej tu teraz...

Simon wtrącił: - Istnieje sposób ukrycia czyjejś obecno­ści. Uniemożliwiający działanie mocy czarodziejskiej...

- To sprawa Kolderczyków - odpowiedział Koris. Simon pomyślał że seneszal w głębi duszy zaakceptował tę groźną ewentualność.

- To oni - zgodził się z Korisem Simon. - Od naszych jeńców dowiedzieliśmy się, że wczoraj o świcie niektórzy oficerowie otrzymali rozkazy, pochodzące rzeko­mo od księcia, nakazujące im potajemnie zebrać żołnierzy i uderzyć na swoich towarzyszy broni! Każdemu dowódcy powiedziano, że jeden z oficerów był zdrajcą. Cóż innego mogłoby wywołać większe zamieszanie? Nie mogli dotrzeć do Yviana i walczyli ze sobą jeszcze zacieklej nawet wówczas, gdy pojęli, że umyślnie wprowadzano ich w błąd - bo rozeszły się pogłoski, że któryś zamordował księcia.

- To wszystko miało na celu odwrócenie uwagi. My nie mieliśmy z tym nic wspólnego, gdyż walczyli między sobą tylko żołnierze Yviana - stwierdził Guttorm.

- Tak, to celowe zacieranie śladów - przytaknął Simon. - Starali się odwrócić uwagę żołnierzy, aby nie dowiedzieli się oni za wcześnie o śmierci Yviana. Kiedy jego siły były zbyt podzielone, zbyt rozproszone, aby zorganizować pościg za mordercą lub mordercami...

- Może nie tylko o śmierci Yviana - wtrącił Koris. - Może również o zniknięciu Loyse!

- Ale dlaczego? - zapytał zaintrygowany Simon. Był bardzo zmęczony i nie mógł zebrać myśli. Chyba że... Kolderczycy chcieli użyć jej jako przynęty.

- Nie wiem, ale dowiem się wszystkiego! - Koris jeszcze raz uderzył z mocą trzonkiem topora o podłogę.




KSIĘŻNA KARSTENU


Loyse siedziała na szerokim łożu podciągnąwszy kolana pod brodę, obejmując je ciasno ramionami i wpatrywała się w leżący przed nią sztylet. Co kierowało postępowaniem Aldis? Kochanka księcia nie musiała obawiać się, że utraci władzę nad Yvianem. Władca Karstenu poślubił Loyse tylko dla doraźnej korzyści. A poza tym Aldis, która tyle czasu rządziła Yvianem, nie tak łatwo wyrzeknie się swego miejsca u boku księcia.

Ale - Loyse przesunęła językiem po wyschniętych wargach, przypominając sobie dzień, w którym po raz pierwszy zobaczyła kochankę swego “męża". Przed wielo­ma miesiącami, kiedy Jaelithe odgrywała w Karsie rolę wróżki, Aldis przyszła do niej potajemnie, aby kupić napój miłosny, który na zawsze związałby z nią Yviana. Musiała być przekonana o potrzebie kupna i o skuteczności działa­nia napoju - w przeciwnym razie nigdy by się tam nie zjawiła. Później, kiedy w walce o władzę nad umysłami wrogów Estcarpu Strażniczki użyły najmocniejszych ze znanych im czarów, Aldis - za pośrednictwem woskowej podobizny - stała się celem ataku Jaelithe. Do jej pod­świadomości zostały wprowadzone rozkazy, aby użyła swego wpływu na Yviana zgodnie z życzeniem czarownic.

Dziedziczka Verlaine nie mogła zrozumieć różnicy mię­dzy obecną a dawną Aldis. Ta nowa Aldis nie szukałaby pomocy u Jaelithe, przyszłaby do niej chyba tylko po to, żeby wypróbować siłę swej woli. Czy taki był prawdziwy cel wizyty kochanki księcia u czarownicy z Estcarpu? Nie! Gdyby istniał taki plan, Jaelithe wykryłaby go z łatwością. Aldis wtedy rzeczywiście przyszła po napój miłosny. Poza tym przed atakiem na Gorm, Aldis przez pewien czas naprawdę znajdowała się pod kontrolą czarownic z Estcar­pu - chociaż oddziaływały one na nią z daleka i tylko za pośrednictwem woskowej figurki. Gdyby próba ta się nie powiodła, Jaelithe natychmiast dowiedziałaby się o tym.

Loyse przygryzła dolną wargę i nadal wpatrywała się w sztylet. Jej spotkanie z kochanką księcia zakończyło się całkowitą porażką - była zbyt pewna siebie, kiedy powin­na udawać bardzo naiwną i oszołomioną niedawnymi przeżyciami dziewczynę. W jakiś sposób została rozszy­frowana i właściwie oceniona przez przeciwniczkę, którą powinna szanować, a może obawiać się jej? Jakże różna była Aldis od wyobrażenia, jakie o niej wytworzyła sobie Loyse. A teraz prowadziła jakąś własną grę i traktowała dziedziczkę Verlaine jak pionek, którym może manew­rować wedle swoich upodobań.

Kiedy Loyse zdała sobie sprawę z powagi sytuacji, w jakiej się znalazła, cierpliwie starała się zapanować nad gorącą falą gniewu jak i nad zimnym dreszczem strachu. Ostentacyjnie została uprowadzona z Estcarpu, ponieważ była żoną władcy Karstenu. Ale co naprawdę zyskiwał Yvian na jej przybyciu do Karsu? Po pierwsze to, czego pragnął od samego początku - pochodzące z grabieży skarby Yerlaine, a także sam zamek z portem, który mógł stać się wyjątkowo dogodną bazą do zbójeckich napaści na terytorium Estcarpu.

Po drugie - ona sama pochodziła ze starego ro­du szlacheckiego i poprzez małżeństwo z nią Yvian mógł uzyskać poparcie trzymających się dotychczas na uboczu starych rodów. Z Karsu dochodziły wieści, że Yvian zamierzał zerwać dawne więzi z najemnikami i za­pewnić mocniejsze podstawy swemu książęcemu tronowi poprzez nawiązanie do rządów poprzednich władców Kar­stenu.

Po trzecie - Loyse mocniej objęła ramionami kolana - po trzecie jej własne postępowanie - ucieczka z Yerlaine, przyłączenie się do wrogów księcia w Estcarpie, musiało bardzo rozgniewać Yviana. Było też, jak zdawały się wskazywać aluzje Aldis, poważnym ciosem zadanym jego miłości własnej. Może rzeczywiście Yvian zastanawiał się, co skłoniło Loyse do zaręczyn z Korisem, dlaczego wolała wygnańca z Gormu od księcia Karstenu. Loyse wykrzywiła pogardliwie usta: Cóż za porównanie! Koris... był po prostu Korisem! Wszystkim, czego kiedykolwiek w życiu pragnęła lub mogła pragnąć.

Istniały więc trzy przyczyny, dla których sprowadzono ją do Karsu, ale Loyse czuła niejasno, że za tym kryło się coś więcej. I teraz, siedząc na łożu w szarym świetle świtu, usiłowała to zrozumieć. Była pewna, że Aldis także maczała palce w jej porwaniu. Bez wątpienia kochanka księcia miała swoje powody, aby pragnąć obecności “rywalki" w Karstenie.

Co kierowało niezrozumiałym postępowaniem Aldis? Ściągnęła ją tutaj, nastraszyła opowieściami o planach, jakie miał wobec dziedziczki Yerlaine Yvian - a potem dała broń do ręki. Czy chciała, żeby Loyse popełniła samobójstwo? Pragnęła na zawsze pozbyć się rywalki? Mógł to być jedynie formalny, ale daleki od prawdy powód. A może Aldis dała Loyse sztylet po to, aby zwróciła broń przeciw Yvianowi, kiedy ten będzie usiłował ją posiąść? Ale przecież właśnie Yvianowi Aldis zawdzię­czała wszystko, czego pragnęła - władzę w księstwie! W każdym razie dziedziczka Yerlaine była zdecydowana rozważnie użyć podarunku Aldis.

Loyse ześlizgnęła się z łoża, podeszła do okna i ot­worzyła okiennice. Mocny podmuch zaparł jej dech w pier­siach, zmniejszył tępy ból głowy. Pomyślała, że musi to być wiatr wiejący od gór, chociaż Kars dzieliło od nich wiele mil. Była w nim siła, której teraz potrzebowała.

Loyse nie miała wątpliwości, że gdzieś tam szukali jej przyjaciele - Koris, Simon, Jaelithe. Ale nie sądziła, że mogliby dotrzeć aż do Karsu. Nie - jeszcze raz przyszłość zależała od jej własnej pomysłowości i zaradności. Podeszła znów do łoża i podniosła sztylet. Podarunek Aldis mógł być w jakimś sensie pułapką, ale Loyse odczuła głęboką ulgę, kiedy zacisnęła palce na zimnej rękojeści.

Oczy same zamykały się jej ze zmęczenia, więc ponow­nie położyła się na łożu. Sen... bardzo potrzebowała snu. Czy jeszcze raz zabarykadować drzwi stołem? Nie mogła się na to zdobyć, była wyczerpana. Zasnęła o wschodzie słońca.

Dodatkowy zmysł, ostrzegający przed niebezpieczeńst­wem, jaki odkryła u siebie Loyse, był prawdopodobnie rezultatem długich miesięcy spędzonych u boku Korisa podczas kampanii w górach, kiedy czuwać trzeba było nawet we śnie. Gdzieś w głębinie snu zadźwięczał sygnał alarmowy. Loyse w jednej chwili ocknęła się z drzemki i zupełnie już rozbudzona, leżała przez jakiś czas z za­mkniętymi oczami, nasłuchując i usiłując zrozumieć, co się wydarzyło.

Usłyszała ciche skrzypnięcie drzwi. Poderwała się gwał­townie i uniosła na łożu. promienie słońca wpadały przez otwarte okiennice, reszta komnaty pogrążona była w ciemnościach. Do komnaty wszedł jakiś mężczyzna.

Loyse na czworakach dopełzła do krawędzi łoża, ze­skoczyła na podłogę i stanęła tak, że ten szeroki mebel znalazł się między nią a intruzem. Mężczyzna ze źle ukrywaną pogardą odwrócił się do niej plecami i włożył klucz do zamka, tym razem od wewnątrz..

Dorównywał wzrostem Simonowi, a luźne fałdy nocnej, szaty nie tuszowały potężnej budowy ciała i szerokich, muskularnych ramion. Prawdopodobnie w walce był rów­nie silny jak Koris. Kiedy powoli, bez pośpiechu, odwrócił się, dostrzegła na jego ustach lekki uśmiech. W odczuciu Loyse - uśmiech bardzo zły i okrutny.

W jakiś sposób przybysz przypominał Fulka, lecz jego rudoblond włosy stanowiły tylko wyblakłą wersję złocisto-rudych kędziorów ojca Loyse, miał też znacznie grubsze rysy, dodatkowo zeszpecone poprzeczną blizną na policz­ku. Był to najemnik Yvian, Yvian Niezwyciężony.

Loyse, opierając się teraz plecami o ścianę, pomyślała, że książę Karstenu już nie wierzył, że może kiedykolwiek ponieść klęskę. Emanowało z niego poczucie całkowitej pewności siebie i tym trudniej było stawić mu czoło.

Nie spiesząc się książę Karstenu przeszedł przez kom­natę i stanął u stóp łoża, patrząc na Loyse z ironicznym uśmiechem. Potem złożył jej głęboki ukłon, w sposób jeszcze bardziej drwiący, niż poprzednio uczyniła to Aldis.

- Wreszcie spotkaliśmy się, pani. Nasze spotkanie zbyt długo się odwlekało, przynajmniej ja tak uważam - po­wiedział kpiąco. Przyglądał się jej z takim samym pogard­liwym lekceważeniem, jakim w przeszłości usiłował dręczyć ją Fulk. - Rzeczywiście jesteś płaskim jak deska bladym wymoczkiem - tu Yvian skinął głową, potwierdzając w ten sposób czyjąś relację. - Nie posiadasz niczego, czym mogłabyś się szczycić, pani.

Czy jej odpowiedź mogła sprowokować go do działania? A może milczenie mogło być, chociaż słabą, próbą obrony? Loyse wahała się nie wiedząc, jak powinna się zachować. W każdym razie im dłużej mówił, tym dłuższą miała chwilę wytchnienia.

- Tak, żaden mężczyzna nie ożeniłby się z tobą dla twej urody, Loyse z Verlaine - mówił dalej Yvian.

Czy usiłował sprowokować ją do odruchu protestu lub odpowiedzi? Loyse obserwowała go uważnie.

- Ale racja stanu - Yvian roześmiał się głośno - racja stanu może zmusić mężczyznę do uczynienia wielu rzeczy, które w innym wypadku przyprawiłyby go o mdłości. Dlatego poślubiłem cię, a teraz prześpię się z tobą, pani na Verlaine...

Nie rzucił się ku niej gwałtownie, jak się obawiała, ale zbliżał się rozmyślnie i powoli. Loyse, cofając się wzdłuż ściany, wyczytała w oczach Yviana powód takiego zachowania. Pościg i nieuniknione schwytanie zdobyczy dostarczą mu doskonałej rozrywki. Będzie starał się prze­dłużyć pościg, rozkoszując się jej strachem i odżywającą co jakiś czas słabą nadzieją, gdy pozwoli się jej wymknąć kolejny raz. Kiedy się zmęczy - nastąpi kres tej zabawy w kotka i myszkę - o czasie, który on wybierze i na jego warunkach!

Ustąpi mu tylko w tym jednym przypadku. Ze zręcznoś­cią, jakiej nauczyła się podczas pobytu wśród strażników granicznych Estcarpu, Loyse skoczyła - nie jak oczekiwał Yvian - ku zamkniętym drzwiom, lecz na środek łoża. Nie oczekiwał tego i nie złapał jej. Podskoczyła znów i uczepiła się sznurów baldachimu i zasłony łoża. Podciągnęła się do góry i usiadła tam, dysząc ciężko po wyczerpującym wysiłku, daleko poza zasięgiem ramion księcia.

Yvian podniósł do góry wzrok. Nie uśmiechał się już. Jego oczy zwęziły się, jak wtedy, gdy przez otwory w przy­łbicy hełmu obserwował pole bitwy.

Nie mówił nic, skupiwszy całą uwagę na dążeniu do wytkniętego celu. Ale Loyse wątpiła, żeby mógł wspiąć się do góry i ściągnąć ją na dół. Ważył niemal dwukrotnie tyle co ona, a zakurzone listwy, na których siedziała, trzesz­czały, kiedy próbowała zmienić pozycję. Po dłuższej chwili Yvian musiał dojść do takiego samego wniosku i po­stanowił zastosować inną taktykę. Zacisnął ręce wokół słupa baldachimu i począł z całej siły napierać na niego, usiłując przewrócić go na podłogę. Drzewo trzeszczało. W powietrzu "było pełno kurzu. Yvian dyszał ciężko. Zgnuśniał prowadząc wygodne życie, lecz nadal miał ciało żołnierza, który zabił niejednego w pojedynku zapaśni­czym.

Potrząsał słupem, usiłując obluzować go w obudowie łoża. Cienka listwa, na której siedziała Loyse, kołysała się raz w lewo, raz w prawo. Tylko zaciskając aż do bólu palce, mogła jeszcze zapewnić sobie bezpieczeństwo. Wreszcie słup runął z głośnym trzaskiem. Yvian cofnął się chwiejnym krokiem, lecz ze zręcznością szermierza utrzymał równo­wagę. Loyse spadła na podłogę. Ale kiedy Yvian ze złośliwym uśmiechem na spoconej twarzy podszedł do niej, odskoczyła w bok i chwyciła w dłoń podarunek Aldis. Uderzyła się przy tym mocno o inny słup i choć krzyknęła z bólu, zadała cios sztyletem, celując w wyciągnięte po nią ręce. Yvian zaklął i uchylił się przed ciosem. Zaczepił rękawem o element drewnianej konstrukcji baldachimu, który zawisł nad łożem. Przez krótką, decydującą chwilę nie mógł ruszyć się z miejsca. Ze złością kopnął dziewczynę, lecz Loyse uparcie pełzła na drugą stronę łoża.

Yvian nagłym szarpnięciem zwolnił rękę. W kącikach jego zaciśniętych ust pojawiła się piana, a w oczach... Loyse trzymała sztylet na wysokości piersi, ostrzem skiero­wany ku Yvianowi. Jej lewe ramię było nadał sparaliżowa­ne od uderzenia o słup baldachimu. Nie zdołałaby wymknąć się rozwścieczonemu mężczyźnie, gdyby jej ruchy krępowały długie suknie, lecz w podróżnym stroju była równie zwinna i zręczna jak każdy chłopiec. Dość dobrze władała mieczem, ale nie potrafiła walczyć na noże. A jej przeciwnikiem był doświadczony w bojach żołnierz znający wszystkie sposoby walki wręcz.

Yvian zerwał z łoża prześcieradło i ze złością począł smagać nim Loyse jak batem. Krzyknęła z bólu, gdy otrzymała cios w policzek, cofnęła się, ale nie wypuszczała sztyletu z dłoni. Uderzył ją jeszcze raz, a potem skoczył ku niej z zakrzywionymi jak szpony dłońmi. Uratował ją wtedy stół. Loyse na pół upadła, na pół ześliznęła się z niego, podczas gdy Yvian uderzył o stół z całym impetem. Władca Karstenu uznał, że luźna szata krępuje jego ruchy. Zatrzymał się nagle i zaczął rozwiązywać pas, wyraźnie zamierzając zrzucić ją z siebie.

Wtem oczy Yviana rozszerzyły się ze zdumienia; wpatry­wał się w coś, co znajdowało się za plecami Loyse. Córka Fulka wydęła pogardliwie usta: ten fortel był bardzo stary, czyżby jej “mąż" sądził, że zdoła podejść ją tak łatwo?

Zajętą śledzeniem ruchów Yviana Loyse całkowicie za­skoczył dalszy rozwój wypadków. Ktoś mocno chwycił ją za ramię i odepchnął do tyłu. Poczuła silny zapach piżma, jedwabny rękaw musnął jej przegub. Potem biała dłoń zsunęła się wzdłuż ramienia Loyse i wyrwała jej sztylet z ręki.

- Widzę że nie potrafiłaś zdobyć się na odwagę, żeby zabić! - usłyszała głos Aldis. - No dobrze, pozwól to zrobić temu, kto potrafi tego dokonać!

Zdumienie Yviana zamieniło się w gniew. Odszedł od stołu i zrobił krok w kierunku kochanki. Nagle potknął się, utrzymał na nogach i podszedł bliżej, ignorując wbity w ciało sztylet i rosnącą plamę krwi na szacie. Wyciągnął ręce, aby pochwycić Loyse. Ostatkiem sił odepchnęła go od siebie. Ku jej zdumieniu książę cofnął się, stracił równo­wagę i upadł na łoże szarpiąc rękami pościel.

- Dlaczego...? - Loyse spojrzała na Aldis, która stała teraz pochylona nad Yyianem obserwując go uważnie, jakby chciała dostrzec jakieś oznaki sprzeciwu. - Dlacze­go...? —- Loyse mogła wykrztusić z siebie tylko to jedno słowo.

Aldis wyprostowała się i podeszła do nie domkniętych drzwi. Nie zwracała uwagi na Loyse, przysłuchując się czemuś. Teraz i córka Fulka usłyszała dochodzące z dołu odgłosy uderzeń i przytłumione okrzyki. Aldis cofnęła się szybko, chwyciła Loyse za rękę i pociągnęła za sobą.

- Chodź! - powiedziała rozkazującym tonem.

Loyse usiłowała się uwolnić. Zapytała znów: - Dlacze­go?

Aldis przysunęła twarz do twarzy Loyse. - Ty wariat­ko! - syknęła. - Ci tam na dole to żołnierze z przybocz­nej straży Yviana. Czy chcesz, żeby znaleźli cię tutaj - razem z nim?

Loyse była zupełnie oszołomiona. Aldis cisnęła sztyle­tem, raniąc księcia, a żołnierze z jego straży przybocznej usiłowali wedrzeć się do książęcych apartamentów. Dlacze­go, po trzykroć dlaczego? Nic nie rozumiała, nie opierała się więc, kiedy Aldis pociągnęła ją w kierunku drzwi. Cała postawa i zachowanie Karstenki wyrażały niepokój i po­trzebę pośpiechu. Loyse przeraziła się jeszcze bardziej, kiedy spostrzegła, że Aldis również czegoś się boi. Co innego znać i obawiać się jednego wroga, ale znaleźć się w centrum totalnego chaosu - to coś nieporównanie gorszego.

Znajdowały się teraz w małym korytarzu i wyraźniej docierały do nich okrzyki z dołu. Aldis wciągnęła Loyse do jednej z komnat. Podłużne okna wychodziły na balkon, kątem oka córka Fulka dostrzegła luksusowe umeblowa­nie - musiały dotrzeć do osobistych apartamentów kocha­nki Yviana. Ale tamta się nie zatrzymała. Weszły na balkon: na balustradzie umieszczono deskę, której drugi koniec znajdował się na balkonie na przeciwległej ścianie. Aldis popchnęła Loyse ku balustradzie. - Wejdź do góry - rozkazała krótko. - Przejdź na drugą stronę!

- Nie mogę! - jęknęła Loyse. Deska przerzucona była nad przepaścią. Nie miała odwagi spojrzeć w dół, lecz wyczuwała otchłań rozpościerającą się pod stopami.

Aldis patrzyła na nią w milczeniu przez dłuższą chwilę. Potem podniosła rękę do piersi i zacisnęła palce na przypię­tej do sukni broszce, jakby przez to dotknięcie zwielokrot­niła swe siły i mogła zmusić Loyse do posłuszeństwa.

- Idź! - warknęła znowu.

Loyse spostrzegła, że tak samo jak wówczas, kiedy przebywała w towarzystwie Bethory, utraciła kontrolę nad swym ciałem. Jej własna osobowość zdawała się wycofywać w jakieś odległe rejony umysłu. Stamtąd obserwowała bezsilnie siebie samą, jak bez najmniejszych oznak lęku wdrapała się na balustradę i przeszła po desce na drugi balkon. Aldis przeszła w ślad za nią, a potem strąciła w dół chwiejny pomost, odcinając drogę ścigającym. Karstenka nie dotknęła ponownie córki Fulka, gdyż nie było to potrzebne. Dziewczyna nie potrafiła się uwolnić z niewi­dzialnych więzów, które poddawały ją woli Aldis. Razem przebiegły przez mały pokój, następnie przez większą komnatę. Czołgał się tam po podłodze ranny mężczyzna. Aldis pociągnęła za sobą Loyse, obie biegły teraz co sił w nogach.

Dziewczyna z Yerlaine zobaczyła innych zabitych i ran­nych, a nawet niewielkie grupki walczących ze sobą męż­czyzn. Żaden z nich nie zwrócił najmniejszej uwagi na biegnące kobiety. Co się stało? Czy byli tu żołnierze Estcarpu? Czy Koris i Simon przybyli po nią do Karsu? Ale wszyscy walczący żołnierze nosili oznaki Karstenu, jakby siły księcia podzieliły się na wrogie, zwalczające się nawzajem frakcje.

Wbiegły do obszernej kuchni pałacowej, zupełnie pustej, chociaż na rożnach piekło się mięso, w garnkach bulgotała zupa i jakieś dania przypalały się w rondlach. Przez mały dziedziniec przedostały się do ogrodu, gdzie w równych rzędach rosły najrozmaitsze warzywa i drzewa obciążone dojrzewającymi owocami.

Aldis w biegu przerzuciła przez ramię kraj długiej, wierzchniej szaty. Zatrzymała się tylko raz, kiedy zaczepiła o gałąź siatką na włosy. Pospiesznie uwolniła się i znów pobiegła naprzód. Loyse nie wątpiła, że zmierza ona do konkretnego celu, ale nie wiedziała, co to mogłoby być, póki nie dotarły do niewielkiej rzeczki. W trzcinach ukryta była stara łódź. Aldis rozkazała: - Wejdź i połóż się na dnie!

Loyse musiała posłuchać, chociaż woda przemoczyła jej spodnie i zalała buty. Aldis wdrapała się do łodzi i położyła się obok przykrywając siebie i towarzyszkę zbutwiałą matą z sitowia. Po kilku chwilach Loyse poczuła, że łódź ruszy­ła - płynęły z prądem, prawdopodobnie do rzeki, nad którą leżał Kars.

Zapach pleśni bijący od maty przyprawiał o mdłości, woda na dnie łodzi cuchnęła bagnem. Jakże Loyse pragnęła unieść głowę i odetchnąć znów świeżym powietrzem! Nie mogła tego uczynić: umysł buntował się przeciwko narzu­caniu obcej woli, lecz ciało pozostawało posłuszne roz­kazom Aldis.

Łódź zakołysała się mocniej - musiały już dopłynąć do rzeki. Dokąd zamierzała udać się Aldis? Jakie plany miała wobec Loyse? Kiedy córka Fulka jechała z Bethorą, była pod tak silnym działaniem czarów, że akceptowała wszyst­kie posunięcia tamtej jako właściwe i naturalne. Nie bała się niczego, nie rozumiała nic z tego, co robiła. Teraz jednak w pełni zdawała sobie sprawę, że Aldis rzuciła na nią czar, który zmienił dziedziczkę Verlaine w automat posłuszny woli Karstenki. Ale dlaczego, dlaczego to wszys­tko przytrafiło się właśnie jej?

- Dlaczego? - powiedziała jej do ucha Aldis. - Py­tasz, dlaczego? Jesteś teraz udzielną księżną, pani. Całe to miasto, cały kraj należy do ciebie! Czy potrafisz zrozumieć, co to oznacza, moje małe nic, które pojawiło się nie wiadomo skąd?

Loyse usilnie starała się zrozumieć, ale nie potrafiła uzmysłowić sobie prawdziwego znaczenia słów kochanki Yviana.

Czekano na nie. Usłyszały słowa powitania. Aldis usiad­ła i wrzuciła do rzeki matę z sitowia. Znów mogły odetchnąć świeżym wilgotnym powietrzem. Burta statku była już niedaleko. Aldis wyciągnęła rękę po zrzuconą ze statku linę.



NIEDOSTĘPNE MURY YLE


Simon siedział na parapecie zakończonego ostrym łu­kiem okna, odwrócony plecami do komnaty i wszystkich, którzy w niej właśnie przebywali. Jednak słyszał odgłos kroków Korisa, chodzącego tam i z powrotem jak uwięzio­na w klatce pantera, słuchającego meldunków i wydającego żołnierzom rozkazy. Ta komnata była mózgiem sił in­wazyjnych Estcarpu w Karsie. Zdobyli stolicę Karstenu jednym zuchwałym atakiem, ale dalsze utrzymanie miasta graniczyło z szaleństwem. Simon wątpił jednak, czy ktokol­wiek mógłby nakłonić Korisa do zaakceptowania tej oczy­wistej prawdy. Jeśli seneszal nadal będzie w takim stanie ducha jak obecnie, to wkrótce może kazać rozebrać kamień po kamieniu, wszystkie gmachy w mieście, szukając tej, która zniknęła w tajemniczy sposób. Koris nie chciał przyjąć do wiadomości, że Loyse nie ma w Karsie.

Czy jednak Simon miał prawo potępiać Korisa za to, że całą energię poświęcił temu jednemu celowi, chociaż takie postępowanie mogło narazić na szwank całą ich wyprawę? Obiektywnie rzecz biorąc, tak. Jeszcze pół roku temu Simon mógłby to zauważyć, lecz nie byłby w stanie zrozumieć udręki seneszala. Ale od tego czasu wiele zmieniło się w jego własnym życiu i teraz sam przeżywał podobne męczarnie. Być może nie okazywał tego po sobie: nie wybuchał gniewem przy lada okazji, nie chodził tam i z powrotem po komnacie, nie rzucał się na wszystkich przybyszów z pytaniem o nowiny.

Jednak ich sytuacja była krańcowo odmienna: wróg porwał narzeczoną Korisa, a Jaelithe z własnej woli opuś­ciła Simona i już nie wróciła. Dlatego wciąż powracał myślami do wydarzeń, które stały się bezpośrednią przy­czyną ich rozstania. Czy Jaelithe nadal byłaby zadowolona z życia u boku Simona, gdyby nie przebudził się w niej słaby cień mocy, którą niegdyś władała? A może dopiero wówczas zrozumiała, jak wielką poniosła stratę, z czego być może nie zdawała sobie w pełni sprawy wtedy, gdy na ich weselu oddała swój klejnot czarownicy? Simon ze wszystkich sił starał się odsunąć od siebie myśli o Jaelithe i skupić na piętrzących przed nimi problemach: Kars był w ich rękach, Yvian nie żył, a Loyse zniknęła i żaden z jeńców nie wiedział, jak to się stało. Niezwłocznego uregulowania wymagał problem dalszej polityki Estcarpu wobec Karstenu, a Koris nie był zdolny do logicznego myślenia. Simon odszedł od okna, zastąpił drogę Korisowi i schwycił go za ramię.

- Nie ma jej tu. Musimy więc poszukać jej gdzie indziej. Ale to nie powód, żeby całkowicie tracić głowę! - Simon celowo powiedział to oschłym tonem: chciał wstrzą­snąć seneszalem i wytrącić go z głębokiej depresji.

Koris zamrugał oczami i ruchem ramienia strząsnął rękę Simona. Ale przestał chodzić w kółko i słuchał jego słów.

- Gdyby Loyse uciekła... - zaczął.

- Wtedy prawdopodobnie ktoś by to zauważył - do­kończył za Korisa Simon. Po czym mówił dalej: - Za­stanów się teraz, dlaczego została uprowadzona? Przyby­wamy do Karsu i dowiadujemy się, że ktoś celowo zasiał niezgodę wśród żołnierzy księcia. To wszystko mogło mieć na celu ukrycie śmierci Yviana albo...

- Coś zupełnie innego - Koris i Simon odwrócili się na dźwięk głosu czarownicy, która przybyła do Karsu razem z oddziałami strażników granicznych. - Całkowicie odmienny powód - ciągnęła, jak gdyby porządkowała własne myśli, wypowiadając je na głos. - Czyż nie zdajecie sobie sprawy, panowie dowódcy, że po śmierci Yviana jego żona ma pewne prawa do Karstenu? Loyse pochodzi ze starego rodu i potężne niegdyś klany mogłyby skupić się wokół niej, osadzić ją na tronie i sprawować rządy w jej imieniu. Wszystkie wydarzenia w Karsie, rozegrano celowo i z rozmysłem. Pozostaje tylko dowiedzieć się, czyim celom miały służyć. Kogo nie ma wśród zabitych i wziętych do niewoli? Sądzę, że nie należałoby pytać, kto nie żyje i dlaczego, lecz raczej kogo nie ma i z jakiego powodu.

Simon skinął głową. “Tak, to świetny plan" - pomyślał. Sprowadzić Loyse do Karsu, potwierdzić przed całym księstwem jej prawa jako małżonki Yviana - kiedy sam Yvian przypuszczalnie znał tylko część tego planu i wierzył, że jest jego autorem - a potem usunąć księcia i w imieniu Loyse przejąć władzę w Karstenie. Ale który z magnatów był tak przebiegły, posiadał tak doskonale funkcjonującą organizację, aby" móc wprowadzić ten plan w życie? Dane, jakimi dysponowały służby wywiadowcze strażników gra­nicznych - a Simon wiedział albo raczej był głęboko przekonany, że są bardzo dokładne - wskazywały na to, że nikt z przedstawicieli pięciu lub sześciu rodów magnac­kich nie miał odwagi ani zręczności niezbędnej dla prze­prowadzenia tak skomplikowanej intrygi. Poza tym Yvian nigdy nie darzył zaufaniem żadnego z potężnych niegdyś klanów do tego stopnia, aby jakiś magnat mógł swobodnie działać na zamku księcia. Powiedział to wszystko swoim rozmówcom.

- Fulk nie był całkowicie Fulkiem - odparła czarow­nica. - I tu, w Karsie mogą być tacy, którzy nie są w pełni tymi, na jakich wyglądają!

- Kolderczycy! - Koris ze złością uderzył pięścią w otwartą dłoń. - Zawsze oni!

- Tak - odparł zmęczonym głosem Simon. - Nie mogliśmy uwierzyć, że zrezygnują z walki wraz z upadkiem Sipparu, prawda? Czyż tak niedawno jeszcze nie uważaliś­my, że ich największą słabością jest brak ludzi? Praw­dopodobnie nie mogą już masowo produkować armii “opętanych" - przynajmniej nie tutaj. Utrata sprzętu, który zdobyliśmy na Gormie, musiała poważnie ograniczyć ich możliwości w tej dziedzinie. Zdecydowali się więc na zastąpienie ilości jakością, biorąc pod kontrolę czołowe osobistości, mężczyzn...

- I kobiety! - przerwał mu Koris. - Jest pewna kobieta, którą powinniśmy tu znaleźć, ale gdzieś zniknęła. To Aldis!

Czarownica zmarszczyła brwi: - Aldis podporządkowa­ła się naszym rozkazom w bitwie o władzę nad umysłami wrogów przed atakiem na Gorm. Możliwe, że później nie było dla niej miejsca w Karsie.

- To można łatwo sprawdzić! - Simon podszedł do stołu, przy którym siedział Ingvald, nagrywając dane liczbowe na dostarczony przez sokolników fonograf - udoskonaloną wersję aparatów, w jakie zaopatrywali swoje ptaki.

- Jakich informacji dostarczono nam o pani Aldis? - zapytał.

Ingvald uśmiechnął się lekko - Jest ich bardzo dużo - odparł. - Przynajmniej w trzech wypadkach owa dama przekazała najemnikom Yviana rozkazy, które sprawiły, że te wilki rzuciły się sobie do gardeł. A że była kochanką księcia i jego powiernicą, wzięli jej słowa za szczerą prawdę. Jeśli knuto tu jakiś spisek, ta kobieta odegrała ważną rolę we wprowadzeniu go w życie.

Czarownica w ślad za Simonem podeszła do stołu. Wzięła w dłonie przesłonięty mgłą klejnot, oznakę jej zawodu, i z obu stron pocierała go rękoma. Nagle powie­działa: - Chciałabym obejrzeć komnatę tej kobiety.

Poszli tam wszyscy - Strażniczka, Simon, Koris i Ing­vald. Był to wykwintny, bogato wyposażony buduar. Znajdował się przy tym samym korytarzu na górze co komnata, w której znaleźli konającego Yviana. Przez szeroko otwarte, wychodzące na balkon okna do środka docierały podmuchy wiatru, poruszały jedwabnymi za­słonami łoża, jak chorągiewką trzepotały koronkową szar­fą wystającą z kufra. W komnacie czuć było silny zapach piżma, który przyprawiał Simona o mdłości. Podszedł do okien, aby odetchnąć świeżym powietrzem.

Czarownica, nadal ściskając w dłoniach swój klejnot, wyciągnąwszy przed siebie ramiona, przechadzała się po komnacie. Simon nie wiedział, co robi, ale nie wątpił, że to poważna sprawa. Strażniczka przesunęła rękoma wzdłuż łoża, ponad dwoma kuframi, wreszcie nad toaletką z lust­rem. Na toaletce stało mnóstwo małych szkatułek i butele­czek z oszlifowanego kamienia. Nagle, w trakcie przesuwa­nia się, nad baterią kosmetyków, zaciśnięte dłonie czarow­nicy zatrzymały się, zawisły w powietrzu bez ruchu, a po­tem gwałtownie opuściły na dół, chociaż Simon nic tam nie dostrzegł.

Czarownica odwróciła się do towarzyszących jej męż­czyzn: - Tutaj niedawno leżał talizman... zapewniał właś­cicielowi moc rzucania czarów, był wielokrotnie używany... ale nie miał nic wspólnego z naszą mocą. To był kolderski wyrób! - prychnęła z niesmakiem. - Była to rzecz zmieniająca...

- Zmieniająca postać! - zawołał Koris. - Zatem kobieta, która uchodziła za Aldis, mogła wcale nią nie być!

Strażniczka potrząsnęła głową: - Nie jest tak, jak sądzi seneszal, panowie dowódcy. Nie chodzi tu o zewnętrzną zmianę postaci, którą stosujemy od dawna, ale o zmianę wewnętrzną, zmianę osobowości człowieka. Czyż nie po­wiedzieliście mi, że Fulk nie był w pełni Fulkiem, a jednak nie należał do “opętanych"? Wymknął się chyłkiem z pola walki, podczas gdy uprzednio do końca stałby na czele swoich ludzi. Teraz zaś, kiedy nosił w sobie tę część osobowości, którą zaszczepili mu Kolderczycy, uciekł, a nawet wybrał pewną śmierć, niż dostanie się w wasze ręce. Podobnie postąpi ta kobieta. Jestem pewna, że ona także ma w sobie część osobowości Kolderczyka.

- Kolderczycy! - powtórzył przez zaciśnięte zęby Koris. Potem otworzył szeroko oczy i jeszcze raz wypowie­dział to słowo, ale zupełnie innym tonem: - Kolderczycy!

- Co... - zaczął Simon, ale Koris mówił już dalej:

- Gdzie jest ostatnia twierdza tych przeklętych pory­waczy? To przecież Yle! Mówię wam... ten stwór, który był kiedyś Aldis, uprowadził Loyse i udaje się do Yle!

- To tylko przypuszczenie! - odparował Simon. “Chociaż logiczne" - dodał w myśli. - Nawet jeśli masz rację, Yle jest bardzo daleko stąd i nadarza się nam doskonała okazja, aby przechwycić je w drodze. “A także wyśmienity powód, aby usunąć się z Karsu, zanim ściąg­niemy na siebie nieszczęście." - Znów skomentował bez­głośnie.

- Yle? - Strażniczka wyraźnie rozważała taką ewen­tualność.

Simon czekał na dalsze uwagi. Czarownice z Estcarpu były dobrymi strategami. Jeżeli Strażniczka zechce coś dodać, jej komentarze dotkną sedna sprawy i warto będzie ich wysłuchać. Ale czarownica milczała. Wodziła tylko wzrokiem od Simona do Korisa, jak gdyby zauważyła coś, czego nie mógł dostrzec żaden z nich. Pomimo tego niezwykłego zachowania nie powiedziała nic więcej. Simon wiedział od dawna, że nie istniała możliwość uzyskania odpowiedzi poprzez zadawanie pytań Strażniczkom, jeżeli same nie chciały jej udzielić.

Tego samego wieczora, jeszcze przed wschodem księży­ca, uzyskali dowód na to, że Koris mógł mieć rację. Nie chcąc przeciągać pobytu w Karsie, napastnicy wycofali się na zakotwiczone w porcie okręty, rekwirując ponadto wszystkie statki handlowe, aby dopłynąć do morza. Zasę­pione załogi pracowały pod nadzorem żołnierzy Estcarpu, a każdym statkiem dowodził sulkarski kapitan.

Ingvald zaprowadził żołnierzy z tylnej straży na ostatni z zarekwirowanych kupieckich statków. Stał teraz obok Simona, spoglądając na miasto, które dzień wcześniej - nie bez ich udziału - poraziła prawdziwa trąba powie­trzna.

- Pozostawiamy za sobą wrzący kocioł - zauważył.

- Pochodzisz przecież z Karstenu - czy nie wolałbyś raczej zostać tu i pilnować tego kotła? - zapytał go Simon.

Ingvald roześmiał się nieprzyjemnie i rzekł ochrypłym głosem: - Kiedy nasłani przez Yviana siepacze podpalili mi dom i zabili mego ojca i brata, powiedziałem sobie, że ten kraj nie jest już moją ojczyzną! Nie wywodzimy się z tych nowych przybyszów z Karsu i lepiej dla nas jest związać nasze losy z Estcarpem, ponieważ my także należymy do Starej Rasy. O, nie! Niech tym wrzącym kotłem zajmie się ten, kto zechce. Całkowicie zgadzam się ze zdaniem Strażniczek, że Estcarp nie potrzebuje nowych ziem, ani nie chce rozciągać swej władzy poza obecne granice. Chociażby teraz - czy zamierzamy podbić Karsten? Gdybyśmy chcieli to uczynić, najpierw musielibyśmy zdusić ze sto punktów oporu na terenie całego księstwa. Do tego trzeba by ogołocić z żołnierzy całą północną granicę, a Alizończycy tylko czekają na taką okazję...

