Coulter Catherine Panna młoda z piekła rodem

Catherine Coulter

Panna młoda z piekła rodem













Dla Penelopy Williamson

doskonałej przyjaciółki i świetnej pisarki.

Kobiety o nieskończenie dobrym guście,

czemu daje świadectwo w każdy wtorek

w Kantynie.

Nora nie ma racji. To nie będzie rozwlekłe.

ROZDZIAŁ 1

Montego Bay, Jamajka

Czerwiec 1803 roku

Mówiono, że miała trzech kochanków.

Fama głosiła, że byli to: Oliver Susson, blady praw­nik o zapadniętej piersi, jeden z najbogatszych ludzi w Montego Bay, nieżonaty, wchodzący w wiek śred­ni; Charles Grammond, właściciel plantacji cukru, są­siadującej z Camille Hall, gdzie mieszkała, mężczyz­na o pociągłej twarzy, żonaty z kobietą znaną z silnej woli, ojciec czworga nieznośnych dzieci; oraz lord David Lochridge, najmłodszy syn księcia Gilfordu, zesłany na Jamajkę, ponieważ w ciągu trzech lat trzy­krotnie się pojedynkował, zabił dwóch mężczyzn oraz usiłował - bezskutecznie, bo miał nieprawdopodobne szczęście w kartach - stracić cały majątek babki, odziedziczony w wieku lat osiemnastu. Lochridge był teraz w wieku Rydera - to znaczy miał dwadzieścia pięć lat - wysoki i szczupły, o ciętym języku i aniels­kiej twarzy.

Pierwszego popołudnia w Montego Bay, spędzone­go w tamtejszej, cieszącej się popularnością kawiarni o nazwie Złoty Dublon, która mieściła się w niskim budynku, usytuowanym, ku zaskoczeniu Rydera, tuż obok kościoła Świętego Jakuba, dowiedział się za­dziwiających szczegółów o owych mężczyznach, ale nie usłyszał prawie nic na temat damy, która wszyst­kich trzech sprawiedliwie obdarzała swymi względa­mi. Przebiegły właściciel kawiarni pozyskiwał sobie poparcie bogatych mężczyzn z wyspy, stosując prosty wybieg, polegający na wykorzystywaniu własnych pięknych córek, siostrzenic i kuzynek do nadzwyczaj miłego obsługiwania klientów. Nikt jednak nigdy nie pytał, czy w żyłach owych pięknych młodych dzie­wczyn rzeczywiście płynęła choć kropla krwi wła­ściciela.

Rydera przyjęto w kawiarni z otwartymi ramiona­mi. Dostał filiżankę tamtejszego grogu, ciemnego, gę­stego i doskonale rozgrzewającego wnętrzności. Od­prężył się, zadowolony, że po długiej podróży stat­kiem znów ma pod stopami stały ląd. Popatrzył wo­kół, przyglądając się zebranym w kawiarni mężczyz­nom. Jeszcze raz zastanowił się nad okolicznościami, które zmusiły go do opuszczenia domu w Anglii i przybycia na tę zapomnianą przez Boga wyspę. Sa­muel Grayson, zarządca należącej do rodziny planta­cji cukru, wystosował do starszego brata Rydera, Dou­glasa, hrabiego Northcliffe, histeryczny w tonie list, opisując zgoła fantastyczne i nadprzyrodzone zdarze­nia, rozgrywające się w Kimberly Hall. Były to oczy­wiste bzdury, ale Ryder chętnie się zgodził na wyjazd, ponieważ zarządca był szczerze przerażony, a Dou­glas, wbrew swojej woli, właśnie się ożenił z pewną młodą damą i potrzebował czasu, aby przywyknąć do swego nowego i niespodziewanego stanu. Tak więc Ryder spędził na morzu siedem tygodni, zanim, w sa­mym środku upalnego lata, przybył na miejsce, to jest do Montego Bay. To, co mu się przytrafiło, było bar­dzo tajemnicze, a on uwielbiał tajemnice. Usłyszał, jak jeden z mężczyzn w kawiarni mówi coś o dzie­wczynie posiadającej trzech kochanków. Czyżby tu­tejsi mężczyźni nie mieli innych tematów do rozmo­wy? A potem pojawił się jeden z owych kochanków, prawnik Oliver Susson, i zapanowało chwilowe mi­lczenie, a wreszcie jeden ze starszych dżentelmenów powitał go tubalnie: - A oto i drogi Oliver, który nie ma nic przeciwko dzieleniu się swoim posiłkiem z innymi braćmi.

Ryder pochylił się w wyplatanym fotelu. Sądził, że na Jamajce przyjdzie mu się nudzić.

Stwierdził, że się uśmiecha. U diabła, cóż to za kobieta, która z taką zręcznością żongluje trzema mężczyznami?

Oliver Susson był bardzo dobrym prawnikiem. Bło­gosławił chwilę przed dwunastoma łaty, w której przybył do Montego Bay, ponieważ pod nieobecność właścicieli prowadził sprawy trzech plantacji cukru. Żaden z przebywających w Anglii trzech właścicieli nie miał nic przeciwko temu, że Oliver jest też ad­wokatem konkurentów. Oliver westchnął. Słyszał pro­wokujące komentarze, lecz nie okazał najmniejszych emocji, prócz wyrozumiałego uśmiechu.

- Drodzy panowie - powiedział z niefrasobliwą dobrodusznością. - Dama, o której rozprawiacie, jest królową wszelkich deserów. A wasza zazdrość powo­duje, że stajecie się impertynenccy.

To rzekłszy zamówił koniak u olśniewającej młodej kobiety o rudych włosach, ubranej w suknię odsłania­jącą jej pierś o barwie gęstego koziego mleka, poda­wanego do kawy. Następnie rozwinął angielską gazetę i zasłonił nią twarz.

Kim, u diabła, jest ta młoda kobieta? Jak się nazywa?

Ryder wcale nie miał ochoty wychodzić z kawiarni. Na dworze prażyło niemiłosierne słońce. Wszystkie drogi pokrywała gruba warstwa pyłu, który przy każ­dym kroku wzbijał się spod stóp. Ale był zmęczony i musiał się dostać do Kimberly Hall, aby uspokoić nerwy nieszczęsnego Graysona. Cóż, o tym tak zwa­nym deserze dowie się czegoś później.

Zapłacił rachunek, skłonił się nowo poznanym dżen­telmenom i wyszedł na popołudniowy skwar. Gorąco zwalało go z nóg i Ryder zastanawiał się, jak w tym piekle ktokolwiek może mieć ochotę na miłość. Na­tychmiast otoczyły go ciemnoskóre dzieciaki w łach­manach. Jedne chciały czyścić jego buty, inne propono­wały, że zamiotą mu drogę kilkoma związanymi w pęk gałązkami. Wszystkie pokrzykiwały: „Massa! Massa!” Ryder rzucił im kilka szylingów i skierował się z po­wrotem do portu. Wiedział, że część tutejszych Murzy­nów jest wolna, ale te dzieciaki były obszarpane jak niewolnicy.

W małym porcie unosiła się woń gnijących ryb i Ryder omal nie zwymiotował. Pod stopami skrzypia­ły deski. Wokół uwijali się niewolnicy rozładowujący statek. Nieopodal dwaj dozorcy, biały i czarny, oby­dwaj z batami w dłoniach, wykrzykiwali polecenia. Ryder zauważył Samuela Graysona, zarządcę i pra­wnika plantacji Sherbrooke'ów, chodzącego w tę i z powrotem i ocierającego chustką spocone czoło.

Wyglądał na znacznie starszego, niż był w rzeczywis­tości. Spostrzegłszy Rydera omal nie zemdlał z ulgi.

Ryder uśmiechnął się. Kapitan poczuł do niego sympatię, ponieważ Ryder nie przespał się z jego o wiele młodszą żoną, po raz pierwszy towarzyszącą mężowi w rejsie, która próbowała go uwieść podczas sztormu. Kapitan Oxenburg najwyraźniej dowiedział się o tym.

Grayson zamilkł gwałtownie i wstrzymał oddech. Ryder spojrzał w tę samą stronę, co jego rozmówca. Zobaczył kobietę... po prostu kobietę, ale nawet z tej odległości wiedział kto to. O tak, był pewien, że to kobieta, która tak zręcznie żongluje trzema kochan­kami. Tańczyli, jak im zagrała. Ryder zastanawiał się, w czym jeszcze byli jej posłuszni. A potem potrząsnął głową; po siedmiu tygodniach spędzonych na wielkiej brygantynie „Srebrna Fala” po prostu go nie obcho­dziło, czy była uwodzicielką z Indii, czy też - co bardziej prawdopodobne - miejscową nierządnicą. Straszliwy upal pozbawiał go sił. Nigdy w życiu nie doświadczył czegoś podobnego. Miał nadzieję, że tak jak mówił Grayson, w końcu przywyknie do panują­cego na wyspie skwaru. Lub po prostu położy się w cieniu, by oddać się lenistwu.

Ryder zwrócił się ku Graysonowi. Mężczyzna wciąż się przyglądał nieznajomej. Wpatrywał się w nią łakomie niczym pies w kość, która nigdy mu nie przypadnie, bo większe psy także mają na nią ochotę.

Samuel wykonał polecenie, co jednak nie przyszło mu łatwo, bo owa kobieta właśnie zsiadała z konia przy pomocy jakiegoś białego mężczyzny, ukazując kostkę obleczoną w jedwabną pończochę. Ryder tylko pokiwał głową. Mężczyzna tracący głowę na widok kobiecej kostki był dla niego godny politowania. Wi­dywał już tak wiele kobiecych łydek i kobiecych ud oraz innych części ciała kobiecego, że wolałby raczej parasol osłaniający przed prażącym słońcem niż wszystko, cokolwiek może ofiarować kobieta.

- I daj już spokój z tym lordem. Wystarczy Ryder.

Grayson skinął głową, nie spuszczając oczu ze wspaniałego widoku.

- Nie rozumiem - powiedział bardziej do siebie niż do Rydera, idąc w kierunku dwóch spokojnych koni, trzymanych przez czarnoskórych chłopców. - Widział ją pan, widział pan, jaka jest piękna, i w ogóle się nią nie zainteresował.

- To po prostu kobieta, Grayson. Ni mniej, ni więcej. Chodźmy już.

Kiedy Grayson podał mu kapelusz, Ryder omal nie krzyknął z radości. Nie wyobrażał sobie jazdy w tym upale.

- Czy tutaj zawsze panuje taki niemiłosierny skwar?

- Mamy teraz lato. W lecie zawsze jest nie do wytrzymania - odparł Grayson. - Jeździmy tu wyłącznie konno. Jak już sam pan zauważył, Ryderze, drogi są nieprzejezdne dla powozów. Wszyscy dżentelmeni jeżdżą wierzchem. A także wiele dam.

Grayson zasiadł wygodnie na swoim szarym koni­ku. Ryder dosiadł przeznaczonego mu czarnego wała­cha, wielkiej bestii o złośliwych oczach.

Grayson mówił i mówił. Opowiadał o dziwnym żółtym i niebieskim dymie, który zasnuwał niebo, i o ogniach, które płonęły białym i dziwnym zielonym światłem, o jękach i pomrukiwaniach, o woniach wprost z piekła, o odorze siarki, zwiastującym nadej­ście diabła, który czeka, aby lada chwila przystąpić do ataku. Tydzień temu podłożono ogień w szopie nieda­leko domu. Syn Graysona, Emil, i niewolnicy zatrud­nieni w domu stłumili ogień, zanim się rozprzestrzenił i poczynił większe szkody. A trzy dni temu zwaliło się drzewo i upadło tuż obok werandy. Drzewo to było bardzo mocne.

Ryder wierzył w siły nadprzyrodzone nie bardziej niż w uczciwość właściciela przybytku gier ha­zardowych.

- Wybacz - powiedział, kiedy Grayson wreszcie zamilkł - ale ja nie mam najmniejszych wątpliwości. Dym i płomienie o dziwnym zabarwieniu można uzyskać, stosując określone substancje chemiczne. Za tym wszystkim stoi więc człowiek z krwi i kości, a nie żaden wielki zielony wąż. Musimy znaleźć odpowiedź na pytanie, kim jest ów człowiek i dlaczego to robi.

Grayson najwyraźniej nie był przekonany.

- Jest jeszcze coś, panie Ryderze. Po rewolucji francuskiej na Haiti miał miejsce bunt, któremu przewodził niejaki Dessalines. Wyciął w pień wszystkich białych i zmusił wielu kapłanów i kapłanek wudu do opuszczenia Haiti. Ci ludzie posiadają wielką moc. Rozprzestrzenili się na terenie Karaibów, a nawet w Ameryce, a wraz z nimi ich demony.

Ryder powstrzymał śmiech. Było oczywiste, że Grayson traktuje poważnie bzdury na temat wudu. I miał rację co do jednego: biały człowiek nie mógł uznać podobnych historii za prawdziwe, zwłaszcza je­żeli całe dotychczasowe życie spędził w Anglii.

- Wkrótce się przekonamy - powiedział. A potem dodał: - Nie wiedziałem, że masz syna.

Grayson napuszył się jak paw.

- To dobry chłopak. I bardzo mi pomaga, a także Sherbrooke'om, zwłaszcza teraz, kiedy posunąłem się w latach. Oczekuje nas w Kimberly Hall. Nie chciał zostawiać domu bez opieki.

Minęli czeredę dzieciaków, wszystkie obszarpane i wszystkie czarne, dzieci niewolników zatrudnionych na plantacjach - one, w przeciwieństwie do napo­tkanych w Montego Bay, spoglądały na jeźdźców w milczeniu.

- Jesteśmy teraz na bagniskach mangrowych - powiedział Grayson, wskazując na obie strony wąskiej drogi. - Trzeba uważać na krokodyle. Często wychodzą z bagna i wyglądają jak grube pnie drzew leżące w poprzek drogi. Zwykle umykają na widok człowieka, ale krążą opowieści, że nie zawsze. To bardzo niemiłe opowieści.

Krokodyle! Ryder pokręcił głową z niedowierza­niem, ale uważnie patrzył na drogę. Ogarnął ich zgni­ły odór bagnistej wody. Po lewej stronie ciągnęły się karaibskie równiny, a po prawej pola trzciny cukro­wej, które dalej wspinały się na odległe wzgórza. Na niskich kamiennych murkach siedziały kozy i przeżu­wały kwiaty, pozostawione na grobach przykościel­nych cmentarzy. Na grzbietach krów siedziały czaple wyłapujące kleszcze. Na polach pracowali wysocy czarni mężczyźni o lśniących od potu nagich torsach. Mieli na sobie tylko spodnie. Wydawało się, że nie zwracają uwagi na panujący upał. Poruszali się ryt­micznie, orząc ziemię lub wyrywając chwasty, albo pogłębiając rowy pomiędzy rzędami trzciny cukrowej. Były tam również kobiety w barwnych chustkach, schylające się i prostujące w tym samym rytmie co mężczyźni. Niedaleko widać było białego męż­czyznę na koniu, nadzorcę ukrytego w cieniu sa­motnego drzewa poincjany o pierzastych, podobnych do paproci liściach, połyskujących w słońcu. Bat w jego lewej ręce zachęcał niewolników do nieprze­rwanej pracy.

Wszystko to było zupełnie obce Ryderowi. A także egzotyczne. Gęsty, słodkawy zapach drzew uroczynu czerwonego, rosnących wzdłuż polnej drogi i lśnienie niebieskiej wody. Ryder cieszył się, że w czasie po­dróży czytał o Jamajce. Dzięki lekturze miał teraz pojęcie o miejscowej faunie i florze. Nie znalazł jed­nak wzmianki o przeklętych krokodylach.

- Zbliżamy się do Camille Hall - odezwał się nagle Grayson, zniżając głos niemal do szeptu.

Ryder uniósł brwi.

Ryder był pewien, że słyszał nazwisko tego męż­czyzny w tawernie.

- Rozumiem, że ta kobieta - powiedział powoli - ta Sophia Stanton - Greville, sypia obecnie z trzema mężczyznami. Przypomniało mi się, że jednym z nich jest właśnie Charles Grammond.

Grayson poczerwieniał po cebulki siwych włosów.

- Dopiero co pan przyjechał!

Ryder łagodnie kołysał się w wygodnym hiszpań­skim siodle. Zamknął na chwilę oczy i wdychał świe­ży, słony zapach morza, bo od wybrzeża nie oddziela­ły ich już gęste zarośla mangrowe.

Ryder pomyślał, że Grayson dostanie wylewu. Ot­worzył usta, ale zaraz je zamknął. Wreszcie udało mu się odpowiedzieć: - Powtarzam, panie Ryderze, że to wszystko bzdury. Jej wuj, Theodore Burgess, jest soli­dnym mężczyzną, jak mówimy tutaj, na Jamajce. Cie­szy się dobrą reputacją. Bardzo kocha siostrzenicę i siostrzeńca. Myślę, że te plotki na temat panny Stanton - Greville sprawiają mu wielką przykrość. On nigdy nie rozmawia na ten temat, bo jest dżentelmenem. Jego nadzorca to zupełnie inna sprawa. Nazywa się Eli Thomas i jest zepsutym jegomościem, straszliwie okrutnym dla niewolników.

- Skoro wuj Burgess jest takim porządnym czło­wiekiem, dlaczego zatrudnia łajdaka na stanowisku nadzorcy?

- Nie wiem. Niektórzy twierdzą, że gdyby nie Thomas, plantacja nie przynosiłaby zysków. Burgess jest zbyt łagodny dla niewolników.

Ryder w milczeniu trawił te wiadomości. A więc dziewczyna wychowała się w Kornwalii, a teraz zna­lazła się tutaj i stała się smakowitym kąskiem. Jego myśli znów wróciły do powodu, dla którego przypły­nął na Jamajkę. Wątpił, by z kłopotami w Kimberly Hall miały związek jakieś nadprzyrodzone siły. O nie, chęć zysku na całym świecie jest taka sama.

Ryder zastanawiał się czy Grayson jest równie do­brego zdania o Sherbrook'ach. Nigdy dotąd nie spotkał człowieka zasługującego na tyle pochwał co Burgess. Cóż, wkrótce sam go pozna. Wyspa nie jest du­ża, więc na spotkanie z panem Burgessem i jego sio­strzenicą nie będzie długo czekał.

Grayson skręcił i mieli teraz morze za plecami, oddalając się od powiewów dobroczynnej bryzy. Po­wietrze stało się gęste od pyłu i lepkiej woni trzciny cukrowej. Wjechali na szczyt wzniesienia i Ryder znów dojrzał Morze Karaibskie. Ciągnęło się aż po horyzont. Połyskiwało błękitem, a na płyciznach mie­niło się topazem. Przy brzegu załamywały się sre­brzyste fale. Ryder marzył, by zrzucić ubranie i za­nurzyć się w wodzie.

- To są posiadłości Sherbrooke'ów, sir. Proszę spojrzeć w górę, na szczyt, na kwitnące różowo kasje.

Grayson usłyszał, że Ryder westchnął z zachwytu.

- Nazywa y je również różowym deszczem. Właśnie teraz są najpiękniejsze. A to jest złoty deszcz i drzewa mango, i palmy.

Ryder znowu westchnął.

*

Dochodziła północ. Przez ponad godzinę Ryder ką­pał się w ciepłej wodzie Morza Karaibskiego. Drogę z domu oświetlał półksiężyc. Lśnił na falach. Ryder poczuł się jak w prawdziwym raju. Zapomniał o stra­szliwym upale popołudnia. Czarna czasza nieba nad głową, rozjaśniona gwiazdami, była tak cicha, że Ry­dera ogarnął wielki spokój. A zazwyczaj nie był spo­kojnym człowiekiem.

Położył się nago na wznak, zdając sobie sprawę, że piasek przylgnie do tych części ciała, które nie lubią piasku. Ale nie przejął się tym. Czuł, że się całkowicie rozluźnia. Zamknął oczy i wsłuchał się w dźwięki, których dotychczas nie rozróżniał. Czytał o żabce drzewnej i wydawało mu się, że w łagodnej ciszy rozlega się jej ćwierkanie. Rozpoznał również turkawkę. Westchnął, bo każdy dźwięk odprężał go jeszcze, bardziej.

Diabelnie tu egzotycznie, pomyślał przeciągając się, a skóra świerzbiła go od piasku. Zerwał się, wbiegł do morza rozcinając fale i zanurkował. Pływał, aż poczuł zmęczenie i wrócił powoli na brzeg. Stwier­dził, że jest głodny. Podczas kolacji było zbyt gorąco, a dziwaczne potrawy nie dodały mu apetytu.

Wzdłuż plaży rosły palmy kokosowe. Ryder uśmie­chnął się z zadowoleniem. Wcześniej widział na drze­wie czarnego mężczyznę, zrywającego orzechy. Po­czuł, że ślina napływa mu do ust. Ale wdrapać się na palmę nie było wcale łatwo i skończyło się na tym, że Ryder masował otarte udo, przyglądając się wiszącym na drzewie orzechom, których nie mógł dosięgnąć.

Były jednak inne sposoby, żeby syn angielskiego hrabiego zdobył ten przeklęty orzech. Znalazł kamień i celował w wybrany kokos. Już miał rzucić, kiedy usłyszał jakiś dźwięk. Nie była to żabka drzewna ani turkawka. Czegoś podobnego nie słyszał jeszcze ni­gdy w życiu. Znieruchomiał i bezszelestnie opuścił rękę z kamieniem. Nasłuchiwał. I wtedy rozległo się znowu. Coś w rodzaju dziwacznego pojękiwania, któ­re nie przypominało jęków ludzkich.

Ryder miał wrażliwe stopy, bo przecież był Ang­likiem, ale udało mu się przejść pośród drzew ros­nących wzdłuż plaży. Bliżej domu dźwięk stawał się głośniejszy. Ryder szybko wbiegł na porośnięte trawą wzgórze na tyłach domu. Obszedł dom i wyjrzał w kierunku frontowego dziedzińca. Zatrzymał się pod drzewem chlebowym i patrzył na doskonale utrzyma­ny trawnik. Dźwięk rozległ się znowu i Ryder spo­strzegł dziwne światło, wydobywające się wprost z ziemi. Wąską smużkę niebieskawego światła, które roztaczało woń siarki, jakby pochodziło wprost z pie­kła, podobnie jak rozlegające się jęki. Ryder poczuł, że okrywa się gęsią skórką, a włosy stają mu dęba. Pokręcił głową. Przecież to bzdura. Sam powiedział Graysonowi, że wystarczy mieszanina substancji che­micznych. I miał rację, musiał mieć rację.

Zobaczył światło świecy w oknie jednego z poko­jów na piętrze. A potem usłyszał syk tuż za sobą i od­wrócił się bardzo powoli, ściskając w dłoni kamień.

To był Emil Grayson.

Ryder uśmiechnął się. Polubił Emila. Był mniej więcej w jego wieku, inteligentny i ambitny. I tak samo jak Ryder nie był ani trochę zabobonny, chociaż podczas kolacji raz zgodził się z ojcem.

- Dobrze - powiedział Ryder. - Zajdź to przeklęte światło z drugiej strony, a ja podejdę stąd.

Emil przemykał od drzewa do drzewa. Zbliżał się do zdradliwego światła. Niezła pułapka, pomyślał zadowolony Ryder. Czuł, że krew żywiej krąży mu w żyłach. Nawet sobie nie uświadamiał, jak bardzo wynudził się w czasie podróży. Sypiał z dwiema damami i obie były czarujące. Wiedział z doświad­czenia, że czas się mniej dłuży, kiedy dni spędza się na miłosnych pieszczotach, a noce śpiąc u boku kobiety.

Kiedy Emil zajął pozycję, Ryder z kamieniem w dłoni ruszył na wprost. Usłyszał nieziemski wrzask.

Światło zmieniło się teraz w cienką smużkę niebie­skiego dymu. Wciąż roznosił się piekielny odór. Kilka substancji chemicznych, myślał Ryder, nic więcej. Ale kto wydaje te jęki?

Usłyszał krzyk. To Emil. Ryder zaczął biec. Wtedy zobaczył postać. Okrywały ją białe, powiewne szaty, ale wystawała z nich ludzka ręka, trzymająca pistolet. Czy ten mężczyzna miał na głowie poszewkę? Ręka poruszyła się i pistolet wystrzelił w kierunku Emila.

- Kim jesteś łajdaku? - wrzasnął Ryder.

Wtedy postać odwróciła się i wystrzeliła w jego stronę. Ryder poczuł, że pocisk przeleciał dziesięć centymetrów nad jego głową. Dobry Boże, pomyślał i ruszył wprost na napastnika. Mężczyzna był wysoki i zręczny, ale Ryder silniejszy i bardziej wysportowa­ny. Doganiał go. Jeszcze chwila, a go dopadnie. Po­tknął się o kamień i zaklął, ale nie zwolnił.

Nagle poczuł piekący ból w ramieniu. Zatrzymał się, spoglądając na zakończoną piórami strzałę, która utkwiła mu w ciele.

Niech to diabli, mężczyzna uciekał. Zaraz potem przy Ryderze znalazł się Emil.

- Nie - powiedział Emil spokojnie. - On tu wróci.

Nie mówiąc nic więcej, oderwał rękaw swojej koszuli, a potem wyciągnął strzałę z ramienia Rydera.

- I tyle - powiedział owijając rękawem małą rankę, w której pojawiła się krew.

Ryder poczuł zawrót głowy, ale cieszył się, że Emil tak szybko działa.

- Tak - powiedział. - I tyle. Łajdak uciekł, niech go. Niech ich obydwóch. - Spojrzał na swoje ramię.

- Kiedy skończysz bandażować, pójdziemy obejrzeć to światło i dym czy cokolwiek to jest.

Ale światło i dym zniknęły. Wciąż jednak unosił się odór siarki, a trawa była przypalona.

- Jest nas dwóch - powiedział ponuro Ryder.

- Złapiemy tych łajdaków. - Zamilkł, czując pieczenie w ramieniu. - Dlaczego? Oto pytanie.

Ryder roześmiał się nagle.

- Niezły ze mnie stróż - powiedział. - Pewnie go bardziej zaskoczyłem niż przestraszyłem. Jezu, jestem zupełnie goły.

ROZDZIAŁ 2

Camille Hall

Uderzył ją pięścią w żebra, tuż poniżej prawej pier­si, tak mocno, że zatoczyła się na ścianę i uderzyła głową o grubą dębową boazerię.

Zdumiona, osunęła się powoli na podłogę.

- Czemuś mi nie powiedziała, ty mała idiotko?

Sophie potrząsnęła głową, żeby oprzytomnieć. Pod­niosła rękę i pomacała palcami tył głowy. W gardle poczuła bolesną, dławiącą grudę.

- I nie waż się mówić, że cię uderzyłem. Jeśli się potłukłaś, to z własnej winy.

Oczywiście, z własnej winy. Zawsze bardzo uwa­żał, żeby nie uderzyć jej w widoczne miejsce. Zawsze. Położyła dłoń na żebrach. Wstrzymała z bólu oddech, ale ból tylko się wzmógł. Oddychała bardzo płytko i czekała modląc się, by żebra nie były połamane i że­by mdłości minęły. Zastanawiała się, co by opowia­dał, gdyby się okazało, że żebra są połamane. Z pew­nością wymyśliłby jakieś prawdopodobne wytłuma­czenie. Dotychczas zawsze coś wymyślał.

Stał nad nią, podparłszy się pod boki. Był blady, mrużył oczy z wściekłości.

- Zadałem ci pytanie. Dlaczego mi nie powiedziałaś, że Ryder Sherbrooke przypłynął do Montego Bay?

Otworzyła usta, żeby skłamać, ale on był szybszy.

Uniósł pięść, a potem powoli ją opuścił.

Uśmiechnął się szeroko i przez chwilę widziała go takim, jakim widywali go inni ludzie - mężczyzną pogodnym i dowcipnym, łagodnym i nieco nieśmia­łym, nie dowierzającym własnym siłom. Zaraz potem znów stał się dawnym sobą.

- Gdyby Thomas nie trafił go z łuku, pewnie by mnie schwytał. Zupełnie straciłem głowę. Emil, syn Graysona, zalazł mi za skórę, ale ten młody człowiek, goły jak święty turecki, biegnący z wrzaskiem wprost na mnie, to dopiero był wstrząs. I wtedy Thomas go trafił.

Sophie pobladła.

Sophie nic nie odrzekła. Zachowując dla siebie in­formację o jego przybyciu, naraziła młodego człowieka na śmiertelne niebezpieczeństwo. Nie przyszło jej do głowy, że może mu coś zagrażać. Była głupia i mu­si za to zapłacić.

Wuj Theo odszedł od niej. Odsunął krzesło od ma­łego biurka i usiadł, krzyżując nogi w kostkach. Pat­rzył na Sophie, złożywszy ręce na płaskim brzuchu.

- Głupota ci nie przystoi, Sophio - powiedział w końcu. - Ile razy mam ci powtarzać, że musisz mi być posłuszna? Nie masz innego wyboru. Musisz być wobec mnie lojalna. Co by się stało z tobą i twoim ukochanym Jeremym, gdyby mnie przyłapano? Jesteś niepełnoletnia, jesteś nierządnicą. Zostałabyś bez pieniędzy i dachu nad głową. Skończyłabyś, sprzedając się na ulicy, a Jeremy w przytułku. W najlepszym razie mógłby zostać pomocnikiem księgowego. Nie, moja panno, nigdy więcej niczego przede mną nie ukryjesz.

W przeciwnym razie, przysięgam... - zamilkł.

Wstał i znów do niej podszedł. Skuliła się pod ścia­ną, kiedy przykucnął obok. Chwycił ją za podbródek i zwrócił twarzą ku sobie.

- Przysięgam ci, Sophio, zabiję cię, jeśli jeszcze raz zrobisz coś podobnego. Zrozumiałaś?

Nie odpowiedziała. Zauważył w jej oczach błysk nienawiści i dodał spokojniej: - Nie, nie zabiję cię. Zabiję twego brata. O tak, tak właśnie zrobię. Rozumiesz?

- Tak - odparła wreszcie. - Tak, rozumiem cię.

- To dobrze.

Wstał i wyciągnął do niej rękę. Patrzyła na jego szczupłe palce, wypukłe paznokcie, a potem podnios­ła wzrok na twarz. Bardzo powoli wstała bez jego pomocy. Opuścił rękę.

- Jesteś uparta, ale lubię upór u kobiet. Nienawidzisz mnie i to jest zabawne. Gdybyś była moją kochanką, chłostałbym cię tak długo, aż z twoich oczu znikłaby ta duma. Wracaj do łóżka. Muszę wszystko przemyśleć. Ryder Sherbrooke wreszcie przyjechał. Boże, tak długo czekałem na jakąś reakcję Graysona. A potem na to, żeby hrabia Northcliffe przysłał tu kogoś. I przysłał brata, tak jak się spodziewałem. Te­raz muszę wprowadzić w czyn swoje plany.

O tak, moja droga, ponieważ widziałaś już wielu nagich mężczyzn, pozwól, że ci zakomunikuję, iż ten młody człowiek jest bardzo dobrze zbudowany. Jest wysportowany, a ciało ma mocne i szczupłe. Tak, uznasz Sherbrooke'a za niezły okaz. - Zamilkł na chwilę. - Sądzę, że wszystko pójdzie gładko, muszę tylko obmyśleć wszystkie szczegóły. Ten człowiek nie jest głupcem. Spodziewałem się kogoś w rodzaju lor­da Davida, lecz Sherbrooke nie jest taki, jak ten młody nicpoń. Rano powiem ci, co zamierzam uczynić.

O godzinie ósmej następnego ranka Sophie usiło­wała pozapinać guziki na przodzie sukni. Każdy ruch przyprawiał ją o ból. W ciągu nocy skóra na żebrach stała się żółta i fioletowa. Kiedy udało jej się zapiąć drugi guzik, myślała, że ból nigdy nie minie. Przygar­biła się jak staruszka. Ubierała się sama. Odesłała po­kojówkę, nie mogła pozwolić, aby Millie ją zobaczy­ła. Nie mogła pozwolić na żadne plotki.

Nie mogła pozwolić ze względu na Jeremy'ego.

Usłyszała lekkie stukanie do drzwi i do sypialni wszedł młodszy brat. Sophie uśmiechnęła się pomimo dojmującego bólu.

Jeremy grasował po pokoju, wścibski, pełen ener­gii, typowy dziewięciolatek. Ciągle w mchu, niespo­kojny, zawsze gotów do działania.

Wreszcie Sophie uporała się z guzikami.

Zerknęła w lustro i stwierdziła, że nie wyszczotkowała włosów. Była biada i zmęczona, równie pocią­gająca co popękana muszla. Rzeczywiście nierządni­ca. Pod oczami miała ciemne sińce. Ale tak trudno było rozczesać włosy. Każdy ruch wywoływał falę bólu w klatce piersiowej.

- Jeremy, wyszczotkujesz mi włosy?

Przystanął zaskoczony i w niemym pytaniu prze­chylił głowę na bok. A kiedy Sophie tylko potrząsnęła głową, podszedł do niej marszcząc czoło. - Jesteś zmęczona czy coś ci dolega?

- Tak, coś mi dolega.

Podała mu szczotkę i usiadła. Szło mu nie najlepiej, ale jakoś sobie poradził. Sophie odgarnęła bujne kasz­tanowe włosy do tyłu i związała je na karku czarną aksamitną wstążką.

Było to stwierdzenie. Dotknęła palcami policzka brata, bo dostrzegła w jego oczach obawę, że coś jest nie w porządku.

- Nic mi nie jest. Trochę boli mnie brzuch, ale tylko odrobinę. Przysięgam. Kilka pysznych bułeczek Tildy i będę zdrowa jak ryba.

Uspokojony Jeremy ruszył w podskokach przodem. Przynajmniej w jej oczach były to podskoki. Innym ludziom jego ruchy mogły się wydawać niezręczne i źle skoordynowane, ale nie jej. To mały szczęśliwy chłopiec, który doskonale sobie radzi. Kochała go jak nikogo na świecie. Był jej, odpowiadała za niego. Był jedyną osobą, która kochała ją ślepo, bez zastrzeżeń.

Wuj Theo siedział w pokoju śniadaniowym. Sięga­jące do sufitu drzwi werandy, zrobione z pomalowa­nych na zielono desek, były otwarte i wpadał przez nie lekki powiew. W oddali, w promieniach poran­nego słońca, lśniło morze. Przy domu powietrze było ciężkie, przesiąknięte zapachem przekwitających róż, jaśminu, hibiskusa, bugenwilli, kasji, uroczynu i ro­dodendronów. W najgorętszej porze dnia zapach był przytłaczający. Ale teraz, wcześnie rano, był to wonny raj, pobudzający zmysły. Jednak tego ranka zmysły Sophie nie reagowały na piękne zapachy. Nie reago­wały także na inne rodzaje piękna. Ostatni rok nie był dla niej piękny. Nie, nie rok, ostatnie trzynaście miesięcy.

Trzynaście miesięcy, odkąd została nierządnicą. Trzynaście miesięcy, odkąd żony właścicieli plantacji unikały jej, gdy natknęły się na nią w sklepach w Montego Bay. W Camille Hall były wobec niej lodowato uprzejme, bo bardzo szanowały jej wuja.

Jeremy usłuchał jej i zaczął się posilać ze zwykłym sobie entuzjazmem.

Theodore Burgess spojrzał sponad sprowadzanej z Londynu „Gazette” sprzed zaledwie siedmiu tygo­dni. Angielskie statki zawijały tu regularnie.

Przyjrzał się badawczo twarzy Sophie i poczuł za­dowolenie na widok bólu malującego się w jej oczach.

- Spotkamy się po śniadaniu, moja droga. Musimy omówić pewne sprawy, a wiem, że zawsze przychylasz się do moich życzeń. Zjedz więcej. Wiem, że upał jest denerwujący, ale ostatnio zanadto schudłaś.

Jeremy pozostał niewzruszony, rozsmarowując ma­sło na pieczonym ignamie.

- Tak, wuju - powiedziała Sophie. - W twoim gabinecie. Po śniadaniu.

- Tak, moja droga. Właśnie tego sobie życzę.

Jeśli chodzi o ciebie, chłopcze, pójdziemy dziś razem do destylarni. Chcę, żebyś poznał niektóre zachodzące tam procesy. Będzie tam gorąco jak w piekle, ale nie zostaniemy długo. Tylko tyle, żebyś zobaczył, jak się robi rum i jakie środki stosuje pan Thomas, aby niewolnicy nie okradali nas i nie upijali się.

Radość w oczach brata sprawiła, że żebra rozbolały ją jeszcze bardziej.

Samuel Grayson widział, jak Ryder wraca do domu. Jego jasnobrązowe włosy pociemniały od potu, biała koszula przylgnęła do pleców, a twarz była zaczer­wieniona od słońca. Cały ranek objeżdżał konno plan­tację w towarzystwie Emila i teraz, w południe, z pe­wnością marzył o ochłodzie. Samuel znalazł go na werandzie pokoju bilardowego. Ryder siedział w naj­głębszym cieniu, w jedynym miejscu, do którego nie­przerwanie docierał powiew wiatru.

Ryder milczał. Myślał o kobiecie sypiającej z trze­ma mężczyznami. Chciał ją poznać.

- Posłaniec czeka na odpowiedź, sir.

Ryder uśmiechnął się leniwie. - Oczywiście, że przyjdziemy.

Grayson wyszedł, aby napisać odpowiedź, a Ryder znów zamknął oczy. Nie ruszał się; było zbyt gorąco. Wiedział, że nie pójdzie pływać w morzu, bo upiekłby się po drodze, choć na dojście do plaży potrzebowały zaledwie dziesięciu minut. Twarz i ramiona już mu się nieco przypiekły. Postanowił zostać na werandzie i wkrótce zasnął.

Kiedy się obudził, popołudniowe słońce rzucało wydłużone cienie, a obok siedział Emil.

- Na balu będzie wesoło, Ryderze - odparł Emil z uśmiechem. - Poznasz wszystkich plantatorów i handlarzy z Montego Bay oraz ich żony. Nasłuchasz się tylu plotek, że rozbolą cię uszy. Nie ma tu wielu rozrywek prócz picia rumu, co większość robi, niestety, bez umiaru. Ojciec jest pod urokiem Sophii Stanton - Greville, siostrzenicy Burgessa. Z pewnością wyzwie na pojedynek każdego, kto ośmieli się powiedzieć coś obraźliwego pod adresem jego bogini.

Ryder rozgniótł komara. - A więc skończyła osiem­naście lat i postanowiła lekceważyć dobre obyczaje - powiedział w zamyśleniu. - To nie ma sensu, Emilu. Teraz nikt się z nią nie ożeni. Jak myślisz, dlaczego stała się taka łatwa?

Ryder rozgniótł następnego komara. Spojrzał na pola trzciny cukrowej, rozciągające się pod bezlitos­nym słońcem, i dalej, na błękitne morze. Widok był piękny, ale bardzo obcy.

- Zawsze coś powoduje, że ludzie zachowują się tak, a nie inaczej. Rozumiem, że chodzi tu o trzech mężczyzn, a przed nimi byli pewnie inni. Z pewnością i oni mają swoje powody, i wiesz co, Emilu? Nie mam nic przeciwko temu, żeby się dowiedzieć, co spra­wia, że ta diablicą rozkłada nogi dla tak wielu mężczyzn.

- To zasmucające - powiedział Emil i westchnął.

W piątek wieczorem Ryder naprawdę zaczynał wierzyć, że przywyknie do tego ciężkiego, nierucho­mego żaru w powietrzu, choć czasami upał był taki, że oddychanie stawało się bolesne. Tego popołudnia pły­wał, ale niedługo, bo nie chciał się za mocno opalić. Ku jego rozczarowaniu, po incydencie z pierwszej no­cy nie wydarzyło się nic szczególnego. Żadnej palonej siarki, żadnego ducha w prześcieradle, żadnych ję­ków, żadnych pistoletów ani strzał z łuku.

Nie działo się nic niezwykłego. Ryder poznał „gos­podynię” Graysona, młodą kobietę o wesołych oczach, jędrnym brązowym ciele i miłym uśmiechu. Mieszkała w pokoju Graysona i w ciągu dnia zajmo­wała się domem. Na imię miała Mary. Emil także miał swoją „gospodynię”, chudziutką dziewczynę, do której zwracano się Coco. W obecności Rydera za­wsze spuszczała wzrok i w ogóle się nie odzywała. Miała najwyżej piętnaście lat. Emil nie zwracał na nią najmniejszej uwagi, z wyjątkiem - jak domyślał się Ryder - nocy, kiedy zabierał ją do swego łóżka. Coco dbała o jego ubrania, sprzątała pokój i była niezwykłe łagodna. Rydera ten zwyczaj bawił i dziwił. Najwy­raźniej na Jamajce uważano, że tak być powinno.

Grayson zaproponował Ryderowi kobietę, ale ten, po raz pierwszy, odkąd rozpoczął życie płciowe, od­mówił. Taka sytuacja wydawała mu się pozbawiona emocji, zbyt oczywista. A on nie lubił, kiedy coś było zbyt oczywiste. Własna odmowa bawiła go.

W piątek o dziewiątej wieczorem Ryder, Grayson i Emil wyruszyli konno do Camille Hall. Ście­mniało się już. Na niebie świeciły gwiazdy i księ­życ w pełni.

Kiedy podjechali półtora kilometra przed Camille Hall, dojrzeli światła. Mimo złego stanu dróg niektó­rzy goście przyjechali powozami. Było też ze trzy­dzieści wierzchowców, których pilnowało kilkunastu małych chłopców. Dom jarzył się światłami. Wszyst­kie drzwi werandy były otwarte na oścież.

Ryder spostrzegł ją natychmiast. Stała ze starszym mężczyzną przy wejściu. Miała na sobie dziewiczą, nieskazitelnie białą suknię, odsłaniającą ramiona. Ka­sztanowe włosy upięła na czubku głowy, ale dwa gru­be pasma opadały jej na białe ramiona. Ryder obser­wował ją i uśmiechnął się, gdy przyciągnął jej wzrok. Zauważył, że znieruchomiała. Pomyślał, że uznała jego uśmiech za pogardliwy. Przestał się uśmiechać. Odprężył się. Mogła sypiać z wszystkimi mężczyzna­mi na wyspie. Jego to po prostu nie obchodziło.

Jednak interesowały go jej motywy. I ona go inte­resowała.

Szedł ku niej obok uwielbiającego ją Graysona. Z bliska zauważył, że nie jest tak niebiańską piękno­ścią, za jaką miał ją Grayson. Wyglądała na więcej niż dziewiętnaście lat. Oczy miała jasnoszare, cerę bardzo jasną, ramiona białe, ale była znacznie mocniej wy­malowana niż dziewczyny w jej wieku. Wyglądała raczej jak aktorka lub śpiewaczka operowa z Londy­nu, a nie młoda dziewczyna na balu we własnym do­mu. Na ustach miała grubą warstwę ciemnoczerwonej szminki, a brwi i rzęsy przyciemnione proszkiem an­tymonowym. Twarz miała upudrowaną, a policzki uróżowane. Dlaczego wuj zgadzał się, by w jego do­mu wyglądała jak ladacznica? A do tego ta biała, dziewicza suknia. Wyglądało na to, że dziewczyna kpi sobie z wuja, ze wszystkich gości, a nawet z samej siebie.

Ryder usłyszał, że jest przedstawiany. Ujął jej dłoń i ucałował. Drgnęła i bardzo powoli cofnęła rękę.

Theodore Burgess był wysokim mężczyzną, chu­dym jak patyk. Miał łagodną twarz i podbródek zna­mionujący upór. Sprawiał wrażenie bardzo nieśmiałe­go. Nie zwracał uwagi na pyszniącą się u jego boku dziewiętnastolatkę.

Potrząsnął lekko dłonią Rydera i rzekł: - Bardzo się cieszę. Grayson często mi opowiadał o Sherbrooke'ach i wyrażał się z wielkim poważaniem o całej rodzinie. Jest pan tu bardzo mile widziany, sir, bardzo mile. Zatańczy pan, oczywiście, z moją przemiłą siostrzenicą?

Czy ten przeklęty facet jest kompletnym idiotą? Nic nie widzi? Przemiła siostrzenica wygląda jak umalo­wana kokota.

Ryder zwrócił się w jej stronę i zapytał uprzejmie:

- Czy zechce pani zatańczyć ze mną tego menueta, panno Stanton - Greville?

Bez słowa i bez uśmiechu skinęła głową. Jej dłoń lekko spoczęła na przedramieniu Rydera.

Zauważył, że nie odezwała się do Emila. Lekcewa­żyła go. Dziwne i niespodziewane zachowanie. Ryder był coraz bardziej zaintrygowany. Jego ciekawość wzrastała.

- Pani i Emil znacie się praktycznie od dziecka - powiedział, a potem odsunął się od niej i zaczął menueta.

Kiedy znów się zbliżyli, odparła: - Tak. - Nic wię­cej, tylko beznamiętne „tak”.

- Można by się zastanawiać - ciągnął, gdy znów znalazła się przy nim - dlaczego niektórzy ludzie lekceważą przyjaciół z dzieciństwa, kiedy dorosną. Tak, to dziwne.

Minęło kilka minut i jej dłoń znów znalazła się w jego ręce. - Przypuszczam, że można by się za­stanawiać nad wieloma sprawami. I nic więcej. Przeklęta dziewczyna. Menuet dobiegł końca. Ryder był bardzo zadowolo­ny, że się nie spocił.

Grayson nie kłamał. W sali balowej, oświetlonej mnóstwem kandelabrów, panował miły chłód. Od mo­rza wiała bryza, wpadająca przez otwarte drzwi, a ma­li bosonodzy chłopcy, ubrani w białe spodenki i białe koszule, poruszali palmowymi liśćmi.

Ryder odprowadził partnerkę do wuja. Nie odezwał się więcej. Odszedł z Graysonem, który miał go przedstawić innym plantatorom, Obejrzał się i zauwa­żył, że Sophie stoi wyprostowana. Wuj mówił coś do niej, marszcząc brwi. Czyżby ją beształ za to, że tak się umalowała? Ryder miał nadzieję. Gdyby mógł, zanurzyłby jej twarz w wiadrze z wodą, a potem po­rządnie wyszorował mydłem ługowym.

Ryder zatańczył z córkami wszystkich handlarzy i plantatorów w promieniu siedemdziesięciu kilomet­rów. Obsypywano go komplementami. Chwalono wszystko, od lśniących butów, po błękit oczu. Oczami zachwycała się pewna siedemnastolatka, która wciąż chichotała, a Ryder był nią tak znudzony, że z trudem powstrzymywał ziewanie. Najchętniej usiadłby gdzieś i nie ruszał się przynajmniej przez godzinę. W końcu, około północy, udało mu się umknąć przed Grayso­nem oraz trzema plantatorami, dwiema żonami plan­tatorów i ich córkami. Wyśliznął się na balkon. Ka­mienne schody prowadziły do pięknego ogrodu, w którym unosiła się woń róż, hibiskusa i rododend­ronów. Było tam także wiele innych kwitnących krze­wów, których Ryder nie potrafił zidentyfikować. Ode­tchnął głęboko i zszedł na dół. W ogrodzie stały kamienne ławki. Usiadł na jednej z nich i oparł się o pień drzewa kasji. Zamknął oczy.

- Widziałam jak pan wychodził.

Zaskoczony Ryder omal nie spadł z ławki. Sophia Stanton - Greville stała tuż obok.

Spojrzał na nią. - Chciałem odpocząć. Nie przywy­kłem jeszcze do tutejszego upału, a wszystkie dziew­czyny na tej przeklętej sali balowej rwą się do tańca.

- Tak. Przypuszczam, że o to właśnie chodzi na balu.

Jej głos brzmiał chłodno, ton był pełen rezerwy.

Mówiła tak, jakby go bardzo nie lubiła. W takim razie dlaczego tu za nim przyszła? To nie miało sensu.

Ryder usiadł wygodniej, wyciągnął nogi przed sie­bie i skrzyżował w kostkach. Złożył ręce na piersi. Przyjął bardzo niedbałą pozę. Nigdy w życiu nie był tak nieuprzejmy wobec kobiety. Odezwał się lodo­watym tonem: - Czego pani ode mnie chce, panno Stanton - Greville? Zatańczyć jeszcze raz, skoro jeste­śmy na balu?

Zesztywniała, a Ryder znów zaczął się zastanawiać, czego ona tu szuka.

Spojrzała przed siebie w ciemność. - Zachowuje się pan inaczej niż większość mężczyzn, panie Sherbro­oke - powiedziała wreszcie.

Odwróciła się od niego. Ryder zauważył, że mnie w palcach cienki muślin sukni. Była bardzo szczupła i nawet mimo sukni uszytej wedle najnowszej mody, którą spopularyzowała cesarzowa Josephine, odgady­wał, że ma wiotką kibić. Zastanawiał się, jakie ma nogi i biodra.

Zwróciła się ku niemu. Na jej twarzy zagościł cień uśmiechu. - Jest pan bezczelny, sir. W Anglii dżentel­meni nie odzywają się tak niegrzecznie.

- Nawet do wymalowanych kokot?

Wstrzymała oddech i Ryder przysiągłby, że napra­wdę jest wstrząśnięta. Uniosła dłoń do policzka i za­częła ścierać puder.

Nagle przestała. Opuściła rękę. Uśmiechnęła się. Oczy jej zabłysły. - Nawet do wymalowanych kokot - powiedziała spokojnie. - Mówiono mi, że ma pan rozum w głowie. Tak słyszałam, ale najwyraźniej to fałszywa plotka. Jest pan grubiański i nudny.

Ryder wstał. Był teraz bardzo blisko, ale Sophie nie odsunęła się ani o krok.

- Teraz pani zadała cios - powiedział. - Nie najgorszy. Ale i nie najcelniejszy.

Wyciągnął z kieszeni chusteczkę i szybko wytarł jej czerwone usta. Usiłowała się uchylić, ale Ryder schwycił ją za kark i wytarł jeszcze raz. Odrzucił chusteczkę na ziemię.

- No - powiedział, po czym pochylił się i mocno ją pocałował w usta. Całował bardzo długo. Po chwili pocałunek stał się delikatniejszy. Sophie stwierdziła, że Ryder jest prawdziwym ekspertem, całował lepiej niż ktokolwiek dotąd. Jego wargi pieściły jej usta.

Próbował wsunąć język między jej zęby, ale nie zmuszał jej. Pozwalała się całować, ale stała bez ruchu i nie odpowiadała na pocałunek.

Nagle ujął jej piersi i Sophie podskoczyła.

- Ciii - wyszeptał w jej usta. Jego oddech był ciepły i słodki, przesiąknięty rumowym ponczem. - Pozwól mi się dotykać. Chcę sprawdzić, czy twoja skóra jest rzeczywiście taka gładka i ciepła, jak sobie wyobrażałem.

Równie niespodziewanie jego dłonie znalazły się pod stanikiem i pieściły jej nagie piersi. Przerwał na chwilę i zapytał:

- Twoje serce galopuje, ale nie dość szybko.

Masz miłe piersi, panno Stanton - Greville. Czy po to przyszłaś tu za mną? Chciałaś, żebym cię popieścił? A może chciałabyś, żebym cię posiadł, tutaj w ogrodzie? Pod tym pięknym drzewem kasji? Pachnie tak mocno, że jego woń stłumiłaby nawet zapach seksu.

Milczała. Nie poruszyła się i pozwalała mu pieścić piersi. Pocałował ją jeszcze raz. Tym razem głęboko. Otwartą dłoń ułożył na jej sercu. Poczuł, że zabiło jeszcze szybciej i uśmiechnął się.

- O to ci chodzi? Chcesz mnie porównać z innymi kochankami? Ale nie dojdzie do tego.

Jego oddech był ciepły, język czuły i łagodny. Jed­nak ona nie odpowiadała na pocałunek. Była całkowi­cie bierna. Nie rozumiał jej. Chciał, by mu odpowie­działa i, na Boga, będzie miał tę odpowiedź. Wyjął ręce spod jej stanika, chwycił za ramiączka sukni i ściągnął ją aż do pasa. W świetle księżyca ukazały się białe piersi. Nie były duże, ale bardzo kształtne, pełne i wysoko osadzone, o bladoróżowych sutkach. Ryder pochylił się i zaczął je całować.

Wtedy się roześmiała. Złośliwie i drwiąco. Wypro­stował się zaskoczony i spojrzał na nią. Z wdziękiem tancerki wywinęła się z jego objęć. Ale nie uczyniła nic, by okryć swą nagość.

- Ach, tak - powiedziała tym swoim przeklętym głosem. Mówiła teraz drwiąco i uwodzicielsko. Nigdy dotąd nie słyszał podobnego głosu. - Na razie możesz mnie podziwiać, sir - powiedziała.

Ryder wpatrywał się w nią, kiedy powoli, z nie­skończonym wdziękiem, naciągała suknię na ramiona. Gdy suknia znalazła się już na miejscu, Sophie wy­glądała, jakby nie zaszło nic niezwykłego. - Nie, pa­nie Sherbrooke - powiedziała - jest pan zbyt szybki. Nie podobają mi się pańskie wybryki. Pan żąda, nie prosi. Z drugiej strony, pańska arogancja podoba mi się. Jest odświeżająca. Będę o panu myślała, panie Sherbrooke. Zdecydowałam, że wybiorę się z panem jutro rano na przejażdżkę konną. Spotkamy się tutaj o ósmej. I niech się pan nie spóźni. Nie lubię czekać na mężczyzn.

Miał ochotę odpowiedzieć, żeby zabrała do piekła swój strój do konnej jazdy, swego konia i rozkazy, ale nie powiedział tego. Przyglądał się jej ustom, czys­tym, pozbawionym tej przeklętej szminki. Naprawdę pięknym ustom. I nadal pozostawała tajemnicza. A Ryder nie umiał się oprzeć tajemnicom.

Uśmiechnął się i wyciągnął rękę. Lekko pogładził policzek Sophii. - A teraz mój rozkaz. Nie maluj się. Nie lubię tego. Muszę cię już zostawić, panno Stanton - Greville.

Odszedł nie oglądając się. Pogwizdywał. Sophie patrzyła na niego nieporuszona, dopóki nie zniknął w ciemności. Jej serce biło jak oszalałe i krę­ciło jej się w głowie. Przerażał ją. Nie skłamała, nigdy dotąd nie spotkała podobnego mężczyzny. Osunęła się na ławkę i ukryła twarz w dłoniach. Co teraz pocznie?

ROZDZIAŁ 3

Ryder spoglądał z uśmiechem na zegar z pozłaca­nego brązu w salonie Kimberly Hall. Była dokładnie ósma rano. Ona pewnie go teraz wygląda, oczekując, że lada chwila zajedzie od frontu Camille Hall, tak jak jaśnie pani sobie życzyła.

Ale się nie doczeka.

O wpół do dziewiątej Ryder wstał, przeciągnął się i przeszedł do małego pokoju śniadaniowego z wido­kiem na boczny ogród. Emil i jego ojciec już tam byli. Usługiwało im dwoje czarnych niewolników, w tym gospodyni Samuela, Mary, która radośnie wskazała Ryderowi jego miejsce.

Ryder poprosił o świeże owoce i chleb, które podał mu wysoki czarnoskóry mężczyzna, James. Tak jak wszyscy czarni mężczyźni, kobiety i dzieci na Jamaj­ce, chodził boso. Ryder wciąż nie mógł się do tego przyzwyczaić.

Popijał mocną czarną kawę, która tu, na Jamajce, miała doskonały smak. Nie odzywał się. Rozmyślał o Sophii Stanton - Greville i próbował sobie wyob­razić, jaką ma teraz minę. Musiała już zrozumieć, że Ryder nie przyjedzie. Uśmiechnął się i odgryzł kęs chleba.

- Słyszałem, jak zeszłego wieczoru mówiono, że ma pan dziś jeździć konno z panną Stanton - Greville.

Ryder nie spojrzał na Samuela Graysona. Bał się, że jeżeli to uczyni, wyszczerzy zęby jak grzesznik, bo w tonie Graysona brzmiała zazdrość. Ilu mężczyzn straciło głowy dla tej przeklętej dziewczyny? I skąd wszyscy wiedzieli o planowanej konnej przejażdżce? A raczej skąd wiedzieli, że panna Stanton - Greville tak zarządziła.

- Osoba, która rozpowszechniała takie pogłoski, myliła się. Jestem przecież tutaj i spokojnie spożywam śniadanie. James, powiedz Córze, że chleb jest bardzo smaczny.

- Powiedział mi o tym wuj panny Sophii. Zapytał mnie, czy można panu ufać - ciągnął Samuel. - Bardzo kocha swoją siostrzenicę i obawia się, by jakiś mężczyzna jej nie wykorzystał.

Emil zakrztusił się kawą.

Ryder pochylił się i uderzył go w plecy. - Już ci lepiej?

Na chwilę zapadła cisza. Ryder jadł świeże, schło­dzone owoce i kruchy chleb. Pomyślał o czekającej na niego Sophii Stanton - Greville. Myśli były równie smakowite jak chleb.

- Tak - powiedział wreszcie Samuel. - Znam mężczyznę, który jest doskonałym strzelcem.

- Kto to? - zapytali chórem Emil i Ryder.

Samuel machnął ręką.

- Nie, nie. To nie ma sensu. Myślałem o Eli Thomasie, nadzorcy Burgessa. Jego biegłość jest znana, ale to naprawdę nie ma sensu. Dlaczego miałby przyjść do Kimberly i strzelać do Rydera? Łucznictwo uprawia również David Lochridge oraz pan Jenkins, handlarz z Montego Bay. Bez wątpienia są jeszcze inni i z pewnością jest ich zbyt wielu, by wyciągać jakieś sensowne wnioski.

Ryder uśmiechnął się. Kolejny fragment zagadki wyjaśniony. Jeszcze jedno ogniwo związane z tą małą kokotą z Camille Hall, która kusiła go i właściwie nie miała nic przeciwko temu, żeby się z nim kochać w ogrodzie, tuż obok sali balowej z setką gości.

- Ponieważ mężczyźni, którzy złożyli nam nocną wizytę, nie wiedzieli o moim przybyciu – powiedział Ryder, bawiąc się plasterkiem pomarańczy - krąg podejrzanych znacznie się zawęża, bo pierwszego popołudnia po przyjeździe spotkałem w Złotym Dublome wielu dżentelmenów.

Emil wyciągnął kawałek papieru i pióro. Zapisał nazwiska wszystkich, których Ryder zapamiętał.

Ryder skinął głową i zabrał się do jedzenia.

- Mam nadzieję - powiedział Ryder i dopił kawę.

- Która godzina, Emilu?

*

Zaczął się przechadzać po werandzie. Sophie przy­glądała mu się bez zainteresowania i milczała. Mod­liła się, by Ryder Sherbrooke miał dosyć rozsądku i trzymał się z dala od Camille Hall i od niej.

Burgess przestał przemierzać werandę i podszedł do Sophie. Usiadł obok niej na wyplatanym krześle.

Po dziesięciu minutach nadjechał Ryder Sher­brooke. Sophie miała ochotę krzyknąć, żeby za­wrócił. Przeklinała jego męski upór. Znała mężczyzn i wiedziała, co Ryder robi. Dawał jej nauczkę, pokazywał, że nie będzie posłuszny rozkazom ko­biety. Karał ją i poniżał. Dobrze, niech próbuje. Gdyby tylko wiedział, że jej życzeniem było nie oglądać go nigdy więcej. Że oddałaby wszystko, aby pierwszym statkiem wrócił do Anglii. Nie po­ruszyła się, spokojnie patrzyła jak nadjeżdża, zsiada z konia i przywiązuje ogiera do słupka jakieś trzy metry od niej.

Podszedł bliżej, oparł się nonszalancko o balustradę werandy i powiedział pogodnie; - Dzień dobry.

Zmarszczył czoło, bo znowu była okropnie umalo­wana. W porannym słońcu wyglądało to krzykliwie i tandetnie.

- Powiedziałem ci, żebyś umyła twarz. Wyglądasz niedorzecznie. Możesz być kokotą, ale nie ma powodu, by się z tym obnosić.

Sophie powoli wstała. Przez dłuższą chwilę przy­glądała mu się w milczeniu.

- Jesteś tu, żeby zabrać mnie na przejażdżkę - spytała wreszcie tym swoim kpiącym głosem - czy żeby mi dyktować warunki poddania się?

Ryder był zachwycony, że tak łatwo wpadła we własną pułapkę.

' - Ostatnio duchy przestały się pojawiać.

