Coulter Catherine Czar 02 Czar tropikalnej wyspy

Catherine Coulter

CZAR TROPIKALNEJ WYSPY

Tytuł oryginału: Calypso Magic

PROLOG

Haversham House, Richmond, Anglia

marzec 1813 roku


Gdzież, u diabła, była Charlotte?

Lyonel Ashton, szósty hrabia Saint Leven, masze­rował przez mocno zaniedbany ogród w Haversham.

Charlotte tam nie było, tylko jedna służąca starają­ca się znaleźć wystarczająco okazałe wiosenne kwiaty na bukiet. Hrabia w duchu życzył jej powodzenia.

Łucja, jego cioteczna babka, zasugerowała stajnie. Westchnął. Łucja nie lubiła Charlotte i ledwie skrywa­ła swoją niechęć do lorda Havershama, którego uwa­żała za źle wychowanego durnia. Całą rodzinę Havershamów traktowała okropnie, pomyślał Lyon. Zasta­nawiał się, dlaczego nalegała, żeby tu dziś przyjechać. Jej kiepska wymówka o pięknej pogodzie była równie fałszywa jak noszona przez nią treska. Wreszcie hra­bia skręcił i przeciął podjazd, kierując się do stajni. Lord Haversham, tak jak i Charlotte, mieli bzika na punkcie polowania i stajnie nakryte łupkowym da­chem były w o wiele lepszym stanie niż sam dom.

Lyon zajrzał najpierw na nieskazitelnie czysty pa­dok. Wyglądało na to, że byli tam wszyscy stajenni i ich pomocnicy, ale nie było Charlotte.

Na koniec hrabia wkroczył do chłodnej stajni. Wszystkie konie znajdowały się na zewnątrz, gdzie z nimi trenowano. Nikogo nie było w pobliżu. Lyon zmarszczył czoło, ale podszedł do siodłami. Przysta­nął na moment przed zamkniętymi drzwiami.

Charlotte była w środku, słyszał jej głos. Z uśmie­chem na twarzy sięgnął do klamki, po czym nagle cof­nął rękę. Usłyszał także glos mężczyzny; niski, głębo­ki... czuły. A potem głos Charlotte - piskliwy okrzyk.

Lyon poczuł, jak krew pulsuje mu w skroniach.

Jak gdyby był kimś innym, człowiekiem poruszają­cym się we śnie, obserwował swą dłoń sięgającą po klamkę i naciskającą ją powoli. Drzwi otworzyły się wolno i bezszelestnie.

Charlotte leżała na plecach, opierając głowę na hiszpańskim siodle; lord Danvers, ze spodniami z koźlej skóry spuszczonymi do kolan, znajdował się między jej szeroko rozłożonymi nogami, pompując w nią z impetem.

Lyon wszedł do pokoju. Bardzo powoli podniósł szpicrutę. W tej samej chwili Charlotte zobaczyła go i krzyknęła.

Zdzielił białe pośladki Moresseya. Dancy ryknął, gwałtownie wyskakując z Charlotte, a jego twarz by­ła obrazem przerażonego zdumienia i bólu. Lyon zdzielił go szpicrutą raz jeszcze, po czym odrzucił ją na bok. Chwycił Moresseya, szarpnął go do góry i walnął pięścią w twarz swego byłego przyjaciela. I jeszcze raz. Moressey walczył, ale bezskutecznie. Lyon uderzył go znowu i usłyszał trzask kości.

- Przestań! Lyonelu, przestań! Zabijesz go! - Charlotte opuściła spódnice i rzuciła się ku niemu. Ciągnąc go za ramię, potrząsała nim i wrzeszczała.

Sen nagle się urwał. Lyon wpatrywał się w pokie­reszowaną twarz Moresseya, który stracił przytomność. Powoli, z rozmysłem, Lyon go puścił i patrzył, jak ten pada na podłogę ze spodniami u kolan. Dancy nie mógł się teraz poszczycić wybujałą męskością.

Lyon był świadom zapachów unoszących się w sio­dłami: pachniało lnianym siemieniem, skórą i sek­sem. Odwrócił się do swojej narzeczonej. Nienatu­ralnie spokojnym głosem powiedział:

- Mam nadzieję, że odwołasz nasze zaręczyny w gazetach. Kiedy lord Danvers przyjdzie do siebie, powiedz mu, że zgłosi się do niego mój sekundant.

- Lyonelu - odparła Charlotte, wyciągając ku nie­mu rękę. - Proszę, to nie to, co...

- Możesz zatrzymać pierścionek zaręczynowy. Po­nieważ jest nowy i nie stanowi dziedzictwa Saint Leven, nie będzie mi potrzebny. - Patrzył, jak łzy zbie­rają się w jej pięknych oczach. - Chyba lepiej by by­ło - powiedział tym samym spokojnym głosem - gdy­byś zajęła się swoim kochankiem. Jak mi się zdaje, ma złamany nos.

Odwrócił się i wyszedł z siodłami.

- Lyonelu! Niech cię diabli, wracaj!

Odwrócił się z zimnym i złowrogim wyrazem twarzy.

- Wnioskuję, moja droga Charlotte, że zamierzasz poślubić lorda Danversa? Będzie cię potrzebował do opieki, jak sądzę, kiedy już wpakuję mu kulę w ra­mię. Doprawdy, co za szkoda, właściwie uważałem Dancy'ego za przyjaciela. Co do ciebie, cóż, napraw­dę nie ma o czym więcej mówić.

Jego jedyną trzeźwą myślą, kiedy wracał w stronę domu, było: „Mój Boże, a gdybyśmy byli już po ślu­bie i zastałbym ją z innym mężczyzną?”.

Wcale nie był zaskoczony widokiem ciotki Łucji stojącej przy powozie. Popatrzył na nią.

- Przykro mi, mój chłopcze - powiedziała, delikat­nie dotykając jego rękawa opuszkami palców.

- Czy to byt powód naszej wizyty?

- Tak.

- Pogoda jest wyśmienita, tak jak powiedziałaś.

- Nie będę cię okłamywać, Lyonie. Ulżyło mi, że odkryłeś prawdę, nim byłoby za późno.

- Skąd wiedziałaś? Wiedziałaś, że ona oszukuje mnie z Moresseyem?

- Wejdź do powozu. Opowiem ci w drodze po­wrotnej do Londynu.

Ruszył za nią. Jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Powóz potoczył się po szerokim podjeździe.

Lyonel nie obejrzał się za siebie.

ROZDZIAŁ 1

Toczy się między nimi potyczka na języki.

SHAKESPEARE


Cranston House, Londyn, Anglia

maj 1813 roku


Diana Savarol nienawidziła Londynu. Był maj, a ona się trzęsła, zawsze się trzęsła. Chciała wrócić do domu, z powrotem na wyspę Savarol w Indiach Zachodnich, gdzie zawsze było ciepło; niebo zawsze rozświetlało tam jasne słońce. Spojrzała na Łucję, la­dy Cranston, groźną starszą damę, która miała język cięty jak brzytwa, i zacisnęła wargi. Diana jak dotąd nie była całkiem pewna, czyją lubi. Chociaż Łucja była niska, wyglądała majestatycznie niczym królowa ze swoimi białymi jak śnieg włosami upiętymi wyso­ko do góry, i ostrym podbródkiem, zadartym nieco wyżej niż u zwykłych śmiertelników.

- Nazywaj mnie ciotką Łucją - powiedziała wład­cza dama Dianie po jej przybyciu. - Nie jestem tak właściwie twoją ciotką, ani nawet cioteczną babką, ale tak będzie dobrze.

I Diana się do tego dostosowała. Któż by tego nie zrobił, kiedy te bystre, bladoniebieskie oczy wpatry­wały się w niego tak rozkazująco?

- Powinnam poprosić, żeby napalono w kominku - odezwała się Diana, spoglądając z nieskrywaną tę­sknotą na puste palenisko.

- Doprawdy, moja droga? Nie wydaje mi się. Dla­czego nie nałożysz cieplejszego szala?

- Nie mam cieplejszego szala.

- A zatem będziesz musiała przywyknąć. Jesteś tu dopiero tydzień, moje dziecko.

Łucja powróciła do swojej książki, mrożącej krew w żyłach gotyckiej powieści, której akcja była najzu­pełniej niewiarygodna i wyjątkowo podniecająca. Diana wspomniała o tym głośno, z szeroko rozwarty­mi oczyma, a Łucja odparła:

- Cóż, nie jestem jeszcze martwa, moje dziecko. Cieszy mnie zapominanie o moich pięćdziesięciu sześciu latach, choćby tylko na chwilę. Bohaterka to taka gąska. Doprawdy, nadzwyczaj zabawna.

- Czy bohaterka zemdlała już w tym rozdziale, cioteczko?

- Dwa razy - odpowiedziała Łucja. - Raz przy zło­czyńcy i raz przy bohaterze. Jest w tym znakomita. Obawiam się, że to jedyna rzecz, w jakiej jest znako­mita, chyba żeby wziąć pod uwagę jej oczy, które opi­sywane są jako niebieskie niczym błękit nieba... naj­zupełniej niewiarygodne, muszę przyznać... i wielkie niczym delikatne porcelanowe spodki. Wedgwood, jak sądzę? Och, moja droga Diano, dziś wieczorem weźmiemy udział w balu u lady Bellermain. Założysz nową suknię z błękitnego jedwabiu. Dzięki temu bę­dziesz wyglądała na mniej opaloną.

Diana lubiła błękitny jedwab, ale nie dlatego, że jej cera wydawała się dzięki niemu bledsza. Sprawiał, że wyglądała na wysoką i smukłą jak zdrowe, młode drzewko. Bal! Diana poczuła się tak, jakby trafił ją piorun. Co się z nią tam stanie, kiedy przed salą peł­ną obcych wyda się, że ona nie potrafi...

- Cioteczko... - odezwała się z pewną desperacją. - Muszę ci powiedzieć, że ja nie umiem...

Didier, kamerdyner Łucji, którego ciotka z czuło­ścią określała mianem „tego starego mnicha”, wszedł do salonu, skłonił się nieznacznie i powie­dział głębokim głosem:

- Przybył lord Saint Leven, proszę pani. Jak pani sobie życzyła.

- Ach, Lyonel! Nie stójże jak słup soli, Didier, wprowadź mojego siostrzeńca. - Łucja upchnęła po­wieść pod siedzeniem swojego fotela, po czym posła­ła Dianie spojrzenie, które ta dokładnie przetłuma­czyła sobie jako: „Uważaj na to, co mówisz, albo obedrę cię ze skóry”.

Kim był ten cały Lyonel? To naprawdę siostrze­niec Łucji? Oczywiście, Diana będzie dla niego uprzejma. Dlaczego miałaby nie być? Diana łatwo mogła odpowiedzieć na własne pytanie. Nie zmusza­ła się do grzeczności wobec nikogo. Nie chciała tu przebywać. „Będę trzymać język na wodzy, przynaj­mniej przez chwilę” - pomyślała i uśmiechnęła się na myśl o wepchnięciu sobie dłoni do ust.

Lyonel nie chciał widzieć się z Łucją, przynajmniej jeszcze nie teraz, ale właśnie wrócił ze swojej posiadło­ści w okolicach Yorku. Większość czasu spędził w to­warzystwie Frances i Hawka w ich stadninie koni wy­ścigowych Desborough. Ale nigdy w życiu nie zignoro­wałby wezwania od Łucji, a poza tym - jak sobie tłu­maczył - kochał tę cioteczkę. Bądź co bądź, ocaliła go przed małżeństwem, któremu nigdy nie przyświecała­by łaska niebios. Przelotnie pomyślał o Dancym Moresseyu, teraz nieszczęsnym mężu Charlotte. Lyonel postrzelił go w ramię i jakoś nikt się o tym nie dowie­dział. Bóg jeden wie, że ktoś powinien o tym usłyszeć, bo Charlotte wrzeszczała jak potępiona dusza.

Zamaszystym krokiem wszedł do salonu i zamarł. Pośrodku pokoju stała dziewczyna, skulona w sobie i drżąca. Najwyraźniej nie była służącą bo popatrzy­ła na niego z dosyć arogancką ciekawością ale jej szara suknia była niemodna i do tego za ciasna. Pier­si miała tak ściśnięte, że Lyon dziwił się, iż szew jesz­cze nie puścił. Dziewczyna była niczego sobie - stwierdził to bez specjalnego zainteresowania; wyso­ka i szczupła, pomijając biust. Miała gęste włosy, których blond mieszał się z różnymi odcieniami brą­zu i złota, a jej oczy z tej odległości wydawały się in­teresująco zielonkawoszare. Lyonel zerknął w kie­runku Łucji, pytająco unosząc brew.

- Wejdź, wejdź, mój chłopcze - zawołała Łucja. - Chcę, żebyś poznał swoją kuzynkę, Dianę Savarol. Diano, moja droga, to jest twój kuzyn Lyonel Ashton, hrabia Saint Leven.

- Kuzynka? - zawołał. - Ma pani febrę?

- Nie - odparła ostro dziewczyna. - Jest mi pie­kielnie zimno.

- Cóż, to przynajmniej nie powinno być zaraźliwe. Kuzynka, powiadasz? Nie wiedziałem, że mam jakąś kuzynkę Dianę Savarol.

- Nieco dalszą kuzynkę - powiedziała Łucja.

- Ja też nie wiedziałam, że mam jakiegoś kuzy­na Lyona - odezwała się Diana.

- No dobrze - powiedziała Łucja. - Bardzo dale­ką. Wasze babki były kuzynkami, jak sądzę. Ukłoń się, Diano.

Diana zrobiła ruch, blado przypominający dygnię­cie.

W odpowiedzi Lyonel poruszył się w parodii ukłonu.

- Usiądź, mój chłopcze. Didier, podaj herbatę.

- O ile pamiętam z drzewa genealogicznego mego ojca - odezwał się Lyonel, spoglądając na Łucję - moja babka poślubiła człowieka z jakiegoś zapo­mnianego przez Boga miejsca i opuściła Anglię.

- Indie Zachodnie trudno nazwać miejscem zapo­mnianym przez Boga - odpowiedziała Diana. - Te­raz już nie. Piraci dawno zniknęli, ale z kolei mamy kwakrów.

- Twój cioteczny dziadek, Lyonelu, Oliver Mendenhall, towarzyszył jej, twojej babce, znaczy się. Dobrze mu tam poszło. Dziedziczysz po nim, jeżeli jeszcze o tym nie wiedziałeś.

- Obawiam się, że z wrażenia padnę na miejscu.

- A więc to ty jesteś tym młokosem Ashtonów - powiedziała Diana.

- Słucham?

- Pan Mendenhall nazywa cię młokosem Ashtonów. - Diana zadarła nosek, a Lyonel przyłożył do oka monokl.

Łucja nie wiedziała wcześniej, czego się spodzie­wać, ale jej ukochany Lyonel, ten młokos Ashtonów, zachowywał się nadzwyczaj dziwacznie, a wszystko to z powodu tej okropnej Charlotte Haversham. Był - a raczej bywał kiedyś - dobrze wychowany, nienagan­nie uprzejmy, zwłaszcza dla kobiet, i posiadał dar cię­tego humoru, w którym nie było ani grama złośliwo­ści. Ten nowy Lyonel przyglądał się Dianie, jak gdyby była dumną posiadaczką trojga oczu i plam na twarzy.

- To mógłby być interesujący widok - Diana ode­zwała się pod nosem, ale nie dość cicho.

A zatem to ten mężczyzna, któremu stary Oliver zmuszony był zostawić wszystkie swoje ziemskie do­bra...

- Co mogłoby być interesującym widokiem?

- To, jak z wrażenia pada pan na miejscu.

- Ach - powiedziała Łucja - nasza herbata. Diano, moja droga, czy zechciałabyś nalać?

Niech licho porwie tych dwoje. Łucja po trzech dniach uznała, że Diana to dziewczyna dla Lyonela. Wcześniej nie zamierzała zgadzać się z Oliverem, który w swoim ostatnim liście zasugerował, że Diana i jego dziedzic mogliby być parą. Łucja za­pamiętała Olivera jako nieodpowiedzialnego mło­dzieńca z wielkim nosem, pryszczatą cerą i cofnię­tym podbródkiem. Oliver napisał nie tylko do niej, ale także do ojca Diany. A teraz tych dwoje walczy­ło ze sobą jak jakaś dwójka źle wychowanych bok­serów na ringu. Oboje musieli mieć domieszkę chłopskiej krwi. Nie ze strony rodziny Łucji, rzecz oczywista.

Diana, bez specjalnego wdzięku, nalała herbatę.

- Jak sądzę, smak herbaty ma zostać zabity mle­kiem?

Ponieważ nie podniosła głowy, zadając pytanie, Lyonel odezwał się:

- Kto jest adresatem tej wypowiedzi?

- Ciotka Łucja nie zabija niczym smaku herbaty. A wasza lordowską mość?

- Ależ bardzo proszę, niech pani zabije moją her­batę - odparł Lyonel, który w ciągu dwudziestu sied­miu lat życia ani razu nie miał mleka w swojej herba­cie. Popatrzył, jak Diana się zatrzęsła, tym razem ze wstrętu, i uśmiechnął się. Wstał i podszedł do kre­densu. Nalał sobie brandy.

- Zmieniłem zdanie - powiedział, przelotnie kła­niając się Dianie. - Co pani tu robi?

- Chwilowo mieszkam. Najświętszą misją ciotki Łucji jest zapewnienie mi ogłady i wprowadzenie do towarzystwa.

- Nie wydaje się pani materiałem na debiutantkę - odparł i pociągnął łyk brandy. Była dobra. Łucja miała najlepsze piwnice w Londynie.

Spodeczek Diany zadygotał. „Co dolega temu okropnemu człowiekowi?” - zastanawiała się. Ledwie raz tylko rzucił na nią okiem i zrobił się wstrętny. Cóż, Diana nie była kimś, kto potulnie położyłby uszy po sobie i dał się podeptać. Odpowiedziała tylko:

- No i dobrze. Nie byłoby mi do twarzy w bieli.

- Nie, nie byłoby - Lyonel odparł, przytakując beznamiętnie. - Pani cera wyglądałaby zbyt ziemiście.

- Wydaje mi się - odezwała się Łucja, świdrując wzrokiem najpierw jedno, potem drugie - że poślę was oboje z powrotem do pokoju dziecinnego, żeby­ście nabyli nieco manier. Mój chłopcze, już dwa mie­siące upłynęły od tego koszmarnego wydarzenia.

Lyonel zesztywniał. Boże, powinien przecież wie­dzieć, że Łucja nie utrzyma swojego przeklętego ję­zyka za zębami.

- Jakiego wydarzenia? - zapytała Diana, jakby na złość jego życzeniu. Czyżby stoczył pojedynek i zabił kogoś? Stracił wszystkie pieniądze zatracając się w hazardzie? Może był chory, a może...

- To nie pani sprawa - odparł Lyonel. - A teraz, ciociu, dlaczego mnie do siebie wezwałaś w ten pięk­ny dzień? Jak wiesz, jestem zajęty.

- Przynajmniej wyszedłeś z ukrycia - powiedziała Łucja. - Jak mają się Frances i Hawk? Jak mnie­mam, lizałeś swoje rany w Desborough Hall?

- Ciociu - Lyonel odezwał się bardzo spokojnie. - Powiedz mi, czego sobie życzysz, albo wychodzę. Na­tychmiast.

Łucja wiedziała, kiedy się wycofać, a kiedy atako­wać. Teraz nadszedł czas na kompromisowe załago­dzenie sytuacji.

- Mój chłopcze, mam problem. Abercrombie mnie zawiódł. Jesteś mi potrzebny, żeby towarzyszyć Dianie i mnie na balu u Bellermainów dziś wieczo­rem.

Lyonel głośno jęknął.

- Nie wydaje mi się, ciociu.

- Jeżeli się obawiasz, że Charlotte i Dancy tam bę­dą... - Łucja urwała w pół zdania.

- Do diabła z tym, gdzie Charlotte jest albo gdzie jej nie ma!

- Wyrażasz się niestosownie - odezwała się Diana, wtrącając swoje trzy grosze.

Kim była ta Charlotte? Czy to ona była tym „kosz­marnym wydarzeniem”?

- Co do pani - odparł Lyonel, nie będąc w stanie odeprzeć jej zarzutu - dlaczego nie wróci pani tam, skąd przyjechała? Mam nadzieję, że jest tam więcej kobiet o ziemistej cerze i nie będzie się pani tak wy­różniać.

- Nie mam ziemistej cery! Jestem opalona. W przeciwieństwie do was... elegantów... mnie słoń­ce sprawia przyjemność. Oczywiście tutaj, w tym za­pomnianym przez Boga kraju, nie dane jest wam cie­szyć się słońcem, czyż nie? Pan na przykład wygląda blado i niezdrowo.

- Ciociu, do widzenia. Panno Savarol, za pani po­zwoleniem.

- Lyon! Potnę cię na kawałeczki, jeżeli zrobisz chociaż krok!

Lyonel chętnie by kogoś ugryzł, tak był zły. Po chwili, ku jego najwyższemu rozczarowaniu, ciot­ka Łucja głośno i teatralnie zalała się Izami, którym towarzyszyło głębokie, gardłowe łkanie. Lyonel za­klął pod nosem.

Zobaczył, jak Diana pędzi ku Łucji i robi zamie­szanie wokół starszej damy.

- Och, na miłość boską - powiedział, zawracając - niech pani pozwoli mi podać jej brandy. I przestanie zachowywać się jak kwoka.

Słysząc tę uwagę, Łucja zerknęła przez palce. Dia­na była niepokojąco sztywna i wpatrywała się w Lyonela, który spokojnie niósł brandy.

- Proszę - powiedział, podsuwając jej kieliszek.

Łucja upiła ledwie łyczek, wydala z siebie kolejny potężny szloch i starała się wymusić jakieś łzy, które mogłaby otrzeć. Roztropnie potarła oczy chusteczką.

- Diano, moja droga - odezwała się w miarę drżą­cym głosem. - Czy nie zechciałabyś pójść do Grumber i poprosić jej o moje sole trzeźwiące?

Diana nie była w ciemię bita. Cioteczka coś knuła, jeżeli intuicja jej nie myliła. I w tym celu ciocia mu­siała się jej stąd pozbyć. Niech więc tak będzie. Dia­na skwapliwie umknęła z salonu. Być może, pomy­ślała Diana, Łucja użyje swojego kolącego języka, by zrugać tego jej bardzo dalekiego kuzyna. W każdym razie miała taką nadzieję.

- Wyśmienite posunięcie, Łucjo - powiedział Lyonel, przypatrując się jej z rękoma skrzyżowanymi na piersi i z ironicznym spojrzeniem.

- Dziękuję, mój chłopcze. A teraz mi powiedz, dlaczego nie lubisz swojej kuzynki.

- Nawet nie znam mojej kuzynki, czy kim tam ona jest. A tak w ogóle, to co ona tutaj robi?

- Powiem ci, jeżeli usiądziesz.

Lyonel usiadł.

- Jej ojciec, Lucien Savarol, błagał mnie, żebym wzięła ją pod swoje skrzydła na jeden sezon. Początko­wo nie zastanawiałam się, skąd to zastrzeżenie, że tyl­ko na jeden sezon, ale dość szybko odkryłam powód. Diana odmawia pozostania tu dłużej. Obawiam się, że nie znajdę dla niej męża. Jak widzisz, jest bardzo draż­liwa, bardzo dumna, i w tej chwili nienawidzi tego miejsca. - Łucja postała mu jedno ze swoich wypróbo­wanych spojrzeń. - A teraz ty wkroczyłeś i zachowałeś się jak głupiec. To wielki błąd, Lyonelu. Miałam na­dzieję, że weźmiesz tę dziewczynę pod swoje skrzydła i przydasz jej nieco własnego splendoru.

- Ma fatalne maniery - odparł.

- Nie, dopóki ty jej nie sprowokowałeś.

- Okropnie wygląda.

- Głupcze! Te jej blond włosy są niesamowite! A te wysokie kości policzkowe? Jest żywym obrazem swo­jej mamy, która, jak mi mówiono, była znaną piękno­ścią. Co do jej ubioru, byłyśmy na zakupach i jej suk­nia na dzisiejszy wieczór jest najmodniejsza i na­prawdę śliczna.

- Łucjo, czy w Indiach Zachodnich nie ma odpo­wiednich dżentelmenów? Tutaj z całą pewnością ona nie jest na swoim miejscu. Oczywiście nie spodzie­wasz się tak naprawdę znaleźć dla niej męża tu, w Londynie?

- Ona także jest dziedziczką - powiedziała Łucja.

- Doskonale - zabrzmiała cierpka odpowiedź. - Pozwól, by to się rozeszło, a będą cię oblegać łowcy fortun i obwiesie. - Zaklął cicho pod nosem, świa­dom, że sieć wokół niego została rozciągnięta. Pod­niósł obie ręce. - Dobrze. Będę towarzyszył wam obu do Bellermainów dziś wieczorem. Przedstawię małą Dianę moim nieszczęsnym znajomym. Ale Łu­cjo, jeżeli ona naskoczy jak sekutnica na któregokol­wiek z dżentelmenów, możesz zapomnieć...

- Jak sekutnica! Ty nieznośny fircyku!

Lyonel zgrzytną! zębami.

- Przyniosła pani sole? - zapytał.

- Oczywiście. Proszę, ciociu.

- Musiała pani chyba zadrzeć spódnice i pognać po schodach.

- Dziękuję, moja droga - powiedziała Łucja i schowała je do chusteczki. - Lyonel tak naprawdę nie miał na myśli sekutnicy, Diano. On tylko porów­nywał...

- Ha!

- Nie wyraża się pani miło i nie grzeszy dziewczę­cą skromnością - odparł Lyonel. - Jeżeli zamierza pani w ogóle poruszać się po Londynie, radzę po­skromić język i zatrzymywać swoje co bardziej nie­stosowne opinie dla siebie.

Łucja wzniosła oczy do nieba. Chociaż miała ochotę kopnąć jedno i drugie, stwierdziła, że przy­najmniej w tej chwili byli bardziej zabawni niż boha­terka jej powieści. Te jej omdlenia zaczynały już działać jej na nerwy.

- Nie zachowuję się niestosownie! Jestem Dia­na Savarol z wyspy Savarol i mogę mówić i robić do­kładnie to, co mi się podoba! I każdy powie, że robię to stosownie.

- Ośmielam się zauważyć, że ta wyspa Savarol jest równie ważna i cywilizowana co koszary w jakimś prowincjonalnym zaścianku - wtrącił Lyonel.

Jego daleka kuzynka wpatrywała się w niego z furią w oczach i rumieńcem na twarzy. Co się właściwie stało? Prowokował tę dziewczynę, tak jak powiedzia­ła Łucja. Nie zachowywał się tak, jak powinien. Nie postępował jak dżentelmen, którym był. Dwa mie­siące temu najprawdopodobniej jej drażliwość i du­ma wywołałyby u niego zaledwie pełne tolerancji rozbawienie. Teraz jednak chętnie przełożyłby ją przez kolano i spuścił lanie.

Odchrząknął i z dużą dozą wysiłku zdołał uspo­koić głos.

- Panno Savarol, przepraszam. Jestem pewien, że posiada pani wiele wspaniałych zalet. Ciociu, jeżeli nie jestem ci już potrzebny, spotkam się z wami obie­ma wieczorem.

- Nie poszłabym z panem do muzeum!

- Do jakiego muzeum, moja droga?

Lyonel spojrzał na nią z beznamiętnym wyrazem twarzy.

- Nie zapraszałem pani, panno Savarol, chociaż londyńska Tower to interesujący pomysł. Do zoba­czenia wieczorem, moje panie.

Ukłonił się, odczuwając ulgę, że to nie on musi tu zostać i znosić nieuniknioną tyradę ciotki Łucji. Co za okropny głuptas z tej dziewczyny. Do tego jest przemądrzała i ma ziemistą cerę.

- Wasza lordowska mość - odezwał się nieskazitel­ny i śmiertelnie poważny Didier, wręczając Lyonelo­wi jego laskę i rękawiczki.

Lyonel uniósł brew.

- Niestety, Didier, wrócę tu.

Zdawało mu się, kiedy szybko wychodził z domu, że słyszy wrzask dobiegający z salonu. „Nie wyglą­dam blado i niezdrowo”, pomyślał, idąc ulicą w kie­runku Piccadilly.

A jednak wkrótce znalazł się w Klubie Bokserskim Jacksona dla Dżentelmenów. „Nie jestem niezdrów” - pomyślał raz jeszcze, patrząc na Jamesa Crockrena, leżącego u jego stóp z krwawiącym nosem.

ROZDZIAŁ 2

Każdy musi wiosłować takimi wiosłami,

jakie posiada.

PRZYSŁOWIE ANGIELSKIE


Diana przyglądała się w lustrze swojemu obfitemu biustowi. Uśmiechnęła się, a potem zaczęła chicho­tać tylko po to, by zobaczyć, czyjej biust pozostanie tam, gdzie powinien. Ku jej zdumieniu pozostał. Przynajmniej na chwilę, powiedziała sama do siebie. Żadnych dzikich i gwałtownych ruchów dzisiejszego wieczoru. Diana próbowała nieco przygarbić ramio­na, ale to wyglądało zupełnie dziwacznie. Ach, no cóż, nic nie da się z tym zrobić; jej ciało było właśnie takie i koniec.

Grumber weszła w tej chwili do sypialni i jej wiecz­nie niewzruszona obojętność nieco się zachwiała.

- Bardzo ładnie, panienko.

- Dziękuję, Grumber. Co tam masz?

- To tylko puder ryżowy. Lady Cranston chce, że­by była panienka w jednolitym kolorze.

Diana już miała odmówić, dając pokaz słusznego gniewu, gdy zauważyła, że jej opalona twarz wygląda­ła nieco dziwnie przy białych ramionach i dekolcie.

Ziemista, też coś!

- Dobrze, Grumber. Nałóż mi to.

Upudrowana, Diana raz jeszcze podziękowała Grumber i wysiała ją na dół. Łucja czekała na nią w salonie, odziana w królewską purpurę.

- Ślicznie, Diano, po prostu ślicznie. Wielkie nie­ba! - Łucja podeszła bliżej. - A cóż to takiego... Wy­glądasz jak trup!

Diana bardzo delikatnie dotknęła policzka ko­niuszkami palców. Zrobiły się białe jak śnieg - przy­najmniej tak pomyślała, ponieważ nigdy nie widziała śniegu.

Łucja otarła jej twarz chusteczką mówiąc jej przy tym, by zamknęła oczy przed chmurą białego pyłu.

- Teraz znacznie lepiej. Podobają mi się twoje wło­sy, tak podgarnięte do góry, z grubymi lokami na ra­mionach. Bardzo ładnie. Te krótkie fryzurki młodych dam przywodzą mi na myśl pudle, które przystrzyżo­no zbyt krótko. - Już miała dodać, że grube pasma blond włosów przypominają jej o jej własnych, kiedy była młoda, ale Łucja nie chciała, żeby Diana zrobi­ła się zarozumiała. - A teraz, moja droga, mam coś dla ciebie.

Łucja wyciągnęła z czarnego atłasowego puzderka piękny sznur pereł. Zapięła go na szyi Diany, po czym wręczyła jej parę perłowych kolczyków.

Diana popatrzyła na nie bezradnie.

- Są śliczne, ciociu, ale ja nie mam przekłutych uszu.

Łucja na moment zmarszczyła czoło, po czym powiedziała z werwą:

- Zajmiemy się tym jutro. Ten naszyjnik wygląda na tobie bardzo dobrze. A teraz, gdzie jest Lyonel?

- Naszyjnik jest piękny, ciociu. Dziękuję. Jednak co do przekłuwania, to sama nie wiem...

- Nonsens. Odrobina bólu i już po wszystkim. Nie bądź tchórzem. Nie pozwolę tego zrobić Grumber, ona trochę ciężko radzi sobie z igłą przy cerowaniu. Nie, tym zajmę się sama.

Diana nie była przekonana, czy dzięki temu to do­świadczenie będzie lżejsze, ale nic nie odpowiedzia­ła. Podeszła do lustra nad kominkiem i przyjrzała się naszyjnikowi. Wyglądała naprawdę bardzo eleganc­ko. Potem jej wzrok przesunął się na biust i zadrża­ła, zakłopotana.

Przez ostatnie cztery lata bardzo rygorystycznie zasłaniała piersi, nie dbała bowiem o to, jak patrzyli na nią mężczyźni. Bezwiednie spróbowała podcią­gnąć błękitny jedwab wyżej.

- Nie marudź, Diano! Wkrótce się przekonasz, że jesteś bardzo modna, i mogę dodać, że nawet dosyć skromnie ubrana.

- Ale wypadnę z tego, ciociu, wiem to. Nie mogę uwierzyć, że to jest skromne. Przecież ta suknia nie mogłaby być już wycięta ani odrobinę bardziej.

- Nonsens. Ach, Lyonelu, jesteś nareszcie.

Lyonel, który usłyszał ostatnią wymianę zdań, przyjrzał się bujnemu biustowi Diany.

- Nie wypadnie pani, panno Savarol. A nawet je­żeli, to dopilnuję, żeby natychmiast panią zakryć.

- Och? A czym?

- Czymkolwiek, co będę miał w takiej chwili pod ręką. - Podniósł ręce, rozpościerając palce.

- Lyonelu!

- Wybacz, Łucjo. Obie wyglądacie kwitnąco. Mój Boże, a cóż to za diabelstwo ma pani na twarzy?

- Puder ryżowy - odparła Diana. - Żeby nadać skórze jednolity odcień.

- Starłam go już sporo, Lyonelu. Uważasz, że na­dal jest za dużo?

- A kogo obchodzi, co on myśli? - ucięła Diana, spuszczając wzrok.

- Doskonale - powiedział Lyon. - Wiem, oczywi­ście, że to afektowana panieńska poza, ale niemniej ktoś obcy mógłby ją wziąć za prawdziwą.

- To nie tak - odparła, piorunując go wzrokiem. - Ja nie... cóż, ja nie umiem tańczyć!

Lyonel jęknął.

- A zdawało mi się, że powiedziała pani, iż nie po­chodzi z zaścianka?

- Ta pańska złośliwość! Ja po prostu nigdy nie in­teresowałam się takimi rzeczami, a poza tym - doda­ła, siląc się na odrobinę szczerości - nie było nikogo, kto by mnie nauczył.

- Spokojnie - powiedziała Łucja. - Która godzina, Lyonelu?

- Właśnie minęła ósma.

- A zatem mamy czas. Didier!

- Tak, proszę pani - odezwał się chwilę później Di­dier.

- Do pokoju muzycznego. Lord Saint Leven poin­struuje pannę Savarol co do niuansów walca.

- Dlaczego walca, Łucjo? Potrzebna jest zgoda pa­ni domu, żeby go zatańczyć.

- Sally udzieli jej pozwolenia, zobaczysz - odparła Łucja. - Poza tym kadryl i kotylion są zbyt skompli­kowane, żeby nauczyła się ich w pól godziny. Dzię­kować Bogu, że ostatecznie zaakceptowano walca.

Kiedy przeszli do małego pokoju muzycznego, Didier siedział już przy fortepianie, grając gamy; wyglądał przy tym zupełnie jak Beethoven z lwią grzywą.

Łucja usadowiła się w wygodnym fotelu z wysokim oparciem i skinęła dłonią na młodych.

- Cóż, panno Savarol, czy można? - powiedział Lyonel, kłaniając się.

- Czy można co? Nie wiem, co robić.

- Najpierw musi pani podejść bliżej i udawać, że podoba się jej, gdy ją trzymam. A teraz, jak pani sły­szy, Didier zaczął grać melodię z wyraźnym rytmem na trzy. Proszę więc liczyć, raz dwa trzy, raz dwa trzy, akcent na raz, i dać się prowadzić.

Lyonel utrzymywał między nimi przyzwoitą odle­głość pół kroku. Diana była wyższa niż początkowo mu się zdawało, i przyszło mu do głowy, że dotąd nie zwracał uwagi na wysokie kobiety z dużym biustem. Charlotte była drobniutka, sięgała mu ledwie do ra­mienia, miała smukłą figurę i oczy o barwie ciemnej czekolady, a nie szarozielone. Zabawny kolor, jak gdyby natura nie mogła się zdecydować. Lyonel wziął się w garść. Szczerze mówiąc, w tej chwili nie podobała mu się żadna kobieta.

Liczył głośno, delikatnie prowadząc Dianę. Była urodzoną tancerką, jak niechętnie pomyślał po chwili.

- O to chodzi, niech pani się nie ociąga i nie nadeptuje mi na stopę. Uch!

- Przepraszam - powiedziała Diana, wpatrując się w swoje buciki.

W tej chwili okręcił ją dokoła, aż prawie na niego upadła. Poczuł mrowienie zrodzone z czystego pożą­dania i pospiesznie odsunął ją od siebie. Zaś Dia­na była zbyt zakłopotana własną niezgrabnością by cokolwiek zauważyć.

- Uwaga - powiedział ostro.

Ten jej przeklęty biust doprowadzi dżentelmenów do obłędu.

Jej oczy przybrały bardziej szarą barwę i Lyon zdał sobie sprawę, że ją zranił.

- Idzie pani świetnie. Po prostu proszę liczyć, ale po cichu. Kiedy będzie pani wolno zatańczyć walca, ja zarezerwuję pierwsze dwa, a potem będzie pani radzić sobie sama.

- Jakież to wielkoduszne, wasza lordowska mość!

- Tak, też tak myślę.

Didier zagrał jeszcze trzy walce, i pod koniec trzeciego Diana zdołała po raz pierwszy patrzeć na Lyonela przynajmniej chwilami.

- Kiedy już pani do tego przywyknie, będzie pani mogła prowadzić rozmowę ze swoim partnerem. Te­go się oczekuje, jak pani wie.

- To dziwne uczucie znajdować się tak blisko męż­czyzny - powiedziała bardziej do samej siebie niż do mego.

- Blisko? Jest pani o dobre pól kroku ode mnie.

- Biorąc pod uwagę, że pańskie imię znaczy „lew”, pól kroku to wcale nie wydaje się tak wiele.

Uśmiechnął się szeroko ponad jej głową.

- Czy powinienem to uznać za komplement?

- Ja tylko stwierdziłam fakt. Myślę, że całe to ćwi­czenie jest nieco niestosowne. Cóż, nawet mój ojciec nigdy nie trzymał mnie w taki sposób!

- Mężczyźni są tylko mężczyznami, panno Savarol. Szybko pani do tego przywyknie. Wystarczy tyl­ko pozwolić partnerowi prowadzić... niechże pani tak na mnie nie napiera!... i zaakceptować fakt, że mężczyźni są silniejsi, więksi i wedle wszelkiego prawdopodobieństwa bardziej inteligentni.

Diana z całej siły nadepnęła mu na nogę. Krzyknął z bólu, a ona posłała mu złośliwy uśmiech.

- Sądzę, że teraz może pan uczciwie stwierdzić, że mężczyźni są także wolniejsi, mają gorszą koordyna­cję i przy najdrobniejszym zranieniu zachowują się jak wielkie dzieci.

- Przynajmniej mężczyźni trzymają swoje walory starannie osłonięte, a nie wywieszone na widoku i podsuwane pod nos z zamiarem przyciągnięcia uwagi. I proszę nie nadeptywać mi więcej na nogę al­bo postaram się wziąć natychmiastowy odwet.

- Nie sądziłam, że po dżentelmenach można się spodziewać tak oburzających wypowiedzi.

- Znakomicie. Mówi pani do mnie już od jakiegoś czasu, nie gubiąc rytmu. Jestem wspaniałym nauczy­cielem, czyż nie?

- Jest pan, proszę pana, łotrem bez żadnych zasad.

- A są jacyś inni łotrzy? Nie? To z pewnością za­myka mi usta, prawda? Ach, Didier skończył grać. Poradzi sobie pani, panno Savarol. - Puścił ją skło­ni się przed nią szyderczo i odwrócił do Łucji. - Czy tak dobrze?

- Dobrze, w rzeczy samej - odparła Łucja. - Two­rzycie cudowną parę, moi drodzy.

Oboje jak jeden mąż posiali jej mordercze spoj­rzenia, na które Łucja wcale nie zareagowała. Wsta­ła i poprawiła dół swojej fioletowej jedwabnej sukni.

- Czy możemy iść? - spytała.

- Ależ bardzo proszę. Czy ta pannica nie ma cze­goś, żeby się okryć?

- Oczywiście, ma szal pasujący do sukni. Gdzie on jest, Diano?

- Nie wiem.

Łucja westchnęła.

- Didier, proszę powiedz Grumber, żeby przynio­sła szal.

- Tak jest, proszę pani.

- Jesteś wyśmienitym muzykiem, Didier - powie­dział Lyonel.

- Dziękuję. Staram się.

Didier opuścił pokój.

- Pani perfumy - odezwał się Lyonel - są za moc­ne. Pachnie pani niemal jak artystka z opery.

- Och, a jak pachną artystki z opery? I co to jest artystka z opery?

- Lyonelu, mój chłopcze, czy zechciałbyś trzymać język za zębami?

Lyon starał się wzruszyć obojętnie ramionami.

- Dla mnie może być, Łucjo, ale czy tyją powącha­łaś? Zapach jest raczej przytłaczający.

- Podejdź tutaj, Diano.

- Pachnie, jakby się w nich wykąpała.

Diana posłusznie pozwoliła się powąchać.

- Jest tego odrobinę za dużo - przyznała Łucja. - Ale wieczorne powietrze i czas, który zajmie nam dotarcie do Bellermainów, osłabią zapach.

- Czy wasza lordowska mość zechciałby skrytyko­wać coś jeszcze?

Jego wzrok znów powędrował ku jej piersiom i na twarzy pojawił się szeroki uśmiech.

- Ja tylko skomentowałem oczywiste problemy z pani twarzą i perfumami, panno Savarol. Reszta pani osoby, którą można zobaczyć, stanowi nader przyjemny widok dla oka. Dla męskiego oka, znaczy się.

- Lyonelu!

- Wybacz mi, Łucjo. Ach, pani okrycie, panno Savarol. Czy możemy ruszać, moje drogie?

Okazały, stary powóz Łucji miał przynajmniej tę zaletę, że oferował przestronne wnętrze i dach nad głową. Jednak Diana przekonała się, że lord Sa­int Leven oczywiście musiał wyciągnąć nogi, była więc zmuszona przesunąć się na bok. Siedziała ci­cho, słuchając, jak lord rozmawia z ciotką Łucją spokojnie i z humorem, ani słowem nie zwracając się do niej. Dlaczego tak ją znielubił? Rzeczywiście, sta­ła się obiektem jego wyraźnej niechęci w chwili, gdy tylko wszedł tego popołudnia do salonu. Był nieuprzejmy. Być może angielscy arystokraci wszyscy byli tacy. Wyglądał doskonale, Diana musiała to przyznać. Miał na sobie czarny strój wieczorowy, a jego koszula była tak biała, że przypominała puder ryżowy. Lyonel zaśmiał się z czegoś, co powiedziała Łucja. Miał białe zęby. Sporo gestykulował, rozma­wiając. Zauważyła błysk sygnetu ze szmaragdem.

- Diano.

- Tak? Przepraszam, ciociu. Rozmyślałam.

- O czymś doniosłym, panno Savarol?

- Nie, właściwie moje myśli i wnioski były dość nu­żące.

- Powiedziałam, moja droga, że Lyonel zgodził się nazywać cię Dianą. A ty, moja kochana, będziesz go nazywać Lyonelem.

- To dosyć niemądre imię.

- Nie powiedziałabym tego, Diano. Twoja imien­niczka była, bądź co bądź, boginią łowów, i dodam, że także boginią dziewictwa.

- Nie to miałam na myśli!

- Czy może pani zgłaszać pretensje do waleczno­ści lub, hm, do posiadania tej drugiej cechy?

- Lyonelu!

- Wybacz, Łucjo.

- Ja z pewnością nie nazwałabym ciebie królem dżungli.

- To by zależało od dżungli, nieprawdaż? Cóż, je­żeli na przykład miałabyś zbadać dżunglę towarzy­ską mogłabyś odkryć, że radzę sobie całkiem nie­zgorzej...

- Wydaje się, że Charlotte popsuła ci szyki.

- Diano! - wykrzyknęła Łucja.

Tym razem białe zęby nie błysnęły w uśmiechu. Diana usłyszała, jak Lyon ze świstem wciągnął po­wietrze.

- Łucjo, czy mogę ci za to podziękować?

- Nie, no cóż, być może, mój chłopcze. Diano, twoja pamięć do imion jest nader niefortunna. To jedno szczególnie postarasz się zapomnieć.

- Ale kim ona jest? Czy to ona była tym koszmarem sprzed dwóch miesięcy? Czy to ona cię odrzuciła?

- To, u licha, nie twoja sprawa, ty wścibska panni­co. Dzięki Bogu, zajechaliśmy.

Ponieważ byli nieco spóźnieni, sznur powozów nie stanowił już większego problemu i w ciągu dziesięciu minut pięli się po schodach do kolejki gości.

Łucja poczuła, jak dłoń Diany zaciska się na jej rę­kawie.

- Wszystko będzie dobrze, moja droga. Po prostu bądź sobą. Jesteś śliczna i...

- Bądź sobą ale trzymaj buzię na kłódkę.

Lady Bellermain, z radością, olśniewająca jak fla­gowy okręt floty Macklina, powitała Łucję i Lyonela.

- Tak się cieszę, widząc pana znowu, lordzie. A któż to?

- Moja krewna, panna Diana Savarol, Belindo. Ukłoń się, moja droga.

- Urocza. Zamieszkuje u ciebie podczas sezonu, Łucjo?

- Tak, w rzeczy samej.

Lyonel powiedział, kiedy przeszli dalej:

- Domyślam się, że lord Bellermain jest już w po­koju karcianym?

- Zapewne, stary głupiec - odparła Łucja, prycha­jąc. - Ma szczęście, że karta mu sprzyja, inaczej stra­ciłby swą fortunę przed ukończeniem dwudziestego roku życia.

Weszli do sali balowej i Diana przeżyła chwilę pa­niki. Nigdy wcześniej w całym swoim życiu nie wi­działa tylu wspaniale wyglądających ludzi. Samych obcych. Dostrzegła śmiech i mnóstwo zabawy, i fontannę szampana. Prawdziwą fontannę! I te klejnoty. I bardzo mocno wydekoltowane suknie pań.

- Niektóre nawet moczą halki - szepnął jej do ucha Lyonel. - Kolejny przykład, jakie damy afi­szują się ze swymi walorami przed męskim wzro­kiem. A to jest lady Caroline Lamb*1. Wygląda zupeł­nie jak naga, czyż nie?

- Lyonelu!

- Wybacz, Łucjo. Czy chciałybyście, panie, napić się szampana?

- Tak, ruszaj. Ja muszę znaleźć Sally.

Lady Jersey została znaleziona i wyraziła swoje za­dowolenie z poznania panny Savarol. Oczywiście, młoda dama zatańczy walca. Wstęp do Almacka? Ależ oczywiście. Lady Jersey będzie niezmiernie szczęśliwa, pomagając swojej drogiej przyjaciółce.

Łucja wydała z siebie westchnienie ulgi, kiedy za­kończyły tę niemal królewską audiencję.

- A skoro była mowa o perfumach...

- Ona cuchnęła - powiedziała Diana.

- Moje panie, wasz szampan.

Diana raz już kiedyś piła szampana. Wzięła kieli­szek i jej palce musnęły dłoń Lyonela. Wzdrygnęła się i spojrzała na niego. Jej wyraz zaskoczenia i nie­pokoju nie uszedł jego uwagi. Nie chciał mieć do czynienia z żadną damą, a tym bardziej z tą nie­mądrą pannicą z Indii Zachodnich. Odezwał się:

- Proszę pić łyczkami, panno... Diano.

- Wiem, jak pić!

- Ach, walc. Chodź, Diano. Im wcześniej zacznie­my, tym prędzej skończymy. Potem król tej dżungli napuści wilki na twoją cnotę.

- Lyonelu!

- Wybacz, Łucjo. Diano?

Jasnowłosy dżentelmen stojący w pobliżu donicy z palmą powiedział do swojej przyjaciółki:

- Kto to jest, ta z Lyonelem? Śliczna dziewczyna. Tak szybko przeszedł mu żal po Charlotte Haversham?

Jego przyjaciółka, lady Markham, zaśmiała się swobodnie.

- Tak mi się zdaje, zwłaszcza że to teraz lady Danvers.

- Jeżeli o mnie chodzi, myślę, że Lyonel miał szczęście. Ta młoda dama wygląda jak niewinny kwiatuszek, gotów do...

- Doprawdy, Edgarze! Obiecałeś, że powścią­gniesz swój poetycki język do ósmej wieczorem. A jest już znacznie później.

- Jest śliczna - upierał się Edgar. Kątem oka do­strzegł Charlotte Moressey, lady Danvers, i podniósł głos: - Słychać pogłoski, że Lyonel jest pod silnym wrażeniem tej dziewczyny. Powiem, że się nie dziwię. Cóż, tylko popatrz na te piękne włosy i twarz, żeby nie wspomnieć o jej, hm, innych znaczących walo­rach.

Corinne, lady Markham, nie była głupia. Nie była też przyjaciółką Charlotte.

- Zgadzam się. Być może będzie z nich para.

Charlotte odwróciła się do swego nowego męża i powiedziała przesadnie pogodnym tonem:

- Chodź, Dancy, zatańczmy walca.

Corinne to złośliwa suka”, pomyślała Charlotte, podążając za dosyć chaotycznymi podrygami Dancy'ego na parkiecie. „Kim jest ta okropna dziewczyna?”. Charlotte zobaczyła, jak Lyonel uśmiecha się do niej. Wiedziała, że będzie musiał się ożenić, cho­ciażby po to, by mieć dziedzica hrabiowskiego tytu­łu. Ale tak prędko? Gdyby tylko, pomyślała po raz setny, nie pojechała do Haversham House tego pe­chowego dnia. Gdyby tylko nie znalazła się w sio­dłami z Dancym. Gdyby tylko dyskutowali o lecze­niu opuchniętej pęciny Paulsona, gdyby tylko...

Charlotte potrząsnęła głową. Miała na tyle uczci­wości, żeby przyznać, iż pogrążyła się sama. Była chciwa. Chciała zarówno Lyonela na męża, jak i Dancy'ego na kochanka. Słyszała, że Lyonel wyje­chał na północ i w pewnym sensie była zadowolona, iż tak mocno położyła go na łopatki. Ale teraz, zale­dwie dwa miesiące później, był tu, tańczył z oszała­miającą dziewczyną i bawił się tak, jak gdyby ona, Charlotte, nigdy nie istniała.

- Jesteś urodzoną tancerką - Lyonel powiedział, zanim zdążył ocenzurować swój komplement.

Diana wyglądała na zbitą z tropu.

- Jak pan zauważył wiele razy, jest pan wyśmieni­tym nauczycielem.

- Powinnaś powiedzieć „dziękuję, Lyonelu”.

- I przybrać moją dziewczęcą pozę, dopełnioną spuszczeniem oczu i małym rumieńcem?

- Szybko się uczysz. Teraz chodź, niech cię przed­stawię kilku odpowiednim dżentelmenom. Zatań­czysz tylko z tymi, których ja zaaprobuję. I nie więcej niż dwa tańce z jednym, inaczej mogłoby to wywołać niechciane plotki. Wśród nich nie będzie obwiesiów, łowców fortun ani bałamutów.

- Nie jestem głupia!

- Być może nie, ale jesteś bardzo nieświadoma. Rób tak, jak ci mówię, inaczej zapewne wyjdziesz na zupełną idiotkę.

- Nie lubię cię.

- Jeżeli dżentelmen popatrzy przesadnie długo na twój biust, nie zatańczysz z nim więcej.

- Zatem mam nie tańczyć z tobą walca drugi raz?

Lyon uśmiechnął się.

- Ponieważ jestem krewnym, twoim jedynym mę­skim krewnym w Londynie, możesz założyć, że moje zainteresowanie twoim... Cóż, możesz założyć, że moja uwaga ma ojcowskie pobudki.

Lyonel przekazał ją lordowi Donnovanowi, mło­demu człowiekowi o zachwycającym uśmiechu, któ­ry wydawał się pełen uwielbienia dla nowej twarzy. Diana poczuła, jak budzi się jej pewność siebie, a jej zranione uczucia nieco się podleczyły.

- Poradzi sobie świetnie, Łucjo, zobaczysz - powiedział Lyon do swej ciotki. - Donnovan z pewno­ścią nakarmi ją tyloma komplementami, że dostanie po nich niestrawności. I możesz zapomnieć o wszel­kich pomysłach wyswatania nas ze sobą.

- Tak się z nią drażnisz, że się dziwię, iż jeszcze się do ciebie odzywa.

- Diana Savarol, kimkolwiek jest, nie jest uległą gąską. Założę się, że moje drażnienie się ją bawi. Na pewno ze dwa razy odpłaciła mi pięknym za na­dobne.

- Tylko dwa razy?

- Doprawdy, Łucjo, zanim ona dorośnie, ja będę zramolałym staruszkiem.

Stanął jak wryty, ze wzrokiem utkwionym w Char­lotte, która śmiała się nieco zbyt przesadnie z czegoś, co powiedział Dancy. Wyglądała aż do bólu pięknie, tak pięknie, jak wtedy, kiedy po raz pierwszy ujrzał ją w Newmarket, ale tym razem jego serce tylko się ści­snęło. Dziwne, tylko całował ją powściągliwie, kiedy już byli po zaręczynach. Potem zobaczył ją leżącą na plecach, z zadartą suknią z odchyloną do tyłu głową udami owiniętymi wokół... głęboko zaczerp­nął powietrza. Kobiety, pomyślał. Całą ich zgraję po­winno się załadować na statek do Konstantynopola. Niechby sobie pałały żądzą w haremie.

- Nigdy nie była ciebie warta, mój chłopcze - Łu­cja odezwała się łagodnie. - Zamykałeś oczy na prawdę, sam wiesz. Skutecznie zastawiła na ciebie sidła, to jej muszę przyznać. Ale to już minęło, i czas, abyś na nowo zaczął żyć. A Diana, Lyonelu, nie jest ani trochę taka jak Charlotte. Jest prostolinijna, jak wiesz. Być może aż nadto.

Lyon zaklął pod nosem.

- Tam są Brandy i łan. Chyba pójdę z nimi poroz­mawiać.

Łucja westchnęła, patrząc, jak Lyonel kroczy w stronę księcia i księżnej Portmaine. Uśmiechnęła się, stawiając w duchu na to, że Lyonel nawet za mi­lion lat nie zwróciłby uwagi na obfity biust księżnej.

Lyonel, nie mając wyboru w tej kwestii, zaprowa­dził Łucję i Dianę na kolację. Nie był specjalnie zdzi­wiony, kiedy dwóch jego przyjaciół, kawalerów, po­prosiło o zgodę na dołączenie do ich stolika. Do­strzegł, że Diana bawi się znakomicie, ale prędko przestał słuchać i uczestniczyć w rozmowie. Chciał wyjść; chciał wrócić do Yorkshire. Spędził jakiś czas z Frances i Hawkiem, hrabiną i hrabią Rothermere, dopóki ich wyraźne uwielbienie dla siebie nawzajem nie sprawiło, że poczuł się tak skrępowany i nie­szczęśliwy, iż nie mógł tego dłużej znieść. Dla Fran­ces zbliżało się rozwiązanie - to miało być jej drugie dziecko - i myśl o dziecku, które miała urodzić, spra­wiała mu ból większy niż mógłby sobie wyobrazić po stracie tego, czego tak właściwie nawet nigdy nie miał. Było mu już wystarczająco trudno, kiedy mały Charles, wicehrabia Lindsey, poznał wujka Lyona i stal się jego zagorzałym wielbicielem. Przez krótką chwilę Lyon ujrzał wielką, ciemną dłoń Hawka, deli­katnie głaszczącą zaokrąglony brzuch Frances. Za­mrugał, odganiając od siebie ten obraz.

Lyonel był gotów się ożenić, założyć rodzinę, chro­nić ją i kochać aż po kres swych dni. A potem spotkał Charlotte, tak niewinną, tak nieśmiałą i czarującą. Boże, jakim był głupcem! Rozsiadł się na krześle, wpatrując posępnie w kieliszek clareta. Podniósł wzrok, usłyszawszy pogodny śmiech Diany, i jego oczy powędrowały ku jej piersiom. Wciągnął powie­trze. Najszybciej, jak to możliwe, sprawi sobie ko­chankę. Za długo nie zaznał seksu, to wszystko.

Diana zatańczyła swojego drugiego walca z Lyonelem o północy. Była leciutko wstawio­na szampanem i widziała go jak przez bardzo przy­jemną mgiełkę.

- Dlaczego jesteś taki cichy?

- Nie mam nic do powiedzenia. W przeciwień­stwie do słabszej płci, nie paplam bzdur i nie zanu­dzam partnerów na śmierć.

- Nie jestem słaba. Założę się, że pokazałabym ci, gdzie raki zimują, gdybyśmy mieli się zmierzyć w walce.

- Bez wątpienia nieoceniony talent dla damy. Wi­działem cię, jak tańczyłaś z tym francuskim głup­kiem, DuPresem. Trzymaj się od niego z daleka, Dia­no. Leżałabyś z zadartą halką w ciągu pięciu minut.

- A ty, jak przypuszczam, jesteś święty?

- Nie, mnie po prostu nie interesują niemądre, zbyt hojnie obdarzone przez naturę dziewczęta. A teraz cicho bądź, zgubiłaś rytm.

- Przykro mi, że tak bardzo cię zraniła, Lyonelu.

- Dosyć tego, Diano.

Westchnęła, wiedząc, że gdyby nie była lekko wstawiona, dałaby mu popalić za jego nieuprzejmość. A przecież tylko starała się być miła. Kiedy ta­niec dobiegł końca, powiedziała:

- Muszę pójść upudrować nos.

- Zbyt dużo szampana, hę?

- Nie bądź prostacki.

To dziwne, pomyślała, pnąc się po schodach, kro­kiem tylko odrobinę chwiejnym, ale szczęka opadła­by jej z przerażenia, gdyby którykolwiek z dżentel­menów, z jakimi rozmawiała lub tańczyła, odezwał się do niej tak jak Lyonel.

ROZDZIAŁ 3

Kto podgląda przez dziurkę od klucza,

temu wy dłubią oko.

PRZYSŁOWIE WŁOSKIE


- Słyszałam, że ona pochodzi z Indii Zachodnich.

- To oczywiste, że pochodzi z jakiegoś okropnego miejsca. Widziałaś jej opaleniznę?

- Zastanawiam się, czy to prawda, co mówią... o okropnym prowadzeniu się tak zwanych dam w ta­kim niecywilizowanym miejscu?

- Nie można zapominać, że jest gościem lady Cranston.

- Ale jak ona może tak wychodzić na słońce? Mó­wię ci, jest opalona na brąz!

Och”, pomyślała Diana, zatrzymując się przed uchylonymi drzwiami. „Co ja je obchodzę?”. Odruchowo dotknęła policzka koniuszkami palców. Nie ma już pudru. Rzeczywiście, jej skóra leciutko lśniła od potu. No tak, Diana zapewne była ciem­na jak jagoda.

Podchodząc bliżej, usłyszała szelest jedwabiu, szmer rozmów, i szybko przeszła przez korytarz. Pięć pań wyłoniło się z gotowalni i udało się w przeciwną stronę, ku schodom. Uspokojona Diana wyprosto­wała plecy i weszła do środka.

Była tam tylko jedna dama; siedziała przed lu­strem. Miała otwarte usta i opuszką palca pocierała sobie przednie zęby.

Diana ukłoniła się jej i poszła dalej, jakby nigdy nic. Wracając, zaskoczona zobaczyła, że dama wciąż tam jest; teraz stalą, tupiąc nogą i już nie trzymała palca w ustach.

- Diana Savarol, jak mniemam.

- Cóż, owszem. A pani?

- Charlotte Moressey, lady Danvers. Rozumiem, że pani i Lyonel jesteście tak jakby kuzynami.

Charlotte! A więc to była młoda dama, która tak boleśnie zraniła serce Lyonela! Diana poczuła falę zazdrości i zdziwiła się. Bez wątpienia musiał to być wpływ szampana.

- Tak - powiedziała. - Tak jakby.

- Rozumiem też, że lady Cranston ma wprowadzić panią do towarzystwa?

Diana dosłyszała nutę niepokoju w głosie Charlot­te i znów się zdziwiła.

- Tak, to prawda.

- Nie jest pani nieco za dojrzała jak na swój pierw­szy sezon?

- Zapewne. Mam dziewiętnaście lat, niedługo skończę dwadzieścia.

- Och, mój Boże, ja mam dopiero dwadzieścia, ale oczywiście jestem mężatką.

- Moje gratulacje.

Charlotte zachmurzyła się odrobinę. Czy ta idiot­ka mówiła z sarkazmem?

- Oczywiście wie pani, że lord Saint Leven nie jest w tej chwili zainteresowany damami.

- Szczerze w to wątpię.

Charlotte zaśmiała się.

- Damami, moja droga, damami. Dżentelmeni, jak pani wie, zawsze mają poukrywane drobne mi­łostki.

Poukrywane drobne miłostki? Wielkie nieba, to zabrzmiało tak, jak gdyby Lyonel ukrywał gdzieś ja­kiś gatunek szkodników.

- Proszę skorzystać z mojej rady i unikać tego swo­jego tak jakby kuzyna. To nie jest miły człowiek. W rzeczy samej, to dlatego zerwałam z nim zaręczy­ny. Jest bardzo gwałtowny z natury. Naprawdę dość nikczemny, prawdę mówiąc. Nie ufałabym mu na pa­ni miejscu.

- Wydaje się nadzwyczaj dobroduszny - odparła Diana, kłamiąc w żywe oczy. - Dżentelmen w każ­dym calu.

- Uwierz mi, moja droga. - Charlotte poklepała ją po ramieniu i nagle dodała: - Ależ pani jest wielka! Cóż za pech, że dżentelmeni wolą drobniejsze, bar­dziej subtelnie wyposażone przez naturę damy. Ale oczywiście, jeżeli posiada pani przyzwoity posag, znajdzie się ktoś, kto chętnie przymknie oko na...

- Mój nadmiar cali?

- Cóż, być może.

- A może na dłonie, wielkie jak końskie kopyta?

- Pani poczucie humoru jest osobliwe, panno Savarol. Zostanie pani uznana za szybką jeżeli nie po­hamuje pani swoich opinii.

- To nie była opinia, to tylko inna wersja, żeby mo­gła pani być dokładna w swoich komentarzach. Czy miała pani na myśli „szybka jak koń wyścigowy”?

- Nie! Szybka, moja droga, znaczy „zbyt swobod­na”.

- Wielkie nieba! Zbyt swobodna, jak za luźny po­pręg?

- Wystarczy tego, panno Savarol! Nie bawi mnie to, zapewniam panią. Pani osobę uważam za nie do zaakceptowania.

- Jestem zdruzgotana - odparła Diana, przygląda­jąc się olśniewającej damie z rosnącą niechęcią. - Oczywiście nie tak, jak gdyby ktoś rzucił we mnie podkową.

- Albo tak jak dżentelmen uczyniłby ze zbyt swo­bodną dziewczyną.

Diana zachichotała.

- Tak, Lyonel opowiadał mi o monsieur DuPresie. Był bardzo dosadny wyjaśniając, co ów właśnie dżen­telmen robił nierozważnym przedstawicielkom na­szej płci.

- Ale pani jest, oczywiście, całkiem dobrze zazna­jomiona z ludźmi jego pokroju, nieprawdaż? Tam skąd pani pochodzi, nie ma towarzystwa, nie ma cy­wilizacji, nie ma wyrafinowania, nie ma...

- Nie ma niczego. Całkiem trafne. Nie mogę się doczekać, żeby wrócić do ludzi mojego pokroju. A teraz proszę mi wybaczyć.

Diana odwróciła się i wyszła z pokoju, wiedząc, że zyskała sobie wroga, i nie przejmując się tym. Odpy­chająca kobieta! Jeżeli to rzeczywiście ona zerwała z Lyonelem, dlaczego tak się zaniepokoiła, że Dia­na zaczynała mieć z nim coś wspólnego? Nie miała powodów do zazdrości. W połowie drogi na dół Dia­na uznała, że Lyonel, pomimo swoich wad - a wyda­wały się liczne - nie zasłużył sobie na taką kobietę, nawet kiedy był najbardziej nieznośny.

Łucja poinformowała niemal nieprzytomną Dia­nę, że wyjdą o trzeciej nad ranem. Diana czuła się tak, jak gdyby jej stopy miały się rozpaść na kawałki, i powiedziała to.

- Radziłaś sobie znakomicie, moje dziecko - od­parła Łucja. - Być może masz nieco za małe panto­fle. Zajmiemy się tym rano.

- Rano, ciociu? Wątpię, żebym dożyła do rana. Zapewniam cię, że moje stopy nie mają ochoty oglą­dać dziennego światła.

- Czyżbyś nie zamówiła dla niej największych pan­tofli, Łucjo?

- Lyonelu! Licz się ze słowami.

- Wybacz, Łucjo. Moje panie, możemy jechać?

Teraz to Lyonel milczał podczas drogi powrotnej.

Wreszcie Łucja się odezwała:

- Mój drogi chłopcze, co się stało? Mam nadzieję, że się nie przemęczyłeś?

- Nie - odpowiedział; tym jednym, ostrym słowem nagle obudził Dianę.

- Zatem co się z tobą dzieje? Zabrakło ci nieprzy­jemnych obelg? Twoje buty nie są za małe, prawda?

- Nie. Nic mi nie jest. Śpij dalej, Diano. Jestem pewien, że dla nas obojga tak będzie lepiej.

- Czy twoja wrażliwość dżentelmena zostanie ura­żona, jeżeli zdejmę pantofle?

- Nie ma potrzeby tego ogłaszać. Po prostu to zrób, a my tylko będziemy mieć nadzieję, że nie masz spoconych stóp.

- Lyonelu!

- Wybacz, Łucjo. - Westchnął, wsparł głowę na miękkim oparciu i zamknął oczy.

- Ponoszą go nerwy - powiedziała Diana na tyle głośno, że jej głos dotarł nie tylko do uszu Lyonela, ale i koni.

- Panno... Diano, cicho bądź.

- Chcę tylko powiedzieć, że nie czuję się dobrze, kiedy nie jesteś rozmowny, albo raczej, mówiąc ści­śle, nieznośny.

Lyon otworzył jedno oko.

- Bardzo proszę. Charlotte, lady Danvers, miała pracowity wieczór obsmarowując twój charakter, two­ją moralność, czy raczej jej brak, twoje bezczelne wy­powiedzi i twój brak szacunku dla lepszych od siebie.

- Ta wstrętna suk... kobieta!

- Jestem tego samego zdania.

- Och, mój Boże! Dlaczego ona robi coś takiego, Lyonelu?

- Najpierw zadam pytanie Dianie, Łucjo. Czy roz­mawiałaś z tą damą?

Diana poruszyła się nieco zaniepokojona.

- Cóż, tak. Czy pamiętasz, jak poszłam upudrować nos?

- Pamiętam bardzo dobrze. Wchłonęłaś za dużo szampana i musiałaś...

- Lyonelu!

- Wybacz mi, Łucjo.

- Ona tam była, czekała na mnie. Była impertynencka! I muszę dodać, że broniłam waszą lordow­ską mość. Ostrzegła mnie przed twoim nikczemnym charakterem i twoim paskudnym usposobieniem.

Lyonel poderwał się, słysząc to.

- Co zrobiła?

- Ostrzegła mnie przed tobą...

- Usłyszałem dobrze za pierwszym razem. No do­brze, widzisz teraz, Łucjo? Moje towarzyszenie Dia­nie może tylko popsuć jej szanse, teraz gdy Charlot­te postanowiła być złośliwa.

- Odpłaciłam jej za to jej własną monetą - powie­działa Diana z wielkim zadowoleniem.

- Ona była bardziej bezwzględna. Odpłaciła ci i to z nawiązką.

- Cicho, oboje - odezwała się Łucja. - Muszę pomy­śleć. W pewnym sensie cieszę się, że Charlotte od razu pokazała, na co ją stać. Ja sama, jak wiesz, Lyonelu, także mam swoje wpływy. Nie pozwolę jej na kontynu­owanie tych jadowitych i jakże nieprawdziwych plotek. To ona stoi na skraju towarzyskiej katastrofy.

- Wydaje się, że ona polega na moim honorze dżentelmena, iż jej nie wydam - powiedział Lyonel, a jego głos był równie suchy jak Wyspa Morgana, mały skrawek lądu na Morzu Karaibskim, gdzie nie było w stanie wyrosnąć żadne drzewo ani krzew.

- Wydać ją? Co ona zrobiła? Myślałam, że to ona ze­rwała wasze zaręczyny? Dlaczego powiedziała mi, że...

- Cicho bądź, Diano.

- Nie, moja droga, to Lyonel je zerwał. Dam tej dzierlatce jasno do zrozumienia, że jeżeli nie powścią­gnie języka, wszyscy się dowiedzą, dlaczego to zrobił.

- Nie, Łucjo. Zabraniam ci.

- Dlaczego? - zawołała Diana. - Nie rozumiem cię. Od chwili, kiedy się tylko poznaliśmy, nie robisz nic innego, tylko mnie obrażasz, zaś tę kobietę, któ­ra wcale nie jest miła, pragniesz chronić. Czy ty na­dal ją kochasz? Czy to dlatego?

Lyonel westchnął.

- Łucjo, spróbuj znaleźć jej niemowę na męża. Nie, lepiej niech będzie głuchy.

- Ty ją nadal kochasz! Jesteś tak słaby i...

- No już, moja droga. Nie rozmawiajmy o tym wię­cej. Ach, nareszcie w domu.

- Nareszcie, dobrze powiedziane - odezwał się Lyon.

Pomógł Łucji wysiąść z powozu, po czym wycią­gnął rękę do Diany.

- Ach, widzisz, tak się stało - powiedziała Diana, zwlekając - że nie mogę założyć znowu pantofli. Mo­je stopy są zbyt opuchnięte.

Lyon zaklął pod nosem.

- Och, chodźże tutaj!

Ku jej zaskoczeniu pochwycił ją i w ramionach wy­niósł z powozu.

- Na pewno nadwyrężę sobie przez ciebie kręgo­słup.

Czuł jej ciepło, jej piersi przyciśnięte do swego torsu i dotyk jej ud.

Mruknął pod nosem:

- Jutro z samego rana to będzie pierwsza rzecz, ja­ką się zajmę.

- Zajmiesz się czym? - zapytała Diana, nieświado­mie przybliżając do mego twarz.

- To nie twoja sprawa. Bądź cicho, bo inaczej mo­gę cię upuścić. Bóg wie, że na to zasługujesz.

- Ech, przedtem nie byłeś przy mnie wcale taki małomówny. Nagle wyszedł z ciebie tchórz? Tak, wy­daje mi się, że właśnie tak.

Sprowokowany, odparł:

- Jutro znajdę sobie miłe... towarzystwo.

- Ach. Jakąś małą miłostkę? Żeby ją ukrywać?

Lyon zatrzymał się gwałtownie na najwyższym stopniu schodów przed domem Łucji i spojrzał na Dianę; ich twarze dzielił tylko cal.

- A cóż ty wiesz o takich sprawach?

- Twoja bardzo miła Charlotte powiedziała mi, że ty i wszyscy dżentelmeni macie poukrywane takie miłostki. Dla mnie zabrzmiało to dziwacznie, jak gdybyście skrywali szkodniki w domu.

Lyonel zaśmiał się; nie mógł się powstrzymać.

- Tobie, Diano, powinno się spuścić lanie.

- Myślę, że to tobie powinno się spuścić lanie. Charlotte poinformowała mnie, że nie lubisz dam, tyl­ko te małe miłostki, odkąd ona złamała ci serce.

- Jak na kogoś, kto bywa w londyńskich salonach niecały dzień, wykopałaś więcej brudów, niż ja zdo­łałbym w ciągu roku.

- Bzdura. Ona mnie nie lubi i...

- I co? Teraz to z ciebie wychodzi tchórz?

- Nadal stoisz, Lyonelu, drzwi są otwarte, a tu jest dosyć zimno. No i nadwyrężysz sobie kręgosłup mo­im ogromnym ciężarem.

- Święta prawda.

Lyon wreszcie wszedł do domu. Postawił ją na zie­mi, pozwalając, by ześlizgnęła się wzdłuż jego ciała. Raz jeszcze dostrzegł w jej oczach zdumienie. Jego honor dżentelmena wydawał się chwiać w posadach.

- Tak - powiedział twardo sam do siebie. - Jutro. - Westchnął. - Jesteś nudna, Diano. Idź do łóżka. Wymocz stopy. Wyskocz z sukni. Po prostu się oddal.

- Pan, proszę pana, jest nudziarzem, gburem, ka­leczy pan Shakespeare'a i jawny z pana hulaka...

- Hulaka! Na pewno Charlotte nie posunęła się aż tak daleko?

- Cóż, nie. Usłyszałam to śliczne słowo i chciałam go użyć. Dałeś mi okazję, więc nie mogłam pozwolić, by się zmarnowała, prawda?

- Nie, oczywiście, że nie. Dobranoc.

Poklepał ją po policzku, odwrócił się i wyszedł. Z cienia wyłonił się Didier.

- Dobranoc, Didier.

- Dobranoc panience.

Diana poczuła ulgę, że nie skomentował widoku jej stóp w samych pończochach i pantofli, które trzy­mała w prawej ręce, dyndających na wstążkach. Czy widział, jak Lyonel ją niósł?

Kiedy jakieś pół godziny później Diana zagrzebywała się w pościeli, przyszło jej do głowy, że Lyonel mówił o towarzyszce w chwili, kiedy ją trzymał w ramionach. Zapewne nie było w tym nic więcej jak tyl­ko zainteresowanie wywołane bliskością biustu - po­myślała z przygnębieniem Diana.

Przytknęła palce do piersi, zastanawiając się, dlaczego dżentelmeni tak bardzo się nimi intereso­wali. Tylko dlatego, że były nabrzmiałe tak jak jej stopy... pomijając fakt, że przez cały czas się wyróż­niała. Bądź co bądź, jej niania, czarna jak noc Dido, powiedziała jej całkiem dobitnie, kiedy Dia­na miała czternaście lat, że „melony to nie dla by­le kogo”.

Nagle ogarnęła Dianę tak silna tęsknota za do­mem, że musiała stłumić łkanie. Chciała, żeby Dido przyjechała z nią do Anglii, ale ojciec stanowczo się temu sprzeciwił.

- Nie, kochanie, w tej chwili w Anglii panuje zbyt wielka niechęć do niewolnictwa. Ludzie po prostu by nie zrozumieli. W tej kwestii musisz mi zaufać.

I tak pojechała do Anglii w towarzystwie obcych - angielskiego plantatora i jego rodziny z St. Thomas.

Musiała opuścić swego ojca, nadzorcę Graingera, swoją klacz Tanis, i Dido... Jej myśli plątały się coraz bardziej, w miarę jak zmęczenie brało górę. Zanim zmorzył ją sen, ostatnia myśl powędrowała do Lyone­la, jej „tak jakby kuzyna”, który niósł ją i trzymał tak blisko siebie, i sprawił, że poczuła się bardzo dziwnie.


Lyonel znalazł sobie małą miłostkę już następne­go wieczoru, kiedy odwiedził teatr. Miała na imię Lois i nie zdradzała francuskiego akcentu, za co Lyonel był niesłychanie wdzięczny. Pochodziła z Bir­mingham, była świeża, całkiem ładna w swojej obfi­tości kształtów, no i oczywiście nie posiadała środków, by samodzielnie się utrzymać. Lyonel zignoro­wał trzy zaproszenia, z których każde było bardziej naglące niż to ostatnie od Łucji, i wziął Lois w obro­ty, aż wreszcie powiedziała cicho, z trudem łapiąc oddech:

- Wystarczy, mój panie, błagam.

Poczuł się jak zwierzę w rui.

Lois przesunęła palcami po jego pięknej twarzy.

- Długo bez kobiety, mój panie?

- Piekielnie długo - powiedział i odsunął się od niej. - Wybacz mi, Lois. Nie będę cię tak więcej wykorzystywać. - Zaczął się ubierać, po czym odwró­cił się, by na nią popatrzeć. Uświadomił sobie, że jeszcze jednym powodem, dla którego ją wybrał, by­ła wielkość jej piersi. Były ogromne i krągłe, o wiel­kich i ciemnych sutkach. Lyonel przełknął ślinę; wie­dział, że jest głupcem, ale nie przyznałby się do tego nawet przed samym sobą.

Lois przypatrywała mu się, kiedy ubierał się przed kominkiem. Był wspaniałym mężczyzną wie­działa z doświadczenia, że będzie ją dobrze trakto­wał. Nie kryła się w nim żadna perwersja, a tylko ol­brzymi głód. Tak, Lois była bardzo zadowolona.

Opuścił ją wreszcie, by mogła się zająć polecenia­mi dla pokojówki i kucharki. Jej małe mieszkanko mieściło się w pobliżu Curzon Street. Wychodząc, Lyonel dyskretnie zostawił jej na toaletce pięćdzie­siąt funtów.

Kiedy wrócił do londyńskiej rezydencji Saint Levenów przy Portsmouth Square, do monstrum zbu­dowanego przez jego dziadka, czekało już na niego kolejne wezwanie. Zbyt zmęczony na cokolwiek wię­cej niż kiwnięcie głową powiedział służącemu Kenworthy'emu, by poinformował lady Łucję, że nęka go febra.

Kenworthy, drobny, łysy mężczyzna w średnim wie­ku, wielce zdolny i lojalny służący, skinął tylko głową.

*

- Febra! - mruknęła Łucja, wpatrując się badaw­czo w kamienną twarz lokaja. - To nonsens, i ty do­brze o tym wiesz! A teraz powiedz mi, co zatrzymu­je twojego pana, Kenworthy.

- Febra - powtórzył niewzruszony lokaj. - Jego lordowska mość uda się do pani z wizytą gdy tylko opuści łóżko.

- Brednie!

Kiedy Didier usunął Kenworthy'ego sprzed do­stojnego oblicza lady Cranston, Diana prychnęła.

- Absurd! On symuluje chorobę, a ja nie dbam o to. Nie potrzebujemy go, ciociu. Niech sam się troszczy o ohydne plotki Charlotty! Niech...

- Cicho, moja droga. Potrzebujemy go, a przynaj­mniej potrzebujemy jego asysty i jego zachwycającej arogancji. Sądzę jednak, że sam przyjdzie, kiedy bę­dzie gotowy.

Diana omal nie odkryła prawdy tego popołudnia, kiedy trzy stare serdeczne przyjaciółki Łucji bez koń­ca popijały herbatkę w salonie, odsądzając młodsze pokolenie od czci i wiary.

- No i oczywiście, kiedy usłyszałam, co robi twój drogi lord Saint Leven, Łucjo, wiedziałam, że na­tychmiast muszę ci powiedzieć.

Na pozór powściągliwa dama była onieśmielającą, kościstą smoczycą z grubymi siwymi lokami i umy­słem równie lotnym, co kawał ołowiu.

Diana, odesłana, zanim padły te interesujące wy­znania, czekała tuż przy drzwiach salonu, zamienia­jąc się w słuch.

Łucja, która nie słyszała na temat Lyonela nic in­nego niż wieść o jego febrze, rozsiadła się, chętna by uzyskać informację choćby nawet od odpychającej Agathy Damson.

- ... i tak moja pokojówka usłyszała od siostrzeni­cy swojej kuzynki, którą lord Saint Leven wynajął, żeby usługiwała jego, ach...

- Czy mogę panience czymś służyć?

Diana mogłaby splunąć z irytacji, ale posłała Didierowi wymuszony uśmiech. Popatrzyła mu prosto w oczy.

- Przyłapałeś mnie, Didier, ale widzisz, one roz­mawiają o Lyonelu, a ja chcę wiedzieć, co się dzieje.

- Panienka jest młodą damą - Didier stwierdził srogim tonem arcybiskupa.

- Ty wiesz i nie powiesz mi.

- Zgadza się, panienko.

- Jesteś bardzo niesprawiedliwy, Didier.

- Tak, panienko. Czy zechce się panienka napić herbaty?

- Nie. Muszę odkryć to sama, czyż nie?

Didier zbladł i Diana uśmiechnęła się.

- Porozmawiam z moją panią - powiedział Didier. - Najlepiej by było, gdyby panienka udała się do swojego pokoju.

Oczy Diany zalśniły.

- Wręcz przeciwnie - powiedziała. - Myślę, że udam się na spacer.

To zabrzmiało dość niegroźnie i Didier odprężył się, przynajmniej odrobinę.

- Sprowadzę Jamisona, panienko. On będzie pa­nience towarzyszył. Do parku, jak sądzę. Tak, tak bę­dzie dobrze.

Diana nie wyprowadziła go z błędu.

Jamison, drugi lokaj o błyszczących niebieskich oczach i szerokim uśmiechu, byt zadowolony z towarzyszenia młodej pannie Savarol. Diana zaś plano­wała, jak by się go pozbyć.

Okazało się to niewykonalnym zadaniem. Jamison otrzymał bardzo jasne rozkazy od Didiera. A rozka­zów od starego mnicha trzymał się co do joty.

- Myślę, że powinno mi się spodobać Portsmouth Square, Jamison.

- To niezłe miejsce, panienko.

- Doskonale. Sprowadź dla nas dwukółkę.

Jamison, niestety, nie wiedział nic o siedzibie lor­da Saint Leven. Bardzo ochoczo podążył za panną Savarol do jaskini lwa.

Kenworthy'ego akurat nie było w domu, kiedy Diana energicznie zakołatała mosiężną kołatką do drzwi rezydencji Saint Leven.

Titwiller nie mógł się równać z Didierem. Wybału­szył oczy, zająknął się i zmieszany ugiął wobec sta­nowczego żądania Diany, by natychmiast zobaczyć się z kuzynem.

- Powiedz mu - dodała Diana przemądrzale - że to sprawa najwyższej wagi i że jeżeli nie będzie go tu­taj za dziesięć minut, sama go sprowadzę.

Jamison wytrzeszczył oczy. Z łatwością mógł wy­obrazić sobie reakcję Didiera, kiedy usłyszy o tej eskapadzie. Niemal jęknął na głos, doskonale wie­dząc, że posłaniec przynoszący złe wieści zwykle ma pecha - obrywa za nie po głowie.

Titwiller stracił resztki pewności siebie, jakie mu jeszcze zostały, i ruszył po dwa stopnie naraz.

- Co, u diabła!

- To panna Diana Savarol chce się z panem zoba­czyć, wasza mość. Powiedziała mi, proszę pana, że to sprawa najwyższej wagi.

Lyon był wyczerpany syceniem swoich zmysłów. Zaklął długo i soczyście.

- Sprowadź Kenworthy'ego. On się jej pozbędzie.

- Kenworthy'ego nie ma w tej chwili, proszę pana. Ona mi powiedziała, proszę pana, że, hm, wejdzie tu na górę, żeby pana sprowadzić, jeżeli pan odmówi.

Lyon wreszcie zareagował na żałosne błaganie w głosie Titwillera i na groźbę Diany, w którą nie wątpił ani przez dziesięć sekund. Zaklął raz jeszcze i odrzucił nakrycie.

Diana szykowała się już, by postawić stopę na pierwszym stopniu, kiedy Lyon pojawił się na półpiętrze.

- Ani się waż!

- Cóż, z pewnością się nie spieszyłeś!

- Jedyny powód, dla którego schodzę na dół, to ten, żeby cię wytargać za ucho!

- Ha! Cierpisz na febrę! Co z tobą? Nie obchodzi cię, że Charlotte...

- Milcz! - Wziął ją za ramię i niezbyt delikatnie zaciągnął do biblioteki.

- Bardzo ładnie - powiedziała Diana, rozglądając się. - Założę się, że nie przeczytałeś ani ćwierci tych wszystkich książek.

- Cóż, to byś się pomyliła. Diano, co ty, u diabła, robisz? To mieszkanie dżentelmena, mieszkanie ka­walera, jak dobrze wiesz, i jest to ogromnie niesto­sowne...

- Wyglądasz okropnie. Nie spałeś? Czy ty napraw­dę jesteś chory?

- Dziękuję, nie, i jeszcze raz nie.

- A więc co...

Lyonel odwrócił się do niej plecami i nalał sobie kieliszek brandy wziętej z barku. Wlał ją w siebie hau­stem, wziął głęboki oddech i odwrócił się do Diany.

- No siadaj. Masz dziesięć minut, a potem wycho­dzisz.

- Jaki wspaniałomyślny gospodarz - odparła i usa­dowiła się w skórzanym fotelu.

Lyon ledwie rzucił na nią okiem; na jego twarzy malowała się irytacja i długie cierpienie.

- Musisz przyjść w odwiedziny do Łucji. Charlotte rozsiała więcej jadu i Łucja bardzo pragnie, żebyś jej pomógł.

- Przyjdę dziś wieczorem. Wydaje mi się, że Łucja mówiła, iż zdobyła vouchery do Almacka. Będę wam towarzyszył. Coś jeszcze?

- Chcę wiedzieć, co jest z tobą nie w porządku. Dlaczego nie przychodziłeś?

- Byłem zajęty.

- Czym, na miłość boską? Ach, bywaniem w jaskini hazardu, prawda? Przegrałeś fortunę? Czy teraz strzelisz sobie w łeb?

Lyon westchnął i przeczesał ręką i tak już zmierz­wione włosy.

- Aż się boję spytać, gdzieżeś ty usłyszała takie wy­rażenie?

- Jaskinia hazardu? Usłyszałam, jak Jamison... to drugi lokaj, który tu ze mną przyszedł... rozmawiał ze stangretem ciotki Łucji.

- Głupie pytanie. Nie, nie byłem w jaskini hazar­du.

- A zatem gdzie byłeś?

- Do licha, to nie twoja sprawa, Diano.

- Ach, wiem. Chowałeś się przed swoją najdroższą Charlotte!

Jej ton był tak obraźliwy, tak nieprzyjemny, że Lyon zapomniał, iż to młoda dama, i prawie wrza­snął:

- Byłem z moją nową kochanką, i do diabła z two­ją impertynencją! - Kiedy tylko padły te słowa, za­klął.

Oczy Diany rozszerzyły się.

- Czy ona tu jest? Na górze w twoim... w twojej sypialni?

Lyonelowi zabrakło słów. Odwrócił się, żeby nalać sobie kolejną brandy.

Przez ramię powiedział:

- Naprawdę zamierzam spuścić ci lanie, Diano.

ROZDZIAŁ 4

Nic nie irytuje mężczyzny bardziej,

niż kiedy nie bierze się go na poważnie.

PALACIO VALDES


- Co zamierzasz?

Zareagowała, wybuchając śmiechem, czystym i donośnym, aż dostała czkawki i złapała się za brzuch.

Przyglądał się jej wesołości, po czym westchnął.

- Chciałbym cię sprać, ale przypuszczam, że użyła­byś wszystkich swoich kobiecych sztuczek, by pozba­wić mnie męskości, gdybym tylko spróbował.

- To, kuzynie, byłby zaledwie początek tego, co bym ci zrobiła.

Dopadła ją czkawka.

- Postarajmy się zachować nieco z dziewczęcych dobrych obyczajów, Diano. Naprawdę nie powinnaś wiedzieć nic o mojej męskości.

- Nie jestem głupia, Lyonelu, ani nie wychowywa­no mnie z zasłoniętymi oczami, żeby mnie chronić przed naturalną koleją rzeczy. - Miała dość tupetu, by zachichotać.

- Nie, z pewnością nie - powiedział, mrużąc oczy. - Ale na pewno bardzo szybko stajesz się dla mnie cierniem w boku. Cóż, wydaje mi się, że cierń to rzecz całkiem naturalna.

Diana zignorowała tę prowokację, powracając do tematu kochanki.

- Dlaczego tak źle wyglądasz? Z pewnością ta mi­łostka jest dla twojej, hm, rozrywki. Byłeś dla tej ko­biety niedobry? Czy ona cię zraniła?

- Wręcz przeciwnie.

- Bijesz ją?

- Nie bądź głupia, Diano! Twoje dziesięć minut minęło. Możesz wychodzić.

- A ty wrócisz do niej na górę?

- Posłuchaj, głuptasie, dżentelmen nie wprowadza kochanki do swojego domu.

- A więc jest gdzieś ukryta.

- Niezupełnie. No cóż, troszeczkę. Dżentelmen jest dyskretny.

- Nie bardzo, skoro rozchorowałeś się przez zbyt­nie folgowanie sobie.

Nie mógł się nie uśmiechnąć na tę myśl, w tym przypadku bardzo prawdziwą.

- Tak - powiedział. - Zbytnio sobie folguję. - W tej chwili sam złapał się na tym, że ta rozmowa by­ła całkowicie niestosowna i że przecież on, przynaj­mniej w normalnej sytuacji, był dżentelmenem. - Chcę, żebyś już wyszła I pamiętaj, mała Diano...

- Mała Diano? To zupełnie nietrafione, Lyonie.

- Och, po prostu wyjdź, Diano. Jestem wyczerpa­ny i nie zabiorę cię dziś wieczorem do Almacka, je­żeli nie odzyskam sił.

- Co powinnam powiedzieć ciotce Łucji?

- To już twój problem, niemądra pannico. Zalecał­bym jednak, żebyś jej nie informowała, że wtargnę­łaś do mojego domu zaledwie w towarzystwie lokaja i groziłaś mojemu kamerdynerowi, że wywleczesz mnie z łóżka.

- A zatem co powinnam powiedzieć?

- No dobrze. Teraz, skoro przyznałaś, że potrzebu­jesz mojej, przewyższającej twoją, inteligencji i do­świadczenia..

- Lyonelu, stąpasz po niebezpiecznie kruchym lodzie.

- Wyślę jeszcze raz Kenworthy'ego, żeby poinfor­mował ją o planach. A teraz chodź.

Diana wstała, zachmurzona, i przeszła z nim do bogato dekorowanego westybulu. Zatrzymała się na moment i rozejrzała.

- To miejsce jest dosyć przytłaczające.

- Masz na myśli obrzydliwie zły gust? Będziesz musiała poskarżyć się na to w zaświatach. Odpowie­dzialny za to jest mój dziadek, nie ja.

- A ty teraz, oczywiście, nie masz czasu na zmianę wystroju.

Zaśmiała się, nieświadoma, że Jamison stoi nieru­chomo w cieniu ogromnej, trupiobiałej, nagiej grec­kiej rzeźby.

- Ufam, że tego wieczora będziesz w lepszym hu­morze?

- To będzie mnie drogo kosztowało, ale postaram się. - Lyon zniżył głos. - Diano, pamiętaj, że kiedy postanowię cię zbić, zrobię to bardzo dokładnie.

- Kiedy? Jakiś ty pewien swojej siły. Już się nie mogę doczekać, aż zawyjesz z bólu.

- To niedorzeczne. Jamison! - Lyon zaklął znowu, a Diana, jak na złość, zaśmiała się. - Oddal się. Już!

- Znowu Shakespeare. - Diana nachyliła się i powiedziała scenicznym szeptem: - Teraz na pewno musisz się przyznać do roli rozpustnika.

- Tak, lanie - syknął przez zęby. Skinął na Titwillera i kamerdyner otworzył drzwi. - Do wieczora, panno Savarol.

- Czekam na to z niecierpliwością, wasza lordow­ska mość.

- Impertynencka pannica - powiedział pod nosem lord i skierował się z powrotem na górę, do łóżka.

Almack przy King Street rozczarował Dianę. Rozejrzała się, wzdychając, mimo że jej stopy mia­ły szczęście być teraz obute w nowe, większe pan­tofle, i przygotowała się na nudę. Wszędzie pano­wały przeciągi jak w stodole, przekąsek było mało, jak Diana szybko zauważyła, ale za to towarzystwo - blask klejnotów, muzyka orkiestry grającej do tańca... Diana miała nadzieję, że będzie tutaj Charlotte. To by przynajmniej ożywiło wieczór w chwilach, kiedy nie będzie tańczyła. Lyonel, w nieodzownym wieczorowym stroju z czarnymi spodniami, wyglądał pięknie - a przynajmniej tak pomyślała Diana, zmuszając się do obiektywizmu. Dziwne, jak czarny wieczorowy strój sprawił, iż niebieska barwa jego oczu stalą się jeszcze bardziej intensywna.

Diana nie była świadoma zmiany w towarzystwie, kiedy weszli, ale Łucja i Lyonel ją rozpoznali. On wiedział, że musi postraszyć Charlotte i sprawić, że­by to było wiarygodne. Nie wątpił w swoją umiejęt­ność okiełznania jej, i to właśnie powiedział Łucji.

- Nie wiem - odparła Łucja po chwili, wdzięczna, że Diana skupiła uwagę na czymś innym. - Sądzę, że nikt nie jest gotów jej uwierzyć. Jeżeli wiatr się zmie­ni, zawsze możesz obrócić się przeciw Dancy'emu.

- Pomyślę o tym, Łucjo. Ale to wszystko się zakoń­czy. Diana powinna dobrze się bawić przez... ostat­nie tygodnie swego pobytu w Anglii.

Łucja zachmurzyła się nieco. Zawzięcie nie dawa­ła za wygraną nie chcąc, by jej kiełkujące plany speł­zły na niczym, zwłaszcza po tym, jak Diana wybrała się sama do domu Lyona. Łucja nic nie powiedziała Dianie, ale oczywiście Didier wyciągnął wszystko z Jamisona i posłusznie jej zameldował. Diana, jak pomyślała z dumą Łucja, nie była bojaźliwa. Miała tylko nadzieję, że ta jej tak jakby siostrzenica wresz­cie nabierze rozumu i stwierdzi, że pragnie swego tak jakby kuzyna. Co do Lyonela, Łucja wierzyła, że w końcu się podda, jeżeli będzie zmuszony przeby­wać w towarzystwie Diany dostatecznie długo. Łucja prędzej dostałaby apopleksji, niż przyznała które­muś z dwojga młodych, że cieszyło ją przedstawienie Charlotte. W przeciwnym razie Lyonel mógłby rów­nie dobrze zignorować Dianę i ruszyć w swoją stro­nę, głupiec.