- Usunęliśmy z tego miasta Yviana, który żelazną ręką przez wiele lat rządził Karstenem. Teraz na jego miejsce znajdzie się pięciu lub sześciu pretendentów do tronu książęcego. Kiedy najbardziej wpływowi magnaci będą Zwalczać się wzajemnie, żadnemu nie przyjdzie do głowy myśl, przynajmniej przez jakiś czas, aby niepokoić północ­nych sąsiadów. Anarchia w Karstenie lepiej służy sprawie Estcarpu niż garnizony okupacyjne.

- Panie! - Do Simona podszedł dowodzący statkiem Sulkarczyk. - Mam tu takiego jednego, który opowiada pewną historię i uważa, że jest coś warta. Może ma rację - zameldował.

Po czym wypchnął do przodu mężczyznę w brudnym i poplamionym stroju prostego marynarza. Karsteńczyk natychmiast ukląkł, zgodnie z narzuconym przez Yviana służalczym obyczajem.

- Słucham! - rzekł Simon. Tamten począł mówić pospiesznie:

- To jest tak, panie. Tam był pewien statek. Nie był to zwyczajny statek handlowy. Jego załoga nie wychodziła na brzeg, chociaż stał na kotwicy dwa, może trzy dni. Nie wyładowali na nabrzeżu żadnych towarów ani nie przy­płynęli do portu z pełnymi ładowniami. I my, mój kumpel i ja, obserwowaliśmy go. Nie zauważyliśmy nic, chyba to, że było tam tak spokojnie. Ale kiedy w mieście rozgorzały walki, wtedy na statku zaczął się ruch. Ci z załogi wzięli się za wiosła i się wynieśli. Nie było w tym nic dziwnego, bo tak zrobiło wielu innych. Tylko że tamci, jak wypłynęli ż portu, to na dobre...

- A ten statek nie odpłynął? - Simon nie dostrzegał niczego niezwykłego w tej historii, ale w pełni ufał sugestii sulkarskiego kapitana, aby wysłuchać do końca opowiada­nia Karsteńczyka.

- Podpłynęli tylko do ujścia tamtej rzeczki... - mary­narz wskazał ruchem głowy przeciwległy brzeg rzeki, nad którą leżał Kars. Kontynuował swoją opowieść nadal klę­cząc, ze wzrokiem utkwionym w deski pokładu. - Tam czekali, siedząc przy wiosłach, podczas gdy wszyscy inni zmykali w górę rzeki. Potem pojawiła się tamta łódź, taka mała szalupa dryfująca z prądem - jakby urwała się z liny holowniczej. Ci ze statku szybko podpłynęli do brzegu, gdzie kryła się ta łódź. Szalupa pojawiła się znów na wodzie, kiedy statek ruszył w drogę, kierując się nie w górę, ale w dół rzeki.

- I uznaliście to za dziwne? - ponaglił go Simon.

- No tak, kiedy widzieliśmy, że wasi ludzie przybywali właśnie z tej strony. Oczywiście, większość z nich prze­prawiła się wtedy na drugi brzeg rzeki i uderzyła na miasto. Może tamci pomyśleli, że będzie lepiej spróbować zawrócić na morze niż płynąć w górę rzeki.

- Zabrali kogoś z tej łódki - powiedział Ingvald.

- Na to wygląda - przytaknął Simon. - Ale kogo? Jednego z ich oficerów?

- Jeśli chodzi o tę łódź - wtrącił się do indagacji sulkarski kapitan - czy widzieliście w niej kogoś?

- I to właśnie wydaje się takie dziwne, panie - od­powiedział Karsteńczyk. - Nie było tam nikogo. Jasne, że nie obserwowaliśmy jej przez lornetkę, ale ponad okrężnicą widać było tylko matę z sitowia. Jeżeli ktoś tam był, leżał płasko na dnie.

- Może tam byli ranni? - podsunął Ingvald.

- Albo po prostu ukrywali się, i ten statek potem skierował się w stronę morza, popłynął w dół rzeki? - zapytał marynarza Simon.

- Tak, panie. I tu jest jeszcze jedna dziwna rzecz - to znaczy jak ten statek się poruszał. Ludzie z załogi stali przy wiosłach jak trzeba - tylko wyglądało jakby udawali, że nie muszą wiosłować, jakby prąd był tak szybki, że potrzebowali od czasu do czasu tylko odepchnąć się raz czy drugi od mielizny. Pewnie, że tam jest prąd, ale nie taki silny. Jeśli chcesz zyskać na czasie, musisz nieźle na­pracować się przy wiosłach, zwłaszcza kiedy na dodatek wieje przeciwny wiatr - a wtedy tak było. Ale oni zyskali na czasie - i to sporo.

Ponad pochyloną głową marynarza Sulkarczyk spojrzał na Simona.

- Nie znam innego sposobu, w jaki można podróżować po tej rzece, poza wiosłami i żaglami - zameldował. - Jeżeli jakiś statek potrafi poruszać się w taki sposób, to ani ja, ani żaden z moich braci nigdy nie widzieliśmy takiego statku. Umiemy dobrze posługiwać się wiosłami i żaglami, ale to... są czary!

- Lecz nie takie, jakie stosuje się w Estcarpie - odparł Simon. Następnie rozkazał: - Kapitanie, nadaj sygnał do statku seneszala. Potem wysadzisz mnie na jego pokład razem z tym człowiekiem.

- Co o tym sądzisz, kapitanie Osberiku? - Koris zwrócił się do dowodzącego flotą Sulkarczyka, kiedy po­wtórzono mu tę całą historię. - Czy jest to opowieść wymyślona przy butelce wina, czy też wiarygodna?

Wszyscy widzieli, że seneszal bardzo pragnął, aby opo­wieść karsteńskiego marynarza była prawdziwa, że nawet znalazł dla niej miejsce w swoich planach poszukiwania Loyse.

Osberic powiedział ostrożnie: - My nic nie wiemy o takim statku, ale sądzę, że ten człowiek rzeczywiście zobaczył na własne oczy to, o czym nam tu opowiedział. Przecież istnieją statki, które nie należą do nas.

- To nie był okręt podwodny - zauważył Simon.

- Możliwe, ale ponieważ Kolderczycy zaczynają na­śladować nasze zmiany postaci, być może potrafią także zmieniać wygląd swoich okrętów. Prawdopodobnie w trak­cie panującego nad rzeką zamieszania, kiedy przepra­wialiśmy naszych ludzi na drugi brzeg, przekonani, że muszą zyskać na czasie, zaryzykowali - stwierdził Sulkar­czyk.

Koris, raz po raz gładząc dłonią trzonek topora Volta, skomentował krótko: - W dół rzeki na morze, potem do Yle.

To tylko przypuszczenia". - Pragnął przypomnieć Korisowi Simon. Jeśli nawet tamten statek przypominał małe jednostki używane w żegludze śródlądowej, na pewno był czymś zupełnie innym i rzeczywiście mógł płynąć do Yle, a nawet do ukrytej gdzieś w zamorskich krajach bazy Kolderczyków.

Ale Koris już podjął decyzję: - Twój statek jest najszyb­szy, Osberiku. W razie potrzeby posadzimy przy wiosłach naszych ludzi. Płyniemy za nimi.

Jednak, jeśli kolderski statek rzeczywiście płynął przed nimi, jego załoga dobrze wykorzystała przewagę czasową, jaką mieli nad flotą Estcarpu. W nocy począł dąć silny wiatr, na statku Osberika rozwinięto żagle. Płynęli równie szybko jak rzeczna jednostka, bez pomocy wioseł, z tyłu sznur okrętów podpływał do brzegu, aby wysadzić na ląd żołnierzy, którzy mieli dotrzeć do granicy Estcarpu, pozos­tawiając za sobą chaos. Tylko statek Osberika i jeszcze dwie inne jednostki z sulkarskimi załogami kontynuowały pościg.

Simon spał kilka godzin, zawinąwszy się w płaszcz. Czuł się źle w kolczudze Fulka. Pozbyli się już maskujących zmian postaci, ale nadal nosili zabrane z Verlaine stroje i broń. Simon spał niespokojnie, budził się kilkakrotnie, nie pamiętając jednak nic z dręczących go koszmarów. Prze­śladowała go tylko natarczywa myśl, że te sny miały duże znaczenie. Resztę nocy spędził bezsennie, wpatrując się w rozgwieżdżone niebo, wsłuchując w odgłosy wiatru. Od czasu do czasu słyszał przyciszone głosy pełniących wartę Sulkarczyków. Koris leżał obok Simona. Simon pomyślał, że zmęczenie przemogło żelazną wolę seneszala i nawet Koris wreszcie zasnął.

Simon wciąż powracał w myślach do celu ich podróży. Yle - i Kolderczycy. Nie było żadnego sposobu zawrócenia Korisa z drogi do Yle, chyba że się go zwiąże... Ale co dalej? Przecież nie będą zdobywać tej kolderskiej twierdzy! Czyż w ciągu minionych miesięcy nie próbowali wielokrotnie przedrzeć się do Yle? Na Gormie odnieśli zwycięstwo, ponieważ przez przypadek Simon jako jeniec został zabrany do wnętrza tej fortecy i udało mu się odkryć słabe miejsca w kolderskim systemie obronnym. Ale wtedy zadufani w sobie Kolderczycy pogardzali przeciwnikami, którzy nie mogli niczego przeciwstawić ich technicznej przewadze.

Klęska Kolderczyków w Sipparze wiele ich nauczyła. Teraz już niewidzialne pole siłowe zewsząd - od morza i lądu - otaczało Yle, pole, przez które nie mogły przedostać się nawet telepatyczne sondy czarownic. Od miesięcy Yle było szczelnie zamknięte. Jeśli garnizon twier­dzy utrzymywał jakieś kontakty ze światem zewnętrznym, to tylko drogą morską, i to nie na powierzchni morza. Kolderczycy posiadali łodzie podwodne, trzy takie statki żołnierze Estcarpu zdobyli na Gormie. Ale...

Simon znowu przeżywał te same wątpliwości, które gnębiły go przed wielu miesiącami, kiedy stanął przed Radą Strażniczek i wygłosił opinię na zadane przez nie pytanie. Oświadczył im wtedy, że należy pozostawić w spokoju odkryte na Gormie maszyny, zachować daleko posuniętą ostrożność wobec kolderskich sekretów, gdyż mogą wy­zwolić przypadkiem coś, czego nie będą mogły ani zro­zumieć, ani kontrolować. Czyżby wtedy nie miał racji? Teraz wahał się. A jednak coś w głębi jego umysłu utrzymywało nadal, że miał wtedy rację, ponieważ użycie kolderskich maszyn równało się częściowemu oddaniu się w ręce wroga.

Wiedział wprawdzie, że czarownice powoli, ostrożnie badały odkryte na Gormie mechanizmy. Nie martwiło go to jednakże, gdyż czyniły to posługując się wszelkimi możliwymi zabezpieczeniami, a moc czarodziejska, którą władały, była dostatecznie silną przeszkodą nawet dla wysoko rozwiniętej techniki Kolderczyków. Ale dostać się pod wpływ tamtych maszyn...

Istniał jednak pewien sposób, aby przedostać się teraz do Yle. Simon myślał już o tym wielokrotnie, ale nigdy, nawet w obecności Jaelithe, nie wypowiedział tej myśli na głos. Być może tylko on jeden mógł jeszcze raz przedostać się do kolderskiej fortecy. Nie łodzią podwodną, gdyż nie potrafił jej obsługiwać, a czarownice nie odkryły jeszcze, jaka siła poruszała mechanizmy tych statków. Chyba że była to wzmocniona przez specjalne maszyny psychiczna siła tam­tego kolderskiego dowódcy, który umarł w metalowym kasku na głowie, w ostatniej chwili pozostawiając swoich ludzi na pastwę losu. Nie, droga do Yle nie prowadziła pod powierzchnią morza, lecz przez powietrze. Simon przypom­niał sobie samoloty ustawione rzędami na dachu jednego z gmachów w Sipparze. Tak, to właśnie mógł być klucz do Yle. Lecz samo napomknięcie Korisowi o takiej możliwości byłoby całkowitym szaleństwem.



ŚLAD KOLDERCZYKÓW


- Jest szczelnie zamknięte ze wszystkich stron... - Koris ze złością uderzył toporem w grubą warstwę darni, jakby zadawał cios znienawidzonemu wrogowi. Stali na wzniesieniu, patrząc na Yle ponad doliną wpadającej do morza rzeczki.

Kolderczycy podstępem zrabowali wyspę Gorm ludziom pochodzącym z tego świata i tej epoki. Natomiast w Yle zbudowali od podstaw własną twierdzę. Można by oczeki­wać, że wzniosą wieże i mury z metalu, a nie z tego samego kamienia co budowniczowie Estcarpu. Lecz w kraju czaro­wnic wszystkie budowle były bardzo stare i zdawały się wyrastać z ziemi, na której stały. A Yle, mimo archaicznego kamiennego budulca, było nie tylko nowe, lecz oddzielone od gleby i skał w sposób, jaki Simon jasno wyczuwał, lecz nie potrafił ująć w słowa. Nawet gdyby nie wiedział, do kogo należała kolderska twierdza, szybko zdałby sobie sprawę, że nie została zbudowana ani przez mieszkańców Estcarpu, ani żadnego z sąsiadujących z nim krajów.

- Tam kiedyś były drzwi - Koris wskazał toporem na frontową ścianę zupełnie gładkiego muru, nieco na pra­wo. - Teraz nawet i to zlikwidowali, a nikt nie może podejść bliżej niż do tej rzeczki w dolinie.

Otaczające Yle pole siłowe, bardzo podobne do tego, które niegdyś nie dopuszczało na Gorm żadnego intruza, uniemożliwiało dokładniejsze obejrzenie obcej budowli.

Simon poruszył się niespokojnie. Istniał przecież pewien sposób, aby przedostać się do Yle. Natarczywe myśli prześladowały go od czasu, kiedy opuścili Kars. Musiał toczyć wewnętrzną walkę, aby nie wspomnieć o tym Korisowi.

- Muszą przedostawać się do twierdzy lub opuszczać ją pod powierzchnią morza. Tak samo postępowali na Gormie.

Seneszal zawołał z gniewem: - A więc mamy zawrócić z drogi do Yle i wyznać, że zostaliśmy pokonani, że Kolderczycy zwyciężyli?! Nikt nie usłyszy ode mnie takich słów, dopóki żyję i mogę walczyć! - Koris jeszcze raz z całej siły uderzył toporem w ziemię. - Na pewno istnieje jakiś sposób... musi być jakiś sposób!

Co skłoniło wtedy Simona do powiedzenia na głos najskrytszych myśli? Ale słowa same wyrwały mu się z ust: - Może istnieje wyjście...

Koris odwrócił się błyskawicznie, pochylony jakby stał frontem do nieprzyjaciela.

Simon powoli pokręcił głową: - Przypomnij sobie upadek Sulkaru... - zaczął, ale Koris wpadł mu w słowo.

- Powietrzem! Latające statki w Sipparze! Ale jak możemy ich użyć, jeśli nie znamy kolderskich cza­rów? - Patrzył pytająco na Simona rozjaśnionymi nagłą nadzieją oczami. - A może ty znasz te czary, bracie? W opowieściach o świecie, z którego przybyłeś, mówiłeś o statkach powietrznych, które pomagają wam w prowa­dzeniu wojen. To by dopiero była świetna walka - zwrócić przeciwko tym łotrom ich własną broń! Ajjj! - Podrzucił do góry topór Volta i złapał go za trzonek, głowę trzymał wysoko, tak że słońce świeciło mu prosto w twarz. - Udaj­my się na Gorm po tamte latające statki! - zawołał.

- Zaczekaj! - Simon chwycił Korisa za ramię. - Nie jestem pewny, czy w ogóle będziemy mogli na nich pole­cieć!

- Jeśli będzie można użyć ich do unicestwienia tego gniazda żmij, zrobimy to!? Twarz Korisa była blada, zaciśnięte mocno usta przypominały okropną bliznę. Powiedział ponuro: - Wiem, że posługiwanie się cudzą magią jest bardzo ryzykowne, ale w życiu przychodzi taki czas, kiedy człowiek chwyta się każdej broni, która może mu pomóc. Płyniemy do Sipparu i bierzemy stamtąd to, co musimy wziąć.

Upłynęło już wiele miesięcy od dnia, w którym Simon opuścił budzące przerażenie martwe miasto, niegdyś kwit­nącą stolicę wyspiarskiego państwa. Nie pragnął być jed­nym z tych, którzy dokładnie przeszukiwali domy w Sipparze, domy, które stały się grobami wprowadzonych w błąd wyspiarzy, gdyż w walce o sukcesję jedna ze stron wezwała na pomoc Kolderczyków. Simon dość napatrzył się na Gorm i Sippar w czasie walki, w wyniku której Kolderczycy zostali wyparci z tego przytulnego gniazdka.

Dzisiaj odkrył, że oprócz wspomnienia tamtych strasz­nych widoków, jego nienawiść do Sipparu kryła w sobie jeszcze jeden powód.

Znów stał w pomieszczeniu, które było niegdyś centrum dyspozycyjnym bazy Kolderu. Ubrani w szare stroje ofice­rowie siedzieli wtedy przed umieszczonymi na stołach nieznanymi aparatami. Dowodził nimi oficer w metalowym kasku na głowie. Simon był pewny, że wydawane przez tamtego w myślach rozkazy, za pośrednictwem skom­plikowanych mechanizmów, kierowały życiem całej zdoby­tej cytadeli. Przez kilka nieskończenie długich chwil Simon czytał w myślach kolderskiego dowódcy. Dowiedział się, że Kolderczycy, podobnie jak on sam, przybyli do tego świata przez jakąś tajemniczą bramę w czasie i przestrzeni, szuka­jąc schronienia przed zagrażającą im katastrofą. Tak, czytał w myślach wroga i gdy teraz stał w tym samym miejscu, znów tamto migawkowe wspomnienie o nieżywym od miesięcy Kolderczyku, wydało się Simonowi równie żywe i realne, jak wtedy gdy ich umysły łączyła telepatycz­na więź.

Ale nie tylko kolderskiego oficera spotkał w tej sali. To właśnie tu czarownica z Estcarpu, z którą wspólnie przeżył wiele niebezpiecznych przygód, odłożyła swój klejnot i zgo­dnie z jej pojęciami, powierzyła mu życie - wymawiając swe imię, imię - najcenniejszy dar, wraz z którym od­dawało się władzę nad własną jaźnią. Jaelithe...

Simon czekał na znane uczucie ostrego bólu, które zawsze towarzyszyło wspomnieniom o Jaelithe. Ale tym razem ból nie był tak dotkliwy, jakby jego ostrze stępiła tarcza obojętności. Znacznie wyraźniejsze było wspomnie­nie o tamtym Kolderczyku. Simon z niepokojem uprzyto­mnił sobie, że od czasu opuszczenia Karsu myśl o odejściu Jaelithe nie dokuczała mu już tak bardzo. A przecież łączyło ich głębokie uczucie, prawdziwa miłość - albo to tylko on tak wtedy sądził. Utrata ukochanej pozostawiła w duszy Simona otwartą ranę, która być może zabliźni się z czasem, ale sama blizna nigdy nie zniknie.

Dlaczego go opuściła? Czarownica w Verlaine powie­działa bez ogródek, że dla Jaelithe nie było drogi odwrotu. Czy nienawidziła go teraz tak bardzo, że nie mogła znieść jego widoku? Nie przesłała nawet żadnej wiadomości! Nie! Musiał myśleć o Kolderczykach, o sposobach pokrzyżowa­nia planów tym bezwzględnym wrogom, a nie o niemo­żliwych do naprawienia sprawach.. Skupił uwagę na Kol­derczykach.

- Simonie! - zawołał od drzwi Koris. - Powietrzne statki są tam, gdzie je zostawiliśmy.

Powietrzne statki do ataku na Yle. Dlaczego uważał, że nie należy używać przeciw wrogom ich własnej broni? Czemu wypatrywał utajonej groźby w ich maszynach? - Oczywiście, Koris miał rację w tej sprawie. Czyż można znaleźć lepszy młot dla skruszenia murów Yle niż ten, który wymyślili ich konstruktorzy?

Wspięli się na dach, gdzie stały samoloty. W chwili ataku sił Estcarpu na Gorm, dwa samoloty były naprawiane. Obok nich nadal leżały części zamienne i narzędzia pozo­stawione przez nieżyjących już mechaników. Simon pod­szedł do najbliższego samolotu. Zupełnie niepotrzebnie niepokoił się, czy uda się na nowo uruchomić samoloty. To zupełnie proste. Robiło się to i to, zaciskało tamto...

Pracował pełen ufności we własne siły, jakaś część jego mózgu kierowała każdym ruchem rąk, jak gdyby odczytywała je ze skomplikowanego wykresu. Simon wsunął na właściwe miejsce ostatnią część, potem wspiął się do kabiny pilota, nacisnął guzik startera, czując wibrację i słysząc dobrze znany warkot motoru. Wszystko było w porządku, mógł startować.

Z dołu usłyszał głośny krzyk, który ucichł w oddali, kiedy samolot poderwał się do lotu. Simon wyregulował przyrządy sterujące. Yle... leciał do Yle. Miał tam do wypełnienia ważną misję. Pole siłowe nie mogło utrzymać się zbyt długo - za często korzystano z centrali ener­getycznej. Wcześniej czy później przedrą się przez nie ci barbarzyńcy. Pod ciosami mocy, jaką władały te przeklęte wiedźmy, mury Yle rozpadną się.

- Przeklęte wiedźmy? Tak, po stokroć tak! Wszystkie są złe i podstępne! Poślubi taka mężczyznę, a potem odejdzie, nawet nie obejrzawszy się za siebie, uważając go za zbyt głupiego, aby nadal z nim przebywać. Wiedźma... wiedźma!

Simon śpiewał głośno to jedno słowo, kiedy przelatywał nad wodami zatoki. Tak, stracili Gorm. Być może wkrótce stracą Yle - na razie. Jak dotąd wszystko odbywało się zgodnie z planem. Taak, niech tylko brama zostanie ponownie otwarta i zgromadzona olbrzymia energia - wtedy głupie dzikusy i te przeklęte wiedźmy zapłacą za wszystko! Upadek Sipparu będzie niczym w porównaniu z tym, co wydarzy się w Es. Tak, popchnij tu, pociągnij tam, podjudź dzikusów do akcji, otocz ze wszystkich stron wrogami te przeklęte wiedźmy. Zyskaj na czasie - po­trzebowali czasu dla ukończenia prac nad projektem otwarcia bramy.

Jeśli będzie trzeba - zrezygnuj z Yle. Pozwól tym barbarzyńcom uwierzyć, że znów zwyciężyli, że wyparli Kołder. Ale Kolderczycy wycofają się tylko do miejsca, skąd przybyli, by znów nabrać sił, a potem z nową energią uderzą prosto w serce przeciwnika - w Es!

Simon zamrugał oczami. Pod jego pewnością siebie, nową i idącą do głowy jak mocne wino, wiedzą o tym, co miało się zdarzyć i dlaczego, jakaś część jego jaźni wiła się jak z bólu, dokuczała mu, jakby ukryty w jego umyśle żołnierz przytrzymywał opierającego się wciąż przeciwnika, którego nie mógł całkowicie pokonać. Aha, tam było Yle. Będą na niego czekały. Wiedziały o jego obecności, we­zwały go, a teraz czekały!

Jego ręce poruszały się po pulpicie sterowniczym, cho­ciaż nie odczuwał wcale potrzeby wykonywania takich ruchów. W głębi lądu dostrzegł błyski światła. To siły barbarzyńców. Wykrzywił szyderczo usta. W porządku, niech odniosą tu zwycięstwo bez wartości. W chwili, kiedy przy pomocy tych wiedźm wedrą się do Yle, nie pozostanie tam nic warte zachodu. Teraz na dół; musi wylądować na tym dachu.

Wylądował bezpiecznie. Przez chwilę Simon rozglądał się dookoła w oszołomieniu. Przecież to - to było Yle! Jak się tu dostał? Gdzie był Koris, żołnierze...? Poczuł zawrót głowy. Nie, to nie był sen. Siedział sam jeden w kolderskim samolocie z Sipparu! Bolała go głowa, czuł mdłości. Ręka zsunęła się bezwładnie z pulpitu, bez udziału jego woli palce podążyły do pasa Fulka, dotknęły jednego z guzów, poczęły wędrować wzdłuż zagięć i nacięć.

Tak, to było Yle i jego misja dopiero się zaczynała. Zbliżały się teraz kobiety, które musiał zabrać z tego miejsca, nim wpadną w ręce wiedźm i ich dzikusów. W dachu pojawił się kwadratowy otwór i wyłoniła się platforma windy z dwiema kobietami. Ta z prawej, ta, która będzie wydawała rozkazy, to właśnie ona tak zręcz­nie umożliwiła przeprowadzenie zaplanowanej akcji w Ka-rsie. Ta, która szła obok niej, w pełni przez nią kont­rolowana - była owym pionkiem, który niebawem miał być wprowadzony do gry!

Simon otworzył drzwi kabiny i czekał, nadal siedząc w fotelu pilota. To przecież Loyse - znów coś poruszy­ło się w jego mózgu, jednak bez trudu odrzucił tę myśl. Patrzyła na niego błędnym wzrokiem, ale była pod kontrolą, nie sprawi im żadnego kłopotu. Usiadła, jak jej kazano, na tylnym siedzeniu. Teraz wsiadała ta druga - Aldis. Aldis?

- Leć nad morze - rozkazała.

Nie musiała mu wcale tego mówić. Simon zirytował się. Wiedział równie dobrze jak ona, gdzie mają polecieć. Wystartowali.

Dziwne. Mgła stawała się coraz gęstsza. Aldis wychyliła się do przodu, przyglądając się jakby z lękiem gromadzącej się wokół kabiny chmurze. I miała rację - to była jakaś diabelska sztuczka tych wiedźm. One jednakże nie były w stanie kontrolować samolotu ani zawrócić go z wytyczo­nego kursu, nawet jeśli mogły oślepić jego oczy... Simon wytężył wzrok. Coś białego leciało tym samym kursem, bez wysiłku poruszając się z taką samą prędkością, nieco z przodu, tuż nad nimi. Oczywiście, to jego przewodnik - wystarczy, że będzie się go trzymał i nie będzie musiał niepokoić się mgłą. Lecieli długo, ale otaczająca ich mgła zdawała się nie mieć końca. Wiedźmy zaciekle walczyły, ale kontrolować samolotu nie mogły. Podporządkowywać so­bie ludzi - tak, lecz nie maszyny, nigdy ich maszyny! Maszyny zapewniały - bezpieczeństwo!

Ta przeklęta mgła nie tylko oślepiała, ale i zbijała z tropu. Może nie powinien wpatrywać się w wirującą białą masę, lecz jeśli nie będzie tego robił, straci z oczu białego przewodnika... Ale co to było? Simon nie mógł dojrzeć tego wyraźnie, kiedy wpatrywał się uważniej, macki mgły zacierały kontury.

Lecieli wciąż dalej i dalej. W tej mgle nawet czas ulegał zniekształceniu. Coś więcej z repertuaru “czarów". Tak, te czarownice bardzo przebiegle potrafiły wprowadzać ludzi w błąd!

- Co robisz? - Aldis wychyliła się do przodu i utkwiła wzrok w jednej z tarcz instrumentów kontrolnych na pulpicie sterowniczym. - Dokąd lecimy? - zapytała głośniej piskliwym głosem.

- Tam gdzie rozkazano! - Simon znów rozzłościł się, że musiał udzielić jej odpowiedzi. Ta kobieta zrobiła dobrą robotę, ale to nie znaczyło, że miała prawo zadawania jemu pytań, że mogła podawać w wątpliwość jego kompetencje i stawiać pod znakiem zapytania jego postępowanie.

- Przecież to nie jest właściwy kurs! - wołała teraz.

Oczywiście, że był! Słuchał przecież rozkazów, leciał w ślad za białym przewodnikiem. Jak śmiała tak powie­dzieć?!

Simon spojrzał znów na tarczę kontrolną. Potem podniósł rękę do czoła. Miał zawroty głowy - bardzo silne. Nie potrzebował patrzeć na instrumenty - wystarczy, że poleci za przewodnikiem, a wszystko będzie w porządku. - Cicho bądź - krzyknął na siedzącą za nim kobietę.

Ale nie miała zamiaru posłuchać. Teraz szarpała go za ramię. - To nie jest ta droga! - piszczała, aż rozbolały go uszy. Jego fotel za pulpitem sterowniczym był zbyt ciasny, żeby się odwrócić, ale odepchnął ją prawą ręką.

Szamotała się, usiłując rzucić się na niego, rozdrapując mu paznokciami wierzch dłoni. Obawiał się, że wypadnie z kursu, a biały przewodnik zniknie w gęstej otoczce mgły. Pchnął ją tak mocno, że jęknęła i cofnęła się. Simon znów skupił uwagę na ledwo widocznym obiekcie tuż przed dziobem samolotu.

Dopiero teraz zobaczył go wyraźnie, ale tylko przez krótką chwilę. To był ptak - duży biały ptak! Biały ptak! Już kiedyś widział podobnego - przypomniał sobie wszys­tko. To był biały sokół, tresowany posłaniec, którego przywieźli do Karsu... do Karsu...

Simon zwinął się jak w nagłym ataku bólu. Z ust wyrwał mu się słaby, zduszony okrzyk. To Kolderczycy! Kolderczycy oddziaływali na jego myśli, kierowali nim... Spojrzał na ręce, oparte na pulpicie sterowniczym, nie wiedząc, co ma robić, jak utrzymać w górze samolot. Ogarnęła go panika. Poczuł ostry, przyprawiający o mdłości smak w ustach. W jakiś sposób posłużyli się nim do własnych celów. Jego lewa ręka się opuściła, szukając, ale czego? Zafascynowany obserwował ów ruch, niezależny od jego woli. Palce dotknęły pasa Fulka, ześliznęły się szybko w kierunku guza z zielonkawego metalu, niepodobnego do innych ozdób. To było właśnie to!

Całą siłą woli, starał się odciągnąć rękę. W końcu udało mu się, ale cały był zlany potem z wysiłku. Odwrócił głowę. Aldis, przyciskając mocno dłonie do piersi, patrzy­ła na niego z nienawiścią - ale czy nie podszytą stra­chem?

Chwycił ją za przegub, odciągając dłoń od tego, co chciała ukryć. Tym mocniej zacisnęła drugą. Zdążył jednak dojrzeć błysk zielonkawego metalu. Aldis, jak niegdyś Fulk, nosiła niezwykły talizman. Jego własna dłoń drgnęła, zacisnęła się i tylko z trudem zdołał utrzymać ją z dala od guza na pasie.

Samolot przechylił się niebezpiecznie, zaczął pikować we mgle. Jeśli nie umieści ręki na kolderskim talizmanie, nie będzie mógł kierować samolotem - tyle się domyślał. Lecz kiedy to uczyni, znów stanie się sługą Kolderczyków. Katastrofa samolotu oznaczała, że wszyscy zginą. Może jednak zaakceptować na jakiś czas ich kontrolę nad so­bą - przynajmniej odwlecze to godzinę śmierci, a czas może być jego sprzymierzeńcem.

Simon nie opierał się dłużej. Jego palce błyskawicznie zacisnęły się na skomplikowanym metalowym węźle, prze­sunęły po wykutych wzorach...

Gdzie był? Co się stało? To wszystko sztuczki tych wiedźm - otumaniły go. To nic, już więcej im się to nie uda!

Usłyszał przenikliwy krzyk, który nie wydarł się z ludz­kiej piersi. Prosto w okno kabiny kierował się duży biały ptak, otwierając szeroko zakrzywiony dziób. Simon odruchowo położył ręce na przyrządach, starając się wyminąć atakującego ptaka. Z kłębiącej się mgły wyłonił się czer­wony kształt. Samolot minął go z trudem, wpadł w kor­kociąg. Krzyki Aldis były głośniejsze i bardziej przenikliwe niż skwir sokoła. Simon zaklął, starając się zapanować nad maszyną. Nadal jeszcze byli w powietrzu, ale samolot nie mógł nabrać wysokości. Wcześniej czy później będą musieli lądować i jedyne, co mógł zrobić, to osiąść, kiedy jeszcze działały silniki.

Walczył z upartą maszyną o tę wątłą szansę przeżycia. Uderzyli w jakąś powierzchnię nadal ukrytą we mgle. Samolot podskoczył i znów opadł. Simon walnął głową o ścianę kabiny. Był już nieprzytomny, kiedy samolot, pochylony dziobem ku dołowi, znieruchomiał. Mgła wpeł­zła przez otwarte teraz szeroko drzwi kabiny. Do środka wtargnął wraz z nią wstrętny odór, zapach bagien, w któ­rym dominowała woń stojącej wody i gnijącej roślinności. Aldis podniosła się, rozejrzała dookoła, wciągnęła głębo­ko w płuca ten wyziew rozkładu i zgnilizny. Jakby pod wpływem impulsu odwróciła głowę i zacisnęła mocniej rękę na podarunku Kolderczyków. Pochyliła się do przo­du, ale szybko znieruchomiała, kiedy samolot zakołysał się niebezpiecznie. Ściągnęła Simonowi z głowy hełm. Trzymając go mocno za włosy, odciągnęła mu głowę do tyłu.

Oczy miał zamknięte, na lewej skroni sączył się niewiel­ki strumyk krwi. Ale to, że był nieprzytomny, zdawało się dla Aldis nie mieć żadnego znaczenia. Zbliżyła jego głowę do swoich ust. A potem przemówiła - nie w języku Karstenu czy bardziej archaicznym dialekcie Estcarpu - lecz wydobyła z gardła serię brzękliwych dźwięków, bar­dziej przypominających odgłosy towarzyszące uderzeniom metalu o metal niż jakąkolwiek ludzką mowę.

Chociaż Simon nie otworzył oczu, poruszył słabo gło­wą. Niemrawo i bez skutku usiłował uwolnić się z jej rąk. Aldis po raz drugi powtórzyła meldunek. Potem czekała. Nie odzyskał jednak przytomności. Kiedy Aldis rozluźniła palce, głowa Simona opadła bezwładnie na pierś.

Karstenka krzyknęła ze złości. Wychyliła się, usiłując coś dojrzeć na zewnątrz i tuż obok samolotu dostrzegła wykrzywiony szkielet martwego drzewa. Na połamanych gałęziach wisiały wiązki wyblakłego mchu. Wiatr roz­wiewał mgłę, odsłaniając mało optymistyczny widok.

Z pokrytych grubą zieloną pianą rozlewisk sterczał las martwych drzew, jak uniesione w niemej groźbie ku niebu ręce szkieletu. Opasłe, rakowate naroślą czepiały się kiku­tów drzew. Kiedy przyglądała się im, jedna z narośli ożyła i poczęła pełznąć w kierunku samolotu. Był to obrzydliwy, podobny do jaszczurki stwór z plamistą skó­rą i otwartymi szeroko zębatymi szczękami.

Aldis przycisnęła mocno rękę do ust, aby nie krzyknąć ze strachu i obrzydzenia. Starała się uspokoić i zebrać myśli.

Gdzie wylądowali? Nie znała tego kraju, jak nie zna­li go ci, którym służyła. Ale przecież - spojrzała w pra­wo - oni byli tu, albo raczej był tu jeden z tych, którzy im służyli. A to oznaczało pomoc. Ująwszy w obie dło­nie dar Kolderczyków, ze wszystkich sił zaczęła wzy­wać pomocy.





KRAJ TORAŃCZYKÓW


Simon otworzył oczy. Silny ból głowy utożsamiał z zie­lonkawą poświatą wokół. Kiedy się poruszył, wszystko wokół zakołysało się gwałtownie. Poczucie zagrożenia sprawiło, że błyskawicznie odzyskał przytomność. Podniósł wzrok - miał przed sobą koszmar!

Tylko przezroczysta obudowa kabiny chroniła go przed szczerzącym zęby potworem. Bestia pełzła niezdarnie po dziobie maszyny, drąc pazurami powierzchnię samolotu. Siedząc bez ruchu Simon śledził wzrokiem powolne ruchy potwora. Stwór ten podobny był nieco do jaszczurki, lecz swym ogromem i niezdarnymi ruchami zupełnie nie przy­pominał zwinności tamtych zwierzątek. Miał pokrytą bro­dawkami skórę, jakby porażony jakąś odrażającą chorobą. Raz po raz zatrzymywał się i przyglądał siedzącym w kabi­nie ludziom dużymi, białawymi ślepiami, pełnymi jadowitej złośliwości.

Simon ostrożnie odwrócił głowę. Drzwi kabiny były otwarte, musiały odskoczyć podczas katastrofy. Jeszcze kilka niezgrabnych ruchów i potworny jaszczur dotrze do wejścia. Ostrożnie, powoli, cal po calu, Simon sięgnął ręką do kabury i wyjął pistolet. Potem przypomniał sobie o towa­rzyszących mu kobietach. Z największą ostrożnością, gdyż samolot kołysał się niebezpiecznie, zmienił pozycję. Potwór syknął i plunął w ich kierunku. Białawy płyn uderzył w okno kabiny i powoli spłynął w dół po porysowanej powierzchni.

Simon nie mógł zobaczyć Loyse, która siedziała tuż za nim. Ale dobrze widział Aldis. Miała zamknięte oczy, dłonie zaciśnięte na talizmanie Kolderczyków, a cała jej postawa świadczyła o głębokim skupieniu. Nie miał odwagi sięgnąć do drzwi. Samolot zdawał się balansować na czymś i przy najmniejszym ruchu pochylał się dziobem do przodu.

- Aldis! - powiedział ostro Simon. Musiał wyrwać ją ze stanu głębokiej koncentracji. - Aldis! - powtórzył głośniej.

Jeśli nawet go usłyszała, ponaglający ton jego głosu nic dla niej nie znaczył. Lecz doleciało go z tyłu ciche wes­tchnienie.

- Ona rozmawia z nimi - powiedziała ledwo słyszal­nym, zmęczonym głosem Loyse.

Uchwycił się tej wątłej nitki nadziei. - Czy możesz sięgnąć do drzwi? - zapytał.

Samolot znów zakołysał się. - Nie ruszaj się! - rozkazał.

Po chwili zauważył, że nagły przechył maszyny, mimo że bardzo niebezpieczny, dopomógł im w walce z jaszczurem. Potwór ześlizgiwał się z pochylonego dziobu samolotu, gdyż pazurami nie mógł się wbić w gładką, twardą powie­rzchnię maszyny.

Jaszczur otworzył pysk, krzyknął przenikliwie i spadł na ziemię. Jednak i z ziemi - jeżeli powierzchnię bagna można było nazwać ziemią - mógł dostać się do otwar­tych drzwi. Simon zrozumiał, że nie może zwlekać.

- Loyse - powiedział spokojnie - cofnij się, jak możesz najdalej.

- Tak!

Samolot zakołysał się, ale Simon był pewny, że dziób maszyny się podnosił.

- Teraz! - zawołał. Kątem oka dostrzegł, jak Loyse z własnej inicjatywy chwyciła za ramiona Aldis i odciągnęła ją do tyłu. Simon przesunął się na drugą stronę fotela i oparł rękę na krawędzi otwartych drzwi. Jednak nie mógł zająć odpowiedniej pozycji, aby je zamknąć.