- Doprawdy? Odczuwam wielką ulgę. Ale ciekawe dlaczego?

- Ja także. - Ryder miał ochotę wypytać go o nadzorcę i jego umiejętności łucznicze, ale uznał, że pora jeszcze nie nadeszła. Wolał zostawić to w zanadrzu. Odchylił się na oparcie fotela i uśmiechnął do Burgessa.

Na polecenie Burgessa niewolnik podał lemoniadę. Była przepyszna. Ryder zauważył, że panna Stanton - Greville potrzebuje znacznie więcej czasu niż dziesięć minut. Wypił lemoniadę i odstawił szklankę na wypo­lerowany mahoniowy stolik. Wstał i wyciągnął rękę do Theo Burgessa.

- Obawiam się, że jest zbyt późno, Theo. Twoja siostrzenica ma najwyraźniej ważniejsze sprawy niż przejażdżka konna w moim towarzystwie. .Do widzenia.

I odszedł nonszalanckim krokiem, pogwizdując pod nosem.

Theo Burgess spojrzał na niego, a potem wrzasnął: - Sophia!

Ryder nie zatrzymał się. Szedł w kierunku swego konia. Usłyszał na górze jakiś hałas i spojrzał zacieka­wiony. Stała na balkonie, dobre cztery metry nad nim, a w ręku trzymała miednicę. Odskoczył, ale nie dość szybko. Spora część wody spłynęła szerokim łukiem wprost na jego głowę.

Był pewien, że usłyszał jej śmiech. Ale zaraz potem Sophie wykrzyknęła: - O Boże! Co ja zrobiłam! Och, panie Sherbrooke, jak mogłam być aż tak nieostrożna? Och, naprawdę powinnam była się rozejrzeć. Proszę mi wybaczyć, sir. Proszę wejść na górę, dam panu ręcznik. O Boże, Boże.

- Dziękuję, panno Stanton - Greville! - zawołał.

- Dobrze mi zrobi trochę wody dla ochłody.

- Natychmiast schodzę z ręcznikiem, sir – rzekła tonem fałszywej słodyczy. - I proszę mi mówić Sophie.

Odwrócił się ku werandzie i spostrzegł coś zupełna' nieoczekiwanego. Twarz Theo Burgessa wyrażała obrzydliwą podłość, a w jego jasnobrązowych oczach czaiło się coś przerażającego. Jednak zaraz to wszyst­ko zniknęło, a Burgess pomachał do Rydera ręką i szybko podszedł, wykrzykując: - Proszę usiąść, pa­nie Sherbrooke! Ach, cóż za niezdara z tej mojej siost­rzenicy! Ale z pewnością postara się to naprawić.

- Nie wątpię, że się postara.

Bezczelne babsko!

Sophie zmyła tylko najbardziej wulgarną część ma­kijażu. A twarz Rydera Sherbrooke'a lśniła czystością i kroplami wody. Sophie uśmiechnęła się do niego triumfalnie, mimo że jej słowa brzmiały przepraszają­co i miały go udobruchać. Plotła niewiarygodne bzdu­ry. Uwijała się wokół niego, proponując lemoniadę, cztery ręczniki, a może nawet pięć, skoro jest bardzo zmoczony, proponowała, że rozczesze mu włosy.

- Nie, dziękuję - rzekł w końcu Ryder. - Czuję się wystarczająco suchy. Dość tego. Mam nadzieję, że woda, którą na mnie wylałaś, nie była brudna.

Zamrugała gwałtownie. Jej twarz pobladła, a zaraz potem spłonęła rumieńcem. Zaraz jednak przybrała wyraz fałszywego smutku.

- Ach, Boże, mam nadzieję, że tak, ale sam wiesz... Dorsey z pewnością opróżniła i umyła wiadro, ale czasami bywa leniwa i zaniedbuje swoje obowiązki. Proszę zaczekać, sir. Zaraz ją zapytam. – Ale zaraz potem zmieniła taktykę. - Tylko że jeśli Dorsey nie umyła wiadra, nigdy się do tego nie przyzna.

A więc nigdy się nie dowiemy. O Boże! - Zerwała się z fotela i przybliżyła do Rydera, węsząc głośno i marszcząc nos.

Odegrała naprawdę niezłe przedstawienie. Ryder wstał.

- Powąchaj jeszcze raz, Sophio. Czujesz coś niestosownego? Nie? To doskonale. Widzę, że twoja twarz jest nieco mniej wytapetowana niż poprzednio.

Wciąż jesteś za mocno umalowana, ale nie do tego stopnia, żebym cię musiał odesłać do pokoju. A zresztą już i tak nie masz wody. Może mam teraz na głowie trochę twojego pudru? Wsiadajmy na konie, zanim zrobi się zbyt gorąco.

Stajenny przyprowadził piękną gniadą klacz z dwiema białymi skarpetkami. Klacz szturchnęła So­phie w ramię.

- Ty niedobra dziewczyno! - roześmiała się Sophie i poklepała klacz po nozdrzach. - Jesteś gotowa do galopu?

Ryder zmarszczył czoło. Zupełnie inny głos i czaru­jący śmiech.

Nie pomógł jej dosiąść konia. Sophie oczekiwała jego pomocy, ale Ryder po prostu wsiadł na swego ogiera i czekał, nawet na nią nie patrząc.

Sophie wsiadła przy pomocy chłopca stajennego. Spojrzała na Rydera z wyrazem twarzy, jaki przybie­rała jego siostra Sinjun, kiedy udawało jej się wygrać z nim w szachy.

Ryder mógłby przysiąc, że doznała szoku. Ale od­parła lodowatym tonem: - Raczej nie.

Uśmiechnęła się do niego uwodzicielsko i potrząs­nęła głową. Miała na sobie bladoniebieski strój do konnej jazdy, kapelusz także niebieski, ale ciemniejszy. Piękne pióro wdzięcznie okalało jej twarz. Ten jej ruch głowy był bardzo kobiecy i efektowny.

Sophie przycisnęła pięty do boków klaczy i ruszyła cwałem. Jechali długą i szeroką aleją prowadzącą do Camille Hall.

Bezczelna. Była kompletnie pozbawiona wstydu.

Ryder jechał za nią, zadowolony, że Sophie prowa­dzi. Zjechali na polną drogę i po niecałym kilometrze Sophie skręciła w bok, nad morze. Gdy przecięli wą­ski pas drzew mango, Ryder wstrzymał oddech. Nigdy w życiu nie widział nic równie pięknego.

Plaża ciągnęła się na wschód i znikała za zakrętem. Piasek był czysty i oślepiająco biały. Woda miała turkusowy odcień. Drzewa mango ustępowały pal­mom kokosowym, które opasywały plażę. Trwał od­pływ i mokry piasek zachwycał rozmaitymi barwami i odcieniami.

Odwróciła głowę, ale tylko na chwilę.

Wydawało mu się, że ją pokonał. Ale już po chwili wiedział, że się pomylił. Obdarzyła go pło­miennym uśmiechem. Oblizała dolną wargę i po­chyliła się ku niemu.

- Oczywiście. Myślę, Ryderze, że to będzie miłe.

Może zechcesz mi pozować. Siądę tutaj, pod palmą kokosową i powiem ci, jak masz się usadowić, żebym cię widziała we właściwej perspektywie. Napięte męskie pośladki bywają czasami zachwycające.

Dobry Boże, pomyślał, a jego oczom ukazał się widok, który tak obrazowo opisała. Zarumienił się. Prawdę powiedziawszy był czerwony jak burak.

Sophie zauważyła jego rumieniec z nieukrywaną satysfakcją. - Doprawdy, panie Sherbrooke, lepiej nie zarzucać przynęty, dopóki nie wiadomo, co można złapać na haczyk.

Udało jej się. Wygrała, choć nie było to wcale łatwe. Była tak bezwstydna, że przyprawiła go o rumieniec. Musiała się zorientować, że jest pierwszą kobietą, któ­rej się to udało, bo ten niebieskooki Anglik sprawiał wrażenie bardzo doświadczonego. Doświadczonego i cynicznego, a także bardzo pewnego siebie. Ale So­phie doskonale wiedziała, co mówi, bo za pierwszym razem, kiedy zabrała do chaty lorda Davida Lochridge'a, był prawie zupełnie pijany. Zdjął ubranie, aby pokazać, że jego ciało jest silne i umięśnione, znacznie ładniejsze od ciała starego Olivera Sussona. Był prze­konany, że kiedy je zobaczy, odrzuci innych mężczyzn. Przybierał rozmaite pozy, napinając pośladki, stąd wie­działa, co mówi Ryderowi Sherbrooke.

Ryder był wściekły na siebie. Był tak zły, że miał ochotę wyć. Chciał zsiąść z konia i sam wymierzyć sobie kopniaka. Ale nie uczynił tego. Nie mógł po­zwolić, by miała nad nim przewagę. A miała ją. I on musiał ją tej przewagi pozbawić. Nie mógł znieść, że kobieta, przeklęta nierządnica, mogła go tak prześcignąć.

- Zrobię to z przyjemnością, Sophio – powiedział wreszcie. - Nigdy dotąd nie złowiłem rekina ani piranii. Może teraz mam na haczyku anioła morskiego, a wiadomo, że są one bardzo smaczne.

Uśmiechnął się do niej znacząco, ale panna Stanton - Greville nie raczyła na niego spojrzeć. Uniosła brew i Ryder był pewien, że nie zrozumiała jego alu­zji. Nie, niemożliwe, tylko się z nim drażni, tym ra­zem udając niewiniątko.

Wybuchnęła śmiechem.

Ryder pojechał jej śladem, wystawiając twarz na powiew od morza. Był zły na siebie. Nie na nią. Ona po prostu taka jest. Ale właściwie nie wiedział jaka.

Sophie zatrzymała konia, zsiadła i rozprostowała spódnice. Poprowadziła Rydera wąską ścieżką wśród skał i kamieni. Wzdłuż ścieżki rosły poskręcane krze­wy .Wreszcie, gdy obydwoje mieli już dość upału, So­phie zatrzymała się i wskazała wąską szczelinę w zbo­czu naprzeciw. Ryder zajrzał do pieczary.

Ryder przypomniał sobie nagle, jak opowiadał bra­tu, że będąc kiedyś z kobietą, zapomniał jak się nazy­wa, pamiętał tylko ogromną przyjemność. Zarumienił się jeszcze raz. Miał nadzieję, że Sophie tego nie za­uważyła. Niech ją licho.

Nie wyglądała na ani trochę zakłopotaną. Wygląda­ła na rozzłoszczoną. Ryder uśmiechnął się.

- Wracamy do naszych koni? A propos, czy konie mogą się spiec na słońcu?

Sophie roześmiała się.

Było późne popołudnie. Sophie siedziała w swojej sypialni. Miała na sobie tylko lekką bieliznę, bo pano­wał wielki upał. Siedziała spokojnie w wyplatanym fotelu przed otwartym balkonem wychodzącym na morze. Czuła się zdruzgotana.

Nie udało jej się zapanować nad Ryderem Sherbrooke'em. Był zupełnie inny niż wszyscy dotychczas poznani mężczyźni, których uwodziła i którymi mani­pulowała. Prawda, że go zaskoczyła, ale tylko dlatego, że dotychczas nie spotkał kobiety, która wyrażałaby się równie bezwstydnie. Jednak szybko zaczął się do tego przyzwyczajać.

Co ma teraz robić?

Wiedziała, że wuj wszedł do pokoju, mimo że nie usłyszała, jak otwierał drzwi.

- Opowiedz mi, co zaszło?

Nie odwróciła się.

- Jeździliśmy konno - powiedziała obojętnie.

- Pokazałam mu Plażę Penelopy i jedną z pieczar. To mężczyzna, wuju, ale całkiem niepodobny do innych. Nie usiłował mnie pocałować, ale mówił otwarcie o sprawach związanych z seksem.

- Uwiedziesz go. Może jutro w nocy.

Teraz się obejrzała. Wuj siedział na jej łóżku, opar­ty plecami o wezgłowie. Z twarzą przesłoniętą moskitierą przez chwilę, jedną krótką chwilę, sprawiał wrażenie dobrego, miłego i łagodnego - takiego, ja­kim się pokazywał obcym.

- Nie rozumiesz mnie. On robi to, na co ma ochotę.

To on mi powie, kiedy zechce pójść ze mną do łóżka.

Mogłabym spacerować przed nim nago, a on tylko by się uśmiechał, może powiedziałby coś bezwstydnego i odszedł, o ile nie byłby pewien, że całkowicie nade mną panuje. Moja reakcja nic by go nie obchodziła.

Theo Burgess zmarszczył czoło. Miała rację. Roz­mawiał z Ryderem dość długo, by rozumieć, co So­phie miała na myśli.

- W porządku - powiedział wstając. - W takim razie zwabimy go do chaty innym sposobem.

Milczała. Nagle poczuła się zmęczona i zmarznięta. - Mówił coś o swojej ranie? Potrząsnęła głową.

- Nie jest głupcem. Prawdopodobnie rozpytywał wokoło, kto dobrze strzela z łuku. Igra sobie, ale tylko ja i ty znamy reguły.

Sophie nienawidziła tych reguł. To były jego regu­ły, nie jej.

Tego wieczoru miała powiedzieć lordowi Davidowi Lochridge, że nie chce więcej mieć z nim nic wspól­nego. Nie miała pojęcia, jak ma to uczynić, bo David był młody i zadowolony z siebie, i Sophie wiedziała, że nie będzie sobie umiał wyobrazić, iż ktoś może go nie pragnąć, mimo że jest taki wspaniały.

Theo Burgess wpadł na pomysł, jak ma to zrobić. Po raz pierwszy od długiego czasu Sophie roze­śmiała się.

*

Było bardzo późno. Sophie przyszła do chaty. Koń Davida stał przywiązany do drzewa. Kiedy weszła do środka, David uniósł szklankę z rumowym ponczem. Nie wyglądał na pijanego, a to ułatwiłoby jej sprawę.

Zerwał się, żeby ją uściskać. Odsunęła się od niego tanecznym krokiem i ze śmiechem zasłoniła rękami.

- Stałaś się bardzo dziwna. Dlaczego mamy rozmawiać?

- Mam ci coś do powiedzenia. Musisz poznać prawdę, ponieważ bardzo mi na tobie zależy. Nie chcę ci sprawić przykrości i nie chcę, żebyś się złościł, tak jak inni, którym to powiedziałam.

Lord David wypił resztę ponczu.

- A więc to jest ta rozmowa. Bardzo ciekawe. Co masz na myśli, Sophie?

- Syfilis. Nie ma co do tego wątpliwości.

- Do kaduka! Nie zaraziłaś się ode mnie!

Potoczył dzikim wzrokiem po małej chatce, w któ­rej w ciągu ostatnich dwóch miesięcy spędził co naj­mniej dziesięć nocy. Spojrzał na Sophie i pomyślał o wszystkich dziwnych snach i fantazjach, które mie­wał, gdy był dość trzeźwy, aby je zapamiętać. Ale teraz te fantazje nie miały znaczenia. Jezu! Syfilis!

Patrzyła, jak wciska na głowę kapelusz. Wybiegł w pośpiechu z chaty i pogalopował przed siebie, jakby go gonił sam zielony wąż. Wuj Theo nie pomyli! się.

Zastanawiała się, czy wuj nie pomylił się także co do jego późniejszej reakcji.

- Nie powie nikomu ani słowa - powiedział. – Nie musimy się o to martwić. Nie zechce się narazić na śmieszność. A kiedy się przekona, że nie złapał choroby, będzie spoglądał na innych z uśmiechem wyższości i życzył im jak najgorzej. Taki ma charakter.

- Jest takim typem mężczyzny - powiedziała Sophie.

Zanim zasnęła, zastanawiała się, jak by zareagował Ryder, gdyby mu powiedziała, że jest chora na syfilis. Przyszło jej do głowy, że prawdopodobnie przyjrzałby się jej twarzy, a potem zechciałby osobiście zbadać całą resztę.

Był innym typem mężczyzny.

ROZDZIAŁ 4

Następnego ranka, po powrocie z Montego Bay, Emil powiedział Ryderowi, że lord David Lochridge przestał być jednym z kochanków Sophii Stanton - Greville.

Ryder zastanawiał się przez dłuższą chwilę. W koń­cu powiedział bardzo stanowczym tonem: - W pierw­szej chwili można by tak pomyśleć. Jednak wciąż nie mogę uwierzyć, by zachowała się aż tak demonstra­cyjnie. Jest w gruncie rzeczy subtelną kobietą, a co ważniejsze, nie jest głupia. Można jej zarzucić wiele rzeczy, ale nie głupotę.

- Tak. Zastanawiam się tylko, dlaczego odepchnęła lorda Davida?

- Być może - odparł Ryder, głaszcząc się po brodzie - przestał jej już być potrzebny.

To mówiąc, przypomniał sobie, jak sam jej powie­dział, że nie ma zamiaru być jednym z wielu odwie­dzających jej łóżko. Że będzie jedynym. Pokręcił gło­wą. Nie, to niemożliwe. A jednak bardzo interesujące.

- Tak. On i jeszcze kilka osób. Ostrzegli mnie również, abym go unikał. To interesujące, Emilu. A więc skutek jest taki, że Charles musi opuścić Jamajkę, a przedtem sprzedać plantację, która dziw­nym zbiegiem okoliczności położona jest obok Camille Hall. A pan Theodore Burgess kupuje tę plantację, ponieważ jest takim dobrym, współczują­cym człowiekiem. Ciekaw jestem, ile za nią płaci Grammondowi?

Emil obejrzał się i zmarszczył brwi.

- O co chodzi, Coco?

Dziewczyna przybliżyła się i utkwiła wzrok w bo­sych stopach. - Ja... ja muszę z panem pomówić. Przepraszam, to ważne.

Emil zwrócił się do Rydera: - Zazwyczaj nie od­zywa się ani słowem, więc musi to być coś naprawdę ważnego. Przepraszam na chwilę.

Ryder zastanawiał się, czego chce gospodyni Emi­la. A potem poczuł wielką ociężałość. Zaczął marzyć o tym, by znaleźć się nago w zaspie śnieżnej na sa­mym szczycie Ben Nevis i tarzać się w niej, tarzać, aż do zamarznięcia. Pomyślał z sentymentem o gęstej mgle, która przenika go chłodem aż do szpiku kości, podczas gdy on idzie ulicą Świętego Jakuba. Nawet londyńska paskudna i dokuczliwa mżawka, ściekająca za kołnierz, wydała mu się w tej chwili pociągająca.

Zastanawiał się dlaczego Sophia Stanton - Greville odprawiła lorda Davida Lochridge'a. Wydawało mu się, że rozumie, dlaczego najpierw uczyniła go swoim kochankiem. Rozmyślał o tym, w jaki sposób będzie mógł sprawdzić, czyjego domysły są zgodne z praw­dą. Ale przede wszystkim zastanawiało go, dlaczego został wybrany na następnego kochanka Sophii.

*

Theo Burgess był blady z wściekłości.

Podszedł do niej, rozejrzał się naokoło i stwierdzi­wszy, że nikogo nie ma, uderzył dziewczynę. Zato­czyła się do tyłu i upadła. Nie ruszała się.

Sophie wstała. Tym razem była przygotowana na uderzenie, ale i tak cios wymierzony w żebra powalił ją na kolana. Nowe sińce, i to właśnie wtedy, gdy poprze­dnie zaczęły znikać. Zadrżała z bólu i wściekłości.

- Teraz mam pewność, że mnie zrozumiałaś.

Ubierz się i umaluj. Jesteś blada i masz niezdrową cerę. Lekkie klepnięcie, które ci wymierzyłem, może ci trochę zeszpecić twarz. Zamaluj ślady. A teraz się pośpiesz.

Półtorej godziny później, gdy trzej mężczyźni za­siadali do lunchu, James zaanonsował przybycie pan­ny Sophii Stanton - Greville.

Emil rzucił Ryderowi pytające spojrzenie. Ryder zmarszczył brwi. Nie myślał, że przyjedzie tu do nie­go. To nie było w jej stylu, przynajmniej on się czegoś takiego nie spodziewał. Coś się musiało wydarzyć. Albo ktoś ją do tego zmusił.

Samuel Grayson uśmiechnął się z zadowoleniem i zatarł dłonie.

- Wprowadź ją, James.

Kiedy weszła do jadalni w jasnożółtym kostiumie do konnej jazdy i leciutko podmalowana, oczy Rydera rozbłysły. Wiedział, że nie mogła całkowicie zrezyg­nować z makijażu, bo to oznaczałoby całkowite pod­porządkowanie się jego życzeniom. Sophie mogła przegrać bitwę, ale nie wojnę.

Była wesoła i czarująca. Sprytnie i z niewiarygodną odwagą igrała z naiwnością Samuela Graysona. Posy­łała Ryderowi powłóczyste spojrzenia, naprawdę bar­dzo uwodzicielskie. Emila lekceważyła. Chętnie przy­jęła zaproszenie Samuela i zgodziła się zjeść lunch w ich towarzystwie.

Ryder siedział i z zadowoleniem podziwiał jej przedstawienie. Nie miał zamiaru podejmować gry, dopóki nie znajdzie się z nią sam na sam. I naprawdę tego chciał.

Pod koniec posiłku Sophie wstała i uśmiechając się do Rydera, oznajmiła: - Przybyłam tu, aby zaprosić pana Sherbrooke'a do zwiedzenia interesującej pie­czary, którą właśnie odkrył jeden z naszych niewol­ników. Jest znacznie większa od tej, którą pokazałam mu na Plaży Penelopy i nie jest taka chłodna i wilgot­na, ponieważ ma szersze wejście, dzięki czemu wpada do niej światło słoneczne.

- Będziesz czarującą przewodniczką, moja droga - powiedział Samuel Grayson głosem tak pełnym zachwytu, że Ryder poczuł mdłości. - Ryder zazwyczaj unika słońca o tej porze dnia. Nie przywykł jeszcze do tutejszych upałów.

- Może jednak pan Sherbrooke znajdzie w sobie dość siły ciała i ducha, by znieść upał, gdy nagrodą ma być zachwycająca jaskinia.

Ryder od razu wyczuł, że Sophie usiłuje zarzucić przynętę. Chodziło wszakże o potwierdzenie jego męskości. Spodziewała się, że bez wahania połknie haczyk.

Sophie zaparło dech. Wymykał jej się niczym ośliz­gły węgorz.

Emil zaczął się śmiać. Jego ojciec obrócił się na pięcie i popędził za panną Stanton - Grevilie.

- Zapędziłeś ją w kozi róg, Ryderze. Myślę, że coś takiego nie spotkało jej nigdy dotąd.

Sophie nie wiedziała, co robić. Pozwoliła, aby mały niewolnik posadził ją na końskim grzbiecie. Siedziała w siodle i bezmyślnie patrzyła przed siebie. Co ma robić?

Nie może po prostu wrócić do Camille Hall, ponie­waż wuj Theo domyśliłby się, że poniosła porażkę. Zadrżała na myśl o tym, jakie miałoby to konsekwen­cje. Nieświadomie dotknęła palcami policzka. Spuchł od uderzenia. Puder zamaskował siniec, ale nie zatarł wspomnienia bólu i upokorzenia. Miała ochotę wy­krzyczeć temu układnemu łajdakowi Ryderowi Sherb­rooke, że nie maluje twarzy, aby wyglądać jak kokota. Nosi makijaż, aby ukryć sińce. Przynajmniej tak właś­nie było, dopóki wuj Theo nie uznał, że umalowana jak nierządnica wygląda bardziej światowo i uwodzi­cielsko. Oczywiście zrozumiał także, że kiedy jej twarz pokrywa gruba warstwa kosmetyków, może ją częściej i mocniej bijać.

Nie miała wyboru. Musi pojechać na plażę i po­włóczyć się tam przed powrotem do domu. A potem okłamie wuja. Powie, że Ryder Sherbrooke całował ją i powiedział, że jej pragnie. Ale w takim razie, dlacze­go nie chciał od razu udać się z nią do chaty? Według wuja pocałunek oznaczał natychmiastowe pójście do łóżka. Wiedziała z doświadczenia, że wuj ma rację. Nie będzie sobie tym zaprzątała głowy. Wymyśli coś w razie potrzeby.

Powziąwszy decyzję, Sophie skierowała klacz ku Plaży Monmouth, położonej półtora kilometra na wschód od Plaży Penelopy. Plaża była pokryta okruchami skał. Piasek, był brudnobrązowy. Jaskinia rze­czywiście istniała - jeden z niewolników odkrył ją zaledwie wczoraj. Klacz starannie wybierała drogę między skalami, unikając kałuż po odpływie i poła­manych pni drzew.

Sophie wcale nie miała ochoty jechać do tej prze­klętej jaskini. Wstrzymała konia, zsiadła i rozejrzała się dookoła. Rozłożyła koc pod palmą kokosową i usiadła w cieniu. Wpatrywała się w lśniące morze. Wspominała, jak przed czterema laty po raz ostatni widziała swoich rodziców.

Jej matka była kobietą o silnej woli, pięknej twarzy i pełnej figurze. Na imię miała Corinna. Bardzo kochała swoje dzieci i dlatego nie chciała zabrać ich w podróż do Ameryki. Uważała, że to zbyt niebezpieczne.

Ojciec lekceważył jej obawy, ale nie miał tak silne­go charakteru jak matka i dlatego Sophie i Jeremy po utonięciu rodziców zostali zabrani z Fowey w Kornwalii na Jamajkę, do wuja Theo. Sophie doskonale pamiętała swój smutek i wdzięczność dla wuja. Wtedy go kochała.

Miała nadzieję, że rodzice umarli szybko. Nawet teraz, po czterech latach, wciąż się o to modliła. W ja­kiś sposób po prostu wiedziała, że matka do ostatnich chwil opiekowała się ojcem. Taka już była. Sophie zamknęła oczy i poczuła na twarzy chłodny powiew od morza. Zsunęła żakiet do konnej jazdy i rozpięła guziki lnianej bluzki. Zdjęła kapelusz i ułożyła go na żakiecie, wygładziwszy skręcone pióro.

Po kilku minutach usnęła.

Ryder uśmiechnął się, zauważywszy jej klacz. A więc mimo wszystko Sophie przyjechała na plażę. Może ta jaskinia rzeczywiście była tego warta. Potem dostrzegł Sophie, opartą o kokosowe drzewo, pogrą­żoną w głębokim śnie.

Pomimo wilgotnego upału tutaj na plaży, w cieniu, było chłodniej. Ryder zsiadł i przywiązał swego ogie­ra przy kępie trawy, tak aby mógł się paść.

Stanął nad Sophie i przyglądał się jej nieruchomej twarzy. Stwierdził, że mimo makijażu wygląda bardzo młodo. Naprawdę bardzo młodo. Dlaczego, zasta­nawiał się, dlaczego chodzi do łóżka z tymi męż­czyznami?

A teraz zapragnęła jego.

Cichutko przyklęknął obok. Bardzo ostrożnie i po­woli rozpiął guziki jej bluzki. Pod spodem miała najzwyklejszą batystową koszulkę. Bez żadnych mar­szczeń ani koronek. Marszcząc czoło, rozpiął wszyst­kie guziki.

Nie mógł jednak zdjąć bluzki, bo była wsunięta pod spódnicę do konnej jazdy. Nie chciał budzić Sophie.

Zsunął bluzkę ile się dało, a następnie wyciągnął z kieszeni nóż i rozciął koszulkę. Ach, pomyślał od­suwając cieniutki materiał, te jej piersi.

Były piękne. Sophie poruszyła się we śnie, lecz spała dalej.

Ryder odczekał kilka minut, a potem ostrożnie przesunął Sophie, tak aby nie opierała się o pień drze­wa i leżała płasko na plecach. Czekał dalej w nadziei, że się nie obudzi. Sophie przewróciła się na bok i jęk­nęła, a potem znów ułożyła się na wznak. Ryder z uśmiechem zajął się jej spódnicą. Podwinął ją aż do pół uda, tam gdzie znajdowały się podwiązki. Bardzo ładne nogi, pomyślał, długie i kształtne.

Przyglądając się jej nogom, ułożył się obok i cze­kał, aż Sophie się obudzi.

Nie był pewien, jakiej się spodziewa reakcji. Przy­puszczał, że obudziwszy się, spojrzy na niego i otworzy ramiona. Czekał wyobrażając sobie, że wsunie dłoń pomiędzy jej uda, aby dotknąć intymnego miejs­ca, a ona będzie spragniona i zacznie go błagać, aby ją natychmiast posiadł. Spojrzał na jej usta.

Obudziła się i z jej ślicznych usteczek wydobył się prawdziwy wrzask, głośny, pełen zawstydzenia i szczerego przerażenia. Wrzask przeszedł w pisk, a potem w westchnienie.

Ryder usiadł. Spoglądała to na niego, to na swoje nagie piersi i odsłonięte nogi.

- Nie, nie! To nieprawda! To przeklęte kłamstwa!

Sophie poczerwieniała i bełkotała z przejęcia.

Ryder zmarszczył czoło. Tego się nie spodziewał. Gdzie się podziały jej zalotne uśmiechy, jej bez­wstydne, kuszące odzywki. Patrzył, jak się opa­nowuje, jak na jej usta wraca ten przeklęty, chło­dny uśmiech.

Sophie myślała: Czy zauważył sińce na żebrach? Dobry Boże, nie.

Doszła do siebie. Powoli, uśmiechając się kusząco, naciągnęła koszulę na piersi i zapięła bluzkę. Jej nogi cały czas pozostały odkryte.

Wstała i spojrzała na Rydera. Wygładziła spódnicę i podparła się pod boki.

- Wiesz, o co chodzi. Więc dlaczego?

Wzruszyła ramionami i odwróciła się od niego.

Spojrzała na morze. Przez dłuższą chwilę milczała.

W końcu znów się zwróciła do Rydera. Przybrała maskę flirciarki.

- Znudził mi się. Był chłopcem w ciele mężczyzny.

Dbał wyłącznie o własną przyjemność. Zmęczył mnie, to wszystko.

Sophie milcząco wzruszyła ramionami.

- Pozwól, Sophio, że ci coś powiem - Ryder roześmiał się. - Jesteś ładna, nawet z tym okropnym makijażem. Ale zrozum, sypiałem z wieloma kobietami, których uroda znacznie przewyższała twoją. Z tego, co zobaczyłem, ciało masz także niezłe. Ja jednak nie zamierzam dać się wciągnąć w twoją grę. Nic będę czekał w kolejce, podczas gdy ty będziesz rozsuwać nogi dla wszystkich mężczyzn w okolicy. Nie jestem nieopanowanym młodzikiem, który rzuca się na każdą samiczkę. Jestem mężczyzną, Sophio, i od lat zachowuję się, jak mężczyźnie przystoi.

Zauważył, że jest na niego zła. Potem niepewna, jak ma zareagować. Wreszcie jednak odpowiedziała tym swoim drwiącym uśmieszkiem.

- Tak.

Ryder wiedział, że Sophie nie odsłoni się całko­wicie, jeżeli on nie zrobi czegoś zupełnie nieocze­kiwanego, jak przecięcie jej koszulki lub zadarcie spódnicy.

Wstał. Nie odzywał się, tylko na nią patrzył. Chwy­cił ją za ramiona i przyciągnął do siebie.

- A może ja nie chcę trafić do tego samego łóżka, przez które przeszło już tylu mężczyzn. Może chcę zakosztować ciebie już teraz, tutaj.

Chciał ją pocałować, ale odsunęła twarz i jego usta musnęły tylko jej brodę.

Uśmiechnął się. Chwycił ją za pośladki i uniósł do góry, przyciskając jej brzuch do swego podbrzusza. Miał wzwód i wiedział, że ona to poczuje.

- Puść mnie, Ryderze.

Jej głos brzmiał spokojnie. Ryder nie przestawał się uśmiechać.

- Z drugiej strony nie jestem jednak pewien, czy chcę w ciebie wejść już teraz - powiedział prosto w jej usta. - Może wolę ci odpłacić pięknym za nadobne. Może zechcę cię ukarać. Tak, właśnie na to mam ochotę.

Zaniósł ją nad samą wodę. Wiedziała, co zamierza i zaczęła się wyrywać. Ze śmiechem wszedł do wody. Szedł naprzód, dopóki woda nie sięgnęła mu połowy uda.

Sophie krzyczała, bijąc pięściami w jego klatkę piersiową, barki i ramiona.

Podniósł ją wysoko w górę i odrzucił na głębszą wodę. Spadła na plecy, trzepocząc rękami. Szła na dno jak kamień.

- Masz, diablico! - krzyknął, gdy wynurzyła głowę. Kasztanowe włosy lepiły się do twarzy i ramion.

- Nie atakuj mnie więcej!

Roześmiał się i ruszył w stronę konia.

- Mówię poważnie, Sophio. Zazwyczaj bywam dżentelmenem, chyba że ktoś źle mnie potraktuje.

Zrozum, nie pozwolę na twoje sztuczki.

Wychodziła na brzeg. Nasiąknięta spódnica prze­ważała ją to na prawo, to na lewo. Trafiła stopą na zagłębienie i runęła na twarz. Odzyskała równowagę i wstała, wygrażając mu pięścią. Ryder siedział już na koniu i odjeżdżał wzdłuż plaży. Nie przestawał się śmiać.

Zatrzymał się i Sophie usłyszała, jak krzyknął przez ramię: - Dziś wieczorem. O dziewiątej. Nie spóźnij się! Ach, i dobrze wywietrz chatę!

Sophie chodziła w tę i z powrotem, świadoma, że wuj przygląda się jej kątem oka. W końcu powiedzia­ła: - Boję się go.

- Tak - powiedziała, pragnąc upaść i umrzeć.

Tylko że wtedy Jeremy pozostałby sam.

Wyprostowała się, ale strach nie mijał. Musi się opanować i zacząć manipulować Ryderem. Była w tym dobra, bo miała spryt i Bóg jeden wie jak wielkie doświadczenie.

Punktualnie o dziewiątej na schodkach chaty poja­wiło się światło. Sophie otworzyła drzwi. Na progu, uśmiechając się leniwie, stał Ryder.

- Twoje wysiłki, by wyglądać uwodzicielsko, nie są bezskuteczne - powiedział, wchodząc do chaty - mimo że wściekła czerwień to nie jest twój kolor.

Lepiej nadawałby się jasnozielony. Aby uniknąć kpin, powinnaś się wystrzegać wszelkich odcieni bieli. Nie pochwalam także fiszbinów, które unoszą ci piersi. Kobieta ma biust albo go nie ma. Znający się na rzeczy mężczyzna nie da się nabrać. Ale nauczysz się. Podejdź do światła, żebym mógł zobaczyć twoją twarz.

Sophie posłusznie spełniła jego polecenie. Miała ra­cję, że się go obawiała.

Chwycił ją pod brodę i uniósł twarz do światła.

- Och, nie ma makijażu lub co najwyżej tylko odrobina. Cieszę się, że usiłujesz wypełnić moje życzenia. Rozbierzesz się teraz, czy mamy chwilę porozmawiać? Kto jest twoim ulubionym filozofem?

Och, widzę po minie, że przeczytałaś dzieła wielkich myślicieli z różnych okresów. Wybierzmy coś z drugiej połowy ubiegłego wieku. Z Francji.

Stanęła obok wyplatanego fotela.

Sophie odwróciła się od niego i szybko nalała mu rumowego ponczu.

Ryder uniósł szklankę i wypił poncz. Był przepysz­ny, zimny i słodki. Nie zdawał sobie sprawy, że tak bardzo chce mu się pić. Nic przepadał za rumem, ale ten poncz smakował inaczej. Wypił jeszcze jedną szklankę. Napój był wspaniały.

- Uważam, że Rousseau jest miłym człowiekiem, który jak najlepiej życzy i mężczyznom, i kobietom.

Pisze, że powinniśmy porzucić nikczemność i dekadencję światowego żywota i powrócić do prostego ży­cia, do natury.

- O ile pamiętam, kwestia powrotu do natury została sformułowana później.

Ryder wypił jeszcze trochę ponczu. Smakował mu bardziej niż wszystko, co pijał dotychczas i łatwo przechodził przez gardło. Opróżnił szklankę i podał Sophie. Nalała mu jeszcze.

- Uważam, że facet miał źle w głowie. Powinien był nauczać, że mężczyźni mają panować nad kobietami, bo w przeciwnym razie utracą sens własnego istnienia. Kobiety panują nad mężczyznami w dziedzinie seksu. Im bardziej wprawna kobieta, tym niebezpieczniejsza. Na przykład ty, Sophio. Zastanawiam się, czego ode mnie chcesz. Zastanawiam się, co takiego posiadam, że budzi to twoją żądzę.

Poza ciałem, oczywiście. Jestem jednym z Sherbrooke'ów, a moja rodzina posiada tutaj plantację, ale...

- Ryder zamilkł.

Nagle poczuł miłe ciepło. Był odprężony, ale czuł wzrastające pożądanie. Sophie wydawała mu się słod­ka i łagodna, i tak mu się starała przypodobać. Teraz wyciągała do niego ramiona, mówiła, ale on jej nie rozumiał, co było dziwne, ale się tym nie przejmował. Wypił resztkę ponczu, wstał z fotela i podszedł do Sophie. Przyciągnął do siebie i zaczął całować. Miała ciepły i słodki oddech, podawała mu rozchylone usta. Gładził jej plecy, a potem ujął za pośladki. Uniósł ją tak, jak na plaży i jęknął z zachwytu.

Odsunął ją na chwilę i zaczął zsuwać suknię z ra­mion Sophie.

Roześmiała się łagodnie i słodko. Odepchnęła jego dłonie.

- Nie, Ryderze. Drzesz suknię, a jest uszyta z bardzo drogiego materiału. Kazałam ją uszyć specjalnie dla ciebie. Przykro mi, że kolor ci się nie spodobał. Następna będzie w odcieniu zieleni. A teraz pozwól, że zdejmę ją sama. Usiądź i patrz na mnie. Powiedz co chcesz, żebym robiła. Oto szklanka ponczu, żebyś się ochłodził, patrząc jak się rozbieram.

Ryder wypił łyk rumu. Odchylił głowę na poręcz fotela. Patrzył, jak Sophie staje naprzeciw niego i roz­pina guziki czerwonej sukni.

I to była ostatnia rzecz, jaką zapamiętał z owego wieczoru.

Podszedł do Rydera i dokładnie go obejrzał.

- Tak. Doskonale. Nie wychodź, Sophio. Chcę, żebyś go zobaczyła. Możliwe, że jeśli jest taki, za jakiego go uważasz, zechce cię wypytywać. Więc musisz być przygotowana. Musisz wiedzieć, czy ma jakieś myszki, znamiona lub inne znaki szczególne.

Cofnęła się, a wuj ułożył Rydera na dużym łóżku, zaścielonym jedwabnym prześcieradłem. Zręcznie go rozebrał, bo miał w tym duże doświadczenie. Kiedy Ryder leżał rozciągnięty na wznak i zupełnie nagi, wuj roześmiał się.

- Dobry Boże, on wciąż ma wzwód. Spójrz na niego, Sophio. Czyż nie mówiłem, że to wspaniały egzemplarz?

Nie miała ochoty, ale spojrzała. Uznała, że jest pię­kny, gładki i umięśniony, z brązowymi włosami pora­stającymi pierś, o wąskiej talii i płaskim brzuchu, ale jego członek był przerażający. Gruby i twardy. Wuj Theo przewrócił go na brzuch. Ciało miał delikatne, plecy smukłe, mięśnie silne i jędrne. Nie miał żadnych myszek ani innych znamion.

Wuj Theo odwrócił go z powrotem na wznak.

- Jest gotowy, bo spodziewał się, że cię posiądzie.

- Odwrócił się i zawołał: - Dahlia! Przyjdź tu, dziewczyno!

Do chaty weszła bardzo piękna, młoda dziewczyna. Miała nie więcej niż szesnaście lat, brązową skórę i czarne oczy. Zbliżyła się do łóżka i spojrzała na nagiego mężczyznę.

- No, może nie aż taki - powiedziała Dahlia.

Zrzuciła suknię. Pod spodem była zupełnie naga. Piersi miała bardzo duże i obwisłe, biodra okrągłe i zwarte. Sophie odwróciła się, ale wuj Theo chwycił ją za rękę.

Słyszała, że Dahlia śmieje się cicho i mówi uszczę­śliwionym tonem: - Spójrz tylko, jak rośnie, a zaled­wie musnęłam go palcami! O tak, panie. To piękny chłopak. Prawdziwy przysmak.

Sophie upadła na kolana. Poczuła mdłości, ale nie zwymiotowała. Już dawno przestała wymiotować. Z początku tak, ale nie teraz. Minęło zbyt wiele czasu. Zbyt wiele widziała. Objęła się ramionami i zaczęła kołysać do tyłu i do przodu.

Słyszała, jak Dahlia krzyczy w chacie, słyszała jej śmiech i jęki. Słyszała, jak zachęca Rydera, by wszedł w nią głębiej, aby pieścił jej piersi. Zastanawiała się, czy wuj Theo stoi nad nimi i patrzy. Wiedziała, że robił tak wcześniej. Zastanawiała się, czy sypiał z Da­hlia. A potem usłyszała Rydera. Jęczał i krzyczał. O Boże, tego już zbyt wiele.

Uciekła.

ROZDZIAŁ 5

Ryder powoli się budził. Jego pierwszą reakcją było niedowierzanie, bo czuł się jednocześnie pija­ny i zaspokojony. Czuł się także dziwnie odprężo­ny, ale lekko nieprzytomny. Wiedział, że to już ra­nek. A on był pijany? Nigdy w życiu nie był pija­ny po przebudzeniu. To wszystko nie miało sensu. W owej chwili wszystko wydawało mu się pozba­wione sensu.

Usiadł na tym nieznanym łóżku i zakrył twarz ręka­mi, próbując zrozumieć. Spostrzegł, że jest nagi i wte­dy przypomniał sobie, gdzie się znajduje i co robił w tym łóżku przez większość nocy. Powinien być cał­kowicie wyczerpany, ale nie był.

Spędził w tym łóżku noc z Sophią Stanton - Greville.

Boże, ona była wprost niewiarygodna, a jej umieję­tności przewyższały wszystko, czegokolwiek dotych­czas zaznał. Powoli wstał i potrząsnął głową, żeby oprzytomnieć. W drzwiach ukazała się stara niewol­nica i uśmiechając się bezzębnymi ustami, powiedzia­ła: - Dzień dobry, panu. Piękny ranek.

Ryder chciał się okryć, ale kobieta pokręciła głową. Nic jej nie obchodziło, czy widzi go w bonżurce, czy zupełnie nagiego.

Przygotowała mu kąpiel i śniadanie.

Sophia zgodnie ze swoim zwyczajem odeszła.

Był po prostu jednym z wielu. Nie zależało jej na nim. Dziwne, ale to go zabolało i rozgniewało. Usiadł w wannie. Starał się odtworzyć wydarzenia minionej nocy, ale większość szczegółów umykała mu i to go dziwiło. Pamiętał, że ją najpierw całował, a potem ona z wielkim znawstwem pieściła go ustami. Zadrżał z rozkoszy na to wspomnienie. Pamiętał, że ujeżdżała go mocno i szybko, a on trzymał jej wielkie piersi, pieścił je i unosił, a szczytując wył jak dziki człowiek.

Ona także krzyczała. I przemawiała do niego, za­chęcała go, mówiła, co lubi. Dobrze pamiętał jej miękki i głęboki głos. Pamiętał jej piersi w swoich dłoniach i ich ciężar, gdy się nad nim nachylała.

Ryder nie przypominał sobie, by ją pieścił. I to było dziwne, bo nie okłamał jej mówiąc, że jest doskona­łym kochankiem. Nigdy nie pozostawiał kobiety nie­zaspokojonej. Ale nie, nie całował jej intymnego miejsca. To ona go całowała. Nie pamiętał też, by całował ją w usta, tylko na samym początku. I to także było dziwne, bo Ryder przepadał za pocałunkami. Lu­bił wsuwać język do ust kobiet i lizać je. Lubił je tulić i głaskać po całym ciele.

Dlaczego jej nie całował? Czy była tak zepsuta, że do orgazmu wystarczyło jej czuć go wewnątrz siebie? Nie pieścił jej palcami, a przynajmniej nie przypominał sobie, by to robił. Jeszcze raz potrząs­nął głową. Wciąż czuł się lekko pijany i nienawidził tego stanu.

Wstał, a stara niewolnica podała mu ręcznik. Wcale nie interesowała się jego ciałem. Jego gniew wzrósł na samą myśl, że jest przyzwyczajona do oglądania na­gich mężczyzn, mężczyzn Sophii Stanton - Greville, dlatego w ogóle nie przejmuje się ich nagością.

Włożył świeżo wyprasowane ubranie. Dobry Boże, ta kobieta myślała o wszystkim. Zjadł świeże owoce i ciepły chleb. Odmówił, gdy niewolnica zapropono­wała mu poncz. Wzdrygnął się widząc, że sama wypi­ła przeznaczoną dla niego porcję. Przekonał się, że tu nie można pić.

Wychodząc, spojrzał na łóżko. Było teraz starannie zaścielone, jednak w chacie wciąż cuchnęło seksem.

Nienawidził samego siebie. Ona prawdopodobnie cały czas panowała nad sytuacją. Przypomniał sobie, jak krzyczała z rozkoszy i zaczął się zastanawiać, czy nie udawała. Nie był pewien. A przecież znal kobiety. Dotychczas żadnej nie udało się go oszukać. Ale z So­phią wszystko było możliwe. Wtedy przypomniał sobie poncz, który wypił zaraz po przybyciu do chaty. Był tak pyszny, chłodny i orzeźwiający, a potem pamiętał już tylko ciepło, wzwód, żądzę i dziki seks, który trwał i trwał, aż w końcu Ryder padł jak żołnierz w boju.

Podszedł do konia. Pod mangowcem siedział Emil i żuł źdźbło trawy.

Emil o nic go nie pytał. Ryder już wytrzeźwiał. Myślał jasno, aż do bólu. Przypominał sobie nowe szczegóły. Jak galopowała na nim, doprowadzając go do dzikich wrzasków.

Coś tu nie grało. Coś było bardzo nie w porządku. Marszcząc czoło, dojechał do alei prowadzącej do Kimberly Hall. Usłyszał rytmiczny pomruk - to śpie­wali pracujący na polu niewolnicy.

- O co ci chodzi?

Emil miał się na baczności. Nie chciał nazwać Sophii Stanton - Greville rozpustnicą, bo być może przypadła Ryderowi do gustu. Zachowywał się dy­plomatycznie.

Nagle Ryder zrozumiał. Jej piersi! Pieścił piersi So­phii dwa razy. Znał ich wielkość i ciężar. Jego dłonie pamiętały ich kształt.

Kobieta, z którą spędził tę noc, nie była Sophią Stanton - Greville. Miała zupełnie inne piersi. I to cała zagadka. A skoro to nie była Sophia, spał z inną kobietą. Ta myśl sprawiła, że miał ochotę wyć z wściekłości.

- Dodała czegoś do ponczu, który piłem wczoraj wieczorem - zwrócił się do Emila.

Wreszcie to powiedział. To prawda. Był tego pe­wien. Jednak nie mógł powiedzieć Emilowi, że swoje rozumowanie opiera na rozmiarze piersi.

Potrząsnął głową. W jego teorii coś się nie zgadzało.

- Może - powiedział Ryder. - To możliwe.

Pomyślał, że to zupełnie prawdopodobne. Żaden z nich nie pieścił i nie oglądał przedtem piersi Sophii Stanton - Greville. Znali tylko piersi tej drugiej kobiety i dlatego nie odkryli prawdy.

Roześmiał się. Nakrył ją. A wszystko z powodu biustu.

O piątej wieczorem Ryder zdał sobie sprawę, że w chacie był również mężczyzna. Pamiętał jego głos, ale nie pamiętał słów. Czy to miało sens? Musiało mieć. I kto, do diabła, rozebrał go do naga? Nie pa­miętał, by zdejmował ubranie.

Sophia podała mu narkotyk, uwodziła go, a potem przysłała inną kobietę, żeby się z nim kochała. To zupełnie jasne. Ach, a wuj Theo zajął się jego ubra­niem. To musiał być Burgess. Nikt inny.

Ryder wstał z fotela. Na jego twarzy pojawił się złowieszczy uśmiech. Wykąpał się i starannie ubrał. Był opanowany. Pojedzie teraz do Camille Hall. Z ca­łą pewnością nie zaproszą go, by został na kolacji.

*

Sophie chciała zjeść kolację w swojej sypialni, ale Jeremy nie dawał jej spokoju.

- Co ci jest, Sophie?

Bał się, że siostra może zachorować i umrzeć, tak jak rodzice.

- Nic mi nie jest, kochanie. Zmieniłam zamiar.

Uczeszę się i zejdę na kolację.

Jeremy usiadł i patrzył, jak Sophie szczotkuje wło­sy. Nie milkł ani na chwilę.

- ...Wuj Theo kazał dziś Tomowi zabrać mnie w pole. Na dwie godziny. Nie dłużej, bo jest strasznie gorąco. Bardzo mi się podobało. Ale kilka razy Thomas bił niewolników. Uważam, że to nie jest konieczne. Thomas twierdzi, że tak trzeba, bo niewolnicy są leniwi, a gdy posmakują bata, dowiedzą się, co się stanie, jeżeli nie będą pracowali. Nazywa ich leniwymi brudasami.

Thomas był okrutnym potworem. Sophie go niena­widziła. Związała włosy czarną aksamitną wstążką. Wstała i przejrzała się w lustrze. W starej jasnożółtej sukni wyglądała jak szesnastolatka. Raził tylko zie­lonkawy siniec na policzku. Nie miała zamiaru go zapudrowywać. Nie przejmowała się nim. A zresztą w przymglonym świetle wieczoru i tak nie będzie widoczny. A jeśli wuj Theo zauważy, z pewnością, spra­wi mu to przyjemność.

- Gdybyś był właścicielem, trzymałbyś Thomasa jako nadzorcę? Albo kogoś innego, kto biłby niewolników?

Jeremy przygryzł dolną wargę, nie przestając ma­chać nogami; energia rozsadzała go nawet podczas wysiłku umysłowego.

- Nie wiem - powiedział wreszcie. - Wuj Theo uważa, że Thomas jest bardzo dobry. Ufa mu i pozwala postępować wedle własnego uznania, tylko że...

- Tylko co?

Jeremy wstał.

- Znam większość niewolników od czasu, kiedy tu przyjechaliśmy. Od czterech lat. Przyjaźnię się z nimi.

Lubię ich, a oni lubią mnie. Nie rozumiem, jak można bić kogoś, kogo się lubi. I w polu jest tak gorąco.

Wiem, że na ich miejscu chciałbym czasami odpocząć. A oni nigdy nie odpoczywają.

Sophie wzburzyła włosy brata i ucałowała w czoło, ryzykując, że go urazi takim macierzyńskim gestem. Jeremy odskoczył od niej i wybiegł z sypialni.

- Chodź już, Sophie!

Sophie stanęła jak wryta. Serce waliło jej młotem. W otwartych drzwiach stał Ryder Sherbrooke. Wyglą­dał jak prawdziwy angielski dżentelmen, od czubka wyszczotkowanych jasnobrązowych włosów, po lśniące buty z cholewami.

Wuj Theo zapraszał go do środka.

Ryder spojrzał na schody i spostrzegł Sophie. Za­mrugał z niedowierzaniem. Kokota w czerwonej sukni w niczym nie przypominała tej młodej dziewczyny, przyglądającej mu się, jakby był samym diabłem, któ­ry przybył, by zabrać ją z sobą do piekieł.

Theo Burgess odwrócił się i przez jego twarz prze­biegł skurcz. Przeklęta dziewucha. Wygląda teraz na piętnastoletnią dziewicę, a z pewnością powinna wy­glądać inaczej. Co za niedbalstwo z jej strony. Nie brał pod uwagę faktu, że Ryder Sherbrooke nie był oczekiwany.

Ryder uśmiechnął się do chłopca i uścisnął jego dłoń.

Sophie stała jak wmurowana. Czekała. Czy Ryder spojrzy na Jeremy'ego ze wzgardą, czy też z litością? Sama nie wiedziała, co jest gorsze. Ludzie tak właśnie na niego spoglądali i to było okropne. Do tej pory Ryder zachowywał się jak dżentelmen bez skazy, ale nie ufała mu ani trochę. Może nie zorientował się jeszcze, że Jeremy nie wyrośnie na równie doskona­łego jak on.

Jeremy wpatrywał się w niego z podziwem. Od ra­zu wyczuł, że ma do czynienia z prawdziwym dżen­telmenem.

Ryder był młody, przystojny, dobrze ubrany, a na jego twarzy widniał przyjemny uśmiech. Jeremy zo­rientował się także, że ów dżentelmen przybył tu ze względu na Sophie.

- Zje z nami kolację, Sophie. Czyż to nie wspaniale? - zawołał, zwracając się do siostry.

- Tak - odparła z wymuszonym uśmiechem.

- Wspaniale.

Ryder stwierdził znaczne podobieństwo między bratem a siostrą. Zauważył również, że Jeremy utyka na lewą nogę. Prawdopodobnie z powodu szpotawej stopy. Ale chłopiec wcale się tym nie przejmował. Był dorodny i dobrze sobie radził. W drodze do jadalni, cały czas rozmawiał z Ryderem, który uznał go za zabawnego i inteligentnego. Przypominał mu Olivera. Ach, jakże tęsknił za Oliverem i innymi dziećmi.

Theo Burgess starał się odsunąć Jeremy'ego na bok, ale bezskutecznie. Wyglądało na to, że wuj bar­dzo go lubi. Nie kazał mu zamilknąć. Spoglądał tylko na Rydera i kiwał głową, jakby chciał powiedzieć: Cóż mogę na to poradzić?

Sophie milczała.

Co tu się, do diabła, dzieje?

Spojrzał na smakowicie wyglądające krewetki z ananasem. Nadział krewetkę na widelczyk i powoli włożył do ust. Chłopiec zaczął opowiadać, jak spędził czas na plantacji.

Nie wspomniał o tym, że Thomas bił niewolników.

Kolacja upływała w przyjemnej atmosferze. Na de­ser podano ciasto z owocami mango i ciepłym kremem. Wonna jamajska kawa była gęsta, czarna i jak zawsze doskonała.

Ryder czekał na odpowiednią chwilę. Polubił Jeremy'ego. Uścisnął dłoń chłopca, kiedy ten szedł spać. Z ochotą przystał na propozycję Theo Burgessa, by przejść na werandę, gdzie jest o wiele chłodniej. Wieczorami wszyscy mężczyźni popijali rum. Teraz była pora tego rytuału. Nadszedł czas, by wprowadzić plany w czyn.

Nie zdziwił się, gdy Sophie się pożegnała i ruszyła za bratem na górę. Nie był też zaskoczony, kiedy Theo zawołał za nią: - Wróć do nas, gdy położysz brata! Nie zapomnij, Sophio!

- Nie zapomnę, wuju - odparła krótko i Ryder wyczuł w jej tonie coś, czego nie zrozumiał. - Niedługo wrócę.

Ryder starał się być miły. Opowiadał zabawne ane­gdotki. Zachęcał Theo Burgessa do rozmowy, a kiedy ten zaczął mówić, opadł na oparcie fotela i rozmyślał o tym, co miało się wydarzyć.

Sophie wróciła na werandę, niosąc na tacy szklanki z ponczem rumowym. Ryder nie zdziwił się.

- Doskonały pomysł - pochwalił ją Theo. - Cieszę się, że nie zapomniałaś, Sophie. Mam nadzieję, że poncz jest godny Burgessów. Napijesz się ponczu, Ryderze?

- Z największą przyjemnością - odparł Ryder.

Na to właśnie czekał.

Przyjął od Sophii szklankę. Miał wrażenie, że jej dłoń lekko drży. Nie, chyba się mylił.

Theo wzniósł toast. Ryder stuknął się z nimi szklan­ką i udawał, że pije.

Wstał i ze szklanką w dłoni podszedł do drewnianej poręczy, oparł na niej łokcie i spojrzał w dal, na lśnią­ce morze. Na niebie świecił rogalik księżyca i widok był rzeczywiście piękny, ale Ryder nie zwracał na to uwagi. Odwrócił się ku Sophii i Theo, wzniósł toast za piękno Jamajki, które nic go nie obchodziło, i znów udał. że pije. Po czym przechylił się i wylał zawartość szklanki na jaskraworóżowe kwiaty hibi­skusa, rosnące pod werandą. Miał nadzieję, że nie uśmiercił rośliny. A teraz do dzieła.

- Przejdźmy się trochę, Sophio - zaproponował z uśmiechem.

Nie miała ochoty. Chciała, żeby sobie poszedł. Nie chciała, żeby znów znalazł się nagi z Dahlią. Nie chciała, żeby się pieścili. Nie chciała słuchać jego krzyków.

Poczuł, że krew szybciej krąży mu w żyłach. So­phie najwyraźniej myliła się co do Sherbrooke'a. Oka­zał się zwyczajnym młodym człowiekiem, wcale nie takim inteligentnym i przebiegłym. Łatwo go było po­dejść. Poczuł rozczarowanie.

Sophie przyniosła pełne szklanki. Ryder znowu przyjął tę, którą Sophie mu podała. Podsunął jej ramię.

Poprowadził ją do ogrodu za wschodnim skrzydłem domu. Było tam ciemniej i unosił się mocniejszy za­pach kwiatów. Zostali sami.

- A ty, Sophio? Czy tobie także było przyjemnie?

Sophie nie zatrzymała się. Ryder widział tylko jej profil.

- Naturalnie. Nie decydowałabym się na miłosne zbliżenie, gdybym nie oczekiwała, że sprawi mi to przyjemność. Jesteś zupełnie dobrym kochankiem.

- W chwili szczytowania głośno krzyczałaś.

Milczała jak grób.

Odebrał jej szklankę. Zauważył, że lekko zesztyw­niała, ale kiedy odstawił obie szklanki na kamienną ławę, od razu się uspokoiła. Ryder był pewien, że starała się zapamiętać, która szklanka należy do niej. Jednak to nie miało znaczenia. Kiedy Sophie się odwró­ciła, szybko wyjął z kieszeni paczuszkę z proszkiem, wsypał zawartość do jej szklanki i zamieszał palcem.

- To żółte drzewo poui, jeszcze nie urosło. Kwiaty są w kiściach. Bardzo delikatne i nietrwałe. Za tydzień opadną.

Ryder podziwiał żółte drzewo poui.

Kiedy się odwrócił, Sophie była przy ławce i sięga­ła po swoją szklankę. Najwyraźniej nie chciała ryzy­kować. Nie była głupia.

Ryder wziął swoją i wzniósł toast.

Sophie upiła łyk. Uznała, że poncz jest przepyszny i wypiła więcej.

- Dopij do dna, Sophio - zachęcał ją Ryder. - I pójdziemy dalej.

Niepostrzeżenie wylał swój poncz.

Dlaczego jeszcze nie działa? - zastanawiała się Sop­hie. Wypił dwie szklanki, tyle powinno wystarczyć. Dzisiejszej nocy wuj Theo przyprawił poncz jeszcze mocniej. Ale Ryder szedł lekko i był całkowicie trzeź­wy. Nienawidziła go. I samej siebie. Gdyby nie Jeremy, na pewno... właściwie nie wiedziała, jak by postąpiła.

- Ale teraz mamy.

Całował ją, a ona się nie broniła. Zmuszała się, by odwzajemniać pocałunki, ale nie mogła. Bała się tego mężczyzny. Ryder doskonale zdawał sobie sprawę, że Sophie pozwala mu się dotykać, ale nie reaguje. Po prostu znosi jego pieszczoty. To było denerwujące, ale nie dziwiło go i gniew szybko minął.

Odsunął ją łagodnie, ale nie wypuścił z ramion.

Tak, pomyślała z goryczą, jest przecież nierządni­cą, więc musi jej zapłacić. Najchętniej powiedziałaby mu o Dahlii i odesłała go do niej z tym prezentem. Ale nie mogła.

Nie odpowiedziała. Westchnęła lekko i osunęła się na niego. Zupełnie nieprzytomna.

Do diabła, myślał Ryder, podnosząc ją. Podziałało wcześniej, niż się spodziewał. Poniósł ją w stronę kępy jaśminów i ułożył na ziemi. Wygładził jej spódnicę i wstał.

A teraz, wuju Theo, myślał, wracając szybko na werandę, przyszła kolej na ciebie. Myślę, że jesteś gotowy, stary łajdaku.