Lyonel, z pewnością siebie, ujął Dianę pod ramię i poprowadził ku jednej z czterech gospodyń wieczo­ru u Almacka, które przewodziły tu tego środowego wieczoru. Z tego, co usłyszał Lyonel, Diana została określona mianem słodkiej dziewczyny. Pochylił ku niej głowę i powiedział:

- Ile byś mi zapłaciła, żebym nie powiedział hrabi­nie Lieven prawdy o tobie? Słodka, ha!

Ale Diana nie dala się wciągnąć, spostrzegła bo­wiem Charlotte pogrążoną w rozmowie z jakąś przy­jaciółką. Diana wyprostowała ramiona, nieświado­mie unosząc biust - co zainteresowało Lyonela.

- Sądzę - odezwała się, a jej oczy stały się zielone jak mech na kamieniu w Irlandii - że droga Charlot­te znowu planuje swoje stare sztuczki. Nie podoba mi się, że jestem tematem tak wielu komentarzy. - Potem, ku zdziwieniu Lyonela, dodała: - Nie mam dziś za dużo pudru na twarzy, prawda?

Lyon przyjrzał się jej twarzy z należytą uwagą. Jej wygięta linia brwi i niesłychanie długie rzęsy były o ton czy dwa ciemniejsze niż jej bujne złotawe wło­sy; nos miała wąski i ani za długi, ani za krótki, a usta pełne.

- Ujdzie - powiedział szorstko. - Walc. Chodź, masz oficjalne pozwolenie, by tańczyć. Przypomnij mi, żebym nauczył cię jakichś innych tańców.

- Jak dla mnie to za dużo podskakiwania - odpar­ła Diana.

- Obawiasz się, że wyskoczysz z tej sukni?

- Twoja pamięć jest nader dokładna.

- Zaś twój biust, moja droga Diano, jest nader atrakcyjny.

- Wart twojej uwagi? Nawet teraz, kiedy masz swoją miłostkę?

- Ona, ośmielam się powiedzieć, jest nawet jesz­cze lepiej wyposażona przez naturę niż ty, ale to nie­ważne. Po prostu zadowalam się tym, co jest pod rę­ką.

Diana posłała mu epitet, a on odrzucił głowę do tyłu i zaśmiał się głęboko. Inne głowy odwróciły się w ich kierunku - zwłaszcza głowa Charlotte.

Lyonel wziął Dianę w ramiona i pomknął z nią na środek sali balowej.

- Jeszcze nigdy nie nazwala mnie tak dama - powiedział, kiedy już zręcznie poprowadził ją, wymija­jąc starszą parę.

- Nie podaję w wątpliwość twojego pochodzenia, tylko komentuję twój charakter.

Lyonel uświadomił sobie, że znakomicie się bawi. Niedola, w jakiej żył przez kilka ostatnich miesięcy, zniknęła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Zdrada ciągle istniała, sprawiając, że miał się na baczności i że podawał w wątpliwość wszelkie mo­tywy działania tak zwanej słabszej płci, ale Diana... Ta impertynencka, nieprzebierająca w słowach dziewczyna... Lyonel zdecydowanie odłożył na bok dalsze rozważania i okręcił ją po wielkim kole tak, że z emocji zabrakło jej tchu.

- Uwielbiam to!

- Jak już powiedziałem wcześniej, jesteś urodzoną tancerką.

- Och, wielkie nieba, toż to droga Charlotte pio­runuje mnie wzrokiem. Nie rozumiem tego, Lyonelu. Dlaczego ona miałaby mnie tak nie lubić? Czy wciąż jest w tobie zakochana? Czy jest zazdrosna?

- Diano, nie życzę sobie rozmawiać o Charlotte ani o moim niefortunnym, bardzo krótkim narzeczeństwie z tą damą.

- Chciałabym, żebyś mi po prostu powiedział. Wiesz, że dowiem się, co...

- Trzymaj język za zębami, albo twoje lanie może nastąpić wcześniej, niż się spodziewasz.

- Ach, oto i monsieur DuPres. On także bardzo uważnie mnie... obserwuje. Myślę, że z nim zatańczę. Czy sądzisz, że spróbuje mnie uwieść?

Wyraz twarzy Lyonela nie zmienił się. W utarcz­kach słownych Lyon był starym wygą Zazwyczaj te potyczki toczył z zaprzyjaźnionymi dżentelmenami, nie z damami, które miały skłonność do zgadzania się nim, aż do obrzydzenia. To było nader intrygujące.

- Zaprowadzę cię do niego, kiedy skończy się walc. Być może będziesz tak uprzejma, by opowie­dzieć mi o jego technice?

- Jesteś bardzo prowokujący.

- To prawda. A teraz jeszcze jeden wielki... auć! Diano, uważaj na moje stopy i swoje obcasy.

- Przykro mi.

- Akurat!

Okręcił ją tak szybko, że musiała przywrzeć do niego, by utrzymać równowagę. Raz jeszcze po­czuła to bardzo zbijające z tropu uczucie, gdzieś głę­boko w żołądku, i popatrzyła na niego, mimowolnie zaciskając dłoń na jego ramieniu. Lyon mógłby przysiąc na głowę swego ulubionego ogiera, że pozosta­nie niewzruszony, ale tak nie było. Kochanie się z Lois powinno sprawić, że będzie obojętny jak zim­ny popiół w kominku latem, ale oto szybko się pod­niecał niczym lubieżny satyr. Prędko odsunął się od Diany, zaciskając wargi. Przekaże ją DuPresowi i pal diabli konsekwencje.

Ale, oczywiście, nie zrobił tego. Pokierował ją pa­trząc twardo przed siebie, z powrotem do Łucji, któ­rą otaczało czterech dżentelmenów czekających, aż Diana znajdzie się w ich pobliżu.

Łucja pogratulowała sobie błyskotliwej strategii. Z zadowoleniem odebrała komentarze kilku innych dam, które jej powiedziały, że złośliwa plotka lady Danvers była taka jak zawsze.

- Jeżeli nie będzie ostrożna - oznajmiła lady Ombersely - znajdzie się na marginesie. Ja sama za­mknę przed nią drzwi!

Oczywiście, Łucja nie zamierzała informować dro­giego Lyonela o prawdziwym stanie rzeczy.

Jego spojrzenie było zimne jak lód, kiedy przeka­zywał Dianę niemal oblizującemu się sir Mortimerowi Dunlevy'emu, tępemu łajdakowi.

- Idę do pokoju karcianego - powiedział Lyonel, z bólem serca podążając wzrokiem za Dianą, która uśmiechała się do tego łotra. - O ile się nie mylę, Dancy będzie się starał zgrać do koszuli. Uważa się za mistrza gry w pikietę*2. W rzeczy samej, sam mógł­bym obedrzeć go ze skóry, a potem powiedzieć pro­sto z mostu, że...

- Nie!

Lyonel spojrzał na Łucję z wyższością.

- A to niby czemu?

- Powiedziałam ci, mój chłopcze, że chciałabym, aby wszystko pozostało tak, jak jest. Chcę poczekać i zobaczyć, jak sprawy się rozwiną.

- Niestety, moja najdroższa ciociu, to nie ma za grosz sensu. Postąpię tak, jak uznam za stosowne. - Lyonel uniósł dłoń, widząc, że Łucja zamierza za­protestować. - Jednak nie powiem ani słowa, chyba że uznam to za konieczne.

Łucja musiała się tym zadowolić. Patrzyła za nim, kiedy przechodził przez salę balową zatrzymując się, by pogawędzić z przyjaciółmi, i pozdrawiając znajo­mych. Zobaczyła, jak młode damy śledzą go wzro­kiem z tęskną nadzieją w oczach. Serce nie bolało jej już z jego powodu. Diana szybko sprowadzała go z powrotem do życia i do właściwej perspektywy.

Niestety, Lyonel nadal był w pokoju karcianym, kiedy monsieur DuPres poprosił Dianę do walca. Za­nim odpowiedziała, przyłapała się na tym, że spoglą­da na grupę ludzi, szukając wśród nich Lyonela. Nie było go tam. Potrząsnęła głową uśmiechnęła się do Etienne'a DuPresa i z wdziękiem podała mu rę­kę. Gdyby Lyonel wrócił - a modliła się, by tak się stało - miałby nad czym rozmyślać.

Jako że nieustannie wypatrywała Lyonela, ledwie skinęła głową i zgodziła się, kiedy monsieur DuPres się odezwał. On jednak był wielce uradowany i zupeł­nie nieświadomy, jak daleko Diana jest myślami. Był nieco zdziwiony, kiedy stale zgadzała się z jego kom­plementami pod jej adresem, ale wziąwszy wszystko pod uwagę, uznał to za dobry znak. Lady Danvers nie wyprowadziła go w pole. Mając za sobą lata praktyki, poprowadził Dianę w tańcu w kąt sali balowej i za­trzymał ją za ogromną paprocią. Szkoda, pomyślał, że w tym ponurym miejscu nie ma balkonu.

Otrząsnęła się, kiedy jej stopy przestały się poru­szać.

- Dlaczego się zatrzymujemy, monsieurl Muzyka jeszcze się nie skończyła.

DuPres mruknął coś w uwodzicielskiej francuszczyźnie i przesunął opuszkiem palca po jej policzku i w dół po szyi.

- Taka delikatna - mówił dalej po francusku, za­stanawiając się teraz, czy ta pannica była tak niewy­kształcona, że nie rozumiała jego pięknie ułożonych fraz.

Diana ledwie na niego popatrzyła.

- Delikatna i miękka? To jak o jakimś tropikalnym kwiecie.

- Ach, tak, śliczna gołąbeczko, a twój zapach, tak przyjemny, tak uwodzicielski...

- Spociłam się?

- Nie! - DuPres znowu mruknął coś po francusku i Diana odgadła z bezbłędną trafnością że nie był to komplement.

Rozcapierzył przed nią dłonie, niemal dotykając palcami jej piersi. Diana cofnęła się o krok i poczu­ła za sobą paproć łaskoczącą ją w łopatki.

- Dojrzałaś do zerwania, czyż nie, mapetite?

- Nie - odparła. - Nie, nie dojrzałam do niczego, poza być może szklanką tego bardzo mdłego ponczu.

DuPres zachmurzył się, po czym brnął dalej.

- Twoje ciało dojrzało dla mnie. Dam ci taką roz­kosz, taką...

- Bzdury. Wybaczy pan, monsieur. Uważam, że jest pan nadzwyczaj nudny. Chciałabym wrócić do ciotki.

Tak unicestwiony DuPres, niepokojąco czerwony na twarzy, nie miał innego wyjścia, jak tylko odpro­wadzić dziwaczną dziewczynę z powrotem do jej krewnej. Następnym przystankiem była lady Danvers. Miał jej kilka słów do powiedzenia, a ponieważ jej francuski był znakomity, mógł wyżalić się bardzo wy­lewnie.

- Dlaczego tańczyłaś z tym człowiekiem? - Łucja zażądała wyjaśnień, kiedy Diana wachlowała się energicznie dłonią.

- Na złość Lyonelowi, ale jego tu nawet nie było. On strasznie prowokuje, ciociu.

Łucja się uśmiechnęła. Zastanawiał się, co by zro­biła, gdyby Diana nie była tak zatrważająco szczera.

- O tak, jest.

Lyonel stał się jeszcze bardziej prowokacyjny wraz z upływem czasu. Wrócił z pokoju karcianego dopie­ro nad ranem, aby eskortować panie do domu. Nic nie powiedział, na pozór nieświadomy irytacji Diany, dopóki nie dotarli do domu Łucji. Kiedy już pomógł Łucji wysiąść, ledwie spojrzał na Dianę i powiedział:

- Mam nadzieję, że nie muszę nadwyrężać sobie pleców? Twoje pantofle są wciąż na miejscu?

- Są zbyt duże i pospadały.

- To niemożliwe. Dziewczyna o twoich rozmia­rach... Chodź już, Diano. Mam ochotę znaleźć się w łóżku bez bólu głowy czy kłopotów z żołądkiem.

- Nadal dochodzisz do siebie po swoich miłosnych zmaganiach?

- Nie - odparł, a jego oczy zalśniły w odpowiedzi na jej nieprzyjemny ton. - Zamierzam w pełni kon­tynuować moje zmagania, kiedy tylko pozbędę się ciebie.

Diana raz jeszcze zakwestionowała jego prawe po­chodzenie, dodając barwny opis jego oczywistych związków z długouchym kuzynem konia.

Lyonel zaśmiał się i wyszeptał jej prawie do ucha:

- Zazdrosna?

- Monsieur DuPres powiedział mi, że jestem doj­rzała do zerwania - odpowiedziała. - Zabrał mnie za wielką paproć.

Oczy Lyonela zwęziły się, wargi zacisnęły, a Dia­na, starając się wyglądać skromniutko niczym naj­młodsza córka pastora, spuściła oczy, tak że nie mógł dostrzec w nich rozbawienia.

- Nie posłuchałaś mnie.

- Och, jestem taka zmęczona - powiedziała, zie­wając.

- Dopisuję to do mojej listy. Twoja pupa poczuje klapsa. - Czując niepokojące mrowienie w palcach na tę myśl, odszedł, nie oglądając się za siebie.

To było trudne, ale sobie poradził. Opuścił Lois dopiero następnego ranka, wyczerpaną i śpiącą w po­gniecionej pościeli. Ale na jej twarzy był uśmiech, jak zauważył Lyon, całkiem zadowolony z siebie.

Przynajmniej w tych miłosnych zmaganiach za­pewnił jej przyjemność, coś, czym się szczycił. Był doskonałym kochankiem i odkrył, że kobiece pojęki­wanie i pomrukiwanie zwiększało tylko jego własną namiętność. Jedynym cierniem był przemykający mu przez głowę obraz twarzy Diany, gdy pieścił rozkosz­ne piersi Lois. Kiedy już wreszcie padł na swoje wła­sne łóżko, przyłapał się na myśli, czy Diana też poję­kiwałaby i pomrukiwała, albo może nawet krzyczała, kiedy sprawiałby jej rozkosz.

Głupiec.

Lubieżna świnia - tak by go nazwała. Zapewne odepchnęłaby jego dłonie, gdyby spróbował ją pie­ścić, byłaby zdegustowana na samą myśl o jego języ­ku krążącym po każdym zakamarku jej ciała...

Był przynajmniej zbyt zmęczony, zbyt wyczerpany miłosnymi zmaganiami, żeby podniecać się na myśl o zbiciu jej nagiej pupy otwartą dłonią.

Diana, nieznająca zmagań choćby zbliżonych do erotycznych, wiedziała tylko, że się ożywia, kiedy Lyonel jest z nią. Nieco zdziwiona zdała sobie spra­wę, że żadne z nich nie wiedziało wiele o drugim. Nie potrafili przestać ze sobą walczyć i po prostu poroz­mawiać.

Rozmawianie, stwierdziła, zasypiając kamiennym snem, było nudne. Obelgi były zabawniejsze. A Lyonel tak łatwo połykał przynętę.

Poczuła tylko lekkie ukłucie tęsknoty za domem, kiedy odpływała w sen.

*

- Mogłabyś przynajmniej udawać, że to lubisz! Charlotte posłusznie opuściła ręce, by pogładzić plecy męża.

- Bóg wie, że zwykłaś o to błagać! Czy już planu­jesz przyprawić mi rogi, jak to zrobiłaś Lyonelowi?

To wyrwało ją z zamyślenia. Zesztywniała, czując, jak Dancy zapuszcza się między jej uda.

Zaczęła coś mówić, bo rozzłościły ją jego docinki, ale w tej chwili zagłębił się w niej, mówiąc chrapli­wym, gniewnym głosem:

- Urodzisz mi dziedzica, zanim weźmiesz sobie kochanka, niech cię diabli!

- Tak - powiedziała akurat, kiedy miał wytrysnąć. - Tak, dam ci dziedzica, a potem wyniesiesz się z mo­jego łóżka!

Jęknął, nienawidząc sam siebie za to, że był naj­większym głupcem na świecie.

Charlotte czekała, aż będzie miał dosyć i sturla się z niej.

- Myślę, Dancy, że drogi Lyonel będzie moim pierwszym kochankiem. Jest tak cudownie potężny i dobrze zbudowany, nie sądzisz? A te jego piękne usta i dłonie...

- Lyonel nie zbliżyłby się do ciebie na krok, Char­lotte.

Dancy był zmęczony, zbyt znużony groteskowym małżeństwem, by dać się wciągnąć w sprzeczkę. Stra­cił kogoś, kogo uważał za przyjaciela, i to dla kobie­ty, która nie była prawdziwa. Boże, że też mógł być takim głupcem.

- Zobaczymy - powiedziała i ziewnęła mu prosto w twarz.

- Jesteś nudna, moja droga żono. Chyba złożę wi­zytę w teatrze jutro wieczorem. Tydzień temu widzia­łem tam młodą ślicznotkę. Jak sądzę, ona będzie bardziej przyjazna.

- Jeżeli myślisz o tym biuściastym kociaku, Lois Braden, to możesz o niej zapomnieć.

Rzeczywiście myślał o zniewalającej Lois, a wie­dza jego żony na chwilę odebrała mu mowę.

- Skąd, u diabla, znasz jej nazwisko?

- Mężczyźni, mój drogi Dancy, są tacy naiwni. Z bólem ci mówię, że ona jest teraz pod opieką Lyonela.

Dancy wciągnął ze świstem powietrze; nie poczuł gniewu wobec Lyona.

- Być może - powiedział - Lois ma siostrę.

- One wszystkie są jak siostry, czyż nie? Tanie, ma­łe dziwki, które...

Zaśmiał się.

- Jesteś naprawdę niesamowita, wiesz o tym, Charlotte?

- Zamknij się, świnio.

- Dziś wieczorem straciłem pięćset funtów. Mo­głabyś wziąć pod uwagę kochanka, który zapłaciłby za twoje usługi. Pomóż opłacać koszta wszystkich tych swoich sukien i całej reszty.

Charlotte, której język stanął kołkiem przynaj­mniej na chwilę, wyślizgnęła się z łóżka i chwyciła szlafrok.

- Po co się trudzisz, moja droga? Ja już widziałem wszystko, co masz do zaoferowania.

- Mogę powiedzieć to samo o tobie, Dancy. Gdy­bym tylko widziała cię wyraźniej, zanim przystałam na to, by pójść z tobą do łóżka.

- Nie masz pojęcia, jak bardzo się tu z tobą zga­dzam!

ROZDZIAŁ 5

Słuchasz, czy przemawiam do uszu głuchego?

AJSCHYLOS


- Diano, czyżbyś mnie nie usłyszała?

- Słyszałam cię, ale nie uważałam.

- Wyjdź, proszę, chciałbym pomówić z Łucją na osobności.

- Dlaczego? - Diana zażądała wyjaśnień, rozjarza­jąc się jak świeca rzymska.

- Idź do parku i pobaw się z dziećmi, Diano.

- Tak, moja droga - powiedziała Łucja, patrząc na Lyonela. - I weź ze sobą Jamisona.

Diana nie chciała wychodzić, ale nie widziała innej możliwości, skoro oboje byli przeciwko niej. Ostatni raz rzuciła Lyonelowi chmurne spojrzenie i opuściła salon.

- A teraz, mój chłopcze, co chcesz mi powiedzieć?

- Wydarzyła się rzecz wielce niefortunna - powie­dział Lyonel. - Prawnik, niejaki Manvers, przyszedł do mnie dziś rano. Okazało się, że zmarło się moje­mu ciotecznemu dziadkowi, Oliverowi Mendenhallowi, i że ja, jak już wiesz, jestem jego spadkobiercą. On posiadał plantację trzciny cukrowej na Tortoli i teraz jestem dumnym posiadaczem nie tylko cukru, rumu i melasy, ale także około setki niewolników. Napisał nawet w testamencie o młokosie Ashtonów. Opowiedziałaś mi o pokrewieństwie, Łucjo, ale wciąż nie jestem pewien, czy nie ma jakiegoś bliższe­go krewnego.

- A jeżeli tak?

- Przerzuciłbym ten bałagan na jego barki. Nie­wolnicy, Łucjo! Sto nieszczęsnych dusz. To przekleń­stwo, nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Co, u dia­bla, mam zrobić?

- Jesteś jego spadkobiercą mój chłopcze, tak jak i moim. Pozwól, że ci przypomnę, iż nawet jeżeli istnie­ją bliżsi krewni, twoje obowiązki nadal są oczywiste. Nie byłoby żadnego przerzucania. Twoją powinnością jest wypełnienie woli twego ciotecznego dziadka.

- Jak to zwięźle ujął Manvers... po tym jak napo­iłem go brandy, żeby spłukać te jego przeklęte praw­nicze formuły... wolą dziadka było, abym pojechał na plantację, przyjrzał się wszystkiemu, a potem za­decydował, opierając się na własnej obserwacji, co zamierzam zrobić.

- To wydaje mi się najzupełniej rozsądne.

To niewłaściwe z mojej strony”, pomyślała Łucja - żeby cieszyć się z odejścia biednego Olivera.

Jednak oceniając obiektywnie własne knowania uznała, że nie mogło się to przydarzyć w lepszej chwili, a biedny 01iver był bardzo starym człowie­kiem, starszym od niej o dobre dziesięć lat. Lyonel, jej drogi chłopiec, odwiezie teraz swoją kuzynkę z powrotem do Indii Zachodnich.

- Co więcej, wygląda na to, że do mojego przyby­cia plantacją kieruje zarządca nazwiskiem Edward Bemis. Manvers dał mi do zrozumienia, a nie wątpię, że ma swoje źródła, bo przecież nie miał czasu na zbieranie informacji, że ten człowiek to jakiś szu­brawiec.

Łucję korciło, by powiedzieć, że Manvers to naj­wyraźniej bardzo bystry człowiek. Dostrzegł wątpli­wości Lyonela i pomimo brandy wywarł nacisk, kie­dy wydało się to najwłaściwsze.

- Sądzę, że w niektórych przypadkach niewolnicy są okropnie traktowani - powiedziała, dolewając oli­wy do ognia.

- To nie ma sensu! Dlaczego ktoś miałby źle trak­tować ludzi, których praca przynosi mu dochód?

Łucja odpowiedziała wzruszeniem ramion.

- Nie bądź ślepy, Lyonelu. Pomyśl o niektórych swoich przyjaciołach, którzy pozwalają by domy ich dzierżawców popadały w ruinę, i którzy nie dbają ani trochę o to, czy dzieci w ich włościach w ogóle coś je­dzą; pomyśl o lordach i damach, którzy traktują swo­ich służących jak przedmioty, mające spełniać każdą ich zachciankę bez słowa skargi. Nie widzę w tym żadnej dychotomii. Myślę, że dla tych, co nic nie ma­ją świat jest bardzo okrutnym i nieprzyjaznym miej­scem.

Spojrzał na nią z namysłem.

- Masz rację, oczywiście. Można się zastanawiać, czy ich los poprawi się, kiedy niewolnictwo zostanie zniesione.

- Wątpię w to. Bądź co bądź, drogi chłopcze, w Anglii na nic nam czarni niewolnicy. Gdyby byli potrzebni, wątpię, czy niewolnictwo budziłoby taki sprzeciw.

- Znowu zapewne masz rację. - Lyonel przeczesał palcami włosy. - To po prostu tak diabelnie niespo­dziewane.

- Ale spełnisz swój obowiązek, mój chłopcze. A przy okazji, dlaczego nie chcesz, żeby Diana o tym wiedziała?

Zachmurzył się.

- Nie wiem... Cóż, tak właściwie, to ona wtrąciła­by swoje trzy grosze, a ja zapewne bym na nią wrza­snął, i...

- Rozumiem, mój chłopcze, naprawdę.

- Oczywiście, jest i inna przyczyna. Diana dora­stała w otoczeniu niewolników. Bez wątpienia jest to dla niej sposób życia i ona akceptuje go bez za­strzeżeń. Tak jak jej ojciec. Zapewne wytargałbym ją za uszy, gdyby zaczęła bronić tej okropnej insty­tucji.

Łucja, która nie rozmawiała z Dianą o niewolnic­twie, nie miała pojęcia o jej opinii na ten temat, ale już wcześniej wyciągnęła pewne wnioski.

- Wiesz, Diana jest niezwykle przyjazna dla mojej służby. Nie muszę dodawać, że oni byliby gotowi za­bić w jej obronie. Czy naprawdę możesz sądzić, że byłaby okrutna dla służących, którzy mają akurat czarną skórę?

- Ale oni są własnością ciociu. Nie mogą opuścić okrutnego pana czy pani. Nie mają wyboru.

- Ale dostają domy, opiekę medyczną i dobre wy­żywienie.

Łucja i Lyonel odwrócili się jednocześnie, słysząc słowa Diany.

- Bardzo krótka ta wizyta w parku - odezwał się Lyon.

- Przespacerowałam się tylko wokół domu.

- Oni wciąż nie mają wyboru - powiedział Lyon.

- Byliby jak dzieci, gdyby musieli dokonać wyboru. Gdyby ojciec wyzwolił wszystkich swoich niewolni­ków, staliby się bezradni.

- To absurd! Tylko dlatego, że nalegacie, by byli nieświadomi i nie wykształceni...

Zanosi się na bitwę”, pomyślała Łucja, przypa­trując się obojgu.

Ku zaskoczeniu Lyonela Diana powiedziała przy­ciszonym, a nawet smutnym głosem:

- Wiem. Ale widzisz, istnieją surowe przepisy przeciwko edukowaniu czarnych. Uważam, że to okropne. - Odruchowo zadarła podbródek. - Jed­nak mój ojciec jest bardzo sprawiedliwy, on...

- Czyli jest na tyle bystry, że nie traktuje źle ludzi, którzy przysparzają mu dochodów?

Łucja wcale by się nie zdziwiła widokiem Diany bi­jącej Lyona piąstką w brzuch. Jednak Diana powie­działa z naciskiem, wręcz błagalnym tonem:

- Musiałbyś tam żyć, żeby to zrozumieć. Musiałbyś zobaczyć, jak to jest. A teraz idę na górę. Czy nadal wybieramy się do lady Banderson dziś po południu, ciociu?

- Tak, moja droga.

Lyonel patrzył, jak Diana w pośpiechu opuszcza salon. Niech ją diabli... Czuj się winny, że tak na nią naskoczył.

- Cóż - powiedziała Łucja, spoglądając na ze­sztywniałego Lyonela. - Sądzę, że masz coś w rodza­ju odpowiedzi.

- To wciąż niczego nie zmienia.

- Dobrze, jedź na Tortolę. Uwolnij wszystkich swoich., tak, swoich... niewolników, Lyonelu. Zrób to, co twoim zdaniem jest dla nich najlepsze.

- Muszę dowiedzieć się więcej o tej sytuacji - powiedział bardziej do siebie niż do Łucji.

- Zatem pomów z Dianą.

- Sam nie wiem... Ona zapewne zna tego całego Bemisa i wie, jak zarządzana jest plantacja Mendenhalla. Jednak...

- Bez wątpienia ona wie. Oczywiście, ona jest tyl­ko głupiutką młodą dziewczyną zapewne nie rozu­mie tak naprawdę wszystkich konsekwencji...

- Nie mów jak wariatka, Łucjo! Diana nie jest głu­pia, ona... - Lyonel przerwał, srogo marszcząc brew.

Łucja uśmiechnęła się. „Ach, Lyonelu”, pomyśla­ła, „twoje dni z kochanką są policzone. Twój wypa­czony pogląd, że wszystkie kobiety są jak Charlotte, zaczyna się chwiać”.

Lyonel popatrzył na swoją ulubioną krewną. Taka już była ta straszna cioteczka, ale wiedział, że choć żelazną ręką rządziła swoją posiadłością w Yorkshi­re, zaledwie dwadzieścia mil od jego domu, była to ręka w aksamitnej rękawiczce. Nie chciał myśleć o obejmowaniu po niej włości. Wolałby, żeby Łucja nie umarła nigdy.

- Czy mówiłem ci, Łucjo, że jesteś mi bardzo bli­ska?

Kobieta zamrugała i poczuła, jak ogarnia ją fala uczucia tak silna, że na moment nawet jej kąśliwy ję­zyk zamarł.

- Tak - powiedziała cichym głosem. - Mówiłeś, nie ostatnio, oczywiście, ale kiedyś dawno temu.

- Pozwól, że przeproszę za to, iż się powtarzam, i powiem, że jesteś mi bardzo bliska.

- Ty jesteś mi równie bliski, mój chłopcze. Na­prawdę jesteś bardzo podobny do ojca. Cóż to był za człowiek... i prawdziwy dżentelmen.

Łucja chętnie powiedziałaby Lyonowi, że żałowa­ła teraz, iż wiele lat temu była taka głupia; że teraz oddałaby wszystko, by poślubić czwartego hrabiego Saint Leven. Wtedy Lyonel byłby jej wnukiem, a nie wnukiem jej siostry. Ale życie obfituje w niemądre decyzje, a Łucja bardzo rzadko pozwalała sobie na pogrążanie się w pretensjach do samej siebie.

- Jak twoje zdrowie, Łucjo? - wymknęło się Lyonelowi, który teraz z przerażeniem zdał sobie sprawę z tego, co powiedział.

Ale Łucja zrozumiała. Śmierć, nawet jakiegoś nie­znanego krewnego, była przykra.

- Pożyję jeszcze, żeby kołysać twoje dzieci na ko­lanach.

- Sam musiałbym tak długo pożyć - powiedział Lyonel, znowu z goryczą w głosie.

- Każdy popełnia błędy, Lyonelu. Sztuka polega na akceptowaniu ich i dążeniu naprzód, a nie na po­tępianiu wszystkich wokół.

- Czy to dotyczy też wszystkich kobiet?

- Nie bądź osłem.

- Jak sądzę, to jeden z komplementów Diany.

- A więc musisz znaleźć lekarstwo na tę chorobę.

- Na razie, Łucjo, po prostu się stąd zabiorę.

Przerwał, po czym podszedł do niej, pochylił się i pocałował jej pergaminowy policzek.

- Nie przemęczaj się.

Łucja uśmiechnęła się do niego i Lyon zobaczył, że brakuje jej kilku dalszych zębów. „Starość”, po­myślał, „przeklęta, nieuchronna starość i śmierć”. Nie podobało mu się to. Do diabła, nie mógł tego za­akceptować, a przynajmniej nie w przypadku Łucji.

*

Lyonel siedział w samotności u White'a, zagubio­ny w brązowym gabinecie, kiedy natknął się na niego hrabia March, Julian St. Clair.

- To, czego ci potrzeba - odezwał się przyjaciel, unosząc brew - to dobra walka w Klubie dla Dżen­telmenów u Jacksona. Chodź, sam się tym zajmę. I będę się bardzo starał, żeby nie zrujnować ci tej pięknej twarzy.

- Idź do diabła, St. Clair - odpowiedział Lyonel, ale poszedł z nim i wszelkie myśli o śmierci i o odpowiedzialności za setkę ludzkich dusz zostały w jego umyśle chwilowo zepchnięte na bok.


Diana nie była ani trochę zainteresowana żadnym z pięciu dżentelmenów, którzy uparcie przysyłali jej kwiaty, zapraszali ją na przejażdżki po parku czy w inny sposób byli dla niej utrapieniem - przynaj­mniej w jej oczach.

- Chcę wracać do domu, ciociu - powiedziała któ­regoś wieczora, przy rzadkiej okazji, kiedy nie były gdzieś poza domem. - To nie jest moje miejsce. Przez większość czasu ciągle marznę. Moja opaleni­zna blednie i niedługo będę wyglądała jak biała lilia, jak wszystkie te głupiutkie debiutantki. One mnie nie lubią ciociu. Myślą że jestem jakimś dziwadłem. O niczym nie rozmawiają tylko o lordzie takim czy owakim. Zaś co do dżentelmenów, wszystko, czego chcą to zasypywać mnie komplementami do obrzy­dzenia, tak jakbym chciała słuchać tych takich bzdur, i próbują się dowiedzieć najdziwaczniejszymi możli­wymi sposobami, jaki mam posag. A kiedy myślą że nie widzę - dokończyła Diana z odrazą - pożerają wzrokiem mój biust.

To samo robi Lyonel”, pomyślała Łucja, ale nie poruszyła tego tematu. Zamiast tego powiedziała:

- Lyonel nie szepcze ci bzdur do ucha.

- Och, no dobrze, on nie jest taki jak inni.

- A więc nie uważasz już, że jest blady i wygląda niezdrowo?

- Być może nie całkiem - odparła Diana, wracając myślami do tego wieczora, kiedy wyniósł ją w ramio­nach z powozu. Czuła wtedy jego siłę. Nadal wzbu­dzała w niej delikatny niepokój.

- Obiecałaś swojemu ojcu, że zostaniesz tu sześć tygodni, moja droga.

- Wiem, i jeszcze zostały trzy.

- Nie zdawałam sobie sprawy, że jesteś taka nie­szczęśliwa.

Diana uświadomiła sobie, że sprawiła Łucji przy­krość, choć wcale nie zamierzała. To wszystko przez Lyonela, niech go licho. Diana poderwała się z krze­sła przy stole w jadalni, podbiegła do Łucji i przyklę­kła.

- Proszę, nie gniewaj się na mnie ani na to, co plo­tę. Wiesz, że jesteś moją ulubioną osobą w całym Londynie. Naprawdę, jesteś moją ulubioną krewną.

- Jestem jedyną, ty impertynencka pannico! - Łu­cja zaśmiała się i łagodnie poklepała Dianę po gło­wie. - Dobra z ciebie dziewczyna i byłaś bardzo cier­pliwa wobec wszystkich moich starczych dziwactw. A teraz wracaj do stołu.

- Jak by to bez wątpienia powiedział Lyonel w swój sardoniczny sposób: „Nie pozwól, by twój urok się zmarnował”.

- Tak, tak właśnie by powiedział. - Łucja delekto­wała się kęsem smakowitego kurczaka. - Zdecydo­wałam, że Lyonel będzie ci towarzyszył w drodze do domu.

- On odmówi.

- Nie, nie odmówi. Widzę, że już rozważałaś taką możliwość.

- Nie... Cóż, może. To długa podróż, ciociu, co najmniej sześć tygodni. Czy potrafisz wyobrazić so­bie nas dwoje zamkniętych razem przez tak długi czas?

- Pozabijalibyście się nawzajem albo...

- Albo co?

Łucja wzruszyła ramionami.

- Cóż, będziesz po prostu musiała się przekonać, czyż nie? Jeżeli chodzi o przyzwoitkę, postaram się znaleźć rodzinę, która także planuje powrót do Indii Zachodnich. To się uda, moja droga, zobaczysz.

- Ha!

Wyraz twarzy Łucji był równie mdły jak warzywa na jej talerzu.

- Lyonel obiecał mi, że przyjdzie dziś wieczorem, by udzielić ci kolejnych lekcji tańca.

- Ależ mam szczęście.

Łucja uśmiechnęła się do siebie nieznacznie, za­uważając, jak dłoń Diany natychmiast i bezwiednie powędrowała ku włosom, by poprawić niesforne ko­smyki. Nagle Diana wypaliła:

- Ciociu, on mnie nie lubi, ani trochę!

- Bzdura.

- On ma kochankę i widuje ją dłużej w ciągu jed­nego wieczora, niż kiedykolwiek widywał nas.

- Wyobrażam sobie, że tak - powiedziała Łucja sucho.

- To znaczy, nie miałam tak właściwie na myśli... ja... Och, niech licho porwie tego człowieka, on jest niemożliwy! Pójdzie do niej, kiedy tylko wyjdzie od nas.

- Myślę, że masz rację.

- Nie lubię go, ciociu, zaś co do niego, on ledwie znosi moją obecność.

- Jego lordowska mość Saint Leven - odezwał się od progu Didier.

- Dobry wieczór paniom. Jeszcze przy obiedzie?

- Jak widzisz, Lyonelu - powiedziała Diana.

- Nacieszę się zatem przysłuchiwaniem się waszej rozmowie. Być może dzięki temu nawet się czegoś nauczę. Nie zwracajcie na mnie uwagi.

- Kieliszek porto, proszę pana?

- Tak, dziękuję, Didier. A teraz, moja droga Dia­no, o co chodzi z tym, że jestem niemożliwy? Czyż nie przyszedłem tu, żeby cię uczyć, tak jak obieca­łem? Czy to nie dowodzi, że potrafię wystarczająco znosić ciebie i twoje stopy?

Didier osobiście wręczył Lyonelowi kryształowy kielich z najlepszym porto Łucji.

- Naprawdę nie chcę twoich żałosnych lekcji.

- W takim razie okazuje się, że zostałem źle poin­formowany. Czy mam wyjść, Łucjo?

- Rusz się, drogi chłopcze, a każę Didierowi dać ci w nos.

- Łucjo, jestem wstrząśnięty! Co za język, zwłasz­cza w obecności tej niewinnej osóbki.

- Sama dam ci w nos, jeżeli nie będziesz przynaj­mniej udawał, że zachowujesz się jak dżentelmen. I nie jestem niewinną osóbką.

- Nie jesteś? - Lyonel bawił się nóżką pucharu, a oczy Diany, na przekór jej woli, nie mogły ode­rwać się od jego długich palców. - Będę o tym pa­miętał.

- Dlaczego?

- Nigdy nie wiadomo, kiedy taka wiedza może się okazać użyteczna.

- Wydaje mi się, ciociu, że bolą mnie stopy.

- Nie możesz dla niej znaleźć dostatecznie dużych pantofli, Łucjo? - Westchnął. - Pozostaniesz więc w pończochach, gdy będę cię uczył. Przynajmniej kiedy nastąpisz mi na nogę, nie będę aż tak bardzo cierpiał.

Diana dzielnie starała się o jakąś ripostę, by mu pokazać, gdzie jego miejsce. Bezwiednie zacisnęła palce na nóżce kieliszka z winem.

- Nie rób tego, Diano.

Zamrugała.

- Żadnego wina na mojej koszuli, jeśli łaska. Kenworthy, jak wiesz, mój służący, byłby nad wyraz nie­pocieszony. Nie chciałabyś, by cię znielubił. Na pew­no nie.

- Strojniś.

- Dziękuję. Wypijemy za to?

- Fircyk.

- Diano, moja droga, uważam, że lepiej już tego zaprzestać. Lyonelu, przejdźmy do pokoju muzycz­nego. Didier!

Godzinę później Diana opanowała kotylio­na i dwa inne tańce, i śmiała się.

Jamison zapukał do drzwi pokoju muzycznego i wślizgnął się do środka, zerkając na Didiera.

- Tak? - zapytała Łucja.

- To jeden z ludzi lorda Chandosa, proszę pani. Twierdzi, że musi mówić z lordem Saint Leven.

- Człowiek markiza? - spytał Lyonel, puszczając Dianę.

- Tak, proszę pana.

- Wybaczcie mi, Łucjo, Diano. - Wyszedł z poko­ju muzycznego, zostawiając kobiety i Didiera.

- Kim jest ten markiz, ciociu?

- Markiz Chandos, moja droga. Bardzo stary przy­jaciel i ojciec najlepszego przyjaciela Lyonela, Haw­ka hrabiego Rothermere.

- Hawk i Lyon*3? Zaczynam uważać, że angielskie przydomki są absurdalne.

- Być może. Hawk tak naprawdę ma na imię Phi­lip i jest mężem Frances. Posiadają wielką stadninę koni wyścigowych niedaleko Yorkshire. Zastana­wiam się, o co chodzi, u licha.

Dowiedziały się niecałe pięć minut później, kiedy Lyonel wkroczył do pokoju, mówiąc:

- Muszę wyjść, Łucjo. Chodzi o Frances. Markiz właśnie dostał wiadomość od Hawka, że jego żo­na rodzi o kilka tygodni za wcześnie, i że jest w bar­dzo złym stanie.

- To jej drugie dziecko. Myślałabym, że tym razem pójdzie łatwiej.

- Najwyraźniej nie.

- Biedna dziewczyna.

- Wychodzę. Będę was informował...

- Nonsens, mój chłopcze. Będę ci towarzyszyć.

- I ja także - powiedziała Diana.

- Doprawdy, Łucjo...

- Marnujesz czas, Lyonelu. Niech twój powóz przy­jedzie tu z powrotem w ciągu godziny. Diana i ja bę­dziemy gotowe.


Przybyli do Desborough Hall następnego popołu­dnia; konie były zdyszane, a obie damy wyczerpane. Łucja raz tylko spojrzała na wymizerowaną twarz markiza i jej nadzieja prysła.

- Wciąż się trzyma - powiedział szybko markiz. - Łucjo, cieszę się, że przyjechałaś. Lyon, mój chłop­cze. Idź do Hawka. Jest w bardzo złym stanie. A to kto?

- Jestem Diana Savarol, sir.

- Jestem oczarowany, moja droga. Tędy proszę.

- Chcę zobaczyć Frances - powiedziała Łucja, po­wlókłszy się za markizem do holu. - I pomówić z tym jej doktorem.

Diana po raz pierwszy rzuciła okiem na Philipa Hawksbury'ego, hrabiego Rothermere, i zamrugała. Był wysoki, o ciemnej karnacji i błyszczących zielo­nych oczach, i trząsł się cały, wielkimi dłońmi kur­czowo trzymając Lyonela za ramiona.

- Prawie trzy dni, Lyon, do diabła! Och, Boże, co ja mam robić?

Lyonel czuł się bezradny i zły. Miał nadzieję...

- Diano, moja droga - powiedziała cicho Łucja - to jest Grunyon, służący Hawka. Powiedz mu, kim jesteś, a on się tobą zajmie. Ja teraz pójdę zobaczyć Frances.

Diana przytaknęła. Popatrzyła na niskiego, pulch­nego mężczyznę, ale on nie zwrócił na nią uwagi, wpatrzony w swego pana, sam też blady i mizerny na twarzy. Wślizgnęła się do biblioteki, niezauważo­na, i usadowiła się na sofie. A potem usłyszała krzyk. Głos był wysoki, a krzyk urwał się, pełen takiego cierpienia, że Dianie zabrakło tchu.

Usłyszała tupot stóp i pospieszyła do drzwi. Zoba­czyła, jak Lyonel i Hawk pędzą po schodach.

- Boże, nie powinienem był jej zostawiać!


Lyonel akurat w tej chwili spojrzał do tyłu i zoba­czył Dianę, bladą jak płótno, stojącą u podnóża schodów.

- Zostań tam - zawołał do niej.

Obaj mężczyźni wpadli do głównej sypialni. Łucja stała przy łóżku, pochylając się nad Frances, doktor i akuszerka byli po drugiej stronie. Doktor mówił coś, gwałtownie gestykulując, ale Łucja go ignorowała.

- Frances!

- Hawk. - Łucja spojrzała na niego przelotnie. - Chodź i pomóż mi. Lyonelu, zabierz stąd tego idio­tę, już!

Markiz wziął doktora za ramię i odciągnął.

- Udało mi się obrócić dziecko do właściwej pozy­cji, na przekór temu głupiemu doktorowi. Chcę, że­byś naciskał jej brzuch, Hawk, teraz. Frances, dzieci­no, spójrz na mnie! Chcę, żebyś parła z całej siły. Sły­szysz mnie?

Frances jęknęła. Usłyszała słowa, rozpoznała głos Łucji i popatrzyła na męża niewidzącym wzro­kiem.

- Zdejmij z niej te nakrycia, Hawk. A teraz przyj, Frances!

Zawodzenie, a potem krzyki wywołały u Lyona dreszcze. Patrzył, jak Hawk naciska wielki pagórek na brzuchu Frances. Patrzył, jak Łucja daje znak po­łożnej i jak razem unoszą i rozchylają nogi Frances. Patrzył, jak dłoń Łucji wsuwa się we Frances. Za­mknął oczy, modląc się.

- Przyj, Frances! Hawk, naciskaj, mocniej!

Lyon słyszał urywany oddech Frances, jej ochrypły głos rozcinający ciszę w pokoju.

- Och, Boże, proszę - szeptał.

- Maleństwo... Mam jego główkę! Jeszcze raz, Frances. Dalej, dziewczyno, najmocniej jak potra­fisz! Naciskaj, Hawk, tylko w ten sposób możesz jej pomóc.

Lyon otworzył oczy i zobaczył, jak w rękach Łucji pojawia się mała, ciemna główka.

- Mam główkę dziecka. Przestań przeć, Frances.

Łucja chwyciła maleńkie ramionka, delikatnie wy­ciągając maleństwo z ciała matki.

- Dziewczynka, Hawk, masz śliczną małą dziew­czynkę.

Przez chwilę w pokoju zapanował chaos. Kobieta, której Lyon wcześniej nie zauważył, zbliżyła się szybko, kiedy maleństwo wydało głośny okrzyk. Lyon zobaczył, jak głowa Frances opada na podusz­kę. Straciła przytomność. Hawk po prostu zastygł w miejscu.

- Masz dziewczynkę - powiedziała znowu Łucja, wpatrując się w Hawka. Ale Hawk pochylał się nad żoną, delikatnie obejmując dłońmi jej bladą twarz.

- Wydobrzeje - powiedziała Łucja.

Skinęła na położną i razem pomogły Frances po­zbyć się łożyska. Łucja wyprostowała się. Lyon był z niej tak dumny, że chciało mu się krzyczeć.

- Hawk, teraz możesz wyjść. Ja zaopiekuję się Frances. Wydobrzeje. Rozumiesz mnie? Lyon, wy­prowadź go stąd.

Lyon ruszył naprzód i chwycił przyjaciela za ramię.

- Chodź, Hawk Skoro Łucja mówi, że z Frances wszystko w porządku, to tak jest. Przyda ci się kieliszek.

Łucja odezwała się cicho:

- A teraz, pani...?

- Miniver, proszę pani.

- Tak, pani Miniver, zajmijmy się tym krwawie­niem, a potem ją wykąpiemy i ułożymy wygodnie.

- A co, jeśli wykrwawi się na śmierć?

- Przestań, Hawk! Ona wydobrzeje. Łucja nie kła­mie, przecież wiesz.

Ale Hawk nadal się nie poruszył.

- Znajdźmy tego przeklętego doktora. Możesz osobiście wykopać stąd jego tłusty tyłek.

- Tak - odezwał się Hawk, prostując się. - Z chęcią.

Lyon ledwie mógł za nim nadążyć. Zobaczył Dia­nę u podnóża schodów i zawołał:

- Wszystko dobrze, Diano.

Doktor, na swoje nieszczęście, kłócił się wniebo­głosy z markizem. Zobaczył nacierającego na niego hrabiego i zupełnie bez taktu zapytał:

- Umarła, prawda? Mówiłem panu, żeby nie po­zwalać tej starej kobiecie zbliżać się do niej, ja...

To były ostatnie słowa, jakie wypowiedział przez kolejne pięć minut. Pięść Hawka trafiła go prosto w szczękę i doktor padł na podłogę.

- Doskonale, mój chłopcze - powiedział markiz. - Po prostu doskonale.

Hawk rozmasował sobie kłykcie.

- Ponownie zostałeś dziadkiem. Dziewczynka. Tym razem Frances dała mi dziewczynkę.

Jeszcze jeden młody człowiek wyłonił się z dolnej części domu.

- Szampana, Carruthers - zawołał Lyonel.

Zostawili doktora na podłodze; służący po prostu przechodzili nad nim i dokoła niego.

- Kim pani jest? - Hawk zapytał Dianę. - Nie spo­tkałem pani wcześniej, nieprawdaż?

- Nie jestem nikim ważnym, proszę pana - odpar­ła. - Moje gratulacje. - Wyciągnęła rękę, a Hawk uścisnął jej dłoń.

- Mam dziewczynkę - powiedział, a Diana patrzy­ła, jak na jego ustach powoli pojawia się szeroki uśmiech. - Mam śliczną małą dziewczynkę. - Nagle urwał, a jego wzrok powędrował ku górze. - Frances nie będzie zadowolona. Dziecko ma czarne włosy, tak jak Charles.

- Frances to zuch, Hawk. Wydobrzeje. Już jest z nią dobrze. Myślę, że twoja mała dziewczynka bę­dzie wyglądała jak Frances, nawet z czarnymi włosa­mi. - Diana patrzyła, jak obaj mężczyźni uśmiechają się jeden do drugiego.

Diana odwróciła się w stronę wysokich, otwartych okien w salonie na dźwięk głośnych okrzyków rado­ści dobiegających z zewnątrz.

- Wszyscy kochają Frances - powiedział Hawk zwyczajnie.

- Gdzie mały Charles? - zapytał Lyon.

- Dwa dni temu posłałem go do Alicii i Johna. Grunyon! Sprowadź lorda Lindseya, natychmiast!

- Tak - powiedział Lyon. - Wicehrabia ma małą siostrzyczkę.

ROZDZIAŁ 6

Klaczka, która chce pobiegać,

zawsze znajdzie jeźdźca.

JACOJJES AUDIBEBTI


- Trochę potrwa, zanim ona znajdzie się na grzbie­cie Latającego Davie'ego - powiedział Hawk. - I na własnym - dodał szeptem do ucha żony.

- Hawk! - Frances szturchnęła go w ramię.

Diana uśmiechnęła się do obojga.

Frances jest piękna”, pomyślała bez zazdrości.

Frances siedziała na kolanach męża, z głową opar­tą na jego szerokim ramieniu. Na jej bladych ustach widać było uśmiech. Powiedziała głosem słabym i ochrypłym od porodowej udręki:

- Cieszę się, że otaczają mnie starzy przyjaciele, i moja nowa przyjaciółka Diana. Hawk doprowadzał mnie do kompletnego szaleństwa.

- Tylko poczekaj, aż twój ojciec przyjedzie ze Szkocji, kochanie. Wtedy dopiero będzie szaleństwo.

- Papa? - Frances uniosła brew. - Wiesz, że on bę­dzie gratulował tylko tobie za twój znamienity udział we wszystkim, tak jak to zrobił, kiedy urodził się Charles. Dla mnie może odżałuje całusa i poklepie mnie po głowie.

- Nie, gdyby był tu, kiedy... - Głos hrabiego zała­mał się nagle.

- Wystraszyłaś chłopaka tak, że mało go diabli nie wzięli - powiedział markiz.

- To niemożliwe - odezwał się Lyon, patrząc na Hawka. - Z niego samego niezgorszy diabeł.

Hawk i Frances uśmiechnęli się do Lyonela.

- Jakie to prawdziwe - powiedziała Frances. - Jak rozumiem, Łucjo - mówiła dalej hrabina - ty urato­wałaś mi życie, i życie mojej córeczki. Pamiętam, że do mnie mówiłaś, ale niewiele więcej. Jestem twoją dłużniczką.

- Cieszę się, że nie pamiętasz zbyt wiele, moja droga - odparła Łucja.

- Ja też jestem twoim dłużnikiem - powiedział hrabia.

Diana zobaczyła, jak jego ręka zaciska się wokół talii żony. „Być tak kochaną”, pomyślała. Niektórzy ludzie mają tyle szczęścia.

- Chcemy, żebyś była matką chrzestną naszej cór­ki, Łucjo, jeżeli oczywiście nie masz nic przeciwko dzieleniu tej odpowiedzialności z moim wścibskim ojcem.

Łucja uśmiechnęła się do markiza i powiedziała:

- Ten staruszek zrobi tak, jak mu powiem. Ty, mój chłopcze, po prostu nie nauczyłeś się, jak sobie z nim radzić.

- Hm - odezwał się markiz. - Ramię w ramię z czarownicą. Podejdź tu, Łucjo, niech cię uściskam.

- Bałamutny stary satyr - powiedziała Łucja i uści­skała markiza.

Lyonel odezwał się szeptem do Diany:

- Markiz to przebiegły stary diabeł, ale w Łucji spotkał godnego przeciwnika. Nigdy nie zapomnę, jak zbliżył do siebie Hawka i Frances, to było...

- Opowiadasz bajki, Lyonie? - zapytał Hawk. - Ona ci nigdy nie uwierzy.

- Dobrze, zachowam tę opowieść na jakąś nudną zimową noc. Dianie szczególnie spodoba się frag­ment o tym, jak twoja dawna... hm, kochanka urato­wała sytuację.

Ku zdumieniu Diany Frances Hawksbury roze­śmiała się.

- Lyonel może opowiedzieć Dianie wszystko na ten temat, kiedy będą podróżować do Indii Za­chodnich - powiedziała Łucja bardzo zadowolo­na z siebie.

Ta zapowiedź przyciągnęła spojrzenia wszystkich do Lyonela i Diany.

- Łucjo - zaczai Lyon - wolałbym, żebyś...

- Nonsens, mój chłopcze.

- A więc tak się rzeczy mają - powiedział markiz, a jego zielone oczy błyszczały jak oczy jego syna.

- Nie!

- Nie!

- Zupełnie jak mój biedny uparty Hawk i moja uparta jak diablica Frances. Zostawmy młodych sa­mym sobie, Łucjo, i podyskutujmy.

- Najpierw - odezwał się Hawk - musimy nadać imię mojej córce.

- Naszej córce - powiedziała jego żona. - I już po­stanowiliśmy. Arabella Łucja. Co o tym myślicie?

- Dziecko będzie miało czemu sprostać - powie­dział markiz.

- Doskonałe imię - odparła Łucja. - Dziecko jest dzielne. Dobrze sobie poradzi z tym imieniem. A te­raz, stary capie, zostawmy młodych samych.

Diana patrzyła, jak tych dwoje starych ludzi opuszczało sypialnię, trzymając się pod ramię.

- Piekielny staruszek - powiedział Hawk.

- To prawda - odparła hrabina, obejmując męża ramieniem za szyję i wtulając twarz w jego szyję.

- Diano, czas na nas - odezwał się Lyonel.

- Możecie pójść podziwiać nasze potomstwo - powiedział Hawk. - A potem pospacerować w ogro­dzie. Po prostu sobie idźcie.

Hrabina się uśmiechnęła.

- Dziękuję wam obojgu, że przyjechaliście.

Diana, spojrzawszy na trójkę przyjaciół, skinęła głową i skierowała się do drzwi; Lyonel ruszył za nią.

- Oni tak bardzo się kochają - wyrwało się jej, kie­dy znaleźli się na korytarzu.

- Tak, to prawda - powiedział Lyonel, patrząc pro­sto przed siebie.


Przebywali w Desborough Hall jeszcze przez czte­ry dni. Wczesne lato przyniosło łagodną i słoneczną pogodę. Diana większość czasu spędziła na prze­jażdżkach na energicznej klaczy imieniem Glenda, na podziwianiu koni wyścigowych i przyglądaniu się ich treningowi z Belvisem, żylastym starszym męż­czyzną który natychmiast ją polubił.

To dziwne, Diana pomyślała rankiem trzeciego dnia, że Lyonel nigdy nie wchodził do stajni. Uni­kał stajni, tak jak i imponującej siodłami, niczym zarazy.

- Nie chcesz sam wybierać sobie siodła? - zapyta­ła go wreszcie.

- Nie - odpowiedział szorstko.

- Dlaczego nie?

- Przestań, Diano.

- Ale stajenni muszą ci przynosić wszystkie te sio­dła, żebyś mógł dokonać wyboru.

- Przestań, Diano.

- Mój panie, robisz się nudny i się powtarzasz.

- Przynajmniej nie jestem bezczelnym, pyskatym dzieciakiem.

- Nie, ty jesteś aroganckim, samolubnym...

Odwrócił się na pięcie i zostawił ją na padoku. Belvis popatrzył za nim.

- Bardzo ciekawe - powiedział. - Proszę mi wyba­czyć, panienko, ale on nawet nie zbliżył się do stajni, kiedy gościł u pana i pani kilka miesięcy temu.

- Hm - odezwała się Diana, patrząc chmurnie za Lyonelem. - Gościł tu po zerwaniu zaręczyn z Charlotte Haversham?

- A tak - odparł Belvis. - Teraz panienka niech le­piej idzie, bo młody pan mógłby mi natrzeć uszu, że tak śmiało sobie gadam z panienką.

- Wszystko w porządku. Jak wiesz, jutro rano wra­camy do Londynu. Będę tęskniła za tobą, Belvis, i za Desborough Hall.

- Niech się panienka trzyma, i miody pan też.

- A ty dbaj o Latającego Davie'ego.

- Tego lata w Newmarket pokona każdego. O tak, pokona.

Nie wątpiła w to ani przez chwilę.

Pożegnanie było dla Diany trudne. Zyskała tylu nowych przyjaciół. I jak odkryła ku swemu zdzi­wieniu, zakochała się w krajobrazie Yorkshire. Okolica była dzika i wyludniona, pokryta wrzoso­wiskami, i wolna. Diana czuła się tam dziwnie, jak gdyby wróciła do domu, co oczywiście było dość dziwaczne.

- Czy nie możemy odwiedzić twojej posiadłości, ciociu? - zapytała Łucję, kiedy ich powóz toczył się po długim podjeździe.

- Nie tym razem, moja droga. Mamy zbyt wiele zobowiązań w mieście. Czy wiedziałaś, że Lyonel także ma własną posiadłość w Yorkshire? Całkiem niedaleko mojej, tylko pięć mil od Escrick.

- Nie, nie mówił mi.

Do Ucha z tym człowiekiem! Diana przypomniała sobie, że powiedziała mu, jak bardzo podoba jej się okolica, kiedy jechali razem. On ledwie mruknął coś obojętnie, przez co miała ochotę pacnąć go w ucho.

Ich podróż do Londynu przebiegała znacznie wol­niej i Diana zobaczyła o wiele większy kawałek An­glii. Lyonel nie spędził ani minuty w powozie, ale Diana powiedziała sobie, że jest całkiem zadowolo­na z jego dezercji. Była nieco zaskoczona, kiedy zbli­żali się do Grantham, i Łucja powiedziała cicho:

- Chcę, abyś wiedziała ile tylko możliwe o rodze­niu dzieci, Diano. Nawet mimo obecności doktora, tego przeklętego głupca, i położnej, tej tchórzliwej baby, Frances mogła umrzeć, a dziecko razem z nią. Wyobrażam sobie, że śmierć kobiet w połogu nie jest niczym niezwykłym w Indiach Zachodnich. A teraz słuchaj mnie uważnie.

I Diana słuchała.

Nie zdawała sobie jednak sprawy, że tego samego wieczora, kiedy już położyła się spać, Łucja złapała Lyonela w pułapkę i opowiedziała mu to samo.

- Kiedy weźmiesz sobie żonę, mój chłopcze... I nie patrz na mnie w taki sposób...! Bez wątpienia spra­wisz jej dziecko. Musisz wiedzieć, jak zapanować nad sytuacją w razie potrzeby.

- Łucjo, doprawdy!

- Cicho bądź, Lyonelu, i słuchaj. Nie jest niczym niezwykłym, że maleństwo w łonie czasami odwraca się w złą stronę albo nawet ma pępowinę owiniętą wokół szyi Możesz wyczuć pozycję dziecka i obrócić je, jeżeli to konieczne.

- Ja nigdy się nie ożenię, Łucjo, nigdy.

- Nie bądź większym głupcem niż był twój ojciec. Słuchaj, masz dosyć duże dłonie, zatem musisz być tak ostrożny, jak to tylko możliwe...

Lyonel jęknął, ale słuchał. Nie miał wyboru. Nie przy Łucji.

- Jednakże - podsumowała - Diana nie jest drob­ną delikatną kobietką. Frances także nie, ale miała to nieszczęście, że dziecko było w pozycji pośladko­wej. Hawk teraz wie, jak się nią zajmować w przy­padku kolejnych dzieci. Słuchaj, w normalnej sytu­acji Diana nie powinna mieć wielkich trudności, ale nigdy nic nie wiadomo i rozsądnie jest być przygoto­wanym.

- Tego już w zupełności wystarczy - powiedział Lyonel bardzo spokojnie. Łucja, która dobrze znała ten ton, wycofała się. Wstała i pocałowała go w poli­czek.

- Dobranoc, mój chłopcze. Nie upij się do nie­przytomności. Będziesz bardzo nieszczęśliwy rano z bólem głowy, jeżeli to zrobisz.

Lyonel zgodził się z tym i dziesięć minut później był już we własnym łóżku. Niestety, w jego snach peł­no było obrazów Diany z brzuchem wydętym przez dziecko, jego dziecko. Zazgrzytał zębami przez sen.

Zaklął soczyście, kiedy obudził się następnego ranka.

Przy śniadaniu powiedział do Łucji:

- Postanowiłem nie odwiedzać jeszcze Tortoli. Być może pojadę na wiosnę.

Na to stwierdzenie Diana upuściła widelec; jajka upadły na obrus.

- Nie możesz czekać! Powiem ci, Lyonelu, że to bardzo nierozsądne zostawiać plantację w rękach pełnomocnika. To wszystko są oportuniści. Co do pana Bemisa, nie znam go osobiście, ale wątpię, aby różnił się czymś od innych. Nie możesz pozosta­wiać mu decyzji. Nie potrafię sobie wyobrazić, dla­czego Oliver Mendenhall powierzył mu te obowiąz­ki. Cóż, mój ojciec mawia...

- Idę sprawdzić konie - powiedział Lyonel.

Upuścił serwetkę, gwałtownie odsunął krzesło i wyszedł z małej prywatnej jadalni w gospodzie „Pod Dziką Gęsią”.

- Dlaczego się uśmiechasz, ciociu? On jest najbar­dziej aroganckim, najbardziej przykrym, naj...

- Tak, to wszystko prawda. Ale on toczy wojnę, Diano, i biedaczysko nie zdaje sobie jeszcze sprawy, że... - Łucja urwała, patrząc na Dianę. Dostrzegła, że dziewczyna jest zdezorientowana, i dała jej spokój.

Po prostu popracuje nad Lyonelem, swoim drogim chłopcem, i on wsiądzie na ten statek. Na pewno.

*

Sprawy szły źle, kiedy pojawili się na balu w Renfrew House przy Grosvenor Square drugiego wie­czoru po powrocie do Londynu. Charlotte była przez ten czas bardzo zajęta, jak szybko uświadomiła sobie Łucja, zaciskając wargi. Boże, czy wszystkie jej przy­jaciółki i znajome były aż takie głupie?

Nie było ich niecałe dwa tygodnie, a sprawy już za­szły alarmująco daleko.

Diana została potraktowana jak powietrze przez lady Marian Braverman. Łucja uchwyciła spojrzenie tej kobiety i lady Marian raczyła się zaczerwienić.

Łucja trzymała Dianę blisko siebie do chwili, kie­dy zdołała dowiedzieć się, co się stało. Sprawa była dosyć prosta. Charlotte i ten odrażający monsieur DuPres pracowicie rozsiewali plotkę, że Diana Savarol i Lyonel Ashton udali się w podróż do jego posiadłości w Yorkshire; pojechali tam oczywiście w towa­rzystwie Łucji, ale dwoje młodych rzekomo zostawi­ło ją w jej posiadłości i udali się do niego. Sami. Naj­wyraźniej po to, by oddawać się niestosownym czyn­nościom.

- Zamierzam ją zabić - wycedziła Łucja przez zęby.

Wiedząc, że ta przyjemność ją ominie, natych­miast opowiedziała notorycznej plotkarce, lady Gladstairs, w zaufaniu oczywiście, o prawdziwym przebiegu wydarzeń.

Lyonel nie byt świadomy sytuacji, dopóki około północy nie wkroczył do Renfrew House. Nie zamie­rzał tam iść - nie, nie zamierzał, ale... Niech to licho. Napotkał kąśliwe spojrzenie monsieur DuPresa i kil­ku kompanów znanych ze swego sprośnego zacho­wania.

Nie mógł uwierzyć własnym uszom. Jeszcze bar­dziej niż wybujałe insynuacje rozsierdziło go, że DuPres opowiada, jak to Diana, ta głupia dzierlatka, uwiodła nie tylko jego, ale także Lyonela. Bądź co bądź pochodziła z tych bezbożnych Indii Zachod­nich, i równie oczywiste było to, że żadna z niej da­ma. Nabrała lady Cranston.

Lyonel nic nie powiedział Dianie ani Łucji. W po­koju karcianym odszukał Dancy'ego.

- Chciałbym z tobą porozmawiać. Natychmiast. Niegłupi Dancy pobladł. Ramię nadal pobolewało go od czasu do czasu z powodu kuli, którą Lyonel celnie wystrzelił podczas pojedynku z nim.

Dancy podniósł się z krzesła, świadom, że patrzy na niego wiele par oczu, i podążył za Lyonem do przyległego pokoju. Lyon zamknął drzwi.

- Ty wiesz, nieprawdaż, w co Charlotte kazała lu­dziom wierzyć? Razem z DuPresem, oczywiście.

Dancy przytaknął.

- Słyszałem pewne rzeczy - powiedział ostrożnym tonem. A mówił Charlotte, żeby trzymała buzię na kłódkę!

- Tak nisko cenisz własną skórę, Dancy?

- Słuchaj, Lyon, co według ciebie miałem zrobić? Zaszyć jej usta?

- Charlotte jest twoją żoną, Dancy, a więc ty jesteś za nią odpowiedzialny. Albo ona powstrzyma cały ten złośliwy nonsens, albo pozwolę, żeby świat do­wiedział się prawdy. Opowiem wszystkim, że znala­złem ją na plecach w siodłami w Haversham, ze spódnicą zadartą do szyi i ciebie między jej nogami. Nie będzie już dłużej polegać na moim honorze dżentelmena. Rozumiesz?

Dancy Moressey przełknął ślinę. Lyonel nie pod­niósł głosu nawet o pół tonu. Wyglądał tak spokoj­nie, jak gdyby rozmawiali o pogodzie. Ale Dancy nie dal się zwieść. Znał Lyonela Ashtona od czasów szkolnych.

- Rozumiesz, Dancy?

- Ja... Tak, rozumiem, Lyon.

- Masz dość odwagi, by z nią pomówić, czyja mam to zrobić?

- Przyprowadzę ją do ciebie.

- Cholerny tchórz - powiedział Lyon pod nosem, patrząc, jak Dancy umyka z pokoju.

Czekał dziesięć minut, aż drzwi otworzyły się i we­szła Charlotte, sama. Zauważył, że wyglądała zjawi­skowo w bladoniebieskim jedwabiu, zachwycając twarzą i figurą. Była obrazem niewinności i delikat­nej wrażliwości. Lyon pozostał niewzruszony. Gdyby tylko wcześniej patrzył na nią obiektywnie, zanim zrobił z siebie beznadziejnego głupca...

Miała zadarty podbródek, a jej oczy błyszczały.

- Tak, mój panie?

- Jesteś żałosną ludzką istotą, wiesz o tym, Char­lotte?

- A ty jesteś żałosną świnią! Nie waż się tak do mnie mówić!

- I dziwką...

- Nie będę tu stać i wysłuchiwać twoich sprośności!

Lyon bardzo spokojnie wziął ją za ramię i delikat­nie pchnął na krzesło. Stanął nad nią i skrzyżował rę­ce na piersi.

- Powiem ci to, co powiedziałem twojemu mężo­wi Opowiem wszystko całemu światu, jeżeli natych­miast nie przerwiesz i nie posprzątasz całego brudu, jakim obrzuciłaś Dianę Savarol i mnie.

- Nie zrobiłbyś tego!

Wyglądała na przerażoną, pierwszy raz. Czy ona zawsze postrzegała go jako żałobną namiastkę męż­czyzny? Dżentelmena bez kręgosłupa?

- O tak - powiedział bardzo łagodnie. - Opowiem dżentelmenom o twoich ślicznych białych nogach, jak owijały się wokół Dancy'ego, jak wydawałaś takie błagalne miauczące odgłosy, kiedy pompował w cie­bie...

- Przestań, niech cię diabli! - Zakryła sobie uszy rękoma.

- Co jest nie tak, Charlotte? Uraziłem twoją wraż­liwość? Twoją skromność? Z pewnością towarzystwo uzna, że to nader niestosowne z twojej strony, by brać sobie kochanka, zanim wyszłaś za mnie za mąż.

- To z ciebie będą się naśmiewali! I nikt ci nie uwierzy, będą myśleli, że próbujesz chronić tę małą ladacznicę!

- Charlotte, sprawiasz, że zapominam, iż jestem dżentelmenem i nie biję kobiet.

- Żaden dżentelmen nie groziłby mi tak jak ty to robisz.

- A żadna dama nie rozsiewałaby takich świństw. Powiedz mi, Charlotte, dlaczego to robisz? Dlaczego chcesz, żebym cierpiał za to, co ty zrobiłaś? A Dia­na Savarol? Ona nic ci nie zrobiła.

- Wiem wszystko o twojej kochaneczce, tej Lois, dziewczynie z opery, którą utrzymujesz. Co twoja najdroższa Diana by o tym pomyślała?

Ku rozczarowaniu Charlotte Lyonel zaśmiał się.

- Masz na myśli moją małą miłostkę? To znako­mite, Charlotte. Nie przestajesz mnie zadziwiać. Nie potrafisz sobie też wyobrazić, jak ja każdej nocy dziękuję Bogu, że odkryłem, jaka z ciebie dziwka, zanim cię poślubiłem. Dobry Boże, tylko pomyśleć, że przyszły hrabia Saint Leven z łatwością mógłby być dzieckiem innego mężczyzny. - Lyon urwał na­gle; jego zimne oczy zwęziły się. - Posłuchaj mnie uważnie, Charlotte. To się skończy natychmiast. Je­żeli będziesz kontynuować tę farsę, nie uwierzysz, jak bardzo możesz żałować. Naprawdę korci mnie, żeby tak czy siak powiedzieć prawdę. Posiadłość Dancy'ego leży w Kornwalii, jak wiesz. Wyobrażam sobie, że będziesz zachwycona życiem tam. Pomyśl o tych wszystkich miejscowych mężczyznach, któ­rych mogłabyś zadowolić. Ach, tak, kusząca per­spektywa, nieprawdaż?

Gdyby spojrzenie mogło zabić, Lyonel leżałby już martwy u jej stóp. Spojrzenie nie zabijało. Ale słowa i plotka tak.

- No i...?

Charlotte była twarda. Wyklinała go płynną fran­cuszczyzną. Lyonel zaśmiał się i powtórzył:

- No i...?

- Niech cię diabli, Lyon! Mężczyzna może mieć kochankę, ale kobieta nie może mieć kochanka! To nie jest sprawiedliwe.

- Ach, Charlotte, to prawda, że mam kochankę, ale widzisz, nie jestem po słowie z żadną damą. Gdy­bym cię poślubił, moja droga, byłbym ci wierny jak pies. Na tym polega różnica między nami.

- Nie wierzę ci. Jesteś mężczyzną! Cóż, mój ojciec brat każdą kobietę w naszych dobrach, pod nosem mojej matki. Wszyscy jesteście tacy sami.

- Nie mogę nic powiedzieć o twoim ojcu, ale szko­da, że mi nie wierzysz, bo mówię prawdę. A teraz, co zrobisz?

- Nie dajesz mi wielkiego wyboru, prawda?

- Nie, żadnego wyboru. Czy zrobisz to, czego żądam?

Wreszcie Charlotte przytaknęła, a Lyon widział, że naginanie się do jego woli było jej wstrętne.

- A DuPres? Czy muszę go zabić, Charlotte?

Charlotte nieco pobladła. Lubiła Etienne'a DuPresa, który był teraz jej kochankiem. Potrząsnęła głową.

- Nie, pomówię z nim.

- Rozsądnie z twojej strony. Powiedz mi coś, Char­lotte, zanim znikniesz z tego pokoju i z moich oczu, bo szczerze mnie to interesuje. Dlaczego oszukiwa­łaś mnie przed naszym ślubem?

Podniosła się i odruchowo otrzepała spódnice, a dłoń powędrowała do pięknie ułożonej fryzury, by ją poprawić. Napotkała jego wzrok i wzruszyła ra­mionami.

- Byłam głupia - powiedziała.

Odwróciła się, wysoko unosząc głowę, i opuściła pokój.

Lyon patrzył za nią. To było dziwne, ale poczuł niespodziewaną falę współczucia dla niej. Nie, powiedział sobie twardo, ona nie jest warta ani krzty współczucia. Lyon pomówi z Łucją a potem powie Dianie, by trzymała buzię na kłódkę.

Diana szybko przeniosła się za wielką paproć, kie­dy Charlotte majestatycznie wyszła z bocznego po­koju. Diana drżała z powodu tego, co usłyszała. Od­wróciła się, żeby się wymknąć, kiedy poczuła silną dłoń na swoim gardle.

- Proszę! Zatem oprócz innych swoich cennych przymiotów, potrafisz także podsłuchiwać. Bardzo urzekające, Diano.

Stanęła twarzą w twarz z Lyonelem. Jego dłoń na­dal spoczywała na jej gardle. Był wściekły, ale ona w pierwszej chwili nie zdawała sobie z tego sprawy. Jak mógł podejść do niej tak cicho?

- Przepraszam - wykrztusiła, marząc, by ją puścił. - To dlatego, że zobaczyłam cię w towarzystwie lorda Danversa, a potem nadeszła Charlotte. Musiałam...

- Musiałaś usłyszeć każdy makabryczny szczegół, moja droga? Zakładam, że trzymałaś ucho przyci­śnięte do drzwi?

Przytaknęła, przełykając ślinę.

Jego palce podążały wzdłuż jej szyi, całkiem ła­godnie.

- Zamierzasz mnie udusić?

Na jego ustach pojawił się cień uśmiechu; złowro­giego uśmiechu, zdaniem Diany.

- Tutaj? Wyobrażam sobie, że gdybym cię uśmier­cił, cała sala rzuciłaby się na mnie.

Diana się nie odezwała.

- Wiesz, Diano, wreszcie doprowadziłaś mnie do ostateczności. Twoje dziecinne zachowanie wy­kroczyło poza wszystko, co mogłem zaakceptować. - Umilkł i spojrzał na nią w przyćmionym świetle jego oczy były ciemnoniebieskie.

- Przeprosiłam - powiedziała, niezdolna spojrzeć mu w oczy. Żałowała, że w ogóle poszła za Charlot­te. Zrobiła źle, bardzo źle, ale kiedy tamtych dwoje zaczęło rozmowę, po prostu nie była w stanie się oderwać. - Proszę, Lyon, przykro mi...

- Słowa - odparł. - Łatwo się je wypowiada, nie­prawdaż?

Puścił ją nagle. Jej dłoń bezwiednie powędrowała ku szyi.

- Porozmawiam z Łucją. Potem wychodzimy.

Dianie jego ton znów wydał się pogodny i normal­ny. Gdyby spojrzała mu w oczy, zobaczyłaby, że głos nie miał nic w wspólnego z tym, co dzieje się w jego duszy.

- Dobrze - powiedziała Diana z ulgą.

Lyon poszedł za nią, intensywnie myśląc, odrzuca­jąc jeden pomysł po to tylko, by szybko zastąpić go kolejnym. O tak, pomyślał, posunęła się za daleko. To, czego teraz potrzebował, to okazja i odosobnio­ne miejsce.

Jego wściekłość nie zmalała aż do następnego ran­ka. Wtedy się uśmiechnął. Podniósł się z łóżka i od­słonił okno. Było słonecznie i ciepło. „Tak”, pomy­ślał, „dziś jest ten dzień”.

ROZDZIAŁ 7

Ryzykujemy powodzenie naszej zemsty,

gdy odkładamy ją na później.

MOLIERE


Diana, która nie miała o niczym pojęcia, ucieszyła się, kiedy Grumber - ze swoją zwykłą, zadziwiającą obojętnością - poinformowała ją że jego lordowska mość jest na dole i życzy sobie z nią mówić.

Poczuła, jak serce skacze jej ze szczęścia, spojrza­ła na siebie krytycznie i poprawiła włosy. Czy to moż­liwe, że wreszcie jej wybaczył?

Lyonel rozmawiał z Łucją. Kiedy weszła Diana, spojrzał na nią i uśmiechnął się.

- Witaj, Diano.

Ogarnęło ją uczucie ulgi. Wybaczył jej. To, co zro­biła, kosztowało ją nieprzespaną sporą część nocy. Zaczęła nawet myśleć o matce, podziwianej Lily, która zmarła, gdy Diana miała sześć lat, i zastana­wiała się, czy jej matka kiedykolwiek ją zbeształa - zwłaszcza za podsłuchiwanie. Nie potrafiła wyłowić ani jednego wspomnienia takiej sytuacji, i westchnę­ła. Czy mogła winić brak matki za swoje niedocią­gnięcia? Nie, była przecież Dido. „Tylko powiedz to słowo jeszcze raz, panienko, a dam ci klapsa, że hej!”.

- Witaj - uśmiechnęła się do własnego wspomnie­nia. Chyba nie mogła sobie przypomnieć tego zaka­zanego słowa.

- Piękny dzień - odezwał się Lyonel, zastanawia­jąc się nad tym sekretnym uśmieszkiem. - Łucja da­ła nam swoją zgodę na przejażdżkę do Richmond. Myślę, że bardzo ci się spodoba. Czy możesz być go­towa do wyjazdu za, powiedzmy, pół godziny?

On naprawdę jej wybaczył, to nie była tylko grzeczność. Przytaknęła.

- Pół godziny - powiedziała i opuściła pokój z większym pośpiechem niż elegancją.

Lyonel popatrzył za nią z zamyślonym wyrazem twarzy.

- Co ty planujesz, mój chłopcze?

- Ja? - Długi palec strzepnął niewidzialny pyłek z rękawa. - Ależ nic takiego, Łucjo. Jedynie przy­jemny dzień dla twojej małej podopiecznej.

- Zapominasz, że znam cię całkiem dobrze. To twoje spojrzenie... Cóż, powinnam wiedzieć, co knu­jesz.

Zna mnie dobrze, niech to - pomyślał Lyonel. Po­spiesznie wstał i nalał sobie filiżankę herbaty. Zdołał zmienić temat rozmowy na Hawka i Frances.

Pól godziny później Diana wkroczyła do salonu, naciągając specjalne beżowe skórzane rękawiczki. Miała na sobie swój nowy strój do konnej jazdy z sza­firowego aksamitu i modny kapelusz z dobranym do stroju niebieskim piórem spływającym na poli­czek.

- Wyglądasz ślicznie, moja droga.

Lyonel w duchu zgodził się z Łucją po czym szyb­ko stłumił w sobie tę myśl. Ta mała łobuziara miała dziś dostać za swoje. O tak, właśnie tak.

Uśmiechnął się ze swobodą.

- Dama, która potrafi być na czas - powiedział. - Chodź, Diano. Przyprowadziłem klacz dla ciebie.

- Z góry założyłeś, że się zgodzę?

- Cóż, oczywiście, moja droga. Bycie widzianą w mo­im towarzystwie może ci tylko przydać splendoru.

- Nie prowokuj mnie, Lyonelu. Daję słowo nie sprzeczać się z tobą dzisiaj.

- Mam nadzieję, że potrafisz dotrzymać obietnicy - powiedział. - Chociaż wątpię, czy tak zrobisz. Łu­cjo, wrócimy po południu. - Pocałował ją w policzek. - Chodź, Diano.

- Bawcie się dobrze - zawołała za nimi Łucja.

Była w bardzo dobrym nastroju. Lyonel robił po­stępy. Czy rzeczywiście? Zmarszczyła brew, kiedy Didier wszedł, by zabrać naczynia.

- Wiesz, Didier, lord Saint Leven coś knuje.

- Jest to więcej niż prawdopodobne - odparł łagod­nie Didier. - Ale jego lordowska mość jest uczciwy.

- Co to ma znaczyć, ty stary mnichu? - Ale Didier odpowiedział jej tylko swoim opatentowanym wymi­jającym spojrzeniem, a ona potrząsnęła głową. - Ile to już lat, Didier?

- Dwadzieścia jeden, proszę pani.

- Piekielnie długo.

- W rzeczy samej - dodał, balansując tacą. - Jak mówiłem, lord Saint Leven to uczciwy człowiek.


Lyonel poklepał klacz po nozdrzach.

- Ma na imię Wenus. Jest ognista, ale zakładam, że potrafisz sobie z nią poradzić.

Zaczekał, aż Diana przemówiła do klaczy, pozwa­lając jej obwąchać swoje dłonie, a potem podsadził ją na siodło. Z gracją dosiadł własnego ogiera, Lazara, czarnej bestii z białą grzywą - postrachu człon­ków Four Horse Club.

Diana, która postanowiła zostawić za sobą okrop­ny wieczór, gawędziła beztrosko, podziwiając krajo­braz, wychwalając klacz i Lyonela za jego doskonały pomysł wspólnej wycieczki.

Lyonel reagował całkiem dobrze. Żałował, że Dia­na wyglądała tak diablo pięknie. Nie, zdał sobie sprawę, że to nie całkiem jej uroda go niepokoiła, tylko jej błyszczące oczy i niekłamane szczęście.

Zbliżali się do Richmond, kiedy Diana zapytała:

- Łucja nie wypuszczała mnie z domu. Czy coś sły­szałeś?

- DuPres, jak wiem od Kenworthy'ego, w piątek wyjeżdża, by odwiedzić swoich przyjaciół w Berlinie. Planuje... hm... dłuższy pobyt. Co do Charlotte, to wkrótce się dowiem. Wyobrażam sobie, że mąż mógłby chcieć ją zabrać, by zobaczyła jego posia­dłość w Kornwalii. Wątpię, żeby były dalsze proble­my.

- Wielkie nieba - powiedziała Diana, a jej spojrze­nie zatańczyło. - Jesteś bardzo przekonujący, Lyonie.

- Powinnaś wiedzieć - odparł łagodnie. - Wszyst­ko słyszałaś.

Zaczerwieniła się.

- Tak, i proszę cię, przyjmij przeprosiny. Nigdy ni­komu o tym nie powiem, możesz być tego pewien.

- Nie, nie powiesz.

- Ja po prostu nie rozumiem!

- Czego nie rozumiesz? - Obrócił się w siodle, by na nią spojrzeć.

- Jak ona mogła ci to zrobić. Cóż, gdybym ja przy­jęła oświadczyny, także powinnam być wierna jak pies, właśnie tak jak jej powiedziałeś, i..

- Postaraj się o amnezję, Diano. Nie życzę sobie dyskutować o tym, co słyszałaś, nigdy więcej.

- Ale...

- Wystarczy!

- Nie musiałeś na mnie wrzeszczeć! Chciałam się właśnie z tobą zgodzić.

Nie powiedział nic więcej, tylko poderwał ogiera do galopu; popatrzyła chmurnie na jego plecy.

- Ruszaj, Wenus. Jego lordowska mość jest poiry­towany.

Zjedli lunch w małej gospodzie „Pod Królem Je­rzym” w pobliżu Richmond.

Kiedy Diana rozsiadła się na krześle, najedzo­na kurczakiem na zimno i gorącym kruchym pieczy­wem, Lyonel powiedział:

- Jest pewne szczególnie urocze miejsce, które chcę ci pokazać.

- Kew Gardens?

- Nie. To wyjątkowe miejsce. Miejsce, które, jak myślę, będziesz długo pamiętać. Jesteś gotowa?

Uśmiechnęła się do niego.

- Niech pan prowadzi, mój panie.

Tak zrobił, i dwadzieścia minut później znaleźli się na małej, całkiem odosobnionej polance nad wąskim strumieniem. Lyonel zsiadł z ogiera i uwiązał go. Podszedł do Diany i zdjął ją z siodła. Podeszli na skraj pochyłości opadającej aż do wody.

- Nie za blisko - powiedział Lyon. - Trawa wyglą­da na śliską. Musiało padać.

- Dziękuję, że mnie tu przywiozłeś, Lyonie, tu jest pięknie. Wiesz, tak bardzo inaczej niż w domu.

- Czy nadal marzniesz przez cały czas?

- Teraz rzadko. Myślę, że to dlatego, że ciocia po­syła mi takie spojrzenie „ale z ciebie chuchro”, jeśli narzekam.

- Nie lubisz, by myślano, że jesteś chuchrem?

- A czy ktoś lubi?

- Mężczyzna na pewno nie. Jeżeli chodzi o kobie­tę, któż to może wiedzieć?

- Nie będzie mnie pan prowokował, mój panie.

- Doskonale. Chodź tutaj.

Usadowił się na wielkim kamieniu. Podeszła do niego; jej twarz wyrażała szczerą radość.

- Naprawdę cieszę się, że chciałeś mi to pokazać.

- Och, wiele zamierzam ci pokazać.

Chwycił ją nagle w talii i jednym zręcznym ruchem przełożył sobie przez kolana. Diana oniemiała. Wy­gięła się w górę, odwracając się i unosząc twarz.

- Lyonelu! Co ty...

- Posłuchaj mnie, Diano Savarol - powiedział, przytrzymując ją. - Powiedziałem ci kiedyś, że spusz­czę ci lanie. Za to, co zrobiłaś, zasłużyłaś na więcej, ale dobre manto będzie musiało na razie wystarczyć.

Rozdziawiła usta.

- Chcesz powiedzieć, że to zaplanowałeś?

- Właśnie. I to całkiem dobrze, jak widzisz.

- Ale ty nie możesz! To śmieszne. Postaw mnie na­tychmiast!

Miotała się dziko i zdał sobie sprawę, że czeka go nielicha praca. Użył więcej siły, powstrzymując ją od wiercenia się.

- No dalej, krzycz, złorzecz mi, rób co tylko ze­chcesz, przeklęta pannico. To ci nie pomoże.

Nie było to łatwe zadanie, ale wreszcie zdołał pod­ciągnąć ciężką aksamitną spódnicę. „Boże, ależ jest silna”, pomyślał, używając teraz całej swojej siły, by utrzymać Dianę na miejscu. Zadarł jej spódnicę i halkę aż do pasa i wpatrywał się w jej wymachujące w powietrzu nogi w pończochach, podtrzymywanych tuż nad kolanem białymi podwiązkami, oraz w gładkie białe uda powyżej. Jedynym okryciem Diany by­ła cienka batystowa halka. Lyon uderzył w pośladki dziewczyny otwartą dłonią.

Diana wrzasnęła i sklęła go, a on zaśmiał się i ude­rzył ponownie.

- Nigdy więcej nie zrobisz czegoś tak podłego. Ro­zumiesz mnie, Diano?

- Uduszę cię, Lyonelu Ashtonie! Zrobię to! Auć!

Mruknął i szarpnął halkę, rozdzierając ją. Uderzył dłonią nagie pośladki.

Diana poczuła chłodne powietrze na pupie, zdała sobie sprawę, że jest goła jak ją Pan Bóg stworzył, i zawyła z wściekłości, upokorzenia i bólu. Kopnęła, ale Lyonel nie zwolnił uchwytu.

- Przestań, ty przeklęty draniu!

Raz jeszcze opuścił dłoń. Nagle jego ręka uniosła się i popatrzył na Dianę. Jej pupa była piękna, deli­katna i bardzo biała, nie licząc czerwonych odcisków jego palców. Raz jeszcze opuścił rękę, ale tym razem nie uderzył mocno. Oparł rękę na jej miękkim ciele, potem zaczął ją pieścić, obejmując i delikatnie wsu­wając się między jej lekko rozchylone uda. Musnął jej kobiecość.

Diana zamarła. Potem wykręciła się gwałtownie i z jej gardła wydobył się okrzyk przerażenia.

Lyonel odzyskał zmysły. Zobaczył własną dłoń tak, jak gdyby to była dłoń innego mężczyzny. Zaklął i dźwignął ją na równe nogi. Oddychał ciężko.

Jej twarz była biała, w oczach odbijało się zmiesza­nie i oburzenie. Zawzięcie naciągała spódnicę, zasła­niając nogi.

- Niech cię diabli - powiedział i przyciągnął ją do siebie.

Pocałował ją mocno, po czym natychmiast nacisk jego ust na jej wargi złagodniał.

Diana nie wiedziała, co czuje. Ból z palących po­śladków, dziwne uczucie wirowania w dole brzucha i przypływ czegoś, czego nie rozumiała, kiedy język Lyonela przycisnął się do jej zamkniętych warg.

- Jesteś mi solą w oku - powiedział. - Wystarczy. Mam nadzieję, że lekcja do ciebie dotarła.

Puścił ją nagle; cofnęła się o krok. Wpatrywali się w siebie.

- Patrzyłeś na mnie. Dotykałeś mnie.

Czuł, jak ogarnia go poczucie winy, ale nie pozwo­lił, by to dostrzegła.

- Najpierw dałem ci lanie. Zasłużyłaś na to. I nie zasłaniaj się dziewczęcym wstydem, Diano. Widzia­łem wiele damskich pup. Twoja jest całkiem do przy­jęcia, ale nie...

Diana, szybka jak wąż, uniosła kolano i kopnęła go w krocze. Mocno.

Wciągnął powietrze, wiedząc, że zaraz nadejdzie agonia, i padł na kolana jak skamieniały; zalała go fala bólu i nudności. Chwycił się rękoma za brzuch.

Diana przypatrywała mu się, wściekła. Nigdy wcześniej nie kopnęła mężczyzny w czułe miejsce i teraz była wstrząśnięta rezultatem. Jego twarz zbie­lała z bólu.

- Nienawidzę cię - powiedziała, odwracając się, i uciekła od niego.

Kilka minut zabrało Lyonelowi odzyskanie jasno­ści myśli. Był wściekły, tak wściekły, że mógłby ją udusić. Podniósł się i zobaczył ją, zmagającą się z wodzami klaczy. Uśmiechnął się i zagwizdał. Klacz zastrzygła uszami, stanęła dęba i spokojnie oddaliła się od Diany.

Diana wrzasnęła:

- A niech cię!

Widziała, jak Lyonel zbliża się do niej. Chciała od­jechać, zabierając jego ogiera ze sobą. Ale tak nie miało się stać.

- Urodziłam się pod pechową gwiazdą - powie­działa i pobiegła w przeciwnym kierunku.

Lyonel szybko ją dogonił. Odwróciła się, pośli­zgnęła na śliskiej trawie na skraju zbocza i upadła na obolałą pupę. Przetoczyła się i sturlała, krzycząc i próbując chwycić się czegoś. Czegokolwiek.

Lyonel patrzył, jak Diana zsuwa się do strumienia. Rozległ się głośny plusk i wzbiła się fontanna wody.

Nie martwił się ani trochę. Woda miała zaledwie parę stóp głębokości. Stał na brzegu z rękoma zało­żonymi na piersi i patrzył, jak Diana się miota.

Czuła się tak rozzłoszczona i tak bardzo upoko­rzona, że miała ochotę płakać. Wreszcie zdołała się dźwignąć. Jej aksamitna spódnica była ciężka jak z ołowiu, a buty do konnej jazdy zapadały się w gru­bej warstwie mułu na dnie strumienia. Spojrzała w górę i zobaczyła Lyonela stojącego tam w rozkro­ku, z rękoma na biodrach. Śmiał się.

Wrzasnęła najbardziej złowrogie przekleństwo, ja­kie zdołała dla niego wymyślić.

Śmiał się jeszcze głośniej.

Odrzuciła precz oślizgły wodorost, który upadł jej na twarz, i z trudem brnęła do brzegu. Szybko się przekonała, że jej ciężka spódnica działa tak samo jak śliska roślinność. Diana opadła na kolana, próbu­jąc z całych sił podciągnąć się w górę zbocza. Już pra­wie się wydostała. Wtedy poczuła, jak jej stopa się śli­zga. Raz jeszcze zjechała do wody, padając na brzuch.

A wszystko, co mogła usłyszeć, to był śmiech Lyonela.

Robiła z siebie niesłychaną idiotkę. Przestań, głu­pia, myśl! Tak zrobiła. Bez zawahania rozpięła ciężką aksamitną spódnicę i ściągnęła ją z siebie. Zwinę­ła ją w kłębek i rzuciła na brzeg. Jej żakiet do konnej jazdy pofrunął za spódnicą. Potem buty. Ubrana je­dynie w halkę, koszulę i cienką batystową bluzkę, zdołała wypełznąć z wody i wdrapać się na brzeg.

Przez chwilę pozostała na kolanach, z opuszczoną głową, dysząc ze zmęczenia.

Podniosła wzrok i zobaczyła jego buty. Wyciągnę­ła ręce, by chwycić go za kostki. Ale Lyonel był szyb­szy i w okamgnieniu znalazł się poza jej zasięgiem.

- Znowu próbujesz, droga Diano, a ja wrzucę cię z powrotem do wody.

- Nienawidzę cię.

- I kto tu mówił o powtarzaniu się. Zaczynasz ga­dać jak pomylona. Ale ty, oczywiście, jesteś kobietą.

- Dopadnę cię za to, Lyonelu Ashtonie. Przysię­gam.

- Być może będziesz próbować. Najpierw, moja droga, dlaczego się nie ubierzesz? Wiesz, wyglądasz dość śmiesznie.

Pomyślał, że tak naprawdę wygląda rozbrajająco żałośnie, jeżeli to w ogóle możliwe. Jej gęste włosy spływały na plecy i ramiona. Bujne piersi wyraźnie rysowały się pod cienkim materiałem bluzki; sutki miała naprężone od chłodu. Poczuł poruszenie w na­dal obolałym kroczu. Niech ją licho.

- Zapewnię ci prywatność, żebyś się... hm... po­zbierała. Zaczekam na ciebie przy koniach.

Usłyszał, jak coś powiedziała, ale nie zdołał wyła­pać słów. Przekleństwo na jego głowę, pomyślał. Od­wrócił się i oddalił od niej. Wiedział, że będzie pró­bowała go dopaść, i uśmiech pojawił mu się na ustach. Zastanawiał się, czego spróbuje za chwilę. Omal go wcześniej nie złapała. Przypuszczał, że gdy­by zdołała, sprałby ją jeszcze raz w wodzie.

Pięć minut później Diana pojawiła się przemoczo­na, ale znowu ubrana.

- Żałuję, że nie mam koca, by ochronić Wenus. Mam nadzieję, że nie rozchoruje się przez to, iż bę­dzie cię miała mokrą na grzbiecie.

Nie odezwała się. Przeklinała sama siebie. Chcia­ła tylko wrócić do Londynu, schronić się w swojej sy­pialni i zaplanować, jak znowu sprowadzić tego prze­klętego łotra na kolana.

Ta myśl sprawiła, że się uśmiechnęła.

Lyonel, trafnie odgadując, co wywołało ten uśmiech, powiedział:

- Jeszcze jakieś próby zniszczenia mojej męskości, a spiorę cię na kwaśne jabłko.

Zadarła podbródek.

- Zwiążę cię i spiorę.

Jej oczy zabłysły żądzą mordu.

- Ściągnę z ciebie całe ubranie, zwiążę i spiorę.

- Mój panie, jest pan pyskatym zbirem.