Samolot zakołysał się gwałtownie, kiedy Aldis zaczęła się szamotać w uścisku Loyse. Simon uderzył Aldis. Ciało kolderskiej agentki zwiotczało, a zaciśnięte wokół taliz­manu ręce opadły bezwładnie.

- Czy ona umarła? - zapytała Loyse, odpychając od siebie nieruchome ciało Karstenki.

- Nie - odpowiedział Simon. - Ale przez jakiś czas nie będzie nam przeszkadzała. Tutaj...

Wspólnymi siłami zepchnęli Aldis do tyłu kabiny. Zmia­na w rozłożeniu obciążenia zdawała się utrzymywać samo­lot w stanie równowagi, gdyż nie kołysał się już, jeżeli poruszali się ostrożnie.

Dopiero teraz Simon po raz pierwszy przyjrzał się otoczeniu, jednocześnie obserwując drzwi i trzymając w rę­ku gotowy do strzału pistolet.

Nigdy nie widział podobnego krajobrazu - martwego lasu na pół zanurzonego w pokrytych pianą rozlewiskach i dziwacznej roślinności. Nie orientował się zupełnie, gdzie się znajdowali, ani też nie potrafiłby dokładnie wyjaśnić, jak trafili w to miejsce. Już odór unoszący się z bagien przytępiał ostrość zmysłów, utrudniał oddychanie i czynił dotkliwszym nękający wciąż Simona ból głowy.

- Gdzie jesteśmy? - Loyse pierwsza przerwała mil­czenie.

- Nie wiem... - odpowiedział, chociaż zdawało mu się, że już kiedyś oglądał podobny widok. Moczary... Czy znał jakieś moczary? Podmuchy przepojonego wilgocią wiatru kołysały pasmami mchu zwisającymi z martwych drzew, szeleściły w kępach wysokich trzcin. Trzciny... Simon zmarszczył brwi. Pamiętał trzciny, pokryte pianą rozlewiska i mgłę... To wspomnienie było oddalone w cza­sie i przestrzeni. Czy pochodziło z jego własnego świata? Nie...

Potem w mgnieniu oka przypomniał sobie wszystko. Był znów dawnym Simonem Tregarthem, który o świcie, przez bramę w czasie i przestrzeni, przybył na bezludne wrzoso­wisko zalewane strugami deszczu. Simonem Tregarthem, który razem ze zbiegłą z Alizonu czarownicą uciekał przed psami alizońskich myśliwych. W czasie tej ucieczki biegli obok takiego bagna, a czarownica daremnie próbowała prosić o pomoc jego mieszkańców. Musieli wtedy przejść skrajem bagien i gdzie indziej szukać schronienia. To były Moczary Toru! Kraj, do którego za pamięci ludzkiej dotarł i wyszedł stamtąd cało tylko jeden człowiek - ojciec Korisa z Gormu. Przyprowadził stamtąd żonę i nie odtrącił Toranki mimo nienawiści, jaką żywili wobec niej jego poddani, i powszechnej obawy przed mieszaniem krwi dwu tak odmiennych ras. Ale synowi pozostawił w spadku tylko smutek i całkowitą utratę należnych mu z urodzenia praw. Krew Torańczyków nie mieszała się z krwią innych naro­dów, a wstęp na moczary Toru był surowo wzbroniony wszystkim cudzoziemcom.

- Tor... Moczary Toru... - Loyse ze zdumienia na moment zaparło dech w piersiach. Potem powiedziała: - Ale przecież Aldis wzywała pomocy, a Torańczycy nie utrzymują kontaktów z przybyszami z innego świata.

- Czy ktokolwiek wie coś o sekretach Toru? - od­parował Simon. - Kolderczycy byli w Karsie i gotów jestem przysiąc, że są wszędzie, również i w Alizonie. Tylko ludzie ze Starej Rasy nie mogą zaakceptować kolderskiego skażenia i błyskawicznie je rozpoznają. Dlatego właśnie Kolderczycy tak bardzo boją się ich i nienawidzą. Być może na moczarach Toru nie istnieje taka przeszkoda w obcowaniu z Kolderczykami.

- Ona ich wezwała. Odpowiedzą jej... i znajdą nas tutaj! - krzyknęła Loyse.

- Wiem o tym - odpowiedział Simon. Po wyjściu na moczary mogą zginąć, ale przy odrobinie szczęścia może zdołają uciec. Natomiast w rozbitym samo­locie nie powinni dłużej pozostawać, bo zostaliby znów schwytani. Gdyby tylko nie bolała go głowa i gdyby tylko wiedział, w którym miejscu moczarów rozbił się samolot. Przecież mogli znajdować się w odległości zaledwie kilku mil od granicy Estcarpu, przez którą uciekł wtedy z Jaelithe. Zdecydował, że najlepiej będzie, jeśli przejdą po po­walonych drzewach. Tym, które stały proste lub pochy­lone w różne strony, odpowiadała taka sama liczba drzew tworzących dziwaczny wzór na powierzchni bagna. Za­pewniały one w miarę bezpieczne przejście przez zdradziecką topiel.

- Dokąd pójdziemy? - zapytała Loyse. Możliwe, że wyprawa w nieznane graniczyła z sza­leństwem, lecz wszystko w Simonie protestowało przeciw­ko dalszemu pozostawaniu w rozbitym samolocie, gdzie mogą ich schwytać ci, których wzywała Aldis. Powoli rozpiął pas ze zdradzieckim guzem. Długi sztylet i pistolet na pewno się przydadzą. Spojrzał na Loyse. Ubrana była w strój do konnej jazdy, ale nie miała przy sobie żadnej broni, nawet noża.

- Nie wiem - odparł. - W każdym razie jak najdalej od tego miejsca i to szybko.

- O tak, tak! - powiedziała z radością. Ostrożnie wyminęła Aldis i wyjrzała przez drzwi. - Ale co z nią zrobimy? - Ruchem głowy wskazała nieprzytomną kolderską agentkę.

- Zostanie tutaj.

Simon spojrzał w dół. Pod kołami samolotu dostrzegł kępki szorstkiej trawy. Maszyna wylądowała na skraju wysepki twardego gruntu. Tym lepiej. Trawa została zupeł­nie zgnieciona, nie potrzebowali więc obawiać się, że kryje jakieś okazy lokalnej fauny. Jaszczur nie pojawił się pono­wnie w pobliżu samolotu. Simon wyskoczył z kabiny. Grunt ugiął się pod nimi lekko. Wyciągnął ręce do Loyse, postawił ją na ziemi i popchnął delikatnie w kierunku ogona samolotu: - Idź tędy...

Szarpnął mocno zaklinowane drzwi i wytężając wszyst­kie siły zatrzasnął je. W ten sposób Aldis nie zdoła wyjść z kabiny, no i - nie mógł przecież zostawić kobiety - nawet jeśli służyła Kolderczykom, na żer potworom gnież­dżącym się w tym wstrętnym zakątku.

Skrawek gruntu, na którym rozbił się samolot, podnosił się. Lecz była to tylko wysepka, porośnięta trawą, trzciną i karłowatymi krzewami. Z tych stron rozciągały się rozlewiska pełne mętnej wody lub raczej jedno rozlewisko pokryte grubą warstwą piany. Tam, gdzie nie było tej wstrętnej powłoki, woda miała brunatny kolor. Nie wiadomo, co mogło się w niej czaić. Najbezpieczniejsza droga prowadziła przez pnie powalonych drzew. Simon nie wie­dział, do jakiego stopnia drewno było przesiąknięte wodą i spróchniałe. Musiał sprawdzić, czy pnie nie zapadną się pod ich ciężarem.

Zatrzymał sobie pistolet, a sztylet dał Loyse. - Nie wchodź za mną na żaden z tych pni, dopóki go nie wypróbuję - rozkazał. - Być może tylko pogrążymy się głębiej w tę kloakę, ale nie proponuję, żebyśmy skorzystali z drogi wodnej.

- Nie! - odparła pospiesznie i dodała: - Uważaj na siebie, Simonie.

Z trudem przywołał na posiniaczoną twarz uśmiech człowieka zmęczonego:

- Możesz być pewna, że ściśle zastosuję się do tej rady.

Uchwycił się gałęzi sterczącego najbliżej drzewa. Spróch­niała kora zamieniła się w jego ręku w proch, lecz pozostał twardy rdzeń. Trzymając się gałęzi skoczył i stanął na pierwszym pniu. Drzewo nieznacznie ugięło się pod jego ciężarem, ale w stojącej wodzie pojawiły się bąble i rozprys­ły rozsiewając taki smród, że aż się zakrztusił.

Nadal kaszląc dotarł do kłębowiska sterczących do góry korzeni i zatrzymał się, aby odpocząć przez chwilę. Taki sposób poruszania się nie był bardzo męczący, ale napięte do granic wytrzymałości nerwy Simona do tego stopnia usztywniły wszystkie stawy i mięśnie, że każdy ruch wyma­gał zdwojonego wysiłku. Potem wspiął się po korzeniach i przeszedł na drugą stronę. Zupełnie wyczerpany stał tam, dysząc ciężko. Patrzył na Loyse, która szła tą samą drogą, ze znieruchomiałą bladą twarzą i ciałem równie zesztywniałym jak jego własne.

Ile czasu mogło trwać przejście z jednego pnia na drugi? Simon dwukrotnie odwracał się, przekonany, że musieli już przebyć jakiś dystans, po to tylko, by zobaczyć stojący wciąż niebezpiecznie blisko samolot. Wreszcie przeskoczył na porośniętą trawą inną wysepkę i wyciągnął ręce do Loyse. Siedzieli potem obok siebie drżąc z wysiłku, dysząc ciężko i rozcierając zesztywniałe mięśnie nóg.

- Simonie...

Spojrzał na dziewczynę. Loyse, patrząc na stojącą wodę, przesunęła językiem po wyschniętych wargach.

Potem powiedziała: - Ta woda... jej nie wolno pić... - Nie było to jednak stwierdzenie faktu, lecz pełne nadziei pytanie.

W tej samej chwili Simon zdał sobie sprawę, że jemu również dokucza pragnienie. “Jak długo będą mogli opie­rać się pokusie zaczerpnięcia tego, co mogło być groźną trucizną?" - pomyślał. Powiedział głośno: - Woda jest zanieczyszczona. Może później znajdziemy jakieś jagody albo nawet prawdziwe źródło. - Było to mało praw­dopodobne, ale nawet tak wątła nadzieja mogła im pomóc w zwalczeniu niebezpiecznej pokusy.

- Simonie - Loyse rezolutnie przeniosła wzrok z za­mulonej sadzawki na drogę, którą przebyli. - Spójrz na tamte drzewa...

- Cóż w nich interesującego? - zapytał z roztar­gnieniem.

- Zwróć uwagę na sposób, w jaki kiedyś rosły - po­wiedziała z ożywieniem. - Widać to nawet po tych, które runęły w bagno. To nie był zagajnik! Te drzewa zostały posadzone rzędami.

Simon uważnie przyjrzał się powalonym pniom i kilku nadal siarczącym kikutom drzew. Loyse miała rację. Drze­wa nie rosły jak popadło. Rzeczywiście kiedyś zostały posadzone w dwu równoległych rzędach. Może rosły po obu stronach nie istniejącej już drogi? Zainteresowanie Simona nie było przypadkowe, gdyż owa droga kończyła się właśnie na wysepce, na której teraz odpoczywali.

- To jest droga, Simonie? Stara droga? Przecież każda droga gdzieś prowadzi! - głos Loyse wyrażał nadzieję. Podniosła się i zwróciła spojrzenie na wysepkę.

Simon zdawał sobie sprawę, że ich przypuszczenia opie­rały się na bardzo kruchych podstawach. Ale każdy ślad, który mógł wskazać im drogę wyjścia z tych niebezpiecz­nych bagien, wart był zbadania. Po kilku chwilach do­strzegł dowód potwierdzający słuszność tych domysłów.

Szorstka trawa rosła wśród drzew kępami, tu i tam odsłaniając kamienną powierzchnię z ułożonych obok siebie, ociosanych gładko bloków. To był bruk! Loyse uderzyła obcasem w kamienną nawierzchnię i roześmiała się radośnie: - Ta droga przetrwała! Wyprowadzi nas stąd - zobaczysz, Simonie!

Ale każda prowadzi w dwie strony - pomyślał. - Jeśli pójdziemy w niewłaściwym kierunku, zaprowadzi nas jesz­cze dalej w głąb Moczarów Toru. Nie wiemy, co lub kogo możemy tam spotkać".

Szybko przeszli po pasie położonego wyżej gruntu i jesz­cze raz dotarli do miejsca, gdzie zagrodziła im drogę woda wypełniająca zagłębienie terenu. Po drugiej stronie stała wysoka kamienna kolumna, nieco przekrzywiona, jakby podmokły teren ugiął się pod jej ciężarem. Na szczycie kolumny postrzępiona plątanina pędów winorośli otaczała wyrzeźbioną w kamieniu twarz.

Nos w kształcie ptasiego dzioba, ostry wystający pod­bródek, coś nieludzkiego w rysach...

To przecież Volt! - Tak właśnie wyglądała przez kilka minut zmumifikowana postać, którą odkryli w zamurowa­nym w nadbrzeżnych skałach grobowcu, zanim Koris poprosił zmarłego o darowanie mu wspaniałego topora, po czym wyjął broń z zakrzywionych jak szpony dłoni. Co wtedy powiedział seneszal? Że Volt był legendarną po­stacią, pół-bogiem i pół-diabłem, ostatnim z wymarłej rasy, który dożył czasów, kiedy przybyli tu ludzie. Z powodu osamotnienia i współczucia dla nowych przybyszów prze­kazał im część swojej wiedzy. Ale tutaj kiedyś żyli ludzie, którzy na tyle dobrze poznali Volta, że mogli umieścić jego portret na kolumnie przy drodze.

Loyse uśmiechnęła się do kamiennej twarzy. - Widzia­łeś przecież Volta, Simonie. Koris opowiedział mi o tam­tym spotkaniu, kiedy poprosił Wielkiego Przodka o jego topór i nie spotkał się z odmową. Nikt z Przodków już tu nie mieszka, ale myślę, że znalezienie posągu Volta jest dla nas dobrą, a nie złą wróżbą.. Wskazuje nam przecież, że droga prowadzi dalej.

Nadal zagradzała im drogę struga wody. Simon prze­szukał brzeg wyspy i znalazł długą gałąź. Oczyściwszy ją ze spróchniałych części począł sondować dno. Nad solidną kamienną nawierzchnią było tylko kilka cali wody. Mimo to nie spieszył się badając ostrożnie przed sobą teren, zanim postawił tam stopę. Loyse szła tuż za nim.

Za kolumną z głową Volta bruk wynurzał się na położonym wyżej gruncie. W miarę jak szli dalej, pas solidnej nawierzchni stawał się coraz szerszy. Simon zaczął podejrzewać, że nie była to jak uprzednio mała wysepka, ale spora powierzchnia twardego gruntu. Może będą mogli zatrzymać się tu przez jakiś czas, nie obawiając się, że zostaną wykryci przez Torańczyków.

- Tutaj ktoś kiedyś mieszkał - Loyse wskazała na kamienne bloki, które niejasno oddawały zarys dawnych murów, ciągnąc się od drogi aż do pasma krzewów o kolczastych gałęziach. Czy to ślady jednej budowli? A może pozostałości osady czy nawet niewielkiego miasta? Simon był bardzo zadowolony, gdyż niskie krzewy rosły między kamiennymi blokami tak gęsto, że mógł przez nie przedostać się tylko jakiś mały gad lub niewielkie zwierzę. A poza tym na otwartej przestrzeni dawnej drogi bez trudu dojrzy przeciwnika.

Droga skręcała nagle w prawo. Simon szybko zatrzymał Loyse. Kamienne bloki, które gdzie indziej leżały bezładnie rozsypane wśród zarośli, utraciwszy podobieństwo do jakiejkolwiek struktury, tutaj zostały ułożone w niski mur. Za murem rosły rzędami starannie pielęgnowane rośli­ny - świadczył o tym zupełny brak chwastów i słupki podpierające wyższe łodygi.

Zdawało się, że światło słoneczne, tak blade, o zielon­kawym odcieniu w świecie moczarów, ześrodkowało się na roślinach z pąkami i kwiatami o czerwonopurpurowym zabarwieniu, wokół których uwijały się chmary owadów.

- To są lokuty - Loyse zidentyfikowała rośliny, które były podstawowym tworzywem tkaczy Estcarpu. We właś­ciwym czasie purpurowe kwiaty zamienią się w torebki nasienne wypełnione jedwabistymi włóknami. Włókna zo­staną rozdzielone, a potem splecione w jedwabistą przędzę.

- Spójrz tam, Simonie! - Loyse podeszła do muru wskazując na zbudowaną z czterech bloków niewielką niszę. Stała tam niezdarnie wyrzeźbiona postać - ale można ją było doskonale rozpoznać po charakterystycz­nym nosie w kształcie ptasiego dzioba. Ktokolwiek upra­wiał to pole, oddał je pod opiekę Volta.

Ale Simon dostrzegł coś więcej - ścieżkę, która nie była częścią starej drogi, lecz odgałęziła się od niej i nikła z oczu po drugiej stronie otaczającego pole muru.

- Wracaj. - Nie wątpił już, że poszli w niewłaściwym kierunku, w głąb moczarów Toru. Ale czy mogli zawrócić? Przecież powrót w pobliże samolotu mógł równać się oddaniu w ręce wroga.

Loyse zrozumiała, co miał na myśli. - Ta droga prowadzi dalej... - ściszyła głos do ledwo słyszalnego szeptu. Rzeczywiście, wyboista, nierówna droga sprawiała wrażenie opustoszałej. Może nie była główną arterią komu­nikacyjną Torańczyków... Musieli iść naprzód, nie mogli zawrócić.

Dalej nie napotkali już otoczonych murami pól upra­wnych. Zniknęły nawet rozrzucone w nieładzie kamienne bloki prastarych ruin. O istnieniu starej drogi przypominał im teraz spotykany od czasu do czasu nie porośnięty trawą skrawek bruku.

Dokuczliwe pragnienie przemieniło się w piekielne mę­czarnie, w ustach i gardle czuli ból niemal nie do zniesienia. Simon zobaczył, że Loyse zachwiała się i objął ją ramie­niem. Oboje słaniali się na nogach, kiedy dotarli do końca drogi - kamiennego muru, którego przedłużeniem była przepaść jakby żywcem wyjęta z nocnych koszmarów, wypełniona błotem, szlamem i duszna od smrodu. Loyse krzyknęła i odwróciła głowę ku Simonowi, kiedy jednym gwałtownym ruchem cofnął się przed czekającą na nich otchłanią.




ODNAJDUJE SIĘ JAELITHE


- Nie mogę dalej iść... - szepnęła Loyse. Słaniała się na nogach i Simon podtrzymywał ją z coraz większym wysiłkiem. Widok ohydnego trzęsawiska, kończącego tam­tą drogę, odebrał jej wraz z nadzieją resztki sił.

Simon również znajdował się w niewiele lepszej sytuacji. Wymęczyły go pragnienie i głód.

Podtrzymywał Loyse, gdyż wiedział, że jeśli teraz usiądą, nie podniosą się więcej i stracą ostatnią szansę na wydo­stanie się z kraju Torańczyków. Miał silne zawroty głowy, z wyczerpania migotały mu przed oczami czarne płatki. Dlatego nie zauważył pierwszej z kul, które spadły na środek drogi i rozerwały się, wyrzucając w powietrze chmurę białych jak mąka cząstek. Zachował jeszcze na tyle przytomność umysłu, że usiłował cofnąć się chwiejnym krokiem, pociągając na sobą Loyse.

Za późno. Ze wszystkich stron już ich otaczał kłębiący się obłok białego pyłu, który zamienił się w cienką ścianę. Zostali uwięzieni w środku białego pierścienia. Simon przyciskał do siebie Loyse, trzymając w ręku gotowy do strzału pistolet. Ale przecież nie można walczyć z pod­noszącą się powoli chmurą. Simon nie miał żadnych wątpliwości, że to był rozmyślny atak.

- Co...? - ochrypłym głosem wykrztusiła Loyse.

- Nie wiem! - odpowiedział, lecz był świadomy, że nie wolno im przekroczyć granic chmury. Świeże płatki unosiły się tuż nad kulami, z których się wydobyły, jak związane niewidzialnymi nićmi. Biała ściana była cienka i Simon dość dobrze widział najbliższe otoczenie. Wcześ­niej czy później ktoś zbliży się do pułapki - a wtedy nadejdzie jego kolej. W pistolecie miał magazynek pełen trzycalowych, cienkich jak igły strzałek.

Chmura zaczęła się poruszać, wirując wokół nich coraz szybciej, aż w końcu Simon nie mógł już rozróżnić po­szczególnych cząstek, widział tylko nieprzejrzystą, mlecznobiałą wstęgę.

- Simonie, zdaje mi się, że nadchodzą! - Loyse odsunęła się nieco na bok, trzymając dłoń na rękojeści sztyletu.

- Ja też tak sądzę - odparł.

Ale nie dano im żadnej szansy obrony. Wewnątrz otaczającego ich pierścienia upadła i rozbiła się inna kula. Nie wydobyło się z niej nic, co mogliby dostrzec. Tylko nagle bezwładnie osunęli się na ziemię, wypuszczając z dło­ni broń, której nie zdążyli użyć.

Simon miał wrażenie, że olbrzymi niewidzialny ciężar przygniata mu pierś. Nie mógł w ogóle oddychać. Ze wszystkich sił pragnął tylko jednego - znów odetchnąć, wciągnąć w płuca powietrze. Otworzył oczy. Dusił się, krztusił w gryzących oparach wydobywających się z tale­rza, który ktoś trzymał koło jego głowy. Gwałtownym ruchem odsunął się od tego narzędzia tortur i stwierdził, że znów może i oddychać, i widzieć.

Rozejrzał się dookoła. Blade przyćmione światło po­chodziło z jarzących się gron, umieszczonych wysoko na ścianach, w nieregularnych odstępach. Od kamiennych ścian ciągnęło chłodem i wilgocią. Simon spojrzał na osobę trzymającą w ręku dymiący talerz. W słabym świetle nie mógł dostrzec wszystkich szczegółów, ale i to, co zobaczył, niezmiernie go zaskoczyło.

Simon leżał na łożu, tamten siedział na stołku. Mężczyz­na był niski, lecz potężnie zbudowany, dlatego jego ciało sprawiało wrażenie zdeformowanego. Miał długie, sięgające kolan ręce i zbyt krótkie, grube nogi. Dużą głowę pokrywał delikatny ciemny puszek, zupełnie nie przypominający włosów. Rysy twarzy były zaskakująco regularne i na swój sposób piękne w tchnącej grozą odmienności, jakby kryły uczucia mające niewiele wspólnego z uczuciami ludzi takich jak Simon.

Torańczyk wstał. Simon pomyślał, że musiał być bardzo młody: w jego niekształtnym ciele kryło się coś niezgrab­nego, niezręcznego, właściwego dorastającym chłopcom. Torańczyk miał na sobie długie obcisłe spodnie, podobne do powszechnie noszonych w Estcarpie i kurtkę pokrytą metalowymi płytkami wielkości dłoni, zachodzącymi na siebie jak rybia łuska.

Chłopiec spojrzał jeszcze raz badawczo na Simona i przeszedł przez pokój poruszając się z kocią gracją, która zawsze zaskakiwała Simona w zestawieniu z przysadzistym, niekształtnym ciałem Korisa. Zawołał coś. Nie były to jednak prawdziwe słowa, lecz raczej seria pisków, jakie mogłoby wydać żyjące na bagnach ziemnowodne zwierzę. Potem zupełnie zniknął Simonowi z oczu.

Simon usiadł podpierając się rękami; miał wrażenie, że cały pokój kołysze się i wiruje wokół niego. Przesunął palcami po delikatnej, jedwabistej w dotyku pościeli. W po­koju nie było innych sprzętów poza łożem i stołkiem, na którym przedtem siedział młody Torańczyk. Przez niski sufit biegła masywna, gruba belka. Światła były rozmiesz­czone w nieregularnych odstępach. Później Simon zoba­czył, jak jedno ze świateł poruszyło się, opuściło liczącą trzy grona grupę i podpełzło do pojedynczego punktu świetl­nego!

Chociaż od kamiennych murów ciągnęło chłodem i wil­gocią, nie czuł charakterystycznego bagiennego odoru. Ostrożnie wstał. W bladej poświacie pełzających świateł widział wszystkie cztery ściany. W żadnej z nich nie dostrzegł nawet najmniejszego otworu. W jaki sposób młody Torańczyk opuścił pokój?

Simon był jeszcze oszołomiony tajemniczym zniknięciem chłopca, kiedy po kilku sekundach usłyszał za sobą jakiś dźwięk. Odwrócił się szybko i omal nie upadł, jednak w ostatniej chwili zdołał utrzymać równowagę. Po przeciw­nej stronie łoża stała inna postać, niższa, o mniej zdefor­mowanym ciele, lecz bez wątpienia należała do tej samej rasy, co młody Torańczyk.

Nieznajoma miała na sobie iskrzącą się ognistymi błys­kami suknię, połyskiwały nie haftowane desenie czy inne zewnętrzne ozdoby, lecz włókna tkaniny, z której ją uszyto. Puch, który otaczał głowę chłopca jak przylegająca ściśle czapka, u nowo przybyłej kobiety opadał na ramiona niby sprężysta chmura, odsłaniając twarz za pomocą srebrnych zapinek na skroniach.

Ponieważ w pokoju nie było stołu, położyła trzymaną w dłoniach tacę na łożu. Dopiero wtedy spojrzała na Simona.

- Jedz! - rozkazała.

Simon ponownie usiadł na łożu i przyciągnął do siebie tacę. Lecz znacznie bardziej niż jedzenie interesowała go Toranka. Chociaż przyćmione światło mogło wprowadzać w błąd, pomyślał, że nie jest już młoda. Nie widział na twarzy i w postaci Toranki żadnych oznak zbliżającej się starości. O dojrzałym wieku świadczyła emanująca od niej niewidzialna aura mądrości, powagi - i władzy! Na pewno wśród swoich rodaków była kimś ważnym.

Ujął w dłonie i podniósł do ust puchar wykonany z pięknie polerowanego drewna. Nie było to piwo czy wino, ale wywar z ziół. Na początku płyn wydawał się gorzki, potem jednak to odczucie zniknęło i Simon, roz­koszując się każdym łykiem, wypił całą zawartość pucharu.

Na talerzu z takiego samego lśniącego, wypolerowanego drewna leżały kostki substancji przypominającej ser. I tu podobnie z każdym kęsem ten niby-ser smakował mu coraz bardziej. Przez cały czas, kiedy Simon posilał się, kobieta stała obserwując go uważnie. Zachowywała daleko posu­niętą rezerwę: spełniała tylko swój obowiązek karmiąc intruza. Simon poczuł mrowienie na skórze, kiedy to sobie uświadomił.

Zjadł ostatnią kostkę, a potem, gdy poczuł przypływ nowych sił, wstał i ukłonił się jej z takim szacunkiem, z jakim pozdrowiłby jedną ze Strażniczek.

- Zechciej przyjąć moje podziękowanie, pani - powie­dział.

Toranka nie uczyniła żadnego ruchu, aby podnieść tacę, lecz podeszła bliżej, dzięki czemu duże skupisko pełzają­cych świateł oświetliło ją wyraźniej. Potem Simon zauwa­żył, że światła rzeczywiście pełzły, aby zgromadzić się wzdłuż masywnej belki na suficie.

- Jesteś z Estcarpu. - Było to zarazem i oświadczenie, i pytanie, jak gdyby patrząc na niego Toranka żywiła pewne wątpliwości co do prawdziwości tego stwierdzenia.

Simon domyślił się, że to jego wygląd zaintrygował ją. Powiedział, by rozwiać te wątpliwości: - Służę Strażnicz­kom, ale nie pochodzę ze Starej Rasy.

- Z Estcarpu. - Teraz było to tylko stwierdzenie faktu. - Powiedz mi, żołnierzu czarownic, kto jest dowód­cą sił Estcarpu, czy to ty nim jesteś? - zapytała.

- Nie. Ja jestem Strażnikiem Południowej Granicy. Marszałkiem i seneszalem Estcarpu jest Koris z Gormu - wyjaśnił.

- Koris z Gormu - powtórzyła, po czym pytała da­lej: - Jakim człowiekiem jest Koris z Gormu?

- To wielki żołnierz, dobry przyjaciel, człowiek honoru zawsze dotrzymujący złożonej przysięgi, lecz mimo tych wszystkich przymiotów człowiek, który wiele wycierpiał od chwili przyjścia na świat. - Simon nie wiedział, skąd na­sunęły mu się takie słowa, zupełnie nie odpowiadające jego sposobowi myślenia, a jednak prawdziwe w każdym calu.

Toranka indagowała dalej: - Powiedz mi, jak to się stało, że władca Gormu zaczął służyć czarownicom z Estcarpu?

- Ponieważ nigdy nie był naprawdę władcą Gormu. Po śmierci jego ojca macocha chciała osadzić na tronie włas­nego syna i wezwała na pomoc Kolder. Koris, ratując się ucieczką przed Kolderczykami, przybył do Estcarpu. Nie pragnie rządzić Gormem, gdyż Gorm umarł pod rządami Kolderu. A poza tym Koris nigdy nie był tam szczęśliwy - wyjaśnił Simon.

- Nigdy nie był szczęśliwy... Ale dlaczego, przecież Hilder był porządnym i dobrym człowiekiem? - pytała dalej.

- Ale otoczenie Hildera nigdy nie pozwoliło Korisowi zapomnieć, że był... obcy... - Simon zawahał się, starając się dobrać właściwe słowa. Przecież matka Korisa była Toranką. A ta kobieta mogła być nawet krewną seneszala.

- Tak - powiedziała krótko, nie dodając nic więcej. Potem zadała Simonowi zupełnie odmienne pytanie: - Kim jest dla ciebie ta panna schwytana razem z tobą?

- Przyjacielem i towarzyszem broni. Jest narzeczoną Korisa, który teraz jej szuka! - Simon postanowił wyko­rzystać dla dobra Loyse więzi łączące Korisa z mieszkań­cami moczarów.

- Inni twierdzą jednak, że jest ona księżną Karstenu. A czarownice z Estcarpu i Karsteńczycy walczą ze sobą.

Wydaje się - pomyślał Simon - że do Toru mimo jego szczelnie zamkniętych granic, nadal docierały wieści z otaczającego ich moczary świata".

Powiedział: - To długa historia...

Toranką odparła bezbarwnym głosem: - Jest dość czasu na wysłuchanie tej historii. A ja chciałabym ją usłyszeć. - Zabrzmiało to jak wyraźny rozkaz.

Simon rozpoczął opowieść, ograniczając się do przed­stawienia w ogólnym zarysie przebiegu wypadków, ale wspomniał też o przysłanym Loyse do zamku Verlaine toporze weselnym i o wszystkim, co się później wydarzyło. Lecz kiedy zaczął mówić o rozbiciu się statku i o tym jak on sam, Koris i jeszcze dwóch ocalałych gwardzistów Estcarpu odkryło w nadbrzeżnych skałach grób Volta, gdzie Koris śmiało poprosił zmarłego o jego topór, Toran­ka przerwała mu nagle i kazała opowiedzieć wszystko bardzo dokładnie. Pytała go raz i drugi o drobne szczegóły, jakich słów użył Koris, aby poprosić Volta o jego topór (na ile mógł je sobie przypomnieć) i czy bez trudu wyjął go z rąk zmarłego, a także o tym, że gdy tylko trzonek topora został wyjęty ze szponiastych dłoni, zmumifikowane ciało w jednej chwili rozsypało się w proch.

- Topór Volta! On nosi topór Volta! - powiedziała, kiedy skończył opowieść. Potem dodała: - Nad tym trzeba pomyśleć!

I - zniknęła! Simon aż jęknął ze zdumienia. Zniknęła, jak gdyby nigdy jej tu nie było. Podszedł do miejsca, gdzie stała przed chwilą - materialne ciało na solidnej kamien­nej posadzce. A jednak - zniknęła!

Czy miał halucynacje? Czy Toranka w ogóle była tu kiedykolwiek? Może to jedna z tych otumaniających umysł sztuczek, którymi zabawiały się czarownice? Zmia­na postaci na swój sposób była równie niesamowita jak to błyskawiczne znikanie. A więc mogła to być inna forma magii, z własnymi prawami, prostymi dla tego, kto nauczył się nimi posługiwać. Tamten chłopiec zniknął w identyczny sposób jak Toranka. Dla tych jednak, któ­rzy nie znali praw tej magii, ten pokój czy inne pozostaną więzieniem.

Simon zawrócił do łoża, na którym nadal leżała taca z talerzem i pucharem. Jakże były prawdziwe. Tak jak to, że zniknęły dręczące go głód i pragnienie, że znów czuł się zdrów i pełen sił. To na pewno nie halucynacja.

Zaczął się zastanawiać nad swoją sytuacją. Został schwy­tany i uwięziony. Ale także nakarmiono go i dotychczas niczym mu nie grożono. Skonfiskowano mu pistolet, ale przecież spodziewał się, że zostanie rozbrojony. Czego chcieli od nich mieszkańcy bagien? On sam i Loyse tylko przez przypadek trafili do ich kraju. Wiedział wprawdzie, jak bardzo gniewali się na tych, którzy przekroczyli ich granice. Ale czy wszyscy byli aż tak zaślepieni, by trak­tować przypadkowych przybyszów na równi z najeźdź­cami, którzy rozmyślnie naruszyli ich terytorium?

Czy Torańczycy zamykali swoje granice przed wszyst­kimi? Simon przypomniał sobie Aldis z rękoma zaciś­niętymi na kolderskim talizmanie, tak głęboko pogrążoną w bezgłośnym wołaniu o pomoc, że zupełnie nie zdawała sobie sprawy z tego, co się wokół niej działo. Oczekiwała pomocy - a więc i tu, w Torze, Kolderczycy, jak tamten jaszczur, pełzli cichaczem, rozsiewając zło.

Kolder. Dla ludzi ze Starej Rasy Kołder był pustką, zauważalną właśnie z powodu tej nieobecności. W prze­szłości i on także rozpoznał Kolderczyków, wyczuł ich obecność - ale nie jako pustkę, lecz jako przyczajoną groźbę. Czy i teraz mógłby wyczuć ich zgubny wpływ?

Simon postawił tacę na stołku, położył się na łożu, zamknął oczy i pozostawił swobodę działania swej woli. Dar jasnowidzenia miał zawsze, lecz w niedoskonałej formie. Nigdy nie potrafił posługiwać się nim świadomie, nawet wtedy, kiedy bardzo tego potrzebował. Ale był pewny, że od czasu przybycia do Estcarpu jego talent okrzepł i rozwinął się. Jaelithe - znów poczuł ostry ból, który zawsze teraz towarzyszył myślom o Jaelithe - dwukrotnie nakreśliła między nimi symbole wykrywające moc czarodziejską i w obu wypadkach zajaśniały w od­powiedzi. Wtedy pozdrowiła go jako brata, należącego do tej samej co ona wspólnoty ludzi obdarzonych niezwyk­łymi zdolnościami...

Teraz, chociaż zamierzał szukać wpływów Kolderu, jego umysł raz po raz powracał do myśli o Jaelithe, do wspomnień-obrazów. Najpierw, kiedy zobaczył ją okrytą łachmanami, uciekającą przed psami Alizończyków, po­tem w zbroi, gdy jechała do Sulkaru, który stał się pierwszym obiektem ataku Kolderczyków w tej wojnie. Jaelithe, klęcząca na molo tej twierdzy, mocą swych czarów przekształcająca pospiesznie wyrzeźbione z drze­wa żaglówki w potężną flotę, która dla zmylenia wroga miała wypłynąć mu naprzeciw. Jaelithe odgrywająca w Karsie rolę wróżki i jasnowidzącej, warząca napoje miłosne. Telepatyczne wezwanie sprowadziło go do jej boku aż z siedzib sokolników. Jaelithe, nosząca postać wstrętnej wiedźmy, kiedy jechała zagrzać Estcarp do wa­lki. Jaelithe na Gormie, mówiąca mu w tylko jej właściwy sposób, że odtąd jej droga jest także jego drogą. Jaelithe w jego ramionach, złączona z nim w jedno, tak jak nigdy dotąd nie była ani nigdy nie będzie związana z nim żadna inna kobieta. Jaelithe, jaką widział tego ostatniego poran­ka, podniecona, z jaśniejącymi radością oczami, przeko­nana, że moc czarodziejska wcale jej nie opuściła, że znów, jest taka, jaka była zawsze. Jaelithe - która odeszła od niego, jak gdyby posługiwała się czarodziejskim sposobem podróżowania Torańczyków.

Jaelithe!" - Simon nie zawołał jej imienia na głos, lecz całe jego jestestwo było jednym pełnym bolesnej tęsknoty wołaniem. “Jaelithe!" “Simonie!"

Otworzył oczy i spojrzał na majaczący w półmroku sufit, gdyż nieruchome światła ponownie rozpełzły się po ścianach. Nie, nikt nie mógł wymówić jego imienia na głos. Z bijącym mocno sercem zamknął znów oczy. “Jaelithe?" - zapytał bezgłośnie.

Simonie" - nadeszła jak zawsze pełna spokojnej pew­ności siebie odpowiedź.

Czy jesteś tu?" - zapytał starając się wyraźnie wypo­wiedzieć w myślach słowa, z mozołem człowieka jąkającego się w nieznanym mu prawie języku. “Nie. Nie - cieleśnie". “Jesteś tutaj" - powtórzył z naciskiem. “W pewnym sensie, Simonie. Jestem, ponieważ ty tu jesteś. Powiedz mi, gdzie jesteś?" “Gdzieś w głębi Toru" - odparł. “Tyle już wiemy, ponieważ rozbił się tam twój samolot. Ale ty już nie jesteś pod kontrolą Kolderczyków".

To był jeden z guzów - na pasie Fulka - ich urządzenie" - wyjaśnił.

Tak, to ono otworzyło im drogę. Ale ty nigdy nie byłeś pod ich całkowitą kontrolą, więc mogłyśmy nieco zmienić ich czary. Dlatego właśnie nie poleciałeś w kierunku morza, jak ci kazali, lecz w głąb lądu. Torańczycy nie są naszymi sojusznikami, ale może istnieją lepsze szansę pertraktowa­nia z nimi niż z Kolderczykami".

Kolderczycy są również w Torze" - powiedział to, o czym był głęboko przekonany. “Aldis wezwała ich na pomoc, wzywała nadal, kiedy pozostawiliśmy ją w sa­molocie".

Ach!"

Jaelithe!" - To chwilowe zerwanie kontaktu przerazi­ło go.

Usłyszał z ulgą jej odpowiedź: - “Słyszę, Simonie. Ale jeśli są z tobą Kolderczycy..."

Próbowałem ich odszukać" - powiedział w myślach.

Tak? Spróbujmy poszukać ich wspólnie, drogi mężu. Może we dwójkę powiedzie nam się lepiej. Pomyśl o Aldis. Jeśli podąża do Kolderczyków, może twoja własna moc pójdzie razem z nią. Zapewni to nam lepsze informacje".

Simon usiłował wyobrazić sobie Aldis leżącą w kabinie samolotu, tak jak widział ją po raz ostatni, przed zatrzaś­nięciem drzwi. Okazało się, że nie mógł zupełnie sobie tego przypomnieć. Dostrzegał natomiast przebłyski innej, nie­znanej sceny: Aldis siedzącą, pochyloną do przodu, roz­mawiającą z ożywieniem z... pustką. I na tym jego więź z Aldis, jeśli w ogóle istniała, urwała się.

