Karol May
Czarny Gerard
Cykl: Ród Rodrigandów tom 9
Wydawnictwo
„Orient” 1926 r.
Tłum.
Anonim
Po obejrzeniu fortu Sternau chciał wrócić do gospody, ale Gerard go powstrzymał.
— Niech pan zaczeka jeszcze chwilę. Choć poznałem pana dopiero dziś, poczułem do pana zaufanie i chciałbym, by pan poznał mnie lepiej. Czy pozwoli senior, że pokrótce opowiem panu o sobie? Nie zajmie to wiele czasu.
Zaczął opowiadać o tym, co robił w Paryżu, jak dla zmazania winy wyruszył do Ameryki i postanowił uwolnić sawannę od zbirów.
— Zdobyłem sławę — kończył — ale ciągle dręczą mnie wyrzuty sumienia.
— Gniew Boga nie trwa wiecznie.
— A gniew ludzi?
— Co pana obchodzą ludzie?
— Bardzo wiele. Poznałem tu wspaniałą, dobrą dziewczynę; pokochała mnie, a ja ją. Uczciwie wyznałem jej, że byłem zbrodniarzem.
— Czy wyznanie to było potrzebne?
— Sumienie zmusiło mnie do tego. Dziewczyna darzy mnie uczuciem. Wyciąga rękę do byłego garroteura, ale boję się, że to zepsuje jej reputację.
Sternaua zaskoczyła ta delikatność. Skąd taka wrażliwość u człowieka z bandycką przeszłością? — dziwił się.
— Nie chcę, by cierpiała — ciągnął Gerard. — Jestem myśliwym, codziennie narażonym na tysiące niebezpieczeństw. Czy w przypadku mojej śmierci mógłbym pana prosić o pewną przysługę, senior Sternau?
— Zrobię wszystko, co będę mógł.
— Gdy się dowie, że zginąłem, niech pan jej powie, że była ostatnią moją myślą. Wierzę, że spotkamy się na sądzie ostatecznym, ponieważ jej miłość oczyściła mnie.
Sternau dziwnie się poczuł, usłyszawszy to wyznanie.
— Myśli pan o śmierci?! — zawołał.
— Mówiłem tylko o ewentualności, senior.
— Kim jest ta dama?
— To Rezedilla Pirnero.
— Na pana miejscu nie niszczyłbym tej miłości. Jeżeli Bóg zaszczepił ją w sercu seniority, najlepszy to znak, że przebaczył panu winy.
— Tak też myślałem. Ale od niedawna zmieniłem zdanie. Rezedilla jest przyjaciółką Emmy Arbellez, znajomą hrabiego i wielu innych osobistości. Nie chcę jej wiązać ze sobą.
— Nie ma pan racji! To przesadna delikatność!
— Nie jestem tego pewien. Zrobi pan, o co proszę?
— Ależ pan nie może zginąć!
— Kto wie? Czy nie zbliża się bitwa?
— Więc dobrze, przyrzekam, że spełnię pańską prośbę.
— Dziękuję. Teraz możemy wracać. Ruszyli ku gospodzie.
Rezedilla przygotowała przy pomocy Emmy pokoje gościnne. Sternau i Gerard weszli do oberży w momencie, gdy wspinała się po schodach z miską wody. Nie zauważyła ich. Gerard poszedł na górę, aby z nią porozmawiać.
Myśl o dzielącej ich przepaści dręczyła go w ostatnich dniach ogromnie. Nie wierzył, by mu się udało wyzwolić z wewnętrznych rozterek, by potrafił zagłuszyć wyrzuty sumienia. Postanowił skończyć z tym jak najszybciej.
Zapukał. Dziewczyna była pochylona nad bukietem kwiatów.
— Czy cieszy się pan z powrotu mojej kuzynki Emmy? — zapytała, gdy tylko wszedł.
— Owszem, cieszę się razem z panią.
— Dziś właśnie otrzymałam od ojca Emmy list, w którym pisze, że chce, bym została dziedziczką hacjendy del Erina. Miałam zamiar go odwiedzić.
— Teraz?!
— Liczyłam na pańską opiekę podczas podróży.
— I nie pomyliła się pani, seniorita! Zapewniłbym pani bezpieczeństwo.
— Wiem o tym, senior. Czuję to całym sercem.
Rezedilla popatrzyła na niego z taką ufnością i przyjaźnią, że aż się zawstydził.
— Niech pani tak nie mówi, seniorita, nie mogę w to uwierzyć. Skąd w pani sercu tyle dla mnie dobroci?
— Dlaczego to pana niepokoi?
— Powiem pani. Dzisiaj tam, na dole, gdy była pani w towarzystwie hrabiego i seniorów, a ja stałem z boku, zrozumiałem, że powinienem trzymać się od pani z daleka.
Zbladła nagle. W jej oczach pojawił się lęk.
— Na Boga! Kto to panu powiedział? Kto panu podsunął tę myśl? — cofnęła się o kilka kroków i popatrzyła na niego z wyrzutem.
— Przyszły same.
— Niech ich senior nie dopuszcza do siebie! Czy zapomniał pan, że usłyszawszy pańskie wyznanie, wszystko przebaczyłam?
— Pamiętam. Była pani dla mnie bardzo wyrozumiała i dobra. Wierzę, że i dziś będzie pani taka sama i zechce spełnić moją prośbę.
— Chętnie ją spełnię. Niech pan mówi.
— Proszę zamknąć oczy, seniorita.
— Ach! — uśmiechnęła się. — Chce się pan zabawić. Chce mi pan zrobić niespodziankę?
— Tak. Nie wiem tyło, czy się ona pani spodoba.
— Spróbujemy w każdym razie. Już zamykam oczy.
Gerard zbliżył się, objął ją ramieniem, przycisnął ku sobie i zanim zdążyła otworzyć oczy, pocałował kilka razy w usta.
— Dziękuję ci, droga, kochana Rezedillo! — szepnął. — Nie zapomnij o mnie, jeżeli kiedyś znajdziesz prawdziwe szczęście.
Wypuścił ją z objęć. Gdy otworzyła oczy, była sama w pokoju. Usłyszała tylko, że Gerard zbiega po schodach.
Kiedy wpadł do izby, w której pozostawił strzelbę, chwycił broń i już był przy drzwiach.
— Co się stało?! — zawołał Sępi Dziób. — Czy nieprzyjaciel nadchodzi?
— Nie wiem. W każdym razie trzeba być w pogotowiu. Wyjdę na ulicę.
— Idę razem z tobą.
Jankes również zabrał strzelbę. Postanowili oczekiwać wroga na warcie. Ledwo uszli kilka kroków, dobiegło ich wołanie:
— Idą, idą!
Obrońcy fortu ruszyli ku bramom miasta. Zatrzymali się niedaleko wału ochronnego. Sternau wysłał kilku ludzi do Pirnera po amunicję. Potem porozstawiał wszystkich wzdłuż wału, ciągnącego się tuż koło stoku skalnego. Francuzi zbliżali się od lądu, atak od strony rzeki raczej był wykluczony. Wkrótce ich ujrzeli.
Jechali konno, w pełnym galopie. Zatrzymali się dopiero tuż przed fortem. Około pięćdziesięciu jeźdźców odłączyło się od reszty i kłusem pognało w kierunku otwartych bram. Gdy znaleźli się przed nimi w odległości paru metrów, wyszedł im naprzeciw Sternau, sam, bez eskorty.
Oddział prowadził kapitan. Na widok okazałej postaci Sternaua, ubranej w bogaty strój meksykański, zatrzymał konia.
— Czego tu chcecie, messieurs? — zapytał Sternau uprzejmie.
— Chcemy się dostać do fortu — odparł kapitan.
— Przybywacie w pokojowych zamiarach?
— Oczywiście.
— Możecie więc wjechać do fortu. Proszę jednak oddać broń.
— Do stu piorunów! Kim pan jest, że mówi do mnie w ten sposób?
— Jestem komendantem fortu.
Kapitan uśmiechnął się ironicznie.
— Co za honor, co za zaszczyt, panie kolego! Ilu ludzi ma pan pod swymi rozkazami? Pięciu, sześciu?
— Sześciu wystarczy mi w zupełności.
— Jaką pan ma rangę?
— Niech się pan o tym przekona za pomocą rapiera.
— Wzywam pana do oddania mi fortu.
— Ja zaś wzywam pana do opuszczenia tego miejsca.
— Daję panu dziesięć minut do namysłu.
— Ja zaś dwie do rozpoczęcia odwrotu.
— Jeżeli spotkam się z najmniejszym choćby oporem, wyciągnę rapier!
— Bardzo jestem ciekaw, jak też nim pan włada.
— Zaraz się pan przekona. Za mną, za mną!
Kapitan wydobył rapier i spiął konia ostrogami. Sternau sięgnął za pas i wyjął rewolwer. Po pierwszym strzale kapitan zwalił się z konia. Każdy następny pozbawił życia jednego żołnierza. Po chwili Sternau szybko wbiegł do fortu przez bramę, którą za nim zatrzaśnięto. Obrońcy otworzyli ogień do napastników. Zabici i ranni zaczęli spadać z koni. Pozbawione jeźdźców wierzchowce, przerażone wystrzałami, stawały dęba, potem padały na ziemię. Powstało ogromne zamieszanie. Wszystko odbywało się w tak szalonym tempie, że Francuzi nie mieli czasu pomyśleć o odwrocie. Gdy się opamiętali i zaczęli uciekać, pozostało ich tylko dziewięciu.
Gerard stał obok Sternaua z dymiącą jeszcze strzelbą.
— Aleśmy im dali nauczkę! — zawołał. — Jeżeli mają głowę na karku, nie wrócą już.
— Niestety, nie będą tacy roztropni.
— Niech pan spojrzy, oficerowie naradzają się.
Gerard wskazał na wschód. Bystry obserwator mógł zauważyć ciemną linię przesuwającą się z wolna od lewej ku prawej stronie.