- Rzeczywiście, sprawi mi wielką przyjemność zo­baczenie twoich piersi. Porównania, jak wiesz, są na­der interesujące. Ale zaufaj mi, zadbam, żeby nie by­ło ci zimno. Chcę zobaczyć, czy twoje sutki stward­nieją kiedy będę na nie patrzył.

Wytrzeszczyła na niego oczy, wstrząśnięta aż po podeszwy swoich jeździeckich butów. Jej oczy zwróciły się na jego twarz, teraz bardziej zielone niż szare.

Czuł się tak winny z powodu swoich niepohamo­wanych słów, że powiedział szybko:

- Wsiadaj na konia. Chcę wrócić do Londynu i uwolnić się od twojego przeklętego towarzystwa.

Diana próbowała dosiąść Wenus, ale jej buty śli­zgały się. Wreszcie po trzeciej próbie, oparła twarz o szyję klaczy i wybuchnęła płaczem.

Słyszała przekleństwa Lyonela, ale nie dbała o nie. Poczuta ręce zbliżające się do jej talii i zesztywniała, usiłując się odsunąć.

- Do cholery, stój spokojnie. - Podsadził ją na grzbiet konia. - Te głupie spódnice muszą ważyć ze trzydzieści funtów. Nie możesz przełknąć własnej gorzkiej pigułki, co? Musisz zalewać mnie łzami.

Diana nie mogła się doczekać, aż Lyonel dosią­dzie ogiera. Odwróciła Wenus i uderzyła piętami jej boki. Wcale nie była zdziwiona, słysząc gwizd Lyonela.

Wenus stanęła w miejscu jak wryta.

- Jeśli zranisz mojego konia, zbiję cię znowu. A te­raz udawaj, że jesteś damą chociaż raz.

- Mam nadzieję, że jesteś bez wartości dla swojej kochanki.

- Nieco mocniejsze kopnięcie z twojej strony i mógłbym być. Opowiem jej tę historię dziś wieczo­rem, kiedy się z nią zobaczę.

- Zobaczysz się z nią?

- Tak Ona bardzo lubi, kiedy głaszczę jej pośladki.

Diana nie potrafiła znaleźć słów. Nikt nigdy nie mówił do niej w taki sposób. Nikt.

- Ruszaj - powiedział Lyonel.

Nigdy w życiu nie poznał innej osoby, która spra­wiłaby, że zupełnie stracił kontrolę. Mówił skanda­liczne rzeczy, a co gorsza, robił skandaliczne rzeczy.

Diana przyciągnęła wiele ciekawskich spojrzeń. Sama patrzyła prosto ponad głową swojej klaczy. Plecy bolały ją od trzymania się sztywno. Wiedziała, że Lyonel jedzie obok niej; jego twarz była obrazem spokojnej obojętności.

Kiedy wreszcie dotarli do londyńskiego domu Łu­cji, Lyonel szybko zsiadł z konia, zdjął Dianę z grzbietu klaczy i powiedział:

- Nie mogę się doczekać, by usłyszeć od Łucji, ja­ką historyjkę jej opowiesz. Wejdź do środka. I do wi­dzenia, Diano. Mam nadzieję, że dobrze zapamięta­łaś swoją lekcję. Dama nie podsłuchuje.

Nie czekał, tylko dosiadł ogiera i odjechał, prowa­dząc klacz.

Ku swemu rozczarowaniu Lyonel stwierdził, że martwi się o Dianę. Jej wargi były prawie niebieskie, kiedy dotarli do Londynu. Skrzywił się z powodu bó­lu w kroczu i zmusił się, by wygnać z myśli wszelką troskę o nią.

Tego wieczora nie odwiedził Lois. Rozmyślał.

- Bardzo dziwne - powiedział Titwiller do Kenworthy'ego, wskazując oczyma w górę, wyraźnie na sypialnię hrabiego.

Ale Kenworthy sam zastanawiał się i martwił. Jego lordowska mość zachowywał się nader dziwacznie. Tak, bardzo. Kenworthy wiedział, w najskrytszych my­ślach wiedział, że jego lordowska mość myślał o pan­nie Savarol. Zabrał ją dzisiaj do Richmond, tyle Kenworthy zdołał się dowiedzieć od stajennego jego lordowskiej mości, Teddyego. Co się stało, do diabla?

Łucja nie zapiszczała na widok swojego przemo­czonego gościa. Wytrzeszczyła oczy. Akurat prze­chodziła korytarzem, kiedy Diana otwierała drzwi do swojej sypialni.

Diana nie chciała nikogo widzieć ani z nikim roz­mawiać. Chciała się wysuszyć, ukryć i zaplanować upadek Lyona.

- Moja droga - wykrztusiła wreszcie Łucja. - Co się stało?

- Wpadłam do strumienia w pobliżu Richmond.

- Rozumiem. Każę Betsy przynieść ci gorącej wo­dy na kąpiel. Szybko, dziecko, zdejmij te mokre ubrania. Gdzie jest Lyonel?

Diana naprężyła się od stóp po czubek głowy.

- Nie mam pojęcia.

- Nie czeka na dole?

- Być może w tej chwili leży martwy, rozjechany przez powóz. Albo zastrzelony przez kogoś, kogo skrzywdził.

- Diano!

Diana zadrżała i Łucja powiedziała prędko:

- Idź, dziecko. Pomówimy o tym później.

Natychmiast posłała Jamisona z wiadomością dla Lyonela.

Nadeszła odpowiedź, bardzo krótka notka, stwier­dzająca tylko: „Porozmawiaj z Dianą. Ona z pewno­ścią ci opowie”.

Ale Diana nic nie opowiedziała, bez względu na to, jak bardzo naciskała ją Łucja. Była zbyt upo­korzona.

Tego wieczora Diana i Łucja uczestniczyły w balu u lady Marchpane.

Choć wieczór był ciepły, a sala balowa duszna, Diana była przemarznięta. Odsuwała od siebie sła­bość.

Tańczyła i flirtowała, a każdy komplement od dżentelmena był jak balsam dla jej obolałej duszy.

Lyonel wkroczył do sali wraz z hrabią March oko­ło jedenastej. Kiedy pierwszy raz zobaczył Dianę, zgrzytnął zębami. Śmiała się jak jakaś cholerna ko­kietka z niewątpliwie bezmyślnej uwagi sir Harveya Plummera.

- Śliczna dziewczyna - powiedział Julian St. Clair, hrabia March, podążając za ponurym spojrzeniem Lyonela. - Może mnie przedstawisz?

- Prędzej ją zabiję - odparł Lyonel.

Hrabia March zaśmiał się tylko.

- Jest pełna życia, nieprawdaż? - zapytał, prowo­kując spojrzeniem.

- Jest mi bolesną solą w oku - powiedział Lyonel. - Chodź, weźmy sobie nieco tego ohydnego szampanowego ponczu lady Marchpane.

- Jak sobie chcesz, staruszku - odparł hrabia. - Wydaje mi się, że stary Plummer właśnie pocałował nadgarstek tej młodej damy. Nie mieści mi się w gło­wie, dlaczego ona na to pozwala. Może powinieneś z nią pomówić, Lyonie.

Lyon nie był głupcem. Wiedział, że Julian dosko­nale znal imię Diany i jej związek z nim i z Łucją. Nic nie odpowiedział, odrzucając przynętę hrabiego.

Niecałe pół godziny później hrabia uśmiechnął się szeroko, kiedy zobaczył, jak Lyon przechwytuje Dia­nę Savarol. Jego przyjaciel był wściekły, nie było co do tego wątpliwości. Ciekawe, pomyślał hrabia. Tak, w rzeczy samej, bardzo ciekawe.

ROZDZIAŁ 8

Na kogo los się uweźmie, ten złamie nogę,

nawet nie schodząc z siodła.

PRZYSŁOWIE WSCHODNIE


- Twoja twarz - powiedział Lyon, piorunując Dia­nę wzrokiem - jest czerwona jak polny mak. Co ten osioł ci mówił?

- Dobry wieczór, mój panie. Który osioł? Ten tam, czy ten, który rozmawia ze mną teraz?

- Nastąp mi na odcisk, Diano, a znowu poczujesz moją rękę na swojej pupie, przysięgam.

- Nastąpić ci na odcisk, mój panie? Ja tylko pró­buję przecisnąć się do ciotki Łucji. Czego chcesz?

- Chcę, żebyś trzymała się z daleka od tego głup­ka Plummera i jego oślizgłej gęby. Na Boga, dlacze­go pozwoliłaś mu pocałować się w nadgarstek? Od wewnętrznej strony?

- Bo wiedziałam, że patrzysz, i chciałam cię do­prowadzić do wściekłości. Jego gęba nie jest wcale oślizgła.

Lyon przez moment widział wszystko na czerwono.

- Co do twojej sukni, grozi ci, że z niej wypadniesz. Nie mieści mi się w głowie, że Łucja pozwoliła ci wyjść z domu w czymś takim.

Wpatrywał się w jej biust i Diana wyprostowała się jeszcze bardziej, mimo że to ją zabolało. Cała była obolała. Dziwne, stało przed nią dwóch Lyonów, a każdy niewyraźny. Zamrugała szybko, odzyskując ostrość widzenia, ale teraz uświadomiła sobie nara­stający ból nad lewym uchem. Zadygotała. Co u licha się z nią działo? Nigdy w życiu nie była chora, jeśli nie liczyć krótkotrwałej gorączki, którą miała jako dziecko. Przypomniała sobie teraz okropne dreszcze i że czuła się ociężała i bezradna.

- Tyle odsłaniasz - ciągnął Lyonel, zagrzewając się do tego tematu - że na pewno się przeziębisz.

- Będziesz mnie tu zatrzymywał na środku parkie­tu, mój panie? Odsłaniającą się?

- A niech cię - powiedział, chwycił ją za nadgar­stek, ten sam, który całował Plummer, i poprowadził do walca.

Diana przyznała teraz sama przed sobą że źle się czuje. W tej chwili było jej bardzo gorąco, ale wie­działa, że wkrótce poczuje takie zimno, iż będzie szczękać zębami. Bolała ją głowa, drapało w gardle. A całe ciało było takie ciężkie; czuła się zupełnie jak wtedy, kiedy jako dziecko miała gorączkę.

Lyon spojrzał w jej roziskrzone oczy i nabrał po­dejrzeń.

- Wiesz, że nie możesz powalić mnie na kola­na w połowie walca - powiedział.

- Nie, tego nie zrobię.

Musi znaleźć Łucję i wyjść, zanim narobi sobie wstydu.

Lyon okręcił ją w tej właśnie chwili i Diana poczu­ła, jak sala wiruje. Opadła na Lyona.

- Do diabła, co się z tobą dzieje? Próbujesz znowu zadzierać?

Słyszała jego głos dobiegający z bardzo daleka.

- Lyonie - powiedziała. - Proszę, nie czuję się do­brze.

Po raz pierwszy w życiu zemdlała.

Lyon stał pośrodku sali balowej, trzymając Dianę przy piersi, a jego twarz była żywym obrazem zmar­twienia.

Chwycił ją w ramiona, aż nazbyt świadom zasko­czenia i rosnącego wokół nich przerażenia. Zobaczył Juliana St. Claira i zawołał do niego:

- Powiedz Łucji, że Diana jest chora. Niech na­tychmiast sprowadzi powóz.

Lady Marchpane była osłupiała i przyjemnie pod­niecona, że takie dramatyczne wydarzenie miało miejsce w jej sali balowej. Kręciła się wokół lorda Sa­int Levena, nie oferując pomocy, a jedynie robiąc nieskładne uwagi na temat bladości panny Savarol.

- Lady Cranston i ja zajmiemy się nią - rzucił przez ramię Lyonel.

Czerwone jak maki policzki były oznaką gorączki, a nie kokieterii. Boże, to jego wina.

- Powiedziała mi, że wpadła do strumienia - oznaj­miła Łucja. - Dobry Boże, myślałam, że ma rację. By­ła taka podekscytowana balem, tak nalegała, żeby­śmy przyszły. Szybko, Lyonie, zabierzmy ją do domu.

Lyon puścił Dianę dopiero w powozie Łucji. Trzy­mał ją blisko siebie, instruując Łucję, by narzuciła na nią koc.

Diana jęknęła i zastygła, a jej oczy napotkały wzrok Łucji.

- Nigdy nie powinnam jej pozwolić namówić mnie na ten bal - powiedziała Łucja. Zaklęła jak kawalerzysta, ale Lyonel nawet nie miał ochoty, by się roze­śmiać.

- To przez ten upadek do strumienia. Jak do tego doszło, Lyonelu?

- Jest rozpalona - powiedział Lyon, przyciskając dłoń do jej policzka.

- To moja wina - mówiła Łucja. Jej twarz w słabym świetle wnętrza powozu była blada jak pergamin.

- Nie - odparł Lyonel - nic z tego nie jest twoją winą. Kto jest twoim lekarzem, Łucjo? Natychmiast poślemy po niego Jamisona.

Diana zakopała się w ciepłym kocu, ale nie mogła powstrzymać okropnego chłodu. Tkwił głęboko w niej i ranił okrutnie. Zdawała sobie sprawę, że jest niesiona, ale nie potrafiła zmusić się, by zareagować. Słyszała glosy, jeden z nich należał do Lyona i brzmiał bardzo stanowczo, jak u generała wydają­cego rozkazy.

Więcej głosów. Czy to Didier? Nie, on nigdy nie podnosił głosu, nigdy nie zrobił niczego, co mogłoby źle świadczyć o jego godności.

Dotykały ją jakieś ręce, ściągając z niej ubranie, i walczyła z nimi instynktownie. Uspokajające głosy. Łucja? Grumber?

Zmusiła się, by oprzytomnieć, i spojrzała w twarz obcego mężczyzny. Wyglądał jak namalowany ptak, którego widziała kiedyś, równie chudy i z dziwacznie długą szyją.

- Czy pan jest bocianem?

Doktor McComber roześmiał się i poklepał ją po policzku.

- Nie, panienko, jestem tylko kimś, kto zamierza sprawić, żeby poczuła się pani lepiej. A teraz proszę się nie ruszać.

- Boli mnie - powiedziała i wiedziała, że jej głos zabrzmiał jak u zmieszanego dziecka.

- Tak, wyobrażam sobie. Proszę mi dokładnie powiedzieć, gdzie boli.

Ale wydawało się, że Diana nie może wypowie­dzieć całej myśli, tylko słowa. Bocian przytaknął, usatysfakcjonowany.

- Lyonel - wyszeptała.

Doktor McComber zwrócił się z pytaniem do Łucji.

- Sprowadzę go - powiedziała Łucja.

Znalazła Lyonela chodzącego tam i z powrotem po korytarzu z opuszczoną głową i rękoma wbitymi w kieszenie spodni.

- Diana chce cię widzieć.

- Czy z nią wszystko dobrze, Łucjo? Co mówi McComber?

- Jeszcze nie wiem.

Lyon pospiesznie podszedł do łóżka. McComber wstał i spojrzał na niego, mrugając.

- Jak ona się ma?

Od strony łóżka dobiegł cichy płacz.

Lyon nie czekał na odpowiedź. Przysiadł delikat­nie obok Diany i wziął ją za rękę. Miała zamknięte oczy, oddychała z trudem.

- Nie rozumiem - powiedział. - Ona płakała. Dla­czego płakała?

- Nie wiedziała, że płacze, proszę pana. Jest nie­przytomna.

- Co się dzieje?

- Powinienem powiedzieć, że może zapaść na za­palenie płuc, ale miejmy nadzieję, że nie. Jej lordow­ska mość poinformowała mnie, że ona wpadła do strumienia w pobliżu Richmond i jechała całą drogę do Londynu w mokrym ubraniu.

Lyonel zaklął i McComber popatrzył na niego.

- Co pan dla niej robi?

McComber wzruszył ramionami.

- Niewiele można zrobić, proszę pana. Gorące ręczniki na klatkę piersiową, nacieranie alkoholem, żeby zbić gorączkę. Od czasu do czasu laudanum na ból.

To pytanie musiało paść.

- Czy ona z tego wyjdzie?

- To silna dziewczyna. Będzie miała znakomitą opiekę. Nie wiem.

Ku przerażeniu Lyonela Łucja, ta nieugięta stara dama, zaczęła popłakiwać.

Objął ją ramionami, pocieszając.

Nagle rozległo się z łóżka:

- Lyonie! Nie!

Popędził do Diany. Nie była przytomna, miotała się.

- Nie! Ani się waż! Nienawidzę cię!

Lyon pochwycił jej dłonie w swoje. Wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczyma, ale go nie wi­działa.

- Diano - powiedział, pochylając się do jej twarzy - posłuchaj mnie. Wydobrzejesz. Rozumiesz mnie? Przetrzymasz to. Niech cię, znowu będziesz zdrowa.

Doktor McComber odezwał się przyciszonym gło­sem do Łucji:

- Czy lord Saint Leven to jej narzeczony?

Łucja wiedziała, że Lyonel mógł ich usłyszeć. Powiedziała wyraźnie:

- Niezupełnie. Są dość blisko. Bardzo lubią się spierać.

- Bardziej jak brat i siostra - powiedział Lyonel głośno i szorstko. Odwrócił się do Diany. - Posłuchaj mnie, głuptasie, wydobrzejesz. Spuszczę ci tęgie ła­nie, jeżeli nie...

Zaśmiała się.

Dla doktora McCombera zabrzmiało to jak dziw­ny jęk. Popatrzył na człowieka, który właśnie zagro­ził jego pacjentce biciem. Zupełnie nie braterska uwaga.

*

- Wyglądasz okropnie.

Lyon drgnął i w jednej chwili był w pełni świado­my. Diana wpatrywała się w niego, jej wzrok był przytomny, a glos przypominał krakanie. Lyonel uśmiechnął się do niej.

- Powinnaś zobaczyć siebie, moja panno.

- Co ty tu robisz? Wielkie nieba, jestem w łóżku. To z pewnością jest wysoce niestosowne, Lyonie.

- Cicho bądź, Diano. Jesteś bardzo chora od trzech dni. Gorączka opadła ostatniej nocy. Jeże­li jeszcze kiedyś tak mnie przerazisz, to ja...

- Zbijesz mnie?

Pani Bailey, pielęgniarka stojąca przy kominku, za­mieniła się w słuch. To i tak było zbyt wiele, że dżen­telmen obozował w sypialni młodej damy, ale to, że siedział na jej łóżku, wymieniając się z nią obelgami! Pani Bailey pospiesznie ruszyła z miejsca.

- Pójdę sprowadzić doktora McCombera dla pan­ny Savarol.

- Niech pani to zrobi - powiedział Lyon, nie pa­trząc na nią. - Przeklęta wścibska czarownica - do­dał pod nosem.

- Powinieneś się ogolić.

- Ty powinnaś zrobić inne rzeczy, ale przynajmniej nie musisz się golić.

Uśmiechnęła się. Jeżeli jej nos nie kłamał, bardzo przydałaby jej się kąpiel.

- Byłeś tu?

- Tak, przez każdą cholerną godzinę. - To było straszne, zwłaszcza drugiej nocy, kiedy był pewien, że Diana umrze; jej oddech był tak urywany, a go­rączka tak wysoka. - Jak się czujesz, tak szczerze?

Diana milczała przez chwilę, badając swoje ciało.

- Trochę boli przy oddychaniu. Czuję ból i mój głos dziwnie brzmi. Nie licząc tego, jestem gotowa zatańczyć z tobą walca.

- Zaczekajmy z tydzień, dobrze?

- No i jak tam moja pacjentka?

- Kim pan jest?

- Jestem pani lekarzem, panno Savarol. Nazywam się McComber. A teraz, proszę pana, gdyby mógł się pan przesunąć chociaż odrobinę, to chciałbym zba­dać moją pacjentkę.

Lyon przesunął się odrobinę. Diana trzymała jego dłoń, jak gdyby to była lina ratownicza.

Obserwował rękę doktora przesuwającą się pod jej nocną koszulą ku piersi. Dziwne, jak go to rozgniewało. Nie powinno, na miłość boską. „Zaczy­nam tracić rozum”, pomyślał, i pokiwał głową nad samym sobą.

Co do Diany, i ona była zbyt wstrząśnięta, by się poruszyć. Lyon powiedział szybko:

- Wszystko w porządku. Po prostu leż spokojnie. Doktor McComber wkrótce skończy.

Doktor McComber pochylił się nad jej klatką piersiową i nasłuchiwał.

- Czysto - powiedział, uśmiechając się. - Naresz­cie. Zmartwiła mnie pani, młoda damo. Jest pani bardzo silna i nie zapadła pani na zapalenie płuc, czego się obawiałem. Ale musi pani odpoczywać. - Zerknął na lorda Saint Levena. - Zadba pan o to, proszę pana?

- Z pewnością - odparł Lyon.

W tej chwili zdał sobie sprawę, że był zaangażowa­ny. W co? Odsunął dłoń od dłoni Diany i odszedł kil­ka kroków.

- Jeżeli z nią wszystko dobrze, to ja już pójdę. Zro­bisz to, co powie ci doktor, Diano.

Powiedziawszy to, opuścił sypialnię, nie oglądając się za siebie.

- Nie sądzę, bym coś z tego rozumiał - odezwał się doktor McComber, chmurnie patrząc na wycofanie się lorda Saint Levena.

- On czuje się winny - powiedziała Diana. - To wszystko. Po prostu winny.

- Dlaczego miałby czuć się winny?

Sprał mnie, a ja kopnęłam go w krocze i próbo­wałam uciec konno, ale kiedy się nie udało, wpadłam do strumienia”.

- Był ze mną, kiedy się zamoczyłam.

- To nie jego wina, jak przypuszczam.

- Oczywiście, że nie.

Doktor McComber wstał.

- Teraz proszę spać, panno Savarol. Czy nadal coś panią boli?

Diana potrząsnęła przecząco głową nagle wyczer­pana.


Następnego dnia Łucja postała przez Jamisona wiadomość do londyńskiego domu Lyonela. Nie było odpowiedzi.

Łucja rozzłościła się. Niech licho porwie tego głu­piego chłopaka! Diana była uparta, krnąbrna, nie­grzeczna dla pani Bailey - krótko mówiąc, była okropną pacjentką.

- Niech ją pani zabierze na wieś, proszę pani - powiedział doktor McComber po męczącym badaniu Diany.

Dziewczyna nie pozwalała się dotknąć. Była nie­posłuszna. Doktor był zadowolony, że miała się znacznie lepiej.

Jednak kiedy zaproponowano to Dianie, powie­działa do Łucji:

- Chcę wracać do domu. Za parę dni będę dosta­tecznie silna. Chcę wracać do domu.

Łucja, widząc jej rosnące zdenerwowanie, pokle­pała ją po ręce, zamruczała coś uspokajającego i wy­szła. Kiedy Lyon nie pokazał się w ciągu dnia ani wieczorem, rano Łucja posłała mu kolejną wiado­mość. Ta, jak pomyślała, powinna sprowadzić go tu­taj dość prędko.

Uśmiechała się, kiedy Lyonel został zapowiedzia­ny jakieś pól godziny później.

Jego pierwsze słowa brzmiały:

- Wciąż jest chora?

- Będzie, jeżeli czegoś nie zrobisz.

- Jeżeli ja czegoś nie zrobię? O co tu chodzi, Łu­cjo?

Nadal czuł się wytrącony z równowagi enigmatycz­ną wiadomością od Łucji: „Diana jest w strasznym stanie”.

- Nalega, żeby jechać do domu. W ciągu tygodnia.

- Nie bądź niemądra - odparł. - Ona jest słaba jak podtopiony kociak..

- A ty skąd możesz wiedzieć?

Lyonel zaklął, a Łucja tylko posłała mu swoje wy­próbowane świdrujące spojrzenie.

Zostawił ją i skierował się na górę, do sypialni Diany. Była tam smoczyca, pani Bailey. Lyon powie­dział swoim najbardziej władczym tonem:

- Może nas pani teraz zostawić.

Pani Bailey wiedziała, co wypada, a co nie, i spię­ła się do bitwy.

- Natychmiast!

Nie mogła zdobyć się na to, by przeciwstawić się takiemu głosowi.

- Dobrze, proszę pana. Dziesięć minut. Potem panna Savarol musi odpoczywać.

Diana popatrzyła na Lyonela. Kiedy pani Bailey opuściła pokój, odezwała się:

- Muszę się nauczyć takiego tonu. Jest bardzo skuteczny.

Była wciąż bardzo blada, jak pomyślał Lyonel podchodząc do łóżka. Ale wyglądała pięknie. Jej gę­ste włosy były wyszczotkowane i zaplecione w gruby warkocz opadający na ramię, oczy były przytomne, a spojrzenie nienawistne.

- Jak słyszę, jesteś w strasznym stanie.

Diana zamrugała, potem roześmiała się, ale z gar­dła wydobył jej się ochrypły, zgrzytliwy odgłos.

- Dowiaduję się też, że jesteś kompletną, bezna­dziejną idiotką.

- Jak mógłbyś słyszeć cokolwiek? Nie było cię tu­taj.

- Łucja posłała mi wiadomość przez wszędobyl­skiego Jamisona, że znowu byłaś o krok od śmierci, a raczej że byłaś w strasznym stanie. Zatem chcesz jechać do domu, tak?

Diana uniosła podbródek.

- Tak.

- Cóż, nigdzie nie pojedziesz, rozumiesz mnie, ty niemądra pannico?

- Ty nie masz w tej sprawie nic do powiedzenia, słyszysz mnie, ty piekielny arogancki fircyku?

- Następnym razem, kiedy złoję ci skórę, dopilnu­ję, żebyś nie była taka niezdarna, żeby wpadać do wody. Naprawdę, dopilnuję, żeby nie było żadnej wody w promieniu dziesięciu mil.

Łucja, nasłuchująca pod drzwiami, uśmiechnęła się. Czy jej dumny i dobrze wychowany Lyonel na­prawdę złoił skórę Dianie? „Doskonale”, pomyślała. Teraz musiała już tylko trzymać panią Bailey z dala.

- Spróbuj tego ponownie, a sprawię, że będziesz bez wartości dla tej swojej przeklętej kochanki!

- Och, tak? Jesteś taka słaba, że zaczęłabyś płakać i jęczeć, i zemdlałabyś. Znowu.

- Nienawidzę cię, ty żałosny...

- Nie zaczynaj tej starej śpiewki od nowa, Diano. Jechać do domu! - dodał z niesmakiem. - Czy ty nie masz ani krzty rozumu?

- Nie plączę ani nie jęczę.

- Cóż, za to z pewnością mdlejesz, i wybierasz so­bie okoliczności, w których jesteś w centrum uwagi. Środek sali balowej.

- Nie zemdlałabym, gdybyś nagle nie zaczął mną kręcić jak jakiś głupi derwisz.

- Już słyszę tę plotkę - powiedział, ignorując ją. - Bez wątpienia spodziewasz się dziecka, mojego dziecka, a twoje popisowe omdlenie było rezultatem twojego stanu.

- To absurd - odparła, zaciskając zęby.

- Z pewnością, ale twoje przedstawienie... Och, do diabła, dlaczego nie mogłaś zemdleć przy tym ośle Plummerze?

Diana nie odpowiedziała, zaś Lyonel, mając na końcu języka parę ładniejszych słów, urwał i przy­patrzył się jej uważnie.

Zbladła alarmująco. A więc zrobił to znowu.

Powiedział bardziej do samego siebie niż do niej:

- Dlaczego muszę na ciebie naskoczyć za każdym razem, kiedy cię widzę?

- Nie wiem.

- Przepraszam, Diano. Proszę, odpocznij teraz.

- Znowu wychodzisz?

Zmarszczył brwi.

- Nie, zostanę. Jeżeli wyjdę, to obiecuję wrócić. Jak sądzę, musisz mieć kogoś pod ręką, żeby wyle­wać na niego swoje żale.

Pochylił się delikatnie i pocałował jej blady poli­czek.

- Śpij, niemądra pannico.

- Lyonelu?

- Hm?

- Czy ty naprawdę myślisz o mnie jak o siostrze?

To go zatrzymało.

- Nie wiem. Nie mam siostry. To znaczy miałem siostrę, ale ona zmarła będąc ledwie dzieckiem.

- Nie czujesz się wciąż winny, prawda?

- Czuję. Jak mógłbym nie czuć się winny?

- Twoje poczucie winy nie objawia się w twoich obelgach.

- Już taki jestem, Diano. A teraz śpij.

Dziwne - zasnęła w ciągu dziesięciu minut.

Zaś Lyonel kopnął krzesło w salonie.

- Chcesz, żebym co zrobił? - mówił do Łucji, pa­trząc na nieszczęsne krzesło, teraz leżące na podłodze.

ROZDZIAŁ 9

Lepiej wędrować stopami niż językiem.

ZENON Z CITIUM


- Powiedziałam - powtórzyła Łucja, zastanawiając się nad przyczyną nagłej utraty kontroli przez Lyone­la - że kiedy tylko Diana będzie zdrowa, pojedziemy do twojej posiadłości w Yorkshire. Powinieneś uwa­żać, moje krzesło i twoja stopa są bardzo cenne.

- To absurd - odparł.

- Naprawdę, Lyonelu, twoja niezdarność wcale nie jest absurdalna. Nigdy wcześniej nie widziałam, żebyś był niezdarny. Jeżeli chodzi o moje krzesło, to należało do mojej babki i...

- Jest brzydkie, a ja nie byłem niezdarny. Kopną­łem je. Absurdalny jest twój pomysł wykorzystania mnie jako niańki dla Diany w mojej posiadłości. Je­żeli ta pannica potrzebuje wiejskiego powietrza, od­wiozę was obie do twojej posiadłości w Yorkshire. Doskonale wiesz, Łucjo, co wszyscy powiedzą jeżeli pojedziemy do Ashton Hall. - Przerwał na moment, kiedy nic nie odpowiedziała, po czym ciągnął dalej: - Ach, tym razem naprawdę do tego zmierzasz, czyż nie? Małżeńska pułapka dla mnie, nie mam racji? Przykro mi, że się nie dostosuję, Łucjo. Nie mam za­miaru żenić się z... z nikim.

- Dlaczego złoiłeś Dianie skórę?

- Ponieważ podsłuchiwała, a ja ją na tym przyłapa­łem. Jej wychowanie pozostawia sporo do życzenia. - Ściągnął brwi. - A więc powiedziała ci, tak?

- Nie - odparła łagodnie Łucja. - Podsłuchiwałam.

Lyonel wzniósł oczy do nieba.

- O Wszechmogący, chroń mnie przed wścibskimi kobietami.

- Co ona usłyszała? Z kim wtedy byłeś?

Ponieważ odpowiedź z niebios nie nadeszła, Lyon przeniósł wzrok na Łucję.

- Właśnie stawiałem Charlotte ultimatum, jeżeli chcesz znać prawdę. Droga Diana usłyszała niemało.

- Ach.

- Tak, ach - powiedział Lyon. - Czy chciałabyś coś jeszcze wiedzieć? Oszczędzę ci na przyszłość poniża­nia się podsłuchiwaniem.

- W rzeczy samej, tak. Zastanawiałam się, dlacze­go Charlotte cię oszukiwała, zanim spokojnie za cie­bie wyszła.

- Zapytałem ją o to. Powiedziała, że była głupia.

- Interesujące. Wiesz, to bardzo dziwne - odezwa­ła się po chwili zamyślona Łucja. Lyon czekał nie­cierpliwie, wiedząc, że nie spodoba mu się to, o czym Łucja myśli. - Nie mam pojęcia, co Diana chce zro­bić ze swoim życiem.

To było nieoczekiwane, ale Lyon nauczył się już, by być czujnym, gdy Łucja tak łatwo prześlizgiwała się z jednego tematu na drugi.

- To młoda dama, dojrzała do małżeństwa. Dla­czego miałaby chcieć czegoś innego, niż chce więk­szość kobiet? Mąż, rodzina. Czyż nie po to jej ojciec posłał ją do Londynu? Żeby znalazła męża?

- Tak, ale miał na tyle rozumu, żeby nie mówić Dianie, iż taki był jego plan.

- Ona nie chce mieć męża? Bogatego? Ech, Łu­cjo, taką myśl bardzo trudno przyjąć do wiadomości.

- Gdyby Charlotte wiedziała, jak wielki wpływ miało na ciebie jej postępowanie, mój chłopcze, wy­obrażam sobie, że byłaby bardzo zaskoczona. Za­pewne zadowolona, że zdołała tak pogrążyć lorda Saint Levena. Stałeś się cyniczny, Lyonelu. To wcale nie komplement.

Lyon ziewnął.

- Przydałoby się wytargać cię za uszy, mój chłop­cze.

Za cokolwiek, byle nie za moją męskość”, już miał powiedzieć Lyonel. Uśmiechnął się szeroko do Łucji.

- Droga Łucjo, wybacz. O czym to mówiłaś?

- Zastanawiałam się, co Diana chce zrobić ze swo­im życiem. Naprawdę nie jest ani trochę zaintereso­wana małżeństwem. Kiedy podnoszę ten temat, ona szybko znajduje coś do roboty albo inny temat do rozmowy.

To nie całkiem była prawda, ale Łucja chciała zo­baczyć reakcję Lyonela.

- Być może ona jest po prostu zbyt niedojrzała jak na swój wiek - Nie fizycznie, w każdym razie. - Do­brze więc, czym ona jest zainteresowana, Łucjo?

- Nie jestem pewna. Wiedzą, doświadczeniami... Jak sądzę, ona postrzega małżeństwo jako coś, cze­mu brak obu tych elementów. Jako swego rodzaju koniec raczej niż początek. Być może coś jak jazda wózkiem na gilotynę.

- To bezgraniczna głupota. Cóż, ja...

- Wiem, mój chłopcze. Ty pragnąłeś żony, domu, dzieci. Wierzę, że mógłbyś ją nauczyć, iż małżeństwo oparte na miłości i szacunku to najbardziej ważkie doświadczenie, jakie może przeżyć ludzka istota. Życie jest tak piekielnie krótkie. Kiedy jest się młodym, wydaje się, że będzie trwało wiecznie. Ach, cóż, my­ślę, że postąpisz, jak zechcesz.

- Zostaw ją w spokoju. Zostaw mnie w spokoju.

- Otrzymałam dziś rano list od Luciena Savarola.

- Tak?

- Nie jestem pewna, czy powinnam już powiedzieć o nim Dianie. To mogłoby ją zdenerwować.

- Bardziej niż twoje piekielne intrygi? Och, do­brze, dlaczego ta pannica miałaby się zdenerwować?

- Lucien ożenił się ponownie. Z wdową z St. Tho­mas. Ona ma dorosłego syna. Nie, nie powiem Dia­nie.

- Jeżeli nie jest jakimś samolubnym bachorem, powinna być zadowolona, że jej ojciec znalazł sobie kogoś innego.

- Jej ojciec sugeruje... i domyślam się, że to pomysł jego nowej żony... żeby Diana pozostała tu jesz­cze przez jakiś czas. Pyta mnie wprost ojej matrymo­nialne perspektywy.

- Jak powiedziałaś, ona nie jest ani trochę zainte­resowana, co jest ulgą, gdyż wydaje się przyciągać najgorszy typ kandydatów. Weźmy na przykład Plummera. Dobry Boże, co za idiota! Dalej jest Mortimer Fortesque, aż drżę na myśl o nim, i ten jego kuzyn...

- Nie musisz wymieniać wszystkich nazwisk, mój chłopcze. Po prostu przyjrzyj się wszystkim bukie­tom. Lord Brackenridge codziennie przysyła róże ze swej cieplarni w Surrey.

- Brackenridge! Z pewnością zniechęcisz tego po­zera. On chce mieć tylko matkę dla swoich czworga dzieci, gospodynię i kogoś do ogrzania mu łóżka. Traktowałby Dianę jak klacz rozpłodową.

- Ale on już ma czworo dzieci, jak powiedziałeś.

- Nie byłby w stanie trzymać łap z dala od Diany. Wiesz równie dobrze jak ja, że gdyby ją miał w łóżku, toby... - Lyonel urwał, wściekły na samego siebie.

- Być może - powiedziała Łucja, obserwując jego reakcję z wielkim zainteresowaniem. - Ale on jest bardzo wytrwały w swoich umizgach.

- Diana nie jest głupia. Dla jej dobra trzymaj tego człowieka z daleka, Łucjo.

- Jeżeli ona wróci do domu... Zastanawiam się, co się z nią stanie?

- Z pewnością są odpowiedni dżentelmeni, nawet tam, jeżeli ta pannica kiedykolwiek zdecyduje się spróbować. A teraz, Łucjo, znikam. Diana śpi. Wró­cę po południu, żeby się z nią zobaczyć.

- Dokąd się wybierasz?

Posłał jej złośliwy uśmiech, chcąc nadwyrężyć nie­co jej piekielną pewność siebie.

- Chyba złożę wizytę mojej kochance. Nie byłem ostatnio przesadnie wytrwały w swoich, hm, umizgach.

- Mam nadzieję, że nie złapiesz jakiejś choroby.

- Nie jestem głupi, Łucjo.

- Co do rekonwalescencji Diany na wsi...

- Rób jak chcesz, Łucjo, tylko nie mieszaj w to mnie.

Patrzyła za nim, kiedy opuszczał jej salon. Nie by­ła ani trochę zniechęcona. Tak naprawdę była zafa­scynowana jego pokrętnymi staraniami, by pozostać niewrażliwym na Dianę. Łucja, uśmiechając się ło­buzersko, postanowiła, że zostawi Lyonela w spoko­ju... przynajmniej na chwilę.


Lyonel odwiedził Lois i został miło przyjęty. Na­tychmiast zabrał ją do łóżka i poczuł ulgę widząc, że jego ciało reaguje tak jak powinno, najwyraźniej nie odbierając żadnych paraliżujących komunikatów z mózgu. Dał Lois bransoletkę i szykował się do wyj­ścia.

- Mój panie?

Zapinał właśnie koszulę.

- Hm?

- Tęskniłam za tobą. Czy nie mógłbyś zostać ze mną przez chwilę? Byłam trochę samotna.

- Nie - powiedział, nakładając płaszcz. - Przykro mi, Lois, ale moja krewna jest chora. Obiecałem, że ją odwiedzę.

- Panna Savarol?

Kolejna wścibska kobieta”, pomyślał.

- Tak - odparł w końcu. - Jak się dowiedziałaś?

- Od służącej. Jej kuzynka jest pokojówką u pań­stwa Marchpane. Słyszała, jak jej pani mówiła o tym.

- A jaką relację słyszałaś?

- Że panna Savarol zemdlała w twoich ramionach pośrodku sali balowej. Że jej choroba wydawała się bardzo dziwna.

Najwyraźniej Lois nie otrzymała od służącej naj­nowszej wersji.

Lyon mógł się larwo domyślić pierwszej reakcji wszystkich. Wspominając o tym Dianie, zgadywał, że może się rozejść plotka, iż jest w ciąży. Charlotte na­prawdę była już w drodze do Kornwalii, zatem nie mogła być za to odpowiedzialna, choć Lyonel domy­ślał się, że dodanie przed odjazdem paru druzgoczących spekulacji było w jej stylu. Westchnął, żałując, że arystokracja nie miała do omawiania raczej cze­goś budującego niż prawdopodobnych słabostek swoich bliźnich. Ale cóż, nie mógł nie dostrzegać, że każdy, kto miał oczy, mógł zauważyć napięcie mię­dzy nim a Dianą. Diabli nadali, czy powinien nosić afisz z oświadczeniem, że to nieszczęsne napięcie między nimi nie ma nic wspólnego z seksem? Ledwie to pomyślał, a już wiedział, że okłamuje sam siebie, i zaklął po cichu.

- Ta dziewczyna, panna Savarol, była bardzo chora. Miała szczęście, że nie zapadła na zapalenie płuc. Te­raz jej stan się poprawia. Przekaż to swojej służącej.

Lois obserwowała swojego kochanka i opiekuna. Lubiła go. Był wspaniałomyślny i życzliwy. Znał kobiece ciało i cieszyła go przyjemność odczuwa­na przez kobietę. Czy uwiódł tę pannę Savarol? Lois nie rozumiała go jak na razie na tyle dobrze, by wiedzieć, czy to mężczyzna tego pokroju, ale wątpiła w to. Z pewnością posiadał męski wdzięk i mógł nagiąć kobietę do własnej woli, jeżeli taki miał zamiar. Lois odezwała się, wiedząc, że to im­pertynencja:

- A zatem ona nie jest w ciąży.

- Jak powiedziałem, omal nie zapadła na zapale­nie pluć. Wolałbym, żebyś nie plotkowała, Lois. To mi się nie podoba.

Mówił cicho, łagodnie, ale nie dała się zwieść. Był zły. Zależało mu na tej Savarol.

- Nie, nie będę, nigdy więcej. Proszę o wybacze­nie.

Lyon zastanowił się w tej chwili, jak by zareago­wał, gdyby Diana przemówiła do niego tym słodkim, przepraszającym tonem, lekko spuszczając oczy i okazując mu swój szacunek i respekt. „Chciałbym pożyć tak długo”, pomyślał.

Podszedł do łóżka, po raz ostatni spojrzał na bujne piersi kochanki i delikatnie pocałował ją w policzek.

- Odwiedzę cię wkrótce, moja droga.

Idąc ulicą parę minut później, pomyślał, że jego ciało reagowało całkiem dobrze. Ale przemykały mu przez głowę niechciane migawkowe obrazy pięknych pośladków Diany. I ruchu jego własnej dłoni i pal­ców pieszczących jej... i jej uda, lekko rozchylone, tak że miał dostęp do...

- Przeklęta pannica - powiedział i pomaszerował szybciej, żeby dotrzymać kroku własnemu dość nie­równemu oddechowi.

Prędko odkrył, że nie ma potrzeby wspominać, iż choroba Diany miała źródło w jej płucach, a nie by­ła spowodowana przez dziecko w jej łonie. Jej admiratorzy, stale odwiedzający ją ze swoimi przeklętymi bukietami, już się tym zajęli. Lyonel uśmiechnął się kwaśno sam do siebie.


- Nie pojadę - Diana twardo oświadczyła Łucji. - Nie potrzebuję dochodzić do zdrowia na wsi, tym bardziej w posiadłości Lyona.

Teraz nadeszła kolej Lyona, by podsłuchiwać. Stał pod drzwiami sypialni Diany. To dziwne, ale jedno­cześnie poczuł ulgę i rozczarowanie, że odmówiła wyjazdu na wieś. Słyszał głos Łucji, mógł zrozumieć tylko coś o jego - Lyona - trosce o Dianę.

- Ostatnia rzecz, jakiej chce Lyon, to zaciągnięcie mnie do swojej posiadłości - ciągnęła Diana moc­niejszym głosem. - To nie była jego wina, że złapa­łam paskudne przeziębienie. Ciociu, on mnie nie lu­bi, naprawdę nie lubi. On nie chce mieć ze mną nic wspólnego.

To go dziwnie rozgniewało. Oczywiście, Dia­na wiedziała, że godzinami siedział przy jej łóżku, pocąc się, zamartwiając, żałując, że nie może zająć jej miejsca, oddychać za nią wziąć ją w ramiona, by ją ogrzać? Wszedł do sypialni bez pukania i zobaczył Dianę, wspartą na poduszkach, z zarumienionymi policzkami.

- To nie całkiem prawda - powiedział. - Zostaw ją w spokoju, Łucjo. Znowu się rozchoruje, jeżeli bę­dziesz na nią naciskać.

- Co nie jest całkiem prawdą? - zapytała Łucja.

- Że jej nie lubię.

- Czy mógłbyś przestać mówić o mnie w ten spo­sób, Lyon? Widzisz, że jestem tutaj.

- Dobrze więc. To nieprawda, że cię nie lubię, Diano. Jednak wiesz równie dobrze jak ja, że byłoby bardzo nierozsądne, żebym gościł cię w mojej posia­dłości.

- Nie mam zamiaru jechać do twojej posiadłości. Jeżeli myślisz, że cieszyłabym się z gościny u ciebie, to się okrutnie mylisz. Jadę do domu.

- Nigdzie nie jedziesz, dopóki nie będziesz znowu całkiem zdrowa.

- Do poniedziałku będę znowu idealną sobą. Łu­cjo, czy mogłabyś znaleźć mi przyzwoitkę na czas po­dróży do domu? Obiecałaś.

- Stwierdzam, że „bycie idealną sobą” to w twoim przypadku bardzo dziwna sprzeczność, Diano.

- Och, cicho bądź!

Lyon był cicho. Wciąż ją denerwował, a teraz nie była na to odpowiednia pora. Nie chciał, żeby znów się rozchorowała.

Ku jego zaskoczeniu Łucja skapitulowała.

- Dobrze więc, moja droga. Skoro koniecznie na­legasz na powrót do ojca, poczynię przygotowania.

- Łucjo, nie jestem pewien, czy...

- Zamknijże się, Lyon! To nie twoja sprawa!

- Z pewnością tak - odparł. Potem, ku własnemu niezmiernemu rozczarowaniu i zaskoczeniu, dodał: - Ja będę ci towarzyszył. I pozostaniesz w łóżku tak długo, jak powie ci doktor McComber. Nie chcę być zmuszonym do pielęgnowania cię na pokładzie ja­kiegoś głupiego statku.

Łucja nie odezwała się słowem. Diana wpatrywała się w niego, jak gdyby w jego talii kart pojawiły się trzy dodatkowe króle.

- Och, na miłość boską - powiedział, podnosząc ręce. - Równie dobrze mogę dostosować się do ży­czeń 01ivera Mendenhalla. Pojadę tam, zobaczę swoją odziedziczoną plantację, a potem wrócę do domu. To wszystko.

- Oczywiście - odparła Łucja najbardziej obojęt­nym tonem.

- Stwierdzam też, że Londyn nie bawi mnie spe­cjalnie w tej chwili. Krótkotrwała zmiana otoczenia będzie korzystna. Wiesz, Łucjo, nowe doświadcze­nia, nowa wiedza.

- A co z twoją małą miłostką? - zapytała Diana to­nem przetykanym szyderstwem. - Ona już cię nie ba­wi?

- To nie jest żadne nowe doświadczenie - odpo­wiedział Lyon.

- Jakież to nudne dla was obojga.

- Doprawdy, Diano, dama nie powinna nic wie­dzieć o takich sprawach!

- Ciociu, chcesz powiedzieć, że powinnam ocho­czo zaakceptować takie okropne zachowanie ze stro­ny dżentelmenów i trzymać buzię na kłódkę? Uda­wać, że dżentelmeni nie folgują sobie?

- Właśnie - odparł Lyon. - Ale zaczynam tracić nadzieję co do twojego zachowania. Popatrz na sie­bie. Znowu jesteś zaczerwieniona. Na miłość boską, przestań tak się podniecać. - Jego przypadkowy do­bór słów natychmiast przywiódł mu na myśl obraz Diany, nagiej, pojękującej w jego ramionach, i tych jej niekończących się pięknych nóg, nieco rozchylo­nych... i Lyonel zarumienił się. Powiedział, wściekły sam na siebie: - Jeśli chodzi o to tak zwane „okrop­ne zachowanie” ze strony dżentelmenów, ośmielę się zasugerować, że damy folgują swoim żądzom równie śmiało.

- Cóż, ja nie!

- Bez wątpienia będziesz. Kiedy tylko uda ci się złapać w pułapkę jakiegoś niespodziewającego się niczego dżentelmena, to...

Urwał, głęboko zaczerpnął powietrza, ale zanim mógł kontynuować spokojniejszym tonem, Dia­na powiedziała, czerwieniąc się mocno:

- Złapać w pułapkę dżentelmena! Dlaczego jakaś szanująca się dama miałaby chcieć złapać w pułapkę jednego z was, głupcy? Jeżeli dżentelmeni, których spotkałam do tej pory, są dobrym przykładem... a i ty się do nich zaliczasz, mój panie... to już raczej wola­łabym zostać przynętą dla ryb.

Teraz zdołał zdobyć się na spokojniejszy ton, nie­gdyś tak dla niego charakterystyczny, a niestety nie­obecny od czasu przybycia Diany. Udało mu się na­wet wyglądać na rozbawionego.

- Przynętą dla ryb? Ależ oczywiście, masz rację. Wybacz mi, że na ciebie naskoczyłem. Dbaj o tę pan­nicę, Łucjo. Będę jej towarzyszył w drodze do ojca.

Wychodząc z sypialni, usłyszał, jak Diana mruczy do Łucji:

- Wielkie nieba. Ciociu, ja nawet nie wiem, co to jest żądza.

Uśmiechnął się, nie mogąc się powstrzymać. Bawił się pomysłem nauczenia Diany wszystkiego na ten temat, czym jest żądza.

- Jeszcze nie jestem całkiem stracony - powiedział sam do siebie.

Kilka kolejnych dni Lyonel spędził na porządko­waniu swoich spraw. Przez swój pobyt w Indiach Za­chodnich zapewne będzie przebywał z dala od Anglii przez dobre trzy lub cztery miesiące. Być może nie będzie go dłużej; lepiej przygotować się na każdą ewentualność.

Co do Diany, to po trzech dniach pozwolono jej przyjmować gości w salonie, pod nadzorem Łucji. Każdego dżentelmena, który przyszedł się z nią zo­baczyć, informowała słodkim głosem, że wraca do domu. Po takim oświadczeniu od Brackenridge'a nie nadszedł już żaden bukiet.

Kiedy gośćmi były damy, wydawały się nad wyraz zainteresowane symptomami i wynikającą z nich dia­gnozą. W przeciwieństwie do Łucji, Diana zastana­wiała się, dlaczego były tak zdeprymowane, że prze­szła poważną chorobę.

- Mówię ci, Mabel - powiedziała lady Doncaster, kiedy obie wychodziły. - Coś jest między tą dziew­czyną a lordem Saint Levenem. Wystarczy na nich popatrzeć, kiedy są razem. Czy słyszałaś, że on bę­dzie jej towarzyszył w drodze do Indii Zachodnich?

- Założę się, że bardzo szybko zostanie członkiem rodziny - odparła Mabel. - Mogłabym się też założyć, że kiedy ona i lord wrócą do Anglii, bez wątpienia ja­ko mąż i żona, będzie już miała dziecko na ręku.

Tymczasem u White'a hrabia March mówił łagod­nie do rozwścieczonego Lyona:

- Widzisz, Lyon, plotkarki naprawdę chętniej uwierzyłyby Charlotte, jej wersja jest o wiele bardziej podniecająca niż prawda.

- To bardzo niesprawiedliwe wobec panny Savarol - powiedział Lyon, wypowiadając na głos tę opinię, ale w głębi duszy myśląc, że to było bardziej niespra­wiedliwe wobec niego.

- Spójrz, jakiego pokroju dżentelmeni się do niej zalecali. Niestety, wielu dżentelmenów to także plot­karze.

- Powiedziałem jej bez ogródek, że żaden z nich się nie nadaje. Wiesz, Julianie, ona nie jest głupia. Na­prawdę nie zależało jej ani trochę na żadnym z nich.

- Dlaczego z nią wracasz?

- Nie wiem. Otworzyłem usta i wypowiedziałem te słowa. Naprawdę nie wiem, dlaczego.

Julian był w stanie zaryzykować całkiem trafną od­powiedź, ale dał temu spokój i powiedział tylko:

- Kiedy zamierzasz wyjechać?

- Jeżeli Diana będzie wracać do zdrowia w tak im­ponującym tempie, to powiedziałbym, że możemy wyjechać w przyszłym tygodniu. Łucja jest zajęta werbowaniem rodziny, która będzie się nią opieko­wać w podróży. - Uśmiechnął się szeroko do Juliana. - Być może po powrocie nie zastanę cię już kawale­rem.

- Wątpię w to jak najszczerzej - powiedział hrabia March.

Uważał pannę Dianę Savarol za bardzo czarującą kobietę. Domyślał się, że kawalerskie dni jego przy­jaciela są policzone. Jeśli chodziło o niego, to na je­go horyzoncie nie było błyszczącej gwiazdy.


Diana spoglądała przez okno powozu na ruchliwe Plymouth. Przybywając do Anglii, wysiadła na brzeg w Southampton. Plymouth zaś było bardziej ekscytu­jące, pełne życia, jak przypuszczała bardziej przy­ziemne, tak jak port Road Town. Stale panował tam hałas i ruch. Ludzkie zapachy pracy i potu oraz sło­ne powietrze wypełniły jej nozdrza.

- Mamy się spotkać z lordem i lady Tomlinson tu­taj, „Pod Kaczorem” - powiedział Lyon, otwierając drzwi powozu, kiedy się zatrzymali.

- Tak, wiem.

Pomógł jej wysiąść, myśląc przy tym, że Dia­na wciąż wygląda trochę mizernie.

- Musisz nabrać ciała - powiedział, omiatając ją wzrokiem. Niestety, jego oczy zrobiły sobie w tej po­dróży krótki przystanek przy jej biuście.

- Nie tutaj - odparła cierpkim tonem. - Nigdy nie tracę ciała w tym miejscu.

Uśmiechnął się szeroko.

- Dzięki niebiosom chociaż za to.

Jej oczy straciły zieloną barwę i stały się zupełnie szare. Lyonel uniósł dłoń w geście kapitulacji, uprze­dzając komentarz niewątpliwie mający poparzyć mu uszy.

- Chodź, zobaczymy, czy nasze przyzwoitki już przybyły.

Dziwne, pomyślała Diana, idąc za nim do stulet­niego zajazdu - już zaczynała tęsknić za Łucją. Brakowało jej nawet surowej Grumber. Wyobrazi­ła sobie Didiera o lwim wyglądzie, siedzącego przy fortepianie i grającego walca, wystukującego rytm długą, wąską stopą. Stary mnich był niczym skała.

- Co takiego?

Podeszła bliżej, kiedy usłyszała pełne niedowie­rzania słowa Lyona wypowiedziane do właściciela zajazdu.

- Powiedziałem, milordzie, że milord Tomlinson przysłał wiadomość, że będą później.

- O ile później?

- Napisał, że ma nadzieję, milordzie, być tu póź­nym wieczorem we środę.

- Statek wyrusza w czwartek - powiedział Lyon. - Z pierwszym porannym odpływem.

Właściciel zajazdu rozłożył ręce.

- Może przyjadą jutro, Lyonie - odezwała się Dia­na.

Lyon zmarszczył brwi, zastanawiając się, co mają zrobić.

- Przecież na pewno nie uważasz, że powinniśmy po prostu zrezygnować i wrócić do Londynu?

- Czy pan i pańska żona nadal życzycie sobie po­kój, milordzie?

- Ona nie jest moją żoną - powiedział Lyon.

- Ach - odparł właściciel zajazdu. Przyjrzał się młodej damie i zaczął wyciągać bardzo interesujące wnioski.

- Słuchaj no... - zaczął Lyon z rosnącym gniewem.

- Nie, to nieważne - powiedziała Diana, dotykając jego ręki.

Nadal się chmurzył, kiedy odwrócił się od właści­ciela zajazdu.

- Sądzę, że po prostu zaczekamy - powiedział wreszcie. - Byłoby niedorzecznie wracać do Londy­nu, skoro mogą przyjechać na czas. Poza tym nie ży­czę sobie dalszych plotek.

- Jestem twoją kuzynką, tak jakby. Jako krewny, na pewno możesz mi towarzyszyć bez ludzkiego ga­dania.

- Twoja naiwność nigdy nie przestaje mnie zadzi­wiać. - Lyon odwrócił się z powrotem do właściciela zajazdu, zanim Diana zdołała odpowiedzieć. - Do­brze więc. Dwie sypialnie i prywatna jadalnia.

- Żałuję, milordzie. Ale nie mamy żadnej wolnej jadalni.

- Sądziłem, że macie - powiedział Lyon swoim najbardziej władczym tonem.

- Bardzo przepraszam, milordzie. Ale kapitan Ra­fael Carstairs zażądał prywatnego saloniku.

Lyon odwrócił się do Diany.

- Czy zechcesz jadać w swoim pokoju, sama? Wzruszyła ramionami.

- Dobrze więc. Dopilnuj, by posłano pokojówkę do sypialni panny Savarol.

Dopiero dziesięć minut później Diana odkryła, że ich sypialnie się łączą. Nie była pewna, co zrobić. Najwyraźniej właściciel zajazdu sądził, że są sobie bliżsi niż w rzeczywistości. Ha! Co za niedorzecz­na myśl! Lyon, bodaj go, opuścił zajazd, niewątpli­wie, by pozwiedzać i zabawić się samemu.

Diana była zmęczona. Zwolniła młodą pokojówkę i położyła się na łóżku. Zasnęła w ciągu pięciu mi­nut.


Lyon stał w otwartych drzwiach między sypialnia­mi. Pokój był ciemnawy w świetle późnego popołu­dnia, ale mógł wyraźnie dostrzec zarys ciała Diany na łóżku. „Przeklęty oberżysta”, pomyślał. Nie wi­dział nadziei na inne rozwiązanie i cicho podszedł do jej łóżka.

- Diano.

Leżała na plecach, z głową na poduszce, odwróco­na twarzą w przeciwną stronę, z jedną ręką uniesio­ną nad głowę. Nie poruszyła się.

Delikatnie potrząsnął ją za ramię.

- Diano. Pora wstawać. Chodź, moja panno.

Usłyszała jego głos, niski i łagodny, i westchnęła cicho.

- Lyon - powiedziała.

Cofnął dłoń z jej ramienia i wyprostował się. O czym ona śniła?

- Diano, pora wstawać.

Otworzyła oczy, zamrugała kilka razy i przecią­gnęła się z rozkoszną starannością. Wzrok Lyona po­wędrował ku jej piersiom. Przełknął ślinę i cofnął się o krok.

- Która godzina?

- Późne popołudnie. Około szóstej. Znalazłem za­ciszne miejsce przy Crammer Street, gdzie moż­na zjeść obiad, tylko parę minut drogi stąd. Jeżeli chcesz, możemy tam zjeść i nie będziesz musiała po­zostawać uwięziona w swoim pokoju.

Posłała mu oszałamiający uśmiech.

- To bardzo miłe z twojej strony. Daj mi pięć mi­nut, żebym się ogarnęła.

- Wcale nie jestem miły - powiedział. - Po prostu jestem głodny, a jestem za ciebie odpowiedzialny, dopóki nie przekażę cię Tomlinsonom. Zaczekam na ciebie na dole.

Skutecznie pozbył się łagodnego tonu, który sły­szała wcześniej. Znowu był sobą. Żałowała, że go nie rozumie, ale szybko stwierdziła, że to nie jest warte jej wysiłku.

Tego wieczora Lyon był małomówny, a nawet za­mknięty w sobie, i po chwili Diana dała za wygraną w swoich staraniach nawiązania uprzejmej rozmowy. Była jedną z bardzo niewielu kobiet w małej restau­racji, ale groźny wyraz twarzy Lyonela trzymał wszystkich zainteresowanych mężczyzn na dystans.

Wielu z nich to nie byli dżentelmeni. Marynarze, żeglarze, kupcy stanowili większość. Nie dbała o to. Jadła swój gulasz z entuzjazmem i z powodzeniem ścigała widelcem zielony groszek na talerzu.

Lyonel wiedział, że popełnił błąd. Diabli nadali, wiedział to już w chwili, kiedy te przeklęte stówa pa­dły z jego ust. Nigdy nie powinien zgadzać się odwo­zić jej do domu. Przypatrywał się jej zza małego sto­łu, obserwując, jak bawi się polowaniem na ten cho­lerny groszek.

Jest bezgranicznie szczera”, pomyślał, po czym natychmiast sobie zaprzeczył. Nie, żadna kobieta nie jest szczera. Nauczył się tego; po prostu widocznie musiał stale powtarzać sobie tę lekcję.

Z powrotem „Pod Kaczora” szedł szybkim kro­kiem, zmuszając Dianę do ciągłego podbiegania. Sły­szał, jak coś mruczała, trafnie odgadł, że to obelga pod adresem jego przodków, i szedł dalej. Zostawił ją pod drzwiami jej sypialni.

- Byłeś niesłychanie nudnym towarzyszem - powiedziała Diana, kiedy się odwrócił, by opuścić ją bez słowa.

- Trzymaj drzwi zamknięte - rzucił j ej przez ramię.

- Które drzwi?

- Jedne i drugie, chociaż mnie nie musisz się oba­wiać.

- Byłabym tchórzem, gdybym obawiała się ciebie - odparła, weszła do sypialni i zatrzasnęła za sobą drzwi.

Przeklęta pannica.


Diana, bardziej zmęczona, niż sądziła, obudziła się następnego ranka bardzo późno. Było prawie po­łudnie. Spojrzała w stronę drzwi do drugiej sypialni. Nałożyła szlafrok i zapukała. Żadnej odpowiedzi. Przekręciła gałkę i stwierdziła, że drzwi nie były za­mknięte. Zajrzała do środka. Pokój był pusty. Wróciła do swojego, zastanawiając się, co robić. Ku jej uldze wkrótce pojawiła się pokojówka z tacą przy­krytą serwetą.

- Lord Saint Leven prosił, żeby pani pozostała w pokoju - wyrecytowała dziewczyna.

Och, doprawdy? Cóż, już ona coś z tym zrobi!

- Prosił też, żebym dała pani tę książkę. Dla roz­rywki, jak powiedział jego lordowska mość.

Diana wzięła książkę i stwierdziła, że to powieść sensacyjna. Jej oczy rozbłysły. Cóż, popołudnie po­winno upłynąć całkiem szybko.

Wykąpała się, zjadła, a potem usadowiła na jed­nym z krzeseł, by oddać się fantazji. Chichotała z uciechy, kiedy bohaterka zemdlała w drugim roz­dziale.

Dokładnie o piątej po południu rozległo się puka­nie do drzwi łączących sypialnie.

- Wejść - zawołała.

- Witaj, Diano - powiedział Lyon, wkraczając do jej pokoju. - Dobrze się bawisz, jak mniemam?

- To jest bardzo wciągające. Bohaterka właśnie znowu popadła w melancholię.

- Wybrałem tę książkę, bo to jeden z ulubionych autorów Łucji. Ona nie chce, by ktokolwiek się do­wiedział, ale uwielbia takie rzeczy.

Diana nic na to nie odpowiedziała. Wiedziała, że Łucja byłaby skonsternowana, iż Lyon wie o jej czy­telniczych zamiłowaniach.

- Tęsknię za nią - westchnęła.

- Ja także. Kocham ją od dnia, kiedy miałem czte­ry lata, a ona ściągnęła mnie z drzewa, pocałowała zadrapanie na moim łokciu i nie powiedziała moje­mu ojcu o tej eskapadzie.

- Nie potrafię sobie wyobrazić ciebie jako cztero­latka.

- Byłem wyjątkowym dzieckiem.

- Jak ty zabawiałeś się dzisiaj, mój panie?

- Mój panie? Cóż, pan poznawał Plymouth, zwie­dzał okręty i spędził czas w kościele, modląc się, by Tomlinsonowie przybyli na czas. A teraz, jeśli chcesz, możemy znowu zjeść obiad „Pod Łopoczącą Flagą”. Niestety, nie odkryłem bardziej wykwintnej restau­racji.

Jeżeli Diana cieszyła się nadzieją, że ten wieczór będzie bardziej interesujący niż poprzedni, była ska­zana na rozczarowanie. Lyon wypił więcej niż powi­nien, powiedział tyle, co nic, i w sumie zachowywał się jak człowiek, którego czeka szubienica. Albo jak brat zobowiązany do odwiezienia siostry do klaszto­ru.

Była na niego tak rozgniewana, że nie starała się za nim nadążyć w drodze powrotnej „Pod Kaczora”. Lyon, nieco podchmielony, z początku nie zauważył, że nie ma jej u jego boku, dopóki nie usłyszał jej krzyku.

Odwrócił się, by zobaczyć Dianę w uścisku męż­czyzny o grubiańskim wyglądzie i dwóch innych zbi­rów, śmiejących się i rechoczących, szykujących się do zbrodni.

Walczyła z całej siły, wrzeszcząc na mężczyznę, który ją trzymał. Lyonel zobaczył, jak Diana mocno uderza go łokciem w żołądek.

- Trzymajcie tę małą dziwkę, chłopaki! No, lalecz­ko, my wszyscy mamy czym zapłacić, co nie. Dosyć tego cholernego szarpania. Boże, chcę zobaczyć te cyce!

- Lyonie! Na pomoc!

ROZDZIAŁ 10

Ubierz w słowa jedną bitwę z tej chwalebnej walki.

WENANCIUSZ FORTUNAT


Nie miał broni, ale to było bez znaczenia. Wsko­czył w środek zgrai, odciągając dwóch mężczyzn od Diany. Walnął pięścią w twarz jednego z męż­czyzn, usłyszał trzask kości i uśmiechnął się groźnie. Poczuł, jak jakaś ręka chwyta go za gardło i szarpnię­to go do tyłu. Rozpoznał woń potu, nieświeżego od­dechu i taniego piwa, i usłyszał wymamrotane pod nosem przekleństwa tak ohydne, że nawet on był zaskoczony. Posłał łokieć w tył, nisko, w krocze mężczyzny. Przekleństwa utonęły w okrzyku bólu.

Mężczyzna, który trzymał Dianę, został rozpro­szony przez swoich kompanów i rozluźnił uchwyt. Diana okręciła się i trzasnęła go pięścią w gardło. Wydał odrażający gulgot i zatoczył się do tyłu.

- Zabijcie tego cholernego typa!

- Chodźcie, szumowiny - wrzasnął Lyon, nie spusz­czając oczu z mężczyzny ze złamanym nosem.

Diana zobaczyła, jak jeden człowiek z zakrwawio­ną twarzą pędzi na Lyona, ale to widok drugiego, za­chodzącego go od tyłu z kawałkiem rury w ręku, zmroził jej krew w żytach.

- Lyonie! Za tobą!

Ale Lyon był zbyt wolny. Odwrócił się, a rura tra­fiła go mocno w bok głowy. Upadł tam, gdzie stał.

- No, chłopaki - zarechotał mężczyzna, którego Diana uderzyła w gardło. - Dajmy nauczkę tej małej zdzirze.

- Co tu się dzieje? Stać!

Diana wrzasnęła, ile sił w płucach, kiedy zobaczy­ła dwóch mężczyzn zbliżających się w jej stronę.

Rafael Carstairs powiedział krótko do Rollo Culpeppera:

- Cholerna burda. Nie ma co, rozwalmy parę łbów.

- Tak jest, kapitanie - odparł Rollo Culpepper, uśmiechając się szeroko.

Rafael lubił dobrą walkę, a walczył nieczysto. Już po chwili dwóch mężczyzn wlokło się byle dalej, a trzeci był jęczącą bryłą mięsa leżącą u stóp kapita­na i trzymającą się za krocze.

Kapitan odwrócił się i zobaczył młodą damę klę­czącą przy leżącym mężczyźnie.

Dołączył do niej szybko. Dość prędko dostrzegł, że to rzeczywiście dama, pomimo jej negliżu.

- Z panią wszystko w porządku? - zapytał zwięźle.

Jej oczy były rozszerzone i rozgorączkowane.

- Tak, ale Lyon... O Boże!

Rafael opadł na kolana i ostrożnie namacał rosną­cego guza na głowie dżentelmena.

- Nieźle oberwał. Serce bije równo. Gdzie się obo­je zatrzymaliście?

- „Pod Kaczorem” - odpowiedziała, nie spuszcza­jąc oczu z pobladłej twarzy Lyona. - Och, nie, nie mogę w to uwierzyć.

- No już, już po wszystkim. Nic mu nie będzie. - Mówiąc to, Rafael podciągnął Lyona i przerzucił so­bie na ramię. - Rollo, zajmij się panią. Cholera, ten dżentelmen niemało waży.

- Ma bardzo twardą głowę - powiedziała Dia­na do Rollo Culpeppera.

Rollo, któremu nieobce były bójki i ich następ­stwa, rozpoznał wstrząs, kiedy tylko go zobaczył, i szybko powiedział swoim najłagodniejszym to­nem:

- Dobrze walczył, ale po trzech takich drabach, cóż, będzie miał potężny ból głowy. Kto to taki?

- Lyonel Ashton, hrabia Saint Leven.

Rollo zagwizdał przez zęby. Jakiś cholerny hrabia!

- Ach, cóż, proszę pani, nie ma potrzeby się mar­twić. Kapitan Carstairs dopilnuje, żeby się nim do­brze zaopiekowano.

Kiedy dotarli „Pod Kaczora”, Rafael zawołał na właściciela zajazdu:

- Crispin, sprowadź łapiducha, migiem. Ja zabiorę jego lordowską mość na górę.

Diana ruszyła za nimi, odruchowo otwierając drzwi do sypialni Lyonela. Patrzyła, jak kapitan Carstairs ostrożnie ułożył go na łóżku.

- A teraz przyda się trochę wody.

Diana szybko przyniosła ręcznik i namoczyła go w zimnej wodzie w miednicy. Sama usiadła przy Lyonie i położyła mu ręcznik na czole.

- Lyon - wyszeptała, dotykając opuszkami palców okropnego guza na jego głowie. - Proszę.

- Odpływamy jutro rano, kapitanie - powiedział Rollo. - Musimy wracać na „Morską Wiedźmę”.

- Zaczekamy na doktora - odparł Rafael, obser­wując bladą twarz i drżące dłonie Diany.

Na te słowa Diana podniosła wzrok.

- Dziękuję panom, obu. Ocaliliście nas. To było takie okropne... - Urwała, usłyszawszy głosy pod drzwiami pokoju.

- Zdaje mi się, że to doktor, proszę pani - powie­dział Rafael i podszedł do drzwi. - Niech pan wej­dzie i obejrzy tego dżentelmena.

Doktor Williamson był pijany, z czego Rafael szybko zdał sobie sprawę, widząc, jak niepewnie przemieszcza się w stronę łóżka i pochyla nad nim.

- Trzeba mu puścić krew - powiedział doktor Williamson, pobieżnie rzucając okiem na Lyonela.

Rafael zaklął.

- Ty kanalio, ty cuchnąca pijanico! Co ty, u diabla, gadasz, że trzeba mu puścić krew?

Doktor odwrócił zamglony wzrok w kierunku Carstairsa.

- Ja wiem, co robię, mój dobry człowieku. Podaj mi miednicę - powiedział do Diany.

Diana podniosła się na równe nogi. Była takiego samego wzrostu jak doktor.

- Jest pan pijany - odparła z pogardą w głosie. - Nie dotknie go pan.

- Hej, słuchaj, paniusiu...

- Wynoś się stąd, baranie! - mówiąc to, Rollo sta­nowczo wziął doktora za ramię i powlókł w stronę drzwi.

Diana stała bardzo spokojnie, obserwując wyrzu­canie doktora.

- Sami też mamy rano odpłynąć - powiedziała. Podniosła niewidzący wzrok na kapitana Carstairsa. - Nie wiem, co robić.

Rafael nie mógł przejść obojętnie obok kobiety w nieszczęściu, tak jak jego kompan.

- Dokąd mieliście... macie płynąć?

- Do Indii Zachodnich. Tortola lub St. Thomas.

Kapitan zamrugał, słysząc to, i dostrzegł wyjście, które wedle wszelkiego prawdopodobieństwa wiąza­łoby się z nim samym.

- Na pokładzie jakiego statku?

- Nie jestem pewna, nie, chwileczkę, to „Nelson” kapitana Pouttena.

- To dureń - powiedział Rollo, dosłyszawszy ostat­nie słowa. - Boże, ten człowiek rozbił swój ostatni okręt. Gdybym miał służyć na jego statku, tobym się zbuntował.

Diana patrzyła bezradnie to na jednego, to na dru­giego.

- My płyniemy do St. Thomas - powiedział Rafa­el Carstairs, przypieczętowując swój los. - Mam też znakomitego lekarza na pokładzie „Morskiej Wiedź­my”, który się zajmie jego lordowską mością.

Diana natychmiast zatroszczyła się o Lyona.

- Czy może pan sprowadzić pańskiego doktora, kapitanie?

- Dlaczego by nie udać się po prostu na mój sta­tek? Mój doktor może zająć się lordem Saint Levenem. - Uśmiechnął się do niej. - Jeżeli życzą sobie państwo płynąć z nami, to wyruszamy z porannym odpływem.

Diana miała ochotę zarzucić mu ramiona na szyję. Tylko przez moment poczuła się winna. Po prostu jej to nie obchodziło. A kapitan Carstairs, jak pomyśla­ła, przywodził na myśl świętego Jerzego. Któż mógł­by odrzucić usługi takiego zbawcy?

- Och, tak, dziękuję panu - odparła, z uczuciem ulgi.

Piętnaście minut później kapitan Carstairs wynosił Lyona z zajazdu. Rollo zajął się kuframi. Diana, któ­ra nie miała pieniędzy, bez zastanowienia poszła po ukrytą sakiewkę Lyona i wyjęła kwotę, jakiej za­żądał właściciel zajazdu.

Diana, która żeglowała od dziecka, była pod wra­żeniem „Morskiej Wiedźmy” - lśniącego, bardzo no­woczesnego szkunera.

- Normalnie nie zabieram pasażerów - powiedział Rafael, towarzysząc Dianie przy zejściu w głąb stat­ku. - Ale zawsze jest jakiś pierwszy raz. Rollo oddal własną kajutę. Powinno być tam państwu dostatecz­nie wygodnie. A teraz proszę zostać tu przez chwilę. Przyślę doktora Blickforda.

Kajuta była mała, ale niezbyt ciasna. Na pewno większa niż ta, w której Diana płynęła do Anglii. Umeblowana bardzo prosto: wąskie łóżko, biurko z dwoma krzesłami i wbudowana w jedną ze ścian szafa, półka z książkami i inne żeglarskie drobiazgi.

Diana nie miała czasu na nic, gdyż w tej chwili bar­dzo niski, drobny mężczyzna wszedł do kajuty. Miał na sobie czarne spodnie i czystą białą koszulę. Jego włosy były siwawe, a oczy jasnoniebieskie.

- Cóż my tu mamy? Nazywam się Blickford, pro­szę pani. Rollo mówi, że pani mąż wdał się w bijaty­kę i dostał cios w głowę.

- Tak - odparła Diana. - Tak, dostał w głowę.

- Niech się pani nie martwi, proszę pani. On wy­gląda na zdrowego, silnego mężczyznę. Znów będzie sobą nim się pani obejrzy.

Po tych pokrzepiających słowach doktor Blickford zapomniał o Dianie i skupił całą uwagę na nieprzy­tomnym mężczyźnie na koi.

Mąż!

Diana wpatrywała się w siwiejącą głowę. „Mój Bo­że, on myśli, że jesteśmy małżeństwem!”. Teraz, kiedy oszołomienie wstrząsem minęło, zdała sobie sprawę, że także kapitan Carstairs i Rollo musieli uwierzyć, że są mężem i żoną. Już miała zaprzeczenie na końcu ję­zyka, ale tam pozostało, bo doktor Blickford odwrócił się w chwili, gdy miała się odezwać, i powiedział:

- Jak mówiłem, on wydobrzeje. Nielicho oberwał, ma wstrząs mózgu, jak mi się zdaje. Kiedy z tego wyjdzie, będziemy musieli go obserwować bardzo uważ­nie. Czy kiedykolwiek pielęgnowała pani chorego?

Diana przytaknęła.

- Tak, na plantacji ojca.

Doktor uniósł brew.

- Na plantacji Savarol na wyspie Savarol.

- Rozumiem - odparł. Podniósł się i wyciągnął rę­kę. - Nazywam się Stacy Blickford. Blick dla przyja­ciół.

Podała mu dłoń.

- A ja jestem Diana Sav... Ashton. Dziękuję, dok­torze.

- Długa podróż, proszę pani. Blick, proszę.

- Dziękuję, Blick. I proszę mnie nazywać Dianą.

Decyzja zapadła. Diana czuła w kościach, że gdy­by przyznała, iż ona i Lyon nie są małżeństwem, ka­pitan Carstairs najpewniej wysadziłby ich na brzeg. Nie mogła na to pozwolić. Powiedziała sobie, że Lyon jest bardzo chory i potrzebuje opieki doktora Blickforda, a nie jakiegoś szarlatana i pijanicy. Tak właśnie sobie powiedziała, stanowczo i bez niepo­trzebnego wahania.

Od strony łóżka dobiegł ich jęk. Blick odwrócił się szybko.

- Ach, dochodzi do siebie.

Jeśli się ocknie, powie im, że nie jesteśmy mał­żeństwem. Będziemy musieli wrócić do Londynu”.

Ale Lyon nie dochodził do siebie. Stłumiony jęk, dobywający się z głębi gardła, oznaczał, że Lyon był bliższy życia, odczuwał ból i niewiele więcej.

Ku własnemu rozczarowaniu Diana poczuła ulgę, że jeszcze nie odzyskał przytomności. Potem poczu­ła się strasznie winna. Zaczęła załamywać ręce, cze­go nie robiła nigdy wcześniej w swoim prawie dwu­dziestoletnim życiu.

- Wszystko w porządku, proszę pani - powiedział Stacy Blickford, łagodnie poklepując ją po ramieniu. - On dojdzie do siebie. Ach, oto Neddie z waszymi kuframi. To jest jej lordowska mość, Neddie. Czemu nie postawisz tam tych kufrów?

Neddie uśmiechnął się, odsłaniając szeroką szcze­linę między przednimi zębami, przekrzywił głowę i poukładał kufry w kącie kajuty.

- Teraz już pójdę. Mam pod opieką chorego mary­narza. Poinstruuję Neddie'ego, aby był w pobliżu. Kiedy pani mąż przyjdzie do siebie, Neddie mnie sprowadzi.

- Dziękuję, doktorze... Blick - powiedziała Diana.

- Cała przyjemność po mojej stronie. I proszę się nie martwić.

- Łatwo powiedzieć - odparła.

- Nie jesteście długo małżeństwem, prawda?

- Nie, całkiem niedługo.

I przestaniemy nim być, kiedy tylko dotrzemy do St. Thomas”.

- Może by rozebrać pani męża? Założę się, że by­łoby mu wygodniej. Ach, Rollo przyszedł, żeby za­brać swoje rzeczy.

- Dziękuję panu - powiedziała Diana do pierw­szego oficera, patrząc, jak schludnie układa swoje ubrania, żeby usunąć je z kajuty.

- Żaden problem, proszę pani - odparł Rollo. - Będzie mi miło i wygodnie z Neddiem.

Diana odwróciła się i zobaczyła, jak Blick uwalnia Lyona z surduta. „Och, rety”, pomyślała i ogarnęło ją przerażenie na myśl o konsekwencjach tego wiel­kiego kłamstwa. Usłyszała swój własny głos, mówią­cy z doskonałym spokojem:

- Tak, będzie mu wygodniej. Proszę pozwolić, że pomogę.

Asystowała doktorowi przy surducie i koszuli Lyona. Przyłapała się na wlepianiu oczu w jego pierś. Bardzo męską pierś, jak pomyślała, i miała ochotę zachichotać, gdyż ten opis pochodził z jednej z jej ro­mantycznych powieści. Kiedy Blick zaczął rozpinać spodnie Lyonela, jej odwaga się ulotniła.

- Czuję się nieco słabo. Czy nie ma pan nic prze­ciwko temu, że usiądę?

- Nie, oczywiście, że nie - powiedział Blick, nie patrząc na nią.

Kiedy Lyon był już rozebrany i nakryty, Blick się wyprostował.

- Rano, kiedy będzie mu lepiej, możemy mu zna­leźć nocną koszulę. Czy pani czuje się już lepiej?

- Tak, z pewnością - powiedziała Diana, patrząc na ubrania Lyonela, schludnie złożone w nogach łóż­ka, a potem na jego ciało pod cienkim prześciera­dłem.

- Cóż, niech się pani po prostu odpręży.

- „Diano”, proszę.

- Dobrze więc, Diano. Spróbuj odpocząć. Przesu­nąłem nieco twojego męża, tak że jest miejsce dla ciebie, jeśli zechcesz się położyć.

Skinęła głową nie czując się na siłach, by rozma­wiać. Blick podniósł stertę osobistych rzeczy Rollo i obaj mężczyźni wyszli. Diana została sama, wpatru­jąc się w odkrytą pierś Lyona i w jego pobladłą twarz. Jego pierś była bardzo ładna, bardzo mocna, pokry­ta ciemnobrązowymi włoskami, nieco ciemniejszymi niż włosy na jego głowie.

Tym razem z pewnością ci się udało, dziewczy­no”.

Lyonel jęczał chwilę i Diana usiadła przy nim. Je­go oczy otworzyły się; wpatrywał się w nią bardzo długo.

- Wszystko z tobą w porządku - powiedziała, deli­katnie dotykając koniuszkami palców jego ramienia. Było bardzo ciepłe. - Musisz odpoczywać.

Nie wiedziała, czy ją zrozumiał, czynie. Znowu za­mknął oczy. Delikatnie położyła dłoń na jego sercu. Powolny, miarowy rytm uspokoił ją.


- Dobra pogoda, Rollo. Przejmij ster, a ja zajrzę do naszego pacjenta.

- Tak jest, kapitanie - odparł Rollo, wpatrując się bystrym wzrokiem w bezkresny horyzont.

Rafael uwielbiał wczesny poranek, ciszę przerywa­ną krzątaniną jego ludzi, głosy morskich ptaków skrzeczących nad głową silny podmuch bryzy na twarzy w kanale La Manche. Skierował się do by­łej kajuty Rollo i cicho zapukał do drzwi.

Otworzyła Diana.

- Jak ma się twój mąż, Diano?

- Blick mówi, że będzie odzyskiwał i tracił przy­tomność zapewne jeszcze przez kilka godzin. Wyda­wał się dobrze wypoczywać w nocy.

- Ale ty nie - powiedział Rafael.

- Nie, chyba nie. Wiesz, to wszystko jest bardzo niepokojące. - Odsuwając się na bok, by go wpuścić, pomyślała, że kapitan nie znał ani połowy prawdy.

Był to wysoki mężczyzna, wzrostu Lyonela, o sze­rokich ramionach i przystojnej twarzy, którą od pięk­na dzielił zdradzający upór podbródek i nieco prze­krzywiony nos. Jego włosy były lśniąco czarne i po­targane przez wiatr, a oczy zdumiewające, ciemno­granatowe i ocienione gęstymi, czarnymi rzęsami, których mogłaby mu pozazdrościć każda kobieta. Diana modliła się, by okazał się tak rozsądnym i życzliwym człowiekiem, jakim się wydawał. Pod­szedł do koi Lyonela z cichą gracją i Diana się zastanawiała, czy zdawał sobie sprawę, że jest fizycznym uosobieniem tych wszystkich zawadiackich kapita­nów żeglujących do Indii Zachodnich w ubiegłym stuleciu, o których uwielbiała czytać. Uśmiechnęła się szeroko na tę myśl, zastanawiając się, czy powin­na zemdleć jak bohaterka powieści.

Rafael położył dłoń na czole Lyona. Było chłodne w dotyku. Nagle Lyon wykrzyknął: „Diano!” i usiadł.

Rafael chwycił go za nagie ramiona i przycisnął do pościeli.

- Spokojnie, proszę pana. Ona jest tutaj i oboje je­steście całkiem bezpieczni.

- Diano, ty mały głuptasie, mam zamiar spuścić ci lanie!

Rafael uśmiechnął się szeroko. Przemawiał uspo­kajająco i Lyonel się uciszył.

- Jesteście idealnie normalnym małżeństwem, jak widzę - powiedział Rafael, wstając.

Diana nie zniosłaby kolejnego kłamstwa, a przy­najmniej usłyszenia go na głos z własnych ust. Skinę­ła tylko głową skrajnie nieszczęśliwa, ze zwieszoną głową.

Kapitan mylnie to zrozumiał i uśmiech szybko znikł mu z twarzy.

- Przepraszam. Wiem, że się martwisz. Kiedy Blick oglądał go ostatnio?

- Godzinę temu.

- Blick mówił mi, że twoim ojcem jest Lucien Savarol z wyspy Savarol. Miałem przyjemność go spo­tkać. Bardzo zacny dżentelmen.

I ktoś, kto chce widzieć Francuzów i ich przeklę­tego małego cesarza sześć stóp pod ziemią”, dodał sam do siebie.

- Tak, to prawda. Lyon odziedziczył plantację na Tortoli. Mendenhall.

- Po Oliverze Mendenhallu? - Kiedy przytaknęła, jego usta zacisnęły się nieco. - Ten starzec był... Cóż, sądzę, że to już nie ma znaczenia. Teraz, Diano, po­ra, żebyś zjadła jakieś śniadanie. Każę Neddie'emu przynieść ci coś pożywnego, i mam nadzieję, że także jadalnego.

- Czy mogłabym też dostać trochę wody? Chciała­bym się umyć i zmienić ubranie.

- Z pewnością. Oczywiście, musimy oszczędnie korzystać z wody, przynajmniej dopóki nie spadnie porządny deszcz.

- Tak, wiem. Dziękuję, kapitanie.

- „Rafael”, proszę.

- Rafael, Rollo i Blick Cóż za dobrana trójka.

- Będę musiał o tym pomyśleć - powiedział. - My trzej jesteśmy razem od wielu lat.

- Wcale nie masz za sobą aż tylu lat.

- Patrzysz na mężczyznę prawie trzydziestoletnie­go. No, dwudziestoośmioletniego, jeśli chcesz wie­dzieć dokładnie. No dobrze, znamy się wszyscy od ośmiu lat. To długo, zwłaszcza w naszym rzemio­śle. Widzę, że straciłaś obrączkę. Ci przeklęci dranie ściągnęli ci ją z palca? Szkoda, że nie wiedziałem. Czy zabrali coś jeszcze?

Diana poczuła ulgę, że wciąż mówił, gdyż jej wła­sny język stanął kołkiem. Jej kłamstwo rozrosło się w potężną chmurę, która groziła burzą o sile tajfunu. Diana zdołała wydusić wreszcie:

- Nie, nic.

Jej niejasna odpowiedź nie wydawała się go niepo­koić. Rafael raz jeszcze poklepał ją pocieszająco. Odwrócił się na progu.

- Tak się składa, że większość moich ludzi jest po­rządnych, godnych zaufania. Jednak niektórzy z nich mogą spoglądać na ciebie jak na smaczny kąsek. Jeżeli zażyczysz sobie wyjść na pokład, powiedz mnie, Rollo albo Blickowi, to będziemy ci mogli towarzy­szyć.

- To też rozumiem, Rafaelu.

Diana zauważyła, że kiedy myła się i przebierała w czyste ubranie, jej wzrok co kilka sekund biegł ku Lyonelowi. Aż do tej chwili, kiedy stalą całkiem bez osłony, nie przyszło jej do głowy, że może być pro­blem z prywatnością. Pokręciła głową. Nie, Lyon bę­dzie rozsądny w tej sprawie. Musi być.

Lyonowi zdawało się, że słyszy nucenie swojej matki. To było dziwne, ponieważ umarła, kiedy był bardzo mały. Zastanawiał się niemrawo, czy i on sam nie jest martwy. Potem poczuł pulsujący ból w czasz­ce i otworzył oczy.

Nie był w niebie. Był w małym pokoju. To nuciła so­bie rozmarzona Diana. Powoli jej postać stawała się wyraźna i Lyonel obserwował ją jak wyjmowała ubra­nie z kufra i układała rzeczy na pólkach w ściennej szafie. Co, u diabla, ta pannica robiła w jego pokoju?

Odezwał się, a jego głos zabrzmiał w jego wła­snych uszach jak zardzewiały:

- Diano, co ty tu robisz? W moim pokoju? Wiesz, że to niestosowne. Kenworthy cię tu nie wpuścił, prawda?

Okręciła się i pospieszyła do jego koi.

- Jesteś przytomny i świadomy! Jak się czujesz, Lyonie?

Zaczął o tym myśleć i napłynęły wspomnienia.

- Mój Boże, ci łajdacy, którzy nas zaatakowali... Czy jesteś cala? Co się stało? Nie skrzywdzili cię?

- Nie, nie, nic mi nie jest.

Zmarszczył brwi.

- Domyślam się, że mnie wręcz przeciwnie. Pokój się kołysze.

- Cóż, tak właściwie to nie jesteśmy w pokoju.

Czyżby stracił rozum od tego uderzenia w głowę?

- Oczywiście, że jesteśmy w... - Urwał nagle. - Diano, gdzie my, do diabła, jesteśmy?

Przełknęła ślinę. Nie było nadziei. Ale z drugiej strony, już nie miała odwrotu. Zdołała się uśmiechnąć.

- Tak właściwie to jesteśmy na pokładzie „Mor­skiej Wiedźmy”. To jest kajuta Rollo, bo wiesz, on jest pierwszym oficerem Rafaela.

- Nie - powiedział bardzo wyraźnie. - To niemoż­liwe. Wyjaśnij, moja panno. Gdzie są Tomlinsonowie? Jesteśmy na pokładzie „Nelsona” z kapitanem Pouttenem.

- Spokojnie, Lyon, nie powinieneś się ekscytować. Zostałeś bardzo mocno uderzony w głowę przez jed­nego z tych bandytów. Kapitan Carstairs nas urato­wał. Byłeś bardzo chory i jakiś szarlatan przyszedł do zajazdu, żeby cię leczyć. Był pijany i chciał ci puszczać krew, a my go wyrzuciliśmy. Doktor Blickford zajmuje się tobą.

- To absurd!

- Jesteśmy w drodze do St. Thomas. Tak miało być, Lyonie, nie rozumiesz?

Zamknął oczy. Okropna gmatwanina. Niedo­rzeczna gmatwanina. A on leżał tu bezradny jak ja­kieś cholerne niemowlę na cholernej koi. Koi Rollo. Zaczął się podnosić, ale nie miał dość sił. W tej sa­mej chwili zdał sobie sprawę, że jest nagi, przykryty tylko do pasa prześcieradłem. Czy Diana...?

Zmusił się do zachowania spokoju.

- Mam nadzieję, że masz przyzwoitkę na pokła­dzie tego okrętu?

Cisza.

- Diano? - W głębi ducha wiedział, jaka jest od­powiedź.

- Właściwie nie, jeśli masz na myśli inną kobietę.

Dotarło do niego jeszcze jedno. Ubrania, które Diana wyjmowała z kufra... to były jej ubrania.

- Diano, czy masz osobną kajutę?

- Lyon, może sprowadzę dla ciebie Blicka? To znaczy doktora Blickforda. Będzie chciał sprawdzić, jak się masz.

- Jeżeli się ruszysz, spiorę cię.

- Ha! Nie, wybacz, nie chcę się z tobą droczyć. Proszę, Lyon, leż spokojnie.

- Diano, czy my dzielimy tę kajutę? Przez całą drogę do Indii Zachodnich? Przez sześć tygodni?

- Tak.

- Czy umówiłaś się, żeby obdarzać laskami kapitana? Czy to dlatego wziął mnie i moją., dziwkę na pokład?

Pozostała niewzruszona na tę obelgę.

- Nie. Jestem twoją żoną.

Jęknął. Być może ta łajba zatonie. Być może on sam wyzionie ducha z powodu rany. Albo może po prostu udusi Dianę. Bycie wdowcem to nie taki zły pomysł.

- Na początku nie zdawałam sobie sprawy, że on tak pomyślał. Naprawdę, kapitan Carstairs założył, że jesteśmy mężem i żoną, tak samo jego lekarz. Chcę wrócić do domu, Lyonelu. Zrozumiałam, że nie mogę powiedzieć mu prawdy. Zostalibyśmy zo­stawieni w Plymouth. To byłoby...

- Zamknij się. - Przesunął lewą rękę w dół, żeby podrapać się po brzuchu. - Skoro jesteś moją drogą żoną, czy ty mnie rozebrałaś?

- Nie! To znaczy pomogłam Blickowi przy górnej części twojej garderoby i zrobiło mi się słabo, zanim zdjął ci spodnie.

To niewinne wyznanie sprawiło, że miał ochotę zrzucić nakrycie.

- Czy powinienem ci podziękować za ochronę mo­jej prywatności? Czy za chronienie swej dziewczęcej wrażliwości?

- Zapominasz, że dorastałam wśród niewolników. Widziałam wielu z nich mających na sobie mniej niż przepaskę na biodra.

Na to nie mógł znaleźć stów.

- Boli mnie głowa i jestem spragniony i głodny.

- Zajmę się tym natychmiast - powiedziała i zosta­wiła go sam na sam z jego myślami.

Nie było aż tak okropnie”, pomyślała przyzywając Neddie'ego i przekazując mu swoje życzenie. Wróci­ła do kabiny z wahaniem, modląc się, by Blick szybko nadszedł. Nie podobał jej się obecny nastrój Lyona.

Otworzyła drzwi i zobaczyła hrabiego siedzącego na skraju koi, dzięki Bogu zakrytego prześcieradłem. Wyglądał potężnie i groźnie, a jednocześnie wspa­niale.

- Mówiłam ci, żebyś leżał spokojnie.

- Musiałem sobie ulżyć.

- Och. W taki razie cieszę się, że nie wróciłam wcześniej.

- Przy twoim doświadczeniu, jestem pewien, że nie kłopotałabyś się tym ani trochę.

Podciągnął nogi na łóżko. Bardzo muskularne mę­skie nogi, jak pomyślała, i znowu miała ochotę zachi­chotać.

- Diano - powiedział bardzo spokojnie - to kłam­stwo, ta niewiarygodna opowieść... Czy ty zdajesz so­bie sprawę z konsekwencji?

- Nie ma negatywnych, jak sądzę. Po prostu rozej­dziemy się, kiedy dotrzemy do St. Thomas.

Jęknął.

- Czy zdajesz sobie sprawę, coś ty zrobiła? Do cze­go ty mnie zmuszasz?

- Byłoby miło, gdybyś czuł się zmuszony do tego, żeby być dla mnie grzecznym.

- Jesteś największym głuptasem, jakiego miałem nieszczęście znać. Teraz będę musiał się z tobą oże­nić!

- To niedorzeczne, dlaczego...

Blick zapukał do drzwi i wsadził głowę do środka.

- Ach, proszę pana, już przytomny.

Zatrzymał się na chwilę, świadom napięcia między tą parą.

Diana dokonała prezentacji, spięta, i poczuła ulgę, kiedy Lyon nie potraktował doktora niegrzecznie.

- A teraz proszę mi pozwolić zbadać pana oczy. Proszę wodzić wzrokiem za moim palcem.

Po jeszcze kilku testach Blick skinął głową.

- Do jutra poczuje się pan całkiem dobrze. Czy ży­czy pan sobie nieco laudanum?

- Nie. Teraz to tylko głuche pulsowanie.