Theo Burgess był rzeczywiście gotowy. Nie spra­wiał najmniejszych kłopotów. Tylko jeden stary nie­wolnik widział, jak Ryder niesie nieprzytomnego Theo do jego łóżka.

Sophie powoli przytomniała. Czuła się dziwnie oderwana od rzeczywistości i od samej siebie. Kręciło jej się w głowie. Był ranek, przez okno wpadały pro­mienie słońca.

Ale to przecież niemożliwe. Przez jej okno nie wpadają promienie porannego słońca.

Z trudem usiadła. Potrząsnęła głową, dziwiąc się swemu stanowi. Czuła się tak, jakby była pijana.

Spuściła stopy na podłogę. Łóżko, na którym sie­działa, nie było jej łóżkiem. Zorientowała się, że jest zupełnie naga.

Krzyknęła. Rozejrzała się wokół. Znajdowała się w chacie. Zupełnie sama. Okryła się prześcieradłem. Wpatrywała się w przeciwległą ścianę. Co się stało? Jak do tego doszło?

To Ryder Sherbrooke jakimś sposobem odkrył, co ona i wuj Theo z nim zrobili. I zemścił się.

Zastanawiała się, czy posiadł ją, tak jak Dahlia je­go. Skąd mogła wiedzieć? Wstała i odrzuciła prze­ścieradło. W pomieszczeniu było ciepło, poczuła, że się poci z gorąca i strachu.

Co on zrobił?

Spojrzała w dół, na swoje ciało. Wyglądało tak sa­mo jak zawsze. Pamiętała, że wuj Theo zapewniał ją, że pozostanie dziewicą. Ale jak można sprawdzić, czy kobieta jest dziewicą, czy nie? Nie spytała go o to. O Boże, nie wiedziała.

Co teraz począć?

Zauważyła swoje ubranie, starannie ułożone na oparciu wyplatanego fotela. Tę samą suknię, którą miała na sobie poprzedniego wieczoru. Ryder przyniósł ją tutaj i rozebrał do naga. Czuła się straszliwie zakłopotana. Musi się dowiedzieć, co z nią zrobił. Musi się dowiedzieć, jak wiele się domyślił.

Pomyślała o wuju Theo i pobladła. A potem zro­zumiała, jak to się stało. Ryder musiał podać narkotyk jej, a potem wujowi Theo. Udało mu się. Odpłacił im pięknym za nadobne.

Ubrała się i uczesała. Związała włosy w węzeł na karku i spojrzała w lustro. Czy wygląda inaczej? Po czym ma poznać, czy jest dziewicą?

Była bledsza niż zazwyczaj. Nie spostrzegła żadnej innej różnicy. Musi się dowiedzieć. Wyszła z chaty i szybkim krokiem ruszyła do Camille Hall.

W domu dowiedziała się od niewolnika, że pan je­szcze nie zszedł na dół.

Zorientowała się, że jest dopiero siódma rano. Ale nie mogła czekać. Kazała osiodłać klacz.

ROZDZIAŁ 6

Ryder siedział na werandzie i pił kawę. Było jesz­cze bardzo wcześnie, ale on czuł, że Sophie wkrótce tu przyjedzie. Nie wytrzyma. Zechce się dowiedzieć, co z nią zrobił. A on nie mógł się doczekać, kiedy jej o tym opowie.

Zobaczywszy ją, cwałującą aleją wjazdową, uśmie­chnął się z zadowoleniem. Stał się czujny. Nie pod­niósł się, tylko odchylił na oparcie trzcinowego fotela i patrzył, jak się zbliża.

Sophie zsiadła z klaczy i przywiązała ją do jednego z pomalowanych na czarno żelaznych słupków. Drża­ła. To się nie uda. Otarła dłonie o spódnicę i wypros­towała ramiona.

Weszła na werandę i spojrzała na Rydera. Nie ocze­kiwała, że wstanie, aby ją powitać. I nie wstał. Ale przecież nie była damą.

Ryder uśmiechnął się groźnie i drapieżnie.

- Dzień dobry, Sophio. Widzę, że się nie przebrałaś. Nie mogłaś się doczekać, by mnie znowu zobaczyć, prawda? Zjesz śniadanie? A może napijesz się kawy? Musisz podreperować siły, zwłaszcza po wyczynach ostatniej nocy.

. Naigrawał się z niej. Bardzo dobrze, miała do­świadczenie w postępowaniu z mężczyznami. W cią­gu ostatniego roku poznała ich wybryki, dziwactwa i potrzebę dominacji. Uśmiechnęła się i odrzuciła gło­wę do tyłu.

Czekała, aż Ryder wróci. Jej umysł pracował gorączkowo, ale żaden pomysł nie przychodził jej do głowy.

Wrócił na werandę z filiżanką kawy. Powoli upiła łyk, patrząc jak Ryder siada w trzcinowym fotelu na­przeciwko. Odchylił się na oparcie i skrzyżował ręce na piersi, leniwy jak wygrzewająca się na słońcu jasz­czurka. Odchylił się tak bardzo, że jego fotel stał tylko na tylnych nogach. Sophie życzyła mu, żeby się prze­wrócił i rąbnął tym przeklętym łbem w podłogę.

Skinął leniwie głową i czekał w milczeniu. Cisza przeciągała się.

Nie odpowiedziała. Wpatrywała się w niego. Ryder wzruszył ramionami, spojrzał na jej piersi i uśmiech­nął się. - Czy zbliżyłem się w intymny sposób, panno Stanton - Greville? Na miłość boską, dlaczego nie miałbym cię posiąść, czy też, jak to oryginalnie ujęłaś, zbliżyć się do ciebie w intymny sposób? Czy nie po to ma się kochanka? Twoje ciało należy do mnie, oświadczyłaś mi to w sposób nie pozostawiający wąt­pliwości. Nie przepadam za kobietami, które w łóżku są niezupełnie przytomne, ale rozsunąłem ci nogi i wszedłem w ciebie, co całkowicie mnie zadowoli­ło... jako twojego kochanka. Wygięłaś się leciutko w łuk. Nie, nie sądzę, by sprawiło ci to wielką roz­kosz, mimo że raz czy dwa razy jęknęłaś. - Przybrał zamyśloną minę. - Zaraz, zaraz. Przypomniałem so­bie, że jęczałaś, kiedy całowałem twoje piersi, a może to było wtedy, gdy pieściłem twoje pośladki i ułożyłem cię płasko na brzuchu. Z całą pewnością nie ję­czałaś jednak aż tak jak poprzedniej nocy. Nie mogłaś mnie ujeżdżać, więc dzisiaj przyszła kolej, bym ja to uczynił. Jesteś łagodna i masz wiele do ofiarowania, Sophio. Dałaś mi ogromną rozkosz. Byłem zupełnie trzeźwy i pamiętam wszelkie odczucia, jakie miałem zagłębiając się w tobie.

Właśnie kończył swój wspaniały monolog, gdy So­phia zerwała się na nogi i wrzasnęła: - Zamilknij wre­szcie! Niech cię diabli! Zmusiłeś mnie. Zgwałciłeś mnie! Bydlaku!

Ryder roześmiał się. Jego dźwięczny, głęboki śmiech sprawił, że Sophie dostała gęsiej skórki. Boże, miała ochotę zbić go, cisnąć czymś ciężkim w jego głowę, skopać go. Nie mogła się opanować. Zerwała się z fotela i rzuciła na Rydera z pięściami. Trzeba było na to nie lada siły, ale udało jej się przewrócić fotel, na którym siedział. Na nieszczęście nie odsko­czyła dość szybko. Ryder schwycił ją za kostkę i po­ciągnął za sobą. Unieruchomił jej nadgarstki, tak że nie mogła go okładać pięściami.

Spojrzał na jej zaczerwienioną z wściekłości twarz. Na falującą pierś.

- Ależ masz temperament, Sophio - powiedział zadowolony. - Może następnym razem będziesz przytomna, tak jak ja minionej nocy, i wreszcie porozmawiamy sobie w trakcie miłosnych pieszczot. Będzie jeszcze przyjemniej, co wcale nie oznacza, że się uskarżam.

Sophie wyrywała się. Ryder czul jej ciało tuż przy swoim. Była naprawdę wściekła, zupełnie nie zdawała sobie sprawy, że napiera na niego brzuchem. Ryder miał wzwód, musiała to wyczuć. Ale trzymał ją moc­no. Czekał, aż Sophie zorientuje się, że nie może go uderzyć, ona jednak uparcie walczyła. Wreszcie po­wiedziała: - Puść mnie, przeklęty.

- Wiesz, Sophio, jesteś pierwszą kobietą, która rzuciła się na mnie w złych zamiarach. Zdarzało się, że atakowały mnie żartem, bo lubię się bawić i wiele kobiet dobrze o tym wie. Ale taka agresja? Nie znam tutejszych zasad. Czy aby mieć pewność, że się znów na mnie nie rzucisz, muszę cię trzymać przez dalsze pięć minut?

Sophie czuła wściekłość i strach. Od wzbierających łez piekły ją oczy. Milcząco pokręciła głową.

Ryder zauważył łzy, ale wiedział, że Sophia nie pozwoli, aby spłynęły po jej policzkach.

- Dasz mi spokój, jeżeli cię puszczę?

Jeszcze raz pokręciła głową i Ryder domyślił się, że Sophia nie może z siebie wydusić ani słowa. Wygrał. Po prostu ją zniszczył. Zasługiwała na to. Puścił jej nadgarstki. Przeturlała się na bok i błyskawicznie wstała. Spoglądała na niego z góry.

Ryder podniósł się powoli. Postawił wywrócony fo­tel i skinął ręką, aby usiadła.

Zupełnie jakby nic nie zaszło, pomyślała, bo kiedy Ryder znów usiadł w fotelu, jego pierwsze słowa za­brzmiały: - Dałem ci narkotyk? Dziwaczna myśl. Groteskowy pomysł. Któż wpadłby na tak perfidny pomysł jak podanie narkotyku? To by wskazywało na całkowity brak honoru i uczciwości. Potworność ta­kiego czynu wprost poraża. Wielkie nieba, podobne żarty o tak wczesnej porze. Ale, jak już wspomniałem, nie czeka mnie żadna pilna praca, a ty z całą pewnością nie jesteś nudna, więc proszę bardzo, opowiadaj dalej te swoje bajeczki.

- Byłam dziewi...

Tutaj jej glos załamał się nagle. Jeżeli mu powie, że była dziewicą, Ryder pęknie ze śmiechu. Potrząsnęła głową, starając się opanować. Doskonale wiedział o narkotyku, była tego pewna.

- Dałeś mi narkotyk. Musiałeś coś wsypać do mojego ponczu. A potem mnie wykorzystałeś.

Nie były to dokładnie te słowa, które chciała wypo­wiedzieć, ale nie potrafiła znaleźć lepszych. Głupie wyrzuty rozwścieczonej pannicy. Zdała sobie sprawę, że jeśli powie jeszcze coś, nie będzie to miało więcej sensu i jeszcze bardziej rozśmieszy Rydera.

- Mówiłem ci już, że zaraz pierwszego popołudnia po przybyciu do Montego Bay usłyszałem, że masz trzech kochanków? Podano również dokładny opis owych trzech mężczyzn. Oliver Susson pojawił się tam osobiście i stał się przedmiotem drwin. Zazdroszczono mu, oczywiście. Ponieważ kochałaś się z tymi dżentelmenami na rozmaite dziwne i egzotyczne sposoby, już od dawna nie jesteś dziewicą. O, tak. I nie rób takiej zdziwionej miny, Sophio. Nie protestuj.

Niewiele słów zaczyna się od „dziewi”. Cieszę się, że zamilkłaś, nie dopowiedziawszy tego bezwstydnego kłamstwa.

- Nie - powiedziała Sophie zdruzgotana. - Nie skłamałabym.

Dziś rano nie poczułam żadnej różnicy, myślała. Spojrzałam do lustra i wyglądałam tak samo jak zwy­kle. A jednak on twierdzi, że mnie posiadł i wie, że nie byłam dziewicą. Nie rozumiała tego, ale zamilkła. Najwyraźniej mężczyźni nie umieją poznać, czy ko­bieta jest nienaruszona. Najwidoczniej muszą wierzyć jej na słowo. A jej słowa były nic niewarte ze względu na to, jaką cieszyła się reputacją. Była tak samo nie­winna jak wszystkie inne dziwki w Montego Bay. Spostrzegła, że Ryder uśmiecha się do niej triumfalnie i złośliwie.

- Proszę cię, Ryderze, powiedz mi prawdę. Jak wiele wiesz? I jak się tego domyśliłeś? Czego chcesz?

Teraz już wszystko skończone, nawet jeśli wuj Theo nie zakończył sprawy. Proszę, o Boże, proszę...

Zamilkła. Właściwie o co go prosi? Nie była w sta­nie przeszkodzić mu w uczynieniu tego, co on zechce. Jeżeli powie mu teraz o Jeremym, Ryder tylko ją wy­śmieje. Wstała z fotela. Spojrzała na niego niewidzącym wzrokiem, odwróciła się i wybiegła z werandy podkasując spódnicę.

- Wpadłaś przez piersi, panno Stanton - GreviIle!

- wołał za nią na cały głos. - I właśnie dlatego domyśliłem się, że podałaś mi narkotyk. Nietrudno się było domyślić. Każda kobieta ma inne piersi. Ta druga także miała niezły biust, ale zbyt duży. Wolę twój.

Sophie nie odwróciła się, ale mógłby przysiąc, że drgnęła słysząc jego słowa.

Patrzył, jak ucieka. Nie zatrzymywał jej. Nie odezwał się ani słowem. Chciała mu wmówić, że jest dziewicą. Co za bzdura. Nawet teraz, wiedząc, że posiadł tę drugą kobietę, miał poważne wątpliwości, czy Sophia jest niewinna. Pomimo że wyglądała dziś tak dziewczęco. W muślinowej sukience i z twarzą bez makijażu. Nie, to niemożliwe. Uwodziła go tak umiejętnie, pozwalała mu pieścić piersi jak doświadczona kurtyzana, dotrzymywa­ła mu kroku, dopóki nie zdołał wyprowadzić jej w pole.

Patrzył, jak odjeżdża galopem na swojej klaczy. Pa­trzył, dopóki nie zniknęła mu z oczu.

Wstał i przeciągnął się. Wiedział, co teraz zrobi. Szkoda, że nie domyśla się, jaki cel ma ta gra. Ale nie wątpił, że już niedługo pozna prawdę.

Wuj Theo czekał na nią w swoim gabinecie. Był blady, trzęsły mu się ręce. Nie przywdział maski. Przerażona, starała się zachować jak największą od­ległość. Zatrzasnęła drzwi i patrzyła, jak wuj powoli podnosi się z krzesła.

- Gdzieś ty się, do diabła, podziewała?

Sophie oczekiwała tego.

Słysząc to, Sophie poczuła wielką radość. Puściła w niepamięć, co Ryder jej zrobił. Teraz wszystko się wreszcie skończy.

Jednak wuj wiedział, że skłamała.

Theo Burgess przyjrzał się siostrzenicy.

Sophie spostrzegła, że pociemniały mu oczy. Wie­działa, co się stanie. W jednej chwili znalazł się przy niej. Uderzył ją z całej siły, aż się zatoczyła na drzwi. Chwyciła klamkę, żeby nie upaść i zaraz tego pożało­wała, bo uderzył ją drugi raz. Poczuła siłę, o którą się nie podejrzewała. Ból minął. Została tylko wściek­łość. Odwróciła się, odzyskując równowagę. Złapała stojącą na stole lampę i cisnęła w stronę wuja. Trafiła go w ramię.

Zaczął wrzeszczeć i przeklinać. Sophie wiedziała, że gdyby ją teraz dopadł, nie uszłaby z życiem.

W oknie werandy ukazała się twarz niewolnika i natychmiast zniknęła. Sophie pobiegła za wielkie biurko. Chwytała po drodze książki i rzucała w wuja, ale on zbliżał się coraz bardziej, jego pięści były ogro­mne, knykcie zbielałe, twarz brutalna.

Spostrzegła nóż do papieru. Nie myślała, działała automatycznie. Chwyciła nóż i rzuciła się na wuja.

- Nie pozwolę ci się uderzyć! Nigdy więcej! Nienawi­dzę cię! - Pchnęła z całej siły. Poczuła, jak ostrze z łatwością wbija się w jego bark.

Płakała i widziała wszystko jak przez mgłę. Spoj­rzała na nóż do papieru. Rękojeść z masy perłowej wystawała z barku. Wuj spoglądał to na nią, to na rękojeść noża. Był oszołomiony.

- Zraniłaś mnie - powiedział powoli. Spojrzał w jej twarz i wrzasnął: - Już ja ci pokażę, ty przeklęta, mała suko! A ja dawałem wszystko tobie i temu nędz­nemu kalece. No, proszę, zadźgaj mnie.

Złapał ją za ramię i wykręcił, aż trzasnęło, a potem pchnął Sophie na ścianę. Znalazła się uwięziona w ro­gu pokoju, a on okładał ją i okładał... po twarzy, żebrach, bił i bił.

Wreszcie straciła przytomność i osunęła się na podłogę.

Odzyskała przytomność tam, gdzie upadła. Leżała na boku. Ból nie pozwalał jej jasno myśleć. Pojękiwa­ła cicho, nie mogąc się opanować. Najważniejsze, że jej nie zabił. A ramię nie było złamane. To już coś.

Leżała jeszcze kilka minut bez ruchu. Oddychała z trudem. Nauczyła się radzić sobie z bólem, ale tym razem było to trudniejsze niż kiedykolwiek.

Spróbowała usiąść. Ból był straszliwy, ale udało jej się. Nie mogła tu zostać. Jeżeli zobaczy ją któryś z niewolników, prawda wyjdzie na jaw i Jeremy wszystkiego się dowie, a taka myśl była dla niej nie do zniesienia. Jeremy buntowałby się. Próbowałby jej bronić. Zaatakowałby wuja Theo. Oczami wyobraźni ujrzała siebie i brata wyrzuconych z plantacji, samych i wzgardzonych w Montego Bay. Tylko nie to, jej mały braciszek nie mógł się niczego dowiedzieć. Troszczyła się o niego od czterech lat. Będzie się nim opiekowała aż do śmierci.

To niemożliwe, nie wyrzuci ich z domu. Wuj Theo nigdy nie działał pochopnie. W dodatku jest ranny. Będzie zbyt słaby, by podjąć jakiekolwiek kroki. Po­wiedział, że gra nie jest skończona. Zbił ją, bo był wściekły na Rydera Sherbrooke'a. Będzie dalej uda­wał, podtrzymywał fikcję.

Nabrała powietrza w płuca, uchwyciła się krawędzi biurka i wstała. Kręciło jej się w głowie i czuła mdło­ści, ale w końcu jakoś to opanowała. Musi stąd wyjść, zanim zacznie płakać z bólu.

Tym razem potrzeba będzie wszystkich kosmety­ków, by ukryć to, co jej zrobił.

Minęła lustro, ale nie spojrzała na swoje odbicie. Wyśliznęła się z gabinetu, a potem z domu. Do chaty było ponad kilometr. Szła zgarbiona jak słaba starusz­ka. Z trudem chwytała powietrze.

To zbyt wiele. Tym razem musi coś zrobić. Trzeba z tym skończyć. Jeśli nie ona, niech działa Ryder She­rbrooke. Ona była zbyt obolała. Wydawało jej się, że czas stanął w miejscu. Zastanawiała się, czy umrze. Pomyślała o Ryderze. Był wściekły i marzył o ze­mście. To, co zrobił, to dopiero początek. Poczuła nadzieję.

Kiedy wreszcie dotarła do chaty, zaczęła płakać. Nie mogła przestać i nie chciała. Wylewała strumienie łez.

Weszła do chaty i powoli ułożyła się na łóżku. Ogar­nęły ją fale bólu.

*

Ryder chciał poznać odpowiedzi na więcej pytań. Dość tej gry. Pojechał do Camille Hall. Nie zastał tam Sophii. Nikt nie potrafił powiedzieć, gdzie jest. Wszyscy napotkani niewolnicy zachowywali się dziwnie, ale niczego się nie dowiedział. Wuja Theo także nie było w domu.

Ryder zatrzymał się na końcu długiej alei, zastana­wiając się, dokąd Sophia mogła pojechać opuściwszy Kimberly Hall. Nagle domyślił się. Bez wahania skie­rował konia ku chacie. Jeśli jej tam nie zastanie, po­szuka na Plaży Penelopy.

W pierwszej chwili sądził, że się pomylił. W po­bliżu nie było żywego ducha. Wszedł do środka i sta­nął jak wryty.

Leżała na łóżku całkowicie ubrana, z podciągnięty­mi nogami. Wyglądała na pogrążoną w głębokim śnie.

Ryder podszedł do łóżka i przyjrzał się jej. Wziął ją za ramię i odwrócił na wznak. Wstrzymał oddech, nie wierzył własnym oczom. Natychmiast porzucił wszelkie myśli o tym, by ją ukarać. Poczuł zdumienie, a potem wściekłość. Przyglądał się jej twarzy. Jezu, co jej się stało? Ale przecież doskonale wiedział. Zbił ją wuj Theo.

Tych sińców nie pokryje żaden makijaż. Spo­strzegł, że ma zaciśnięte pięści. Sophie jęknęła i przy­łożyła dłonie do piersi.

Ryder rozebrał ją. Domyślił się, że Sophie jest nie­przytomna. Zdjął z niej suknię, pantofle i pończochy. Została w samej koszuli.

Tak jak poprzednio, wyjął nóż i rozciął koszulę. Widok, który ukazał się jego oczom, zupełnie go po­raził. Cały tułów pokrywały straszliwe sińce. Wuj Theo okładał ją pięściami bez litości. Ryder pomyślał, że kiedy rozebrał ją poprzednio, również była posinia­czona. Ale nie miał pewności. Światło było przyćmio­ne. Teraz nie miał już najmniejszych wątpliwości.

Jezu, ten człowiek to bestia. Leciutko dotknął pal­cami najstraszniejszego sińca, tuż pod lewą piersią.

Jęknęła cicho i uniosła ramię, ale zaraz je opuściła. Schroniła się w chacie jak ranne zwierzę.

Ryder wyprostował się, Przede wszystkim potrze­bowała laudanum. Wyjaśnienia mogły zaczekać. Wy­obrażał sobie, jak bardzo będzie obolała, kiedy się obudzi. Musi ją zostawić i pojechać po lekarstwo. Albo zawinie ją w prześcieradło i zabierze do Kimberly Hall.

Zaczęła płakać. Łkanie rozdzierało mu serce. Spod rzęs spływały łzy. Była nieprzytomna, ale nadal czuła ból tak mocny, że płakała. A może opłakiwała wszyst­kie swoje krzywdy? Całe miesiące upokorzeń?

Ryder nie namyślał się dłużej. Delikatnie owinął Sophie w koc i wyniósł ją z chaty. Nie było łatwo wsiąść z nią na konia, ale w końcu udało mu się. Modlił się, żeby nie odzyskała przytomności, zanim dotrą do Kimberly Hall.

Kiedy dojechał na miejsce, zobaczył na schodach Emila, który wkładał rękawiczki. Spojrzał na nich i rozwarł oczy ze zdumienia.

- Jezu - jęknął Emil i odszedł w pośpiechu.

Ryder zaniósł dziewczynę do swojej sypialni. Po prostu nie przyszło mu do głowy, że mógłby ją za­nieść gdzie indziej.

Rozsunął moskitierę. Delikatnie ułożył Sophie na łóżku i okrył kocem. Nie chciał, żeby Emil oglądał ją nagą.

- Ojciec pyta, co się stało - powiedział po chwili Emil. - Zbyłem go. Powiesz mu, co uznasz za stosowne.

Emil wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi.

Ryder odwinął koc i zabrał się do roboty. Zbadał żebra, aby się upewnić, czy nie są połamane i owinął klatkę piersiową. Wstał i obejrzał swoje dzieło. Sop­hie wciąż była nieprzytomna.

Przygotował szklankę wody z laudanum, aby jej podać, gdy się obudzi. Czekając, przyglądał się jej twarzy. Wyciągnął rękę i delikatnie dotknął palcami brwi, nosa i policzka. Zsunął dłoń i przycisnął palec do ust. Wyczuł, że zęby ma całe. Dzięki Bogu. Ach, jakże musi cierpieć.

Sophie nie chciała się budzić. Wiedziała, że przebu­dzenie nie będzie przyjemne. I tak się stało. Ból nacie­rał falami. Z trudem łapała oddech.

Słyszała głos Rydera. Powtarzał, że nic jej nie bę­dzie, że wuj Theo nigdy więcej jej nie uderzy. Miała mu zaufać.

- Zaufaj mi - powtarzał.

Otworzyła oczy i spojrzała na Rydera Sherbrooke'a.

Ryder dostrzegł w jej oczach ból i nieufność. Rozu­miał ją, ale nie miał zamiaru ustąpić. Delikatnie uniósł jej głowę i wlał wodę z lekarstwem do ust.

- Nic nie mów. - Ułożył jej głowę na poduszce.

- Wysłuchaj mnie. Wygląda na to, że nie masz połamanych kości. Żebra są całe. Obandażowałem je.

Twarz masz opuchniętą. Zawinę lód w bawełnę i po­łożę ci na powiekach. Miejmy nadzieję, że pod wpły­wem zimna opuchlizna zejdzie. Nie przestrasz się, kiedy poczujesz coś bardzo zimnego. A teraz po pros­tu leż spokojnie.

Kiedy Emil zastukał do drzwi, Sophie miała za­mknięte oczy. Przyniósł ręczniki i wiadro z lodem.

- Dziękuję - powiedział Ryder. - Zawiadom mnie, gdyby przyszedł Theo Burgess.

Kiedy znowu zostali sami, Ryder zawinął lód w ka­wałki płótna i ułożył je na powiekach i twarzy Sophie. Drgnęła.

Ryder nachylił się tuż nad jej twarzą. Odczytał z ust Sophie imię jej brata. Zaniepokoił się. Jeżeli wuj Theo tak ją skatował, co zrobi z chłopcem?

Ryder nie wahał się ani chwili. Odszukał Emila, który wielkimi krokami niespokojnie przemierzał hol.

- Powiedz Coco, żeby nad nią czuwała. Usnęła po laudanum. Powiedz Jamesowi, żeby nie wpuszczał do domu nikogo z Camille Hall. Nikogo. A jeśli chodzi o twego ojca... Jezu, powiedz mu cokolwiek.

Emil skinął głową i natychmiast odszedł. Teraz Ry­der przemierzał hol w tę i z powrotem.

- Co teraz? - spytał Emil wykonawszy polecenia.

- Teraz pojedziemy wprost w paszczę lwa. Mam nadzieję, że rzeczony lew nie jest martwy. Opowiem ci wszystko po drodze.

Sophie zacisnęła zęby. Ból powracał. Pulsował w całym ciele, pojawiał się i narastał, aż myślała, że tego nie zniesie. A potem przycichał, odchodził i sta­wał się płytszy, jak powracająca od brzegu fala, ale ona wiedziała, że będzie znów narastał, że to się nigdy nie skończy. Znalazła się w pułapce, bezsilna i samo­tna. Nie spełniła swego zadania i teraz płaci za to straszliwym bólem.

- Nie płacz, Sophie, proszę. Napij się wody. Ryder powiedział, że będzie ci się chciało pić.

Napiła się wody. I wtedy zdała sobie sprawę, że jest przy niej Jeremy, jej mały braciszek. Uniosła rękę i zdjęła z twarzy ręcznik. Mogła teraz otworzyć oczy bez wielkiego wysiłku. Opuchlizna zniknęła. Zoba­czyła Jeremy'ego. Stał przy łóżku, na jego kochanej twarzyczce malował się wielki niepokój.

- Nic mi nie jest, Jeremy - wyszeptała. - Nie martw się o mnie. Wyglądam pewnie znacznie gorzej niż się czuję.

Dobry Boże, pomyślała Sophie, żałując, że nie mo­że przytulić brata. Jeremy mówił bardzo spokojnie i to było jeszcze bardziej przerażające.

- Tak, dźgnęłam go nożem do papieru.

Przyjął to bez zmrużenia oka.

- Bałem się, Sophie - powiedział po chwili. - Bałem się, że przyśle Thomasa z batem i zostanę wychłostany tak jak niewolnicy. I nie wiedziałem, gdzie jesteś ani co wuj ci zrobił.

Poczuła tak wielką ulgę, że ból stał się nieważny. Nie słyszała, jak drzwi się otwierają, ale nagle Jeremy odwrócił się i jego twarz pojaśniała.

Jeremy spojrzał na siostrę.

- Wszystko w porządku. Ja przy niej zostanę.

Śmiało, Jeremy.

Ryder milczał, dopóki Jeremy nie wyszedł z pokoju.

Usłuchała go i po dziesięciu minutach zamknęła oczy, a jej oddech stał się głębszy. - Na imię mi Sophie - powiedziała niewyraźnie. - Nienawidzę, kie­dy się do mnie mówi Sophia.

- Ja także wolę Sophie - odparł Ryder, ale ona usnęła.

Położył na jej twarzy nową porcję lodu i odchylił się na oparcie krzesła. Wyprostował nogi i skrzyżował je w kostkach. Poklepał się lekko po brodzie. Nie spuszczał oczu z Sophie. Co ma teraz zrobić?

Pomyślał o domu, o braciach i o siostrze, Sinjun. Pomyślał o młodej bratowej, Al ex, i zastanowił się, jak sobie radzi z tym uparciuchem Douglasem.

Gdyby Samuel Grayson nie napisał alarmujących listów na temat dziwnych rzeczy, które się tu wydarzyły, Ryder przebywałby teraz w Anglii, ciesząc się towarzystwem swoich dzieci i kochanek, jeżdżąc kon­no wzdłuż południowych skalistych wybrzeży i o nic się nie martwiąc.

Teraz miał w swoich rękach los dwojga ludzi. Zdał sobie sprawę, że dotychczas jego życie było takie, jak sobie zaplanował. Robił dokładnie to, na co miał ocho­tę, bo Opatrzność sprawiła, że urodził się jako drugi syn, a więc hrabią Northcliffe został jego starszy brat. Wuj Brandon pozostawił Ryderowi w spadku ogromną for­tunę, mógł więc korzystać z życia, biorąc wszystko, na co miał ochotę i nie myśląc o konsekwencjach, z który­mi zresztą nieźle sobie radził. Ludzie darzyli go sympa­tią, wiedział o tym. Był pełen wdzięku, bawił towarzyst­wo i zachowywał się honorowo. Zachowywał się hono­rowo, bo nie było powodu, by postępować niehonorowo; nigdy nie musiał niczego sobie udowadniać. Można by go chwalić za to, że opiekował się dziećmi, ale to co innego. Otaczanie ich opieką sprawiało mu przyjem­ność, było łatwe. Dzięki dzieciom czuł się szczęśliwy.

Jednak teraz sprawy wymknęły się spod jego kont­roli. Nie chciał się mieszać w to paskudztwo, ale już został w nie wmieszany. Spojrzał na zmaltretowaną dziewczynę, leżącą na jego łóżku. Miała charakter. Nie mógł tak tego zostawić. Nie mógł jej zostawić. Zaklął cicho i potoczyście.

Nie miał wyjścia.

ROZDZIAŁ 7

Do sypialni wsączyło się światło słoneczne i ogrza­ło twarz Sophie. Otworzyła oczy i poruszyła się. Ból od wczoraj zelżał. To już dwa dni. Leżała tu dwa dni, rozmyślając o tym, co się zdarzyło i co będzie dalej. Nienawidziła bezsilności. Powinna wstać, powinna coś zrobić, choć sama nie wiedziała co, wiedziała tylko, że najpierw musi opuścić stopy na podłogę. Udało jej się usiąść. Jęknęła, czując ból w żebrach i dysząc opadła z powrotem na łóżko. Zamknęła oczy i czekała, licząc powoli do dziesięciu. Mogła zamykać oczy, a nawet mrugać i nie czuła bólu. Lód, który Ryder kładł jej na powiekach, bardzo zmniejszył opu­chliznę. Ach, ale żebra. Bała się poruszyć. Kiedy wre­szcie otworzyła oczy, nad łóżkiem stał Ryder i przy­glądał się jej.

- Zbudziłaś się, to dobrze. Przyniosłem ci śniadanie. Przyprowadzę zaraz Jeremy'ego, żeby się przekonał na własne oczy, że jesteś w zupełnie niezłej kondycji. Za pierwszym razem wpuściłem go, żeby zobaczył, że nie umarłaś. Cała ta historia wystraszyła go.

Jest bardzo dzielny i dobrze się trzyma. Jestem z niego dumny i ty także powinnaś czuć się dumna.

Mówiąc to, uśmiechał się i starał się być bardzo rzeczowy. Wiedział, że nadmiar współczucia i litości byłby nie na miejscu.

- Zrobiłem to, co uważałem za najlepsze dla ciebie i dla niego. Nie, nie ruszaj się. Podniosę cię. Nie rób niczego sama.

Posadził ją i podparł poduszkami. Ustawił tacę na jej nogach.

Spojrzał z uśmiechem na jej zaróżowioną tym wybuchem twarz i zawołał: - Coco, chodź tutaj i pomóż pannie Stanton - Greville!

A potem zwrócił się do Sophie: - Przypuszczam, że mam się stąd usunąć.

Sophie zbladła. Był na siebie wściekły. Pochylił się, opierając dłonie po bokach jej głowy.

Spojrzała na niego zaciekawiona, ale bała się spy­tać, co ma na myśli.

- Dziękuję, że zabrałeś stamtąd Jeremy'ego. - Ryder skinął głową i wyszedł z sypialni.

Kiedy wrócił, Sophie jadła śniadanie. Nie, pomylił się, rozmazywała po talerzu pieczone ignamy. Nie wyglądała już tak przerażająco jak dzień czy dwa dni temu. Będzie musiał obejrzeć jej żebra, ale trzeba z tym jeszcze poczekać.

- Dlaczego jesteś taki?

Odwrócił się w stronę otwartych drzwi balkonowych.

- Jaki?

Machnęła widelcem i skrzywiła się, bo ten ruch wywołał ból. Cała była obolała.

Od razu pożałował tej ironii, chociaż Sophie zasłu­giwała na nią.

Nie, pomyślał, nie mogę jej jeszcze rozebrać, żeby zbadać żebra.

Sophie westchnęła, odchyliła głowę do tyłu i za­mknęła oczy. Ryder przez kilka minut przyglądał się jej w milczeniu. Luźno splecione włosy spływały jej na prawe ramię. Były matowe i proste.

- Chcesz się wykąpać? Umyć włosy?

Otworzyła oczy. Dojrzał w nich tyle nadziei i podniecenia, że się roześmiał.

- Dokończ śniadanie, a zajmiemy się tym.

Sophie zjadła wszystko, co miała na talerzu i na­tychmiast usnęła. Ryder odstawił tacę i usiadł na krze­śle obok łóżka. Ależ się wpakował. Po same uszy albo i wyżej. Wciąż nie miał pojęcia, co w tej sytuacji począć. Spojrzał na Sophie - wyglądała młodo, deli­katnie i subtelnie. Wcale nie jak elegancka i zimna Sophia. Przyjrzał się jej twarzy i pod paskudnymi siń­cami dostrzegł ładne, wydatne kości policzkowe. Nos miała wąski i prosty, brwi ładnie zarysowane, rzęsy długie i gęste. Może kiedy indziej i gdzie indziej wziąłby ją na swoją kochankę i pokazał jej, że męż­czyźni mogą się do czegoś przydać i dać kobiecie szczęście. Ale znajdowali się właśnie tutaj i okolicz­ności były całkowicie niesprzyjające. Przyglądał się jej. Wyglądała zupełnie ładnie i to stwierdzenie za­skoczyło Rydera. Podbródek miała nie gładko zaokrą­glony, lecz mocny, znamionujący upór. Pomyślał, że już jako mała dziewczynka musiała być diablicą z pie­kła rodem. Tak, ale była lojalna. Dla Jeremy'ego zro­biłaby wszystko.

I co z nią teraz począć?

Kazał przynieść wodę i wlać ją do wielkiej mie­dzianej wanny. Doskonała okazja, aby obejrzeć jej żebra. Powoli ściągnął z niej prześcieradło. Gdy od­pinał guzik pożyczonej od Samuela nocnej koszuli, Sophie otworzyła oczy. Leżała nieruchomo i patrzyła na Rydera w milczeniu.

Sophie, doskonale znam twoje ciało, tak samo jak ty znasz moje. Rozumiem, że okoliczności są niecodzienne, ale jestem jedyną osobą, która się tobą opiekuje. Leż spokojnie i pozwól mi obejrzeć żebra. Jeżeli się nie zgodzisz po dobroci, będę cię musiał związać.

- Nie. Do diabła, nie!

Odwróciła głowę. Zdjął z niej koszulę i metodycz­nie odwijał bandaże. Nie zwracał uwagi na piersi ani na biały brzuch. Patrzył na poobijane żebra, a w gard­le narastała dławiąca kula. Miał ochotę gołymi rękami zamordować wuja Theo.

Delikatnie obmacał wszystkie żebra.

- Powiedz, kiedy poczujesz ból - zadysponował.

Sophie oddychała płytko. Zadrżała.

- Dobrze. Powracasz do zdrowia. A teraz pomogę ci wejść do wanny.

Czemu nie, pomyślała. To bez znaczenia. Ryder miał rację. Widział ją i posiadł tej nocy, kiedy dał jej narkotyk. Pozwoliła więc, żeby ją ułożył na brzegu łóżka. Była naga, a on trzymał ją w ramionach i poma­gał wstać. Kolana nie wytrzymały ciężaru i Ryder mu­siał ją podtrzymać, przyciskając do siebie. Poczuła na skroni jego ciepły oddech. W normalnych okolicznoś­ciach przeraziłaby się, ale teraz była zbyt osłabiona i obolała. I on doskonale o tym wiedział.

Ułożył ją w miedzianej wannie. Westchnęła z roz­koszy i Ryder uśmiechnął się szeroko. Rozplótł jej warkocze i wygładził włosy.

Sophie myła się sama, a on umył jej włosy. Zajęło to dużo czasu i kiedy skończyli, Sophie była blada i drżała ze zmęczenia. I z bólu, jak się domyślał. Osuszył ją ręcznikiem tak obojętnie, jakby wycierał zgo­nionego konia. Na myśl o tym Sophie uśmiechnęła się leciutko. Ryder spostrzegł ten uśmiech i, wycierając jej włosy drugim ręcznikiem, zastanawiał się, cóż on może oznaczać.

Wziął ją na ręce i siadając w fotelu na biegunach, usadził sobie na kolanach.

Objął ją mocniej i poczuł, że drgnęła, więc natych­miast zwolnił uścisk.

- Czasami sam siebie nie rozumiem.

Zaczął ją kołysać. Po dwóch minutach usnęła.

Nie, pomyślał, nie rozumiem. I to go doprowadzało do szaleństwa.

Zaniósł ją do łóżka i ułożył na wznak. Uznał, że należy pozostawić żebra Sophie nie obandażowane. Delikatnie zsunął ręcznik z jej włosów, rozczesał je palcami i ułożył na poduszce, żeby wyschły.

Spojrzał na biały brzuch i miękkie włosy na łonie. Naprawdę śliczna, pomyślał, przykrywając ją prze­ścieradłem. I znała mężczyzn tylko pod jednym wzglę­dem. Pragnęli jej ciała, niczego więcej. Cóż, była bar­dzo dobrze zbudowana, ale na niego to nie działało.

Nie miał zamiaru wzruszać się jej losem, przynaj­mniej nie bardziej niż wzruszał się do tej pory.

Ryder jadł śniadanie w towarzystwie Samuela, Emila i Jeremy'ego, gdy do jadalni wszedł James.

- Przyjechał pan Thomas - zaanonsował. - Chce się z panem widzieć, panie Sherbrooke.

Jeremy pobladł i upuścił widelec. Ryder skinął głową.

Ryder dostrzegł w jego oczach strach i niepewność. Poczuł, że coś się w nim poruszyło. Przechodząc obok chłopca, poklepał go po ramieniu.

Wychodząc z jadalni, Ryder usłyszał, jak Jeremy zwraca się do Emila: - Czy pan bije niewolników, sir?

- Nie - odparł rzeczowo Emil. - To nasi pracownicy. Bez nich nie produkowalibyśmy cukru. Jesteśmy od nich uzależnieni. Gdybym ich bił, nie mogliby pracować i jak byśmy wtedy wyglądali?

Ryder uśmiechnął się. Miał ochotę porozmawiać z Sophie, ale uznał, że nie należy jej budzić. Praw­dopodobnie Thomas zjawił się tutaj, dlatego że wuj Theo jeszcze nie wyzdrowiał. I dobrze. Wyglądało na to, że Sophie zrobiła z noża do rozcinania papieru niezły użytek.

Sophie obudziła się, gdy słońce chyliło się ku za­chodowi, malując niebo rozmaitymi odcieniami różu i czerwieni. Była sama. Wstała i załatwiła potrzeby. Znalazła męską koszulę nocną i wciągnęła ją przez głowę. Żebra bolały ją i czuła w nich napięcie, ale ból był znośny.

Podeszła wolno do balkonu i uniosła twarz, aby poczuć łagodne wieczorne powietrze. Wkrótce będzie wystarczająco silna, aby opuścić Kimberly. Wkrótce będzie musiała opuścić Kimberly razem z Jeremym. Ale dokąd pójdą?

Ryder się nie mylił. Nie miała nic, nie miała pienię­dzy, tylko opinię ladacznicy.

Wpatrywała się w złocistoróżowy zmrok, słuchała turkawek, żab, cykad i innych stworzeń, do których tak przywykła, że zazwyczaj w ogóle ich nie zauważała.

Ryder zatrzymał się w drzwiach. Spostrzegł, że So­phie stoi na balkonie w dziwacznej, zbyt obszernej koszuli nocnej, a gęste włosy opadają jej na plecy. Wyglądała jak szesnastolatka. Ale wiedział, że gdy spojrzy w jej oczy, zobaczy w nich cynizm i znużenie.

- Wracaj do łóżka - powiedział cicho, aby jej nie przestraszyć.

Sophie odwróciła się powoli. Nie sprawiała już wrażenia słabej i cierpiącej. Miał przed sobą dorosłą kobietę.

- Mam dosyć leżenia w tym przeklętym łóżku - powiedziała spokojnie. - Chcę chwilę postać. Powiedziałeś, że chcesz ze mną porozmawiać. Więc rozmawiajmy.

Wróciła do normy. Ucieszył się.

- Skoro sobie życzysz - powiedział gładko. - Thomas był tutaj.

Czego się spodziewał? Że Sophie wstrzyma od­dech? Zadrży z przerażenia? Podbiegnie do niego i będzie błagała o opiekę? Nic takiego nie zrobiła. Miała nieprzenikniony wyraz twarzy i nic się nie zmieniło. Wyglądała spokojnie i pogodnie. Była naprawdę dobra. Ryder podszedł do niej. Uniósł rękę i delikatnie dotknął jej policzka, czubka nosa i brwi.

- Sińce bledną. Jutro nie będziesz już wyglądać jak strach na wróble.

Nie poruszyła się.

Sophie drgnęła. Było to leciutkie drgnienie, ale w ciągu kilku minionych dni Ryder nauczył się za­uważać najdrobniejsze reakcje, które ją zdradzały.

- Żartowałem - przyznał. - A teraz opowiem ci, jak było naprawdę. Boże, ten człowiek jest podły i całkowicie pozbawiony sumienia. Przyjąłem go w salonie. James, nasz lokaj, nie przepada za Thomasem.

Kiedy wymawia jego imię, ma w oczach błysk, jakby widział węża.

- Thomas to istne zwierzę. James ma brata, który jest niewolnikiem mego wuja. Pan Grayson usiłował go wykupić, ale wuj się nie zgodził. Tak, Thomas to prawdziwa świnia.

- Otóż to. A teraz opowiem ci, jak przebiegła nasza raczej nudna rozmowa.

Ryder wszedł do salonu w doskonałym humorze, niemal zacierał dłonie. Zatrzymał się i powiedział z uśmiechem: - Pan Thomas, jeśli się nie mylę? Zaba­wne oglądać pana tutaj, w Kimberly Hall, bez łuku i strzał i nie przybranego w to czarujące białe prze­ścieradło, które obydwaj, wraz z pańskim pracodaw­cą, tak bardzo lubicie. Ach, ale gdzież moje dobre maniery? Napije się pan kawy?

- Przyjechałem po siostrzenicę i siostrzeńca pana Burgessa.

- Czyżby? - Ryder uśmiechnął się do rozmówcy.

Thomas był wysoki i przeraźliwie chudy, z wyjąt­kiem brzucha, który sterczał pomiędzy marynarką a bryczesami. Miał szpakowate, bardzo krótkie włosy, a brodę pokrywał cień zarostu. Wyglądał tak, jakby od kilku dni nie sypiał, nie kąpał się i nie zmieniał ubra­nia. Jego oczy były zimne, wprost lodowate, i Ryder zastanawiał się, czy kiedykolwiek nabierały wyrazu ludzkiej życzliwości.

Thomas nie wiedział, co robić. Mówił panu Burgessowi, że Sherbrooke nie jest taki jak inni mężczyźni w Montego Bay. Że jest sprytny i hardy.

- Już powiedziałem, Sophię pobił jeden z jej kochanków. Wuj starał się ją obronić. Jeżeli opowiedziała, że stało się inaczej, uczyniła tak ze wstydu, że źle się prowadzi. Niech pan będzie rozsądny, po co brać sobie na głowę małego kalekę i dziwkę?

Thomas nie powiedział już ani słowa. Ryder przy­łożył mu pięścią w szczękę. Celny, mocny cios. A po­tem drugi, prosto w brzuch. Thomas wrzasnął i upadł na podłogę.

- Szkoda, że mu zębów nie wybiłem - stwierdził Ryder i potarł knykcie.

Spojrzał w dół na leżącego Thomasa. - Ma wielki brzuch. A to nie jest zdrowe. Bardzo niezdrowe.

*

Ryder jeszcze raz roztarł knykcie na wspomnienie przyjemności, której zaznał wymierzając ciosy Tho­masowi. Spojrzał na Sophie i uśmiechnął się tak sa­mo, jak wcześniej do Jamesa.

- Nawet kiedy znów będziemy się kochać?

Znów lekkie wzdrygnięcie. Tak, znał ją coraz lepiej.

- Usiądź, Sophie. Nie chciałem cię przestraszyć.

Strzał w dziesiątkę. Ryder był zadowolony. Uśmie­chnął się bezwstydnie, gdy Sophie powiedziała: - Nie przestraszyłeś mnie. Żaden mężczyzna nie jest w sta­nie mnie przestraszyć.

- Wierzę ci. Doskonale radzisz sobie z mężczyznami. Ja jednak jestem inny niż pozostali mężczyźni i wiem. że się mnie boisz. W końcu przyznasz się do tego i będziesz ze mną ostrożniejsza. Usiądź, zanim ja cię posadzę.

Usiadła 'i wygładziła nocną koszulę. Przyszło jej do głowy, że to z pewnością dziwne, być tutaj, w mę­skiej sypialni i mieć na sobie męską koszulę. Uśmie­chnęła się.

- Kimberly Hall należy do ciebie, nie do twego brata, hrabiego Northcliffe - powiedziała bez ogródek.

Ryder przyglądał się jej z otwartymi ustami. - Co powiedziałaś? Nie, to bzdura. Kompletny nonsens. Skąd ci to przyszło do głowy?

A ty jako moja wspaniała kochanka i ta druga kobieta z wielkimi piersiami miałyście sprawić, że będę zachwycony, iż sprzedaję plantację twojemu wu­jowi. Czy wuj miał zamiar wysłać cię ze mną do Ang­lii? Jako moją kochankę?

Spojrzała na niego twardym i zimnym wzrokiem. - Nie wiesz? A taki jesteś dobry w wynajdowaniu motywów. Miał uczynić Jeremy'ego swoim dziedzi­cem pod warunkiem, że zgodzę się na współpracę. Powiedział, że jeśli się nie zgodzę, wyrzuci nas oby­dwoje. Jeremy jest kaleką, nie poradziłby sobie.

Sophie uśmiechnęła się. Był to szelmowski uśmie­szek młodej osóbki, i Ryder odpowiedział jej porozu­miewawczym uśmiechem. Zdał sobie sprawę, że po raz pierwszy widzi Sophie uśmiechającą się szczerze.

- Nie jestem... - Zamilkł i spojrzał na swoje poobijane knykcie.

Jezu, co za pomysł. Przełknął ślinę i wzruszył lek­ceważąco ramionami. - Ale nie miał racji, prawda?

Uniósł dłoń, aby ją uciszyć.

- Poczekaj, Sophie. Nigdy przedtem nie spotkałem kobiety z takim repertuarem kobiecych sztuczek, a wierz mi, że widziałem niejedno. Chciałem poznać kobietę, stanowiącą odpowiednik rozpustnika i kocura. Ty doskonale pasujesz do tych określeń. Jak na tak młodą osóbkę dysponujesz zadziwiającym wachlarzem uwodzicielskich sztuczek. A teraz dość tego. To nieważne. Wracajmy do twego drogiego wujaszka.

Wciąż nie mogę uwierzyć, że jestem właścicielem Kimberly Hall.

Wuj Theo uznał, że to nieprawdopodobne. On wie wszystko na temat twojej rodziny. Wynajął w An­glii człowieka, który miał zasięgnąć języka o rodzinie Sherbrooke'ów i o tobie. Ów człowiek przysłał mu list zawierający szczegółowe dane.

Sophie skinęła głową.

- Tak. To właśnie słyszałem. Jesteś zmęczona. Czas, żebyś odpoczęła. A ja muszę to wszystko prze­myśleć, by jak najprędzej rozwikłać ten galimatias.

Sophie nie mogła zasnąć, bo przerażała ją myśl o przyszłości. Leżała w tym przeklętym łóżku przez trzy godziny, a w jej głowie wirowały szaleńcze my­śli.

ROZDZIAŁ 8

Sophie szła cicho przez korytarz na piętrze Kimberly Hall do sypialni, którą zajmował Jeremy. Chciała porozmawiać z bratem, uspokoić go, złożyć obietnice, które miała nadzieję spełnić.

Ostrożnie otworzyła drzwi i zajrzała do pokoju. Sy­pialnia była niewielka, ale tak jak inne pokoje miała sięgające sufitu drzwi balkonowe. Były otwarte. Pra­wdopodobnie śpi na balkonie, pomyślała z uśmie­chem. Moskity nie przeszkadzały mu i w Camille Hall często spędzał noce na balkonie.

Łóżko było puste. Uśmiechając się wyjrzała na bal­kon. Nie ma Jeremy'ego. Stanęła jak wryta.

O Boże!

Widziała go dzisiaj przez krótką chwilę. Był bardzo spokojny, zbyt spokojny. Przyglądał się jej i Sophie dostrzegła jego zaniepokojenie, ale nic nie powiedzia­ła, bo do pokoju wszedł Ryder. Dlatego teraz chciała porozmawiać z bratem.

A on zniknął.

Wiedziała, dokąd poszedł. Wrócił do Camille Hall, aby porachować się z wujem Theo za to, że ją zbił.

A wuj Theo zmaltretuje go, a może nawet zabije, bo nie ma już powodów, aby udawać miłego i ko­chającego. Ze zdenerwowania zaczęła głębiej oddy­chać i poczuła, że bolą ją żebra. Skuliła się i pochyliła do przodu.

Ból minął, ale Sophie pozostała nieruchoma, wpat­rzona niewidzącym wzrokiem w piękne, bezchmurne nocne niebo, księżyc w pełni i lśniące gwiazdy. Od­wróciła się powoli i wróciła do sypialni. Na dnie szafy znalazła suknię. Była brudna i pognieciona, ale So­phie nie dbała o to. Ubrała się szybko, nie zwracając uwagi na obolałe żebra. Pokiwała głową, spostrzegł­szy, że nie ma koszuli, halki ani pończoch.

Nie mogła także znaleźć butów. Nie szkodzi, pój­dzie boso. Cicho jak złodziej zeszła po schodach i skierowała się do gabinetu, który pełnił również funkcję biblioteki Kimberly Hall. Dzięki Bogu znaj­dowała się tam gablota z bronią. Wysoka szafka z dę­bowego drewna z oszklonymi drzwiami nie była za­mknięta na klucz. Sophie znała się na broni i dlatego wybrała mały pistolet dużego kalibru. Jeżeli ktoś bę­dzie chciał zrobić krzywdę Jeremy'emu, zastrzeli go. Nie miała zamiaru spudłować.

Pięć minut później wymknęła się z Kimberly Hall, przeszła przez żwirowany podjazd, nie dbając o to, że małe kamyczki wbijają się jej w stopy. Wieczorna bryza rozwiewała jej włosy i chłodziła czoło.

Noc była piękna i spokojna. Serce Sophie biło mocno i powoli. Gdyby tylko wiedziała, gdzie się podział Jeremy. Bała się o niego, ale zachowywała spokój. Nadszedł czas, by przejąć odpowiedzialność za siebie i Jeremy'ego. Dobry Boże, spraw, aby się z tego wywiązała.

Droga do Camille Hall zajęła jej dwadzieścia mi­nut. Szła na skróty, przez pola trzciny cukrowej, stara­jąc się nie wychodzić z cienia. Kaleczyła sobie stopy, ale nie zwracała uwagi na ból ani na chłodną, lepką krew, którą poczuła na podeszwach.

W kilku oknach paliło się światło, ale nie dostrzeg­ła żadnych poruszających się cieni. Ani śladu wuja Theo i służby. Weszła na boczną werandę, prowadzą­cą do gabinetu wuja. I wtedy usłyszała głosy.

- Nie pozwolę ci na to. Ryder ci nie pozwoli.

Ryder Sherbrooke, ten młody mężczyzna, którego wuj Theo miał wielką ochotę zabić. Ale miał tu chło­paka, nic niewartego małego kalekę. Wyszczerzył zę­by do Jeremy'ego.

Rozległ się świst pejcza przecinającego powietrze. A potem Sophie usłyszała ostry krzyk Jeremy'ego. Wuj Theo smagnął go pejczem.

Sophie poczuła, że ogarnia ją straszliwa wściek­łość. Drewniane drzwi były uchylone. Wśliznęła się do pokoju i zobaczyła wuja Theo w szlafroku. Stał nad Jeremym z pejczem w dłoni.

- Dołożę ci jeszcze raz, paniczu Jeremy, żebyś zrozumiał, jak bardzo jesteś dla mnie ważny!

- Jeśli to uczynisz, podły nikczemniku, wpakuję ci kulę w brzuch. Nie chcę, żebyś szybko umarł, chcę, żebyś się tarzał po podłodze i wrzeszczał, trzymając rękami wypływające z ciebie trzewia.

Theo Burgess skamieniał, ale tylko na chwilę. Po­woli, bardzo powoli, opuścił pejcz i zwrócił się w stronę siostrzenicy.

Twarz Jeremy'ego była blada z bólu, zapadnięte oczy puste z rozpaczy, że przegrał. Sophię doskonale rozumiała, co czuje braciszek.

Theo Burgess nie wiedział, co ma robić. Potrząsnął głową, starając się odzyskać jasność myśli. Był za­mroczony rumem i przeklętym bólem w ramieniu. Wierzył jej. Pokazała już, co potrafi, dźgając go no­żem. Boże, powinien ją był wtedy zatłuc na śmierć, ale musiał przerwać bicie, bo cios, który mu zadała - przyprawił go o mdłości i zawroty głowy. Patrzył na nią i na nowo czuł ból w ramieniu. Pamiętał, jak Tho­mas wyciągnął nóż z jego ciała, pamiętał, jak na próż­no starał się nie jęczeć, ale nie wytrzymał. Ale nawet wtedy nie zapadł w błogosławioną nicość. Cierpiał męczarnie przez długi czas. Poprzysiągł sobie, że jej nie daruje.

- Czy powiedział ci o tym nasz drogi Oliver Susson? W trakcie igraszek miłosnych?

- Nie najlepiej z tobą, wuju, jeżeli zaczynasz wierzyć w to, co sam wymyśliłeś. Mam dwa naboje w pistolecie. Jeremy, pokaż, jak bardzo cię skrzywdził.

Brat odwrócił się do niej plecami. Poprzez koszulę widoczny był pojedynczy ślad pejcza. Dzięki Bogu, skóra nie została przecięta, ale długa ukośna pręga była paskudnie czerwona i opuchnięta. Zaparło jej dech w piersi.

- Jesteś prawdziwym potworem. Mam dwa naboje.

Gdyby pejcz pozostawił choć kropelkę krwi, strzeliłabym ci w brzuch. Miałeś jednak szczęście, wuju. Tym razem nie strzelę do ciebie. Po prostu zabiorę Jeremy'ego z powrotem do Kimberly Hall. Masz nas zostawić w spokoju, zrozumiałeś? Nie pokazuj się tam i nie przysyłaj więcej Thomasa. A teraz odejdziemy.

Nie ruszaj się.

Sophie wybuchnęła śmiechem.

- Ale, Sophie...

- Idź!

Chłopiec odskoczył od niej z bladą i ściągniętą twa­rzą. Sophie zniżyła pistolet na wysokość lewego ko­lana Theo.

- Może jednak - powiedziała cicho - może jednak zmienię zamiar. Spodobała mi się myśl, że będziesz utykał przez resztę swojego przeklętego życia. Kale­ka, nikomu niepotrzebny kaleka.

- Niech cię diabli, nie! - wrzasnął Theo Burgess i ruszył na nią, wściekle wywijając rękami.

Nagle kryształowy kandelabr spadł na podłogę i po­kój pogrążył się w ciemności.

Palec Sophie natrafił na spust. Pistolet wystrzelił i w pokoju rozległ się straszliwy huk. Usłyszała krzyk pełen trwogi. Ktoś uderzył ją w ramię, ale udało jej się utrzymać pistolet i tym razem nacisnęła cyngiel świa­domie. Coś uderzyło ją w skroń i osunęła się na pod­łogę. Usłyszała krzyk Jeremy'ego i poczuła cierpki zapach, który wydał się jej znajomy. Udało jej się otworzyć oczy, ale dostrzegła jedynie ciemność i dzi­wne pomarańczowe światło. I usłyszała dźwięki - kle­kotanie i syczenie oraz poświstywanie.

Cienkie muślinowe zasłony stanęły w płomieniach, które błyskawicznie pięły się w górę, zrobiło się gorą­co. Pokój płonął.

- Jeremy - wyszeptała Sophie. - Uciekaj, musisz uciekać. Biegnij do Rydera. On się tobą zajmie. Jemu możesz zaufać.

Zakrztusiła się dymem, zamknęła oczy i jej głowa opadła na podłogę.

Obudziła się kaszląc, gardło miała obolałe i pieką­ce. Poczuła na sobie czyjeś ramiona, poczuła męskie dłonie rozcierające jej plecy, podczas gdy ona kasz­lała i charczała. Usłyszała głos tego mężczyzny.

- Już po wszystkim, Sophie. Jeremy'emu nic nie grozi. Już dobrze. Ciii... nie martw się i nie próbuj mówić.

Ryder. Jego głos, jego dłonie na plecach. Przylgnę­ła do niego. Drżała z bólu.

Mówienie było bardzo bolesne, ale musiała to po­wiedzieć: - Zabiłam go. Mój pistolet wystrzelił i usły­szałam krzyk wuja.

Starała się oswobodzić, jednak mocno ją przytrzy­mał.

- Rozumiem. W takim razie, moja droga, to ja musiałem zastrzelić Theo Burgessa, aby uratować życie tobie i Jeremy'emu. Ale dlaczego? Burgess był ogólnie znany jako kochający dobroduszny wujaszek, prawda? Muszę to przemyśleć. Może znajdę jakieś rozwiązanie. Tak, muszę się zastanowić.

. - Gdzie jest Thomas?

Sophie miała już tak obolałe gardło, że tylko ochry­ple szeptała. - Teraz oddam was pod opiekę Samuelo­wi - powiedział Ryder, wysłuchawszy jej. - Ciebie i Jeremy'ego. Zabiorę was z powrotem do Kimberly Hall. Nic nie mów i nie protestuj. Zajmę się wszyst­kim, a ty musisz mnie słuchać. Pierwsze polecenie brzmi: nie odzywaj się przez najbliższe dwadzieścia cztery godziny.

- Boli mnie głowa.

Ryder zmarszczył brwi i lekko namacał palcami guz na skroni.

- Dobrze. Powiedz, jak to było, ale szybko.

Kiedy Sophie skończyła, Ryder zasępił się.