To Kolderczycy!" - Jaelithe rozpoznała ich natych­miast. - “Myślę, że zbliżają się. Wysłuchaj teraz uważnie tego, co ci powiem, Simonie. Strażniczki twierdzą, że moja moc jest tylko wstęgą dymu, który rozwieje się z czasem zupełnie i że nie mam już prawa zasiadać w Radzie. Ale tobie chcę powiedzieć, że między nami istnieje coś, czego nie rozumiem, ponieważ jest całkowicie odmienne od wszystkiego, co znałam, kiedy byłam czarownicą. Wiele czasu zajęło mi wypróbowanie tej nowej siły. Odkryłam, że mogę ją kształtować lub nadawać kierunek jej działaniu tylko przy twojej pomocy. Możliwe, że właśnie my oboje musimy być jednym połączonym zbiornikiem dla tej nowej mocy. Czasami tak szaleje we mnie, że obawiam się, iż nie zdołam utrzymać jej w ryzach. Ale mamy tak mało czasu, aby poznać ją dokładniej. Kolderczycy zbliżają się i być może nie zdążymy wydostać cię z Toru przed ich przyby­ciem..."

Nie noszę już ich talizmanu, lecz może nadal mogą mnie kontrolować" - ostrzegł ją. - “Jeżeli tak jest, czy mogą dotrzeć do ciebie za moim pośrednictwem?"

Nie wiem. Tak niewiele się dowiedziałam! To przypomi­na" próbę kształtowania płomienia gołymi rękami! Ale możemy tak postąpić..."

Simon usłyszał nagły trzask, jeszcze głośniejszy niż wtedy, kiedy urwała się więź między nim a Aldis.

Jaelithe!" - krzyknął bezgłośnie. Ale tym razem - nie otrzymał już żadnej odpowiedzi.



SŁUDZY KOLDERCZYKÓW


Simon leżał nieruchomo, cały zlany potem. Nie był to trans, w który wprowadził się z własnej woli. Niewidzialne więzy paraliżowały jego ciało. Potem znów zobaczył tamtą Torankę. Stała u stóp łoża, mierząc go spokojnym, bez­namiętnym spojrzeniem. W jej wzroku nie było niczego, co mogłoby wskazać Simonowi, czy była przyjacielem, czy wrogiem, czy też po prostu zajmowała neutralne stanowis­ko w tej wojnie.

- Już są - powiedziała. - Przybyli na wezwanie kobiety, która im służy.

- Kolderczycy! - Simon zorientował się, że może mówić, chociaż całe jego ciało paraliżowała obca wola.

- Żywe trupy, które im służą - sprecyzowała Toranka. Mówiła dalej: - Posłuchaj mnie ty, który służysz Estcarpowi. My nie mamy żadnych zatargów z czarow­nicami. Między nami nie ma ani przyjaźni, ani wrogości. Byliśmy już tutaj, kiedy przybyli ludzie ze Starej Rasy i zbudowali Es i inne ponure zamczyska. Żyjemy w tym samym miejscu od dawna. Jest nas niewielu i nigdy nie zajmowaliśmy innego terytorium. Pamiętamy czasy, kiedy człowiek nie był władcą ziemi jak obecnie. Jesteśmy potom­kami tych, których oddzielił od innych i zgromadził wokół siebie Volt, aby przekazać im swoją mądrość. Nie chcemy utrzymywać żadnych stosunków z ludźmi z zewnątrz. Przybyliście tutaj, aby zakłócać nam spokój waszymi wojnami, które nas wcale nie obchodzą. Dlatego im szyb­ciej stąd odejdziecie, tym lepiej dla nas.

- Ale jeśli nie darzycie względami czarownic, dlaczego sprzyjacie Kolderczykom? Oni chcą rządzić wszystkimi ludźmi - a więc także i Torańczykami - odparował Simon.

- Nie sprzyjamy Kolderczykom. Chcemy tylko, żeby pozostawiono nas w spokoju. Czarownice nigdy nam nie groziły. Ci, których nazywasz Kolderczykami, pokazali nam, co się z nami stanie, jeśli teraz nie wydamy was w ich ręce. Dlatego zostało postanowione, że odejdziecie...

- Przecież Estcarp broniłby was przed Kolderczy­kami... - Simon urwał, kiedy zobaczył chłodny uśmieszek na twarzy Toranki.

- Czyżby, Strażniku Granic Estcarpu? Nie walczymy z czarownicami, ale one obawiają się naszych moczarów jako miejsca starożytnych misteriów i niezrozumiałych obyczajów. Czy walczyłyby, żeby ratować Tor przed za­gładą? Sądzę, że nie. A poza tym nie mają teraz ludzi, aby użyć ich do takiej bitwy.

Była tak pewna siebie, że Simon, zaskoczony, zapytał odruchowo: - Dlaczego?

- Alizończycy wypowiedzieli wojnę. Estcarp musi wy­słać wszystkich żołnierzy, aby bronić północnej granicy. Nie, my wybraliśmy najlepsze wyjście z zaistniałej sytua­cji - powiedziała.

- I dlatego ja mam być wydany Kolderczykom - Si­mon zmuszał się, aby mówić spokojnie i bez emocji. - A co będzie z Loyse? Czy ją także chcecie wydać w ręce najgorszego wroga, jakiego kiedykolwiek znał ten świat?

- Najgorszego? - powtórzyła Toranka. - Widzieliś­my rozkwit i upadek wielu narodów. I w każdym pokole­niu istniał jakiś potężny wróg, któremu trzeba było stawić czoło i albo zwyciężyć, albo ponieść klęskę. Jeśli chodzi o tę dziewczynę, zawarta przez nas umowa jej też dotyczy.

- Ona należy do Korisa i sądzę, że zrozumiecie, co to znaczy, kiedy przybędzie tu, aby wystawić wam rachunek za taką transakcję. Widziałem, jaką cenę zapłaciły za to Yerlaine i Kars. Topór Volta przelał wiele krwi w obu tych zamkach. Wasze moczary nie zawrócą go z drogi, kiedy przybędzie tu na łowy. - Simon za wszelką cenę chciał, aby przynajmniej Loyse uniknęła losu, jaki szykowali im Torańczycy.

- Umowa została już zawarta - powiedziała zimno Toranka. Potem szybko wykonała w powietrzu jakiś gest. Jej palce zakreśliły niezrozumiały dla Simona znak, in­ny niż symbol mocy czarodziejskiej ukazany mu przez Jaelithe.

- Uważasz więc, że ten Koris przybędzie szukając zemsty? - zapytała. - Ta blada dziewczyna tak wiele dla niego znaczy?

- Znaczy dla niego bardzo wiele i ci, którzy wyrządzili jej krzywdę, powinni obawiać się jego zemsty.

- Przecież musi teraz jechać, aby powstrzymać Alizończyków. Minie wiele dni, nim będzie mógł pomyśleć o czymś innym. A może znajdzie ostateczną odpowiedź na wszystkie pytania i pragnienia wśród granicznych wzgórz - próbowała zbagatelizować groźby Simona.

- A ja powiadam ci, pani, że dar Volta zbierze krwawe żniwo na moczarach Toru, jeśli uczynisz to, co powie­działaś.

- Jeśli ja uczynię, Strażniku Granic? Ja nie mam nic do powiedzenia przy zawieraniu takich układów - odparła.

- Nie? - Simon włożył w to jedno słowo cały swój sceptycyzm. - A ja jestem przekonany, że nie jesteś ostatnią wśród Torańczyków.

Milczała, przez długą chwilę patrząc na niego. Potem odparła:

- Być może kiedyś było inaczej. Lecz teraz nie zabie­ram głosu na żadnej naradzie. Nie życzę ci źle, Strażniku Granic Estcarpu. I myślę, że ty nie masz złych zamiarów ani wobec mnie - ani wobec moich rodaków. Musisz wiedzieć, że jeśli konieczność zmusza nas do czegoś, jesteśmy jej posłuszni. Ponieważ ta panna jest wybranką tego, który niegdyś był władcą Gormu, uczynię dla was następującą rzecz: wyślę wiadomość do Es, aby dowiedzia­no się tam, dokąd się udaliście i dlaczego. Jeśli będą mogli wam pomóc, może to wszystko nie skończy się aż tak źle.

Nic więcej nie mogę zrobić.

- W jaki sposób przybyli po nas Kolderczycy? - zapytał Simon.

- Kolderczycy albo raczej ich słudzy, przybyli na statku płynąc w górę rzeki.

- Ale przecież nie ma żadnej rzeki łączącej Tor z morzem! - zawołał ze zdumieniem.

- Nie ma na powierzchni ziemi. Ale pod moczarami płynie podziemna rzeka. To oni odkryli tę drogę i już raz odwiedzili nas, podróżując w ten sposób - wyjaśniła.

Simon zamyślił się. Popłynie podziemną rzeką, uwięzio­ny w łodzi podwodnej. Nawet jeśli obiecana wiadomość dotrze do Es na czas i będzie można wysłać na ratunek niewielki oddział, żołnierze nie wykryją drogi, którą płyną wrogowie, ani nie pomogą transportowanym w ten sposób więźniom. Gwardia Estcarpu nic nie zdziała.

- Jeśli naprawdę sprzyjasz nam do tego stopnia, że chcesz wysłać wiadomość o nas - powiedział do niej Simon - to wyślij ją nie do Es, lecz do pani Jaelithe.

- Jeśli jest twoją żoną, nie może być czarownicą i w żaden sposób nie zdoła ci pomóc. - Toranka patrzyła na niego z ciekawością, która wydała się Simonowi niebez­pieczna.

- Jednakże; o ile nam sprzyjasz, wyślij do niej tę wiadomość.

- Powiedziałam już, że wyślę, jeśli tego pragniesz. Wyślę ją więc do pani Jaelithe. Teraz zbliżają się już ci, którzy mają was stąd zabrać, Strażniku Granic. Jeśli przeżyjesz tę niewolę, pamiętaj, że Tor jest stary, wiele przetrzymał i nie został wdeptany w bagna razem z tymi, którzy znają jego prawa. Nie myśl, że to, co tu jest, można łatwo zmieść z powierzchni ziemi.

- Powiedz to raczej darowi Volta i temu, który go nosi. Tylko nielicznym udaje się uciec z rąk Kolderczyków. Ale Koris żyje, walczy i nienawidzi...

- Niech więc walczy i nienawidzi, i pokazuje dar Volta Alizończykom. Tam właśnie jest bardzo potrzebny. To dziwne, Strażniku Granic, jest w tobie coś, co nie pasuje do twoich słów. Mówisz jak człowiek, który pogodził się ze swoim losem, ale ja w to nie wierzę. Teraz... - jeszcze raz zakreśliła w powietrzu jakiś znak. - Brama jest już otwarta i musisz stąd odejść.

Simonowi nigdy nie udało się opisać tego, co wydarzyło się później. W jednej chwili przebywał jeszcze w po­zbawionej drzwi celi, a w następnej, wciąż skrępowany niewidzialnymi więzami, znalazł się na brzegu posępnego jeziora o mętnej wodzie.

Nad jeziorem zebrali się Torańczycy, mężczyźni i ko­biety - Simon słyszał szmer ich głosów. Nieco na uboczu stała druga, mniejsza grupa. Oprócz niego była tam Aldis z wyrazem ufności i oczekiwania na twarzy, Loyse, którą paraliżowały takie same niewidzialne więzy, i dwóch Torańczyków. Był tam jeszcze ktoś piąty, przybysz spoza granic Toru.

Nie był to Kolderczyk - przynajmniej nie taki, jakich zobaczyli na Gormie. Średniego wzrostu, o okrągłej twarzy i brązowożółtym kolorze skóry, jakiego Simon nie spotkał wśród mieszkańców tego świata, chociaż między martwymi niewolnikami na Gormie znaleźli przedstawicieli niezna­nych w Estcarpie ras. Mężczyzna ubrany był w obcisły jednoczęściowy szary kombinezon jak Kolderczycy, lecz nie miał na głowie kasku, tylko srebrny dysk umieszczony na lewej skroni pod cienkimi, rudawymi włosami. Nie był uzbrojony, ale nosił na piersi przymocowany do kom­binezonu dobrze znany Simonowi guz w kształcie skom­plikowanego węzła.

Szmer głosów Torańczyków stał się głośniejszy, Simon mógł nawet rozróżnić pojedyncze serie pisków. Po raz pierwszy zastanowił się, czy układ, o którym powiedziała mu Toranka, był tak powszechnie akceptowany. A może jakaś jego prośba mogłaby wywołać rozłam wśród Torań­czyków, dać więźniom szansę ratunku? Ale kiedy Simon rozważał tę możliwość, jeden z Torańczyków smagnął powietrze łańcuchem z przymocowanymi do niego dzwo­neczkami. Rozległ się pierwszy melodyjny dźwięk, jaki

Simon usłyszał w tej na pół zatopionej krainie. Torańczycy natychmiast zamilkli. Zapanowała taka cisza, że słychać było plusk wody w jeziorze. Wynurzyła się zeń pokryta mułem kolderska łódź podwodna. Boki statku były pokie­reszowane, widocznie podróż podziemną rzeką nie należała do najłatwiejszych. Łódź podwodna bezgłośnie podpłynęła do brzegu. Z otworu w górnej zaokrąglonej części okrętu w jednej chwili wyłonił się trap, łącząc statek z lądem.

Aldis, promiennie uśmiechnięta, weszła pierwsza na po­most. Za nią, jak pociągana za sznurki marionetka, szła sztywnym krokiem Loyse, całą postawą wyrażając strach i obrzydzenie. Potem nadeszła kolej na Simona. Nie panował już nad swoim ciałem. Tylko umysł, uwięziony w sparaliżowanym ciele, daremnie walczył o odzyskanie swobody.

Simon podszedł do otworu, a potem - wciąż kierowany obcą wolą - zszedł po drabinie do wnętrza kolderskiego statku. Loyse weszła pierwsza, tuż za nią Simon wkroczył do małej, zupełnie pustej kajuty. Dopiero wtedy, kiedy drzwi zatrzasnęły się za nimi, zniknęły niewidzialne więzy. Loyse z cichym jękiem osunęła się nagle. Simon pochwycił ją w powietrzu i ostrożnie położył na metalowej podłodze. I nadal trzymał w objęciach, gdyż ich ciała drżały zgodnie z rytmem docierającej przez konstrukcję statku wibracji silników. Podróż w nieznane się rozpoczęła.

- Simonie! - Loyse odwróciła głowę i czuł na policzku jej szybki, urywany, podobny do szlochu oddech. - Do­kąd oni nas zabierają?

Teraz nadszedł czas zupełnej szczerości. Odpowie­dział: - Tam, gdzie chcieliśmy dotrzeć, chociaż nie w ta­kich okolicznościach - do bazy Kolderu.

- Ale... — głos Loyse zadrżał i milczała przez chwilę. Kiedy znów się odezwała, panowała już nad sobą: - Ale przecież ona znajduje się gdzieś za morzem.

- Ale my podróżujemy pod wodą. - Simon oparł się o ścianę kajuty i rozejrzał dokoła. Kajuta była zupełnie ogołocona ze sprzętów, a oni sami nie mieli żadnej broni. Na domiar złego ostatnie wydarzenia udowodniły, że Kolderczycy potrafią całkowicie ich kontrolować, co z góry przekreślało szansę buntu. Może jednak istniał pewien sposób...

- Nigdy nie dowiedzą się, gdzie jesteśmy. Koris nie może... - Loyse snuła własne rozważania.

- Koris jest teraz bardzo zajęty. I o tym pomyśleli. - Simon opowiedział jej o inwazji Alizończyków. - Zamie­rzają otoczyć Estcarp ze wszystkich stron wrogami. Chcą, aby osłabł zupełnie tocząc nieustannie bitwy, z których żadna nie będzie ostateczna. W ten sposób wyczerpią się zasoby ludzkie i środki materialne...

- Urządzić wszystko tak, żeby inni za nich walczyli - wtrąciła z gniewem Loyse. - Tak zawsze postępują Kolderczycy.

- Ale ta metoda może z czasem zapewnić im zwycięst­wo - zauważył Simon. - Wobec nas też mają jakieś plany.

- Co takiego?! - zapytała z przerażeniem.

- Zgodnie z prawem jesteś teraz księżną Karstenu, a przez to cennym atutem w przebiegłej grze, jaką prowa­dzą. Ja jestem Strażnikiem Granic Estcarpu. Mogą użyć mnie jako zakładnika albo... - urwał, nie chcąc wymienić na głos innego, znacznie bardziej logicznego powodu, dla którego mógł być bardzo przydatny wrogowi.

- Albo mogą starać się nakłonić cię, żebyś przeszedł na ich stronę i jako zdrajca służył ich celom w armii Estcarpu - dokończyła za niego Loyse. - Tylko w jeden sposób możemy pokrzyżować im plany: umierając. - Jej oczy były bardzo smutne.

- Jeśli to będzie konieczne - odpowiedział lakonicznie Simon. Myślał - “Przecież od tak dawna chcieli dowie­dzieć się, gdzie leży baza Kolderu. Do unieszkodliwienia potwora nie wystarczy odcięcie mu rąk i ramion, przede wszystkim trzeba zniszczyć głowę. Tylko że świat jest wielki, a Estcarp nie dysponował żadnymi wskazówkami co do położenia takiej bazy. Kolderczycy używali łodzi podwodnych i dlatego nie mogli zostać wytropieni przez Sulkarczyków, którzy uważali ocean za swoją prawdziwą ojczyznę.

Załóżmy jednak, że Kolderczycy mogliby zostać wy­tropieni. Sulkarczycy nie potrafili dobrze walczyć na lądzie. Teraz na pewno nękali wybrzeża Alizonu zgodnie z tak­tyką “zadaj cios i uciekaj”, którą rozwinęli w prawdziwą sztukę, lecz to zajęcie nie wymagało zaangażowania więk­szości ich floty. Gdyby ta flota popłynęła za statkiem Kolderczyków i znalazła ich bazę, załogi sulkarskich okrę­tów nękałyby wrogów na ich własnym terenie. A potem Estcarp rzuciłby całą swoją siłę uderzeniową przeciwko tej twierdzy".

- Czy masz jakiś plan? - Strach malujący się na twarzy Loyse zanikał, kiedy obserwowała Simona.

- To nie jest plan, raczej słaba nadzieja - odparł.- Ale...

Właśnie to “ale" było teraz najważniejsze. Kolderski statek powinien być śledzony. Czy można by dokonać tego poprzez taki kontakt, jaki nawiązał z Jaelithe w wios­ce Torańczyków? A może pola siłowe, których Kolder­czycy używali dla osłony przed magią Estcarpu, ostatecznie ich rozdzielą? Tak wiele “jeśli" i “ale" - a odpowiedzią na te wszystkie pytania był tylko cień nadziei.

- Słuchaj... - Simon przedstawił w ogólnych zarysach znaczenie tej nadziei, bardziej dla uporządkowania włas­nych myśli niż dlatego, że oczekiwał jakiejś aktywnej pomocy ze strony Loyse. Dziewczyna chwyciła go gwał­townie za ramię.

- Wypróbuj to! Spróbuj teraz dotrzeć do Jaelithe! Zanim wywiozą nas tak daleko, że nawet myśl nie będzie mogła przebyć takiego dystansu! Spróbuj teraz!

Loyse mogła mieć całkowitą rację. Simon zamknął oczy, oparł głowę o ścianę i jeszcze raz skoncentrował całą wolę i pragnienie nawiązania kontaktu na osobie Jaelithe. Nie wiedział, gdzie ma jej szukać, skupił tylko wszystkie swe siły, każdą cząsteczkę energii.

Słyszę cię..."

Serce Simona zabiło mocniej, gdy dotarły do niego słowa Jaelithe.

Znajdujemy się... na statku Kolderczyków... płyniemy... może do ich bazy. Czy możesz ich śledzić?" - zapytał.

Nie otrzymał natychmiastowej odpowiedzi, ale łączność nie zerwała się nagle, jak w dwu poprzednich wypadkach.

Potem Jaelithe odpowiedziała:

Nie wiem, ale jeśli to tylko jest możliwe, zostanie wykonane!"

Znów zapanowało milczenie, dla Simona pełne poczucie jedności z Jaelithe. Ze stanu głębokiego skupienia wyrwał go nagły przechył statku. Zsunął się wzdłuż ściany, Loyse upadła na niego. Wibracja silników narastała, aż w końcu cały statek dygotał gwałtownie.

- Co to jest? - zapytała Loyse piskliwym, łamiącym się głosem.

Podłoga kabiny była przechylona. Wibracja silników przerodziła się w tak gwałtowne wstrząsy, jak gdyby statek szamotał się lub z czymś walczył. Simon przypomniał sobie zadrapania i smugi mułu na bokach łodzi podwodnej. Podróż podziemną rzeką nie była zbyt bezpieczna. Mogli zaczepić dziobem o brzeg i utkwić tam. Powiedział to Loyse.

Dziewczyna załamała ręce: - Czy oni mogą nas stąd wypuścić?

Simon dostrzegł w jej oczach narastającą panikę. Powie­dział uspokajająco: - Jestem pewny, że ktokolwiek dowo­dzi statkiem, na pewno wie, jak należy rozwiązywać takie problemy. Oni już kilka razy, według obliczeń Torańczyków, przybywali tą drogą do moczarów Toru. “Ale katastrofa zawsze zdarza się pierwszy raz". - Dodał w myś­lach. Simon nigdy nie przypuszczał, że znajdzie się w sytua­cji, w której jego pragnienia będą identyczne z pragnieniami Kolderczyków. Ale teraz, kiedy przy każdym wstrząsie jego nerwy napinały się do granic wytrzymałości, tak właśnie było. Statek musiał się cofać, by uwolnić się z pułapki. Kabina kołysała się z boku na bok. Więźniowie zsuwali się od ściany do ściany po gładkiej podłodze.

Kołysanie ustało, a potem statkiem gwałtownie szarp­nęło. Wibracja silników ponownie zamieniła się w równo­mierny pomruk. Statek, uwolnił się i znów płynął wytyczonym kursem.

- Zastanawiam się, jak daleko jesteśmy od morza - powiedziała Loyse.

Simon również o tym pomyślał. Nie wiedział, gdzie jest Jaelithe, ile czasu zajmie jej znalezienie jakiejś sulkarskiej jednostki i wysłanie jej w ślad za łodzią podwodną. Ale przecież na tym statku byłaby również Jaelithe! Musiałaby płynąć, aby utrzymać łączność. Poza tym Estcarp nie mógłby tak szybko zgromadzić floty. Przypuśćmy, że Kolderczycy w taki czy inny sposób wykryliby czający się z tyłu statek Sulkarczyków? Przecież Sulkarczycy byliby bezbronni wobec technicznej przewagi Kolderczyków! Jak mógł zachęcać Jaelithe, aby próbowała śledzić Kolder­czyków?! Przecież to czyste szaleństwo! Nie może ponow­nie nawiązać z nią kontaktu, musi pozwolić jej uwierzyć, że nie zdołał tego uczynić...

Jaelithe - i Kolder! Porównał w myślach szansę obu przeciwników. Jak mógł być aż tak szalony, aby wciągać ją do realizacji takiego planu?!

Gdyż to wcale nie jest szaleństwo, Simonie. Nie znamy przecież jeszcze ani granic, ani możliwości tego, co istnieje między nami..." - usłyszał nagle w myślach słowa Jaelithe. Tym razem wcale nie próbował nawiązać z nią kontaktu, a przecież odczytała wszystkie jego złe przeczucia i obawy tak łatwo, jak gdyby wypowiedział je na głos.

Pamiętaj, że popłynę za tobą, Simonie! Znajdź tylko to obrzydliwe gniazdo żmij, a potem zapłacą nam za wszystko!"

Jaelithe była pełna ufności we własne siły, w powodzenie ich planu. Ale Simon widział tylko piętrzące się przed nimi przeszkody i żadnych możliwości ich przezwyciężenia.



POSZUKIWANIA


Izba była niska, długa i ciemna. Promienie słońca wpadające przez otwarte szeroko okiennice rozjaśniały nieco wnętrze. Z oddali docierał szum wiecznie niespokoj­nego morza. Siedząca przy długim stole kobieta w niczym nie okazywała dręczącego ją niepokoju. Miała na sobie skórzany strój żołnierza i kolczugę; uskrzydlony hełm, taki jakie nosili strażnicy graniczni, leżał na stole tuż obok jej prawej ręki. Z lewej strony stała duża klatka. Siedział w niej biały sokół, równie milczący i czujny jak nieznajoma kobieta. Machinalnie nawijała i rozwijała mały zwój z kory.

Czy była jedną z czarownic? Kapitan sulkarskiego krą­żownika, idąc ku niej od drzwi, usiłował rozwikłać tę zagadkę. Nie wiedział, dlaczego został wezwany do tej gospody przez jednego ze strażników granicznych. Ale kiedy nieznajoma spojrzała na niego, pomyślał, że nie może być czarownicą. Nie dostrzegł na jej szyi klejnotu Straż­niczki. Nie wyglądała jednak na zwyczajną kobietę. Zasalu­tował, witając ją jak jednego z kolegów-kapitanów.

- Jestem Koityi Stymir. Przybyłem na twoje wezwanie, Mądra Pani. - Celowo użył tytułu, z jakim zwracano się do czarownic, aby zobaczyć jej reakcję.

- A ja jestem Jaelithe Tregarth - odpowiedziała, nie nawiązując do jego pozdrowienia. - Powiedziano mi, kapitanie, że wkrótce wypływasz na morze, aby pa­trolować...

- Napadać na wybrzeża Alizonu - poprawił ją.

Sokół poruszył się, patrząc na Sulkarczyka jasnymi, mądrymi oczami. Kapitan miał wrażenie, że ptak oczekiwał jego odpowiedzi z takim samym zainteresowaniem, jak ta niezwykła kobieta.

- Napadać - powtórzyła. - Przybyłam, aby zapropo­nować ci coś zupełnie innego niż najazd na wybrzeża Alizonu, ale to nie napełni łupami twoich pustych ładowni. Może też narazić cię na znacznie większe niebezpieczeńst­wo niż miecze czy strzały Alizończyków.

Jaelithe uważnie przyjrzała się żeglarzowi. Wysoki, dob­rze zbudowany, o szerokich ramionach i jasnych włosach. Mimo młodego wieku jego zachowanie cechowała spokoj­na pewność siebie, świadcząca o sukcesach w przeszłości i wierze w pomyślną przyszłość. Nie miała czasu, aby po gruntownym namyśle wybrać najlepszego z licznych kan­dydatów. Jednak to, co usłyszała o Stymirze, sprawiło, że właśnie jego wybrała spośród wszystkich kapitanów obec­nych w porcie u ujścia rzeki Es.

Sulkarczycy znani byli z zamiłowania do przygód i śmia­łych, połączonych często z dużym ryzykiem, czynów. Wiele razy właśnie dlatego rezygnowali z pewnego zysku w handlu czy z łupów na wojnie.; Byli zarówno odkrywcami nieznanych lądów, jak i dobrze znanymi w zamorskich krajach odważnymi kupcami. Jaelithe zamierzała wykorzy­stać te cechy charakteru Sulkarczyków, aby nakłonić Stymira do przyjęcia u niej służby.

- A co masz mi do zaoferowania, pani? - zapytał Sulkarczyk.

- Szansę odnalezienia bazy Kolderu - odpowiedziała otwarcie. Nie miała czasu na szermowanie słowami. Z co­raz większym trudem panowała nad targającym nią niepo­kojem, a czas był decydującym czynnikiem w całym przed­sięwzięciu.

Stymir przez dłużą chwilę patrzył na nią w milczeniu. Potem powiedział ostrożnie: - Szukaliśmy jej przez wiele lat, pani. Jak to się stało, że mówisz tak, jakbyś miała w ręku mapę z naniesionym położeniem kolderskiej bazy?

- Nie mam takiej mapy, lecz znam sposób, w jaki można ją znaleźć. Mam jednak mało czasu, a powodzenie tego planu zależy przede wszystkim właśnie od czasu. “I przestrzeni - dodała w myślach. Czy Simon mógł zostać wywieziony tak daleko, że straciłaby z nim kon­takt?"

Zwinęła w dłoni, dostarczony z Moczarów Toru, zwój z kory, który był ważnym argumentem w dyskusji ze Strażniczkami. Jej wewnętrzne rozdarcie mogło udzielić się wielkiemu sokołowi, gdyż stroszył teraz pióra i wydawał, jak podczas walki, przenikliwe okrzyki.

- Rzeczywiście wierzysz w to, co mówisz, pani - przy­znał Stymir. - Baza Kolderu... - powiedział i urwał. Nakreślił palcem jakiś wzór na stole. - Baza Kolderu! - powtórzył, jakby nie dowierzał własnym uszom.

Ale kiedy znów podniósł wzrok, dostrzegła w jego oczach nieufność. Powiedział z rezerwą w głosie: - Wśród nas krążą opowieści, że Kolderczycy potrafią zupeł­nie zmieniać ludzkie umysły i wysyłają tych, którzy kiedyś byli naszymi przyjaciółmi, z którymi piliśmy z jednego puchara, aby zwabiali nas w zastawione pułapki.

Jaelithe skinęła głową: - To wszystko prawda, kapita­nie, i dobrze postępujesz myśląc o takim ryzyku. Ale ja pochodzę ze Starej Rasy i byłam niegdyś czarownicą. Wiesz przecież, że skaza Kolderczyków nie może splamić nikogo z nas.

- Byłaś niegdyś czarownicą? - podchwycił Sulkarczyk.

- Dlaczego teraz nią nie jestem? - Jaelithe zmusiła się do spokojnej odpowiedzi na to pytanie, chociaż sam fakt, że musiała tak uczynić, sprawił jej wielki ból. - Jestem teraz żoną tego, który jest Strażnikiem Granic Estcarpu. Czyż nie słyszałeś o cudzoziemcu imieniem Simon Tregarth, który umożliwił wzięcie szturmem Sipparu?

- O nim? - W głosie kapitana zadźwięczał niekłama­ny podziw. - Tak, słyszeliśmy o nim. A więc to ty, pani, pojechałaś do naszego miasta, aby pomóc Sulkarowi w je­go ostatniej bitwie. Tak, ty spotkałaś już i dobrze znasz Kolderczyków! Powiedz mi teraz, co zamierzasz uczynić.

Jaelithe zaczęła wcześniej już przygotowaną opowieść. Kiedy skończyła, Sulkarczyk nie ukrywał swego zdumienia.

- Uważasz, że możemy to uczynić, pani?

- Sama wezmę w tym udział - odpowiedziała.

- Znaleźć bazę Kolderu i naprowadzić na nią flotę. Tak, to jest czyn, o którym przez setki lat będą śpiewali bardowie! To rzeczywiście wielkie przedsięwzięcie, pani. Ale gdzie jest flota? - zapytał Stymir.

- Flota popłynie za nami, ale prowadzić ją może tylko jeden statek. Nie wiemy, jakie urządzenia mają Kolder­czycy w swych łodziach podwodnych i czy mogą widzieć wszystko, co jest na powierzchni. Jeśli zauważą samotny statek i to niezbyt blisko - nie będą niczego podejrzewali. Co innego, gdyby dostrzegli flotyllę - to mogłoby mieć dla nich tylko jedno znaczenie. Czy wtedy z własnej woli zaprowadziliby nas do swej nory? - wyjaśniła Jaelithe.

Kapitan Stymir skinął głową: - Dobrze pomyślane, pani. A więc w jaki sposób sprowadzimy flotę?

Jaelithe wskazała dłonią klatkę: - W ten sposób. Ten ptak został wytresowany przez sokolników, aby powracać tam, skąd przybył, przynosząc wieści. Ustaliłam już wszyst­ko z Radą Strażniczek. Flota zbierze się i będzie krążyć po morzu. Kiedy otrzymają wiadomość, wtedy ruszą do ataku. Ale powodzenie tego planu jest ściśle związane z właś­ciwym rozłożeniem wszystkiego w czasie. Jeśli podmorski statek wydostanie się z podziemnej rzeki i odpłynie zbyt daleko, nie jestem pewna, czy zdołamy skontaktować się z moim mężem, który jest w nim uwięziony.

- Ta rzeka wypływająca z bagien Toru... - Jaelithe widziała, że aby ją umiejscowić, kapitan odtwarzał w myś­lach zarys linii brzegowej. - Przypuszczam, że to jest Enkere - na północ od Es. Moglibyśmy udawać statek płynący, by pustoszyć wybrzeża Alizonu, i dotrzeć do tego miejsca nie wzbudzając zbytniego zainteresowania.

- Czy możemy wkrótce wypłynąć? - zapytała Jaelithe.

- Nawet zaraz, jeśli sobie tego życzysz, pani. Zapasy żywności są już na pokładzie, załoga jest w komplecie. Dzisiaj mieliśmy wypłynąć do Alizonu - oświadczył Stymir.

- Ta podróż może potrwać dłużej niż wypad do Alizonu i zapasy żywności mogą okazać się niewystar­czające - zauważyła Jaelithe.

- To prawda. Ale do portu przypłynęła z południa Małżonka Miecza z zapasami żywności dla armii. Możemy przeładować z niej żywność, jeśli masz na to zezwolenie. A to zajmie niewiele czasu.

- Mam odpowiednie pełnomocnictwa. Przystąpmy więc do dzieła!

Strażniczki mogły nie wierzyć, że zatrzyma na dłużej swoją nową moc, lecz teraz udzieliły jej poparcia. Jaelithe spochmurniała. Irytowało ją, że musiała przekazać to życzenie i wiadomość za pośrednictwem jednej z cza­rownic - łączniczek z Nadmorskiego Zamku. Dla osiąg­nięcia jednak swego celu zdecydowana była stawić czoło wszelkim niepowodzeniom. Przecież udowodniła Strażnicz­kom, wtedy gdy użyła sokoła i swojej nowej mocy, aby zawrócić Simona z drogi do bazy Kolderu, że posiada zdolności, których nie mogły uznać za całkowicie bezużyte­czne. Kolder zginie dopiero wtedy, kiedy zostanie znisz­czone jego serce. Jeśli Jaelithe i Simon odnajdą je, wszyst­kie czarownice pomogą im osiągnąć ów cel.

Przechwałki kapitana Stymira nie były gołosłowne. Do zapadnięcia zmroku pozostało jeszcze kilka godzin, a Roz­cinacz Fal wypłynął z portu, kierując się w stronę otwar­tego morza.

Jaelithe doszła do wniosku, że dokonała lepszego wybo­ru, niż myślała, kiedy zdecydowała się wezwać do siebie właśnie Stymira spośród obecnych w porcie czterech sulkarskich kapitanów. Jego statek był mały, ale szybki; raczej krążownik niż jednostka handlowa.

- Czy byłeś odkrywcą nowych dróg, kapitanie? - za­pytała, kiedy stali razem przy sterze.

- Tak, pani. Miałem zamiar popłynąć daleko na pół­noc - gdyby nie zwaliła się nam na głowę ta wojna z Kolderem. Jest tam mała wioska, w której już raz byłem. Jej mieszkańcy to dziwni ludzie - mali, ciemnoskórzy, o pełnej mlaskających dźwięków mowie, na której łamaliś­my sobie języki. Oferują futra, jakich nigdzie indziej nie widziałem: srebrzyste, o długim włosie i bardzo miękkie. Na nasze pytania o pochodzenie tych futer mieszkańcy wioski odpowiedzieli, że raz do roku dostarcza je karawana dzikich ludzi z północy. Oferują też inne towary. Spójrz...

Stymir zsunął z przegubu metalową obręcz i podał jej. Jaelithe obróciła w palcach bransoletę. Wykonano ją z tak bladego złota, jakiego nigdy dotąd nie widziała. Musiała też być bardzo stara, gdyż wzór, który ją zdobił, zatarł się niemal zupełnie - pozostały z niego tylko zagięcia i wgłę­bienia. A jednak ten zniszczony wzór świadczył o wyrafino­waniu i wysokim poziomie artystycznym. Bransoleta nie mogła być wytworem prymitywnej kultury, lecz wysoko rozwiniętej cywilizacji... Ale jakiej cywilizacji?

- Kupiłem ją jakieś dwa lata temu w tej właśnie wiosce, a jej mieszkańcy mogli mi tylko powiedzieć, że otrzymali bransoletę od tamtych dzikich ludzi. Spójrz tu i tu. - Stymir wskazał - palcem dwa punkty na powierzchni blade­go metalu. - To jest gwiazda, chociaż niemal niewidoczna. Na bardzo starych wyrobach moich rodaków spotyka się czasami takie właśnie gwiazdy...

- Czy mogła należeć do jakiegoś sulkarskiego kupca, który przed wiekami dotarł do tej wioski i już nie wró­cił? - zapytała z zaciekawieniem Jaelithe.

- Być może, ale nasuwa mi się inne przypuszczenie. Najstarsze pieśni naszych bardów opowiadają o miejscu, z którego przybyliśmy. Jest w nich mowa o mrozie i śniegu, i o nieustannych walkach toczonych z potworami nocy - odparł Sulkarczyk.

Jaelithe pomyślała o tym, w jaki sposób Simon przybył do Estcarpu, i o znajdującej się w innym miejscu bramie, przez którą wtargnęli do ich świata Kolderczycy, szerząc śmierć i zniszczenie. Sulkarczycy zawsze byli tacy niespokojni, ciągle przebywali na morzu, zabierając na takie wyprawy rodziny, jak gdyby mogli już nie powrócić. Tylko podczas wojny sulkarskie statki przestawały być pływającymi wios­kami. Czy oni również przybyli przez jakąś bramę, do odszukania której nakłaniał ich głęboko ukryty instynkt?

Oddała bransoletę Stymirowi. - To bardzo ważne poszukiwania, kapitanie. Oby każde z nas przez wiele lat mogło kontynuować poszukiwania, których pragną nasze serca.

- Bardzo dobrze to wyraziłaś, pani. Zbliżamy się już do ujścia Enkere. Czy pragniesz szukać na swój własny sposób tego kolderskiego włóczęgi? - zapytał Stymir.

- Tak! - odparła z ożywieniem.

Leżała na koi w małej kajucie, do której zaprowadził ją sulkarski kapitan. W kajucie było gorąco i ciasno, a na domiar złego kolczuga utrudniała jej oddychanie. Jaelithe jednak usiłowała usunąć ze świadomości otaczającą ją rzeczywistość i stworzyć w swoim umyśle obraz Simona. Było wielu Simonów i każdy dużo dla niej znaczył, lecz musiała zespolić ich wszystkich w jedną postać, aby do niej właśnie skierować wezwanie.

Lecz... nie otrzymała odpowiedzi. A tak była pewna, że od razu uzyska kontakt z Simonem! To nieoczekiwane milczenie wstrząsnęło nią niczym zadany znienacka cios. Jaelithe otworzyła oczy i utkwiła wzrok w sklepionych tuż nad głową belkach sufitu. Rozcinacz Fal w zupełności usprawiedliwiał nadane mu imię. Ciął fale jak ostry nóż i być może właśnie to nieustanne kołysanie statku zerwało kontakt lub uniemożliwiało Jaelithe niezbędną do jego uzyskania koncentrację.

Jej bezgłośne wołanie “Simonie!" szukało, wzywało. Podczas długich lat nauki w szkole czarownic nauczyła się koncentrować i kierować działaniem swojej mocy czaro­dziejskiej za pośrednictwem osobistego klejnotu, który był jednocześnie oznaką jej urzędu. Czy dlatego teraz szukała niezdarnie, niemal po omacku i bez efektu, bo nie miała już narzędzia, do którego przywykła, a jej ufność we własne siły podważał nie ukrywany sceptycyzm Strażniczek?