- Bardzo dobrze. A oto Neddie z jedzeniem dla pana. Pańska żona to doskonała pielęgniarka, proszę pana, i zostawię pana teraz pod jej troskliwą opieką.

- Cieszę się, że w czymś jest doskonała - odparł Lyon.

Blick zmarszczył brwi na te słowa, ale rzuciwszy szybko okiem na Dianę, zachował swoje zdanie dla siebie. Zastanawiał się, czy lord Saint Leven obwi­niał swoją żonę za napaść bandytów.

Doktor powiedział to Rafaelowi kilka minut póź­niej.

- Zapewne on czuje się jak sam diabeł - odparł Rafael. - Pamiętasz, Blick, jak dostałem tę kulkę w bok? Wyklinałem cię całymi dniami.

- Miałeś bardzo bogate słownictwo, to prawda.

- Cóż, nie martw się tym więcej. Za chwilę odwie­dzę naszych gości. Czy Diana wyszła już ze wstrząsu?

- Nie wiem - odparł Blick. - Zapewne sam mo­żesz mi też dostarczyć fachowej opinii na temat sta­nu tej damy.

- Sarkazm do ciebie nie pasuje. Jesteś w tym bar­dzo kiepski, staruszku. Ona jest śliczna, czyż nie? Szkoda, że jest mężatką. Jeszcze bardziej szkoda, że ja nie kłusuję.

- Wiem, ale w tym wielkim oceanie są inne syrenki.

- Rzeczywiście.

- Pomijając bardzo ładną damę na dokładkę, po­zwól, że z niedwuznaczną logiką zwrócę ci uwagę, iż ta podróż nie jest pozbawiona ryzyka. A teraz mamy dwoje pasażerów na głowie, z których jedno jest cho­lernym hrabią członkiem Izby Lordów.

- Ja się będę martwił, ty odstawiaj swoje znachorskie praktyki.

- Któregoś dnia, Rafaelu, ktoś zechce roznieść cię na strzępy. A ja mogę po prostu odwrócić się pleca­mi.

Kapitan Carstairs uśmiechnął się tylko i zaczął podśpiewywać dosyć sprośną piosenkę.

ROZDZIAŁ 11

Lwia skóra nigdy nie jest tania.

PRZYSŁOWIE XVII - WIECZNE


Przytomny lord Saint Leven był zupełnie inny niż nieprzytomny mężczyzna, którego Rafael niósł przewieszonego przez ramię. Rafael dostrzegał w jego oczach inteligencję, silę i charakter. Ten czło­wiek nie lubił być niczyim dłużnikiem. Znal swoją wartość, ale taką samą wartość dostrzegał w innych. Rafael zastanawiał się, ile przyjdzie mu zapłacić za uratowanie tego człowieka. Coś niewątpliwie. Rafael otrząsnął się z tego filozofowania i ruszył na­przód.

Wyciągając rękę, powiedział:

- Mój panie, cieszę się, widząc, że jest pan przy­tomny i w pełni świadom, co się z panem dzieje. Je­stem Rafael Carstairs, kapitan „Morskiej Wiedźmy”.

Lyon, który teraz opierał się na poduszkach na koi, ubrany w szlafrok o barwie burgunda, skinął głową ujmując mocno opaloną dłoń kapitana.

- Jak dowiedziałem się od Diany, pan ocalił nam głowy. Dziękuję, kapitanie.

- Ocalił nas też przed pijanym doktorem.

- Szczęśliwie się złożyło, że byłem w pobliżu. Co się zaś tyczy doktora, to był tak zamroczony, że dziwiłem się, iż w ogóle mógł mówić. To także szczęście, że naszym docelowym portem jest St. Thomas.

- Tak mi powiedziała Diana. Mam nadzieję, że nie jesteśmy zbyt uciążliwi?

- Ani trochę - odparł swobodnie Rafael. Uśmiechnął się do Diany. - Widzisz, Diano, niepo­trzebnie się niepokoiłaś. Wiedziałem, że twój mąż bardzo szybko wróci do pełni sił. Wyglądasz na wiel­ce uspokojoną. Z tym ci do twarzy.

- Tak, wielce, dziękuję.

Lyon nie był ślepy. Dostrzegł błysk aprobaty w oczach kapitana, kiedy ten wpatrywał się w Dianę. Boże, gdyby powiedział mu prawdę, czy kapitan pró­bowałby ją uwieść? Lyonel wyobrażał sobie, że kapi­tan Carstairs miał podejście do kobiet i że postrze­gałby Dianę jako kuszący cel, gdyby odkrył, że oni nie są mężem i żoną. Co robić? A Diana to taka nie­przewidywalna pannica, i tak naiwna... Czy uległaby kapitanowi?

Zaklął po cichu.

- Lyon?

- Trochę zabolało.

A ty jesteś przyczyną tego bólu, niech cię licho”.

Lyonel zobaczył jednak, że jej spojrzenie wyrażało ogromny niepokój o niego, ale z drugiej strony w trakcie podróży trwającej sześć tygodni wszystko może się wydarzyć między nią a tym kapitanem. Szkoda, że ten typ nie miał przynajmniej ze sześć­dziesiąt lat, albo że nie mógł się poszczycić popsuty­mi zębami i okropnymi manierami. Nic z tych rzeczy. Carstairs był mniej więcej w wieku Lyona, muskular­ny, smukły i bardzo pewny siebie. Ten przeklęty łotr był także bardzo przystojny. Lyonel zaklął ponownie, tym razem bezgłośnie. Wcale jednak nie poczuł się lepiej. Może miał żonę? Nie, mało prawdopodobne. Bądź co bądź, Carstairs mógł ich zostawić; mógł za­brać wszystkie ich pieniądze. Ale tego nie zrobił.

Rafael był zupełnie świadom, że lord Saint Leven go oszacował, i zastanawiał się, jakie wyciągnął wnioski. Uśmiechnął się. Czy ten mężczyzna oszaco­wał też jego intencje wobec swojej żony?

- Blick mówił mi, że do jutra wstanie pan na no­gi. Jeżeli zażyczą sobie państwo nieco świeżego po­wietrza, mogę przygotować zaciszny kąt na pokła­dzie.

- Chciałabym, Lyon, jeżeli czujesz się na siłach - powiedziała Diana, bezwiednie przysuwając się do koi. Delikatnie położyła mu dłoń na ramieniu. Chciał posłać jej spojrzenie świadczące o tym, że wie, co zrobiła, ale nie mógł, przynajmniej jeszcze nie teraz. Zamiast tego położył swoją dłoń na jej dło­ni i lekko ścisnął. Jej oczy rozszerzyły się i posłała mu nieśmiały, niepewny uśmiech.

- Niestety, pańska żona straciła ślubną obrączkę - powiedział Rafael. - Czy ci bandyci zabrali coś pań­skiego, sir?

- Tylko moją godność - odparł Lyon. Raz jeszcze ścisnął napiętą dłoń Diany.

Rafael się zaśmiał.

- Ja też zaznaję od czasu do czasu porażki. Staram się o nich zapomnieć tak szybko, jak to możliwe.

Do diabła”, pomyślał znowu Lyon, „ten kapitan jest sympatyczny”. Lyon zastanawiał się, czy jest też honorowy. Będzie dość czasu, by się o tym przeko­nać. Po prostu będzie musiał trzymać Dianę blisko przy sobie. Na chwilę zamknął oczy.

Rafael powiedział z wyraźną troską w głosie:

- Jest pan zmęczony, i nic dziwnego. Przez całe ra­no wszyscy kręciliśmy się tam i z powrotem. Zosta­wię was, by pan odpoczął, proszę pana. Diano, poinformuj Neddie'ego, kiedy ty i twój mąż zażyczycie sobie wyjść na pokład.

- Dziękuje, Rafaelu.

Rafaelu!”

Lyon dodał własne podziękowania, co prawda to­nem dalekim od entuzjazmu, ale kapitan nie wyda­wał się zauważać, że cokolwiek jest nie w porządku.

Kiedy znowu zostali sami, Lyon powiedział:

- Masz się trzymać z dala od tego człowieka. On jest niebezpieczny.

Diana zabrała dłoń i odsunęła się od koi.

- Niebezpieczny? On nas uratował, uratował cie­bie!

- Mam na myśli to - wycedził Lyon przez zaciśnię­te zęby - że zapewne to bardzo czarujący uwodziciel kobiet. A to, niestety, dotyczy i ciebie.

- Jesteś śmieszny. On jest dżentelmenem.

- Wyobrażam sobie, że pozostanie dżentelmenem dopóty, dopóki będzie wierzył, że jestem twoim mę­żem.

- Ach, więc to dlatego trzymałeś język za zębami. Martwisz się o moją cnotę.

Spojrzał na nią cierpko.

- Nie chcę, żebyś skończyła z zadartą spódnicą, moja droga. A ty jesteś taka głupiutka, że to bardzo prawdopodobne.

Diana popatrzyła na niego z zadumą. Jego twarz była lekko zaczerwieniona. Czy on naprawdę tak ni­sko cenił jej moralność? Jej zdolność rozróżniania, kiedy mężczyźni byli uczciwi, a kiedy nie?

- A zatem on jest jak monsieur DuPres?

- Nie! Cóż, być może, w sprzyjających okoliczno­ściach...

- Nie pozwoliłam monsieur DuPresowi zadzierać mi spódnicy. Właściwie to poradziłam sobie całkiem dobrze z jego awansami. Dlaczego miałabym pozwo­lić to zrobić Rafaelowi? Czy jakiemukolwiek męż­czyźnie. A to, niestety, dotyczy i ciebie.

- Ja nie mam zamiaru cię uwieść, Diano. - Zaci­snął zęby. - Przynajmniej dopóki nie jesteśmy mał­żeństwem, co będzie musiało nastąpić w taki czy in­ny sposób.

- Lyonie - powiedziała bardzo spokojnie. - Nie mam zamiaru towarzyszyć ci do ołtarza. Nigdy nie widziałam siebie jako żony kogoś, kogo chciałabym kopnąć.

- Myślałem, że to moja męskość przykuła twoją uwagę... Przynajmniej jeśli chodzi o kopanie.

Tylko na niego popatrzyła.

- Posłuchaj mnie, moja panno. Jak możesz wie­rzyć, że kiedy dotrzemy do St. Thomas, kapitan Carstairs czy ktoś z jego załogi nie rozpowie, że lord i la­dy Saint Leven podróżowali na pokładzie „Morskiej Wiedźmy”?

- Moglibyśmy ich przekupić.

- A jeżeli wyjdzie na jaw, że nie jesteśmy małżeń­stwem - ciągnął dalej, ignorując tę niemądrą uwagę - że podróżowaliśmy razem bez odpowiedniej przyzwoitki dla ciebie przez sześć tygodni, twoje nazwisko zostanie obrzucone błotem. Żaden ojciec by na to nie pozwolił. Nalegałby, żebym zrobił z ciebie uczciwą kobietę. Ja bym tak zrobił, gdybym był twoim ojcem.

- Och.

- Boże, chroń mnie przed głupimi kobietami. Czy teraz rozumiesz?

- Nie brakuje mi rozumu, Lyonie!

- To rzeczywiście niespodzianka dla moich bied­nych uszu.

- ... ani nie sądzę, że masz rację w swoich przy­puszczeniach. Mój ojciec nigdy nie nalegałby, żebym poślubiła człowieka, który nie może znieść mojego towarzystwa.

- A co ze znoszeniem mojego towarzystwa? Cóż, powinienem się ogolić i ubrać. Podaj mi odzienie i trochę czystej wody.

Diana obrzuciła go buntowniczym spojrzeniem.

- Myślisz, że spodoba ci się miano „Ulicznicy z Tortoli”? „Lafiryndy z Savarol”? I ci wszelkiego pokroju mężczyźni, łażący za tobą?

- A jak ty zostałbyś nazwany? „Nikczemnym Uwo­dzicielem Niewiniątek”?

- Diano, mężczyznom zazwyczaj wybacza się ich, hm, grzeszki, jeżeli zdołają ujść przed gniewem oj­ców. Jednak mam to nieszczęście, że jestem czło­wiekiem honoru. Przyjmę konsekwencje twojej głupoty, tak jak i ty. Nie ma innego wyboru. Mam nadzieję, że teraz w pełni to rozumiesz. Nie lubię się powtarzać. A teraz czy mogłabyś podać mi ubranie?

- Wolałabym kopnąć cię w zęby.

- Ta przyjemność nie będzie ci dana.

- Nie lubię cię ani trochę, Lyonie.

- A to szkoda. Przez sześć najbliższych tygodni bę­dziesz musiała udawać uwielbienie dla swego męża, przynajmniej na oczach innych.

- A ty będziesz udawał uwielbienie dla mnie?

Lyon posłał jej lubieżny uśmiech.

- Zobaczymy, czyż nie? Kto wie? Do chwili, kiedy dotrzemy do St. Thomas, być może będziesz już w ciąży. Przez ciebie, Diano, będziemy spali w tej ka­jucie. Ja mam stanowczy zamiar spać na tej koi. Je­żeli nie zdecydujesz się spać na podłodze, będziesz spać przy mnie. Kto wie, co się wydarzy?

- Jesteś odrażający. Powiedziałeś, że jesteś dżen­telmenem.

- Ludzie się zmieniają, kiedy zmuszają ich do tego warunki. Podaj mi przybory do golenia.

- Idź do diabła!

Zaśmiał się.

- Twoja edukacja sprawi mi radość, moja droga. Posłuszna żona, łagodna towarzyszka życia, dama, która trzyma język za zębami i nie spiera się ze swo­im panem i władcą. - Umilkł na chwilę. - Mam na­dzieję, że po części będzie to przyjemne przedsię­wzięcie. W pewnych obszarach z pewnością masz aż nadto surowców. - Jego wzrok spoczął na jej biuście.

- Jeżeli mnie dotkniesz, mój panie, pozbawię cię męskości.

- Już raz próbowałaś i nie udało ci się.

- Szkoda, że nie ma tu Kenworthy'ego.

- Powiedziałem ci przed wyjazdem z Londynu, że mój służący potwornie choruje, jeżeli zbliży się do wody na trzy stopy. Będę po prostu musiał pora­dzić sobie z tobą.

- Łucja by nie zachorowała.

- Ach, teraz żałujesz, że jej tu nie ma? Pozwól, że coś ci powiem, Diano. Łucja, gdyby znała naszą sytu­ację, zapewne zatańczyłaby z radości. Mariaż między nami był jej życzeniem. A teraz podaj mi przybory do golenia.

Tego wieczora o dziesiątej Lyonel stwierdził, że pragnie tylko zapaść w niebyt. Odmówił laudanum od Blicka, gdyż czuł bardziej znużenie niż ból. Wraz z Dianą zjadł w kajucie obiad z gotowanej wołowiny i ziemniaków, i rozmowa przeszła nagle w pełną na­pięcia ciszę. Lyonel wiedział, że Diana rozmyślała o pojedynczej, bardzo wąskiej koi, i nim na niej.

Nic nie powiedział, naprawdę zbyt zmęczony, by martwić się o jej pensjonarskie problemy. Kiedy Blick wyszedł, Lyon bardzo spokojnie wstał i zaczął zrzucać szlafrok. Zatrzymał się na moment, słysząc okrzyk Diany.

Spojrzał na nią przez ramię, unosząc brew, i przy­trzymał szlafrok na biodrach.

- Wybacz - powiedziała i szybko wyszła z kajuty.

Lyon leżał na plecach, nakryty prześcieradłem po pierś, z zamkniętymi oczyma, kiedy usłyszał, jak Diana wraca.

- Będę spać na podłodze.

- Świetnie.

- Czy zamkniesz oczy, kiedy będę się rozbierać?

- Tak.

Dziwił się sam sobie. Był zbyt zmęczony, by się z nią droczyć. Usłyszał szelest ubrań. Usłyszał plusk wody i wyobraził sobie, jak myje twarz.

- Już możesz otworzyć oczy.

- Nie chcę.

- Będzie mi potrzebny koc.

- Jeżeli zmarznę w nocy, to spodziewasz się, że do­łączę do ciebie na podłodze, żeby się ogrzać?

- Rano poproszę Neddie'ego o więcej koców. Dzi­siejszej nocy po prostu będziesz musiał wytrzymać.

Na te słowa otworzył oczy, Diana była na czwora­kach, wygładzała koce, robiąc z nich prowizoryczne posłanie obok koi. Miała na sobie szlafrok, różowy obłoczek falbanek, narzucony na nocną koszulę. Wy­glądała pysznie. Lyonel znowu zamknął oczy.

Poczuł ulgę, kiedy zgasiła lampę, pogrążając kaju­tę w ciemności.

Spał twardo. Diana zaś leżała na plecach na tej okropnej podłodze, obracając się to na jeden, to na drugi bok, i licząc, przez ile nocy to będzie jej łóż­ko. Kiedy Lyon wydobrzeje, przekona go, by się zmie­niali. Zastanawiała się, czy istniała na to choćby nikła szansa. Ten człowiek był tak pełen sprzeczności.

Lyon obudził się wcześnie, jak to miał w zwyczaju. Z początku był zdezorientowany, zwłaszcza łagod­nym kołysaniem i odgłosem oddechu bardzo blisko niego. Pozbierał myśli, zbadał swoją głowę i stwier­dził, że go nie boli, i podniósł się opierając się na łok­ciu. Diana leżała rozciągnięta na plecach, z jedną rę­ką za głową, a włosy okalały ją jak wachlarz. „Sześć tygodni”, pomyślał i miał ochotę jęknąć. Jego ciało już zareagowało na jej widok i było mu piekielnie niewygodnie.

Leżał spokojnie jeszcze kilka minut, po czym stwierdził, że musi ulżyć naturze. Wzruszył ramiona­mi, ze względu na Dianę mając nadzieję, że będzie jeszcze chwilę spała.

I spała.

Umysł się w miednicy. Woda była zimna, ale jemu to nie przeszkadzało. Ucieszyło go to. Co kilka mi­nut zerkał przez ramię. Diana spała, nieświadoma jego dylematów. „Niewiniątko”, pomyślał.

Był już ubrany i właśnie naciągał buty, kiedy Dia­na ziewnęła i się przeciągnęła.

- Dzień dobry - powiedział i uśmiechnął się na wi­dok miliarda myśli, które odbijały się na jej twarzy, gdy powracała do rzeczywistości.

Zamrugała na niego i na krótką chwilę podarowa­ła mu uśmiech pełen słodyczy, zanim się pozbierała.

- Możesz skorzystać na chwilę z koi, jeśli chcesz - powiedział, wstając. - Wychodzę na pokład.

Przeszedł nad nią i opuścił kajutę. Gdy tylko drzwi zamknęły się za nim, wdrapała się na koję. Nacią­gnęła nakrycie po szyję i skuliła się wygodnie. Mię­śnie miała obolałe i zesztywniałe. Koja wydawała się rajem. A pościel pachniała nim. Wzięła głęboki wdech, zanim sama się na tym złapała.

Przestań, idiotko”.

Sen już umknął, więc zmusiła się do myślenia o tym, co zrobi, kiedy już dotrą do St. Thomas. Po­ślubić Lyona? Pozwoliła tej myśli trwać dłużej, wraz z całą jej złożonością. Mimo woli ujrzała siebie prze­łożoną przez jego kolana, z zadartą spódnicą, i jego ręce na swoich biodrach. Zaczęła kręcić głową. Jego zapach znów wypełnił nozdrza, i zła na samą siebie, wstała.

Właśnie szczotkowała włosy, kiedy rozległo się pukanie.

- Tak?

- Tu Blick, Diano. Czy chciałabyś śniadanie?

Szybko zawiązała wstążkę na włosach i otworzyła drzwi z uśmiechem na ustach.

- Jesteś niezwykle wszechstronny.

- Tak mi mówiono, wiele razy. Obejrzałem już twe­go męża. Znowu jest w pełni sił. Jeśli zechcesz ze mną teraz pójść, dopilnuję, żeby cię nakarmiono. My­ślę, że stary Harmon, nasz kucharz, przechodzi sam siebie, odkąd na pokładzie jest dama, na której chce zrobić wrażenie. Potem, jeżeli zechcesz, oprowadzę cię po statku.

Diana nie widziała w tym planie żadnych minu­sów.

- Czy dużo wiesz o żaglowcach? - zapytał Blick, kiedy kierowali się na rufę.

Uśmiechnęła się na te słowa.

- Przez całe życie mieszkam w Indiach Zachod­nich, Blick. Szkuner to mój ulubiony okręt, jest taki szybki i zwrotny. Ulubiony statek piratów kilkaset lat temu.

Doktor uśmiechnął się, nieco niepokojąco.

- Tak, cóż. Możemy rozwinąć prędkość do czter­nastu węzłów przy dobrym wietrze w plecy.

Diana spojrzała w górę, na fokmaszt i trzy żagle.

- Okręt jest piękny. Ile macie załogi?

- W tej chwili czterdziestu ludzi. Statek ma dzie­więćdziesiąt stóp długości, więc nie wpadamy stale jeden na drugiego. Zanim Rafael, hm... nabył ten okręt, gnieździliśmy się na znacznie mniejszym stat­ku.

Co Blick chciał powiedzieć?”, zastanowiła się, ale nic nie powiedziała.

Przez kilka następnych godzin prawie nie widziała Lyona. Blick przedstawił jej z tuzin marynarzy. Dzień był słoneczny i ciepły, morskie ptaki wciąż za nimi podążały.

- Chciałabyś trochę chleba, żeby im porzucać?

- Bardzo bym chciała, tak. To jedna z moich ulubio­nych rozrywek w domu. Jednak pelikany robią się bar­dzo rozdrażnione, kiedy zabraknie mi kąsków dla nich.

Blick zaśmiał się i odszedł, żeby poprosić o chleb.

- Żeglujesz, Diano?

Odwróciła się na dźwięk głosu Lyona.

- Oczywiście. Wiesz, mieszkanie na wyspie nie da­je wielu okazji do jeżdżenia powozem przez całe mi­le. Mam nawet własną żaglówkę. Nazywa się „Łoza”.

- Skąd ty wytrzasnęłaś taką nazwę?

Uśmiechnęła się, a jej oczy zalśniły.

- Nie myślałam o tym od lat. Ojciec opowiadał mi, że kiedy miałam trzy latka, zafascynowało mnie, kie­dy mówił o łodziach i zęzach. Złożyłam te dwa słowa razem, tak powiedzieli mi ojciec i Dido.

- Dido?

- Moja piastunka, niania i bardzo porywcza star­sza kobieta, która mówi mi, co mam myśleć i co ro­bić, jeżeli jej na to pozwolę. Przejęła pieczę nad do­mem na plantacji po śmierci mojej matki. Teraz po­zwala mi sobie pomagać, jeżeli jestem grzeczna i od­powiednio poważna.

- Niewolnica?

Diana zesztywniała nieco, słysząc ton jego głosu.

- Tak.

- Wątpię, żeby teraz sprawowała pieczę nad do­mem na plantacji.

- Ależ dlaczego, oczywiście, że to robi. Mój ojciec darzy ją najwyższym szacunkiem. - Zaśmiała się. - Ona go też trochę onieśmiela, jak sądzę.

Lyon zdał sobie sprawę, że pozwolił, by słowa wy­mknęły mu się bez przemyślenia. Och, cóż, Dia­na wkrótce się dowie. Lepiej dla niej, żeby miała czas przywyknąć.

- Twój ojciec ponownie się ożenił.

Diana strąciła kosmyk włosów z twarzy.

- Ten żart nie jest zabawny, Lyonie.

- To nie żart. Łucja otrzymała list od twojego ojca tuż przed naszym wyjazdem.

- Ale ona nic mi nie mówiła.

- Nie chciała cię unieszczęśliwiać. Okazuje się też, że masz przybranego brata, najwyraźniej doro­słego.

- Dzień dobry panu. Diano, twój chleb.

Odwrócili się oboje i każde wzięło chleb od Blicka. Diana, z twarzą wyrażającą zmieszanie i wstrząs, podeszła do rufy.

Ptaki zaskrzeczały głośno i podleciały bliżej. Usły­szała przekleństwo z ust marynarza i zobaczyła, że jedna z mew nafajdała mu na głowę. Diana żałowa­ła, że to nie Lyon, wtedy mogłaby się śmiać. Człon­kowie załogi, których spotkała do tej pory, byli dość porządnie odziani i czyści. Oczywiście, jeżeli nie bę­dzie mocno padało w trakcie podróży, od wszystkich zacznie cuchnąć jak z obory, zanim dotrą do St. Tho­mas. Diana od dzieciństwa słyszała opowieści o okrucieństwie na pokładach okrętów królewskiej marynarki. Jednak ci ludzie wcale nie wyglądali na źle traktowanych.

Lyon rzucał swój chleb, patrząc na Dianę. Teraz nie miało tak naprawdę znaczenia to, że jej ojciec wziął sobie kolejną żonę. Bądź co bądź, Diana wyj­dzie za niego i sama będzie żoną już nie tylko córką uwiązaną do domu swego ojca. „Zadziwiam sam sie­bie”, pomyślał. „I już się do tego przyzwyczaiłem”.

Diana dalej rzucała ptakom chleb, a jej myśli wi­rowały. Jej ojciec żonaty! Z kim? Dlaczego nie napi­sał do niej, żeby to wyjaśnić? I ten brat! Rzuciwszy ostatnie okruchy, wytarła ręce w spódnicę. Zobaczy­ła, że Lyon rozmawia z Blickiem. Odsunęła się, uwa­żając na zwiniętą konopną linę tuż przed nią. Wysta­wiła twarz do słońca, spoglądając na wydęte żagle.

- Teraz nie pozbędziemy się tych nicponi - powie­dział Rafael, zatrzymując się, i stanął mocno na po­kładzie na szeroko rozstawionych stopach.

- Nie odlecą dużo dalej od brzegu - odparta Diana.

Takielunek zatrzeszczał im nad głowami i Rafael, jak miał od dawna w zwyczaju, rzucił fachowym okiem w górę. Zawołał do Rollo, który stał za ste­rem:

- Trochę wyżej na wiatr! - Uśmiechnął się do Dia­ny. - Oczywiście, masz rację. Co sądzisz o „Morskiej Wiedźmie”?

- Jest piękna, pomijając te wszystkie otwory strzel­nicze i armaty. Czy mam rację? Masz dziesięć ar­mat? Sześć dział obrotowych?

- Masz bystre oczy. Anglia jest w stanie wojny, jak wiesz. Nie jestem taki głupi, żeby ryzykować podróż bez ochrony.

- Pamiętam, jak mój ojciec opowiadał mi o zajęciu St. Thomas przez Anglików w 1807. Nie padł ani je­den strzał.

- Ani jeden. Holendrzy zwinęli manatki i odeszli.

Diana uśmiechnęła się.

- Opowiadał mi też o holenderskim dowódcy, któ­ry poprosił o potwierdzenie, że Anglicy rzeczywiście posiadają przeważające siły.

- Honorowa kapitulacja - powiedział Rafael. - Kiedy Napoleon zostanie nareszcie pokonany, odda­my St. Thomas. Ach, twój mąż. - Uśmiechnął się do Lyona. - Sugeruję, Lyonie, żebyś uważał na słoń­ce. Będziesz potrzebował co najmniej tygodnia, żeby się przyzwyczaić.

- Już jesteś dość zaczerwieniony, Lyonie - powie­działa Diana, nieco marszcząc czoło. - Wydaje mi się, że to lepsze niż twoja poprzednia bladość.

Dzielenie małej kabiny miało dalsze minusy, jak Diana odkryła tego wieczora. Wcale nie była zmę­czona, i jak to miała w zwyczaju, wyjęła z szafy książ­kę, którą wcześniej zaczęła czytać.

- Zgaś tę lampę, Diano - Lyon odezwał się z koi niecałe pięć minut później.

Tak jak poprzedniej nocy, zamknął oczy, kiedy rozbierała się i myła. Niestety, nie powiedział nic na temat zmieniania się na podłodze. Postanowiła dać mu jeszcze jedną noc na odzyskanie sil.

- Chcę chwilę poczytać. Przeniosę lampę tu na podłogę, koło siebie.

Mruknął. Minęło następne pięć minut i Diana by­ła pochłonięta czytaniem opisu wyjątkowo ekscytu­jącej sceny, kiedy odezwał się gniewnie:

- Dość tego. Nie mogę spać przy tym cholernym świetle.

Podniosła wzrok i zobaczyła, jak leżał na boku i patrzył na nią.

- Jeszcze troszkę - powiedziała z roztargnieniem. - Nie teraz.

- Diano...

- Zgaszę, kiedy skończę ten rozdział.

- Co czytasz?

- „Przygody hrabiego Milano”.

Jęknął.

- Cicho, bohater jest w tej chwili w okropnej sytu­acji.

- Nazywasz ją okropną, bo kocha się z bohaterką?

- Oczywiście, że nie! Ona jest czysta i niewinna, a on chce ją tylko chronić.

- Ten mężczyzna wygląda na idiotę i głupca. Nie ma takiego gatunku kobiet.

- To mi cuchnie „charlotteriozą”, Lyonie. Wielka szkoda, że nie starasz się o lekarstwo na tę chorobę.

- Jak przypuszczam, twój hrabia pisuje marne wiersze o wyskubanych brwiach bohaterki.

- Cicho bądź.

- Wiesz, co - odezwał się po kilku kolejnych minu­tach. - Zastanawiam się, czy nie zaaranżowałaś tej intrygi tak, żeby posłużyła twojemu planowi.

To przykuło jej uwagę.

- Co masz na myśli? Czy może będę żałować, że zapytałam?

- Właśnie przyszło mi do głowy... skoro wciąż cier­pię na „charlotteriozę”... że zręcznie mnie wmanew­rowałaś. Poprzez swoje działania odebrałaś mi wszel­ką możliwość wyboru. Być może to zaplanowałaś, tak żeby złapać mnie w pułapkę, bym cię poślubił.

Jej pierwszą reakcją na tę oburzającą bzdurę było ciśniecie w niego książką. Nie cisnęła. Zamiast tego wzięła głęboki oddech i nie powiedziała nic.

- Trafiłem w czuły punkt, prawda?

Jej wargi zacisnęły się, ale nadal milczała.

- Skoro pragnęłaś mnie tak bardzo, moja droga Diano, czy nie mogłaś być przynajmniej szczera w tej sprawie? Czy to moja ręka pieszcząca twoją całkiem znośną pupę? Czy może mój wyśmienity taniec tak cię zachwycił? Jako że nie wiesz jeszcze nic o moich umiejętnościach jako kochanka, to nie mogło być powodem. Już bardziej moje pieniądze.

Dobrze więc”, pomyślała.

- To były twoje pieniądze. Z pewnością nie ma ni­czego więcej, co mogłoby do ciebie zachęcić.

- Wiesz co, mógłbym cię po prostu porzucić w St. Thomas i natychmiast popłynąć z powrotem do An­glii. Zostawić cię, byś przełknęła tę żabę.

- Na to, mój drogi Lyonie, mam przeogromną na­dzieję.

- Gdybym był łobuzem, tak właśnie bym zrobił.

Diana powróciła do swojej powieści. Usłyszała śmiech Lyona. Niech się cieszy. Nagle przestała czy­tać i upuściła książkę obok siebie na podłogę.

- To bardzo dziwne, Lyonie - powiedziała w zadu­mie.

Uśmiechnął się szeroko.

- Rzeczywiście. Zachowujemy się jak stare mał­żeństwo, podczas gdy powinniśmy się zachowywać jak młode małżeństwo. Czy chciałabyś dzielić ze mną koję?

- Wolałabym, żebyś pozostał przykryty.

- Podoba ci się to, co widzisz, Diano?

Wyglądał wspaniale, ale Diana nie przyznałaby te­go na głos.

- Jesteś całkiem znośny, jak sądzę.

Odwróciła się i zobaczyła jego szeroki, bardzo za­dowolony z siebie uśmiech. Szybko zgasiła lampę.

- Powiedz mi, Diano, skoro już dotknęliśmy tego tematu, skąd wzięła się nazwa Wysp Dziewiczych?

- Od Kolumba, z końca piętnastego wieku. Zoba­czył ten ogrom wysp, więcej niż potrafił albo niż chciało mu się zliczyć. Nazwał je na cześć św. Urszuli, któ­ra, jak przypuszczam, była dziewicą, i tysięcy panien, które podążyły za nią ku męczeńskiej śmierci.

- Mój Boże, cóż za okropność dla mężczyzn z Eu­ropy! O ilu tysiącach mówimy?

- O ponad dziesięciu tysiącach, jak sądzę.

- To zapewne zaowocowało dynastycznymi nieprawościami idącymi w tysiące.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Cóż, mężczyzna chce poślubić dziewicę. Kiedy nosi jego pierwsze dziecko, może być zupełnie pe­wien, że to jego, że jego dziedzic ma w sobie jego krew, a nie innego mężczyzny. Wraz z wyniszczeniem tylu niewiniątek, mężczyźni musieli radzić sobie z tym, co zostało. Wyobrażam sobie, że pojawiło się sporo rogaczy.

- Być może więc tak naprawdę wcale nie jesteś lordem Saint Levenem!

- Miejmy nadzieję, że sprawy wyprostowały się w ciągu stuleci po śmierci tych panien.

Milczała przez długą chwilę i Lyon mógł sobie z łatwością wyobrazić, jak wartko pracował jej bystry umysł.

- Wiesz, jest jeszcze jedna przyczyna, dla której nie chcę wychodzić za ciebie.

- Och? - Przeciągnął tę jedną sylabę, świadom na­piętego oczekiwania.

- Istotnie. Wspominałam już wcześniej o twoich przodkach. Być może z powodu św. Urszuli i śmierci wszystkich tych dziewic, tak naprawdę jesteś bękar­tem. Nie chciałabym, żeby krew moich dzieci była zbrukana.

Zaśmiał się.

- Doskonały cios, jak na kobietę.

- Dobranoc, Lyonie.

- Śpij dobrze, Diano.

Parę minut później uśmiechał się w ciemności. Miała rację. To było bardzo dziwne.

I przynajmniej przez chwilę całkiem przyjemne.

ROZDZIAŁ 12

Mężczyźni to dzieci, tylko większe.

IOHN DRYDEN


Lyon był nieznośny i nie chciała o nim myśleć. Był prostakiem i łajdakiem... Nie, nie będzie o nim my­ślała.

Oddychała czystym morskim powietrzem. Wiała silna bryza i „Morska Wiedźma” sunęła po wodzie, a jej wdzięczny kadłub unosił się i opadał w równym rytmie. Nawet podczas swej długiej podróży do An­glii Diana nie przyzwyczaiła się do bezkresu oceanu. W zasięgu wzroku żadnych małych wysp, nagich, zie­lonych, płaskich czy pagórkowatych; nie tak jak w domu. To sprawiało, że czuła się nieznośnie samot­na i nieważna. Stała na rufie obok Roiło, który trzy­mał stery. Odezwała się:

- Czy waszym macierzystym portem jest St. Tho­mas?

- Nie, Montego Bay na Jamajce.

- Dlaczego więc płyniecie do St. Thomas?

Rollo przez moment wyglądał na zakłopotanego.

- Kapitan ma tam interes. No tak, hm, tak, interes, proszę pani.

Bardzo dziwne”, pomyślała, widząc jego zmiesza­nie.

- Proszę, Roiło, mów mi „Diana”.

- No cóż, hm, Diano. Jego lordowska mość wyda­je się już całkiem zdrowy.

Zbyt zdrowy”, pomyślała, ale tylko skinęła głową. Przeklęty człowiek! Byli już na morzu prawie od ty­godnia, a kiedy w nocy wreszcie poprosiła Lyona, by zmieniali się na podłodze, on chwycił się za głowę i zaczął dramatycznie jęczeć.

- Wystarczy tego - powiedziała ostro, patrząc chmurnie na jego występ.

Zamachał rękoma, po czym padł na koję, wyrzu­cając w górę ramiona.

- Może powinnam wezwać Blicka. Mógłby zaapli­kować ci butelkę laudanum.

Otworzył jedno oko.

- Ach, nie, jestem stoikiem.

- I znosisz cierpienie w szlachetnym milczeniu?

- Tak, a teraz muszę cieszyć się zasłużonym odpo­czynkiem.

Usiadł, szczerząc do niej zęby. Jego palce powę­drowały do guzików u koszuli, ale spojrzenie pozo­stało utkwione w jej twarzy, szydercze i wyzywające.

A ona wyszła, oczywiście, i stanęła przy zejściu pod pokład przed kajutą, kiedy on się rozbierał.

Pomyślała, że wciąż nie przywykła do tej okropnej podłogi, i przeciągnęła się, żeby rozprostować napię­te mięśnie.

- Nigdy nie byłam na Jamajce - powiedziała do Rollo.

- Jeżeli będziesz miała pecha i w St. Thomas za­atakują cię bandyci, być może kapitan znowu weź­mie cię na pokład.

- Teraz chyba mogę się z tego śmiać, choć tro­szeczkę - powiedziała. - Mieliśmy wielkie szczęście, że tam byliście i zechcieliście nam pomóc.

- Kapitan to porządny człowiek. - Tyle tylko od­parł Rollo.

Ale pod wieczór nikt się nie uśmiechał. Nadciągał sztorm. Diana była z Lyonem, kiedy usłyszeli, jak Rafael klnie w dwóch różnych językach. Potem wy­dał serię krótkich rozkazów. Kilku marynarzy wspię­ło się na takielunek, zwinnie jak małpy, żeby zrefować żagle i zabezpieczyć wszystkie liny.

- Obawiam się, że będziemy mieli ciężką noc - powiedział Rafael do Diany i Lyona. - Sugeruję, żeby­ście przymocowali wszystkie luźne przedmioty w ka­jucie, i proszę, zostańcie pod pokładem.

To dotyczy także mnie”, pomyślała Diana. Popa­trzyła na fale gniewnie uderzające o burty i na ciem­niejące niebo nad głową.

Sztorm zaczął się o ósmej. Diana siedziała na pod­łodze w gniazdku z koców, kiedy statek nagle prze­chylił się, a nią cisnęło w bok.

- Diano, wszystko w porządku?

Mruczała do siebie i masowała sobie stłuczony ło­kieć.

- Nie! Chciałbyś zamienić się ze mną miejscami?

- Nie jestem głupi. Myślę, że lepiej będzie, jak zgasisz lampę. Nie chcę, żebyśmy podpalili statek.

Diana zgasiła lampę i wyciągnęła się, próbując wygodnie ułożyć. Nie przejmowała się zbytnio sztormem. Mieszkając na wyspie, przywykła do nich. Pamiętała bardzo wyraźnie jedyny raz, kiedy była przerażona. To był wielki huragan w 1799 roku, tak gwałtowny, że omal nie zniszczył całej ich trzciny cukrowej. Zdemolował część do­mu na plantacji i zabił czternastu niewolników. Za­drżała, przypominając sobie huragan i samą siebie, małą i wystraszoną, wtuloną w wykrochmalone spódnice Dido.

Lyon, błędnie odczytując ten dreszcz, odezwał się, starając się odwrócić jej uwagę od sztormu:

- Co więc przydarzyło się temu hrabiemu? Boha­terowi twojej powieści?

- Ach, jemu. Dzielny hrabia Milano ocalił boha­terkę, ocalił jej ojca, ocalił jej majątek i rozsiekał zło­czyńcę, w uczciwej walce oczywiście.

- I mocno przycisnął ją do swego męskiego ło­na na ostatniej stronie?

- Coś w tym stylu. Och!

Lyon odezwał się po chwili głosem tak bezbarw­nym jak gotowane warzywa, które jedli na obiad:

- Może tej nocy lepiej dołączyłabyś do mnie.

- Nie bądź niemądry!

- Jeśli chcesz, ja będę spal pod nakryciem, a ty możesz się ułożyć na wierzchu, okrywając się swoimi kocami, oczywiście.

- Uważaj, Lyonie, bo twoje lubieżne zamiary mo­gą wyjść na jaw.

- Diano, nie bądź głuptasem. Nie chcę, żebyś rano pokazała się cała w siniakach. Kapitan i załoga po­myślą, że cię biję.

- Zawsze możesz sam położyć się na podłodze.

- Nie ja. To nie ja wpakowałem nas w ten niesa­mowity bałagan.

- Wcale nie jesteś honorowy. Jesteś...

- Draniem? Aroganckim głupcem? Samolubnym łotrem?

Statek zapadł się głęboko w fale i Dianą rzuciło dobre trzy stopy w stronę drzwi kajuty.

- Dość tego, chodź tutaj.

Usłyszał, jak porusza się w ciemności.

- Diano, przysięgam, że cię nie dotknę. Czy ze­chcesz dzielić ze mną koję tej nocy?

- Nie ufam ci.

Zapewne jesteś bardzo mądra, że mi nie ufasz”.

- Nie bądź taką głupiutką pensjonarką. Wiesz, że się pobierzemy. Żyjesz już blisko mnie od tygo­dnia.

Myślała nad tym, wiedział to. Czekał, nie mówiąc nic więcej.

- Nie zamierzam wyjść za ciebie, Lyonie.

Taka odpowiedź nie była wcale niespodziewana. Nagle dotarło do niego, że zaakceptował już fakt, iż Diana będzie jego żoną. Dziwne, nie walczył już z tą myślą. Rozśmieszała go w chwilach, kiedy nie miał ochoty jej zbić. Nigdy go nie nudziła, i - jak przyzna­wał - była śliczna. Powiedział łagodnie:

- Dobrze więc. Wszystko, o co proszę, to żebyś uniknęła poranienia. Przysięgam trzymać ręce z dala od twoich, hm, kobiecych miejsc. Chodź tutaj.

Usłyszał jej prychnięcie, a potem glos:

- A ja obiecuję trzymać ręce z dala od twoich mę­skich miejsc.

Zaśmiał się.

- Tym razem ty masz ostatnie słowo. Może poło­żysz się po wewnętrznej stronie? W ten sposób nie sturlasz się na podłogę. Poza tym, Diano, jestem śmiertelnie przerażony tym sztormem i potrzebuję twojej kojącej obecności u mego boku.

- Ha! W to nie wierzę, ale... dobrze.

Przeczołgała się nad nim, ciągnąc za sobą trzy ko­ce. Nie poruszył się.

- Nie ma dość miejsca - powiedziała.

Przesunął się minimalnie bliżej do brzegu koi.

Wreszcie ułożyła się na boku, plecami do niego, owinięta bezpiecznie kocami. Już po kilku minutach zdała sobie sprawę, że jest całkiem przyzwyczajo­na nawet do rytmu jego oddechu. Wtedy statek pod­skoczył znowu i poczuła, jak jego ramiona wylatują w górę. Chwycił ją w talii, a ona zmagała się, żeby usiąść.

- Przepraszam - powiedział. - Nie chciałem wylą­dować na podłodze. Wtedy kapitan i załoga mogliby pomyśleć, że to ty bijesz mnie.

- To jest myśl - powiedziała. - Czy zechciałbyś te­raz zdjąć ręce?

- Oczywiście.

Ułożyli się na nowo.

- Diano?

- Tak?

- Nie mam zamiaru znieważyć twoich najszlachet­niejszych odczuć, ale muszę się odwrócić na bok, inaczej nie będę bezpieczny.

- I niemal brak ci słów z przestrachu?

- Właśnie. - Zwinął się za jej plecami, lekko ukła­dając rękę wokół jej talii. Poczuła jego ciepły oddech na szyi. Żałowała, że splotła włosy w warkocz. Przy­najmniej byłaby to jakaś osłona.

Nie będę o tym myśleć”, postanowiła i zmusiła się, by oddychać głęboko i powoli.

Zaś Lyon surowo przykazał dolnej części swego ciała, by nie reagowała.

Diana budziła się kilkakrotnie w ciągu nocy, kiedy statek kołysał się w szczególnie gwałtownych pory­wach. Lyon musiał ją bezpiecznie przytrzymywać. Po raz pierwszy od tygodnia było jej dostatecznie cie­pło, i wiedziała, że to ciepło pochodzi od żaru jego ciała. „Nie będę o tym myśleć. Nie pozwolę mu”... Na co?

Następnego ranka Lyon obudził się bardzo wcze­śnie. Statek powrócił do swojego łagodnego kołysa­nia. Sztorm, dzięki Bogu, ucichł, a statek był wciąż w jednym kawałku. Lyon nagle zdał sobie sprawę, że jego prawa dłoń znajduje się pod trzema kocami i obejmuje pierś Diany. Mógł poczuć powolne wzno­szenie się i opadanie przy oddechu. Palce go swę­działy. Jego oddech stal się szybszy. Była taka deli­katna, jej ciało tak bardzo ciepłe i zapraszające na­wet przez lnianą nocną koszulę. „Będzie moją żoną”, pomyślał, odsuwając od siebie poczucie winy, które natychmiast odczuł. Palce zagięły mu się odrobinę. Poruszyła się przez sen, jej ciało przesunęło się lek­ko, tak że jej pierś ułożyła się pełniej w jego dłoni.

Hiszpańska Inkwizycja powinna stosować tę tor­turę”, pomyślał. Poczuł, jak jej sutka reaguje bez jej woli. Jej pierś była ciężka w dotyku, bujna i pełna, i Lyon konwulsyjnie przełknął ślinę.

Jęknęła cicho, a on zamarł.

Diana była cudownie ciepła w dotyku. Przesunęła się lekko na plecy i Lyon poczuł, jak ciepło staje się intensywniejsze. Powoli otworzyła oczy. Była o dwa cale od twarzy Lyona. Wyglądał, jakby coś go bolało.

Przysunęła dłoń do jego policzka.

- Lyonie? Czy dobrze się czujesz?

I wtedy poczuła jego dłoń na swojej piersi. Jej oczy rozszerzyły się.

Jego twarz przesłoniła wszystko. Pocałował ją de­likatnie.

Och”, pomyślała, a potem przestała myśleć. Pod­stępne ciepło wydawało się eksplodować nisko w jej brzuchu. Jej ciało wygięło się ku niemu. Pragnęła więcej. Pragnęła...

Lyon puścił ją nagle, klnąc soczyście. Szybko od­wrócił się od niej i wstał, ale zdał sobie sprawę, że jest całkiem nagi. Chwycił koc, by się zakryć. Oddy­chał ciężko, a jego męskość parła do przodu. Musiał trzymać się plecami do Diany. Nie pozwoli jej zoba­czyć dowodu swego pożądania.

- Odwróć się, Diano, już.

Posłuchała; w jej myślach panował chaos. Czy by­ła tak niewprawna w całowaniu? Tak dla niego odpy­chająca? „Przestań, głupia idiotko!”. Cóż za perwer­syjna z niej istota.

- Zostań tam, albo twoja panieńska wrażliwość zostanie kompletnie zszargana.

- Dlaczego?

Czy to był jej głos? Tak wysoki i tak cienki jak ro­sół Harmona?

- Bądź cicho.

Jej pierś pulsowała. Nie było to bolesne pulsowa­nie, lecz bardzo przyjemne, i wysyłało fale tego uczu­cia do jej brzucha. Przypomniała sobie chwilę, kiedy Lyon pomagał jej wysiąść z powozu i niósł ją. Tyle że tym razem uczucie było silniejsze, bardziej zawikłane. Jej usta wciąż były lekko ciepłe i mrowiły ją od dotyku jego ust.

Lyon zarzucił na siebie szlafrok. Jego nieokiełzna­na męskość nadal była w pełnej krasie. Szybko usa­dowił się na krześle za małym biurkiem.

- Możesz się odwrócić, jeśli chcesz.

Chciała. Wpatrywała się w niego uważnie, do­strzegając napięcie w jego oczach, rumieniec na opa­lonych policzkach i sztywne ramiona. Nie zdawała sobie sprawy, że jej oczy były łagodne jak śmietanko­wy krem, zamglone i nieco oszołomione, ale Lyon to widział.

- Sądzę - powiedział bardzo wolno - że powinni­śmy skłonić kapitana Carstairsa, żeby dzisiaj udzielił nam ślubu.

Cała mgiełka rozmarzenia uleciała na dźwięk tych słów.

- Dlaczego?

- Nie bądź głupia, Diano! Nie byłabyś dziewicą, gdybym nie uciekł z koi.

- Tylko dlatego, że poczułeś moje kobiece miej­sca?

- Tylko jedno. I muszę dodać, to jedno niemal wy­starczyło, żebym przekroczył próg honorowego za­chowania. Oczekuję od ciebie, że będziesz w tej sprawie rozsądna.

Pieścił jej pierś i pocałował ją. Czy to wszystko, czego mężczyzna potrzebował, by stracić rozum? By stracić kontrolę? Pominęła własne uczucia. W każ­dym razie minęły już dawno. Być może tylko wyobra­ziła sobie te bardzo dziwne... impulsy, czy jakkolwiek je nazywano. Postanowiła użalić się nad nim i nad je­go męską słabością. Bądź co bądź, zostawił ją, bo chciał być honorowy, czyż nie?

- Będę rozsądna - powiedziała, wsuwając się głę­boko pod koce. - Ty zapewne odzyskasz pewność sie­bie w ciągu kilku minut i pożałujesz swoich słów. A teraz nadal chce mi się spać. - Odprawiwszy go w ten sposób, odwróciła się od niego i zamknęła oczy.

- Diano, zamierzam spuścić ci lanie. Znowu. Do­kładnie.

- Ach, masz więc swoje męskie miejsca pod kon­trolą? Teraz będziesz się uciekał do gróźb?

Nic nie odpowiedział i zaczynała się odprężać, kie­dy poczuła, jak kładzie się obok niej na koi.

- Lyonie!

- Bądź cicho. Leż spokojnie. Jest jeszcze bardzo wcześnie i równie dobrze oboje możemy jeszcze tro­chę pospać.

Marne szanse” - pomyślał.

- Diano?

- Hmmm?

- Mam wielkie dłonie. Zauważyłaś to w ogóle?

- Tak, masz bardzo męskie dłonie.

To go na chwilę zbito z tropu.

- Męskie dłonie?

Zachichotała.

- Tak To ulubione słowo w moich powieściach.

- Dobrze więc. Czy zdajesz sobie też sprawę, że twoja pierś nie mieści się w mojej męskiej dłoni?

- Przestań! Podobno jesteś dżentelmenem...

- To prawda. I będę też twoim mężem.

- Nie!

- Myślę, że powinnaś przywyknąć do tej myśli. Przy­wyknąć do mojego dotyku. Myślę, że bardzo ci się po­dobało, kiedy cię dotykałem.

Usiadła, a jej gruby warkocz uderzył o jej policzek. Trzymała koce przy piersi niczym tarczę. Jej twarz była zarumieniona, a wyraz niepewny.

- Mój Boże, ty się mnie chyba nie boisz? Moja za­dziorna, pyskata Diano? A ze mnie cóż, tylko męż­czyzna? - Urwał na moment, po czym dodał: - Mo­że męski mężczyzna?

- Jesteś równie zabawny jak atak nudności.

- Tak już lepiej. Może się położysz i pozwolisz mi cię objąć? Przywykniesz do tego.

Ku jego najwyższemu zdumieniu Diana nie ode­zwała się więcej ani słowem i w następnej chwili skuliła się i ułożyła głowę na jego ramieniu. Jej dłoń, zaciśnięta w piąstkę, wylądowała na jego piersi.

Jego ramię odruchowo przesunęło się i przycią­gnęło ją bliżej niego. Uśmiechał się, smakując słod­kie zwycięstwo, kiedy usłyszał chrapanie, głośne, przetykane sapnięciami.

- Domyślam się, że nie potrafisz tego ciągnąć zbyt długo - powiedział.

Pocałował ją w czoło i zamknął oczy. „Nie”, pomy­ślał znowu. Diana nigdy go nie znudzi.

Miał rację”, pomyślała, starając się wydać kolej­ne chrapnięcie. W każdym razie niech go diabli. By­ła tutaj, tuż przy nim, a jego ramię twardo obejmo­wało jej plecy. Jego ciało było ciepłe pod dotykiem jej palców.

Kiedy nie była już w stanie wydać z siebie kolejne­go szkaradnego odgłosu, powiedziała:

- Wiem, co cię trapi. Brakuje ci twojej małej mi­łostki. Mężczyźni, jak wiem od twojej najdroższej Charlotte, muszą czasem ulżyć sobie na różne sposoby.

Nie pozwoli, by go rozdrażniła. „Ulżyć?”

- Jednak odmawiam, żebyś ulżył sobie ze mną.

- Mówisz, jakbyś była nocnikiem.

Wzmianka o tym konkretnym przedmiocie uzmy­słowiła jej, że i ona miała ten kłopotliwy problem. Postanowiła to zignorować.

Kilka minut później Lyon, marszcząc brwi, pa­trzył, jak się skręca.

- O co chodzi? Nie możesz się ułożyć wygodnie?

To okropne”, pomyślała, ale nie widziała żadnej nadziei. Przez ostatni tydzień udawało się jej uporać z tą fizyczną potrzebą kiedy jego nie było w kajucie. Zaś Lyon, jak się domyślała, podobnie jak większość załogi, chodził sobie ulżyć za burtę po zawietrznej. Westchnęła.

- Lyon, proszę, czy mógłbyś opuścić na chwilę ka­jutę?

- Cicho bądź. Jestem śpiący.

- Nie rozumiesz. Ja muszę... Och, do licha! Pro­szę, na parę minut.

Zaczął się śmiać; poczuła głębokie dudnienie w je­go piersi, zanim dźwięk wydobył się z gardła. Unio­sła rękę z jego piersi i dała mu mocnego kuksańca w brzuch. Jęknął.

- Mówisz, że jesteś dżentelmenem. Udowodnij to.

- Cale to gadanie o ulżeniu sobie, co? Kiedy bę­dziemy małżeństwem, nie będę musiał wychodzić.

Z wyrazu jej twarzy odczytał, że to dla niej zatrwa­żająca myśl.

- Pocałuj mnie - powiedział - to zostawię cię z nocnikiem.

- Prędzej cię ugryzę, ty draniu!

- Może lepiej jeszcze nie. Będę musiał cię na­uczyć, jak uczynić z gryzienia przyjemność. Słuchaj, Diano. Wiesz, że ja mogę wytrzymywać w nieskoń­czoność. Nie wyobrażam sobie, żebyś ty mogła.

- Jesteś kanalią. - Pochyliła się i pocałowała go szybko, mocno zaciskając wargi.

- Jest jeszcze tyle rzeczy, których będę musiał cię nauczyć. - Puścił ją i podniósł się z koi.

Posłał jej złośliwy uśmiech, zanim opuścił kajutę, owinięty w pasie kocem.


Lyon siedział naprzeciw Rafaela z nogą przerzu­coną przez poręcz krzesła, z kieliszkiem wybornej francuskiej brandy w dłoni. Rafael, równie zrelakso­wany, rzucił kartę na blat biurka. Byli sami w kapi­tańskiej kajucie, bardzo męskiej siedzibie, grając w pikietę.

- Przykro mi - powiedział Lyon i zastąpił swoją królową kier dziesiątką kier.

- Nie liczyłem - odparł Rafael, patrząc chmurnie na pozostałe karty w ręku. - Nigdy nie miałem zacię­cia hazardzisty. Mój brat... ale cóż, mniejsza z nim.

Nie, nie chciał rozmawiać o Damienie, swoim bra­cie bliźniaku.

Lyon zagrał waletem trefl, mówiąc przy tym:

- Czy przypadkiem nie jesteś spokrewniony z Carstairsami z Kornwalii?

Rafael wyglądał na znudzonego.

- Wydaje mi się, że mają dobra w pobliżu St. Austell.

- Nie mam krewnych, nigdzie.

Grali dalej w milczeniu.

- Wiesz, to dziwne - powiedział Lyon. - Pamię­tam, że kilka lat temu poznałem niejakiego baro­na Drago. To był starszy człowiek, oczywiście, ale je­żeli mnie pamięć nie zawodzi, jesteś do nieco podob­ny. - Lyon, wpatrując się w Rafaela spod na wpół przymkniętych powiek, zobaczył, jak kapitan lekko pobladł. „Natrafiłem tu na jakąś tajemnicę”, pomy­ślał, ale ponieważ lubił Rafaela Carstairsa, wzruszył ramionami i dodał: - Obawiam się, że jeżeli dalej bę­dziesz ze mną grać, to stracisz swój statek.

- Czasami jestem głupcem, ale nie aż takim - od­parł Rafael, odprężając się, bo wiedział, że lord Sa­int Leven nie poruszy znowu tego gniazda szerszeni. - Co porabia Diana?

- Kiedy ją ostatnio widziałem, uczyła jednego z twoich marynarzy, jak lepiej wiązać jakiś węzeł.

Rafael uśmiechnął się szeroko i rzucił kolejną kar­tę, by zaraz ujrzeć, jak zostaje zabrana.

- Jest urocza - powiedział. Patrzył, jak Lyon z za­dumą wpatruje się w pozostałe karty w ręku. - Powiedziałbym jednak, że wy dwoje powinniście szybko związać się przysłowiowym węzłem.

Lyon upuścił karty.

- Nie jestem głupi, Lyonie - powiedział cicho Ra­fael. - Nie chcę też być wścibski, ale stworzyliście so­bie niezły problem.

- Jak się dowiedziałeś? - Lyonowi nie przyszło do głowy, by kłamać; jak mówił kapitan, nie był głupi.

- Być może obrączka, a raczej jej brak na począt­ku, potem Neddie wspomniał Rollo o kocach na podłodze. Poza tym ty i Diana nie wyglądacie na kochanków. - Umilkł na chwilę, po czym dodał z rozmysłem: - Zwracacie na siebie nawzajem wiele uwagi, ale nie jesteście kochankami. A przynajmniej jeszcze nie.

- Jesteś spostrzegawczy - powiedział wreszcie Lyon. - Mam nadzieję, że nikt więcej nie wie o na­szej kłopotliwej sytuacji?

- Nie, ale Blick jest sprytny, co pewnie bierze się z faktu, że to syn pastora z Sussex.

- Dobry Boże - odparł Lyon z roztargnieniem. - Syn pastora?

- Tak, rzeczywiście. On i jego ojciec, cóż, moż­na powiedzieć, że nie dogadują się ze sobą. W każ­dym razie on nic nie mówił mi o was dwojgu.

- Diana była bardzo ostrożna z tymi cholernymi kocami. Ach, cóż, stało się.

- Nie, nic się nie stało. Uważam cię za przyjaciela, i Dianę też. Jak wiesz, jestem znajomym jej ojca, Luciena Savarola. Może sobie być plantatorem z Indii Zachodnich, ale jest dżentelmenem, a jego córka da­mą Chciałbym móc wam coś poradzić, ale...

- Miałeś zupełną rację. Ja już postanowiłem po­ślubić tę pannicę, ale to ona odmawia. Nie mogę jej zmusić, by za mnie wyszła.

Rafael rozparł się na krześle, krzyżując ramio­na na piersi.

- Uwiedź ją - powiedział.

Lyon uśmiechnął się, potem skrzywił.

- Ona spróbuje mnie wykastrować, już mi tym gro­ziła. Faktycznie już raz próbowała i szczęśliwie chy­biła. Nic nie mów, Rafaelu, ona rozumie konsekwen­cje odmowy poślubienia mnie, a przynajmniej tak twierdzi. Ale to szczera istota, jeżeli to możliwe u ko­biety.

Choć okrutnie go korciło, Rafael nie odezwał się na to słowem.

- Odkryłem, i jestem pewien, że ty także, że życie nigdy nie jest proste. Na nieszczęście to my sami ma­my skłonność do komplikowania spraw. Nie sądzę, żebyś zauważył, jak ona na ciebie patrzy, zwłaszcza kiedy tego nie widzisz. Wcale nie jesteś jej obojętny. Właściwie powiedziałbym, że co najmniej cię pra­gnie. Być może, przyjacielu, jeżeli ją uwiedziesz, ona zmieni kurs. - Posłał Lyonowi zuchwały uśmiech. - Zakładam, że jesteś w tym biegły.

- Kto wie? Ta pannica doprowadza mnie do obłę­du. Czy możesz sobie wyobrazić mieszkanie z nią tak blisko i starania, by panować nad sobą... No, wystar­czy. To nie twój problem.

- Mamy jeszcze około trzech tygodni do St. Tho­mas. Jeżeli pogoda się utrzyma, znaczy się. Niestety, społeczeństwo na wyspach jest tak zżyte, że byłoby niemal niemożliwością ożenić się z nią tam, pota­jemnie, tak żeby nikt się nie dowiedział. Taki był twój plan, prawda?

- Tak, jeżeli nakłoniłbym Dianę do zgody, niech ją licho. - Lyon spojrzał na karty leżące na stole. Pod­niósł asa i wpatrywał się w niego przez chwilę. - Mó­wisz, że nie jestem jej obojętny?

- Nie, nie jesteś. Wiesz, znam się co nieco na ko­bietach.

- Tego się właśnie obawiam.

- Tym się nie kłopocz, Lyonie. Nigdy nie kłusuję w lasach innego mężczyzny. Ona jest twoja, nie moja.

- Do diabła - powiedział Lyon, podrzucając asa w powietrze. - Nie chciałem, żeby była moja. Nie chciałem żadnej kobiety.

- Dżentelmen nie dąży do zhańbienia kobiety. Tak jak ja to widzę, staruszku, nie masz wyboru.

Lyon zaklął.

- Uwiedź ją - raz jeszcze powiedział Rafael. Za­uważył, jak Lyon się napina, i zastanawiał się, czy myśli o kochaniu się z tą śliczną młodą kobietą. - Jeszcze jedna gra, Lyonie? Czuję, że teraz mam wię­cej szczęścia.

- Myślisz, że aż tak się pogrążyłem, co?

Rafael się roześmiał.

ROZDZIAŁ 13

Czekanie na przyjemności to mecząca praca.

PETRONIUSZ


Lyonel Ashton, szósty hrabia Saint Leven, jeszcze nigdy w życiu nie uwiódł dziewicy, dziewicy z wyż­szych sfer, dziewiętnastoletniej dziewicy z wyższych sfer, której - bądź co bądź - nie był obojętny, przy­najmniej według kapitana Rafaela Carstairsa.

Postanowił spróbować raz jeszcze przekonać ją by za niego wyszła, niemądra, uparta dziewczyna. Robił się zdecydowanie znużony jej głupią odmową. Zna­lazł ją w małym kantorku Blicka; siedzieli tam oboje, głowa przy głowie. Poczuł alarmujący przypływ za­zdrości, oskarżenia już miał na końcu języka, kiedy Diana podniosła wzrok i uśmiechnęła się do niego.

- Lyonie! Blick tyle wie o właściwościach roślin i ziół na wyspach. Uczy mnie o babce zwyczajnej. W ogóle nie wiedziałam, że można ją z powodze­niem wykorzystywać przy zapaleniu oka. Czy wie­działeś, że w Afryce sok z jej liści jest używany przy malarii?

Lyon uśmiechnął się do tego jej entuzjazmu. Po­czuł się nieskończenie mały z powodu swojego ataku zazdrości. Zaś co do Blicka, to wyglądał niczym dumny, dobrotliwy rodzic, i Lyon poczuł się jeszcze bardziej głupio z powodu swojej początkowej reak­cji, gdyż Blick mógłby być też i jej ojcem. Powiedział ze swobodą:

- Nie, nie wiedziałem. Fascynujące.

- Jest jeszcze paciorecznik. Używa się go przy bó­lach brzucha. Ma on jednak szkodliwe działanie i trzeba być bardzo ostrożnym.

- Sądzę, że Lyon chciałby pomówić z tobą, Diano - powiedział Blick, spoglądając na nią z czułym roz­bawieniem.

- Och? O co chodzi, Lyonie?

Lyon zgrzytnął zębami.

- Jeżeli możesz wyjść ze mną na chwilę, Diano, chciałbym porozmawiać z tobą na osobności.

Diana rzuciła okiem na małą fiolkę mielonego dziurawca, wykorzystywanego jako lek przy biegun­ce.

- Och, dobrze - powiedziała i Lyon pożałował, że nie trzymał języka za zębami; naprawdę żałował, że nie zaczekał do wieczora, kiedy byliby sami w swojej kajucie.

- Czy będziesz miał dla mnie więcej czasu dziś po południu, Blick?

- Z pewnością Diano, jeżeli wszyscy marynarze zachowają kości i zęby w całości i jeżeli Harmon nie potruje ich lunchem.

Poszła za Lyonem, machając przez ramię do Blicka. Kiedy wyszli na pokład, Diana natychmiast pode­szła do relingu i zapatrzyła się w bezkres wody. Wy­chylała się przez barierkę, kiedy w górę wzbiły się bryzgi. Zaśmiała się, wycierając oczy.

- To wspaniałe, prawda? - Wskazała ręką hory­zont. - Ale wiesz, to tak, jakbyśmy nie byli w żadnym konkretnym miejscu. To wciąż ten sam dzień. Rów­nie dobrze moglibyśmy być tam, gdzie wczoraj, sądząc po tym, co widzimy. Myślę, że chyba wciąż je­stem nie przyzwyczajona do tego, żeby nie widzieć lą­du. - Westchnęła. - Wiesz, w domu jest tyle wysp. Punktów orientacyjnych, dzięki którym czujesz, że na pewno jesteś w jakimś konkretnym miejscu.

- Tak, wiem. Mówiłaś mi.

- Wybacz, że tak mnie to pochłonęło. Czego chciałeś, Lyonie?

Zaczerpnął powietrza.

- Jesteś mocno opalona. Masz nawet ślady piegów na nosie. Chcę, żebyś za mnie wyszła. Dzisiaj, może jutro, a przynajmniej wyjdź za mnie, zanim dotrzemy do St. Thomas.

- Ty też jesteś dość opalony, ale nie masz piegów. Nie, nie wyjdę za ciebie. Ani dzisiaj, ani jutro, ani przed St. Thomas.

- I tylko tyle?

Zobaczyła, że był całkiem poważny; istotnie, trzy­mał się bardzo sztywno. Wyglądał wspaniale, jak po­myślała mgliście, kiedy silna morska bryza targała mu kasztanowe włosy. Jego oczy wydawały się jesz­cze bardziej niebieskie przy opalonej twarzy. Chcia­ła go dotknąć i zrobiła to, delikatnie kładąc dłonie na jego rękawie.

- Nic się nie zmieniło, na pewno to rozumiesz. Mój ojciec mnie ochroni. Nie ma powodu, abyś ty, cóż, poświęcał się przez coś, co sam nazwałeś moją niezdarnością.

Spoglądał przez chwilę w przestrzeń poza nią, my­śląc gorączkowo. Przeklęty mały głuptas!

- Nie lubię, kiedy zaplatasz włosy w warkocz.

- Ponieważ nie mogłam umyć włosów od czasu sztormu, to jedyne, co mogę zrobić. Przykro mi, że uważasz mnie za tak odrażającą.

Posłał jej spojrzenie pełne surowej niechęci.

- Bóg jeden wie, że nie jesteś ani trochę odrażają­ca. Jesteś za to, moja panno, upartą czarownicą, i w tej chwili opieram się wyjątkowo potężnej poku­sie, by cię udusić.

- Tu jest sporo świadków, czyż nie?

- Gdybym im opowiedział o twoim wybitnie głu­pim uporze, to wyobrażam sobie, że by mi przyklasnęli. - Szybko przeczesał włosy ręką, aż stanęły dę­ba. - Posłuchaj, Diano, nie ma już odwrotu, z pew­nością musisz sobie z tego zdawać sprawę. Mówiłaś o swoim błędzie. Cóż, stało się i ja zaakceptowałem konsekwencje. Ty też musisz.

- Nie życzę sobie dyskutować o tym dalej, Lyonie. A teraz pozwól mi powiedzieć, że Harmon przygoto­wuje dla nas specjalne danie na dziś wieczór. Właści­wie to dla ciebie, żeby dać ci wyobrażenie o tym, co jadamy w domu.

Lyonel uniósł brew na te słowa, akceptując jej uni­kanie tematu przynajmniej na chwilę.

- To niespodzianka. Zjemy obiad z Rafaelem i Blickiem?

- Zapewne. Przy tak specjalnym obiedzie nie wąt­pię, że zjemy z nimi.

Patrzył, jak się oddala, idąc pewnym krokiem, do­skonale zharmonizowanym z kołysaniem pokładu. Bryza szarpała jej spódnicę i Lyonel przełknął ślinę, dostrzegając wyraźny zarys jej nóg i bioder.

- Dobrze więc, Diano. To będzie musiało być uwiedzenie - powiedział, choć nikogo nie było w po­bliżu. - Skoro odmawiasz rozsądnej decyzji.

Wieczór przebiegał spokojnie, chociaż Diana za­uważyła, że Lyon był cichy, co wydawało się zupełnie nie w jego stylu. Zastanowiła się przez moment, czy nadal był wytrącony z równowagi jej odmową poślubienia go. „Nie”, pomyślała, „to musi być dla niego ulga, a nie powód do zdenerwowania”.

Harmon zaserwował im potrawę i przez długą chwilę Lyon po prostu wpatrywał się w stos słodkich ziemniaków, kokosa, klusek i marchewki.

- Czy to danie z Indii Zachodnich?

Rafael się zaśmiał.

- Jedno z ulubionych. Jest tam znane od bardzo dawna, czyż nie, Diano?

- Jedz, Lyonie. Wybieraj sos kluskami. Wiesz, tak jest kulturalnie.

Lyon dopilnował, żeby Diana wypita kilka kielisz­ków mocnego czerwonego wina. Dostrzegł, że Rafa­el patrzy na niego z ciekawością, i tylko się uśmiech­nął.

Dochodziła dziesiąta, kiedy Lyon i Diana udali się do swojej kajuty. Jak to miała w zwyczaju, Dia­na przygotowała sobie posłanie na podłodze. Nie dzieliła z Lyonem koi od czasu sztormu.

- Czy musisz? - zapytał z irytacją.

Popatrzyła na niego.

- Czy muszę co?

- Nadal spać na tej cholernej podłodze.

- Tak - odparła. - Na pewno pamiętasz, że było ci nader niewygodnie ten jeden jedyny raz.

- Niewygodnie? To słowo zupełnie nie oddaje te­go, jak się czułem.

- No cóż. Odmawiam, Lyonie, zostania twoją ma­łą miłostką na czas tej podróży.

- A może gdybym obiecał, że będziesz moją wiel­ką miłostką?

- Nie jesteś zabawny. A teraz... - Urwała w pól słowa, a jej oczy rozszerzyły się. Lyon rozbierał się przed nią.

- Czy nie możesz chwilę zaczekać? Potem mogę zostawić cię samego.

- Nie - odparł i dalej rozpinał guziki koszuli. - Powiedziałem ci, że musisz do mnie przywyknąć. Już pora, żebyś zaczęta. - Zrzucił koszulę z ramion i zło­żył ją schludnie na oparciu krzesła.

Diana przełknęła ślinę.

- Nie rób tego, Lyonie.

On tylko się do niej uśmiechnął i zaczął rozpinać spodnie.

- Przestań! Och, jesteś niemożliwy! Chyba nakar­mię cię dziurawcem.

- A cóż to jest, bądź łaskawa wyjaśnić?

- Środek na przeczyszczenie - odpowiedziała, ze­rwała się na równe nogi i pospiesznie opuściła kajutę.

- Za późno, moja droga - powiedział cicho w pust­kę.

Układając się nago w pościeli, postanowił, że bę­dzie ostrożny, zwłaszcza po dzisiejszym wieczorze. Diana może próbować na nim tego całego dziuraw­ca. Potem przyłapał się na tym, że uśmiecha się w ciemnościach. Miał stanowczy zamiar sprawić, by jego mała kochanka poznała odczucia, o jakich nigdy wcześniej nie śniła. Nie będzie już nawet pamiętała o swoim dziurawcu, kiedy nauczy ją kobiecych przy­jemności. I z pewnością porzuci swoją niedorzeczną paplaninę o tym, że go nie poślubi.

Weszła do kajuty z opuszczoną głową nie spoglą­dając nawet w stronę koi.

- Jestem przykryty, Diano.

W jego glosie pobrzmiewał śmiech, ale ona nadal na niego nie spojrzała.

- Boisz się mnie, czyż nie?

- Nie, niech cię licho! A teraz, czy zamkniesz oczy?

- Dobrze.

Posłała mu czujne spojrzenie, a on ziewnął.

- Może wyszczotkujesz włosy?

- Nie.

Jej głos był przytłumiony i Lyon otworzył oczy, by zobaczyć Dianę ściągającą suknię przez głowę. Od­wróciła się, by na niego spojrzeć, i Lyon szybko znów zamknął oczy. Wydało mu się, że coś mruknęła.

Patrzył, jak zdejmowała pantofle. Czekał, świadom własnego przyspieszonego bicia serca. Pozbyła się halki. Teraz miała na sobie tylko płócienną koszulkę, tę uroczą część garderoby sięgającą ledwie do kolan. Te śliczne nogi, śliczne uda. Kiedy sięgała po nocną koszulę, usiadł na łóżku, wpatrując się w nią.

Chciało mu się śmiać, a potem płakać. Zamiast te­go jęknął.

Odwróciła się szybko, zasłaniając się koszulą.

- Ty żałosny łobuzie, powiedziałeś, że będziesz miał zamknięte oczy!

- Pokonała mnie natura - odparł, a w jego głosie zabrzmiało połączenie rozbawienia i smutku.

- O czym ty mówisz?

Ile jeszcze dni?”, zastanawiał się.

- Być może - powiedział z namysłem - to dlatego żonaci dżentelmeni trzymają w ukryciu małe miłost­ki. Mam teraz oczy mocno zamknięte, Diano.

Wprowadził słowa w czyn. Wkrótce w kajucie za­panowała ciemność.

- O co chodzi z tymi mężami i poukrywanymi mi­łostkami?

- Nie wydaje mi się, byś chciała, żebym ci powie­dział.

- Może lepiej, żebyś tego nie robił. Nie wątpię, że sprawiłbyś tylko, iż bardziej bym się na ciebie rozzło­ściła.

Westchnął głęboko.

- Lyonie? Co się stało? Głowa już cię nie boli, prawda?

W jej głosie zabrzmiała szczera troska i Lyon uśmiechnął się boleśnie.

- Może opowiesz mi coś o Indiach Zachodnich?

- Opowiem ci pewną historię, prawdziwą, jeżeli ty opowiesz mi coś o sobie.

- Całkiem uczciwie.

Przez chwilę milczała, po czym się odezwała:

- Mówiłam ci już, że w Indiach Zachodnich osie­dliło się wielu kwakrów. No więc jednym z najsłyn­niejszych był doktor William Thornton, chociaż za­pewne on wciąż jeszcze żyje. W każdym razie mój oj­ciec go znał, oczywiście. Praktykował medycynę, kie­rował plantacją na Tortoli i interesował się architek­turą. To on zaprojektował nowy budynek amerykań­skiego Kongresu w Waszyngtonie. Oto moja opo­wieść na dziś wieczór.

Lyon milczał przez chwilę, po czym powiedział:

- To ciekawe. Nie miałem o tym pojęcia. Czy kwakrowie nadal tam mieszkają?

- Nie. Właściwie wszyscy zniknęli prawie dekadę przed moimi narodzinami. Szkoda, bo słynęli ze współczucia i zwykle byli bardziej powściągliwi niż inni właściciele ziemscy. Teraz twoja kolej, Lyonie. Opowiedz mi coś o sobie, nie jakąś historyjkę.

Czemu nie?”, pomyślał. Bądź co bądź, żona po­winna rozumieć swojego męża. Ułożył się wygodnie, opierając głowę na rękach.

- Bardziej niż czegokolwiek w moim życiu pragną­łem wstąpić do armii i walczyć z Napoleonem. Kiedy zerwał Traktat z Amiens w 1803 roku, miałem sie­demnaście lat i byłem najzupełniej gotów uciec, żeby służyć mojemu królowi i okryć się chwałą. Wtedy umarł mój ojciec. Przez głupi wypadek. Doglądał ścinki drzew i jedno z nich na niego spadło. - Usły­szał, jak wstrzymała oddech, i dodał szybko: - Zginął na miejscu, jak mi powiedziano. To była tragedia i było mi smutno, ale targało mną też poczucie winy. Widzisz, bardzo długo byłem na niego wściekły za to, że umarł. Byłem tylko chłopcem, ale wiedziałem, że teraz ja jestem hrabią Saint Leven i że nie mam młodszych braci, którzy zajęliby moje miejsce, gdy­bym padł w walce. Miałem obowiązki wobec mego nazwiska i rodu. Tak więc pochowałem moje marze­nia o chwale i nauczyłem się od rządcy, jak gospoda­rzyć na swoich włościach.

- Przykro mi, Lyonie.

- Takie jest życie, Diano. Kompromis jeszcze ni­gdy nikogo nie zabił. To po prostu boli przez bardzo długi czas.

- Cieszę się, że nie wstąpiłeś do armii. Nie chcia­łabym, żeby cię zabito.

Nie chciałaby, tak? Cóż, to w pewnym sensie do­wód, że nie był jej całkiem obojętny.

- Nigdy się nie dowiemy.

- Jak poznałeś Hawka, hrabiego Rothermere? Łu­cja powiedziała mi, że on był w armii, na Półwyspie z Wellingtonem*4.

- Znaliśmy się jako mali chłopcy, potem w szkole. Pamiętam, jak zżerała mnie najczarniejsza zazdrość, kiedy kupił sobie przydział i opuścił Anglię. Widzisz, on miał wtedy starszego brata. Ale jak to w życiu, ni­gdy nic nie wiadomo, prawda?

- Sądzę, że to ważkie pytanie.

- Nie, niespecjalnie. Jak się czujesz, Diano?

- Jak się czuję? W jakim sensie?

- Czy odczuwasz jakiś fizyczny dyskomfort?

- Nie. Cóż za dziwaczne pytanie! Wypiłam tylko dwa kieliszki wina, Lyonie.

- Myślałem o twoim brzuchu.

- Nie jadłam też dziurawca.

- Ale jesteś głupia, moja panno.

Usłyszał, jak obróciła się na posłaniu.

- Nie rozumiem.

- Czy wczoraj czułaś jakiś dyskomfort?

- Nie... Cóż, niespecjalnie - odpowiedziała szcze­rze, zastanawiając się, o czym on, u licha, myśli?

- Ach.

Jeszcze cztery dni”, pomyślał. W tej chwili wyda­wało się to niczym przeklęta dekada. Musi być bar­dzo trudno kobiecie na pokładzie statku, zamkniętej na tak małej przestrzeni. Przypuszczał, że równie do­brze może próbować ją uwodzić przez następne czte­ry dni.

- Diano, ja naprawdę wcale nie uważam, że jesteś szpetna.

- Dziękuję.

- Musiało być ci okropnie trudno w Londynie.

- Chcesz powiedzieć, że teraz jest ci żal biednej kobietki z zaścianka, rzuconej pomiędzy takich olśniewających ludzi?

- Ja cię nie obrażam. Chcę powiedzieć, że londyń­skie życie i ludzie w Londynie różnili się od tego, do czego przywykłaś. Radziłaś sobie całkiem do­brze.

- Bardzo się tym zamartwiałam, naprawdę, obgry­załam paznokcie, aż ojciec powiedział mi wprost, że on jest dżentelmenem, a ja jestem córką dżentelme­na, i nie powinnam pozwolić, by onieśmielał mnie ktokolwiek, nawet sam książę regent. - Zaśmiała się. - Oczywiście nie spotkałam księcia regenta, nigdy się więc nie dowiem, czy sprawiłby, żeby kolana się po­de mną ugięły.

- On jest nadzwyczaj czarujący dla ładnych dziew­cząt. Ucałowałby twoje palce i wychwalałby twoje brwi.

- Właściwie to jedyną osobą, która mnie onie­śmielała, była ciotka Łucja.

- Ta stara jędza ma złote serce. Nie powinnaś o tym zapominać. Bądź pewna, że ona bardzo do­brze o tobie myśli. Bądź co bądź, uznała cię za dosta­tecznie godną, by mnie poślubić.

- Lyonie!

A on ciągnął dalej bez zająknienia:

- Powiedz mi coś, Diano. Kiedy podciągnąłem ci spódnicę i położyłem dłoń na twojej nagiej pupie, co czułaś?

Wydawało mu się, że usłyszał, jak Diana wciągnę­ła powietrze, ale kiedy się odezwała, jej głos był dość spokojny.

- Chciałam cię zamordować, no i to bolało.

- Co czułaś, kiedy przestałem zadawać ci ból?

- Tylko chęć mordu.

- Kłamczucha. Czy w ogóle masz pojęcie, jak się czułaś? Masz najdelikatniejsze ciało, najśliczniejsze krągłości...

- Czy zechciałbyś zamilknąć?!

- To dało do myślenia mojemu biednemu, męskie­mu mózgowi. Sądzę, że Lois, moja mała miłostka, jak wiesz, była zupełnie świadoma tego, że wybrałem ją ze względu na jej cudowne fizyczne przymioty. A dokładnie przymioty dolnej części jej ciała. Ale je­śli o ciebie chodzi, jest bardzo trudno wybrać. Twój piękny biust czy twoja piękna pupa. Jestem oczaro­wany jednym i drugim.

- Lyonie, wcale mi nie pochlebiasz. Złościsz mnie, i to bardzo. A teraz chce mi się spać. Cicho bądź.

- Czy mogę dostać buziaka na dobranoc?

- Gdyby nocnik był pełen, okropnie kusiłoby mnie, żeby chlusnąć ci zawartością na głowę.

- Domyślam się, że to znaczy „nie”?

Ale Diana nie odpowiedziała. Pomyślała nagle o dziwacznych pytaniach Lyonela o jej ból brzucha. Oczy rozszerzyły się jej w ciemności i syknęła przez zęby. Ten ohydny człowiek wiedział, kiedy wypadała jej menstruacja.

Ale skąd? Obserwował ją kiedy się rozbierała, bez wątpienia. Dwa i pół tygodnia tego... tego polo­wania, z nią w roli ściganego lisa. Jej niepokój nagle się ulotnił, zastąpiony przez olśnienie. On zamierzał uwieść ją dzisiejszej nocy. Potrząsnęła głową na swo­jej jedynej poduszce. Nie, nie pozwoli na to. Nie mo­że. Musi zagwoździć jego działa.

- Lyonie? Nie śpisz jeszcze?

- Przemyślałaś buziaka dla mnie?

- Nie. Czy ty mnie kochasz, Lyonie?

Była w stanie wyczuć jego zdumienie, jego rozcza­rowanie. „Tu cię mam, ty łobuzie!”. Ale jego milcze­nie i wyraźne zmieszanie zraniły ją. „Nie pozwól, by głos ci drżał, głupia”.

- Czy dżentelmen nie powinien kochać damy, któ­rą pragnie poślubić?

- To nigdy jeszcze nie był niezbędny element. Wątpię.

- Czy ty kochałeś Charlotte? Przynajmniej przez chwilę?

- Patrzyłem na nią zaślepiony uczuciem. Myśla­łem, że jest aniołem, samą niewinnością i czystością. Postrzegałem ją jako idealną żonę, idealną hrabinę, idealną matkę dla moich dzieci. Najwyraźniej byłem ślepym głupcem.

- Przykro mi, że cię zraniła, ale...

- To już nie ma znaczenia, Diano.

- To ma znaczenie, skoro uczyniła z ciebie cynicz­ną kreaturę, która nie ufa kobietom.

- Ja bardzo lubię kobiety, Diano. Uważam, że są całkiem przyjemne, gdy zajmują odpowiednią pozycję.

- A cóż to za pozycja, powiedz mi łaskawie?

- Właściwie to kilka pozycji. Na plecach, na boku, na brzuchu, na...

- Zamknij się! Nie mam ci nic więcej do powie­dzenia. Lyonie, nie wyszłabym za ciebie, nawet gdy­byś był jedynym mężczyzną na...

- Proszę, nie kończ tego oklepanego frazesu.

- Ani nie pozwolę ci mnie uwieść. Taki był twój plan na dziś wieczór, nieprawdaż?

Mniemał o sobie, że był nieco bardziej subtelny. No cóż.

- Rzeczywiście, nie jesteś głupia - powiedział. - Różne rzeczy można o tobie powiedzieć, moja pan­no, ale nie to, że jesteś głupia. Nieświadoma, być może. Niemądra i uparta, to z pewnością. Wiedźma, bez wątpienia. Ale nie głupia.

- Nie pozwolę ci. Posłuchaj, zostańmy przyjaciół­mi. Wkrótce się ode mnie uwolnisz. Proszę, nie psuj moich wspomnień o tobie.

- Psuć? Cóż za wstrętna myśl.

Zaczęła głośno chrapać.

Zaśmiał się.

- Powinienem też był powiedzieć, że nigdy nie je­steś nudna, Diano. Będziemy pasować do siebie cał­kiem nieźle, zobaczysz.

- Najpierw popatrzę, jak idziesz do diabła.

- Moja droga, czy życzysz sobie, żebym popisywał się przed tobą, prezentując ci wszystkie moje szla­chetne zalety?

Odpowiedzią na jego pytanie były kolejne chrapnięcia.

Lyon uśmiechną! się w kierunku Diany i jej chrapnięć.

- Cóż, bardzo lubię zwierzęta i dzieci. Sądzę, że podczas jednej ze swoich sesji podsłuchiwania usły­szałaś, jak mówiłem, że byłbym wierny żonie jak pies. To prawda. Uprawiam hazard, ale dla rozrywki, tylko tyle. Bawią mnie wyścigi w Newmarket i w Ascot. Nie brak mi grosza, co oznacza, że mogła­byś mieć każdą błyskotkę, jaka ci się spodoba. Nie je­stem skąpy. Wiem, że damy chcą i spodziewają się być rozpieszczane. Jestem znakomity w rozpieszcza­niu.

Mógł się domyślić, że coraz trudniej było jej nadal wydawać z siebie głośne chrapanie. Uśmiechnął się i mówił dalej:

- Nie jestem rozpustnikiem, chociaż miałem ko­chanki, odkąd wszedłem w wiek męski. Nie ma w tym nic niezwykłego. Lubię sporty i obiecuję nie roztyć się jak mops. Nie sądzę, abym miał tracić wło­sy, a moje zęby są w znakomitym stanie. Być może to cię zainteresuje... jestem dobrym kochankiem.

Usłyszał, jak jej chrapanie przechodzi w prychnięcie.

- Do dobrze, więc jestem wyśmienitym kochan­kiem. Ja tylko mam skłonność do bycia skromnym.

Chrapanie nagle się urwało.

- Lyonie, wystarczy. Nie chcę ani nie potrzebuję, żeby mnie rozpieszczać. Nie chcę ani nie potrzebuję dobrego ani wyśmienitego kochanka. Ja po prostu chcę, żeby mnie zostawić w spokoju, żebym mogła żyć tak jak chcę.

- A jak chcesz żyć, Diano?

- Nie chcę twoich błyskotek!

- Czego chcesz? - zapytał ponownie, łagodnym głosem.

- Twoja tak zwana lista szlachetnych zalet była po­pisem humoru. To nie w porządku dopytywać się, czego ja chcę w swoim życiu, skoro sam wyrecytowa­łeś mi taką litanię bzdur, oczekując, że jakoś mi tym zaimponujesz.

- Ach, życzysz sobie, żebym zrzucił maskę, że tak powiem. Dobrze więc. Nie cierpię niesprawiedliwo­ści, i w tym mieści się cala kwestia niewolnictwa, coś, co nigdy tak naprawdę nie dotykało mnie wcześniej, ale teraz, niech mnie diabli, jeżeli osobiście miałbym być odpowiedzialny za kontynuowanie tak odrażają­cego stanu rzeczy. - Umilkł na chwilę, zaskoczony własnymi słowami. Jego glos stal się głębszy, tward­szy. Zdał sobie sprawę, że miała rację. Przedtem tyl­ko się zabawiał, nic więcej. Nie powiedział niczego, co miałoby jakieś znaczenie. Teraz czuł, że go słucha­ła, naprawdę słuchała. - Uważam, że Anglia ma wie­le problemów, ale wciąż jesteśmy sumieniem świata, by tak rzec. W Anglii człowiek ma swoją godność, i to się liczy. Jeśli chodzi o to, czego ja chcę w życiu, to powiem ci. Chcę żyć tak przyjemnie, jak to możli­we, bez ranienia innych. Chcę mieć dzieci i ofiaro­wać im całą moją troskę i uwagę, sprawić, by były od­powiedzialne za siebie i za tych, którzy będą od nich zależni, wpoić im poczucie godności, lojalność i hu­manitaryzm.

Urwał i wziął głęboki wdech. Dobry Boże, nigdy wcześniej nie przemawiał z taką pasją. Czy Dia­na uzna go za głupca? Za idealistycznego idiotę?

Zapadła długa cisza. Wreszcie usłyszał, jak Dia­na mówi:

- Sądzę, że dokonasz tych wszystkich rzeczy, Lyonie. Naprawdę dobrze ci życzę. Powinieneś jednak dodać, że jesteś nieprzeciętnie uparty, a kiedy postanowisz, że coś ma się stać, to poruszysz niebo i ziemię, żeby sprawić, by tak się stało.

- Tylko wtedy, kiedy jestem pewien, że mam rację, Diano.

- Rację z twojego punktu widzenia, oczywiście.

- Diano, nie walcz ze mną w tej sprawie. Będę dla ciebie dobrym mężem.

- Ja jednak byłabym dla ciebie pożałowania godną żoną. Nie pochodzę z twojej wspaniałej Anglii, Lyonie. Moje życie, moje doświadczenia uczyniły mnie kimś zupełnie innym niż ty.

- Czego zatem chcesz?

- Chcę wrócić do domu i znowu być tym, kim by­łam.

- Nie będziesz mogła. Nie masz już żadnej władzy. Czyżbyś tak szybko zapomniała, że masz teraz maco­chę? I przyrodniego brata? Moja droga, życie, takie jakie znałaś, już nie istnieje.

- Poradzę sobie. Wciąż jestem dziedziczką mojego ojca.

- Nie liczyłbym na to, teraz kiedy ma pasierba w domu. Do licha, Diano, pozwól mi się tobą zaopie­kować, pozwól mi cię chronić. Ochronię cię najle­piej, jak będę w stanie.

Milczała przez długą chwilę.

- Lyonie, dość tego. Nie potrzebuję, by chronił mnie jakikolwiek mężczyzna. Nie, nic nie mów. Już słyszałam, co masz do powiedzenia. Myślę, że jestem taka, jak inne kobiety. Chcę mieć męża i dzieci. Ale żebym wzięła pod uwagę małżeństwo, musiałby to być mężczyzna, który mnie kocha, kocha mnie i sza­nuje, Dianę, a nie tylko kobiece ciało w swoim łóżku albo jak klacz rozpłodową do rodzenia jego dzieci. Musiałby należeć do mnie tak samo, jak ja do niego. A to, mój panie hrabio, przekracza pańskie możliwo­ści.

Teraz górę wzięła jego frustracja.

- Diano, miłość nie rozkwita tak po prostu w jed­nej chwili. To jest coś, co może się rozwijać między dwojgiem ludzi; jeżeli zależy im na sobie nawzajem, to...

- Poczułeś miłość do Charlotte, jeżeli nawet nie w jednej chwili, to bardzo szybko.

Zaklął kwieciście.

- Kiedy już zajmiesz się sprawą swojego spadku, Lyonie, musisz wracać do Anglii. Tam znajdziesz da­mę, która będzie ci odpowiadać. Damę, która będzie chętna zaakceptować to wszystko, co masz jej do za­oferowania. Krótko mówiąc, damę, która zna twoje zasady i jest chętna grać według nich.

- To niedorzeczne - powiedział, odwrócił się od niej i ułożył do snu.

Ale jego ciało było zesztywniałe, a w myślach pa­nował chaos. I był zły, zarówno na samego siebie, jak i na Dianę. Pozwolił jej ujrzeć cząstkę siebie, której nie miał zwyczaju pokazywać nikomu. Zaś co do niej, to coraz bardziej nie podobało mu się do­świadczanie jej jako osoby, jako kobiety niezależnej od niego, kobiety, która postrzegała sprawy wyraź­nie - być może zbyt wyraźnie; jako kobiety, która odmawiała podporządkowania się jego woli. Och, do diabła.

Cóż, tej nocy wyraźnie okazała się taką kobietą, ku jego niemałemu rozczarowaniu. Domagała się miło­ści, bez wątpienia romantycznej miłości, której on nie potrafił już więcej akceptować. Wziął swoje błą­dzące myśli w karby, kiedy usłyszał łkanie.

Usiadł na koi.

- Co się dzieje? Diano?

ROZDZIAŁ 14

Nie lubię diabłów. Irytują mnie

i są bardzo nieprzyjemne.

HABELAIS


- Diano?

Och, dlaczego on nie mógł po prostu zniknąć i zo­stawić jej w spokoju? Był taki denerwujący.

Dźwięki były teraz przytłumione i Lyonel wyobra­ził sobie Dianę z piąstką wetkniętą w usta. Wstał z koi, zapominając, że jest nagi, i przyklęknął obok niej.

- No, co się stało? Nie czujesz się dobrze? Czy ści­ska cię w brzuchu?

Pomimo swojej żałości poczuła wściekłość.

- Czy ty musisz myśleć, że wszystko ma związek z tym, że jestem kobietą? Och, idź sobie, Lyonie!

Dotknął dłonią jej ramienia i zmarszczył czoło, czując, jak się wzdrygnęła.

- Pójdę sobie, kiedy mi powiesz, co się stało. Od­powiedz mi. Nie czuję się swobodnie, kiedy milczysz, bo nigdy tego nie robisz.

- No więc dobrze. Jestem nieszczęśliwa. Chcę być już w domu. Nie chcę się martwić, że mnie zgwałcisz, kiedy nie będę czujna. Nie chcę być zmuszana do ro­bienia tego, czego nie uważam za słuszne. Odpowie­działam ci, teraz sobie idź.

Przysiadł na piętach. Żałował, że nie może zoba­czyć jej twarzy, ale w kajucie było ciemno jak w piw­nicy. Powiedział bardzo powoli:

- Jeżeli obiecasz, że za mnie wyjdziesz, ja obie­cam, że cię nie zgwałcę.

Odpowiedziała szybko, zbyt szybko jego zdaniem:

- Dobrze. Obiecuję wyjść za ciebie, kiedy tylko do­trzemy do St. Thomas.

- Jesteś okropną kłamczucha, wiesz o tym.

- Niech cię, Lyonie! A co, gdybym to ja domagała się ślubu? Nie mogłabym zagrozić ci, że cię zniewo­lę. To nie jest sprawiedliwe.