Sophie otworzyła usta, żeby coś dodać, ale Ryder przykrył je dłonią.

- Nie teraz. O, jest Jeremy. Na czas naszej rozmowy oddałem go pod opiekę Emilowi.

Chłopiec ukląkł obok Sophie i zaczął ją głaskać po osmalonej twarzy i rękach. - Och, Sophie, twoje sto­py! Co się stało? Co on ci zrobił?

Zapomniała o swoich przeklętych stopach.

Ryder krzyknął, żeby przyniesiono latarkę. Kiedy niewolnik mu ją przyniósł, długo i w milczeniu oglą­dał stopy Sophie.

- Jezu, Sophie, cała jesteś poturbowana. Od stóp do głowy. Dopilnuj, żeby Coco wykąpała cię, kiedy wrócisz do Kimberly Hall.

Ryder patrzył, jak Samuel odjeżdża z Sophie i z Jeremym. Na własnych rękach zaniósł ją do powozu. Był spocony i rozpalony, pokryty sadzą. I wściekły.

Gdzie się, u diabła, podział ten sukinsyn Thomas? Prawdę powiedziawszy, Thomas niepokoił go bar­dziej niż Theo Burgess. Theo przynajmniej starał się zachowywać pozory. Thomas nie przejmował się ni­czym. Ryder nie miał wątpliwości, że to Thomas ude­rzył Sophie i zrzucił kandelabr.

Zostawił Emila na straży w Camile Hall, a sam wrócił do Kimberly, żeby się trochę przespać. Kiedy się obudził, powiedziano mu, że panna Stanton - Greville nadal śpi. Zmarszczył brwi, ale nic nie powie­dział. Myślał o jej straszliwie poranionych stopach. Ryder właśnie kończył jeść śniadanie, gdy z Montego Bay przybył Sherman Cole.

Sherman Cole wyglądał jak ojciec jednej z kocha­nek Rydera, chciwy i przebiegły właściciel sklepu tek­stylnego w Rye. Był bardzo tłusty, z podwójnym pod­bródkiem wylewającym się na kołnierzyk, miał siwe włosy z łysiną jak mnisia tonsura, ostre spojrzenie i grube wargi. Na myśl o tym, że ta kreatura usiłowała pocałować Sophie, Ryder dostał mdłości.

Mimo odrazy uścisnął mu rękę i zaproponował ka­wę. Pan Cole miał ochotę nie tylko na kawę, ale rów­nież na słodkie bułeczki, na które spoglądał bardziej łakomie niż Ryder na najpiękniejszą nagą kobietę.

Ryder usiadł naprzeciw sędziego, lekko się odwra­cając, bo nie mógł się zmusić, by patrzeć w twarz przybyłego. Widok nie należał do budujących. Ryder wysłuchał, co gość ma do powiedzenia.

- Tak, panie Sherbrooke, jak pan zapewne wie, jes­tem tu sędzią, człowiekiem zajmującym się wszelkimi naruszeniami prawa na wyspie. Jestem tutejszym pra­wem. Doznałem wstrząsu na wieść o tym, w co się pan wplątał i że przywiózł pan do Kimberly pannę Sophię Stanton - Greville. Nie wiem, w jakich pozosta­je pan z nią związkach, ale jestem przekonany, że wkrótce pan to wyjaśni. Proszę mi teraz przyprowa­dzić dziewczynę. Chcę jej zadać kilka pytań.

Mój Boże, pomyślał Ryder, składając dłonie. Spoj­rzał na mężczyznę, który kończył właśnie czwartą bu­łeczkę. Świnia to mało powiedziane. Nadęty, protek­cjonalny i nad wyraz irytujący. A o jakichkolwiek manierach trudno nawet mówić. Brodę i ubranie miał obsypane okruchami. Zasługiwał na to, by go roze­brać do naga i rzucić do bagna krokodylom na pożar­cie. Miałyby zajęcie na kilka najbliższych dni.

- Niestety, panie Cole - powiedział Ryder spokojnie. - Ma podrażnione dymem gardło i nie może mówić. Proszę wrócić za kilka dni, kiedy się lepiej poczuje.

Pan Cole zmarszczył czoło. Nie przywykł, by lek­ceważono jego polecenia. Był człowiekiem na stano­wisku, ważną osobistością i reprezentantem prawa i jego słowa były rozkazem.

Sherman Cole z zaskoczenia zapomniał języka w gębie, ale rozsierdził się nie na żarty. I nie był głupi. Czy Sophia Stanton - GreviIle została już kochanką te­go mężczyzny? Czy dlatego Ryder uparł się, by ją ochraniać? Zasznurował usta. Milczał, bo z doświad­czenia wiedział, że większość ludzi czuje się w obo­wiązku przerwać ciszę, w ten sposób dostarczając mu informacji. Ale ten młody człowiek nie odezwał się ani słowem. Opadł na oparcie fotela, złożył dłonie, a spojrzenie miał znudzone.

To oburzające. Sędzia Cole wziął głęboki wdech, spojrzał na tacę, ale stwierdził, że nie została na niej już ani jedna słodka bułeczka, więc nachmurzył się. Jedzenie rozjaśniało mu umysł, tak było zawsze, na­wet w dzieciństwie.

Ta dziewczyna nie jest taka, na jaką wygląda, albo raczej jest właśnie taka, na jaką wygląda, tylko że jej wuj nie chciał tego przyjąć do wiadomości. Musiał pan słyszeć - a może nawet ma pan wiadomości z pierw­szej ręki - że to wszetecznica, kosztowna kokota, cał­kowicie pozbawiona moralności. Myślę, że wuj wresz­cie to zauważył, a ona zabiła go, gdy zagroził, że ją wyrzuci. Oto, co się stało. - Zamilkł, rzucił Ryderowi typowe spojrzenie sędziego i oświadczył: - Jestem tu, aby dopilnować, by sprawiedliwości stało się zadość. Ryder roześmiał się.

Sophie szybko wbiegła po schodach. Widziała, jak Sherman Cole nadjechał aleją. Musiała się dowie­dzieć, co ma do powiedzenia. Nie zaskoczył jej. Ry­der świetnie sobie z nim poradził. Ale powiedział... Poczuła głęboki ból, i nie były to pobite żebra ani spieczone gardło.

Nie jestem pewien, czy zechcą z nią sypiać i za­chować przy sobie.

Niczym się nie różnił od pozostałych mężczyzn. Przypuszczała, że w ramach zapłaty za opiekę nad Jeremym zażąda od niej, by poszła z nim do łóżka. A potem znudzi się nią i będzie po wszystkim. Przy­najmniej będzie wolna. Ona i Jeremy nareszcie zaznają spokoju w Camille Hall. Wszystko będzie do­brze. Za półtora roku stanie się pełnoletnia i wystar­czająco dorosła, by przejąć opiekę nad bratem.

Zdążyła ułożyć się w łóżku i naciągnąć prześcierad­ło pod brodę, gdy w drzwiach stanął Ryder. Patrzył na nią i milczał.

- Chcesz się dowiedzieć, co teraz będzie?

Miała ochotę wrzasnąć, że już to usłyszała, więc Ryder może się zamknąć i iść do diabła, ale nie po­trafiła. Skinęła tylko głową.

Ryder doszedł do słusznego wniosku, że skoro So­phie nie podsłuchiwała, nie ma o niczym pojęcia.

Sophie milczała. To było podejrzane.

- Jakie inne powinności?

Ryder tylko potrząsnął głową.

Sophie zachowała milczenie.

- Więc teraz - powiedział Ryder, wzruszając ramionami - teraz jestem odpowiedzialny za was oboje, za ciebie i Jeremy'ego. Będziesz zależna tylko ode mnie i od nikogo więcej. Tylko ode mnie. Nie, nie przerywaj mi, Sophie, i uściśnij dłoń swemu nowemu kuratorowi.

Ryder spodziewał się, że Sophie nadal będzie prote­stowała. Ale ona wyciągnęła rękę. Spojrzała na niego i rzekła ochrypłym głosem: - Ufam ci, jeśli chodzi o Jeremy'ego. Naprawdę ci ufam.

- Musisz mi zaufać także, gdy chodzi o ciebie.

Od zejścia po schodach i ucieczki na górę.

- Musiałam załatwić potrzebę.

- Tak. To rzeczywiście brzmi prawdopodobnie.

Przejście tych dwóch metrów, do nocnika i z powrotem, przyniosło taki skutek? Dokąd chodziłaś, Sophie?

Sophie przyjrzała się własnym dłoniom. Wciąż miała osmalone paznokcie. Nie odezwała się.

- Potrzebujesz opieki bardziej niż Jeremy.

Spojrzała na swoje stopy i zdziwiła się, jak mogła o nich zapomnieć. Chodzenie po schodach, żeby pod­słuchać rozmowę Rydera z panem Cole'em, nie sprawiło jej bólu. Ale teraz, kiedy patrzyła na okrwawione bandaże, poczuła bolesne pulsowanie.

- Zajmę się nimi. Nie ma powodu, żebyś tu zostawał.

Ryder zaklął potoczyście.

W dziesięć minut odwinął bandaże i umył jej stopy w gorącej wodzie z mydłem. Starała się nie rozpłakać. Ryder zauważył jej pobladłą twarz i zrobiło mu się jej żal. Powiedział, że jest szalona i odkaził skaleczenia. Nazwał ją głupią i osuszył krwawiące rany.

Kiedy polał jej stopy alkoholem, omal nie spadła z łóżka. Ryder chwycił ją za ramiona i przytrzymał.

- Wiem, że diabelnie piecze, ale zasłużyłaś sobie na to. Nie ruszaj się. Nie wiem, dokąd chodziłaś, ale się dowiem. A teraz, dla pewności, jeszcze raz przemyję ci stopy alkoholem. Jeżeli będziesz się wierciła, przywiążę cię do łóżka. Możesz krzyczeć, ile ci się podoba.

Krzyczała na całe gardło, a on zanurzył jej nogi w alkoholu. Przytrzymał je, a Sophie dławiła się bó­lem i łzami.

Do sypialni wpadł Jeremy. Miał zaciśnięte pięści i zaczerwienioną ze złości twarz.

Ryder wyszedł mu naprzeciw i rzekł po prostu: - Pomagam jej. Chodź i potrzymaj ją za rękę.

Jeremy trzymał siostrę za rękę, dopóki Ryder nie uznał, że zrobił wszystko, co było w jego mocy. Wyjął nogi Sophie z naczynia z alkoholem i ułożył na prze­ścieradle.

Jeremy nie zrozumiał, ale Ryder wiedział, o co jej chodzi. Nie był krewnym Jeremy'ego, ale chłopiec słuchał jego poleceń, a nie Sophie. Pochylił się nad nią i pogłaskał po bladym policzku.

Ryder ukłonił się Sophie, mrugnął do Jeremy'ego i wyszedł.

ROZDZIAŁ 9

Ryder potrząsnął głową. Nie mógł zapomnieć ojej stopach. Jasne, że wstawała, ale dokąd chodziła? Z pe­wnością dalej niż do nocnika. I to chwilę przedtem, nim zobaczył świeżą krew na bandażach.

I nagle zrozumiał. Zobaczyła lub usłyszała, że przy­jechał Sherman Cole. Była przerażona. Zeszła na dół i podsłuchiwała pod drzwiami.

Na myśl o tym, co o niej powiedział Shermanowi Cole, i jak ten się o niej wyraził, zacisnął zęby. Poczuł się tym bardziej głupio, że Sophie ufała mu, przy­najmniej jeśli chodziło o Jeremy'ego. Zadał jej ok­rutny i niespodziewany cios. Ryder stał zamyślony pośrodku holu.

Ryder wyszedł na werandę. Zobaczył nadjeżdżają­cego Emila, który machał do niego ręką.

- Do Camille Hall. Po ubrania dla Sophie i Jeremy'ego.

Emil sposępniał.

Clayton był pełnym życia mężczyzną, o smagłym, sprężystym ciele. Nawet gdy stał w miejscu, wydawa­ło się, że jest w ruchu. Spotkał Rydera przy drzwiach i nie przestawał mówić.

Ryder słuchał go z uwagą, rozglądając się po wiel­kim, domu i odnotowując w myśli, co powinno być zrobione. Następnie odesłał Claytona i poszedł na gó­rę. Młoda roześmiana dziewczyna z włosami obwią­zanymi wielobarwną chustką wskazała mu drogę do sypialni Sophie. Na imię miała Dorsey, o czym poin­formowała go zuchwałym tonem. Sypialnia Sophie sąsiadowała z sypialnią wuja. Spojrzał na wewnętrzne drzwi i wyobraził sobie, jak pojawia się w nich Theo z pejczem w dłoni.

Otworzył szafę i ujrzał kilka niesłychanie wyzywa­jących sukien. Wszystkie z jedwabiu lub atłasu, w ba­rdzo jaskrawych barwach, nieodpowiednie dla młodej dziewczyny, krzyczały, że należą do kobiety, która zna mężczyzn i umie doprowadzić ich do najwyższej rozkoszy. W szafie nie było nic poza tymi odstręcza­jącymi sukniami.

W szufladach znalazł jednak sukienki, które mógł sobie na niej wyobrazić - uszyte z cienkiego muślinu o pastelowych barwach. Znalazł również bieliznę Sophie - doskonale uszytą i pięknie haftowaną, ale nieodpo­wiednią dla kokoty - wszystko było z lnianego i baweł­nianego batystu, a nie z jedwabiu ani atłasu. Znalazł nocną koszulę i obejrzał pod światło. Była biała, batysto­wa i wyglądała jak koszula małej dziewczynki.

Ułożył stos ubrań, które zamierzał zabrać do Kimberly Hall. To samo uczynił w sypialni Jeremy'ego.

Wjeżdżając do Kimberly, rozgrzany i spocony, z przylgniętą do pleców koszulą, stanął jak wryty. Nie wierzył własnym oczom.

Ujrzał Shermana Cole'a i czterech uzbrojonych mę­żczyzn. Sędzia wrzeszczał na Emila, aby sprowadził na dół tę kokotę. Krzyczał, że to morderczyni, którą ma zabrać do Montego Bay.

Ryder wjechał, roztrącając mężczyzn, i wstrzymał konia dopiero na pierwszym stopniu werandy.

Cole zwrócił się do niego: - Wszystko na nic, sir. Zabiorę ją, mam tu uzbrojonych pomocników.

Ryder machnął lekceważąco ręką na widok czte­rech mężczyzn. Mieli zaczerwienione od gorąca twa­rze i wyglądali na zakłopotanych.

Samuel prędko wszedł za Ryderem. Oburzony Cole zrobił to samo, choć z ociąganiem. Słyszał, że czterej mężczyźni, których ze sobą przywiózł, cicho rozma­wiają. Zastanawiał się, czy ci łajdacy odjadą i pozo­stawią go samego. Żaden nie chciał tu przyjeżdżać. Cóż, niech się stąd zabierają. Sam ją wywiezie. A po­tem zamknie w pokoju i zatrzyma klucz. Będzie od niego całkowicie uzależniona.

Ryder zwrócił się w jego stronę dopiero w salonie.

Sędzia spurpurowiał jeszcze bardziej.

- Jak to dokąd? Mamy specjalny budynek, w którym przetrzymujemy więźniów. To miejsce w sam raz dla niej.

Ryder potrząsnął głową. Może powinien mu poka­zać, jak Sophie wygląda - z posiniaczoną twarzą, przygarbiona z powodu obitych żeber, jak staruszka, nie mówiąc już o pokrwawionych stopach. Ten widok z pewnością ostudziłby zapał sędziego. A jeśli zabie­rze ją do tego domu, będzie ją miał w swojej mocy. I w końcu ją zgwałci. Ryder poczuł, że na samą myśl o tym zaciska mu się żołądek. Pogładził się po brzu­chu i powiedział swobodnie: - Lepiej będzie, jeżeli razem z ludźmi pojedzie pan do Camille Hall. Jest tam miły świeży grób do rozkopania.

Cole nie zwracał na niego uwagi.

Ryder odwrócił się i wyszedł przez otwarte na oścież drzwi frontowej werandy. Nie powiedział ani słowa więcej, tylko czekał aż Cole i jego ludzie odjadą, co też uczynili. Cole mamrotał pod nosem pogróżki.

, - Człowiek jego pokroju nigdy czegoś takiego nie wybaczy. - Samuel pokiwał głową. - Musimy coś zrobić. Prędko. Ach, biedna dziecina.

Ryder odwrócił się bez słowa, wszedł do domu i skierował się w stronę schodów.

*

Kiedy odwiedził ją późnym popołudniem, Sophie miała na sobie jedną z własnych koszul nocnych. Wy­glądała świeżo, czysto i bardzo młodo. Twarz miała mniej posiniaczoną. Sprawiała wrażenie znudzonej.

- Trudno jest się kąpać, nie mocząc stóp - powiedziała nadąsana.

Kto wie? Wysłałem tam Cole'a. Ale prawdę mó­wiąc, myślę, że zabił go Thomas, a ty strzeliłaś do Thomasa. To oczywiście oznacza, że strzał nie był śmiertelny, bo Thomas rozmawiał z Cole'em, świad­cząc przeciwko tobie. Ale zaraz potem znowu zniknął. Chcę go znaleźć i wrzucić do bagna. Oto co zrobię.

Sophie pobladła.

Ryder trwał nieporuszony.

Jej marzenia stawały się rzeczywistością, tylko że Sophie nie chciała, aby się urzeczywistniały w ten sposób. Nie dzięki Ryderowi.

Chwyciła opasły zbiór dramatów Szekspira i z ca­łych sił cisnęła w Rydera. Trafiła go w pierś. Jęknął. Prawdę powiedziawszy, rzucając ciężką książkę, bar­dziej ucierpiała niż on. Nie przejęła się jednak. Złapa­ła dzbanek. Rzut był łatwiejszy i oblała Rydera wodą.

Wokół nie było nic więcej, co by się nadawało do rzucenia. Sophie opadła na poduszkę. Ciężko dyszała, czoło miała mokre od potu. Ryder ani drgnął, nie otarł nawet wody z twarzy.

Ryder nie przywykł do podobnych wybuchów. Był zaskoczony jego gwałtownością, chociaż od początku znajomości Sophie wyprowadziła go z równowagi więcej razy niż ktokolwiek w jego dotychczasowym życiu. Ale czego się mógł spodziewać? Wuj bijał ją, czerpiąc z tego obłąkańczą przyjemność i zmuszając do odgrywania ról, jakie dla niej wymyślił.

- Nie nudzisz mnie - powiedział nagle. - Uważam, że jesteś zabawna i nawet nie... - zamilkł gwałtownie.

Nie, nie powie Sophie, że nie posiadł jej w chacie owej nocy, kiedy podał jej narkotyk. Pamiętał, że bar­dzo pragnął dotykać ją i pieścić, ale nie uczynił tego. Nie był aż taki wyrachowany.

Dobrze się maskowała, bo to właśnie potrafiła naj­lepiej. Ryder chciał ją doprowadzić do furii, więc ciągnął dalej kpiącym tonem: - Naturalnie, myśl, że cię utraci bardzo go zdenerwowała. Posunął się nawet do oświadczenia, że się z tobą ożeni, chociaż dos­konale zdaje sobie sprawę, że to bardzo nadszarpnę­łoby jego reputację na Jamajce. Wydaje mi się, że zauważyłem w jego oczach łzy, gdy zrozumiał, że nigdy więcej nie będzie się cieszył twoim towarzy­stwem w chacie przy plaży.

A co z całą resztą? Przepraszam cię, Sophie, ale dob­rze pamiętam nasz pierwszy wieczór i twoją perfek­cyjną kokieterię. Ani drgnęłaś, kiedy ci zsunąłem suk­nię aż do pasa i pieściłem twój biust. Radziłaś sobie bardzo umiejętnie. Tak, rozniecałaś we mnie nadzieję na spełnienie. Rozsadzała mnie żądza.

- Mógłbyś mi dać trochę bandaży? Chcę sobie owinąć stopy. Muszę wstać z łóżka, Ryderze. Chce mi się wyć z nudów, a rozmowa z tobą przyprawia mnie o mdłości.

A więc doprowadziłem do tego, że zalewają żółć, pomyślał i skinął głową. Własnoręcznie owinął jej stopy i zauważył z zadowoleniem, że są w lepszym stanie niż rano. Ładne stopy, stwierdził, wąskie i wy­soko sklepione.

Ryder powoli położył nogi Sophie na łóżku. Zwró­cił się do stojącego w drzwiach Jeremy'ego.

Poczytam jej. O Boże, Sophie! Co ten Szekspir robi na podłodze? Musisz bardziej uważać. Niektóre strony są pomięte. A strona czterysta trzydziesta jest podarta.

Wyszedł, pogwizdując.

*

Sophie nie wiedziała, co ją obudziło. Śniło jej się, że jest przy niej matka, szczotkuje jej włosy i śmiejąc się mówi o przyszłości i o wszystkich wspaniałych młodzieńcach, którzy będą chcieli poślubić Sophie, kiedy wróci do Londynu na osiemnaste urodziny. Wtedy się obudziła, przestraszona usiadła na łóżku i nasłuchiwała.

Na zewnątrz rozległ się jakiś dziwny dźwięk.

Poczuła gwałtowne, przyśpieszone bicie serca. Po­woli zsunęła przykrywające ją prześcieradło i wyjrza­ła spoza moskitiery. Była głucha noc i wokół panowa­ła cisza, z wyjątkiem tego dźwięku. Ktoś się cicho poruszał na balkonie, ale nie dość cicho dla wyost­rzonego słuchu Sophie.

Stanęła na podłodze. Stopy miała wciąż jeszcze obandażowane, ale od pożaru w Camille Hall upłynę­ły już dwa dni i ból prawie zupełnie ustąpił. Podeszła na palcach do otwartych drzwi balkonowych i wyjrza­ła. Nie słyszała nic poza cichym skrobaniem żabki drzewnej. Po chwili zauważyła cień, długi cień męż­czyzny, który ukradkiem przemykał się wzdłuż domu.

Wzięła stojący przy jej łóżku dzbanek z wodą, ten sam, którym dwa dni temu cisnęła w Rydera, bez ceremonii wylała jego zawartość do nocnika i wróciła na balkon.

Balkon ciągnął się wzdłuż całego domu. Miał dobre trzy metry szerokości i cztery metry okapu, który chronił niższy poziom od słońca. Sophie posuwała się za cieniem mężczyzny. Nagle znalazła się dokładnie za nim. Zmartwiała. Mężczyzna zaglądał do sypialni.

Do sypialni Rydera.

Zobaczyła, że podnosi rękę. Zobaczyła błysk noża. Boże, to był Thomas! Przyszedł tu, żeby zabić Rydera.

Poczekała, aż mężczyzna wejdzie do sypialni i po­biegła za nim. Gruba warstwa bandaży na stopach tłumiła odgłos jej kroków. Zajrzała przez otwarte drzwi balkonowe. Zobaczyła Thomasa stojącego nad łóżkiem Rydera. W uniesionej ręce trzymał nóż. Do­strzegła bandaż wokół jego klatki piersiowej. A więc strzeliła do Thomasa, nie do wuja. Ryder miał rację.

Na nieszczęście jej strzał okazał się nie dość celny.

Thomas powoli odsuwał moskitierę.

Sophie wrzasnęła. Raz i drugi. Wrzeszczała jak opętana, jak szalona kapłanka wudu. Podbiegła do Thomasa, wysoko unosząc dzbanek.

Ryder obudził się i spostrzegł nad sobą błysk noża. Przez jego głowę przemknęło echo niedawnego wrza­sku. Jezu! Przetoczył się na przeciwną stronę łóżka, lecz zaplątał się w moskitierę.

Thomas obiegł łóżko. Dyszał ciężko. Nie zwracał uwagi na Sophie, chciał dopaść Rydera.

- Thomas!

Odwrócił się w jej stronę. Twarz miał pełną nie­nawiści.

- Thomas, to ja cię postrzeliłam, nie Ryder! No, co? Boisz się mnie? Ty nędzny łajdaku, boisz się mnie”; dziewczyny o połowę od ciebie mniejszej?

Tchórz, podły, zasmarkany tchórz! Dlaczego zabiłeś mego wuja? Oszukał cię?

Thomas wpadł w szał. Dygotał i wymachiwał no­żem.

- Wiem, że ty mnie postrzeliłaś, przeklęta dziwko!

Zabiję Rydera i zajmę się tobą. Najpierw trochę sobie podokazujemy, a potem pozwolę ci się błagać, żebym cię nie zabijał. Będziesz mnie błagała na kolanach, mała zdziro. - Zapomniał o Ryderze i zbliżał się do Sophie.

Nie miała czasu się zastanawiać. Jeżeli Ryder nie wypłacze się z moskitiery, będą w kłopocie. Podbiegła do wiklinowego fotela i pchnęła go w kie­runku Thomasa.

Czuła każdy nerw w ciele. Czuła przerażenie, ale co dziwniejsze, niebezpieczeństwo ją podniecało. Spoj­rzała na Thomasa błyszczącymi oczami.

- Ty nędzny tchórzu! - wrzasnęła pogardliwie.

A potem wskoczyła na fotel, spojrzała ponad Thomasem i krzyknęła: - Tak, Ryder, zabij go teraz!

Thomas odwrócił się, aby stawić czoła atakują­cemu, który jako mężczyzna stanowił większe za­grożenie.

I to był jego błąd.

Sophie ruszyła na niego i wyrżnęła w głowę cięż­kim, glinianym dzbankiem. Naczynie rozbiło się na czaszce Thomasa, a on jęknął i osunął się na podłogę. Nóż wypadł mu z ręki, długie ostrze lśniło w bladym świetle sypialni.

Ryder wreszcie zdarł z siebie moskitierę i wstał. Podszedł do Thomasa, uklęknął i wziął go za nadgars­tek. Żył, ale puls był słaby.

- Nieźle mu przyłożyłaś - powiedział przyglądając się Thomasowi. - A przedtem go postrzeliłaś. Tutaj, w żebra. Wciąż musi go boleć.

Ryder uniósł głowę i spojrzał na Sophie. Stała nie­ruchoma i milcząca jak głaz, z rozsypanymi na ramionach włosami, ubrana w jedną ze swoich obszernych koszul nocnych, biała jak koronkowy kołnierz wokół jej twarzy. W ręce trzymała resztkę potłuczonego dzbanka, jakby to był cenny amulet.

- Dziękuję ci, Sophie - powiedział, wstając powoli.

Wciągnęła powietrze. Ryder był nagi i nie zdawał sobie z tego sprawy. Podszedł do lampy i ją zapalił. Odwrócił się przodem do Sophie i w tej samej chwili do pokoju wpadli Samuel, Mary, Emil, Coco, James i jeszcze kilku niewolników. Coco natychmiast ze­mdlała. Emil na szczęście zdążył ją złapać i położył na łóżku Rydera.

- Jest w ciąży - powiedział i wzruszył ramionami.

Ryder uśmiechnął się i podniósł rękę.

Do pokoju wpadł Jeremy. Utorował sobie drogę wśród obecnych i niezdarnie podbiegł do siostry.

Sophie otrząsnęła się i przytuliła brata. Gładziła jego zmierzwione włosy.

- Nic mi nie jest, kochanie - powiedziała bardzo czule i łagodnie. - I Ryderowi także. Thomas jednak ucierpiał. Czyż to nie wspaniale, Jeremy? Nie skrzyw­dzi nas już żaden podlec. Żaden się nie ostał.

W ciągu pięciu minut Thomas został związany i umieszczony w chłodni. Przy drzwiach postawiono strażnika. Sypialnia Rydera opustoszała. Zostali w niej tylko Sophie i Jeremy. Jeremy ciągle ją obej­mował, trzymając się jej kurczowo, bo była wszyst­kim, co mu pozostało na świecie.

Ryder przykucnął obok nich.

- I ja - powiedział Ryder i potargał chłopcu włosy, kiedy ten spojrzał na niego z niedowierzaniem.

Uspokojenie Jeremy'ego zajęło im dobre pół godzi­ny. Zostali przy nim, dopóki nie zasnął. Ryder poszedł za Sophie do sypialni.

- Wyjdźmy na chwilę na balkon i posiedźmy tam chwilę. Tak jak Jeremy, jestem zbyt podniecony, żeby zasnąć.

Usiedli w wyplatanych fotelach. Ogarnęła ich noc­na cisza. Przerażenie powoli ustępowało.

Sophie wzruszyła ramionami, jakby jej to nie ob­chodziło, i to rozwścieczyło Rydera. Ta jej siła, ta odwaga - nie wiedział, prawdziwa czy udawana, i pra­wdopodobnie nigdy się nie dowie. Wstał i spojrzał na Sophie. Dziwiło go własne postępowanie. Nigdy dotąd nie zachowywał się jak pies ogrodnika. Tego już zbyt wiele. To ona wywróciła jego świat do góry nogami.

Pocałował ją jeszcze raz. Czuł przy sobie jej brzuch, położył dłonie na jej pośladkach, głaskał je i przyciskał.

Wywinęła mu się. Nie powiedziała ani słowa. Po prostu wycofywała się powoli, małymi krokami. Otar­ła usta wierzchem dłoni.

Ryder aż zatrząsł się z wściekłości.

- Po tych wszystkich mężczyznach, których miałaś, ośmielasz się ocierać usta po moim pocałunku?

Opuściła rękę wzdłuż ciała i cofnęła się jeszcze o krok.

- Cofając się tak, wejdziesz w końcu do sypialni Samuela. Będziesz musiała wykopać z jego łóżka gospodynię, ale jestem pewien, że ucieszy się, mając ciebie zamiast Mary.

Potrząsnęła głową. Milczała. - Do diabła, powiedzże coś! Odwróciła się na pięcie i wybiegła z pokoju.

ROZDZIAŁ 10

Thomas uciekł. Nikt nie wiedział, w jaki sposób zdołał się uwolnić, ale w krzakach niedaleko chłodni znaleziono dwóch zbitych do nieprzytomności nie­wolników. Ryder był zaskoczony, że Thomas ich nie zabił. Okazało się, że nic widzieli. Ryder podejrzewał, że Thomasa uwolnili ludzie z jego bandy w Camille Hall, prawdopodobnie także oni powstrzymali go przed zabiciem niewolników. A teraz przepadł bez śladu, niech go diabli. Szkoda, że nie rzuciliśmy go krokodylom na pożarcie, pomyślał Ryder, a następnie rozesłał tropicieli, zawiadomił Shermana Cole'a i po­grążył się w rozmyślaniach o Sophie.

Ryder nie lubił rozmyślać. Dotychczas zdarzało mu się to bardzo rzadko, z tej prostej przyczyny, że nie miał ku temu powodów. Zawsze uważał, że to nie­słychanie nudny sposób spędzania czasu. Ale teraz odczuwał potrzebę zadumy, i była to nad wyraz doj­mująca potrzeba. Była również niespodziewana i nie­proszona oraz wprawiała go w zakłopotanie, bo właś­ciwie nie wiedział, jak się to robi.

Do diabła! Zmusiła go do rozmyślania, zastanawia­nia się i cierpienia, do doznawania uczuć, których nie chciał i nie potrzebował.

Skoczył na równe nogi, wściekły na nią i samego siebie i zdecydowany zakończyć to raz na zawsze.

Nie zastał jej w sypialni - jego dawnej sypialni. Sophie była ubrana i siedziała spokojnie w fotelu na balkonie. Miała zamknięte oczy i złożone na podołku ręce. Sprawiała wrażenie pogrążonej we śnie. Miała na sobie bladoniebieską muślinową suknię, którą Ryder przywiózł dla niej z Camille Hall. Suknia była całkowicie pozbawiona dekoltu, koronki sięgały niemal do podbródka. Ryder przystanął i długo się jej przyglądał. Włosy miała umyte, ściągnięte do tyłu jasnoniebieską wstążką. Sińce na twarzy zbladły. Wyglądała czysto, świeżo, bardzo niewinnie i zbyt młodo.

Niewinnie, ha! W tym rzecz i tego Ryder nie mógł znieść. Lekko dotknął ramienia Sophie.

Powoli otworzyła oczy i spojrzała na niego. Wyraz jej twarzy nie uległ zmianie. Nie podskoczyła ani nie krzyknęła.

- Ryder - to było wszystko, co powiedziała.

Usłyszawszy, jak wymówiła jego imię, poczuł coś dziwnego i słodkiego, i to go rozłościło.

- Witaj - powiedział.

Wyczuła jego złość i zesztywniała pod jego do­tknięciem. Ryder cofnął dłoń i usiadł w fotelu naprze­ciwko Sophie.

- Wydaje mi się, że powiedziałaś wystarczająco wiele. Zawsze mnie zaskakujesz swoimi bezpodstawnymi atakami. Ni z tego, ni z owego rzucasz się do gardła, gotowa kąsać i szarpać. Ale tym razem ci się nie uda. Nie wysilaj się. Teraz ja chcę się czegoś dowiedzieć od ciebie i masz mi powiedzieć prawdę.

- Proszę bardzo.

Ryder pochylił się do przodu i wsunął dłonie po­między kolana.

Sophie zerwała się z fotela, suknia zawirowała jej wokół kostek i Ryder spostrzegł, że wciąż jest bosa. Nie miała butów, tylko bandaże. To mu się nie spodo­bało. Poczuł jeszcze większą złość.

- Stała plecami do niego, ramiona miała wyprostowa­ne i Ryder dobrze wiedział, że zadarła brodę o dobre pięć centymetrów.

- Rozumiem - powiedział, ale nie rozumiał ani trochę.

Jego umysł nie pracował normalnie, wszystko przez te rozmyślania o Sophie. Ryder poczuł wściekłość i bezsilność.

- Niech cię diabli - powiedział. - Ile miałaś lat, kiedy pierwszy raz przespałaś się z mężczyzną?

Zwróciła się w jego stronę. Na twarzy miała ten sam twardy, kąśliwy uśmiech. - Jeżeli mam ci wie­rzyć, to pierwszy mężczyzna posiadł mnie, kiedy mia­łam dziewiętnaście lat. I tym pierwszym mężczyzną byłeś ty. - Widząc rozwścieczony wyraz jego twarzy, roześmiała się. - Widzisz, Ryderze, nie wierzysz mi. Jesteś mężczyzną, a mężczyźni muszą przyklejać ko­bietom etykietki. Kobieta jest niewinna albo zepsuta. Nie ma żadnych sytuacji pośrednich. Wdowa jest w porządku, ale nawet ją mężczyźni podejrzewają, że będzie z nimi sypiała, bo przywykła do seksu i zna się narzeczy. Odczułam to na własnej skórze. Gdy kobie­ta zbliży się intymnie do mężczyzny, nie jest już god­na zaufania. Mężczyzna natomiast może robić, co mu się żywnie podoba. Jeżeli nie znajdzie takiej, która pójdzie z nim do łóżka z własnej woli, po prostu kupi sobie kobietę na jedną noc, a jeśli jest bogaty tak jak ty - będzie utrzymywał kochanki. I mężczyzna za­wsze pozostanie godny szacunku. To jest bezsensow­ne i niesprawiedliwe. Powtórzę ci jeszcze raz, Ryde­rze, nigdy nie byłam z mężczyzną...

- Ach ta twoja filozofia życiowa, Sophie! Jesteś ignorantką. Nie masz pojęcia o mężczyznach i kobietach, ani o tym, co jest ważne w związkach pomiędzy nimi...

Sophie tupnęła obandażowaną nogą.

- Nie wiem i nie chcę wiedzieć! Szczerze wątpię, czy między nimi może być sprawiedliwość i równość, czy w ogóle między kobietą i mężczyzną mogą być jakiekolwiek więzi. Myślę, że ty również w to nie wierzysz, Ryderze! Nie waż się pogardliwie na mnie prychać. Powiem ci to jeszcze raz. Nigdy nie byłam z mężczyzną w intymnej sytuacji. Tylko z tobą, a ty musiałeś mi podać narkotyk...

Ryder wstał powoli. Miał czerwoną twarz, żyły na szyi nabrzmiałe i pulsujące. Złapał fotel i cisnął nim z całej siły w barierkę balkonu. Usłyszał, że poniżej ktoś zawył z bólu. Spojrzał na Sophie z nie­nawiścią i wielkimi krokami wyszedł z balkonu, a po­tem z sypialni.

Samuel Grayson znalazł Rydera na północnym polu trzciny cukrowej. Rozmawiał z jednym z niewolni­ków, Jonaszem, ogromnym Murzynem, który jednym uderzeniem ręki mógłby przetrącić człowiekowi kark.

Ryder miał na głowie kapelusz. Rozpięta do pasa ko­szula odsłaniała lśniącą od potu, opaloną pierś. Samu­el podjechał do rozmawiających mężczyzn.

Ryder skończył wypytywanie Jonasza, podziękował mu i zwrócił się do Samuela.

Ryder zdjął kapelusz i wachlował nim twarz, a po­tem otarł rękawem czoło.

- Poszukajmy trochę cienia. Może na plaży, jeśli nie masz nic przeciwko temu, Samuelu.

Pojechali na Plażę Monmouth. Ryder czuł, że na widok plaży budzi się w nim wspomnienie. Głupota. To tylko plaża, na miłość boską, po prostu przyjemne miejsce, które nie ma nic wspólnego z Sophie. Zsiedli z koni i usadowili się pod palmą kokosową. Ryder westchnął z przyjemnością i oparł się plecami o pień.

- Chcę się ożenić z Sophie Stanton - Greville - powiedział bez wstępów Samuel. - W ten sposób stanę się kuratorem chłopca. Camille Hall przylega do Kimberly. Emil i ja będziemy w stanie doglądać obydwu plantacji i dopilnujemy, żeby chłopiec odziedziczył, co mu się należy.

Ryder był wstrząśnięty, a przecież nie powinien. Dobrze wiedział, że Samuel nie widzi świata poza Sophie, wiedział o tym od samego początku, i nawet nieco go to śmieszyło. Jednak teraz nie widział w tym nic zabawnego.

- Wkrótce zostanę kuratorem Jeremy'ego - odparł cicho. - A co do Sophie, kto wie? Nie musisz się z nią żenić.

- Przecież ty wcale nie chcesz zostać opiekunem chłopca. Wiem, że wolałbyś jak najszybciej powrócić do Anglii. Tam jest twoje miejsce. Wziąłeś do siebie Sophie i jej brata, bo nie widzisz innego wyjścia z sytuacji. A teraz ono się znalazło. Ich miejsce jest tutaj, nie w Anglii. Wiem, że mają dom i posiadłość w Konwalii, ale tutejsza plantacja jest ważniejsza. Wynajmę nauczyciela dla Jeremy'ego. Zdobędzie wykształcenie i przejmie spadek. Sophie będzie bezpieczna w rodzinie i wśród ludzi, którzy się o nią troszczą.

Ryder poczuł, że nagle zrobiło mu się zimno. Od­wrócił twarz od Samuela, przestraszony, że zdradzi go jej wyraz. Zapatrzył się w morze. Gdzież się, u diabła, podziała jego beztroska?

- Jeśli tak jest, to wyłącznie zasługa jej wuja.

Cokolwiek robiła, on ją do tego zmusił. Ale nie mógł jej zmusić, by sypiała z tymi wszystkimi męż­czyznami.

- Wierzysz, że oni wszyscy kłamali, że sypiali z nią w chacie?

Jeżeli zechcesz ją trzymać z dala od wszystkich mężczyzn, których zabawiała - niezależnie od tego, czy robiła to z własnej woli, czy też przymuszona przez wuja - skończycie jako pustelnicy. Lista męż­czyzn odwiedzających tę przeklętą chatę jest bardzo długa, Samuelu.

- Powiedziałem: nie. Nie ożenisz się z nią.

Samuel poczuł wściekłość. Nawet jako właściciel Kimberly Hall, Ryder Sherbrooke nie miał mu prawa narzucać zdania w kwestiach prywatnych. Samuel miał uczciwe zamiary.

Dlaczego? Bo ją zniszczyłeś, więc nie zechce przynosić mi wstydu przyjmując moje oświadczyny? Nie rób takiej piekielnie zaskoczonej miny. Dobrze wiem, że jej pragniesz, że chciałeś nad nią zapano­wać, rzucić ją na kolana. Poczułbyś się bardzo męski. Tak, zachowujesz się zupełnie jak cała reszta. Chcia­łeś w ten sposób udowodnić swoją męskość, sobie i innym. Chciałeś wygrać współzawodnictwo, poka­zać wszystkim, że możesz ją mieć i w ten sposób pokazać, że nikt inny nie był dla niej ważny, że li­czysz się tylko ty. Nie jestem ślepy. Stałem niedawno pod balkonem i słyszałam, jak Sophia cię oskarżała. Słyszałem, jak powiedziała, że była niewinna, dopóki nie zabrałeś jej do chaty. To ty zrujnowałeś życie panny Stanton - Greville i nie jesteś w stanie tego na­prawić. Jedyne, co ci może przyjść do głowy, to uczy­nić z niej swoją kochankę, a przecież ona jest dobrze urodzoną i wychowaną młodą damą. Jest również da­mą z zasadami. Przyszło ci kiedy do głowy, że mogłeś jej zrobić dziecko? Oczywiście, że nie. A mnie zależy na niej, więc ożenię się z nią i jeżeli okaże się, że jest w ciąży, nie będzie musiała rodzić bękarta. Niech cię diabli, przestań unosić brwi z powątpiewaniem! Mo­żesz mi przysiąc, że gdy ją posiadłeś w chacie, Sophia nie była dziewicą?

Ryder podniósł mały kamyk i rzucił do wody. Ka­myk podskoczył na fali.

- A jak będziesz jej bronił, kiedy Sherman Cole przyjdzie i aresztuje Sophie, żeby ją powiesić za zamordowanie wuja?

Samuel Grayson spojrzał na morze.

- A więc myślisz, że lepiej będzie, jeśli zabierzesz stąd Sophię i Jeremy'ego? Uczynisz ją swoją kochanką albo pozostawisz całkiem samą, bez pieniędzy, bez przyjaciół, bez środków utrzymania? To rzeczywiście rozwiązanie! Boże, zbaw nas od wszystkich mężczyzn, którzy myślą, że świat należy do nich, a kobiety służą zaspokajaniu ich samolubnych potrzeb! Zauważyłem, że w pewnym stopniu jesteś honorowy.

Zawdzięczasz to wiekom przywilejów i bogactwa, które są udziałem twojej rodziny. Ale co z poszanowaniem dziewczyny? Z jej honorem? Reputacją? Nie liczysz się z nią. Liczy się tylko twoja dominacja, jej poddaństwo, współzawodnictwo z innymi młodymi mężczyznami. A potem odejdziesz, nie myśląc więcej ani o dziewczynie, ani o tym, co jej zrobiłeś. Nie, załatwię sprawę po swojemu. Jeżeli Sherman Cole are­sztuje Sophie... cóż, nie wiem, co wtedy zrobię. Ale, na Boga, z pewnością coś wymyślę. Do zobaczenia. - I Samuel oddalił się, uderzając kapeluszem w udo.

Ryder patrzył za odchodzącym mężczyzną. Czuł się tak, jakby go sponiewierał własny ojciec. Ojciec był w tym jeszcze lepszy, ale i Samuelowi nic nie brako­wało. Ryder prychnął ze złością, przyglądając się, jak Grayson wsiada na konia.

Oparł się o pień palmy i zamknął oczy. Wcale nie uważał, że świat leży u jego stóp. Nie był samolubny, nie był chciwy. Czerpał z życia garściami, ale nie za dużo. Nie krzywdził ludzi. I coś z siebie dawał. Z całą pewnością dawał. Jane mogłaby o tym zaświadczyć, podobnie jak jego siostra, Sinjun.

Czy rzeczywiście był takim pozbawionym uczuć, samolubnym łajdakiem? Czy kierowały nim niegodzi­we pobudki? Czy rzeczywiście był przewodnikiem stada? Nie, wszystkie te bzdury na temat udowadnia­nia męskości były bezpodstawne. Jest sobą i wcale nie jest taki zły. Jest honorowy, bo tak został wychowany. Samuel miał co do tego rację. Jednak i tak czuł się winny, i tak czuł się oszustem. Do diabła, to niespra­wiedliwe.

- Do diabła - powiedział, zwracając się do niepra­wdopodobnie wielkiego zielonego żółwia, który gra­molił się mozolnie w stronę wody. - Do diabla.

*

Samuel Grayson patrzył na Sophie pustym wzro­kiem. Ryder miał rację. Odmówiła mu bez chwili wa­hania, ale bardzo uprzejmie. Wyglądała na zmęczoną i przybitą. Czuł się okropnie i nie wiedział, co począć.

Sophie usiłowała się uśmiechnąć, ale w jej oczach zalśniły łzy.

- Nie, przykro mi, Samuelu - odparła bez wahania.

To imię dziwacznie zabrzmiało w ustach Sophie, bo przez wszystkie lata, które przeżyła na Jamajce, był dla niej panem Graysonem, uznała jednak, że skoro się jej oświadczył, będzie niegrzecznie zwracać się do niego jak do ojca.

Sophie zbladła i chwyciła się oparcia fotela. Pokrę­ciła energicznie głową i wyszeptała: - O nie, to nie­możliwe. To byłoby nie w porządku. O Boże, co ja mam teraz robić?

- Możesz wyjść za mnie i być bezpieczną. Nie przeszkadza mi, że nosisz jego dziecko.

Roześmiała się, naprawdę się roześmiała. Samuel patrzył z niedowierzaniem.

- Cóż - powiedziała wreszcie - przynajmniej wierzy, że mam odrobinę honoru. Ja, rozpustnica z Jamajki! Tego już za wiele.

Ryder usłyszał jej śmiech. Brzmiało w nim napię­cie, dzikość i z trudem poskramiana wściekłość. Ry­der przestraszył się. Szybko otworzył drzwi do salonu i cofnął się zakłopotany. Nie wiedział, kogo z nią zastanie, ale w żadnym razie nie spodziewał się Sa­muela Graysona. Dobry Boże, Samuel powiedział coś, co wywołało taki śmiech.

Ryder nie odezwał się ani słowem, dopóki Samuel nie zamknął za sobą drzwi. Odczuwał wielką ulgę, ale nie chciał się do tego przyznać. Patrzył na Sophie, ubraną w skromną sukienkę z muślinu. Stopy miała bose, ale już bez bandaży.

- Przypuszczam, że wszystkie skromne, dziewczęce suknie, które przywiozłem ci z Camille Hall, pochodzą z czasów poprzedzających twoje wyczyny w chacie przy plaży.

Zmrużyła oczy i zacisnęła pięści, a potem uśmiech­nęła się nieszczerze. - Oczywiście - odparła cichym, kpiącym tonem. - Zestaw nudnej konfekcji, prawda? Ale co mam począć? Inne suknie pozostawiłeś w Ca­mille Hall. Udawaj, że mam na sobie opiętą suknię Z jaskrawoczerwonego atłasu, wyciętą prawie do pasa.

Podejdź i pieść moje piersi. Odwagi, Ryderze. Bądź mężczyzną i zedrzyj ze mnie suknię. Przecież to lu­bisz. Prawdziwy mężczyzna udowadniający swoją silę i władzę. Boże, drżę na samą myśl. Możesz mnie oprzeć na ramieniu i przechylić do tyłu. Czyżbym nie zasługiwała na nagrodę za wyratowanie pana Graysona od losu straszliwszego niż śmierć?

Ryder stał bez ruchu. Wreszcie zaklął. A potem wrzasnął: - Skończ już z tym aktorstwem!

Porzuciwszy rolę kokoty, stała się nagle bardzo wra­żliwa. Nie umiała się opanować, a nie chciała odsłonić się przed Ryderem, więc szybko wybiegła na werandę. Jednak Ryder spostrzegł zmianę i pośpieszył za nią.

Powinien jej powiedzieć, że jeśli okaże się, że jest w ciąży, to na pewno nie za jego przyczyną. A skoro zapewnia o swej niewinności, to nie może spodziewać się dziecka.

Powinien był jej powiedzieć, że jej nie posiadł. Po­winien był, ale nie powiedział. Bo gdyby powiedział, mogłaby poślubić Samuela Graysona, a na to Ryder nie mógł pozwolić.

- Kiedy miałaś ostatnią miesięczną niedyspozycję?

Drgnęła. Ryder przyglądał się, jak stara się zacho­wać opanowanie. Spojrzała mu prosto w twarz, po czym odwróciła się na pięcie i bez słowa odeszła.

Ryder się nachmurzył. Jej mina wyrażała najwyż­szą pogardę. Nie musiała nic mówić, spojrzenie mó­wiło samo za siebie.

Samuel Grayson wrócił do Kimberly cztery godzi­ny później, zlany potem i wściekły.

Ryder zaklął i poszedł odszukać swoją przyszłą żonę.

Małżeństwo! Myśl doprawdy przerażająca, ale in­nego sposobu nie widział. Wspomniał swojego brata, hrabiego Northcliffe, i modlił się, aby jego życie mał­żeńskie jakoś się ułożyło, ale szczerze mówiąc, nie miał na to wielkich nadziei, pomimo dobrych chęci panny młodej. A teraz także jego spętają te więzy. A wszystko dlatego, że trafił na Jamajkę. Życie prze­biegało tak, jak sam zaplanował.

Westchnął. Równie dobrze mógłby się z tego wy­plątać. Znalazł Sophie późnym popołudniem na Plaży Monmouth. Klacz pasła się obok. Sophie siedziała w cieniu drzewa migdałowego i wpatrywała się w mo­rze. Nogi miała skrzyżowane jak chłopak.

Ryder zsiadł z konia i podszedł do niej. - Byłem w Camile Hall - powiedział - i dowiedziałem się, że przyjechałaś przypilnować remontu. Nie powinnaś tam jeździć. Nie jesteś jeszcze wystarczająco silna.

- Bzdury - powiedziała, nie patrząc na Rydera.

Pochylił się i uniósł jej spódnicę kostiumu do konnej jazdy.

- W takim razie dlaczego nie nosisz butów?

Szybko opuściła halkę i spódnicę. - Idź do diabła, Ryderze. Camille Hall należy teraz do Jeremy'ego. Prawdę mówiąc, poczułam się trochę zmęczona i przyjechałam na plażę, żeby odpocząć. Czego chcesz? Nowych wyznań kokoty?

- Do diabła! Spójrz na mnie!

Westchnęła i uniosła głowę.

- Zwariowałeś. Stoisz pod słońce i nie widzę twojej twarzy. Przestań się silić na złośliwość i usiądź koło mnie.

Ryder usiadł i skrzyżował nogi tak samo jak ona.

- A teraz posłuchaj mnie, Sophie. Nie lubię, kiedy tak do mnie mówisz. Wcale się nie siliłem na złośliwość. Po prostu stanąłem nad tobą.

Sophie niemal się uśmiechnęła. Zaczęła przesypy­wać piasek między palcami. On naprawdę nie do­strzega swojej arogancji. Ale kiedy usłyszała, co jej miał do powiedzenia, przeszła jej wszelka chęć do uśmiechu.

- Nie mamy innego wyjścia. Przemyślałem wszystko po wielekroć, ale bez skutku. Prowadziłem wewnętrzne spory. Przekonywałem sam siebie, że to najwyższe szaleństwo, kompletny idiotyzm, ale na próżno.

Więc dobrze. W takim razie muszę się z tobą ożenić.

Spojrzała na niego.

Skoczyła na równe nogi.

Przyspieszyła. A on się martwił o jej stopy. Ruszył za nią, a ponieważ był silniejszy i miał dłuższe, nie spętane halkami nogi, szybko ją dogonił. Złapał ją za ramię i odwrócił twarzą ku sobie. Przyciągnął i mocno ucałował.

Walczyła, wyrywała się. Przestał ją całować, ale nie wypuścił.

Spojrzał ponad jej ramieniem na czarne, postrzępio­ne skały opadające ku morzu.

- Bo muszę. Możesz to nazwać honorem. Możesz to nazwać przypływem skrupułów. Samuel powiedział, że zrujnowałem ci życie. Być może nosisz w łonie moje dziecko. A teraz nadarza się okazja uratowania twojej głowy. Wracajmy do domu. Mamy tam wiele do zrobienia.

Ruszyła za nim. Patrzyła przed siebie niewidzącym wzrokiem. Nie mogła uwierzyć, że życie może się zmienić tak drastycznie i tak szybko.

Spojrzała na wyrazisty profil Rydera. Ten mężczyz­na zostanie jej mężem.

Zadrżała.

ROZDZIAŁ 11

Pastor Jocob Mathers był małym, zasuszonym czło­wieczkiem z grzywą białych włosów, sterczących do góry niczym koguci ogon. Oczywiście znał wszystkie plotki, ale nie brał udziału w ich rozpowszechnianiu. Prawdę powiedziawszy, był przede wszystkim słucha­czem, zwłaszcza gdy trzymał w dłoni szklaneczkę ru­mowego ponczu. Słuchał cierpliwie, a potem nie zga­dzał się z większością tego, co usłyszał. Od przeszło dwudziestu lat był bliskim przyjacielem Samuela Graysona, więc otrzymawszy zaproszenie na kolację, przy­jął je z ochotą. Po kolacji, dowiedziawszy się, co jesz­cze ma zrobić, zamrugał zdziwiony i spojrzał pytająco na Samuela, który uśmiechnął się i skinął głową. Skoro Samuel uważał, że tak trzeba, niechaj tak się stanie.

Udzieli ślubu tym dwojgu zdesperowanym lu­dziom. Kiedy Ryder Sherbrooke z uśmiechem zapro­sił go, aby pozostał w Kimberly Hall do następnego popołudnia, pastor się zgodził. Wiedział, jaką opinią cieszy się Sophia Stanton - Greville. Wiedział również, że Sherman Cole chce ją aresztować z powodów aż nadto oczywistych. Jednak podstawowym obszarem działalności pastora były ludzkie uczucia. Ponadto nie był ani głupi, ani nieuprzejmy i wiedział, że cieka­wość to pierwszy stopień do piekła. W tej chwili nie chciał dociekać, o co tu właściwie chodzi.

Uczestnicy uroczystości byli przygotowani. Pastor Mathers miał nadzwyczajnie głęboki głos, słodki i ko­jący, który owego wieczoru, po trzech szklaneczkach rumowego ponczu, brzmiał jeszcze głębiej. Krótka uroczystość szybko dobiegła końca. Pastor odczuł ulgę, że młoda dama nie zemdlała. Była bardzo blada, oczy miała ciemne i pozbawione wyrazu, a przysięgę wypowiedziała prawie szeptem. Ryder Sherbrooke natomiast wyglądał jak prawdziwy angielski arysto­krata. Stał wyprostowany, jego głos brzmiał silnie i zdecydowanie. Jeżeli czuł takie samo przerażenie jak panna młoda, doskonale je maskował.

Ryder zastanawiał się, o czym myśli Sophie. Dob­rze wiedział, że nie miała ochoty za niego wychodzić. Zgodziła się na to tylko ze strachu przed stryczkiem. Niespecjalnie pomyślna sytuacja dla pana młodego. Wątpił, czy przyjęłaby jego oświadczyny, nawet gdy­by uwierzyła, że nosi jego dziecko. Cóż, wkrótce bę­dzie po wszystkim. Nieco zaszokowany zdał sobie sprawę, że tego chce. Pragnął, aby ona i Jeremy byli bezpieczni.

Uścisnął jej dłoń, kiedy wyszeptała sakramentalne „tak”. Jej opór, myślał Ryder, z pewnością wynikał z dumy i uczciwości. Nie pragnie go, ale już on się postara, by jej uczucia wkrótce uległy zmianie. Nie jest przecież gburem, a ona będzie jego żoną. Pomyś­lał o wszystkich kobietach, z którymi zabawiał się od czasu wejścia w wiek męski, o tym, jak im się podo­bał, jak je rozśmieszał, jak starał się je zadowolić. A teraz musi się związać zjedna kobietą, która wcale go nie pragnie. Wychodzi za niego tylko dlatego, że sytuacja ją do tego zmusza. Pod tym względem znajdowali się w podobnej sytuacji. On także nie brał pod uwagę tego małżeństwa. Po prostu tego wymagał od niego honor. Nic więcej.

Sophie była zadowolona, że udało jej się wypowie­dzieć słowa przysięgi małżeńskiej. Nie podobało jej się, że jej głos zabrzmiał jak beczenie kozy, ale praw­dę mówiąc, Ryder, choć uratował jej życie, śmiertel­nie ją przerażał.

Kiedy zostanie jej mężem, będzie mógł z nią wyprawiać, co tylko zechce. Wiedziała o tym; wuj powtarzał jej to wystarczająco często. Nie obawiała się, że będzie ją bił, o nie. Ryder nie był tego rodzaju mężczyzną. Przerażała ją myśl o tym, że posiądzie jej ciało, że będzie miał do tego prawo zawsze, kiedykolwiek i gdziekolwiek zapragnie. Z drugiej strony jednak przecież już ją posiadł. Z całą pewnością nie zrobił jej krzywdy. Następ­nego ranka nie czuła żadnego bólu. Nie, nie skrzy­wdził jej.

A teraz czekała ją noc poślubna.

Sophie była przerażona. Mięła w palcach delikatny muślin, z którego Coco wczorajszego popołudnia uszyła jej suknię. Suknia była śliczna i śnieżnobiała. Sophie uśmiechnęła się.

- Będziesz w niej wyglądała jak dziewica - powiedział Ryder, kiedy mu się w niej pokazała.

Chciała, żeby pastor jak najszybciej skończył. Bolał ją brzuch. Bała się nie tylko Rydera, ale także Shermana Cole'a. Zastanawiała się, czy rze­czywiście znajdą się jutro z Jeremym bezpieczni na pokładzie statku.

Przypomniała sobie, jak Ryder przyszedł, żeby sprowadzić ją na kolację. Wszedł do pokoju diabelnie elegancki i przystojny i uśmiechnął się do niej.

- Wiesz, że jesteś piękna? - zapytał.

Sophie wzruszyła ramionami. - Powiedziałabym raczej, że wyglądam znośnie.

Ryder czuł, że zadrżała, kiedy wypowiadał słowa przysięgi.

- Uspokój się. Zaufaj mi, Sophie. Wkrótce będzie po wszystkim i już nigdy nie spotka cię nic złego.

Nie wierzyła mu, ale nie mogła tego powiedzieć teraz, kiedy miał zostać jej mężem. Zobaczyła Jeremy'ego, który uśmiechał się, jakby mu ofiarowano cały świat. Zdumiało ją, że Ryder z taką łatwością całkowicie go zawojował.

I nagle rzeczywiście było po wszystkim. Nastąpiły gratulacje. Samuel sprawiał wrażenie uszczęśliwione­go. Zwrócił się do Sophie, przytulił ją i powiedział cicho: - Teraz wszystko będzie dobrze, moja droga. Zawsze wierzyłem, że nic nie zdarza się bez powodu. Ty i Jeremy opuścicie Jamajkę i wrócicie do Anglii. Znajdziesz oparcie w mężu. Tak, Sophio, zaufaj mu, to bardzo dobry człowiek.

Sophie spojrzała na męża. Ściskał Jeremy'ego, a chłopiec trajkotał jak katarynka. Ryder śmiał się i kiwał głową.

Nagle wszystkie rozmowy ucichły. Ryder uniósł głowę i zobaczył Shermana Cole'a stojącego w drzwiach salonu.

Sophie chętnie zapadłaby się w bagno. Nie drgnęła. Patrzyła, jak Ryder zbliża się do Cole'a.

- Miło pana widzieć, panie Cole. Nie był pan jednak zaproszony. Czego pan sobie życzy?

Sherman Cole rozejrzał się po pokoju. Wpatrywał się w Sophie, która stała niczym marmurowy posąg w białej sukni ślubnej. Zobaczył stojącego obok niej Samuela.

Ryder wymierzył mu celny cios w szczękę. Sher­man Cole jak długi rozłożył się na podłodze. Ryder chwycił go pod ramiona i wciągnął za fotel. A ponie­waż nogi Cole'a wystawały, Ryder odsunął fotel i uło­żył Cole'a tak, żeby go całkowicie zasłonić fotelem. Spojrzał na Sophie, uśmiechnął się od ucha do ucha i zatarł dłonie.

Sophie stała blada i nieruchoma.

- Nie martw się - powiedział Ryder, a kiedy się nie poruszyła, przyciągnął ją do siebie i pocałował. Nie mocno, bardzo delikatnie, zaledwie muskając warga­mi. - Jestem twoim mężem - powiedział prosto w jej usta. - Będę cię bronił. Cole nawet cię nie tknie.

Sophie była przerażona. Nie ruszała się. Kiedy Ry­der wreszcie ją wypuścił, miał nieco zakłopotaną mi­nę. Nie oddała mu pocałunku, tylko wzdrygnęła się z niechęcią.