— To Apacze — ucieszył się Sternau.
— Otoczą Francuzów półkolem.
— Będą potrzebować na to przynajmniej kwadransa, jeżeli nie chcą, by nieprzyjaciel zbyt szybko ich dojrzał.
— Francuzi nie zobaczą ich, stoją za daleko. Zdaje się, że oficerowie powzięli już jakąś decyzję.
— Chcą znowu atakować — odezwał się Mariano, który przed chwilą podszedł do nich.
Miał rację. Francuzi zsiedli z koni i odprowadzili je na tyły. Następnie zatknęli bagnety na karabinach. Utworzyli półkole, zamierzali widać zaatakować fort od strony rzeki. Sternau polecił obserwować brzeg i powiadomić natychmiast, gdyby nieprzyjaciel chciał stamtąd ruszyć na fortecę.
Zbliżył się oficer na koniu. W ręku trzymał pałasz z przywiązaną do niego białą chustką. Zatrzymał się na odległość strzału.
— To sam major — powiedział Gerard.
— Zna go pan? — zapytał Sternau.
— Tak. Pozwoli senior, abym z nim porozmawiał?
— Owszem.
— Zejdę do niego.
— To niebezpieczne.
— Nie. Będziecie przecież mnie ubezpieczać.
— Niech więc pan idzie.
Sternau polecił otworzyć bramę. Gerard wziął strzelbę i spokojnie zszedł ze skały. Po chwili stanął przy koniu oficera. Odwaga Gerarda wzbudziła podziw Francuza. Przyjrzał mu się bliżej.
— Na Boga, Czarny Gerard! — zawołał zdziwiony.
— Tak, to ja! — potwierdził spokojnie Gerard. — Obecność moja wyjaśni panu, czego się możecie spodziewać.
— Czegóż innego, jeśli nie zawładnięcia fortem?
— Co też panu strzeliło do głowy! Komendant przysyła mnie, abym się dowiedział, co ma nam senior do zakomunikowania.
— Żądam natychmiastowego oddania fortu na naszą łaskę i niełaskę, zabito mi bowiem czterdziestu ludzi.
— Tylko tyle? Jest pan niezwykle skromny. Tych czterdziestu ludzi podniosło rapier na naszego komendanta i to stało się przyczyną ich śmierci. Zginęli w ciągu paru minut, macie więc przedsmak tego, co was spotka w razie uporu. Mówić o oddaniu fortu to śmieszne. Określenie zaś „na łaskę i niełaskę” zakrawa po prostu na kpiny.
— Niech pan nie zapomina, z kim pan mówi!
— Phi! Mały major rozmawia ze sławnym Gerardem, taka to prawda! Radzę panu poskromić swoją pychę, bo pański oddział zostanie rozbity. Nikt nie wyjdzie cało, nawet wielbiciel Emilii.
— Brednie! Czyście zmysły postradali? Proszę zakomunikować swemu dowódcy moje żądania.
— To zbyteczne. Odpowiedź już dałem.
— Czy to odpowiedź ostateczna? Oświadczam więc, że nie będziemy mieć dla was litości.
— Nie będziecie mieli możliwości do okazania jej!
— W takim razie rozpoczynamy atak!
Major zdjął z rapiera chustkę i ruszył na Gerarda. Był to postępek nikczemny, Gerard bowiem występował w roli parlamentariusza. Major nacierał nań ostro.
— Masz, chłopie, zapłatę za wszystko — zawołał i zamierzył się z całej siły.
Nie znał jednak Gerarda. Myśliwy odparował uderzenie lufą strzelby, po czym gwałtownym ruchem ściągnął jeźdźca z siodła i wyrwał mu rapier.
— Umieraj, zdrajco! Oto jak was wszystkich zniszczymy! Przewrócił majora na ziemię i wpakował mu ostrze po rękojeść.
Przeszedłszy przez ciało, rapier utkwił w ziemi. Żołnierze oddali salwę karabinową. Chcąc uniknąć kuli, Gerard zaczął się wdrapywać po skale.
— Wchodź przez bramę! Prędko! Prędko! — rozległy się wołania z murów.
— Za późno! — odkrzyknął. — Zostaję tutaj!
Ukrył się za drzewem, które stało na górze obok obwarowań. Położył się na ziemi i zaczął ostrzeliwać zbliżających się Francuzów.
— Ten człowiek szuka śmierci — powiedział Sternau do Mariana.
— Tak mi się też zdaje. Nie wiesz dlaczego?
— Wiem, musimy mu pomóc. Nie powinien zginąć. Chodź! Załogę fortu tworzyła tylko garstka, ale tacy mężowie, jak Sternau, Gerard, Sępi Dziób, Bawole Czoło, wystarczyli za wielu. Zanim nieprzyjaciele zdążyli dotrzeć do podnóża skały, szeregi ich były już dobrze przerzedzone. Mimo to parli naprzód. Gdy zaczęli wdrapywać się na skałę, dopiero okazało się, jakim ogniem potrafią razić nasi sławni strzelcy.
Wielu szturmujących Francuzów legło pokotem na ziemi. Tuż koło Gerarda wrzała najzacieklejsza walka. Jeden z oficerów poznał go i zwrócił nań uwagę żołnierzom. Koniecznie chcieli wziąć go żywcem. Wdrapywali się więc uparcie na skałę. On zaś strzelając celnie, kładł jednego po drugim.
Niedaleko Gerarda stali za obwarowaniami Sternau, Mariano i Sępi Dziób. Nie szczędzili wysiłku, aby powstrzymać nacierających na Francuza. Amerykanin błyskawicznie ładował strzelbę i strzelał z fantastyczną szybkością. Mówił przy tym niezwykle głośno, jakby spodziewając się, że słyszą go wrogowie.
— Znowu któryś chce posłać Gerardowi kulkę! Szkoda zachodu, bo według mojej kalkulacji nie zdąży. — Przyłożywszy strzelbę do ramienia, pociągnął za cyngiel i po chwili Francuz, który mierzył do Gerarda, padł trupem. — Znowu jakiś się czołga! — mówił dalej. — Myśli, że go nikt nie widzi. Według mojej kalkulacji łatwiej na dół aniżeli na górę — pociągnął za cyngiel i znowu żołnierz, trafiony w głowę, stoczył się ze skały.
Gerard strzelał tak zapamiętale, że zabrakło mu nabojów. Pracował teraz tylko kolbą. Krew ciekła mu z ran, które zadały kule nieprzyjaciela. Znowu dwie trafiły go równocześnie. Padł na kolana. Sternau zawołał do niego:
— Trzymaj się! Odsiecz idzie!
Mimo przewagi liczebnej nie udało się Francuzom zdobyć szańców. Podczas walki nie widzieli zupełnie, co się dzieje z tyłu. Gdy się teraz odwrócili, ujrzeli ku swemu przerażeniu, że jacyś jeźdźcy w szalonym pędzie nacierają na nich szerokim półkolem. Zdołali sformować kilka czworoboków. Był to jedyny ratunek, inaczej napastnicy zmietliby ich z powierzchni przy pierwszym ataku.
Sternau obserwował wszystko z góry. Na widok zbliżających się Apaczów i strzelców amerykańskich on i jego ludzie nabrali otuchy.
— Urządzimy wypad? — zapytał Mariano.
— Myślę, że to dobry pomysł.
Na ulicy rozległ się tętent, to pędził w pełnym galopie wódz Indian. We włosy wpiął trzy orle pióra i trzy krucze. Twarz miał wymalowaną barwami Apaczów. Ubrany był w nowy strój indiański — plecy okrywało mu ciężkie futro szarego niedźwiedzia.
— Niedźwiedzie Serce! — zawołał Mariano. — Skąd wziął ten strój?
— Z pewnością kupił u Pirnera. Chce się w nim godnie pokazać Apaczom.
Wódz wskazał w milczeniu na bramę. Natychmiast ją otworzono. Popędził w dół, wpadając w zbitą masę wrogów.
— Na co jeszcze czekamy? — zawołał Mariano. — Za nim!
— Tak, za nim! — powtórzył Sępi Dziób.
— Za nim! — krzyknął Bawole Czoło.
W pełnym galopie ruszyli za Apaczem. Sternau nie był w stanie ich powstrzymać. Jako komendant pozostał wraz z mieszkańcami fortu, którym nawet na myśl nie przyszło narażać się na tego rodzaju niebezpieczeństwo.
Apacze natrafili na opór kilku grupek nieprzyjaciół. To rozbiło ich szeregi. Jedni pędzili naprzód, niszcząc wszystko dokoła, drudzy musieli się zatrzymywać przy małych czworobokach, które utworzyli żołnierze. Francuzi uzyskali w niektórych miejscach przewagę, ponieważ Indianie nie umieją walczyć w zwartych szykach twarzą w twarz. Zdawało się, że Francuzom uda się przebić przez szeregi przeciwnika.
Za linią bojową stał na czele oddziału jeźdźców Juarez i uważnie, w skupieniu spoglądał na pole walki. Niedaleko czekało około sześćdziesięciu białych strzelców. Zwerbowano ich w Ameryce Północnej. W potyczce nie brali dotychczas udziału, ponieważ Niedźwiedzie Oko zastrzegł dla siebie i swych Apaczów skalpy Francuzów. Juarez skinął na dowódcę białych strzelców i zapytał:
— Czy widzi pan tę nierówną walkę?
— Tak, niestety — odparł.
— Czy pańskim zdaniem Apacze zwyciężą?
— Bez wątpienia, ale Francuzi zdołają się przebić.
Juarez skinął głową. Zacisnąwszy wargi, wycedził:
— To się stać nie może. Co mi senior radzi?
— Niech mi pan pozwoli ruszyć z moimi ludźmi. Nasze kule szybko rozbiją te niebezpieczne czworoboki.
— Dobrze, ruszajcie!