- Być może to nie jest sprawiedliwe. Jednak jako mężczyzna jestem wyposażony przez naturę w więcej wrodzonego zdrowego rozsądku niż ty. Jako mężczy­zna, to ja mam pomóc ci nabrać rozumu, sprawić, że­byś zrozumiała sprawy wyraźniej...

Piąstka wylądowała na jego brzuchu z taką siłą że upadł na siedzenie.

- Nie ma sensu się do ciebie odzywać. Żadnego zrozumienia! - Skoczyła na niego, okładając jego pierś.

Chwycił ją w talii i pociągnął na siebie. Jej nogi splątały się z jego nogami, jej piersi oparły się całe o jego pierś, i jego ciało zareagowało natychmiast. Niech diabli porwą ją i to, jaki wywiera na niego wpływ. Spojrzał chmurnie w ciemność.

- Czy ty masz wzrok jak kot? Mam nadzieję, że celowałaś w moją pierś, a nie znowu w moją mę­skość.

Poczuł, jak jej ręka unosi się i szybko chwycił ją za nadgarstek, ściągając w dół. Przesunął drugą dłoń ku jej pośladkom, żeby przytrzymać ją przy sobie nieruchomo.

- Puść mnie.

- Tylko jeśli obiecasz z całkowitą szczerością, że nie podejmiesz więcej prób uszkodzenia mego nie­szczęsnego ciała.

Diana poczuła jego twardość przy swoim brzuchu. Tego już było za wiele.

- Obiecuję.

- Kłamczucha. Jeżeli w przyszłości spróbujesz mnie oszukać, będę wiedział.

- Ja nie jestem Charlotte!

Przeturlał ją na plecy i szybko ułożył nogi na jej nogach. Teraz mógł dostrzec zarys jej twarzy.

- Szkoda, że nie mogę widzieć cię lepiej. Szkoda, że nie mogę cię związać. Szkoda, że jesteś teraz taka kobieca.

Pochylił głowę i pocałował ją. Najpierw trafił w nos, potem w policzek. Kiedy odnalazł jej usta, próbowała go ugryźć.

- Zostaw mnie, Lyonie.

Jej głos brzmiał słabo. Była przestraszona. Bała się jego czy własnych uczuć? Jego opinia o samym sobie i jego męska duma podpowiadały mu, że bała się samej siebie.

- Jesteś nagi, niech cię! - Jej dłoń odsunęła się od jego pleców jak oparzona.

- Tak, i chcę, żebyś ty też była. Szkoda. Wiedziałaś, że jestem nagi. Dotykałaś mnie, gdzie popadnie.

Puścił ją i wstał.

- Dość płaczów, Diano. Idź spać i postaraj się nie śnić o mojej śmierci. To się nie zdarzy.

- Nie - powiedziała bardzo cicho. - To ty chcesz mojej śmierci.

- Nie bądź większą idiotką, niż byłaś dotąd. - Ostroż­nie odsunął się od niej i ułożył z powrotem na koi.

- Byłabym wielce zobowiązana, gdybyś przestał pysznić się przede mną swoim ciałem.

Lyon wiedział, że nie mogła go widzieć, a przynaj­mniej nie dokładnie.

- Pysznić się moim ciałem? Nigdy jeszcze nie sły­szałem, aby oskarżano o to mężczyznę. Ale to bez znaczenia. Czy jeśli będę się pysznił, to cię zniechę­ci? Będziesz w stanie trzymać ręce z dala ode mnie?

Zaśmiał się głęboko, wyobrażając sobie całkiem wyraźnie Dianę zgrzytającą zębami z wściekłości.

- Czy mam cię nauczyć, jak się pysznić, Diano? Oczywiście, kobiety wydają się to umieć w naturalny sposób, ale może chciałabyś lekcję? Mógłbym zare­klamować sam siebie jako Nadzwyczajnego Mistrza Pysznienia Się, jeśli bym kiedyś znalazł się w finan­sowych tarapatach. Co o tym sądzisz?

- Cieszę się, że uważasz własny humor za tak za­bawny. Ale cóż, jesteś dla siebie najlepszą publiczno­ścią.

Oparł łokcie na kolanach, ujmując twarz w dłonie.

- Czy opowiadałem ci kiedykolwiek o suczce, któ­rą miałem jako chłopiec? Nie opowiadałem? Cóż, moja droga, na imię miała Chloe, głupie to imię, za­pewne, ale pasowało do jej mieszanego pochodze­nia. Znalazłem ją niemal zagłodzoną na śmierć w ro­wie i uratowałem. Czy była zachwycona, że ją urato­wałem? Och, nie, nie zdobyłaby się na to, żeby mi za­ufać. Za każdym razem, kiedy próbowałem okazać jej uczucie, gryzła mnie w rękę. Bardzo niewdzięcz­na suka, nie sądzisz?

- Bardzo bystra suka!

- Cóż, w każdym razie poskromienie jej stało się moim celem. Wciąż warczała i gryzła na każdy dotyk mojej dłoni, dopóki wreszcie nie zabrałem jej do łóż­ka. Mówiłem do niej w nocy, w ciemności, bardzo podobnie jak rozmawiamy teraz. Po mniej więcej ty­godniu odkryłem, że przesunęła się z nóg łóżka na środek. Niedługo potem znalazłem ją przytuloną do mojej piersi. Potem lizała mi twarz. Uwielbiała, kiedy drapałem ją za uchem. Machała ogonem z ra­dości.

- Czy już skończyłeś?

- Nie. Ku mojej chłopięcej uciesze, stała się moją oddaną maskotką, podążała za mną wszędzie, za każdym razem słuchała z najwyższym zaintereso­waniem, kiedy mówiłem. To było bardzo satysfakcjo­nujące.

Lyon przerwał, czekając na ostrzał artylerii Diany.

- Czy nie doceniasz porównania?

- Ja nigdy nie ugryzłam cię w rękę, o ile dobrze pa­miętam - odezwała się wreszcie, a Lyon był pewien, że słyszy w jej glosie tłumiony śmiech. Znowu była z nim na równej stopie. A on nadał borykał się z tym samym problemem.

- Czy ufasz mi, Diano?

- Być może mogłabym się nauczyć, gdybyś miał drapać mnie po łokciach.

- Czy machałabyś ogonem z radości?

Jej poduszka uderzyła go w twarz.

- No, no - zbeształ ją. - Gniazdko nie jest kom­pletne bez poduszki. Masz. - Odrzucił. - Na czym to ja skończyłem?

- Lyon, ty mnie nie znalazłeś umierającej z głodu w rowie. A ja nie jestem suką którą trzeba poskro­mić.

- Większość kobiet jest.

- Znowu wykazujesz klasyczne objawy swojej charlotteriozy.

- Naprawdę? Być może masz słuszność. Cóż, roz­ważę to. A teraz czy możesz iść spać bez zalewania się znowu łzami?

- Jesteś wstrętnym gburem, Lyonelu Ashtonie!

- Ach, więcej komplementów. Obawiam się, że wyzionę ducha od twojej hojności w słowach.

Jeśli chodzi o Dianę, uznała, że jest bezpiecz­na od jego napaści przez kolejne cztery dni i noce. Jej umysł był płodny. Coś wymyśli. To dziwne, ale pokrzyżowanie mu planów sprawiło jej niewielką przyjemność.

Przeklęty arogancki zwierzak. Suka do poskromie­nia... tym była?


Utrzymywała się dobra pogoda i stały wiatr. „Morska Wiedźma” mknęła w stronę St. Thomas w rekordowym tempie.

- Już całkiem niedługo - powiedział Rafael do Diany, która teraz stała za olbrzymim kołem ste­rowym. - Nieco wyżej na wiatr - dodał.

- Statek reaguje tak pięknie - odparła Diana, uno­sząc wyżej głowę, by lepiej zobaczyć wydęte żagle. - Zupełnie nie tak jak moja mała żaglówka.

- Jesteś znakomitym żeglarzem, jak na kobietę.

Zmarszczyła czoło na te słowa i zobaczyła złośliwy uśmiech Rafaela.

- Ty i Lyon - powiedziała.

- Przyjmuję to jako komplement. Blick mówi, że obrabowałaś jego biedną głowę z całej wiedzy. Wy­dajesz się kobietą o wielu zdolnościach, Diano.

Uśmiechnęła się do niego z roztargnieniem, gdyż „Morska Wiedźma” w tej chwili przechyliła się ostro. Diana wyprostowała koło, zdając sobie sprawę, że mięśnie ma obolałe od kontrolowania kursu okrętu.

- Jestem pewien, że twój mąż musi się z tym zga­dzać - dodał powoli.

Ściągnęła brwi.

- Lyon jest, cóż, on jest bardzo... Ach, popatrz, fregata! Spójrz na ten długi, rozwidlony ogon. Zbli­żamy się do domu.

- Szkoda.

- Szkoda czego?

- Że nie dokończyłaś tej niewątpliwie fascynującej uwagi na temat swojego męża.

On wie”, uzmysłowiła sobie. On wie. Ale skąd? Czy Lyon powiedział mu prawdę? Czy to była jego nowa sztuczka? Jej menstruacja skończyła się kilka dni temu, ale Lyon nie próbował jej uwieść. Żałowa­ła, że nie wiedziała, co knuł, ale nie pozwoliła Rafa­elowi wciągnąć się w rozmowę tak, by ujawnić swoje uczucia. Albo może Lyon po prostu uznał, że nie by­ła warta jego zachodu i jego dalszych pochlebstw. Być może nie dążył już do honorowego wyjścia. Ki­wając głową pomyślała, że niepotrzebnie się przej­muje. Bądź co bądź, jego honorowe wyjście nie było jej wyjściem.

- Bardzo bym chciała umyć włosy - powiedziała. - Sądzisz, że mógłbyś wyczarować dla nas trochę desz­czu?

- Możliwe. Spójrz tam, na zachód. Powiedział­bym, że będziemy mieli dość deszczówki, żeby napeł­nić dodatkową beczułkę dla twoich włosów.

- Przed wieczorem?

- Tak, tak myślę. A teraz daj mi koło, zanim ra­miona zamienią ci się w bezużyteczne kolki. Jak większość kobiet, „Morska Wiedźma” potrzebuje od czasu do czasu mocnej ręki. Właściwie to prawie przez cały czas.

Posłał jej zawadiacki uśmiech, ale Diana zaczęła się zastanawiać, czy nie mówił najzupełniej poważ­nie. Czy on z jakiegoś powodu nie znosił kobiet i zmuszał się, by być miłym dla niej ze względu na Lyona? Czy charlotterioza mogła być tak po­wszechna?

- Myślę, kapitanie Carstairs, że zapewne spotka pana gwałtowny koniec. Z ręki kobiety.

Ku jej zaskoczeniu zareagował na jej zwykły żart zaciśnięciem warg, a wyraz jego twarzy stał się tak ponury, że aż się przestraszyła. Potem się uśmiech­nął, ale ten uśmiech nie rozjaśnił jego oczu.

- To, moja pani, jest mało prawdopodobne.

Opuściła go, zupełnie nie wiedząc, co myśleć. Ni­gdy nie zrozumie mężczyzn.

Znalazła Lyona siedzącego na grubym zwoju liny i rozmawiającego z Rollo. Wyraźnie świetnie się ba­wił. Obserwowała go przez chwilę, niezauważona. Lyon nie był tak mocno opalony jak Rollo - czy jak Rafael, skoro już o tym mowa - ale w jej oczach wy­glądał pięknie. Rękawy koszuli miał podwinięte i Dia­na patrzyła na jego przedramiona. Uznała, że miał męską opaleniznę i bardzo silne męskie muskuły. Otrząsnęła się. Była niemądra i perwersyjna. W tym momencie Lyon zobaczył ją i urwał w pół słowa.

Rollo wytrzeszczył oczy, zaskoczony intensywno­ścią pragnienia, które dostrzegł w oczach hrabiego. Odezwał się nieco nerwowo:

- Przyszła jej wysokość. Zajrzę do pana później, proszę pana.

- Piękne z ciebie stworzenie - powiedział Lyon, kiedy podeszła do niego. - Pomimo tych piegów, które mnożą się w ogromnym tempie. - Wyciągnął się, opierając na łokciach. - Zostań tu, Diano, jeśli laska. Jest mi gorąco, a ty zasłaniasz słońce.

- Chcę z tobą porozmawiać, Lyonie.

- Patrzysz na człowieka, który oczekuje każdego twego słowa z najwyższą uwagą.

- Bądźże poważny!

- Dlaczego?

- Lyonie, Rafael wie. Żądam odpowiedzi, czy to ty mu powiedziałeś.

- Czy powiedziałem mu co, Diano? To, że zamiast moją kochającą żoną, jesteś moją kochanką?

Zawiał wiatr i Diana przyklepała spódnice. Wzdy­chając, usiadła obok Lyona. Przez długą chwilę po­dziwiał jej profil. Niech ją licho, zachwycał go nawet kształt jej małych uszu.

- Tak - powiedziała wreszcie, odwracając twarz w jego stronę. - To właśnie miałam na myśli. Czy planujesz dołączyć biednego kapitana do twojej kampanii?

- Czy to powiedział ci Rafael?

- Nie, z jego tonu po prostu wywnioskowałam, że on wie.

- Właściwie to Rafael rozmawiał ze mną jakiś czas temu. Ten człowiek nie jest głupcem, Diano. Nie był­bym zdziwiony, gdyby zarówno Rollo, jak i Blick także byli świadomi naszej... sytuacji.

Diana podniosła koniec liny i zaczęła ćwiczyć wią­zanie węzłów. Jej palce były długie i zwinne. Lyonel pomyślał o jej palcach gładzących jego ciało, piesz­czących go, trzymających go... Miał ochotę jęknąć.

- Z jakiejś niewytłumaczalnej przyczyny - mówił dalej z zamyśleniem, dławiąc w sobie zarówno obraz, jak i jęk - wydają się darzyć cię pewną estymą stąd to okazywanie ci szacunku, nawet mimo że myślą iż ze mną sypiasz.

- Nie sypiam z tobą Lyonie.

- Prawie. Trzy stopy to niewielka odległość, czyż nie?

- To wystarczy.

Zaśmiał się.

- Wiesz, już od dawna nie czułem się tak odprężo­ny. Morska podróż, jak sądzę, znakomicie ożywia.

Odezwała się nieprzyjemnym tonem:

- Ożywia po czym? Po zbytnim folgowaniu sobie z twoją małą miłostką?

- Zazdrość, moja droga? To mnie cieszy, jak mi się zdaje, chociaż ta gra już mnie męczy.

- Ja w nic nie gram, Lyonie.

- Nie grasz? Cóż, może i nie. Stwierdziłem, że za­pewne masz rację. Dlaczego miałbym się przejmo­wać, bądź co bądź, czy zostaniesz wykluczona po­za nawias twojej zżytej, małej społeczności? Czy zo­staniesz obwołana ladacznicą, dziwką albo flądrą? Myślę, że spróbuję ujść gniewowi twego ojca, dopil­nuję swoich interesów i wrócę do domu. To, co ty zrobisz, to już twoja sprawa.

- Nareszcie zaczynasz wykazywać oznaki inteli­gencji - powiedziała, ale w jej głosie brak było pew­ności. Wrażliwe uszy Lyona wychwyciły w nim niepo­kój, być może smutek.

Doskonale”, pomyślał.

Z namaszczeniem uniósł dłoń i lekko pogładził ją koniuszkami palców tuż nad uchem. Znieruchomia­ła, a potem odskoczyła od niego.

- Wiesz co, Diano - powiedział w zadumie, obser­wując uważnie - w twoim najlepszym interesie mo­głoby leżeć zdobycie pewnego doświadczenia, zanim zostaniesz ciśnięta mężczyznom na pożarcie jako osławiona ladacznica. Może nauczysz się nie reago­wać tak gwałtownie, jeżeli któryś z nich dotknie two­jego ucha tak jak ja teraz. Wiesz, nie powinnaś oka­zywać zainteresowania ani przyjemności, tak jak przed chwilą przy mnie.

- Gdyby to ci się udało, wyrzuciłabym cię za burtę.

Zerwała się na równe nogi, raz jeszcze przyklepa­ła swoje wydymające się spódnice, i odwróciła się. Słyszała za sobą jego szyderczy śmiech, pełen zado­wolenia.

Kilka godzin później lunęło, tak jak przewidział Rafael. Diana niecierpliwie drapała się po głowie, mając nadzieję, że wystarczy deszczówki na porząd­ne mycie. Zjadła obiad sama w kajucie, po czym po­prosiła Neddie'ego, by przyniósł dla niej wannę.

Kiedy z drewnianej wanny parowała ciepła woda, Diana podniosła ku Neddie'emu uśmiechniętą twarz.

- Czy kapitan i mój mąż nadal jedzą obiad?

- Myślę, że grają w karty, proszę pani. Przynio­słem im butelkę brandy.

Diana tylko się uśmiechnęła. Neddie uparcie od­mawiał nazywania jej Dianą.

- Dziękuję - powiedziała.

Kiedy została sama, rozplotła włosy w rekordo­wym tempie, zdjęła ubranie i weszła do wanny. Kie­dy się zanurzyła, wydała z siebie płynące z głębi ser­ca westchnienie rozkoszy. Umyła włosy perfumowa­nym mydłem o zapachu lawendy, jej ulubionym, a potem umyła je jeszcze raz.

- Znowu jestem ludzką istotą - powiedziała sama do siebie.

- Rzeczywiście, powiedziałbym, że zachwycającą ludzką istotą pici żeńskiej.

Woda z chlupotem przelała się z wanny, kiedy Diana podskoczyła, spoglądając mu w twarz.

- Jak śmiesz! Wynoś się, Lyonie!

- Twoje włosy są takie długie i gęste. Nie widzę ani kawałeczka ciebie, co za szkoda.

Stał nad nią z rękoma na biodrach. Blask w jego niebieskich oczach sprawiał, że czuła najdziwniejsze wrażenia. Przełknęła ślinę, bezwiednie zakrywając piersi dłońmi, chociaż i tak były zasłonięte grubym welonem mokrych włosów.

- Proszę - powiedziała, a jej glos zadrżał. - Proszę, po prostu wyjdź.

- Nie.

Usiadł na krześle przy biurku i położył nogi na blacie. Wyglądał na zupełnie zrelaksowanego.

- Czekałem na trochę deszczu.

- Podejrzewam, że też musisz się wykapać!

- Wykapałem się. Kilku z nas rozebrało się na po­kładzie i pohasało sobie w deszczu. Użyliśmy mydła, ale ono nie pachniało tak słodko jak twoje. Męskie mydło, myślę, że tak byś je nazwala. To było bardzo orzeźwiające doświadczenie. Skoro mnie unikasz, nie musiałem się martwić, że wyjdziesz na pokład i nas zaskoczysz.

Diana popatrzyła na gruby ręcznik leżący na pod­łodze, trzy stopy poza zasięgiem jej ręki.

- Myślałam, że grasz w karty z Rafaelem.

- Nie ma mowy.

- Neddie powiedział, że zaniósł wam butelkę brandy.

- Zostawiłem ją Rafaelowi.

- Nie jesteś dżentelmenem, Lyonie.

- Nie, zapewne nie, ale jestem człowiekiem zde­terminowanym, Diano. Wesz, moja droga, jeżeli przyglądam się dość uważnie, mogę zobaczyć białe wzgórki twoich piersi.

Zawyła, a on się zaśmiał.

- Czy ty się przede mną nie popisujesz?

- Lyonie, wynoś się!

- Zaczynasz się powtarzać, Diano. Czy chciałabyś, żebym się do ciebie przyłączył? Myślę, że dałbym ra­dę. Wyobraź sobie, jak się wokół mnie owijasz.

Potrafiła to sobie wyobrazić i to sprawiło, że po­czuła wściekłość na niego i na siebie.

- Lyonie, na pewno zrobię ci coś okropnego, jeże­li nie wyjdziesz, i to już.

- Wizje dziurawca?

- Czekałeś na to, czyż nie?

- Cóż, wolę się kochać, kiedy partnerka jest czysta i świeża jak wiosenne kwiaty. Czy to lawenda? Bar­dzo milo. - Miał ściągnięte brwi, ale wyglądał na roz­bawionego. - Widzisz, mam stanowczy zamiar wyca­łować każdy cal twojego ciała. Wolałbym, oczywiście, żeby twoje włosy byty suche, ale jakoś sobie poradzę. Czy woda nie robi się nieco za chłodna? Czy nie marszczysz się trochę od zbyt długiego siedzenia w wannie?

Zaczynała się marszczyć, do licha z temperaturą wody. Musiała zapanować jakoś nad tą niedorzeczną sytuacją. Spokojnie zaczęła nabierać wody w dłonie i polewać nią włosy. Potem zebrała włosy i zaczęła je wyżymać. Uznała, że z miejsca, w którym siedział, nie mógł jej zobaczyć, a przynajmniej niewyraźnie. Owinęła włosy wokół głowy, zakręciła je tak, by przez chwilę się trzymały, a potem bez uprzedzenia cisnęła w niego gąbką i kostką lawendowego mydła.

Nie spojrzała, by sprawdzić celność swoich rzutów, tylko wyskoczyła z wanny i chwyciła ręcznik. Nie od­wróciła się twarzą do Lyona, dopóki nie okryła się dokładnie.

Wycierał sobie twarz i patrzył chmurnie. Roze­śmiała się.

- Nie - powiedział do niej spokojnie. - Ty mnie ni­gdy nie znudzisz, Diano.

- Cóż, ty nudzisz mnie! Czy teraz wyjdziesz, Lyonie? Twoja zabawa się skończyła.

- Zobaczyłem błysk ślicznej białości - powiedział i westchnął dramatycznie. Podniósł gąbkę i otarł so­bie mydło z twarzy. - Albo znakomicie strzelasz, al­bo masz wielkie szczęście. Więc co?

Szczęście”, pomyślała, ale na głos powiedziała:

- Jestem dobra w wielu rzeczach.

- Dziś w nocy sprawdzę twoje twierdzenie.

Stała pośrodku kajuty, owinięta bezpiecznie gru­bym ręcznikiem, i przyglądała mu się wśród grobo­wej ciszy. Co robić? Wyglądał jak ktoś, kto w pełni kontroluje sytuację. Co gorsza, jak ktoś zdetermino­wany.

Nagle jej oczy rozbłysły, gdy przypomniała sobie jego prześmiewczą rozmowę z dzisiejszego popołu­dnia. Dlaczego by nie użyć jej przeciwko niemu?

Przybrała pozę, która jej zdaniem była uwodzicielska.

- Wiesz, Lyonie, zawsze uważałam cię za ładny okaz męskiej rasy. - Powoli przesunęła językiem po dolnej wardze. Czy Lyon zesztywniał? - Być mo­że powinnam ci pozwolić na udzielenie mi lekcji. Za­ofiarowałeś się, czyż nie? Wiesz, jest wielu mężczyzn w Indiach Zachodnich, samotnych mężczyzn, którzy uważają mnie za piękną, którzy mnie pragną którzy daliby mi wielką rozkosz, kiedy będę wiedziała, o co w tym wszystkim chodzi. Myślę, że może powinnam posmakować tego, co mają do zaoferowania. Co za różnica, jeżeli ty będziesz pierwszy? Z pewnością nie będziesz ostatni.

Pozwoliła ręcznikowi się zsunąć, uważając, by nie opadł poniżej jej piersi. Miała opuszczone rzęsy, ale była świadoma każdej miny Lyona. Wyglądał na nie­zdecydowanego. Miała ochotę roześmiać mu się w twarz, wiedząc, że myśli o Charlotte i zastanawia się. Tak, zastanawia się. Nieufny drań.

- Być może mógłbyś mi też powiedzieć, jak nie po­cząć dziecka. Jeżeli kiedykolwiek zdecyduję się zo­stać matką, chciałabym zadecydować, kogo uczynić ojcem. Czy opowiadałam ci o Jonathanie Crowleyu? Ach, cóż to za przystojny mężczyzna; nie dość dobry dla mnie, rzecz jasna, ale z pewnością mogłabym nacieszyć się nim bez ślubu, czyż nie? - Zadrżała leciut­ko i pozwoliła ręcznikowi osunąć się nieco niżej. Dzięki niebiosom, że była tak dobrze wyposażo­na przez naturę, bo inaczej ten okropny ręcznik od trzech minut byłby już na wysokości jej talii. Zo­baczyła, że ma Lyona na widelcu. Wyglądał na roz­wścieczonego. Był blady. Miał dłonie zaciśnięte w pięści. Stał sztywno jak posąg.

- Tylko pomyśl o porównaniach, jakich będę mogła dokonać. Obiecuję wykorzystywać cię jako standard, Lyonie. Mówisz, że jesteś taki męski. Być może za rok lub dwa będę mogła napisać i opowiedzieć ci, jak do­brze wypadasz w porównaniu z moimi innymi, hm, partnerami. No no, nawet nie drgnąłeś. Czy nie mogę mieć mojego pierwszego doświadczenia teraz? Bądź co bądź, im szybciej pozbędę się dziewictwa, tym szyb­ciej będę mogła przejść do trudniejszej do zdobycia i zapewne bardziej fascynującej zwierzyny.

Lyon nie poruszył się. Patrzył na jej język, ślizgają­cy się po wargach. Podniecało go to. Miał ochotę ją udusić. Kolejna Charlotte, oto czym była, i to wła­śnie teraz, kiedy zaczynał wierzyć, że ona jest inna. Nieco zmieniła pozycję, zapraszając go skinieniem, jak zrobiłaby to doświadczona ulicznica. Mokre wło­sy pasmami opadały jej na twarz, na ramiona. Powin­na dzięki temu wyglądać uwodzicielsko, ale tak nie było.

- Wiesz, Lyonie, myśl o byciu wierną jak pies mę­żowi jest strasznie nudna. Nie, wcale by mi się to nie podobało.

To przepełniło czarę. Zerwał się z krzesła, prze­wracając je, i chwycił się krawędzi biurka tak mocno, aż kłykcie mu zbielały.

- Ty mała ladacznico! Do diabła, nie poślubiłbym cię, nie tknąłbym cię... Jesteś zupełnie taka sama jak wszystkie, czyż nie? Goniąca się suka! Weź swoje dziewictwo i przehandluj je gdzie indziej. - Palnął się dłonią w czoło. - Ile jeszcze trzeba, żebym się wresz­cie nauczył? Muszę być najgłupszym mężczyzną na świecie.

Wypadł z kajuty, nie patrząc za siebie.

Diana uśmiechnęła się, potem drgnęła na dźwięk zatrzaskiwanych drzwi. Wygrała. Nie będzie jej wię­cej niepokoił. Nie będzie.


Dokładnie się wysuszyła i włożyła nocną koszulę. Usiadła na koi i zaczęła rozczesywać splątane włosy. Wygrała, i tak było najlepiej. Odegrała przed nim wspaniale przedstawienie. A on w nie uwierzył. Czyż­by była aż tak dobra? Czy po prostu chciał uwierzyć, że Diana jest taka jak jego najdroższa Charlotte?

Cóż, stało się. Teraz zostawi ją w spokoju.

Dlaczego więc poczuła się nagle tak, jak gdyby zrujnowała coś bardzo cennego?

Dlaczego czuła się tak, jak gdyby raczej przegrała, niż wygrała?

On cię nie kocha, idiotko. Tak jest najlepiej. Do diabla z jego niemądrym honorem”. Cóż, to nie była już dłużej kwestia honoru czy poświęcenia. To w ogóle nie była już dłużej żadna kwestia.

Diana bardzo długo nie mogła zasnąć.

Tej nocy Lyon nie wrócił do kajuty.

ROZDZIAŁ 15

Głodny człowiek to zły człowiek.

I. HOWELL „PRZYSŁOWIA”


- Lyonie, wyglądasz tak samo okropnie jak mój kot, który zjadł parszywego szczura i zdechł. Biedny łobuz, wabił się LeBeau. Szkoda, naprawdę całkiem go lubi­łem. Ale zdechł ze starości, gdy miałem osiem lat.

Kapitan popatrzył na Lyona. Hrabia wyglądał upiornie.

- Ty tak samo, Rafaelu - odezwał się wreszcie Lyon.

- Musisz się ogolić i zmienić ubranie. Można po­myśleć, żeś w nim spal.

- Bo spałem.

- Kłopoty w raju? Ostatniej nocy miałem niejasne wrażenie, że... Cóż, nieważne. Czy mogę w czymś po­móc? Ciągle mam tę butelkę brandy.

- To suka i ma tyle samo moralności, co ten szczur, od którego zdechł twój kot.

Rafael gwizdnął.

- Do diabła, lepiej trzymaj się od niej z daleka, Rafaelu, bo inaczej zapewne spróbuje ściągnąć z cie­bie spodnie. - Nagle Lyon zdał sobie sprawę, że strasznie niestosownie tak mówić o damie... O da­mie, ha! - Och, zapomnij o tym.

Lyon odszedł sztywnym krokiem, z rękoma wbity­mi w kieszenie i z opuszczoną głową. Nigdzie na świecie nie mogło być bardziej żałosnego drania. Zaczekał z wracaniem do kajuty, aż był pewien, że nie zastanie tam Diany. Z powodzeniem unikał jej do końca dnia.

Tego wieczoru przy obiedzie Rafael przyłapał się na zerkaniu to na Dianę, to na Lyona. Co się stało, u licha?

Kapitan popijał wino.

- Co robiłaś przez cały dzień, Diano?

- Nic ważnego - odparła, nie podnosząc wzroku znad ciągle pełnego talerza.

Statek przechylił się lekko na lewą burtę i jej wide­lec ześlizgnął się na podłogę. Lyon i Diana pochylili się jednocześnie i zderzyli głowami. Oboje odskoczy­li jak oparzeni. Rollo podał Dianie widelec. Podzię­kowała mu zduszonym głosem.

- Mam nadzieję, że czujesz się dobrze, Diano - powiedział.

- Oczywiście. Dlaczego pytasz?

Rafael tylko potrząsnął głową ale miał świado­mość, że Lyon na niego patrzy i że przez krótką chwilę w jego oczach pojawił się niepokój.

Diana wymówiła się kilka minut później i uciekła do kajuty. Lyon zaś pozostał przy kapitańskim stole, dopóki Rollo i Blick nie życzyli im dobrej nocy.

- Dlaczego ją o to zapytałeś? - zainteresował się Lyon.

Rafael rozsiadł się na krześle.

- Bez powodu, doprawdy - powiedział wreszcie, jak gdyby znudzony. - Zjadła tyle, co nic, a po tym, co powiedział mi Neddie, cóż... - Urwał i zaczął się bawić kawałkiem chleba.

- Co powiedział ci Neddie?

- Och, tylko że słyszał, jak płakała w waszej kaju­cie. Martwił się, ale nie miał odwagi jej niepokoić. Chociaż wychowywała go matka, która żłopała gin, wciąż jest bardzo wrażliwy wobec słabszej płci.

- Niech ją diabli! Ta chytra mała suka nie ma po­wodu do płaczu!

Rafael uniósł brew, ale nic nie powiedział.

Lyon klął kwieciście. Rafael odwrócił się, żeby ukryć łobuzerski uśmieszek. Wreszcie kiedy hrabia dokończył wyjątkowo barwne przekleństwo, odezwał się:

- To nie moja sprawa, co się dzieje między wami. Jednak dobijemy do St. Thomas w ciągu kilku dni. Szacuję, że Lucien Savarol spotka się z córką w cią­gu trzech następnych. Rzekłbym, że to mato czasu, by dokończyć sprawy.

- Nie ma czego dokańczać - powiedział Lyon naj­bardziej lodowatym tonem, jaki Rafael u niego sły­szał. - Nie teraz.

Boże”, pomyślał, „tym głosem hrabia mógłby za­mrozić wino w kieliszku”.

- Cóż, nieważne. Zapewne to dobrze, że odkryli­ście, iż do siebie nie pasujecie. Co by było, gdybyście byli już po ślubie i stwierdzili, że się nienawidzicie? Co do Diany Savarol, to nie wyobrażam sobie, że jej ojciec wyrzuci ją ze swojej plantacji na wyspie.

Lyon nie odezwał się słowem. Rafael podniósł się z krzesła i podszedł do drzwi swojej kajuty. Przez ra­mię powiedział z wyraźnym żalem:

- Szkoda, że ja się nie żenię. To śliczna dziewczy­na. Kto wie? Nadal mam kilka dni. Skoro ty nie je­steś już zainteresowany, a nawet wydajesz się mieć do niej najwyższą odrazę, to może ja...

- Niech cię, Carstairs! Dotknij jej, a przybiję two­ją skórę do masztu.

- Do którego masztu?

- Do obu.

- No cóż, rozważę to. - Rafael się uśmiechał.

Lyon wrócił do swojej kajuty, kiedy zmęczenie wzięło nad nim górę. Tej nocy była prawie pełnia i mógł wyraźnie widzieć Dianę, bezpieczną w swoim gniazdku na podłodze, mocno śpiącą. Śpiącą snem niewiniątka, jak pomyślał ze złością.

Już po chwili leżał na swoim nakryciu, nagi, a w je­go myślach panował chaos. Mógł usłyszeć równy od­dech Diany. Jego ostatnią myślą przed zaśnięciem było: dlaczegóż by nie nacieszyć się jej ciałem, zanim ją opuści? Zaofiarowała mu je, bądź co bądź. Tak, dlaczego by nie skorzystać? Potem pozwoli jej uwo­dzić wszystkich innych mężczyzn na Wyspach Dzie­wiczych. Nie będzie się tym przejmował.


Przez dwa kolejne dni nie wprowadził tego w czyn.

- Prawie jesteśmy w domu - powiedziała Diana, a jej oczy błyszczały z podniecenia.

Wydawało się, że Lyon na moment zapomniał, iż ze sobą nie rozmawiają.

- Popatrz tam, a zobaczysz to, o czym ci mówiłam. Te wszystkie wyspy. Niektóre są jałowe jak pustynia, ale te inne... one są takie piękne. Zielone, bujne, z cudownymi strumieniami słodkiej wody. I te wszystkie kwiaty, takie kolorowe i piękne, że trudno oderwać wzrok.

Lyon nadal nic nie mówił, ale spojrzał. A więc to zobaczył Kolumb. Widok lądu wywołał dziwne po­czucie bezpieczeństwa. A Diana miała rację, nagle poczuł się tak, jak gdyby naprawdę znaleźli się w ja­kimś wyraźnie określonym miejscu. Nie byli już tylko nic nieznaczącymi istotami błąkającymi się po bez­kresnym oceanie.

Było bardzo ciepło, a woda na Karaibach była zu­pełnie inna niż w Atlantyku. Przybierała niewyobra­żalną ilość odcieni błękitu. Lyon patrzył na pelikany, wpadające do morza w poszukiwaniu pożywienia. I na niezliczone fregaty. Był zafascynowany.

Nagle powiedział, nie patrząc na Dianę:

- Postanowiłem przyjąć twoją ofertę.

- Jaką ofertę?

- Dziś wieczorem wprowadzę cię w miłość. Nie, tak naprawdę nie w miłość - poprawił się. - W seks, czysty seks.

Przełknęła ślinę. Posiała mu coś, co - jak miała nadzieję - było uśmiechem syreny.

- Naprawdę, Lyonie? Nie jestem pewna, czy chcę, żebyś to ty był pierwszy. Przebywam z Rafaelem już od wielu dni i uważam, że jest bardzo jurny, bardzo męski.

- Myślałem, że jestem jedynym męskim mężczy­zną jakiego znasz - powiedział. W jego głosie nie było już tak surowej determinacji.

Jej przeklęty uwodzicielski uśmiech pozostał nie­wzruszony. Wzruszyła ramionami.

- Sądzę, że już zaczęłam poszerzać swoje horyzon­ty, że tak powiem.

Jego uczucia w tej chwili były proste i niedwu­znaczne. Miał ochotę złoić jej skórę.

- Jeszcze nie - rzekł, ściągając brwi.

Miał na końcu języka, że jeżeli tej nocy będzie spała w kajucie, on zamierzają wziąć tak czy inaczej, po dobroci lub nie. Zatrzymał tę obietnicę dla siebie. Mógł ją sobie wyobrazić maszerującą do kajuty Ra­faela i budującą to swoje cholerne gniazdko na jego podłodze, niech ją licho.

Zamiast tego zasalutował jej i odszedł.

Wygrałam”, pomyślała Diana, spoglądając za nim. „On teraz nie chce mieć ze mną nic do czynienia, kie­dy go przekonałam, że jestem zupełnie jak jego naj­droższa Charlotte”.

Odwróciła się do relingu i próbowała przypo­mnieć sobie swoje podniecenie wywołane bliskością domu.

Tylko półtora dnia drogi od St. Thomas”, pomy­ślała, układając się tego wieczora do snu. Nie mogła się doczekać spotkania z ojcem. Co do macochy i no­wego brata, nie chciała w tej chwili o nich myśleć. Gdzie był Lyon?

Zapewne spał na pokładzie.

Zapadła w płytki sen.

Lyon uśmiechał się w ciemności, kierując się od­głosem jej równego oddechu. Był nagi, był gotowy i był zdeterminowany. Nie chciał myśleć o tym, co robi. Nie, skoro ta pannica chciała zostać dziwką to da jej pierwszą lekcję. Przez moment zastanawiał się, ile czasu zajmie mu sprzedaż plantacji Mendenhalla. I wyzwolenie niewolników. Z pewnością nie będzie to trudne.

Lyon ułożył się obok niej; jej twarz była wyraźnie widoczna w świetle księżyca wpadającym przez iluminator.

Spojrzał na jej twarz i zatrzymał się. Wyglądała tak niewinnie, tak ufnie. Nakrycie było zsunięte aż do jej stóp i skrywała ją tylko nocna koszula. „Doskonale”, pomyślał. Przysunął się bliżej i zaczął bardzo powoli rozwiązywać trzy wstążki z przodu jej skąpego okry­cia. Poruszyła się, zarzucając jedną rękę za głowę.

Bardzo delikatnie rozchylił jej koszulę i zapatrzył się na jej piersi. Z trudem przełknął ślinę. „Jest tak cudowna”, pomyślał, przyglądając się jej w łagodnym świetle księżyca. Palce go świerzbiły. Pochylił się i wziął koniuszek jednej piersi do ust. Boże, smako­wała tak słodko, tak delikatnie.

Drgnął, kiedy usłyszał, jak cicho pojękuje.

Wypuścił ją w jednej chwili i popatrzył na jej twarz. Nadal spała, bez wątpienia śniąc erotyczny sen. Powrócił do swego przyjemnego zajęcia. Ujął jej pierś, poczuł jej ciężar w dłoni i ledwie zdołał po­wstrzymać jęknięcie. Żaden mężczyzna nigdy jeszcze nie dotykał jej piersi, nie pieścił ich.

Wkrótce zapragnął więcej. Wiedział, że już nic nie poradzi. Powoli podciągnął jej koszulę do pasa.

Z sykiem wciągnął powietrze. Długie białe nogi, zgrabne i smukłe... Jednak jego uwagę szybko przy­kuły gęste ciemnozłote kosmyki między jej udami i płaski brzuch nad nimi. Jęknął, nie mogąc się po­wstrzymać; czuł, jak jego męskość pulsuje i twardnie­je aż do bólu. Na moment zamknął oczy, a jego pal­ce widziały za niego.

Obudził ją jej własny jęk. Diana zamrugała, spo­dziewając się ciemności, ale ujrzała kaskadę księży­cowego światła z iluminatora. Niemal oszalała, ale tylko na moment. Potem poczuła dotyk jego gorą­cych ust, jego badające ją palce, i szarpnęła się.

- Lyonie!

- Sza - szepnął, nie podnosząc głowy.

Jego język odnalazł ją i poczuła się jak uśpio­na iskra rozniecona w pożar.

Intensywne doznania pochłaniały ją wprawiając jej umysł w niekontrolowane wirowanie, popychając jej ciało do odpowiedzi, ale wiedziała, że to nie w po­rządku, że to... Jęknęła, a potem nagle wróciła jej świadomość - tyle, ile jej jeszcze pozostało.

- Nie, niech cię...! - Odsunęła się gwałtownie, uderzając piąstką w jego nagie ramię. - Nie!

- Dobrze więc, skoro chcesz w taki sposób... Ale złożyłaś propozycję, pamiętaj o tym! - Lyon pod­niósł się na kolana, szarpnięciem rozchylił jej nogi i rzucił się na nią.

Poczuła jego męskość, napierającą, szukającą. Przytrzymywał ją swoim ciężarem. Poczuła jego usta przy swoim policzku, potem na swoich wargach.

- Proszę, Lyonie - wykrztusiła.

- Zaproszenie wyszło od ciebie, kotku - powie­dział. - Nie walcz ze mną Diano.

Siłą rozchylił jej nogi szerzej i poczuła, jak jego palce gładzą jej brzuch, pieszcząc ją aż ją znalazły. Poczuta palec wsuwający się w jej ciało, i własną wil­goć. Zadrżała. Rozchylił ją a potem jego męskość powoli zaczęła wchodzić w jej ciało.

Zaczęta walczyć z nim nie na żarty, ale nie mogła go odepchnąć. Miał urywany oddech i spoglądał na nią prąc do przodu - powoli, bardzo powoli.

- Lyonie, proszę.

- Błagasz mnie? Chciałaś mnie, czyż nie, Diano? Nie skrzywdzę cię... Poczuj mnie, Diano, jestem w tobie.

Nagle rozległo się głośne walenie w drzwi kajuty. Lyon zamarł.

- Lyonie! Diano! Szybko, ubierajcie się!

To był głos Rollo, szorstki i rozkazujący.

Lyonel miał ochotę wrzasnąć, ale nie mógł się po­ruszyć; jego ciało było jak odurzone jej dotykiem. Czuł, jak napiera na jej hymen. Jeszcze tylko chwila, jeszcze tylko trochę dalej.

- Już! Jesteśmy atakowani!

Lyon wyskoczył z niej i poderwał się na równe nogi. Oddychał ciężko, powoli i z bólem nabierając powietrza.

Atakowani! Co to miało znaczyć, do diabła? Nie, to Diana była atakowana. Lyon potrząsnął głową i odruchowo sięgnął po spodnie.

- Szybko! - krzyknął Rollo.

- Zakładaj ubranie, Diano.

Poderwała się na równe nogi, odrzuciła pogniecio­ną koszulę i chwyciła bieliznę.

- Idziemy, Rollo! - zawołał Lyon.

Usłyszeli oddalający się tupot jego stóp. Uświado­mili sobie, że słyszą tuziny stóp biegających nad ich głowami.

- Mój Boże, co się dzieje?

Nie było odpowiedzi na to pytanie. Lyonel nacią­gał buty, zmuszając się do zachowania spokoju.

Diana wcale się nie zastanawiała. Nie zniosłaby tego. Nie kłopotała się halką, tylko narzuciła suknie na koszulkę.

- Chodź - powiedział Lyon, kiedy wsuwała nagie stopy w pantofle.

Popędzili ku wyjściu, po schodkach w górę i przez luk na pokład. Spotkali Rafaela. Powiedział bardzo cicho:

- Dwa francuskie okręty wojenne około trzystu jardów od naszej sterburty. Zauważyli nas, diabli nadali tę pełnię księżyca. Nie chcę was dwojga na pokładzie, kiedy zacznie się walka. Możecie zgi­nąć, albo co gorsza, jeżeli nas pokonają zostalibyście wzięci do niewoli. Widzicie tę wyspę od naszej lewej burty? - Wskazał małą wypukłość lądu, której zarys mogli wyraźnie zobaczyć w świetle księżyca. - To nie dalej niż ćwierć mili. Mam nadzieję, że oboje umie­cie pływać. Chcę, żebyście teraz wyskoczyli i popły­nęli na wyspę. Kiedy będzie po wszystkim, wrócę po was. Diano, Lyonie, życzę wam obojgu szczęścia. Teraz chodźcie.

Poszli za nim w milczeniu, oszołomieni, na dziób statku.

- Powodzenia, Rafaelu - powiedziała Diana.

Przełożyła nogi przez reling i z gracją skoczyła do wody.

- Uważaj na siebie - powiedział Lyon, uścisnął dłoń Rafaela i poszedł w ślady Diany.

Zetknięcie z wodą było wstrząsem, ale już po chwili woda wydała się ciepła. Diana zobaczyła, jak głowa Lyona wyłania się na powierzchni, i za­wołała do niego, po czym zaczęła płynąć regularny­mi, kontrolowanymi ruchami w kierunku wyspy.

Lyon szybko uświadomił sobie, że nie był tak do­brym pływakiem jak Diana, ale był silny i dotrzymy­wał jej tempa. Kiedy tylko dotarli do fali przyboju, usłyszeli głośną kanonadę z dział.

- Och, nie - Diana odezwała się cicho, odwracając się, żeby spojrzeć w morze. - Lyonie, wierzysz, że Rafael uratuje „Morską Wiedźmę”?

- Jeżeli ktokolwiek zdoła, to właśnie on. Dalej, wydostańmy się na brzeg.

Oboje padli na piasek tuż za linią przyboju, i każ­de ciężko oddychało. Było słychać więcej huków dział i odgłosów strzelaniny, i zobaczyli w oddali wo­dę kłębiącą się wokół „Morskiej Wiedźmy”.

- Jeżeli Rafael jest bystry, oderwie się od nich i umknie.

- Jeżeli go do tej pory nie otoczyli - odparła Dia­na. - Tak mało było francuskich okrętów w tej okoli­cy. Nie rozumiem tego. Dlaczego oni tu są?

- Mam wrażenie, że Rafael nie jest zwyczajnym kapitanem statku handlowego - powiedział Lyon. - Jakaś tajemnica otacza tego człowieka i jego podróż do St. Thomas.

Nagle, kiedy bezpośrednie zagrożenie minęło, Diana odwróciła się, by spojrzeć na Lyona. Jego wło­sy były przyklejone do głowy, a ubranie przywarło do ciała. Diana patrzyła, jak ściąga buty.

- Wydawać by się mogło - powiedziała wolno - że moja cnota została ocalona przez Francuzów.

Popatrzył na nią, wiercąc palcami stóp w piasku.

- Powiedzmy, że nadal jesteś na wpół dziewicą, przynajmniej w tej chwili.

Poczuła go w sobie, napierającego, i wzdrygnęła się na to żywe wspomnienie. Usiadła na piasku i opuściła głowę między kolana.

- Mam nadzieję, że jesteśmy na jednej z tych two­ich rajskich wysp, a nie na takiej jałowej. Czy przy­padkiem wiesz, gdzie jesteśmy? Na której wyspie?

- Nie, a przynajmniej jeszcze nie. Być może rano coś rozpoznam.

Lyon wstał i rozejrzał się wokoło.

- Sądzę, że powinniśmy coś zrobić. Schronienie. - Nagle kropla deszczu uderzyła go w nos. - Deszcz - powiedział bezmyślnie. - Jasna cholera!

Księżyc został nagle przysłonięty. Diana uniosła głowę i poczuła, jak deszcz zaczyna zmywać słoną wodę.

- Mam nadzieję, że będzie silna burza. To by mo­gło uratować Rafaela i „Morską Wiedźmę”. Tak, schronienie.

Odeszli kawałek od wody; Lyon zatrzymał się, kie­dy dotarła do niego rzeczywistość.

- Nie mam najbledszego pojęcia, jak przetrwać na wyspie.

Deszcz zamienił się teraz w ulewę.

Diana powiedziała:

- Po pierwsze, przejdź kawałek plażą, zdejmij ubranie i opłucz się. Ubranie również, bo inaczej bę­dzie w żałosnym stanie i sztywne, kiedy wyschnie.

Lyon skinął głową i oddalił się od niej. Diana za­czekała, aż zniknął za zakrętem plaży, po czym zdję­ła ubranie. Umyła włosy i ciało w ciepłym, pulsującym deszczu. Takim jak język, usta i palce Lyona, i jego... „Dość tego, ty głuptasie!”. Chwyciła swoje ubranie i wyżęła je. Nie znosiła zakładania mokrej koszulki i sukni, ale nie mogła paradować przed Lyonem, nie mając nic na sobie. Podnosiła właśnie przemoczone pantofle, kiedy Lyon powrócił.

- A teraz co?

- Jest zbyt ciemno, żeby zbierać palmowe liście na schronienie. Spróbujmy znaleźć jakieś gęste listo­wie, żeby nas osłoniło przed najgorszym deszczem przez resztę nocy. Potrzebujemy snu.

- Może są ludzie na tej wyspie.

- Może są - zgodziła się. Nie powiedziała mu tego jeszcze, ale jeżeli na wyspie nie ma słodkiej wody, naprawdę będą w marnym stanie, i to bardzo pręd­ko.

Udali się w głąb lądu i szybko natknęli na plątani­nę roślinności, która osłoniła ich od najgorszego deszczu.

- Przynajmniej nie zamarzniemy na śmierć - powiedziała Diana, kładąc się. Nienawidziła mokrych ubrań, uczucia zimnej wilgoci. Lyon ułożył się obok niej, opierając plecami o drzewo, które Diana nazy­wała koniszałem.

- Tylko nie dotykaj liści, Lyonie. Wywołują pęche­rze.

- Jestem zaskoczony, że mi powiedziałaś.

- Gdybyś potarł liście, musiałabym wysłuchiwać twoich narzekań. Poza tym, nie byłbyś w stanie mi pomagać.

- Jakie ciepło i troska - powiedział i westchnął. Gałęzie i liście nad głową były tak grube, że tylko sporadycznie przedostawała się przez nie jakaś kro­pla deszczu. - To nadzwyczaj dziwaczne. Sam na sam z tobą, na pustynnej wyspie...

- Masz wielkie szczęście, że to nie jest pustyn­na wyspa! Jak dotąd widziałam mnóstwo palm koko­sowych i trochę „cukrowych jabłek”*5. Nie umrzemy z głodu. Co więcej, Lyonie, gdybyś nie był ze mną, nie oceniałabym twoich szans na przetrwanie zbyt wysoko.

Co dziwne, zgodził się z tym.

- Żałuję teraz, że nie przeczytałem „Robinso­na Crusoe” później niż w dumnym wieku lat ośmiu. Nie pamiętam nic a nic.

- Wszystko będzie dobrze - powiedziała stanow­czo. - Rafael przy tej burzy umknie Francuzom. Wróci po nas całkiem niedługo.

- Chociażby po to, by zyskać twoją wdzięczność i ciebie do łóżka.

Wciągnęła ze świstem powietrze.

- W przeciwieństwie do ciebie, mój panie, Rafael jest dżentelmenem.

Lyon zaśmiał się i krople deszczu spadły im na twarze z poruszonych liści nad ich głowami.

- Spróbujmy trochę się przespać. Mam nadzieję, że nie kręcą się tu jakieś stworzenia, żeby nas pod­gryzać?

- Słyszałeś ten dźwięk jak ćwierkanie? To coqui. Żaba drzewna. Nie gryzie. Nie ma tu nic okropnego, co by cię wystraszyło, obiecuję.

- Mówisz jak moja stara niania, która mi powta­rzała, że nie ma nocnych potworów, zjadających ma­łych chłopców. Dobranoc. Potrzebuję sił, żeby zaak­ceptować twoje wskazówki o przetrwaniu.

Wydawało mu się, że mruknęła jakieś przekleń­stwo, ale nie mógł go dosłyszeć. Uśmiechnął się, my­śląc po raz kolejny, że nigdy w najdziwniejszych snach nie wyobrażał sobie siebie w tak niezwykłej sy­tuacji.

- Uważaj na iguany, Lyonie.

Podskoczył.

- A cóż to jest, do diabła?

- Iguany wyglądają jak małe potwory, ale bardziej boją się ciebie niż na odwrót. Nie ma ich tu teraz wielu w pobliżu.

- Teraz dostarczyłaś mi pożywki dla snów, wielkie dzięki za trzymanie języka za zębami.

W ciągu długiej nocy obudził się raz, znalazł Dia­nę wtuloną w niego, i uśmiechnął się. Przygarnął ją bliżej. Zanim znowu zapadł w sen, uświadomił sobie wszystkie obce dźwięki, uświadomił sobie bujne ży­cie dokoła nich.

To zupełnie nie jest miejsce dla angielskiego hra­biego”, pomyślał.

ROZDZIAŁ 16

Rzeczy niegodziwe i plugawe nie pociągają

człeka cnotliwego.

SENEKA


- Mój Boże! Co to, u diabła, jest?

Lyon znalazł się oko w oko ze stworzeniem wiel­kości fretki. Było odrażające, i takie przebudzenie okazało się wstrząsem.

Diana usiadła gwałtownie, poczuła, że Lyon jest napięty jak struna i roześmiała się, widząc, co go wy­straszyło.

- To tylko mangusta - powiedziała, wciąż się śmie­jąc, i szturchnęła go w ramię. Popatrzyła, jak zwie­rzątko umyka. - Zostały przywiezione przez pierw­szych osadników, żeby zmniejszyć populację szczu­rów, które niszczyły trzcinę cukrową. Nie są już tak lubiane, bo są zbyt płodne i zżerają wszystko, co zo­baczą.

- Dziękuję - odparł grzecznie Lyon. - Nie mogę uwierzyć, jakie wszystko jest zielone. Czuję się tak, jakbym przez noc obrósł zielenią.

- To możliwe przy silnym deszczu. - Usiadła obok niego. - Cóż, z przodu jestem sucha, ale na plecach czuję się okropnie. - Przeciągnęła się. - Kiedy jed­nak wyjdziemy na słońce, wyschniemy w ciągu pół godziny.

- Twoje plecy są bardziej suche niż moje, założę się, bo wykorzystałaś mnie jako swoje gniazdko.

Przyjrzał się swoim niegdyś znakomitym skórzanym butom. Nawet one wyglądały na wilgotne i pozielenia­łe. Był obolały, przemoknięty i nadal wytrącony z rów­nowagi po spotkaniu z mangusta. Patrzył, jak Dia­na wstaje i przeciąga się, tym razem dokładnie. Jego ciało, bez jego zgody, zareagowało natychmiast.

- Niech cię licho - mruknął.

Popatrzyła na niego zdziwiona.

- Nie powiedziałam nic niestosownego. Czy za­wsze jesteś takim zrzędą o poranku?

Podniósł się i strząsnął nadmiar liści, które przykleiły mu się do ubrania.

- To najgłupsza rzecz, jaką od ciebie usłyszałem. Na miłość boską naszą sytuację trudno nazwać zwy­czajną. Mam tylko nadzieję, że nie wyglądam tak okropnie jak ty. - Odmaszerował na stronę, żeby ulżyć naturze.

Diana popatrzyła za nim.

- Gdybym mogła, odpłynęłabym stąd i zostawiła cię tutaj - powiedziała, kiedy wrócił.

Zatroszczyła się o własne potrzeby, po czym wró­ciła na plażę. Lyon już tam był i wystawiał twarz w stronę świecącego jasno porannego słońca.

- Pierwszą rzeczą jaką zrobimy po śniadaniu, bę­dą nakrycia głowy - powiedziała. - Tutejsze słońce spiecze cię jak kurczaka.

Nie odpowiedział, tylko popatrzył na wodę.

- W innych okolicznościach powiedziałbym, że to najpiękniejszy widok, jaki widziałem w życiu. Woda jest kryształowoniebieska. A plaża, mój Boże, piasek jest biały. - Pochylił się i nabrał go w garść, pozwala­jąc ziarenkom przesypywać się między palcami. - Tylko popatrz, Diano, jest naprawdę biały.

Uśmiechnęła się, zadowolona, że podoba mu się jej dom. Jej uśmiech szybko jednak znikł. Przypo­mniała sobie - on próbował ją zgwałcić!

- Kiedy już przejdą ci te zachwyty, znajdź kamień. Na śniadanie będziemy mieć kokosy. Być może póź­niej znajdę trochę kassawy. To korzeń, który mogę zemleć na mąkę i zrobić z niego trochę płaskiego chleba.

Jedząc swój kokosowy posiłek, Diana pracowicie planowała, co zrobią. Kędy już pomyślała o schro­nieniu, jakie sobie zbudują, nieproszony obraz Lyona, nagiego, przykrywającego ją swoim ciałem, znów pojawił się w jej głowie. Mogła wręcz poczuć jego rozchylające ją palce, jego usta na jej ustach. Zamknęła oczy. Przynajmniej dobrze wiedziała, że wygląda okropnie. Z pewnością nie będzie zaintere­sowany powtarzaniem swojej napaści. Bezwiednie zaczęła rozplątywać włosy palcami.

Lyon, rozbawiony, rozsiadł się i ją obserwował.

- Nigdy wcześniej nie jadłem kokosa. To całkiem smaczne. Wyglądasz cudownie, Diano.

- Ha!

Lyon położył się, podpierając na łokciach.

- Ja tylko założyłem, że chciałaś zadbać o swój wygląd, żeby móc mi się pokazać na oczy. Ze splą­tanymi włosami mogłabyś położyć się na mnie i zrobić z włosów koc, podobnie jak z reszty swoje­go ciała.

Zerwała się na równe nogi. Popatrzyła na niego chmurnie.

- Nie rozumiem, jak możesz choćby myśleć o ta­kich rzeczach w sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy.

- Dlaczego próbujesz poprawić włosy, jeżeli nie po to, by mnie uwieść? Dałem ci przedsmak seksu i bez wątpienia teraz to ty zaatakujesz mnie.

- Zamierzam zrobić sobie kapelusz. Jeżeli życzysz sobie zrobić jakiś dla siebie, chodź ze mną - powie­działa, ignorując jego słowa.

Po godzinie ustroili się w prymitywne kapelusze z palmowych liści.

- Sugeruję, żebyś nie zdejmował koszuli, Lyonie. Słońce cię spiecze.

- Ja tylko chciałem się przed tobą popisać. Brak ci słów? Cóż, wracajmy do interesów. Czy masz jakieś pojęcie, gdzie jesteśmy?

- Starałam się tego domyślić. Nie możemy być zbyt daleko od Virgin Gorda.

- Jak powiedziałaś? Od „grubej dziewicy”?

Zachichotała.

- Czyż to nie cudowne? Tak właściwie to wyspa by­ła wykorzystywana jako stolica na długo przed tym, zanim stolicę przeniesiono na Tortolę. Nazwa po­chodzi od kształtu wyspy, która, jak możesz sobie wyobrazić, jest całkiem spora pośrodku. Co do do­kładnego określenia, gdzie jesteśmy, naprawdę nie mogę mieć pewności. Co do żyjących tu ludzi, Lyonie, nie Uczyłabym na to za bardzo.

- Nie, nie Uczę. Zastanawiam się, jak duża jest ta wyspa.

- Możemy zbadać ją później. Może z innego miej­sca zobaczę coś, co rozpoznam.

- W porządku, moja droga. Jaki jest następny punkt na naszej liście zadań?

Dowiedział się o guajawie, bogatym w skrobię owocu, który będą musieli upiec przed zjedzeniem. Diana znalazła kassawę i wykopała korzenie paty­kiem.

Wszędzie dokoła nich było bujne piękno i takie mnóstwo kolorowych kwiatów, że Lyon dał sobie spokój z zapamiętywaniem ich nazw.

- To turkawka - wyjaśniła Diana, wskazując niską gałąź drzewa, które - z tego, co przypomniał sobie Lyon - nazywało się sagowcem; siedział tam lśniący ptak o białych końcówkach skrzydeł. - Wyspa Tortola wzięła od nich swoją nazwę.

- To kwiaty tak naprawdę mnie zdumiewają - powiedział.

Zerwał szkarłatny kwiat hibiskusa i podał go Dia­nie. Uprzejmie zatknęła go sobie za lewe ucho.

- Bardzo pięknie - powiedział, leciutko pieszcząc palcami jej policzek. Zanim zdołała od niego odsko­czyć, dodał: - Czy moja twarz jest tak samo czerwo­na jak twoja?

- Tak Tego popołudnia musimy pozostać w cieniu.

Lyon nie miał choćby nawet mglistego pojęcia, jak rozniecić ogień. Zafascynowany, patrzył, jak Dia­na krzesze iskrę z patyków, które pocierała jeden o drugi. Pochyliła głowę i delikatnie dmuchnęła na iskrę, po czym łagodnie powachlowała ją dłonią.

- Proszę - powiedziała, siadając z powrotem na piętach. - Teraz mogę przygotować dla nas wspa­niały lunch!

Wznieśli coś w rodzaju małego kamiennego pieca. Lyon splótł palmowe liście w sposób, jaki mu poka­zała, i patrzył jak Diana uciera korzenie kassawy na mąkę.

- Woda - odezwała się nagle. - Nadeszła ta chwi­la, Lyonie. Musimy znaleźć jakąś słodką wodę.

Wpatrywał się w nią przez długą chwilę. Wcześniej pili mleczko kokosowe.

- Nie pomyślałem o tym - powiedział powoli, a świadomość konsekwencji narastała w jego umyśle z alarmującą wyrazistością.

Pozbierali puste skorupy orzechów kokosowych i ruszyli w głąb wyspy.

- Musimy patrzeć bardzo uważnie - powiedziała, od­pychając zagradzającą jej drogę gałąź. - Weźmy nieco tych owoców. To mango, jest całkiem dobre na surowo.

- Dlaczego musimy patrzeć uważnie?

- Jeżeli znajdziemy słodką wodę, najpewniej bę­dzie otoczona tak gęstą roślinnością, że z początku jej nie dostrzeżemy.

Teren wznosił się tylko nieznacznie, ale wilgotność powietrza i przedzieranie się przez gęste podszycie szybko ich wyczerpały. Piętnaście minut później zna­leźli staw. Było to najpiękniejsze miejsce, jakie Lyon kiedykolwiek widział. Intensywnie różowe oleandry i szkarłatne hibiskusy rosły wszędzie, zaś najbardziej jaskrawa zieleń, jaką kiedykolwiek widział na oczy, okalała mały staw.

Woda wcale nie wyglądała na stojącą, co go zasko­czyło.

- Czy możemy się tu też kąpać?

- Tak, z pewnością. Woda jest słodka, bo połu­dniami zwykle pada.

- Czy wykąpiesz się ze mną? Pomyśl, ile mieliby­śmy zabawy.

- Idź do diabla, Lyonie.

- Nabierzmy wody, a potem mam zamiar rozebrać się i pławić w tej sadzawce.

Ona też miała na to ochotę i spojrzała tęsknie na staw. Podniosła wzrok i zobaczyła, jak Lyon zdej­muje koszulę, a potem ściąga spodnie. Odwróciła się szybko, czekając, aż usłyszy plusk i jęk rozkoszy.

- Umarłem i poszedłem do nieba - powiedział, uśmiechając się do niej szeroko. - Słuchaj, Diano, zostań w koszulce. Chodź, przysięgam się na ciebie nie rzucić.

- Jest jeszcze tyle rzeczy, które musimy zrobić - zaczęła.

- I czasu a czasu, żeby to zrobić. No chodź. - Po­wiedziawszy to, odwrócił się i popłynął na drugą stronę stawu.

Diana zsunęła z siebie suknię i wskoczyła do wo­dy. Nie było głęboko, pośrodku woda ledwie zakry­wała jej głowę. Diana kopnęła w piaszczyste dno.

- Ach - powiedziała z wielką satysfakcją kiedy jej głowa znalazła się nad taflą.

Lyon patrzył, jak rozplata włosy i rozpuszcza je wokół siebie niczym wachlarz. Wyglądała na szczę­śliwą i beztroską jak dziecko. Poczuł, jak zmienia się coś głęboko w jego wnętrzu. To było bardzo ciepłe i szybko narastające uczucie.

- To ten kokos, którego zjadłem - powiedział sam do siebie. - Mam po nim kłopoty z trawieniem.

- Czy coś mówiłeś?

Miał ochotę do niej podpłynąć i owinąć się jej wło­sami. Ale obiecał. Co za głupiec.

- Nazwa „Virgin Gorda” jest rozkoszna. Czy inne są równie ciekawe?

Podpłynęła do niego; jej stopy dotknęły dna.

- Cóż, są jeszcze: Wyspa Wołowiny, Wyspa Piotro­wa, Kufer Umrzyka i Wyspa Imbirowa*6?

- Virgin Gorda pozostanie moją faworytką. Jakie jest hiszpańskie słowo na „szczupła” lub „chuda”?

- Czemu pytasz?

Uśmiechnął się do niej szeroko.

- Chcę znaleźć odpowiednie przezwisko dla cie­bie, moja droga.

- W takim razie na pewno ci nie powiem! Po­za tym mówiłeś, że nie jestem już całkiem dziewicą.

W tym momencie rzeczywiście znów poczuł napór swojej męskości na jej błonę. Poczuł, jaka była wą­ska, jaka gorąca. Zadrżał, zamykając oczy.

- Jesteś wystarczająco dziewicą - powiedział, a je­go głos zabrzmiał, jakby coś go bolało.

- Lyonie?

- Daj temu spokój, Diano. Czy twoje zdolności przetrwania obejmują sporządzenie mydła?

Pokręciła głową z żalem.

- Nie mamy środków ani składników. Jeżeli jed­nak nabierzesz z dna garść piasku, możesz się nim wyszorować.

Lyon zniknął pod wodą. Patrzyła, jak naciera pia­skiem pierś, szyję, a potem gęste włosy.

- Czy mam ci pomóc? - zapytał.

Potrząsnęła przecząco głową milcząc. Był taki piękny. Chciała go dotknąć, dotknąć jego piersi, je­go twarzy, jego włosów.

Przeszła do ataku, słownego ataku, żeby ukryć swoją chwilę zapomnienia.

- Jak na londyńskiego modnisia, przyjmujesz to wszystko nadspodziewanie dobrze.

- Prawda, że tak? Jednak gdyby wylądowali tu pi­raci, nie będę w stanie cię obronić.

- Nie ma tu piratów od prawie stu lat.

- Będziesz mi opowiadać historie o piratach nocą przy ognisku?

- Te, które znam, zapewne nie pozwoliłyby nam obojgu zasnąć. A teraz, jaśnie panie hrabio, pora po­zbierać się do kupy. - Odpłynęła i szykowała się do wydostania na brzeg. Okręciła się, by spojrzeć na Lyona. - Lyon, odwróć się plecami, proszę.

- Nie.

Spojrzała na niego chmurnie, ale to nic nie dało. On tylko wyszczerzył zęby bez najmniejszej skruchy. Diana wygramoliła się z wody niezbyt eleganc­ko.

- Ślicznie.

Okręciła się wokoło i znowu doznała tego uczucia ściskania. Jej koszulka sięgała tylko nad kolana, a mokre włosy spływały jej na ramiona i plecy.

- Masz piękne nogi. Co do reszty twojej osoby, na­dal widzę twoją białą pupę i..

- Przestań! - Chwyciła suknię i wycofała się za krzew uroczymi.

Nie mogła się zdobyć na to, by założyć suknię na mokrą koszulkę. Wyjrzała zza drzew i zobaczyła, że Lyon wychodzi z wody. Szybko zamknęła oczy, w rekordowym tempie zsunęła z siebie wilgotną bie­liznę i zanim Lyon zdążył się poruszyć, już zapinała suknię.

- Szkoda.

Podniosła wzrok i zobaczyła go stojącego przed nią, odzianego tylko w spodnie.

- Szkoda czego?

- Gdybym był odrobinę szybszy, moje oczy ujrza­łyby całą chwałę.

Uśmiechnęła się szeroko, nie mogąc się powstrzy­mać. Zaczęła wyżymać wodę z długich włosów. Parę minut później zaplotła je w warkocz.

Znaleźli skrót do swojego tymczasowego domu. Diana zrobiła podpłomyki z kassawy do owoców guajawy na lunch.

- Myślę, że cię zatrzymam przy sobie - powiedział Lyon, klepiąc się po brzuchu i oparł się o pień palmy.

- Dziękuję. Przynajmniej teraz masz właściwe wy­obrażenie. Musimy zostać w cieniu aż do późnego popołudnia. Zdrzemnij się, jeśli chcesz.

- A może zamiast tego skończyć z twoim dziewic­twem? Myślę, że mógłbym zebrać dość sił.

- W cieniu jest chłodno, powiedziałabym, że nie więcej niż dwadzieścia osiem stopni. Ale w słońcu...

- Nie zamierzasz mi odpowiedzieć, hę? Nie zdo­łam cię zainteresować małym flirtem? Bądź co bądź, zapewniłaś mnie, że...

- Lyonie, skłamałam.

- W czym?

Diana patrzyła na niego z rosnącym gniewem. Le­żał na plecach, niczym uosobienie próżniactwa, a ka­pelusz z liści palmowych służył mu za podkładkę dla głowy opartej na palmowym pniu. Jego biała koszu­la była rozpięta do pasa, a ramiona miał skrzyżowa­ne na piersi. Niech go licho, nawet jego nagie stopy były piękne - długie i wąskie.

- W czym? - powtórzył, zerkając na nią z ukosa.

- Nieważne - odezwała się ostro, żałując teraz chwili łagodności.

- Może powiesz mi później, dziś w nocy, kiedy bę­dzie ciemno, a romantyczny księżyc będzie nas oświetlał. Mogę dla ciebie zaśpiewać, recytować ody do twoich długich rzęs, i...

- Idę nazbierać muszli.

- Nie, Diano, zostań w cieniu. Utnę sobie drzem­kę i zostawię cię w spokoju.

Zamknął oczy.

Usłyszała, jak jego oddech wyrównuje się, kiedy zapadł w sen. Jak gdyby nie przejmował się niczym na świecie.

Co się stało z Rafaelem i „Morską Wiedźmą”? Diana modliła się, żeby kapitan umknął Francuzom. Jeżeli nie zdołał, ona i Lyon mogą przebywać tu przez bardzo długi czas. A to okazuje się niemożli­we. Westchnęła i sama też ułożyła się do drzemki.

- Gdybym wiedziała, gdzie dokładnie jesteśmy - powiedziała tego wieczoru, kiedy siedzieli przy małym ognisku - być może moglibyśmy zbudować łód­kę albo coś i dokądś popłynąć.

- Potrafisz zbudować łódkę?

- Cóż, widziałam, jak to się robi, ale...

- Ale?

- Nie, nie potrafię. Moglibyśmy powiązać razem jakieś belki, nie jestem całkiem pewna czym, i zrobić tratwę.

- Ale nie mamy noża, żeby pociąć te twoje belki.

- Nie, nie mamy. Cóż, będziemy zatem musieli po prostu rozniecić ognisko sygnałowe. Szkoda, że ni­gdzie na wyspie nie ma naprawdę wysokiego miejsca.

Zbadali wyspę późnym popołudniem. Była przy­gnębiająco mata, o kształcie owocu mango. Dia­na nie zdołała znaleźć żadnego punktu orientacyjne­go, który by rozpoznała.

- Chciałbyś jeszcze trochę owocu drzewa chlebo­wego?

- Jestem napchany, dziękuję.

- Czy wiedziałeś, że drzewo chlebowe zostało przy­wiezione z wysp hawajskich przez Retchera Chri­stiana?

- A któż to, u diabła, jest?

- Człowiek odpowiedzialny za bunt przeciwko bar­dzo złemu kapitanowi nazwiskiem Bligh. Z opowie­ści, które słyszałam, wynikało, że powinni byli go zmusić do „spaceru po desce”. Przeżył bunt na „Bo­unty”, by żeglować znowu. O ile wiem, to może nadal żyje i pływa sobie po świecie.

- O co chodzi z tym spacerem po desce?

- To wyjątkowo okropna kara, wymyślona przez piratów. Widzisz, oni rozbierali człowieka do naga, kaleczyli go trochę, tak żeby krwawił, a potem zmu­szali go do zejścia po kawałku deski i skoczenia do wody. Rekiny już czekały.

- I ty nazywasz to miejsce cywilizowanym?

- To było dawno temu, Lyonie.

- Wiesz co, Diano, nawet przy twoim tempie roz­palania ognia, wzniecenie go jako sygnału widoczne­go dla jakiegoś przepływającego statku zajęłoby nam jakiś czas. Co gorsza, naszą jedyną nadzieją jest to małe wzniesienie na północnym krańcu wyspy. Ktoś musiałby nas szukać, żeby zobaczyć jakikolwiek ogień, który tam rozniecimy.

- Wiem. Domyślam się, że będziemy musieli po prostu mieć nadzieję, iż Rafael po nas wróci.

- Jeżeli będzie mógł, to wróci. - Lyon uśmiechnął się do niej ponad płomieniami. - W przeciwnym ra­zie ty i ja zestarzejemy się i zdziwaczejemy razem na naszej własnej, prywatnej wyspie.

Nic na to nie odpowiedziała i tylko rozsiadła się wygodniej, spoglądając na łagodne, białogrzywe fale przyboju. Była piękna, pogodna noc; ale cóż, tak zwykle bywało w Indiach Zachodnich.

- Przynajmniej nie musimy się martwić o huraga­ny o tej porze roku.

- Dziękuję za dodanie mi otuchy - odparł oschle Lyon. - Zgaduję, że nie dożylibyśmy bardzo sędziwe­go wieku.

- Zapewne nie. Popatrz na gwiazdy, Lyonie. Czy widziałeś kiedykolwiek taki widok na niebie w Anglii?

- Błyszczące jak diamenty i tak bliskie, że moż­na by ich dosięgnąć ręką aby je popieścić?

- Sądzę, że ty mógłbyś ująć to w ten sposób.

- Jestem lubieżny jak satyr. Jak inaczej miałbym to powiedzieć?

- Przestań, Lyonie.

- Dlaczego?

- No dobrze. Kłamałam. Proszę bardzo, powie­działam to.

- To rutyna, która robi się nudna, Diano. Jeszcze raz, kłamałaś konkretnie kiedy?

- Kłamałam, że chcę zostać... porzucona. Nie chcę być ladacznicą. Nie chcę, żeby mężczyźni mnie ob­macywali, nigdy. Chcę pozostać na wpół dziewicą. Wolałabym być w pełni dziewicą, ale co się stało, to się nie odstanie.

Czuł się jak kompletny głupiec. Gdyby nie pragnął uwierzyć, że była taka jak Charlotte, przejrzałby jej kłamstwo w mig. Żarzące się węgle rzucały tylko po­blask na jej twarz i Lyon żałował, że nie może zoba­czyć dokładniej jej pełnych wyrazu oczu.

- Wszystko to była bzdura? Gra, żeby trzymać mnie z daleka od ciebie? Żeby rozwścieczyć mnie tak, bym nie chciał cię tknąć?

- Właśnie. Przez chwilę to działało, dopóki nie po­niosło cię w drugą stronę, że tak powiem. - Uniosła twarz. - Nie chcę być zmuszana, Lyonie. Przez żad­nego mężczyznę. Chcę pozostać sobą.

- To niemożliwe. Nie teraz.

Spróbowała okazać mu pogardę.

- Czy tak zachowuje się londyński dżentelmen? Używając siły wobec kobiety? Myślałam, że wy, hra­biowie, robicie tak tylko z bezbronnymi kobietami, które są od was zależne. Z pokojówkami, dziewczę­tami z farmy...

- Nie bądź idiotką, Diano! Nigdy nie wykorzysta­łem kobiety zależnej ode mnie.

- Miałeś zamiar użyć wobec mnie siły. Jaką masz na to wymówkę?

Wzruszył ramionami.

- Na tamto nie mam żadnej. Ale mam teraz. Pro­szę, pohamuj tę idiotyczną kobiecą logikę i posłu­chaj. Ty i ja, moja panno, jesteśmy razem, sami na wyspie. Kiedy zostaniemy uratowani, wkrótce spotkamy się z twoim ojcem. Teraz nie masz innego wyboru, jak tylko zaakceptować mnie jako swego męża. - Umilkł na chwilę, po czym zawołał: - Coś mnie ugryzło!

- Moskit, jak sądzę. Myślałam, że będzie ich wię­cej, ale mamy szczęście. Na niektórych wyspach są wszędzie. Mogłabym zrobić maź z błota i dzikiej ba­zylii, ale to jest bardziej nieprzyjemne niż ugryzienie od czasu do czasu.

- Jest jeszcze coś, moja droga - powiedział, wraca­jąc do tematu. - Kiedy, i jeżeli, zostaniemy uratowa­ni, wątpię, żebyśmy mieli wiele na sobie. Moje spodnie już są w kiepskim stanie. Co do twojej suk­ni, to proponuję, żebyś ją po prostu zdjęła i chodziła po wyspie w koszuli, bo inaczej suknia nie przetrwa trzech dni. Czy życzysz sobie być zupełnie nagusień­ka, kiedy przybędzie pomoc?

Na sukni były już rozdarcia, a dwa szwy się roze­szły. Lyon miał rację.

- Ty nie masz koszuli - powiedziała.

- Nie. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu i w słabym świetle mogła dostrzec blask jego białych zębów. - Ale przypuszczam, że musisz się przyzwyczaić do mojego ciała. Być może to sprawi, że będziesz rozsądniejsza.

- Dlaczego tak się dzieje, że mężczyźni wydają się nie znać skromności?

- Ponieważ mamy naturalną skłonność do pusze­nia się? No dobrze, po prostu jej nie znamy, i tyle. Poza tym sądzę, że spodoba mi się opalenizna na ca­łym ciele.

- Lyonie, nie lubię cię.

- Ach, moje serce przepełnia słodycz twoich słów. Myślę, że powinniśmy już iść spać. Jeżeli zrobi ci się chłodno, nie krępuj się przyjść do mnie, bym cię ogrzał. Spróbuję, przynajmniej teraz, pohamować moją lubieżność.

- Dziękuję.

- Boże, ile bym dał za brandy. To naprawdę jedy­na rzecz, jakiej mi brak.

Zachichotała.

- Czy wiesz, że robimy wino z cukrowych jabłek? To nasze wino na Boże Narodzenie.

- Wiem, widziałaś, jak się je robi, ale sama nie cał­kiem potrafisz. Mam rację?

- Wybacz mi.

- Chciałbym też umyć zęby.

- Hm. Wiesz co, może na naszej wyspie rośnie tojeść. Moglibyśmy zemleć korzeń i wyszorować nim zęby. Zmieszany z wodą daje też znakomity płyn do ust. Znajdziemy coś jutro.

Na naszej wyspie”.

Lyon uśmiechnął się na te słowa.

ROZDZIAŁ 17

W małżeństwie najbezpieczniej zaczynać

od drobnej niechęci.

RICHARD SHERIDAN


- O rety - powiedziała Diana w osłupieniu, zapa­trzona.

Cóż, Lyon przynajmniej nie przechadzał się po wyspie zupełnie nago, ale mała przepaska na biodra, którą wykonał z rękawów swojej białej koszuli, rozjaśniłaby w nawet najbardziej niedo­uczonej kobiecej głowie. Jego nogi były długie i muskularne, pokryte ciemnobrązowymi włoskami, a kiedy odwracał się plecami, mogła dostrzec zarys jego pośladków. Potrafiła sobie wyobrazić, co by zobaczyła, gdyby Lyon biegi lub skakał. Przełknęła ślinę i grzmotnęła kamieniem w nieszczęsnego ko­kosa.

- Nie będę na ciebie patrzeć! Jesteś śmieszny. Ża­łosny samochwał. Arogancki...

- Aż tyle?

Klęczała, mając na sobie tylko białą koszulkę, któ­ra nie była już wcale taka biała. Popatrzyła w górę, na jego wysoką postać, i doznała uczucia tak dziwne­go gorąca, że omal nie zadławiła się kawałkiem ko­kosa, który właśnie żuła.

Lyon przykucnął przed nią.

- Nie podoba ci się mój męski strój? Staram się uszanować twoją dziewiczą, czy raczej pół - dziewiczą, wrażliwość.

Zaczęła z zapałem ucierać korzeń kassawy.

- Sama wyglądasz całkiem ponętnie, Diano. Obo­je ładnie się opalamy. Szkoda, że nie mogę cię prze­konać, żebyś opalała się ze mną... jak Adam i Ewa. Czy na Wyspach Dziewiczych nie ma jakichś liści fi­gowych?

- Idź sobie i zrób coś pożytecznego.

- Próbowałem, ale te ryby są nieuchwytne. I wiesz co jeszcze? Są okrutne. Nie, to prawda. One mnie widzą i ja je widzę, i one się ze mnie śmieją. - Spoj­rzał ponuro na swoją prowizoryczną dzidę. - Jeszcze się nie nauczyłem, jak to się robi, i one to wiedzą. Podpływają bardzo blisko, tylko po to, żeby się ze mnie natrząsać. Można by pomyśleć, że przy wszyst­kich moich rozmaitych zdolnościach, zdołałbym coś złapać po całym dniu ćwiczenia.

- Próbuj dalej.

- Jeżeli mi się uda, muszę ci powiedzieć, że nie mam zamiaru skrobać tego stworzenia.

- Tchórz. Fircyk.

Lyon podrapał się po brzuchu.

- Dlaczego jesteś taka poirytowana? Mamy coś w rodzaju schronienia. Mnóstwo słodkiej wody. Je­dzenia dość na następne sto lat, i nawet własną pry­watną wannę. Z Bożą pomocą moglibyśmy mieć na­wet świeżą rybę na obiad.

- Łatwo się opalasz - powiedziała, a w jego uszach zabrzmiało to jak oskarżenie.

- Dziękuję, madam. - Dostrzegł, że jej wzrok po­dąża za jego palcami drapiącymi brzuch, i dodał: - Wiesz, to ten cholerny piasek. On wszędzie włazi. - Nadal się uśmiechając, teraz bardziej zuchwale, zaczął z kolei drapać się po biodrze. - Zastanawiam się nad kochaniem się na piasku. To na pewno nie było­by wcale przyjemne. Cóż, pomyśl tylko o tym całym piasku włażącym w...

- Lyonie! Idź sobie!

Wstał, a jej oczy śledziły jego płynny ruch. Niech­by sczezł za ten złośliwy, porozumiewawczy uśmiech. Poklepał ją po czubku głowy i odszedł, pogwizdując i beztrosko niosąc swoją głupią dzidę.

Diana popatrzyła za nim chmurnie. Była drażliwa i to bez powodu. Chociaż niezupełnie. To tylko... „Przyznaj to, pragniesz go, pożądasz go”. Albo to, al­bo dopadła ją jakaś dziwna wyspiarska choroba. A może dopadła ją „lyonerioza”?... Westchnęła. „Ale on cię nie kocha. Charlotte to wszystko nieod­wracalnie zrujnowała”. Był tylko okazem pożądliwe­go samca. Sam to przyznał i to wiele razy.

Formowała właśnie plaski bochenek chleba z kassawy, kiedy usłyszała triumfalny okrzyk Lyona. Wy­prostowała się i szybko odwróciła. Zobaczyła go wy­machującego dzidą w jej kierunku, a na czubku dzi­dy miotała się nabita na nią ryba.

- Ta się już nie śmieje - zawołał.

Diana skrzyżowała palce, tyle było przecież trują­cych ryb na Karaibach. Lyon podszedł bliżej.

- Dzięki Bogu - powiedziała, przyglądając się zdo­byczy. - To granik. Całkiem jadalny i całkiem dobry. I prawie wystarczy dla dwojga.

Lyon skłonił się przed nią teatralnie i wręczył jej dzidę z rybą.

- Czy widziałeś jakieś rekiny, Lyonie?

- Uważałem, żeby trzymać palce z dala od szczelin w rafie, tak jak mi mówiłaś.

- Dobrze. Gryzą jeżeli zaoferuje im się coś tak smakowitego jak palce.

- Chcesz ze mną popływać? Może znaleźlibyśmy ośmiornicę albo barakudę.

Miała ochotę popływać, ale spojrzała na granika; wiedziała, że jeżeli nie ugotuje się go szybko, ryba zgnije. Westchnęła.

- Kobieca robota - powiedziała. - Jestem przyku­ta do garnka, a przynajmniej byłabym, gdybym jakiś miała.

- A zatem nieco rozmowy, gdy będziesz wykony­wać to upiorne zadanie? - Usiadł obok niej na pal­mowym liściu, żeby uchronić się przed wszechobec­nym piaskiem, i skrzyżował nogi.

Diana uderzyła rybę w głowę, dobijając ją tym ostatecznie, po czym podniosła inny kawałek ostrego kamienia. Lyon wyglądał na cierpiącego.

- Jeżeli będę na to patrzył, wątpię, żebym był w stanie ją zjeść.

Obrzuciła go pogardliwym spojrzeniem.

- Przywykniesz. Ryby to jedzenie, nie domowe zwierzątka.

- Jak masz zamiar ją przyrządzić?

- Natrę ją mleczkiem kokosowym, owinę liśćmi palmy i upiekę w popiele.

Przerwała nagle.

- Za każdym razem, kiedy myślę o tym, gdzie jeste­śmy, albo gdzie nie jesteśmy, wciąż nie mogę w to uwierzyć. Ja jako rozbitek z tobą, z angielskim hrabią! To niezupełnie jak walc w sali balowej w Londynie, czyż nie? Albo jak powożenie siwkami po Piccadilly?

Lyon wyciągnął się na plecach, podpierając ręko­ma głowę.

- Wyjątkowe doświadczenie, na pewno. Podróż przedślubna, że tak powiem. Musisz przyznać, Dia­no, że niewiele par ma taką interesującą okazję po­znać się na tyle dziwnych i urozmaiconych sposobów.

Przyłapała się na tym, że patrzy na jego ciało. Skręcone włoski na jego piersi wyglądały delikatnie i całkiem kusząco. A jego płaski brzuch... Przełknęła ślinę; jej oczy przelotnie zbłądziły ku wypukłości pod jego śmieszną opaską na biodra.

- Nie zgadzasz się?

- Z cz... czym?

Otworzył oczy i spojrzał na jej zarumienioną twarz. Posłał jej bardzo porozumiewawczy uśmiech.

- Jesteś teraz na mnie gotowa, moja droga?

- Nie wiem, o czym mówisz. Przypuszczam, że te­raz zamierzasz uciąć sobie drzemkę, skoro już przy­niosłeś nam coś na obiad.

- Muszę nabrać sił - powiedział najbardziej obo­jętnym tonem, jaki można sobie wyobrazić.

- Lyonie!

- Nie biadol, Diano.

- Nie biadolę - odparta chłodno.

- Słuchaj, mężczyzna wart tego miana kończy to, co zaczął. I wierzę, moja panno, że życzysz sobie, bym skończył to, co zacząłem. Powiedz prawdę.

- Nie jesteśmy małżeństwem! Nauczono mnie, że tego się nie robi, dopóki się nie jest po ślubie.

- Przypominam sobie, że proponowałem ci pomoc Rafaela. Jako kapitan mógłby związać nas małżeń­skim węzłem.

Szaleńczo nacierała mleczkiem kokosowym oskrobanego granika. Lyon spoglądał na nią z rosną­cym rozbawieniem.

- Jeszcze nigdy przedtem nie miałem do czynienia z dziewicą.

Nacierała rybę jeszcze bardziej zawzięcie.

- Naprawdę powinienem skończyć, skoro tylko zdołałem naruszyć kwiatek na łodydze, że tak po­wiem.

- To niedorzeczna metafora. Nie jestem olean­drem.

- To prawda. Może sionce otumania mi tę resztkę mózgu, jaka mi została. Daj mi trochę tego mleka kokosowego. - Natarł sobie nos, a potem położył się znowu. Wzrok Diany powędrował wzdłuż tej nogi. - Bądź co bądź, proponuję ci nie tylko małżeństwo, ale także oferuję ci moje ciało.

- Które nie jest aż tyle warte!

Podparł się na łokciach.

- Brak ci wiary, Diano. To może się zmienić w jednej chwili, kiedy jest zainteresowanie. Z łatwością mogę być mężczyzną o całkiem zacnych proporcjach. Wybacz mój brak skromności, ale jak sądzę, chodzi ci o prawdę.

Usiadła na piętach. Zapach ryby wypełniał jej noz­drza; zamknęła oczy.

- Prowokujesz.

- Czy nie sprawiłem ci ani trochę przyjemności?

Miała ochotę cisnąć w niego rybą. Nie, to był ich obiad.

- Nie - powiedziała. - Czego byś się spodziewał, gdybym to ja zmuszała ciebie? Bezgranicznej rado­ści?

Znowu wyciągnął się na plecach, rozkładając sze­roko ramiona.

- Jestem twój. Zmuszaj mnie.

- Moje ciało jest świątynią - powiedziała bezmyśl­nie, przypominając sobie wykład powtarzany przez Dido, kiedy w wieku trzynastu lat Diana zaczęła mie­siączkować.

- Patrzysz na żarliwego wyznawcę. Nawiasem mó­wiąc, to zdumiewający pogląd. Czy kobiety napraw­dę tak myślą? Boże, to brzmi jakbyś traktowała siebie jak świętą relikwię.

- Czyż to nie wy, przeklęci mężczyźni, chcecie, by kobieta się broniła? Żeby była czysta i cnotliwa?

- Nie masz się czym martwić. Będziesz. Z wyjąt­kiem kontaktów ze mną, swoim przyszłym mężem.

- A co z tobą, Lyonie? Czy będziesz kontynuował swoje małe miłostki?

- Chcę, żebyś przykładała wagę do tego, co mówię, Diano. Nie pamiętasz? Jako mąż będę najwierniej­szym psem. Czy mam zacząć obwąchiwać twoją halkę?

Diana pospiesznie dokończyła owijanie granika warstwami liści palmy i wsunęła rybę między rozża­rzone węgle. Podniosła się.

- Idę poszukać muszli. A właściwie ślimaków. Ja­ko że twój wkład do posiłku nie jest wcale aż tak im­ponujący, może usmażę trochę ślimaków.

- Ambitna kobieta. To mnie cieszy. A teraz, jak powiedziałem, moja droga, prześpię się i nabiorę sil.

Idąc po plaży i zanurzając palce stóp w ciepłej fa­li przypływu, pomyślała, że nie potrafi gniewać się na niego długo. On ją rozśmieszał. Byłoby całkiem miło spędzić życie z mężczyzną, który cię rozśmiesza.


Decyzję podjęła późnym popołudniem. Zostawiła Lyona klnącego w głos, kiedy próbował naostrzyć ka­mień, żeby sporządzić ostrzejszy grot do dzidy. Po­szła nad staw, zdjęła koszulkę i wskoczyła do wody. Wykąpała się, a potem umyła włosy, poświęcając dziesięć minut na wypłukanie piasku.

Kiedy wróciła na plażę, Lyon splatał kilka dodat­kowych liści palmowych na daszek ich schronienia.

- Nabierasz w tym wprawy - powiedziała nieco słabym głosem, gdyż teraz patrzyła na niego innymi oczyma, zdeterminowana.

- Tak - odparł z roztargnieniem, nie podnosząc wzroku.

Ostrożnie umieściła sobie kwiat hibiskusa za uchem. Mógłby przynajmniej spojrzeć i okazać zainteresowanie.

- Wiesz co? - powiedział po chwili, nadal nie pod­nosząc oczu. - Chciałbym mieć talię kart. Jakieś po­mysły?

Tak, Diana miała parę pomysłów, ale one nie mia­ły nic wspólnego z żadnymi głupimi kartami.

- Jak sądzę, moglibyśmy poznaczyć kilka małych kamieni i zrobić kości.

- Cóż za znakomity... - Urwał, gdy tylko na nią spojrzał. - Na Boga, kobieto, wyglądasz tak, że mógłbym cię zjeść. Nawet lepiej niż granik.

Stało się to, czego sobie życzyła, ale nagle nie mo­gła wymyślić żadnej odpowiedzi.

- Jak sądzę, to jest twój przykład napuszania się. Czy mam rację, kochanie?

Kochanie”? Jego głos był tak słodki, że pszczoły mogłyby przez pomyłkę wziąć go za miód.

- Nie jestem pewna - powiedziała, czując ulgę, że może powiedzieć chociaż tyle. Poczuła się jak ekspo­nat na wystawie, i było to uczucie, które jej się nie spodobało. Lyon tylko skinął głową i wstał.

- Chyba mi się nudzi. Myślę, że popływam trochę przed obiadem. Zobaczymy się później, Diano.

- Mam nadzieję, że dopadnie cię płaszczka - za­wołała za nim. - Jeden kolec z jej ogona i będziesz wył jak upiór!

Nie odpowiedział ani nie spojrzał za siebie. Uśmiechał się szeroko, zadowolonym z siebie uśmieszkiem wyrażającym triumf. Nareszcie stało się to, czego chciał. Nareszcie zdecydowała się go zaak­ceptować, całego.

Zanucił sobie marynarską przyśpiewkę, której na­uczył się od Rollo. Opowiadała o kobiecie - piracie, która znalazła swojego niewiernego męża w burdelu w St. Thomas i zakłuła go nożem. Zastanawiał się, czy to prawdziwa historia.


- Ten granik wcale nie jest zły - powiedziała Dia­na, oblizując palce. - Ale smażony ślimak jest pa­skudny. Taki twardy, że myślałam, że zęby mi powy­padają.

- Powypadają? Jak twoje piersi z sukienki? Cóż za budząca grozę myśl.

Jej pierwszą myślą było nawrzeszczeć na niego, ale się powstrzymała. On się spodziewał, że będzie zaże­nowana, że zwymyśla go za jego uwagi. Spróbowała więc zalotnego uśmiechu. Nie całkiem jej wyszedł, ale to był początek.

- Chcesz powiedzieć, że uważasz mój biust za bu­dzący grozę, Lyonie?

Przez chwilę wyglądał na zaskoczonego i to spra­wiło jej przyjemność. Ale to nie miało trwać długo.

- Cóż - odezwał się, ciskając rybią ość za siebie. - Nie jestem pewien, czy „budzący grozę” to odpo­wiednie określenie. Pamiętam, że twoje piersi nie mieściły mi się w dłoniach. A moje dłonie, jak za­uważyłaś, są całkiem duże. - Wyciągnął je przed sie­bie i ułożył w kształt miseczek.

Przygarbiła się, jak to miała w zwyczaju.

Roześmiał się, niewdzięcznik.

- To niewiele pomaga, moja panno. Nie możesz sprawić, by te twoje śliczne atrybuty zniknęły, dzięki Bogu.

- A co z tobą?

- Jedno spojrzenie, jedno spojrzenie mówiące „chyba jestem zainteresowana”, i wkrótce sama zo­baczysz.

- Lyonie - powiedziała głosem tak słabym, że led­wie słyszalnym.

Usiadł nagle i ujął jej dłoń w swoją.

- Bawią mnie te słowne pojedynki z tobą. Być mo­że za kilkadziesiąt lat od tej chwili będziesz w stanie dotrzymać mi pola tak, by dokończyć zdanie.

Wypaliła, wpatrując się w jego brązową dłoń na swojej:

- Hawk i Frances kochają się do szaleństwa!