Ryder obejrzał się. Spostrzegł wystające spod fotela stopy Shermana Cole'a. Czego ten człowiek chciał? Przejechał kawał drogi z Montego Bay. Przyjechał tu tylko po to, żeby się napawać zwycięstwem? Żeby przerazić Sophie? Zastraszyć ich wszystkich?

Po chwili zapomniał o Cole'u. Tej nocy będzie miał Sophie. Już niedługo. Jeszcze cztery godziny i będzie ją miał nagą w łóżku. Będzie się musiał nią nasycić przed wielotygodniową rozłąką.

Prowadząc Sophie do jadalni, nucił pod nosem. Po­sadził ją po swojej prawej ręce i zajął miejsce pana domu. Uniósł jej dłoń i ucałował palce. Ani drgnęła.

- Emil zabierze stąd Cole'a - powiedział. - Może się dowie, dlaczego tu przyjechał.

Sophie zacisnęła pięść, a Ryder starannie wsunął jej kciuk do wewnątrz. - Kiedy zechcesz kogoś ude­rzyć, nie zostawiaj kciuka na wierzchu. Możesz go złamać. O, tak.

Sophie upiła łyk szampana. Był przepyszny, zimny i słodki.

Wypiła następny łyk.

Przy stole było gwarno. Z każdą butelką szampana robiło się coraz głośniej i weselej. Pastor opowiedział dowcip o świętym, który przez pomyłkę został zesłany do piekła. Opowiadał z zapałem godnym grzesznika.

Ryder roześmiał się i spojrzał na żonę. - Jesteś nadzwyczaj spokojna. Prawie nic nie zjadłaś.

Uśmiechał się do niej czarująco, śmiał się uwo­dzicielsko, stosując cały arsenał swoich sztuczek. Bez skutku.

Sophie obiecała.

Ryder spoglądał na wzniesienie biustu powyżej de­likatnej koronki dekoltu. - Jesteś chuda, ale nie szko­dzi. Zadbam o to, żebyś się zaokrągliła.

- Jestem brzemienna, więc łatwo ci to przyjdzie.

Kłamstwa, pomyślał Ryder. Trudno było to dalej ciągnąć.

- Nie musisz być w ciąży. Możliwe, że wcale nie jesteś. Mam nadzieję, że nie sprawiłoby ci to wielkiego zawodu.

- Nie czuję się dobrze. Muszę być w ciąży.

Interesujące, pomyślał. Opadł na oparcie krzesła, obracając w palcach kieliszek. - Wiesz, Sophie, nie musisz się mnie wstydzić. Nie, nie trać czasu na za­przeczanie. Mówiłem ci już, że znam kobiety. Zechciej również pamiętać, że nie jesteś już dziewicą, bo cię posiadłem. I dobrze ci się przyjrzałem. Ucałowałem nawet to milutkie znamię pod lewym kolanem. Więc sama widzisz, że nie masz powodów do zakłopotania.

- Dahlia. Spojrzała na ciebie i powiedziała, że niezły z ciebie kąsek.

A kiedy Ryder się uśmiechnął, dodała szybko: - Ale nie aż taki, by zrezygnować z zapłaty.

Dziesięć minut później Sophie patrzyła na niego z przeciwległego końca sypialni. Zamknął drzwi na klucz. Zbliżał się do niej z triumfalnymi błyskami w niebieskich oczach.

Naprawdę wygląda jak dziewica składana w ofie­rze, pomyślał. I chyba właśnie w tej chwili pogodził się z myślą, że naprawdę jest dziewicą, że wszyscy inni kochankowie także sypiali z Dahlią, że Samuel miał rację twierdząc, iż Sophie bez względu na wszys­tko nie zgodziłaby się zostać nierządnicą.

Zastanawiał się, czy powinien jej powiedzieć, że nadal jest dziewicą i że okłamał ją po to, żeby nie wyszła za Samuela Graysona. Nie, zachowa to dla siebie. Sophie mogłaby go uznać za łajdaka. Będzie miał całe życie, by powiedzieć jej prawdę. Może z tym śmiało poczekać.

Wziął Sophie w ramiona. Nie pocałował jej, tylko powiedział: - Wiem, że widziałaś, co mężczyzna i ko­bieta robią w łóżku. Wiem z pierwszej ręki, że po­trafisz uwodzić mężczyzn, umiesz ich kusić, aż stwar­dnieją jak skała i są skłonni ci obiecać, cokolwiek zechcesz. Ale wiem także, że nie doświadczyłaś pełni miłosnej gry, nawet ze mną, zważywszy specyficzne okoliczności. Będziemy to robić bardzo powoli, So­phie. Nie chcę, żebyś wracała myślą do nieprzyjem­nych doświadczeń. Teraz to już tylko nieważna prze­szłość. Rozumiesz mnie?

Poczuła na plecach jego dłonie. Głaskał ją powoli i delikatnie, jakby była dzieckiem albo małym zwie­rzątkiem, które chce się oswoić. Zobaczyła lorda Davida, poczuła jego ręce i usta na swoich wargach. I Olivera Sussona, i Dickeya Masona, kolejnego męż­czyznę, którego wuj zrujnował przy jej pomocy. Nie­nawidziła tego. Nienawidziła samej siebie i nienawi­dziła Rydera za to, że zmusił ją do małżeństwa. Ode­pchnęła go niespodziewanie. Był tak zaskoczony, że pozwolił jej odejść.

Wyszła szybko na balkon i nie oglądając się, stanę­ła przy barierce.

Kiedy się odwróciła, stał tam, gdzie go zostawiła, na środku pokoju, tylko że teraz zdejmował marynarkę. Zamarła, patrząc na Rydera. Zdjął krawat. Rozpiął koszulę. Usiadł na wyplatanym fotelu i ściągnął buty. Kiedy wstał i zaczął rozpinać guziki spodni, krzy­knęła: - Co robisz? Przestań!

- Dlaczego? - zapytał. - Nie obrażam chyba twojej panieńskiej skromności. Dobry Boże, przecież widziałaś mnie nagiego. Nie tylko nagiego, widziałaś mnie we wzwodzie. Widziałaś, jak moje oczy lśniły od żądzy. To dla ciebie nic nowego. Nie widziałaś wszystkich innych kochanków?

Patrzyła na niego. Wkrótce był zupełnie nagi, a jego męskość uniesiona, lecz nie zbliżył się do niej. Wyciągnął tylko rękę i powiedział: - Chodź, Sophie. Nadszedł czas, by rozpocząć nasze pożycie małżeńskie.

Suknia ślubna udaremniła jej plany. Sophie usiło­wała wymknąć mu się, ale nadepnęła na koronkowy obrąbek sukni i poczuła, że materiał drze się poniżej lewego ramienia. Nie chciała zniszczyć swojej pię­knej sukni. Usłyszała zniecierpliwiony głos Rydera:

Uniosła głowę i spojrzała mu prosto w twarz. - Spod panowania wuja mam przejść pod twoje? Chcę być wolna, rozumiesz? Mężczyzna rodzi się czując w ustach smak wolności, a kobieta nie ma szans zdobyć wolności przez całe życie. Wiedziałam, że tak będzie. Jesteś taki sam jak wszyscy mężczyźni. Wszy­scy jesteście zwierzętami, samolubni i brutalni.

- Ja jestem inny. Jestem twoim mężem i będę nim, dopóki śmierć nas nie rozłączy.

Sophie stała przed nim blada i sztywna, jakby po­łknęła kij.

Ryder doznał nagle najokropniejszego z przeczuć: ona go nigdy nie zapragnie. Nie, to niemożliwe. Nie dopuści do tego.

- Dobrze - powiedział z westchnieniem. - Usiądź.

Porozmawiajmy.

Sophie usiadła i Ryder dostrzegł na jej twarzy wyraz ulgi.

- Czy chcesz złożyć jeszcze jakieś deklaracje na temat męskiej nieuczciwości i brutalności?

Nie spojrzała na niego.

Nie tak rozumiała wolność, ale teraz to nie miało znaczenia. Przynajmniej rozmawiali.

Nie mam wyboru, pomyślała. Żadnego wyboru. Weszła do pokoju. Wkrótce suknia została rozpięta na plecach i Ryder ostrożnie zsunął ją na dół. Pocałował Sophie w ramię i poczuł, że zesztywniała.

Prawdę powiedziawszy, chciała zaszyć suknię już teraz. Wyobrażała sobie nadchodzącą noc jako ciąg niekończących się minut. Ale nawet ona zdawała so­bie sprawę, że Ryder wykazał wiele cierpliwości. Przypomniała sobie wuja, jego twarz pełną furii. Przy­pomniała sobie ból, jaki zadawały jego pięści. Została w samej koszuli i pończochach.

- Byłaś bez pantofli na własnym ślubie - powiedział Ryder rozbawiony. - Dlatego wydawałaś mi się niższa. Zdejmijmy te pończochy, chcę obejrzeć twoje stopy.

Sophie przysiadła na brzegu łóżka w samej tylko koszuli. Całkiem nagi Ryder przykucnął obok.

- Bardzo ładnie się goją - powiedział. - Tylko kilka skaleczeń jeszcze się nie zabliźniło. Na statku nie noś pantofli, chyba że będziesz musiała. I uważaj na deski, może ci wejść drzazga. A teraz pokaż żebra.

Podał jej rękę i pomógł wstać. Schylił się i chwycił obrąbek koszuli. Stanął jak wryty. Chciało mu się śmiać i wyć jednocześnie. Ironia losu. To przecież jego noc poślubna.

Koszula była zakrwawiona.

Wstrzymała oddech i spojrzała w dół. Zbladła jesz­cze bardziej.

- Nie czuj się zakłopotana. Masz podpaski?

Pokręciła głową.

Po kwadransie Ryder stał przy łóżku i patrzył na bladą twarz swojej żony. Pomimo upału pod­ciągnęła prześcieradło pod samą brodę. Wmusił jej dawkę laudanum i powiedział poirytowanym tonem: - Przysięgam, że cię nie wykorzystam w czasie snu.

- Czemu nie? - odparła równie poirytowana. – Już raz to zrobiłeś.

Poczuł się, jakby go spoliczkowała.

- Oto osławione szczęście Sherbrooke'ów - mruknął sam do siebie. Uniósł prześcieradło i położył się obok niej. - Nie odsuwaj się tak, bo spadniesz z łóżka. Nie wezmę cię siłą. A teraz śpij. Laudanum zaraz zacznie działać. O tak, zamknij oczy i głęboko oddychaj. Chcesz, żebym ci pomasował brzuch?

Nie spodziewał się odpowiedzi i nie otrzymał jej. Po chwili usłyszał, że Sophie oddycha przez sen. Wziął ją za rękę.

*

Dniało. Ryder i Sophie stali razem na pokładzie „Harbinger”.

W obecności Sophie nie umiał utrzymać języka za zębami. Opowie jej o dzieciach, ale w odpowiednim czasie i w odpowiedni sposób. Spoglądała na niego, unosząc brew w niemym pytaniu, ale on tylko potrząs­nął głową i ciągnął dalej. - W każdym razie teraz ty i Jeremy jesteście pod moją opieką i chcę, żeby nie stało się wam nic złego.

Obok Rydera stanął kapitan Mallory. Na jego szpe­tnej twarzy widniał szeroki uśmiech. - Czas zejść na ląd, panie Sherbrooke. Pańskiej żonie nic się nie stanie. Niech ją pan ucałuje i uściska i wynosi się z mego statku.

- Dostanę całusa? - zapytał Ryder.

Uniosła twarz i złożyła usta w ciup. Dotknął jej warg palcami, a potem pocałował ją bardzo delikatnie. Poczuł, że zadrżała, ale nie wiedział, ze strachu, ze zdenerwowania, czy też z zachwytu i żądzy. W to ostatnie raczej wątpił.

- Uważaj na siebie - powtórzył jeszcze raz i pogłaskał ją po policzku. Podszedł do Jeremy'ego, mocno go uściskał i zmierzwił mu włosy: - Staraj się ją rozweselić, Jeremy. Wrócę do Anglii, gdy tylko zakończę tutejsze sprawy. Bądź grzecznym chłopcem.

A, jeszcze jedno. Lubię cię, więc uważaj także na siebie.

Ryder zszedł na pomost. Patrzył, jak marynarze wciągają schodki na pokład. Patrzył na wschodzące słońce i słuchał, jak kapitan Mallory wykrzykuje roz­kazy. Po raz ostatni pomachał swojej żonie i młodemu szwagrowi.

Stał na pomoście, dopóki statek nie zniknął mu z oczu. A potem odwrócił się z uśmiechem. Sophie jest teraz bezpieczna. Pogwizdując dosiadł konia i wrócił do Kimberly Hall.

O pierwszej po południu przyjechał Sherman Cole. Ryder, siedząc na werandzie i popijając lemoniadę, przyglądał się z uśmiechem, jak sędzia zsiada z konia i idzie w jego stronę. Z domu nadeszli Emil i Samuel. Ryder widział ulgę na ich twarzach.

- Byłem pewien, że kłamiesz. Założyłbym się wszystko, że nie mówisz prawdy, niech cię diabli, oczywiście kłamałeś, żeby ochronić tę małą zdzirę.

To nie ta sztuka, pomyślał zaskoczony Ryder. To komedia, a nie tragedia.

Burgess nie został zastrzelony ani zakłuty nożem, jak twierdził Sherbrooke. Został uduszony. Do diabła, ona nie mogła go udusić, nie miałaby na to dość siły.

Cole odwrócił się, dosiadł konia i odjechał, nawet się nie obejrzawszy.

Ryder stał nieruchomo. - Dobry Boże - powiedział wreszcie. - Nie musiałem się z nią żenić. Nie mu­siałem wysyłać Sophie i Jeremy'ego statkiem do An­glii. Tak się wrobić w wieku dwudziestu pięciu lat! Ironia losu.

- Dobrze, że tak się stało - powiedział Samuel.

- Nigdy nie wiadomo, co przyjdzie Cole'owi do głowy.

Ryder był zatopiony w rozmyślaniach nad swoim losem. Cóż, może to nawet nie był najgorszy los. Jesz­cze się okaże. Westchnął i wstał z fotela. Pokręcił głową. - Uduszony, łajdak został uduszony.

Jeszcze raz pokręcił głową.

- Niech mnie diabli - powiedział i poszedł do stajni.

ROZDZIAŁ 12

Kanał La Manche,

siedem tygodni później

Sophie i Jeremy stali na pokładzie. Niosący mgłę wiatr dął w ich twarze. Mocno ściskali barierkę, bo morze było niespokojne, wielkie fale huśtały nawet wielką barkentyną. Jeremy krzyczał z podniecenia, bo pierwszy dostrzegł przez mgłę angielskie wybrzeże.

- Gravesend! - zawołał.

Jeśli chodzi o Sophie, to na widok angielskiego wy­brzeża miała ochotę krzyczeć Alleluja. Patrząc na zbliżający się port, odczuwała radość, a jednocześnie strach. Prawie w domu, ale nie u siebie w Fowey, lecz w domu Rydera - w Northcliffe Hall.

Podróż była długa i nie obfitowała w wydarzenia. Kapitan Mallory i pierwszy oficer Mattison, dwaj tę­dzy Szkoci o niemal identycznych łysych głowach, zabawiali Sophie i Jeremy'ego, opowiadając najwspa­nialsze historie.

Sophie starała się zapełnić dni, jak najlepiej umiała. Codziennie rano dawała Jeremy'emu godzinną lekcję języka francuskiego. Kapitan Mallory uczył go astro­nomii i nawigacji, a pierwszy oficer - geografii, oraz pozwalał mu korzystać ze zbioru powieści i drama­tów, które zapełniały jego małą kabinę. Sophie prze­czytała niemal wszystkie książki pierwszego oficera. Czasami zastanawiała się, co będzie robić, gdy prze­wróci ostatnią kartkę ostatniej książki.

Pewnego popołudnia przed kilkoma dniami Sophie i Jeremy grali w szachy w swojej ciasnej kabinie. Dro­bny deszcz dzwonił o szybę luku. W kabinie było ciepło. Sophie grała z werwą i entuzjazmem, ale nie­zbyt strategicznie. Jeremy wprost przeciwnie - był doskonałym i cierpliwym taktykiem. Stale ją ogrywał, ale często pojękiwał.

- Może chcesz porozmawiać o książkach, które przeczytaliśmy.

Jeremy zgodził się na zmianę tematu.

Jeremy spojrzał na siostrę i zmarszczył czoło.

- Muszę się kiedyś dowiedzieć, jak to jest między kobietami i mężczyznami, Sophie. W tych sztukach zachowują się całkiem głupio i wyprawiają najdziwaczniejsze rzeczy. A co do innych spraw, też wydają mi się dziwne.

- Chyba masz rację - powiedziała Sophie.

Pomyślała o Ryderze i poczuła... co? gniew? winę?

Nie była pewna. Wiedziała jednak, że go jej brak, że tęskni za jego dowcipem, bezczelnością, sposobem, w jaki się z nią drażnił, doprowadzając do wściekło­ści. Zobaczyła, że Jeremy przesuwa swój pionek.

- Właściwie nie ma powodu, żeby nas mieli nie lubić. Jesteśmy mili, umiemy się zachować przy stole.

Nie powinnaś była ruszać tego skoczka. To było niemądre posunięcie. Ja wcale nie chcę wejść w środek.

Nie muszę. Szach i mat, Sophie.

- Dlaczego? Czy ja się nigdy nie nauczę?

Sophie odpędziła wspomnienia. Co noc modliła się, żeby wszechwładny starszy brat Rydera ich nie wy­rzucił. Douglas Sherbrooke. A potem wpatrywała się w przestrzeń. Nie wiedziała, o co się modlić. Nie umiała sobie wyobrazić, co ją czeka. Wiatr potargał jej włosy. Odgarnęła je z oczu.

Siedem długich tygodni. A teraz już prawie minęły. Zastanawiała się, kiedy Ryder wróci z Jamajki. Bę­dzie musiała być mu żoną, bez względu na to, co to będzie oznaczać.

Szybko odrzuciła tę myśl.

Jeremy pomachał Clancy'emu, trzeciemu oficero­wi, który lubił dzieci.

- No cóż... - Clancy zwrócił się do Sophie na początku długiej podróży. - Byłem jednym z dziewięciorga rodzeństwa. I wychowywała nas tylko matka.

Proszę się nie martwić o Jeremy'ego. Dobry z niego chłopak. Dopilnuję, żeby nie wypadł za burtę.

Sophie lubiła go. Wydawało się, że zupełnie się nią nie interesuje. Inni marynarze spoglądali na nią z za­interesowaniem, ale trzymali dystans po szczerej roz­mowie, jaką odbył z nimi kapitan.

- Jako jedyna kobieta na statku - powiedział jej - musi pani być ostrożna.

Więc była ostrożna.

Nudziło jej się. I była przestraszona.

Na myśl o przyszłości kręciło jej się w głowie.

Southampton w dżdżysty, mglisty poranek okazało się ponurym miejscem. Dokerzy pokrzykiwali, roz­ładowując i załadowując wozy rozmaitej wielkości. Pierwszy oficer zaprowadził Sophie i Jeremy'ego do zajazdu i wynajął powóz oraz dwóch forysiów, tak jak sobie życzył Ryder.

Ryder nawet tutaj miał swoje sposoby. Sophie mu­siała mu się poddać. Uśmiechnęła się do Mattisona i podała mu rękę. - Dziękuję - powiedziała. - Był pan dla nas bardzo miły. Do widzenia.

Jeremy błagał, żeby mu pozwoliła jechać na koźle obok stangreta, ale Sophie powiedziała, że będzie mógł tam usiąść dopiero, gdy opadnie mgła i pokaże się słońce.

Pogoda cały czas była paskudna.

Jeremy denerwował się, dopóki Sophie nie zgodziła się, by usiadł koło stangreta. Po lunchu, składającym się z dorsza i truskawek, żołądek Sophie się zbunto­wał i sama potrzebowała świeżego powietrza. Cztery godziny później, kiedy powóz wjeżdżał w długą aleję prowadzącą do Northcliffe Hall, w środku było pusto, Sophie i Jeremy kołysali się na koźle w przenikliwej mżawce, spychając stangreta na skraj.

Przed godziną Sophie przestało już na czymkol­wiek zależeć. Czuła, jak deszcz ścieka jej po szyi. Drżała z zimna. Ramiona pokrywała gęsia skórka.

- Rany boskie, Sophie, jaki ogromny!

Sophie spojrzała i przełknęła ślinę. Northcliffe Hall był przytłaczająco wielką trzypiętrową rezydencją. Nie mogła sobie wyobrazić, że można mieszkać w ta­kiej monumentalnej budowli. Dwaj forysie, znudzeni i nie rozumiejący, po co ich wynajęto - do diabła, dziewczyna siedziała na koźle jak zwykła służąca - przyjęli zapłatę i odeszli. Stangret podrapał się w głowę, spoglądając to na Sophie, to na Jeremy'ego.

- Kazałaś się zawieźć do bardzo eleganckiego domu, panienko. To Northcliffe Hall. Jesteś pewna, że właśnie tu chciałaś przyjechać?

Sophie miała wielką ochotę powiedzieć, że wcale nie chciała tu przyjeżdżać, ale skinęła głową, zapłaci­ła stangretowi i stanęła patrząc, jak odjeżdżał. Została z Jeremym przed szerokimi schodami rezydencji. Obok, na żwirowym podjeździe, stały ich dwie nędz­ne walizki. Po nosie spływały jej krople deszczu.

Gdyby miała więcej niż sto funtów, które dał jej Ryder, odwróciłaby się na pięcie i szybko stąd ode­szła. Poszłaby pieszo do Fowey. Gdyby Jeremy po­czuł się zmęczony, niosłaby go na rękach. Ale znów nie miała wyboru. Nigdy dotąd nie czuła się taka samotna. Stała i przyglądała się trzypiętrowej rezy­dencji tonącej w zieleni bluszczu, aż Jeremy pocią­gnął ją za rękaw.

- Sophie, jestem bardziej przemoczony niż szczur wodny. Wejdźmy do środka.

Sophie zadrżała, podniosła obie walizki i zaczęła się wspinać na marmurowe schody.

Nad drzwiami był okap. Sophie ustawiła pod nim brata, żeby nie mókł na deszczu. Rozejrzała się, szu­kając taśmy dzwonka. Przybyli ubodzy krewni.

Z całej siły pociągnęła za taśmę. Podskoczyła, sły­sząc donośny dźwięk, który rozległ się w domu. Nie musiała długo czekać.

Drzwi otworzyły się trzeszcząc i skrzypiąc. Przed nimi stał lokaj w niebiesko - zielonej liberii. Był mały i szczupły. Nie odezwał się ani słowem, tylko przy­glądał im się mrugając z niedowierzaniem.

Był to starszy mężczyzna, łysy jak kapitan Mallory i pan Matisson. - Proszę przejść do wejścia dla służby - powiedział.

Mówiła jak osoba z wyższych sfer, ale inaczej niż angielskie damy. Jakoś śpiewnie i Jamieson nie wie­dział, skąd może pochodzić. A więc chce się widzieć z hrabią. Ona i chłopak wyglądają na żebraków. Na zmokniętych żebraków. Suknia dziewczyny jest za krótka. Z pewnością szukają miłosierdzia. Już miał im powiedzieć, co o nich myśli, gdy rozległ się głos in­nego mężczyzny.

Hollis spojrzał na Sophie. Ona spojrzała na niego. Uśmiechnął się i odsunął, żeby ich wpuścić.

Ich kroki rozbrzmiewały w przestronnym holu. Z sufitu zwisał wielki kryształowy świecznik. Podłoga wyłożona była kwadratowymi płytkami z białego i czarnego marmuru. Na wszystkich ścianach wisiały obrazy, a po obu stronach ogromnego kominka umie­szczono zbroje. Sophie przypomniała sobie przytulny rodzinny dom w stylu króla Jerzego. Tam także był kandelabr, ale nie taki wielki. Nie wyobrażała sobie czegoś podobnego, gdy Ryder opowiadał jej o swoim domu. Zebrało się wiele pokojówek i lokajów, a wszyscy patrzyli na nią i na Jeremy'ego, szepcząc za ich plecami.

Poczuła mdłości. Uniosła wysoko głowę.

Hollis poprowadził ich szerokim korytarzem do małego pokoju, w którym, na szczęście, palił się ogień w kominku.

Ciemne oczy mężczyzny wyrażały tylko spokojną przychylność. Ale Sophie dostrzegła w nich nagły błysk.

- Rozumiem. Zdejmijcie płaszcze i wysuszcie się.

Jestem pewien, że hrabia zechce was natychmiast zobaczyć.

Zostali sami w małym pokoju. Popołudnie było chłodne, więc zaciągnięto zasłony. Pokój wyglądał na salon damy. Stało w nim damskie biureczko, a umeb­lowanie utrzymane było w jasnozielonej i żółtej tona­cji. Na podłodze, obok wygodnego fotela, leżała sterta książek. Miły pokój, zupełnie niepodobny do pokojów na Jamajce.

Było okropnie zimno. Sophie zapomniała już, jak bardzo Anglia różni się od Jamajki. Pomogła Jeremy'emu zdjąć płaszcz, a potem zdjęła swój. Stanęli przed kominkiem i wyciągnęli ręce do ognia.

Drzwi otworzyły się i do pokoju weszła młoda dziewczyna o gęstych, kręconych blond włosach i naj­piękniejszych niebieskich oczach w takim samym od­cieniu co oczy Rydera. Włosy także miała w kolorze włosów Rydera. Dziewczyna wyglądała na tryskającą zdrowiem, pełną życia - zupełnie jak Ryder - i uśmie­chała się do nich.

- Ho! A cóż to takiego? Widziałam, jak wysiadaliście z powozu. Jesteście przemoknięci i z pewnością nie czujecie się najlepiej. Ja także jestem już zmęczona tym przeklętym deszczem. Proszę mi wybaczyć, nazywam się Sinjun i jestem siostrą hrabiego. A wy kim jesteście?

Sophie także się uśmiechnęła. Nie miała wyboru. Dziewczyna była dokładnie taka, jak ją opisał Ryder. Wysoka, koścista, ładniutka i przyjacielska jak szczenię.

Sophie podeszła do niej.

- Nazywam się Sophie Stanton - Greville. No, niezupełnie. Teraz już Sophie Sherbrooke. Jestem żoną Rydera, a to mój brat, Jeremy.

Sinjun wpatrywała się w tę przemoczoną, wymiętoszoną dziewczynę, stojącą naprzeciw w dziewczęcej, zbyt krótkiej muślinowej sukni, którą Ryder uznałby za zupełnie pozbawioną smaku.

Niewiarygodne.

To hrabia, pomyślała Sophie i zesztywniała. Nie był podobny ani do Rydera, ani do Sinjun. Masywnej budowy, lecz szczupły i muskularny, bardzo wysoki, o barkach szerokich jak drzwi wejściowe, ciemny jak Maur, o włosach czarnych jak bezgwiezdna noc i ta­kich samych oczach. Wyglądał na okrutnego, podłego i srogiego, i Sophie wyobraziła sobie, że zaraz wy­rzuci ich na deszcz. Przyglądał jej się, nie pomijając żadnego szczegółu. Sophie wiedziała jak wyglądają ona i Jeremy. Ich wygląd nie był imponujący. Uniosła wysoko głowę. Przypomniała sobie, jak Ryder powie­dział, że Douglas zniszczyłby ją, gdyby to on przyje­chał na Jamajkę. Nie dalby się wciągnąć w jej gierki, tak jak Ryder.

I wtedy nagle hrabia się uśmiechnął. To go zupełnie odmieniło. Sophie usłyszała, że Jeremy wzdycha z ulgą.

- Wybaczcie mojej siostrze, że od pierwszej chwili tak was zasypała rewelacjami. Nie zachowałaś się właściwie, brzdącu. A teraz pozwólcie, że się przedstawię. Jestem Douglas Sherbrooke, brat Rydera. Witam w Northcliffe Hall.

Sophie dygnęła i powiedziała cicho: - Na imię mi Sophie. A to mój brat, Jeremy. Ryder został na Jamaj­ce, żeby załatwić interesy, ale wkrótce wróci. Wszyst­ko jest bardzo skomplikowane. - Zamilkła i nie mo­gąc wymyślić ani słowa więcej, sięgnęła do siatkowej torby po list Rydera. Podała go hrabiemu.

Uśmiechnął się do niej zagadkowo i odebrał list. - Usiądźcie, proszę - powiedział. - Sinjun, zrób coś pożytecznego i powiedz, żeby pani Peacham przysłała nam herbatę i jakieś ciasto. Nasi goście wyglądają na zmęczonych.

Sinjun wyszła, ale najpierw mrugnęła porozumie­wawczo do Sophie.

Sophie nie wiedziała, co Ryder napisał w liście. W czasie podróży zastanawiała się nad tym wiele razy. Raz nawet umieściła kopertę nad zapaloną świecą, w nadziei, że płomień roztopi wosk. Ale szybko ją schowała. Przy jej szczęściu hrabia domyśliłby się, że otworzyła list i uznałby ją za oszustkę. Wyobraziła sobie, jak wskazuje jej drzwi swoim długim palcem. Stała i czekała, aż hrabia przeczyta list. Trwało to bardzo długo. Kiedy wreszcie na nią spojrzał, wyraz twarzy miał łagodny, a w ciemnych oczach migotało ciepłe światełko. Wyglądał teraz jak istota ludzka. Sop­hie zauważyła tę zmianę i poczuła ulgę. W ciągu ostat­nich dwóch lat nauczyła się czytać z twarzy mężczyzn.

- Ryder pisze o jakiejś paskudnej aferze, która wkrótce ma zostać rozwiązana.

Sophie miała nadzieję, że nie została opisana jako główna bohaterka paskudnej afery.

' - Naprawdę tak napisał? Ale przecież ja jestem je­go jedynym szwagrem!

- Tak, to prawda. Żąda, żebym się wami zaopiekował do czasu jego powrotu.

Sophie i Jeremy spojrzeli wyczekująco na hrabiego. Douglas Sherbrooke zdawał sobie sprawę, że obydwo­je są przerażeni. Kiedy Hollis powiedział mu, że przy­jechała szwagierka i chce się widzieć z hrabią, Dou­glas roześmiał się i głośno wyraził podziw dla jednej z kobiet Rydera.

- Jest z nią dziecko? Dobry Boże, dziesięcioletni chłopiec? To nie ma sensu, Hollis. Ryder nie może mieć takiego dużego syna!

Ale Hollis wcale się nie roześmiał. Miał srogą minę i powiedział, nie patrząc na Douglasa: - Niech pan jej źle nie potraktuje, lordzie. Myli się pan. Ona jest tą, za którą się podaje.

Prawda była taka, że chłopiec i dziewczyna wyglą­dali jak zmokłe kury. A co więcej, Sophie nie sprawia­ła wrażenia piękności, w przeciwieństwie do kobiet, za którymi zazwyczaj uganiał się Ryder. Ale w jej rysach krył się pewien rodzaj piękna i trudno było nie zauwa­żyć jej dumy, uporu i charakteru. A więc brat ożenił się z tą dziewczyną. Niewiarygodne, choć przed Dou­glasem stał żywy dowód. Trudno było się z tym pogo­dzić, chociaż Hollis natychmiast dał się przekonać. Z pomocą przyszła mu pani Peacham, która od dwu­dziestu lat zajmowała się domem Sherbrooke'ów.

- Żona panicza Rydera, coś takiego! Chyba nie jest pani najprzyjemniej w tym mokrym ubraniu?

Och, ależ jest milutka, i jakie ma piękne włosy! Na­zywam się Peacham i zajmę się panią, nie musi się pani o nic martwić.

Sophie poczuła się całkiem rozbrojona.

- Nie jestem już taka całkiem mokra.

Podano herbatę. Pani Peacham i Hollis wyszli z po­koju. Sinjun radośnie pałaszowała słodkie bułeczki i szturchała Jeremy'ego, aby wskazać mu najsmakowitsze.

Sophie ugryzła kęs ciasta cytrynowego. Było prze­pyszne. Spoglądała nerwowo na hrabiego, który przy­glądał jej się z namysłem. W pokoju było ciepło i przyjemnie. Zostali dobrze przyjęci. Ryder napisał bratu, żeby nazywał ją Sophie. Napisał, żeby dać Jeremy'emu konia. Zbyt wiele dobrego. Hrabia uśmiech­nął się do niej i dolał jej herbaty.

Sophie wybuchnęła płaczem.

Sinjun chwyciła chłopca za rękę i omal wywlokła go z pokoju. - Nic się nie martw - powiedziała, schylając się nad Jeremym. - Douglas zajmie się twoją siostrą. Myślę, że przeżyła ciężkie chwile. Wszystko będzie dobrze, Douglas tego dopilnuje. On jest wspaniały.

Douglas odczekał chwilę i zwrócił się do zapłaka­nej żony Rydera: - Jesteś bardzo dzielna. Ja też bym się załamał w takiej sytuacji. Przyjechałaś do niezna­nego domu, pełnego obcych ludzi, którzy mogą uprzykrzyć ci życie. Ale już tu jesteś i wszyscy cię dobrze przyjęli. Jesteś tu mile widziana i wszystko dobrze się ułoży.

- Sophie załkała po raz ostatni i otarła oczy wierz­chem dłoni. Hrabia podał jej chusteczkę i Sophie wy­dmuchała nos.

Douglas podszedł do owego bardzo kobiecego biureczka, oparł się o nie i skrzyżował ręce na piersi.

- Ryder staje tak samo - powiedziała Sophie. - Tylko że on tak robi specjalnie, żeby mnie onieśmielić. A do ciebie to pasuje.

Douglas uśmiechnął się.

- Mój brat stara się ciebie onieśmielić? To bardzo dziwne. Zazwyczaj wystarcza, że roztoczy swoje wdzięki, a dostaje wszystko, cokolwiek zechce.

Sophie jeszcze raz wydmuchała nos w chusteczkę i wepchnęła ją do rękawa. - Stale mi to powtarzał.

- Musiał ci przypominać o swoim nieprawdopodobnym uroku? To jeszcze dziwniejsze. Czy zechcesz poznać teraz moją żonę? W tym czasie pani Peacham przygotuje sypialnię dla Jeremy'ego i przewietrzy twój pokój. A później, jeśli zechcesz, opowiesz mi, co się dzieje na Jamajce. Już ci mówiłem, że Ryder napisał tylko o najważniejszych sprawach.

Sophie skinęła głową i usiłowała wygładzić zmar­szczki na swojej sukni, która już prawie wyschła, ale nadal wyglądała nędznie. Sophie dojrzała w lust­rze własne odbicie. Okropność. Jęknęła z rozpaczy i odgarnęła kosmyk włosów, który zwisał nad uchem.

- Nie przejmuj się tym lustrem - powiedział hrabia lekkim tonem. - Ono zawsze kłamie. To spostrzeżenie mojej żony. Nawet siostra mojej żony, Melissanda, która jest tak piękna, że od patrzenia na nią bolą zęby, unika spoglądania w to lustro. Przykro mi, że moja żona nie może tu przyjść, aby cię poznać, Musimy pójść do niej. Ty nie masz czerwonego nosa, a ona ma.

Hrabina Northcliffe leżała w łóżku, obłożona po­duszkami. Jej nos był rzeczywiście czerwony, a oczy załzawione. Miała katar. Ładną bladą twarz okalały luźno splecione włosy o pięknym rudym odcieniu.

Hrabia przedstawił obie panie.

Hrabina przyglądała się dziewczynie, która stała nieruchomo jak statua w ogrodzie Sherbrooke'ów. - Tylko że ona jest ubrana.

- Nie ożeniłby się z brzydulą, Alex. Za jakiś czas przyślę ci tu Jeremy'ego. Trzymaj się od niej z daleka, Sophie. Nie chcę, żeby Ryder zastał cię tutaj przeziębioną, z czerwonym nosem i załzawionymi oczami.

Hrabia poklepał Sophie po ramieniu i ukłonił się błazeńsko swojej żonie.

Sophie poczuła się jak niewdzięcznica. Spuściła głowę i mięła materiał sukni. - Przepraszam. To twój szwagier i na pewno jest ci bardzo bliski. Tylko że on się ze mną ożenił wyłącznie po to, żeby mnie urato­wać przed stryczkiem. Nie chciał tego. On mnie nawet nie lubi. Tak wyszło, bo mu mnie było żal. Chyba w końcu uwierzył, że naprawdę byłam dziewicą, przy­najmniej do chwili, kiedy mi podał narkotyk i zabrał mnie do chaty... i zdjął ze mnie ubranie i robił ze mną inne rzeczy, tylko że ja nic nie pamiętam, bo jak już mówiłam, podał mi narkotyk.

Alex milczała. Nagle poczuła się znacznie lepiej. Usiadła, oparta o poduszkę. Nie musiała wydmuchi­wać nosa. Poczuła, że jej umysł staje się jasny jak pogodne letnie niebo. Jej milczenie nie było kłopot­liwe. Uśmiechnęła się do Sophie, a Sophie bez waha­nia ciągnęła dalej:

Jesteś teraz u siebie w domu - powiedziała pogo­dnie. - Mam nadzieję, że będziesz tutaj szczęśliwa. Tylko jedna osoba może się okazać nieco kłopotliwa, a jest nią twoja teściowa, ma się rozumieć moja także, niestety. Ale zbyt wiele przyjemności mogłoby dopro­wadzić do nudy. Dzięki teściowej wiem, że żyję. Ona mnie nienawidzi, aleja się tym w ogóle nie przejmuję. Chciała, żeby Douglas ożenił się z moją siostrą, Melissandą, ale... Ach, obawiam się, że to historia rów­nie skomplikowana jak twoja. Będziemy sobie miały mnóstwo do opowiedzenia. W każdym razie przez kil­ka dni nie będę cię mogła bronić przed teściową. Lady Lydia może cię zresztą polubić, ale raczej w to wąt­pię. Nie jest życzliwie nastawiona do świata. Ach, oto i Douglas. Tak, Sophie, jesteś ode mnie wyższa, ale może pokojówka przerobi kilka moich sukien, żebyś miała w czym chodzić do czasu, kiedy ściągniemy tu krawcową.

Pomimo tych słów Sophie nie była pewna, jak ma postąpić. Patrzyła na hrabiego, na tego mężczy­znę, który zachowywał się, jakby był panem całego świata. Podszedł do łóżka, pochylił się i ucałował żonę w usta, a potem szepnął jej do ucha: - Krawcowa będzie się musiała trochę napracować nad popraw­kami, kochanie. Twój cudowny biust nie ma sobie równych.

Sophie usłyszała, co powiedział. Nie mogła od nie­go oderwać wzroku. Ten poważny mężczyzna, który według Rydera pożarłby ją na śniadanie, żartował z żoną na temat jej biustu? Może nie znała mężczyzn aż tak dobrze, jak się jej wydawało.

Hrabia wyprostował się, pogłaskał żonę po poli­czku i zwrócił się do Sophie: - Zostawimy ją teraz sam na sam z chorobą. Za godzinę wrócisz tu, żeby się zająć sukniami, dobrze?

Sophie skinęła głową. Nie miała wyboru.

ROZDZIAŁ 13

- Co tu się dzieje, Alexandro? Usłyszałam od Jerkinsa, któremu powiedziała Dora, która podsłuchała, jak pani Peacham rozmawiała z Hollisem, że Ryder się ożenił. Ożenił się! Cóż to za bzdura! To po prostu nie może być prawdą. To któraś z tych lafirynd usiłuje przedstawić się nam jako przyzwoita kobieta. Chce pieniędzy, one zawsze chcą tylko pieniędzy. Słyszałam nawet, że jest mowa o dziecku. A tego już zbyt wiele. Przyszłam tu, Alexandro, żeby ci pomóc ją stąd usunąć. Jesteś chora, więc nie dziwię się, że ta dziewczyna wybrała właśnie ciebie. O Boże, czy to ona?

Jest w twojej sypialni? Wygląda dokładnie tak, jak ją sobie wyobrażałam. Flądra, straszydło, blagierka. Wynoś się stąd, dziewczyno, wynoś się!

Straszliwa dama zaczęła wyganiać Sophie, wyma­chując rękami. Sophie stała przy kominku jak wmuro­wana. Patrzyła na kobietę, słuchała jej donośnego i nieprzyjaznego głosu. Nie miała czasu odpowie­dzieć. Czuła się jak sparaliżowana.

- O rety! - jęknęła Alex, i nagle poczuła się bardzo chora. Zamknęła na chwilę oczy.

Sophie stała na środku pokoju. Miała na sobie jedną z sukien Alex. Suknia sięgała jej zaledwie do kostek, za to była zbyt obszerna w biuście, bo Sophie nie została tak szczodrze wyposażona przez naturę. Hra­bia miał co do tego rację. Co ona przez to rozumie - jedna z kobiet Rydera?

Alex zebrała siły i uniosła się na poduszkach.

- Droga Lydio, oto Sophie Sherbrooke, twoja synowa.

Sophie, poznaj matkę Rydera, lady Lydię Sherbrooke.

- Nie wierzę własnym oczom - rzekła twardym głosem hrabina - wdowa, podpierając się pod boki.

- Spójrzcie no na nią! A łach, który masz na sobie, przekracza wszelkie granice. Jest ohydny, tani i wy­glądasz w nim jak oszustka. Nie, nie podejdziesz mnie, jak to zrobiła inna synowa, która również nie zasługuje na to, by nią być.

- Prawdę powiedziawszy - odezwała się Alex - ta suknia należy do mnie. Przerabiamy ją dla Sophie.

Lady Lydia nie poczuła się zakłopotana swoją uwa­gą, nie miała również najmniejszych wyrzutów sumie­nia, że obraziła synową, ponieważ czyniła to tak częs­to, że nawet o tym nie pamiętała. Nadal trzymała ręce na biodrach, a jej nozdrza drżały z oburzenia. Nie miała zamiaru ustąpić. Jeszcze raz spojrzała na Sophie i po­wiedziała: - Cóż, kolor jest całkowicie dla ciebie nie­odpowiedni. Nadaje twojej cerze ziemisty, niezdrowy odcień. A więc, dziewczyno, masz czelność twierdzić, że mój syn ożenił się z tobą. To niemożliwe. Jesteś kłamczucha, awanturnicą, bez wątpienia jakąś...

- Przepraszam, Alex. Straciłem ją z oczu, ale oto nadchodzę w samą porę. Witaj, mateczko.

Do sypialni wpadł zasapany hrabia. Sophie miała ochotę roześmiać się na widok owego dumnego męż­czyzny, uganiającego się po domu, żeby poskromić własną matkę.

- Ach, widzę, że poznałaś już Sophie. Przyjechał do nas także jej młodszy brat. Jeremy chyba jest teraz z Sinjun.

Aby pokazać, że jest tutaj panem, hrabia wszedł do pokoju z władczą miną i mrugnąwszy do Sophie, pod­szedł do żony.

- Widzisz, jest tak, jak myślałem - powiedział.

- Twój biust jest niepowtarzalny. A teraz, matko, czy zechcesz powitać Sophie w Northcliffe Hall?

Hrabia usiadł w małym foteliku, który ugiął się pod jego ciężarem. Utkwił w matce bardzo spokojne i głębokie spojrzenie. Gdyby Sophie była na jej miejscu, bąknęłaby coś i wymknęłaby się z pokoju. Modliła się, by nigdy nie popaść w niełaskę tego mężczyzny. Był ostry jak najostrzejszy nóż.

Lady Lydia zdenerwowała się trochę, ale zaraz od­zyskała opanowanie i rzekła z twarzą pokerzysty: - No cóż, jesteś tu. Mój syn, który jest hrabią, a więc należy mu się szacunek i posłuszeństwo, zaakcepto­wał cię. Zobaczymy, czy będziesz tu jeszcze wtedy, gdy do domu wróci mój drugi syn.

I sztywna jak kij od szczotki wymaszerowała z po­koju.

Hrabia zwrócił się do swojej pobladłej żony: - Czyżbyś udzielała lekcji matce, moja droga? Te jej wyprostowane plecy mogą iść w zawody z twoimi, kiedy jesteś najbardziej arogancka. Z pewnością ją instruowałaś.

Alex miała trzy jasnoróżowe suknie. W ciągu kwa­dransa hrabina została utulona do snu, pokojówka zabrała jedną z sukien do przeróbki, a Sophie znalazła się w swojej sypialni i wpatrywała się w wielką szafę z wiśniowego drewna, w której wisiało mnóstwo męs­kich ubrań. Ubrań Rydera. Była w jego sypialni.

Nie przyszło jej do głowy, że zostanie umieszczona w sypialni męża. Ale cóż mogła na to poradzić?

Sypialnia Rydera.

Podeszła do okna, wychodzącego na podjazd. Zo­baczyła Jeremy'ego, który utykając szedł w towarzys­twie Sinjun do stajni. Sinjun zwolniła kroku, dostoso­wując się do kroków chłopca. Jeremy mówił coś, sze­roko gestykulując, zupełnie jak jego ojciec. Sinjun spoglądała na chłopca, uśmiechając się i kiwając gło­wą. Promienie popołudniowego słońca oświetlały pię­kne tereny, soczystą zieleń i rozkwitające kwiaty. Nie były tak obfite jak na Jamajce, ale i tak wyglądały pięknie. Sophie zastanawiała się, gdzie stoją owe gre­ckie rzeźby, przedstawiające nagie postacie. Spodzie­wała się, że będą widoczne z okien Rydera.

Zaczęła się przechadzać po sypialni, otwierając szuflady w komodach, oglądając swoją bieliznę obok bielizny Rydera. To było przerażające. Cichutko zasu­nęła szuflady. Położyła się na łóżku i utkwiła wzrok w suficie.

Dzień był wietrzny, chłodny i wilgotny. Sophie zsiadła z gniadej klaczy, którą dał jej hrabia. Przywią­zała ją do cienkiej gałązki krzewu i podeszła do skraju skarpy. Jakieś sto pięćdziesiąt metrów niżej o skaliste wybrzeże rozbijały się morskie fale. Plaża była za­śmiecona kawałkami drewna i splątanymi wodorosta­mi. Bardzo ciemny piasek wyglądał na mokry i zim­ny. Sophie drżała. Od kiedy znalazła się w Anglii, cały czas było jej zimno. Objęła się ramionami i długo stała nieruchoma. Dzikość scenerii zrobiła na niej wrażenie. Stała cicho, pocierając ramiona dłońmi. Włosy wyswobodziły się z koka na karku i rozwiały się na wietrze, zakrywając jej twarz.

Sinjun powiedziała Sophie, że tutaj jest świątynia dumania hrabiego. Dodała jednak, z błyskiem w nie­wiarygodnie niebieskich oczach Sherbrooke'ów, że Douglas spędził tu niewiele czasu odkąd poślubił Alex, a odkąd zadecydował zatrzymać ją jako żonę, w ogóle już tu nie bywa. Sophie nie dbała o to, lubiła skalisty klif i wzburzoną wodę. W ciągu ostatniego tygodnia spędziła tu wiele godzin, unikając ciętego języka lady Lydii i ciekawskich oczu mieszkańców Northcliffe Hall.

Usiadła na skale, wygładziwszy spódnicę do konnej jazdy. Nagle jej klacz zarżała i Sophie uniosła głowę. Ktoś się zbliżał. Nie był to jednak hrabia ani Sinjun, która czasem tu przychodziła i w milczeniu przy­siadała na piętach, lecz mężczyzna, którego Sophie spotkała kilka dni temu w miasteczku. Jeśli dobrze pamiętała, nazywał się sir Robert Pickering. Był żonatym mężczyzną dobrze po trzydziestce i miał pięć córek. Przypominał Sophie lorda Lochridge'a, nawet z taksującego spojrzenia, jakim ją obrzucił, kiedy Alex dokonywała prezentacji. Sophie poczuła do niego antypatię, a teraz, widząc, że człowiek ów przybywa nieproszony na teren Sherbrooke'ów, czuła do niego jeszcze większą niechęć. Znała ten typ, i to bardzo dobrze.

Sir Robert zsiadł z konia i podszedł do Sophie. Sta­nął obok niej, wsparł ręce na biodrach i uśmiechnął się. - Powiedziano mi, że znajdę panią właśnie tutaj. Mam nadzieję, że pamięta mnie pani. Z całą pewnoś­cią. Wszystkie damy pamiętają dżentelmenów, którzy przyglądają się im tak, jak ja przyglądałem się pani. Orientujesz się, moja droga dziewczyno, że po powro­cie Rydera znajdziesz się w trudnej sytuacji. A on wróci już niebawem. Prawdę powiedziawszy, spo­dziewałem się go znacznie wcześniej. Zapewne wiesz, moja droga, że utrzymuje wiele kobiet, ale żadnej z nich nie pozwalał zamieszkać w Northcliffe Hall.

O tak, Sophie doskonale znała ten typ. Spojrzała na niego leniwie i ziewnęła. - To ziemie Sherbrooke'ów. Życzę sobie, żeby je pan natychmiast opuścił. A co do pańskiego pytania, nie, nie przypominam sobie, jak się pan nazywa. I nie mam pojęcia, dlaczego miała­bym zapamiętać.

Rozgniewała go i to sprawiło jej przyjemność. Zie­wnęła po raz drugi.

- Jestem sir Robert Pickering i nie opuszczę cię, moja droga. Chcę z tobą porozmawiać. Szukałem cię.

Proponuję ci układ. W całej okolicy nie mówi się o niczym innym, tylko o prostej dziewczynie z Jamajki, która przyjechała tu z kulawym chłopakiem i zamydliła oczy hrabiemu Northcliffe. A hrabia jest wciąż tak ogłupiony przez swoją niedawno poślubioną żonę, że przyjął cię pod swój dach. Powiadają nawet, że lady Lydia nie chce z tobą przebywać w tym samym pokoju. Ale to się wkrótce skończy. Wystarczy, że przyjedzie Ryder. Myślę, że już niedługo. A on nie pozwoli ci zostać. Zostaniesz zdemaskowana. Ryder nie będzie z tobą sypiać w rodzinnym domu. Jest bardzo dyskretny. Z pewnością rozgniewa go twoja śmiałość i impertynencja. A niebrzydka z ciebie dziewczyna. Dlatego jestem gotów zająć się tobą i kalekim chłopakiem, ale już teraz musicie opuścić Northcliffe Hall. Umieszczę was w moim domku kilka kilometrów stąd.

- Rozumiem - powiedziała Sophie, trzęsąc się z nienawiści i pragnąc zrzucić go ze skarpy. Sinjun powiedziała jej ze śmiechem, że ów jegomość cieszy się fatalną reputacją, a wszystkie damy współczują jego nieszczęsnej żonie, która stale spodziewa się ko­lejnego dziecka. Toleruje się go w towarzystwie tylko dlatego, że jego ojciec był bardzo lubiany.

- Przyjmujesz moją propozycję?

Sophie opanowała gniew. Doskonale przejrzała je­go aspiracje, zarozumiałość i pychę, które sprawiały, że mówił takie głupstwa. Uśmiechnęła się z poli­towaniem.

Sophie podniosła się powoli. Otrzepała z pyłu spód­nicę do konnej jazdy. Wygładziła rękawiczki. Wsunę­ła włosy pod toczek. Bardzo dziwne, ale to nie ona była tu osobą niemoralną, lecz Ryder. Jej mąż nie mógł być mężem, a więc ona musiała być kłamczu­cha. Spojrzała na intruza i rzekła: - Założę się, sir Robercie, że należy pan do mężczyzn, którzy przypie­rają pokojówki do ściany, żeby je obmacywać.

Zatkało go, a potem skinął głową, jakby przytaki­wał własnym myślom.

Roześmiał się, zbliżył gwałtownym ruchem i chwy­ciwszy za rękę, przyciągnął ją do siebie. Nie czuła strachu, tylko obrzydzenie. Mężczyźni, myślała, wszyscy tacy sami, niezależnie w jakim kraju. Zauwa­żyła kępkę włosów na jego brodzie, najwyraźniej słu­żący przeoczył ją przy goleniu. Wyczuła zapach gro­chówki w jego oddechu. Czekała ze znudzoną miną.

To go rozwścieczyło. Przycisnął ją do siebie i usi­łował odszukać jej usta. Lecz Sophie umykała mu. Była świadoma, iż on nie jest w stanie pojąć, uwie­rzyć, przyjąć do wiadomości, że ona nie zechce go po dobroci. Chwycił Sophie za włosy, żeby unieru­chomić jej głowę.

To był Ryder. I nie wyglądał na rozgniewanego. Wyglądał na ziejącego nienawiścią.

Przez chwilę Sophie była tak uszczęśliwiona jego widokiem, że miała ochotę krzyczeć. Wyglądał zgrabnie, opalony i silny, a jego niebieskie oczy Sherbrooke'ów płonęły wściekłością. Patrzyła, jak uderza pię­ścią w szczękę sir Roberta. Mężczyzna upadł na kola­na. Ryder zamierzył się jeszcze raz. Sophie położyła mu dłonie na ramionach.

- Nie, Ryderze. On nie jest wart sińców na twoich knykciach. Będzie musiał wymyślić jakieś prawdopodobne wytłumaczenie dla okazałego guza, którego mu nabiłeś. Pozwól mu odejść. To nędzna kreatura.

Ryder czuł, jak jej słowa go uspokajają. Gniew mi­jał. Ale wciąż miał ochotę kopnąć nędznika w żebra.

Sir Robert pozbierał się i wstał. Swą wściekłość skierował na Sophie, nie na Rydera, który go pobił. Sophie wiedziała, że mężczyźni reagują w ten właśnie sposób. Zawsze o wszystko obwiniają kobiety. Zebra­ła się w sobie i czekała na jego jadowite ukąszenie.

- Próbowała mnie uwieść, Ryderze. Witaj w domu.

Byłem tu, a ona przyszła do mnie i niemal się na mnie rzuciła!

Ryder uderzył go jeszcze raz, i uczynił to z uśmie­chem.

- Nikt nie wierzy w jej bujdy - powiedział sir Robert, nie podnosząc się z ziemi. - Nikt, a szczególnie twoja matka. Ta dziewczyna podaje się za twoją żonę, Ryderze, a wszyscy wiedzą, że to patentowane kłamstwo. Pragnęła mnie, flirtowała bezwstydnie z każdym napotkanym mężczyzną, ona...

Ryder przyklęknął i złapał go za kołnierz. - Ona jest moją żoną - powiedział, pochylając się nad jego twarzą. - Nazywa się Sophie Sherbrooke. Powiedz tym wszystkim napotkanym mężczyznom, że jeśli się do niej zbliżą, to im przykopie. A co do ciebie, Bobbie, jeżeli zirytujesz ją jeszcze raz, to cię zabiję. Zabi­ję cię, jeżeli ośmielisz się powiedzieć o niej choć jed­no złe słowo. Zrozumiałeś, Bobbie?

Sir Robert skinął głową i posłał Sophie złośliwe spojrzenie.

Ryder nie odezwał się więcej. Patrzył, jak sir Ro­bert podchodzi do swego konia, wskakuje na jego grzbiet i wbija pięty w boki nieszczęsnego zwierzęcia. Dopiero kiedy zniknął im z oczu, Ryder zwrócił się ku Sophie. Stała milcząca, wiatr zwiał jej włosy na twarz. Patrzyła na Rydera bez słowa. Uśmiechnął się do niej, wyciągnął rękę i lekko dotknął policzka. Ujął w palce kosmyk jej włosów.

Tak go nazywaliśmy, kiedy byliśmy dziećmi. - Uśmiechnął się do Sophie. - Chodź do mnie.

Nie poruszyła się. Poczuła, że jej serce zaczyna bić bardzo powoli i bardzo mocno. Ryder podszedł do niej i przytulił.

- Bardzo za tobą tęskniłem. I za Jeremym. Tyle czasu, Sophie.

Uniósł jej twarz ku sobie. Pocałował ją. Jego usta były ciepłe i stanowcze. Sophie pozostała całkowicie bierna.

Wiedziała, że tak się stanie. Nie mogła nic na to poradzić. Pocałowała go, całowała go z całym do­świadczeniem, jakie zdobyła w ciągu dwóch ostatnich lat. Jednak Rydera to nie zadowoliło. Był tak pod­niecony, aż Sophie myślała, że zedrze z niej spódnicę i przyprze ją do któregoś z głazów. Dyszał ciężko, gładził ją po .plecach, biodrach, podniósł ją... a wtedy Sophie go odepchnęła. Natychmiast przestał.

Powoli uniósł głowę. Patrzył na nią oczami pozba­wionymi wyrazu.

- Drażnisz się ze mną. Zachowujesz się tak samo jak na Jamajce. W kilka minut doprowadziłaś mnie do szaleństwa. W ciągu tych ośmiu tygodni zapomnia­łem, jaka dobra jesteś w manipulowaniu. Zacząłem sobie wyobrażać, że skoro jesteś moją żoną, powitasz mnie z radością, będziesz mnie dobrze traktowała, okażesz mi swoją przychylność, a może mnie nawet polubisz. Ale nic się nie zmieniło, prawda, Sophie?

Odwróciła się plecami do Rydera i zapatrzyła w morze. Nie było spokojne i turkusowe jak na Jamaj­ce, lecz dzikie, zimne i szare.

- Nie lubisz mnie, Ryderze. Nie chcesz być moim mężem. Dowiedziałam się o twoich licznych kobietach. Nikt nie wierzy, że jestem twoją żoną, bo każdy jest przekonany, że nigdy się nie ożenisz. Masz zbyt wiele kobiet. To bardzo dziwne. Odrzucono mnie tutaj nie dlatego, że jestem niemoralna, lecz dlatego, że ty jesteś taki. Uważałam, że to bardzo zabawne, aż do chwili, gdy sir Robert usiłował mnie zniewolić. Gdy­byś zechciał mi pożyczyć trochę pieniędzy, odejdzie­my razem z Jeremym. Twoje życie powróci do normy, a ty do swoich ulubionych rozrywek.

Dzielący ich dystans zdawał się rosnąć, chociaż by­li od siebie oddaleni zaledwie o pół metra.

Ach, i cóż to będzie za życie? Jeżeli nawet twoja piękna szyja pozostanie nietknięta, to chyba nie wie­rzysz, że wszystko pójdzie w zapomnienie i zostanie wybaczone, prawda? Jesteś nierządnicą z Jamajki, moja droga, i nic tego nigdy nie zmieni, nawet ma­łżeństwo ze mną. To prawda. Wszyscy bardzo mi współczują. Wykorzystałaś moją honorową naturę i manipulacjami doprowadziłaś do tego, że dałem ci swoje nazwisko. Nie, nie ma dla ciebie powrotu, Sophie. Masz tylko teraźniejszość, a przyszłość nie przyniesie zmian. A teraz chcę wracać do domu. Je­dziesz ze mną?

Dosiadł swego ogiera, wspaniałego wierzchowca, którego Sophie podziwiała i karmiła za każdym ra­zem, gdy znalazła się w stajni. Nazywał się Genesis i Sophie w jakiś sposób wiedziała, zanim jej to powie­dziano, że należy do Rydera. Ryder spojrzał na nią z góry, arogancki, zimny, daleki. Nienawidziła tego spojrzenia i godziła się na nie.

- Dziś w nocy, kiedy tylko będziemy mogli opuścić pozostałych członków rodziny, spotkamy się w sypialni i posiądę cię, a ty, Sophie, zrobisz wszystko, co w twojej mocy, aby zachowywać się jak rozsądna kobieta.

Nie powiedział ani słowa więcej, tylko przesłał jej lekki ukłon, zawrócił konia i ruszył galopem w stronę domu. Sophie podeszła powoli do swojej klaczy, wspięła się na siodło i ruszyła za nim.

ROZDZIAŁ 14

- Matka wciąż nie chce uwierzyć, że jesteś moją ślubną małżonką, ale to z jej strony prawdziwa przewrotność, nie szczere przekonanie - powiedział Ryder do Sophie, zdejmując krawat. - W końcu przejdzie jej to i zacznie cię traktować przynajmniej tak uprzejmie, jak odnosi się do Alex, dla której wcale nie jest miła, ale na razie dobre będzie i to. Wygląda na to, że z Alex i Douglasem układa ci się nieźle. Oczywiście polubisz Sinjun. To hałaśliwy berbeć - Bóg jeden wie, że mam dość jej wrzasków - ale mimo wszystko nad­zwyczajna z niej dziewczyna.

Ryder spojrzał na Sophie, rozpinając białą koszulę.