Była tak pewna siebie tamtego poranka, kiedy odebrała telepatyczne wezwanie dotyczące Loyse i kiedy pojechała do Es, gorąco pragnąc znów stać się jedną z Kobiet Władających Mocą Czarodziejską. Ale wszystkie one od­wróciły się do niej i żadna nie chciała nawet wysłuchać jej do końca. Jednakże głęboko wierzyła, że ma rację, toteż odizolowała się i zgodnie z dotychczasową praktyką i wy­kształceniem zaczęła badać swój nowy talent próbując się nim posługiwać. Kiedy dotarły do niej wieści o dziwnym, całkowicie sprzecznym z jego naturą postępowaniu Simo­na, domyśliła się, że dostał się pod wpływ Kolderczyków. Wtedy po raz pierwszy użyła tej nowej mocy w walce o Simona. To właśnie interwencja Jaelithe zawróciła Simo­na z drogi do bazy Kolderu i zmusiła do lądowania w odciętych od świata Moczarach Toru. Potem użyła nowych zdolności do nawiązania z nim kontaktu. Ale czyż­by Strażniczki miały rację twierdząc, że ta niedawno roz­budzona siła była po prostu zamierającym echem jej daw­nej mocy czarodziejskiej i że z czasem zaniknie zupełnie?

Simon. Jaelithe zaczęła rozmyślać o Simonie i o miejscu, które zajmował w jej życiu, nie zaś jako o celu, na którym chciała skoncentrować myśli. I wtedy zajrzała w głąb samej siebie. Wychodząc za mąż za Simona wyrzekła się swojej mocy czarodziejskiej, ponieważ uważała, że ich związek znaczył dla niej więcej niż cokolwiek innego na świecie.

Ale dlaczego później tak skwapliwie uczepiła się nadziei, że jej poświęcenie wcale nie było poświęceniem? Opuściła Simona i pojechała do Es, aby przekonać o tym Strażniczki. Kiedy nie chciały dać jej wiary, nie odszukała Simona, lecz zamknęła się w sobie, chcąc za wszelką cenę udowod­nić im, jak bardzo się myliły. Jak gdyby... jak gdyby Simon nic już dla niej nie znaczył! Zawsze liczyło się tylko jed­no - jej moc czarodziejska!

Czy postąpiła tak dlatego, że dotąd żadna inna siła nie kierowała jej życiem? Czy uczucie, które obudził w niej Simon, nie było miłością, lecz krótkotrwałym oczarowa­niem? Przelotnym zadurzeniem się? Uczuciem na tyle nowym i niezwykłym, że mogło zburzyć jej spokój i wy­trącić z kręgu dotychczasowego uregulowanego trybu ży­cia, lecz nie dość głębokim, aby zatrzymać ją u boku

Simona? Simonie...

Ogarnął ją strach... strach, że takie rozumowanie zmu­sza ją do skonfrontowania przykrych, przekraczających granice jej wytrzymałości, faktów. Jaelithe skupiła znów myśli na Simonie. Oczami wyobraźni zobaczyła go znów, jak stał z uniesioną do góry głową, jego poważną twarz, którą tak rzadko rozjaśniał uśmiech, a przecież kiedy ich spojrzenia spotkały się, w jego oczach widziała zawsze...

Poruszyła głową opartą na twardej poduszce. Jakie motywy kierowały teraz jej postępowaniem? Miłość do Simona czy potrzeba udowodnienia sobie i innym, że nadal jest czarownicą? Kiedy była jeszcze Strażniczką, nigdy nie zaznała takiego lęku, wywołanego nie przez zewnętrzne niebezpieczeństwo, lecz wewnętrzną rozterkę.

Zawołała znów bezgłośnie: “Simonie!" Tym razem jed­nak nie było to wezwanie do nawiązania łączności, lecz okrzyk rozpaczy.

Z daleka, bardzo daleka dotarła do niej odpowiedź:

Jaelithe".

Kontakt z Simonem uspokoił ją, lecz nie rozwiał dręczą­cych ją wątpliwości.

Zbliżamy się" - odparła. Po czym pokrótce zaznajomi­ła go z tym, co uczyniła dla wprowadzenia w życie planu wykrycia kolderskiej bazy.

Nie wiem, gdzie się znajdujemy" - powiedział do niej. - I z trudem mogę dotrzeć do ciebie".

Na tym właśnie polegało największe niebezpieczeństwo: że łącząca ich więź może zupełnie zaniknąć. Gdyby tylko w jakiś sposób potrafili ją wzmocnić! Podczas zmiany postaci czarownice posługiwały się wspólnym pragnieniem osiągnięcia tego celu. Wspólne pragnienie... ale ich było tylko dwoje. Nie, nie dwoje. Loyse pragnęła tego samego co oni. Lecz w jaki sposób połączyć w jedno, zespolić ich pragnienia? Dziewczyna z Verlaine nie miała żadnych zdolności czarodziejskich. Mimo powtarzanych wielokrot­nie lekcji, jakich udzielała jej Jaelithe, nie była w stanie dokonać nawet najprostszych czarów.

Ale przecież zmianę postaci praktykowano i na ludziach nie pochodzących ze Starej Rasy. Już kiedyś w Karsie, pod wpływem czarów Jaelithe, Loyse zmieniła swój wygląd; być może nie miała żadnych uzdolnień w tej dziedzinie, lecz ulegała działaniu mocy innych osób. Czy zresztą roz­budzona niedawno moc Jaelithe była tą samą mocą czaro­dziejską, którą niegdyś władała?

Nie udzieliwszy Simonowi odpowiedzi, Jaelithe zerwała słabą więź między nimi i przywołała w pamięci obraz Loyse. Używając tego wspomnienia jako punktu oparcia, zaczęła szukać kryjącego się za nim umysłu. “Loyse!"

Zobaczyła zamazany obraz ściany, kawałek podłogi i skuloną postać Simona. Przez tę jedną, krótką chwilę popatrzyła na Simona oczami Loyse!

Jaelithe nie pragnęła kontroli nad Loyse, ale raczej kontaktu z nią. Spróbowała jeszcze raz. Teraz jej myśl niosła informację, nie była więc tak pełna napięcia jak przy próbie identyfikacji. Przez ułamek sekundy ich umysły połączyło mgliste pasmo, na moment ustabilizowało się, potem zanikło. Jaelithe ze wszystkich sił starała się uczynić je trwalszym. Wzmocniło się, stało mniej wiotkie i w końcu dotarło znów do Loyse. Teraz Jaelithe skierowała je ku Simonowi, szukając po omacku punktu oparcia. Znalazła! Silne, zwarte nici więzi telepatycznej łączyły teraz Jaelithe, Simona i Loyse. Przy okazji Jaelithe uzyskała to, czego szukali od samego początku: informację o kierunku, w któ­rym płynął kolderski statek!

Ześliznęła się z koi i wyszła na pokład. Wiatr wydymał żagle, wąski dziób statku zanurzał się w wysokich falach. Niebo pokrywały ciężkie, ołowiane chmury; tylko na zachodzie pozostało jeszcze kilka barwnych pasm. Silne podmuchy wiatru rozwiewały włosy Jaelithe, zalewały jej twarz obłokami wodnego pyłu. Dyszała ciężko, kiedy dotarła do posterunku przy sterze. Dwóch marynarzy stało przy kole sterowym, a kapitan Stymir bacznie obserwował niebo, wiatr i morze.

- Weź kurs na bazę Kolderu. - Jaelithe schwyciła go za ramię, aby utrzymać się na nogach podczas nagłego przechyłu statku. - W tym kierunku...

Widziała to tak wyraźnie, że mogłaby wskazać kurs nawet z zamkniętymi oczami. Stymir patrzył na nią przez chwilę, jakby oceniając prawdziwość jej stów, potem skinął głową i sam stanął przy sterze.

Dziób Rozcinacza Fal zaczął skręcać w lewo, ostrożnie zmieniać kierunek biorąc poprawki na siłę wiatru i fal. Sulkarski statek oddalał się teraz od majaczącego w oddali lądu, wypływał na otwarte morze. Gdzieś pod powierzch­nią wzburzonego morza znajdowała się kolderska łódź podwodna. Jaelithe nie miała żadnych wątpliwości, że nie zgubią tego tropu, dopóki potrójna telepatyczna więź będzie łączyła Simona, Loyse i ją samą.

Stała teraz na pokładzie, przemoczona do suchej nitki, mokre włosy lepiły się jej do głowy i zwisały w strąkach. Z horyzontu zniknęły ostatnie barwy zachodu, wchłonęły je kłębiące się chmury. Za rufą nie majaczył w oddali nawet zarys brzegów Estcarpu. Silny wiatr i wysoka fala zapowia­dały sztorm. Jaelithe nie wiedziała, czy sztorm mógł znieść ich z kursu tak daleko, że zgubiliby trop podwodnej łodzi Kolderczyków. Przekrzykując szum wiatru i łoskot fal, zapytała o to kapitana.

- Może nas znieść - z trudem zrozumiała jego od­powiedź. - Ale pływaliśmy już przy gorszej pogodzie i nadal trzymaliśmy się kursu. Zrobimy wszystko, co będzie możliwe. Reszta jest w rękach Staruchy-Fortuny, pani! - Stymir splunął przez ramię w rytualnym geście jego naro­du, przywołującym dobry los.

Jaelithe nadal nie chciała zejść pod pokład wypatrując w szybko gęstniejącym mroku tego, czego nie mogła dojrzeć za pomocą wzroku, umacniając niewidzialną więź, aby nie zgubić kierunku nawet wtedy, gdyby znów straciła kontakt z więźniami Kolderczyków.




BAZA KOLDERU


W zamkniętej celi kolderskiego statku trudno było zmierzyć upływ czasu. Simon leżał na wąskiej koi, pod­trzymując telepatyczną więź z Jaelithe i Loyse. Dziewczyna nie przebywała już w tej samej celi co Simon, lecz nadal była obecna w jego myślach.

Nie widział żadnego z dozorców tego pływającego wię­zienia od chwili, kiedy wkrótce po rozpoczęciu podróży zjawiła się Aldis i zabrała ze sobą Loyse. Po powtórnym, dokładniejszym zbadaniu kajuty odkrył wysuwaną ze ścia­ny koję i ruchomą półkę, na której co jakiś czas dostar­czano z zewnątrz tacę z jedzeniem.

Pomyślał, że karmiono go rezerwowymi racjami żywnoś­ciowymi: każdy posiłek składał się z kilku cienkich sucha­rów i małego kubka płynu. Nic smacznego, ale wystarczało do zaspokojenia pragnienia i głodu. Poza tym nic nie przerywało długich godzin samotności. Simon przespał się trochę; teraz Loyse utrzymywała łączność z Jaelithe. Na­rzeczona Korisa podróżowała w jednej kajucie z Aldis, lecz agentka Kolderu pozostawiała ją w spokoju, zadowolona z biernej postawy Loyse.

Obliczył, że już osiem razy podano mu posiłek. Nie potrafił jednak na tej podstawie ocenić, ile godzin lub dni spędził w ciasnej celi oświetlonej jarzącymi się nieprze­rwanie ścianami. Mogli go karmić raz lub dwa razy dziennie - nawet tego nie wiedział. Długie oczekiwanie bardzo męczyło Simona - jak każdego, kto prowadzi aktywny tryb życia. Tylko raz przeżył coś podobnego: kiedy przez rok siedział w więzieniu. Pełen goryczy i niena­wiści do tych, którzy podstępem doprowadzili do ukarania go za nie popełnione winy, spędzał czas układając plany zemsty.

Wtedy jednak oczekiwał końca kary, teraz zaś nie wiedział, co się z nim stanie, kiedy kolderski statek dotrze do miejsca przeznaczenia. Nie znał niemal zupełnie wro­gów, w rękach których się znajdował. Pamiętał tylko przedśmiertne wspomnienia kolderskiego dowódcy Gormu: wąską dolinę, przez którą jechała z olbrzymią szybkoś­cią kolumna dziwnych pojazdów, jej tylna straż ostrzeliwa­ła prześladowców. Kolderczyczy pochodzili z innego świa­ta, w którym wydarzyła się jakaś katastrofa.

Odkryli “bramę" i przeszli przez nią do tej epoki i miejsca, gdzie powoli dogorywała cywilizacja wywodzącej się z Estcarpu Starej Rasy. Wzdłuż wybrzeża - w Alizonie i Karstenie - osiadły bardziej prymitywne, młode narody, spychając w głąb lądu Starą Rasę. Przybysze tak bardzo obawiali się legendarnych czarownic, że nie ośmielali się jeszcze otwarcie rzucić wyzwania Starej Rasie - dopóki nie wmieszali się Kolderczycy.

Jeśli Kolderczycy nie zostaną zniszczeni, Alizon i Karsten czeka los Gormu: zamienią się w przerażające, martwe pustynie, gdzie rzesze “opętanych" wykonywać będą ślepo rozkazy nowych panów. Na razie Kolderczycy wykorzys­tywali zadawnioną wrogość i spory, aby swoje przyszłe ofiary zamienić w dzisiejszych sprzymierzeńców.

Co jeszcze wiedział o Kolderczykach? Simon skupił myśli na tym problemie. Wywodzili się z mechanicznej, opartej na naukowych podstawach cywilizacji - dobitnie świadczyły o tym znaleziska z Gormu. Dowództwo armii Estcarpu zawsze żywiło przekonanie, że samych Kolderczyków było niewielu i dlatego potrzebowali “opętanych" do prowadzenia wojen. A teraz, kiedy utracili Gorm i ewakuowali Yle...

Ewakuowali Yle! Simon otworzył szeroko oczy i utkwił wzrok w suficie kajuty. W jaki sposób dowiedział się o tym? Dlaczego był tak głęboko przekonany, że Kolderczycy opuścili swoją ostatnią twierdzę po tej stronie morza? A przecież nie wątpił, że tak jest. Czy ściągali teraz siły do obrony głównej bazy? Ilu było “prawdziwych" Kolderczyków? Pięciu zginęło na Gormie, z tego większość we własnych kwaterach. Nie polegli od miecza czy strzały, lecz umarli, jak gdyby przestali żyć z własnej woli lub jakby zamarła ożywiająca ich siła. Tylko pięciu! Czy śmierć pięciu oficerów do tego stopnia przerzedziła szeregi Kolderczyków, że musieli ewakuować wszystkie garnizony?

Setki “opętanych" zginęły na Gormie. Polegli także niektórzy kolderscy agenci w Karstenie - między innymi Fulk. Lecz pozostali - jak Aldis - nadal żyli i wykonywa­li zlecone im zadania. Nie byli rodowitymi Kolderczykami, ale mieszkańcami tego świata. Służyli wrogom nie jako “opętani", zachowali w pełni swoją osobowość, świado­mość i inteligencję. Kolderczycy nie mogli wykorzystać w ten sposób nikogo ze Starej Rasy - i dlatego Stara Rasa musi zginąć!

Simon zdziwił się bardzo: w jaki sposób poznał plany wrogów? Dotychczas podejrzewali tylko, że Kolderczycy nie przyjmowali ludzi ze Starej Rasy do szeregów armii “opętanych", ponieważ nie mogli ich kontrolować tak, jak innych mieszkańców tego świata. Teraz Simon był tak pewny, że właśnie dlatego Kolderczycy skazali Starą Rasę na zagładę, jak gdyby usłyszał to od nich samych.

Usłyszał? Czyżby Kolderczycy posiadali własny sposób porozumiewania się za pomocą myśli, podobny do więzi łączącej teraz jego samego, Jaelithe i Loyse? Głęboko poruszony takim przypuszczeniem, Simon szybko ostrzegł Jaelithe. W jej odpowiedzi wyczuł zaniepokojenie.

Wiemy teraz dobrze, jakim kursem mamy płynąć" - powiedziała. - “Zerwij kontakt. Nie odzywaj się znów, chyba że będzie to konieczne".

Konieczne" - powtórzył w myślach. Po chwili zdał sobie sprawę, że równomierna wibracja silników przycichła, jakby statek zmniejszał szybkość. Czy dopłynęli już do portu?

Simon usiadł na koi twarzą do drzwi. Czy znów sparali­żują go niewidzialne więzy? Nie miał przy sobie żadnej broni, choć znał się trochę na sztuce samoobrony. Nie przypuszczał jednak, że Kolderczycy będą z nim walczyć wręcz.

Nie mylił się. Gdy tylko otwarły się drzwi kajuty, utracił władzę nad swoim ciałem. Posłuszny kierującej nim obcej woli wyszedł na wąski korytarz. Czekało tam na niego dwóch mężczyzn. Kiedy spojrzał im w oczy, przeszył go dreszcz zgrozy: tamci byli “opętanymi", żywymi trupami, których Kolderczycy używali do wykonywania niezbyt skomplikowanych zadań. Jeden z “opętanych", wysoki jasnowłosy mężczyzna, był niegdyś Sulkarczykiem, drugi pochodził z tej samej ciemnoskórej rasy co oficer, który przyprowadził Simona na pokład łodzi podwodnej.

Nie dotknęli Simona, po prostu czekali, utkwiwszy w nim puste, pozbawione wyrazu spojrzenie. Potem jeden odwrócił się i począł iść w głąb korytarza. Drugi przylgnął do ściany, aby Simon mógł przejść, po czym ruszył za nim. I tak, pomiędzy nimi dwoma, Simon wspiął się po metalo­wej drabince i wyszedł na pokład łodzi podwodnej.

W górze rozpościerało się kamienne sklepienie, w dole u nabrzeża pluskała woda. Simon dostrzegł wyraźne podo­bieństwo do podziemnego portu w Sipparze. Zapewne był to styl powszechnie przyjęty u wrogów Estcarpu. Nadal kierowany obcą wolą, zszedł po wąskim trapie na brzeg.

Na wąskim nabrzeżu panował ożywiony ruch. Ekipy “opętanych" przesuwały skrzynie, oczyszczały teren. Praco­wali równomiernie, wytrwale, jakby każdy dobrze wiedział, co ma robić i w jaki sposób najszybciej wykonać pracę. “Opętani" pracowali w zupełnej ciszy. Nikt nie odzywał się nawet słowem. Nikt też nie zwrócił uwagi na Simona ani na eskortujących go strażników.

Przy długim nabrzeżu Simon zauważył jeszcze dwie łodzie podwodne; “opętani" wyładowywali z nich jakieś skrzynie. Czy oznaczało to, że Kolderczycy opuszczali inne posterunki?

Stanęli przed budynkiem, w którym znajdowały się dwa wejścia, tunel, a z lewej strony — schody. Tam właśnie skierował się przewodnik. Pięć stopni i weszli do windy. Jazda nie trwała długo. Drzwi otworzyły się i stanęli na korytarzu o gładkich szarych ścianach z metalicznym połyskiem. Na ścianach wyraźnie rysowały się kontury zamkniętych drzwi. Po troje z każdej strony. Dotarli do otwartych drzwi na końcu korytarza.

Simon był w centrum dyspozycyjnym w Sipparze i pod­świadomie oczekiwał, że i tutaj zobaczy dowódcę w meta­lowym kasku na głowie oraz siedzących przed nieznanymi urządzeniami Kolderczyków, kontrolujących systemy obronne bazy.

Ten pokój był znacznie mniejszy, oświetlony jaskrawym światłem umieszczonych na suficie podłużnych lamp, które tworzyły skomplikowany wzór geometryczny. Nie miał ochoty przyjrzeć mu się bliżej. Podłoga uginała się lekko, tłumiąc odgłosy kroków. Z trzech krzeseł tylko środkowe było zajęte przez prawdziwego Kolderczyka.

Strażnicy Simona pozostali przed drzwiami. Niewidzial­ny impuls nakazał mu podejść do kolderskiego oficera. Kolderczyk ubrany był w kombinezon o takiej samej szarej barwie jak krzesło, na którym siedział, ściany i podłoga. Na głowie miał ciasno przylegającą czapkę i, o ile Simon mógł dojrzeć, był łysy. Od wszechobecnej szarości wyraźnie odcinała się biała jak papier twarz oficera.

- Jesteś nareszcie - wymamrotał Kolderczyk, a Simon w jakiś sposób zrozumiał sens słów wypowiedzianych w nieznanym języku. Wypowiedź Kolderczyka zaskoczyła go nieco. Tamten przemówił nie jak zwycięski wróg do wziętego do niewoli jeńca, lecz jakby byli równorzędnymi partnerami, którzy zawarli jakąś umowę i musieli tylko ustalić ostateczne warunki. Milczał jednak przezornie - Kolderczyk powinien pierwszy odkryć karty.

- Czy przysłał cię Thurhu? - Kolderczyk nadal przy­glądał mu się uważnie i Simonowi wydało się, że uchwycił w tym pytaniu cień powątpiewania. - Ależ ty nie jesteś jednym z obrońców! - Wątpliwości zamieniły się w otwar­tą wrogość. - Kim jesteś?

- Jestem Simon Tregarth - powiedział ostrożnie. Kolderczyk mierzył go badawczym spojrzeniem przez jakiś czas, po czym stwierdził:

- Nie jesteś jednym z tubylców.

- Nie jestem - potwierdził zwięźle Simon.

- Przybyłeś więc z zewnątrz. Ale nie jesteś jednym z obrońców i z pewnością nie należysz do czystej rasy. Pytam cię więc - kim jesteś?

- Człowiekiem z innego świata, a może również i z in­nej epoki - Simon nie widział żadnego powodu, aby mówić całą prawdę. Może fakt, że stanowił dla Kolderczyka zagadkę, zapewni mu przewagę.

- Jakiego świata? Jakiej epoki? - zapytał chrapliwym głosem Kolderczyk.

Simon nie mógł ani potrząsnąć głową, ani wzruszyć ramionami. Wyraził więc swoją niewiedzę w słowach: - Z mojego własnego świata i mojej epoki. Nie wiem, jakie związki łączą go z tym światem. Znalazłem tam otwartą drogę i przeszedłem przez nią.

- Dlaczego odbyłeś taką podróż? - pytał dalej kolderski oficer.

- Aby uciec przed wrogami. “Tak jak uczyniłeś ty i twoi rodacy" - dodał w myśli Simon.

- Czy w twoim świecie toczyła się wojna?

- Tak, ale dawno się skończyła - wyjaśnił Simon. - Byłem żołnierzem, lecz w czasie pokoju przestałem być potrzebny. Miałem osobistych wrogów...

- Byłeś żołnierzem... - powtórzył kolderski oficer, nadal taksując go tym nieruchomym spojrzeniem. - A te­raz walczysz dla tych czarownic?

- Jestem zawodowym żołnierzem. Tak, przyjąłem u nich służbę - odparł Simon, siląc się na obojętność.

- A przecież ci tubylcy są barbarzyńcami, a ty jesteś cywilizowanym człowiekiem. Och, nie okazuj zaskoczenia. Czyż podobni do siebie ludzie nie rozpoznają się zawsze z łatwością? My także jesteśmy żołnierzami i ponieśliśmy klęskę w naszej wojnie. A jednak w ostatecznym roz­rachunku zwyciężyliśmy, ponieważ jesteśmy tutaj i mamy odpowiednie środki, aby uczynić naszym cały ten świat. Pomyśl o tym, cudzoziemcze. Cały świat stojący przed tobą otworem, o, tak. - Kolderczyk wyciągnął dłoń i powoli zacisnął ją w pięść. - Cały świat, który za­spokajałby wszystkie twoje zachcianki! Ci tubylcy nie mogą nam się przeciwstawić. A poza tym... - urwał i dodał niedwuznacznie - możemy potrzebować takiego człowieka jak ty.

- I dlatego jestem tu więźniem? - odparował Simon.

- Tak. Ale wcale nie musisz nim pozostać, chyba że sam tego zechcesz, Simonie Tregarth, Strażniku Połu­dniowej Granicy. Tak, my doskonale znamy was wszyst­kich; całą potęgę Estcarpu. - Chociaż wyraz twarzy Kolderczyka nie zmienił się, w jego głosie brzmiała teraz wyraźna drwina.

- Gdzie jest teraz twoja żona - czarownica, Strażniku Granic? Czy znów z tymi diablicami? Nie potrzebowała wiele czasu, aby zorientować się, że nie posiadasz niczego, co chciałaby ci zabrać, prawda? Jesteśmy doskonale poin­formowani co do najdrobniejszych szczegółów, o wszyst­kim, co dzieje się w Estcarpie, Karstenie i Alizonie. Jeśli zechcemy, staniesz się jednym z “opętanych". Ale damy ci możliwość dokonania wyboru, Simonie Tregarth. Nie masz żadnych zobowiązań wobec tych diablic z Estcarpu ani wobec tych zwariowanych barbarzyńców, których te wie­dźmy kontrolują za pomocą swoich czarów. Czyż ta twoja czarownica nie udowodniła ci, że nie możesz z ich strony oczekiwać lojalności? Proponujemy ci więc - przyłącz się do nas i razem z nami pracuj nad wprowadzeniem w życie naszego wielkiego planu. Wtedy cały Estcarp stanie przed tobą otworem, będzie zależny od twojej woli. Jeśli zechcesz znów mieć tę twoją czarownicę - weź ją, ale tym razem na twoich warunkach. A może pragniesz jeszcze czegoś innego? Zostań znów Strażnikiem Granic i wykonuj to, czego żąda od ciebie Estcarp, dopóki nie otrzymasz rozkazu, aby postępować odwrotnie.

- A jeśli nie przyjmę waszych propozycji? - zapytał Simon.

Kolderczyk odpowiedział z nie ukrywaną groźbą w gło­sie: - Szkoda by było, aby zmarnował się ktoś tak zdolny jak ty. Ale ten, kto nie jest z nami, jest przeciw nam.. U nas zawsze znajdzie się robota dla mocnych pleców, rąk i nóg. Na własnej skórze przekonałeś się o naszych możliwoś­ciach - twoje mięśnie odmawiają posłuszeństwa i nie możesz zrobić nawet najmniejszego kroku bez naszej woli. A może chcesz oddychać tylko za naszym pozwoleniem?

Coś nagle zacisnęło się mocno wokół klatki piersiowej Simona i ucisk ten stawał się coraz mocniejszy. Simon jęknął i poczuł, że ogarnia go nieprzytomny strach. Ucisk trwał mniej niż sekundę, lecz kiedy zniknął, Simon nadal był półprzytomny z przerażenia. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że Kolderczyk mógł wykonać swoją groźbę: nie dopuścić powietrza do jego płuc.

- Dlaczego... umowa? - wykrztusił.

- Ponieważ nie możemy nikogo zmusić, żeby został naszym agentem. W takim wypadku musielibyśmy ciągle cię sprawdzać i obserwować, nie mógłbyś więc służyć naszym celom. Przyjmij naszą propozycję, i znów będziesz wolny...

- W ustalonych przez was granicach - wtrącił Simon.

- Tak. W ustalonych przez nas granicach i tak już pozostanie. Nie myśl, że możesz pozornie wyrazić zgodę, a potem postępować według własnego uznania. Nastąpi w tobie pewna zmiana, ale zachowasz swój umysł, osobo­wość i takie życzenia i pragnienia, które mieszczą się w ogólnych granicach naszego planu. Nie będziesz tylko ciałem wykonującym nasze rozkazy i będziesz żył - z naciskiem podkreślił Kolderczyk.

Simon zapytał: - Czy muszę już teraz dokonać wyboru? Kolderski oficer nie odpowiedział od razu. Znów miał całkowicie obojętny wyraz twarzy, lecz w jego głosie Simon uchwycił słaby odcień - groźby, niepewności - a może i jednego, i drugiego.

- Nie, jeszcze nie.

Kolderczyk nie uczynił żadnego dostrzegalnego gestu czy znaku, lecz władająca ciałem Simona obca wola wy­prowadziła go teraz z pokoju. Za drzwiami nie czekali strażnicy - nie byli już potrzebni. Simon nie mógł w żaden sposób uciec i wciąż bał się, że może zostać uduszony. Za każdym razem, kiedy pomyślał o groźbie Kolderczyka, głęboko wciągał powietrze do płuc.

Znów szedł tym samym korytarzem do windy. Jechał do góry - otwarte drzwi, rozkaz wejścia, inny korytarz i inne drzwi. Simon wkroczył do pokoju i w jednej chwili odzys­kał swobodę ruchów. Odwrócił się szybko, lecz drzwi były już zamknięte. Nie potrzebował nawet sprawdzać, gdyż wiedział, że i tak nie zdoła ich otworzyć. Pokój nie był oświetlony jarzeniówkami. Przez dwa wąskie jak szczeliny okna wpadało do środka szare światło pochmurnego dnia. Simon wyjrzał przez najbliższe okno. Znajdował się na pewnej wysokości nad skalistym brzegiem, opadającym stromo ku morzu. Na ile mógł się zorientować, budynek głównej bazy Kolderu przypominał Yle. Okna były zbyt wąskie, aby ktokolwiek mógł się przez nie przedostać. Gdyby nawet to się komu udało, nie istniała żadna możliwość ucieczki poza samobójczym skokiem na zalewa­ne morskimi falami skały.

Podszedł do drugiego okna. Znów nagie skały, bez śladów roślinności, wyżłobione przez wiatr i wodę na kształt piono­wych wieżyczek, poziomych płyt, wycięte w wąwozy i uskoki o stromych zboczach. Simon dotąd nie widział bardziej ponurego, stworzonego przez naturę zakątka.

Dostrzegł jakiś ruch w oddali. Wcisnął się w okienną szczelinę, aby zobaczyć, co mogło się poruszać na tym bezludnym pustkowiu. Jakaś maszyna, podobna do cięża­rowych samochodów z jego świata, na gąsienicach zamiast kół, pełzła nie wolno, nie szybciej od żwawego piechura wśród poszarpanych skał. W twardym gruncie pozostały liczne ślady gąsienic. Nie pierwsza to kolderska ciężarów­ka, która przemierzała tę trasę, lub nie pierwsza wyprawa tejże na trasie.

Ciężarówka była wyładowana po brzegi. Czterech męż­czyzn trzymało się kurczowo przymocowanych rzemienia­mi ładunków. Strzępy łachmanów, jakie mieli na sobie, świadczyły o tym, że byli to “opętani". Maszyna trzęsła się i kołysała tak gwałtownie, że czwórka kolderskich niewol­ników trzymała się ładunków rękami i nogami. Simon obserwował pełznącą wolno ciężarówkę, dopóki nie zniknęła wśród skał.

Dopiero wtedy odwrócił się i począł systematycznie badać nową celę więzienną: szare ściany o metalicznym połysku, wysuwane łóżko pokryte piankową substancją i długi rząd ukrytych w ścianie szafek. Zdołał otworzyć tylko dwie. Jedne drzwiczki kryły opuszczany stół, dru­gie - urządzenia sanitarne, takie same jak w łodzi pod­wodnej. Resztą szafek pozostała zamknięta.

W takim pokoju jego lokator musiał się czuć wielce znudzony" - pomyślał Simon. Zresztą może właśnie ta monotonia była rezultatem starannych przemyśleń.

Miał pewność co do jednego: to była główna baza Kolderczyków. Prawdopodobnie obserwowali go w jakiś sposób. Może uwolnili go spod kontroli tylko po to, aby zobaczyć, jak wykorzysta swobodę ruchów? Czy mogli dowiedzieć się o istnieniu telepatycznej więzi? Czy mógł być przynętą w pułapce, do której chcieli zwabić Jaelithe?

Simon pomyślał, że w zaistniałej sytuacji Kolderczycy daliby wiele, aby dostać w swoje ręce jedną z czarownic z Estcarpu. I gdyby wszystko, co go spotkało od momen­tu przebudzenia w kraju Torańczyków i odnalezienia Jaelithe, mogło być rezultatem ich machinacji! Nie wie­dział, czy to przypuszczenie było prawdziwe, czy zupełnie nieprawdopodobne.

A przecież Kolderczycy byli zależni od swoich maszyn. Udawali, że lekceważą moc czarownic z Estcarpu. Czy mogli w jakiś sposób wykryć telepatyczną więź łączącą Simona, Jaelithe i Loyse? Gdyby teraz skontaktował się z Jaelithe... postąpi dobrze czy źle? Czy będzie to zdrada, czy meldunek o sytuacji? Obiecał przecież, że zawiadomi ją, kiedy dotrze do bazy Kolderu i przekaże informacje, które umożliwią atak siłom zbrojnym Estcarpu. Ale ile czasu zajęłoby sprowadzenie floty wojennej do tego odległego zakątka? I co mogły zdziałać strzały, miecze, a nawet moc czarodziejska przeciwko druzgocącej przewadze technicz­nej Kolderu? Przecież wrogowie mogli zgromadzić w głów­nej bazie taką broń, jakiej nie było ani na Gormie, ani w Yle! Jak powinien postąpić: wezwać Jaelithe czy milczeć?

Znów zobaczył ruch na wijącej się wśród skał drodze. Pełzła tam w kierunku bazy pusta ciężarówka. Ta sama co przedtem czy inna?

Wezwać Jaelithe czy milczeć?

Simon nie mógł już dłużej odsuwać chwili podjęcia decyzji, usprawiedliwiając przed sobą tę zwłokę bezcelową obserwacją pustkowia wokół kolderskiej bazy. Położył się na łóżku i zamknął oczy. Teraz wszystko zależało od szczęśliwego przypadku. Jeśli wezwanie Jaelithe nie było zdradą, nie mógł dłużej zwlekać.



BROŃ CZAROWNICY


Jaelithe już kilkakrotnie podróżowała sulkarskimi stat­kami, lecz nigdy nie wypłynęła aż na pełne morze. Ogrom oceanu podrywał jej wiarę we własne siły w sposób, jakiego dotychczas nie zaznała, na duchu podtrzymywała jedynie świadomość, że nie opuściła jej moc czarodziejska. Czarow­nice z Estcarpu słynęły z umiejętności kontrolowania sił przyrody. Na lądzie nie było trudno przez wywołanie burzy czy mgły albo halucynacji sprawować kontrolę nad ludz­kimi umysłami. Ale morze to potęga sama w sobie i im dalej płynął Rozcinacz Fal, tym bardziej Jaelithe traciła pewność siebie.

O dziwo, obawy Simona, że mogli wzbudzić podejrzenia Koderczyków, uspokoiły ją. Łatwiej mogła stawić czoło ludziom - nawet tak obcym jak Kolderczycy - niż temu ogromowi smaganych wiatrem fal.

- Na żadnej z naszych map nie ma zaznaczonego lądu - kapitan Stymir wyłożył na stół wszystkie swoje mapy.

- Czyżby żaden z waszych statków nigdy nie płynął w tym kierunku co my? - zapytała Jaelithe, wyczuwając coś dziwnego w zachowaniu Sulkarczyka.

Stymir przyglądał się uważnie leżącej z brzegu mapie, wodząc po niej palcem. Potem zawołał przez ramię: - We­zwijcie tu Jokula!

Wezwany przez Stymira marynarz był małym, przygar­bionym mężczyzną o brązowej, spalonej przez słońce i wiatry twarzy. Szedł nierównym, kołyszącym się krokiem. Jaelithe spostrzegła, że jego prawa noga była sztywna w kolanie i nieco krótsza niż lewa.

- Jokulu - Stymir wygładził szeroką dłonią mapę - gdzie się znajdujemy?

Marynarz uniósł głowę, ściągnął wełnianą czapkę. Wiatr musnął jego wypłowiałe włosy, splecione ciasno w war­koczyki. Jokul zwrócił nos w stronę wiatru i powiedział:

- Na zaginionym szlaku, kapitanie.

Stymir spochmurniał jeszcze bardziej. Przyjrzał się wydę­tym przez wiatr żaglom, jak gdyby ich falowanie nabrało nagle złowieszczego sensu. Jokul wciągnął w nozdrza wiatr, pragnąc wykryć na czas niebezpieczeństwo. Potem wskazał na morze: - Sargasy...

Czerwonobrązowe pasmo na zielonkawym tle, unoszące się i opadające zgodnie z ruchem fal, ciągnęło za sobą większe skupisko. Jaelithe zauważyła, że przed linią hory­zontu cała powierzchnia morza miała czerwonobrązową barwę. Kapitan zmienił się na twarzy.

Widząc to, Jaelithe przerwała milczenie: - Co to jest?

Stymir z całej siły uderzył pięścią w stół. - To właśnie to! - Rozchmurzył się.- To właśnie dlatego... sargasy i zaginiony szlak! To wszystko tłumaczy! - Potem zwrócił się do Jaelithe: - Jeśli twoja droga, pani, prowadzi właśnie tędy, to... - rozłożył ręce w geście całkowitego osłupienia.

- Co to jest? - powtórzyła pytanie.

- Sargasy to rośliny żyjące na powierzchni ciepłych mórz. Znamy je od dawna. Często po burzy można znaleźć na brzegu kawałki tych wodorostów. Ale ostatnio zaczęło się dziać z nimi coś bardzo dziwnego. Rozrastają się niezwykle szybko, a ich większe skupiska mają w sobie coś, co zabija... - wyjaśnił.

- W jaki sposób zabija? - zapytała Jaelithe.

Stymir potrząsnął głową. - Nie wiemy, pani. Jeśli ktoś dotknie tej rośliny, jego ręce wyglądają jak poparzone ogniem. Oparzelina szybko rozprzestrzenia się po ciele i taki człowiek umiera w męczarniach. W tych wodorostach jest jakaś trucizna, więc nie pływamy już tam, gdzie unoszą się na powierzchni morza.

- Ale przecież sargasy są w wodzie, a wy na statku, nie musicie więc wcale obawiać się ich dotknięcia - od­parowała Jaelithe.

- Jeśli statek dotknie chociaż jednego pasma, sargasy przyczepiają się do kadłuba i rozrastają błyskawicznie aż do pokładu! - wtrącił Jokul. - Dzieje się tak od niedawna, zaledwie od kilku lat, pani. Teraz musimy omijać morskie szlaki, które zarastają te wodorosty.

- Od niedawna? - powtórzyła Jaelithe. - Czy nie od czasu, kiedy Kolderczycy zaczęli poczynać sobie tak zuch­wale?

- Kolderczycy? - Stymir zupełnie oszołomiony pa­trzył na pływające czerwonawe pasma. - Kolderczycy... sargasy... dlaczego?

- Kolderskie statki pływają pod powierzchnią morza - wyjaśniła. - Czyż mogliby lepiej chronić swe szlaki, niż poprzez uniemożliwienie podróży na powierzchni oceanu? Przecież tylko tam mogliby ścigać ich wrogowie.

Kapitan zwrócił się do Jokula: - Dokąd prowadził zaginiony szlak?

Marynarz odpowiedział pośpiesznie: - Nigdzie tam, dokąd chcielibyśmy ponownie popłynąć. Do kilku pustych wysp, na których trudno o wodę, żywność, gdzie rzadko spotyka się nawet morskie ptaki, nie mówiąc już o lu­dziach.

- Bezludne wyspy? Czy nie ma ich na twoich mapach, kapitanie? - zapytała Jaelithe.

Sulkarczyk znowu rozwinął leżącą na brzegu stołu mapę.

- Są, pani. Ale jeśli to rzeczywiście jest zaginiony szlak, być może nie będziemy mogli dalej płynąć w tym kierunku. Sargasy najpierw pojawiają się w wąskich pasmach takich jak to tam, potem łączą się w szersze skupiska, następnie w coraz większe pływające wyspy. Te z kolei tworzą solidną masę, przez którą nikt i nic nie może się przedrzeć. To zupełnie nowe zjawisko. Przedtem sargasy również tworzyły pływające wyspy, ale nie były one ani tak masyw­ne, ani nie czaiła się w nich śmierć. Sam kiedyś łowiłem tam kraby. Teraz żaden żeglarz nie ośmiela się zbliżyć do takich plam na powierzchni oceanu. Czyż nie wyglądają jak krew wypływająca z otwartej rany? To znamię śmierci!

- Jeżeli nikt nie może dotrzeć aż tak daleko, w jaki sposób dowiedzieliście się o istnieniu tych wysp? - pytała dalej Jaelithe.

Stymir wyjaśnił: - Początkowo nikt z nas nie wiedział o niebezpiecznej przemianie sargasów. Z plątaniny wodo­rostów prądy morskie wyniosły statek z konającą załogą na pokładzie. Przypadkowo w pobliżu znalazł się inny nasz statek i pospieszył na pomoc. Pięciu marynarzy, którzy ratowali umierających, skonało w okropnych męczarniach, ponieważ otarli się o kilka odnóg przyczepionych do kadłuba tamtego statku. W ten sposób dowiedzieliśmy się o wszystkim, pani. Jeżeli Kolderczycy rzeczywiście otoczyli swoją bazę takimi fortyfikacjami, nie dotrzemy do niej, chyba że wymyślimy jakiś sposób na te niebezpieczne rośliny.