- Tak, to prawda - powiedział, gładząc lekko jej dłoń. - Ale nie zawsze tak było. Podobnie jak my, w pewnym sensie zostali zmuszeni do małżeństwa. Frances, chwała jej fantazji, przebrała się za kocmo­łucha, a Hawk, ślepy idiota, nie przejrzał jej maska­rady. Kiedy wreszcie zobaczył, jaką naprawdę jest pięknością, zaczęła się zabawa.

- A tyją przejrzałeś? To znaczy przejrzałeś jej ma­skaradę?

- Tak. Byłem całkiem wnikliwy w tamtym czasie.

- Masz na myśli czasy przed Charlotte?

- Jeśli tak wolisz. Teraz zapewne postrzegam spra­wy i ludzi bardziej wyraźnie. Piękny wieczór, czyż nie? Chyba udam się na przechadzkę.

To mówiąc, wstał i odszedł.

Diana patrzyła za nim. W jaką grę on grał? Tuż za tą myślą przyszła inna, i Diana zaczęła się zastana­wiać, czy on po prostu nie przestał się nią interesować.


Było ciemno i spokojnie, ucichły nawet żaby coqui i ptaki - cukrzyki bananowe. Diana powoli przewróciła się na plecy, uważając, by nie zmierzwić palmo­wych liści pod sobą. Próbowała myśleć o swoim ojcu, o nowej macosze, ale to Lyon opanował jej myśli. I jej ciało. Skóra swędziała ją jakby była napięta zbyt mocno na kościach. I jeszcze ten ból między udami, od którego aż się skręcała. Gdzie był Lyon? „Na swojej głupiej przechadzce”, powiedziała do sie­bie z sarkazmem.

Tylko tyle mogła zrobić, żeby nie wstać i nie pójść go szukać. A potem co?

Przykryła sobie oczy ręką żeby zasłonić światło księżyca.

- Diano.

Jego glos był spokojny, a jednak rozkazujący. Po­woli odsunęła rękę i otworzyła oczy. Jej oddech stal się szybszy; wsparła się na łokciach. Lyon stal na ze­wnątrz ich schronienia, a księżycowe światło opływa­ło jego ciało. Był zupełnie nagi.

- Zdejmij koszulę.

Jego glos wciąż był łagodny, bez czającej się w tle wesołości. Diana wzięła głęboki wdech, bardzo powo­li podciągnęła koszulę nad głowę i odrzuciła ją na bok.

- Dałem ci dość czasu, prawda? Teraz mnie pra­gniesz.

- Tak.

Czy to był jej glos? Tęskny i spragniony?

- Chcę, żebyś zapamiętała tę chwilę, Diano. Tak samo jak chcę, żebyś zapomniała tamten wieczór na „Morskiej Wiedźmie”. To jest pierwszy raz, kiedy będziemy razem, Kiedy będziemy starzy, nadal bę­dziemy razem, ale to jest pierwszy raz i to magicz­na chwila.

Modlił się, żeby przypominała magiczną.

Spróbowała sobie wyobrazić, jak by się czulą ma­jąc go w sobie całego.

- Tak - powiedziała. - To magiczna chwila, ale i tak się boję.

- Zanim skończę, będziesz czulą tylko pożądanie, przysięgam.

Nadal się nie poruszył. Czekał; czekał na nią, by go do siebie zaprosiła. Tym razem nie mogło być mo­wy o zmuszaniu.

- Będziesz moim mężem.

Lyon oczywiście zdawał sobie sprawę, że oznajmia­ła fakt, który wreszcie zaakceptowała. Wolałby być mniej ostentacyjny, ale nie mógł na to nic poradzić. Pragnął jej aż do bólu. Ale z drugiej strony cierpiał już tak długo, więc cóż znaczyło jeszcze kilka minut?

- Tak, będę twoim mężem. Zaopiekuję się tobą Diano, będę cię chronił i zapewne wojował z tobą aż po kres moich dni. Postaram się uczynić cię szczęśliwą.

- A czy będziesz mnie kochał?

A więc padły te słowa. Jej pytanie zawisło między nimi.

- Jeżeli nie zacznę cię kochać, sam będę najbar­dziej zdumiony moją powierzchownością. Bardzo cię lubię, uważam, że jesteś czarująca i z pewnością zdo­będę się na to, by ci ufać. Na razie to musi nam wy­starczyć. Nie będę cię okłamywać, Diano.

Milczała przez długą chwilę. Wreszcie się odezwa­ła:

- Czy sądzisz, że jestem ładna?

Zadrżał, a ona to dostrzegła.

- Myślę, że jesteś najbardziej zachwycającą istotą, jaką można sobie wyobrazić.

- Ty również.

Uśmiechnął się.

- Chcę cię teraz dotykać, Diano. Chcę całować każdy cal twojej skóry. Chcę cię kochać i pieścić, aż oszalejesz.

- Dobrze - odparła i położyła się. - Czy i ja mogę zrobić to samo z tobą?

Lyon zastanawiał się, czy mógłby się kontrolować. Diana nie miała pojęcia, jak zdesperowany potrafi być mężczyzna. Sama myśl o tym, jak go całuje, jak go dotyka... Nie zrobiłby jej krzywdy. Zanim zdjęła koszulę, był tak bardzo pewien, że będzie potrafił się kontrolować.

- Nie wiem, czy tym razem to byłby dobry pomysł.

Wziął głęboki wdech i podszedł do niej. Ułożył się obok, nie dotykając jej jeszcze, tylko patrząc w oczy. By­ły ciemne, błyszczące, lśnił w nich blask księżyca i ocze­kiwanie. Mógł poczuć ciepło emanujące z jej ciała.

Pochylił się nad nią i bardzo delikatnie pocałował ją w usta. Poczuł, jak jej dłoń wędruje ku górze i ła­godnie dotyka jego nagiego ramienia. Pocałował ją intensywniej. Jej palce się zacisnęły.

Bardzo delikatnie położył otwartą dłoń na jej pier­si. W myślach recytował sobie łacińskie deklinacje. Wielkie nieba, powinien był ulżyć swoim potrzebom zanim do niej przyszedł. Odsunął się, desperacko walcząc o zachowanie kontroli.

- Lyonie?

- To ty, Diano, ty stanowisz dla mnie problem. Widzisz, pragnę cię zbyt mocno. Samo dotknięcie do­prowadza mnie na skraj obłędu. - Poczuł, jak za­drżała na te słowa, i szybko zdjął dłoń z jej piersi.

- Nie rozumiem.

Tyle niewinności”, pomyślał, spoglądając w dół, w jej rozszerzone oczy i dostrzegając w ich głębinie zmieszanie.

- Cierpię tak bardzo, że mam ochotę wyć do księ­życa.

- Dobrze. - Ku jego osłupieniu jej długie nogi roz­chyliły się.

Jęknął. Wielkie nieba, chciał dochodzić powoli, obdarować ją przyjemnością ale jego dłoń bez jego przyzwolenia prześlizgnęła się po jej brzuchu i przy­warła do niej.

Diana zamarła. Słyszała jego chrapliwy oddech, czuła na sobie jego spojrzenie nawet wtedy, gdy jego palce naciskały i gładziły ją. W tej chwili zapragnęła zerwać się, uciec, uwolnić się od niego, pozostać nie­zmieniona.

- Robisz się wilgotna.

- Och, nie - westchnęła, a jej uda zwarły się moc­no, więżąc jego dłoń.

Zanim zdołała zareagować, jeden palec powoli wślizgnął się w nią. Nie mogła powstrzymać reakcji swojego ciała. Zareagowało pulsowaniem i spa­zmem, kiedy wsunął się głębiej.

- Lyonie, och...

- Tak, kochanie. Wszystko dobrze. Świetnie sobie radzisz. Przy odrobinie szczęścia wkrótce będziemy jechać na jednym wozie, że tak powiem.

Pochylił głowę i znów ją pocałował. Jego język wślizgnął się między jej rozchylone usta.

Wyczuł jej opór w środku. Nacisnął łagodnie, ale cienka bariera wytrzymała.

- Diano, posłuchaj mnie. Muszę wejść w ciebie te­raz albo cię zostawię. Rozumiesz mnie?

- Tak, Lyonie - usłyszała swój własny, cichy głos. Delikatnie ścisnęła go za ramiona.

Wysunął z niej palec, poczuł, jak wstrzymała od­dech i łagodnie przesunął się nad nią rozchylając szeroko jej nogi. Ułożył się między nimi.

- Chcę widzieć twoją twarz.

Odsunął się nieco i Diana poczuła, jak jego męskość naciska na nią. Potem znalazł się w niej, łagodnie prąc do przodu. Wpatrywała się w jego twarz szeroko rozwartymi oczyma i widziała jego niezwykłe skupie­nie. Nigdy wcześniej nie wyobrażała sobie takiego uczucia, takiego ciepła. Nie lękała się ani trochę, te­raz już nie.

Nagle zesztywniała i łagodne uczucie zniknęło w fali bólu.

- Nie, Lyonie, proszę, to boli.

- Diano, kochanie... Och, do licha!

Rzucił się naprzód, przedzierając się; krzyknęła; jej ciało szarpnęło się z bólu. Nie była w stanie go odepchnąć. Był głęboko w niej, był teraz częścią niej.

Trzymał jej twarz w dłoniach. Oddychał z trudem, ale teraz ją wypełniał.

- Nie ruszaj się. - Zmusił się do bezruchu. Ułożył się na niej i zaczął całować. - Poczuj mnie, Diano. Przywyknij do mnie. Czy nadal boli?

- Trochę.

- To przejdzie - powiedział, ale słyszał łzy w jej głosie i czuł jej ból, i nienawidził siebie za to, że jej to robi. Nie planował tego w taki sposób, ale było te­go po prostu za wiele. Czuł się jak samolubny wieprz, jak...

- Jesteś tak głęboko we mnie. To przedziwne uczucie.

Tego było nadto. Jęknął chrapliwie, odsunął się do tyłu, po czym dziko rzucił się naprzód. Odrzucił głowę do tyłu i wygiął plecy, kiedy znów wsunął się głęboko, dotykając jej łona.

Usłyszał jej jęk, cichy, bezradny odgłos, który po­raził go do głębi. „Zniweczyłeś jakąś magię, ty lu­bieżny draniu”. Było po wszystkim.

Wspierając ciężar ciała na łokciach, próbował się nie poruszać. Pocałował ją w usta i poczuł słony smak jej łez.

- Przykro mi, że sprawiłem ci ból.

Ból zanikał, ale czulą się rozciągnięta aż do granic wytrzymałości, i mokra.

- Czy już tak zostaniesz?

- Co?

- Czy zostaniesz tak we mnie na całą noc?

Miał ochotę roześmiać się na te słowa, ale poczuł, że twardnieje i wiedział, że wzięcie jej w posiadanie raz to dopiero początek.

- Miałabyś coś przeciwko?

- Jeżeli przestałoby boleć, to nie, nie miałabym. Wszystko to jest po prostu bardzo dziwne.

Pomyślał, że „dziwne” to odpowiednie słowo, sko­ro nie doświadczyła przyjemności.

- Jestem bardzo mokra.

- Jesteś mokra przeze mnie, tym razem. To moje nasienie.

- Co to znaczy „tym razem”?

- Moja najdroższa, sądzę, że moim przyjemnym obowiązkiem jest zapewnianie, żebyś, kiedy z ciebie wchodzę, nie była, ech, cóż, sucha. To wszystko uła­twia. Powiedziałbym, że ty byłaś na mnie gotowa, tyl­ko ja cię ponaglałem.

Wysunął się z niej, czując, jak wzdrygnęła się przy tym, i położył się obok niej.

- Czy chcesz wiedzieć, co teraz będziemy robili?

Spojrzała na niego czujnie.

Uśmiechnął się szeroko i wstał.

- Zostań tu, Diano. Wrócę za moment.

- Dokąd idziesz?

- Po prostu leż spokojnie.

Nie chciała leżeć spokojnie. Czuła się lepka, wraż­liwa i obolała. Co gorsza, czuła, że pulsują w niej od­czucia, które nie chciały jej opuścić.

- Nie ruszaj się, Diano - usłyszała jego wołanie z oddali.

ROZDZIAŁ 18

Sukces zależy od wysiłku.

SOFOKLES


Po kilku minutach Diana podparła się na łokciach.

- Lyonie?

- Tu jestem. Nie ruszaj się.

Przyklęknął obok nie. W ręku trzymał połówkę skorupy kokosa napełnioną czystą wodą i swoją opa­skę na biodra. Zamoczył ją i uśmiechnął się do Dia­ny, wyciągając rękę.

- Och, rety, ty chyba nie zamierzasz... Lyonie. Z pewnością mogę to zrobić sama.

- Sza - odparł.

Łagodnie rozchylił jej nogi. Ugiął je w kolanach i poczuła się okropnie odsłonięta. Przełknęła ślinę, próbując zsunąć uda.

Popatrzył jej w twarz.

- Diano, myśl o mnie teraz jak o swoim mężu. Do­brze? Twoim obowiązkiem jest być mi posłuszną. A teraz leż spokojnie.

Poczuła, jak dotyka jej mokre płótno. Zacisnęła powieki z absurdalną myślą, że skoro ona nie widzi, co robi Lyon, to i on tego nie widzi.

Chłodny, wilgotny materiał był cudownie przyjem­ny, musiała to przyznać, tak przyjemny jak i lekki ucisk jego dłoni na jej ciele. Poczuła narastanie tego ciepłego, przejmującego doznania i bezwiednie po­ruszyła się, dotykając jego dłoni.

Lyon odczuł jej reakcję i spojrzał na jej twarz. Miała lekko odwróconą głowę i mocno zamknięte oczy. Uśmiechnął się sam do siebie.

- Diano, zamierzam ci coś powiedzieć i nie chcę, żeby to cię zaniepokoiło.

Nie otwierała oczu.

- Co takiego?

- Kiedy wchodziłem w ciebie, rozerwałem twoją błonę i krwawiłaś. Niewiele, i to się więcej nie zdarzy, ale to dlatego chciałem cię umyć. Nie chciałem, żebyś się martwiła albo przestraszyła. Proszę, gotowe.

Próbowała złożyć nogi, ale on stanowczo usadowił się między nimi.

- Lyonie - powiedziała; z zażenowania jej głos za­brzmiał słabo.

- Szkoda, że to nie biały dzień.

- Lyonie!

- Ledwie przed chwilą chciałaś, żebym cię dotykał. Napierałaś na mnie. Teraz dopilnuję, by sprawić ci przyjemność, Diano.

Poczuła, jak jego palce rozchylają ją łagodnie; po­czuła, jak układa się między jej nogami. Kiedy po­czuła jeszcze jego oddech na sobie, zamarła, otwie­rając szeroko oczy i przechylając głowę.

- Co ty robisz?

Pocałował jej wilgotne kosmyki.

- Uczę cię - odpowiedział i znowu pochylił głowę.

Nie wierzył tak naprawdę, że zdoła doprowadzić ją do rozkoszy dostępnej kobietom, nie tym razem, ale przynajmniej mógł zacząć ją do siebie przyzwy­czajać, przyzwyczajać ją do jej własnego ciała i do je­go rozkosznych reakcji.

Diana nie mogła uwierzyć w to, co robił. Tego by­ło za wiele. On z pewnością nie mógł... Nagle zoba­czyła go, jak robił to samo z innymi kobietami, z ty­mi swoimi małymi miłostkami, i poczuła tak gwał­towny przypływ zazdrości i gniewu, że odskoczyła od niego, odsuwając się poza jego zasięg.

Przez chwilę Lyon był oszołomiony; w jego głosie zabrzmiało zakłopotanie.

- Czy sprawiłem ci ból?

- Nie, ale nie możesz mi tego robić. To nie może... Cóż, to nie może być właściwe ani stosowne.

Miał ochotę roześmiać się z jej oburzenia, ale oczywiście nie zrobił tego. Odezwał się głosem ci­chym i kojącym, ale stanowczym:

- Należysz do mnie, Diano. Mogę i chcę robić z tobą to, co, jak wiem, sprawi ci przyjemność.

- To mi nie sprawia przyjemności. To jest okropne i krępujące, i ty to robisz ze wszystkimi!

Jej oskarżenie spadło na jego głowę, pokonało je­go otumanienie i wreszcie dotarło do jego umysłu.

- Ach - powiedział, a w jego głosie zabrzmiała głę­boka satysfakcja. - Jesteś zazdrosna.

- Nie pozwolę ci, żebyś mnie obłapiał, jak to robi­łeś z wszystkimi twoimi małymi miłostkami.

- Moje usta są bardziej intymne niż moje nasienie w tobie?

- Tak! Mówisz tymi ustami.

- To na pewno jest fakt, któremu nie mogę zaprze­czyć. Jesteś niemądra. - Usłyszał jej urywany oddech i westchnął. - Prześpijmy się trochę. Chodź tu. Przy­sięgam, że będę trzymał usta zamknięte, zarówno na słowa, jak i na ciebie.

Nie odezwał się więcej. Wyciągnął się na palmo­wych liściach i zamknął oczy. Potrzebował czasu. Być może jutro będzie mógł obywać się bez przepaski na biodra i odłożyć na bok jej koszulkę. Złapał się na tym, że się modli, by Rafael nie spieszył się z po­wrotem.

Diana popatrzyła na niego z irytacją i smutkiem, ale się nie poruszyła.

- Dobrze więc, zmuszasz mnie, żebym cofnął dane słowo. Mogłabyś mi przynajmniej podziękować, Dia­no. Dałem ci moje ciało.

- Nie wydaje mi się, abyś krwawił?

- Nie - odparł i zaśmiał się. - Tylko dziewice krwa­wią.

- To nie w porządku. Myślę, że mężczyzna powi­nien zawierać małżeństwo równie czysty i nietknięty jak jego żona. Nie wydaje mi się, żebym chciała cię poślubić, Lyonie.

- Gdyby mężczyzna taki był, wątpię, czy do czegoś by doszło.

- Wy, mężczyźni, lubicie wszystko kontrolować, wy...

- Wystarczy tego, moja panno. Posłuchaj mnie te­raz, bo mówię bardzo poważnie. Kości zostały rzuco­ne. Należysz do mnie. Poślubisz mnie. Nie ma już odwrotu. - Nagle jego ton zrobił się lżejszy. - Kto wie? Może sprawiłem ci dziecko.

- Nie!

- Postaram się z całych sil, żebyś zaszła w ciążę za­nim nas uratują.

- Nie zrobię tego.

- Moja droga, ty nie będziesz tu miała nic do po­wiedzenia. Ani ja, jeśli już o to chodzi. Ja mogę tyl­ko się starać i starać, a ty, droga panno, możesz tyl­ko przyjmować i przyjmować.

Słyszała determinację w jego głosie. Powiedziała z nutą goryczy.

- Jestem teraz naprawdę i całkowicie w pułapce? Tylko dlatego, że ja jestem kobietą a ty mężczyzną...

- To prawda - powiedział z rozbawieniem. - Po­mysł tylko, Diano, nasze dziecko potrafiłoby zarów­no złapać rybę, jak i ją oskrobać.

- W Anglii?

Westchnął. To była sprawa, o której należało po­myśleć.

- Wymyślimy coś - powiedział wreszcie. - A teraz chodź tutaj. Chcę cię trzymać. Chcę zasnąć z tobą w ramionach. Tylko obiecaj, że nie będziesz chrapać.

Nie odpowiedziała na jego prowokację.

- To wszystko jest bardzo dziwne - powiedziała bardziej do siebie samej niż do niego. Skuliła się i oparła policzek na jego ramieniu. Poczuta, jak uniósł jej włosy i rozrzucił je sobie na piersi.

- Nareszcie mam swój koc.

Czuła, jak wzmaga się bicie jego serca. Spróbował wziąć się w karby.

- To trudne - powiedział, odsuwając jej dłoń.

Nie jestem już niewinna”, pomyślała, wiedząc, że jeżeli spojrzy w dół, na jego ciało, zobaczy jego od­powiedź.

- Co chcesz, żebym zrobiła?

Zaśmiał się na to boleśnie.

- Jesteś zbyt obolała, żeby mi pozwolić zrobić to, co by mnie uleczyło.

Wsunęła głowę pod jego brodę.

- Opowiedz mi jakąś historię, żeby odciągnąć mo­ją uwagę.

I moją również”, pomyślała, szukając czegoś w pa­mięci. Opowiedziała mu o Indianach Arawakach, ży­jących dawno temu, pokojowo nastawionych miesz­kańcach Wysp Dziewiczych, którzy zostali unicestwie­ni - a właściwie zjedzeni - przez Indian Karaibów.

- Karaibowie zjadali każdego, kogo zdołali wsa­dzić do gulaszu: hiszpańskich, angielskich i francuskich odkrywców, żołnierzy i osadników. Teraz już prawie wyginęli.

- Przy naszym szczęściu - odparł sennie Lyon - je­dyna żyjąca para pozostała tutaj, na tej wyspie.

- Ty możesz nas obronić. Masz wspaniałą dzidę.

Na te słowa Lyon jęknął.


Lyon obudził się na słodki dźwięk głosu Diany. Uśmiechnął się, unosząc się na łokciach. Klęczała przed małym ogniskiem niecałe dziesięć stóp od nie­go, przygotowując coś na śniadanie. Miała na sobie koszulkę. Lyon podszedł do niej cicho od tyłu, po­chylił się i otoczył ją ramionami. Podniósł jej włosy i pocałował ją w ucho.

Zesztywniała, potem rozluźniła się i oparła o jego brzuch.

- Spałeś tak smacznie, że nie chciałam cię obu­dzić.

Jego dłonie przesunęły się do przodu, żeby objąć jej piersi.

- Teraz jestem rozbudzony bardziej niż jakikol­wiek mężczyzna ma prawo być.

Jego łagodne, pieszczotliwe ruchy rozpaliły jej cia­ło. Przyklęknął i powoli obrócił ją twarzą do siebie.

- Dzień dobry - powiedział i pocałował ją.

Jego dłonie zaplątały się w jej włosach, masując jej plecy, przesuwając się w dół aż do bioder.

- Czy wiesz, co chcę zrobić?

- Tak, okazujesz to bardzo wyraźnie, Lyonie.

Poczuła, jak podciąga jej koszulkę, a potem jego nagie dłonie znalazły się na jej udach, powoli sunąc w górę, by pieścić jej biodra. Poczuła, jak jego palce wsuwają się między jej uda.

- Ty, kochanie, też okazujesz to bardzo wyraźnie, jeżeli mężczyzna wie, gdzie szukać.

Mogła poczuć, jak jego palec z łatwością wślizguje się w nią - była wilgotna i chętna. Usłyszała cichy jęk, poczuta ten jęk głęboko w gardle, kiedy Lyon ją pocałował.

Zamknął na chwilę oczy, czując jej żar.

Podciągnął jej koszulkę, ściągnął przez głowę i rzucił na piasek. Odsunął ją od siebie i popatrzył na nią.

- Chodź. Już czas, żebyś się dowiedziała, że upra­wianie miłości jest nawet bardziej przyjemne niż wy­rabianie chleba z kassawy.

Uniósł ją a ona objęła nogami jego boki. Całował jej usta, brodę, odchylił jej głowę do tyłu, żeby dostać się do jej szyi i piersi. Jej włosy zwisały luźno wzdłuż jej pleców, dosięgając niemal piaszczystej plaży.

- Jesteś taka piękna - powiedział; jego gorący od­dech owionął jej pierś. - A jak smakujesz, Diano...

Oddychała ciężko, czując taką palącą potrzebę, że nie wiedziała, co robić. Jej palce zapamiętale uciska­ły jego ramiona.

- Och, Lyonie - wyszeptała.

Głośny huk działa dotarł do nich niczym grzmot. Nogi Diany zacisnęły się wokół Lyona; próbowała skupić wzrok na jego twarzy. Usłyszała jego kwieci­ste przekleństwo.

- Nie wierzę - powiedział, chwytając powietrze wielkimi haustami. Jego dłonie nadal gładziły ją po plecach, wplątując się w jej włosy.

Rozległ się kolejny huk.

- Działo - powiedziała.

- Tak, Rafael wraca po nas, niech go piekło po­chłonie!

- Ognisko sygnałowe - zarządziła.

Lyon puścił ją, pochylił się i podniósł z ziemi jej koszulkę.

- Załóż to.

Rozpalili ognisko. Rozdmuchali ogień tak, by po­wstały wirujące kłęby dymu.

Na horyzoncie pojawiła się „Morska Wiedźma”.

Patrzyli w milczeniu, jak z boku statku opuszczano szalupę.

- Pora się ubrać - powiedział.

Diana przytaknęła w milczeniu.


Rafael opuścił lunetę i na jego twarzy pojawił się figlarny uśmiech. Jego wyczucie czasu okazało się fa­talne, wiedział o tym i zastanawiał się, czy Lyon na­trze mu uszu. Widział ich splecionych razem - dłu­gie, smukłe nogi Diany owinięte wokół Lyona.

Nie wyglądali źle jak na swoje przejścia. Przejścia, ha! Wyglądało na to, że Lyonowi znakomicie się po­szczęściło.

- Widzisz coś, kapitanie? Są na Wyspie Calypso?

- Tak - odparł Rafael, odwracając się do Rollo. - Są tu na Calypso. Nasi rozbitkowie wyglądają całkiem zdrowo. Spuśćmy łódź, Rollo, i sprowadźmy ich na pokład.

Kiedy Rollo odwrócił się, żeby wykonać rozkaz, Rafael raz jeszcze przyłożył lunetę do oka. Zobaczył, jak Diana się odwraca i idzie za nagim Lyonem do ich schronienia.


- To bardzo dziwne uczucie, znów mieć na sobie tyle ubrań - powiedziała Diana, kiedy skończyła zapinać guziki sukni. - I buty! Jakie okropnie niewy­godne!

Byli sami w swojej kajucie.

- Wyobraź sobie - ciągnęła dalej Diana. - Byliśmy na Wyspie Calypso, zaledwie o milę od Wyspy Reefera. Jak słyszałam, jest tam trochę mieszkańców, potomków piratów.

- Równie okrutnych jak Indianie Karaibowie?

- Ach, nie. Znacznie złagodnieli, naprawdę... Rozległo się pukanie.

- Obiad w kajucie kapitana - powiedział Neddie przez drzwi.

- Zaraz będziemy - odparł Lyonel. Uśmiechnął się do Diany. - Ominęłaś kilka guzików. Nie ruszaj się. - Miał ochotę ściągnąć z niej tę okropną suknię i rzucić ją na koję, ale Rafael czekał. - Później - powiedział.

- Co później ?

- Zobaczysz, kochana.

Zarumieniła się i przechyliła głowę. Posłusznie ucałował jej kark.

- Jak widzę, żadnego chleba z kassawy - zauważył Lyon, kiedy zasiedli przy stole u Rafaela.

- Diana dobrze się tobą zaopiekowała - odparł Rafael.

- W rzeczy samej - zgodził się Lyon uprzejmym to­nem. Podskoczył, kiedy pod stołem kopnęła go w goleń.

- Nie sądzę, żebym musiał was zbadać - rzekł Blick. - Muszę przyznać, że nieco się martwiłem, kiedy wyskoczyliście za burtę.

- Pomogłam Lyonowi dostać się na brzeg - odpar­ła Diana.

- Pomogła mi bardziej, niż możecie sobie wyobra­zić. Rafaelu, opowiedz nam o ataku. W tym sztormie nie mogliśmy wiele zobaczyć.

Rafael w zadumie żuł kawałek chleba.

- Anglicy to znacznie lepsi żeglarze niż Francuzi. Dostaliśmy jednego salwą ze wszystkich dział, potem prześlizgnęliśmy się obok pozostałych dwóch, zanim zdążyli się połapać, co się stało. Składam też należne dzięki niebiosom za ten zbawienny sztorm.

- Byłam bardzo zaskoczona - wtrąciła się Diana. - Od lat nie było tak wielu francuskich okrętów wojen­nych na Karaibach, a przynajmniej tak myślałam.

- Być może myśleli, że jestem wyjątkową zdobyczą - powiedział Rafael. - Jeszcze wina, moja droga?

- Dlaczego? - zapytała nieustępliwie Diana. - Co takiego jest na tym statku?

- Tylko meble, tkaniny i sprzęty domowe dla miej­scowych plantatorów. Nawiasem mówiąc, jutro do­trzemy do Road Town. Twój ojciec będzie tam, żeby cię powitać, Diano. I ciebie, Lyonie.

- Myślałem, że kierujesz się do St. Thomas?

- Kierowałem się i już tam bytem. Wysłałem wia­domość do twojego ojca.

Diana posłała Lyonowi udręczone spojrzenie.

Nie odpowiedział na to spojrzenie, póki godzinę później nie znaleźli się w swojej kajucie.

- Możemy poprosić Rafaela, żeby dał nam ślub - powiedział bez żadnych wstępów. - Albo możemy zaczekać. Co wolisz?

Diana spacerowała po kajucie.

- Nie wiem. Nie mogę być w ciąży. To był tylko je­den raz. Nie muszę się martwić, że...

- Ty niemądra kobieto! Nie bierzemy ślubu dlate­go, że możesz albo nie możesz być w ciąży. Bierzemy ślub, ponieważ nie mamy innego wyboru. A teraz dość już tego. Jeszcze raz, co wolisz?

- Chcę jechać do domu.

Lyon westchnął.

- Dlaczego jesteś taka przeciwna poślubieniu mnie?

Odpowiedziała bez zawahania:

- Bo ty mnie nie kochasz. Bo kiedy tylko obej­miesz swój spadek, będziesz chciał wrócić do Anglii. Tam jest zimno i mglisto, i okropnie, i..

- A zatem widzisz siebie mieszkającą ze swoim oj­cem, macochą i przyrodnim bratem, aż będziesz sta­ra i zdziwaczała? Niezamężna córka to nie jest coś miłego, jak słyszałem. Czy tego właśnie chcesz?

Ile jeszcze razy musi prowadzić z nią tę samą nie­dorzeczną rozmowę, obalać jej argumenty?

- To, czego chcę, to trochę czasu. Nie chcę być do ni­czego zmuszana. Czy nie potrafisz tego zrozumieć?

Chwycił ją za ramiona niezbyt delikatnie i potrzą­snął nią.

- Posłuchaj mnie teraz, Diano Savarol. Mam już dość twojego uporu. Na miłość boską, nie jestem trollem ani łowcą fortun czy libertynem. Jestem cał­kiem porządnym materiałem na męża. I jestem do­brym kochankiem, znakomitym kochankiem. Teraz, kiedy pozbyliśmy się już twojego dziewictwa, udo­wodnię ci to.

Pochylił głowę i pocałował ją, mocno i głęboko. Ten atak samego go zaskoczył, bo nie było to w jego stylu.

- Jesteś piękna i słodka, i pragnę cię, Diano. Będę dobrym mężem, zobaczysz.

- Dobrze więc - powiedziała i objęła go w pasie.

Nie pytał jej, co miała na myśli. To nie wydawało się ważne. Nie teraz.

- Bardziej mi się podobało, kiedy nie musiałem poświęcać godziny, żeby wydostać nas oboje z ubrań. - Oddychał ciężko i był zaskoczony niemal bolesnym pragnieniem, które w nim wzbudziła. - Diano - powiedział, a jego palce już były na guzikach jej sukni, pracując gorączkowo.

Pomagała mu, a przynajmniej próbowała.

- Ach - powiedział. Stalą przed nim naga, a on nie mógł się nią nasycić. Powoli wyciągnął ręce i uniósł jej piersi. Zadrżała i podniosła dłonie, żeby się za­kryć. - Och, nie - powiedział i uśmiechnął się do niej. - Nie, nie kryj się. - Pieścił ją delikatnie, za­chwycając się jej pięknem. Zauważył, że zamknęła oczy. - Podejdź bliżej. Chcę cię poczuć przy sobie.

- Nie wiem, Lyonie, to jest...

- To jest jakie, kochanie? - Jego ciepły oddech wy­pełnił jej usta i wiedziała już, że była niemądra. I że go pragnęła.

Poczuła ciepły, bardzo przyjemny ucisk w dole brzucha i zastanawiała się...

- Lyonie? Czuję się bardzo dziwnie.

Jego dłoń zniknęła z jej piersi i ześlizgnęła się po jej brzuchu w dół, aż jego palce zabrnęły do ko­smyków między jej udami.

- Tutaj?

Wstrzymała oddech.

- Tak.

- To dobrze.

Wziął ją na ręce i zaniósł na ich wąską koję. Poło­żył ją na plecach i stał nad nią przez chwilę, patrząc.

- Dzięki Bogu za światło - powiedział.

Diana złapała się na tym, że jej spojrzenie natych­miast powędrowało w stronę jego brzucha i niżej.

- Och, rety - powiedziała.

Jego męskość sterczała do przodu, gładka, twarda i ożywiona.

Wyciągnęła rękę i lekko dotknęła go koniuszkami palców. Drgnął i szybko cofnęła dłoń.

Lyon bardzo pragnął, by go dotykała, ale szczerze wątpił, czy zdołałby się kontrolować, gdyby to zrobi­ła. A dzisiejsza noc była ogromnie ważna. Wiedział, że jeśli zdoła obdarzyć ją rozkoszą, ona nie będzie z nim już więcej walczyć w kwestii ich nieuchronnego małżeństwa. Nie będzie w stanie pogodzić się z ich seksem bez uświęcenia go małżeństwem. Jeżeli zdoła posłużyć się seksem, by ją kontrolować, to tak zrobi. „Niech będzie”, pomyślał. Ułożył się obok niej.

- Witaj - powiedział, nie dotykając jej dłońmi.

Uśmiechnęła się do niego nieśmiało.

- Kocham te twoje opalone miejsca. Bardzo po­nętnie okalają te białe miejsca.

- To samo tyczy się ciebie, Lyonie.

- Wreszcie na mnie spojrzałaś, czyż nie? Nie je­stem taką straszliwą bestią prawda? Jestem stworzo­ny dla ciebie, wiesz. Mam własną teorię, że Bóg naj­pierw stworzył kobietę, a potem uznał, że ona po­trzebuje partnera.

- Mam nadzieję, że nie powiesz tego żadnemu metodyście, którego spotkasz.

- Jesteś dla mnie kimś wyjątkowym i chcę cię uczy­nić szczęśliwą.

- Wyjdę za ciebie - powiedziała pomiędzy poca­łunkami.

- Tak myślałem - odparł Lyon.

Nie padły już więcej między nimi żadne stówa.


Blade światło poranka wlewało się przez iluminator, kiedy Diana powiedziała oskarżycielskim tonem:

- A właściwie co chciałeś przez to powiedzieć, Lyonie?

Jęknął przez sen, gładząc dłonią jej bok aż po udo.

- Lyonie!

Otworzył jedno oko i zobaczył pochylającą się nad nim Dianę. Jej piękne włosy okalały jej twarz i spływały na jego pierś.

- Pocałuj mnie - powiedział.

- Chcę wiedzieć, co miałeś na myśli mówiąc to - naciskała, ale pocałowała go.

- Mówiąc co?

Jego dłoń pieściła jej pośladki.

- Że myślałeś, że za ciebie wyjdę.

Jego umysł wreszcie powrócił do ubiegłej nocy i Lyon przypomniał sobie swoje słowa pełne zadowole­nia z siebie. Posłał jej triumfujący, męski uśmiech. Jego palce wślizgnęły się między jej uda, by jej dotknąć.

- Miałem na myśli to, moja miła, że kiedy dam ci rozkosz, będziesz moja. Na zawsze. Bezsilna w mojej sieci, jak jeden z twoich graników.

Diana chciała mu powiedzieć, że jest głupkowa­tym gargulcem o wątpliwym pochodzeniu, ale jego palce doprowadzały ją do szaleństwa. A on o tym wiedział. Próbowała się oburzyć, ale nie potrafiła.

- Lyonie - powiedziała cicho, płaczliwie.

- Wiem, Diano. Wiem.


Tego ranka, mając za świadków całą załogę, kapi­tan Rafael Carstairs z „Morskiej Wiedźmy” udzielił ślubu Lyonelowi Ashtonowi, hrabiemu Saint Leven i Dianie Savarol.

- Możesz pocałować pannę młodą - powiedział wreszcie, a Lyon, uśmiechając się niemądrze, wziął Dianę w ramiona. Słyszał okrzyki zebranych, kiedy jego usta dotknęły jej ust.

- Nareszcie schwytana - powiedział.

- Jak granik - odparła wesoło.

ROZDZIAŁ 19

Ci, co za morze wędrują,

znajdują zmianę klimatu, nie zmianę duszy.

HORACY


Pierwsze spojrzenie Lyona na Road Town odebra­ło mu mowę. Wyobrażał sobie coś w rodzaju tropi­kalnego raju z tubylcami przechadzającymi się z wy­razem szczęścia na twarzach, obfitości kwiatów i bo­gatej zieleni, barwnych ptaków dokazujących wszę­dzie i lśniących, białych budowli.

Rzeczywistość nie była tak łaskawa. Sama Tortola była długą górzystą wyspą - naprawdę piękną - ale jej stolica przedstawiała najbardziej ponury widok, jaki Lyon kiedykolwiek oglądał. Szeregi mężczyzn, czarnych i białych, tłoczyły się w dokach; wszędzie były sterty drewnianych skrzynek; Lyon przypusz­czał, że to zarówno wypływające, jak i przybywające towary. Było okropnie gorąco, nigdzie żadnych pięk­nych drzew ani kwiatów, ani niczego innego, co da­wałoby cień. Z „Morskiej Wiedźmy” mógł poczuć wonie z targowiska na otwartym powietrzu - głównie ryby, gnijące w tym palącym słońcu. Przypadkowe drewniane budynki tłoczyły się za dokami. To było odrażające. Lyon przełknął ślinę, spoglądając na Dianę, która teraz machała energicznie w kierun­ku brzegu.

- Tam jest mój ojciec - zawołała, wychylając się przez reling. - Zobacz, Lyonie, ten wysoki mężczy­zna, ten z błyskiem w oku...

Lyon się zaśmiał.

- Ostrożnie, bo inaczej popłyniesz do brzegu.

- Nie, naprawdę, to najprzystojniejszy mężczyzna w Indiach Zachodnich. Polubisz go, przysięgam. Och, rety, ci z nim to musi być moja nowa rodzina - mówiła dalej, osłaniając oczy od słońca i wyciągając szyję. - Są dwie damy, Lyonie. Myślałam, że mam brata.

- Jedna wygląda całkiem młodo - rzeki Lyon. - Wydaje mi się, że twój ojciec nas zauważył. Już nie ma błysku w oku. Czy coś mi grozi?

- Skoro jesteśmy małżeństwem, przypuszczam, że będzie cię znosił z życzliwością. - Uderzyła go w ra­mię, uśmiechając się szeroko.

Patricia Driscoll stała między swoim teściem, Lucienem Savarolem, i macochą, Deborah Savarol, pa­trząc, jak „Morska Wiedźma” sunie do portu.

Muślinowa suknia Patricii była przewiewna, ale nie dość przewiewna, by w niej stać w południowym upa­le. Patricia żałowała, że nie może przejść do cierna, ale wiedziała, że papa Lucien chciał, by wszyscy tu przybyli, okazując entuzjazm dla jego córki i jej mę­ża. Patricia wolałaby, by jej nowa bratowa pozostała w Anglii, żeby to ona mogła pojechać do Londynu. Daniel, jej mąż od trzech miesięcy, desperacko pra­gnął wyjechać do Anglii, tak jak i ona, chociaż jej mo­tywy były zupełnie inne niż męża. On się zmieni, by­ła zdeterminowana, żeby tak się stało, a kiedy naresz­cie zdołają wyjechać, odbędzie się to w wielkim stylu. Marzyła o przyjęciach, znakomitych i pięknych lu­dziach, których spotka, a którzy ją będą uważać za czarującą. Lucien Sayarol był jednym z najbogatszych plantatorów w Indiach Zachodnich. Jeżeli uda­łoby się go przekonać, spełniłoby się jej życzenie.

- To bardzo dziwne - powiedziała Deborah Driscoll Savarol do swego nowego męża. - Wyrzuceni za burtę podczas sztormu i bitwy. Kapitan Carstairs wydawał się bardzo spokojny. Tak, to doprawdy bar­dzo dziwne.

- Tak, mówiłaś to - rzeki Lucien łagodnie, ale je­go oczy zwęziły się z troski. Boże, miniony tydzień był piekłem; nie wiadomo było, czy Diana jeszcze ży­je. No i Carstairs mówiący mu, że wyszła za mąż. Je­go Diana zamężna! To samo w sobie stanowiło takie zaskoczenie, że na długą chwilę zabrakło mu słów. I to zamężna z angielskim hrabią.

Morska Wiedźma” zbliżyła się tak, że Lucien mógł dostrzec córkę machającą do niego z pokładu. Jej piękne włosy powiewały wokół głowy i spływały na plecy. Wyglądała na równie podekscytowaną, jak on. Zaś obok niej stał mężczyzna. Wysoki mężczy­zna, smukły, ale Lucien nie mógł dostrzec jego ry­sów. „Jej mąż”, pomyślał, czując niezrozumiały ucisk w trzewiach.

- Jak ona niechlujnie wygląda - powiedziała De­borah, nieco marszcząc czoło w jaskrawym słońcu. - Te rozwiane włosy.

- Wygląda pięknie - odparł Lucien. - Zupełnie jak jej ma... - Urwał. Deborah nie lubiła, by przypo­minano o jego pierwszej żonie, wspaniałej Lily. Jej portret wisiał teraz w jego gabinecie, skazany na wy­gnanie z salonu.

Przybijanie do portu wydawało się trwać wieki. Lyon uśmiechał się pobłażliwie do Diany, która pod­skakiwała i trajkotała nerwowo.

- To musi być jego nowa żona - powiedział. - Ale kim jest ta dziewczyna? Szkoda, że nie widzę ich twarzy, mają takie wielkie kapelusze! Mam nadzieję, że są mile. A co, jeżeli mnie nie polubią? Kim jest ta dziewczyna, Lyonie? Gdzie jest mój nowy brat?

- Cierpliwości, moja droga.

Mniej więcej dziesięć minut później Diana popę­dziła na dół po trapie i rzuciła się w objęcia ojca.

- Jestem w domu, papo, jestem w domu.

Lucien nie chciał jej puścić. Tak bardzo się o nią obawiał. Odsunął się i łagodnie dotknął palcami jej twarzy.

- Ten mężczyzna spoglądający na nas to twój mąż, moja droga?

Diana zastygła na chwilę, po czym powiedziała ra­dośnie:

- Tak. Lyonie, chodź i poznaj swojego teścia.

Dokonała się prezentacja. Deborah podsunęła swojej nowej córce upudrowany policzek, który Dia­na z szacunkiem cmoknęła.

- A to jest Patricia Driscoll, moja synowa - powie­działa Deborah. - Niestety, Daniel nie mógł z nami przyjechać. Lucien miał dla niego bardzo ważną pra­cę do wykonania na Savarol.

- Ach, cóż, jaka szkoda - odparła Diana.

Ocalił ich Rafael Carstairs.

- Są tak jak panu mówiłem, sir - powiedział do Luciena Savarola. - Cali, zdrowi i opaleni. Wie­działem, że Diana musi wiedzieć dość o życiu na wy­spie, żeby nie umarli z głodu.

Rafael przywitał się pobieżnie z panią Savarol i panią Driscoll.

- Tak - Patricia odezwała się do Diany. - Biedac­two, jesteś okropnie opalona. Tygodnie upłyną, zanim ten wstrętny brąz zblednie. Dostałaś nawet piegów.

Diana zamrugała. Popatrzyła na bardzo białą twarz Patricii - ani śladu piegów.

- Wątpię - odpowiedziała tylko.

Czy to jej przybrana bratowa? Jakie to zagma­twane.

Trzej mężczyźni przeszli nieco na bok; o czym dys­kutowali, Diana nie potrafiła się domyślić. Męskie sprawy, jak przypuszczała. Jej wargi leciutko wygięły się w uśmiechu. „Nie ma wątpliwości, że Lyon jest bardzo męski”, pomyślała, rumieniąc się lekko, kie­dy wyobraziła go sobie nagiego jak pogański bóg, podchodzącego do niej.

- Cóż, jesteś w domu - powiedziała Deborah.

- Tak, i cudownie jest tutaj być, nareszcie. Chociaż nasz tydzień na wyspie był bardzo zabawny. Nie zda­wałam sobie sprawy, że jesteśmy na Calypso. Widzi­cie, wszystko wydawało się inne. Ale chyba za dużo mówię. Domyślam się, że udajemy się na wyspę Savarol?

- Tego życzy sobie twój ojciec - odpowiedziała Deborah. - Nie mam ze sobą dodatkowego kapelu­sza. Czy nie masz czegoś w swoich kufrach? Chyba nie straciłaś bagażu, prawda?

- Nie, zostanie wyładowany już za chwilę, jak są­dzę. Ale nie chcę kapelusza. Poczuć znowu ciepło, to coś o tym marzyłam w Londynie.

- I jesteś zamężna. Twój ojciec był bardzo zasko­czony, kiedy kapitan Carstairs mu powiedział.

Diana odczuła bezgraniczną ulgę, że Rafael ich ochronił. Jeszcze na pokładzie powiedział im z bły­skiem w ciemnych oczach: „Nigdy nie stanąłbym przed żadnym ojcem, mówiąc mu, że jego córka uwiodła mężczyznę, który nie był jej mężem”.

- On jest hrabią, jak rozumiem.

- Tak, to Lyonel Ashton, hrabia Saint Leven. Za­pewne ma jeszcze parę innych imion, ale ja ich nie znam. Angielscy parowie wydają się do szaleństwa kochać imiona. Im więcej imion, tym większa ranga, jak sądzę.

- Jest bardzo przystojny - powiedziała Patricia.

- Dziwne - dodała Deborah.

Diana nie wiedziała, co ma na myśli jej macocha, nie odezwała się więc. Nie była jeszcze pewna, co myśleć o swojej nowej macosze i bratowej. Deborah była niska, przyjemnie zaokrąglona, miała inteli­gentne niebieskie oczy i jasnobrązowe włosy ścią­gnięte w ciasny węzeł na karku. Nosiła modną, bla­dozieloną suknię. Co do Patricii, to wydawała się nie móc oderwać oczu od Lyona. Była równie niska jak jej teściowa, ale bardzo szczupła. Jej oczy były ciem­noniebieskie, włosy o barwie bardzo jasnego brązu, miała trójkątną brodę, przez co Dianie skojarzyła się z lisem. Przeniosła z powrotem uwagę na macochę.

- Masz dziewiętnaście lat - powiedziała Deborah.

- Tak, pod koniec roku skończę dwadzieścia.

- Wielkie nieba - odezwała się Patricia. - Jakie szczęście, że zdołałaś wyjść za mąż! Ja poślubiłam Daniela trzy miesiące temu, a dopiero skończyłam osiemnaście.

Diana uśmiechnęła się szeroko na tę szczerą wy­powiedź.

- Nigdy nie czułam się odstawiona na półkę, jak to osobliwie ujmują Anglicy, jeżeli to masz na myśli. Rzeczywiście, sama się dziwię, że wyszłam za mąż.

Po tej niejasnej informacji, na dobre zamknęła usta.

Diana chciała już, by mężczyźni zakończyli swoją rozmowę.

- Czy wszyscy miewają się dobrze? - zapytała.

- Kto? Och, masz na myśli mojego syna. Daniel to niezwykły młody człowiek, nigdy nie choruje, zawsze jest taki czarujący i pomocny. Tak, jest wielką pomocą dla twojego ojca. Lucien jest do niego wielce przy­wiązany, tak, wielce.

- A służba? Dido? Czy za mną tęskniła?

Deborah strząsnęła muchę z rękawa.

- Ta wstrętna stara kobieta! Mam z nią tylko same problemy. Jeszcze jeden, a każę ją wychłostać.

- Co proszę? - Ton Diany był lodowaty; jej całe ciało nagle zastygło.

- To prawda - powiedziała Patricia. - Jak na nie­wolnicę, bardzo się wynosi.

Deborah spojrzała badawczo na Dianę, zadziera­jąc nos.

- To niewolnica, Diano, nic więcej, tak jak powie­działa Patricia. Dano jej zbyt wiele swobody. W do­mu nie było pani, a ona z tego skorzystała i...

- Ja byłam panią.

- Ty? Ależ nie. Niezamężną dziewczynę trudno uważać za panią domu.

Gdyby Diana nie była tak wściekła, roześmiałaby się. Nie uważano jej za panią domu, doprawdy? De­borah mogłaby porozmawiać o tym z Lyonem!

Diana odezwała się spokojnym tonem:

- Dido, Leah, Tania, Moira, wszystkie one są mo­imi przyjaciółkami. Dido wychowywała mnie, odkąd umarła moja matka. Jest lojalna, inteligentna i ko­chająca.

Deborah wzruszyła ramionami. Nie chciała wda­wać się w spór z pasierbicą, a przynajmniej nie teraz. Dzięki Bogu, że ta dziewczyna była zamężna. Wkrót­ce się jej pozbędzie. Deborah miała nadzieję, że hra­bia jest bogaty. Liczyła na coś dla własnego syna. Dro­gi Daniel miał za sobą ciężkie dni, przy ich wydatkach przez kilka ostatnich lat, odkąd umarł Brock. Przynaj­mniej teraz Daniel z pewnością zostanie spadkobier­cą Luciena, skoro jego córka ma już opiekę.

Diana dodała ugodowym tonem:

- Dido jest także apodyktyczna i surowa. Przy­puszczam, że taka jak wszystkie matki.

- Zobaczymy - odparła Deborah.

Diana zauważyła, że usta zacisnęły się jej z nieza­dowolenia. „Wcale nie jest atrakcyjna”, pomyślała. Gdzie jej ojciec poznał tę kobietę? Dlaczego ją po­ślubił?

Zobaczyła, że ojciec nareszcie ściska dłoń Rafaela i odwraca się ku nim. Pomyślała, że jego oczy lśnią. Poczuła ogarniającą ją falę miłości. Potem spojrzała na Lyona i fala emocji stała się bardziej pierwotna.

Natychmiast wyruszyli na Savarol trzydziestostopową łodzią jej ojca. Dorian trzymał rumpel i Dia­na gorąco go powitała i uściskała. Panie usiadły na wyściełanej ławce pod brezentowym daszkiem. Diana nie mogła sobie znaleźć miejsca, patrząc, jak Lyon i jej ojciec przechodzą na dziób, rozmawiając głowa przy głowie.

- Poślubiłeś więc moją córkę - rzekł Lucien Savarol, przypatrując się badawczo swojemu zięciowi. Był to przystojny mężczyzna, ale Lucien wiedział, że wy­gląd znaczy bardzo niewiele. Wydawał się też inteli­gentny i elokwentny. Dzięki Bogu, nie był to jakiś fircyk Jeżeli chodziło o jego charakter, Lucien nie miał zamiaru pozwolić Dianie na opuszczenie z nim wy­spy, dopóki nie będzie pewien, że ten mężczyzna jest dla niej dostatecznie dobry.

- Tak, mam ten zaszczyt. Będę się starał, sir, uczy­nić ją szczęśliwą.

- Jak mi się zdaje, jesteś spokrewniony z lady Cranston? Łucją?

- Tak, i to ona poinformowała mnie, że Diana i ja mamy gdzieś wspólne korzenie. Czy spotkał pan kie­dyś Łucję?

- Nie, nie spotkałem. Oczywiście, prowadziliśmy nieco nieregularną korespondencję na przestrzeni lat. Byłem w Anglii jakieś dwadzieścia lat temu, ale ona przebywała wtedy w swoich dobrach w Yorkshi­re. Niedaleko Escrick, jak mi się zdaje?

- Tak. Ja także posiadam tam dobra. Diana odwie­dziła tę okolicę i podobało jej się tam, jak sądzę.

Przez chwilę obaj mężczyźni milczeli. Słychać było jedynie łopot żagli, wszechobecne mewy skrzeczące nad głowami i plusk fal uderzających o burty. Gdy Lyon wsłuchał się uważnie, mógł dosłyszeć głosy ko­biet, ale nie był w stanie rozróżnić słów. Zastanawiał się, jak Diana radzi sobie z nową rodziną.

Lucien mówił dalej, wskazując na prawo:

- Savarol leży około dwóch mil na wschód. To mała wyspa, szczęśliwie z obfitością słodkiej wody i dobrej ziemi dla trzciny cukrowej. Mój dziadek zmienił nazwę wyspy w przypływie tęsknoty za nieśmiertelnością jak sądzę. Przedtem nazywała się Wyspą Chlebowców. Dzięki Bogu, jesteśmy niemal samowystarczalni.

- Kocha pan życie w Indiach Zachodnich - powie­dział Lyon.

Lucien przytaknął, a po chwili dodał:

- Tak jak i moja córka. Jak rozumiem, odziedzi­czyłeś plantację Mendenhall na Tortoli. Wybacz, proszę, że od razu cię odciągam, zanim zdążyłeś zwiedzić swoją nową posiadłość, ale są pewne... pro­blemy w domu, którymi muszę się zająć. Da ci to okazję, by dowiedzieć się czegoś o uprawie trzciny cukrowej i życiu na plantacji, zanim udasz się do Mendenhall, no i zobaczysz dom Diany.

- Myślałem, że trzcinę cukrową ścina się na wio­snę - odezwał się grzecznie Lyon.

- Tak, to najbardziej pracowita pora. Ale widzisz, jesteśmy społecznością w pełnym znaczeniu tego słowa, co naturalnie oznacza, że zawsze są troski, pro­blemy, rozmaite sprawy. Ach, spójrz wstecz na Tortolę, Lyonie.

Lyon posłuchał. Pola trzciny cukrowej i bawełny wydawały się same wspinać na górskie zbocza. To był imponujący widok i Lyon na moment zapomniał o nędzy doków w Road Town. W tej chwili zastana­wiał się, jak Lucien Savarol zareagowałby na widok doków w Londynie.

- Wasz ślub odbył się w Londynie? Bardzo niewie­le zdołałem wydobyć od kapitana Carstairsa - dodał Lucien. - A uwierz mi, próbowałem.

Lyon milczał przez krótką chwilę. Był winien szczerość temu człowiekowi.

- Właściwie to nie, nie pobraliśmy się w Londynie. Ślubu udzielił nam kapitan Carstairs, wczoraj.

Ku zaskoczeniu Lyona Lucien Savarol po prostu wpatrywał się w niego przez chwilę, po czym odrzu­cił głowę do tyłu i się zaśmiał.

- Przepraszam, sir?

- Wybacz mi, mój chłopcze. Widzisz, nie potrafi­łem sobie wyobrazić mojej Diany ulegającej tak szybko, chociaż wydajesz się mężczyzną o charakte­rze równie silnym, jak jej. Jednakże... Cóż, może ze­chcesz mi o tym opowiedzieć.

- Odmówiła poślubienia mnie, jeżeli chce pan znać prawdę. Właściwie miałem ją tu tylko odwieźć, ale zostałem napadnięty i ogłuszony w Plymouth i kapitan Carstairs ocalił nas oboje. On i jego załoga założyli, że jesteśmy małżeństwem, a zanim odzyska­łem przytomność, już byliśmy na morzu. Nie było, oczywiście, żadnych innych pasażerów na pokładzie, którzy mogliby służyć za stosowne towarzystwo. Żadne z nas nie miało wyboru. Ale jak już powiedziałem, mam dla niej wiele sympatii i wierzę, że ona dla mnie również.

Lucien spoglądał w kierunku wyspy, której nie było jeszcze widać, ale on potrafił już wyczuć jej bliskość.

- Być może - powiedział łagodnie - byłoby najle­piej, gdyby moja żona nie poznała rzeczywistych okoliczności.

- Jak pan sobie życzy, sir.

- Z tego, jak Diana na ciebie patrzy, wnioskuję, że nie darzy cię niechęcią. Jednak ona... Cóż, to bardzo niezależna dziewczyna. Miałem bardzo nikłą nadzie­ję, że znajdzie w Anglii dżentelmena, który będzie jej odpowiadał. Czy kochasz moją córkę?

- Jak powiedziałem, sir, darzę ją wielką sympatią. Będę jej wierny i będę ją chronił najlepiej, jak zdo­łam. Niczego jej nie zabraknie, w każdym razie ni­czego w sensie materialnym.

I będę ją obdarzał namiętnością tak długo, jak pożyję na tym świecie”. Ale tego nie mówi się ojcom - dodał w myślach.

Polubił Luciena Savarola. Miał dość czasu, by stwierdzić, że ojciec Diany nie miał zamiaru posia­dać na własność setki dusz.

Lucien zapytał go o wojnę i podyskutowali o fatal­nej kampanii rosyjskiej Napoleona. Kiedy wyspa Savarol pojawiła się na horyzoncie, Lyon zdał sobie sprawę, że to prawdziwy raj. Nie była wielka, miała nie więcej niż sześć mil długości i kilka mil szeroko­ści. Pośrodku wznosiło się pasmo łagodnych wzgórz, a ich zbocza pokrywały pola trzciny cukrowej. Wiel­ki dom (Diana powiedziała mu kiedyś, że właścicie­le plantacji tak nazywali swoje domy) wznosił się na wzgórzu na północnym krańcu wyspy. Była to ka­mienna rezydencja w stylu angielskim, sięgająca dwóch pięter, z balkonami pokrytymi najbardziej ko­lorowymi kwiatami, jakie Lyon widział w życiu.

- Budowę domu rozpoczął mój dziadek, a skoń­czył ojciec - powiedział Lucien. - Kamień pochodzi z naszego własnego kamieniołomu, a mój ojciec wy­dał fortunę, żeby umeblować dom odpowiednimi an­gielskimi sprzętami.

- Jest bardzo imponujący - odparł Lyon, bo na­prawdę tak uważał.

*

- No i co sądzisz?

Lyon rozejrzał się po sypialni o wysokim stropie, z sięgającymi od podłogi po sufit oszklonymi drzwia­mi, białymi ścianami i spartańskim umeblowaniem, i potrząsnął głową.

- To twój pokój?

Kiedy przytaknęła, dodał:

- Nie widać żadnych wstążek ani różowych falbanek.

- Ściany są z kamienia, więc wewnątrz jest chłod­no. - Diana podeszła do oszklonych drzwi i otworzy­ła je. - Tutaj jest balkon, Lyonie. Jak widzisz, hoduję własne kwiaty.

Lyon wyszedł za nią na szeroki balkon, ciągnący się aż za róg domu. Był obsypany najpiękniejszymi kwiatami, jakie kiedykolwiek widział, i rozciągał się z niego widok na Morze Karaibskie lśniące odcienia­mi błękitu.

- Sama o nie dbam - powiedziała Diana. - Dido przysięgła mi, że będzie się nimi dobrze opieko­wać podczas mojej nieobecności. I dotrzymała słowa.

Lyon odetchnął czystą, słoną wonią Karaibów. Nie było widać pól trzciny, właściwie nic nie było widać z tej strony, tylko łagodne zbocze wzgórza opadające ku białej plaży. Do morza był najwyżej kilometr, ale odgłos fal docierał tu przytłumiony.

- Lubię otwartą przestrzeń. - Uśmiechnęła się do niego szeroko. - I nie lubię różowych falbanek.

Przez moment Lyon wyobraził ją sobie w londyń­skiej mgle, skuloną przed kominkiem, i boleśnie przełknął ślinę. Tutaj, w tym bujnym otoczeniu, była niczym przepiękny klejnot. Zastanawiał się, co robić.

- Widziałeś szeroką werandę przed domem. Tam ja­damy większość posiłków. Jest tam cudownie chłodno, zawsze wieje od morza. Mam nadzieję, że Deborah nie nalega, żeby jadać w oficjalnym pokoju jadalnym. To może być... - Urwała i pociągnęła go za rękaw. - My­ślami jesteś daleko, Lyonie. O czym tak rozmyślasz?

- O łóżku - powiedział prędko, odwracając się z powrotem w stronę sypialni. - Pokaż, czy będzie mi odpowiadało.

Zanim Diana zdołała zareagować, chwycił ją za uda i zarzucił sobie na ramię. Ułożył ją na plecach na szerokim łożu. Chwycił jej obie ręce jedną dłonią i uniósł je nad jej głowę.

- Tęskniłem za tobą - powiedział, i pocałował ją.

Leżała pod nim spięta i cicha, ale on był cierpliwy.

Puścił jej ręce i oparł się nad nią na łokciach.

- Przebrnąłem przez rodzicielskie przesłuchanie. Czy nie należy mi się jakaś nagroda?

Chwyciła jego twarz w dłonie.

- Tak - powiedziała i pocałowała go.

- Malutka! Gorąca woda dla ciebie i...

Dido zastygła na progu. Nigdy nie pomyślałaby, że zobaczy swoją młodą panią w takiej pozycji. Na ple­cach, z mężczyzną na sobie. Och rety, rety, rety.

- Witaj - powiedziała Diana, wyglądając zza ra­mienia Lyona; jej twarz była tak czerwona, jak twarz Dido była czarna.

Lyon stanął obok łóżka.

Dido potrząsnęła głową.

- Żeby w biały dzień ze swoim chłopem na sobie! Wstydu nie masz, gołąbeczko! Postawny mężczyzna, to fakt, i przystojny jak ta lala. No, pozbieraj się, pa­nienko, i weź teraz kąpiel. Twoja nowa mamusia ży­czy sobie jeść za godzinę. Żadnego figlowania z tym tutaj, co to to nie. Zaczekasz do nocy, jak na damę przystało.

Lyon dobrze się bawił, kiedy już jego ciało zaak­ceptowało fakt, że na chwilę odmówiono mu tego, czego chciało. Dido była najbardziej kościstą ludzką istotą, jaką kiedykolwiek widział, odzianą w prostą, zieloną suknię; włosy miała zebrane ciasno do tyłu w mizerny kok Lyon spotkał ją wcześniej przelotnie, kiedy przybyli, i patrzył, jak przyciskała Dianę do swojego wątłego łona, opowiadając dokładnie wszystko, co się wydarzyło podczas jej nieobecności - nie przerywając ani na moment, by zaczerpnąć po­wietrza. A jednak była tylko niewolnicą. Lyon po­trząsnął głową i podszedł do niej.

- Pozwól, że ci pomogę, Dido.

- Jak sobie chcecie, panie! Chcecie się kąpać z mo­ją malutką tutaj? Nie ma dość miejsca, ale wy mło­dzi... No, pamiętam mojego Oriala, co to był za chłop... no, naprawdę.

- Tak, chyba tak - powiedział Lyon, zabierając z jej rąk wiadro parującej wody. - Przyda się dobre szorowanie. Chodź, moja droga.

Lyon zachowywał się szokująco, ale Dido wydawa­ła się bawić jego niefrasobliwością. Diana podniosła się z łóżka.

- Chodź tutaj, malutka, niech cię wydostanę z tej fikuśnej sukienki.

- Och, nie, Dido. To mój obowiązek.

Dido zachichotała i pogroziła mu artretycznym palcem.

- Niegrzeczny, paniczu, jesteście! Jurni jak górskie kozły, ci młodzi panowie. Macie się opiekować moją malutką rozumiecie, panie?

- Słyszę - odparł Lyon.

Stara kobieta wyniosła się, nadal chichocząc.

- Jej wysokość jest w złym humorze - dodała Di­do, zatrzymując się w progu. - Nie chcesz pogarszać. Słyszysz?

- Tak, słyszę - powtórzyła za Lyonem Diana.

Kiedy drzwi zamknęły się za starą niewolnicą. Diana odwróciła się do swego męża.

- Lyonie, powinieneś się wstydzić.

- To zabawna starowinka. Miałaś szczęście, że by­ła przy tobie, kiedy dorastałaś.

- Tak, miałam szczęście. Jednak się martwię. Deborah mówiła coś o tym, że Dido się wynosi po­nad swój stan i coś o wychłostaniu jej. Nie pozwolę na to, Lyonie.

- Oczywiście, że nie. - Usadowił się w wysokim fote­lu, wyciągnął przed siebie długie nogi i oparł wygodnie głowę. - Kąp się, Diano. Ja muszę chwilę odpocząć.

- Przed minutą nie potrzebowałeś odpoczynku!

Posłał jej łobuzerskie spojrzenie.

- Musiałem zapomnieć. Boże, czuję się przedziw­nie, naprawdę myślę, że chyba śnię. Widzę siebie na plantacji trzciny cukrowej w Indiach Zachodnich. Ta całkiem apetyczna młoda dama bryka przede mną po pokoju, i wiesz co? Sądzę, że zamierza zaraz zdjąć ubranie, żeby sprawić mi przyjemność.

- Zamknij oczy, ty bufonie! I ja nie brykam, nie je­stem koniem.

Posłusznie przymknął powieki - przynajmniej na parę minut. Otworzył je, by zobaczyć, jak Diana wchodzi do wanny. Odwróciła ku niemu głowę i w tej chwili ich spojrzenia się spotkały.

- Lyonie - zaczęła, dyskretnie próbując zakryć piersi.

- Do wanny, kochanie, albo obędziesz się bez ką­pieli.

Ale jego wzrok przemknął z jej twarzy ku gniazd­ku ciemnozłotych kosmyków między jej udami. Prze­łknął ślinę i jęknął, jakby go coś zabolało.

Boki miedzianej wanny były wysokie i Lyon nie mógł dojrzeć niczego prócz opalonych ramion Diany.

- Cóż - powiedziała, pocierając skórę jaśmino­wym mydłem. - Co sądzisz o tym wszystkim?

- Ciągle jestem wstrząśnięty. Tu jest tak... inaczej. Teraz rozumiem, jak dziwny musiał wydać ci się Lon­dyn. Bardzo dobrze sobie tam poradziłaś.

Właśnie myła sobie twarz i nie odpowiedziała.

- Czy naprawdę podobało ci się Yorkshire?

Opłukała twarz.

- Tak. Jest dzikie i piękne. - Nagle zdała sobie sprawę, do czego zmierza to pytanie, i dodała szyb­ko: - Ale, Lyonie, tam jest zimno...

- Było całkiem ciepło, naprawdę, i słońce mocno grzało. Przyznaję, że w zimie może tam być ponuro, ale śnieg jest piękny, sprawia, że wrzosowiska są białe.

- Nigdy nie widziałam śniegu.

- Staw w mojej posiadłości zamarza. Możesz się nauczyć jeździć na łyżwach. Jest mnóstwo rzeczy, których nigdy nie widziałaś, ani nie robiłaś.

- To samo dotyczy ciebie.

- Tak. - Wstał i zaczął się rozbierać.

Diana wyszła z wanny chwilę później i szybko owi­nęła się wielkim ręcznikiem. Lyon stał pośrodku sy­pialni, piękny w swej nagości, uśmiechając się do niej.

- Jesteś taki opalony. Proszę, kąp się, Lyonie, nie powinniśmy spóźnić się na obiad. Jej wysokość mo­głaby się zirytować.

Nie miał ochoty, ale zmusił się do myślenia o tym, co będzie po obiedzie. O tym, co będzie po obiedzie przez wiele nadchodzących lat.

- Jutro wezmę cię na przejażdżkę po plantacji i pokażę ci wszystko. Możesz spotkać wszystkich mo­ich przyjaciół. Mój ojciec ma ogiera, którym nawet ty nie pogardzisz. To na wpół dziki koń berberyjski, a na imię ma Zbawienie.

- Chyba żartujesz!

- Nie, i też nie rozumiem, skąd takie imię. Pyta­łam ojca, ale człowiek, który mu sprzedał ogiera, umarł, zanim ojciec się tego dowiedział.

Jej puls uspokoił się nieco, kiedy Lyon wreszcie znalazł się w jej wannie. Kolana mu wystawały i Dia­na się roześmiała.

- Jestem ciekaw spotkania z tym twoim nowym bratem - powiedział, pocierając się gąbką.

- Mam nadzieję, że nie jest taki jak jej wysokość. No wiesz, pedantyczny, układny i sztywny.

Albo taki jak Patricia”, dodała w myślach.

- Albo przygarbiony, ubrany na czarno i taszczący ze sobą Biblię?

- Najwyraźniej jego ojciec był kwakrem. Och, re­ty. Deborah chciała mnie pouczać podczas naszej podróży z Tortoli. Zatrzymanie swoich opinii dla sie­bie było dla niej bolesne. Wątpię, żeby była w stanie dłużej powstrzymywać swoje krytyczne uwagi. Bied­ny ojciec. Kiedy dorastałam, mówił mi, jaka radosna i czarująca była moja matka.

- Kto wie? - powiedział Lyon, posyłając jej lubież­ny uśmieszek. - Być może nasza zacna Deborah jest nieposkromiona w łóżku.

Diana wątpiła w to szczerze, zwłaszcza teraz, gdy wiedziała więcej o tych sprawach.

Zaś co do Daniela Driscolla, to jak mieli się wkrótce przekonać, wcale nie był taki, jak oboje się spodziewali.

ROZDZIAŁ 20

Nie każdą prawdę da się przełknąć.

BEAUMARCHAIS


Daniel Driscoll był olbrzymem. Łagodnym ol­brzymem, jak wkrótce odkryta Diana, pomimo swo­jej kwadratowej szczęki, szerokich barków i ramion tak potężnych i mocno umięśnionych, że rozciągały wieczorowy surdut, który miał na sobie. Szycie ubrań dla jej przybranego brata nie było łatwym za­daniem, jak się domyślała, nie mogąc w pierwszej chwili zrobić nic więcej, jak tylko wytrzeszczać na niego oczy.

Po dokonaniu sympatycznej prezentacji Daniel ujął dłoń Diany w swoje ogromne ręce i łagodnie się do niej uśmiechnął.

- Zawsze chciałem mieć małą siostrzyczkę. Jesteś piękna. Wyglądasz na bardzo szczęśliwą.

Miał niski głos i mówił powoli, a jego oczy, bardzo jasne i niebieskie, lśniły, gdy na nią patrzył. Jego matka i żona wyglądały przy nim jak karzełki, a Dia­na, polegając na swojej świeżo zdobytej wiedzy na te­mat małżeństwa, zastanawiała się - nieco przerażo­na - jak on w ogóle mógł kochać się z Patricią.

- A ja nigdy nie miałam brata. Cieszę się, że mam go teraz. I tak, jestem szczęśliwa. - Uśmiechnęła się szeroko. - Byłabym twoją małą siostrzyczką nawet gdybym była od ciebie starsza.

Daniel pokazał w uśmiechu równe, białe zęby, i chociaż Diana wiedziała, że obiektywnie rzecz bio­rąc był zbyt masywny, by nazwać go przystojnym, znalazła w jego twarzy tyle łagodności, tyle życzliwo­ści, że to nie miało znaczenia. Poczuła wobec niego dziwny przypływ troskliwości, co - jak przypuszczała - było niedorzeczne, wziąwszy pod uwagę samą jego fizyczną siłę.

- Zawsze chciałem pojechać do Anglii - powie­dział Daniel do Lyona.

Górował nad hrabią o dobre pięć cali, a jego ma­sywne ramiona na chwilę zasłoniły Lyona przed wzrokiem Diany. Zastanawiała się, tłumiąc chichot, jak Lyon czuł się w roli małego braciszka.

- Tak, cóż, oczywiście - wtrąciła Deborah ostrym tonem. - Tylko że ty nie chcesz jechać do Anglii z właściwych powodów, Danielu. Z pewnością mu­sisz rozumieć, że teraz wszystko się zmieniło. Mu­sisz...

- Tak, matko.

Daniel Driscoll posłał tylko matce pobłażliwy uśmiech, górując nad nią jak wieża, a Diana zapytała w myślach, ile razy już miała miejsce taka sama roz­mowa. Miała uczucie, że w tym łagodnie przemawia­jącym mężczyźnie kryje się ogromna siła charakteru. Była jednak ciekawa i poczuła ulgę, kiedy Lyon, spo­glądając znów na swojego nowego szwagra, zapytał:

- Dlaczego chciałbyś pojechać do Anglii?

- Chciałbym zostać lekarzem - odparł spokojnie Daniel. - Czy słyszałeś kiedykolwiek o doktorze Joh­nie Lettsomie? Nie, cóż, on jest kwakrem, nadal ży­je, jak sądzę, i mieszka w Londynie. Urodził się tutaj, w Indiach Zachodnich, na Wyspie Little Jost Van Dyke. To doprawdy zdumiewający człowiek i znako­mity lekarz. Ja...

- No już, Danielu - powiedziała pospiesznie Deborah, kładąc dłoń na ramieniu syna. - Nie zapalaj się tak. Nie chcesz zanudzić jego lordowskiej mości. - Posłała Lyonowi rozbawione spojrzenie. - Mój syn nie zdaje sobie jeszcze sprawy, że jego miejsce jest tutaj, przy kierowaniu plantacją Savarol. Ten jego pomysł to tylko młodzieńczy kaprys.

- Choroba jest odrażająca - powiedziała Patricia - a lekarze to nędzarze. Cóż, pomyśl tylko o tym dok­torze, z którym pracowałeś w St. Thomas, Danielu. Był taki biedny, że ledwie mógł utrzymywać swoją żonę i rodzinę.

Daniel ledwie popatrzył na swoją młodą żonę, gó­rując i nad nią a jego twarz nie wyrażała niczego.

- Doktor Gustavus to dobry człowiek - powiedział tylko, a jego głos był równie niewzruszony, jak wyraz jego twarzy.

Lucien Savarol pokiwał głową do żony, żeby ubiec dalsze uwagi.

- Zjemy na werandzie - powiedział.

- Ależ Lucienie...

- Na werandzie - Lucien powtórzył stanowczo. - Lyon nie przywykł do upału, a w jadalni ledwie jest czym oddychać.

Weranda znajdowała się na drugim piętrze i miała około dziesięciu metrów długości i tyleż szerokości. Było tam zadaszenie, a także wygodne meble. „Co za dziwne uczucie”, pomyślał Lyon, sadzając Dianę na wysokim, plecionym krześle. „Być ubranym jak na każdym angielskim spotkaniu towarzyskim i sie­dzieć na dworze, przy śpiewie ptaków i szumie mo­rza w tle”. Wcześniej, zakładając wieczorowy strój, zastanawiał się, czy upiecze się żywcem, i z wdzięcznością przyjął wieczorną bryzę. Przez chwilę zapa­trzył się w milczeniu na piękny widok przed sobą. Starannie przystrzyżony trawnik okalały drzewa pal­mowe, czerwone sączyńce, mahonie i mnóstwo bugenwilli - tych nazw nigdy wcześniej nie słyszał.

Służba - „nie, to niewolnicy”, poprawił się Lyon - poruszali się cicho, ich bose stopy nie wydawały od­głosów na podłodze. Byli czyści, mieli na sobie pro­ste perkalowe spodnie lub sukienki. Kobiety nosiły jaskrawe chustki na głowach.

- To, Lyonie - odezwała się Diana - jest gotowa­na ryba z ziołowym sosem z awokado. A to są kraby.

Wpatrywała się w jego twarz, kiedy próbował po­traw, i uśmiechnęła się radośnie, kiedy skinął głową.

- Spróbuj nieco potrawki ze słodkimi ziemniaka­mi. Może ci nie zasmakować, jest bardzo... odmien­na, ale...

- Jest bardzo niezwykła - powiedział Lyon, prze­żuwając. - Prawie tak smaczna, jak twój pieczony chlebowiec, moja droga.

- Och - odezwała się Patricia. - Zapomniałam, że zostaliście razem opuszczeni na wyspie! Angielski hrabia. Jakież to niezwykle romantyczne! Czy jedli­ście chlebowce?

- Tak - przyznała Diana. - I zrobiłam chleb z kassawy, chociaż ten angielski hrabia uważał, że korzeń wygląda odrażająco, a potem ten angielski hrabia wreszcie zdołał upolować granika na obiad. Znaleź­liśmy zbiornik ze słodką wodą więc nie było z tym problemu.

- Miałeś szczęście, mój chłopcze - powiedział Lucien - że byłeś z Dianą.

- To za mało powiedziane, sir.

Diana odezwała się do Daniela:

- Nie wiedziałam, że doktor Lettsom nadal żyje i mieszka w Londynie. Ojciec mówił, że to niezwykły dżentelmen. Mieliśmy znakomitego lekarza na po­kładzie „Morskiej Wiedźmy”. Nazywał się Blick i zajmował się Lyonem.

- Tak - kontynuował Lyon. - Pobierał nauki w Szkocji, w Edynburgu, jak sądzę. Wspaniały czło­wiek, i pełen poświęcenia. Nauczył też pańską córkę wszystkiego o dziurawcu, sir.

- Strzeż się, mój panie mężu, albo znajdziesz się w kłopotach.

- Opowiedz mi o londyńskim towarzystwie - po­prosiła Patricia.

Daniel, który dotąd przysłuchiwał się uważnie, te­raz pochylił głowę i zaczął jeść z flegmatycznym sku­pieniem.

Diana, szybko rzuciwszy okiem na męża, powie­działa:

- Fascynujące. Była tam pewna dama imieniem Charlotte, lady Danvers. Miała dar doprowadzania ludzi do szalu.

Lyon, wzorem Daniela, dziobał widelcem duszone cynaderki.

- Zatrzymałam się u lady Łucji Cranston. To groź­na dama, bardzo lubiąca obecnego tu Lyona. Osobi­ście uważam, że...

- Ty niezdarna idiotko!

Dianie zabrakło tchu, gdy zobaczyła, jak Deborah uderza Moirę w twarz, i to mocno.

- Zniszczyłaś mi suknię, ty głupia dziewczyno!

Deborah podniosła rękę, żeby uderzyć jeszcze raz, gdy odezwał się Lucien:

- Dość, Deborah. To tylko odrobina wina. Twoja sukienka wcale nie jest zniszczona.

Deborah oddychała ciężko; jej oczy zwęziły się z gniewu.

- Ona to zrobiła celowo - zawołała. - Ja nie będę tego znosić!

- Nonsens - powiedziała ostro Diana. - Moiro, proszę, przynieś pani Savarol trochę wody. Wino spierze się całkiem łatwo.

- Nie masz tu nic do powiedzenia! Nie jesteś tu panią!

Diana była gotowa skoczyć Deborah do gardła. Poczuła dłoń Lyona na swoim nadgarstku. Usłyszała głos swojego ojca, spokojny i łagodny:

- Zamierzałem wznieść toast za mojego nowego zięcia. I zrobię to, kiedy tylko będziesz miała wino, moja droga.

Deborah uspokoiła się. Patricia zachichotała ner­wowo. Daniel po prostu nadal jadł.

- Spokojnie, kochanie - powiedział cicho Lyon.

- Nie pozwolę jej na...

- Później, Diano. - Rzadko słyszała u niego tak surowy ton, i to ją powstrzymało.

Lucien zaczął mówić o naprawach w warzelni i po chwili Diana była w stanie odpowiedzieć z sen­sem. Kątem oka dostrzegła, jak Deborah chwyta z rąk Moiry ściereczkę i ze złością przykłada ją do plamy na sukni. Szczupła twarz Moiry była bez wyrazu. „Co ona robi?”, zastanawiała się Diana. Po­czuta się nagle przytłoczona bezradnością. Jak jej oj­ciec mógł poślubić tak małoduszną kobietę?

Nabiła na widelczyk kawałek kokosowego ciasta i przeżuwała je ze złością. Kiedy jej ojciec podniósł kieliszek, miała pełne usta.

- Za mojego zięcia, Lyonela Ashtona. Lordzie, wi­tam w mojej rodzinie.

- Dziękuję, sir.

Daniel skierował na Lyona zamyślone spojrzenie i uniósł swój kieliszek.

- Tak, za pana, lordzie - powiedziała Patricia gło­sem tak słodkim i zniewalającym, że Diana mogła tylko wytrzeszczyć na nią oczy. Jak ona mogła flirto­wać z Lyonem, kiedy jej własny mąż siedział tuż obok?

Diana nie miała okazji porozmawiać z ojcem sam na sam. W salonie na dole stał nowy fortepian i Patri­cia za nim zagrała. Całkiem dobrze, jak Diana była zmuszona przyznać. Ona sama zaś ziewała potężnie po wypiciu herbaty, i ojciec, uśmiechając się do niej, powiedział, by poszła spać. Życzył jej i Lyonowi do­brej nocy, stojąc na półpiętrze z Deborah u boku.

- Cieszę się, mając cię znów w domu - powiedział i delikatnie pocałował ją w policzek.

Przez długą chwilę stal, patrząc na nią w milcze­niu, i Diana pomyślała, że był smutny. Chciała tylko, by pozbył się tego smutku, i powiedziała beztrosko, strzelając okiem w kierunku Lyona:

- On nie jest złym mężem, ojcze, jest może uparty i autokratyczny, ale da się z nim wytrzymać.

- Daniel ma rację - powiedział Lucien. - Wyglą­dasz na szczęśliwą. Dobranoc, moja droga.

Lyon cicho zamknął drzwi sypialni i oparł się o nie, zaplatając ręce na piersi.

Patrzył, jak Diana podchodzi do oszklonych drzwi i otwiera je szarpnięciem. Balsamiczne nocne powie­trze wypełniło pokój.

- Ona jest tu panią, Diano.

Diana się odwróciła; jej twarz zapłonęła ożywio­nym na nowo gniewem.

- Ona uderzyła Moirę! I to za co? Za nic, ot co!

- Jakie to ma znaczenie? Moira to niewolnica, własność, część dobytku.

- Nie traktuj mnie protekcjonalnie, Lyonelu Ashtonie! Ani nie używaj tego sarkastycznego to­nu. Moira to ludzka istota, która ma uczucia! Wiem, że wasi nieszczęśni służący w twojej wspa­nialej Anglii są często okropnie traktowani! Mogę sobie wyobrazić, jak twoja słodka Charlotte odno­si się do służby.

- Czy już skończyłaś z uszczypliwością?

Diana podeszła do szafy i rąbnęła pięścią w drzwi z jasnego dębu.

- Auć - mruknęła, rozmasowując sobie dłoń.

- Czy czujesz się lepiej?

- Nie. Szkoda, że to nie twarz Deborah.

- Jesteś zawzięta.

- Wolę raczej być zawzięta, niż odgrywać taką cno­tliwą wyższość!

- To nie gra, kochanie.

Słyszała żartobliwą nutę w jego glosie, ale nie chciała przyjąć tego do wiadomości. Zaczęła rozpi­nać guziki przy staniku sukni. Była tak wzburzona, że jeden z guzików odskoczył i poleciał na podłogę.

Lyon przyglądał się jej jeszcze przez chwilę, po czym wzruszył ramionami. Rozbierali się w mil­czeniu. Patrzył, jak jego żona chwyta nocną koszulę z szafy i zanosi ją za parawan.

- To strata czasu - zawołał.

Wyciągnął się nagi na chłodnej pościeli, z rękoma nad głową. Słyszał słodki śpiew słowika i stłumiony odgłos fal. Za kilka minut pocałunkami odegna jej zdenerwowanie i będzie się z nią kochał.

Światło księżyca zalewało pokój. Kwiaty pachnia­ły słodko. A on był rozpalony jak młody chłopak.

- Co ty tam robisz, Diano?

- Zszywam koszulę - odpowiedziała nieprzyjem­nym tonem.

Kiedy się wreszcie pojawiła, zgasiła jedyną lampę i powoli podeszła do łóżka. Jej sylwetka odcinała się wyraźnie w smudze księżycowego światła.

- Jestem zmęczona - powiedziała, siadając na skraju łóżka.

- Twoje łóżko jest trochę krótkie. Ja wcale nie je­stem zmęczony.

- To łóżko jest w sam raz dla mnie, i powinieneś być.

- Cicho. Chodź tutaj.

- Zupełnie brak ci skromności.

Odsunęła się od niego nieznacznie.

Chwycił ją za ramię otulone nocną koszulą i kiedy zeskoczyła z łóżka, a on nie puścił delikatnej koron­ki, koszula rozdarła się na całej długości.

- Och!

- Mówiłem ci, że koszula to strata czasu. Myślę, że to jedyna część garderoby, której nie będziesz po­trzebować, przynajmniej przez najbliższe trzydzieści lat. Chodź tu, kochanie. Jesteś w okropnym nastro­ju, a nie powinnaś. Bądź co bądź, masz mnie.

- Ty do mało czego się nadajesz.

- Że co proszę, madam?

- Czy powiedziałeś mojemu ojcu prawdę? O nas?

- Tak. Zasługiwał na to, by wiedzieć. Człowiek honoru zawsze zasługuje na prawdę.

- Czy on wie, że zamierzasz mnie zawlec z powro­tem do Anglii?

- Nie rozmawialiśmy o tym.

Diana wciąż kurczowo trzymała przed sobą nocną koszulę. Miała rozpuszczone włosy, które spływały jej na ramiona tak, jak lubił.

- Nie wiem, co robić.

- Powiem ci, co masz zamiar zrobić w tej chwili. Masz zamiar upuścić tę koszulę i pokazać mi swoje piękne ciało. Potem masz zamiar paść w moje ramiona, objąć mnie i pozwolić mi wycałować każdy cal twojego ciała.

Popatrzyła na niego podejrzliwie, niepewnie, i je­żeli się nie mylił, z odrobiną zainteresowania. Uśmiechnął się szeroko.

- Każdy cal - powiedział cicho.

- Nigdy nie myślałam, że angielski dżentelmen, i do tego angielski hrabia, będzie mówił w taki sposób.

- Jestem tylko mężczyzną Diano. Mój lordowski status zachowuję dla królestwa, a moją dżentelmeńskość dla moich klubów.

- Czy sprawisz mi dziecko?

To śmiałe pytanie zbiło go z tropu, ale tylko na moment.

- Tak, postaram się. Sprawimy sobie batalion dzie­ci, jeżeli sobie życzysz. - Chciał dodać, że być może Diana już nosi jego dziecko, ale tego nie zrobił. - Chodź, Diano.

Wyciągnął do niej rękę. Spojrzała na jego silną dłoń, na długie palce. Poczuła, jak przebiegł ją dreszcz. Uważała, że był wspaniały. Nigdy wcześniej nie wierzyła, że znajdzie mężczyznę, którego uzna za wspaniałego. Westchnęła i wdrapała się na łóżko.

- Nie podoba mi się baldachim - powiedziała, czu­jąc, jak jego dłoń delikatnie sunie od jej talii przez biodro aż do uda.

- Usuńmy go więc.

Pochylił się nad nią i wpatrywał się w jej twarz w blasku księżyca. Leciutko dotknął palcami jej ust, powoli wodząc po ich krawędzi.

- Czy polubiłeś kraby?

- O tak, i to bardzo.

Przesunął nogę nad jej nogami i poczuła, jak zmierzwione włoski prześlizgują się po jej udach. Je­go dłoń lekko ujęła jej pierś.

- Czy polubiłeś krewetki w potrawce?

- Bardzo smaczne.

- Czy polubiłeś mnie?

Jego oczy rozbłysły.

- Jesteś najsmaczniejsza ze wszystkiego - powie­dział i pocałował ją.


Lyon stał w milczeniu na balkonie, paląc długie, cienkie cygaro. „Już tylko kilka chwil do świtu”, po­myślał, spoglądając w kierunku leniwych, białogrzywych fal, które wydawały się roztapiać na białym pia­sku. Kapitan Carstairs mówił mu, że niektórzy ludzie odczuwali zew tropików głęboko w duszy. Lyon nie wiedział, czy ten zew miał z tym coś wspólnego, ale czul coś podobnego. Stojąc samotnie w tym zachwy­cającym otoczeniu, mógł z łatwością zapomnieć, że już za kilka godzin czarnoskórzy mężczyźni i kobiety będą harować w promieniach palącego słońca - czarnoskórzy mężczyźni i kobiety będący własnością białego człowieka. Zaklął cicho. Co za piekielna sy­tuacja.

Obrócił się nieco, by zajrzeć do sypialni. Mógł stamtąd dostrzec Dianę leżącą na boku. Jej piękne włosy spoczywały na poduszce, a okrywało ją tylko prześcieradło. To jego żona, był za nią odpowiedzial­ny. A to był jej dom. Zaklął raz jeszcze i zaciągnął się głęboko.

Nagle jego uwagę zwrócił cień poruszający się w pobliżu drzewa poniżej. Podszedł bliżej do barier­ki, żeby lepiej widzieć. Zobaczył wychodzącą z domu kobietę; skradała się, szybko się poruszając. Okrywał ją długi płaszcz.

To ciekawe”, pomyślał Lyon.

Przystanęła na wyraźny odgłos wołania turkawki. Zatrzymała się, podniosła głowę i wtedy płaszcz nie­co się odchylił. Lyon mógł teraz rozpoznać jej długie, rozpuszczone włosy. Patricia Driscoll.

Potem zauważył za nią mężczyznę. On jednak stał w cieniu i Lyon nie zdołał dostrzec, kto to taki. Jed­no było pewne: to nie był Daniel. Co ona tu robiła, do diabła? Lyon patrzył, jak uściskała mężczyznę, a potem odeszła na tyły domu. „Tylne wejście”, do­myślił się. Gdzie był Daniel?

Niebo rozjaśniło się w jednej chwili, jak się wyda­wało. Lyon wyraźnie zobaczył kryte strzechą chaty w dolinie po prawej, gdzie mieszkali niewolnicy. Ich własna mała wioska, jak mu powiedziała Diana, wraz z ich własnymi ogrodami. Po przeciwnej stronie wiel­kiego domu znajdował się dom nadzorcy, gdzie mieszkał jeszcze sześć miesięcy temu wraz z czarno­skórą dziewczyną która urodziła mu troje dzieci. Lyonowi przyszło do głowy, że Patricia mogła przyjść od strony domu nadzorcy i że ten mężczyzna to mógł być właśnie ów nadzorca, Grainger.

Zrobiło mu się czerwono przed oczami. Cynizm zdradzonego mężczyzny przybrał na sile. Wściekłość zdradzonego mężczyzny.

Kobiety”, pomyślał, „kłamliwe oszustki bez ho­noru, wszystkie, co do jednej”.

Oto Patricia Driscoll, zamężna z Danielem od za­ledwie trzech miesięcy, już robiła z niego głupca, ro­gacza. Tak samo jak Charlotte postąpiła z nim, nawet bez bagażu jednego miesiąca! Boże, czy kobieca zdrada nie ma końca?

W tej chwili usłyszał cichy jęk dobiegający z sypial­ni i zmarszczył czoło. Jego droga żona... Od ilu dni?

Zdeptał cygaro na kamiennej posadzce i zdecydo­wanym krokiem podszedł do łóżka. Kobiety trzeba trzymać na krótkiej smyczy, by były uczciwe. Nad ko­bietami trzeba panować. Zsunął z Diany prześciera­dło. Nie obudziła się, ale obróciła, rozrzucając ra­miona. Chwycił ją za kostki i szeroko rozłożył jej no­gi. Znalazł się nad nią i jednym potężnym pchnię­ciem wszedł w nią.

Krzyknęła, obudzona nagle:

- Lyonie!

- Nie ruszaj się.

Była ciasna, nie ustępowała, nie była na niego go­towa. Mógł wyczuć, że rozciąga ją nienaturalnie. Po­czuł jej ręce, odpychające jego ramiona, słyszał jej chrapliwy oddech. Ranił ją ale nie przestawał. Czuł, jak jej ciało dygocze i to nie z pożądania; czuł, jak wzdraga się przed nim.

Zaklął i pchnął głęboko, wciąż trzymając ją za biodra.

Jęknął, kiedy nadszedł koniec.

Diana przygryzała dolną wargę, ale nie potrafiła powstrzymać łez.

Lyonowi wróciła świadomość. Poczuł się oszoło­miony. Wysunął się z niej. Podniósł się z łóżka.

Zobaczył jej łzy. Leżała tak, jak ją zostawił, z sze­roko rozrzuconymi nogami. Wpatrywała się w niego, a jej oczy były zamglone zmieszaniem i bólem.

- Dlaczego to zrobiłeś?

Jego umysł odmówił pracy.

- Dlaczego tak mnie zraniłeś?

- Jesteś kobietą, i jak wszystkie kobiety, ty... Urwał. Przeszyła go świadomość tego, co zrobił, co myślał, tego, jak łatwo skrywana w nim wściekłość znalazła sobie ujście.

- Zrób coś ze sobą - powiedział, przesuwając wzrokiem po jej ciele. Poczuł, jak sam wzdraga się na widok plam krwi na jej udach. Krwi i własnego nasienia.

Zgwałcił ją. Zgwałcił swoją własną żonę. Zrobiło mu się niedobrze, wściekłość zdradzonego mężczy­zny była już martwa jak zimny popiół.

Zrobił to, bo pomyślał, że Patricia Driscoll zdra­dzała swego męża.

Szybko odwrócił się od Diany i naciągnął spodnie.

- Idę popływać w morzu - powiedział przez ramię i niemal wybiegł z sypialni.

Diana leżała bez ruchu, dopóki nie usłyszała szyb­kich kroków Dido zbliżającej się do sypialni.


Patricia patrzyła na Lyonela Ashtona, hrabiego Saint Leven. Jak ta jej obłudna, kołtuńska bratowa zdołała go usidlić? A ona tkwiła tu, przykuta do Da­niela Driscolla, młodego mężczyzny, który - jak wie­rzyła - miał ją uratować od okropności dystyngowa­nej biedy w domu jej ciotki w Charlotte Amalie; do głupiego człowieka, który chciał zostać lekarzem, do mężczyzny, który niespecjalnie się nią intereso­wał.

Gdyby miała szansę wyjechać do Londynu, to po to, by złowić hrabiego. Bogactwo i pozycja. Na to zasługiwała. Nie na niedołęgę takiego jak Daniel Driscoll.

Puszczała mimo uszu to, co jej teść mówił do hra­biego.

- Powinieneś tutaj być, kiedy trzcina jest zbiera­na i przerabiana. To istny dom wariatów. Wiesz, Lyonie, że produkujemy cukier, melasę i rum, oczy­wiście. Większość rumu wędruje na północ, do Sta­nów Zjednoczonych. Jeżeli chcesz, Diana pokaże ci plantację i wszystko ci objaśni. Ona wie tyle samo, co ja o produkcji cukru. Diano?

Diana podniosła głowę i bardzo powoli, z namasz­czeniem położyła kawałek chleba na talerzu obok plastra niezjedzonego ananasa.

- Tak, ojcze?

Lucien obrzucił córkę zdziwionym spojrzeniem.

- Czy zechciałabyś zabrać swojego męża na wy­cieczkę po wyspie? On może pojechać na Egremoncie.