Dowódca wrócił do swoich. Aby niepotrzebnie nie wystawiać się na pociski, rozsypali się w tyralierę i zwyczajem westmanów posuwali się naprzód, wykorzystując każdy napotkany po drodze występ, aby ukryć się przed kulami.
Niedźwiedzie Oko znajdował się w środku półkola, które utworzyli Apacze. Udało mu się przedrzeć przez szeregi Francuzów. Wyglądał jak bóg wojny. Waląc tomahawkiem na prawo i lewo, rozbijał wszelki opór. Nie miał czasu, aby obserwować przebieg potyczki. Dlatego też nie zauważył, że wrogowie zdobyli w niektórych miejscach przewagę. Nagle usłyszał za sobą tętent pędzącego w pełnym galopie konia. Odwróciwszy się, ujrzał nie znanego sobie Apacza, który nadjeżdżał od strony fortu. Nosił oznaki wysokiej rangi wodza. Niedźwiedzie Oko zdumiał się i zatrzymał konia. Apacz uczynił to samo. Młody Indianin nie rozpoznał jego rysów, albowiem zwyczajem wojowników miał twarz jaskrawo pomalowaną. Apacz zapytał:
— Ty jesteś wodzem, zwanym Niedźwiedzie Oko?
— Tak.
— Jesteś dzielny. Czy nie widzisz jednak, że wojownicy trudzą się daremnie?
Wskazał na zwarte czworoboki. Niedźwiedzie Oko dopiero teraz je zauważył.
— Uff! Lecz mimo wszystko muszą zginąć te psy zza oceanu!
— Kim jesteś?
— Jestem Niedźwiedzie Serce, którego szukasz od lat. Jazda, naprzód!
Spiął konia i ruszył do walki. Działał jak prawdziwy Indianin. Aby spełnić swój obowiązek wodza i wojownika, zrezygnował z powitania brata.
Mimo dużego opanowania właściwego Indianom, Niedźwiedzie Oko ze zdumienia stracił na chwilę mowę. Ale nie trwało to długo. Wziął się w garść i ruszył za bratem.
— Arku Shosh–in–lit! Gutesnonselkhi franocs! — zawołał donośnym głosem. Słowa te znaczą w języku Apaczów: Oto Niedźwiedzie Serce! Śmierć Francuzom!
— Czerwoni spojrzeli w stronę wodzów. Niedźwiedzie Serce i Niedźwiedzie Oko pędzili w szalonym tempie prosto na czworobok.
— Arku Shosh–in–lit! Tasta francos! Oto Niedźwiedzie Serce! Śmierć Francuzom! — zagrzmiało z piersi Indian.
Przystąpili do kolejnego ataku, korzystając z chwili, w której Francuzi, dawszy salwę, nabijali karabiny. Żołnierzy ogarnął paniczny lęk.
— Walczcie kolbami! — rozkazał ich dowódca.
Chwycili karabiny za lufy. W tejże chwili zbliżyli się wodzowie. Niedźwiedzie Serce spiął konia ostrogami i ruszył prosto na czworobok, Niedźwiedzie Oko podążył za nim. Tratując wszystko dokoła, waląc tomahawkiem na odlew, siali śmierć i zniszczenie. Przez powstałe luki zaczęli się wdzierać Apacze. Czworobok został przerwany.
Niedźwiedzie Serce utorował drogę wojownikom. Przebiwszy się wraz z bratem przez przerwany czworobok, szykował się do rozbicia drugiego. Ujrzał teraz konie Francuzów. Stały na uboczu, pilnowało ich kilku mężczyzn. Wskazując ręką na wierzchowce, zawołał do brata:
— Inese francos shli, sesteh nagoya! — (Zabrać konie Francuzom, pozabijać warty!).
Brat natychmiast spełnił rozkaz. Zabrawszy kilku Apaczów, ruszył ku koniom. Francuzi stracili możliwość ucieczki. Tymczasem biali strzelcy celnymi kulami przerzedzali ich szeregi. Gdy Niedźwiedzie Serce dotarł do następnego czworoboku, Francuzi byli już zdziesiątkowani, tak że bez większych przeszkód wjechał między nich. Rozpierzchli się w popłochu.
Apaczów ogarnął entuzjazm na widok wodza, który zaginął przed laty. Ich brawurowy atak był nie do odparcia. Musieli przecież uczcić powrót wielkiego wodza, zdobywając wszystkie skalpy nieprzyjaciół. Ścinali Francuzów jak źdźbła trawy, dopadali uciekających i kładli ich trupem. Zdawało się, że ani jeden nie ujdzie żywy. A jednak…
Gdy Francuzi utworzyli przed walką półkole, oba jego skrzydła dotykały brzegów rzeki; prawe rozwinęło się powyżej obwarowań, lewe poniżej. Ponieważ skała wznosiła się ponad obwarowaniem bardzo stromo, niepodobieństwem niemal było atakować fort od strony prawego skrzydła. Natomiast tam, gdzie znajdowało się lewe, płynęła spokojnie woda, a na dnie leżały duże bloki kamienne. Można było przejść po nich bez trudu i wdrapać się na skałę, na której wznosił się fort, ponieważ nie była tutaj tak stroma jak po przeciwległej stronie.
Na końcu lewego skrzydła stał sierżant, który bardzo chciał się czymś wyróżnić. Gdy Apacze rozpoczęli atak, zorientował się szybko w sytuacji.
— Za mną! — rozkazał swoim ludziom. — Chcą nas otoczyć i pozabijać. Ale znam wyjście.
— Jakie? — zapytał jeden z żołnierzy.
— Nieprzyjaciel otrzyma pomoc, więc ruszy z wycieczką. A my tymczasem dotrzemy do ostrokołu od strony wody i otworzymy bramę.
— Masz rację. Idziemy!
Dziesięciu mężczyzn ruszyło pod dowództwem sierżanta. Weszli do wody i przeskakując z kamienia na kamień, dotarli do podnóża skały, na której wznosił się fort.
Rosły tutaj drzewa i krzewy. Na górze stal z polecenia Sternaua wartownik. Nietęga była to głowa. Zamiast wysunąć się jak najbliżej brzegu i obserwować uważnie okolicę, ustawił się w takim miejscu, że drzewa zasłaniały mu widok. Dlatego też nie zauważył Francuzów.
Sierżant i jego żołnierze zaczęli wdrapywać się na górę. Gdy dotarli do drzew, jeden z żołnierzy zapytał szeptem:
— Czy widzi pan, sierżancie, tam na górze człowieka?
Sierżant spojrzał we wskazanym kierunku i również szeptem odpowiedział:
— Tak. To z pewnością wartownik, bo ma karabin.
— Czy mam go zastrzelić?
— Nie. Musimy zachować ciszę. Strzał zwróciłby uwagę. Zakłuj go.
Żołnierz ostrożnie zaczął się skradać od drzewa do drzewa, aż zbliżył się na kilka kroków do wartownika. Wtedy wyciągnął sztylet i skoczył. Wartownik jęknął tylko i padł nieżywy.
— Naprzód! — rozkazał sierżant.
W parę sekund dotarli do ostrokołu. Sierżant obejrzał go dokładnie.
— Tu nie przejdziemy. Za wysoko. Chodźmy dalej!
Zaczęli się skradać wzdłuż ogrodzenia. Dopiero po wschodniej stronie znaleźli otwór, przebity po to, by obrońcy mogli swobodnie wchodzić do warowni.
Niebawem znaleźli się w forcie. Dziwili się wielce, że nie spotykają żywej duszy. A przecież uzbrojeni mieszkańcy stali na murach, kobiety zaś i dzieci nie miały odwagi wyjść z mieszkań.
— Fort jest nasz! — rzekł sierżant z przechwałką w głosie. — Słyszycie ryki na dole? Jak przewidziałem, nastąpił wypad. Teraz możemy naszym otworzyć bramę.
— Czy naprawdę sądzisz, że będą musieli się wycofać?
— Kto wie? Było tylu Indian.
— Indian? Francuzi nie uciekają przed czerwonoskórymi!
— A czy musimy otworzyć bramę? — dopytywał się drugi. — Wejdą wszyscy i porozdzielają łupy między sobą.
— Masz rację — przyznał sierżant. — Musimy naprzód pozabierać to i owo. Żeby mi się tylko nikt potem nie wygadał.
— Do kogo pijesz?
— Nie wszyscy przecież umieją milczeć.
— Nikt z nas się nie zdradzi. Przynajmniej ja…
— I ja nie, i ja nie! — krzyknęli chórem pozostali.
— W takim razie zaryzykuję. Nie możemy się jednak rozdzielać. Niewielu nas i nie wiemy dokładnie, ilu wrogów znajduje się jeszcze w forcie.
— Najlepiej zacznijmy chodzić od domu do domu.
— To zabierze zbyt wiele czasu. Wyszukajmy po prostu najbogatszy dom.
— Ale jak go poznać?
— W knajpach i sklepach bywa zwykle najwięcej gotówki.
— To prawda! Tylko czy w forcie jest w ogóle jakiś sklep?
— Niemożliwe, żeby nie było.
— Słyszałem, że Hiszpanie nazywają taki dom, który jest równocześnie gospodą i sklepem, „venta”.
— Szukajmy więc napisu „venta”.
Żołnierz miał rację. Nad dzwiami gospody seniora Pirnera widniał napis: VENTA. Ponieważ dom był wysoki, piętrowy, można było ze strychu obserwować pole bitwy. Dlatego też udał się tam hrabia Fernando wraz z Emmą, Karią i Rezedillą. Pirnero siedział na dole, jak zwykle przy oknie, i patrzył na ulicę, zatykając sobie uszy palcami. Każdy strzał działał na niego jak uderzenie pioruna. Po pewnym czasie znudziła mu się samotność. Już miał zawołać Rezedillę, gdy do izby wszedł stary vaquero Anselmo. Zakurzony, głodny i spragniony chciał przejść do kuchni, ale Pirnero zatrzymał go.
— Zostań, senior, tutaj — poprosił. — Przybywa pan z pola walki?