Uśmiercające za jednym dotknięciem wodorosty... Jaeli­the musiała się zgodzić z kapitanem, że były bardzo niebezpieczne. Sulkarczycy doskonale znali morze i wszyst­ko, co się z nim łączyło - to ich tajemnica. Sargasy... Ale Jaelithe nie widziała już czerwonej jak krew plamy na powierzchni morza. Podniosła rękę do czoła i zachwiała się, mobilizując wszystkie siły do natychmiastowego we­zwania. “Simonie!"

Simon znajdował się w bazie Kolderczyków... tym szla­kiem... za pływającą śmiercią. Muszą przedostać się... przez... to.

Simonie - pomyślała pospiesznie - między nami jest niebezpieczeństwo".

Trzymaj się od tego z daleka! Nie ryzykuj". - Odparł.

Łączność urwała się. Rozdzieliła ich niewidzialna za­słona, przez którą mimo rozpaczliwych wysiłków nie mogła przeniknąć jej myśl-wezwanie. Zasłona Kolderczyków. Dowiedzieli się, czy były to zwykłe środki ostrożności? “Simonie!"

Jaelithe sądziła, że wykrzyczała głośno jego imię, w gard­le czuła piekący ból. Ale kiedy otworzyła oczy, spostrzegła, że Stymir nie okazywał zaniepokojenia.

- To, czego szukamy, znajduje się za tym - powiedzia­ła głuchym głosem, wskazując na ciągnącą się wzdłuż linii horyzontu krwawą plamę. - Być może tamci wiedzą już, że zbliżamy się...

- Kapitanie! Spójrz na sargasy! - Nie było to ostrze­żenie Jokula, lecz okrzyk marynarza siedzącego w bocia­nim gnieździe na głównym maszcie.

Jedno pasmo - jedno skupisko. Nie! Dookoła statku znajdowało się już ponad tuzin krwawych nici i wszystkie wyciągały ku nim śmiercionośne macki. Stymir krzyczał, rozkazując zawrócić statek z kursu, wycofać się. Jaelithe pobiegła do klatki umieszczonej w środkowej części po­kładu.

Wielki biały sokół powitał ją przenikliwym okrzy­kiem, kiedy pospiesznie otworzyła drzwi klatki. Naprę­żyła sztywno ramię, aby utrzymać ciężar ptaka. Do je­dnej z jego mocnych nóg przymocowano mikroskopij­ny mechanizm ukryty w niewielkiej pałeczce. Jaelithe wciągnęła głęboko powietrze, aby uspokoić nerwy i zwolnić szybkie bicie serca. To zadanie wymagało wyjątkowej dokładności i nie mogła pozwolić sobie na popełnienie nawet. drobnego błędu. Wymacała paznok­ciem maleńkie zagłębienie w pałeczce i nacisnęła je zgodnie z kodem kilkakrotnie. Teraz podczas lotu ptak automatycznie zarejestruje kierunek i odległość na tym najdoskonalszym z urządzeń sokolników. Ale przede wszy­stkim musiała zarejestrować szyfrem meldunek o niebez­piecznych wodorostach.

Kiedy skończyła, zaniosła sokoła na rufę statku, przema­wiając do niego cicho podczas drogi. Sekrety sokolników pozostały nie rozwiązanymi zagadkami nawet dla ich sojuszników: Jaelithe nie wiedziała, co ptak rzeczywiście zrozumiał z jej opowieści ani co go czyniło mądrzejszym od innych - czy tresura, czy też inteligencja. Lecz tylko on mógł ostrzec płynącą za nimi flotę.

- Leć prosto, leć szybko, skrzydlaty wysłanniku. - Pogładziła sokoła po głowie, kiedy spojrzał na nią mąd­rymi, jasnymi oczami. - Nadszedł twój czas!

Ze skwirem sokół poszybował ku niebu, okrążył raz statek, a potem pomknął jak strzała w kierunku niewidocz­nego lądu. Jaelithe spojrzała znów na morze. Czerwonawe macki wodorostów sięgały już statku, szybko rosnąca sieć otaczała ich ze wszystkich stron. To, co widziała, było sprzeczne z naturą! Jak mogły zwykłe rośliny poruszać się tak szybko i planowo! Gdyby tylko miała swój klejnot! Za jego pośrednictwem mogła kontrolować coś więcej niż zwykłe halucynacje. W krytycznej sytuacji każda Strażnicz­ka miała prawo czerpać ze wspólnego zbiornika energii, jaki tworzyły wszystkie czarownice Estcarpu, i osiągać niezwykłe rezultaty.

Lecz teraz Jaelithe nie miała już broni czarownicy, a i moc, którą władała, była zupełnie odmienna od tej, którą znała poprzednio. Jaelithe obserwowała pasma wo­dorostów, usiłując skupić myśli. Sargasy unosiły się na powierzchni morza i jak dotąd nie zauważyła dużych pływających wysp, których tak bardzo obawiał się Stymir. Pod wodą można było podróżować bezpiecznie, lecz Rozcinacz Fal nie mógł zanurzyć się pod powierzchnię morza jak łodzie podwodne.

Woda była żywiołem dla niebezpiecznych roślin. Palce Jaelithe poruszały się po nadburciu w wyuczonym skom­plikowanym wzorze. Zdała sobie sprawę, że recytuje jeden z pierwszych czarów, którego się nauczyła: ten, “co miał wryć w pamięć dziecka podstawowe pojęcie wszystkich zmian".

- Powietrze i ziemia, woda i ogień...

Ogień - odwieczny przeciwnik wody. Ogień mógł wysuszyć wodę, a woda - ugasić ogień. Ogień - to słowo pulsowało rytmicznie w jej umyśle. Jaelithe od dawna znała to pulsowanie, znak, na który czekała każda czarownica, oznakę gotowego do działania czaru. Ogień! Ale w jaki sposób ogień mógł stać się bronią przeciwko dryfującym po powierzchni oceanu groźnym wodorostom, uśmiercają­cym wszystko na swojej drodze?

- Kapitanie! - Zwróciła się do Stymira.

Spojrzał na nią gniewnie, jakby stała się przeszkodą w walce o uratowanie statku.

- Morski olej... czy masz morski olej?

Miał teraz minę kogoś, kto nie wie, co począć z rozhisteryzowaną kobietą, ale Jaelithe mówiła dalej: - Czy sargasy się zapalą?

- Zapalą - na wodzie? - zaprotestował i urwał w po­łowie zdania, kiedy zrozumiał jej myśl. - Olej morski - i ogień! - Skojarzył oba pojęcia z szybkością człowieka, który już wielokrotnie improwizował w obliczu niebez­pieczeństwa. - Nie, pani. Nie wiem, czy się zapalą, ale możemy spróbować!

Rozkazał głośno: - Alovin, Jokul, przynieście trzy bukłaki oleju!

Marynarze wynieśli na pokład bukłaki z gęstym olejem, sporządzanym z wywaru z łodyg langmaru, który w razie potrzeby wylewany był na powierzchnię morza podczas sztormów. Stymir własnoręcznie zrobił małe nacięcia w gó­rnej części bukłaków. Zostały opuszczone na linach i miały płynąć za Rozcinaczem Fal. W pewnej odległości od statku olej począł sączyć się z bukłaków, tworząc wyraźną plamę na powierzchni morza. Kiedy ciemna plama osiągnęła pokaźne rozmiary, jeden z marynarzy wdrapał się na maszt. Stymir przedtem dokładnie obejrzał jego pistolet. Marynarz miał w magazynku tuzin strzałek używanych do wzniecania ognia, do podpalania żagli i osprzętu na nieprzyjacielskich okrętach.

Wszyscy uważnie obserwowali plamę oleju. Czerwone macki przeszły przez nią, tracąc barwę. Nagle na jednej z ociekających tłuszczem macek zapalił się jaskrawy pło­mień. Płomienie buchały teraz w wielu miejscach, wszędzie tam, gdzie trafiły wystrzelone przez marynarza zapalające strzałki.

Kłęby dymu zasłoniły widok, a nagły podmuch wiatru skierował w ich stronę obrzydliwy odór, od którego wszyscy poczęli się krztusić. Płomienie rosły wciąż wyżej i wyżej. Stymir roześmiał się: - Płonie nie tylko olej! Palą się same sargasy!

Ale czy spłonie coś więcej niż przesycone olejem odnogi? Jeśli nie zapalą się pozostałe odgałęzienia wodorostów, nie zyskają nic, tylko kilka chwil życia.

Gdyby tylko miała swój klejnot! Jaelithe wytężyła wszys­tkie siły, walcząc przeciw własnej niemocy. Poruszyła wargami, złożyła razem dłonie, jak gdyby rzeczywiście trzymała w nich broń czarownicy. Zaczęła śpiewać. Nikt w Estcarpie nie wiedział, dlaczego klejnoty umożliwiały skoncentrowanie mocy czarodziejskiej, wytwarzanej przez wolę i umysł. Jeśli jej naród znał kiedyś tę tajemnicę, została dawno zagubiona w toku długiej historii. Czarow­nice potrafiły same wytworzyć klejnot i zestroić go z oso­bowością tej, która miała go nosić według wszelkiego prawdopodobieństwa do końca życia. W szkole czarownic uczono młode kandydatki, jak należy się nim posługiwać. Ale dlaczego klejnot działał w ten sposób i kto pierwszy to odkrył...?

Również archaiczne słowa pieśni nic już teraz nie znaczy­ły. Jaelithe wiedziała tylko, że musi ich użyć do przebudze­nia mocy czarodziejskiej, aby wypełniła całe jej ciało, a potem do skierowania tego potoku na zewnątrz. Chociaż teraz nie miała klejnotu, postępowała tak, jakby leżał w jej dłoni pulsując zgodnie z rytmem pieśni.

Nie widziała już ani kapitana, ani załogi, utraciła wszelki wizualny czy słuchowy kontakt ze statkiem. Jaelithe była ślepa i głucha, niczym spowita mgłą z czarodziejskich ziół i wonnej żywicy, stosowaną przy wyjątkowo trudnych czarach. Skierowała w stronę płomieni całą kipiącą w jej ciele wolę - uwięzioną od czasu, kiedy odłożyła klejnot czarownicy - jak gdyby trzymała w obu dłoniach włócz­nię i wycelowała ją w samo serce żywiołu.

Języki ognia stawały się coraz wyższe i wyższe. Potem ich czerwone wierzchołki pochyliły się - nie w kierunku statku - lecz ku środkowej masie wodorostów, na krań­cach której płonęły. Daleko od statku i w dole. Śpiew Jaelithe przypominał pomruk dalekiego sztormu. Płomie­nie były tak ogromne, jakby wylali na powierzchnię morza nie trzy bukłaki, ale cały ładunek oleju. Stymir i jego załoga stali bez ruchu, patrząc na szalejący za nimi żywioł. Gdyby płonął tam cały las, nie mógłby zrodzić wyższych, sięgają­cych chmur języków ognia.

Nagle rozległ się głośny trzask, zaraz potem drugi. Jaelithe zesztywniała, głos zadrżał jej przez ułamek sekun­dy. Kolderczycy - to były kolderskie urządzenia ukryte w masie wodorostów. Skierowała swoją wolę - płomień przeciwko kolderskiej pustce. Czy ich podwodne statki podpływały cichaczem, gotowe do walki? Lecz ogień nadal posłuszny był jej woli.

Głośne wybuchy zdarzały się coraz częściej. Pół hory­zontu spowiły płomienie, fala gorąca otoczyła statek, po­czął ich dusić cuchnący dym. Mimo to Jaelithe nadal śpiewała i walczyła o zupełne unicestwienie sargasów. I groźne wodorosty zginęły, skurczyły się, usmażyły, za­mieniły w unoszący się na falach popiół. Przez chwilę ogarnęło ją uczucie ogromnego triumfu, dzikiej radości, które na swój sposób mogło być równie niebezpieczne jak tamten ogień. Walczyła z tym uczuciem i zdusiła je całą mocą woli.

Na powierzchni morza nie było już czerwonych pasm, płomienie spaliły je doszczętnie. Teraz ogień wypalał znaj­dującą się za nimi większą masę wodorostów. Załoga Rozcinacza Fal stała i patrzyła. Dzień skończył się, zapadła już noc, a wzdłuż horyzontu nadal widać było czerwoną poświatę.

Potem Jaelithe osunęła się na nadburcie. Stymir pod­trzymał ją, a jeden z marynarzy pobiegł szybko pod pokład i wrócił z kubkiem pełnym rozcieńczonego cierpkiego wina. Chłodny napój złagodził palący ból w ustach i gardle Jaelithe. Wypiła całą zawartość kubka, a potem uśmiech­nęła się do kapitana.

- Myślę, że ogień spali to doszczętnie - powiedziała ledwo dosłyszalnym szeptem.

- To był wielki czar, pani - powiedział z uznaniem Stymir. W jego głosie dźwięczał głęboki szacunek, jakim Sulkarczycy obdarzali tylko wielki wyczyn żeglarski lub znakomity cios w walce.

- Nawet nie wiesz jak wielki, kapitanie. Olej i strzały zapalające zrodziły ten płomień, ale moja wola nadała mu kształt, moc i kierunek. A przecież... - uniosła do góry puste dłonie i dopiero teraz spojrzała na nie ze zdumie­niem. - A przecież nie miałam klejnotu! Nie miałam klejnotu! - Jaelithe chciała odsunąć się od Stymira i za­chwiała się na nogach, tak słaba, jakby dopiero wstała z łóżka po długiej, ciężkiej chorobie.

Sulkarski kapitan na pół podtrzymując, na pół niosąc zaprowadził ją do kajuty i pomógł położyć się na koi. Leżała tam drżąc ze zmęczenia. Od bardzo dawna, od pierwszych dni nauki, nie czuła się tak bardzo wyczerpana i osłabiona. Ale zanim Jaelithe zapadła w głęboki sen, chwyciła Stymira za rękę.

- Czy teraz popłyniesz dalej tym kursem?

Przyjrzał się jej uważnie. - To może być tylko ich pierwszy i najsłabszy system obronny - powiedział. - Ale po tym, co dzisiaj zobaczyłem... tak... teraz płyniemy dalej.

Jaelithe wyszeptała: - Jeśli będą jakieś kłopoty... za­wołaj...

Stymir uśmiechnął się: - Możesz być zupełnie tego pewna, pani. Człowiek nie waha się przed użyciem dobrej broni, jeśli ma ją pod ręką. A poza tym w ładowniach mamy jeszcze kilka bukłaków oleju morskiego.

Wyszedł z kajuty. Jaelithe z cichym, pełnym zadowolenia westchnieniem przytuliła głowę do poduszki. Była zbyt zmęczona, aby zbadać tę nową wiedzę, zakosztować jej, owinąć się w nią jak w ciepły płaszcz podczas zimowej zawieruchy. Dotychczas myślała, że nowy talent polegał na utrzymywaniu telepatycznej łączności z Simonem. Teraz okazało się, że posiadała również inne umiejętności - a jeszcze wiele mogło czekać na ujawnienie się w sprzyjają­cych okolicznościach.

Jaelithe ułożyła wygodniej na twardej koi swoje obolałe ciało i zasnęła z uśmiechem na ustach.



MAGIA I TECHNIKA


Simon stał przy oknie w swojej celi i patrzył na morze. Nad zawieszoną wśród przybrzeżnych skał bazą Kolderu panowały niepodzielnie ciemności, lecz wzdłuż horyzontu ciągnęła się sięgająca nieba zasłona żywego ognia. Zdawało się, że ocean w nienaturalny sposób podsycał ten płomień. Każdy nerw, każdy mięsień ciała napięty do granic wy­trzymałości ponaglał Simona do działania. Gdzieś tam, za ścianą ognia - była Jaelithe! Nie mógł jednak w żaden sposób skontaktować się z nią. Pamiętał tylko jej ostatnie słowa, podświadome wołanie o pomoc. To musiała być jakaś sztuczka Kolderczyków. Przecież żaden zbudowany z drzewa statek Sulkaru nie ośmieliłby się przedrzeć przez płomienie.

Poniżej skalnej ściany, na samym brzegu morza zauwa­żył ożywioną krzątaninę. Słudzy Kolderczyków stali, przy­glądając się dalekim płomieniom. Raz nawet Simon dostrzegł wśród nich oficera w szarym kombinezonie i czapce na głowie. Widocznie zagadkowe zjawisko na morzu miało tak wielkie znaczenie, że musiał je obejrzeć na własne oczy jeden z prawdziwych Kolderczyków, a nie polegać tylko na meldunkach swoich podwładnych.

Ożyła również skalista pustynia wokół bazy. Kilkanaście ciężarówek pełzło wśród skał, oświetlając nierówny teren potężnymi reflektorami, by wybrać najbezpieczniejszą drogę, Simon był pewny, że dostrzegł w ciemnościach mglistą poświatę za odległym kilką mil od bazy spłaszczonym wzgórzem.

Kolderczycy wyraźnie się spieszyli. Ale przecież w po­bliżu nie było jeszcze floty wojennej Estcarpu. Zresztą ta ściana ognia zatrzymałaby każdy okręt. Skąd więc to całe poruszenie? Simon nie widział nikogo od chwili, kiedy został uwięziony w tej celi. Mógł tylko obserwować i snuć przypuszczenia. Ale tylko jedna hipoteza wydawała mu się prawdopodobna. Kolderczycy działali pod presją czasu. Główna praca wykonywana była w głębi lądu. I mogło tu chodzić tylko o ich bramę. Czyżby chcieli powrócić do świata, z którego zostali wyparci? Nie - przecież od jednego z nich dowiedział się, że chcieli opanować ten świat, wykorzystując swoją przewagę techniczną i dosko­nalsze uzbrojenie. Ale było ich niewielu. Może więc chcieli powiększyć swe szeregi o nowych rekrutów - albo spro­wadzić nową broń?

Lecz zostali wyparci z własnego świata. Czy odważą się tam powrócić? Najpewniej zamierzali sprowadzić stamtąd posiłki.

Pochylił głowę i oparł czoło o zimną ścianę. Jeszcze raz usiłował nawiązać łączność z Jaelithe. Przecież musiał dowiedzieć się, co się z nią działo! Ale jego telepatyczne wezwania napotykały na swej drodze tylko pustkę Kolder­czyków. ..

Loyse! Gdzie w tym gmachu była Loyse? Od czasu przybycia do bazy Kolderu nie widział jej i nie udało mu się z nią skontaktować. Skoncentrował myśli na Loyse, wezwał ją.

Tutaj" - dotarła do niego słaba, niewyraźna odpo­wiedź. Simon skoncentrował całą energię, aż rozbolała go głowa. Telepatyczna więź między nimi nigdy nie była ani dostatecznie mocna, ani wyraźna. Przypominała próbę schwytania gołymi rękami rozchwianej mgły, która się cofała, prześlizgiwała między palcami.

Co się z tobą dzieje?" - zapytał.

Pokój... skały". Kontakt zanikał, znów powrócił, wresz­cie urwał się.

Co z Jaelithe?" Ponowił próbę nawiązania łączności, nie żywiąc jednak zbyt wielkich nadziei na otrzymanie od­powiedzi.

Jest już blisko!" - usłyszał wyraźnie.

Simon był bardzo zaskoczony. W jaki sposób Loyse dowiedziała się o tym? Spróbował skontaktować się z Jaeli­the, lecz nadal dzieliła ich bariera nie do przebycia. A przecież Loyse zdawała się głęboko przekonana o praw­dzie swoich stów.

Skąd o tym wiesz?" - zapytał ostro.

Aldis wie..." - odparła.

Aldis! Jaką rolę w tym wszystkim odgrywała kolderska agentka? Czy pomagała w przygotowywaniu pułapki? Zapytał o to Loyse.

Tak!" - powiedziała wyraźnie, z naciskiem.

A przynęta?"

Ty, ja". Kontakt zanikł i mimo ponawianych kilka­krotnie prób Simon nie otrzymał już żadnej odpowiedzi.

Odwrócił się od okna i rozejrzał po pokoju. Zbadał go dokładnie zaraz po przybyciu. Od tego czasu nic się nie zmieniło. Ale czuł, że musi coś zrobić albo oszaleje z niepo­koju i bezsilności. Przecież na pewno istnieje jakiś sposób, aby wydostać się z tego więzienia i pokrzyżować plany Kolderczyków!

Podczas pierwszych oględzin pokoju zdołał otworzyć tylko dwie szafki. Reszta pozostała zamknięta. Simon zaczął przypominać sobie wszystko, czego dowiedział się o kwaterach Kolderczyków w Sipparze. Po ucieczce z po­twornego laboratorium, w którym z żywych, nieprzyto­mnych ludzi fabrykowano seryjnie “opętanych", odkrył część mieszkalną bazy i ukrył się w jednym z pokoi. W nim także były szafki i szuflady, których nie mógł otworzyć.

Ale w kolderskiej twierdzy w Sipparze znajdowało się jedno mechaniczne urządzenie, którym najeźdźcy z Estcarpu nauczyli się szybko posługiwać - najpierw ze strachem, potem bez żadnych obaw: winda kierowana za pomocą myśli. Wystarczyło określić w myślach piętro, aby szybko tam dotrzeć. Jakaś maszyna mogła dostarczać energii, lecz umysł wskazywał kierunek. W istocie cała baza w Sipparze była kontrolowana za pomocą myśli. Tamten kolderski dowódca w metalowym kasku, połączonym z nie znanymi Simonowi urządzeniami, właśnie siłą myśli ożywiał wszyst­kie mechanizmy i jego śmierć była w jakimś sensie śmiercią bazy. Tak więc umysł kierował maszynami Kolderczyków.

A w Estcarpie moc czarodziejska była w rzeczywistości siłą umysłu Strażniczek. Za pomocą myśli mogły kon­trolować siły przyrody - bez pośrednictwa maszyn, od których uzależnili się Kolderczycy. Oznaczało to, że psy­chiczna siła czarownic mogła być większa niż wytwarzana przez maszyny moc Kolderczyków!

Simon zacisnął pięści. Nie mógł zaatakować Kolder­czyków gołymi rękami, nie miał przy sobie żadnej broni. Pozostała mu tylko siła własnego umysłu. Ale nigdy dotąd nie próbował walczyć w ten sposób. Jaelithe, a nawet Strażniczki przyznawały, że posiadał w tej dziedzinie takie zdolności, jakich nigdy nie miał żaden mężczyzna ze Starej Rasy. Lecz jego talent był niczym w porównaniu z ogro­mem energii, którą czarownice potrafiły podsycać, po­rządkować, kontrolować i używać jej... Poza tym właściwie nie miał żadnego doświadczenia w posługiwaniu się własną mocą, z wyjątkiem ostatnich miesięcy, kiedy zmusiły go do tego okoliczności.

Przeniósł wzrok z bezużytecznych teraz rąk na rząd szafek w ścianie pokoju. Może chciał walczyć z przeszkodą nie do pokonania, niepotrzebnie natężając umysł i wolę. Nie mógł jednak dłużej siedzieć bezczynnie, musiał coś zrobić!

Rozkazał więc. Rozkazał, aby otworzyły się drzwiczki jednej z szafek. Jeśli był w nich mechanizm reagujący na wydawane w myślach polecenia, rozkazał mu otworzyć się. Wyobraził sobie taki zamek, jaki mógł istnieć w jego świecie, a potem kolejne etapy otwierania drzwi. Wszystkie wysiłki Simona spełzły na niczym. Może kolderski mecha­nizm był całkiem inny? Zachwiał się na nogach i potykając się dotarł do łóżka. Usiadł nie odrywając nadal wzroku od drzwiczek, od ruchów zamka, który musiał podpo­rządkować się jego woli!

Drżał cały ze zmęczenia, kiedy wreszcie drzwi się otwo­rzyły, odsłaniając wnętrze szafki. Przez chwilę Simon siedział bez ruchu, nie mogąc w pełni uwierzyć w powodze­nie wyczerpującego eksperymentu. Potem na kolanach podczołgał się do szalki, przesunął rękoma po obudowie drzwiczek... Otworzył je!

We wnętrzu nie znalazł nic, co mogłoby ułatwić mu ucieczkę lub służyć jako broń. Był tam stos małych skrzynek, wypełnionych zwiniętymi w ciasne rolki metalo­wymi taśmami. Na powierzchni każdej rolki biegły serie wgłębień - prawdopodobnie były to jakieś rejestry. Simon chciał zbadać, na jakiej zasadzie działał zamek - tylko to go interesowało. Położył się na plecach, wsunął głowę do wnętrza szafki. Po dłuższych oględzinach poznał ogólne zasady działania mechanizmu.

Usiadł teraz przed następną szalką. Drzwi łatwo ustąpi­ły. W szafce leżały w przezroczystych opakowaniach kolderskie kombinezony - umożliwią mu poruszanie się po terenie bazy.

Na nieszczęście dla Simona właściciel tych ubrań był znacznie od niego niższy i szczuplejszy. Kiedy Simon wciągnął na siebie szary kombinezon, stwierdził, że dolna część sięgała mu ledwo za kolana, a górna uciskała silnie w ramionach. Ale mimo tych wad przebranie mogło mu się przydać. Teraz - drzwi do pokoju.

Jeżeli zamek działał na tej samej zasadzie co mechanizmy w szafkach...

Ubrany w kolderski kombinezon i ciasną czapkę, Simon stanął przed tą ostatnią przeszkodą. Na zewnątrz było jeszcze ciemno, lecz ze ścian pokoju emanowała słaba poświata. Simon pomyślał o zamku. Otwórz się! Odsuń!

Usłyszał zgrzyt zamka. Drzwi nie rozsunęły się, jak w szalkach, ale otworzyły się, kiedy popchnął je lekko. Wyjrzał na korytarz. Przypomniał sobie, że w Sipparze jakiś głos odezwał się do niego... z powietrza. Możliwe, że i tutaj ktoś obserwował jego ruchy za pomocą specjalnej aparatury. Wyszedł na korytarz nasłuchując. Gdyby po­służył się windą, w której go tu przywieziono, znów znalazłby się na poziomie morza - lecz w centrum ożywionej działalności mieszkańców bazy. A on chciał tylko wydostać się z gmachu. Ale w bazie była również Loyse, Simon zmarszczył brwi. Aldis i Loyse. Dziewczyna z Yerlaine miała służyć jako przynęta w pułapce, do której Kolderczycy chcieli zwabić Jaelithe. Jak ją odnaleźć? Nie odważył się na ponowne nawiązanie kontaktu telepaty­cznego.

Minął czworo zamkniętych drzwi - może Kolderczycy umieścili więźniów blisko siebie. Co wtedy powiedziała Loyse? “...pokój ... skały...". Mogło to znaczyć, że okna jej więzienia wychodziły na skalistą pustynię. Cela Simona znajdowała się na końcu korytarza, dlatego przez okna widział zarówno brzeg morza, jak i wnętrze lądu. Dwa pokoje z lewej strony mogły mieć okna wychodzące jedynie na skały.

Ostrożnie spróbował otworzyć pierwsze drzwi. Kiedy ustąpiły, cofnął się i szybko podszedł do następnych drzwi. Były zamknięte. Przesunął palcem po opornym zamku i zamyślił się. Mógł popełnić poważny błąd - przecież zamknięte drzwi nie musiały oznaczać tego, że w pokoju za nimi była Loyse.

Skoncentrował myśli na zamku. Szło mu o wiele łatwiej teraz, kiedy już poznał zasadę działania mechanizmu. Nabrał też pewności siebie. Nie był już więźniem w twier­dzy Kolderczyków. Dotychczas za pomocą paraliżującej siły potrafili kontrolować jego ciało. Czy w razie potrzeby będzie mógł pokonać tę nieznaną siłę tak, jak to mu się udało z mniej skomplikowanymi zabezpieczeniami? Nie wiedział i wcale nie pragnął poddać się takiemu testowi.

Drzwi ustąpiły po drugiej próbie. Powoli odepchnął je na bok. Loyse stała przy oknie, wpatrując się w mrok. Bardzo schudła i zmizerniała, jakby skurczenie się czyniło ją mniej bezbronną wobec tego, czego się obawiała. Simon widział tylko Loyse, ale nie miał pewności, czy jest sama w pokoju. Postanowił w inny sposób użyć swoich nowych umiejętności. Rozkazał jej stanąć twarzą do drzwi. Loyse odwróciła się z cichym jękiem. Kiedy go zobaczyła, zakryła twarz rękami i zaczęła cofać się, jak gdyby chciała wtopić się w ścianę.

Zaskoczony jej reakcją, Simon zatrzymał się, a potem przypomniał sobie o kolderskim stroju. Musiała wziąć go za Kolderczyka.

- Loyse... - szepnął i ściągnął z głowy czapkę. Wzdrygnęła się, lecz opuściła ręce. Lęk zamienił się w zdumienie. Bez słowa rzuciła się ku niemu i mocno uczepiła kombinezonu opinającego jego pierś. Wpatrywała się w twarz Simona szeroko otwartymi oczami, zaciskając usta, aby nie krzyknąć.

- Chodź! - powiedział cicho. Objął Loyse ramieniem i wyciągnął na korytarz. Starannie zamknął drzwi. Dokąd powinni teraz pójść? Wiedział tylko, że w bazie były dwa korytarze: ten, w którym teraz się znajdowali, i drugi, prowadzący do pokoju, gdzie przesłuchiwał go kolderski oficer. W dolnych pomieszczeniach budynku musiał pano­wać ożywiony ruch: Kolderczycy uzupełniali zapasy i wy­syłali swoich służących w głąb lądu. Kolderskie prze­branie nie zdradziłoby Simona tylko przy bardzo powie­rzchownych oględzinach. Pozostawały więc nabrzeża i pracujący tam “opętani". Poprzednio nie zwrócili uwagi ani na niego, ani na eskortujących go strażników. Czy nadal byliby tak mało spostrzegawczy, gdyby uciekinierzy ukryli się wśród nich? Czy z portu prowadziło jeszcze inne wyjście?

- Aldis! - Loyse kurczowo chwyciła Simona za rękę.

- Co z nią? - zapytał z roztargnieniem. Byli już przy windzie, ale gdyby nią pojechali, znaleźliby się w większym jeszcze niebezpieczeństwie.

- Dowie się, że uciekłam! - W głosie dziewczyny zabrzmiało nie ukrywane przerażenie.

- W jaki sposób? - zaniepokoił się Simon. Loyse pokręciła głową: - Ten kolderski talizman wie o wszystkim, co się ze mną dzieje. Właśnie za jego pośrednictwem Aldis podsłuchiwała nasze rozmowy i do­wiedziała się o Jaelithe. Była ze mną, kiedy nawiązaliśmy kontakt. Ona pilnuje moich myśli!

Po wszystkim, co sam przeżył, Simon nie mógł zle­kceważyć słów Loyse. Nie wiedział, dokąd powinni się udać. Było wprawdzie jedno miejsce - lecz takie posunię­cie łączyło się z dużym ryzykiem. Jeżeli jednak Loyse miała rację i Kolderczycy już ich szukali - nie znał lepszego pola walki.

Weszli do windy. Simon pomyślał o korytarzu prowa­dzącym do pokoju, w którym przebywał kolderski oficer. Kiedy winda ruszyła, zasypał Loyse pytaniami:

- Czy potrafisz wyczuć obecność Aldis? Czy możesz się zorientować, kiedy podsłuchuje naszą rozmowę? Czy wiesz, gdzie może być teraz?

- Niestety, nie - pokręciła głową. - Wiem tylko, że Aldis bierze udział w realizacji nowego planu Kolderczyków. Chcą schwytać Jaelithe - czarownicę. Kiedy odkryli, że Jaelithe płynie za nimi, byli bardzo pod­ekscytowani. Wiedzieli, że na powierzchni morza jest jakiś statek, ale nie obawiali się go. Później jednak zawiodły ich systemy obronne i wtedy ułożyli ten plan. Aldis była bardzo zadowolona. Oświadczyła, że wszystko świetnie się dla nich układa. Nie rozumiem tylko, dlaczego byli tak poruszeni - przecież Jaelithe nie jest już czarownicą - powiedziała ponuro Loyse.

- Nie w taki sam sposób jak poprzednio - wyjaśnił Simon. - Ale czy mogłaby porozumiewać się z nami za pomocą myśli, gdyby nie władała mocą czarodziejską? Istnieją różne rodzaje magii, Loyse.

Lekki szmer i drzwi windy się otworzyły. Byli u celu. Zaledwie jednak zrobili kilka kroków, kiedy nieoczekiwa­nie sparaliżowały ich niewidzialne więzy. Posłuszni obcej woli szli w głąb korytarza.

Simon zadał sobie pytanie: czy rzeczywiście był bezsilny? Przecież rozwikłał tajemnicę kolderskich zamków. Dlacze­go nie mógłby pokonać również i tej przeszkody? Tylko czy starczy mu czasu?

Weszli do pokoju, w którym siedziało dwóch Kolderczyków. Simon znał jednego z nich - był to ten sam oficer, który przesłuchiwał go po przybyciu do bazy. Drugi miał na głowie metalowy kask. Zamknięte oczy, skupiony wyraz twarzy - cała postawa Kolderczyka wskazywała na głębo­ką koncentrację, zaabsorbowanie problemami nie mający­mi nic wspólnego z aktualnym otoczeniem. W pokoju było jeszcze dwóch uzbrojonych “opętanych" i Aldis, z zaintere­sowaniem przyglądająca się więźniom.

Kolderski oficer przemówił pierwszy: - Wydaje się, że jesteś kimś więcej, niż się spodziewaliśmy, Strażniku Gra­nic, i masz pewne cechy, których nie wzięliśmy pod uwagę. Może byłoby dla ciebie lepiej, gdybyś nie miał takich zdolności. Ale to inna sprawa. Pomożesz nam teraz. Bo zdaje się, że twoja żona - czarownica nie opuściła cię ostatecznie i przybywa, by wspólnie z tobą stawić czoło niebezpieczeństwu, jak powinna uczynić każda wierna żona. A Jaelithe z Estcarpu ma dla nas tak wielkie znaczenie, że nie możemy dopuścić, aby cokolwiek prze­szkodziło realizacji naszych planów wobec jej osoby. Przy­stąpmy więc do wprowadzenia tych planów w życie.

Wola Kolderczyków nadal kontrolowała ciało Simona. Odwrócił się w kierunku drzwi. Znów jeden strażnik prowadził, drugi szedł za Simonem. Za nimi kroczyła Aldis. Simon nie mógł odwrócić głowy, lecz słyszał wyraźnie szelest jej jedwabnych szat. Czy Kolderczycy także szli za nim? Kiedy dotarli do windy, dostrzegł tylko jednego. Oficer w metalowym kasku pozostał w tamtym pokoju.

Zjechali na dół. Simon wypróbowywał swoją nową moc, szukając słabych miejsc w krępujących go niewidzialnych więzach. Kiedy wyszli na brzeg morza, był już gotów do gwałtownego kontrataku, czekał tylko na odpowiednią chwilę.

Minęli puste nabrzeża, przy których cumowały trzy czy cztery łodzie podwodne, nieruchome, jakby nie były już im potrzebne. Wszyscy robotnicy opuścili port. Lecz Simon i jego eskorta dotarli do wykutych w szczelinie skalnej schodów i wspinali się do góry, aż otoczyło ich chłodne morskie powietrze.

Simon wciąż jednak szedł naprzód, za nim Loyse i Aldis. Kolderczyk zamykał pochód. Na horyzoncie nie było już widać szkarłatnej linii ognia, ale kłęby dymu nadal prze­słaniały gwiazdy. Zatrzymali się na niewielkiej plaży, oto­czonej ze wszystkich stron skałami. To był cel ich podró­ży. Simon nie widział strażników, lecz wiedział, że są w pobliżu.

- Teraz - rozkazał Aldis kolderski oficer. - Użyj teraz dziewczyny!

Simon usłyszał pełen bólu i przerażenia krzyk Loyse. Sam również poczuł w mózgu muśnięcie wydanego w my­ślach rozkazu. I w tej właśnie chwili zaatakował. Nie Aldis czy jej pana, po to by odzyskać swobodę ruchów, lecz dowódcę w metalowym kasku, który pozostał w bazie. Skupił w jedno ostrze całą energię, za pomocą której poprzednio uwolnił się z celi i uderzył nią w Kolderczyka. Jeżeli myślał poprawnie, dobrze wybrał obiekt ataku.

Kolderczyk stawiał opór - Simon nie oczekiwał, że będzie inaczej. Ale zaskoczenie i siła ataku umożliwiły mu przedostanie się przez zbyt późno uruchomione osłony. Oszołomienie, potem wściekłość, w końcu strach - strach i szybki kontratak. Lecz paraliżująca riposta Kolderczyka nastąpiła za późno. Simon zadał tamtemu ostateczny cios. I - krępujące go więzy zniknęły. Nadal jednak stał nieruchomo, czekając...



BRAMA KOLDERU


Ciemny kształt wynurzył się ukradkiem z mroku, pod­płynął do brzegu. Wiosła niemal bezgłośnie poruszały się w wodzie. Nie statek, lecz mała pokładowa szalupa doko­nywała brawurowego wypadu na terytorium wroga. Simon dostrzegł w łodzi dwie - nie, trzy osoby, a jedną z nich była na pewno Jaelithe.

Stojąca dotychczas nieruchomo Loyse zrobiła krok na­przód, jakby chciała powitać nowo przybyłych. Nadal jednak znajdowała się pod kontrolą wroga. A Simon dobrze wiedział, jaki los szykowali przybyszom Kolderczycy. Nie miał chwili do stracenia.

- Sul! - Z bojowym okrzykiem na ustach rzucił się nie na dziewczynę, lecz na kolderskiego oficera. Kolderczyk zaskoczony krzyknął i upadł na ziemię. Później Simon przekonał się, że chociaż Kolderczycy używali do walki maszyn i “opętanych", potrafili zaciekle i z dużą wprawą bić się o ocalenie własnej skóry. Nieoczekiwany atak zapewnił Simonowi niewielką przewagę w tej walce, toteż wykorzystał ją maksymalnie.

Nie wiedział, co działo się na brzegu. Całą uwagę skupił na tym pojedynku, aby unieszkodliwić najniebezpieczniej­szego przeciwnika. W końcu ciało Kolderczyka zwiotczało. Simon nadal zaciskał ręce wokół szyi wroga, wypatrując oznak życia.

- Simonie! - usłyszał poprzez głośny szum w uszach.

Nie rozluźnił uścisku, odwrócił tylko głowę w bok i odparł: - Jestem tutaj!

Dostrzegł w oddali ciemną sylwetkę Jaelithe. Za nią, po skałach i piasku, szli pozostali. Oni także musieli zwycięsko zakończyć walkę. Jaelithe podeszła do Simona, dotknęła ręką jego ramienia.

Nie musieli już w inny sposób wyrażać swoich uczuć - pomyślał - nie posiadając się z radości - ani teraz, ani kiedykolwiek".

- Nie żyje - powiedziała Jaelithe. Simon zgodził się z nią bez wahania. Wstał, zostawiając na ziemi zwinięte w kłębek ciało kolderskiego oficera. Chwycił ją za ramiona, przyciągnął na chwilę do siebie - musiał upewnić się, że nie był to sen, że znów była przy nim. A potem usłyszał jej cichy, radosny śmiech.

- Mój małżonek jest czarownikiem, potężnym czaro­wnikiem - wyszeptała tak cicho, że tylko oboje mogli to usłyszeć.

- A moja pani jest czarownicą, wielką czarownicą! - Był z niej bardzo dumny.

- A teraz, kiedy już złożyliśmy sobie nawzajem wyrazy uznania - powiedziała lekkim tonem - powróćmy do rzeczywistości. Co to jest, Simonie? Czy naprawdę jest to główna baza Kolderu?