Lyon był zaskoczony, słysząc to imię.

- Na Egremoncie, sir?

- Cóż, tak, mój chłopcze. Wiem, że to jest nazwi­sko jednego z waszych książąt w Anglii. Mały żarcik, jak sądzę.

Lyon zmusił się do uśmiechu.

- Chciałbym, Diano - powiedział.

Lucien, oczywiście, z góry założył przyzwolenie swojej córki.

- Doskonale. Ja spotkam się z Theo Graingerem, naszym nadzorcą - wyjaśnił Lyonowi. - To dobry człowiek, zna posiadłość i można mu zaufać.

Jak diabli można mu zaufać”, pomyślał Lyon. Chciał poznać tego nadzorcę. Zerknął na Patricię, być może szukając wskazówki, ale z wyrazu jej twa­rzy niczego nie wyczytał. Co do Deborah Savarol, by­ła tego ranka wyjątkowo cicha.

- Dobrze - powiedziała Diana. - Gdzie jest Da­niel?

- Niewolnik zachorował - odparła Patricia, a jej ton był kwintesencją pogardy.

W tym momencie pojawiła się Millie, bardzo kor­pulentna czarnoskóra kobieta.

- Pan Grainger przyszedł, panie.

- Dziękuję, Millie. Wybaczcie mi, proszę.

- Ja jestem gotowy, Diano - powiedział Lyon, i podniósł się z miejsca.

- Jeździłam na twojej klaczy, Diano - odezwała się Patricia, kiedy Diana też się podniosła. - To dzika bestia, czyż nie?

Diana zbladła, a potem sczerwieniała.

- Nie, wcale nie.

Lyon popatrzył, jak jego żona pędzi na górę, żeby przebrać się w strój do konnej jazdy. Sam powoli po­szedł do biblioteki. Chciał spotkać nadzorcę.

- To jest mój dom - Diana mówiła do siebie, prze­bierając się w pośpiechu. - Mój dom, moja klacz. Je­żeli Patricia zraniła Tanis, powyrywam jej włosy z głowy. Zaś co do ciebie, mój najdroższy mężu, to gorzko pożałujesz tego, co zrobiłeś.

ROZDZIAŁ 21

Jak zawsze, jestem znośny w jednej chwili,

a nieznośny zaraz potem.

GOETHE


- Mój Boże! Popatrz na jej bok!

Lyon spojrzał. Tanis, klacz Diany, nosiła ślady uderzeń pejczem, mocnych i wielokrotnych razów.

Kochał konie i to niepotrzebne okrucieństwo przeraziło go i rozgniewało.

- A to suka - powiedział, łagodnie gładząc ręką w rękawiczce bok klaczy.

- Tak - odparła Diana. - Porozmawiam z nią o tym, możesz być pewien!

W tej chwili Diana przypomniała sobie, że nie jest z mężem na najlepszej stopie. Powiedziała więc obo­jętnym tonem, wskazując dłonią w stronę innego boksu:

- Egremont jest tam. Zbawienie stoi w następnej przegrodzie. Sadzę, że Egremont zapewne będzie ci bardziej odpowiadał, jest bardziej narowisty i nie­przewidywalny.

W odpowiedzi Lyon tylko uniósł brew, ale jej sło­wa odniosły skutek. Podszedł bliżej, by z uznaniem przyjrzeć się wielkiemu czarnemu ogierowi.

- Masz całkowitą rację, Diano - powiedział cicho. - Ten to prawdziwy potwór.

Patrzył, jak Diana rozmawia z chłopcami stajenny­mi, a potem odwraca się do niego.

- Życzysz sobie siodło mojego ojca czy hiszpań­skie?

Lyon wybrał hiszpańskie. Było wykonane z najde­likatniejszej skóry i bardzo misterne. Cofnął się o krok i pozwolił chłopakowi, Jessie'emu, osiodłać ogiera. Pomyślał, że Diana zachowuje się teraz bar­dziej normalnie, dopóki nie przypomni sobie, że nie powinna. Bardzo chciał ją przeprosić, sprawić, żeby zrozumiała, że... Że co, głupcze? Był brutalny i nie­przewidywalny, był bezwzględnym draniem.

- Diano - powiedział nagle, kiedy dosiedli swoich wierzchowców. - Co sądzisz o waszym nadzorcy, Graingerze?

Diana była właśnie w trakcie obmyślania, jak od­płacić Patricii, i na chwilę zapomniała o złości na męża.

- Co?

- Grainger. Co o nim sądzisz?

Wzruszyła ramionami.

- Jak powiedział ojciec, Grainger zna się na swo­jej robocie, nie znęca się nad niewolnikami i jest godny zaufania. Mieszka na Savarol od trzynastu lat. Nigdy nie zapomnę, kiedy tu przyjechał, to był pierwszy dzień stycznia na przełomie stuleci.

Lyon wyobraził sobie Graingera. Przelotnie spo­tkał tego człowieka przed godziną i wyciągnął własne wnioski. Chociaż niewysoki, był zbudowany niczym bokser, potężnie umięśniony, o śniadej cerze i przy­jemnym obejściu - przynajmniej dla Luciena Savarola i dla niego, hrabiego Saint Leven. Ale Lyon po­strzegał go jako kochanka Patricii Driscoll. Nie był to młody człowiek. Czterdziestoletni, przynajmniej. Ale znów, cóż, z kobietami nigdy nic nie wiadomo. Usta Lyona zacisnęły się, gdy o tym pomyślał, a po­tem zdał sobie sprawę, że znowu wpada w pułapkę, i pohamował się. Diana nie była Charlotte ani Patricią Driscoll, a on ją tak bardzo zranił.

Zatrzymał się na moment, łagodnie zawracając Egremonta, by podążał za klaczą Diany ścieżką wi­jącą się od samego domu. Ogromny ogier buzował siłą.

- Co sądzisz o Patricii?

Rzuciła mu przelotne spojrzenie przez ramię.

- To wredna idiotka. - Zaś wyraz jej twarzy mówił jasno, że uważa Patricię i jego za wartych siebie.

- A gdyby nie zraniła twojego konia, co byś o niej myślała?

- Niewiele więcej niż to, co myślę w tej chwili o to­bie.

- Diano, jeżeli chodzi o dzisiejszy ranek... - zaczął i utknął.

- Skoro tak gardzisz posiadaniem niewolników, oszczędzę ci wizyty w ich wiosce. Pokażę ci warzel­nię.

- Dobrze - odparł łagodnie.

Słuchał, jak opowiadała o grupach mężczyzn i ko­biet pracujących przy długich rzędach trzciny cukro­wej, ścinających łodygi ostrymi maczetami. Łodygi składano do pojemników na grzbietach mułów albo na wózki ciągnięte przez osły. Mali chłopcy prowa­dzili wózki i zwierzęta do młyna. Pokazała mu kierat napędzany przez zwierzęta pociągowe, stojący na ła­godnym wzniesieniu, tak że sok z trzciny mógł spły­wać rynną do wielkiego miedzianego naczynia. Da­lej, jak powiedziała, sok wędrował bezpośrednio do czarownicy w warzelni.

Lyon pomyślał, że klarownica to chyba coś do oczyszczania soku, ale urywany komentarz Diany nie zachęcał do zadawania pytań (tak mu się zdawa­ło), powstrzymał się więc. Przynajmniej z nim roz­mawiała.

- Jak się robi rum? - zapytał wreszcie, podprowa­dzając ogiera bliżej jej klaczy.

- Robi się go z melasy. Mamy trzy cysterny pełne melasy. To produkt uboczny przy produkcji cukru, jak wiesz... Wystarcza na potrzeby posiadłości i na eksport na północ.

Wskazała destylarnię rumu, zbudowaną nieopodal cystern z melasą opowiadając mu o wielkich drew­nianych kadziach, z których każda mogła pomieścić do tysiąca galonów fermentującej pulpy.

Słuchał uważnie, a przynajmniej próbował, ale jej głos brzmiał monotonnie, obojętnie, bez zaintereso­wania. Była na niego wściekła i nie mógł jej za to wi­nić. Westchnął, dziwiąc się sam sobie za swoją kom­pletną utratę kontroli. Zachował się jak szaleniec. Okropnie było zdać sobie sprawę, że jego porażka z Charlotte dotknęła go tak głęboko. W świetle dnia widział, że Diana nie była ani trochę podobna do je­go niegdysiejszej narzeczonej, ale kiedy zobaczył Patricię wracającą od kochanka...

Westchnął, zastanawiając się, jak, do diabła, miał naprawić swoje relacje z młodą żoną. Docierało do niego palące słońce, wszechogarniająca woń fer­mentującej pulpy. Zbliżyli się do destylarni i nie­ustannego ruchu tuzinów czarnoskórych mężczyzn i kobiet.

- Powinieneś tu być wiosną. Nos by ci odpadł od smrodu.

Nieco humoru”, pomyślał.

- Wydaje się, że znasz każdego - powiedział, przy­glądając się, jak macha do kolejnego czarnego i wo­la go po imieniu.

- Oczywiście. Dorastałam z nimi. Czy ty znasz imiona wszystkich swoich ludzi, którzy są u ciebie na służbie? Dorastałeś z nimi, czyż nie?

- Co to takiego? - zapytał Lyon, ignorując jej sar­kazm.

- To cynowe ślimaki.

- Co proszę?

- Puste rury z cyny. Są zwinięte i prowadzą na dół, wijąc się spiralnie jak wielkie sprężyny. Widzisz? Są zawieszone w cysternach z zimną wodą. Kiedy gorą­ce opary przechodzą przez ślimaki, kondensują się, i wychodzi rum. Szkoda, że nie będzie cię tutaj, gdy mógłbyś zobaczyć ten proces.

- Gdzieś wtedy będę, jak sądzę.

- Tak, ale nie tutaj.

Nie zamierzała mu tego ułatwiać, rzecz jasna. Po chwili powiedział:

- Jeżeli mnie tu nie będzie, nie będzie tu i ciebie.

- Nie byłabym tego taka pewna - odparowała mu Diana, po czym trąciła piętami lśniące boki Tanis.

Lyon podążył za nią wąską ścieżką na pole trzciny. Pole kończyło się dopiero około stu jardów od mo­rza. Diana zjechała na plażę i zatrzymała konia.

- To nasz dok. Kiedy jesteśmy gotowi do wysyłki, ładujemy beczki do „łódek Mojżesza”, to małe pła­skodenne łodzie, którymi, wiosłując, podpływa się do szkunerów.

- Rozumiem.

- Zapewne nie, ale to nie ma znaczenia.

- Jesteś cierpliwą nauczycielką Diano.

Popatrzyła na niego.

- Myślę, że mogłabym cię związać i wtłuc ci te in­formacje do głowy. Być może zrozumiałbyś takie po­dejście.

- Przykro mi, że dziś rano użyłem siły.

Gniewny rumieniec zapłonął na jej twarzy.

- Użyłeś siły? To tak nazywasz swoje nikczemne zachowanie? Mam nadzieję, że skończysz marnie, Lyonie. Zasługujesz na to!

Pogalopowała plażą. Nie pojechał za nią. Siedział nieruchomo na grzbiecie Egremonta, patrząc w gó­rę, na zbocza trzech wzgórz na wyspie Savarol. Trzci­na cukrowa rzędami wspinała się i wiła wokół łagod­nych stoków. Ileż dusz musiało przy niej pracować. Lyon poczuł niemal ulgę, że nie przybył tu w czasie żniw. Mógł sobie wyobrazić Graingera batożącego te spocone, czarne plecy, kiedy Luciena nie było w po­bliżu. A potem dokazującego z Patricią w środku no­cy, kiedy Daniel spal.

Cóż miał robić, u licha? Pogmatwał sobie sprawy z Dianą tuż po tym, jak przysiągł jej ojcu, że będzie ją chronił, opiekował się nią. Słońce prażyło go, więc zsiadł z konia i uwiązał Egremonta do gałęzi białego cedru. Zdjął ubranie i podbiegł do turkusowej wody. Zanurkował, czując przelotny szok w zetknięciu z chłodną wodą. Dno było piaszczyste i zwarte, a wo­da niczym ciepła kąpiel. Wyobraził sobie siebie nur­kującego w zimnych, mulistych wodach Tamizy i ro­ześmiał się. Pelikan zanurkował do wody po mi­strzowsku jakieś pięćdziesiąt metrów dalej i wyłonił się z rybą wijącą mu się w długim dziobie.

- Gratulacje, kolego!

Lyon odwrócił się na plecy i przez chwilę bezwład­nie unosił się na wodzie. Słońce prażyło go w twarz, ale woda go chłodziła. Niczego nie słyszał, nie wi­dział niczego, prócz krążącego pelikana i czystego, błękitnego nieba. Postanowił, że będzie musiał uwo­dzić Dianę, traktować ją bardzo łagodnie, udowod­nić jej, że nie jest maniakiem nadającym się do domu wariatów. Co do Patricii, cóż, pomyślał, że po prostu będzie musiał poczekać i zobaczyć, co dalej. Być mo­że przekaże dziewczynie parę nie całkiem subtelnych uwag, da do zrozumienia, że zna jej tajemnicę. Albo może powiedzieć Lucienowi.

Oczywiście, nie miał konkretnego dowodu. Wi­dział ją, widział cień mężczyzny, wiedział, że nadeszli od strony domu nadzorcy. Ten mężczyzna nie był czarny, to pewne. Nie było innych białych na wyspie prócz niego samego i Luciena. A przynajmniej Lyon o żadnym nie wiedział.

Już słyszał, jak mówi do Luciena Savarola:

- Chyba widziałem twoją synową tuż przed świtem w towarzystwie kochanka, chociaż nie widziałem jego twarzy i właściwie nie przyłapałem ich in flagranti.

Psiakrew!

Odwrócił się i dotknął stopami piaszczystego dna. Płynął z powrotem, dopóki woda nie sięgnęła mu do pasa, po czym zaczął iść przez łagodnie skłębione fale. Wyszedł z wody, otrząsając się jak mokry kundel.

- Dzień dobry, lordzie.

Zastygł bez ruchu. Rzucił okiem na swoje ubranie. Leżało starannie poukładane obok Egremonta, ja­kieś trzydzieści stóp dalej. Był całkowicie nagi. Słoń­ce świeciło mu w oczy, więc osłonił je ręką.

- Jesteś teraz mężatką, Patricio - zawołał do niej. - Jednak to nie ja jestem twoim mężem. Wydaje mi się, że powinnaś się oddalić, dopóki się nie ubiorę.

Roześmiała się wesoło. Nie mogąc oderwać wzro­ku, pomyślała, że Lyon to najpiękniejszy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek widziała. Nie żeby ich widziała aż tak wielu, rzecz jasna. Nagle zdała sobie sprawę, że Daniel ledwie mógł się z nim równać, i spuściła wzrok.

- Zobaczymy się podczas lunchu, lordzie! Oczywi­ście nie aż tak dokładnie jak teraz! - Zaśmiała się, dosiadła starej szkapy i galopem odjechała z plaży.

Lyon stał w milczeniu, patrząc za nią przez chwilę. Zobaczył, jak okłada pejczem boki biednego zwierzę­cia, i wzdrygnął się. Nakładając ubranie, doszedł do wniosku, że życie, nawet w tym raju, nie było proste.

Nie zobaczył Tanis w stajni, kiedy wrócił z Egremontem. Zastanawiał się, czy Diana będzie teraz ce­lowo go unikać. Wrócił do wielkiego domu i zastał Luciena w bibliotece w towarzystwie innego białego mężczyzny, którego wcześniej nie widział.

- Witaj, Lyonie. Wejdź, mój chłopcze. To Charles Swanson, mój księgowy; to mój zięć, lord Saint Leven.

Lyon pomyślał, że Swanson wygląda jak młody pa­stor z Escrick. Drobnej budowy, o wąskich ramio­nach, bladoniebieskich oczach, i - co dość dziwne - o bardzo bladej cerze, jak gdyby jego twarz nigdy nie widziała słońca.

- Wasza lordowska mość - odezwał się Charles Swanson - bardzo mi miło.

Głos miał głęboki i mocny, znów tak samo jak pa­stor z Escrick.

Lyon uścisnął dłoń mężczyzny. W jego mocnym uścisku delikatne kości wydawały się kruche jak u kobiety.

- Charles zaprowadza porządek w naszych księ­gach - powiedział Lucien. - Niełatwe zadanie, za­pewniam cię.

Lyon zastanowił się przez moment, gdzie mieszkał ten człowiek. W domu nadzorcy? Czy to jego mógł widzieć dziś wczesnym rankiem? Nie, na miłość bo­ską to niedorzeczne. Ten młody mężczyzna miał wy­gląd estety, nieco zniewieściały. Lyon nie zdziwiłby się, widząc go zgarbionego nad uczonymi księgami w jakiejś zakurzonej bibliotece albo raczej w mnisim habicie niż w spodniach i białej koszuli.

- Czy Diana pokazała ci wyspę, Lyonie?

Miał ochotę powiedzieć Lucienowi, że jego córka dała mu monotonny wykład, a potem kopniaka, ale tylko skinął głową.

- Czy też pływała z tobą?

- Nie. Jak sądzę, chciała odwiedzić jakichś swoich przyjaciół. - Uśmiechnął się. - Opuściła mnie.

Lucien nie dosłyszał niczego dziwnego w głosie zięcia.

- Mówiłem Charlesowi, że odziedziczyłeś planta­cję Mendenhall na Tortoli. Charles jest znajomym zarządcy posiadłości Mendenhall, pana Edwarda Bemisa.

- Pan Bemis zajął się wszystkim, proszę pana - powiedział Charles. - To kompetentny dżentelmen, i uczciwy. On wie, że pan przyjechał i że jest tutaj, na Savarol.

- Już wie? - odparł Lyon. - Spodziewam się, że wkrótce się z nim spotkam. Być może w przyszłym tygodniu, kiedy dowiem się co nieco o życiu na plan­tacji i o jej funkcjonowaniu.

Charles skinął głową przyjmując to do wiadomości.

- Cóż, mój chłopcze, może dołączymy do pań? Po­ra na lunch, zaś jeśli o mnie chodzi, umieram z głodu.

Zostawili Charlesa Swansona przy biurku, ślęczą­cego nad księgami rachunkowymi.

- Gdzie on mieszka? - zapytał Lyon, kiedy już by­li sami.

- Ma mały domek niedaleko domu Graingera - powiedział Lucien. - Czemu pytasz?

Lyon wzruszył ramionami.

- Tak się tylko zastanawiałem. Jak długo on dla pana pracuje?

- Niedługo. Zaledwie cztery miesiące. Przyjechał ze znakomitymi referencjami z Jamajki. Pracował dla państwa Barrettów w Greenwood. - Lucien prze­rwał na chwilę. - Pod wieloma względami dziwny człowiek. Unika słońca jak zarazy, a jego jedynym życzeniem jest, żeby móc co tydzień płynąć na Tortolę. Co do jego pochwalnego opisu Edwarda Bemisa, cóż... - Lucien wzruszył ramionami. - Kto wie?

Kto wie, rzeczywiście?”, pomyślał Lyonel.

- Pański dom jest imponujący - powiedział, kiedy wchodzili po szerokich schodach na drugie piętro.

- Wiem. Można by go przenieść do Anglii, czyż nie?

- Nie - odparł Lyon, gdy wychodzili na werandę. - Jego właściwe miejsce jest tutaj, w tym raju.

Wszystkie trzy panie siedziały przy długim stole. Diana przebrała się w przewiewną muślinową suknię barwy delikatnego różu. Unikała wzroku Lyona. Patricia zaś posłała hrabiemu znaczące spojrzenie, od któ­rego zaczerwienił się lekko. Deborah patrzyła chmur­nie w kierunku czarnoskórej dziewczyny, Moiry.

- Moja droga - powiedział Lucien, pochylając się, by lekko ucałować żonę w upudrowany policzek.

Lyon, widząc to, podszedł do Diany i powiedział:

- Moja kochana. - Pocałował ją w policzek, a kie­dy się wyprostował, dostrzegł błysk gniewu w jej oczach. Uśmiechnął się. - Mówiłem twojemu ojcu, że mnie opuściłaś.

- Tak - powiedziała Patricia. - Pływał sam, kiedy go znalazłam.

- Gdzie jest Daniel? - zapytał szybko Lyon, świa­dom, że Diana patrzy teraz chmurnie to na niego, to na Patricię.

Patricia wzruszyła ramionami.

- Zapewne zajmuje się chorym niewolnikiem. Z nimi zawsze jest coś nie w porządku. Mam nadzie­ję, że Daniel porządnie się wymyje, zanim do nas do­łączy.

- Możesz podawać lunch - nakazała Deborah.

- Tak, pani - odparła Moira, umykając.

- Zuchwała mała idiotka - mruknęła pod nosem Deborah.

Poprzedniej nocy Lucien powiedział jej jedno­znacznie, że ma traktować dobrze domowych nie­wolników, i Deborah przez długą chwilę po prostu wytrzeszczała na niego oczy, nie mogąc znaleźć słów na swoją obronę. Na koniec wcale się nie odezwała, tylko pochyliła głowę i przytaknęła.

Diana pomyślała: „Lyon pływał nago”. Przez chwilę patrzyła na Patricię, która wpatrywała się w Lyona głodnym wzrokiem, przynajmniej zdaniem Diany. Przeklęty mężczyzna!

Daniel pojawił się niedługo później, przepraszając za spóźnienie i promieniując ciepłem na każdego przy stole, nawet na swoją żonę, która - jak pomyślał Lyon - najpewniej na to nie zasługiwała.

- Ciągle zapominam, jaki jesteś wielki, Danielu - powiedziała Diana, uśmiechając się do niego. - Przy tobie weranda się kurczy.

- Przekleństwo mojego życia - odparł. - Matka za­wsze się zastanawiała, jak mogłem wyrosnąć na takie chłopisko. Uważa, że podmieniły mnie wróżki. - Zwrócił się ze swobodą do Luciena: - Thomas miał paskudne zranienie od maczety, sir. Na szczęście nie czekał, żeby mi o tym powiedzieć. Mam nadzieję, że nie wda się zakażenie.

- Dziękuję, Danielu. Ach, duszony królik w mela­sie. To jedna z ulubionych potraw Diany, Lyonie.

- Wszystko, byle nie mangusta - powiedział Lyon. - Obudziłem się na naszej bezludnej wyspie i zoba­czyłem jedną taką gapiącą mi się prosto w twarz. To było bardzo denerwujące, zwłaszcza gdy Dia­na po prostu mnie wyśmiała.

Rozmowa przy stole była miła, dopóki Patricia nie poprosiła:

- Opowiedzcie mi o swoim ślubie w Londynie. Czy to była wielka uroczystość? Czy był obecny książę re­gent?

Palce Diany zacisnęły się na rączce widelca. Posta­ła mężowi udręczone spojrzenie.

Lyon odpowiedział ze swobodą:

- Właściwie to nie pobraliśmy się w Londynie. Uznaliśmy, że będzie bardziej romantycznie wziąć ślub na morzu. Kapitan Carstairs poczynił honory.

- Och! - odezwała się Deborah. - Czy jesteście pewni, że ten człowiek był do tego uprawniony?

- Jeżeli nie był, to Diana i ja żyjemy w grzechu - odparł Lyon.

- A kiedy on dokonał tej ceremonii?

- Dzieci się pobrały, Deborah - powiedział Lucien tonem ucinającym dalszą rozmowę. - To wystarczy.

- Ale dlaczego nie pobraliście się w Londynie?

- Najwidoczniej dlatego, że sobie tego nie życzyli - powiedział Daniel do żony karcącym tonem.

Lyon dodał, zerkając w kierunku swojej bardzo milczącej żony:

- Diana chciała wracać do domu. Nie było czasu na planowanie formalnej uroczystości.

Deborah najwyraźniej nie była usatysfakcjonowa­na, ale powstrzymała się od komentarzy.

- Wyborne - powiedział Lyonel. - Co to takiego, Diano?

- Słodkie ziemniaki. Z melasą.

- Czy jeśli to poleży na moim talerzu dostatecznie długo, to melasa zamieni się w rum?

- Wyjaśniłam ci, jak się robi rum.

- To prawda - powiedział Lyon. - Zapomniałem o ślimakach.

Nie otrzymał odpowiedzi, ani nawet nikłegfo usmiechu. Diana na dobre straciła poczucie humoru.


- Diano, chcę z tobą porozmawiać.

Siedziała na swoim balkonie, wpatrując się w mo­rze; na jej twarzy dostrzegł wyraz zamyślenia.

- Diano?

- Tak? Czego chcesz, Lyonie?

- Chcę ciebie.

- Rozumiem. A jeżeli powiem „nie”, czy to będzie miało dla ciebie znaczenie?

- Chciałbym z tobą o tym porozmawiać.

- Poza rzuceniem się przez barierkę, niewiele mo­gę zrobić, żeby ci w tym przeszkodzić.

Westchnął i podszedł bliżej. Wciągnął w płuca słodko pachnące powietrze. Nie odwracając się, powiedział:

- Sądzę, że powinienem cię przeprosić... Oczywi­ście moje słowa zabrzmią dla ciebie cholernie sła­bo... ale chciałbym powiedzieć ci prawdę.

- Ja sądzę, że mogłabym cię zrzucić z balkonu. Na te słowa odwrócił się i oparł o barierkę.

Uśmiechnął się.

- Mogłabyś spróbować. Wydaje mi się, że ucieszy­łyby mnie twoje wysiłki.

- Mów, mój panie.

- Dobrze więc. Obudziłem się dziś rano bardzo wcześnie, właściwie przed świtem. Stałem sobie tutaj, paląc cygaro. Zobaczyłem Patricię nadchodzącą od strony domu Graingera, a on był z nią. Miała na so­bie długi płaszcz i nie widziałem jej dokładnie, ale mo­głem zauważyć, że to biała młoda kobieta. Wszystko, o czym byłem w stanie myśleć, to to, że ona zdradzała swojego męża, że zdradzała Daniela, wspaniałego człowieka, i że oni są tak krótko po ślubie. Stała się Charlotte. Byłem wściekły. Wpadłem w szał. Wyłado­wałem tę wściekłość na tobie. Przepraszam za to. Na­prawdę, Diano. Mam nadzieję, że mi wybaczysz.

Siedziała nieruchomo jak rzeźba. To było dziwne, ale już wcześniej domyśliła się, że coś ożywiło jego wspo­mnienia o Charlotte i doprowadziło go do tego czynu.

- Trudno to zaakceptować.

- Którą część?

- Że Patricia zdradziłaby Daniela z Graingerem. On nie jest taki młody, Lyonie. Czy jesteś pewien te­go, co widziałeś?

- Całkowicie. Tak naprawdę nie widziałem do­kładnie mężczyzny, tylko tyle, że był biały. Nie wie­rzę, że Charles Swanson to uwodziciel, a przynaj­mniej on nie wydaje się mężczyzną tego rodzaju.

- Nie, nie Charles, jak mi się wydaje. Czy jesteś równie pewien, że to była Patricia?

Milczał przez chwilę.

- Masz na myśli to, czy widziałem wyraźnie jej twarz? Nie, właściwie nie, ale któż inny by to mógł być? Z pewnością to nie byłaś ty.

- Nie, to nie byłam ja. Co zamierzasz zrobić?

- Sądzę, że w tej chwili nic. Teraz staram się ciebie przekonać, żebyś mi wybaczyła. Co powiesz, kocha­nie? Jeszcze jedna szansa dla wariata?

- Powinno się cię wychłostać.

- Tak, myślę, że tak. Nie chciałbym, żeby Daniel został skrzywdzony, ale...

- Ona będzie to ciągnąć, dopóki nie zostanie na­kryta? I jego cierpienie jest nieuniknione?

- Zupełnie jak było moje, tak. Ja jednak miałem piekielne szczęście. Odkryłem perfidię Charlotte, zanim się pobraliśmy.

- Co byś zrobił, gdybyś to odkrył po waszym ślu­bie?

Lyon wpatrywał cię w krwistoczerwone bugenwille.

- Nie wiem - powiedział wreszcie. - Naprawdę nie wiem.

- Czy pojedziesz ze mną, Lyonie?

- Dokąd?

- W szczególne miejsce. Miejsce, w którym spę­dzałam dużo czasu, kiedy dorastałam, gdy byłam czymś zdenerwowana albo chciałam pomyśleć. Chciałabym ci je pokazać.

- Czy zamierzasz walnąć mnie w głowę i zakopać tam moje ciało?

- Nie.

- No to jedźmy.

Była pora sjesty i w pobliżu nie widzieli nikogo. Sami osiodłali swoje konie i Lyon pojechał za nią przez pola trzciny cukrowej do skalistego, zalesione­go zakątka na południowym krańcu wyspy. Nie odzy­wała się, tylko poprowadziła Tanis wąskim, zarośnię­tym szlakiem.

Kiedy dotarli na miejsce, Lyon się rozejrzał. Nic tam nie było, a przynajmniej on niczego nie widział.

- To jaskinia - powiedziała, kiedy zsiedli z koni. Oczy mu się rozpromieniły. Nie wyobrażał sobie niczego takiego na karaibskiej wyspie. Jaskinia mia­ła wąskie, niskie wejście, ale kiedy znaleźli się w środku, w magiczny sposób zamieniła się w olbrzy­mią salę z wielkimi stalagmitami i stalaktytami styka­jącymi się w kilku miejscach. Diana zapaliła latarnię przy wejściu.

- Nigdy wcześniej nie przyprowadzałam tu nikogo. Znalazłam tu trochę kości i dzbanów, które były bar­dzo stare. Zapewne należały do Indian Arawaków, chociaż nie mogę być pewna. Nie zbadałam też całej jaskini. Jest przejście, ale dla mnie zbyt wąskie, żeby się przecisnąć. Nie znalazłam innego.

- Dziękuję, że mnie tu przyprowadziłaś.

- Przyprowadziłam cię, żeby ci wybaczyć jak należy.

Zaczął się śmiać. Zabrzmiało to upiornie i szybko przestał.

- Rozłóż koc, kochanie, a ja pokażę ci głębię mo­jego... Cóż, sama zobaczysz.

- Tak - odparła, uśmiechając się do niego. Jej dłoń lekko gładziła jego pierś. - Tak, znając cię tak do­brze, z całą pewnością zobaczę.

- Tu jest chłodno, Diano. Połóżmy koc w pobliżu wejścia. Wyglądasz przepysznie, kiedy słońce lśni na twojej skórze.

Przez długą chwilę stal przed nią nie dotykając jej, tylko patrząc. Potem zaczął zdejmować z niej ubranie, bardzo powoli, głaszcząc każdy cal jej skóry w miarę, jak się wyłaniał, a potem ułożył ją na kocu. Stanął nad nią wciąż całkowicie ubrany, i wpatrywał się w nią. Uwielbiał biel jej piersi i brzucha, i złotą opaleniznę nóg i ramion. Przyklęknął. Wyciągnął rę­ce i lekko rysował kółka na jednej piersi.

- Lyonie - wyszeptała. - Czuję się zażenowana. Ty jesteś zupełnie ubrany.

- Tak.

Lekko przyłożył dłoń do jej płaskiego brzucha. Po­czuł, jak napinają się mięśnie, i jego palce powędro­wały w dół, żeby zaplątać się w skręconym gąszczu ciemnozłotych kosmyków. Znalazł ją wilgotną, i uśmiechnął się do niej.

- Nie jest ci zimno, prawda?

Poczuła, jak jego palce pieszczą ją badają i głasz­czą.

- Lyonie...

Jeden palec delikatnie wsunął się w nią. Jej mię­śnie zacisnęły się i zobaczyła, jak Lyon na moment zamyka oczy. Wyczuwał ją uczył się jej. To było nie­zwykle erotyczne przeżycie i Diana jęknęła cicho.

- Proszę, twoje ubranie.

- Nie mogę, jeszcze nie.

Otworzył oczy. Jego palec wsunął się głębiej.

- Lyonie! - Poderwała się w górę.

Szybko rozpiął spodnie i podniósł ją na siebie, wbijając się w nią czując, że jest tak głęboko, iż nie­mal stracił kontrolę. Jej nogi ścisnęły mu boki, jej plecy wygięły się do tyłu. Pocałował ją mocno, czu­jąc, jak przyjmuje go jeszcze bardziej, jak oddaje mu się cała. Patrzył na jej twarz, kiedy unosił ją i opusz­czał na sobie. Gdy jego palce ją odszukały, otworzy­ła szeroko oczy i krzyknęła, a on pochłonął ten okrzyk wprost w swoje usta. Całował ją głęboko, kie­dy dotarła na szczyt. W swoim szale prawie przewró­ciła ich oboje.

Kiedy się uspokoiła, trzymał ją blisko siebie, cału­jąc jej skroń, wygładzając jej włosy, gładząc po ple­cach.

Tym razem to ona patrzyła w jego twarz w chwili jego spełnienia.

- To bardzo dziwne - powiedziała, tuląc mocno je­go ubrane ciało.

- Jesteś wspaniała.

- Myślę, że ty też. - Leciutko skubnęła mu ucho zębami. - Wcale nie zdjąłeś ubrania. Czuję się okropnie obnażona.

- Bo jesteś, a ja to uwielbiam. Twoja rozkosz... to mnie porusza, Diano. Sprawia, że czuję się tak, jak­bym otrzymał podarek tak rzadki i wyjątkowy, jak ty sama.

- Ale ty mnie nie kochasz, prawda, Lyonie?

Milczał. Poczuła, jak jego ciało lekko zesztywniało.

- Wszystko w porządku. Ja ciebie także nie ko­cham. - To było kłamstwo, ale nie chciała jego litości.

Poczuła, jak się w niej wysuwa, i wzdrygnęła się lekko.

- Czy sprawiłem ci ból?

Odpowiedziała szczerze:

- Jestem nieco obolała po twoim, hm, twoim wy­czynie dziś rano.

- Wyczynie? Jesteś wyrozumiała. Pozwól, że po­mogę ci się ubrać.

Opuścili jaskinię, zwiedziwszy ją nieco.

- Czy ona ma nazwę? - zapytał, kiedy wyszli na popołudniowe słońce.

- Ja nazywam ją Jaskinią Przemytników. Niemą­dra nazwa, oczywiście, ale nie była taka zła dla dzie­sięcioletniej dziewczynki.

- Może nazwiemy ją Jaskinią Schadzek?

- Jesteś człowiekiem o bardzo ograniczonym umy­śle, Lyonie!

- Tak, madam. Znanym także jako jurny kozioł.

- A ja jestem jurną kozą?

- Nie ma w tobie nic z głupiej kozy, Diano. - Pod­sadził ją na siodło. - Słyszę turkawkę.

- Tak, samczyk jest tam na krzewie uroczymi. Wi­dzisz go?

- Widzę. Jest sam.

- Niedługo będzie sam. Jego głos jest słodki i uwo­dzicielski.

Lyon dosiadł Egremonta i ruszyli jedno obok dru­giego.

- A może teraz powiesz mi prawdę o klarownicach i ślimakach?

Zaśmiała się uroczo i lekko pacnęła go w ramię.

- Zostało mi wybaczone?

Ponieważ go kochała, byłoby dla niej niemal nie­możliwością nie wybaczyć.

- Twój sposób przepraszania był bardzo... sta­ranny.

Na tym poprzestał. Domyślał się, że będzie po­trzebowała trochę czasu, by zapomnieć, co jej zro­bił.

- Spójrz, Lyonie! Turkawka... nie jest już sam.

Ani ja”, pomyślał Lyon, niesamowicie zadowo­lony.

ROZDZIAŁ 22

Niebiosa, przy was musze sam dbać o siebie!

PLAUT


Diana i Patricia stały w cieniu opadającej kaskada­mi bugenwilli na skraju boiska do krykieta za wiel­kim domem. Był późny ranek następnego dnia, słoń­ce wspięto się już wysoko na nieboskłonie. Dianie, kiedykolwiek tu bywała, przemykały przez głowę urywkowe wspomnienia o matce. Słyszała pogodny śmiech, czuła dziwnie ulotny zapach. Na moment ogarnął ją przytłaczający smutek, ale ostry głos Patricii szybko sprawił, że wróciła do rzeczywistości.

- Czego chcesz, Diano?

- Chcę wiedzieć, dlaczego znęcałaś się nad moją klaczą.

- Twoją klaczą? Odniosłam wrażenie, że wszystko tu należy do twojego ojca.

- Tanis jest moja. Ale to w żadnym razie i tak nie ma znaczenia. Dlaczego zraniłaś bezbronne zwie­rzę?

- Mówiłam ci, ta klacz to bestia.

Diana pomyślała, że być może - gdyby nie patrzy­ła teraz na Patricię innymi oczyma - byłaby bardziej tolerancyjna, bardziej cierpliwa. Teraz jednak miała ochotę udusić tę dziewczynę. Żeby zdradzać Daniela, życzliwego, łagodnego Daniela, tego już było za wiele. Dobry Boże, Patricia miała zaledwie osiem­naście lat i była mężatką od kilku miesięcy. Czyż nie­sławna Charlotte nie miała osiemnastu lat, kiedy zdradziła Lyona?

- Tanis ma charakter - powiedziała wreszcie Dia­na, wracając do tematu. - To jest coś, co należy po­pierać, a nie coś, co należy zdusić. Nie będziesz na niej jeździła nigdy więcej.

- Nie jesteś tu dłużej panią, wasza lordowska mość, jak mówiła ci Deborah. A ja nie przyjmuję od ciebie rozkazów. Kiedy wyjedziesz, a wyjedziesz, będę robić dokładnie to, co mi się będzie podobało.

- Jeżeli wyjadę, moja klacz pojedzie ze mną tego możesz być pewna!

- Twoja klacz jest tak wielka, że mógłby na niej jeździć Daniel. Wątpię, żebyś dokądkolwiek zabrała to zwierzę.

Sfrustrowana Diana mogła tylko wpatrywać się w swoją bratową.

- Daniel nigdy nie znęcałby się nad zwierzęciem ani nad nikim słabszym od niego.

- Daniel jest zbyt miękki - powiedziała Patricia, wzruszając ramionami.

- Uważasz, że jest miękki, bo jest życzliwy?

Patricia nie odpowiedziała. Wydęła wargi; wyglą­dała teraz jak nadąsane dziecko.

- To dlaczego za niego wyszłaś?

- To, droga Diano, nie twoja sprawa. A teraz, jeże­li już skończyłaś próbować mną rządzić, jestem zajęta.

- Czym? Z tego, co zauważyłam, nie robisz w ogóle nic, oprócz wykorzystywania szczodrości mojego ojca.

- Jestem damą. - Patricia lekceważąco machnęła ręką w stronę bramek do krykieta. - Nabieram też wprawy w tej głupiej grze.

Diana zaśmiała się.

- Ty suko! Zamknij się! Jestem damą! - wrzasnęła Patricia.

- Jesteś tylko rozpieszczona i bezmyślna. Trzymaj się z daleka od Tanis. I trzymaj się z daleka od moje­go męża.

Oczy Patricii rozbłysły.

- Widziałam go, wiesz, całkiem nagiego, gdy wy­chodził z morza. Jest cały bardzo opalony, oprócz swojego... Gdyby nie było cię w pobliżu, to być mo­że... - Posłała Dianie szczególnie bałamutny uśmie­szek. - Cóż, kto wie, co by zrobił?

Dlaczego ona nie trzymała języka za zębami? Dia­na wiedziała, że Patricia utrafiła dokładnie w to, co stanowiło jej słabość. Czy w jej głosie zabrzmiała za­zdrość? Najwyraźniej tak. Patricia nie była głupia.

Diana powtórzyła, tym razem spokojniejszym to­nem:

- Trzymaj się z daleka od Lyona.

- Będziemy musiały się tym zająć, czyż nie? Bądź co bądź, jestem młodsza od ciebie, i nie tak okropnie brązowa. - Patricia posłała jej znaczący uśmiech, podniosła parasolkę i odeszła.

Zupełnie nie jestem dobra w starciach”, pomy­ślała przygnębiona Diana. „Powinnam ją trzepnąć i wdeptać w ziemię”. Westchnęła ciężko, starając się sobie przypomnieć, jaka była Savarol przed nasta­niem Deborah i Patricii. Bezgranicznie spokojna, ta­ka była. Być może też nieco nudnawa. Jakże Dia­na marzyła teraz o jednym dniu takiej nudy.

- Nie wygrasz z taką, panienko - powiedziała Dido, wślizgując się do ogrodu zza krzewu uroczymi.

- Ciągle podsłuchujesz, Dido? To nie świadczy o tobie dobrze. I rzeczywiście, pokonała mnie cał­kiem gładko.

Dido poklepała ją po ramieniu.

- Niedługo odjedziesz z tym swoim przystojnym mężem. Zapomnisz o tych wszystkich głupotach.

- A co stanie się ze wszystkimi moimi przyjaciół­mi, jeżeli wyjadę? - powiedziała Diana żarliwie.

- To już na głowie twojego papy. Może on zrobił wielki błąd z tą nową panią. Może ona go nielicho nabrała. Ty się teraz przestań zamartwiać i znajdź te­go swojego. Idź się z nim kochać. Znowu ci będzie wesoło.

Dido miała rację. Z pewnością znowu zrobi się jej wesoło - jak otumanionej wariatce. Jego władza nad nią była zatrważająca, zwłaszcza od kiedy potra­fił sprawić, że stawała się potulna i łagodna jak po­ranna rosa ledwie po jednym dotknięciu. Rozmyśla­ła leniwie, czy i ona miała choć trochę takiej władzy nad nim. Być może odrobinę, ale jak jej powiedział, on był mężczyzną. Nie, nie miała żadnej władzy. Bądź co bądź, on jej nie kochał.

- Muszę naprawić sytuację, Dido - powiedziała, skinęła głową starej kobiecie i wróciła do wielkiego domu.

Następną godzinę spędziła na pisaniu listu do Łu­cji, opisując jej w skrócie swoje przygody od opusz­czenia Londynu. Wcale nie była zdziwiona, kiedy po­czuła silne dłonie Lyonela na swoich ramionach, ma­sujące delikatnie jej ciało.

- Łucja? - zapytał, a Diana mogła dosłyszeć roz­bawienie w jego głosie. - Napisałaś jej, że zrobiłaś ze mnie uczciwego mężczyznę?

Pochylił się i skubnął ją zębami w ucho.

- A zrobiłam? - spytała, odwracając się na krześle, by na niego spojrzeć.

Miał na sobie spodnie z kozłowej skóry i luźną bia­łą koszulę, rozpiętą pod szyją Wyglądał jak plantator, nie jak londyński dżentelmen. Byt opalony, krzepki i silny. Poczuła przypływ ciepła głęboko w brzuchu.

Dostrzegł to. Posłał jej leniwy uśmiech pełen wiel­kiego zadowolenia, a jego dłonie przesunęły się wo­kół jej szyi, by lekko ją pogładzić.

- A co? - zapytał; jego glos zabrzmiał równie uwo­dzicielsko jak glos turkawki.

Diana nie miała najbledszego pojęcia, o czym on mówił, ale nie chciała poniżać się pytaniem. Zamiast tego powiedziała:

- Miałam nader nieprzyjemną konfrontację z Patricią.

- Przyłożyłaś jej piąstką w twarz?

- Nie. Ona wykończyła mnie. Jego ręce znieruchomiały.

- Nie wierzę. Z mojego doświadczenia wynika, że jesteś jak terier, który nigdy się nie poddaje. Mam nawet rany na dowód.

- Opowiadała, jak to widziała cię nagiego i jak by­łeś opalony wszędzie oprócz... hm, i co byś zapewne zrobił, gdyby mnie nie było w pobliżu. I to wszystko zakończyła stwierdzeniem, że jest damą!

Zaśmiał się.

- Zazdrosna, moja mała?

Oderwała się od jego oszałamiających dłoni i wstała, szarpiąc spódnice.

- To nie jest zabawne.

- Zapewne nie - powiedział łagodnym tonem. - Ty nie oskarżałaś jej o nic, prawda?

- Nie - odparła głosem pełnym żałości. - Nie wiem, co mam robić, Lyonie.

- Jest pora sjesty. Pozwól mi całować cię i kochać. A co do Daniela, to mam parę pomysłów.

- Co to za pomysły? - Jej głos był stłumiony; cho­wała twarz w jego ciepłym ramieniu.

Uwielbiała jego zapach i wdychała go głęboko, wtulając się mocniej.

- Jestem zamożnym człowiekiem. Myślę, że Da­niel i jego żona powinni pojechać do Anglii. Mam przeczucie, że Daniel byłby szczęśliwy jak skowro­nek, mogąc studiować medycynę. Wydaje się cał­kiem obojętny wobec przyziemnych spraw, niestety.

Jego dłonie gładziły jej plecy, coraz niżej, aż obję­ły jej pośladki i podniosły ją.

- Pragnę cię - powiedział, przygryzając leciutko jej ucho. - Ale ponieważ jestem taką nieskompliko­waną istotą, ty na pewno to wiesz.

- Tak - odparta. - Wiem, że jesteś nieskompliko­wany, powiedziałeś mi o tym.

Rozległ się głośny krzyk. Lyon puścił ją raptownie.

- Co, u diabla!

Podszedł do drzwi sypialni, otworzył je szarpnię­ciem i spojrzał wprost na Deborah, która stała nad Moirą. Czarnoskóra dziewczyna przypadła do ziemi, zakrywając rękoma głowę.

- Zamknij się, głupia!

Diana napotkała wzrok Deborah. Zdumiała ją fu­ria, którą w nich zobaczyła. Pierś starszej kobiety fa­lowała szybko.

- Czego chcecie? - Deborah niemal wrzasnęła do Diany i Lyona.

- Zostań tu, Diano. - Lyon spokojnie podszedł do Deborah i wyrwał jej pejcz z dłoni.

- Dlaczego? - zapytał.

Wiedziała, zrozumiała to instynktownie, że popeł­niła wielki błąd. Wyprostowała się, na ile tylko po­zwalał jej niewielki wzrost.

- Jest bezczelna i dopilnuję, żeby została sprzeda­na, natychmiast.

Moira beczała; teraz jej szloch stal się głośniejszy, gdy byli tu Diana i Lyon.

Diana, z natury porywcza, stała jednak nieporuszenie, a jej umysł pracował na najwyższych obro­tach. Moira była jedyną niewolnicą, nad którą znęca­ła się Deborah. Oczywiście mówiła o impertynencji Dido, ale Diana nigdy nie widziała, by Deborah zro­biła coś więcej niż zmarszczyła brwi, kiedy niewolni­ca zaczynała się szarogęsić. Diana zapytała dość spo­kojnie:

- Co zrobiła Moira? Być może jego lordowska mość i ja możemy być ci pomocni.

Wyraz twarzy Lyona nie zmienił się. Jego wybu­chowa i krewka Diana, przemawiająca tak łagodnie, tak rozsądnie?

- To nie twoja sprawa! Porozmawiam z twoim oj­cem. Ta mała ladacznica zniknie z Savarol przed końcem tygodnia.

- Dlaczego?

Deborah zerknęła z ukosa na Lyona.

- Jest krnąbrna - powiedziała tylko. Wyciągnęła rękę i Lyon położył jej pejcz na dłoni. - Nie dotknę­łam jej tym, choć Bóg jeden wie, że ona na to zasłu­guje.

- Moiro - Diana zwróciła się do wciąż szlochają­cej dziewczyny. - Idź do kuchni i oporządź się. I przestań tak piekielnie hałasować!

- Tak, panienko.

Diana, zupełnie przypadkiem, dojrzała twarz Moiry. Zobaczyła, jak obrzuca Deborah jadowitym spoj­rzeniem. Wyglądała też na... zadowoloną z siebie, triumfującą. Dlatego, że ona i Lyon ją obronili? Z jakiegoś powodu Diana sądziła inaczej. Oto tajemnica.

- Zobaczymy się przy obiedzie, Deborah - powie­działa Diana. - Lyonie, chciałeś przeczytać list do Łucji, czyż nie?

- Co? Ach tak, oczywiście, moja droga.

Lyon, gdy tylko zamknął za sobą drzwi sypialni, wypalił:

- No dobrze, o co w tym wszystkim chodzi?

- Dzieje się coś, czego nie rozumiem. Deborah nienawidzi Moiry i to nie dlatego, że jest gnuśna czy nieudolna. Zaś Moira wyglądała na zadowoloną z siebie, Lyonie, tego jestem pewna. Tu się dzieje coś dziwnego.

Umilkła, wzdychając.

- Moira to bardzo ładna dziewczyna - powiedział Lyon.

- Cóż, owszem, to prawda. I co z tego?

- Być może nic, być może wiele. A teraz, moja droga żono, na czym to stanęliśmy?


Potem postanowili popływać.

Po północy w wielkim domu było cicho i ciemno. Szli trzymając się za ręce w stronę morza, śmiejąc się cicho, rozmawiając o słodkich bzdurach. Niebo nad ich głowami skrzyło się od gwiazd i blasku przy­bierającego księżyca. Kiedy zbliżyli się do morza, za­pach kwiatów stał się mniej przytłaczający. Świeża bryza potargała im włosy.

Diana odezwała się przeciągle:

- Lyonie, nic nie mam na sobie pod suknią. Stęknął i ścisnął jej dłoń jeszcze mocniej, przyspie­szając kroku. Zaśmiała się z satysfakcją.

- Czuję się tak, jakbyśmy znów byli na Wyspie Calypso.

- Mam nadzieję, że w pobliżu nikogo nie ma - powiedziała Diana. - Tylko pomyśl, jak bylibyśmy za­kłopotani!

- Ja potrzebuję tylko jednego listka figowego, podczas gdy ty, moja droga żono...

Urwał raptownie, słysząc, jak Diana wstrzymuje oddech.

- Co się stało, co do...

I wtedy sam zobaczył. Ciało, rozciągnięte obok krzewu oleandra. To była kobieta, zwinięta, leżąca bez ruchu na boku.

Kobieta była czarna. Lyon opadł na kolana i od­wrócił ją.

Moira. Martwa.

Wciąż miała na szyi cienki konopny sznur. Jej oczy były otwarte, a język wystawał z ust. Lyon prędko zdjął koszulę i zakrył jej twarz i tułów. Wziął ją za nadgarstek. Jeszcze była ciepła. Jej zabójca doko­nał swego dzielą całkiem niedawno.

Lyon wstał i odwrócił się do nieruchomej żony.

- Diano, wracamy do domu. - Nie odpowiedzia­ła. Chwycił ją za ramiona, potrząsając lekko. - Dia­no!

- Nic mi nie jest, Lyonie. - Jej broda dygotała. - Moira?

- Tak, ktoś ją udusił. Nic nie możemy dla niej zro­bić. Teraz chodź.

Lucien, z twarzą bez wyrazu, ciągle wpatrywał się w przestrzeń przed sobą. Ciało Moiry zostało zabra­ne do domu jej rodziny, do wioski. W tej chwili męż­czyźni przeczesywali teren. Rodzina siedziała mil­cząco w salonie.

- Niczego nie usłyszeliście?

Głos ojca Diany zabrzmiał dziwnie obojętnie.

- Nie, nic a nic. Szliśmy popływać, kiedy się na nią natknęliśmy - odpowiedział Lyon.

- Nic podobnego nigdy się nie wydarzyło - zauwa­żył Lucien, spoglądając po twarzach zebranych, jak­by w poszukiwaniu odpowiedzi. - Mieliśmy bójki, oczywiście, zwłaszcza po żniwach, kiedy rum leje się strumieniem. Ale to... Jakiż mężczyzna mógł się tego dopuścić?

Mężczyzna?”, zastanawiała się Diana. „A dlacze­go nie kobieta?”.

Moira nie była wcale taka silna. Kobieta mogła podejść do niej od tyłu, zarzucić jej pętlę na szyję i zacisnąć ją mocno, coraz mocniej... Diana zadrżała i zamknęła oczy. Zobaczyła Deborah stojącą nad Moirą, z pejczem w dłoni, wściekłą.

Poczuła dłoń Lyona na swoim ramieniu, ściskają­cą ją lekko, uspokajająco.

- Co ona tutaj robiła, sama?

Patricia wydała z siebie dziwaczny chichot.

- Spotykała się z kimś, to oczywiste, czyż nie? Spo­tkała się z kochankiem, a on ją zabił.

- Jesteś przemęczona - powiedział Daniel, głasz­cząc dłoń żony. - Sir - zwrócił się do Luciena - tej nocy nic więcej nie możemy zrobić. Patricia potrze­buje odpoczynku.

- Tak - przyznał Lucien. - Omówimy to rano.

Jak ktokolwiek mógłby spać” - Diana zastana­wiała się w milczeniu, idąc u boku Lyona po scho­dach na górę. W okolicy czaił się morderca. A Moira miała tylko piętnaście lat.

- Pamiętam, jak się urodziła, mimo że sama mia­łam tylko cztery lata. Pamiętam, jak moja matka mó­wiła, że to był ciężki poród. Matka Moiry ma na imię Mary. To świetna szwaczka. Och, Boże, kto i dlacze­go, Lyonie?

- Dowiemy się, Diano - powtarzał raz po raz.

Pamiętał dokładnie wrażenia Diany, kiedy po­przedniego dnia zobaczyła wyraz twarzy czarnej dziewczyny. Jej reakcję na Deborah.

Trudno było zasnąć, chociaż w całym domu pano­wała tylko cisza. Mogli dosłyszeć przerywany lament dochodzący od strony wioski niewolników. Ciągnął się bez końca.


Następnego ranka, po śniadaniu, rodzina zgroma­dziła się w salonie. Grainger i Charles Swanson przy­byli także; obaj mężczyźni wyglądali na tak samo wy­czerpanych jak wszyscy. Lucien stal przy swoim wiel­kim mahoniowym biurku, bębniąc długimi palcami po blacie.

- Czego się dowiedziałeś, Grainger? - zapytał, ski­nąwszy głową na swego nadzorcę.

- Miałem tuzin ludzi. Przeszukaliśmy starannie okolicę. Nikogo nie było, ale z drugiej strony trud­no się spodziewać, by morderca czaił się w pobliżu. Nie znaleźliśmy też niczego przydatnego. Konopny sznur mógł pochodzić skądkolwiek. To nic niezwy­kłego.

Charles Swanson odchrząknął i złożył swój raport.

- Spędziłem w wiosce wiele godzin, przepytując rodzinę dziewczyny. Jest pewien młody czarny imie­niem Bob, ale on był wyraźnie zrozpaczony jej śmiercią.

- Morderstwem - sprostowała Diana.

- Cóż, no tak, morderstwem. Nie wierzę, by miał z tym cokolwiek wspólnego. Nie ma motywu.

- Na pewno mu nie wierzycie - zawołała Deborah. - Oni wszyscy to kłamcy i teraz się boją. On ją zabił, bez dwóch zdań.

- Bob ma alibi - Charles Swanson powiedział do Deborah Savarol. - Zeszłej nocy nie opuszczał swojej chaty, nawet na chwilę.

Dyskusja trwała. Diana przyłapała się na tym, że wpatruje się w każdą twarz, bada każdą minę. Wciąż wracała do Deborah.

Do pokoju weszła Dido i podeszła do Luciena.

- Tak? - zapytał z niecierpliwością.

- Jeden biały pan tu jest, panie. Jakiś pan Edward Bemis.

- Edward! - Charles Swanson wykrzyknął i zaraz zbladł, zawstydzony swoją reakcją. - To przyjaciel, oczywiście. Nie miałem pojęcia, że się tu wybiera. Myślałem, że będzie czekał, aż wasza lordowska mość wróci na Tortolę...

- Tak, z pewnością Charlesie - powiedział Lucien, przerywając swojemu księgowemu. - Wprowadź te­go dżentelmena, Dido.

Edward Bemis rzeczywiście wygląda jak dżentel­men”, pomyślał Lyon, przyglądając się wysokiemu, szczupłemu i nienagannie ubranemu mężczyźnie. Jak z serca Londynu. Miał jasne włosy, twarz opalo­ną i nieco zbyt pomarszczoną jak na swój wiek, bez wątpienia na skutek lat spędzonych pod karaibskim słońcem. Wydawało się, że jego bladoniebieskie oczy spłowiały od tego samego słońca, które przyciemni­ło jego skórę. Wyglądał na mężczyznę po trzydziest­ce. Co ten człowiek tutaj robił? Jego pojawienie się nastąpiło w tak bardzo odpowiedniej chwili.

Dokonano prezentacji. Lyonowi nie spodobało się, jak ten mężczyzna patrzył na Dianę, ale kiedy Bemis podał mu rękę, Lyon ją uścisnął.

- Lordzie - odezwał się Bemis, a Lyon skinął gło­wą. Bemis odwrócił się. - Ach, Danielu, złowiłeś uroczą nagrodę.

Zatem Bemis znał Daniela? Skąd? Z St. Thomas? Czy Daniel wyglądał na nieco zakłopotanego? Lyon nie był pewien. Kiedy Daniel odpowiedział, mówił jak zwykle powoli, życzliwie.

- Tak, w rzeczy samej, panie Bemis. Pamięta pan Patricię, prawda?

- Jakże mógłbym nie pamiętać? - Bemis ujął jej dłoń i szarmancko ucałował nadgarstek. - Najpięk­niejsza młoda dama w całym Charlotte Amalie. - Przeniósł wzrok na Dianę, ale zachowywał się ostrożnie. - Bardzo długo, proszę pani - powiedział.

- Tak - odparła Diana. - Bardzo długo.

Na koniec Lucien odchrząknął i gestem zaprosił Edwarda Bemisa, by Usiadł.

- Jesteśmy tu wszyscy, panie Bemis, ponieważ wyda­rzyła się tragedia. Jedna z naszych niewolnic, dziewczy­na imieniem Moira, została uduszona ubiegłej nocy.

- Dobry Boże!

- Przez swojego kochanka - powiedziała Patricia.

- Kim jest ten kochanek? - zapytał Bemis.

- Niewolnik imieniem Bob - odparła szybko Deborah.

- To nieprawda, przynajmniej zdaniem Charlesa - rzeki Lyon. - To zagadka - dodał, patrząc na Edwar­da Bemisa.

Mężczyzna wyglądał na nieco zaciekawionego, nic więcej. Bądź co bądź, cóż znaczyło dla niego jedno czarne życie? I czy naprawdę dopiero teraz przybył na wyspę?

- Po co pan tu jest, Bemis? - zapytał Lucien.

- Aby spotkać się z jego lordowską mością - odpo­wiedział uprzejmie Edward. - Należy podjąć pewne decyzje, a ponieważ lord jest w Indiach Zachodnich, uważałem, że nie byłoby stosownie, gdybym to ja je podejmował.

- Jakie decyzje? - zapytał Lyon.

- Ja, hm, sądzę, że powinniśmy omówić je na osob­ności, lordzie.

Bogaty dandys”, pomyślał Edward Bemis. Ktoś, kto prędko wróci do swojego wygodnego życia w An­glii i zostawi mu sprawowanie kontroli. Doskonale, po prostu doskonale. Nie mógłby zaplanować sobie tego lepiej, nawet gdyby był w stanie.

Na swoje nieszczęście Bemis miał wkrótce odkryć, że źle ocenił tego człowieka.


Minęła godzina. Diana, Lyon i Edward siedzieli na werandzie, popijając chłodną lemoniadę.

Edward powiedział tonem zgrabnie balansującym między protekcjonalnością a pochlebstwem:

- Może mógłbym porozmawiać przez chwilę z je­go lordowską mością proszę pani?

- Jeżeli to dotyczy plantacji Mendenhall, moja żo­na jest jak najbardziej zainteresowana - uciął Lyon.

Bemis odchrząknął. Nie podobało mu się to, ale bądź co bądź Diana Savarol była córką plantatora.

- Jak pan wie, lordzie, angielskie prawo zakazało jakiś czas temu kupowania niewolników.

- Tak, wiem.

- Cóż, w każdym razie utrudniło to życie plantato­rom, angielskim plantatorom. Praca, mnóstwo pracy jest niezbędne, by z zyskiem uprawiać trzcinę cukro­wą. Dowiedziałem się, że mogę kupić niewolników dla plantacji Mendenhall od Portugalczyków. Przejęli pozycję Anglii. To będzie nas drożej kosztowało, ale...

- Rozumiem - powiedział Lyon, przerywając mu. - Chce pan, abym upełnomocnił pana do złamania prawa?

Edward Bemis zaczerwienił się.

- No cóż, jeżeli ująć to w ten sposób...

- A czyż to nie w ten sposób wygląda?

- Tak, to w ten sposób wygląda - powiedziała Dia­na. - Dlaczego pan sądzi, że lord Saint Leven przy­stałby na to, panie Bemis?

- Zyski - odparł Bemis zwięźle. - Pański nieżyjący już krewny, Oliver Mendenhall, zaaprobowałby to, lordzie. W rzeczy samej kilka lat temu nabył kilka tu­zinów niewolników od Portugalczyków. Cóż, pamię­tam, że po sprawie Hodge'a byt rozgniewany, on...

Diana odwróciła się do Lyona i powiedziała cicho:

- Kilka lat temu, jak mi się zdaje w 1807 roku, pe­wien plantator z Tortoli, Arthur Hodge z Estate Bellevue, był sądzony za zamordowanie jednego ze swo­ich niewolników. Nigdy nie zapomnę imienia tego niewolnika... Prosper, jak postać z Shakespeare'a.

- Dobry Boże - powiedział Lyon. - Cóż ten czło­wiek zrobił?

Diana podniosła glos w gniewie.

- Miał czelność zjeść owoc mango, spadły z drze­wa, którego miał pilnować. Hodge pobił go na śmierć.

Edward Bemis powiedział ostro:

- To była pomyłka sądowa! Tylko dlatego, że An­glicy skręcali się z poczucia winy za niewolnictwo, choć nie wiedzą nic o gospodarce Indii Zachodnich...

- Hodge został powieszony na tyłach więzienia w Road Town - dokończyła Diana.

- Chodziło o to, że chociaż ten niewolnik byt wła­snością plantatora, był wciąż, i to przede wszystkim, był człowiekiem.

- Tak - przytaknął Bemis. - Nonsens, rzecz jasna. Ci czarni żebracy nie są tak naprawdę ludźmi, oni nie mają uczuć, oni...

- Śmiem twierdzić, że Moira wcale nie miała ochoty zostać uduszona - powiedział Lyon bez zająknienia. Podniósł rękę, żeby uciszyć Bemisa. - Nie dam panu pełnomocnictwa do złamania angielskie­go prawa i nabycia kolejnych niewolników od Portu­galczyków. Przyjadę na Tortolę, na plantację Mendenhall, w przyszłym tygodniu. Najpierw chcę zapo­znać się z pracami na plantacji tutaj, na Savarol.

Edward Bemis mógł tylko wytrzeszczyć oczy na hra­biego Saint Leven. Ze swego sporego doświadczenia, kierowanego chciwością, wiedział, że nieobecni angiel­scy właściciele dawali mu wolną rękę, by postępował jak mu się podoba, byle tylko oni dostawali pieniądze.

- Na plantacji jest teraz tylko dziewięćdziesięciu siedmiu niewolników, lordzie. Niektórzy z nich są starzy i zupełnie bezużyteczni. Kobiety urodziły za dużo córek. One pracują, to prawda, ale nie tak szybko jak mężczyźni, i nie są tak wytrzymałe jak mężczyźni. Bez dopływu świeżej krwi plantacja nie będzie w stanie utrzymać konkurencyjności. Straci pan swoje dziedzictwo. Plantatorzy tracą teraz co ro­ku ogromne kwoty.

- Wydaje się nadzwyczaj rozsądne nie znęcać się nad żadnymi niewolnikami, czyż nie, panie Bemis? - Lyon podniósł się z plecionego fotela. - Czy zostanie pan tu, na wyspie?

- Jeżeli pan Savarol nie ma nic przeciwko, to tak, chętnie. Nie chciałbym sprawiać pani kłopotu, pro­szę pani, ani pani Savarol. Zatrzymam się u Charle­sa Swansona.

Lyon przyjrzał mu się uważnie. W przeciwieństwie do Charlesa Swansona, on nie wydawał się ani trochę zniewieściały. Wyobraźnia Lyona zawrzała. Mo­że oni byli po prostu przyjaciółmi. Zapytał ze swobo­dą:

- Czy długo pan zna pana Swansona?

- Och, tak, Charles i ja znamy się od lat. On dora­stał w Anglii, potem przyjechał do St. Thomas. Po­znałem go tam jakiś czas temu. Pomówiłem z panem Savarolem, kiedy przybył na Tortolę szukając nowe­go księgowego. I tak Charles przyjechał tutaj.

Bemis wzruszył ramionami, posłał czarujący uśmiech Dianie, skinął głową Lyonowi, i wyszedł.

- To nie jest miły człowiek - powiedziała Diana.

- Nie. Nie sądzę, żeby był miły. Ale jest bezpo­średni.

- Co masz na myśli?

Ale Lyon tylko pokiwał głową.


Chociaż Diana zdawała sobie sprawę, że Edward Bemis nie jest miłym człowiekiem, i tak była wstrzą­śnięta, kiedy wracając następnego popołudnia ze swojej Jaskini Schadzek usłyszała wściekłe okrzyki. Zatrzymała Tanis na skraju niewielkiej polanki, w cieniu mahoniowca. Zobaczyła Edwarda Bemisa sprzeczającego się z Charlesem Swansonem. Gniew iskrzył między tymi dwoma mężczyznami aż furcza­ło. Dlaczego zachowywali się w taki sposób?

Bemis mówił:

- Słyszałem, niech cię diabli! Myślisz, że jestem głuchy? Chociaż mieszkasz na tej zapyziałej wysep­ce, ja wiem!

Charles Swanson powiedział coś, czego Diana nie zdołała usłyszeć, ale cokolwiek to było, rozwścieczy­ło Bemisa.

- Ty niewdzięczny draniu!

Zobaczyła, jak uderzył Charlesa. Księgowy zwalił się na ziemię, trzymając się za szczękę. Bemis pogro­ził mu pięścią, mrucząc coś, czego Diana nie dosły­szała, po czym odszedł z powrotem w stronę domu.

Przez chwilę rozważała, czy się nie pokazać. „Nie”, pomyślała, „lepiej nie”. Charles Swanson podnosił się z ziemi. Nic mu nie było.

Bardzo cicho Diana skierowała klacz z powrotem między drzewa.

ROZDZIAŁ 23

Po cóż biec, gdy nie jest się na właściwej drodze ?

PRZYSŁOWIE NIEMIECKIE


Lucien Savarol był zmęczony i poirytowany, cho­ciaż jego twarz nie zdradzała tych emocji. Jego znu­żenie brało się z nieprzespanej nocy, a irytacja z pie­kielnego bałaganu, pośrodku którego się znalazł; ba­łaganu, którego nie rozumiał; bałaganu, który wpły­wał na każdą żywą duszę na wyspie. Czuł się bezrad­ny i nie wiedział, w którą stronę się obrócić. W tej chwili siedział z Lyonem przy partii szachów, pozor­nie koncentrując się na swoim następnym ruchu. Siedzieli sami w gabinecie Luciena, a świece były ich jedynym światłem.

Lucien wreszcie przesunął swojego konia.

Lyon podniósł na niego wzrok, przechylając pyta­jąco głowę.

- Obawiam się, że pański koń nie jest tu bezpiecz­ny, sir.

Lucien tylko pokiwał głową i powiedział ponurym głosem:

- Wybacz mi, mój chłopcze, chyba mój umysł jest zaprzątnięty zbyt wieloma myślami, by skupić się na grze. Dobrze grasz.

- Ojciec mnie nauczył. Był świetnym graczem, znacznie lepszym ode mnie.

Lyon popatrzył na portret pierwszej pani Savarol.

- Diana wzięta po niej urodę. Bardzo piękna ko­bieta, sir.

- Tak, była piękna. Na imię miała Lily. Nie było dnia, żebym za nią nie tęsknił. Zmarła, wydając na świat mego syna. On także umarł. Gdyby była w Londynie, pod opieką tamtejszego lekarza, żyłaby nadal. Kiedy wracasz z Dianą do Anglii?

- Czy Diana odziedziczyła po matce budowę, sir?

- Nie wiem. To nie ja jestem jej mężem. Moja Lily była wąska i powinienem był wiedzieć, że wymaga­ła szczególnej opieki. Byłem głupcem i wciąż za to płacę. Oczywiście, ona zapłaciła za moją głupotę naj­wyższą cenę.

Lyon przypomniał sobie okropny strach o Fran­ces. Jej angielski lekarz by jej nie ocalił. Nie, to Łu­cja będzie przy tym, kiedy Diana wyda na świat swo­je dziecko.

- O ile się orientuję, Diana nie jest jeszcze brze­mienna. Naprawdę bardzo mi przykro z powodu te­go, co się stało.

- Zabierz stąd Dianę.

- Jest kwestia plantacji Mendenhall. Wie pan, że trudno mi się pogodzić z niewolnictwem. Szczerze mówiąc, nadal nie wiem, co robić. Jedno jest jednak pewne: nie ufam Edwardowi Bemisowi.

Ani nikomu innemu na tej cholernej wyspie”, do­dał w myślach.

Lucien wzruszył ramionami.

- Jest zupełnie taki sam jak inni zarządcy w In­diach Zachodnich. To szczególny gatunek, Lyonie. Zaczynają jako nadzorcy, i jeżeli są bystrzy i sprytni, a ich panowie wyjeżdżają mogą zostać zarządcami. Są ziem koniecznym, ponieważ właściciele mieszka­ją w Anglii. Domyślam się, że był zachwycony twoim spadkiem... Angielski hrabia, który nie będzie się in­teresował plantacją, poza zyskami, jakie przynosi. Ale ty go zbiłeś z pantałyku. Spodziewał się, że bę­dziesz jak inni, chciwi i nietroszczący się o nic po­za zyskami, jakie im wysyła.

- Nie potrzebuję dochodów z Mendenhall.

- I pogardzasz mną, jak się domyślam, ponieważ ja posiadam niewolników? Bo miałem ich przez całe życie?

Lyon odpowiedział powoli, z namysłem:

- Tak było, zanim poznałem pana, pomimo za­pewnień Diany, że jest pan najbardziej życzliwym człowiekiem, jakiego zna, wliczając w to mnie. Teraz zobaczyłem, że nie ma tu znęcania się, okrucień­stwa. Ale fakt pozostaje faktem, sir, oni są własno­ścią. Ludzkie istoty nie powinny być czyjąś własno­ścią.

Lucien podniósł swojego skazanego na zagładę konia i obracał gładko wypolerowaną, białą marmu­rową figurkę w palcach.

- Lily bardzo dobrze grała w szachy, tak samo Diana. Ale nie o tym chciałem mówić. - Westchnął, odstawiając konia na szachownicę. - Przez całe życie mieszkam w Indiach Zachodnich. Nadchodzi nie­uchronna zmiana. Jak prędko, tego nie wiem. Jeżeli niewolnictwo zostanie zakazane w przyszłym roku, czy nawet za pięć lat, nie jestem pewien, czy planta­cja Savarol nadal będzie istnieć. Pod tym względem Bemis ma rację. Plantatorzy na całych Karaibach już wszystko tracą. Rynek cukru systematycznie podupa­da z roku na rok. Ale widzisz, Lyonie, niewolnictwo nadal jest ekonomiczną koniecznością. Kiedy prze­stanie nią być, wówczas samo zniknie. Szukałem od­powiedzi, ale nie potrafię jej znaleźć. Obawiam się, że nic nie jest proste.

Lyon milczał. Wpatrywał się w teścia w słabym świetle świec. Całkiem wyraźnie zdawał sobie spra­wę, że nie chciałby się znaleźć na miejscu Luciena Savarola. Nie, nic nie było proste.

- To jest główny powód, dla którego zmusiłem Dianę do wyjazdu do Londynu.

- Słucham?

- Zmusiłem Dianę, żeby pojechała do Łucji. Wie­działem, że w końcu wszystko tutaj upadnie. Chcia­łem, żeby poślubiła Anglika, który zapewni jej bez­pieczeństwo z dala od Indii Zachodnich. Przysiągł­bym na wszystko na świecie, że żadne powstanie nie­wolników nigdy się tutaj nie wydarzy. - Uśmiechnął się z bólem. - Oczywiście, okrutnie się pomyliłem w moich ostatnich osądach. Będziesz musiał posta­nowić, co zrobisz z Mendenhall, Lyonie.

- Wiem. Trudno jest się skupić przy tych wszyst­kich problemach, jakie tu mamy.

- Tak - Lucien dodał cicho: - Wydawało się, że Deborah nienawidzi Moiry. Och, tak, nie bądź taki zdziwiony, mój chłopcze. Słyszałem o krzykach i o pejczu, który odebrałeś mojej żonie. Niewiele spośród tego, co się tutaj dzieje, nie dociera do mo­ich uszu. Czy to ona udusiła Moirę? Naprawdę nie wiem. Oczywiście, modlę się, żeby tak nie było. Mo­dlę się, żeby ona nie była zdolna do czegoś takiego, ale na ile można poznać drugą osobę? Naprawdę po­znać?

Teraz wiem, że Dianie zawierzyłbym własne ży­cie”.

- Jest pan zmęczony, sir.

- Rzeczywiście jestem. Czy chcesz, żebym się po­zbył Bemisa?

- Nie - odparł wolno Lyon. - Chciałbym go trochę poobserwować. On i Charles Swanson wydają się być w złych stosunkach. Diana powiedziała mi, że na­tknęła się na nich przypadkiem dziś po południu po­środku burzliwej kłótni. Bemis uderzył Swansona.

Powiedz mu o Patricii i Graingerze”. Nie potra­fił. Przynajmniej jeszcze nie w tej chwili.

- Zaskakujące, rzekłbym, biorąc pod uwagę ich rzekomą wieloletnią przyjaźń.

- Cóż, to jedna rzecz, o której nie wiedziałem. Za­pewne są też inne. Jeden z urzędników na Tortoli po­lecił mi Charlesa Swansona. Mój poprzedni księgowy był niekompetentnym, okrutnym imbecylem. Przeby­wał tu bardzo krótko. Jego poprzednik zmarł ze staro­ści, kompetentny po kres swych dni. Jak dotąd, Swanson wydaje się darem niebios. Bójka między nim a Bemisem? Tak naprawdę to chyba nie jestem zdziwiony. - Lucien Savarol podniósł się z fotela. - Oddaję ci grę, Lyonie. Teraz lepiej poszukam drogi do łóżka, zanim zasnę na schodach jak zgrzybiały staruszek.

Lyon w zadumie podążył za teściem na górę, spoj­rzał za nim, gdy Lucien wchodził do swojej sypialni, po czym bez pośpiechu poszedł do własnej. Postawił świecznik na stole obok szafy. W łóżku nie było wi­dać żadnego poruszenia. Lyon rozebrał się i wśli­zgnął do pościeli.

- Wkrótce będziemy musieli jechać do domu - szepnął.

Poczuł, jak zesztywniała.

- Do domu w Anglii. Mam pomysł, co zrobić z Mendenhall. Kiedy to zostanie załatwione, wróci­my. Przysięgam ci jednak, że będziemy wracać na Savarol w odwiedziny. A w Londynie będziemy przeby­wać tylko wtedy, kiedy będziesz chciała. Moja posia­dłość w pobliżu Escrick zadowoli cię. Podobały ci się wrzosowiska, pamiętasz? No i tam są Frances i Hawk.

Przez długą chwilę nie odzywała się. Lyon poczuł, jak jej nogi owijają się wokół jego bioder.

- Czy możemy zabrać do Anglii moją klacz?

Lyon poczuł się tak, jak gdyby Atlas dźwigający ca­ły glob spadł mu z ramion.

- Tak, oczywiście. Jeżeli chcesz, możemy ją spa­rzyć z Latającym Daviem ze stadniny Hawka i mieć mnóstwo małych Tanisiątek.

- Mity z ciebie człowiek, Lyonie - powiedziała i pocałowała go.

- Jak mówiłem ci wcześniej, to wszystko już ze mnie opadło. Wszystkie te podejrzenia, wszystkie moje opinie o kobietach jako zdrajczyniach Charlotterioza należy już do przeszłości. Kocham cię, Diano.

Zamrugała, nie mogąc mu do końca uwierzyć. Po­czuła, jak serce wali jej w silnym, przyspieszonym rytmie.

- To prawda.

Nadal wpatrywała się w niego w milczeniu.

Ujął jej głowę w dłonie i pocałował mocno.

- Chociaż jesteś słona i mokra i okropnie opalona, nadal cię kocham.

Przebiegi ją przenikliwy dreszcz.

- Dobrze - wyszeptała wreszcie. - Dobrze.

Niemal już zasypiała w ich wspólnym łóżku, kiedy usłyszała, jak Lyon mówi cicho:

- Powiedziałaś to na głos, wiesz, tego popołudnia w naszej jaskini.

Powiedziałam co?” zastanawiała się; jej umysł był zbyt zamglony, by jasno myśleć.

- Wiedziałem wtedy, że nie byłoby sprawiedliwe ani słuszne, gdybym nie odpowiedział na twoje uczucie.

- Hmmm - zdołała z siebie wydusić. Przypomnia­ła sobie teraz: powiedziała mu, że go kocha. Najwy­raźniej wtedy o tym po prostu nie myślała.

Zasnęła, uśmiechając się. Jej mąż będzie narowisty, co do tego nie miała wątpliwości. Miał silną wo­lę i był uparty. Będą się spierać i wrzeszczeć na sie­bie, i będą się kochać. Będą mieć dzieci, a przy odro­binie szczęścia życie będzie dobre.

Lyon myślał mniej więcej to samo. Życie, jak stwierdził, zapadając w sen, nigdy nie będzie nudne.

Nie z Dianą. Dianą Ashton, hrabiną Saint Leven. Jak to ładnie brzmi.


Diana otrzymała wystarczający dowód jego uporu następnego ranka.

- Płynę na Tortolę, żeby odwiedzić Mendenhall. Jak ci mówiłem, mam pewien pomysł. Chcę zoba­czyć, jak dokładnie się rzeczy mają - powiedział.

- Potrzebuję tylko piętnastu minut na spakowanie walizy - odparła.

- Nie, ty zostajesz tutaj.

I to ma tak wyglądać?”, pomyślała, wpatrując się w niego przez chwilę w milczeniu. Mówi mi, że mnie kocha, a potem wydaje mi rozkazy?”.

Postanowiła, że będzie się zachowywać racjonalnie.

- Lyonie, ty nie wiesz nic o Tortoli ani o niczym. Potrzebujesz mnie przy sobie.

- Wybieram się z Bemisem - powiedział krótko.

- Lyonie, brak mi słów, jak jesteś niedorzeczny i uparty! Oczywiście, że jadę z tobą.

- Nie będę się z tobą sprzeczał. Nie jedziesz i na tym koniec.

Otworzyła usta; dalsze argumenty, i to całkiem dobre, miała już gotowe, ale on ją uprzedził.

- Nie, Diano. Chcę, żebyś została tutaj, bezpiecz­na.

- Bezpieczna! Teraz to dopiero jest wyborna mę­ska logika. Czyżbyś tak łatwo zapomniał, że Moira została uduszona? Zamordowana przez kogoś, a my nie mamy najbledszego pojęcia, kto to zrobił?

- Dodam też, że chcę, byś przebywała przez cały czas w towarzystwie ojca. Oczekuję, że będziesz ostrożna. O niczym nie zapomniałem.

- Jadę z tobą.

Jego oczy pociemniały. Powiedział powoli, jak gdyby była jakimś upośledzonym dzieckiem:

- Jestem twoim mężem i będziesz mnie słuchać. Zostajesz tutaj, na Savarol. Powinienem wrócić za dwa lub trzy dni.

Spierała się z nim, nie mogła się powstrzymać, ale on był niewzruszony. Na koniec, wściekła na niego, wykrzyknęła:

- Zatem jedź! Mam nadzieję, że twoja łódź za­cznie przeciekać. Mam nadzieję, że skończysz na ja­kiejś kolejnej wyspie, sam!

- Ach, moja kochająca żona.

Wyjechał zaraz po śniadaniu, a towarzyszył mu Bemis. Diana patrzyła za nim z balkonu, jak szli do stajni, i wycedziła cicho:

- Co za idiota.

Jej oczy rozszerzyły się ze złości, kiedy zobaczyła Patricię, która pędziła za nimi z rozwianą spódnicą. Widziała, jak Lyon odwraca się i rozmawia z nią. Patricia, śmiejąc się, przystanęła, a potem pomachała im na pożegnanie.

To niesprawiedliwe, że jakiś mężczyzna może mi mówić, co mam robić, a czego nie, tylko dlatego, że wzięliśmy ślub. To wcale nie jest sprawiedliwe”.

Jej głównym, choć nieskutecznym argumentem dla Lyona było to, że nie ufała Bemisowi, ale on tyl­ko obrzucił ją tym swoim aroganckim spojrzeniem.

I tak nie ufała Edwardowi Bemisowi. Nie ufała ni­komu.

Od drzwi sypialni odezwał się do niej ojciec:

- Diano, moja droga, czy zechciałabyś wybrać się ze mną na pola? Grainger powiedział mi, że są tam problemy, zwłaszcza z Bobem, tym młodym człowie­kiem zakochanym z Moirze. Jest wytrącony z równo­wagi i czyni szalone oskarżenia. Najwyraźniej inni niewolnicy go słuchają.

Przynajmniej jej ojciec ufał jej i cenił sobie jej zdanie.

Wyjechali z Graingerem w ciągu godziny. Dia­na poczuła niepokój na widok grupki niewolników rozmawiających o Moirze.

Usłyszała, jak Bob powiedział głośno:

- Ten Bemis... Ten człowiek to drań.

A kilku innych mężczyzn się z nim zgodziło.

- Widzi pan, sir - powiedział Grainger, zatrzymu­jąc konia. - Waham się użyć bata, ale...

- Oczywiście, że go nie użyjesz - odparł Lucien. - Diano, ty i Grainger zostańcie tutaj. Ja się tym zajmę.

Diana patrzyła za ojcem, gdy ten podjechał do grupki niewolników i zsiadł z konia, jakby nigdy nic. Zobaczyła, jak twarz Boba pochmurnieje z za­kłopotania w reakcji na słowa ich pana. Chciała pod­jechać bliżej, usłyszeć, co mówił, ale Grainger ode­zwał się do niej łagodnie:

- Nie, panno Diano. Niech on się tym zajmie. Nie­wolnicy ufają mu bez zastrzeżeń, panienka to wie.

- A nie ufają panu?

- Ufają ale nie w takim samym stopniu. Pogodzi­łem się z tym.

- Kto, pana zdaniem, udusił Moirę?

Grainger wzruszył ramionami.

- Nie wiem. Gdybym wiedział, z pewnością nie trzymałbym tego dla siebie.

- Nie sądzi pan, że to był jeden z niewolników? - naciskała Diana.

- Bardzo bym się zdziwił.

Przez długą chwilę uważnie patrzyła na ojca, ob­serwując, jak gestykuluje dla podkreślenia swoich słów.

- Wie pan - powiedziała wolno, nie patrząc na nadzorcę - nic takiego nigdy się nie wydarzyło, dopóki nie przyjechali wszyscy ci nowi ludzie.

- To prawda. - Grainger urwał na chwilę, żeby przegonić muchę z końskiej grzywy. - Oczywiście, to dotyczy też pani męża.

- Słusznie - powiedziała po chwili, ochłonąwszy z nagłego gniewu po tej uwadze. - Jednak mój mąż był ze mną i zapewniam pana, że nie miał z tym nic wspólnego.

Grainger westchnął.

- Nie chciałem nikogo obrazić, naprawdę. Po prostu to, co się wydarzyło, tak dalece odbiega od wszystkiego, z czym kiedykolwiek mieliśmy do czynienia. Czuję się jak ktoś, kto utknął w pło­nącym domu, kto zostaje w nim, żeby sobie ogrzać ręce.

- A mnie nie podoba się to, że mój mąż udał się na plantację Mendenhall tylko w towarzystwie Edwarda Bemisa.

- Pani mąż, panno Diano - powiedział Grainger z uśmiechem - jest w stanie bardzo dobrze zadbać o siebie.

- Nawet mając węża w pobliżu?

- O Bemisie można wiele powiedzieć, w tym i to, że to wąż, ale nie, że jest głupi. Nic złego nie stanie się pani mężowi.

Gdybyż tylko mogła być tego pewna. Uparty, aro­gancki człowiek.

Niewolnicy rozchodzili się. Ojciec dołączył do Diany i Graingera akurat w chwili, kiedy podjechał Daniel.

- Co się dzieje? - zapytał głębokim, spokojnym głosem.

- Danielu! Och, wiesz, chodzi o Moirę. Ludzie są zdenerwowani i nie mogę ich za to winić. Musimy coś zrobić.

- Szkoda, że twój ojciec nie porozmawiał ze mną - powiedział Daniel. - Mogłem pogadać z tymi ludźmi.

- Być może - odparła Diana.

- Już wszystko w porządku - odezwał się Lucien, zatrzymując Zbawienie. Przez moment patrzył na Daniela. - Mój chłopcze, ten koń chyba zaraz upadnie pod twoim ciężarem. - Rzeczywiście, stary ogier wyglądał tak, jakby miał się przewrócić. - Dla­czego nie jeździsz na Egremoncie? On jest odpo­wiedni do twojej wagi.

Daniel tylko się uśmiechnął i potrząsnął głową.

- Denerwuję się przy nim. - To było wszystko, co miał do powiedzenia.

- Zamień się ze mną - odezwała się Diana ze śmiechem.

Patrząc, jak wdrapuje się na grzbiet Tanis, pomy­ślała, że to dobry człowiek.

- Teraz twoje stopy już nie dotykają ziemi.

Daniel delikatnie podrapał Tanis za uszami.

- Sir - zwrócił się po chwili do Luciena. - Jed­na z kobiet w wiosce jest chora.

- Która? - zapytał Grainger.

- Babcia Gates. To serce, nie mam wątpliwości, i niewiele mogę zrobić, ona jest bardzo stara, ale... - Wzruszył ramionami i umilkł.

- Przyniesiesz jej ulgę swoją obecnością - powie­dział Lucien. - Jedź, Danielu, i doglądaj jej. Spro­wadź jej rodzinę.

Tego wieczoru, przy kolacji, Diana pomyślała, że Deborah jest niezwykle poruszona, spięta i mało­mówna.

Zaś Patricia była rozchichotana, zgrywała kokiet­kę przed każdym mężczyzną przy stole. A byli tam wszyscy, oprócz Bemisa i Lyona.

Charles Swanson, przy niewielkiej zachęcie ze strony Patricii, opowiadał wysoce upiększone histo­rie z czasów swego pobytu w St. Thomas.

A ja tu siedzę, tęskniąc za moim nieznośnym mę­żem”, pomyślała Diana, ledwie kosztując jednego ze swoich ulubionych dań - pasztecików rybnych.

Dido pojawiła się przy stole z szerokim uśmie­chem.

- Niespodzianka dla pana - oznajmiła i postawiła przed Lucienem Savarolem talerz z plackiem ze słodkich ziemniaków.

- Cóż takiego zrobiłem, Dido? - zapytał, uśmie­chając się do rozpromienionej starej kobiety.

- Powiedział pan chłopakowi, Bobowi, że znaj­dzie pan drania. On wierzy, że pan znajdzie. On wdzięczny.

- Miejmy nadzieję, że masz rację - powiedziała Diana, spoglądając z rozrzewnieniem na placek; jej apetyt wrócił jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

Ojciec uśmiechnął się do niej i podsunął talerz.

- Jestem najedzony, moja droga. Proszę bardzo.

- Doprawdy, Lucienie, to zostało przygotowane dla ciebie - oburzyła się Deborah, krzywo patrząc na Dianę.

- Jaki ojciec, taka córka - odparł Lucien. - Dziec­ko prosiło o kąski z mojego talerza odkąd miało cztery lata. Czyż nie tak, Diano?

- W rzeczy samej. Jednak chętnie się podzielę.

- Och, nie! - Patricia zarumieniła się lekko, po czym uśmiechnęła do wszystkich przy stole. - To bardzo tuczące, Diano. Z pewnością, jako dama...

- Moja siostrzyczka jest idealna - wtrącił się Da­niel. - Chociaż tak kocham jeść, nie będę prosił na­wet o kęs.

Diana się zaśmiała i pochłonęła wyśmienite danie, rozkoszując się każdym kęsem.

- Naprawdę wolałabym, żebyś podzieliła się z oj­cem - Deborah nie dawała za wygraną.

Lucien obrzucił żonę zdumionym spojrzeniem, po czym odwrócił się do Charlesa, który właśnie za­czął kolejną zabawną opowiastkę.

Daniel dokończył obiad. Grainger rozsiadł się na krześle, zaplatając ręce na brzuchu. Nagle wyglą­dał na starszego i bardziej zmęczonego, pomyślała Diana. Żałowała, że nie potrafi powiedzieć czegoś, co poprawiłoby sytuację, ale nic nie przychodziło jej do głowy.

Godzinę później Diana ziewała, nie mogąc się po­hamować.

Ojciec uśmiechnął się do niej.

- Pora spać, moja droga.

Potrząsnęła głową.

- Nie wiem, dlaczego jestem taka zmęczona.

- Chodź, Diano, zaprowadzę cię do twojego poko­ju - powiedziała Deborah, podnosząc się z krzesła.

Diana znowu ziewnęła. Czuła się tak, jak gdyby do jej stóp przywiązano ciężary. W głowie miała pap­kę. Deborah nic nie powiedziała, tylko weszła z Dia­ną do jej pokoju i pomogła jej się rozebrać do spania.

- Nie wiem, co się ze mną dzieje - powiedziała Diana, podchodząc chwiejnie do łóżka.

Jej ostatnią myślą przed zaśnięciem było to, że De­borah wygląda nadzwyczaj srogo. Jakież to dziwne.


Następnego ranka Diana czuła się ospała, jakby przesadziła z mocnym rumem. Zrobiła tak kiedyś tylko raz, kiedy miała dwanaście lat. Ojciec jej nie ukarał, tylko uśmiechnął się i powiedział, że to, co wtedy czuła, to wystarczająca kara.

Jej głowa pulsowała. Włożenie ubrania graniczyło z cudem. Kiedy wyszła na werandę, przy stole sie­działa tylko Patricia.

- Dobrze spałaś?

Czy w głosie Patricii zabrzmiał sarkazm? Dia­na pokiwała głową.

- Chyba tak - odparła i usiadła przy stole.

Chciała zająć się sprawami domu, ale nie miała dość sil. Nawet patrząc niezbyt obiektywnym okiem, uznała, że Deborah radziła sobie całkiem dobrze.

Po lunchu Diana powlokła się do sypialni i zapa­dła w głęboki sen.

- Co się dzieje, kochanie?

Usłyszała męski głos, przemawiający do niej cicho. Poczuła całujące ją usta.

- Lyonie?

- Obudź się, kochana. Jest późno. Przegapiłaś ko­lację.

Zmusiła się do otworzenia oczu.

- Wróciłeś - powiedziała, dotykając opuszkami palców jego policzka.

- Tak, oczywiście, że wróciłem. Tęskniłem za tobą i spieszyłem się. Miałaś rację, powinienem był cię wziąć ze sobą wtedy przynajmniej miałbym cię pod ręką, żebyś leczyła moje roztargnienie.

- A co z Mendenhall?

Mówienie było takim wysiłkiem. Utrzymywanie wzroku skupionego na czymś było równie trudne.

- Moje decyzje nie byty szczególnie skomplikowa­ne. Z powrotem przywiozłem ze sobą Bemisa, żeby wszystko zorganizować. On nie wie jeszcze, co pla­nuję. To dotyczy twojego ojca. Diano, jak długo już czujesz się taka zmęczona?

Dosłyszała niepokój w jego głosie.

- Od wczorajszej kolacji. Oczy same mi się zamy­kały. Powiedziałeś, że przegapiłam kolację. Która godzina?

- Prawie jedenasta.

- Ależ to szaleństwo!

Poczuła jego dłoń na swoim czole. Było chłodne. Lyon przez długą chwilę siedział w milczeniu. Był zdenerwowany. Zastanawiał się, czy Diana została odurzona. Dobry Boże, dlaczego?

Poczuła, jak jedna ręka Lyona wślizguje się pod jej uda.

- Co robisz?

- Myślę, że pójdziemy razem popływać.

- Dobrze.

- Sądzę, że jeżeli przytrzymam cię trochę pod wo­dą rozjaśni ci się w głowie.

Rzeczywiście ją to ocuciło. Przebywali w niej pra­wie godzinę. Lyon ćwiczył powściągliwość. Straszli­wie mu jej brakowało i przez większą część podróży czuł się winny, ponieważ rozstali się w gniewie. Po­tem rozwścieczyło go to, co zobaczył na plantacji Mendenhall.

- Zostawiłem cię tutaj, bo chciałem, żebyś była bezpieczna. Jestem cholernym głupcem.

Zaklął. Diana, teraz już myśląc jasno, owinęła ra­miona wokół jego szyi i pocałowała go w miejsce, w którym wyczuła puls.

- Nie kuś mnie, kobieto.

- Dlaczego nie?

- Bo nie - powiedział i zmarszczył brwi.

W tej chwili przewróciła ich fala i znaleźli się pod wodą.

- Dlaczego „bo nie”? - zapytała Diana, kiedy się wynurzyli.

- Dlatego - odpowiedział z rozmysłem, ujmując dłonią jej podbródek - że jeżeli się nie mylę, ktoś cię odurzył.

Otworzyła usta.

- Zostawiłem cię tutaj dla bezpieczeństwa, a ktoś cię odurzył.

- To wariactwo!

- Tak - powiedział powoli Lyon. - Tak, właśnie tak.

- Ale...

- Chcę, żebyś opowiedziała mi dokładnie, co ja­dłaś i piłaś wczoraj na kolację. I dzisiaj.

Tak zrobiła. Kiedy skończyła, Lyon wziął ją za rę­kę i wyprowadził z wody. Wytarł ją i podał szlafrok.

- Bardzo ciekawe - powiedział tylko. - Ten placek ze słodkich ziemniaków... Czy nikt inny go nie kosztował?

Pokręciła głową.

- Nie, jak powiedziałam, Dido przygotowała go dla mojego ojca, ale on nalegał, żebym go zjadła. I zjadłam.

Wrócili do domu.

- Lyonie?

- Tak, kochana?

- Co się tutaj dzieje?

- Jeżeli nie dowiem się tego prędko, wyjeżdżamy.


Następnego ranka przy śniadaniu Lyon wziął przy­słowiowego byka za rogi.

Zaatakował.