- Jeremy wygląda na zadowolonego. Wkrótce zadecyduję, czy wezmę dla niego nauczyciela, czy też wyślę go do Eton już od semestru jesiennego. Jestem zachwycony, że Alex umieściła cię w mojej sypialni.

Dotychczas z nikim jej nie dzieliłem. Dziwnie się czuję, widząc w szafie twoje suknie obok moich koszul i bryczesów.

Sophie stała pod oknem. Robiła, co mogła, aby za­chować niedbałą pozę. Wieczór wlókł się niemiłosier­nie, bo Ryder niemiłosiernie pragnął Sophie. A ona o tym wiedziała. Wchodząc po szerokich schodach, czuła, że przygląda jej się pożądliwym wzrokiem. Do­brze wiedziała, jak wygląda męskie pożądanie.

Miała ochotę wrzasnąć, że nie potrzebuje od niego żadnych sukien i nie chce, aby jej cokolwiek kupował. Nie odezwała się jednak i nie poruszyła.

Ryder usiadł na swoim, jak się wyraził, ulubionym fotelu. Zdjął buty i powiedział: - Moja matka nie jest specjalnie miła, z pewnością już się o tym przekonałaś. Nie chcę, żebyś się czuła dotknięta. Gdybyś wi­działa, jak traktowała Alex, kiedy biedaczka przyje­chała do naszego domu!

Popchnął buty po podłodze i zręcznie umieścił je pod łóżkiem na środku sypialni. Tylko jeden obcas wystawał nieco spod narzuty. Sophie wpatrzyła się w ten obcas. Ryder uśmiechnął się z zadowoleniem. Wstał i zaczął rozpinać spodnie. Patrzyła na jego dłu­gie, opalone palce.

Uśmiechnął się i ściągnął spodnie.

Sophie zamknęła oczy, co było oczywistym absur­dem, ponieważ już go widziała nagiego, z nabrzmiałą męskością, widziała go rozciągniętego na łóżku w chacie, gdy dosiadała go Dahlia. Przełknęła ślinę.

- Sophie.

Jego głos zabrzmiał cicho, bardzo ciepło i intymnie. Otworzyła oczy. Stał obok. Zupełnie nagi i zupełnie odprężony. Uśmiechał się i wyciągał do niej rękę.

Przeszedł przez pokój i pociągnął za sznur od dzwonka.

- Dobry pomysł - powiedział, wchodząc na łóżko.

- Mam ci wiele do powiedzenia, więc pogadamy sobie, gdy będziesz się kąpała. Gdybym cię dotknął już teraz, nie porozmawialibyśmy aż do rana.

Nie wyjdzie z sypialni. Nie spodziewała się, że zostawi ją samą. Zachowywał się zupełnie miło, nie narzucał się jej, nie oskarżał jej i nie obrzucał ok­ropnymi wyrazami jak wuj, kiedy nie wypełniała jego poleceń.

Minęło pół godziny, zanim Sophie zasiadła naprze­ciw kominka w głębokiej miedzianej wannie. Roze­brała się w półcieniu, niedaleko okna, i szybko narzu­ciła na siebie nocną koszulę. Aby wejść do wanny, musiała jednak zdjąć tę przeklętą koszulę, a dobrze wiedziała, że Ryder nie spuszcza z niej oka. Muszę się do tego przyzwyczaić, myślała. Będzie ze mną robił to, co zechce, aż do śmierci. Pokręciła głową, bo wszystko okazało się zupełnie inne niż oczekiwała. Ryder zachowywał się normalnie, był odprężony, ga­wędził z nią o tym i o owym.

Nie powiedział nic niebezpiecznego aż do chwili, gdy zaczęła namydlać ciało.

- Podobają mi się twoje włosy, kiedy tak spływają na ramiona i piersi. Gdybyś na mnie spojrzała, zobaczyłabyś, że się uśmiecham. Jestem szczęśliwy, że cię widzę. Nie mogę się doczekać, kiedy cię dotknę, ale jestem pewien, że rozpoznałaś te wszystkie samcze symptomy - szkliste z pożądania oczy, bezładne słowa i wszystkie te bzdury. Podoba mi się, jak twoje kolana wystają z wanny. Skóra pod kolanami jest bardzo delikatna. Z czasem polubisz, gdy będę cię tam pieścił i całował. Nie mogę pominąć tego małego znamienia.

Namydliła włosy. Ich wysuszenie zajmie co naj­mniej godzinę, pomyślała mściwie.

- Nie mogę się doczekać, kiedy cię pocałuję. Może uda mi się ciebie przekonać, żebyś odwzajemniła pocałunek. Będę się bardzo starał.

Mówił pewnym siebie tonem. Sophie tarła palcami głowę aż do bólu. W tonie Rydera brzmiało również rozbawienie.

Kiedy otworzył oczy, Sophie stała ubrana w ob­szerną białą koszulę nocną. Wilgotne i splątane włosy odrzuciła na plecy i suszyła je przy ogniu kominka.

- Nie ruszaj się - powiedział Ryder i wstał.

Nie był już wygłodniałym chłopakiem. Był męż­czyzną i pokazał nie tylko samemu sobie, ale i Sophie, że stać go na cierpliwość. Wziął z krzesła drugi ręcz­nik i wskazał jej swój fotel.

- Usiądź - powiedział.

Usiadła na brzeżku, jak nieśmiała pensjonarka, i splotła dłonie na podołku.

- Gdzie masz grzebień i szczotkę?

Spędził kwadrans na szczotkowaniu jej gęstych włosów. Odłożył szczotkę. Uśmiechnął się do Sophie.

- Wyglądasz teraz jak Madonna. Jesteś śliczna, Sophie. Podobasz mi się. Twoje włosy mienią się tyloma odcieniami. Tak, jesteś śliczna. A spodobasz mi się jeszcze bardziej, kiedy otworzysz oczy. Jestem nagi, to prawda, ale widziałaś mnie takiego już kilka razy.

Chyba nie budzę w tobie odrazy?

Otworzyła oczy i spojrzała mu prosto w twarz.

- Proszę, powiedz mi prawdę, Ryderze. Naprawdę wierzyłeś, że jestem w ciąży?

Przypomniał sobie ich zaślubiny i przeklętą noc po­ślubną. Wzruszył niedbale ramionami. - Nie miałem zielonego pojęcia. Nie chciałaś mi powiedzieć, kiedy miesiączkujesz. Istniało prawdopodobieństwo, że jes­teś w ciąży.

Zastanawiał się, jak i kiedy powie jej prawdę. Już wkrótce, bo nienawidził kłamstw. Kłamstwa zawsze wychodzą na jaw. A Sophie była bystra. Jeżeli nie powie jej prawdy, przyłapie go na tym i skutki będą opłakane. Wołał tego uniknąć.

Zawsze te wykręty, pomyślała Sophie ponuro. Zalewał ją potokiem swojej dowcipnej wymowy. Czy ona też taka była? Czy kpiła sobie z niego, drażniła się z nim, tak samo jak on z nią? Opłynęła ją fala wspomnień. O tak, czyniła to z wielką wpra­wą, a nawet go dotykała, żeby szalał z żądzy. Ale teraz stała się milcząca i głupia. Dlaczego nie po­trafi z siebie nic wykrzesać? Dlaczego nie traktuje go jak sir Roberta? Czasami pragnęła być taka jak dawniej, ale właściwie nie bardzo wiedziała, jaka jest naprawdę.

Poczuła dłonie Rydera na swoich nadgarstkach. Przyciągnął ją do siebie.

- A teraz powiem ci, jak spędzimy większość tego wspaniałego wieczoru. Nie mam zamiaru cię popędzać. Musimy mieć czas, żeby się dobrze poznać. Pocałuję cię i...

Zamilkł i ucałował ją lekko w usta.

- Pozwól, że ci pokażę, Sophie. Zapomnij o nich.

Zapomnij o tych wszystkich przeklętych mężczyznach. Oni nie mają z nami nic wspólnego. To nasza prywatna sprawa, jesteśmy tutaj sami, mężczyzna i jego żona. Razem.

Jednak Sophie nie potrafiła o nich zapomnieć. Wie­działa również, że nie może go odrzucić. Był jej mę­żem, miał nad nią pełną władzę, większą nawet niż nieznośna władza wuja. Jeżeli zechce ją rozebrać do naga i przywiązać do łóżka, nic mu w tym nie prze­szkodzi. Starała się zachować spokój. Minęły przecież całe tygodnie, w czasie których powinna była pogo­dzić się z tą myślą. Nie może zacząć teraz wrzeszczeć ani wpaść w histerię. To nie było w jej stylu, a jeśli nawet kiedyś było, wuj Theo wybił jej z głowy podob­ne fanaberie.

Kiedy Ryder ściągnął jej koszulę przez głowę i po­zostawił ją nagą, odskoczyła odruchowo. Leciutko do­tknął jej żeber.

- Sińce zeszły. Boli cię jeszcze?

Pokręciła głową.

- To świetnie - powiedział i znów ją przygarnął.

Po raz pierwszy trzymał ją przy sobie zupełnie na­gą. Serce biło mu szybko i mocno. Miał ochotę wejść w nią natychmiast, zagłębić się w niej, w swojej żo­nie. Pragnął tkwić w niej nieruchomo i czuć wokół siebie lekkie drgania jej mięśni. Ale nie był głupi. Sophie potrzebowała jego przewodnictwa. Z nią seks stał się niesłychanie poważny. Dotychczas Ryder śmiał się i żartował, seks stanowił dla niego miły spo­sób spędzania czasu, a słodkie pocałunki i namiętne jęki i westchnienia bardzo go bawiły. Ale teraz nie było mu do śmiechu. Nie miał w pogotowiu żadnego żartu. Zanosiło się na ponurą sprawę.

Jednak doświadczenie z pewnością go nie zawie­dzie. Nigdy dotąd nie miał kłopotów z żadną kobietą. Pieścił usta Sophie, polizał jej ucho, odnalazł wraż­liwe miejsce w zagłębieniu poniżej szyi, miejsce, któ­re wystarczyło dotknąć językiem, a wszystkie znane mu kobiety zaczynały wzdychać, jęczeć i omdlewać.

Powiedział Sophie, że jest piękna i głaskał jej pier­si, powiedział, że bardzo mu się podoba, że pragnie jej, że chce wargami i dłońmi dotykać całego jej ciała. Sutki miała ciemnoróżowe i kiedy wziął jeden z nich do ust, z trudem powstrzymał się przed spełnieniem. Takiej słodyczy, takiej gładkości nie zasmakował ni­gdy przedtem. Było to oczywiście przesadą, ale tak właśnie czuł w tej chwili.

Chwycił ją pod pośladki i ułożył na łóżku. Pochylił się i całował jej piersi, pieścił je i unosił. Pragnął jej rozpaczliwie, z każdą chwilą coraz bardziej.

Położył lewą dłoń na jej brzuchu, tam gdzie miała przedtem paskudne siniaki. Boże, nigdy nie zapomni tych sińców ani straszliwej wściekłości, którą poczuł na ich widok. Ileż musiała wycierpieć. Przesunął dłoń niżej, poczuł, że Sophie zesztywniała i wsunął palce pomiędzy jej uda. Lekko ucisnął. Chciał w nią wejść już teraz, czuł takie pożądanie, że drżał na całym cie­le. Zupełnie nie jak Ryder Sherbrooke. Nie chciał stracić opanowania, ale rozłąka i celibat trwały zbyt dłu­go. Wiedział, że dłużej nie wytrzyma.

Może właśnie dlatego, myślał spoglądając na So­phie, może dlatego chciał się z nią ożenić. Może prze­czuwał, że z nią będzie inaczej niż z wszystkimi ko­bietami, które dotychczas posiadł. Zamknął oczy wsunął w nią palec. Czuł ją wokół palca, czuł jej gładkość, ciepło. Zagryzł wargi. Sophie wydała z sie­bie łagodny jęk i Ryder uznał go za wyraz namiętnoś­ci. Tak musi być. Dobry Boże, ten jęk oznacza namię­tność. Musi go pragnąć, skoro on szaleje z pożądania. Mięśnie Sophie uciskały jego palec. Czuł, że, jeśli chodzi o niego, wkrótce będzie po wszystkim. Wsunął palec głębiej i poczuł jej błonę dziewiczą. Uśmiechnął się. Podejrzewał, że tak będzie. Wysunął palec deli­katnie, żeby nie zadać Sophie bólu.

Rozsunął jej uda i ułożył się pomiędzy nimi. Spoj­rzał jej w twarz.

- Teraz w ciebie wejdę, Sophie. Nie, nie zamykaj oczu. Pamiętaj, nie ma powodu, abyś się czuła zakłopotana. Już to robiliśmy. Nie dzieje się nic nowego.

Uwierz mi. Spróbuj się odprężyć, a poczujesz prawdziwą przyjemność.

Spojrzała na niego, jakby był szalony. Zamknęła oczy, widząc na jego twarzy gwałtowne pożądanie, ale zaraz otworzyła je znowu. Dobrze, zniesie wszyst­ko, co on zechce z nią robić. To nie będzie takie okropne i wkrótce się skończy.

To przeklęte kłamstwo. Myślał, że dzięki niemu Sophie łatwiej się odpręży, ale wcale na to nie wy­glądało. Ryder czuł, że nie może dłużej czekać. Łago­dnie wśliznął się do jej wnętrza. Obiecywał sobie, że zostanie tam tylko krótką chwilę i zaraz potem wyj­dzie z niej i sprawi jej rozkosz ustami. No, może odro­binę dłużej, tylko tyle, żeby poczuć, że go przyjęła.

- Jesteś moją żoną - powiedział, wchodząc głębiej.

W jego tonie brzmiały zachwyt i rozkosz. - To dla mnie zupełnie nowe i dziwne doświadczenie, bo nigdy dotychczas nie byłem żonaty. Ale oto jesteśmy razem, w moim łóżku, a ja wchodzę w ciebie. Proszę, przyjmij mnie, Sophie.

Przyjąć go, myślała, leżąc nieruchomo. Nie miała wyboru. Musiała go przyjąć. Czekała, czuła przeraże­nie i pragnęła, by jak najszybciej było po wszystkim, by Ryder zaczął wydawać z siebie to stękanie, które wydają mężczyźni, kiedy sprawa dobiega końca, po­tem ich członek się kurczy, a oni od razu zasypiają i chrapią.

Była dziewicą, a teraz jest jego żoną, i tak już zo­stanie na zawsze. Kiedy jego męskość natrafiła na błonę, Ryder naparł łagodnie. Nic z tego. Zaklął, wiedząc, że będzie musiał się wycofać. Spróbował, napra­wdę próbował, ale nie mógł się z niej wydobyć. Spoj­rzał w dół. Napiął się i spróbował jeszcze raz. Bez skutku. Pochylił się i pocałował Sophie. Wsunął język głęboko, bardzo głęboko i naparł jeszcze raz, przebił błonę i dotarł aż do łona, i tego było już za wiele. Zdał sobie wprawdzie sprawę, że Sophie z nim walczy, poczuł nawet jej łzy na swoich ustach, ale tylko jęk­nął, bo przepełniło go tak intensywne i dzikie uczucie, że rzucał się jak szalony, pozbywając nasienia.

A potem znieruchomiał. Sophie cicho leżała pod nim. Spoczywał na niej całym ciężarem, oddychał szybko i głęboko, ciało miał wilgotne od potu, twarz ukrytą w poduszce.

Sophie nie spodziewała się, że to będzie bolało. Dahlia nigdy się nie uskarżała na ból. Sophie nie wy­pytywała jej, ale i bez tego Dahlia porównywała swo­ich kochanków i opowiadała ze wszystkimi szczegó­łami o tym, jakie wydawali dźwięki podczas szczyto­wania. Sophie nie wyobrażała sobie, by Dahlia mogła znosić ból w milczeniu. Tak więc ból zaskoczył ją, czuła się rozpalona w środku i pełna piekącej wydzie­liny Rydera. Wiedziała o męskim nasieniu i wiedziała, że jest nim teraz wypełniona i że stąd bierze się jej ból. Jak kobiety mogą odczuwać przyjemność w miło­ści, skoro to takie bolesne?

Wiedziała wszystko na temat intymności, znała cia­ła i potrzeby sześciu mężczyzn, ale nie spodziewała się, że członek Rydera wejdzie w nią w taki sposób i że ich tak połączy. Był w niej nadal i ciągle go tam czuła, każde jego drgnienie. Tak jakby usiłował stać się częścią jej ciała, a ona mu tego broniła. Nie, nie był jej częścią i wkrótce się od niej oddzieli. Wcisnęła biodra w materac. Wstrzymała oddech i czekała, żeby wreszcie skończył i zostawił ją w spokoju.

Ryder uniósł się na łokciach. Uśmiechał się czule i to ją wprawiło w zakłopotanie.

Dość kłamstw i wykrętów, pomyślał i odparł wprost: - Bo to był twój pierwszy raz. Byłaś dziewicą, tak jak się tego w końcu domyśliłem. Musiałem się przebić przez twoją błonę dziewiczą. Dlatego cię bo­lało.

Patrzyła na niego, a jej oczy stawały się coraz ciem­niejsze, w miarę jak zaczynała rozumieć. Kłamstwa, wszystko to były kłamstwa. Kłamał opowiadając o tym, że posiadł ją w chacie, kłamał mówiąc o praw­dopodobieństwie jej ciąży.

Chwycił ją za nadgarstki i przytrzymał jej ręce nad głową. Czuła na sobie jego ciężar i czuła, jak pęcz­nieje wewnątrz niej. To niemożliwe, jeszcze nie teraz, nie może na to pozwolić. Miała ochotę go zabić.

Jej oczy stały się bardzo ciemne, a glos brzmiał gniewnie. Twarz miała bladą jak prześcieradło.

- Choćbyś się nie wiem jak złościł, nie zmienisz tego, kim byłam i kim jestem. Wcale nie wygrałeś, Ryderze.

- Przy tobie zawsze czuję się wygrany, Sophie. Za­pamiętaj to sobie.

Nagłe, zupełnie niespodziewanie, Sophie wyrwała z jego uścisku prawą rękę, zamachnęła się i uderzyła Rydera w szczękę. Dostrzegł jej błyskawiczny ruch, ale nie miał czasu zareagować, po prostu dlatego, że zbyt był zajęty zapewnianiem jej o swojej sile i o tym, że jest jej panem i władcą, jedynym mężczyzną, który będzie ją posiadał.

Uderzyła mocno, a Ryder odchylił się obolały i za­skoczony. Kopała go w plecy tak, że przeturlał się na bok, aż wreszcie spadł z głośnym hukiem na podłogę.

Wstała i spojrzała na niego z góry.

Śmiał się, leżąc na podłodze. Rozcierał szczękę i śmiał się. Śmiał się z niej.

Przeszła na drugą stronę łóżka, chwyciła koszulę nocną i wciągnęła ją przez głowę. Dyszała z wściekło­ści i strachu, bo spostrzegła, że jest okrwawiona, a wiedziała, że to nie może być miesiączka. Zranił ją, zranił aż do krwi.

Boże, jakże go nienawidziła. Nienawidziła samej siebie, a jego miała ochotę przygnieść łóżkiem. Było zrobione z drewna różanego i bardzo ciężkie.

Ryder przestał się śmiać i potrząsnął głową. Wstał i spojrzał na Sophie poprzez łóżko. Nie mogła się opanować. Wpatrywała się w jego podbrzusze, w pła­ski brzuch i gęste włosy okalające męskość, w nogi, które jeszcze niedawno przyciskał do jej nóg. Jego członek nie był już w pełnym wzwodzie, umazany wydzielinami ich obojga. Zobaczyła krew i wstrzyma­ła oddech.

Ryder spojrzał w dół na siebie, a potem na Sophie. Uniósł kołdrę i spostrzegł plamy krwi na prześcieradle.

Gorycz? Ryder nie był pewien. Miał nadzieję, że przemawia przez nią gorycz. Przeszedł na drugą stro­nę łóżka. Nie cofnęła się, jak się tego spodziewał, lecz rzuciła na niego i zaczęła okładać pięściami po brzu­chu, klatce piersiowej, usiłowała dosięgnąć twarzy.

Walczyli w milczeniu. Ryder zauważył to ze zdzi­wieniem. Dotychczas uczestniczył w bójkach, którym towarzyszyły przekleństwa, wrzaski i jęki. Sophie nie wydawała żadnych dźwięków, poza chrapliwym oddechem.

- Nauczyłaś się walczyć w ciszy, prawda? Wiedziałaś, że krzyki mogłyby obudzić Jeremy'ego, a nie mogłaś na to pozwolić. Do diabła, Sophie. Teraz jest całkiem inaczej. Ten stary przeklęty łajdak naprawdę nie żyje. Wrzeszcz na mnie, kiedy mnie bijesz!

Sophie wymierzyła mu kopniaka w krocze, ale Ry­der uskoczył w bok i jej cios wylądował na jego udzie. Ryder zdarł z Sophie koszulę nocną i rzucił ją na łóżko. Opadł na nią całym ciężarem.

Rzucała się i wyrywała, a on pozwalał na to, unie­ruchomiwszy jej ręce nad głową. Nie patrzył na jej piersi, starał się nie zwracać uwagi na jej nogi i brzuch przywierające do jego ciała.

Kiedy wreszcie się uspokoiła, powiedział: - Moje pieszczoty i pocałunki nie sprawiły ci najmniejszej przyjemności, prawda?

Spojrzała na niego, jakby postradał zmysły.

- Cóż, zadałem ci dość głupie pytanie, prawda?

Ale popracujemy na tym, Sophie. To się zmieni, zobaczysz. Ciągle pamiętasz minione lata. Przestań o tym myśleć, wymaż ten czas z pamięci. To już nie wróci.

Zapomnij o przeszłości.

I wtedy zdała sobie sprawę, że ani przez chwilę nie wątpiła, że Ryder jej nie uderzy, bez względu na to, jak mocno go będzie biła. Ani razu nie podniósł na nią ręki, ani razu nie uderzył jej pięścią w żebra. Mogłaby do niego strzelać, a on i tak by jej nie skrzywdził. Znieruchomiała i patrzyła na niego. Jego niebieskie oczy lśniły w opalonej twarzy. Spoglądały głęboko i spokojnie.

- Jesteś częścią przeszłości - powiedziała powoli.

- Jesteś jej znaczną częścią. Wiedziałam, że po twoim przyjeździe wszystko się skończy, ale wuj nie chciał mi uwierzyć. Usiłowałam mu wytłumaczyć, że jesteś inny, bo w jakiś sposób to przeczuwałam, ale on nie chciał mnie słuchać. Nie chciałam się do ciebie zbli­żyć, ale musiałam, i spójrz, co się stało. Jak mogę zapomnieć?

Westchnął i zsunął się z niej. Podszedł do wysokiej toaletki i wyciągnął z szuflady dwa krawaty.

- Żałuję, że muszę to zrobić, bo prawdopodobnie będziesz za to tak wściekła, że nie odezwiesz się do mnie przez calutki tydzień, ale jestem twoim mężem i przysięgałaś mi posłuszeństwo.

Zeskoczyła z łóżka i naga podbiegła do drzwi sypia­lni. Ryder oparł rękę na drzwiach nad głową Sophie.

- Zupełnie straciłaś rozum, Sophie? Masz piękne ciało, moja droga. Jest mało prawdopodobne, by któreś z mego rodzeństwa lub ktoś ze służby snuł się teraz po korytarzu, ale kto wie? Wolę zachować twoje kobiece powaby wyłącznie dla moich oczu. Jesteś pię­kna. Masz długie i jędrne nogi. Dobrze biegasz.

Wziął ją za rękę i zaczął ciągnąć w stronę łóżka. Kopnęła go w nogę i Ryder poczuł taki ból, że zwolnił uścisk. Wyrwała mu się i w jednej chwili znalazła się za drzwiami, a on nie mógł jej zatrzymać. Pobiegła przez korytarz nie dbając o to, że jest naga. Biegła, dopóki nie pojawił się przed nią jakiś cień, nie cień, lecz mężczyzna w koszuli nocnej. Hrabia, jej szwa­gier. Chwycił ją za nagie ramiona i trzymał łagodnie, lecz stanowczo.

Korytarzem nadchodził Ryder w koszuli nocnej, niosąc w ręku drugą koszulę. Był wściekły.

Douglas dostrzegł wyraz twarzy brata. Nie miał po­jęcia, co się dzieje, ale wyczuł strach Sophie i to obu­dziło w nim opiekuńczość podobną do tej, którą od­czuwał w stosunku do swojej żony.

Zwolnił uścisk, ale jej nie wypuścił.

Ze złości mąciło mu się w głowie. A tu jeszcze pojawił się Douglas i ściskał jego nagą żonę.

- Oddaj mi ją, Douglasie.

Douglas wiedział, że nie ma wyboru. Wiedział rów­nież, że Ryder nie jest okrutny. Nie uderzy jej, ale wygłosi mowę, która przerazi najmężniejsze serce.

Douglas wypuścił Sophie. Stała nieruchomo, kiedy Ryder ubierał ją w koszulę. Koszula była miękka i sprana, pachniała Ryderem. Sophie zadrżała, ale sta­ła nieporuszona i milcząca. Wszystko stało się nie tak, jak pragnęła.

Douglas stał i patrzył, dopóki nie zniknęli za drzwiami. Co tu się, do diabła, wyrabia?

Ryder nie odezwał się ani słowem. Pchnął ją na łóżko, a potem przewrócił na wznak. Ściągnął z niej koszulę i sięgnął po krawaty. Ułożył się na niej, ob­wiązał krawatami nadgarstki Sophie i przymocował je do wezgłowia.

Nie ruszała się, bo była zbyt zmęczona, by z nim walczyć. Spróbowała uwolnić nadgarstki, ale Ryder dobrze ją związał. Dlaczego nie powiedział nic na temat jej ucieczki i spotkania z bratem? Poczuła, że Ryder rozsuwa jej nogi i zacisnęła powieki. Mył ją wilgotną myjką. Nienawidziła jego przewagi. Patrzył na nią jak na należące do niego kobiece ciało.

Skończył ją myć i przez chwilę milczał.

- Spójrz na mnie, Sophie - powiedział wreszcie.

Otworzyła oczy. Nie podobał mu się ich wyraz.

Rozwiązał jej nadgarstki, ale zatrzymał je w dło­niach i rozmasował je delikatnie. A kiedy spostrzegł, że Sophie rozgląda się dookoła, powiedział: - Nie, bez koszuli. Przytulimy się do siebie.

Łóżko było tak szerokie, że pomieściłoby sześć osób, ale on trzymał ją tuż przy sobie. Czuła bicie jego serca.

Ryder zamknął oczy i westchnął.

Prychnęła, a on ucałował jej włosy.

Ułożył się na wznak i zamknął oczy. Niech to szlag! Nie dał jej ani trochę rozkoszy, ani krzty, ani odrobiny. Właściwie niczego nie zrobił dobrze. I to było dziwne, bo zazwyczaj dawał tyle samo, ile brał.

Ale nie z nią. Będzie ją musiał nauczyć, jak ma zapomnieć ohydę minionych miesięcy, także jego rolę w tym wszystkim. To trudne, lecz wspaniałe zadanie. Dokona tego. Będzie ją musiał nauczyć kochania. Czuł przy sobie jej piersi, bardzo miękkie i delikatne. Przypomniał sobie wyraz twarzy Douglasa. Widocznie usłyszał ich kłótnię i szedł sprawdzić, co się dzie­je. Ale nie robił im wymówek. I był miły dla Sophie.

Niech to piekło pochłonie!

Zasnął.

ROZDZIAŁ 15

Ryder obudził się w środku nocy. Czuł przy sobie miękkie i ciepłe ciało Sophie. Miał wzwód. Pragnął jej, chciał ją posiąść już teraz, natychmiast. Zupełnie jakby jej pragnął od zawsze. Przewrócił ją na wznak i całując, ułożył tak, aby mu z nią było wygodnie. Po czym wszedł w nią, zdecydowanie i głęboko.

Krzyknęła. Ryder znieruchomiał, ale szaleństwo zwyciężyło i w jednej chwili wszystkie obietnice, któ­re składał sobie w duchu, że sprawi Sophie przyjem­ność, uleciały w niepamięć. Nieco oprzytomniał, ale to i tak nic nie zmieniło. Odczuwał nieprzepartą żą­dzę, więc naparł na Sophie jeszcze mocniej, a potem prawie z niej wyszedł, dysząc z napięcia i dzikiej roz­koszy, a potem jeszcze raz i jeszcze, aż nagle znieru­chomiał. Ale znów poczuł szaloną chęć posiadania jej, uczynienia jej częścią siebie, związania jej ze sobą. Pragnął to zrobić powoli, więc przyciągnął ją mocno i przewrócił się tak, aby Sophie znalazła się na nim. Uniósł ją i usadził okrakiem na sobie. Wpiła palce w jego pierś, aby się z niego nie zsunąć. Uchwycił ją w pasie, przeniósł dłonie na biodra i podniósł Sophie, a potem ją posadził, żeby jej pokazać, czego oczekuje. Wszystkie jego kobiety lubiły od czasu do czasu go ujeżdżać, bo wtedy mogły nadawać własny rytm. Do­prowadzały go do szaleństwa i śmiały się aż do chwili, gdy tak jak on zaczynały jęczeć i odchylać głowę do tyłu. Ale Sophie nie ruszała się i nie jęczała. Tkwił w niej głęboko i zmuszał ją, by wpuściła go jeszcze głębiej. Pierś miała wypiętą do przodu, piękną i białą. Ryder westchnął i przycisnął Sophie do siebie. Było ciemno i nie widział wyrazu jej twarzy. Nagle usłyszał jej łkanie. Uniósł się, aby na nią spojrzeć z bliska. Miała zamknięte oczy, a po policzkach spły­wały jej łzy.

Dobry Boże, czyżby znów zadawał jej ból? Nie przyszło mu do głowy, że w tej pozycji wchodzi w nią bardzo głęboko, co dla Sophie, nienawykłej do upra­wiania miłości, musi to być bolesne. Szybko zdjął ją z siebie i ułożył z powrotem na wznak. A potem wpełzł na nią i wszedł do jej wnętrza, ale już nie tak głęboko.

Chciał z niej wyjść, chciał ją całować i pocieszać, powiedzieć, że nie miał zamiaru wchodzić tak głębo­ko, dopóki nie będzie gotowa na jego przyjęcie, ale nagle Sophie poruszyła się, przewracając na bok, i Ryder znów przestał się kontrolować.

Powtórzyło się to, co za pierwszym razem. Odzy­skawszy jasność umysłu, Ryder był na siebie wście­kły. Podparł się na łokciach i czuł pod sobą jej spa­zmy, czuł bicie jej serca i był z siebie bardzo nie­zadowolony.

- Spij - powiedział i zsunął się z niej, W końcu zasnęła, ale przez długie minuty musiał wysłuchiwać jej płaczu.

Następnego ranka obudził się w strumieniach słoń­ca. Widząc przy sobie Sophie, uśmiechnął się, ale za­raz potem przypomniał sobie niepowodzenia minionej nocy. Zachował się jak gbur, i to nie raz, a dwa razy z rzędu, samolubny gbur, głupiec, półgłówek. Nie mógł tego zrozumieć i czuł obrzydzenie do siebie.

Stało się. Teraz będzie się z nią liczył. Będzie cier­pliwy jak nigdy dotąd. Do tej pory nigdy nie musiał kobiecie okazywać cierpliwości. Uśmiech, żart, piesz­czota i wszystko szło jak z płatka. Nie doświadczył sytuacji, w której wymagano by więcej, niż z łatwoś­cią i chęcią mógł ofiarować. Jego życie wypełniały śmiech i wesołość, przyjemności i beztroska wolność - przejażdżki na ulubionym ogierze i przyzwolenie wszystkich kobiet, które znał, kochał i utrzymywał. Nie czuł się za nic odpowiedzialny. Żył pogodnie i beztrosko. I dotyczyło to również jego dzieci, wszys­tkich siedmiorga. Oznaczały nie kłopot i obowiązki, ale radość. Tak właśnie było. Jego życie zostało za­planowane przez życzliwe bóstwa. Teraz wszystko uległo zmianie. Kobieta, którą sobie wybrał i wprowa­dził do swego życia, nie chciała go. Nie była ani we­soła, ani radosna.

Sophie spała. Uniósł się na łokciu i przyglądał się jej. Włosy miała potargane, twarz opuchniętą od pła­czu, a jemu wydawała się piękna. Ta dziewczyna nie była pięknością, jak niektóre ze znanych mu dam, nie była diamentem czystej wody jak Melissanda, niepra­wdopodobnie śliczna siostra Alex, ale dla niego So­phie była niewiarygodnie piękna i niewytłumaczalnie droga. Leciutko pogładził jej brew. Sophie powoli ot­worzyła oczy. Nie poruszyła się i nie odezwała, tylko patrzyła na Rydera. Czuł, że jej napięcie się wzmaga, ale nie przejmował się tym.

- Dzień dobry - powiedział i ucałował ją w usta.

Zesztywniała. Jej oczy pociemniały, a potem stały się czujne. Nie będzie tolerował takiej obcości. - Prze­stań, do diabła! Nie skrzywdzę cię więcej, przysięgam.

- Mężczyźni zawsze krzywdzą kobiety.

- Muszę przyznać, że twoje doświadczenie rzeczywiście to potwierdza. Nie zaznałaś niczego innego.

Starała się go odepchnąć, ale leżał nieporuszony. Sapała z wysiłku i Ryder czuł, że chce się go jak najszybciej pozbyć. To było irytujące. To było prze­rażające.

- Nie, Ryderze, nie wierzę ci. Będziesz mnie zmuszał, jak tylko poczujesz ochotę. Okłamujesz mnie. Wszyscy mężczyźni kłamią, żeby uzyskać to, czego pragną.

Wypuścił ją i wstał z łóżka.

- Jeszcze mi zaufasz. Nauczysz się mi wierzyć.

Sophie leżała po przeciwnej stronie łóżka. Patrzyła na niego. Ryder dostrzegł w jej oczach strach, prze­klęty irracjonalny strach, i miał ochotę wyrzucić ją przez okno.

Dostrzegł całą ironię tej sytuacji. Zastanawiał się, jak ma postąpić. Zadzwonił, aby przyniesiono gorącą wodę. Ubrał się i wyszedł z sypialni, pozostawiając milczącą Sophie w łóżku, nakrytą po sam nos.

- Tej nocy widziałam Ducha Dziewicy - powiedziała Sinjun przy śniadaniu. - Prawdopodobnie przyszła odwiedzić Sophie, ale trafiła do niewłaściwej sypialni. Pomyśl tylko - dodała, zwracając się do bratowej - ciebie także może nawiedzić. Nic ci nie zrobi. To nasz rodzinny duch. Po prostu będzie cię chciała przywitać w rodzinie Sherbrooke'ów. Jest z nami już bardzo długo i wspominali o niej wszyscy hrabiowie.

Alex otworzyła usta i zaraz je zamknęła.

- Wspominają o niej poprzedni hrabiowie Northcliffe - powiedziała Sinjun. - Szkoda, że Douglas...

on nie chce o niej słyszeć, a co gorsza, zaklina się, że nie napisze o niej ani słowa.

Hrabia chrząknął i spojrzał ponurym wzrokiem na swoją żonę, która starannie dzieliła kawałki łososia na swoim talerzu.

Sophie utkwiła wzrok w stygnącej jajecznicy na swoim talerzu. Nie znała ludzi, o których rozmawiano i nie dbała o nich, tak jak oni nie dbali o nią. Tony, tak samo jak mężczyźni na Jamajce, niechybnie ją uzna za ladacznicę. Sięgnęła po słodką bułeczkę i skubnęła kawałek. Rozmowa toczyła się dalej, ale nie docierała do Sophie. Teściowa wygłaszała nowe obelgi, skiero­wane pod jej adresem.

Nagle poczuła na sobie wzrok Rydera. Uniosła gło­wę i stwierdziła, że wpatruje się w nią, zastygłszy z uniesionym widelcem. Coś było nie w porządku? Czyżby miała masło na brodzie? Ryder uśmiechnął się.

- Wyglądasz dziś pięknie, Sophie, ale jesteś trochę blada. Życzę sobie, by moja żona miała rumieńce na policzkach. Po śniadaniu włóż strój do konnej jazdy, a pokażę ci moje ulubione miejsce. W przeciwieństwie do Douglasa nie spędzam czasu na włóczęgach wzdłuż skarpy, która w każdej chwili może się pode mną osunąć. To zupełnie inne miejsce. Sama zobaczysz.

Sophie nie miała pojęcia, co to takiego. Najpraw­dopodobniej zabierze ją w jakieś ustronne miejsce i znów w nią wejdzie. Ból jeszcze nie minął. Mięśnie ud miała napięte i obolałe. Nie chciała, aby Ryder znów się do niej zbliżył. Milczała.

Chciała spędzić trochę czasu z Jeremym, ale zanim zdążyła otworzyć usta, Sinjun i Jeremy wstali od sto­łu. Sophie patrzyła, jak jej mały braciszek chwyta Sin­jun za rękę i uśmiecha się do niej. Wyszli razem.

- Sinjun, w przeciwieństwie do ciebie, ma dla niego posmak nowości - powiedział Ryder z uśmiechem.

- A my, jako para małżeńska, zainteresujemy go później.

Nie podobało jej się, że tak dobrze wie, co dzieje się w jej głowie. Nie lubiła jego nieodpartej logiki. Niewielu znanych jej mężczyzn przejawiało rozsądek. Także Ryder na Jamajce nie był rozsądny. Był cynicz­ny, bezczelny i piekielnie wyrachowany.

- Możemy wejść na chwilę do gabinetu? - Ryder zwrócił się do Douglasa. - Chciałbym z tobą porozmawiać, gdy Sophie będzie się przebierać w strój do konnej jazdy.

Lady Lydia wystrzeliła na odchodnym ostatnią sal­wę: - Drogi chłopcze, czy nie powinieneś zaprosić na bal Harvestone'ów?

Ponieważ żaden z drogich chłopców nie wiedział, do którego z nich skierowano pytanie, obydwaj skinęli głowami. Douglas zmarszczył brwi, a Ryder omal nie zaklął.

Douglas zasiadł za biurkiem i patrzył, jak Ryder wielkimi krokami przemierza gabinet. Przez chwilę obydwaj milczeli.

Ryder przestał spacerować tylko po to, by zakląć.

Ostatniej nocy zaskoczyła mnie. Kompletnie mnie zamurowało. Szedłem właśnie do kuchni po mleko dla Alex, gdy zobaczyłem Sophie z twarzą bladą jak ściana, biegnącą przez korytarz. Nie musisz mi nic mówić, Ryderze. Ale chciałbym ci pomóc, jeżeli to możliwe. Czy to ty ją unieszczęśliwiłeś? Dowie­działa się o twoich kobietach? Skrzywdziłeś ją? Jest zazdrosna?

Bracia uśmiechnęli się.

- Byłem niesłychanie zaskoczony na widok twojej żony i jej brata na progu domu. Hollis natychmiast się zorientował, że to prawdziwa dama i że jej miejsce jest tutaj. Na początku mnie unikała. Nie miałem pojęcia dlaczego. Byłem dla niej grzeczny, uprzejmy, starałem się, żeby poczuła się jak w domu. A potem zorientowałem się, że mi nie ufa. Że mi nie ufa jako mężczyźnie. Uznałem to za bardzo dziwne, niewytłumaczalne. Dlaczego ona jest nieszczęśliwa, Ryderze?

- Boi się mnie. Prawdopodobnie ciebie także się bała.

Nastąpiło niezręczne milczenie.

Douglas spojrzał na brata.

- Do diabła, to piekielnie skomplikowane - ciągnął Ryder i przeczesał palcami włosy. - Nie powinienem tego mówić o własnej żonie. Sprawa polega na tym, że ona mnie nie pragnie, nigdy mnie nie chciała.

Wmanipulowałem ją w to małżeństwo. Wyobrażasz to sobie? Ja w roli chętnego do żeniaczki? Ja zmuszający kobietę, by mnie poślubiła? Ale tak było i nie jestem z tego powodu zadowolony. Ona w ogóle nie chciała wyjść za mąż.

Douglas słuchał w milczeniu.

- To bardzo dziwne - powiedział w końcu. - Jeżeli zechcesz o tym porozmawiać, chętnie cię wysłucham.

A teraz muszę ci coś powiedzieć. Emily powiła bliźnięta. Niestety, dzieci zmarły. Emily chce się z tobą zobaczyć. Powiedziała coś, czego Hollis nie zrozumiał. Coś w rodzaju, że tak jest lepiej, bo to było nieuczciwe, że nie chciała ci tego zrobić.

Ryder wzruszył ramionami i wyjrzał przez okno.

Douglas wziął z biurka bardzo piękny onyksowy przycisk do papieru i przełożył go z ręki do ręki. - Myślę, że podjąłeś decyzję, co zrobisz ze wszyst­kimi twoimi kobietami i dziećmi.

- Tak. Wiele się nad tym zastanawiałem. W drodze do domu miałem na to mnóstwo czasu.

- Cóż to, nie było odpowiednich dam na statku?

Ryder obdarzył go surowym spojrzeniem.

- Pamiętaj, Ryderze, zanim poślubiłeś Sophie, wiodłeś żywot wolnego człowieka. Podobnie jak ja przed ślubem.

Ryder uśmiechnął się krzywo.

Douglas wyjął z szuflady biurka kartkę papieru kancelaryjnego.

Hrabia usiadł w fotelu.

- Nie widziałeś jej na Jamajce. Wyobrażasz sobie, że to nieszczęsna, cicha myszka. A to prawdziwa diablica z piekła rodem, Douglasie, diablica wcielona.

Chciałem ją poskromić, podporządkować sobie. - Potrząsnął głową i znów zaczął przemierzać gabinet.

Sophie uśmiechała się. Nie mogła się opanować. Jej własna klacz była tutaj, w Northcliffe. Ryder przywiózł ją z Jamajki. Sophie pochyliła się i po­głaskała długą szyję klaczy. - Tęskniłam za tobą - powiedziała i odrzuciwszy głowę, pogalopowała przed siebie.

Podziękowała Ryderowi. Była tak wstrząśnięta tym, co dla niej uczynił, że okazała mu szczerą wdzię­czność. Ryder był zupełnie inny. Jego dobroć i uprzej­mość wprawiały ją w zakłopotanie, podobnie jak bez­brzeżna wyrozumiałość.

Ryder tylko wzruszył ramionami i powiedział: - Spasłaby się na śmierć, gdybym ją zostawił w Camille Hall. Była tłusta i leniwa i za każdym razem, kiedy wchodziłem do stajni, spoglądała na mnie smut­nym okiem. Rżała, zupełnie jakby wymawiała twoje imię. Co miałem zrobić?

- Dziękuję ci - powtórzyła Sophie.

Ryder jechał obok, zadowolony, że sprawił jej przyjemność. Wiedział, że mile ją zaskoczył. Była mu zobowiązana. Zastanawiał się, co zrobi, żeby mu odpłacić. Znał ją dość dobrze, by wiedzieć, że Sophie poczuje się jego dłużniczką.

Kiedy zachęciła klacz do galopu, Ryder puścił ją przodem wąską wiejską drogą, biegnącą wzdłuż północnych granic posiadłości Northcliffe. Wstrzymał swego ogiera, który był czarny jak sam grzech, a wytrzymałością przewyższał dwadzieścia portuga­lskich mułów.

Zaczął sobie pogwizdywać. Nareszcie w domu. Dzień był wspaniały, ciepły i pogodny. A on przypo­dobał się żonie. Sprawy miały się dobrze. Ryder wie­dział, jak ma postąpić ze swoimi kobietami. A co do dzieci, należało po prostu powiedzieć o nich Sophie, ale we właściwej chwili. Tęsknił za nimi. Pojedzie i zobaczy się z nimi jutro. Dla wszystkich przywiózł prezenty.

Sophie skręciła i wjechała w cień ogromnego dębu, starego jak kredowe skały klifu, ciągnącego się kilka kilometrów na południe. Odetchnęła głęboko i stwier­dziła, że czuje się doskonale. Ryder zachowywał się, jak przystało człowiekowi cywilizowanemu. Poza mi­nioną nocą. Okazał się wtedy arogancki i bezwzględ­ny jak na Jamajce. Być może dzisiaj zdał sobie spra­wę, że Sophie nie chce, by jej dotykał, może po prostu będzie miły i kulturalny. Zmarszczyła brwi.

Czekała na niego kilka minut, a potem zawróciła, żeby sprawdzić, czy nie wyjeżdża zza zakrętu. Ani śladu Rydera.

Poczekała jeszcze chwilę, a potem zawróciła na drogę. Poczuła ukłucie niepokoju. Czyżby mu się sta­ło coś złego?

Wreszcie go dostrzegła. Nic mu nie było. Wstrzy­mał konia na środku drogi i w najlepsze rozmawiał z jakąś siedzącą na gniadej klaczy kobietą. Sophie zobaczyła, jak kobieta wyciągnęła rękę i lekko dotknęła rękawa Rydera. Nawet z daleka dostrzegła uśmiech Rydera, błysk jego białych zębów. Nachylił się ku kobiecie.

Sophie poczuła, że coś się w niej poruszyło. Coś się w niej zbuntowało i zawrzało. Zacisnęła szczęki i ściągnęła cugle.

Nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, wbiła pięty w tłuste boki klaczy i skierowała ją wprost na swego męża i zuchwałą nieznajomą, która wyglądała, jakby zaraz miała się przesiąść na konia Rydera.

Ryder uniósł głowę i spostrzegł galopującą na nie­go żonę. Twarz miała bladą, ponurą i zaciętą. Jezu, gotowa była zabić. Uśmiechnął się radośnie. Na po­czątku był zły, że Sara go zatrzymała. Ale teraz, wi­dząc Sophie galopującą i najwyraźniej złą jak osa, ucieszył się. Gniew, w przeciwieństwie do obojętno­ści, zdradza uczucia.

Sara wciąż coś mówiła. Nie spostrzegła jeszcze pę­dzącej na nich wariatki. Pytała Rydera, czy nie chce jej pocałować. Pochyliła się ku niemu i Ryder poczuł na policzku jej słodkie usta. Wyciągnęła dłoń w ręka­wiczce i ujęła go pod brodę, aby zwrócić jego głowę ku sobie. Ryder otworzył usta, by ją powstrzymać, ale zaraz je zamknął. Dobrze, niech Sophie zobaczy, jak całuje go inna kobieta. Usta Sary były gładkie i świe­że, ale Ryder nie czuł nic poza zniecierpliwieniem. Chciał się dowiedzieć, jak zareaguje Sophie. Była tuż, tuż. Ryder cofnął konia, żeby ich nie stratowała. Sara spojrzała na Sophie i zbladła.

- Kim jesteś, do diabła?

To był głos Sophie. Ryder nie słyszał podobnego tonu od przeszło dwóch miesięcy. Był zimny, pełen złości i arogancki. Uwielbiał ten ton. W oczach So­phie płonął ogień.

- Trzymaj się z daleka od mego męża!

- Z daleka od kogo?

Nieszczęsna Sara usiłowała cofnąć swoją klacz, ale zwierzę ani drgnęło.

- Słyszałaś? Co mu powiedziałaś? Dlaczego go dotykałaś? Jak śmiesz go całować? Trzymaj łapska przy sobie! I odsuń te swoje bezwstydne usta!

Sara zamrugała z niedowierzaniem. Odwróciła się od Sophie i spojrzała na Rydera, który leniwie usadził ogiera i nie spuszczał oczu z twarzy żony. Uśmiechał się. Oczy mu lśniły. Wyglądał arogancko, ale w jego niebieskich oczach nie błyszczał cynizm, lecz zado­wolenie i Sara nie mogła tego zrozumieć.

- To twoja żona, Ryderze?

Ryder spojrzał na Sarę i skinął głową. - Właśnie miałem ci powiedzieć, ale wjechała na nas jak furia. Sophie, schowaj pazurki. Oto Sara Clockwell, moja przyjaciółka. Saro, oto moja żona Sophie.

W tej samej chwili Sophie zdała sobie sprawę, co uczyniła. Zachowała się jak sekutnica, jak zazdrosna megiera. Wrzeszczała i przeklinała, no i obraziła tę kobietę. A Ryder był z tego zadowolony. Wyglądał na uszczęśliwionego. Poczuła się poniżona, obnażona i niepewna siebie. Właściwie nie wiedziała, czemu się tak zachowała.

W milczeniu skinęła głową kobiecie. Sara milczała jak grób. Była bardzo ładną kobietą o dużym biuście, z niepewnym uśmiechem na szerokich ustach.

- Bardzo przepraszam - powiedziała Sophie, zwracając się do męża - że przeszkodziłam ci w rozmowie z przyjaciółką. Ponieważ nie widzieliście się od kilku miesięcy, zostawiam was, abyście odnowili znajomość.

Zawróciła i odjechała, jakby ją kto gonił. Ryder uśmiechnął się, spoglądając na nią. W jego oczach lśniły złośliwe iskierki. Douglas miał rację, mówiąc, że Sophie jeszcze go zaskoczy. To było wspaniałe. Słodki Boże, zaświtała mu nadzieja.

- To twoja żona, Ryderze?

W jej głosie nie było urazy, tylko najwyższe zdumienie.

Ryder odwrócił się i spojrzał w zdziwione oczy Sary. - Tak. Moja żona. Do wczoraj byliśmy rozłącze­ni. Prawdziwa diablica, prawda? Szczerze wyraża swoje uczucia. Wybacz jej, jest o mnie zazdrosna. I to mi się podoba. - Zatarł dłonie.

Ryder milczał. A więc jego kochanki rozmawiały o nim. Poczuł się nieswojo. Oczywiście, mężczyźni rozprawiali o kochankach, ale to normalne. Ale kobie­ty rozmawiające o nim?

- Bea jest w błędzie - powiedział bardzo cicho.

- Sophie ma bardzo silną wolę i myślę, że moje przygody z innymi damami odeszły w przeszłość.

- Że wychodzę za Davida Dabbsa - powiedziała pośpiesznie. - Ma farmę niedaleko Swinley.

- Moje gratulacje. W takim razie nie jestem ci już potrzebny.

Sara pokręciła niepewnie głową. W końcu zdecydo­wała, że najbezpieczniej będzie wybuchnąć śmie­chem. Sara nigdy nie umiała się śmiać, kiedy tego po niej oczekiwano. Ale to nie zrażało Rydera. Uwielbiał jej wielki biust, jej małe uszka. Zawsze powtarzał, nawet w trakcie aktu miłosnego, że jej uszy smakują jak brzoskwinie. Nie rozumiała go, ale miała z nim więcej przyjemności, niż się spodziewała od surowe­go Davida. Ale mąż - to mąż, zostaną razem aż po grób. A teraz Ryder także został mężem. To zadziwiające i zupełnie niewiarygodne, ale wyglądał na zadowolo­nego. A jego żona była zachłanna i zazdrosna.

- Musisz za nią jechać, Ryderze. Jest rozgniewana, bo zobaczyła cię ze mną. Jest zła, że cię pocałowałam.

Ryder uśmiechnął się. Sara sprawiała wrażenie za­dowolonej, że Sophie jest o niego zazdrosna. Może kiedyś Sophie stanie się bardziej szczera i nie będzie musiał odgadywać jej myśli. Pochylił się i pocałował Sarę w policzek.

- Życzę ci szczęścia u boku Davida, Saro. Żegnaj.

Nie pojechał za żoną. Zawrócił w kierunku North­cliffe. Niech Sophie sama pije piwo, którego nawarzy­ła. Nie miał jej zamiaru przepraszać za Sarę ani za żadną inną. Ciekawe, co ona teraz robi?

Pogwizdując, ruszył galopem do domu.

ROZDZIAŁ 16

Sophie wróciła godzinę po Ryderze. Czuła się głu­pio. Najchętniej wymierzyłaby sobie klapsa. Po prostu nie rozumiała własnego zachowania. Zostawiła klacz w stajni nad wielkim wiadrem owsa, porozmawiała z głównym stajennym McCallumem, który był sym­patycznym zrzędą i spoglądał na Sophie tak, jakby była koniem, a następnie ruszyła w kierunku domu. Nagle zatrzymała się, nie wierząc własnym oczom. To nie może być prawda. Znowu to samo? Na fronto­wych schodach stała młoda, bardzo ładna kobieta o ciemnych włosach. Ryder stał stopień niżej. Kobieta pochylała się nad Ryderem i opierała dłoń na jego prawym ramieniu. Mówił coś do niej, a ona kiwała głową. Sophie poczuła, że po raz drugi tego popołu­dnia wywracają jej się wnętrzności. Zacisnęła zęby. Wszelkie racjonalne myśli uleciały z jej głowy.

- Ty przeklęty łobuzie! - wrzasnęła do męża, grożąc mu pięścią.

Uniosła spódnicę i ruszyła w kierunku rozma­wiających.

- Jak śmiesz? Odczep się od mego męża. Jeżeli spróbujesz go pocałować, wyłamię ci ramię!

Tess Stockley zamarła. A ponieważ nie była głupia, szybko odstąpiła do tyłu.

- Na Boga, Ryderze, któż to taki? Wygląda jak wariatka. Nie rozumiem... czy to jedna z twoich kobiet? Bardzo dziwne. Dlaczego ona się tak złości?

Z pewnością wie, że jest tylko jedną z wielu.

Ryder milczał. Patrzył na pędzącą ku nim Sophie. Biegła, wysoko zadzierając spódnicę, żeby się nie przewrócić. Ryder z przyjemnością zerkał na jej kos­tki i bawił go widok złości malującej się na jej twarzy. Włosy wysunęły się jej z wysoko upiętego koka i gru­be pasma zwisały po obu stronach głowy. Uroczy ka­pelusz do konnej jazdy spadł na ziemię.

Wariatka, naprawdę wariatka - jego wariatka. Cóż za cudowne określenie. Powróciło przysłowiowe szczęście Sherbrooke'ów. Skrzyżował ręce na piersi i z bijącym sercem czekał, co będzie dalej. Zazwyczaj jego kobiety nie pojawiały się w Northcliffe, ale Tess była zaniepo­kojona długą nieobecnością Rydera. Bea powiedziała jej, że nie ma powodu do obaw, bo Ryder jak kot, zawsze spada na cztery łapy, ale Tess nie wytrzymała i przyszła sprawdzić, co się dzieje. Widząc, że Ryder jest cały i zdrowy, omal nie rozpłakała się ze szczęścia. I wtedy... pojawiła - się ta wrzeszcząca dziewczyna.

Ryder uśmiechał - się tak szeroko, aż bolała go szczęka.

Uniosła spódnicę i pobiegła do ogrodu, w kierunku greckich posągów. Niech sobie obejrzy tych golasów, pomyślał Ryder. Pomyślał, że nieźle byłoby się z nią kochać pod kiepską marmurową kopią Zeusa uwodzą­cego Ledę.

Zwrócił się ku Tess, która z niedowierzaniem spog­lądała na uciekającą Sophie. - To moja żona - powie­dział z uszczęśliwionym uśmiechem. - Nazywa się Sophie Sherbrooke. Jest o mnie bardzo zazdrosna. Musisz się od niej trzymać z daleka.

- Kto taki?

Ryder poczuł irytację. Czy jego ożenek naprawdę jest tak szokujący, że wszędzie spotyka się z niedo­wierzaniem?

- Moja żona, do diabła. A teraz, Tess, skoro już wiesz, że jestem człowiekiem żonatym, muszę ci zakomunikować, że nie będę się z tobą widywał. Chociaż... - zamilkł i uśmiechnął się - chociaż spędziliśmy razem miłe chwile. Ale teraz musimy z tym skończyć. Masz zamiar wyjść za mąż?

Tess patrzyła na niego, jakby miał dwie głowy.

Tess przyglądała mu się przez dłuższą chwilę. - Dziewczyna powinna wyjść za mąż - powiedziała wreszcie. - Sara mówi, że mężowie mogą bekać i chra­pać, ale są z nami przez całe życie. Jak on się nazywa?

Ryder podał jej nazwisko. Tess wyraziła zainte­resowanie.

Wchodząc do holu, Ryder czuł się wspaniale. Dał­by wiele, aby móc uczestniczyć w podwieczorku, na którym zbierały się jego kochanki.

Dochodziła północ. Ryder przetarł oczy i jeszcze raz przejrzał listę, którą sporządził podczas podróży powrotnej z Jamajki. Był zadowolony. Opadł na opar­cie fotela i na chwilę zamknął oczy.

Wyobraził sobie Sophie w małżeńskim łóżku. Pra­wdopodobnie jeszcze nie usnęła i leży przestraszona, że przyjdzie i zechce ją znów zmuszać do pieszczot miłosnych, Ucząc na to, że przez sen nie będzie się przed nim broniła. Ale on nie przyszedł do sypialni i miał zamiar jeszcze z tym poczekać. Niech się za­stanawia, co jej mąż robi. Nie powiedział ani słowa na temat jej zachowania. Ani słowa. Jeżeli w jego oczach pojawiał się porozumiewawczy błysk, kiedy na nią spoglądał, trudno, nie umiał nic na to poradzić. Trak­tował ją w niesłychanie uprzejmy sposób. Sophie była najeżona, Ryder rozpoznawał symptomy. Wydawało mu się, że czyta w jej myślach. Znał się na kobietach. A Sophie, chociaż taka skryta, także była jedną z nich. Obecność gadatliwej rodziny okazała się pomocna. Po kolacji Ryder odesłał żonę do łóżka, pogładziwszy ją po policzku. Spojrzała na niego wściekła i zdumiona. Bardzo obiecujące.

Ryder otrząsnął się z rozmyślań i wypisał na kartce jeszcze jedno nazwisko. Joseph Beefly. Kiepskie na­zwisko, ale mężczyzna był solidny i miły. Niejednej dziewczynie mógłby się trafić znacznie gorszy mąż. Miał wydatny brzuch, ale nie pił zbyt wiele i nie mal­tretował kobiet. Nie miał nieświeżego oddechu i kąpał się wystarczająco często. Ryder był przekonany, że Emily dogada się z Josephem. Zgodnie z tym, co po­wiedziała Bea i powtórzyła Tess, mąż to mąż, ktoś na całe życie. Ryder zapatrzył się w zamyśleniu w pło­mień świecy.

Lista, którą sporządził, była imponująca, a udało mu się dodać jeszcze kilka nazwisk. Przy nazwisku każdej z kobiet zdołał zapisać co najmniej cztery na­zwiska mężczyzn. Dobrze, że spędził tu całe swoje życie. Znał prawie wszystkich w promieniu siedem­dziesięciu kilometrów. Dzięki Bogu, mieszkało tu wielu mężczyzn. Ważny był również odpowiedni do­bór. Nie wszystkie kobiety pragną wyjść za mąż, ale Ryder chciał mieć pewność, że każda z nich będzie miała w czym wybierać. Jeżeli zechcą wziąć ślub, da im posagi. Te, które nie zechcą... cóż, te również wyposaży. Zastanawiał się, czy powinien także zesta­wić listę ewentualnych opiekunów w Londynie. Nie, to byłoby zbyt ordynarne, nazbyt prymitywne jak na człowieka jego pokroju.

Pomyślał o swoich dzieciach i uśmiechnął się. One zawsze były obecne w jego życiu i takimi pozostaną. Ani przez chwilę nie wątpił, że pojawią się nowe. Boże, jak bardzo za nimi tęsknił. Z radością wyglądał nadchodzącego dnia.

W końcu poczuł zmęczenie i uznał, że Sophie dość długo czeka w niepewności. Wstał i przeciągnął się. Zdmuchnął świecę. Znał każdy centymetr domu i nie musiał sobie oświetlać drogi.

Sophie nie spała. Siedziała na łóżku, wpatrując się w przeciwległy kąt sypialni. Ryder prędko zapalił świecę i cicho podszedł do łóżka. W pierwszej chwili Sophie w ogóle go nie dostrzegła. A potem zwróciła ku niemu twarz i Ryder spostrzegł, że jest bardzo bla­da, ma rozszerzone źrenice i mruży oczy przed świat­łem świecy.

- Co się stało? Miałaś zły sen?

Sophie pokręciła głową. Ryder przyglądał się jej splątanym gęstym włosom, opadającym na twarz i ramiona. Oblizała wargi. Zacisnęła pięści na brzegu kołdry.

Sophie pokręciła głową. Na początku była prze­straszona, bardzo przestraszona. Ale młoda kobieta, prawdopodobnie duch, spojrzała na Sophie i było tak, jakby mówiła, chociaż jej usta się nie porusza­ły. Sophie słyszała jednak łagodny głos, który za­brzmiał cicho, ale z wielkim przekonaniem: - Nie obawiaj się. Nawet jeżeli tu przyjdą, wszystko bę­dzie dobrze.