- Ilu ludzi masz ze sobą? - Simon nie odpowiedział na jej pytanie, lecz od razu przystąpił do rzeczy.

- Nie całą armię, Strażniku Granic. Tylko dwóch Sulkarczyków, którzy wysadzili mnie na brzeg, a i tych zobowiązałam się odesłać na statek.

- Dwóch?! - Simon zdziwił się bardzo. - Ale załoga statku...

- Nie. Nie możemy na nich liczyć, dopóki nie przybę­dzie nasza flota. Co tu jest do zrobienia? - zapytała tak dziarsko, jak gdyby sprowadziła cały oddział strażników granicznych.

- Bardzo niewiele - powiedział z pełnym ironii roz­bawieniem. - Trzeba tylko zdobyć twierdzę Kolderu - i ich bramę...

- Pani! - od brzegu dobiegł ich cichy okrzyk. Zanim zdążyli odpowiedzieć, oślepiający słup światła uderzył w powierzchnię wody, prześliznął się po falach, wzbijając kłęby pary.

- Cofnij się! - Simon odciągnął Jaelithe między skały i rozkazał: - Zostań tutaj! - Po czym pobiegł w kierunku plaży.

Zobaczył wyciągniętą na brzeg szalupę; obok leżało nieruchome ciało. Rozległy się pełne zaskoczenia okrzyki.

- Ukryjcie się! Tam z tyłu! Loyse, gdzie jesteś? - za­wołał.

Usłyszał z lewej strony jej odpowiedź: - Tutaj, Simonie! Co to takiego?

- Jakieś diabelskie sztuczki Kolderczyków! Chodź! - powiedział ze zniecierpliwieniem w głosie.

Odnalazł po omacku Loyse i pociągnął za sobą. 'Usłyszał sulkarskie przekleństwo, gdy marynarze poszli za nimi.

Dotarli wreszcie do szczeliny, gdzie Simon zostawił Jaelithe. Spostrzegł, że było ich sześcioro: dwaj Sulkarczycy przyprowadzili ze sobą Aldis. Wszyscy odwrócili się i w milczeniu obserwowali niezwykłe zjawisko na wodach zatoki. - Jaskrawy słup światła smagał powierzchnię morza z taką precyzją, że nie mogło pozostać tam nic żywego. Pod jego dotknięciem woda wrzała i pieniła się, zamieniając w parę.

Na brzegu, w miejscu gdzie przedtem leżała łódź, płonął teraz wysoki ogień. Skulony na prawo od Simona Sulkarczyk zaklął gniewnie.

Jaelithe mówiła Simonowi do ucha podniesionym gło­sem, aby zagłuszyć donośne trzaski towarzyszące działaniu nieznanej broni: - Oni przyjdą, są już blisko...

Simon sam poczuł ostrzegawcze mrowienie na skórze. Powinni oddalić się od zatoki. Tylko w jakim kierunku? W każdym razie im dalej od bazy, tym lepiej - powiedział swoim towarzyszom.

- Tak! - zgodził się Sulkarczyk tuż obok. - Którędy pójdziemy, panie?

Simon nie miał na sobie pasa, ściągnął więc kolderski kombinezon. - Trzymaj - podał drugi koniec Sulkarczykowi. - Zdejmij swój pas i podaj koniec twemu koledze. W ten sposób będziemy mogli bezpieczniej poruszać się w ciemnościach. Jaką broń macie przy sobie?

Marynarz odpowiedział: - Pistolety strzałkowe i mors­kie miecze. Jesteśmy żeglarzami, panie.

Simon z trudem powstrzymał się, aby nie wybuchnąć drwiącym śmiechem. Ręczna broń - przeciwko arsenałowi Kolderczyków w ich głównym arsenale! Jednak ciemności i nierówny teren mogły w pewnym stopniu pomóc ucieki­nierom.

Wyruszyli połączeni parami: Jaelithe z Simonem, Loyse z jednym z Sulkarczyków, Aldis - z drugim marynarzem. Związali jej ręce, lecz przez cały czas milczała uparcie i szła tylko wtedy, kiedy została popchnięta. Simon był przeci­wny zabieraniu Aldis, gdyż obawiał się zdrady. Jaelithe zaprotestowała mówiąc, że agentka może jeszcze im się przydać.

Nie mogli poruszać się szybko, ale byli już dość daleko od morza, kiedy zobaczyli, jak palące wiązki światła na moment skupiły się na plaży, a potem rozproszyły wśród skał w poszukiwaniu zbiegów. Szli jednak dalej. Simon dbał o to, by zawsze byli ukryci za jakimś załomem skalnym. Wkrótce okazało się, że słusznie przedsięwziął takie środki ostrożności. Znajdowali się właśnie w kotlince między ostro zakończonymi, sterczącymi do góry skałami, kiedy nagle nad ich głowami ukazało się tamto palące światło.

Rzucili się twarzą ku ziemi, czując falę gorąca bijącą od wiązki światła, chociaż smagała teren wysoko nad nimi.

Wiązka światła metodycznie przeczesywała okolicę. Uciekinierzy skulili się w znalezionej szczęśliwym trafem kotlince. Po jakimś czasie światło zmieniło kierunek. Si­mon czekał. Musiał się upewnić, że nie był to podstęp mający wywabić ich na otwartą przestrzeń. Uważnie śle­dził trasę, po której poruszał się palący promień, który w końcu znikł. Być może Kolderczycy uznali, że zbiego­wie dostali się w obręb działania promieni śmierci i spło­nęli.

Kolderczycy nie wymierzyli tej groźnej broni tylko w kierunku płaskiego wzgórza, za którym prawdopodob­nie znajdowała się ich brama. Jeśli udadzą się tam, zmniej­szą grożące im niebezpieczeństwo spalenia żywcem. Powie­dział to na głos.

- Ich brama... uważasz więc, że tam znajduje się ich brama? - zapytała Jaelithe.

- To tylko przypuszczenie, ale myślę, że prawdziwe. Kolderczycy albo już otworzyli bramę, albo przygotowują się do tego. Z jakichś powodów muszą skontaktować się z własnym światem — odpowiedział.

- Ale właśnie tam możemy znaleźć większość ich żoł­nierzy - zauważył jeden z Sulkarczyków.

- Możemy wybierać tylko między okolicą bramy a ba­zą Kolderu. Szczerze mówiąc, wolę raczej otwartą prze­strzeń niż tę kolderską norę - powiedział Simon.

Sulkarczyk mruknął potakująco. - Otwarta prze­strzeń - to najlepsze. Ynglin, zrobisz na rękojeści miecza nacięcie, by upamiętnić tę noc, nim się skończy.

- Miecz Sigroda ma już na sobie wiele takich na­cięć - odparł drugi marynarz. - Panie, czy zabieramy ze sobą tamtą kobietę?

- Tak! - uprzedziła Simona Jaelithe. - Jest nam niezbędna. Jeszcze nie wiem do czego, ale czuję, że będzie bardzo potrzebna.

Simon skłonny był zaufać w tej sprawie instynktowi Jaelithe. Aldis nawet nie drgnęła, kiedy tamto śmiercionoś­ne światło prześliznęło się tak blisko ich kryjówki. Nie wiedział, czy kolderska agentka jest w stanie szoku, czy też znała działanie broni swoich panów i po prostu czekała, aż dogonią i ukarzą zbiegów. Niepokoił go noszony przez Aldis talizman, który znów mógł wciągnąć ich w zasadzkę.

- Powinniśmy jej zabrać tę kolderską odznakę - po­wiedział.

Lecz i tym razem Jaelithe zaoponowała: - Nie, ponie­waż ten talizman jest jednocześnie kluczem, który może otworzyć przed nami wiele drzwi. Myślę jednak, że będzie działał tylko wtedy, kiedy użyje go sama Aldis. Nigdy nie należy pochopnie pozbywać się takich przedmiotów. A ja dowiem się od razu, jeśli będzie próbowała użyć go przeciw nam, dowiem na pewno! - Jaelithe była całkowicie prze­konana o prawdzie swoich słów, chociaż Simon nadal miał zastrzeżenia.

Połączeni parami znów rozpoczęli powolną wędrówkę. Nikt nie kwestionował zasady, że mogli iść wyłącznie dnem szczeliny czy wąwozu. Simon prowadził. Za każdym razem starannie badał teren, zanim postawił stopę. Szli bardzo wolno.

Podczas krótkich odpoczynków opatrywali stłuczenia, draśnięcia, a nawet cięte rany od upadków czy potknięć o skały. O świcie wszyscy byli od stóp do głów pokryci brudem i błotem. Ale wówczas usłyszeli warkot motoru.

Leżeli przytuleni do skalistego zbocza i mogli obser­wować ponad krawędzią skały pełznącą powoli ciężarów­kę. Światła reflektorów na moment oślepiły zbiegów. Si­mon odetchnął z ulgą. Jego obawy, że mogli zabłądzić w skalnym labiryncie, nie sprawdziły się. Musieli być już blisko celu.

Pusta ciężarówka powracała do bazy. Zapasy. Simon przełknął ślinę. Na tym pustkowiu zapasy żywności i wody mogły znajdować się tylko w rękach Kolderczyków. Już teraz wszystkim zaczynało dokuczać pragnienie. Było ich tylko pięcioro, nie licząc kolderskiej agentki, a przeciw sobie mieli całą potęgę wroga. Może łatwiej byłoby za­atakować bazę...

- Łatwiej... - wtrąciła bezgłośnie Jaelithe. Przez chwi­lę nie zorientował się, że to nie jego myśl. - Może i łatwiej, ale nie jest to właściwa odpowiedź.

Simon odwrócił głowę. Jaelithe, ubrana w kolczugę, leżała tuż obok. Uskrzydlony hełm i metalowa siatka wokół szyi i podbródka zasłaniały do połowy jej twarz. Spojrzała mu prosto w oczy.

- Czy czytam twoje myśli? - znów odpowiedziała na nieme pytanie. - Myślę, że niezupełnie. Po prostu oboje rozumujemy tak samo. Zdajesz sobie sprawę z tego, jakie to ważne na takiej pełnej niebezpieczeństw wyprawie. Chodzi przecież o coś ważniejszego niż nasze bezpieczeń­stwo.

- O bramę.

- Właśnie, o bramę! - potwierdziła. - Uważasz, że Kolderczycy chcą ją otworzyć, aby sprowadzić z ich świata to, co pomoże im w opanowaniu naszego świata. Ja również tak sądzę. Dlatego musimy uczynić wszystko, aby do tego nie dopuścić.

- W dużym stopniu zależy to od charakteru ich bra­my - powiedział w zamyśleniu Simon.

Brama, przez którą Simon Tregarth przybył do świata Jaelithe, była z grubsza ociosaną kamienną ławą, umiesz­czoną między dwoma niekształtnymi kamiennymi filarami. Człowiek, który chciał przez nią przejść, siadał w wy­żłobieniu na ławie i, na podobnych wyżłobieniach opierając ręce, czekał świtu. Wtedy brama się otwierała. Owej bardzo długiej nocy strażnik “ziemskiej" bramy opowiedział Simonowi jej legendarne dzieje. Kamienna ława była znanym z opowieści o królu Arturze Niebezpiecznym Tronem, zaczarowanym kamieniem, który czytał w duszy człowieka, a potem otwierał przed nim drogę do takiego świata, w którym miał on odnaleźć właściwe miejsce w życiu.

Z całą pewnością brama, przez którą przybyli Kolder­czycy, w niczym nie przypominała Niebezpiecznego Tronu. Simon nie wiedział też, w jaki sposób mogliby zamknąć kolderską bramę. A jednak Jaelithe miała rację. To właśnie musieli przede wszystkim uczynić!

Było już zupełnie jasno. Przemykali teraz ukradkiem wśród skalistych wierzchołków, równolegle do biegnącej w dole kolderskiej drogi. Kiedy się zatrzymali, jeden z marynarzy wspiął się na szczyt płaskiego wzgórza, aby zbadać okolicę. Pozostali kolejno odpoczywali w dobrze ukrytej szczelinie skalnej. Tylko Aldis siedziała patrząc przed siebie nieruchomym spojrzeniem, zaciskając związa­ne w przegubach dłonie na kolderskim talizmanie.

Przedtem była niezwykle piękną kobietą, lecz teraz zestarzała się błyskawicznie na ich oczach. Schudła tak bardzo, że jej twarz przypominała obciągniętą ciasno skórą trupią czaszkę, w której żyły tylko zapadnięte głęboko oczy. Jej rozczochrane złociste sploty wyglądały dziwacz­nie, niczym peruka z włosów młodej dziewczyny na głowie staruszki. Sprawiała wrażenie, jakby należała do “opęta­nych". Simon przypuszczał, że radykalną zmianę wyglądu spowodowała nie utrata sił witalnych, lecz raczej wycofanie ich do ukrytej gdzieś głęboko kryjówki, skąd mogły szybko powrócić, gdyby zaistniała taka potrzeba.

Mimo biernego zachowania Aldis pozostawała bardzo niebezpiecznym przeciwnikiem - musiała więc być czujnie strzeżona. Loyse jej pilnowała. Widać było, że odwrócenie ról sprawia Loyse dużą przyjemność: teraz ona wydawała rozkazy, których Aldis musiała słuchać.

Simon leżał obok Jaelithe w szczelinie skalnej. Miał zamknięte oczy, ale nie mógł zasnąć. Olbrzymi wysiłek fizyczny i psychiczny zamiast zmęczyć, poruszył go bardzo. Miał wrażenie, że bliski jest rozwiązania problemu kolders­kiej bramy i że musi uczynić to jak najszybciej. Dotychczas walczył zawsze bronią, której mógł dotknąć i którą widział. Niedawno odkryta umiejętność walki za pomocą sił umys­łowych i woli budziła w nim podświadomy niepokój. Otworzył oczy. Jaelithe uśmiechnęła się do niego.

Po raz pierwszy zdziwił Simona sposób, w jaki znów się spotkali. Zniknęła zupełnie dzieląca ich bariera. Czy zresztą kiedykolwiek istniała? Tak, lecz teraz wydawało mu się, że nie dotyczyła jego i Jaelithe, lecz dwojga zupełnie innych osób.

Jaelithe nie dotknęła go ręką, nie przemówiła w myślach, lecz nagle Simon poczuł, jak zalewa go ciepła fala czułości i miłości. Nigdy dotąd nie przeżył niczego podobnego, chociaż przedtem sądził, że osiągnął całkowitą jedność w związku ich ciał i umysłów. Pod wpływem tej fali głębokiego uczucia Simon odprężył się wreszcie.

Czy właśnie takie uczucie dzieliła Jaelithe ze swymi siostrami-czarownicami? Czy tego nie mogła odżałować, a potem sądziła, że znów odzyskała? Simon rozumiał teraz doskonale, jak dotkliwie musiała odczuwać utratę takiej jedności serc i umysłów.

Usłyszał skrzypnięcie buta o skałę i szybko zerwał się na nogi, patrząc w drugi koniec szczeliny. Sigrod wskoczył do środka. Ściągnął z głowy hełm i otarł rękawem pot z czoła. Miał wypieki na twarzy.

- Są tam rzeczywiście, cały obóz, głównie “opętani". Ustawili jakąś rzecz... - Zmarszczył brwi, usiłując znaleźć właściwe słowa, aby jak najlepiej opisać to, co zobaczył. Potem pomagał sobie ruchami rąk. - Są tam ustawione w ten sposób kolumny... - Ustawił pionowo wskazują­cy palec. - I poprzeczka - o, tak. - Ułożył palec poziomo. - Wydaje mi się, że to wszystko jest z metalu, z zielonego metalu.

Loyse oderwała rękę Aldis od kolderskiego talizmanu, odsłaniając częściowo tę obcą odznakę.

- Czy podobnego do tego? - zapytała.

Sigrod pochylił się, uważnie przyjrzał się talizmanowi.

- Tak - powiedział. - Ale tamto jest duże. Czterech, może pięciu mężczyzn może przejść jednocześnie.

- Albo jedna z tych pełzających maszyn? - podsunął Simon.

- Tak, jedna mogłaby przejechać - potwierdził Sulkarczyk. - Ale tam nie ma nic więcej - tylko ta brama prowadząca na pustynię. Wszystko inne jest dość daleko.

- Jakby należało jej unikać - skomentowała Jaelithe. - Muszą mieć do czynienia z dziwnymi i potężnymi siłami. I bardzo niebezpiecznymi, jeśli usiłują otworzyć takie przejście.

Brama z zielonego metalu, przez którą Kolderczycy chcieli sprowadzić jeszcze groźniejszą broń. Simon podjął już decyzję.

- Wy dwaj - skinął głową w kierunku Sulkarczyków - zostaniecie tutaj z panią Loyse. Jeśli nie wrócimy w ciągu dwudziestu czterech godzin, udacie się w stronę morza. Może na brzegu znajdziecie coś, co umożliwi wam ucieczkę...

Obaj chcieli zaprotestować, widział to wyraźnie, ale nie ośmielili się kwestionować jego rozkazów. Jaelithe uśmie­chnęła się pogodnie. Potem pochyliła się i dotknęła ramie­nia Aldis.

Chociaż nie wykonała żadnego innego gestu, Aldis wstała i skierowała się do wylotu szczeliny. Jaelithe poszła za nią. Simon zasalutował, lecz jego ostatnie słowa były zwrócone tylko do Loyse:

- Spełniłaś już swój obowiązek, pani. Niech los ci sprzyja.

Loyse również nie wyrzekła słowa protestu, chociaż bardzo tego pragnęła. Po chwili milczenia skinęła głową:

- Niech i wam los sprzyja...

Nie odwrócili się, kiedy rozpoczęli długą pieszą wędrów­kę dookoła spłaszczonego wzgórza, aby podejść od połu­dnia do obozu Kolderczyków. Mimo wczesnych godzin słońce zaczynało już mocno przygrzewać. Zanim wydo­staną się z tego pustkowia, może ono zamienić się w praw­dziwe piekło. Wydostać? Gdzie? Albo ukryć się w pobliżu bramy Kolderczyków, albo...? Simon miał pewność, cho­ciaż nie wiedział dlaczego, że brama nie była jedynym celem ich podróży.



MARTWY ŚWIAT


Słońce stało wysoko na niebie. Od rozgrzanych skał buchał nieznośny żar. Kolczuga ciążyła Simonowi jak młyński kamień. Nie miał hełmu, owinął więc głowę kolderskim kombinezonem jak turbanem. Obserwował uważnie bramę do świata Kolderczyków. Tak jak dawno temu za Niebezpiecznym Tronem w ogrodzie Petroniusza widział poza nią tylko tę samą skalną pustynię. Czy i ona otwierała się o określonej porze dnia? Musiała już być ukończona, gdyż nikt przy niej nie pracował. W kolderskim obozie leżeli na ziemi wyczerpani do ostatnich granic “opętani".

- Simonie!

Jaelithe i Aldis schroniły się przed palącymi promieniami słońca w cieniu skalnej wieżyczki, Aldis wstała. Zaciskając w dłoniach kolderski talizman, w napięciu wpatrywała się w bramę. Jej twarz ożyła, jakby wszystko, czegokolwiek pragnęła, leżało w zasięgu ręki. Potem zaczęła iść coraz szybciej w stronę konstrukcji z zielonkawego metalu. Simon chciał przechwycić Karstenkę w drodze, lecz Jaeli­the ruchem ręki go powstrzymała. Aldis była już na otwartej przestrzeni. Nie zwracając uwagi na lejący się z nieba żar, zaczęła biec.

- Teraz! - Jaelithe rzuciła się w pogoń, Simon dołą­czył do niej. Byli bliżej bramy niż zgromadzeni w obozie żołnierze i przez jakiś czas będą dla nich niewidoczni, gdyż Kolderczycy schronili się przed żarem za dwiema ciężarów­kami i niektórymi z ułożonych w stos skrzyń.

Brama zdawała się przyciągać Aldis jak magnes i choć przedtem agentka Kolderu potykała się i przystawała, teraz nie okazywała oznak zmęczenia. Biegła z nadludzką niemal szybkością i zostawiła daleko w tyle ścigających.

Od strony obozu dobiegły jakieś krzyki. Simon nie odważył się odwrócić głowy. Aldis pędziła tak szybko po pasie równego gruntu, jakby wyrosły jej skrzydła u ramion. Simon zwątpił już, czy zdołają schwytać, choć Jaelithe była niedaleko niej. Zielonkawa konstrukcja bramy majaczyła coraz bliżej. Jaelithe pobiegła szybciej i zdołała uchwycić rąbek szaty Aldis. Materiał się rozerwał, lecz Jaelithe nie wypuszczała go z rąk. Karstenka szamotała się, ciągnąć za sobą prześladowczynię. Simon biegł ciężko za nimi czując, jak z wysiłku łomoce mu serce i uginają się pod nim kolana.

Nagle nad ich głowami rozległ się głośny trzask. Tylko jeden z gwałtownych skoków Aldis usunął ich z pola rażenia. Byli pod ostrzałem z obozu Kolderczyków: na otwartej przestrzeni nie mieli żadnych szans przeżycia. Istniała tylko jedna droga ratunku. Ostatkiem sił Simon rzucił się w kierunku walczących kobiet, rozdzielił je i wciągnął pod poprzeczkę bramy.

W jednej chwili z upalnego dnia pogrążyli się w ciemną noc. Podróż przez mroczną otchłań, gdzie ludzie nie mieli prawa się zapuszczać, trwała zaledwie kilka sekund, dłu­gich jak wieczność. Potem Simon upadł na twarz. Uniósł głowę. Dookoła panowały ciemności, rozjaśniane co chwila oślepiającym światłem błyskawic, padał ulewny deszcz. Jaelithe leżała w zagięciu ramienia Simona. Teraz przytuli­ła się do niego.

Woda płynęła wokół nich, uderzała w twarze - tak jakby leżeli w łożysku szybko przybierającego strumienia. Simon jęknął i podniósł się z trudem, pociągając za sobą Jaelithe. Zawołała coś, lecz odgłosy burzy zagłuszyły jej słowa. Gdy niebo rozdarła następna błyskawica, Simon zobaczył leżące w poprzek strumienia ciało Aldis. Oczy miała zamknięte, głowa opadała jej bezwładnie. Pomyślał, że może trzyma na rękach trupa, ale wyniósł ją z szybko napełniającego się wodą łożyska strumienia.

Znajdowali się w głębokiej dolinie. Woda przybierała z każdą chwilą. Na powierzchni unosiły się jakieś przed­mioty, sugerując, że mogła to być nieoczekiwana powódź. Simon z trudem dotarł do skalnej ściany, szukając wzro­kiem oparcia dla nóg i rąk. Znalazł je, lecz mozolna wspinaczka z ciałem Aldis wyczerpała ich oboje. Kiedy znaleźli się na brzegu, Simon dysząc ciężko położył się obok Jaelithe. Oparłszy głowę o ramię, odwrócił się pleca­mi do wezbranej rzeki.

Żadna z kobiet nie poruszyła się, kiedy po dłuższym odpoczynku podniósł się i rozejrzał po okolicy. Z za­słoniętego ciemnymi chmurami nieba nadal lały się strugi deszczu. Nie opodal majaczył w mroku ciemny kształt. Może znajdą tam schronienie przed deszczem? Delikatnie potrząsnął Jaelithe, aż otworzyła oczy i spojrzała na niego.

- Chodź! - powiedział. Może nie usłyszała go wśród odgłosów nawałnicy, ale podparła się rękami, uniosła na kolana i wstała przy jego pomocy. Zaprowadził ją do schroniska, potem wrócił po Aldis.

Dopiero po powrocie Simon zorientował się, że ich kryjówka nie była jaskinią czy szczeliną skalną, lecz ruina­mi jakiejś budowli. W świetle błyskawic niejasno dostrzegł zrujnowany pokój: w dachu ziała olbrzymia dziura, jedną ze ścian przecinał pionowy wyłom. Budynek musiał ulec zniszczeniu dość dawno: w szczelinach popękanej podłogi rosły kępy trawy i mimo pachnących deszczem podmu­chów z zewnątrz powietrze było przesycone wonią zgniliz­ny i pleśni.

Podszedł ostrożnie do wyłomu w ścianie. Dwukrotnie potknął się o leżące na podłodze szczątki. Coś z głośnym trzaskiem załamało się pod jego ciężarem. Dostrzegł jakiś błysk. Pomacał dookoła rękami. Natrafił na zetlałe szczątki jakiejś tkaniny i metalowy pręt. Pospiesznie otarł ręce o kępę trawy, a pręt podniósł i podszedł do drzwi, gdzie było nieco jaśniej. Może mrok rzedniał lub oczy do niego przywykły.

Metalowy pręt mógł być tylko bronią; miał łożysko i lufę. Przypominał nieco karabiny z jego świata. Wykona­ny był z nieznanego, niezwykle lekkiego metalu.

Jaelithe położyła dłoń na czole Aldis.

- Nie żyje? - zapytał.

- Nie. Jest tylko nieprzytomna. Musiała uderzyć o coś głową, kiedy upadła. Czy z tego właśnie świata przybyli Kolderczycy? - w głosie Jaelithe nie było strachu, tylko ciekawość.

- Na to wygląda - odparł. Jednego był pewny: nie mo­gą oddalać się od miejsca, na którym znaleźli się po przejściu przez bramę. Jeśli zabłądzą, mogą już nigdy nie wrócić.

- Zastanawiam się, czy po tej stronie istnieją jakieś ślady bramy? - Jak zwykle Jaelithe rozumowała tak samo jak Simon. - Kolderczycy muszą mieć jakiś drogowskaz, jeśli przechodzą przez bramę i pragną znów wrócić.

Natężenie nawałnicy zmalało. Szare światło świtu za­stąpiło ciemności nocy. Simon obejrzał teren okiem wy­trawnego zwiadowcy. Po tej stronie bramy nie było skalnej pustyni. Cała okolica musiała być kiedyś gęsto zamiesz­kana. Skaliste pagórki okazały się ruinami budowli.

W krajobrazie uderzyło go coś znajomego. Simon oglą­dał podobne widoki przed laty, kiedy armie aliantów walczyły na ziemiach Francji i Niemiec. Jak okiem sięgnąć, cały teren wokół ich kryjówki został zniszczony albo przez działania wojenne, albo przez jakąś wielką klęskę żywioło­wą. I to dość dawno, gdyż wśród ruin rosły bujnie krzaki i wysokie drzewa, jakby samo ich zniszczenie dostarczyło nawozu roślinom.

Słońce jeszcze nie wzeszło, lecz było już jasno jak w południe. Simon widział wyraźnie głębokie wyłomy w ścianach zrujnowanych budowli, gdzie zdawało się, że sam grunt stopił się i zakrzepł w sople i kałuże żużlu. Przypo­mniał sobie koszmary z własnego świata. Czy były to skutki wojny atomowej? Radioaktywny teren? Po dokładniejszym zbadaniu sprawy odrzucił to przypuszczenie. Wybuch bom­by atomowej nie pozostawiłby stojących budynków nad brzegami zakrzepłych kałuży żużlu, nie zniszczyłby też jedynie połowy konstrukcji, pozostawiając resztę jak po­strzępiony pomnik upamiętniający ludzkie szaleństwo. To musiała być jakaś inna broń...

- Simonie! - usłyszał ostrzegawczy szept Jaelithe. Sam także dostrzegł jakiś ruch za zrujnowaną ścianą. Coś dużego zbliżało się do ich kryjówki. Jaelithe oparła dłoń na rękojeści miecza. Simon poszukał wzrokiem znalezionej na podłodze broni.

Choć lekka, była tak podobna do karabinu, że zaczął na serio myśleć o użyciu jej przeciw nieznanemu napast­nikowi. Intrygował go niewielki otwór w lufie, zbyt wąski, aby wystrzelić nawet cienkie jak igły strzałki z używanych w Estcarpie pistoletów. Do czego służyła ta cienka rura? Wycelował ją w kierunku najbliższego krzaka. Nie miała cyngla, tylko płaski guzik. Nacisnął go. Później ze zdumie­niem patrzył, jak krzak zadygotał, pochylił się, wiądł, usychał, skręcał się. Usłyszał jęk Jaelithe, gdy w końcu leżąca na ziemi osmalona, pomarszczona bryła znierucho­miała. Działaniu nieznanej broni nie towarzyszył żaden dźwięk ani widoczne gołym okiem światło.

- Simonie, ktoś się zbliża... - Jaelithe przeniosła spojrzenie poza stopiony krzak.

Rozejrzał się dookoła. Nie widział nic, lecz wyraźnie wyczuwał grożące im niebezpieczeństwo. Jaelithe dotknęła dłoni, w której nadal trzymał dziwną broń.

- Bądź gotów - szepnęła. Potem zaczęła nucić jakąś pieśń bez słów. Kryjówka... trzy kępy krzewów, gdzie można się ukryć. Ktokolwiek tam się czaił, mógł ukryć się w każdej z nich. Pieśń Jaelithe rozbrzmiewała głośniej. Już kiedyś widział, jak pieśnią wywabiała z zasadzki kolderskich żołnierzy. Czy i teraz chciała zastosować tę samą taktykę?

Simon czekał w napięciu. Nagle...

Napastnicy pojawili się jednocześnie. W milczeniu z trzech stron biegli w ich kierunku. Jeden wyszedł zza załomu ściany, drugi spoza kępy krzewów, trzeci ze zruj­nowanego budynku. To byli ludzie - albo raczej przypo­minali ludzi, Simon zmienił zdanie, gdy znaleźli się w polu jego widzenia. Strzępy łachmanów nadal okrywały ich ciała. Lecz resztki odzieży nie upodobniały ich do ludzi, wręcz przeciwnie, czyniły bardziej przerażającymi. Byli tak chudzi, że wyglądali jak obciągnięte skórą szkielety. Zda­wało się, że z ruin uwolnili się umarli, by przepędzić żywych intruzów z królestwa śmierci.

Simon podniósł broń, wycelował i nacisnął guzik. Przez kilka sekund obawiał się, że próbna salwa wyczerpała zapasy niezwykłej amunicji. Później napastnicy zatrzymali się, zaczęli drżeć, piszcząc głośno. Szamotali się, pod­skakiwali, wreszcie upadli na ziemię i znieruchomieli. Simon z trudem opanował mdłości. Usłyszał krzyk Jaelithe. Objął ją ramionami, przyciągnął do siebie.

- Więc to tak...

Zaskoczeni odwrócili się na dźwięk głosu Aldis. Karstenka stała w drzwiach, opierając się ręką o popękaną ścianę. Patrzyła z uśmiechem na leżące nieruchomo ciała. Ten widok sprawiał jej wyraźną przyjemność.

- Nadal więc żyją obrońcy ostatniego posterunku? - Zdawało się, że mówi do siebie. Nie zwracała wcale uwagi na Jaelithe i Simona. - No cóż, ich oczekiwanie wkrótce się skończy.

Jaelithe wysunęła się z objęć Simona.

- Co to za jedni? - zapytała ostro.

Aldis nie odwróciła głowy.

- To ostatni garnizon - powiedziała obojętnie. - Ci, którzy mieli bronić ostatniej placówki. Oczywiście nie wiedzieli, że ich jedynym zadaniem było utrzymać się do chwili, kiedy dowództwo armii schroni się w bezpiecznym miejscu. Ci głupcy wierzyli, że osłaniają planowy odwrót, który umożliwi przegrupowanie sił. Czekali na obiecane posiłki. Sztab miał jednak inne problemy na głowie. - Roześmiała się złośliwie. - Panowie będą jednak niemile zaskoczeni, gdyż wydaje się, że ostatni garnizon bronił się dłużej niż tego oczekiwali.

Skąd o tym wiedziała? Pochodziła przecież z ich świata, urodziła się w Karstenie. Wśród Kolderczyków nie było wcale kobiet. A jednak Simon nie wątpił, że wszystko wydarzyło się tak, jak powiedziała.

Jaelithe zrobiła ostrzegawczy gest ręką.

- Jest ich tam więcej... - powiedziała cicho. Znów ostrzeżenie nie było potrzebne, gdyż Simon również wy­czuwał grożące im niebezpieczeństwo. Nie widział jednak nikogo. Tym razem Jaelithe nie próbowała wywabić z ukrycia żywych szkieletów. Zamiast tego zwróciła wzrok ku kotlinie, w której znaleźli się po przejściu przez bramę.

- Oni gromadzą się... lecz nie przeciw nam - szepnęła.

Aldis wybuchnęła szaleńczym śmiechem.

- O tak, oni czekają - powiedziała. - Oni czekali, czekali bardzo długo. A teraz nadchodzą ci, którzy polu­ją na nas. Tylko nie wiedzą, że na nich również ktoś za­poluje - jej chichot brzmiał straszniej niż okrzyk bólu czy przerażenia.

Karstenka zachowywała się, jakby postradała zmysły, lecz jej słowa nie były pozbawione sensu. Rzeczywiście w pogoni za zbiegami Kolderczycy mogli przejść przez bramę. A te stwory czaiły się, aby zastąpić im drogę. Czy kolderczycy wiedzieli, kogo spotkają po tej stronie bramy?

Simon pospiesznie spojrzał w kierunku kotliny. Jeśli wyjdą z ukrycia, mogą zostać dostrzeżeni przez żywe szkielety. Jednak muszą tak postąpić, gdyż tylko wtedy zobaczą, jak działa brama. Wciąż bał się, że mogą nie wrócić.

Niedaleko znajdował się wysoki fundament. Może przedtem stała na nim jakaś konstrukcja, z której pozostał tylko sterczący do góry pręt. Będzie to dogodne miejsce do obserwacji bramy. Wziął pod pachę kolderski karabin i pociągnął za sobą Aldis. Jaelithe szybko poszła za nimi.

Łożysko strumienia okazało się pozostałością brukowa­nej drogi, do połowy przykrytej gruzem i ziemią. Środkiem dawnej drogi płynął potok. Nieco na prawo od ich obecnej kryjówki, po obu stronach drogi stały kolumny z zielonego metalu.

- Brama Kolderczyków - powiedział Simon.

- I jej obrońcy - dodała cicho Jaelithe. Obrońcy bramy szli wzdłuż potoku. Choć nie wyglądali jak ludzie, zasadzkę przygotowali bardzo sprytnie. Tu i tam dostrzegł w ich rękach takie same karabiny, jak ten, który znalazł w zrujnowanym budynku.

- Przechodzą przez bramę! - szepnęła podnieconym głosem Jaelithe.

Nic się nie zmieniło, nic nie świadczyło o otwarciu bramy, dopóki między kolumnami nie pojawili się na­gle, jak z powietrza, kolderscy żołnierze. Ostrożnie roz­glądali się na wszystkie strony. Czający się w zasadzce niczym nie zdradzili swojej obecności. Nie atakowani przez nikogo przybysze poszli w głąb kotliny. Przez bramę przeszła już cała kompania “opętanych". Teraz między filarami bramy pojawił się transporter. Za kiero­wnicą siedział jeden z “opętanych", lecz towarzyszył mu kolderski agent.

Simon poczuł, że wszędzie dookoła nich powietrze przesycone było nienawiścią.

- Oni nienawidzą... - szepnęła Jaelithe. - Jak oni nienawidzą!

- Nienawidzą! - powtórzyła, przedrzeźniając ją, Al­dis. - Ale czekają. Nauczyli się czekać, bo tylko to utrzymywało ich przy życiu.

Kolumna pieszych żołnierzy była już daleko w kot­linie. Z nicości wypełzł drugi transporter. Miał większą, przezroczystą kabinę. Siedziało w niej dwóch prawdzi­wych Kolderczyków; jeden miał na głowie metalowy kask.

Nienawiść wokół nich przybierała na sile. Simon oczeki­wał, iż ujawni się w postaci ciemnej mgły. Lecz przyczajone żywe szkielety oczekiwały. Przez bramę przeszła następna, mniejsza partia “opętanych" - robotnicy.

A potem - już nic.

- Teraz!

Nagle Simon usłyszał podobny do dalekiego gromu odgłos, pełen zwierzęcej nienawiści, przekraczającej granice ludzkiej inteligencji czy zrozumienia. Hamowana przez długi czas wściekłość obrońców bramy wyładowała się w gwałtownym ataku. “Opętani" dygotali, szamotali się, padali na ziemię.

Kotlina była zbyt wąska, aby pojazdy mogły zawrócić. Transporter, którym jechali kolderscy oficerowie, zaczął się cofać, miażdżąc gąsienicami tylne szeregi “opętanych". Później kierowca zadrżał i zniknął z pola widzenia. Trans­porter cofał się dalej. Wreszcie najechał na kupę gruzu i powoli przechylił się na bok, tylko gąsienice poruszały się jeszcze, daremnie usiłując przywrócić mu pionową pozycję.

Kolderczyk w metalowym kasku nie poruszył się, nie otworzył oczu. To on musiał kierować pojazdem i jedno­cześnie chronić siebie i towarzysza: wśród ogólnej rzezi tylko ci dwaj pozostali nietknięci. Drugi oficer uważnie obserwował drogę, lecz twarz miał nieruchomą.

- Mają już to, czego chcą - zachichotała Aldis. - Schwytali jednego z panów, który ma klucz od bramy.

Na widok oficera w metalowym kasku napastnicy po­rzucili ostrożność i wyszli z ukrycia. Otoczyli pojazd, usiłując dostać się do kabiny. Tylko nieliczni byli uzbro­jeni.

Nagle rozległy się przeraźliwe piski i połowa atakujących upadła. Ich ciała poczerniały, kończyny drgały spazmatycz­nie. Na ich miejsce przyszli inni, jednak trzymali się z dala od maszyny. Wreszcie kilku zbliżyło się do transportera. Nieśli długi łańcuch. Trzykrotnie owinęli nim kabinę. Potem wzdłuż łańcucha przebiegł jaskrawy płomień. Kiedy rozwinęli łańcuch, przezroczysta kabina już nie istniała. Rzucili się na pasażerów.

Jaelithe zamknęła oczy. Widziała zdobyte miasta i tor­tury, jakim w Karstenie poddawano ludzi ze Starej Rasy. Ale na to nie mogła patrzeć.

- Tylko jeden - paplała Aldis - musi ujść cało, bo ma klucz - oni muszą mieć klucz!

Kolderczyk w metalowym kasku zwisał bezwładnie w rę­kach napastników. Nadal miał zamknięte oczy. Obrońcy ostatniej placówki gromadzili się w wąwozie za jeńcem i jego strażą jak groteskowa armia demonów. Niektórzy uzbrojeni byli w kolderskie karabiny, pozostali w odebraną “opętanym" broń. Nienawiść aż buchała od nich. Potem trzymając na przedzie kolumny ciało Kolderczyka, poma­szerowali w zwartym szyku ku bramie.

Simon drgnął, kiedy pierwszy kościotrup stanął między kolumnami i zniknął. Najpierw Kolderczycy, teraz te stwory... Jakie jeszcze nieszczęścia spadną na świat, który uznała za własny?

- Tak! Tak! - zawołała Jaelithe. - Najpierw był wiatr, potem trąba powietrzna, a teraz musimy stawić czoło nawałnicy!



OBLĘŻENIE BAZY


W kotlinie pozostały tylko trupy. Ponura armia szkiele­tów przeszła przez bramę. Ilu ich było? Pięćdziesięciu, stu? Według Simona nie więcej niż stu. Jaką szkodę mógł wyrządzić potężnie obwarowanej bazie tak nieliczny od­dział? Przecież tym razem nie chodziło o urządzenie zasadzki.

W każdym razie Kolderczycy przez jakiś czas będą zbyt zajęci, aby pamiętać o uciekinierach. Powinni już powrócić.

- Wracamy - powiedział.

Aldis zachichotała. Odpełzła ukradkiem i dotarła już do krawędzi wąwozu. Patrzyła na nich przez ramię, uśmiecha­jąc się chytrze. Przypominała teraz zupełnie tamte szkiele­ty. Zniknęły resztki jej dawnej urody.