ROZDZIAŁ 24

Bogowie nas nie atakują; jesteśmy śmiertelnikami,

którzy walczą ze śmiertelnikami.

WERGILIUSZ


Lyon rozglądał się po zebranych z beznamiętnym wyrazem twarzy. Ostatnią osobą która się pojawiła, była Patricia, ziewająca niewinnie jak dziecko.

- Cieszę się, że wróciłeś, Lyonie - powiedział Lu­ciem - Twoja wizyta była dość krótka, mój chłopcze.

- Widziałem to, co musiałem zobaczyć - odparł Lyon, po czym dodał, uśmiechając się nieznacznie: - I stęskniłem się za żoną.

Umilkł na chwilę, przypatrując się każdej twarzy przy stole. Zobaczył Dido stojącą przy drzwiach we­randy. Powiedział wyraźnie:

- Kiedy wróciłem wczoraj wieczorem, Diana spa­liła.

Wydaje się, że to robiła od kolacji poprzedniego wieczora. Jest dla mnie całkiem jasne, że została czymś odurzona.

- Dobry Boże! Z pewnością... - Lucien urwał, wpatrując się w córkę. - Czy dobrze się czujesz, mo­ja droga?

- Tak, papo. Teraz tak.

Zabrzmiały i inne okrzyki. Lyon zaczekał, aż wszyscy zareagują po czym mówił dalej:

- To zapewne ten placek ze słodkich ziemniaków zawierał narkotyk. Diana powiedziała mi, że było to danie przygotowane specjalnie dla pana, sir. Dał pan je córce. Ona zjadła je jako jedyna.

- Niemożliwe!

- Najzupełniej niedorzeczne!

Lyon usłyszał głosy kobiet - dziwne, zabrzmiały niemal identycznie, prawie jak gdyby... Potrząsnął głową ale przez moment jego wzrok spoczął na Dido. Stara kobieta wzdrygnęła się i Lyon mógłby przy­siąc, że jej czarna twarz pobladła. Zrobiła krok do przodu, potem znów się cofnęła. Postanowił z nią porozmawiać po śniadaniu.

Lyon ciągnął dalej z namysłem:

- Albo był to narkotyk o długotrwałym działaniu, albo zjadła go więcej wczoraj przy śniadaniu lub mo­że na lunch. Moja wiedza na temat narkotyków uży­wanych w Indiach Zachodnich jest niewielka. Być może Daniel mógłby nam coś opowiedzieć.

Daniel wpatrywał się w Dianę.

- Danielu?

- Hę? Och, tak, narkotyk. Jest kilka, które mają długotrwały efekt. Tak, kilka. Czy dobrze się czujesz, Diano?

Spojrzała na jego zmartwioną twarz.

- Nie martw się, Danielu. Przeżyłam.

- Jest też możliwe, że miała gorączkę - powiedzia­ła ostro Deborah. - Rzeczywiście, to bardziej praw­dopodobne niż narkotyki, na miłość boską. Daniel powie wam też, że jest wiele chorób, które trwają do­bę lub podobnie krótko.

- To prawda - odparł Daniel. - Jest zwłaszcza jed­na, która sprawia, że człowiek jest bardzo ospały przez mniej więcej dwadzieścia cztery godziny.

Lyon desperacko pragnął uchwycić się tej ostat­niej deski ratunku.

- Diana nie miała gorączki wczoraj wieczorem, kiedy wróciłem.

- Bo wtedy nie ma się gorączki - powiedział Da­niel. - Jest tylko ogromne zmęczenie i straszny ból głowy.

- Rozumiem - odezwał się Lucien.

Nie mógł się powstrzymać. Jego spojrzenie powę­drowało ku żonie; popatrzył badawczo na jej twarz. Coś było w jej oczach; nie chciała, by to coś do­strzegł, by się o tym dowiedział.

Zmarszczył brwi i upił łyk kawy.

- Wiecie co - powiedział, przenosząc wzrok z zię­cia na pozostałe osoby przy stole. - Żywię gorącą niechęć do tajemnic. Dido, chciałbym porozmawiać z tobą po śniadaniu. W moim gabinecie.

- Tak, panie.

- Chciałbym być przy tym obecny - odezwał się Lyon.

Lucien skinął głową po czym powiedział:

- Wróciłeś bardzo prędko, Lyonie. Czy Bemis po­kazał ci wszystko?

- Pokazałem mu to, co życzył sobie zobaczyć - od­powiedział Edward Bemis. W jego tonie zabrzmiała niechęć. - Jego lordowska mość zwiedził dom na plantacji i osiedle niewolników, ale ledwie rzucił okiem na pola. Rozmawiał z nadzorcą i kilkoma nie­wolnikami.

- Pańska relacja jest dokładna - powiedział Lyon z nutą ironii w glosie. - Jeśli o to chodzi - dodał.

Lucien już miał zapytać Lyona, jakie wyciągnął wnioski, ale się powstrzymał. Najwyraźniej Lyon nie zwierzył się Bemisowi. Postanowił zaczekać, aż zo­staną sami. Modlił się w duchu, żeby chłopak nie wyszedł z jakimś nierealnym planem uwolnienia nie­wolników, który nie miałby cienia szans sprawdzić się w życiu. Już tego wcześniej próbowano. Porażka, zawsze porażka.


Lucien Savarol siedział przy biurku w swoim gabi­necie. Lyon i Diana stali razem przy oszklonych drzwiach. Dido załamywała artretyczne ręce.

- Ten placek, Dido. Kto go przygotował? Kto mógł zatruć potrawę? Potrawę, która, jak dodam, była przy­gotowana specjalnie dla mnie, a nie dla mojej córki.

- Lila - powiedziała Dido. - Ale pani i młoda pa­ni przychodziły do kuchni. Nie widziałam, żeby coś robiły.

- Sprowadź mi Lilę, Dido.

Lila, potężnie zbudowana czarnoskóra kobieta o okrągłej twarzy i dość bezmyślnym obliczu, nie po­trafiła im nic powiedzieć. Zarówno Deborah, jak i Patricia zaglądały do kuchni. Lucien zapytał ją, czy było w tym coś niezwykłego. Nie, najwyraźniej nie było. Być może z wyjątkiem wizyty Patricii. Młoda pani rzadko przychodziła do kuchni.

- A niech to - powiedział Lucien, kiedy zostali we troje.

- O co chodzi, Diano?

- O coś, co powinniśmy powiedzieć ci wcześniej, papo. Lyonie...

Lyon wzruszył ramionami.

- Tak, pora wyłożyć wszystkie karty na stół. - Opo­wiedział o swoich obserwacjach, dotyczących zdra­dzania Daniela przez żonę i dodał: - Ale wtedy nie wiedziałem, że jeszcze jeden biały mężczyzna, Char­les Swanson, przebywa na wyspie.

Lucien Savarol obracał w palcach rzeźbiony drew­niany nożyk do listów, aż w przypływie złości złamał go na pół, przewracając kałamarz. Czarny atrament rozlał się na papiery leżące na jego biurku.

- To ciekawe, z pewnością. Jednak pozostaje pyta­nie, dlaczego Patricia chciała mnie odurzyć?

Nagle zaklął i poderwał się z miejsca.

Diana od razu wiedziała, że zdał sobie sprawę z in­nej możliwości. Lucien po prostu zapytał:

- Czy to mogła być Deborah?

- Nie sądzę, sir. Oczywiście, rozumiem pana punkt widzenia. Wówczas miałaby powód, aby zatruć pań­skie jedzenie.

- Ale ona jest żoną papy!

- Nadmienię, że Patricia jest żoną Daniela - powiedział Lucien. - Wydaje się, że mamy impas.

Lyon uznał, że nie pora teraz, by opowiedzieć te­ściowi o swoim planie. Poza tym chciał to dokładniej przemyśleć.

- Złóżmy wizytę w wiosce niewolników - powie­dział Lyon do Diany.

- To dobry pomysł - rzekł Lucien. - Być może, tyl­ko być może, ktoś powie coś Dianie.

Nie taka była motywacja Lyona, by odwiedzić wio­skę, ale przytaknął.

Daniel przebywał w wiosce, zajmując się kobietą, która zraniła się w ramię.

- Nic wielkiego - powiedział na powitanie. - Ale takie rozcięcie wymaga natychmiastowej uwagi. - Poklepał dłoń kobiety i kontynuował bandażowanie.

- Zapoznaj mnie z niewolnikami, Diano - popro­sił Lyon.

Następne parę godzin spędzili jeżdżąc od chałupy do chałupy. Lyon zadawał pytania.

- Chodźmy popływać - powiedział w końcu Lyon, ocierając pot z czoła.

Diana poprowadziła go na odległy kraniec wyspy. Piasek na plaży był dziwnie różowej barwy, a woda miała odcień najbledszego turkusu.

Lyon ujął twarz żony i pocałował ją.

- Czy upieczesz mi owoc chlebowca na lunch? Tak jak na Calypso?

Uśmiechnęła się do niego. Miała na sobie tylko koszulkę, która przywarła jej do ciała, mokra, zdra­dzając wszystko. Włosy Diany były związane wstążką i kilka pasemek wymknęło się, okalając jej twarz. Lyon zaś był całkiem nagi.

W tej chwili zaburczało mu w brzuchu.

- Chyba będę musiała coś dla pana zrobić, mój pa­nie.

- Przychodzi mi do głowy kilka rzeczy, ale teraz faktycznie jestem głodny.

Zebrali owoce mango i jedli je, leżąc pod palmą.

- Opowiedz mi o swojej podróży.

- Nie jesteś już na mnie zła?

- Jestem, ale nic nie mogę na to poradzić. - Doda­ła z wdziękiem: - Postanowiłam wybaczyć ci także dlatego, że jesteś tylko mężczyzną. Od czasu do cza­su popełniasz typowe męskie głupstwa. Będę tole­rancyjna.

- Dlaczego zdaje mi się, że życie, jakie znałem, skończyło się?

Dała mu kuksańca w bok. Objął ją i przytulił.

- Opowiedz mi o swoich przygodach, Lyonie.

- To była prosta konieczność, nie przygoda. Road Town to okropne miejsce, poza budynkami rządowy­mi i domami bogatych plantatorów. Ale ty to już wiesz. Bemis wynajął dwa konie i pojechaliśmy do Mendenhall. Jak zapewne także wiesz, to droga wśród wzgórz; została rozmyta przez niedawne desz­cze. W wielkim domu zamieszkiwał nadzorca, oble­śny typ nazwiskiem Torrence. Nie spodziewał się mnie, oczywiście. Dopilnowałem, żeby Bemis nie miał okazji posłać mu ostrzeżenia. Dom był jak chlew. Zastaliśmy Torrence'a w łóżku z jedną z nie­wolnic, dziewczyną, która nie mogła mieć więcej niż trzynaście czy czternaście lat. Jest około dziewięć­dziesięciu niewolników na plantacji. Trzymani są jak zwierzęta. Wszędzie brud. Zobaczyłem ślady chłosty na kilku plecach, w tym u kobiet. Torrence, oczywi­ście, terkotał jak najęty, zapewniając mnie, że wszystko się poprawi, kiedy tylko podejmę decyzje co do plantacji, i tak w kółko. Nie przyłożyłem mu pięścią w gębę, chociaż pokusa była wielka. Odnio­słem wrażenie, że Bemis i Torrence mieli ubaw po pachy, zanim nowy właściciel przybył na Tortolę. To, że ich zaskoczyłem, nie spodobało im się. Jesz­cze nie widziałem Bemisa tak małomównego. Jest coś jeszcze. Miałem poczucie, że nie wróciłbym w jednym kawałku, gdybym nie ożenił się wcześniej z tobą.

- Lyonie!

- Tak, kochana. Widzisz, wraz z moją śmiercią ty byś dziedziczyła, zatem wykończenie mnie nic by im nie dało. Bemisowi wreszcie skończyły się wymówki przed powrotem na Savarol wczorajszego wieczora. Trzymałem język za zębami i odgrywałem znudzone­go arystokratę, jak sądzę ku jego zadowoleniu. Dalej myślę, że ten Torrence wierzy, iż pozwolę, by wszyst­ko działo się tak jak do tej pory. Jak mówi twój oj­ciec, większość nadzorców i pełnomocników przywy­kło do nieobecności swoich chlebodawców, którzy dbają tylko o zyski.

- Co zamierzasz zrobić?

Uśmiechnął się do niej szeroko, pochylając się ku niej, by otrzeć sok z mango z jej brody.

- Jeszcze nie teraz, Diano. Chcę mieć kilka dni więcej na przemyślenie wszystkiego dokładnie.

Nie dodał, że jego plan nie może się powieść bez udziału i zgody jej ojca.

- Jestem twoją żoną!

- Na Boga, to prawda. - Posłał jej lubieżny uśmiech i zamknął dłoń na jej udzie. - Myślę, że pora potrak­tować cię jak żonę. Domyślam się, że boleśnie brako­wało ci mojego męskiego ciała?

- Ha!

- Chodź tu, kobieto.

Odepchnęła jego pierś, śmiejąc się.

Popłynęli do rafy i z powrotem. Diana nie chciała wracać do domu. Nie chciała utracić tej magii.

Rzeczywistość była w tej chwili zbyt przerażająca.

Lyon domyślił się, w jakim kierunku zmierzają jej myśli. Poklepał ją po policzku.

- Wszystko będzie dobrze. Wkrótce wszystko znaj­dzie rozwiązanie.

Podczas drogi powrotnej do domu zapytał ją o Graingera.

- Jak już ci kiedyś powiedziałam, przebywa tu, na Savarol, od trzynastu lat. Byłam bardzo mała, kie­dy przybył. Małomówny człowiek Mój ojciec powie­dział mi kiedyś, że Grainger stracił żonę i dziecko i przyjechał tutaj, żeby od tego uciec; znalazł spokój i pozostał. Zawsze był dla mnie miły, trochę gburowa­ty, ale miły. Pamiętam, jak na któreś Boże Narodze­nie zrobił dla mnie lalkę z trzciny cukrowej. - Dia­na przerwała, uśmiechając się do swoich wspomnień. - Zjadłam ją. Byłabym bardzo niezadowolona, Lyonie, gdyby to on był odpowiedzialny za to, co się tutaj dzieje.

Lyon postrzegał Graingera w zupełnie innym świetle, przez pryzmat nieufności wobec człowieka, którego praca polegała na trzymaniu w ryzach wielu ludzkich istot. I ten człowiek uwiódł Patricię. Nie­zbyt to honorowe.

Westchnął. A może to Patricia, ta mała kokietka, uwiodła Graingera?

Odezwał się melancholijnie:

- Ja byłbym niezadowolony, widząc, że Daniel cierpi.

- Ja też.

Rozstali się koło domu. Lyon zabrał konie do staj­ni, żeby Diana mogła pierwsza skorzystać z wanny.

- Wyglądasz jak flejtuch!

- Witaj, Patricio. Jakże miło cię widzieć. Spotkać cię, to zawsze przyjemność. To, co mówisz, jest za­wsze takie życzliwe i pouczające.

Obie dziewczęta stanęły twarzą w twarz na półpiętrze. Diana obrzuciła Patricię rozbawionym spojrzeniem.

- Myślisz, że jesteś kimś znacznie lepszym niż ja? A tylko spójrz na siebie.

- Zrobię to, już za chwilę, kiedy skończysz z tymi komplementami.

- Deborah mówi, że twoja twarz będzie wyglądać jak stary rzemień, jeżeli nadal będziesz postępować jak chłopak.

Diana usłużnie dotknęła palcami policzka.

- Jak mi się zdaje, już czuję, że moja skóra pęka. Czy to wszystko, Patricio?

- On z tobą nie zostanie. To dżentelmen, a dżen­telmen pragnie damy, nie jakiejś niechlujnej flądry.

- Ten „on”, o którym mówisz... to... mój mąż, jak sądzę?

- Założę się, że nie odwiedził tylko Mendenhall, kiedy był na Tortoli.

- A to nadzwyczaj ciekawe - powiedziała Diana, zwi­jając dłoń w piąstkę. Miała nieodpartą ochotę trzepnąć Patricię, i to mocno. - Wiesz, w wolnych chwilach zasta­nawiam się, dlaczego mnie tak bardzo nie lubisz.

- Bo ty zawsze miałaś wszystko, czego pragnęłaś. To niesprawiedliwe, ty nie zasługujesz na nic:

- Przynajmniej ja - powiedziała Diana bardzo ci­cho - nie oszukuję mojego męża.

Patricia wstrzymała oddech.

- Ty kłamczucho! Kłamczucha! - Chwyciła fałdy swojej muślinowej spódnicy i popędziła w dół po schodach.

Och, czemu to palnęłam”, Diana zbeształa sama siebie. „Czemu nie potrafiłam po prostu utrzymać języka za zębami?”.

Bo ta dziewczyna sama się o to prosiła”.

Diana postanowiła, że się dowie, skąd dokładnie pochodzi Patricia. Czy była rozpaczliwe biedna, kie­dy dorastała? Czy to mogła być przyczyna jej niezno­śnego zachowania?

Biedny Daniel.


Tego wieczoru Charlesa Swansona nie było przy stole podczas kolacji. Lucien odczekał dziesięć minut dłużej, ale księgowy się nie pojawił.

- Dziwne - powiedziała Deborah.

- Nie widziałem go od wczesnego popołudnia - powiedział Grainger.

Edward Bemis tylko wzruszył ramionami.

- Kiedy ja go ostatnio widziałem, pracował w ga­binecie.

Napięcie było bardzo intensywne i Diana wyobra­ziła sobie, że gdyby mogła je zobaczyć, wyglądałoby jak gęste, szare błoto z bagien. Słyszała kiedyś, że na bagnach na Jamajce żyją krokodyle. Zadrżała.

Edward Bemis był zaabsorbowany i mówił niewie­le. Daniel, jak to miał w zwyczaju, pochłaniał swój obiad z apetytem.

Patricia była markotna.

Deborah, tak jak Diana, wydawała się wyczuwać w atmosferze coś, co wcale nie było przyjemne.

Lyon w wolnych chwilach zastanawiał się, jaka by­ła Savarol przed przybyciem żon. I Bemisa, oczywi­ście. Boże, jakże on nienawidził tego człowieka.

Kto odurzył Dianę?

Kto udusił Moirę?

Dziewczyna została pochowana tego dnia, kiedy przebywał na Tortoli. Diana nic na ten temat nie powiedziała i Lyon przypuszczał, że spała w czasie po­grzebu. „Dlaczego by nie spróbować tej ścieżki”, po­myślał.

- Jak rozumiem, Moira została pochowana wczoraj?

- Tak, biedne dziecko - odparł Lucien. - Grainger i ja uznaliśmy, że nasi ludzie nie powinni pracować. Niestety nie mamy tutaj kaznodziei, więc ja wygłosi­łem mowę.

- Ona była tylko niewolnicą - Patricia mruknęła pod nosem, ale Lyon ją usłyszał, tak samo jak Daniel.

- Wystarczy tego - powiedział Daniel najbardziej stanowczym tonem, jaki Lyon kiedykolwiek u niego słyszał.

Lyon pomyślał, że młody człowiek w samą porę pokazał swojej żonie, kto tu rządzi.

Dido postawiła pośrodku stołu kolejną wielką tacę.

- A to - oznajmiła Diana z wielkim zadowoleniem - jest jednogarnkowy smakołyk Liii.

- Co to jest? - zapytał Lyon.

- Cóż, to małe czarne coś, co na ciebie patrzy, to rodzynki. Inne składniki są równie nieszkodliwe.

Lyon dzielnie nabrał widelcem wielki kęs. Poczuł bekon, ziemniaki, marchewkę...

- Zmienimy zwyczaje obiadowe londyńskiej ary­stokracji - powiedział, uśmiechając się do żony.

- Nie, moja droga córko - odezwał się Lucien. - Nawet o tym nie myśl. Lila zostaje tutaj, ze mną.

- Może powinna mnie nauczyć, jak przyrządzić kilka potraw, zanim wyjedziemy.

- Ty w kuchni?

- Dlaczego nie, Patricio? Słyszałam, że od czasu do czasu sama zaglądasz do kuchni.

Daniel uniósł głowę znad smakołyku Liii.

- Och? A kiedyż to było?

Lyon ścisnął udo Diany.

- Tak tylko słyszałam, Danielu - powiedziała, zmuszając się do beztroskiego tonu.

- Z pewnością pan i ja powinniśmy porozmawiać - odezwał się Bemis.

- Ach - odparł Lyon.

- O Mendenhall - mówił dalej Bemis, a w jego glosie wyraźnie pobrzmiewało zdenerwowanie. - Torrence bardzo się niepokoi.

- Sądzę, że ma rację, niepokojąc się. Być może po­winniśmy podyskutować o Mendenhall. Jutro, jak myślę.

Bemis wyglądał, jak gdyby chciał powiedzieć coś jeszcze, ale w tym momencie rozległ się krzyk.

- Mój Boże, cóż to znowu? - Lucien cisnął serwet­kę na talerz i odsunął krzesło.

Usłyszeli szybki tupot stóp kogoś biegnącego w stronę domu i kolejny krzyk.

Diana pomyślała, że zna przyczynę tych krzyków.

ROZDZIAŁ 25

Wśród zgnitych jabłek niewielki jest wybór.

SHAKESPEARE


Charles Swanson nie żył. Strzał w głowę. Był mar­twy od jakiegoś czasu. Jego ciało było zimne. Został upchnięty pod bugenwillą na wschodnim krańcu te­renów wokół domu. Znalazł go jeden z ogrodników.

Przeszukano teren, ale nie znaleziono żadnego śladu po mordercy Swansona. Broń leżała jakieś dziesięć stóp od ciała. Należała do Luciena.

W wielkim domu panowała niezmącona cisza.

- Mój Boże - powtarzał Lucien, wpatrując się w swoje dłonie splecione na kolanach.

Diana chciała do niego podejść, ale Lyon delikat­nie pociągnął ją za rękę i potrząsnął głową Deborah cicho stanęła za jego krzesłem i położyła mu dłoń na ramieniu.

Jesteśmy tu wszyscy”, pomyślała Diana. Edward Bemis wyglądał najgorzej z nich wszystkich. Wyda­wało się, że postarzał się o dziesięć lat. Ręce trzęsły mu się okropnie. Kiedy Lyon podał mu brandy, Be­mis nic nie powiedział, tylko chwycił kieliszek i wy­chylił zawartość duszkiem.

Patricia zaczęła cicho popłakiwać. Daniel, bardzo łagodnie, wziął ją w ramiona i kołysał ją jakby była dzieckiem. Wyglądała jak dziecko, przyciśnięta do jego ogromnego ciała.

Diana patrzyła, jak Deborah odsuwa się wreszcie od jej ojca i siada w wysokim fotelu z odległym kącie salonu. Patrzyła przed siebie niewidzącym wzro­kiem, nieruchoma jak głaz. Mruczała coś do siebie pod nosem i do uszu Diany docierały tylko niewyraź­ne dźwięki.

Lyon powiedział do Luciena:

- Sądzę, sir, że naszym obowiązkiem jest odkryć, kto tego dokonał.

Lucien jeszcze nigdy w życiu nie czuł się tak zmę­czony. Jego ciało było ociężałe, a umysł bezwładny. Skinął głową.

- Zajmij się tym, mój chłopcze.

- Dobrze więc - powiedział Lyon. Jego wzrok prześlizgnął się po wszystkich twarzach. - Uważam - ciągnął dalej - że każde z nas powinno opowiedzieć, co robiło dziś od samego rana. Zdaje mi się, że pan Savarol mówił, iż widział Swansona dziś o dziesiątej rano. Czy tak, sir?

- Tak - odparł Lucien. - Zgadza się.

- Czy ktokolwiek widział go żywego po tej godzinie?

Grainger skinął głową.

- Tak, ja widziałem go wczesnym popołudniem. W gabinecie, myślę, że to było około pierwszej.

- Nikt nie widział go później?

Nikt nie widział, lub raczej nikt nie przyznał, że widział Charlesa Swansona.

- Zatem założymy, że został zabity między pierw­szą a szóstą. Czy ktoś słyszał cokolwiek, co przypo­minałoby wystrzał?

Nikt nie słyszał.

- Zatem dobrze. Zacznę od siebie samego. - Lyon przedstawił zdarzenia ze swojego dnia, po czym zakończył: - ...po kąpieli w morzu Diana i ja wróciliśmy do domu około piątej. Oczywiście dajemy sobie na­wzajem alibi. Tak się niefortunnie składa, że nikt nie widział nas po tym, jak opuściliśmy wioskę. O której to było, Diano?

- O wpół do czwartej, jak mi się zdaje.

Lucien Savarol nie miał świadków na większą część dnia. Pracował sam w gabinecie, po czym po­szedł do gaju mango, żeby przemyśleć sprawy, jak powiedział. „Jakie sprawy?” zastanawiała się Diana, ale nie zapytała.

Każdy widział kogoś innego w ciągu dnia i wcze­snym wieczorem, ale nikt nie potrafił rozliczyć się z każdej minuty. Nawet Grainger, zazwyczaj otoczo­ny niewolnikami, przebywał sam przez kilka godzin, jak powiedział, pisząc listy w swoim domu.

Siedzieli i wpatrywali się w siebie nawzajem.

Lucien westchnął głęboko.

- Co teraz, Lyonie?

Lyona niepokoiło to, że Lucien Savarol wydawał się tak bardzo nieobecny, tak chętny, by przekazać odpo­wiedzialność w jego ręce. Czy myślał o Deborah?

- Będziemy musieli pochować Charlesa Swansona. Bemis, czy on ma krewnych? Pan i on byliście przyjaciółmi, jak mniemam.

- Nie - odparł Bemis. - Nie ma żadnej rodziny.

- Chciałabym coś wiedzieć, panie Bemis - powie­działa nagle Diana wyraźnie i stanowczo. - Widzia­łam, jak pan i Charles kłóciliście się. Widziałam, jak go pan uderzył.

Wszystkie oczy zwróciły się na Bemisa, który zrobił się biały jak ściana. „Gdyby spojrzenie mogło zabić”, pomyślał Lyon, „Diana byłaby zimnym trupem”.

- Tak, Bemis. Czy może pan to wyjaśnić? - powie­dział Lucien.

Bemis pozbierał się, ale Diana widziała, że jego samokontrola wisi na włosku.

- To było... osobiste - powiedział wreszcie. - To nie miało nic wspólnego z jego śmiercią. Nic.

- Sądzę, że mógłby pan być bardziej dokładny - odezwała się nagle Deborah, wstając z krzesła. - Co ma pan na myśli, mówiąc „osobiste”?

Bemis potrząsnął głową.

- To nie państwa sprawa. Na Boga, on był moim przyjacielem! - Zerwał się na równe nogi. - Czy wy rozumiecie? Był moim przyjacielem! Widzieliście go? Prawie odstrzelono mu głowę. Chryste!

Wybiegł z salonu, zatrzaskując za sobą drzwi.

Przez długą chwilę nikt się nie odezwał.

- Cóż - powiedziała Deborah.

- Cóż, rzeczywiście - zgodził się Lucien.

Być może to z Charlesem Swansonem spotykała się Patricia, a Bemis dowiedział się o tym. Zazdrosny odrzucony kochanek. Ale z drugiej strony, jak ma się do tego śmierć Moiry? Z pewnością Bemis nie miał powodu udusić tej biednej dziewczyny. A może miał? Czy to możliwe, że zabójców było dwóch? Lyon westchnął. Nie byli bliżej uzyskania jakichkol­wiek odpowiedzi niż na samym początku.

Zanim rozeszli się każde w swoją stronę na spo­czynek, Lucien powiedział:

- Wydaje mi się, że nikt z nas nie powinien ani przez chwilę być sam. A jeśli któreś z was musi zo­stać samo, niech nie ryzykuje.

Jakiś czas później, kiedy leżeli w łóżku, Diana powiedziała do Lyona:

- Czy widziałeś twarz Deborah?

- Tak Wydawała się nadzwyczaj poruszona, ale mocno trzymała się w ryzach. Może wiedziała, że Patricia spotykała się z Charlesem Swansonem, i roz­gniewana, że zdradzała Daniela, zabiła ją.

- Ale dlaczego Moira? Czy kobieta byłaby dość silna, by udusić Moirę?

- Tak, myślę, że tak, jeżeli ją zaskoczyła.

- Deborah nienawidziła Moiry.

- Tak, na to wyglądało.

- Lyonie, boję się.

- Wiem, Diano. Boże, wiem. - Przytulił ją. - Bar­dzo chcę cię stąd zabrać.

- Nie mogę teraz wyjechać. Ojciec...

- Tak, Lucien. Sądzę, że Deborah coś wie. Co to takiego i czy to ma jakieś znaczenie w tej sprawie czy nie, tego nie wiem.

- Wszystko było wspaniałe, dopóki ona tu nie przyjechała. Ona i Patricia. I Daniel.

- Tak Nie da się od tego uciec, prawda? Boże, ja­ka szkoda, że nie ma tu magistratu albo jakiegoś spo­sobu na poznanie czyjejś przeszłości. Byłem wpląta­ny w tajemnicę tylko raz, i tak właściwie to nie wplą­tany. Dotyczyła Frances i Hawka i ich koni wyścigo­wych. - Opowiedział jej tę historię, kończąc prawdzi­wym i szokującym finałem: - Zaś Amalie, była ko­chanka Hawka, uratowała sytuację. To musiał być zdumiewający widok, kiedy Amalie skoczyła łotrowi na plecy, wrzeszcząc, ile sił w płucach.

Diana zaśmiała się w ciemności i Lyon nieco się uspokoił. Pocałował ją w czubek nosa, a potem w śmiejące się usta.


Następnego ranka Diana nie czuła się wcale, jak­by była w ciąży. Oczywiście, nie miała pojęcia, jak to jest być w ciąży, i uśmiechnęła się sama do siebie. Jej uśmiech gwałtownie zbladł. Miała dziś sprawy do za­łatwienia i byli ludzie, z którymi musiała się spotkać. Niepewność, strach, odciskały swe piętno na wszyst­kim.

Zazwyczaj Deborah była o tej porze w kuchni, nadzorując posiłki na cały dzień i wyznaczając nie­wolnikom różne zadania. Początkowo Diana czuła się dziwnie, kiedy inna osoba podjęła się tego obo­wiązku. Kiedy ona i Lyon wrócili, Lila przychodziła do niej parę razy, a Diana w najlepszej wierze odsy­łała ją do Deborah. Pomyślała raz jeszcze, że Debo­rah była skuteczna i chociaż szorstka dla służby, nie była okrutna.

Z wyjątkiem Moiry. Która nie żyła. Wydawało się, że Deborah prowadzi nieustającą wojnę z Dido, ale przy bliższym przyjrzeniu okazywało się, że każ­da zniewaga, jaką Deborah ciskała na głowę starej kobiety, spływała po niej jak woda po kaczce. A jednak, jak pomyślała Diana, Dido sądziła, że jej ojciec popełnił błąd. Diana potrząsnęła głową jej rozliczne, poplątane myśli były zbyt chaotyczne, by je znieść.

Deborah nie było w kuchni.

- Pani już tutaj - powiedziała Lila, podsuwając Dianie parującą porcję swego słynnego puddingu.

Diana skierowała się na górę, w stronę sypialni oj­ca. Drzwi były zamknięte. Zatrzymała się na mo­ment z dłonią uniesioną, by zapukać. Zza drzwi do­biegł ją cichy szloch.

Deborah! Płacze? Bardzo powoli Diana przekrę­ciła gałkę i pchnięciem otworzyła drzwi.

Deborah siedziała w fotelu jej ojca, z twarzą ukry­tą w dłoniach. Jej ramiona drżały.

Diana po cichu podeszła bliżej.

- O co chodzi, Deborah? Czy mogę jakoś pomóc?

- Czego chcesz? - Jej głos był szorstki i ochrypły od płaczu.

- Słyszałam, jak... Chcę pomóc.

- Ha! Ty chcesz tylko zobaczyć, jak stąd odchodzę. Coś ci powiem, panienko, twój ojciec był nieszczęśli­wy, kiedy go poznałam, nie potrafił zapomnieć o twojej matce. Ja go uszczęśliwiłam, tyle ci powiem. Sprawiłam, że o niej zapomniał.

- Czy to dlatego usunęłaś portret mojej matki z sa­lonu? Żeby uszczęśliwić ojca?

- Ona go prześladowała. Usunęłam obraz, żeby mógł się od niej uwolnić, ostatecznie.

- Dlaczego nienawidziłaś Moiry?

Deborah wstrzymała oddech.

- A więc - powiedziała wreszcie, bardzo powoli - to dlatego chciałaś mi pomóc. Chcesz, aby twój oj­ciec uwierzył, że to ja udusiłam tę dziewczynę. Coś ci powiem. Chciałam, żeby Moira odeszła. Była głupia i bardzo przebiegła. Nie mogłam sprawić, żeby zdała sobie sprawę... Och, za wiele tego! To wszystko. Po prostu żeby odeszła z Savarol.

Diana przypomniała sobie wyraz zadowolenia na twarzy Moiry tego dnia, kiedy Lyon zabrał Debo­rah pejcz. Przebiegła? Tak, zadowolona z siebie i przebiegła.

- Ale dlaczego? Czy tak bardzo cię zirytowała?

Deborah mocno zacisnęła usta.

Sfrustrowana Diana zmieniła temat.

- Wiesz, że Lyon wpadł na pomysł, aby Patricia i Daniel wrócili z nami do Anglii. Lyon chce udzielić Danielowi pokaźnego wsparcia, żeby mógł studio­wać medycynę, jak tego pragnie.

- Nie! - Deborah nagle poderwała się z fotela. Jej ruchy były niezdarne, obłąkane. - Nie - powiedziała znowu, tym razem spokojniej. - Miejsce Daniela jest tutaj, na Savarol. Ze mną. Rozumiesz to? Nie bę­dziesz się wtrącać.

- A Patricia? Ona z ochotą sprzedałaby duszę, że­by zatańczyć na balu w Londynie.

- Patricia jest... Ona jest młoda. Zrobi to, co się jej każe.

- Daniel to dorosły mężczyzna, Deborah. Postąpi, jak będzie chciał.

Deborah tylko potrząsnęła głową nie patrząc na Dianę.

- Idź już, Diano. Po prostu odejdź.

- Dobrze. Ale, Deborah, jeżeli chcesz z kimś po­rozmawiać, chętnie cię wysłucham. Wiesz, ja na­prawdę wcale cię nie nienawidzę. Jeżeli uszczęśliwi­łaś mojego ojca, to cieszę się z jego powodu.

Starsza kobieta wyglądała tak, jakby chciała coś na to odpowiedzieć, ale tego nie zrobiła. Diana opu­ściła sypialnię.

- Panienka się denerwuje.

- Tak, Dido, panienka się denerwuje. Najwyraźniej to ty jesteś osobą od której nauczyłam się podsłuchi­wać. A tak przy okazji, od jak dawna się tu kryjesz?

Stara kobieta spojrzała na nią zadowolona z siebie.

- Dosyć długo. Tyle kłopotu, od kiedy ona i tamci tu są.

- Dido, opowiedz mi o Moirze. Przyszła na służbę do domu tuż przed tym, jak wyjechałam do Anglii.

- Moira śliczna dziewuszka. Za śliczna. Spryciula. Pani chciała, co by odeszła.

- Z pewnością nie sugerujesz, że mój ojciec by ją uwodził!

- Nie, nie twój ojciec. Nie, nie pan. - Dido skinę­ła głową w stronę drzwi sypialni Deborah. - Słysza­łam ich po nocy, zabawiali się. Byli głośno i się śmia­li. Aż... - Dido wzruszyła ramionami.

- Aż co? Aż ja wróciłam do domu?

- Pani zmartwiona - powiedziała Dido i wzruszyła ramionami.

Diana patrzyła, jak stara kobieta ostrożnie omiata miotełką z piór drogocenną chińską wazę stojącą na jed­nym z ulubionych stolików ojca Nieznośna staruszka!

Zobaczyła, jak Lyon lubieżnie szczerzy do niej zę­by. Ujął ją dłonią za brodę.

- Powiedz mi, o czym myślisz.

- To ci się nie spodoba - powiedziała, ale ruszyła za nim. - Dziś rano byłam detektywem.

Zamarł, a wszystkie docinki i erotyczne żarciki ulotniły się w jednej chwili.

- Masz z tym przestać. Od razu. Nie pozwolę ci ry­zykować. Właściwie to myślę, że najlepiej, żebyś by­ła przy mnie przez cały czas, tak jak powiedział twój ojciec. Dzień i noc.

- Nie bądź niemądry, Lyonie. Usłyszałam, jak Deborah płakała w swojej sypialni. Rozmawiałam z nią, to wszystko.

Westchnął.

- Opowiedz mi.

Tak zrobiła; opowiedziała mu nawet o nieznośnie skrytej Dido.

- Deborah jest ogromnie zdenerwowana, Lyonie. To musi mieć związek z tym, co się stało. Ona coś wie, jestem tego pewna.

- Możliwe. A teraz może pójdziesz ze mną, żeby spotkać się z Graingerem? Nie ośmielę się zostawić cię samej z twoimi pomysłami. Bóg jeden wie, co by się jeszcze uroiło w twojej niemądrej głowie.

- Z pewnością nie zamierzasz przemawiać tak su­rowo do przyszłej matki swojego dziecka?

Uśmiechnął się do niej szeroko pełnym triumfu, wielce usatysfakcjonowanym uśmiechem.

Zaśmiała się radośnie, okropność całej sytuacji na chwilę uleciała. A przynajmniej było tak, dopóki nie dotarli do domu nadzorcy. Lyon zapukał do po­bielonych drzwi. To był ładny dom, ceglany, jedno­piętrowy, otoczony starannie zadbanym ogrodem.

- Grainger jest zapewne na polu albo w destylarni.

- Albo we młynie, albo w wiosce. - Lyon zapukał raz jeszcze. - Grainger!

Usłyszeli dziwny odgłos szurania nogami, potem drzwi uchyliły się nieco. Diana wstrzymała oddech. Grainger wyglądał jak siedem nieszczęść. Ubranie miał potargane, włosy stały mu dęba, oczy były nabiegłe krwią.

- Och, to wy - powiedział. - Czego chcecie?

- Chciałbym wiedzieć, dlaczego jest pan pijany - powiedział łagodnie Lyon.

- Swanson nie żyje, zamordowany. Czy to niewy­starczający powód?

- Jego pogrzeb odbędzie się dziś po południu, Grainger - powiedziała Diana. - Czy możemy wejść?

- Nie. Nikogo z was tu nie chcę.

- A zatem tylko jedno pytanie. Dlaczego spotyka­łeś się z Patricią Driscoll? Widziałem was razem. Przed świtem.

Grainger zrobił się biały jak prześcieradło, potem czerwony. Jego twarz zdradziła prawdę.

Lyon ciągnął dalej, wciąż bardzo spokojnym, ła­godnym tonem:

- Ona jest młoda, czyż nie? Za młoda, by wziąć so­bie pana na kochanka.

- Słuchajcie, proszę pana, pani Diano... - Przecze­sał sobie palcami rozwichrzone włosy. - To nic nie było. Bytem z nią tak. To nic nie było. Ja kochan­kiem Patricii? - Roześmiał się, a ten chrapliwy śmiech wywołał gęsią skórkę na ramionach Diany.

Po tych słowach Grainger zatrzasnął im drzwi przed nosem.

- Wielkie nieba - powiedziała Diana.

- Tak - przytaknął zamyślony Lyon.

- Wydaje się, że każdy coś ukrywa.

- Porozmawiajmy z twoim ojcem.

- Mam nadzieję, że jest w lepszym stanie niż Grain­ger!

Nie zastali Luciena samego, dopiero po pogrzebie Charlesa Swansona. Księgowy został pochowany na cmentarzu na Savarol, w pięknym miejscu, nieda­leko domu, na terenie starannie utrzymanym i oto­czonym białym drewnianym płotem. Pochowano go obok Moiry. Grób matki Diany znajdował się nieco z boku, osłonięty bugenwillą.

Diana odezwała się przyciszonym głosem do męża:

- Kiedy zmarł mój dziadek, ojciec postanowił, że niewolnicy powinni być chowani na rodzinnym cmentarzu. Pamiętam, jak mówił, że bez niewolni­ków nie byłoby nas tutaj. To dlatego cmentarz jest ta­ki wielki.

Dwa świeże groby, a ktoś spośród nas jest mor­dercą”, pomyślała Diana i zadrżała. Dłoń Lyona za­mknęła się na jej ramieniu.

- Ojcze, czy możemy z tobą pomówić?

Lucien otarł sobie pot z czoła przepięknie hafto­waną chusteczką. „Deborah musiała ją dla niego wy­szyć”, pomyślała Diana.

- Oczywiście.

- Sir - powiedział Lyon, kiedy wracali w stronę do­mu. - Jeżeli wolno mi spytać...

- Pytaj, mój chłopcze.

- Rodzina Deborah. Powiedział pan, że jej mąż był kwakrem?

- Tak. Albert Driscoll. Był bardzo szanowany, ale kiedy umarł, nie zostawił wiele żonie i synowi. Kiedy poznałem Deborah w St. Thomas, żyła w dystyngo­wanej biedzie, jak wy to chyba nazywacie.

- A Daniel pracował dla jakiegoś doktora?

Lucien przytaknął.

- Tak, nazywał się doktor Gustavus. Dobry czło­wiek, z tego, co wszyscy mówili. Nie muszę dodawać, że wysoko cenił Daniela.

- A Patricia, ojcze?

- Ach, Patricia. Jej panieńskie nazwisko brzmi Fo­ster. Mieszkała ze swoją ciotką niejaką panną Mary Foster, kiedy poznała Daniela. Wniosła mu nawet nieco w posagu. Dwa tysiące funtów. Niestety, De­borah potrzebowała większej części tych pieniędzy na spłatę swoich długów. Rozumiecie, to było zanim ją poznałem.

- Czy spotkał pan tę pannę Foster, sir?

- Tak, spotkałem. W rzeczy samej, niezamężna da­ma: mnóstwo zbożnych uczynków, nosiła się jakby kij połknęła, usteczka zasznurowane. Przysłowiowa kostyczna stara panna. Ogromnie religijna, oczywi­ście. Jedna z tych nietolerancyjnych metodystek.

- Patricia nie mogła być zbyt szczęśliwa z taką oso­bą - powiedziała Diana.

- Zapewne nie. Jeżeli chodzi o prawdziwych ro­dziców Patricii, wszystko, co wiem na ich temat, to to, że nie żyją Panna Mary Foster przygarnęła bra­tanicę, kiedy ta była bardzo mała. Prowadziła pen­sjonat w Charlotte Amalie.

- Nic dziwnego, że Patricia łaknie zabawy - powie­dział Lyon.

- Czy myślisz, że ona jest szczęśliwa z Danielem, ojcze?

Lucien zatrzymał się na moment i zerwał kwiat hi­biskusa.

- To był ulubiony kwiat twojej matki, Diano. - Przeniósł wzrok z córki na Lyona. - Powiedziałbym, że była w siódmym niebie przy Danielu, ale po tym, co mi powiedzieliście, jak widzieliście ją z Graingerem... Cóż, kto wie?

- Grainger przyznał, że z nią był, ale powiedział, że to nic takiego. Był niesłychanie zdenerwowany.

- Nigdy nie spotkałem się z tym, żeby Grainger skłamał, a znam go od wielu lat.

- Czy sądzisz, że to możliwe, iż Daniel wie, że je­go żona widuje się z Graingerem?

- Ja nic nie powiedziałem. Niełatwo jest zdobyć się na to, by zranić Daniela, sami wiecie.

- Tak, wiemy - odparł Lyon.

- Taki potężny, niezależny mężczyzna. A jednak...

- Tak - powiedziała Diana. - A jednak.

ROZDZIAŁ 26

Odkryłeś już do tej pory,

że i kobiety potrafią być wojownicze.

SOFOKLES


- Posłuchaj, Patricio, pora, byśmy ty i ja zaprzesta­ły naszych piekielnych sporów. Wiem, że mnie nie lubisz, i to jest priorytet, aleja się boję. Proszę, po­rozmawiajmy przez chwilę.

Patricia przyjrzała się Dianie spod swojej niebie­skiej jedwabnej parasolki. Kiedy Diana stanęła za nią, Patricia przeżyła okropną chwilę autentycznej grozy. O tak, ona też się bała.

- O czym chcesz porozmawiać?

- O tobie i Graingerze.

Patricia pobladła.

- Powiem ci prawdę, Patricio, bo nie mamy już czasu na to, by milczeć, aby nie obrazić wzajemnie swoich uczuć. Lyon widział cię któregoś ranka przed świtem z Graingerem. Lyon i ja rozmawiali­śmy z nim. Jest bardzo zdenerwowany, bardziej niż kiedykolwiek, odkąd go znam, ale przysięgał, że nie byt twoim kochankiem.

Patricia tylko wytrzeszczyła oczy na Dianę. Potem nagle zaczęła się przeraźliwie śmiać.

- Och, tego już za wiele! Wy wierzycie, że Grain­ger i ja... Tego już za wiele!

Z trzaskiem zamknęła parasolkę.

- Co masz na myśli? Dlaczego więc z nim byłaś? I to w takim sekrecie?

- Pilnuj swoich spraw, Diano. To nie ma z tym nic wspólnego. Och, Boże!

- Patricio, proszę. Dwoje ludzi zostało zamordo­wanych. Wiem, że ty wiesz coś, czego nie powie­działaś. Nie może tak dalej być. Musisz powiedzieć prawdę.

- Prawdę - Patricia powtórzyła łagodnie, spoglą­dając ku morzu. - Prawda to dziwna bestia, czyż nie, Diano? Myślimy, że znamy prawdę, ale potem ona wydaje się zmieniać, i rozpływać się, i prześlizgiwać nam przez palce. Nie znam żadnej prawdy, która dla kogokolwiek miałaby sens. - Wyprostowała ramio­na i odwróciła się twarzą do Diany.

Diana poczuła nagły przypływ szacunku dla niej.

- Co masz na myśli, mówiąc, że prawda to dziw­na bestia? Bestia?

- Nic nie mam na myśli.

- Czy ty kochasz Daniela?

Patricia wstrzymała oddech. Nie odezwała się; jej palce szarpały koronkę przy parasolce.

- On jest bardzo życzliwym, łagodnym człowie­kiem. Jak go poznałaś? I Deborah?

- Poznałam go w Charlotte Amalie, jak wiesz. Właściwie to było całkiem niedawno. Moja ciotka, panna Foster, była chora, i on przyszedł wraz z dok­torem Gustavusem, by się nią zajmować. Moja ciot­ka go uwielbiała, a powiem ci, że ciotka Mary uwa­żała, że żaden mężczyzna nie jest wart złamanego grosza. A ja? Cóż, desperacko pragnęłam uciec. Da­niel tam był, i tak, byt zawsze bardzo życzliwy. Wkrótce potem poznałam Deborah. Wydawała się bardzo mnie lubić, bardzo.

- Ale ty nie byłaś biedna. Mój ojciec wspominał, że wniosłaś Danielowi posag wysokości dwóch tysię­cy funtów. To sporo.

- Nie poinformowano mnie o pieniądzach, dopó­ki nie powiedziałam ciotce Mary, że Daniel poprosił mnie o rękę.

- Wyszłaś za niego, żeby dostać posag?

- Och, jak mogę się spodziewać, że ty coś zrozu­miesz? Moja najdroższa ciocia była skąpa i bojaźliwa. Nie wiem, skąd wzięła dwa tysiące funtów. I dla­czego zaoszczędziła te pieniądze dla mnie, cóż... te­go też nie wiem. Z pewnością mnie aż tak nie lubiła. Ja nie miałam wyboru, nie tak jak ty przez całe swo­je wygodne życie.

- Wybór? Ja? - Diana zaśmiała się. - Och, Patri­ck, tak niewiele z nas ma wybór.

- Dlaczego? Jesteś w ciąży? Czy twój mąż był zmu­szony, żeby cię poślubić?

- Nie, nie jestem w ciąży. - Diana przypomniała sobie słowa Lyona i dodała szybko: - Być może teraz już jestem, ale nie byłam, kiedy się pobieraliśmy.

- Powinnaś stąd wyjechać.

- Być może nie powinnam jeszcze o tym wspomi­nać, ale Lyon chce, żebyś ty i Daniel wrócili z nami do Anglii. Daniel gorąco pragnie zostać lekarzem. W Londynie może zdobyć doskonałe wykształcenie.

- Dlaczego?

To jedno, bardzo zimno wypowiedziane słowo zmroziło Dianę.

- Wiem, że mnie nie lubisz, pomimo tego, co powiedziałaś. Nie uważasz, że jestem odpowiednią żo­ną dla Daniela. Nie znasz żadnego z nas, naprawdę nie znasz.

- Co do poznania ciebie, przypuszczam, że kiedy wszyscy wrócimy do Anglii, ten błąd wkrótce zostanie naprawiony. Jednak Deborah nie życzy sobie, że­by Daniel opuszczał Savarol. Nie rozumiem, dlacze­go, ale ona jest nieugięta.

- Deborah i Daniel są sobie bardzo bliscy.

- Tak - powiedziała Diana. - To jednak będzie wy­bór Daniela.

Patricia podniosła parasolkę i popatrzyła bezmyśl­nie na koronkę, którą poszarpała.

- Powinnaś wyjechać - powiedziała znowu, po czym odeszła szybkim krokiem w kierunku do­mu.

Ale co z Charlesem Swansonem?”, Diana miała ochotę zawołać za nią. „Czy był twoim kochan­kiem?”. Milczała jednak. To była ich pierwsza roz­mowa, która nie tchnęła wrogością. A przynajmniej nie nazbyt wyraźną wrogością.

Diana westchnęła i wyruszyła na poszukiwanie Lyona.


- Nie powinnaś przebywać sama, siostrzyczko. Lucien powiedział nam wszystkim wyraźnie, żebyśmy trzymali się razem.

Diana uśmiechnęła się do Daniela.

- Cóż, teraz jestem z tobą, wielki bracie. Nikt nie ośmieliłby się zrobić czegokolwiek, kiedy ty jesteś w pobliżu.

- Zapewne nie. Widziałem, jak rozmawiałaś z Pa­tricia. Była dla ciebie niemiła?

Łagodny Daniel był także spostrzegawczy, pomy­ślała Diana.

- Nie - odpowiedziała szczerze. - Nie tym razem.

- O czym rozmawiałyście?

- Opowiadała mi, jak się poznaliście.

- Rozumiem. Czy zechciałabyś wybrać się ze mną na przejażdżkę?

- Tak, z chęcią. - Ruszyli w stronę stajni. - To bę­dzie ulga, oddalić się stąd na chwilę. Tu jest tak na­pięta atmosfera. To zrozumiałe, oczywiście.

- Tak, rzeczywiście.

- Patricia opowiadała mi też o swojej ciotce Mary.

- Biedna kobieta. Wiesz, ona była tak strasznie nie­szczęśliwa. Kiedyś myślałem, że to jej religia zmusza­ła ją do tego, ale teraz już tak nie sądzę. Być może to było coś ukrytego głęboko w niej, być może była jak pączek, niezdolny, żeby się rozwinąć.

Diana uśmiechnęła się do niego.

- Jesteś ogromnie wyrozumiały, Danielu.

- Niekiedy - odparł. - Tylko niekiedy.

- Pojedziesz na Zbawieniu, czyż nie?

- Mówiłem ci, że przez tego ogiera się niepokoję.

- Dobrze, a więc Tanis.


Lyon nie wahał się. Wszedł do sypialni Luciena i Deborah i cicho zamknął za sobą drzwi. Podob­nie jak Diana, wiedział, że Deborah utrzymywała coś w sekrecie, a on nie mógł pozwolić, by to dalej trwa­ło. Musiał odkryć prawdę i modlił się, żeby było tu coś, co go do czegoś doprowadzi.

Podszedł do małego sekretarzyka w rogu sypialni. To było osobiste biurko Deborah. Lucien trzymał wszystkie swoje papiery w gabinecie. Lyon wysunął górną szufladę. Były tam kopie kilku listów do Mary Foster. Przeczytał je. Nic, tylko formalne zapytania o zdrowie i ogólne uwagi o wyspie Savarol. Ostroż­nie odłożył listy. Były też inne listy, od przyjaciół z Charlotte Amalie. W kolejnej szufladzie znajdowały się dokumenty związane wstążką. Lyon przeczytał każdy z nich. Jeden to metryka urodzenia Daniela. Inny to akt ślubu zawartego pomiędzy Deborah i jej pierwszym mężem. Następny to akt ślubu Deborah i Luciena. Były tam rachunki oznaczone jako zapła­cone, wiele z nich sprzed lat. Dziwne, że je zatrzyma­ła. Lyon zmarszczył czoło, widząc, że wiele z nich zo­stało wystawionych dla doktora Gustavusa. „Zapłata za usługi”, takie słowa widniały na każdym, skreślo­ne schludnym pismem Deborah. Kwoty wcale nie by­ły takie małe. Czy wszystkie one mogły być za profe­sjonalne usługi? Czy ona lub Daniel bywali tak czę­sto chorzy? Lyon odłożył rachunki z powrotem do szuflady.

W następnej szufladzie znalazł papeterię i pióra. Nic niezwykłego. Była jeszcze tylko jedna szuflada, ukryta za małą płytką. Lyon nacisnął płytkę, ale nic się nie stało. Próbował dalej, lekko macając opusz­kami palców, aż znalazł maleńkie wgłębienie. Naci­snął je i płytka się uchyliła. Szuflada za nią była za­mknięta. Lyon przez moment marszczył czoło, po czym zebrał się w sobie. Nożykiem do listów wy­ważył mały zameczek. W szufladzie spoczywała gru­ba koperta. Wyciągnął ją i otworzył. Pełno w niej by­ło starannie wyciętych stron z gazety. Na górze znaj­dowało się krótkie zawiadomienie o ślubie Patricii i Daniela. Drugie zawiadomienie dotyczyło ślubu Deborah z Lucienem Savarolem. Lyon odłożył te dwa wycinki na bok i spojrzał na kolejny.

Była to strona z „Charlotte Amalie Gazette”, sprzed roku. Lyon przeczytał ją i zamarł.

- Och, mój Boże - powiedział cicho do pustego pokoju.

Przedtem modlił się, żeby coś znaleźć, ale coś ta­kiego?

- Co ty tu robisz? - Deborah stała na progu, wpa­trując się w Lyona. Zobaczyła strony z gazety w jego ręku i wstrzymała oddech. - Nie - jęknęła cicho, obejmując ramiona rękoma. - Och nie, proszę.

*

- O czym jeszcze rozmawiałaś z Patricią?

Diana, jadąca na Zbawieniu, odwróciła się w sio­dle w stronę Daniela. Nie mogła mu powiedzieć o Graingerze, nie mogła zranić go w taki sposób, po­mimo swej płomiennej przemowy do Patricii, że nie ma więcej czasu, by oszczędzać czyjekolwiek uczu­cia. Przesunęła językiem po wargach i zmusiła się, by jej głos zabrzmiał beztrosko.

- Jak już ci mówiłam, Patricią opowiedziała mi, jak się poznaliście. To zabrzmiało bardzo romantycznie, Danielu. Miłość od pierwszego wejrzenia i tak dalej.

- Tak, myślę, że tak było. Teraz to wydaje się tak dawno.

- Wielkie nieba, to tylko około czterech miesięcy, czyż nie? Już postrzegacie siebie jako starą parę mał­żeńską?

Daniel tylko uśmiechnął się do niej i łagodnie trą­cił piętami boki Tanis. Klacz zarzuciła głową i ruszyła cwałem.

Diana dotrzymała mu tempa. Na kilka minut za­trzymali się w wiosce niewolników.

- Nie mam jeszcze ochoty wracać - powiedział Daniel, dosiadając ponownie Tanis. - Może poje­dziemy na koniec wyspy? Jest tam śliczne miejsce, które chciałbym ci pokazać. Znalazłem je niedawno. Jest dla mnie wyjątkowe.

- Dobrze - zgodziła się Diana. Przez chwilę mil­czała, zastanawiając się, co zrobić. Wreszcie powiedziała: - Danielu, Lyon i ja chcielibyśmy, żebyście ty i Patricia wrócili z nami do Anglii, kiedy już cala ta... okropna sytuacja się wyjaśni. Mógłbyś tam studio­wać medycynę i...

- Rozmawiałaś o tym z Patricia?

- Tak, rozmawiałam. A także z twoją matką. Jed­nak czegoś właściwie nie rozumiem. Deborah wyda­je się bardzo nalegać, żeby zatrzymać cię tutaj, przy sobie.

- Jest bardzo zaborcza.

- Ale z pewnością rozumie, jak bardzo pragniesz pomagać ludziom. Musi wiedzieć, jaka ważna jest dla ciebie medycyna. Wystarczy tylko spojrzeć, jak wielu spośród naszych ludzi pomogłeś.

- Tak, ona wie.

- Czy wrócisz z nami do Anglii?

Daniel popatrzył na nią z bardzo poważnym wyra­zem twarzy.

- Rozmawiałaś z wieloma osobami, nieprawdaż, siostrzyczko? Wydaje się, że bardzo dużo się dowie­działaś.

Diana potrząsnęła głową.

- Właściwie nie, tylko że to... Cóż, to wszystko jest takie zagmatwane. Wszystkie te straszne rzeczy, które się wydarzyły. Ale nie odpowiedziałeś na moje pytanie.

- Nie odpowiedziałem? Cóż, być może wkrótce. Tak, wkrótce.

Wysunął się na Tanis do przodu, a Diana zmarsz­czyła czoło.


Lyon powiedział bardzo spokojnie:

- Czy mam przeczytać ci te artykuły z gazety, De­borah?

Podeszła krokiem staruszki i stanęła przy oknie, spoglądając na ogród.

- Boże, starałam się. Tak bardzo się starałam.

- Ten pierwszy artykuł jest sprzed roku. Dotyczy morderstwa młodej dziewczyny w Charlotte Amalie. Została uduszona. Była córką miejscowego kupca. Wydaje się, że sprawa wywołała niemałe poruszenie. Morderca nie został odnaleziony.

Zatrzymał się na chwilę, patrząc na Deborah. Nie poruszyła się.

Podniósł drugą stronę gazety.

- To jeszcze jedna relacja o młodej dziewczynie, która została uduszona. Około półtora roku temu. Także w Charlotte Amalie. Ona była niewolnicą. Wydaje się, że nikt się za bardzo nie przejął.

- Przestań!

- Deborah, dlaczego zachowałaś te makabryczne artykuły?

Ale on już znał odpowiedź. Och tak, wiedział, a prawda, której szukał, teraz zmroziła mu krew w żyłach.

Deborah powoli odwróciła się w jego stronę.

- A te rachunki na zapłaty dla doktora Gustavusa? To było za opiekę nad Danielem?

- Tak Widzisz, on wiedział i twierdził, że chce po­móc Danielowi. Chciał też pieniędzy.

- A ty chciałaś zabrać Daniela z Charlotte Amalie, zanim został zdemaskowany? Bo na pewno to była tylko kwestia czasu, zanim zostałoby odkryte, co zro­bił?

- Tak. Myślałam, że będę mogła go kontrolować tutaj, na Savarol. Och, Boże, ta głupia mała Moira! Gdybym tylko zdołała się jej pozbyć, kiedy odkry­łam, co się dzieje! Gdyby tylko ona zrozumiała! Ostrzegałam ją nawet jej zagroziłam, pamiętasz, wtedy z pejczem. Ale było już za późno. Ona nie po­słuchała.

- Ile dziewcząt on zabił?

- Pięć. W ciągu czterech lat. Wciąż miałam nadzie­ję, że doktor Gustavus mu pomoże. Trzymał Danie­la tak blisko przy sobie, tak blisko. Daniel nie wie­dział, że doktor Gustavus znał jego tajemnicę. Tylko ja wiedziałam.

- Ale dlaczego Patricia? Jak mogłaś mu pozwolić ją poślubić?

- Myślałam... Nie, ja szczerze wierzyłam, że ona go zmieni. On wydawał się w nią taki zapatrzony, a ona w niego. Modliłam się... och, Boże, jak ja się modli­łam... żeby to się wszystko skończyło, żeby ta choroba w jego głowie ustała. Ale wkrótce zdałam sobie spra­wę, że sprawy między nimi nie układają się dobrze. W tym czasie poznałam Luciena. Nie, nie wyszłam za niego ze względu na Daniela. Ja go kocham.

- Ale Daniel wydaje się taki normalny, taki życzli­wy i... - Lyon urwał, wciąż zmagając się z prawdą.

- Tak, rzeczywiście. Nigdy bym się nie domyśliła, nigdy, a ja jestem jego matką. Pewnego wieczoru, ja­kieś cztery lata temu, nie spałam, kiedy wrócił późno do domu. Zabił dziewczynę i wciąż był w ferworze swojego dziwnego podniecenia. Wszystko mi powie­dział. Potem przyszedł doktor Gustavus.

- A Charles Swanson? On został zastrzelony, a nie uduszony.

- To była wina Patricii!

- Ona go zastrzeliła?

- Nie, ale to i tak była jej wina. Powiedziałam ci, że szybko zdałam sobie sprawę, iż nie wszystko ukła­da się dobrze między Danielem a Patricia. Daniel jest... impotentem. Patricia mi powiedziała. Ona i Charles Swanson zostali kochankami.

- A Daniel to odkrył?

- Tak.

- I zastrzelił Charlesa Swansona?

- Tak.

- Trudno to zaakceptować, Deborah. Na pewno zdawałaś sobie sprawę, że Charles Swanson i Edward Bemis byli, hm, bliżej ze sobą niż mężczyź­ni powinni być.

- Patricia też o tym wiedziała. Chciała zmienić Charlesa. I udało jej się, przynajmniej na krótko.

- Trzeba powstrzymać Daniela, Deborah.

- On jest moim synem!

- Tak, i musi zostać powstrzymany.

Deborah zadrżała i ukryła twarz w dłoniach. Za­łkała cicho. Lyon podszedł do niej i objął ją.

- Przykro mi - powiedział. - Naprawdę mi przy­kro. Czy pomówisz teraz z Lucienem?

- On mnie znienawidzi - westchnęła. - Będzie mną gardził, bo sprowadziłam szaleństwo i śmierć na jego wyspę.

- Nie - Lucien odezwał się od drzwi. - Nie będę tobą gardził, moja droga, ale Lyon ma całkowitą ra­cję, wiesz o tym. Trzeba powstrzymać Daniela.

Lyon napotkał wzrok starszego mężczyzny stoją­cego po drugiej stronie pokoju. Zastanawiał się, ile usłyszał. Poklepał Deborah po plecach i delikatnie odsunął się od niej.

- Musimy znaleźć Daniela - powiedział bardzo ła­godnie. - Wiesz o tym.

- Tak, wiem.

- Pomówimy o tym później, Deborah - powiedział Lucien. - Chodź, mój chłopcze.

- Danielu, to moja jaskinia! Znalazłeś moją jaski­nię! - Diana postała Danielowi szeroki uśmiech.

Odpowiedział uśmiechem, zsiadając z Tanis.

- Tak Domyśliłem się, że to twoja jaskinia. Znala­złem ślady po obozowaniu i ubrania, i pomyślałem, że należą do ciebie.

Diana także zsiadła i przywiązała Zbawienie do krzewu oleandra.

- Czy dokładnie ją zwiedziłeś?

- Nie, jestem za wielki, żeby się swobodnie poruszać.

Diana zachichotała.

- Nawet ja jestem za wielka, żeby dokładnie ją zbadać.

- Nigdy nie znalazłaś innego wyjścia?

Pokręciła głową.

- Wejdziemy do środka?

- Prowadź, wielki bracie! - Zadrżała i objęła się ramionami. - Zawsze zapominam, jak strasznie zim­no jest w środku.

Przypomniała sobie bardzo wyraźnie tamto popo­łudnie, które spędziła tu z Lyonem, i uśmiechnęła się bezwiednie.

- Czy rozmawiałaś z Patricią o innych rzeczach, Diano?

Zamrugała, zaskoczona tym pytaniem, ale odpo­wiedziała bez wahania:

- Nie, właściwie nie. To wszystko jest takie okrop­ne, Danielu. Cóż, wiem, że Patricią wie więcej, niż mówi. Przykro mi, ale z tego, co mi dzisiaj powie­działa...

- Co ci powiedziała? - Głos Daniela odbijał się wokół niej dziwnym echem, bardzo niski, bardzo głę­boki.

- Rzeczy, które nie mają wiele sensu. Mówiła o potworach.

- Ach.

- Nie rozmawiajmy o tym, a przynajmniej nie te­raz. Posłuchaj, Danielu, czy słyszysz plusk wody? Wiem, że tu jest podziemne jezioro.

- Może ty je znajdziesz, Diano.

- Obawiam się, że nie mamy czasu go szukać.

- Moja matka nie czuje się dobrze, jak wiesz - powiedział po chwili Daniel.

- To normalne, że jest poruszona.

- Tak, i niedługo, bardzo niedługo, nie będzie w sta­nie utrzymać tajemnicy. Widzisz, ona kocha twojego ojca.

- O czym tym właściwie mówisz?

Daniel podszedł do niej i ujął jej brodę swą olbrzy­mią dłonią.

- Jesteś piękną dziewczyną Diano. Może gdybym cię spotkał, zanim spotkałem Patricię, sprawy wyglą­dałyby inaczej.

Diana nagle poczuła niepokój.

- Co masz na myśli, Danielu?

- Nic, chyba nic. Wiem jednak, że nie mam wiel­kiego wyboru. Sieć się zaciska. Tutaj nie jest jak w Charlotte Amalie.

Robiło jej się coraz zimniej. Nagle zdała sobie sprawę, że jest sam na sam z Danielem w tej odlud­nej jaskini, i że nikt nie wie, gdzie się znajduje. Nie, to tylko niemądre myśli. Daniel był po prostu zde­nerwowany, jak każdy. Czy to Deborah zabiła Moirę i Charlesa?

- Po tobie, Diano, następna będzie musiała być Patricią. Nie jest taka, jak myślałem, że będzie. Jest słaba i głupia, i zdradziła mnie. Ze Swansonem, a ten przeklęty człowiek był zboczeńcem!

Diana nie poruszała się. Jego palce delikatnie gła­dziły jej brodę. Jego głos robił się dziwnie melodyjny.

- No i potem, oczywiście, Lucien i twój mąż. Oni wszyscy muszą zginąć. Muszę się chronić. Na pewno to rozumiesz? I moja biedna matka, muszę chronić ją.

- Chodźmy już, Danielu. Nie wiesz, co mówisz. Proszę.

- Biedna Diano. Tak mi przykro. Ty nie jesteś taka jak inne. Oni wszyscy byli tacy głupi, tacy sprytnie nikczemni wobec mnie. Wiesz, naprawdę musisz sta­wić czoło faktom. Nie mogę zdobyć się na to, żeby cię udusić. Ale muszę cię tu zostawić. Wiem, że daw­no temu w tej jaskini chowano zmarłych. Nie bę­dziesz sama w obliczu śmierci.

Odskoczyła od niego. Serce waliło jej jak miotem. Popędziła ku wyjściu z jaskini.

Już prawie do niego dotarła. Ucieczka.

Och, Boże...

Chwycił ją wpół i powlókł z powrotem.

Nie mogła się mierzyć z jego siłą, ale i tak walczy­ła. Jej paznokcie rozorały mu policzek, zanim przy­trzymał jej ręce za plecami. Szarpał ją aż się uspoko­iła, z przejmującego bólu niezdolna do dalszej walki.

- Danielu... - Czy to był jej glos, taki bezosobowy, taki żałosny?

- Cicho, Diano. Nie walcz ze mną. Wiesz, że nie możesz wygrać. A teraz cię zwiążę, ale niezbyt moc­no. Uwolnisz się, ale dopiero, kiedy wyjdę.

Zdjął pasek i związał jej ręce z przodu.

- Teraz siadaj.

Kiedy się nie poruszyła, pchnął ją. Poczuła twardą ziemię i ostre kamienie.

- Zostawię ci światło. Nie jestem potworem.

Potwór! Patricia wiedziała albo przynajmniej po­dejrzewała.

- Danielu, nie jesteś... cóż. Proszę, mogę ci po­móc. Lyon może ci pomóc, on...

Odrzucił głowę do tylu i zaśmiał się. Jego śmiech odbijał się echem od ścian jaskini, szczelnie otacza­jąc Dianę, aż chciała krzyczeć z przerażenia. Patrzy­ła, jak Daniel stawia w pobliżu niej lampę i zapalają. Wpatrywał się w nią przez chwilę w milczeniu.

Nagle pochylił się i pocałował ją mocno.

- Taka szkoda. Żegnaj, siostrzyczko.

Patrzyła za nim, gdy szedł w stronę wyjścia Obej­rzał się na nią i potrząsnął głową.

Zdołała podnieść się z ziemi. Usłyszała głośny odgłos. Była już niemal u wylotu groty, kiedy uderzył w niego głaz, a ona znalazła się w ciemnościach.

Krzyknęła, padając na ziemię od impetu tego ude­rzenia.

Padła na kolana. Cisza. Otaczała ją cisza i ciem­ność. Spojrzała w stronę migoczącej lampy.

ROZDZIAŁ 27

Nie ma granic dla poszukiwania prawdy,

dopóki jej nie odkryjesz.

CYCERON


Lyon stal bez ruchu w ciemnej, chłodnej stajni.

- Co?

- Panienka Diana jechać z pan Daniel.

- O Boże! Dokąd pojechali?

- Ja nie wiem.

Lucien popatrzył na Toma, pomocnika stajenne­go, i skinął głową.

- Dobrze. Lyonie, musimy zwołać mężczyzn, nie tylko żeby szukać Diany, ale także znaleźć Daniela.

Lyon przytaknął. Żadne słowa nie przychodziły mu do głowy. Czuł się chory, głupi i ślepy. A Daniel był z Dianą. Czy ją skrzywdzi? Czy coś w jego umyśle ostatecznie pękło? Czy Diana była teraz dla niego za­grożeniem lub czy postanowił zabić inną dziewczynę?

- Gdzie jest Zbawienie?

- Panienka Diana na nim jechać. Pan Daniel je­chać na Tanis.

- Oczywiście, nie myślę jasno. - Lucien w roztargnie­niu przeczesał dłonią potargane włosy. - Musimy je­chać do wioski i zwołać mężczyzn do pomocy. Lyonie, ty weźmiesz Egremonta, ja pójdę poszukać Graingera.

- Powiedz kobietom, żeby zostały w domu.

- Tak, oczywiście masz rację.

Dziesięć minut później Lyon zajechał do wioski niewolników. Powiedziano mu, że Diana i Daniel odjechali pół godziny wcześniej. Lyon zorganizował trzy tuziny mężczyzn do szukania. Musiał powiedzieć im prawdę, a kiedy to zrobił, Bob - chłopiec Moiry - wytrzeszczył na niego oczy w niedowierzaniu, po czym zawył z wściekłości.

Gdzie szukać?

- Ja słyszeć, jak pan Daniel mówić coś, że pokazać pannie Dianie swoje specjalne miejsce - powiedział stary człowiek, który siedział w kucki przy ognisku.

Lyon opuścił wioskę niewolników w stanie wrze­nia. Pogalopował na Egremoncie z powrotem do do­mu. Trzydziestu sześciu ludzi będzie przeczesywało wyspę, każdą piędź ziemi. Lyon modlił się, żeby któ­ryś z nich odnalazł Dianę. Żywą.


Diana wpatrywała się w potężny głaz, który zapie­czętował wejście do jaskini. Była w pułapce, sama, i miała tutaj umrzeć, nie ujrzawszy już więcej Lyona.

Upadła na kolana, a jej umysł był równie odrę­twiały jak jej ciało. Nie wiedziała, jak długo tak trwa­ła, z pustką w głowie, kiedy dotarł do niej dziwnie przykry dźwięk i zdała sobie sprawę, że to ona go wy­daje. Cichy szloch.

- Zamknij się, słaba idiotko!

Jej głos wrócił do niej echem i dźwięk, choć zwie­lokrotniony i niesamowity, sprawił, że poczuła się le­piej. Mówiła dalej na głos:

- Nie będę tu siedzieć i czekać na śmierć. Nie będę!

Spojrzała na lampę. Domyślała się, że światła wystarczy jej jeszcze na godzinę lub niewiele więcej. Może mniej. Zadrżała, teraz bardziej z powodu zim­na niż porażającego strachu.

No dobrze, dziewczyno, coś zrobisz. Znajdziesz stąd wyjście”.

Podniosła się i podeszła do wyjścia Przycisnęła ra­mię do głazu i pchała go z całej siły. Nie poruszył się. Tak naprawdę właściwie nie spodziewała się tego. Odwróciła się plecami do kamienia i zapatrzyła po­za krąg światła z lampy, w nieprzenikniony mrok. Było inne wyjście. Musiało być. Gdyby w to nie wie­rzyła, równie dobrze mogłaby się zwinąć w kłębek i czekać, aż pochłonie ją ciemność, na zawsze, w sa­motności.

Podniosła lampę i szybkim krokiem przeszła w głąb jaskini. Kończyła się nagle. To była północ­na strona, strona znajdująca się najbliżej morza. Diana starannie zbadała przeciwną ścianę jaskini, zwłaszcza że kiedyś odkryła tam wąski otwór. Nieste­ty, z czasem nie zrobiła się mniejsza, nie była więc w stanie się przecisnąć. Nie, musiała przeszukać bar­dziej pobrużdżoną północną stronę. Jako dziecko unikała jej. Grunt opadał tam pod niepokojącym ką­tem i kiedyś upadla na obluzowanych kamieniach.

- Ostrożnie - powiedziała do siebie głośno i raz jeszcze dźwięk jej własnego głosu dodał jej otuchy.

Nic. Nie było tam nic prócz oślizgłych ścian i zdra­dzieckich, obluzowanych kamieni, a także stalakty­tów - lśniących, mokrych włóczni zwieszających się groźnie w półmroku.

Zmusiła się, by nie przerywać. Nuciła sobie pod nosem, starając się myśleć o przyjemnych rze­czach. Choć to dziwne, w myślach przywołała obraz dzikich wrzosowisk w Yorkshire, kłębiących się mgieł ciągnących nad surową ziemią tworzących o brzasku dziwne wzory wokół poszarpanych głazów. Och, Boże, tak desperacko pragnęła zobaczyć posia­dłość Lyona, Ashton Hall.

A co, jeżeli już nigdy jej nie zobaczy? Nigdy nie za­zna przyjemności bycia panią Ashton Hall, a dla Lyona żoną i kochanką i...

Lampa zamigotała i Diana zamarła.

- Nie! Jeszcze nie!

Światło znów się uspokoiło, ale było teraz znacz­nie słabsze.

- Nie - powiedziała znowu na glos, i sfrustrowana, przestraszona, uderzyła pięścią w ścianę jaskini. Ku swemu zaskoczeniu poczuta, że coś ustępuje. Pod­niosła lampę. Serce zaczęło jej łomotać.

Rozgorączkowana, odstawiła lampę i zaczęła wko­pywać się w ścianę. Ustępowała powoli, ale Dia­na nie przerywała pracy. Nagle, kiedy wyciągała du­ży kamień, lampa zgasła.

- Nie!

Oparła się dłońmi o kamień, zamknęła oczy i na­cisnęła. Kamień ustąpił. Diana usłyszała, jak uderzył o dno jaskini i sturlał się po stromiźnie. Toczył się i toczył, wydając odgłos bardziej przerażający, niż mogłaby sobie wyobrazić.

I wtedy zobaczyła światło.


Patricia nie usłyszała go. W jednej chwili była sa­ma, idąc szybkim krokiem w stronę domu, a w na­stępnej Daniel chwycił ją za ramię.

Raczej dziwne, ale pierwsze słowa, jakie padły z jej ust, brzmiały:

- Co zrobiłeś z Dianą?

- Ona nie żyje - powiedział Daniel głosem niskim i spokojnym, który brzmiał tak bardzo normalnie w świetle dnia. - Naprawdę nie chciałem jej zabijać, ale ona odkrywała pewne sprawy, zbyt wiele spraw. To była tylko kwestia czasu i dopadłem ją samą. A moja matka, ona jest teraz bardzo bliska załama­nia. Nie, nie miałem wyboru, a ona pojechała ze mną tak ochoczo. Co do ciebie, moja droga żono, ty za­sługujesz na śmierć.

- Jesteś obłąkany - wyszeptała, ze strachu ledwie słyszalnym głosem. - Nie możesz, Danielu, nie!

Dłoń na jej ramieniu zacisnęła się mocniej. Po­wlókł ją nieubłaganie w kierunku południowego krańca ogrodów i wąskiego, bardzo stromego klifu kończącego się jakieś trzydzieści stóp niżej jedyną kamienistą częścią wybrzeża na wyspie.

Patricią wrzasnęła, wydając z siebie wysoki, prze­szywający odgłos. To była ostatnia rzecz, jaką zrobi­ła. Pięść Daniela uderzyła ją w szczękę i Patricią upadła.


Lucien chwycił Lyona za ramię.

- On ma Patricię. Lyonie, idzie w stronę klifu!

Przynajmniej nie udusił jej natychmiast”, pomy­ślał Lyon. Potrząsnął głową. Boże, czy udusił Dianę?

Obaj mężczyźni stali na werandzie na drugim pię­trze, z pistoletami w dłoni.

- Chodźmy - powiedział Lyon.

- Nie zabijaj go, Lucienie! Nie!

Lucien dotknął ramienia żony.

- Zostań tutaj, Deborah. Teraz nic nie możesz zrobić.

Deborah odsunęła się od niego, zalewając się łza­mi.

Mężczyźni popędzili po schodach po dwa stopnie naraz.

Dido, Lila i reszta niewolników stała stłoczo­na przy drzwiach frontowych.

- Zajmij się swoją panią - Lucien rzucił przez ra­mię do Dido. - Zatrzymaj ją w środku!

Lyon biegł szybciej niż kiedykolwiek w całym swo­im życiu. Postanowił zmusić Daniela do powiedzenia mu, gdzie jest Diana.

Dobry Boże, ona nie mogła być martwa.

Lyon wpadł w gęstą kępę oleandrów. Stał tam Da­niel z nieprzytomną Patricią w ramionach, ledwie dziesięć stóp od krawędzi klifu.

I stal tam też Grainger, niecałe piętnaście stóp od niego, celując w niego z pistoletu.

- Połóż ją na ziemi, Danielu. - Głos nadzorcy brzmiał spokojnie, dziwnie bezosobowo. - Zrób, jak mówię, chłopcze. Połóż ją.

- Nie, Grainger, nie mogę. - W glosie Daniela za­brzmiała nuta dziwnej skruchy. - Bo widzisz, ona mnie zdradziła. Ona jest taka jak inne.

Lyon zatrzymał się w miejscu, niepewny, co robić.

- Danielu - zawołał. - Gdzie jest Diana?

W tej chwili Patricia jęknęła i zaczęła walczyć. Da­niel postawił ją ale nadal mocno ściskał.

- Gdzie jest Diana?

- Nie żyje - powiedział Daniel. - Nie chciałem, Lyonie, ale nie miałem wyboru.

- Puść ją, Danielu! - Grainger zrobił krok do przodu i Lyon chciał krzyknąć do niego, by go za­trzymać, gdyż zdał sobie sprawę, że nadzorca próbu­je znaleźć lepszą pozycję cło celnego strzału.

Lyon stał bez ruchu, nie chcąc przyjąć do wiado­mości kategorycznych słów Daniela. Nie, ona nie mogła być martwa. Nie!

- Ona zasługuje na śmierć, Grainger - zawołał Daniel, przygniatając Patricię do siebie, aż przestała się opierać. - Zdradziła mnie z tym durniem Swansonem. Jest taka, jak wszystkie inne. Wszystkie one były okrutne, nie zależało im. Śmiały się ze mnie. A czemu to cię w ogóle obchodzi, Grainger? Czy z tobą też sypiała?

- Ty cholerny draniu! To moja córka!

W chwili kompletnego zaskoczenia Daniel rozluź­nił uścisk ramion wokół Patricii i dziewczyna wyśli­zgnęła się dołem. Daniel napotkał wzrok Graingera.

Grainger wypalił. Odgłos wystrzału rozdarł ciszę.

Daniel popatrzył w dół, na czerwoną plamę rozle­wającą się na jego białej koszuli. Wydał z siebie gło­śne warknięcie, pochylił się, chwytając Patricię - za włosy, i zaczął ją wlec w stronę krawędzi klifu.

Grainger wystrzelił ponownie. Lyon widział, jak Daniel cofa się i słania na nogach. Został trafiony w środek pleców. A jednak ciągle szedł naprzód.

Patricia wrzeszczała.

- Danielu! Nie! - To była Deborah, która biegła, podtrzymując spódnice. - Nie, Danielu! To już ko­niec. Musisz się zatrzymać. Musisz do mnie podejść. Jestem twoją matką ja cię ochronię. Proszę, Danielu.

Daniel odwrócił się na skraju klifu.

- Matko?

Grainger wypalił raz jeszcze. Kula trafiła w gardło Daniela i jego głowa odskoczyła do tyłu.

A Daniel nadal stal, oszołomiony, niczym zagu­bione dziecko. Wpatrywał się bezradnie w Deborah.

- Matko? - To był szept, cichy, półprzytomny szept.

- Danielu!

Patricia walczyła i Lyon zobaczył, jak Daniel na nią spogląda. Potem ją puścił. Przetoczyła się na brzuch, twarzą do ziemi.

- Ty piekielny bękarcie!

Ostatni strzał trafił go w brzuch. Daniel zachwiał się, po czym powoli osunął na kolana. Nie wydał już żadnego odgłosu, staczając się z klifu na skały poniżej.

- Danielu!

Ostatni obraz, jaki zobaczył Lyon, to mnóstwo czerwieni. Krew, mnóstwo krwi tryskającej wszędzie wokół, na Patricię, wsiąkającej w ziemię. Lyon wy­szeptał bardzo cicho:

- Ale gdzie jest Diana?

Nie podążył za Graingerem i Lucienem, kiedy podbiegli do krawędzi klifu i spojrzeli w dół. Nie mógł się poruszyć.

- Lyonie!

To był jej głos. Tak bardzo ją zawiódł. Gdyby tylko...

- Lyonie! Tutaj jestem!

Odwrócił się powoli, niezdolny, by zmusić własne ciało do ruchu, niezdolny, by myśleć.

Diana zeskakiwała z grzbietu Zbawienia.

Wyglądała jak siedem nieszczęść, ale to nie miało znaczenia. To był najpiękniejszy widok, jaki Lyon kiedykolwiek widział.

Rzuciła się w jego ramiona.

- Widziałam wszystko - załkała, wtulona w jego szyję. - Och, Boże, on był... bezradny.

- Powiedział, że cię zabił. - Lyon odrzucił pistolet na bok i ścisnął ją tak mocno, że aż zapiszczała.

- Nie, uwięził mnie w jaskini. Znalazłam wyjście.

- Nigdy bym cię nie znalazł - powiedział Lyon. - Nie znalazłbym, aż byłoby za późno. Boże, Diano.

Żadne z nich nie było świadome, jakie pandemo­nium rozgrywało się wokół nich.

EPILOG

Bez pracy nie ma kołaczy.

PRZYSŁOWIE STAROPOLSKIE


Ashton Hall Yorkshire,

wrzesień 1813 roku


- Ty niemądry! Przestań, Lyonie! Jesteś okrutny i z pewnością ci się odpłacę. - Diana chichotała i wi­ła się, kiedy zaczął ją łaskotać.

- Nie kręć się, ślicznotko.

Lyon skubał ją zębami w ucho.

Przycisnął się do niej i poczuł jej odpowiedź.

- Lyonie - wyszeptała, a jej ramiona otoczyły mu plecy.

- Potrzebuję światła. Ledwie mogę dostrzec twój uśmieszek zadowolenia.

Oderwał się od niej i zapalił lampę przy łóżku. Po­tem znów zatopił się w pościeli, przygarniając Dianę do siebie.

- Jesteś spocony jak świnia.

- Obrażasz mnie, kobieto, po tym, jak sprawiłem, że wyłaś z rozkoszy?

Uśmiechnęła się, przyciskając wargi do jego ra­mienia.

- Jesteś taka słodka, Diano, ale domyślam się, że i ty sama smakujesz nieco słono. Muszę to dokładniej zbadać. - Jego język przesunął się po jej brodzie. - Spocona jak prosiątko?

- Nie jesteś szarmancki. Och, rety, która godzina? Pamiętaj, Frances i Hawk przychodzą na obiad.

Lyon powiedział coś mało eleganckiego i Dia­na się uśmiechnęła. Uniosła się na łokciu i spojrzała w ukochaną twarz.

- Kocham cię, mój panie.

Lyon mruknął:

- Myślę, że to mój dom kochasz. Mnie zaledwie tolerujesz, ponieważ jestem jego właścicielem.

- Jest piękny - odparła. - Nigdy wcześniej nie wi­działam elżbietańskiego dworu. Jest też zimny. Za­trzymam cię więc. Zapewniasz mi ciepło w nocy. I muszę przyznać, że Tanis jest tu całkiem szczęśliwa.

- Ha! Jest taka szczęśliwa, bo pokrył ją Latający Davie. Jak to bywa z klaczą czy z kobietą... zadowa­laj ją w łóżku, a będzie szczęśliwa gdziekolwiek.

- Myślę, że musi być w tym ziarenko prawdy - powiedziała. - Mam nadzieję, że nigdy nie stracisz swo­ich talentów.

- Czy pamiętasz, jak stłukłem ci pupę?

Rozległo się delikatne pukanie do drzwi sypialni.

Lyon jęknął.

- To zapewne Kenworthy. Przypuszczam, że musi­my wziąć kąpiel, bo inaczej Frances i Hawk będą do­kładnie wiedzieli, jak spędziliśmy popołudnie.

- I ranek.

Lyon podniósł się powoli i zawołał w stronę drzwi:

- Niech przyniosą ciepłej wody, Kenworthy.

- Hm, już tu jest, proszę pana.

Lyon wykąpał się pierwszy. Ubierał się, kiedy Dia­na nuciła sobie w wannie.

- Diano?

- Hm?

- Patricia przyjedzie za trzy tygodnie czy coś koło tego.

Diana zastygła.

- Skąd to wiesz?

Lyon pomachał do niej listem.

- Miałem powiedzieć ci wcześniej, ale mnie roz­proszyłaś. W każdym razie przyjeżdża do nas, do Londynu, na Wielki Sezon.

- Jak miewa się Grainger?

- Wedle słów twojego ojca, ma się całkiem do­brze. On i Patricia stali się sobie dosyć bliscy. On, oczywiście, bardzo żałuje, że odesłał ją do siostry swej żony, Mary Foster, ale mówi, że wówczas nie widział żadnego innego wyjścia. Ale przynajmniej posyłał jej pieniądze i zabezpieczył jej posag. On się cieszy, że Patricia do nas przyjeżdża. Twój ojciec rozpisuje się też o naszym projekcie. Zaskakujące, ale to nasz projekt wyciągnął Deborah z jej przygnę­bienia.

Daniel”, pomyślała Diana, i poczuła znajomy ból. Biedna Deborah.

Nasz projekt”, pomyślała, pocierając ramio­na mydłem o zapachu lawendy.

- Czy ojciec naprawdę wierzy, że to się uda?

- Tak, sądzę, że wierzy. Wiesz, on się spodziewał, że po prostu wyzwolę niewolników i wyrzucę ich, że­by sobie radzili sami. Pisze, że wioska niewolników znowu funkcjonuje całkiem dobrze, i że oczywiście znacznie się powiększyła. Deborah sama zarządza szkolą i wszyscy niewolnicy, nie tylko nasi ludzie z Mendenhall, odnoszą korzyści.

- A misjonarze?

- Jeszcze nie. Twój ojciec jest nieugięty w tej kwe­stii. Ponieważ aż do jego śmierci żaden z niewolników nie zostanie wyzwolony, nie chce tymczasem kłopotów ani niepokojów. Pisze, że pięć lat powinno wystar­czyć, by przygotować wszystkich naszych ludzi do praktycznej strony życia, skoro mają stać się wolni.

Lyon umilkł na chwilę, spoglądając na żonę. Wy­chodziła właśnie z wanny. Wstrzymał oddech. Zasta­nawiał się, czy sam jej widok zawsze będzie go poru­szał. Jej piękne włosy były upięte do góry i kilka pa­semek wymknęło się, okalając jej twarz. Nie miała już opalenizny. Jej ramiona były równie białe, jak jej piersi i delikatny brzuch. Lyon zmusił się, by odwró­cić wzrok, bo inaczej nie zeszliby na dół, by powitać Frances i Hawka.

Po chwili się odezwał:

- Diano, jesteś pewna, że tego właśnie chcesz?

- Jak powiedziałeś, Lyonie, to nasz projekt. Tak, jestem całkiem pewna.

- Nie będziesz miała spadku. Nawet wyspa Savarol zostanie przekazana niewolnikom.

- Ale ja będę wykonawcą testamentu. A także Deborah. Poza tym - dodała z uśmiechem - jesteś nie­przyzwoicie bogaty. Nie sądzę, żebyśmy musieli się martwić o nasz następny posiłek. - Nagle zadrżała. - Mój ojciec będzie żył jeszcze wiele lat. Przykro jest ml mówić o tym, co będzie, gdy on odejdzie.

- To prawda. Twój ojciec pisze też, że Grainger na­kłonił go, by przysiągł, że nie powie nikomu o swoich planach, bo inaczej mógłby zostać wysłany na tamten świat prędzej, niż by tego chciał, przez jakiegoś nie­zadowolonego niewolnika.

- Modlę się gorąco, by Grainger tylko żartował!

- Jako że twój ojciec napisał o tym w żartobliwym tonie, przypuszczam, że to byt żart. A teraz, moja droga, kiedy zamierzasz powiedzieć mi o swoim bar­dzo interesującym stanie?

Popatrzyła mu w oczy z drugiego krańca sypialni.

- Skąd wiesz? Ja zdałam sobie z tego sprawę dziś rano.

- Jestem człowiekiem światowym.

- Ha! Czy to oznacza hulakę?

- Nie miałaś menstruacji, moja droga. Mąż zauwa­ża takie rzeczy, sama wiesz. Kochając się z żoną bez przerw.

Zarumieniła się lekko i dokładniej owinęła ręczni­kiem.

- I żadne z nas nie będzie się martwić. Dopilnuję, żeby Łucja nie opuszczała nas na krok na długo przed terminem przyjścia dziecka na świat.

Diana podeszła do męża i usiadła mu na kolanach. Objęła go ramionami za szyję.

- Zatrzymam cię, mój panie. O tak, zatrzymam.

Rozległo się następne pukanie do drzwi.

- Odejdź, Kenworthy! Powiedz hrabiemu i hrabi­nie, żeby zjedli obiad sami. Dołączymy do nich przy herbacie.

Dianie wydało się, że słyszy chichot po drugiej stronie drzwi. Lyon też go usłyszał. Jęknął:

- Idź sobie, Hawk! Frances, proszę, zabierz tego durnia!

Usłyszeli bardzo wyraźnie, jak Hawk powiedział:

- Ach, ci nowożeńcy. Czy uszanujemy ich uczucia, Frances?

- Idź sobie!

Diana wtuliła twarz w szyję Lyona.

- Zjemy obiad, Frances? Sami? Zignorowani przez naszego gospodarza i gospodynię?

- Myślę, że nie mamy wyboru, Hawk - powiedzia­ła Frances.

Usłyszeli, jak Hawk mówi scenicznym szeptem:

- Wydaje mi się, że oni ze wszystkich sił starają się o odpowiednią latorośl dla któregoś z naszych potomków. Dzięki Bogu, że mamy chłopca i dziewczyn­kę, nie będą musieli się martwić.

- Albo może, mężu, ponieważ nasza córka jest tak jak ty czarna jak rozbójnik, powinniśmy mieć jeszcze jedną. Większy wybór, rozumiesz.

Usłyszeli śmiech Frances - cichy, bardzo zaprasza­jący śmiech. Brakowało jej tchu, kiedy wreszcie za­wołała zza drzwi:

- Zobaczymy się z wami przy herbacie.

Znowu usłyszeli chichot.

- Ile czasu do podwieczorku? - zapytał Lyon, ca­łując nagie ramiona żony.

1* Lady Caroline Lamb, autorka kilku powieści, zasłynęła min z powodu skandalu wywołanego romansem z poetą Georgefem Byronem. Jawnie podważała konwenanse swej epoki i środowiska [przyp. tłum.].

2* pikieta - inaczej rumel; rodzaj gry w karty, zwykle z udzia­łem dwóch graczy, rozgrywana 32 kartami [przyp. tłum]

3* hawk - jastrząb, sokół; lion - lew

4* Chodzi o kampanię wojsk angielskich, portugalskich i hisz­pańskich pod dowództwem księcia Wellingtona na Półwyspie Iberyjskim w latach 1809 - 1813 [przyp. tłum.].

5* „Cukrowe jabłko” - inaczej flaszowiec łuskowaty (Annona squamosa), drzewko rosnące w tropikalnych rejonach Ame­ryki, wydające podobne do szyszki jadalne owoce o słodkim, białym miąższu o konsystencji budyniu [przyp. tłum.].

6* odpowiednio: Beef Island, Peter Island, Dsad Chest, Ginger Island


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Coulter Catherine Czar 02 Czar tropikalnej wyspy
Coulter Catherine Czar 01 Czar letniej nocy
Coulter Catherine Czar księżycowej nocy
Coulter Catherine Czar księżycowej nocy
Coulter Catherine Czar 01 Czar letniej nocy
Coulter Catherine Czar 01 Czar letniej nocy
Coulter Catherine Czar 03 Czar księżycowej nocy
Coulter Catherine Pieśń 02 Pieśń ziemi(1)
Coulter Catherine Panna Młoda 02 Panna młoda z piekła rodem
Coulter Catherine Panna młoda 07 Bliźniacy
Coulter Catherine Pozory wsp
Coulter Catherine Spadkobierca
Coulter Catherine Hrabina
Coulter Catherine Pieśń 01 Pieśń ognia
Coulter Catherine Baron 01 Szalony baron(1)
Coulter Catherine Panna młoda z piekła rodem
Coulter Catherine Panna młoda 07 Bliźniacy
Coulter Catherine FBI 05 Ulica cykuty
Coulter Catherine Panna młoda 08 Bliźniacy

więcej podobnych podstron