— Z pola walki? Przecież to tylko potyczka, jedynie przygrywka do tego, co się kiedyś rozegra.
— Gdybyż udało się Juarezowi wypędzić z kraju Francuzów i ich stronników i oby biedni Meksykanie odzyskali nareszcie upragniony spokój!
— Kochany Pirnero, nawet po przepędzeniu wroga nie prędko nastąpi spokój. Przypomnij sobie, senior, niedawną przeszłość. Gdy przed ośmiu laty Juarez został prezydentem, spodziewaliśmy się wszyscy, że nadejdą dni pokoju, prawda? I cóż się stało?
Przeciwnicy Juareza wystawili kontrkandydata Zuolagę, ten zaś został obalony przez zdrajcę Miramona. Dopiero w 1861 roku Juarezowi udało się wejść do stolicy. Pirnero aż otworzył usta ze zdumienia.
— Skąd tak dobrze orientuje się pan w polityce?! — zawołał. Anselmo uśmiechnął się zadowolony.
— Don Pedro Arbellez często opowiada o tym wszystkim. Jest wielkim przyjacielem Juareza.
— W takim razie wiadomo również panu, że Juarez nie ponosi żadnej winy za tę nieszczęsną wojnę.
— Oczywiście, że nie. Prośba Juareza o sprolongowanie zagranicznych długów Meksyku na dwa lata posłużyła przecież Napoleonowi III za pretekst do zaspokojenia własnej ambicji i rozszerzenia swej władzy. Natomiast cesarz Maksymilian jest tylko marionetką w rękach Francuzów.
— Pomyśleć tylko — westchnął Pirnero — ile okropnych rzeczy przeżyliśmy w ostatnich latach: rozgromienie Juareza, wygnanie prezydenta na daleką Północ, wjazd do Meksyku biednego Maksymiliana… Chwilami tracę wiarę, że jest sprawiedliwość na tym świecie.
— Sprawiedliwość musi zatriumfować! Głowa do góry, staruszku!
— Ale jak długo trzeba czekać na ten triumf?
— Nie zapominaj, człowieku, że jednak w ostatnich czasach sytuacja się nieco poprawiła. Stany Zjednoczone uporały się z wojną domową i opowiedziały się za Juarezem. Szkoda, że pan nie widział, jak ci amerykańscy strzelcy walczyli pod fortem za prezydenta.
— A co z bitwą?
— Wszystko idzie dobrze.
— Wrócił senior ze strzelbą, więc prawdopodobnie strzelał. Ilu pan zabił?
— Może sześciu, może siedmiu.
— To niewiele. Czy Francuzi jeszcze się bronią?
— Tak, ale przybyli Apacze.
— Do licha! W takim razie koniec z Francuzami!
— Apaczom towarzyszą strzelcy amerykańscy. Juarez osobiście dowodzi wojskiem.
— Juarez? Ach tak, Gerard mówił mi przecież, że prezydent zjawi się tutaj. Czy widział go już pan kiedyś?
— Tak, na naszej hacjendzie przed wielu laty. Przyjechał, aby przekazać Arbellezowi sąsiednią hacjendę Vandaqua.
— Nie widziałem prezydenta nigdy w życiu, mam jednak nadzieję, że po zwycięskiej walce zajrzy tutaj, aby wypić szklaneczkę julepu. Jestem… Ach, ach!
Drzwi gospody zostały nagle otwarte i wszedł francuski sierżant w otoczeniu dziesięciu uzbrojonych żołnierzy. Uderzył kolbą w ziemię i zapytał:
— Czy jest tu venta?
— Tak — wykrztusił gospodarz blady jak ściana, trzęsąc się ze strachu.
— Jak się nazywasz?
— Pirnero, Ale, mój panie, czy nieprzyjaciel jest w twierdzy?
— Widzisz przecież!
— Miałem wrażenie, że to my zwyciężamy. Francuz odrzekł z ironicznym uśmiechem:
— Wybraliście się z motyką na słońce! Kto przebywa w tym domu?
— Ja.
— Kto jeszcze?
— Ten senior.
— Kim jest?
— To vaquero.
— Niech odda nam strzelbę.
Anselmo zasępił się i mocniej ujął strzelbę. Nie rozumiał, jakim cudem Francuzi mogli się dostać do fortu. Najchętniej byłby się bronił, ale Pirnero podszedł do niego i zaczął błagać:
— Na miłość boską, nie rób, senior, głupstw! Wpakuje mnie pan w tarapaty, jeżeli zechce się opierać. — Następnie wyrwał mu strzelbę i oddał sierżantowi.
— Oto broń, senior! Niech ją pan weźmie na znak, że fort Guadalupe wita was z radością.
— Z radością?! Przyjęto nas kulami! Kto jest jeszcze w tym domu?
— Trzy młode seniority…
— Gdzie są?
— Na piętrze. Zapewne się zamknęły.
— Będą musiały otworzyć. Kto jeszcze?
— Hrabia de Rodriganda.
— Hrabia? Do licha! Czy jest bogaty?
— Bardzo.
— Zobaczymy… Zwiążcie tego vaquera!
Żołnierze wyjęli sznury i zbliżyli się do Anselma. Ten zerwał się z krzesła i wyciągnął nóż.
— Nie dam się związać! — krzyknął groźnie.
— Na Madonnę! Co pan wyrabia? — zawołał Pirnero. — Jeden przeciw dziesięciu?
Anselmo oprzytomniał. Wyciągnął ręce i pozwolił się związać.
— A teraz związać gospodarza! — rozkazał sierżant.
— Mnie także? — wykrztusił Pirnero przerażony. — Ależ, senior, jestem najwierniejszym poddanym najjaśniejszego pana, cesarza Francji.
— Jeżeli tak jest istotnie, będziesz nam posłuszny — zaśmiał się jeden z żołnierzy. — Dawaj łapy!
— Proszę. Lecz podkreślam raz jeszcze, że nie jestem wrogiem Francuzów. Ja nie jestem Meksykaninem, pochodzę z Pirny.
— Gdzie to jest?
— W Saksonii.
— W Saksonii? A więc w Niemczech? Niech cię diabli wezmą! Żywo, dawaj ręce!
— Teraz zaprowadź nas do pozostałych — rozkazał sierżant. Zostawił przy Anselmie dwóch żołnierzy, a sam z resztą ludzi poszedł za Pirnerem na górę.
Czarny Gerard leżał pod drzewem, obok którego walczył tak zaciekle. Zwaliło go z nóg mocne pchnięcie bagnetem, dopełniając ogromu ran odniesionych już wcześniej. Był pewien, że wyzionie ducha. Nie chciał jednak umierać tutaj. Zaczął się czołgać ku bramie. Znalazłszy się przy niej, ponownie padł z wyczerpania. Bardzo pragnął dowlec się do venty, aby umrzeć w pobliżu ukochanej. Nie ruszał się jednak z miejsca, bo siły go opuściły. Krew broczyła z ran, ale nie tamował jej. Zamknął oczy. Nagle usłyszał okrzyk triumfu. Ostatkiem woli uniósł się na łokciu i rozejrzał dokoła.
Juarez wraz ze sztabem był jeszcze ciągle na polu bitwy. Trupy leżały pokotem. Kilku Indian pilnowało zdobytych na Francuzach koni. Inni uganiali się po pobojowisku i dobijali rannych.
Gerard znowu pomyślał o Rezedilli. Jakże chciał zobaczyć ją jeszcze raz! Dokonując nadludzkiego wysiłku, podniósł się z ziemi. Chwiejąc się i słaniając, dowlókł się do ostrokołu. Chwilę odpoczął i poczuł się lepiej. Szedł z początku wolno, potem coraz szybciej i pewniej. Przedostawszy się przez otwór w ostrokole, znowu odpoczął.
— Rezedillo, o Rezedillo! — zajęczał. Imię to podziałało jak cudowny balsam. Zacisnąwszy rękę na ciężkiej strzelbie, powlókł się ostatnim wysiłkiem woli w kierunku venty. Drzwi gospody były zamknięte. Zajrzał przez okno i zobaczył francuskich żołnierzy pilnujących jakiegoś człowieka. Szybko nabił strzelbę i rewolwer. Uderzeniem kolby strzaskał szybę i wskoczył do izby.
— Stać! — zawołał jeden z żołnierzy mierząc do niego z karabinu.
— Smarkaczu! — krzyknął Gerard i roztrzaskał mu głowę kolbą. Po chwili ten sam los spotkał jego kolegę.
— Niech mnie pan uwolni, senior — prosił Anselmo.
— Później!
Wybiegł na korytarz. Zanim opuszczą go siły, musi uratować ukochaną! Zaczął się wspinać po schodach.
Gdy sierżant wraz z Pirnerem i ośmioma żołnierzami wchodził na piętro, hrabia Rodriganda, obserwujący przez okno przebieg walki, mówił właśnie do kobiet:
— Francuzi zostaną zaraz wybici do nogi.
— Oho! Tak źle jeszcze nie jest — usłyszeli czyjś głos. Wszyscy czworo odwrócili się i zobaczyli sierżanta, jego ludzi oraz związanego Pirnera.
— Ojcze, mój ojcze! — Rezedilla rzuciła się do Pirnera.
— Odstąpić! — krzyknął sierżant. — To nie teatr! Hrabia podszedł do Francuza.
— Czego pan chce? — zapytał.
— Nie pańska to rzecz zadawać mi pytania! Kim pan jest?
— Jestem hrabia Fernando de Rodriganda.
— A, to pan. Od tej pory proszę się uważać za mojego jeńca!
— To jakaś pomyłka! Nie należę do wrogów Francuzów.
— Później to wyjaśnimy. Związać go!
— Mnie wiązać? — powtórzył don Fernando z oburzeniem. — Kto wam dał taki rozkaz?
— Co to pana obchodzi?
Mimo oporu skrępowano hrabiemu ręce.