- W jaki sposób wrócicie? - zawołała. - Jak prze­jdziecie bez klucza przez drzwi, których nie możecie wywa­żyć, potężny czarowniku i wielka czarownico?

Biegła szybko, zygzakami, w głąb pustyni.

- Za nią! - Jaelithe poderwała się. - Czy nie rozu­miesz? Ten talizman jest kluczem - dla niej - i dla nas!

A jeśli miała rację... Simon rzucił się w pogoń za Aldis. Kolderski karabin, choć bardzo lekki, przeszkadzał, kiedy razem z Jaelithe przedzierali się przez gęste krzaki. Nie porzucił go jednak. Ruiny, pokryte gęstą zasłoną roślinno­ści, zajmowały dużą przestrzeń. Kiedyś musiało to być jeśli nie miasto, to pokaźna twierdza lub duża osada. Wśród zrujnowanych ścian istniało mnóstwo miejsc, w których można było się ukryć. Kiedy wybiegli na otwartą prze­strzeń, Simon zatrzymał ramieniem Jaelithe.

- Dokąd? - zapytał z naciskiem i dostrzegł w jej oczach zrozumienie. - Przecież ona może być na odległość ramienia lub bardzo daleko - ale gdzie? - Uzmysłowił jej beznadziejność pościgu. W tych ruinach można nieskoń­czenie długo ukrywać się i szukać.

Jaelithe zakryła rękami oczy. Przez chwilę stała bez ruchu. Potem obróciła się w drugą stronę i opuściła ręce wskazując kierunek.

- Jest tam! - powiedziała.

- Skąd...? - zaczął Simon i urwał.

- Skąd wiem? Dzięki temu, czego nie ma - kolderskiej pustce. Przecież ona nosi kolderski talizman.

Nie był to zbyt pewny trop, ponieważ na tym terenie mogły znajdować się inne ślady Kolderczyków. Ale Simon skinął głową. Teraz Jaelithe prowadziła. Szli wąską ścieżką w kierunku ruin, oddalając się od wąwozu.

Simon znaczył drogę wypalając krzewy lub wydrapując znaki na kamieniach. Żałował czasu, jaki tracili na pogoń za Aldis.

Wyszli na szeroki, brukowany plac. Otaczające go budy­nki były w znacznie lepszym stanie niż te w pobliżu wąwozu. Przypominały nieco sztywne, funkcjonalne struk­tury kolderskich fortec. Konstruktorom tych budowli obce było piękno i wdzięk, tak jak rozumiano je zarówno w świecie Simona, jak i w kraju Jaelithe. I w każdej z nich Aldis mogła znaleźć doskonałą kryjówkę.

- Gdzie jest...? - zapytał Simon.

Jaelithe oparła dłoń na niskim murku otaczającym plac. Dyszała ciężko, miała podkrążone ze zmęczenia oczy. W czasie burzy ugasili pragnienie, lecz od dłuższego czasu nic nie jedli. Simon wątpił, aby nadal mogli iść z tą samą szybkością. A teraz Jaelithe powoli pokręciła głową.

- Nie... wiem. Zgubiłam... ślad... - powiedziała z tru­dem. Simon wziął ją w objęcia. Jaelithe przytuliła się do niego, wdzięczna za okazaną otuchę i zrozumienie.

- Słuchaj - zapytał cicho - czy potrafiłabyś śpiewem wywabić ją z ukrycia jak tamte żywe szkielety?

- Musimy! Musimy! - szepnęła ochryple. Wyczuł w jej głosie nutę histerii.

- I możemy. Przypomnij sobie, jak było wtedy w Karsie, kiedy musieliśmy zmienić wygląd. Powiedziałaś, że pobierzesz ode mnie energię niezbędną do szybkiego prze­prowadzenia tej ceremonii. Teraz postąpisz tak samo: weźmiesz ode mnie tyle, ile będziesz potrzebowała.

Jaelithe obróciła się w jego objęciach i ustawiła twarzą w kierunku ruin. Zacisnęła mocno dłonie na rękach Simona i jeszcze raz zaczęła śpiewać tamtą pieśń-wezwanie. Simon poczuł znów, jak wówczas w Karsie, że ciepły potok przepływa z jego ramion i dłoni do ciała Jaelithe. Tracił siły, lecz zmuszał się, aby stać bez ruchu.

Cały świat zjednoczył się z monotonną pieśnią. Simon nie widział już szarych kamieni upstrzonych płatami roślin­ności, tylko srebrzysty blask, który był jednocześnie w nim i dookoła niego. Zniknął czas, istniała tylko pieśń i srebrna poświata.

Potem ucichł pulsujący w jego żyłach śpiew i zobaczył znów wymarłe miasto. Dostrzegł jakiś ruch wśród ruin. ''Coś pełzło w ich kierunku... Aldis! Nie próbowała wstać, osunęła się na ziemię i znieruchomiała. Jaelithe puściła ręce Simona.

- Ona nie żyje... - powiedziała.

Simon pospiesznie odwrócił bezwładne ciało. Było zala­ne krwią. Blada twarz pozostała nietknięta, lecz na piersi, tam gdzie Aldis nosiła kolderski talizman, z otwartej rany płynęła wciąż krew. Rana, a nad nią dziura w sukni w miejscu, gdzie zmarła nosiła talizman. Jaelithe krzyknęła. Simon uchwycił zaciśniętą kurczowo dłoń Aldis i z trudem rozwarł jej palce. Jeśli ktoś chciał odebrać Aldis kolderską odznakę, nie zdołał tego uczynić. Aldis straciła w tej walce życie, lecz nie to, co chciała zatrzymać. Wziął do ręki talizman.

- Chodźmy - powiedział. Wstał szukając wzrokiem w szczelinach okien i drzwi napastnika lub napastników, których spotkała Aldis.

Jaelithe pochyliła się i przykryła rąbkiem podartej szaty wymizerowaną twarz i ranę na piersi Aldis. Potem zakreś­liła w powietrzu nad ciałem jakiś znak.

Wracali do wąwozu, jak mogli najszybciej. Simon bacz­nie obserwował okolicę, obawiając się napadu. Czy Aldis zginęła, ponieważ miała talizman-klucz do bramy? Był przekonany, że tak się stało i obawiał się, że ich może spotkać ten sam los.

Stosy ciał “opętanych" jak przedtem leżały na popękanej drodze. Nic nie wskazywało na to, aby ktoś tu był w czasie ich nieobecności. Tylko cienie były dłuższe, oznaka zbliża­jącej się nocy.

Zeszli na dno wąwozu i stanęli obok uszkodzonego transportera. Stały tam kolumny bramy, a nadciągający zmrok znaczył ciemnymi smugami ich zielonkawą powierz­chnię. Simon podniósł rękę, w której trzymał kolderski talizman, Jaelithe położyła mu dłonie na ramionach. Pode­szli do bramy.

Czy talizman umożliwi im powrót? Kiedy po raz pierw­szy przeszli przez bramę, było ich troje. Armia szkieletów potrzebowała do tego kolderskiego oficera... Simon szedł do przodu.

Nie wiedział, czego ma się spodziewać, ale nie zdziwiło go to, że talizman w jego rękach począł się robić coraz chłodniejszy - przypominało to kolderską barierę unie­możliwiającą łączność telepatyczną. Jednak w żyłach Al­dis nie płynęła krew Kolderczyków, a talizman był jej posłuszny.

Jeszcze jeden krok i oboje stanęli między kolumnami. Znów przeżyli wstrząsającą do głębi podróż przez ciemną otchłań, wrogą ludziom. Potem Simon zachwiał się na nogach i osunął na kolana. Jaelithe uklękła obok niego.

Słońce już zachodziło, lecz było jeszcze na tyle jasno, że dobrze widzieli okolicę. Niedawno toczyła się tu jakaś bitwa, odmienna niż te, które obserwowali po drugiej stronie bramy. Długie, ciemne pasma spalenizny krzyżowa­ły się na równinie między bramą a skałami. Tu i ówdzie leżały nieruchome kształty...

Simon podniósł się z trudem i pomógł wstać Jaelithe. Dookoła nie widzieli nikogo - tylko nieruchome ciała. Może to, co zamierzał uczynić, było błędem, ale jedynie w ten sposób mógł na przyszłość uwolnić ten świat od Kolderczyków i od wszystkiego, co ze sobą sprowadzili.

Podniósł karabin, wycelował w podstawę jednej z ko­lumn i nacisnął guzik. Przez chwilę myślał, że wyczerpał się ładunek nieznanej energii lub że nie miała wpływu na bramę między światami. Potem zobaczył w półmroku migotliwe światło pełznące w górę kolumny, przez poprze­czkę, potem w dół drugiej kolumny. Migotanie zamieniło się w tryskające na wszystkie strony iskry.

Simon krzyknął i upuścił broń. Jego ręka... jego ręka! Kolderski talizman poparzył i osmalił mu dłoń. Potoczył się między rozpadające się w nicość kolumny i buchnął zielonym płomieniem. Brama przestała istnieć.

Zataczając się doszli do kolderskiego obozu. Nadal stały tam transportery, a obok nich to, czego żadne z nich nie chciało oglądać. Dziękowali losowi, iż było do połowy ukryte w cieniu płaskiego wzgórza.

Simon podszedł chwiejnym krokiem do jednego z trans­porterów i położył się na ziemi, przyciskając do piersi rękę, jak niegdyś Aldis przyciskała kolderski talizman. Ból zdawał się wypełniać cały świat, nie istniało nic oprócz bólu, któremu towarzyszyło coraz większe osłabienie. Mą­ciło mu się w głowie, nie mógł skupić myśli. Stracił przytomność.

Kiedy się ocknął, ból nie był już tak dotkliwy albo on już do niego przywykł, ktoś wlewał mu do ust wodę, potem włożył między wargi coś twardego. Jakiś głos nakłaniał go do jedzenia. Jak długo przebywał w otchłani bólu? Nie wiedział. Teraz poczuł się lepiej.

Otworzył oczy. Było już ciemno i chłodno. Głowę opierał na kolanach Jaelithe. Usiłowała go obudzić. Po chwili rozróżnił słowa: - ...nadchodzą. Nie możemy tu pozostać...

Jak dobrze było tak leżeć, kiedy niewysłowione męczar­nie zamieniły się w tępy ból. Spróbował poruszyć palcami i spostrzegł, że zranioną rękę owinięto bandażem. “Jakie to szczęście - pomyślał sennie - że to lewa ręka".

- Simonie, proszę cię! - Jaelithe już nie prosiła, raczej rozkazywała. Zaczęła delikatnie potrząsać jego głową, potem spróbowała ją unieść. Zaprotestował.

- Musimy iść! - Jaelithe pochyliła się niżej. - Proszę, Simonie - ktoś się zbliża!

Simon w jednej chwili przypomniał sobie wszystko. Leżał teraz w atramentowoczarnej strefie cienia, płaskie wzgórze odcięło dostęp promieniom słonecznym. Nie kwes­tionował przestrogi Jaelithe. Usiadł, a potem wstał, opiera­jąc się o bok transportera. Przez chwilę łudził się nadzieją, że mógłby się nim posłużyć, ale zdał sobie sprawę, że nie zdoła go uruchomić. Poczuł się lepiej. Poszedł razem z Jaelithe, potykając się o koleiny wyżłobione przez kolderskie pojazdy.

- Kto nadchodzi? - zapytał. - Kolderczycy?

- Myślę, że nie... - odparła cicho.

- Może więc tamte stwory?

- Możliwe. Nic nie czujesz?

Jeśli coś kryło się w nocy, Simon nic nie wyczuł i powiedział o tym Jaelithe. Potem po raz pierwszy od wielu godzin pomyślał o towarzyszach, których pozostawili wśród skał. Co z Loyse, z Sulkarczykami?

- Usiłowałam porozumieć się z nimi - odpowiedziała Jaelithe. - Ale teraz, Simonie, działają tu nowe, nie zna­ne mi siły. Nie mogłam pokonać kolderskiej bariery, a potem - nagle zniknęła! Tylko po to, aby natychmiast pojawić się w innym miejscu. Wydaje mi się, że Kolder­czycy toczą walkę na śmierć i życie, gdyż używają wszela­kiej broni, i materialnej, i innej, nie znanej nam. Tamte stwory, które przeszły przez bramę, nadal żyją i walczą. Jeśli nie chcemy zostać wplątani w tę walkę, musimy trzymać się od nich z daleka. Bo Kolderczycy walczą ze swymi rodakami lub z tymi, od których pochodzą. Nasz świat nigdy dotąd nie widział takiej wojny.

Simon powoli odzyskiwał siły. Jaelithe obeszła cały kolderski obóz w poszukiwaniu żywności i wody. Opowiedziała mu o tym spokojnie. Simon razem z nią przeżywał na nowo wszystkie okropności, jakie tam zobaczyła. Objął ją i przyciągnął do siebie. Szli dalej spleceni ramiona­mi, szczęśliwi, że znów są razem.

Okrążali płaskie wzgórze, aby dotrzeć do miejsca, gdzie zostawili Loyse i Sulkarczyków. Nagle usłyszeli odgłos spadającego kamienia, Simon błyskawicznie zasłonił sobą Jaelithe. Porzucił kolderski karabin przy bramie, lecz nadal miał nóż, który mu dała Jaelithe. Teraz chwycił go zdrową ręką i nasłuchiwał.

- Sul! - dobiegł z ciemności cichy szept.

- Sul! - odpowiedział głośniej Simon. Spadło jeszcze kilka kamieni i ze skały skoczył zręcznie jeden z sulkarskich marynarzy.

- Jestem Sigrod - ułatwił im rozpoznanie. - Widzie­liśmy, jak pojawiliście się tam z nicości, panie. Ale wśród pagórków grasowały demony, zabijając wszystko co żywe. Dlatego nie ośmieliliśmy się dołączyć do was. Ynglin ukrył panią Loyse w bezpiecznym miejscu, a ja przybyłem, aby was tam zaprowadzić.

- Co się tu działo? - zapytał Simon.

- Zapytaj raczej, co się nie działo, panie! - Roześmiał się Sigrod. - Kolderczycy przeszli przez bramę i zniknęli jakby za sprawą czarów. Potem... to przypominało po­czątek Nocy Demonów. Z bramy wymaszerowali inni, podobni do armii trupów powstałych z grobu, aby walczyć o sprawę równie martwą jak oni. Podeszli do obozu Kolderczyków i - przysięgam na Fale Asperu, że to prawda! - patrzyli na człowieka, a ten usychał i umierał, jakby nagle go zamroziło lub stanął w płomieniach. To czary, pani, ale nigdy nie widziałem takich w Estcarpie.

- Zdobyli obóz bez trudu, jakby tubylcom zbrakło sił do uniesienia miecza czy wystrzelenia strzały. Później od strony bazy pojawiło się to samo śmiercionośne światło, jak wtedy, gdyśmy opuszczali brzeg morza, i zniszczyło wiele demonów, jeszcze raz oddając ich ziemi. Ci, którzy ocaleli, zabrali ze sobą jednego Kolderczyka i udali się w kierunku morza. Od tego czasu działy się tam dziwne rzeczy. Ale z wierzchołka wzgórza zobaczyłem coś na morzu. Pani, w Estcarpie posłuchano twego wezwania - na horyzoncie widać żagle!

Simon znów przeistoczył się we frontowego oficera.

- Co będzie, jeśli flota dostanie się w zasięg działania promieni śmierci? - zapytał z niepokojem. Myślał - “Trzeba ich ostrzec, ale jak? Czy Kolderczycy, teraz kiedy byli oblegani we własnej bazie, osłabią jej systemy obronne i użyją palących promieni przeciw nowym wrogom? Co z armią żywych szkieletów? Czy będzie im obojętne, na kogo zapolują: na Kolderczyków czy na nowego przeciw­nika?" Musiał lepiej zorientować się w sytuacji.

Dotarli do jaskini, w której ukrywali się Ynglin i Loyse. Zaczęli się naradzać, co powinni robić dalej.

- Znam drogę, którą można bez większego trudu dojść na brzeg morza - zameldował Ynglin. - Jeśli chodzi o mnie, zawsze czuję się bezpieczniej w pobliżu wody. Ta okolica zbyt dobrze nadaje się do urządzania polowań dających równe szansę ścigającym i ściganym. Przez jakiś czas nie pojawi się tamto palące światło. A w okolicy widzieliśmy tylko kilka kościotrupów. Krążą dookoła ukradkiem, jakby węsząc trop i wcale nie zachowują się jak pokonani żołnierze uciekający przed silniejszym wrogiem.

- Prawdopodobnie oblegają bazę Kolderczyków - rozważał Simon. - Jeśli pójdziemy w stronę morza, możemy się na nich natknąć. - Usiłował skupić myśli. - Co się tyczy floty - Sulkarczycy nie byli głupcami. Nie ruszą bezmyślnie do ataku na bazę, gdyż znają zbyt dobrze Kolderczyków i pułapki, które mogą zastać. Nadarzała się teraz wyjątkowo dogodna okazja - pod warunkiem, że zostanie dobrze wykorzystana - aby zlikwidować kolderską plagę raz na zawsze.

Kolderczycy nie mogli szybko zbudować nowej bramy. Mieli odciętą drogę odwrotu i byli oblegam przez istoty z ich własnej przeszłości... Simon nie mógł jednak układać planów tylko na podstawie domysłów, musiał obejrzeć brzeg morza i twierdzę.

- Zwiadowca... - zaczął.

Jaelithe przerwała mu: - Musimy pójść wszyscy na brzeg morza.

Czy był to jej - czy jego pomysł? W każdym razie, jeśli dotrą na brzeg morza, zyskają szansę nie tylko na nawiąza­nie łączności z flotą, lecz także na przeprowadzenie zwiadu wokół kolderskiej bazy. Simon zgodził się ze zdaniem Jaelithe.

Wyruszyli odkrytym przez sulkarskich marynarzy szla­kiem. W ciemnościach nierówny teren stawał się bardzo niebezpieczny, więc szli jak mogli najszybciej. Sulkarczycy przetrząsnęli dokładnie kolderski obóz w poszukiwaniu żywności i wody: Simon i Jaelithe mogli zaspokoić głód i pragnienie.

Podczas krótkich postojów Simon wspinał się na wyższe skały, usiłując dojrzeć flotę. Po dwukrotnej porażce wyraził na głos swoje zaniepokojenie. Sigrod parsknął śmiechem.

- Z pewnością płyną wzdłuż brzegu. To stary sposób, bardzo przydatny na wojnie. Flota podzieliła się na dwie części i każda z nich popłynęła w przeciwnym kierunku. Jedna część będzie prowadziła rekonesans na północy, druga na południu, szukając dogodnego miejsca do zejścia na ląd.

Simon rozpromienił się. Nie wiedział właściwie nic o pro­wadzeniu wojny na morzu, a jego znajomość sulkarskich metod walki sprowadzała się do taktyki walki na brzegu morza. Uzyskana teraz wiadomość okazała się bardzo przydatna. Jeżeli zdołają skontaktować się z częścią floty płynącą na północ lub południe... Zaczął dokładniej wypy­tywać marynarzy. Mieli niewielkie szansę na porozumienie się z płynącą na północ eskadrą, lecz druga część floty płynęła w kierunku miejsca, w którym teraz się znajdowali. Stwarzało to doskonałą okazję do nadania z brzegu sygnałów.

Ynglin sam podjął się tego zadania.

Simon odszedł - kierując się w stronę bazy Kolderczyków.




ZWYCIĘSTWO


- Nie zdołasz wyprzeć ich z twierdzy tylko z pomocą floty, panie. Takie mury nie mogą zniknąć na życzenie. - Sigrod leżał obok Simona na wierzchołku skały obserwując bazę.

Dostrzegli w dole jakiś ruch. Armia szkieletów groma­dziła się wokół niedostępnej twierdzy, czekając. Simon pomyślał, że w tej walce przewaga jest po stronie ob­lężonych Kolderczyków. Napastnicy nie mieli żadnych zapasów żywności, a twierdzę otaczała martwa pustynia. Może wierzyli, że będą mogli wycofać się przez bramę? Ile upłynie czasu, zanim zorientują się, że ta droga odwrotu już nie istnieje?

Simonowi utkwiły w pamięci słowa Sulkarczyka: “znika­jące na życzenie mury..." Po tej stronie morza widział tylko czterech prawdziwych Kolderczyków: dwóch w samej bazie i dwóch w transporterze w wymarłym świecie. Tamci już nie żyli. A oficer w metalowym kasku, z którym stoczył pojedynek na brzegu morza? Jeśli nadal żył, mógł okazać się bardzo przydatny... Tylko czy zdoła do niego dotrzeć i na ile taka próba powiedzie się...

Dał znak Sigrodowi, że wracają do miejsca, gdzie zo­stawili Loyse i Jaelithe.

Nie przedstawił im jeszcze żadnego konkretnego planu, tylko rozmyślał głośno.

- Ci w kaskach, czy oni kontrolują wszystko? - zapy­tał Sigrod.

- W każdym razie wydają rozkazy i kontrolują więk­szość mechanizmów - tego jestem zupełnie pewny. Te żywe szkielety zabrały jednego ze sobą i użyły go do otwarcia bramy - odparł Simon.

- Ale nie zabrali go ze sobą do bazy - zauważyła Jaelithe. - W takim wypadku nie staliby teraz bezczynnie pod murami.

- Mógł zostać zabity podczas ataku na obóz - zasu­gerowała Loyse.

- Jeśli chodzi o tego drugiego Kolderczyka, z którym już walczyłeś - pytała dalej Jaelithe - czy uważasz, że będziesz mógł podporządkować go swojej woli?

- My będziemy mogli - poprawił ją Simon.

- Żeby otworzyć bramę dla tamtych demonów? - za­oponował Sigrod. - Przecież jeśli dostaną się do środka, baza nadal pozostanie dla nas niedostępna. A oni byli kiedyś Kolderczykami, czyż nie tak, panie? W ten sposób tylko zamienilibyśmy jedną grupę Kolderczyków na drugą.

- Tak, masz rację - przyznał Simon. - Musimy mieć nadzieję, że Ynglin zdoła sprowadzić posiłki. Możemy tylko czekać.

Simon doszedł do wniosku, że większość operacji w woj­nie z Kolderczykami w znacznej mierze opierała się na oczekiwaniu. Czekanie to najtrudniejszy obowiązek żoł­nierza. Wojna obfitowała w akcje typu “pospiesz się i czekaj". Przewrócił się na plecy i wpatrywał w za­chmurzone nocne niebo.

- Ja pierwszy stanę na straży, panie - Sigrod skiero­wał się w stronę szczytu skały. Simon mruknął potakująco. Zastanawiał się, jak rozwiązać problem zdobycia bazy. Irytowało go to, że od czasu gdy wyjechał z Południowej Stanicy, tak wiele zależało od zwykłego przypadku. Zaczął myśleć o innych sprawach. Czy można było zesłać na kogoś szczęście lub nieszczęście? Zesłać na wroga zły los tak jak wycelować w niego strzałę? Czy stare opowieści z jego świata mówiły prawdę?

Jaelithe położyła mu dłoń na czole, odgarnęła mokre od potu włosy.

- Simonie. - Zawsze potrafiła wymówić jego imię jak nutę pieśni, którą znali tylko oni oboje.

Powiedziała: “Simonie". Nic więcej, tylko jego imię. Ujął zdrową ręką jej dłoń, przytulił do policzka, potem przycisnął do warg. Nie potrzebował wcale słów. Nigdy nie mówili o łączącym ich uczuciu. Simon uważał, że właśnie dlatego ich miłość jest silniejsza, głębsza, gdyż nie dała wyrazić się słowami. A teraz zniknęła ostatecznie dzieląca ich bariera. Wiedział, że Jaelithe musiała niekiedy schronić się w strefę milczenia. Głęboko ukryte zakątki milczenia stanowiły jej integralną część i musiał je zaakceptować. Nikt nie może w pełni absorbować myśli i uczuć drugiej osoby. Część jego osobowości też pozostanie niedostępna dla niej. Toteż bez wahania powinien wziąć to, co mogła mu dać, i w zamian oddać dobrowolnie, bez zazdrości, wszystko, co sam miał. Właśnie na tym polegał ich związek.

- Odpocznij - powiedziała. Znów położyła mu dłoń na czole. Simon wiedział, że krok po kroku towarzyszyła mu w tej rozmowie bez słów. Zamknął oczy i zasnął.

Przez noc nic się nie zmieniło. Baza Kolderu odcięta od świata, jak niegdyś twierdza w Yle, trwała wśród skalnej pustyni. Ze wzgórza widzieli otaczające ją oddziały przyby­szów spoza bramy.

- Nie użyli ponownie ognistego bicza - zauważył Sigrod.

- Może nie odważyli się użyć go tak blisko ich bazy - odparł Simon.

- Albo jego moc się wyczerpała.

- Nie możemy na to liczyć - podkreślił Simon.

- Utracili dużą liczbę “opętanych". Może zbyt wielu, aby zaryzykować wypad. Jak sądzisz, ile czasu tamci będą tu tak siedzieli?

Simon wzruszył ramionami. Czyż można było oceniać Kolderczyków według znanych mu kryteriów? Mogli rów­nie dobrze obchodzić się długo bez jedzenia i picia, siedzieć uparcie pod murami wroga dniami, może tygodniami...

- Simonie? - Jaelithe odwróciła się; jej oczy zabłysły, twarz się ożywiła.

- Odebrałam wiadomość, Simonie! Nasi są już blisko! Spojrzał na morze, ale nie dostrzegł żagli ani w zatoce, ani na horyzoncie. Zsunął się do kotliny poniżej punktu obserwacyjnego. Jaelithe patrzyła na południe. Loyse spo­jrzała na nią z nadzieją w oczach.

- Sigrod! - zawołał.

- Słucham, panie.

- Udaj się na południe, wyjdź naprzeciw naszym lu­dziom. Każ im zatoczyć koło i podejść do naszego stanowi­ska od tyłu, o, tak... - Simon za pomocą gestów wyjaśnił sens rozkazu.

- Tak jest! - Sulkarczyk zniknął wśród skał. Loyse pociągnęła Jaelithe za rękaw. - A Koris? - zapy­tała cicho. Jaelithe uśmiechnęła się lekko.

- Tego nie mogę ci powiedzieć, siostrzyczko. Koris będzie walczył dla ciebie jak dotychczas. Ale nie wiem, czy właśnie tutaj.

Znowu musieli czekać. Napili się wody z pojemnika zabranego z kolderskiego obozu, posilili kilkoma garściami szarego pyłu i czekali.

Na niebie gromadziły się chmury i gorące promienie słońca nie docierały do kotliny, w której się schronili. Przed południem całkowicie zasłoniły niebo. Simon udał się na posterunek obserwacyjny na szczycie skały. W dole nic się nie zmieniło. Oblegający czekali w ukryciu przed kolderską twierdzą z nad- lub nieludzką cierpliwością.

Wkrótce po południu Sigrod przyprowadził żołnierzy. Większość stanowili Sulkarczycy, zaprawieni do walki na brzegu morza, ale byli tam także sokolnicy i doborowi żołnierze z oddziałów straży granicznej.

- Panie! - Ingvald zasalutował, unosząc do góry miecz. Rozejrzał się po okolicy i powiedział: - Ten teren będzie sprzyjał naszej walce.

- Miejmy nadzieję, że tak będzie - odparł Simon.

Otworzyli naradę wojenną. Czterech sulkarskich kapita­nów z najlepszymi żołnierzami, oddział strażników granicz­nych i sokolnicy, którzy choć oddaleni od ojczystych gór, czuli się jak u siebie w tej górzystej krainie.

- Czy można to wykonać? - zapytał kapitan Stymir nie żywiąc jednak poważniejszych wątpliwości. Sulkarczycy bardzo dobrze znali potęgę czarownic z Estcarpu. Tylko sokolnicy nie ufali magii, gdyż byli się kobiet i unikali ich, trzymali się więc z daleka od tego rodzaju broni.

- Możemy tylko spróbować - powiedział Simon. Spojrzał na Jaelithe: nieznacznie skinęła głową.

Spośród tylnych szeregów żołnierzy podeszła do przodu Strażniczka, która dopiero teraz dołączyła do trzonu armii. Jak wszyscy dookoła miała na sobie hełm i kolczugę, lecz na niej nosiła szary płaszcz Estcarpu i klejnot czarownicy. Zmierzyła wzrokiem Simona i Jaelithe.

- Uważasz, że możecie to zrobić? - zapytała drwiąco.

- Możemy! - odparła z naciskiem Jaelithe. - Czyż nie dokonałyśmy większych czynów w przeszłości, siostro?

Czarownica zmarszczyła brwi. Wyraźnie nie spodobały się jej słowa Jaelithe o pokrewieństwie i równości. Simon pomyślał, że Strażniczka postanowiła jednak zaczekać - na ich porażkę.

Postawa czarownicy obudziła w nim taki sam sprzeciw, jaki dźwięczał w słowach Jaelithe. I to właśnie dodało mu sił.

Przywołał w pamięci obraz pokoju, w którym siedzieli dwaj Kolderczycy. Potem zawęził obraz do postaci oficera w metalowym kasku. Skupił w jedno ostrze wolę i skiero­wał ją w stronę bazy. Szukał przez chwilę - i znalazł! Kolderczyk żył, lecz utracił zupełnie dawną osobowość. Był pustą skorupą, którą Simon mógł wykorzystać dla włas­nych celów. Wtargnął do umysłu Kolderczyka. Wspierała go olbrzymia, rosnąca wciąż siła - Jaelithe!

Nie widział już skał, szeregów żołnierzy, szyderczego uśmiechu na twarzy czarownicy, nawet Jaelithe - po­strzegał ją tylko jako strumień energii, który był zarazem częścią jego własnej mocy.

Wspólnie wypełnili pusty umysł Kolderczyka, podporzą­dkowując go swojej woli, tak jak on sam i jego rodacy kontrolowali niewolników z Gormu, Karstenu, Sulkaru, ze wszystkich narodów, nad którymi chcieli panować.

Podyktowane rozkazy były na początku bardzo pros­te: - Otwórz to, co zamknięte. Doprowadź do klęski.

Posłuchał ich, ponieważ nie był już Kolderczykiem, lecz “opętanym".

Simon uchwycił niejasne przebłyski - korytarzy, po­koi - raz jakiś mężczyzna chciał się przeciwstawić i umarł. Wszystkie rozkazy zostały wykonane. Wreszcie ostatni obraz: pulpit kontrolny z licznymi światełkami i tarczami przyrządów. Ręce Kolderczyka wcisnęły guziki, przesunęły dźwignie. Systemy obronne bazy przestały na chwilę dzia­łać... zamarły.

A potem - głębokie ciemności i nicość. Simon pospiesz­nie cofnął się od tej pustki, czując, jak paraliżuje go strach. Był na otwartej przestrzeni pod zachmurzonym niebem. Trzymał za rękę Jaelithe. Patrzyli sobie w oczy, na równi przerażeni spotkaniem z niebytem.

- On nie żyje - powiedziała czarownica. Na jej twarzy Simon dostrzegł ten sam strach. Podniosła do góry dłoń, gratulując im udanej akcji.

- W pełni zrealizowaliście wasze zamiary.

Simon z trudem poruszył wargami:

- Czy to wystarczy?

- Sul! - usłyszeli od strony punktu obserwacyjne­go. - Tamte demony ruszyły!

I rzeczywiście. W ścianie twierdzy ziała olbrzymia wyrwa. W zupełnej ciszy zalały ją przybyłe z innego świata szkielety. Połowa z nich przeszła, kiedy opadła ostatnia osłona, miażdżąc dwóch napastników. Pozostali skierowali karabiny na jej dolną część. Nie mogła się zamknąć, gdyż zatarasowały ją trupy. Brama zadrżała i rozpadła się. Pozostali wdarli się do wnętrza.

- Na dół i do środka! - Jeden z sulkarskich kapita­nów zakręcił nad głową mieczem. Odpowiedział mu donoś­ny okrzyk marynarzy: - Sul! Sul!

Fala żołnierzy Estcarpu spłynęła w dół.

Zdobycie bazy Kolderczyków nie przyszło łatwo. Zresztą było to raczej polowanie niż walka. Dziwna broń zabijała w wąskich korytarzach zarówno ludzi, jak i żywe szkielety, kiedy walczyli przechodząc z pokoju do pokoju. Potem nieznana broń przestała działać - jakby serce Kolderu zamarło na chwilę. Stanęło na zawsze, gdy Simon ze strażnikami granicznymi i oddziałem sokolników przebił się do sali z dużym pulpitem kontrolnym. Zginęło tam sześciu Kolderczyków w metalowych kaskach, a wraz z ich śmiercią zgasły światła pulpitu.

Wtedy rozgorzała druga bitwa, bo żywe szkielety zwróci­ły się przeciwko siłom Estcarpu. Żołnierze usychali i umie­rali, ale miecze i strzały zabijały również.

Dookoła bazy rozszalała się gwałtowna burza, lecz we wnętrzu twierdzy ucichła inna, krwawa nawałnica. Żoł­nierze zmęczeni, wstrząśnięci rzezią, oszołomieni stratą przyjaciół czy krewnych, zdziwieni, że mieczami, strzałami i toporami strzaskali serce Kolderu, jeden po drugim gromadzili się w głównej sali.

- Kolder nie żyje! - Stymir podrzucił do góry topór, złapał go za trzonek i zatoczył krąg nad głową. Pozostali zaczęli strzelać na wiwat, gdy wreszcie zrozumieli, czego dokonali tego dnia - mimo dotkliwych strat.

- Kolder nie żyje! - powtórzyła Jaelithe. (Jaelithe, Loyse i Strażniczka weszły do bazy razem z tylną strażą sił Estcarpu.) - Ale nadal żyje zło, które zasiał. A ktoś inny może próbować użyć tego. - Wskazała na pulpit kontrolny.

- Do tego nie dojdzie! - Czarownica zdjęła z szyi klejnot i trzymała go na wysokości oczu naprzeciw pul­pitu. - Tak nie będzie, siostro. Dopilnujemy, aby to się nie stało!

Jaelithe zarumieniła się. Stanęła obok Strażniczki. Obie zaczęły wpatrywać się w klejnot. Ściany pomieszczenia stopniowo gasły, więc panował w nim półmrok, chociaż, gdy wtargnęli tam pierwszy raz, było rzęsiście oświetlone. Wtem z pulpitu kontrolnego trysnął w górę snop iskier.

Ostre odgłosy wybuchów przerwały ciszę. Iskry przebiegły po powierzchni pulpitu, powodując mniejsze eksplozje. Kłęby dymu i zapach palącej się izolacji wypełniły salę. Tu i ówdzie obudowa aparatów się stopiła. Jaelithe i Strażnicz­ka na zawsze unieruchomiły kolderskie mechanizmy, może nie tylko tutaj, lecz i za morzem, tam gdzie Kolderczycy zastawili pułapkę.

Simon powiedział tak później, kiedy razem z sulkarskimi kapitanami i Ingyaldem czekał na ostatnie meldunki od żołnierzy przeszukujących pomieszczenia bazy, aby upew­nić się, że żaden z wrogów nie pozostał przy życiu.

- Pułapka pozostała - powiedziała czarownica. Sie­działa nieco z boku. Po olbrzymim wysiłku twarz jej ściągnęła się i zszarzała. - Kolderczycy mieli pod ręką gotowy materiał - nienawiść, chciwość, zazdrość. Zebrali to razem i utkali sieć, w którą chcieli nas schwytać. W Karstenie panuje teraz chaos. Sprzyja to naszej sprawie, ponieważ odwraca spojrzenia wielkich panów od północnej granicy. Ale anarchia w Karstenie nie będzie trwała wiecz­nie.

Simon skinął głową: - W końcu znajdzie się przywódca, który zjednoczy kraj i skupi uwagę potencjalnych przeciw­ników na wojnie poza granicami Karstenu.

Jaelithe i Strażniczka były tego samego zdania. Podob­nie myślał Ingvald. Sulkarczycy okazali niewielkie zaintere­sowanie całą sprawą.

- A Alizon! - Loyse po raz pierwszy zabrała głos. - Jak przebiega wojna z Alizończykami?

- Seneszal spustoszył ich kraj jak pożar szalejący na wrzosowiskach. Zrobił więcej, niż uważaliśmy za możliwe. Ale nie możemy utrzymać pałającego nienawiścią do nas Alizonu, tak samo jak nie chcemy opanować Karstenu. My z Estcarpu nie pragniemy zdobyczy terytorialnych. Chcemy tylko, aby pozostawiono nas w spokoju - teraz, kiedy nachodzi zmierzch naszej cywilizacji. Dobrze wiemy, że jest to zmierzch, powoli przechodzący w noc, po której już nie nadejdzie poranek. Ale tamci chcieliby przekształcić nasz zmierzch w noc płomieni, śmierci i cierpień. Żaden męż­czyzna czy kobieta nie umiera z własnej woli, wszyscy pragniemy żyć. Jeśli więc przed nami jest noc wojny - Strażniczka uniosła dłoń do góry, a potem opuściła ją - będziemy walczyć do końca.

- Przecież wcale nie musi tak być! - Simon nie mógł pogodzić się z taką przepowiednią.

Czarownica spojrzała na niego, na Jaelithe, Loyse, Ingvalda i Sulkarczyków. Potem uśmiechnęła się.

- Widzę, że wy wszyscy nie możecie się z tym pogodzić. No cóż, Estcarp taki, jakim jest obecnie, na pewno ode­jdzie. Ale może być polem, na którym zasiejemy nowe, nieznane plony. Żyjemy w epoce wielkich przemian. Kol­derczycy tylko je przyspieszyli. Bez ich ingerencji świat pozostałby dłużej taki, jakiego go znacie. Może zdołamy go utrzymać w nie zmienionej postaci jeszcze przez jakiś czas. Ale mogę powiedzieć wam, towarzysze broni, że dokonaliś­cie czynu, o którym za tysiąc lat będą śpiewać bardowie. W końcu sami nie rozpoznalibyście siebie w postaciach herosów, jakimi staniecie się w pieśniach. Będziemy od­nosić zwycięstwa jedno po drugim i będziemy z nich dumni. I nikt z nas nie będzie wypatrywał ostatecznej klęski.

- Ale teraz nadszedł kres Kolderu! - zawołał głośno Ingvald.

- Tak, to koniec Kolderu - potwierdził Simon. - A przed nami są nowe bitwy, jak powiedziała Mądra Pani, i zwycięstwa, które dopiero trzeba wywalczyć.

Wyciągnął rękę do Jaelithe i ich dłonie się spotkały. Nie była to chwila na myślenie o zmierzchu czy nawet nocy nad Estcarpem, na myślenie o czymkolwiek oprócz niej.




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Andre Norton Swiat czarownic
~$dre Norton Swiat czarownic
Cykl 'Świat Czarownic ~ Estcarp' tom II 'Świat Czarownic w pulapce'
Andre Norton Swiat 22 Na skrzydłach magii
Andre Norton Swiat 27 T 2 Zamknięcie bram
Andre Norton Swiat 12 Lampart
Norton Andre Świat Czarownic 15 High Hallack Gryf w chwale(1)
Andre Norton Troje przeciw Swiatu Czarownic
Andre Norton SC 11 [Cykl High Hallacku] Czary Świata Czarownic
Amdre Norton Troje przeciw Swiatu Czarownic Swiat czarownic 3
Andre Norton Opowiesci ze Swiata Czarownic t 4
Andre Norton Czary Swiata Czarownic
Andre Norton Opowiadania ze Swiata Czarownic Tom 4
Andre Norton Opowiesci Ze Swiata Czarownic T 4
Andre Norton Opowiesci ze Swiata Czarownic t 2
Andre Norton Czarodziej ze Swiata Czarownic
Norton Andre Czary Swiata Czarownic (SCAN dal 772)
Norton Andre Madrosc Swiata Czarownic
Norton Andre 4 Czary Świata Czarownic

więcej podobnych podstron