- Kto? - spytała Sophie głośno. - Kogo masz na myśli?

Młoda kobieta zamigotała w przyćmionym świetle, zalśniła i zniknęła, chociaż właściwie nie wykonała żadnego ruchu. Sophie wyraźnie ją widziała, chociaż w sypialni było ciemno, zbyt ciemno, żeby zauważyć szczegóły, które jednak spostrzegła. A potem, kiedy Ryder wszedł do pokoju, postać po prostu zniknęła.

Ryder postawił świecę na stoliku nocnym i usiadł na łóżku obok Sophie, nie dotykając jej.

- Jakie to były słowa, których właściwie nie wypowiedziała?

- Powiedziała, żebym się nie bała, bo nawet jeśli oni przyjdą, wszystko będzie dobrze.

Ryder zamyślił się. Czegoś takiego zupełnie się nie spodziewał. Podejrzewał raczej, że wiadomość doty­czyć mogła ukrytego skarbu lub czegoś w tym rodza­ju. Może proroctwa, że Sophie urodzi bliźnięta, które dorosną, by poślubić kogoś z rodziny królewskiej.

Sophie zwróciła się ku niemu i w tej samej chwili zdała sobie sprawę, że jest w koszuli nocnej, a Ryder siedzi tuż obok, dzięki Bogu całkowicie ubrany, ale jednak. Był przy niej, siedział na łóżku i był jej mę­żem. Zapomniała o duchu i o usłyszanych słowach. Zapomniała o swoim okropnym zachowaniu. Zapom­niała nawet o dwóch ładnych kobietach. Zaczęła bar­dzo powoli odsuwać się od Rydera, aż znalazła się na drugim brzegu łóżka.

Ryder udawał, że tego nie widzi. Wstał, przeciągnął się i zaczął się rozbierać.

Nie będzie na niego patrzyła. Tym razem nie bę­dzie.

Sophie spojrzała na nagiego Rydera. Był wysoki i gładki, bardzo dobrze zbudowany, musiała to przy­znać. Odwróciła wzrok w stronę drzwi.

Podrapał się po brzuchu. Sophie nie spuszczała oczu z jego długich palców. Nie był specjalnie owło­siony, ale gęste brązowe włosy na podbrzuszu... zmu­siła się, by przenieść wzrok na jego twarz. Ryder czuł, że Sophie mu się przygląda.

- Na Boga, chcesz, żebym ci uwierzył, że wszystkie twoje wrzaski i przekleństwa były tylko w obronie nieszczęsnego Douglasa, zagrożonego przez moje kobiety?

Sophie wiedziała, że kopie pod sobą dół, tunel, któ­ry w końcu dotrze do samych Chin. Musi położyć temu kres. Zagryzła usta tak mocno, że poczuła ból. Pokręciła głową.

Ryder uniósł ręce nad głową i przeciągnął się. Znów mu się przyglądała, a on o tym wiedział. Jego męskość zwiększyła rozmiary, nic nie mógł na to po­radzić. Przypatrywała mu się przez dłuższą chwilę, a potem, uświadomiwszy sobie, co czyni, odwróciła wzrok i spojrzała w ciemność za oknem.

- Sara i Tess były przerażone - powiedział Ryder, chcąc dodać oliwy do ognia. - Nie mogły się pogodzić z myślą, że toleruję zazdrosną żonę.

Sophie nie połknęła haczyka.

Uśmiechnął się z zadowoleniem. Uniósł kołdrę i położył się na łóżku.

Sophie poczuła, jak łóżko zapadło się pod jego cię­żarem i pomyślała, że jeśli ma uciekać, to teraz na­stąpił odpowiedni moment.

- Nie próbuj uciekać. Zamknąłem drzwi na klucz.

To było po prostu śmieszne. Sophie zamknęła na chwilę oczy, a potem zwróciła się ku niemu.

- Ryderze - powiedziała - nie chcę, żebyś mnie znowu zmuszał. Nie poniżaj mnie i nie każ się błagać.

- Połóż się Sophie. Na wznak.

Potrząsnęła głową.

- Dobrze. - Ryder położył się obok niej i przyjrzał się jej twarzy. Piękna twarz. Dotknął palcem czubka jej nosa. - Cieszę się, że tu jesteś - powiedział.

Rzeczywiście tu nie pasujesz.

Zamarła, poczuła gwałtowny, nieoczekiwany ból.

Oczy Sophie zabłysły. Ryder się nie mylił. Na jej twarzy odmalowała się radość, która na chwilę zaćmiła strach. - Tak - powiedziała. Otworzyła usta, żeby dodać coś jeszcze, ale Ryder przyłożył jej palec do warg.

Spojrzała na niego zaniepokojona.

- Jestem twoim mężem. Nie zrobię ci krzywdy.

Twoje szczęście leży mi na sercu. Skiń głową, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi.

Sophie skinęła głową.

Nic mnie to nie obchodzi, Sophie. Więc daj spo­kój tym protestom. Może dzisiejszej nocy pozwolisz, abym ci dał trochę rozkoszy. Mam zamiar cię wycało­wać. Całą, caluteńką. Nigdy z ciebie nie zrezygnuję, więc lepiej będzie, jeśli się z tym pogodzisz i wyj­dziesz mi naprzeciw.

Nie przestawał mówić. Plótł bzdury, niektóre zu­pełnie zabawne, i dałby wszystko za jeden uśmiech Sophie. Ale ona leżała milcząca i nieobecna duchem. Nie walczyła z nim, ale pięści miała zaciśnięte. Ryder miał ochotę kąsać palce jej nóg, poczuć delikatne cia­ło pomiędzy jej udami, ale leżąca obok kobieta nie miała zamiaru na to pozwolić. Dziwne, ale nie był ani trochę zakłopotany. Nie okłamywał jej. Nigdy z niej nie zrezygnuje. Sophie jeszcze o tym nie wie, ale po­zostaną razem aż do grobowej deski.

- Rozumiem, będę musiał trochę poczekać. Nie pozwolisz mi wycałować całego ciała.

Ucałował jej piersi, rozkoszując się ich smakiem i gładkością. Powędrował niżej, całując brzuch. Pieś­cił ją i głaskał. Sophie starała się odsunąć. Ryder znie­ruchomiał. To był dopiero początek.

Postanowił wejść w nią głęboko, aż do granicy bó­lu. Obiecał, że nie sprawi jej bólu i nie chciał złamać obietnicy. Nie będzie jej denerwował jak poprzedniej nocy. Odsunął się i pogłaskał po twarzy. Sięgnął po stojący na nocnym stoliku słoiczek z kremem.

Położył dłoń na jej brzuchu. Nogą rozsunął jej uda i wsunął w nią nasmarowany kremem palec. Na chwi­lę zamknął oczy. Boże, tak bardzo jej pragnął. Maso­wał ją powoli i delikatnie, zagłębiając palec coraz bar­dziej. A potem włożył w nią drugi palec, żeby roz­szerzyć drogę. Sophie drżała i starała się odsunąć, lecz Ryder trzymał ją mocno.

- Do diabła, przestań! - Usiłowała zsunąć nogi, ale wskórała tylko tyle, że jego palce zagłębiły się jeszcze bardziej.

- Cicho, kochanie. Nie protestuj, będę cię tak masował, dopóki nie zgodzisz się, żebym w ciebie wszedł.

Kiedy poczuł, że stała się wilgotna i gotowa, ułożył się na niej. Bardzo powoli wszedł w nią, panując nad sobą i przyglądając się twarzy Sophie. Nie było na niej bólu, za to mógł dać głowę. Sophie nie zarzuci mu, że sprawił jej ból. Wiedział jednak także, że i tym razem nie uda mu się sprawić jej przyjemności. Liczy­ło się to, że jej ciało zapoznawało się z jego ciałem. Że Sophie uczyła się jego dotyku, że kiedy ją pieścił, jej ciało zaczynało reagować. Cierpliwości.

Teraz ją posiądzie. Naparł na nią, a potem prawie z niej wyszedł. Ponawiał ruch łagodnie, starając się zgrać z Sophie. I nagle zdał sobie sprawę, że z Sophie czuje się inaczej niż z wszystkimi dotychczas znany­mi kobietami. Stanowiła centrum jego odczuć. Jego ciało i umysł skupiały się wyłącznie na niej. Zrobiłby wszystko, aby tylko sprawić jej przyjemność i nieważ­ne, jak długo będzie musiał na to czekać. Chciał od­nieść zwycięstwo. Uzbroił się w cierpliwość. Coś zu­pełnie nowego, coś, w co Douglas z pewnością by nie uwierzył.

Przypomniał sobie, jak jego brat żartował, że służą­cy zaszywa Ryderowi bryczesy, bo słynął z tego, że kiedy zaczął, nie przerywał. Z Sophie było inaczej, po prostu dlatego, że on sam się zmienił.

- Dotrzymam obietnicy - powiedział cicho. - Pamiętasz? Obiecałem, że jeżeli będziesz dla mnie dobra, to ci coś opowiem. Byłaś dobra, Sophie. A następnym razem będziesz jeszcze lepsza. To jest historia o jednonogim piracie, który znalazł się na bezludnej wyspie w towarzystwie trzech pożądliwych kobiet.

Pierwsza z nich nazywała się Bella i była mocno zbudowaną dziewczyną o wielkich piersiach i szerokich biodrach. Natychmiast zakochała się w piracie. Nic dziwnego, od trzech miesięcy nie widziała męż­czyzny. Zaciągnęła go na plażę i rozebrała. Ale wtedy nadeszła druga kobieta, o imieniu Goosie, zobaczyła drewnianą nogę pirata i wiedziała, że to mężczyzna dla niej. Jej ulubionym zajęciem było rzeźbienie w drewnie. W czasie trzech długich mie­sięcy pokryła rzeźbami kilkanaście pni palm. Obie kobiety zaczęły się kłócić i wrzeszczeć na siebie, a pirat leżał nagusieńki i uśmiechał się jak goryl, zadowolony z sytuacji, w jakiej się znalazł, gdy wtem nadeszła trzecia kobieta, imieniem Brassy. Nie uwierzysz, co ona zrobiła.

Sophie wydała głośne parsknięcie, a potem zaczęła chrapać.

- Bardzo dobrze, jeszcze się nie nauczyłaś doceniać moich opowieści. Jutro wieczorem poznasz dalszy ciąg historii i dowiesz się, co Bella, Goosie i Brassy zrobiły nieszczęsnemu jednonogiemu piratowi.

Ucałował Sophie w czoło i wyszeptał: - Może jutro nabierzesz kremu na rękę i rozsmarujesz go na mnie. Jak myślisz?

Sophie zesztywniała.

- To była pierwsza rzecz, jaką usłyszałem po przyjeździe do Montego Bay. Miałaś trzech kochanków.

Cóż, ja miałem więcej kobiet, niż ty rzekomo miałaś mężczyzn. Nie będę cię okłamywał. To było zanim cię spotkałem i postanowiłem się z tobą ożenić.

- Nie dbam o to, czy je zachowasz.

Było to tak oczywiste kłamstwo, że Ryder pochylił się nad nią i ucałował w koniuszek nosa.

Milczała. Ryder nie popadł w rozpacz.

Kiedy obudził się następnego ranka i wyciągnął rę­kę, okazało się, że jego żona już wstała. Niech to piekło pochłonie, pomyślał. Na drugi raz nie podzieli się z nią planami na przyszły dzień.

*

- Alex - zwrócił się Ryder przy śniadaniu do swojej bratowej - byłbym ci wdzięczny, gdybyś zechciała zabrać Sophie z wizytą do naszych sąsiadów. A jeśli chodzi o bal, to jeszcze z tym zaczekamy.

- Ach, więc sam uznałeś, że ta dziewczyna nie będzie sobie umiała poradzić w towarzystwie naszych znamienitych przyjaciół.

Ryder uśmiechnął się do matki. Przyszła na śniada­nie uzbrojona i nie zwlekała z wystrzeleniem pierw­szej salwy.

- Nie, wcale nie - powiedział swobodnie. - W piątek wyjeżdżamy z Sophie do naszego Domu na Wrzosowiskach.

Przy stole zapanowało istne piekło.

Douglas milczał, tylko się uśmiechał, schowany za filiżanką kawy.

- Zostały nam dwa dni, Sophie - powiedziała Alex spokojnie. - Musimy skompletować twoją garderobę, a to nie jest zbyt wiele czasu.

I wtedy Sophie zdała sobie sprawę, że Jeremy po­smutniał i wpatruje się we własny talerz.

Ryder, oczywiście, znowu wiedział, co się dzieje. I wiedział, co ma zrobić. - Mam nadzieję, Jeremy, że nie masz nic przeciwko temu, by zostać kilka tygodni tutaj, w Northcliffe Hall. Wiem, że Sinjun potrafi być nieznośna jak prawdziwa diablica, ale jeśli potrafisz znieść jej towarzystwo, możesz tu zostać.

Jeremy spojrzał na siostrę. Sophie zmusiła się do uśmiechu.

Sophie dowiedziała się od Sinjun, że Ryder ma za­płacić za kucyka.

W ciągu trzech następnych dni Sophie poznawała sąsiadów i przymierzała nowe suknie, a Ryder odwie­dzał dawne kochanki. Oczywiście, wszystkie już wie­działy, że się ożenił. Bea zwołała spotkanie. Trzy spo­śród pięciu kobiet były zainteresowane zamążpójściem. Podał im nazwiska mężczyzn z listy i dał czas do zastanowienia się nad dobrymi stronami kandydatów. Emily wciąż jeszcze leżała w łóżku, nabierając sił po porodzie, ale na widok Rydera uśmiechnęła się. Dwie pozostałe kobiety chciały popróbować szczęścia w Lon­dynie. Ryder dał im pieniądze i życzył powodzenia.

Kiedy Bea otworzyła mu drzwi do swego domku, Ryder uściskał ją i powiedział: - Nie wpuściłabyś mnie do środka, gdybyś nie była tak bardzo do mnie przywiązana.

- Ale na szczęście jestem przywiązana, paniczu Ryderze!

Uwielbiała nazywać go paniczem. To była jedna z jej fantazji. Bea miała najwięcej zdrowego rozsądku i najbardziej niecodzienne zachcianki ze wszystkich znanych mu kobiet.

- Słyszałam, że odwiedziłeś wszystkie swoje kochanki i przedstawiłeś im listę kandydatów na mężów.

Ryder wywrócił oczami, idąc za nią do małego, staromodnego saloniku.

Ryder ujął jej dłoń i podniósł do ust. - Nie znaj­dziesz równie wytwornego mężczyzny jak ja. Roześmiała się i dała mu kuksańca w ramię.

ROZDZIAŁ 17

Ostatnią wizytę owego popołudnia Ryder złożył Jane Jasper, w jej obszernym, dwupiętrowym domu po­łożonym w pobliżu małego miasteczka Hadleigh Da­le, w odległości dziesięciu kilometrów od Northcliffe Hall. Dom stał wśród dębów i lip, które o tej porze roku porastało gęste, zielone listowie. Ryder usłyszał krzyki i śmiechy swoich dzieci, zanim je zobaczył. Uśmiechnął się na myśl o czekającym go spotkaniu. Skierował konia na krótki podjazd, a potem go wstrzymał.

Na podwórku stała Jane i jej trzy pomocnice, miłe, młode kobiety o niewyczerpanej energii, które Ryder osobiście wybrał. Pilnowały bawiących się dzieci. Czterech chłopców i trzy dziewczynki w wieku od czterech do dziesięciu lat. Były dobrze ubrane, czyste i hałaśliwe. Ryder na ich widok miał ochotę krzyczeć z radości.

Zauważył stojącego na uboczu Olivera, chudego dziesięcioletniego chłopca, wspartego na kulach, któ­ry z uśmiechem dawał rady Jaimiemu, zaledwie sześ­cioletniemu brzdącowi. Jaimie i Tom, chłopczyk, któ­ry wyglądał jak cherubinek, ale potrafił kląć bardziej soczyście niż marynarz z Southampton, obrzucali się obelgami. Wokół nich uwijał się John, pięcioletni rozjemca, starający się nie dopuścić, by słowa zostały wprowadzone w czyn.

Pierwszy spostrzegł Rydera Jaimie i wydał okrzyk. Ryder wypuścił wodze i zsunął się z konia wprost w kłębowisko wymachujących rąk i nóg oraz trzech wściekle ujadających psów.

Wszystkie dzieci śmiały się i mówiły naraz, prze­krzykując się wzajemnie. Opowiadały mu, co robiły podczas jego nieobecności. Wszystkie z wyjątkiem Jenny, która wycofała się ssąc palec. Zgubiła wstążkę i grzywa brązowych loków ocieniała jej maleńką twa­rzyczkę. Ryder słuchał dzieci z uwagą, starając się odpowiadać wszystkim na pytania. Uśmiechnął się do Jane ponad główką ściskającej go za szyję Melissy, a potem krzyknął z udawanego bólu i wszystkie dzieci zaniosły się śmiechem. Słuchał właśnie opowieści o tym, jak Jaimie podczas nauki pływania omal nie wpadł na kłodę drzewa, kiedy Jane i jej pomocnice wyniosły na dwór szklanki z lemoniadą i półmiski z ciastem i słodkimi bułeczkami. Ryder siedział oto­czony dziećmi. Słuchając ich, pił lemoniadę, rzucał kawałki ciasta psom i odczuwał wielkie zadowolenie. Jenny siedziała w milczeniu, powoli i metodycznie przeżuwając kawałek cytrynowego ciasta.

Ryder rozdał prezenty i wycofał się, obserwując jak dzieci rzuciły się do rozpakowywania. Podszedł do Jen­ny. Dziewczynka uniosła drobną twarzyczkę i spojrzały na niego niebieskie oczy - oczy Sherbrooke'ów, świet­liste niczym błękit letniego nieba. Były wielkie i miały więcej wyrazu, niż kiedy Ryder spoglądał w nie po­przednim razem. Dziewczynka uśmiechnęła się i Ryder dostrzegł w jej oczach radość.

- Moje kochane maleństwo - powiedział i uklęk­nął przy niej. Wyjął jej palec z buzi i pogładził po delikatnych włosach, a potem czule przytulił do piersi.

Jenny westchnęła leciutko i objęła go za szyję. Ryder pocałował ją we włosy, zamknął oczy i wdychał sło­dki zapach dziecka. Boże, tak bardzo ją kochał.

- Jej stan się poprawia, Ryderze. Jenny zaczęła się uczyć. Coraz więcej rozumie.

Nie wypuszczając dziecka z ramion, Ryder spojrzał na stojącą ponad nimi Jane.

- Za każdym razem, kiedy wyjeżdżasz, straszliwie za tobą tęskni. Tym razem tęskniła bardziej niż zwykle, co jest dobrym objawem. Codziennie o ciebie pytała.

- Papa.

Ryder zastygł.

Jane uśmiechnęła się.

Ryder poczuł ucisk w gardle. A potem wtulił twarz w szyję dziewczynki, poczuł na policzku jej delikatne usteczka i usłyszał zadowolony głosik: - Papa.

- Przywiozłem ci prezent, kluseczko.

Jej oczy zabłysły na widok kolorowej paczuszki, którą Ryder wyciągnął z kieszeni. W środku znajdo­wał się złoty medalionik. Ryder pokazał dziewczynce, jak ma go otwierać. Po jednej stronie był miniaturowy portrecik Jenny, a po drugiej portrecik jej matki, która umarła wydając ją na świat. Ryder wspomniał poród, swój strach i nieskończony smutek. Przypomniał so­bie też wielką radość, kiedy w końcu z ciała zmarłej matki wyjęto żywą córeczkę. Nie całkiem zdrową, ale żywą, i to było dla Rydera najważniejsze.

Jane włożyła medalionik na szyję Jenny i zapięła łańcuszek. Dziewczynka natychmiast pobiegła poka­zać swój prezent Amy, sześcioletniej dziewczynce, która teraz uśmiechała się częściej, niż kiedy Ryder widział ją przed pięcioma miesiącami. Usłyszał jak Jenny woła:

Ryder skinął głową i uśmiechnął się. Poszedł za Jane na szeroki ganek, gdzie usiedli i przyglądali się dzieciom. Ryder uważnie słuchał o postępach i po­trzebach każdego z nich.

Nie mógł oderwać oczu od Jenny, dumnie pokazu­jącej swój medalion Melissie, która dostała francus­ką lalkę i nie była ani trochę zazdrosna. Ryder wie­dział, że inne dzieci rozumieją, iż Jenny jest jego rodzonym dzieckiem, ale zdawał sobie sprawę, że nie pozostają na to obojętne, nawet Oliver, który czasami zachowywał się, jakby był starszy niż w rzeczywistości.

- Słyszałam, że się ożeniłeś - powiedziała nagle Jane, spoglądając mu w oczy. Ryder wyczuł w jej głosie nadzieję, że to tylko fałszywe pogłoski.

- Tak - odparł z uśmiechem. - Ożeniłem się. Na imię jej Sophie.

Jane uniosła szerokie czarne brwi.

Jane spojrzała na grupkę chłopców i zawołała:

- Tom, przestań przeklinać! O Boże, gdzie oni słyszą takie słowa? Nie przeklinaj, zwłaszcza na Johna.

Wiesz, że on tego nie znosi.

Ryder, który doceniał umiejętności Jane, wcale się nie zdziwił, gdy Tom zamknął buzię i wzruszył ra­mionami, aby zachować nietkniętą męską dumę. Po­tem odwrócił się i rzucił piłkę Oliverowi, który odbił ją kulą. John z wrzaskiem popędził za piłką.

- Myślę, że nie powiedziałeś także bratu i rodzinie.

Jej ton był szorstki, ale Ryder tylko się uśmiechnął.

Jane tylko pokiwała głową. Gdyby była o dziesięć lat młodsza, sama chętnie wskoczyłaby do łóżka Ry­dera. Potrafi! postępować z kobietami i nie miało to nic wspólnego z tym, że był przystojny. Umiał prze­konać kobiety, że nie jest samolubny i nieczuły na ich potrzeby i życzenia. Przyjaźnili się z Jane od chwili gdy Ryder skończył dwadzieścia lat. Był wtedy gwał­towny niczym burza, uwielbiał doprowadzać kobiety do krzyków rozkoszy, ale już wtedy nie znosił okru­cieństwa wobec dzieci. Jane miała wówczas lat trzy­dzieści i przepełniała ją rozpacz z powodu utraty dwojga dzieci, które spłonęły w pożarze. Nie dbała o własną przyszłość. Ryder, można powiedzieć, urato­wał ją. Oddał jej pod opiekę roczne dziecko - Jaimie - go. Opowiedział beznamiętnym tonem, że znalazł nie­mowlę na stercie śmieci przy drodze. Usłyszał podob­ny do miauczenia pisk dziecka i odszukał je. Rok póź­niej przyniósł Jane własną córeczkę - Jenny. Jane po raz pierwszy zobaczyła wtedy człowieka równie zroz­paczonego jak ona sama.

Ryder wstał, otrzepał bryczesy i odszedł pobawić się z dziećmi. Jane poczuła, że pragnie poznać jego żonę.

* Sophie stała wyprostowana i nieruchoma. Pani Plack, szwaczka z Rye, dopasowywała na niej kos­tium do konnej jazdy. Uszyty był z jasnozielonej weł­ny, na ramionach miał zdobienia ze złotej plecionki i Sophie musiała przyznać rację Alex, że wyglądał naprawdę bardzo szykownie.

Cały czas martwiła się jednak kosztami wszystkich sukien, bielizny i czepków, pantofli, a teraz jeszcze trzech - mój Boże, trzech! - kostiumów do konnej jazdy. Wypowiedziała swoje obawy na głos. Na to Alex tylko pokiwała głową i powiedziała: - Polecenie twojego męża, droga Sophie. Przestań się zamartwiać. Kiedy wyszłam za mąż za Douglasa, nie chciał mi kupić nawet chusteczki do nosa. Mam wrażenie, że ta hojność Rydera budzi w tobie lęk, bo nie chcesz stać się jego dłużniczką, a twój dług wzrasta z każdą kolej­ną sztuką garderoby. Mam rację?

Sophie milczała.

- Jesteś zmęczona, Sophie? - spytała Alex po upływie godziny.

Sophie pokręciła głową, bo pani Plack pracowała wytrwale i bardzo się starała zadowolić klientkę.

- Cóż, a ja jestem - powiedziała Alex. - Pani Plack już prawie kończy. Ubrania, które nie będą gotowe do czasu waszego wyjazdu, przyślę ci do Domu na Wrzosowiskach.

- To nie ma sensu - odezwała się od drzwi hrabina - wdowa.

Alex mrugnęła do Sophie.

Sophie nie odpowiedziała, tylko zamknęła oczy. Wydawało jej się, że pani Plack prychnęła.

Sophie zachichotała.

Stara dama spojrzała zgorszona. Otworzyła usta, ale zaraz je zamknęła. Po kilku sekundach pozbierała się jednak i oświadczyła ponurym tonem: - Zastana­wiam się dlaczego nie ma mowy o Ryderze. Czyżby ta dziewczyna nie uważała, że jest wspaniały?

- Ależ uważa - skwapliwie zapewniła ją Alex.

- Tylko że przed podróżą jest tyle do zrobienia. Ach, lady Lydio, ona ma na imię Sophie, z pewnością pani pamięta.

Zaległa cisza.

Po pięciu minutach hrabina opuściła pokój.

Alex przewróciła oczami i potarła skronie. - Do­póki nie poznałam swojej teściowej, nie miewałam bólu głowy.

Upłynęło jeszcze pół godziny i pani Plack uporała się z pracą. Była bardzo zadowolona z zapłaty i wyle­wnie dziękowała Sophie.

Kiedy zostały same, Alex zerwała się na równe no­gi i zatarła dłonie. - Chodźmy do gabinetu i podkrad­nijmy trochę brandy.

Sophie spojrzała zdumiona na Aleje. - Za każdym razem, kiedy myślę, że już cię poznałam, wymyślasz coś całkiem zaskakującego.

Godzinę później hrabia znalazł obie chichoczące damy rozciągnięte pośrodku gabinetu na wspaniałym dywanie z Aubusson. Pomiędzy nimi stała prawie opró­żniona butelka po przednim francuskim koniaku. Alex leżała na plecach, trzymała się za boki i pękała ze śmiechu. Sophie ułożyła się na brzuchu i nawijała na palec pasmo włosów, mówiąc: - Nie, nie, Alex. To szczera prawda. Nie kłamię. Pirat naprawdę miał tylko jedną nogę i każda z kobiet chciała go dla swoich celów.

Sophie była pijana. Inaczej przez rok nie ośmieliła­by się spojrzeć mu w oczy. Teraz jednak wybuchnęła śmiechem i wydyszała: - A więc znasz tę historię, prawda? Opowiedz nam zakończenie, Douglasie. Ry­der jeszcze mi go nie opowiedział, a Alex chciałaby wiedzieć, co było dalej.

. - Nie, nie, Alex - odezwał się od drzwi Ryder.

- Mój brat mówi o języku ciała.

Sophie spojrzała na męża, potem na butelkę koniaku i z jękiem przewróciła się na wznak. Za­mknęła oczy.

Jednak Ryder nie miał zamiaru pić. Alkohol to zguba jurnego mężczyzny. Stał w progu dobre dzie­sięć minut i był zachwycony, że Sophie jest pijana. Słyszał jej śmiech, słodki, radosny dźwięk, który roz­grzał go do głębi. Jutro wyjeżdżają, ale do jutra jest jeszcze mnóstwo czasu. Przechylił butelkę i udawał, że wypija resztę koniaku, a potem poszedł do barku po następną.

- Powiedz nam, co się stało z jednonogim piratem - zażądała Alex. - Douglas nie wie. Chcę wiedzieć, co zrobiła Brassy. Douglas unikał tego tematu i przeszedł do innych wątków.

- Historia Brassy jest przedstawiona w ogrodzie.

Ryder spostrzegł, że jego brat nie jest ani trochę pijany. Był bardzo zadowolony. Gładził żonę po ra­mieniu i po plecach. Pieścił jej ucho. Douglas był przebiegły, nie ma co do tego wątpliwości. Ryder uśmiechnął się i wyciągnął rękę. Chwycił dłoń Sophie i postawił żonę na nogi. Przycisnął na chwilę do pier­si, pogłaskał ją po policzku, ucałował i odsunął.

Sophie wyglądała na zatrwożoną.

- Pokażę ci wszystko, co tylko zechcesz.

Wprowadził ją w gęstwinę. Korony drzew tworzyły nad ich głowami gęsty zielony baldachim.

Patrzył, jak Sophie przygląda się pierwszej rzeźbie - a właściwie dwóm splecionym postaciom. Kobieta siedziała na udach mężczyzny. Plecy miała wygięte w łuk. Jej marmurowe włosy spływały do tyłu. Męż­czyzna trzymał dłonie na jej biodrach. Unosił ją tak, że widoczna była połowa jego męskości.

- To po prostu obrzydliwe - prychnęła Sophie.

Ale jej ton wcale nie brzmiał tak, jakby naprawdę uważała to za obrzydliwe. Zatoczyła się troszkę, więc Ryder otoczył ją ramieniem i przyciągnął ku sobie.

Skinęła głową, zdumiona, że się zgadza i ujęła dłoń Rydera. Ryder poczuł dobrze znany przypływ żądzy, ale jednocześnie głęboką czułość i to go zaniepokoiło. Postępował nieuczciwie. Wykorzystywał nietrzeź­wość żony. Ale kto by się przejmował?

Poprowadził Sophie ku następnej rzeźbie, ukrytej za kępą cisów. Sophie z zapartym tchem przyglądała się posągowi.

- A może wolisz w taki sposób? W takiej pozycji trudniej zadowolić kobietę, ale wierzę, że mnie by się udało. Kiedy kobieta opadnie na czworaki, mężczyzna może w nią wejść bardzo głęboko. I ma wolne ręce, może nimi błądzić... - zamilkł. - Pozwól, że ci pokażę.

Spojrzała na niego zamglonym wzrokiem z bardzo niepewną miną.

- Nie wydaje mi się. Chciałabym obejrzeć więcej rzeźb. Jeśli ci to nie sprawi różnicy, wolałabym sama dokonać wyboru.

- Nie - odpowiedział, zdumiony przemianą swojej żony. - Nie mam nic przeciwko temu.

Pokazał jej pozostałe rzeźby. Kiedy doszli do przedstawiającej ułożonego pomiędzy wzniesionymi nogami kobiety mężczyznę z odrzuconą do tylu głową i z otwartymi do krzyku ustami, Sophie stanęła jak wmurowana i patrzyła w milczeniu.

- A więc jesteś tradycjonalistką?

Przez chwilę zastanawiała się nad odpowiedzią, a potem nagle zbladła i zaczęła konwulsyjnie przeły­kać ślinę. - To mi się nie podoba, Ryderze - powie­działa wreszcie.

Odsunęła się od niego, upadła na kolana i zwy­miotowała.

- A niech to szlag! - mruknął Ryder.

Sophie chciała umrzeć. Czuła się tak, jakby miała w ustach kłąb bawełny, w głowie jej pulsowało, a bi­cie serca przyprawiało o dreszcze.

Ryder zaniósł ją do domu i ułożył w łóżku. Na korytarzu natknął się na brata. Obydwaj się roześmiali i szybko spoważnieli.

Ryder znalazł Alex leżącą na wznak. Zakryła ręka­mi oczy i nie poruszała się.

- Nie bój się, Alex, to ja, Ryder. Uniosę twoją głowę, a ty wypijesz lekarstwo. Obiecuję ci, że w ciągu godziny poczujesz się na siłach, by zbesztać Douglasa.

Alex spojrzała na Rydera i, zdumiona, że to nie jej mąż, otworzyła usta i wypiła miksturę.

Douglasowi nie poszło aż tak łatwo. Jednak Sophie była tak zakłopotana jego obecnością, że tylko jęknęła przed wypiciem obrzydliwego lekarstwa.

Bracia spotkali się w przedpokoju.

- Sophie usnęła - powiedział Douglas. - I najprawdopodobniej nie obudzi się do jutra. Przykro mi, Ryderze, będziesz musiał powściągnąć swoje żądze. A teraz powiedz mi, jak masz zamiar dotrzeć do Domu na Wrzosowiskach i w czym mogę wam pomóc.

*

W mglisty piątkowy ranek rodzina Sherbrooke'ów zgromadziła się przed domem, aby obserwować od­jazd Rydera i Sophie. Sophie przytuliła brata.

Ryder postawił chłopca, uścisnął jego dłoń i po­mógł żonie wsiąść do powozu.

Trzy powozy ruszyły długim podjazdem. W drugim jechali Tinker, srogi lokaj Rydera, i młoda dziewczy­na, która miała się szkolić na pokojówkę Sophie. Na imię miała Córa i była bardzo nieśmiała.

Trzeci powóz wypełniały góry bagażu, głównie rze­czy Rydera.

- Ryder zaopiekuje się twoją siostrą - powiedział Douglas, spoglądając na odjeżdżające powozy. Jeremy niepostrzeżenie otarł łzę z oka. - Nie martw się.

Wkrótce znowu będziemy razem.

Sophie nie chciała, żeby Ryder troszczył się o nią. Nie mogła myśleć o niczym innym poza tymi okropny­mi posągami i o tym, że może z nią robić wszystkie te rzeczy. Na dodatek wiedziała, że on zna jej odczucia.

Ryder omal się nie rozpłakał. Poklepał żonę po dło­ni i rzekł z uśmiechem: - ? Jednak harem to niezły pomysł. Nie trzeba odkładać niczego na później.

Dom na Wrzosowiskach położony był siedem kilo­metrów na wschód od Truskawkowego Wzgórza, sie­dziby wicehrabiego Rathmore. Ryder nie miał poję­cia, czy Tony Parrish i jego nieprawdopodobnie pięk­na żona, Melissanda, są nadal na Truskawkowym Wzgórzu, czy może Tony zabrał Melissandę do Lon­dynu. Nie dbał o to. Dojechali do Domu na Wrzoso­wiskach późnym popołudniem.

Jednak wszelkie myśli o okrzykach zachwytu opuś­ciły Rydera, gdy powóz zatrzymał się przed wejściem do domu. Ryder był tu prawie rok temu. Dokładnie jedenaście i pół miesiąca. I to wszystko stało się w tak krótkim czasie?

Wdzięczny dom w stylu elżbietańskim, o oknach z małymi szybkami, z których kilka było stłuczonych, wyglądał na bardzo zaniedbany. Bluszcz wspiął się na wysokość pierwszego piętra. Cały teren, nawet spęka­ne frontowe schody, porastały chwasty. Stajnie świe­ciły pustkami, a przed nimi leżały zardzewiałe narzę­dzia rolnicze.

Sophie zmarszczyła brwi.

Ryder wyskoczył z powozu i pomógł wysiąść żo­nie.

Sophie spojrzała na męża. Tak rozgniewanego nie widziała go od czasów Jamajki.

- Poczekaj tu na mnie - rzucił i wbiegł po spękanych stopniach. Zastukał w grube dębowe drzwi.

Bez skutku. Zastukał jeszcze raz.

Wreszcie, jedno ze skrzydeł uchyliło się bardzo po­woli i w szparze ukazała się starcza twarz.

W domu panował nieporządek. Ryder zaczął prze­klinać, ale zauważył, że pani Smithers wspiera się na dwóch laskach przerobionych na kule.

- Proszę mi opowiedzieć, co się stało - powiedział.

Kątem oka dostrzegł wchodzącą Sophie. - To moja żona, Sophie Sherbrooke. Sophie, poznaj panią Smithers. Jest tutaj od zawsze. Opowie nam, co się stało.

Okazało się, że Allen Dubust, zwolniwszy całą służ­bę, zrzucił panią Smithers ze schodów, bo nie miała do niego zaufania i groziła mu miejscowym sędzią.

- Powiedziałam mu, że jest oszustem, o czym zawsze wiedziałam, i że nie odejdę stąd, a on nie może mnie wyrzucić. Zagroziłam mu, że opowiem wszystkim o tym, co zrobił. I to mu się nie spodobało. Chwycił mnie i zrzucił ze schodów.

Allen ogołocił dom, zabrał wszystkie pieniądze, sprzedał ziemię, do której nie miał żadnego prawa i opuścił okręg.

- Opowiadał wszystkim, że to pan sprzedał Dom na Wrzosowiskach.

Na nieszczęście pani Smithers nie widziała żywej duszy, bo dom był pusty, a ona z trudem dotarła do drzwi, nie było więc mowy, by mogła się udać do miasteczka.

- Natychmiast wyślę Tinkera po lekarza, pani Smithers! - powiedziała Sophie.

- Ale dom! - załkała pani Smithers i wyglądało na to, że wybuchnie płaczem.

Sophie pogładziła ją po zgarbionych plecach i po­wiedziała łagodnie: - To tylko dom. Wszystko da się naprawić. Przekona się pani. Bardziej martwimy się o panią. Jest pani bardzo dzielna. Prawda, Ryderze?

Ryder spojrzał na żonę. Jezu, jakże się zmieniła. To już nie wystraszona, cicha dziewczyna, która miesz­kała w domu szwagra. Odchrząknął i powiedział:

- Wszystko zostanie doprowadzone do porządku.

A na początku pani, pani Smithers. Jestem z pani dumny i bardzo wdzięczny.

Dwie godziny później pani Smithers została ułożo­na w łóżku. Podano jej laudanum. Połamane nogi na­stawił przerażony doktor Pringle, który nie przestawał kręcić głową.

- Nie do wiary, że przeżyła - powtarzał bez przerwy. - Po prostu nie dała za wygraną.

Kiedy doktor wyszedł, Sophie i Ryder spojrzeli na siebie, stojąc w zaniedbanym holu.

- Nie mógłbym wymyślić gorszego koszmaru - powiedział Ryder. - Przepraszam cię, Sophie.

Ku jego zdumieniu, Sophie uśmiechnęła się. - Cho­dźmy do kuchni sprawdzić, czy jest coś do jedzenia.

Nie było nic. Nawet skórki od chleba. Tylko wielkie szczury, które harcowały po domu od trzech tygodni.

Sophie nachmurzyła się i powiedziała do piszczącej z przerażenia Córy: - Cicho bądź. Nadwerężasz uszy pana. Chcę, żebyś poszła do pani Smithers i została przy niej. Pan Sherbrooke i ja pojedziemy teraz do miasteczka wynająć pomoc i kupić żywność.

- Tak - powiedział Ryder, przyglądając się żonie.

- Tinker, pomóż stangretowi przy koniach i bagażu.

Zatarł ręce.

- Doskonałe wyzwanie, prawda?

ROZDZIAŁ 18

Nie było łóżka.

Ryder stał w progu wielkiej sypialni i martwym wzrokiem wpatrywał się w pusty pokój. Nie zaglądał do sypialni, bo nigdy jej nie lubił. Była mroczna i miała zbyt niski strop. Wysokie okna ukryte były pod grubymi ciemnozłotymi zasłonami, tak paskud­nymi i wytartymi, że Ryder wolałby, żeby Dubust zabrał je także.

Ani śladu łóżka. Tego już za wiele. Sophie była wyczerpana, a on sam zbyt wściekły, by odczuwać zmęczenie. Pani Smithers zjadła górę jedzenia, po czym usnęła i głośno chrapała. Umieszczono ją w szwalni, którą szybko przemieniono w sypialnię. Córa miała spać w tym samym pokoju. Ten łajdak Dubust, nie tknął mebli przeznaczonych dla służby.

Ryder obejrzał się i zobaczył stojącą za nim Sophie z bielizną pościelową w rękach. Obejrzała pokój.

Zmęczona Sophie przełożyła prześcieradła, a Ryder szybko je od niej odebrał. - Prześpimy się na kocach, kochanie. Jesteś taka zmęczona. Jutro po­rozmawiamy, dobrze?

- Gdybym nie wiedziała, jak żałosne mogą być tego konsekwencje, zaproponowałabym, byśmy poszukali butelki koniaku.

Ryder uśmiechnął się. - Nie musisz wypijać całej butelki. Istnieje coś takiego jak umiarkowanie.

- Ach, umiarkowanie... Tak jak ty wykazujesz umiarkowanie i masz skromną liczbę kobiet w swoim stadzie?

Czyżby w jej głosie brzmiała nuta goryczy? Uśmie­chnął się do żony.

Niedługo potem leżeli ramię przy ramieniu na trzech podścielonych kocach.

- W końcu zaczęliśmy działać - powiedziała Sophie.

Wyciągnęła rękę i bez zastanowienia uścisnęła dłoń Rydera. Zamarł. A potem uniósł jej dłoń do ust i uca­łował wnętrze i nadgarstek.

Łatwo powiedzieć. Nieodpowiedzialny głupiec, oto kim był. Wiedział o tym i nienawidził samego siebie. Planował zmiany i wiele się nad nimi zastanawiał, bo przecież był żonaty, ale, na Boga, za późno.

Jednak Sophie miała rację. Obwinianie się na nic się nie zda. Przynajmniej zaczęli ratować sytuację. W miasteczku udało im się odnaleźć dwie kobiety, które przedtem pracowały w Domu na Wrzosowis­kach i gotowe były nazajutrz powrócić. Tymczasem dom był ogołocony i zaniedbany. Pościelili sobie w błękitnym salonie na podłodze, obok okien sięgają­cych od podłogi po sufit.

- Do diabła, można się uprzeć i nadal nazywać ten pokój błękitnym salonem - powiedział Ryder - chociaż Bóg jeden wie, że to raczej czarny salon i nie zostało w nim ani śladu błękitu.

Zaklął siarczyście.

- Oto twoja pierwsza noc w moim wspaniałym domu - powiedział i uderzył pięścią w poduszkę. A potem przysunął Sophie do siebie. - Tak mi przykro, Sophie. Rzuciłem cię w samiuteńki środek straszliwego bałaganu.

Sophie milczała. Ryder nie spodziewał się, że mu odpowie, bo był wściekły na siebie i zawstydzony, że okazał taką opieszałość i że dopuścił do takiej ruiny.

- Znajdę go - powiedział. - To nie powinno być trudne. Całe umeblowanie zostało skatalogowane, a nasz pan Dubust z pewnością o tym nie wiedział.

Wuj Brandon był wielkim pedantem. Myślę, że umarł udławiwszy się własną drobiazgowością. W każdym razie wytropimy wszystkie sprzęty, a potem znajdziemy pana Dubusta i oberwiemy mu... krótko mówiąc, facet źle skończy, moja w tym głowa.

Ryder zamilkł na chwilę i stwierdził, że jego żona usnęła. Ucałował ją w czubek głowy.

Czasami życie bywa irytujące, pomyślał zasypiając, a trzeba mu stawiać czoło. Należy jednak przyznać, że niekiedy niesie miłe niespodzianki, na przykład cudo­wnie miękkie ciało tuż obok. Dłoń Sophie spoczywała na sercu Rydera.

Kilka następnych dni okazało się zupełnie wyjąt­kowymi. Sophie czuła się jak generał dowodzący woj­skiem na linii frontu. Czas upływał na walce z brudem i zaniedbaniami. Wczesnym popołudniem była już bardzo zmęczona, ale nigdy nie czuła się lepiej. Wre­szcie robiła coś pożytecznego. Po raz pierwszy od bardzo dawna była potrzebna.

Miała zakurzoną przepaskę na włosach, umazaną twarz i zbyt krótką, brudną suknię, kiedy Doris, bar­dzo gruba i dobrotliwa kobieta, wrzasnęła od drzwi wejściowych: - Pani Sherbrooke! Przyszedł jakiś dżentelmen!

Sophie zdążyła odstawić miotłę, a już stanął przed nią bardzo przystojny mężczyzna, przypominający wyglądem członków rodziny Sherbrooke'ów.

- Czy mam przyjemność z Tonym Parrishem?

- spytała, podając mu rękę.

- Celny strzał. A ty jesteś żoną mego kuzyna.

- Obejrzał się i zawołał: - Wejdź, kochanie i roztocz swój urzekający czar! Nasza kuzynka z pewnością mu ulegnie.

Kiedy Melissa Parrish, lady Rathmore, wbiegła lek­kim krokiem do holu, Sophie zdębiała na widok nie­wiarygodnego zjawiska. Nigdy w życiu nie widziała równie pięknej kobiety.

Melissanda spąsowiała i rzekła: - Nie powinieneś był zaczynać w powozie, mój panie, i teraz... - urwała i zwróciła się do Sophie. - Mój mąż bywa strasznie uciążliwy. Ale nie widzę niczego, na czym moglibyśmy usiąść. To bardzo dziwne. Co będziemy robić?

Sophie nie wiedziała, co począć. Na szczęście w tej samej chwili do domu wszedł Ryder. W czarnych bu­tach z cholewami, w spodniach z koźlej skóry i białej, rozpiętej pod szyją koszuli wyglądał tak pięknie i mę­sko, że przez króciutki moment Sophie miała ochotę rzucić się w jego ramiona. W ciągu ostatnich trzech dni bardzo się zmienił. A może, myślała Sophie, mar­szcząc czoło, to ona sama się zmieniła, ale tylko tro­chę, odrobinkę. Nie, to ten sam Ryder i ona nic do niego czuje. Ryder miał bardzo miły uśmiech, białe zęby, wyrazistą twarz, a kąciki jasnoniebieskich oczu unosiły się wesoło. Jednak zaszła w nim jakaś zmiana. Sophie zastanawiała się, co to takiego. Był tutaj pa­nem na włościach. Może dotychczas pozostawał w cieniu brata, a tutaj, w Domu na Wrzosowiskach, był u siebie i doskonale pasował do roli pana posiad­łości. A ja, pomyślała Sophie, jestem tu panią.

Kuzyni uścisnęli sobie dłonie, poklepali się po ple­cach i wymienili rubaszne żarciki. Sophie czuła, że sztywnieje w oczekiwaniu na chwilę, gdy Ryder zwróci się ku pięknej kobiecie u boku Tony'ego. Spo­dziewała się, że padnie do stóp nieziemsko urodziwej Melissandy.

Jednak nic takiego się nie stało.

Uśmiechnął się do niej beznamiętnie, jak przystało na światowego człowieka, i rzekł: - Witam w Domu na Wrzosowiskach, kuzynko. Mówiłem Tony'emu, żeby się trzymał z daleka od naszego domu, bo ina­czej zagnam go do roboty.

- Nie jestem takim próżniakiem - odparł Tony. - Oto dwoje niewolników, gotowych na twoje roz­kazy.

- Do Londynu jedziemy dopiero w przyszłym tygodniu - powiedziała Melissanda, rozglądając się po domu z dreszczem zgrozy. - Tony uparł się, że do tego czasu będziemy wam pomagać. Jest znacznie gorzej, niż się spodziewałam. Nigdy dotąd nie bywałam brudna i brud za paznokciami napawa mnie obrzydzeniem.

Szczera, pomyślała Sophie, piękna i szczera do bólu. Zacisnęła pięści, bo od czyszczenia kominka poczerniały jej palce. - Nie będziesz nic robiła - zwróciła się do Melissandy. - W każdym razie nie w tej sukni.

Sophie spojrzała pytająco na męża, ale Ryder pat­rzył na Tony'ego, który uśmiechnął się do żony.

- Byłaś kiedyś spocona i to bardzo. Pamiętam te chwile w ogrodzie Northcliffe. Czyżbyś zapomniała, kochanie? Pod tym posągiem przedstawiającym Wenus, usiłującą osłonić biust bardzo drobną rączką, ubrudziłaś się i wcale się tym nie przejmowałaś.

Melissanda dała mu kuksańca w ramię.

Sophie zamrugała zaskoczona.

- Po prostu nie można zrozumieć moich samczych gustów - rzucił lekko Ryder. - To jakaś ułomność psychiki. Ona chce powiedzieć - Ryder szepnął żonie do ucha - że nie może zrozumieć, że ja, taki wspania­ły mężczyzna, wolę ciebie niż ją.

- Taka logika jest nie do odrzucenia, kochanie - powiedział z całą powagą Tony Parrish, wicehrabia Rathmore. A potem zwrócił się do Rydera. - Dobrze, a teraz powiedz mi, co mam robić. Tak się składa, że przywiozłem do pomocy sześciu mężczyzn i cztery kobiety.

Sophie miała ochotę uściskać nowo poznanego ku­zyna. Ludzie do pomocy, niech Bóg błogosławi jego dobre serce. Uśmiechnęła się do Tony'ego promien­nie, aż ten pokiwał głową i rzekł powoli: - Rozu­miem. Tak, Ryderze, zaczynam chyba rozumieć.

Cztery dni później Dom na Wrzosowiskach był nie­skazitelnie czysty i całkiem pusty, z wyjątkiem wiel­kiego łoża w salonie i umeblowania w części prze­znaczonej dla służby. Pani Smithers wciąż się radoś­nie śmiała i nie przestawała jeść. Była zachwycona, że pan domu postanowił zostać tu na stałe i przeklinała Allena Dubusta za kradzież.

Co się tyczy Allena Dubusta, został schwytany w pubie w Bristolu. Kieszenie miał wypchane pieniędzmi pochodzącymi ze sprzedaży umeblowania Domu na Wrzosowiskach. Za kilka godzin miał wsiąść na statek zmierzający do Ameryki. Miał rów­nież pieniądze od dzierżawców. Pierwszy zauważył go wuj Albert Sherbrooke, a ciotka Mildred narobiła krzyku i zapłaciła trzy gwinee grupie młodych ludzi za to, że złapali i zatrzymali łotra.

Meble i pieniądze dzierżawców były w drodze do domu. Dubust miał spędzić wiele lat w więzieniu Newgate. Pani Smithers nie przestawała omawiać dobrych nowin. Teraz wszystko będzie dobrze. Ryder czuł, że jest wielkim szczęściarzem. Okazał się głupi i nieodpowiedzialny, ale mimo wszystko nie poniósł strat. Cudowne szczęście Sherbrooke'ów nie opu­szczało go.

Okoliczni farmerzy złożyli mu wizyty i Ryder był zaskoczony, że rozmowy o ich potrzebach, zyskach i życzeniach sprawiły mu tyle przyjemności.

Zdał sobie sprawę, że jest szczęśliwy, chociaż przez lekkomyślność doprowadził do zniszczeń. Wszystko wracało do normy. Napisał list do brata. Opisał mu szczegółowo, co się wydarzyło w domu, a także pierw­sze spotkanie Sophie z Melissandą, która przeistoczyła się w zupełnie znośną kobietę. Obiecała nawet, że do­pilnuje, by srebra, które podarował im Tony, zostały dobrze wypolerowane.

Było wtorkowe popołudnie. Niebo wypogodziło się, a powietrze stało się chłodniejsze. Łagodne zbo­cza wzgórz wyglądały spokojnie i tak pięknie, że Sop­hie marzyła o tym, by znaleźć czas na przejażdżkę. Musiała jednak pojechać do miasteczka kupić zasło­ny. Wciąż miała mnóstwo pracy i bardzo jej to odpowiadało. Nuciła pod nosem i rozmyślała o Jeremym. Zastanawiała się, kiedy jej brat będzie mógł z nimi zamieszkać.

Nagle na środku drogi stanęła twarzą w twarz z lor­dem Davidem Lochridge. Spojrzeli na siebie.

- Na Boga - powiedział David. - Toż to Sophia Stanton - Greville. Nie, przecież wyszłaś za tego Sherbrooke’a prawda?

Sophie poczuła mdłości. Skinęła głową.

Roześmiał się. - Chcesz się czegoś dowiedzieć, moja droga Sophio? Charles Grammond mieszka nie­daleko stąd. Wyjechał do kolonii, mówiono mi, że do Virginii, ale nie podobało mu się i przeprowadził się w te strony. Ma tutaj cioteczną babkę, która pomaga mu utrzymać tę jego żonę o twarzy jak śliwka i czwór­kę nieudanych dzieci. Jest w tarapatach finansowych, bo cioteczna babka chce go wykreślić z testamentu. Miła niespodzianka, prawda? Dwaj byli kochankowie tuż obok, w sąsiedztwie.

I wtedy Sophie przypomniała sobie, co powiedział duch. A właściwie nie powiedział, lecz przekazał wprost do jej umysłu. Kiedy przyjdą, wszystko będzie w porządku. Czy duch to miał na myśli? Jeżeli tak, jak to możliwe, żeby wszystko było dobrze? Teraz już nic nigdy nie będzie dobrze.

Opuściła Jamajkę i przyjechała do Anglii rozpocząć nowe życie, które zapowiadało się tak obiecująco.

Patrzyła w milczeniu, jak David Lochridge od­jeżdża. Zrobiła zakupy. Sprzedawca pokiwał głową, kiedy wyszła ze sklepu. Biedny pan Sherbrooke, musiał się ożenić z taką głupkowatą kobietą. Jaka szkoda.

Po powrocie do Domu na Wrzosowiskach weszła na górę do sypialni, którą zupełnie przemeblowali. Ściany pomalowano na kolor bladożółty. Na podłodze leżał piękny jasnokremowy dywan z Aubusson. Zbli­żyła się do krystalicznie czystego okna i spojrzała na świeżo strzyżony trawnik. Tak tu pięknie. Wygląda jak rajski ogród. Jej dom. Ale nie na długo. Powoli opadła na kolana. Schyliła się, ukryła twarz w dło­niach i zapłakała.

Pani Chivers, nowa gospodyni, spostrzegła ją i nie powiedziawszy ani słowa, ruszyła na poszukiwanie pana. Ryder nie wiedział, o co chodzi i miał nadzieję, że pani Chivers się myli, ale natychmiast poszedł do sypialni. Zatrzymał się w drzwiach i patrzył na żonę. Poczuł prawdziwe przerażenie.

- Sophie, co ci się stało, do diabła? - krzyknął podchodząc.

.Patrzyła na niego łkając. O Boże, co mu teraz po­wie? Że wszystko na nic? Że nazwisko Sherbrooke'ów zostanie zszargane, a wszystko z jej winy? Ry­der przeżył już chwilową ruinę domu, ale teraz ona zrujnuje jego rodzinę.

Starała się opanować. Ryder przykucnął obok niej i poczuła jego dłonie na ramionach. Powoli i łagodnie zwrócił ją twarzą ku sobie. Była blada, oczy miała zapuchnięte od płaczu.

- Nie płacz - powiedział i przytulił ją do siebie.

- Dzięki małżeństwu nie jesteś sama, Sophie. Masz kogoś, kto ci zawsze pomoże, niezależnie od tego, jak wielkie są twoje kłopoty. Powiedz mi, co się stało, kochanie. Proszę.

Pokręciła głową.

Ryder zmarszczył czoło. Od przyjazdu do Domu na Wrzosowiskach Sophie podtrzymywała go na duchu. Ona kierowała służbą, doglądała przygotowania posił­ków, własnoręcznie zamiatała, czyściła i odkurzała z uśmiechem na ustach. Do diabła, była tu szczęśliwa. Wiedział to. Co się stało?

Sophie przestała płakać. Wstrząsały nią łkania i Ry­der czuł falowanie jej piersi przy swoim ciele. Ogar­nęła go żądza. Miesięczne krwawienie skończyło się kilka dni temu, ale pod koniec dnia była tak zmęczo­na, tak wyczerpana, że Ryder tylko ją tulił.

Ale teraz pragnął jej. I to bardzo.

Spojrzała na łóżko. Wiedziała, że Ryder jej pragnie. Nie była ślepa. Jego męskość uwypuklała się pod spo­dniami. Oczyma wyobraźni ujrzała lorda Davida. Przypomniała sobie jak nagi dotykał swego członka, poczuła jego pocałunki, język wsunięty do jej ust, jak pokazywał jej swoje ciało i męskość, jak przechwalał się wielkością członka i opowiadał, jak ją posiądzie.

A potem pomyślała o Charlesie Grammondzie, męż­czyźnie w średnim wieku, o obwisłym brzuchu. Nie był złym człowiekiem. Okazał jej wielką wdzięczność, gdy powiedziała mu, że weźmie go na swego kochanka.

A potem zmienił się, schwytał ją w biały dzień, przyparł do pnia drzewa. Broniła się, okładając go szpicrutą, a on śmiał się i wyjął członek ze spodni i powiedział, że chce, żeby go włożyła do ust. Pomogła go zrujnować i zapew­niała, że był doskonałym kochankiem. A on pysznił się, bardzo z siebie zadowolony, przechwalał się własną męskością - bo czyż czworo dzieci tego nie dowodziło?

A teraz obydwaj są tutaj. Obydwaj uważają ją za dziwkę. Obydwaj z największą ochotą przyczynią się do jej ruiny. Doskonale pamiętała, jak na nią spog­lądali, co jej mówili, jak szeptali o nocach, które z nią spędzili i o tym, co im robiła...

Odsunęła się od Rydera. Przyglądał jej się, prze­chyliwszy głowę na bok.

Skoczyła na równe nogi. Uniosła spódnicę i uciekła z sypialni.

Ryder patrzył, jak biegła. Dojrzał przestrach na jej twarzy, kiedy spojrzała na łóżko, znany z przeklętych czasów na Jamajce.

Miał nadzieję i modlił się o to, by mu zaufała. Zaci­snął zęby. Nie pozwoli, by taka sytuacja trwała dłużej. Nie może na to pozwolić.

Przez cały dzień mieli mnóstwo zajęć, więc nie by­ło czasu na niesnaski, nawet w czasie kolacji, kiedy zostali sami.

O dziesiątej wieczorem Ryder wszedł do sypialni. Sophie jeszcze nie położyła się do łóżka. Siedziała w głębokim fotelu naprzeciw kominka. Nogi podwi­nęła pod siebie. Na kolanach trzymała książkę.

Sophie załamała ręce. Nie do wiary. Jego silna So­phie, kobieta, która w ciągu kilku ostatnich tygodni dyrygowała liczną służbą, nucąc podczas pracy, teraz załamywała dłonie jak bezsilna dziewczyna.

Ryder pokiwał głową. Rozebrał się i stanął naprze­ciw kominka. Nagi, wpatrzony w płomienie.

Przyglądała mu się. Nie mogła sobie tego odmówić. Ryder wyciągnął ku niej rękę.

- Podejdź, kochanie. Dzisiejszej nocy zamierzam dokonać cudów, by sprawić ci rozkosz. A jeśli nie zdołam, cóż, przed nami następna noc, a potem jeszcze jedna.

Pokręciła głową. Ryder postawił ją na nogi. Wziął w ramiona i zaniósł do łóżka. Szybko rozwiązał szarfę jej szlafroka.

Nie zwracał uwagi na to, że Sophie zesztywniała, zbladła i spogląda na niego z niechęcią. Ściągnął z niej koszulę nocną, a potem wyprostował się i spoj­rzał na żonę.

- Nie, nie przykrywaj się.

Odwróciła od niego twarz i zacisnęła pięści.

- Jesteś piękna, Sophie. Inna niż Melissanda.

Nie wyglądasz jak wyśniona księżniczka, ale i tak jesteś piękna. A teraz mam zamiar... zresztą sama zobaczysz.

Usiadł obok niej. A potem położył się na boku i de­likatnie pogładził Sophie po policzku, po ustach, nosie i czole. Przyglądał się jej i głaskał po twarzy.

Spojrzała na niego. - Ryderze - powiedziała - wiem, że masz ochotę mnie wziąć. Nie musisz ba­wić się ze mną tak jak teraz. Po prostu zrób to. Nie będę się broniła. Wiem, że to bezcelowe. Jestem zmę­czona i chcę to mieć za sobą.

Ryder roześmiał się. - Ach, ci twoi mężczyźni. Wziąć cię... cóż za wspaniałe określenie na miłość. Pozwól, że ci coś powiem, pani Sherbrooke. Jesteś moją żoną. Chcę się z tobą zabawiać, aż zaczniesz krzyczeć z rozkoszy. Chcę, żeby ci było dobrze. Chcę, żebyś się śmiała, całowała mnie i pieściła. Nie, ty tego nie możesz pojąć, prawda? Ale w końcu zrozumiesz.

Ryder nachylił się i ucałował Sophie w usta, lekko, jakby ćma ją musnęła skrzydłami. Całował ją tak dłu­go, aż poczuł że jej ciało nie jest już takie napięte.

Ryder skorzystał z tego, że rozchyliła wargi, i deli­katnie wsunął język do jej ust. Spojrzała na niego i zesztywniała jak kłoda.

Ryder panował nad sobą. Był całkowicie skupiony na Sophie, na jej reakcjach, wyrazie twarzy i szarych oczu. Nie ustawał w wysiłkach. Miał na to mnóstwo czasu. Noc była długa. Uznał, że Sophie będzie mu­siała się poddać.