— Teraz kolej na kobiety!
— Ale dlaczego? — zawołała Rezedilla. — Nie zrobiłyśmy przecież nic złego.
— Poddajcie się — błagał Pirnero. — Prośby na nic się nie zdadzą. Rezedilla i Emma pozwoliły się związać. Gdy jeden z żołnierzy podszedł ze sznurem do Karii, siostra Bawolego Czoła błyskawicznie chwyciła jego bagnet i wyrwała z pochwy.
— Ani mi się waż! — krzyknęła, mierząc nim we Francuza.
— Co to za wściekła Indianka! — zawołał sierżant. — Powalić ją na ziemię!
Żołnierz chciał chwycić Karię, ale ona nagłym ruchem wbiła mu bagnet w piersi aż po rękojeść. W tej samej chwili towarzysz zabitego zdzielił ją kolbą tak mocno, że upadła na podłogę.
— Zapłacisz mi za to, diablico! — wrzasnął sierżant, po czym zwrócił się do hrabiego: — Słyszałem, że jest pan bogaty, hrabio. Za dobry okup uwolnię seniora.
— Ile żądasz?
— Ile ma pan przy sobie pieniędzy?
— Słyszał pan przecie moje pytanie, sierżancie. Odpowiedz więc na nie.
— Oho! To brzmi tak, jak gdyby senior miał tutaj coś do rozkazywania. Gdzie leży pańska posiadłość?
— Nieopodal stolicy.
— Ale ma pan chyba przy sobie gotówkę?
— Wystarczy jej na wykup z rąk zbója.
— Niech pan uważa na to, co mówi! Jestem żołnierzem armii francuskiej! Jeżeli sądzi senior, że pieniądze wystarczą na okup, musi to być suma niemała. Gdzie ona jest?
Don Fernando milczał.
— Zmuszę pana do odpowiedzi! Połóżcie go na podłodze i bijcie tak długo, dopóki nie zacznie mówić!
Żołnierze chwycili hrabiego za ramiona.
— Sierżancie — powiedział jeden z nich — wpadłem na lepszy pomysł. Czy nie warto by najpierw wychłostać kobiety? To prędzej rozwiąże język hrabiemu.
— Znakomicie! Wychłostać jedną po drugiej. Zacznijcie od tej! — wskazał Rezedillę.
— Senior, bądź człowiekiem! — błagał Pirnero.
— Brać ją!
Czterech żołnierzy zaczęło szarpać dziewczynę. Mimo iż ręce miała związane, broniła się z całych sił.
— Wstrzymajcie się! — krzyknął hrabia. — Powiem, gdzie są pieniądze.
— Patrzcie państwo, jak spokorniał — roześmiał się sierżant.
— Pieniądze pana nie interesują mnie teraz. Obiecałem moim ludziom małą rozrywkę i nie sprawię im zawodu. Wlepcie tej mademoiselle dziesięć batów! Taką samą porcję odmierzcie potem pozostałym!
— Ale będzie zabawa! — rechotali żołnierze. Ponownie zaczęli szamotać się z Rezedillą, chcąc ją przewrócić na podłogę.
— Diabelskie nasienie! — Hrabia, mimo że ręce miał skrępowane, rzucił się na żołnierzy. Sierżant uderzył go kolbą w głowę z taką siłą, że starzec padł nieprzytomny.
— Jazda! Wykonać polecenie! — rozkazał sierżant.
Powalili Rezedillę na podłogę. Krzyczała przerażona. Pirnero również jęczał boleśnie.
— Nareszcie! — ucieszył się jeden z żołnierzy.
— Tak, nareszcie — powtórzył ktoś basowym głosem. W tej samej niemal chwili padł strzał. Żołnierz, który przed chwilą triumfował, zwalił się z przestrzeloną głową.
— Co to jest? — krzyknął sierżant.
— To ja, Czarny Gerard!
Ledwie żywy, słaniając się na nogach, wypalił do żołnierzy, którzy trzymali Rezedillę. Zabiwszy dwóch, odrzucił strzelbę i chwycił za rewolwer. Ci, którzy stali dalej, zastygli w przerażeniu. Po chwili sierżant oprzytomniał i ryknął:
— Co tak stoicie? Zabić go!
Zamachnął się strzelbą, chcąc zwalić Gerarda z nóg, kolba jednak utkwiła w niskiej powale. Spojrzał w górę. W tym momencie potknął się o ciało jednego z żołnierzy i runął jak długi.
Gerard miał teraz większą swobodę ruchów. Jeszcze jednego Francuza pozbawił życia, lecz dwaj chwycili go wpół. Wyrwał się i strzelił, ale obie kule chybiły. Żołnierze wyrwali mu z rąk rewolwer.
Gerardowi udało się wprawdzie resztkami siły wyciągnąć nóż zza pasa, ale w tym momencie sierżant podniósł się i zaczął mierzyć do niego ze strzelby, wołając do swoich ludzi:
— Odsuńcie się, żebym was nie postrzelił!
Usłuchali. Położył palec na cynglu. Wtedy Rezedilla podbiegła do niego od tyłu i skrępowanymi rękami podbiła lufę. Padł wprawdzie strzał, ale niecelny.
— Do kaduka! Zabierzcie tę babę!
Dziewczyna chwyciła nabitą strzelbę któregoś z zabitych żołnierzy. Nie mogła jednak zrobić z niej użytku, bo jeden z Francuzów rzucił się na nią i zawlókł do kąta. Gerard jeszcze raz usiłował się podnieść, ale nie dał już rady.
— Gerardzie, drogi mój Gerardzie! — krzyczała Rezedilla, na próżno starając się oswobodzić z rąk żołdaka.
— Żegnaj Rezedillo! — szepnął ledwie dosłyszalnym głosem. Lufa karabinu skierowana była prosto w jego głowę. Zamknął oczy.
Gdy wódz Miksteków Bawole Czoło uznał, że na polu walki nie jest już potrzebny, zarzucił strzelbę na ramię i wdrapał się na skałę. Przez otwór w ostrokole dostał się do fortu i wkrótce dotarł do venty. Ponieważ drzwi były zamknięte, wszedł przez stłuczone okno. Ujrzał w gospodzie Francuzów, których Gerard powalił ciężką kolbą. Związany Anselmo błagał o uwolnienie z więzów. Indianin rozluźniał je właśnie, gdy na górze rozległ się huk wystrzału. Chwycił dubeltówkę i szybko wbiegł na schody. Wpadł do izby w chwili, gdy sierżant ponownie celował w Czarnego Gerarda.
— Psie! — zawołał Indianin i rąbnął sierżanta kolbą w ramię.
Kolejnymi ciosami uśmiercił dwóch pozostałych jeszcze przy życiu żołnierzy i podszedł do leżącej na podłodze Karii. Była nieprzytomna. Na czole miała krwawy siniak.
— To dzieło białych? — zapytał ponurym głosem.
— Broniła się, zakłuła żołnierza bagnetem — powiedziała Rezedilla.
— Jest przecież córką walecznych Miksteków! Bawole Czoło pomści ją srogo. Kto przewodzi tym psom?
— Ten tam — wskazała na sierżanta, który wił się w bólach.
— Czego chcieli od was?
— Hrabiemu zabrać pieniądze, a nas, kobiety, wychłostać. Ja miałam iść na pierwszy ogień, bo Karia była nieprzytomna, a seniorita Emma zemdlała.
Na twarzy Bawolego Czoła pojawił się okrutny grymas.
— Zwyczajna śmierć byłaby dla niego zbyt małą karą — powiedział. — Będzie przeklinał dzień, w którym się urodził.
Podszedł do sierżanta, przygniótł go kolanem i wyciągnął nóż.
— Na Boga, co chcesz ze mną zrobić? — wyjęczał Francuz.
— Nie jesteś człowiekiem, tylko zwierzęciem — odparł wódz. — Uderzyłeś córkę Miksteków. Oskalpuję cię żywcem.
— Wielkie nieba! Rób wszystko, tylko nie to!
— Nie wzywaj Boga nadaremnie!
— Zabij mnie, zabij! Litości!
— Sam nie miałeś litości. Dlatego nie będę ciął szybko, ale wolno, bardzo wolno.
— Litości, błagam, litości!
— Jesteś tchórzem. Nic nie pomogą twoje błagania. Chwycił Francuza za włosy lewą ręką i przyłożył nóż do jego czoła, przycisnąwszy mu jednocześnie piersi kolanem tak, że leżał jak przygwożdżony. Kiedy ostrze przecięło skórę, krzyknął przeraźliwie. Rezedilla krzyknęła również. Pirnero zaniemówił z przerażenia i w milczeniu przyglądał się straszliwej scenie.
— Przestań, senior, proszę — szepnęła Rezedilla.
— Zasługuje na surowszą karę — odparł chłodno Indianin. — Bawole Czoło nie jest katem, ale córka Miksteków musi zostać pomszczona.
Skalpowany wył nieludzko. Rezedilla zakryła twarz rękami, a po chwili zemdlała.
— Nie krzycz, psie przeklęty — mówił Miksteka do swojej ofiary. — To jeszcze żaden ból. Prawdziwy poczujesz dopiero teraz, bo zaczynam ściągać skórę.
Powoli przystąpił do operacji.
Wrzasków sierżanta nie sposób opisać. Nogami, których Indianin mu nie związał, kopał ścianę i podłogę. Wkrótce Bawole Czoło miał tego dość.
— Jesteś wielkim tchórzem, niewytrzymałym na ból — mruknął i wbił mu nóż prosto w serce.
Już od pewnego czasu Pirnero siedział na podłodze z zamkniętymi oczami. Miksteka podszedł do niego, położył mu rękę na ramieniu i powiedział:
— Mój biały brat może otworzyć powieki, wszystko już minęło. Zaraz oswobodzę z więzów i jego, i kobiety.
W tym momencie na schodach rozległy się szybkie kroki. Do izby wszedł Sternau, Piorunowy Grot i Mariano.
— To plon Bawolego Czoła? — zapytał doktor, wskazując na ciała żołnierzy.
— Nie tylko. Był tu przede mną Czarny Gerard — wyjaśnił wódz. Piorunowy Grot spostrzegłszy Emmę leżącą na ziemi, podbiegł do niej wołając:
— Na miłość boską, nie żyje?!
Sternau ukląkł obok dziewczyny i zbadał ją pobieżnie.
— Uspokój się. To tylko omdlenie.
— A córka Miksteków? — zapytał Bawole Czoło. Doktor zbadał z kolei Karię.
— Żyje, ale to poważna sprawa. Cios był bardzo silny. Czas pokaże.
— Jeżeli umrze, Bawole Czoło położy na jej grobie sto francuskich skalpów.
— Senior, a co z moim dzieckiem? Sprawdź, proszę — zwrócił się do Sternaua Pirnero. Doktor podszedł do Rezedilli. Po chwili oznajmił:
— Również zemdlała.
Następnie pochylił się nad hrabią i lekko dotknął jego policzka. Don Fernando westchnął głęboko: wracał do przytomności. Wtedy Sternau zbliżył się do Gerarda.
— Na Boga, jeszcze nigdy w życiu nie widziałem tylu ran na ciele jednego człowieka. Muszę mu jak najszybciej zrobić opatrunek, aby zapobiec dalszemu upływowi krwi. Weźcie go na ręce, przyjaciele i zanieście na łóżko.
— Czy wyliże się z tego? — spytał Mariano.
— Zobaczymy. Teraz nic jeszcze nie mogę powiedzieć.
Bitwa była skończona, mogli więc zająć się rannymi i zemdlonymi. Zabici w gospodzie francuscy żołnierze zostali złożeni we wspólnym grobie razem z tymi, którzy ponieśli śmierć w walce
Kiedy padł ostatni Francuz, Niedźwiedzie Oko pojechał konno wzdłuż lewego brzegu rzeki i zatrzymał się na cyplu, na którym gdzieniegdzie rosły drzewa. Zsiadł z konia i puścił go wolno, a sam stanął na brzegu i patrzył na rzekę. Nagle usłyszał za sobą szelest. Choć nie oglądał się, wiedział, że to przyjechał brat. Wodzowie Apaczów nie zwykli okazywać osobom postronnym swoich uczuć, dlatego też bracia nie mogli przywitać się serdecznie w obecności innych ludzi. Niedźwiedzie Oko przybył więc do tego ustronia, a Niedźwiedzie Serce podążył w ślad za nim. Młodszy brat nie wiedział, jak zachowa się starszy. Od paru lat był wodzem swego plemienia, tradycja jednak wymagała, by odstąpił tę godność starszemu. Czy Niedźwiedzie Serce zażąda tego? Czy przy powitaniu wystąpi w roli brata, czy wodza?
Gdy tak stał i rozmyślał, Niedźwiedzie Serce podszedł do niego, zarzucił mu ręce na szyję i rzekł głosem pełnym tkliwości:
— Shi tishe! — (Mój bracie!).
— Shi tishe! — zawołał Niedźwiedzie Oko, odwzajemniając uścisk. Radość jego była wielka. Wiedział już, że nie musi zrzec się swej godności. Gdyby Niedźwiedzie Serce chciał tego, zwróciłby się do niego „shi nta–ya”, co jest zwrotem świadczącym o szacunku, nie zaś o miłości.
Przez dłuższą chwilę stali w milczeniu, trzymając się w ramionach. Potem Niedźwiedzie Serce wyciągnął tomahawk zza pasa brata i wręczył mu swój własny.
— Zamienimy nasze tomahawki. Odtąd mój topór jest twoim, twój zaś moim. Niech to będzie oznaką zgody, która między nami panuje.
Starszy brat usiadł. Młodszy uczynił to samo. Niedźwiedzie Serce znów go objął, po czym odsunął od siebie na długość ramienia i powiedział:
— Nosisz barwy wodza.
— Ty również — Niedźwiedzie Oko odgadł zamiary brata.
— Barwy wojownika zakrywają twą twarz.
— To prawda, nie widać jej.
— W dole płynie rzeka.
— Woda zmywa farbę.
— Czy chcesz mi pokazać swą twarz?
— A ty swoją?
Jednocześnie poderwali się z ziemi. Już stali po kostki w wodzie i szybko zmywali niebieską, czerwoną i czarną farbę pokrywającą ich twarze. Potem wrócili na brzeg i zaczęli się sobie przyglądać. Byli do siebie bardzo podobni.
— Twarz twoja jest piękna — rzekł Niedźwiedzie Serce.
— Ty masz oblicze wielkiego wodza.
— Nie jestem wodzem, tylko twoim bratem.
Znów się uściskali. Nie ukrywali już swego szczęścia. Zachowywali się jak dzieci, które idą za głosem serca.
— Nie widziałem cię przez osiemnaście zim — powiedział Niedźwiedzie Oko.
— Byłeś dzieckiem, gdy was opuszczałem.
— Ty zaś wielkim wodzem. Dlaczego nie wracałeś?
— Opowiem ci to później. Gdy odchodziłem z plemienia, ojciec nasz jeszcze żył.
— Nie ma go już wśród żywych.
— Jaką śmierć poniósł?
— Zginął w walce, zabiwszy przedtem jedenastu Komanczów.
— Odszedł więc do Wiecznych Ostępów, gdzie usługiwać mu będą dusze Komanczów. Czuwałeś przy nim, gdy dusza jego opuszczała ciało?
— Umarł z głową na moich kolanach. Ostatnim słowem, jakie wymówił, było twoje imię.
Niedźwiedzie Serce milczał przez chwilę, głęboko wzruszony.
— Czy wystawiłeś mu grobowiec? — zapytał po chwili.
— Tak. Siedzi na swoim koniu, obwieszony wszystkimi skalpami i trzyma w ręku broń.
— Odwiedzę grobowiec, pomodlę się do Wielkiego Manitou. Wraz z jego śmiercią dzielni Apacze stracili wielkiego wodza i dobrego ojca.
— Prosili mnie, abym został jego następcą.
— I zostałeś nim.
— Nie od razu, byłeś przecież starszy i godniejszy ode mnie. Członkowie naszego plemienia żyli przez pięć wiosen i pięć zim bez wodza. Ponieważ nie wracałeś, nie mogłem dłużej zwlekać, choć nie zaniechałem poszukiwań.
— Nie traciłeś nadziei, że mnie znajdziesz?
— Szedłem za twoim śladem, dopóki go nie zgubiłem. Dowiedziałem się, że widziano cię po raz ostatni w Guaymas.
— Tak było. Szczegółów dowiesz się później.
— Od dzisiaj ty będziesz wodzem.
— Nie.
— Jesteś starszy wiekiem.
— Ty jesteś mężny jak ja.
— Ale ustępuję ci rozumem i doświadczeniem.
— Tak tylko ci się zdaje, mój bracie. Teraz czeka mnie zadanie, wymagające wiele czasu. Muszę towarzyszyć przyjaciołom i walczyć u ich boku. Gdy wrócę, znajdę dla siebie szczep, który zechce dać mi pióro wodza.
— Nie tylko jesteś waleczny i mądry, lecz masz serce dobrego brata. Za dobrodziejstwa, jakie mi wyświadczasz, życie moje należeć będzie do ciebie.
Objęli się znowu.
Po długim milczeniu pierwszy odezwał się Niedźwiedzie Serce:
— Gdy odchodziłem, żyła matka. Była najlepszą matką, jak daleko sięgają wsie i ostępy czerwonoskórych.
— Mówisz prawdę. Znam wiele matek, lecz żadna nie jest podobna do niej.
— Czy i ona wróciła do Wielkiego Ducha?
— Nie, jeszcze żyje.
Niedźwiedzie Serce wyciągnął ramiona ku zachodowi i zawołał:
— Matko, o, matko! Dzięki ci, dobry, łaskawy Manitu, żeś zachował przy życiu tę, która mnie na świat wydała! Gdym od niej odchodził, liczyła pięć razy po dziesięć zim.
— Teraz liczy sześć razy po dziesięć zim i jeszcze osiem.
— A jak wygląda?
— Ciało jej jest krzepkie, dusza jasna, lecz oczy ciemne.
— Nie widzi?
— Nie widzi już blasku słońca.
— O, Manitou! Oślepła?! Od kiedy?
— Od dwóch zim i jednego lata.
— Kto winien, że utraciła światło oczu?
— Zły duch dotknął ją swym oddechem i położył na oczy zasłonę.
— Co powiada czarownik?
— Dawał jej wiele lekarstw. Kazał pić zioła i gorzkie napoje, które sam przyrządzał, do oczu przykładał różne liście i korzenie, ale zły duch nie chciał ustąpić.
— Mam białego przyjaciela, który zna moc leków i jest wielkim czarodziejem.
— Blada twarz? Zły duch nie ustępuje przez żadną bladą twarzą!
— Uff! Ale ta blada twarz jest przynajmniej tyle warta, co czterech czarowników.
Niedźwiedzie Oko spojrzał na brata ze zdumieniem:
— Czy brat mój żartuje?
— O, nie! Ta blada twarz już niejednemu ślepemu pozwoliła ujrzeć słońce.
— Jak się nazywa ten człowiek?
— Sternau.
— Nie słyszałem tego nazwiska. To na pewno jedna z tych wielu bladych twarzy podobnych do siebie jak źdźbła trawy na sawannie.
— Czy znasz imię Matava–se?
— Władca Skał? Kto by nie znał? Był wielkim myśliwym w górach i sawannie.
— Władcę Skał nazywają w jego ojczyźnie Sternauem. Razem odeszliśmy i razem wróciliśmy.
— Uff! Władca Skał jest twoim przyjacielem?!
— Tak.
— Gdzie przebywa?
— Tutaj. Był komendantem fortu i odparł atak Francuzów.