Mówił do niej, aby zagłuszyć wspomnienia, które powracały, w miarę jak jej dotykał. Powiedział, że ma zachwycające, białe jak śnieg piersi i piękny brzuch, który ładnie się zaokrągli, gdy Sophie zajdzie w ciążę. Przyłożył palce do jej bioder i stwierdził, że z łatwoś­cią wyda na świat tyle dzieci, ile zechce. Kiedy jego palce lekko dotknęły delikatnego ciała, Sophie zerwa­ła się z łóżka i uciekła.

Ryder był zdumiony. Sophie stanęła przy oknie ze zwieszoną głową.

Ryder podszedł do niej. Nic nie powiedział, tylko oparł dłonie na jej ramionach i przyciągnął ku sobie.

- O co chodzi tym razem?

- Czuję się nieczysta.

Dobry Boże, pomyślał Ryder, spoglądając na czu­bek jej głowy. Tama wreszcie puściła.

- Nareszcie powiedziałaś mi prawdę. Najwyższy czas, Sophie. Poradzimy sobie z tym.

Sophie milczała.

Duchy, pomyślała sarkastycznie Sophie i wzdryg­nęła się nieświadomie.

Potrząsnął nią zniecierpliwiony. - Do diabła, kobie­to, przestań beczeć jak owca! Kiedy cię poznałem, zachowywałaś się jak diablica z piekła rodem, a teraz stałaś się rzewną pannicą. Dajże spokój!

Sięgał po szlafrok, kiedy Sophie wróciła do sypial­ni. W ręce trzymała miotłę. Rzuciła się w stronę Rydera jak rycerz podczas turnieju. Roześmiał się. Śmiał się do rozpuku, trzymając się za brzuch, aż do chwili gdy Sophie przyłożyła mu w głowę. Okładała go raz za razem i obrzucała przekleństwami.

Ryder poczuł ostry ból i pulsowanie w lewej skroni. Chwycił kij od miotły. Ale Sophie była zwinna i dia­belnie silna. A także zdecydowana i rozwścieczona. Potrzeba było nie lada siły i sprytu, aby odebrać jej miotłę, nie zadając bólu.

Ryder odstawił miotłę, chwycił Sophie i gwałtow­nie przyciągnął do siebie. Ucałował ją namiętnie. Zła­pał pod pośladki i uniósł w górę. Wygięła się w łuk i próbowała go uderzyć. Przerzucił ją przez ramię i poniósł do łóżka.

- Bóg jeden wie, jak się cieszę, że wróciłaś - po­wiedział i znów ją pocałował. - Czujesz się brudna, co? Świetnie, moja droga żono, zobaczmy, jak się po­czujesz, kiedy się do ciebie dobiorę.

ROZDZIAŁ 19

Sophie walczyła, kopała go, wyrywała się dysząc z wysiłku. Wrzeszczała na niego, wymyślała mu od ostatnich.

Ryder tylko się śmiał i nie wypuszczał jej z objęć.

Kiedy całował jej brzuch, wczepiła się palcami w jego włosy. Westchnął, zdjął powłoczkę z poduszki i przywiązał ręce Sophie do wezgłowia.

Mogła go jeszcze kopać, ale to było do zniesienia. Wrócił do swego przyjemnego zajęcia. Całował biały brzuch Sophie, wsunął język do pępka, a jednocześnie gładził wewnętrzną stronę ud. Przerwał na chwilę i spojrzał na żonę. - Polubisz to, Sophie.

Nagle opadł na nią i uniósł jej biodra. W samą porę nakrył jej usta wargami, bo zaczęła wrzeszczeć.

Delikatnie wsunął w nią palec. Ach, pomyślał, jest wilgotna. Ale wciąż bardzo ciasna. Nie szkodzi, to się zmieni, kiedy Sophie dozna rozkoszy.

Sophie rozwierała się, czując coś zbliżonego do bó­lu gdzieś głęboko w środku, w dole brzucha. Ryder trzymał ją, a ona wbrew sobie, wbrew wrzaskom i przekleństwom, unosiła biodra i coraz bardziej zbli­żała się do męża. Jego palec tkwił głęboko w niej, poruszał się, wsuwał się i wysuwał. Usta Rydera poru­szały się w tym samym rytmie i doprowadzały Sophie do szaleństwa.

Wiedziała, że coś nadchodzi. Pragnęła tego rozpa­czliwie, ale wciąż obrzucała Rydera obelgami za to, co z nią robił. A potem jęknęła i rzuciła się tak gwał­townie, że omal jej nie wypuścił. A potem zastygła, ale tylko na chwilę.

Ryder uniósł głowę. - Wciąż czujesz się brudna, Sophie?

Zaczęła płakać i Ryder wiedział, że ona nie pojmu­je, jak bardzo bliska jest rozkoszy. Wsunął palec głębiej. Poczuł, że nogi Sophie sztywnieją, a plecy uno­szą się w spazmatycznych skurczach.

Trzymał ją, zmuszając do przeżywania orgazmu, do odczuwania rozkoszy. Nie pozwalał, aby szczytowa­nie osłabło, aż wreszcie Sophie płakała przyzwalając na nowe odczucie. Kiedy wreszcie przestała stawiać opór i poddała się jego rękom, Ryder rozsunął jej nogi i wszedł w nią głęboko i zdecydowanie.

Poczuł wstrząsające Sophie rozkoszne drgania i to wystarczyło. W następnej chwili miał wytrysk i krzy­czał z uciechy, nie z powodu własnego orgazmu, któ­ry był niezwykle dojmujący, lecz z radości, że wresz­cie udało mu się sprawić przyjemność żonie.

Sophie mokra od potu, dyszała głośno i szybko. Ryder leżał na niej, nie wyjmując członka. Delikatnie ułożył dłoń na sercu Sophie.

Pocałował ją w usta. Przyglądał jej się tak długo, aż otworzyła oczy.

Wstrząśnięta. Oszołomiona i zdumiona.

Pocałował ją jeszcze raz. Poczuła własny smak na jego ustach i nie mogła uwierzyć w to, co się stało. Zupełnie się zatraciła. Nienawidziła go, przeklinała go i miała ochotę go zabić, ale jej ciało poddawało się dzikiej rozkoszy i pragnęła Rydera, pragnęła jego pieszczot bardziej niż czegokolwiek na świecie. A on przyglądał się jej i wiedział, dobrze wiedział, jak z nią postępować, jak nią kierować. Wiedział, co ona czuje. Znowu ją pocałował, a potem oparł się na łokciu.

- Twoje serce nareszcie zwalnia.

Spojrzała na jego brodę, poczuła jego ciepło przy swojej piersi, przy swoim sercu. Teraz będzie z niej kpił, pomyślała, będzie się pysznił swoim zwycięst­wem, będzie ją poniżał i ogłaszał swoje panowanie. Zesztywniała w oczekiwaniu.

Ryder delikatnie odgarnął włosy z czoła Sophie, włosy wilgotne od potu namiętności. - Kocham cię, Sophie Sherbrooke - powiedział głębokim głosem. - Nie wierzyłem, że takie uczucie istnieje, ale naj­wyraźniej tak właśnie jest. Kocham cię i będę cię kochał do końca życia, i później, kiedy stanę się cząstką wieczności. I będę cię zmuszał do odczuwania roz­koszy tak długo, aż przyjmiesz moją miłość i wpuś­cisz mnie do twego serca i do twego ciała.

Nagle poczuła, że znów stwardniał w jej wnętrzu i, ku własnemu przerażeniu, zarumieniła się.

Nie roześmiał się, nie zakpił z niej. Odrzucił głowę do tyłu i mruknął: - Czy masz pojęcie, jak się przy tobie czuję? Zróbmy to jeszcze raz, Sophie, dobrze? Przestań się bronić, zapomnij o przeszłości, odrzuć te przeklęte wspomnienia. Myśl tylko o mnie i o tym, jak się w tobie czuję. Myśl o tym, co robią moje dłonie, co robi mój język...

Sophie nie chciała tracić kontroli po raz drugi, ale wyglądało na to, że nie ma wyboru. Po chwili zapo­mniała zresztą o wszystkich innych możliwościach. Kiedy Ryder powiedział jej, żeby go objęła nogami, uczyniła to szybko i skwapliwie. Ścisnęła go mocno. Uniosła biodra do góry, aby zagłębił się jeszcze bardziej. A kiedy zaczął pojękiwać, poczuła, że rodzą się w niej zupełnie nowe odczucia, szalone i bar­barzyńskie, każące zapomnieć o wszystkim prócz dojmującej rozkoszy, tak wielkiej, że prawie boles­nej, która rozkwitała w nim i w niej, łącząc ich i sprawiając, że stawali się jednością. Głaskał ją, pieścił. Poczuła jego wargi na swoich, jego język głęboko w ustach, jego męskość w sobie. Wyła i rzucała się jak opętana, a on jeszcze ją do tego zachęcał, podpowiadał, co ma robić, szeptał, jak się przy niej czuje. Wreszcie, kiedy zagłębił się w nią jeszcze bardziej, zadrgała konwulsyjnie i wrzasnęła z rozkoszy.

Ryder był przy niej, tulił ją do siebie, całował nos, policzki, brwi, uszy. Powtarzał ciągle od nowa, jak bardzo ją kocha.

- Jestem zbyt ciężki?

Nie, nie był. Ale czuła ból w nadgarstkach. Nie dlatego, że tak mocno je związał, lecz dlatego, że zwijała się i rzucała tak gwałtownie.

- Czy możesz mnie rozwiązać?

Podniósł się z wysiłkiem. Schylił głowę i uśmiecha­jąc się ucałował Sophie.

Spojrzała prosto w jego błękitne oczy. - To dlatego, że tak się przy tobie czułam. Jak zwierzę.

- Aha, nowe oskarżenia. Oparte na twoim obiektywnym doświadczeniu. Przykro mi to mówić, Sophie, ale obydwoje zachowywaliśmy się jak zwierzęta. Drapieżniki z piekła rodem. To było takie wspaniałe, że modlę się, byś każdej nocy stawała się równie dzika i drapieżna. Jest jeszcze taka pora, zaraz po lunchu, kiedy stajesz się troszkę zmęczona i...

Roześmiała się.

Ryder był zdumiony. Spojrzał na nią z niedowierza­niem i pocałował sześć razy z rzędu.

Odwzajemniła pocałunki, ale jej ciało był tak ocię­żałe, że nie podniosłaby się z łóżka, nawet gdyby dom stanął w płomieniach. Czuła się dziwnie. Nie rozu­miała, jak to się stało. Nie wiedziała, co o tym myśleć. Roześmiała się.

Powiedz mu, pomyślała. Powiedz mu teraz. Ale by­ła zbyt przerażona. Bała się, że Ryder odszuka lorda Davida i Charlesa Grammonda i zagrozi im albo ich pozabija. Wiedziała, że wybuchnie okropny skandal i nie mogła mu tego zrobić. Nie mogła tego zrobić Ryderowi, całej rodzinie Sherbrooke'ów, Jeremy'emu, samej sobie.

Pocałowała go szybko. Chciała zapomnieć o swoim wstydzie. Zapomnieć choćby na chwilę. I udało jej się. Zaczął ją pieścić, a kiedy w nią wszedł, zaczęła krzyczeć z rozkoszy i przeżyła następny orgazm, a Ryder myślał, że umrze ze szczęścia i przyjemności. Kiedy wreszcie usnęli, Ryderowi przyśniły się dzieci i wiedział, nawet we śnie, że powinien jej o nich powiedzieć, i to bardzo szybko. Modlił się, żeby go zrozumiała.

Nie powiedział jednak. Nie miał ku temu okazji. Kiedy następnego ranka wychodził z domu, Sophie spała snem sprawiedliwego.

Po południu, kiedy pojechał na pola spotkać się z trojgiem dzierżawców, na podjeździe przed Domem na Wrzosowiskach zatrzymał się powóz. Wysypali się z niego hrabia Northcliffe, Alex, Jeremy i Sinjun.

Hrabia stanął i rozejrzał się dookoła.

Przykuśtykał ku niej, uściskał ją i powiedział naj­szybciej jak umiał:

Godzinę później Ryder, Jeremy i Sinjun weszli do salonu, w którym stały tylko trzy krzesła. Ryder pod­szedł do żony i ucałował ją.

- Spójrz, kto mnie znalazł. A nie miałem na sobie ani roboczego ubrania, ani nabijanych ćwiekami butów.

Sophie poczuła na jego widok wielką radość i tylko skinęła głową.

Ryder uśmiechnął się do niej i leciutko pogładził knykciami po policzku.

- Nie, Douglasie. Nic nie mów, proszę. Wszystko się zmienia, prawda? Jeśli chcesz mi okazać należny szacunek, nazywaj mnie paniczem Ryderem albo far­merem Ryderem. Myślę, że będę musiał zaprojekto­wać nowy rodzaj pługu. Co o tym myślisz?

Sophie pisnęła i rzuciła się na niego. Ryder roze­śmiał się. Jego niebieskie oczy zalśniły jak popołu­dniowe niebo. Złapał ją i okręcił dookoła siebie.

Hrabia zerknął na żonę, która przyglądała się im z uśmiechem.

Hrabia i hrabina Northcliffe nie mieli nic przeciwko temu, by spać na stosie koców w pokoju gościnnym. Ryder, znawca przedmiotu, był pewien, że bardzo im to odpowiadało. Wszak jego brat lubił wszelkie innowacje.

Hrabia z żoną zostali tylko półtora dnia, ponieważ jechali z wizytą do księcia Portsmouth. Sinjun i Jeremy pozostali na dłużej. Sinjun, co oświadczyła ze śmiechem, postawiła sobie za cel obejrzenie Rydera w stroju roboczym.

Niecałą godzinę po odjeździe hrabiego i Alex Sin­jun ujrzała brata w namiętnym uścisku żony. Chrząk­nęła. Ryder spojrzał na nią i rzekł: - Odejdź stąd, Sinjun. Masz dopiero piętnaście lat i nie powinnaś być świadkiem takiego nadmiaru uczucia.

- Ha - powiedziała Sinjun. - Powinieneś zobaczyć Douglasa i Alex, kiedy wydaje im się, że nikt ich nie widzi. Nie uwierzyłbyś, w jakiej sytuacji ich przy dy­bałam. Alex zawsze odrzuca głowę do tyłu i wydaje takie śmieszne popiskiwanie i...

Sinjun mówiła bardzo poważnym tonem i Sophie, odzyskawszy równowagę, skinęła głową i wyszła. Ryder skrzyżował ręce na piersi i oparł się o kominek.

Ku zdumieniu brata Sinjun zarumieniła się i zaczęła sobie wykręcać palce. - Są już prawie tutaj. Jechałam najszybciej, jak mogłam, żeby cię ostrzec. Och, Ryde­rze, tak mi przykro, ale nie dało się już nic zrobić. Wiem, jaki jest twój pogląd na to, by Douglas i reszta rodziny wiedzieli o twojej wspaniałomyślności, ale...

Ryder poczuł dziwny ucisk w żołądku. - O czym ty, do diabła, mówisz?

Ryder przyglądał jej się zamyślony. - Tak, to roz­wiązuje problem, prawda? Czyżbym słyszał turkot nadjeżdżającego powozu? Chyba tak. Kto za to za­płacił, Sinjun?

- Ja. Wydałam prawie wszystkie oszczędności, ale udało się. Nie chciałam, żeby dzieci podróżowały dyliżansem, więc wynajęłam cztery powozy. Trzy dla nich i jeden na wszystkie bagaże i udało mi się zamówić cztery pokoje w zajeździe Pod Złotym Cielcem.

Ryder uśmiechnął się do siostry. Poklepał ją po po­liczku. - Bardzo dobrze zrobiłaś. Chodź wyjdziemy im na spotkanie. Dobry Boże, mam nadzieję, że żadne z nich nie zaraziło się różyczką. To by było okropne.

Kiedy wyszli na frontowe schody, zastali tam Sop­hie i Jeremy'ego, którzy pomagali wysiąść dzieciom z powozów. Przyjechała z nimi tylko Laura Bracken, ponieważ dwie pozostałe pomocnice także zachorowa­ły na różyczkę. Laura, niech ją Bóg błogosławi, była wykończona. Dzieci, na szczęście, czuły się dobrze.

Jaimie pierwszy spostrzegł Rydera. Wydał z siebie okrzyk i rzucił się naprzód. Ryder uniósł chłopca wy­soko do góry, a potem przycisnął do piersi. W następ­nej chwili otoczyły go wszystkie dzieci i na pięć mi­nut zapanowało istne piekło.

Sophie zobaczyła stojącą na uboczu małą dziew­czynkę, która ssała kciuk. Nie rozumiała nic z roz­grywającej się sceny, ale postanowiła poczekać. Tłu­maczyła sobie, że Ryder nie może spojrzeć w jej stro­nę, bo na ramionach, nogach i szyi wieszało mu się prawie dziesięcioro dzieci.

Tak, z pewnością. Ten chłopak musi mieć ze dwanaście lub trzynaście lat. Ryder z pewnością nie może być jego ojcem. Już się nauczyłam, że z Ryde­rem nigdy nie bywa tak, jak można by podejrzewać.

- To jego dzieci, jego ukochana gromadka - powiedziała zrozpaczona Sinjun. - Ale nie rodzone, z wyjątkiem jedynej Jenny. Ryder wyratował je wszystkie z przeróżnych opresji. On kocha dzieci i nie znosi okrucieństwa wobec nich i...

Ryder, ciągnąc czworo dzieci i niosąc w ramionach dwoje, uśmiechał się szeroko, ale nie do Sophie. Spoglądając gdzieś ponad jej lewym ramieniem, oznajmił:

- Oto moje dzieci.

A potem przedstawił im swoją żonę. Sophie uśmie­chała się i zagadywała do wszystkich. Po chwili stwier­dziła, że Ryder jest zakłopotany.

Wreszcie uśmiechnął się szeroko i spojrzał na ma­lutką dziewczynkę, która stała na uboczu, przygląda­jąc mu się w milczeniu.

Amy pisnęła z przerażenia.

Ryder ujął Sophie za rękę i podprowadził ją do małej dziewczynki. Sophie stała nieruchomo, patrząc jak jej mąż klęka przed dzieckiem, otwiera ramiona i przytula dziewczynkę do serca.

- Ach, Jenny, jak ja za tobą tęskniłem, kochanie - powtarzał, głaszcząc ją po plecach. - A teraz poznasz Sophie. Nie jest taka ładna jak ty, ale jest miła i lubię się do niej uśmiechać. Może ty także się do niej uśmiechniesz.

Spojrzał na żonę i Sophie zrozumiała, że to jego dziecko, że mała dziewczynka nie jest taka jak inne dzieci. Na twarzy Rydera pojawił się wyraz bliski rozpa­czy. Sophie zrozumiała, że jej mąż się boi, iż ona odepchnie dziecko. - Powinieneś mieć do mnie odrobinę zaufania - powiedziała, Uklękła obok męża i wyciągnęła rękę w kierunku dziewczynki wtulonej w ramiona ojca.

- Witaj, Jenny. Masz śliczną sukienkę, o wiele ładniejszą od mojej. Bardzo się cieszę, że cię poznałam i że tu przyjechałaś. Tatuś bardzo za tobą tęsknił.

Ile masz lat?

Ryder uniósł do góry jej rączkę, zgiął kciuk i po­wiedział bardzo powoli: - Jeden.

- Jeden - powtórzyła Jenny.

Ryder zgiął następny paluszek i powiedział: - Dwa. Kiedy doszli do małego palca, Ryder zgiął go tylko do połowy i powiedział:

Na twarzy Rydera odmalowała się duma i miłość. Nowy Ryder. Nieznana twarz Rydera.

- Jesteś już dużą dziewczynką. A jaki masz ładny medalionik. Mogę go obejrzeć?

Jenny bardzo powoli wyciągnęła do niej rękę i jej paluszki leciutko, badawczo dotknęły dłoni Sophie. Podała jej medalion. Sophie otworzyła go.

- A teraz, moje małe kochanie, muszę wstać, bo moje stare kości zaczynają trzeszczeć. Wezmę cię na ręce. Sophie ma rację. Jesteś już dużą dziewczynką.

Chodźmy do domu. Napijesz się lemoniady, prawda?

Piekło przeniosło się do kuchni. Pani Chivers wy­glądała, jakby chcąc nie chcąc trafiła do domu waria­tów. Ale, dzięki Bogu, tylko się uśmiechała. Kucharka, pani Bedlock, kursowała biegiem między kuchnią a spiżarnią. Ale główną rolę pełniła Sinjun. Wkrótce wszystkie dzieci siedziały na podłodze z talerzami peł­nymi smakołyków.

- W takim razie wyślijmy panią Bedlock do miasteczka, żeby nakupiła żywności - powiedziała Sophie.

Ryder spojrzał na żonę, ale unikał jej wzroku. So­phie przysięgłaby, że się zarumienił.

Przez kilka najbliższych godzin schodził jej z drogi. Nie było to trudne, ponieważ wszystkie dzieci doma­gały się jego uwagi. Pokazał im wschodnie skrzydło domu, opowiedział, co zrobił pan Dubust, przedsta­wiając go jako czarny charakter, który teraz będzie musiał odpokutować swoje winy.

Sophię dwoiła się i troiła, szukając miejsca na noc­leg dla dzieci.

Wreszcie dopadła Rydera, kiedy próbował się chył­kiem wymknąć z domu. - Nie, nigdzie nie pójdziesz, Ryderze. Chcę z tobą porozmawiać, i to teraz, w prze­ciwnym razie pożałujesz.

Ryder nastroszył się jak kogut i odparł ostro: - Bo co mi zrobisz? Zwiążesz mnie i wykorzystasz?

- Chodźmy się przejść - powiedziała z uśmiechem.

Poszli do sadu za domem. Panował tam błogi spo­kój. Dzieci zostały pod opieką Sinjun, pełniącej rolę mediatora, matki i niańki. Ryder milczał. Sophie za­częła nucić.

Nagle roześmiała się. - Jesteś zakłopotany! Nie mogę w to uwierzyć, jesteś naprawdę zakłopotany. Unikasz mego wzroku. Czy to dlatego, że ani przez chwilę nie wierzyłam, że te wszystkie dzieci są twoje? Cóż za policzek dla twojego poczucia męskości.

Sophie spojrzała na niego ze szczerym zdumie­niem.

- Zapomnij o tym, co powiedziałem. Boże, smarkata choć raz się nie wygadała.

- Możesz być pewien, że nigdy nie zapomnę o tym, co teraz usłyszałam. Spotkania dotyczące bę­kartów? Co to takiego? Powiedz mi w tej chwili.

Ryder zaklął, a Sophie się roześmiała. - Nie wy­kpisz się. Co to takiego te spotkania?

Nie dziw się Douglasowi. On dopiero rok temu wrócił z wojska. Uwierzył w to, co mu powiedziałem, a że jestem szeroko znany ze swej słabości do kobiet, moja przysięga wierności małżeńskiej zrobiła na nim kolosalne wrażenie. Uwierzył, że cię kocham. Przedtem uważał, że kieruję się wyłącznie pożą­daniem. A jeśli o niego chodzi, ma malutką córeczkę w wieku Jenny.

Ryder zmarszczył czoło i zagryzł wargi. Sophie przyglądała mu się z zainteresowaniem. Ryder kopnął kamyk.

Rzuciła się na Rydera i kopnęła go łydkę, a kiedy upadł na ziemię, położyła się na nim. Chwyciła go za włosy, żeby się nie ruszał, a potem obsypała jego twarz pocałunkami.

- Mój kochany - powiedziała i nie przestawała go obcałowywać. Przytuliła się do jego brzucha i Ryder jęknął. Uniosła głowę, spojrzała na jabłoń obok i spy­tała: - Jak myślisz, czy mamy dość pościeli dla wszys­tkich dzieci?

Ryder otoczył ją ramionami i przeturlał, aby zna­leźć się na wierzchu.

- Posłuchaj mnie teraz. Nie będę znosił twoich pocałunków, którymi mnie obsypujesz, bo się okazało, że nie jestem łajdakiem, za jakiego mnie miałaś. Połowa z tego, co mówisz, to sarkazm, którego nawet nie umiesz zatuszować. Nawet się nie starasz. Wyobrażasz sobie, że jestem dobrodusznym filantropem, kimś w rodzaju świętego, ale i tak mówisz o tym z kpiną w głosie. Mam tego dość. Robi mi się niedobrze. Do diabła, nie jestem wcale taki miły. Nie waż się mnie całować i nie bądź ze mnie taka zadowolona, bo wcale na to nie zasługuję.

Ryder zadarł jej spódnicę, rozdarł koszulkę, rozpiął swoje bryczesy i zatopił się w Sophie. Nie mogła uwie­rzyć, że jest taka ciepła i gotowa, że przyjęła go całego i jeszcze uniosła biodra, żeby mieć z niego więcej.

- Teraz też czujesz się brudna?

Ugryzła go w ramię, a potem oblizała to miejsce i jęknęła, wtulając twarz w szyję Rydera. Poczuł jej dłonie na lędźwiach, a potem na pośladkach.

A potem zaczęła krzyczeć, a on tłumił jej krzyki ustami, aż sam osiągnął spełnienie.

I właśnie wtedy, gdy Ryder chciał powtórzyć wszystko od nowa, rozległ się donośny i wyraźny głos Jeremy'ego: - Ryder! Sophie! Gdzie się podziewacie? Melissa skaleczyła się w rękę i woła Rydera.

- I cóż mam począć? - roześmiał się Ryder i wstał, podnosząc Sophie.

ROZDZIAŁ 20

Pani Chivers przyniosła Sophie zwykłą kopertę z wypisanym drukowanymi literami imieniem. - Przy­niósł to chłopak od Meyersów, proszę pani - powie­działa rzeczowym tonem. - Prosty chłopak, zupełnie jak jego ojciec.

- Dziękuję.

Sophie drżącą ręką sięgnęła po kopertę, ale pani Chivers nic nie zauważyła. Sophie wycofała się pręd­ko do małego saloniku, który urządziła dla siebie. Za­mknęła drzwi i oparła się o nie plecami, przyglądając się kopercie.

Wyjęła kartkę i przeczytała:

Spotkamy się dziś o trzeciej po południu pod starym wiązem przy rozwidleniu dróg do miasteczka. Bądź punktualna i lepiej nic nie mów mężowi. Nie chciał­bym być zmuszony go zabić.

Podpisane DL.

David Lochridge. Lord David.

Sophie podeszła do małego biureczka. Usiadła, po­łożyła list na blacie i utkwiła wzrok w literach. Nie ruszała się, tylko patrzyła na list i zastanawiała się, co teraz zrobić.

Miała tylko dwie godziny na podjęcie decyzji.

- Sophie! Jesteś tam?

Drzwi otworzyły się na oścież i do pokoju wpadła Sinjun. Była wysmagana wiatrem i wyglądała równie pięknie jak Ryder, kiedy wracał po konnej przejażdż­ce wśród pól. Jej niebieskie oczy lśniły radością życia, tak samo jak oczy Rydera.

- O co chodzi? Co się stało? - spytała, stając jak wryta.

Była równie spostrzegawcza jak jej brat.

- Nic się nie stało, Sinjun.

Sophie wstała. Powoli, bardzo powoli, złożyła list i wsunęła go do koperty. Co z nim teraz zrobić?

- Przyszłam, żeby cię zabrać na lunch. Oczywiście pod warunkiem, że zechcesz się przyłączyć do tego domu wariatów. Ryder wymówił się bólem głowy i poszedł wyrzucać gnój ze stajni. Myślę, że Jane chy­ba ma rację. Ona twierdzi, że dorośli powinni jadać tylko w towarzystwie dorosłych. A dzieci z dziećmi i opiekunami.

Sophie uśmiechnęła się radośnie. - W takim razie trzymajmy się recepty Jane. Niech pani Chivers po­wiadomi kucharkę, że dzieci zjedzą lunch w pokoju śniadaniowym. Ile pomocnic zatrudnia Jane?

Sinjun wyszła z pokoju, a Sophie szybko wsunęła kopertę do górnej szuflady biurka. Umieściła ją głębo­ko pod innymi papierami.

Dowiedziawszy się od siostry o nowych porząd­kach, Ryder szybko wrócił do domu. Z Sophie i Sin­jun zasiedli we trójkę w ogromnej jadalni. Panował błogi spokój.

Ryder zmarszczył czoło, ale milczał. Przecież So­phie natychmiast zasnęła z powrotem. To on niepokoił się o dziecko przez dobrą godzinę.

O co, do diabła, chodzi? Czyżby żałowała, że zgo­dziła się zostawić dzieci? Przeszkadzają jej? Nie przywykła do życia w domu wariatów, a siedmioro dzieci zmieniło Dom na Wrzosowiskach w taki właśnie przy­bytek. A może znów opadły ją wspomnienia? Ostatniej nocy kochała się z nim z ochoczo, ale kto wie?

Sinjun, niech Bóg błogosławi jej niewinne serce, ciągnęła monolog o odnowieniu jadalni.

Ryder wstał od stołu zaraz po lunchu. Ucałował Sophie w usta, przesunął palcami wzdłuż jej brwi, przyjrzał się twarzy, ale nie dostrzegł nic, co mogłoby stanowić jakąś wskazówkę. Miał tyle do zrobienia. Za dziesięć minut miał się spotkać z Tomem Lynchem, inteligentnym farmerem o zdrowym rozsądku. Ryder westchnął i wyszedł z jadalni z nadzieją, że Sophie chce, by ją zostawił w spokoju.

Sinjun wyszła zaraz po nim, mówiąc, że idzie poba­wić się z dziećmi.

*

Punktualnie o trzeciej Sophie zatrzymała klacz pod wiązem o pniu tak grubym i sękatym, że sprawiał wrażenie starszego od otaczających go wzgórz, a na­wet od skrzatów żyjących w jamach pod wzgórzami.

Nie czekała długo. Nadjechał lord David. Jak zwy­kle arogancki i zarozumiały. Anielska twarz i diabels­kie serce.

Sophie czekała w milczeniu.

Sophie przyglądała mu się w milczeniu, zastana­wiając się, w jaki sposób pracował jego umysł.

Sophie po raz pierwszy poczuła dreszcz niepewno­ści. Umysł lorda Davida podążał tylko w jednym kie­runku; prawdopodobnie właśnie to było powodem je­go sukcesów w grach hazardowych. Nic nie mogło go rozproszyć ani skłonić do przyjęcia innego punktu wi­dzenia. Jego głos zabrzmiał nisko i głęboko i Sophie przypomniała sobie, jak stał nagi, śmiejąc się pił poncz z rumem, a jego członek twardniał. Dzięki Bo­gu nie dla niej, a dla Dahlii.

- Czego ty chcesz, Davidzie?

Wyprostował ramiona i odrzucił głowę do tyłu kró­lewskim ruchem. - Dla dziwki takiej jak ty jestem lordem Davidem.

- Jesteś żałosnym, niepoprawnym, zepsutym łajdakiem.

Uniósł rękę, ale zaraz ją opuścił. - Nie - powiedział - nie będę szpecił twojej ślicznej buzi. Twój mąż z pe­wnością zauważyłby siniaki, a nie chcę, żeby Ryder Sherbrooke stał się moim wrogiem.

Sophie pomyślała, że ona, jako kobieta, nigdy nie stanowiła przeciwnika godnego uwagi. Cóż, powie mu prawdę i zobaczy, jak David to przyjmie.

- Powiem ci coś więcej, lordzie Davidzie. Nigdy z tobą nie spałam. Na samą myśl o tym robi mi się niedobrze. Nigdy nie spałam z żadnym mężczyzną.

Sypiała z wami Dahlia, dziewczyna, którą, być może, widziałeś w Montego Bay, Dahlia przychodziła do chaty, kiedy byłeś już pijany do nieprzytomności.

Spojrzał zdumiony, a potem roześmiał się. - Czy tą samą bajeczką poczęstowałaś Rydera Sherbrooke'a?

Kłamiesz. Nie będziesz mnie więcej okłamywa­ła. Twój wuj był dżentelmenem i twoje obyczaje do­prowadzały go do rozpaczy. Wszyscy byli przekonani, że to ty go zabiłaś, nawet po tym jak Cole powiedział, że został uduszony przez Thomasa. A ten przeklęty Sherbrooke pozwolił ci uciec z Jamajki i uniknąć ka­ry. A teraz oskarżasz wuja! Jezu, prawdziwa dama nawet nie wie, co to jest syfilis! Nie jesteś damą, Jesteś małą, tanią dziwką i obydwaj z Charlesem za­decydowaliśmy, że powrócimy do naszych miłych schadzek.

- Gwałt?

Wzruszył ramionami.

To rzekłszy, spiął konia i podjechał bliżej. Wyciąg­nął ramiona do Sophie. Sophie zamachnęła się szpic­rutą i uderzyła go w rękę. Lord David wrzasnął i od­skoczył do tyłu.

- Chyba zwariowałaś!

Z wściekłości poczerwieniał na twarzy, ale zanim zdążył zareagować, ciszę zakłóciły dźwięki podobne do ujadania dzikich psów, gotowych do ataku i do zabijania. Ale skąd tutaj dzikie psy?

- Do diabła, co to takiego?

Sophie cofnęła swoją klacz. W powietrzu świsnęła strzała i opadła na ramię lorda Davida, nie raniąc go jednak, tylko się po nim ześlizgując. Krzyknął ze zło­ści, bo strzała rozdarła rękaw jego eleganckiej mary­narki. Nie miał przy sobie broni. Nie miał jak się bronić przed niewidocznym wrogiem.

- Przyprowadziłaś tu kogoś, ty perfidna suko! Pożałujesz, zobaczysz!

Spiął ogiera ostrogami i szybko zniknął z pola wi­dzenia. Sophie siedziała na klaczy i starała się uspo­koić oddech. Nie była specjalnie zaskoczona, kiedy spośród przydrożnych krzaków wychynęło siedmioro dzieci, Jeremy i Sinjun, wszyscy zadziwiająco cisi. Sinjun trzymała łuk. To ona wystrzeliła strzałę. So­phie zsunęła się z szerokiego grzbietu klaczy.

Jeremy podszedł do siostry i otoczył ją ramionami.

- To zły człowiek z Jamajki - oznajmił. - Powiedziałem Sinjun kto to taki.

- Dobrze zrobiłeś.

Sophie uniosła głowę. Wszystkie dzieci, od czterole­tniej Jenny do dziesięcioletniego Olivera, stały w szere­gu i przyglądały się jej. Zastanawiała się, skąd wiedzie­li, ale po chwili uznała, że wcale jej to nie interesuje.

- Byłam w tarapatach - powiedziała wreszcie.

- Dziękuję wam wszystkim za pomoc. Naprawdę myślałam, że to stado dzikich psów albo wilków. Byliś­cie wspaniali. Jestem z was bardzo dumna.

Tom zamknął jej buzię. - To brzydkie słowo. Nie mów tak więcej.

- A ty mówisz okropne wyrazy - wrzasnęła obrażona Amy. - Wszystko dlatego, że wychowałeś się w dzielnicy portowej. Ty...

Do kłótni wtrącił się Oliver. Wymachiwał kulą. Wtedy wystudiowanym tonem odezwała się Jenny: - Muszę odejść na stronę i zadrzeć sukienkę.

Sophie poczuła, że coś w niej pęka. Zaczęła się śmiać, szczerze śmiać. Zawtórowały jej wszystkie dzieci, a Sinjun zaniosła Jenny na stronę.

W drodze do Domu na Wrzosowiskach Sophie zda­ła sobie sprawę, że żadne z dzieci nie obiecało jej, iż dochowa tajemnicy.

Jane i jej dwie pomocnice były już prawie zdrowe i spodziewano się ich w Domu na Wrzosowiskach w ciągu najbliższych dwóch tygodni.

Sophie, która dowiedziała się o przeżyciach Jane, doszła do wniosku, że taka kobieta nie będzie szczęś­liwa w domu prowadzonym przez inną kobietę. Uzna­ła, że w pobliżu należy wybudować drugi dom, na wzgórzu oddalonym o sto metrów. Ryder wyraził zgo­dę i budowa wkrótce miała się rozpocząć.

Ku zdumieniu Sophie Melissanda uznała po jednej wizycie w Domu Wariatów, jak ochrzcił swój dom Ryder, że mieć dziecko to wcale nie jest głupi pomysł. Wszystkie dzieci, nawet Jenny, wciąż jej powtarzały, że jest bardzo piękna. Bały się dotknąć Melissandy, żeby nie zakłócić jej doskonałości. Mąż Melissandy, Tony, chrząknął i oświadczył, że nie ma co do tego nadziei. Wkrótce wybierali się do Londynu.

- Toleruję, chociaż z trudem, kiedy jakiś głupi młokos opowiada jej, że ma brwi jak wymalowane ręką mistrza, ale żeby takie bzdury opowiadały małe dzieci? Nie, Sophie. Tego już zbyt wiele. Słuchając tego wpadłbym w depresję.

Tony westchnął głęboko. Ryder się roześmiał. Me­lissanda promieniała. Pogłaskała wszystkie dzieci po głowach i obiecała, że następnym razem przywiezie im łakocie.

Pewnego popołudnia Ryder wracał do domu zmę­czony długim dniem spędzonym na polu na rozmo­wach z farmerami. Spotkał się także z architektami oraz rzemieślnikami i robotnikami, aby omówić spra­wy związane z budową nowego domu. Wysłuchał również płotek na temat stadka swoich bękartów i bar­dzo go one rozśmieszyły. Tylko patrzeć, a będzie tam piętnaścioro dzieci. A może i więcej. Co wtedy po­wiedzą miejscowe plotkary?

Dzień był gorący, o wiele za gorący na tę porę roku. Ryder usłyszał dzieci, zanim je zobaczył. Jak zwykle wyczekiwały go z utęsknieniem. Wypracowały sobie metodę sygnalizacji. W jednej chwili były przy nim wszystkie. Prowadziły go do domu, przekrzykując się nawzajem. Nawet Jenny. Paplała teraz jak sroka i Ry­der zdał sobie sprawę, że ten szybki postęp spowodo­wany był jego obecnością. Spostrzegłszy to, starał się jej poświęcać jak najwięcej czasu. Szybko zapomniał o zmęczeniu. Śmiał się i słuchał dzieci; każdego z osobna i wszystkich razem. Dziękował Bogu, że żadne z nich nie zachorowało na różyczkę.

Każdej nocy znajdował przy swoim boku Sophie i wiedział, że jego bliskość sprawia jej przyjemność, wiedział, że i ona wyczekuje tych spędzonych sam na sam godzin, kiedy będzie go mogła do woli dotykać i cieszyć się z jego pieszczot. Ostatniej nocy udało mu się rozbawić ją w trakcie aktu miłosnego. Ryder był szczęśliwy. Nie mógłby sobie życzyć pomyślniejsze - go układu gwiazd.

Pogwizdywał, dopóki nie znalazł listów w górnej szufladzie biurka Sophie. Żona pojechała do miastecz­ka w towarzystwie trojga dzieci, Laury i pokojówki Córy, gdzie miały kupić materiał na ubrania. Wszyst­kie trzy szwaczki w miasteczku były w pogotowiu, bo pojawiła się możliwość stałych zarobków.

Ryder szukał rachunków w biurku Sophie, bo pani Chivers poskarżyła mu się, że rzeźnik nie dostał wy­nagrodzenia. Zamiast rachunków znalazł listy od Davida Lochridge'a. Drugi list miał datę wczorajszą.

Ryder przeczytał:

Powziąłem decyzję. Zostaniesz moją kochanką. Charles Grammond zajmie się tobą osobiście. Chcę bawić się równie dobrze jak na Jamajce. Przyjedź do starej chałupy Tollivera na północnym skraju posiadło­ści twego męża. Bądź w czwartek o trzeciej po połu­dniu, inaczej pożałujesz.

Podpisane DL.

Przeklęty łajdak.

I przeklęte piękne szare oczy Sophie. Nie powie­działa mu ani słowa. A Ryder czuł, że coś jest nie w porządku. Wczoraj wieczorem pragnęła go tak gwałtownie, jakby chciała ukryć coś niemiłego. Ry­der nie wypytywał, dał jej to, czego oczekiwała.

Swoim milczeniem pozbawiała go męskości.

Zmiął list w dłoni.

- Tatusiu.

Spojrzał nieprzytomnym wzrokiem. W drzwiach stała Jenny, spoglądając to na zmięty papier, to na twarz Rydera.

- Witaj, kluseczko - powiedział, odkładając list na biurko. - Podejdź do mnie, niech cię uściskam. Nie widziałem cię już całą godzinę. To stanowczo zbyt długo.

Jenny podbiegła do niego. Ryder uniósł ją na wyso­kość twarzy i ucałował w nosek.

Ryder zmartwiał. - Oczywiście. Opowiedz mi wszystko.

I Jenny opowiedziała. Gdyby nie był taki rozgnie­wany, roześmiałby się, słuchając o tym, jak dzieci udawały stado wyjących wilków. Doskonale sobie po­radziły. Przepędziły łajdaka. A Sinjun trafiła go w ra­mię. Dobra robota.

Niech no tylko dopadnie siostrę. Udusi ją gołymi rękami.

A potem udusi żonę.

- Jenny! Gdzie jesteś, kluseczko? Jen...

W drzwiach pojawiła się Sinjun. Zatrzymała się w progu jak wryta i powiedziała: - Ojej, Ryder. Cześć, braciszku. Co tu robicie? To pokój Sophie i...

Ryder wpatrywał się w siostrę. Nie słyszał, co mówiła.

- O Boże! Przepraszam, Ryderze, ale...

Ryder już się opanował.

*

W czwartek o wpół do trzeciej, Ryder spokojnie zatrzymał konia w odległości trzydziestu metrów od chałupy Tollivera. Uwiązał go przy kępie zielska, aby się spokojnie pasł.

Odczuwał niecierpliwość, złość i podniecenie. Chciał się spotkać z Davidem Lochridge'em. Chciał go po prostu powalić na ziemię.

Czekał ukryty wśród grubych wiązów, otaczają­cych chałupę. Pogwizdywał przez zęby. Jego podnie­cenie rosło z każdą chwilą. Zastanawiał się, kiedy przyjedzie Sophie. Zastanawiał się, kiedy nadjedzie Lochridge.

Ale nie przyszło mu do głowy, że może pojawić się ktoś inny. Doznał więc wstrząsu, gdy pięć minut póź­niej przed chałupą zatrzymała się starsza kobieta w staromodnej dwukółce. Była pulchna, ubrana w mo­dną suknię i czepek stanowczo nieodpowiedni dla osoby w jej wieku. Ryder uznał, że kobieta ma około czterdziestu pięciu lat. Kogoś mu przypominała. Mój Boże, czy ona także przyjechała tu na schadzkę? Czyżby tę chałupę wykorzystywano na niedozwolone spotkania miłosne?

Ryder ani drgnął. Przyglądał się, jak kobieta wysia­da z dwukółki i prowadzi starego kucyka za chałupę.

Co tu się, do diabła, dzieje?

Sophie i lord David przyjechali w tym samym cza­sie z przeciwnych kierunków. Ryder i starsza kobieta pozostawali ukryci.

Ryder przyglądał się, jak Sophie zsuwa się z końs­kiego grzbietu, odwraca się i mówi głosem spokojnym niczym oko cyklonu: - Przyjechałam, żeby ci oświad­czyć po raz ostatni, że nie mam z tobą nic wspólnego, lordzie Davidzie.

Nie, nie droczę się z tobą. Kiedy widzieliśmy się poprzednio, powiedziałam ci prawdę. Wszystko, co się zdarzyło na Jamajce, było uknute przez mego wu­ja. Nigdy nie znalazłam się z tobą ani z żadnym innym mężczyzną w intymnej sytuacji. A teraz, skoro nie chcesz mi uwierzyć, nie pozostaje mi nic innego, jak cię zastrzelić.

Ryder osłupiał. Sophie wyjęła z kieszeni mały pis­tolet i przyłożyła go do piersi Davida.

Lord David roześmiał się. - Ach, dama z małym pistolecikiem. Daj spokój, moja droga. Obydwoje wiemy, że nie miałabyś odwagi posłużyć się tą zabaw­ką, że nie stać cię na to, by pociągnąć za spust.

- Wydawało mi się, że wierzysz, jakobym zabiła mego wuja. Skoro tak sądzisz, dlaczego nie wierzysz, że pociągnę za spust?

Lord David znalazł się w kłopotliwym położeniu. Przyjrzał się Sophie. Zaniepokoił się. Zaklął. Wresz­cie rzekł: - Porozmawiajmy o tym. Nie ma powodów do przemocy. Zaproponowałem ci moje ciało. Dla twojej przyjemności. Takiej samej, jaką ja odczuwa­łem na Jamajce. Dlaczego jesteś taka nierozsądna?

Teraz zamyśliła się Sophie. - Wygląda na to - po­wiedziała wreszcie - że znaleźliśmy się w impasie. Ty chcesz poślubić bogatą dziedziczkę. Charles Grammond musi zachować dyskrecję, bo w przeciwnym razie ciotka wyrzuci go z domu i nie zapisze pieniędzy w testamencie. Tak mi powiedziałeś, prawda? Dobrze. Nie zabiję cię pod warunkiem, że zaprzestaniesz tych bzdur. Odejdź. Po prostu odejdź i ożeń się z tą nie­szczęsną dziedziczką. Chętnie bym ją przed tobą prze­strzegła, ale niestety nie mogę, bo narobiłabym wsty­du memu mężowi i jego rodzinie. Nie róbmy skan­dalu. Dobrze?

W tej chwili lord David uniósł głowę i gwizdnął. Przed Sophie wyrósł starszy mężczyzna, chwycił ją za ręce i wykręcił dłoń z pistoletem.

- Tak - powiedział Charles. - Mam cię, Sophie. Jesteś piękna. Zapomniałem jak bardzo, ale teraz mam cię znowu i tak jak przedtem, będę się tobą dzielił z Davidem.

Sophie odwróciła się i wrzasnęła mu prosto w twarz: - Ty głupcze! Ty idioto! Nie wierz Davidowi! To oszust, łobuz, oskubał cię z pieniędzy i dlatego straciłeś plantację na Jamajce!

Dobry Boże, pomyślał Ryder przyglądając się męż­czyźnie. Toż to Charles Grammond, jeszcze jeden ko­chanek Sophie. Ale nie poruszył się. Miał czas. Zresz­tą Sophie zasłużyła sobie na nauczkę.

Zdał sobie jednak sprawę, że nie chce, aby się bała nawet przez chwilę. Nie wtedy, gdy on jest w pobliżu i może położyć kres całej awanturze. Wystąpił na­przód, ale wyprzedziła go pulchna kobieta.

Wybiegła z tupotem zza chałupy. Policzki miała zaczerwienione, gwałtownie dyszała. Była bardzo rozgniewana.

- Wypuść ją, Charles!

. Mężczyzna znieruchomiał na widok nadbiegającej.

- Ach, Almerio - powiedział żałosnym tonem. - Skąd się tu wzięłaś?

Charles wypuścił Sophie, która szybko się od niego odsunęła, rozcierając obolałe ramiona.

Almeria zwróciła się do zmieszanego Davida.

- A jeśli chodzi o ciebie, ty podły nikczemniku, osobiście dopilnuję, żeby ta nieszczęsna dziewczyna, którą zamierzasz poślubić, zerwała zaręczyny. Nie chcę mieć ciebie za sąsiada!

Ryder nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Sytu­acja zmieniła się w prawdziwą farsę, godną pióra Neli Gwen oraz sceny teatralnej.

Wystąpił naprzód. Oczy wszystkich zwróciły się na niego.

Almeria dygnęła, a potem mu się przyjrzała. Sophie patrzyła, jak na twarz pani Grammond powracają ru­mieńce, wywołane atencją Rydera. Boże, wyglądało na to, że kobieta musi chyba być już jedną nogą w grobie, by się uodpornić na urok Rydera.

Spojrzała na niego z wyrozumiałą pogardą. - Za­wsze czytałam całą twoją korespondencję. Większość listów pochodzi od dostawców, tyle że ty nie masz pojęcia, jak postępować z dostawcami. A ja mam. Przedyskutowałam sprawę z twoją ciotką i doszłyśmy do porozumienia. Kiedy znalazłam list od tego pod­stępnego szczura, który nas zrujnował, zrozumiałam, co się stało. Znałam Theo Burghessa, kiedy był młody. Nawet w młodości był świętoszkowatym szach - rajem. Był typem człowieka, co to modli się przed figurą, a diabła ma skórą. Wiedziałam to doskonale. Boże, wszystko zrozumiałam. Na dodatek poszłam raz za tobą do chaty na Jamajce i zobaczyłam tę drugą dziewczynę. Byłeś takim głupcem, Charlesie. Nie po­zwolę, aby twoja głupota jeszcze raz pozbawiła mnie i dzieci środków do życia. Przeproś panią Sherbrooke i pana Sherbrooke'a i zabieraj się do domu. Zajmę się tobą później.

Ach, nareszcie, pomyślał Ryder i zatarł ręce. Pod­szedł do lorda Davida, który uniósł ręce w geście bok­sera. Ryder roześmiał się radośnie i jednym ciosem powalił go na ziemię.

Pani Grammond klasnęła w pulchne dłonie.

Sophie ciągle nie mogła otrząsnąć się ze zdumienia. Stała jak wrośnięta w ziemię.

Lord David podparł się na łokciu i potrząsnął gło­wą. - Jestem zupełnie dobry na pięści, a ty mnie znok­autowałeś. To nie powinno się zdarzyć. Kto cię uczył?

- Wstań i sprawdźmy, czy będziesz mógł się poprawić - powiedział Ryder i wyciągnął rękę.

Lord David nie był jednak kompletnym głupcem. Pozostał w pozycji leżącej.

- Nie możesz dopuścić, aby twoja żona powiedziała o wszystkim Agnes - zwrócił się do Charlesa Grammonda, który posłusznie się oddalał, jak przykazała mu żona. - Moja przeklęta dziedziczka ma na imię Agnes! Jej ojciec mnie zrujnuje. Dopilnuje, aby mnie wygnano z hrabstwa.

Charles Grammond nawet nie zwolnił. Zniknął wśród wiązów. Jego żona zwróciła się jednak do leżą­cego lorda Davida.

- Jesteś pan tchórzem. Ale możemy zawrzeć ugodę. Nie powiem ani słowa ojcu twojej narzeczonej, jeżeli zwrócisz mi wszystkie pieniądze, które zabrałeś na Jamajce memu mężowi.

Lord David pobladł. - Nie mam ani grosza, szano­wna pani. Jak pani myśli, dlaczego żenię się z tą okro­pną dziewczyną o imieniu Agnes?

- To już twoja sprawa, lordzie - odparła pani Grammond. - Oczekuję odpowiedzi w ciągu najbliższych trzech dni. Dłużej nie będę czekała, a ty z pewnością pożałujesz. I nie wyobrażaj sobie, że zniszczysz szczęście rodzinne Sherbrooke'ów twoimi brudnymi opowiastkami. Ja i mój mąż dopilnujemy, żeby wszyscy się dowiedzieli, jaki z ciebie kłamca. Panie i pani Sherbrooke, mam nadzieję, że .

ci dwaj głupcy nie rozgniewali was ponad miarę.

Więcej nie będą wam grozić ani nie sprawią kłopotu. Miłego dnia.

Obdarzyła Rydera najpiękniejszym z uśmiechów, skinęła głową Sophie, szurnęła pogardliwie nogą, ob­sypując piaskiem twarz lorda Davida i odeszła za cha­tę, gdzie czekała na nią dwukółka.

Ryder roześmiał się. Nie mógł się powstrzymać.

Lord David westchnął głęboko i skinął głową. Naj­wyraźniej zaprzątało go co innego.

- Zachodzę w głowę, czy mi się uda namówić dziewczynę, by ze mną uciekła - powiedział wzdy­chając po raz wtóry. - To jedyny sposób, by zdobyć pieniądze w trzy dni.

Sophie i Ryder tylko wymienili spojrzenia.

EPILOG

Dom na Wrzosowiskach

styczeń 1804

Ryder pochylił się i pocałował Sophie w kark. Po­czuł ciepło i gładkość jej skóry. Westchnęła i w mil­czeniu oparła głowę o jego brzuch. Ucałował jej czo­ło, uszy. Delikatnie głaskał jej szyję i policzki. Sophie westchnęła raz jeszcze i spróbowała zwrócić ku niemu twarz, ale Ryder ją powstrzymał. - Jesteś taka smako­wita - powiedział i znów pocałował ją w szyję. Prze­sunął dłonie po ramionach Sophie, westchnął i wypuś­cił żonę z objęć.

- Do diabła, nie mam czasu, żeby ci pokazać, jak można wykorzystać biurko. - Spojrzał na biureczko Sophie i dodał: - Jeżeli kiedykolwiek zdecydujemy się robić to na nim, trzeba uważać, bo jest bardzo kruche. Może po prostu oprę cię o nie i...

- Ryderze!

Ryder wydał jeszcze jedno boleściwe westchnienie i skrzyżowawszy ręce na piersi, oparł się o blat. - Badam jego wytrzymałość - oświadczył. - Na przy­szłość. - Spojrzał na kolumny cyfr. - Co robisz?

- Sumuję wydatki na domek na wzgórzu. Wkrótce, może już w przyszłym tygodniu, będziemy mieli najazd. Chcemy z Jane wydać przyjęcie. Jane nie może się już doczekać.

Ryder natychmiast spoważniał. Zmrużył oczy i zwarł szczęki. Sophie poklepała go po zaciśniętej pięści. - Nic mu już teraz nie grozi.

Ryder uśmiechnął się. - Tak. I powinnaś mnie ko­chać jeszcze bardziej, kobieto. Bo co wieczór oddaję swe nieszczęsne męskie ciało na użytek twoich żądz.

Jego bezpośredniość wciąż wprawiała Sophie w za­kłopotanie i odbierała jej mowę. Uśmiechnęła się tyl­ko i pokręciła głową.

Pochylił się i pogłaskał ją po brzuchu. - Może po­częliśmy syna lub córkę?

- Może - odparła i wpatrzyła się w jego usta. Ryder sprawił, że polubiła pocałunki.

- Przestań, Sophie. Niestety, nie mamy czasu.

Mimo wszystko zdążył musnąć wargami jej delikatne usta.

Nigdy nie zapomni owej nocy, kiedy przygryzając jej dolną wargę, opowiadał jej historię o farmerze, który zakochał się w swojej rasowej świni. Nagle Sop­hie zachichotała, ugryzła go w brodę i powiedziała, że podoba jej się rasowy byk.

Wtedy po raz pierwszy kochali się pośród śmiechu, wygłupów i żarcików. Ryder spojrzał czule na usta żony, wzruszył ramionami i pocałował ją jeszcze raz.

Sophie uśmiechnęła się do męża.

- Nigdy nie zapomnę tego dnia, gdy Douglas i Alex niespodziewanie weszli do naszego domu, a wszystkie dzieci krzyczały, jadły i bawiły się w holu, bo na dworze padało. Douglas stanął jak wryty i powiedział spokojnie: - Z pewnością wszedłem do niewłaściwego domu.

Ryder uparcie milczał. Stukał palcami w blat biu­rka.

Tylko dlatego, że Amy akurat wspinała się po jego nodze i musiał ją podnieść, a ona powiedziała mu, że jest ładny.

Nie. Ona nie chce ze mną rozmawiać, bo moje ręce są zbrukane opieką nad dzieciakami biedoty. To bardzo pokrzepiająca postawa członka mojej rodziny. Nie omieszkałem jej tego powiedzieć. Nie rozbawiło jej, gdy zachęcałem ją do podobnej postawy. A teraz powiedz mi, od kogo dostałaś ten list?

- Ten? Od Jeremy'ego. Pisze, że czuje się dobrze i podoba mu się w szkole. - Sophie wzięła do ręki dwie kartki papieru i jeszcze raz przebiegła je wzrokiem.

Ryder odebrał jej list i zaczął czytać. Po chwili kiwał głową i uśmiechał się pod wąsem.

- Dobrze. Dołożył temu paskudnemu osiłkowi, synowi Toma Mullarda. Tommy zawsze był tchórzem, pyskaczem, dopóki ktoś nie wpakował mu pięści w jego tłuste brzuszysko. Widzisz, Sophie, miałem rację ucząc Jeremy'ego nieczystej walki. Nauczyłem go nawet kopać kulawą nogą. Sinjun dobrze odgrywała rolę jego przeciwnika, biedaczka. Była mocno posiniaczona, zanim Jeremy pojechał do szkoły. Dobrze wiem, że chłopcy w szkole potrafią być okrutni. Na nieszczę­ście są do tego zachęcani przez starą teorię hartowania naszych młodych arystokratów i wychowywania ich na prawdziwych małych żołnierzy o niezłomnych charakterach. Ale Jeremy dzielnie się trzyma. Bardzo mu pomaga fakt, że jest najlepszym jeźdźcem w Eton. - I Ryder z zadowoleniem zatarł ręce.

Sophie poczuła, że rozsadzają miłość do męża. Był nadzwyczajnie dobrym człowiekiem, ale najmniejsza wzmianka na ten temat sprawiała, że rumienił się z za­kłopotania i bronił przed pochwałami.

Właśnie skończył czytanie listu, gdy drzwi otwo­rzyły się na oścież i do pokoju wpadła Sinjun. Zdawa­ło się, że jej obecność rozjaśniła pokój.

- Dość tego, brzdącu! Witajcie braterstwo!

Do pokoju wszedł hrabia Northcliffe z uwieszoną u ramienia żoną.

- Nie uwierzysz, kiedy ci opowiem, Ryderze. Oliver zrobił bardzo dobre wrażenie na moim rządcy i wszystkich dzierżawcach. Oprowadziłem go po okolicy i przedstawiłem wszystkim, i nie uwierzysz, jakie zadawał pytania - inteligentne i rozsądne. Jezu, byłem z niego taki dumny. I zupełnie przestał utykać. O, witaj Sophie. Świetnie wyglądasz. A oto Alex.

Sophie tylko się śmiała, patrząc na zmieniający się wyraz twarzy męża.

- Ach, i jeszcze jedno - powiedział Douglas, zanim Ryder zdążył dać upust swemu niezadowoleniu.

- Alex jest w ciąży. Dziecko urodzi się w maju.

Co wy na to?

Zanim ktokolwiek zdążył się zastanowić, Alex gwałtownie zbladła i wydyszała, spoglądając na męża:

- Nie mogę uwierzyć, że mi to zrobiłeś. Zaraz zwymiotuję.

Wybiegła z pokoju. Douglas pokiwał głową.

- Mam nadzieję, że oszczędzi ten piękny dywan z Aubusson - rzekł i popędził za żoną.

Ryder i Sophie spojrzeli po sobie.

- Nie do wiary.

O Boże, on ma zamiar poślubić tę dziewczynę, któ­rej nie znosisz, Ryderze, no wiesz, ta dwojga imion Melinda Beatrice, ale za to bez biustu. A potem zostanę już tylko ja, - Masz mnóstwo czasu, brzdącu.

Doszły ich dźwięki, świadczące o tym, że ktoś ma straszliwe kłopoty z żołądkiem.

Sinjun wzruszyła ramionami i zrobiła bardzo świa­tową minę. - Mam trzech braci, Sophie, a dwaj z nich są bezwstydni. Nie sądzę, by coś mnie mogło za­szokować.

Ryder spojrzał z czułością na małe biureczko. Sin­jun westchnęła: - Cóż, widzę, że mi się nie uda nawią­zać z wami sensownej rozmowy. Pójdę sprawdzić, jak Jane daje sobie radę z dziećmi.

Kiedy drzwi się zamknęły, Ryder powiedział:

- Ostatniej nocy widziałem Ducha Dziewicy.

Sophie spojrzała na niego z niedowierzaniem.

- Widziałeś ducha? Naprawdę? Ale przecież panowie nie wierzą w jej istnienie. Ty i Douglas wciąż mi to powtarzacie.

Pocałował żonę i poczuł tak wielką radość, że chciało mu się krzyczeć. Wypuścił Sophie z objęć i zamknął drzwi na klucz. Starannie rozpalił ogień w kominku i wrócił do żony.

- Duch Dziewicy zna swoją rolę. Dobry Bóg wie, że wy, kobiety, uwierzycie w każde słowo, które on rzekomo wypowie. I bardzo dobrze. Więc bierzmy się do roboty, moja pani.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Coulter Catherine Panna młoda z piekła rodem
Coulter Catherine Panna Młoda 02 Panna młoda z piekła rodem
Coulter Catherine Panna młoda 07 Bliźniacy

więcej podobnych podstron