— Kiedy przybył do fortu?
— Dziś o świcie.
— Czy ma wielu wojowników?
— Nie, ale wszyscy są bardzo dzielni i sławni.
— Jak się nazywają? Niedźwiedzie Serce uśmiechnął się.
— A więc: Shosh–in–lit.
— Shosh–in–lit? Ty, Niedźwiedzie Serce?
— Spędziłem z nim osiemnaście zim na wyspie otoczonej wielką wodą. O wszystkim później opowiem. Oprócz mnie towarzyszą mu Piorunowy Grot i Bawole Czoło.
— To także sławni wojownicy.
— Poznasz jeszcze innych. Sternau odczynia wszystkie choroby. Małym nożykiem robi w ślepym oku dziurkę, aby światło dzienne mogło się przez nią przedostać.
Niedźwiedzie Oko wyciągnął przed siebie ręce i rzekł:
— Brat powinien mówić bratu prawdę.
— Mówię ją bratu.
— W takim razie poproszę Władcę Skał, aby pojechał do wigwamu Apaczów i wrócił naszej matce światło słońca.
— Chodźmy zaraz do niego!
— Chodźmy! Niechaj matka ucieszy się nie tylko dlatego, że Niedźwiedzie Serce wrócił, lecz i dlatego, ze przyprowadził człowieka, który uleczy jej ślepotę.
Niedźwiedzie Serce był tak szczęśliwy, że już wkrótce ujrzy matkę, iż wsiadł na konia zapomniawszy o najważniejszym. Niedźwiedzie Oko przypomniał mu:
— Umyliśmy się przecież.
— Uff!
Niedźwiedzie Serce sięgnął po czaprak, by wyjąć farby i pędzel, który każdy Indianin ma podczas wojny w pogotowiu. Niedźwiedzie Oko wyciągnął również swoje. Stanąwszy w cieniu drzew, niezwykle do siebie podobni, uzbrojeni od stóp do głów, zaczęli starannie malować swe twarze, wzajemnie sobie pomagając.
Gdy wrócili do fortu, poważni, milczący, nikt nie przypuściłby, iż niedawno rozegrała się między nimi nad brzegiem Rio Grande scena tak serdeczna i wzruszająca. Dowiedziawszy się, że prezydent Juarez jest na polu niedawnej bitwy, pojechali tam. Apacze krzątali się na pobojowisku, znosząc ciała swych zmarłych w jedno miejsce. Niedługo miały się tu odbyć wieczorne modły żałobne. Większość Francuzów została już pochowana.
Juarez, ujrzawszy obu wodzów, zatrzymał konia i wskazał na zbroczoną krwią ziemię.
— Tomahawk Apaczów miał bogate żniwo — powiedział.
— Howgh! — potwierdził Niedźwiedzie Oko.
— Moi czerwoni bracia są dzielnymi wojownikami. Do kogo należą te dwa stosy zwłok obok skały?
Podczas nieobecności wodzów tam właśnie złożono zabitych żołnierzy francuskich. Niedźwiedzie Oko odparł poważnie:
— Należą do Niedźwiedziego Serca i Niedźwiedziego Oka. Oni położyli tych wrogów trupem, oni ich oskalpowali i opatrzyli swoimi znakami.
Indianie w rozmowie z obcymi zawsze mówią o sobie w trzeciej osobie. Tak też było i teraz.
Prezydent uważnie przyjrzał się Niedźwiedziemu Sercu.
— Wodzu Apaczów — zwrócił się do Niedźwiedziego Oka — wymieniłeś imię Shosh–in–lit. Czy dobrze słyszałem?
— Tak.
— Słyszałem, że zaginął.
— To prawda, ale dzisiaj powrócił.
Prezydent zamyślił się nad czymś głęboko. Po chwili odezwał się:
— Teraz wiem, przypominam sobie. Czy brat mój, Niedźwiedzie Serce, zna hacjendę del Erina?
— Zna ją — odpowiedział zapytany.
— Właściciel hacjendy odwiedził mnie kiedyś, gdy byłem jeszcze najwyższym sędzią, i opowiadał o jakichś zaginionych ludziach, wśród których był i Niedźwiedzie Serce.
Raptem zmienił temat. Jako Indianin wiedział, że jego ziomkowie nie lubią, kiedy się ich wypytuje.
— Czy możesz wyznać mi, wodzu — spojrzał na Niedźwiedzie Oko — czy Apacze zdobyli dziś dużo skalpów i łupów?
— Niedźwiedzie Oko darował łupy wojownikom, więc nie wie, czy są wielkie.
— W każdym razie około trzystu strzelb zdobyto, prawda?
Wódz potwierdził skinieniem głowy.
— I tyleż koni z amunicją?
— Tak.
— Czy brat mój chce ten łup sprzedać? Niedźwiedzie Oko zaprzeczył ruchem głowy.
— Wojownicy Apaczów potrzebują strzelb, ołowiu i patronów.
— W takim razie, czy możesz mi sprzedać konie?
— Należą do wojowników. Trzeba ich zapytać o to.
— Muszę pojechać do Chihuahua. Czy brat mój Niedźwiedzie Oko będzie mi towarzyszył?
— Tak, dał przecież słowo.
— Przepędzimy stamtąd Francuzów. Przedtem jednak musimy odpocząć. Słyszałem, że w forcie jest venta. Zamieszkam w niej. Czy moi bracia mnie odprowadzą?
Bez słowa zbliżyli się na swych koniach do Juareza i ruszyli z nim do miasta. Wkrótce znaleźli się przed ventą. Panował tu wielki ruch. Indianie wciąż wchodzili i wychodzili ze sklepu: sprzedawali lub zamieniali łupy. Od gospody trzymali się jednak z daleka, ponieważ Niedźwiedzie Oko zakazał im picia alkoholu. Za to w szynku siedziała większość strzelców amerykańskich, racząc się julepem.
Pirnero dwoił się i troił. Pomagało mu kilku vaquerów. Rezedilla również nie mogła sobie pozwolić nawet na chwilę odpoczynku.
Kiedy Juarez i wodzowie zatrzymali się przed ventą, Pirnero wychodził właśnie ze sklepu do gospody. Zobaczywszy nowych gości, zatrzymał się, a Juarez zorientował się natychmiast, że ów stojący przed bramą człowiek to nie kto inny jak znany w okolicy oberżysta.
— Czy ty jesteś Pirnero? — zapytał.
— Tak — odparł.
— Czy zna mnie senior?
— Nie.
— Nazywam się Juarez.
— Senior Juarez, nasz prezydent?! Co za łaska spada na mój dom! Niech pan wejdzie, proszę, pokornie proszę, senior.
— Łaska, która spływa na wasz dom mało mnie obchodzi — uśmiechnął się Juarez. — Wolałbym, aby spłynęła na mnie. Czy znajdzie się dla mnie wolny pokój?
— Mam prawdziwy salon!
— Będę mógł dostać coś do zjedzenia i wyspać się?
— Równie dobrze jak w stolicy.
— Zaprowadź mnie więc do pokoju i zajmij się koniem. Zsiadł z konia, oddał go jednemu z vaquerów i wszedł z gospodarzem na górę. Obaj wodzowie zatrzymali się na dole.
— Pirnero zaprowadził Juareza do największego pokoju, który nazywał salonem. Gdy weszli, z kanapy podnieśli się hrabia i Mariano. Sternau krzątał się w głębi, koło wnęki, gdzie stało łóżko i ktoś na nim leżał.
— Oto pański pokój, senior.
— Ależ tu już ktoś mieszka! — obruszył się prezydent. W tym momencie wzrok jego przyciągnęła charakterystyczna postać hrabiego. — Nie do wiary! — zawołał. — Toż to hrabia Fernando de Rodriganda! Ale jak to możliwe!? Przecież ten człowiek umarł przed wielu laty i został pochowany. Co za podobieństwo!
Hrabia odezwał się na to:
— Nie myli się pan, senior Juarez. Jestem tym, o którym pan mówił przed chwilą.
— Nie może być! Przecież pan już od dawna nie żyje!
— Pochowano mnie, lecz nie umarłem.
— Nie rozumiem.
— Zaraz to panu wytłumaczę. Bogu niechaj będą dzięki, że pozwolił mi spotkać seniora. Proszę o godzinę rozmowy z panem. Sprawa jest niesłychanie ważna.
— Ile pan tylko zechce. To prawdziwa dla mnie niespodzianka. A kim są pozostali panowie?
Hrabia przedstawił mu Mariana i Sternaua. Usłyszawszy nazwisko doktora, Juarez, który odznaczał się fenomenalną pamięcią, ponownie się zdumiał:
— Sternau? Słyszałem już kiedyś to nazwisko. Jest pan lekarzem? Aha! Już wiem! Czy zna pan niejakiego Pedra Arbelleza?
— Właściciela hacjendy del Erina? Owszem, znam go. Kiedyś byłem u don Pedra i miałem zaszczyt spotkać tam pana.
— Zaczynam coś sobie przypominać. Ale przecież Arbellez mi mówił, że pan zaginął w tajemniczych okolicznościach z kilkoma innymi osobami.
— To prawda. Sprawa ta pozostaje w ścisłym związku ze sprawą hrabiego Rodrigandy. Porwano nas z tego samego powodu, dla którego chciano na zawsze usunąć hrabiego Fernanda.
— Coraz bardziej mnie to interesuje. Jestem do usług panów przez cały dzisiejszy wieczór.
— Czy rozkaże pan, abyśmy się przeprowadzili do innego pokoju?
— Nie, ja zajmę inny pokój. W warunkach polowych nikt nie może żądać wygód.
— Pozwoli senior, że zajmę się zakwaterowaniem pana i pańskich ludzi?
— Niech się pan o to nie kłopocze. To należy do obowiązków Czarnego Gerarda, któremu powierzyłem dowództwo fortu.
— Gerard mnie oddał dowództwo; objąłem je na usilne jego prośby. A teraz leży ciężko ranny.
— Gerard ranny?! Jak mi szkoda tego dzielnego człowieka! Mogę go zobaczyć?
— Właściwie nie powinienem na to pozwolić. Jest bardzo osłabiony, należy się spodziewać najgorszego.
— Nie będę go długo męczyć.
— Proszę więc za mną, senior.
Podeszli do łóżka stojącego we wnęce pokoju. Nad rannym czuwała Emma Arbellez.
Sternau zapytał ją półgłosem:
— Coś się zmieniło?
— Niestety, nie.
— Otworzył oczy?
Pokiwała przecząco głową.
— Nic nie mówił?
— Zrozumiałam jedno słowo, ale nie wiem, czy wolno pielęgniarce powtarzać to, co mówi chory.
— W stosunku do lekarza sekrety nie obowiązują. Powiem zresztą pani, jakie słowo wymienił: „Rezedilla”.
Spojrzała na niego ze zdziwieniem:
— Pan jest chyba wszechwiedzący!
— O, nie, tylko bardzo spostrzegawczy.
— Któż to jest ta Rezedilla? — zaciekawił się Juarez.
— To córka gospodarza.
— Ach tak! Kocha ją?
— Mocno i szczerze — odparł Sternau. — Niech pan popatrzy na niego, senior.
Potężny myśliwy, były garroteur, leżał jak martwy. Wydawało się, że w jego żyłach nie ma kropli krwi.
Juarez zasmucił się, a w oczach zakręciły mu się łzy. Podał Sternauowi rękę i szepnął:
— Będzie pan naprawdę czarodziejem, jeżeli uda się panu go uratować. Zaskarbi sobie senior moją ogromną wdzięczność. Teraz odchodzę, nie chcę dłużej przeszkadzać.
Na korytarzu czekał Pirnero, aby wskazać Juarezowi inny pokój. Gdy tam weszli, prezydent zapytał oberżystę:
— Masz rodzinę?
— Córkę.
— Ile ma lat?
— Hm, tego nie wiem dokładnie. Trochę więcej aniżeli trzydzieści, może nawet już czterdzieści, w każdym razie niewiele więcej.
— Co się stanie z gospodą i sklepem po twojej śmierci?
— Wszystko odziedziczy Rezedilla.
— Da sobie sama z tym radę?
Był to młyn na wodę starego. Odpowiedział pośpiesznie:
— Sprawa zięcia jest właśnie moją największą troską. Dziewczyna nie chce wyjść za mąż.
— Trzeba ją zmusić.
— Zmusić? To niemożliwe! Robi zawsze to, co chce. Ma taki sam charakter, jak jej ojciec; przeszło to z ojca na dziecko. Pan mnie rozumie, senior?
Prezydent spojrzał na Pirnera rozbawiony.
— Mam wrażenie, że córka ma głowę na karku i wybierze sobie odpowiedniego męża.
— Marzę wprost o zięciu! W Pirnie szanujący się człowiek nie może wprost pokazać się bez zięcia.
— Gdzie leży ta Pirna?
— Jest to miasto w Saksonii.
— Muszą tam mieszkać rozsądni ludzie. Ale chciałbym pomówić z tobą poważnie.
— Słucham, senior, zapewniam, że nie będę żartować. Dobry dyplomata potrafi odróżnić żart od słów wypowiedzianych serio.
— Gdybyś miał zięcia, mógłbym…
— Co by pan mógł, senior? Niech pan będzie ze mną zupełnie szczery. Jako dobry polityk, jestem zawsze dyskretny.
— Nie mogę powiedzieć teraz, powiem dopiero wtedy, gdy zostaniesz teściem.
— Mój Boże, chciałbym być nim już teraz!
— Postaraj się więc prędko o zięcia!
Jasne było, że prezydent żartował, ale Pirnero przyjął to poważnie.
— Gdybym tylko wiedział, co pan chce zrobić z moim zięciem!
Juarez odparł tajemniczo, ściszając głos:
— Jak ci wiadomo, walczę z Francuzami. Wraz z nimi musi zniknąć z naszej ziemi osoba cesarza Maksymiliana.
— To zrozumiałe.
— Gdy do tego już dojdzie, będę niepodzielnie panować nad całym krajem. Chciałbym mieć wtedy w tych stronach dobrego dyplomatę, którego zięć potrafi dochować wierności i na którego mógłbym liczyć w każdej sytuacji.
— Gdzież, u licha, mam znaleźć takiego zięcia? Może mi pan zaproponuje kogoś?
— To niełatwa rzecz.
— Znam wprawdzie porządnego i oddanego naszej sprawie człowieka, nazywa się Sępi Dziób, ale, szelma, pluje jak sto diabłów.
— Sępi Dziób, sławny traper? Skąd go znasz?
— Jest tutaj. Walczył nawet razem z nami.
— Muszę go zobaczyć. To podobno zabawny osobnik. Powiadasz, że pluje zbyt mocno?
— Straszliwie, nie do wytrzymania! Nie chcę go za zięcia!
— Kto tu jeszcze bywa?
— Czarny Gerard.
— Czy również pluje? A może ma jakiś inny defekt?
— Nie, to dzielny chłop. Ale obszedłem się z nim niedobrze. Mieszkał u mnie, a ja nie miałem pojęcia, kim jest. Nazwałem go głupcem, kłóciłem się z nim okropnie, bo pijał tylko jedną szklankę julepu.
— Dowodziłoby to, że nietęgi z ciebie polityk.
— Przeciwnie, w dyplomacji i polityce jestem bardzo mocny, ale te historie małżeńskie wytrącają mnie z równowagi.
Zwykle małomówny i poważny Juarez lubił od czasu do czasu pożartować. Rozmowa z Pirnerem bawiła go. Ciągnął więc dalej:
— Przypuszczasz, że Czarny Gerard nie okaże ci łaski i nie ożeni się z twoją córką?
— Jestem tego niemal pewien. Sam go zraziłem, niestety. Ach, senior, gdyby pan chciał szepnąć jakieś dobre słowo o mnie!
— Sądzisz, że Rezedilla nie jest mu obojętna?
— Zdawało mi się, że widziałem raz w korytarzu, jak ją ściskał za rękę. Chętnie ze sobą rozmawiali.
— To jeszcze niczego nie dowodzi.
— Racja. Mimo to zrobiłem awanturę. Od tego czasu wszystko się skończyło. Nie patrzą już nawet na siebie. Dziś Gerard uratował nas wszystkich, choć sam był o krok od śmierci. Dlatego dałem mu najlepszy pokój. A moja córka ani razu nie spojrzała na niego.
— To niedobrze. Mimo to spróbuję całą rzecz naprawić.
— Ach senior, jak się panu wywdzięczę?
— Potem o tym pogadamy. Powiedz mi teraz, staruszku, dlaczego daliście się tak zaskoczyć Francuzom? Czy nie myśleliście o obronie?
— Oczywiście myślałem. Z początku chciałem pójść do składu broni, w którym leżą strzelby przeznaczone na sprzedaż. Ale rozmyśliłem się. Doszedłem do przekonania, że dla paru ludzi szkoda nowych karabinów. Później zamierzałem wziąć strzelbę, która wisi w sypialni. Niestety, przy jednej brak cyngla, w drugiej przy cynglu brak lufy. Pozostały mi więc noże kuchenne, lecz wszystkie są tępe, trzeba mocno przyciskać, by coś ukroić czy skaleczyć się. Mam wprawdzie niezwykle ostrą dzidę, lecz używam jej jako żerdzi do wieszania bielizny. Zanim zdążyłbym zdjąć wszystkie koszule i pończochy, Francuzi dawno by pouciekali. Bali się piekielnie, włosy stawały im dęba.
— Zaiste, Guadalupe nie docenia twojego męstwa — uśmiechnął się Juarez.
— Nie nowina to, senior. Nie podałem jednak jeszcze głównego powodu, dla którego nie chciałem się mieszać do walki.
— Słucham.
— Moja intuicja podpowiadała mi, że musi nadejść pomoc. Jak każdy dobry dyplomata nie chciałem więc dać się zabić na polu walki. Bo przecież żaden dyplomata nie wojuje. On tylko wszczyna wojnę. Prowadzi zaś ją ludność. Oto filozofia dyplomatyki.
Juarez spoważniał nagle.
— Masz rację, Pirnero. Napoleon Mały przysłał nam w podarunku wojnę. To właśnie jest dyplomacja. A tymczasem nasz lud oddaje ostatnie tchnienie na polu walki. Zaprowadziłem w Meksyku pokój i byłbym go utrzymał. Słuchano mnie, ponieważ miałem za sobą miłość i szacunek narodu. Ale władzę zabrali mi ludzie, którym nie podoba się pokój i ład. Każdy naród powinien sam o sobie decydować. Hasło to wypisałem na moim sztandarze. Musiałem uciekać z nim do najodleglejszego zakątka kraju, aż do Paso del Norte. Inny na moim miejscu byłby ustąpił, lecz ja tego nie zrobiłem, bronię bowiem słusznych praw i czuję się na siłach podjąć walkę z obcym ciemięzcą. Nie porzucę sztandaru, wrócę prędzej, niż odszedłem, aby go zatknąć w stolicy na znak, że każdy naród ma prawo do pisania własnej historii.
Wyciągnął dłoń do oberżysty i dodał żartobliwie:
— Jak widzisz, nie wszyscy dyplomaci są szczęśliwi. Niech to jednak nie odstrasza cię od uprawiania uczciwej polityki. Ona w końcu zawsze musi zwyciężyć.
— Tak, zwyciężymy bez wątpienia! — zawołał Pirnero. — Pan odniesie zwycięstwo na polu walki, ja w zabiegach o zięcia. Zwyciężymy, ponieważ będziemy się wzajemnie popierać. Może pan liczyć na moją pomoc.
— Doskonale! Przynieś mi coś do jedzenia i picia. Gdyby ktoś z moich ludzi pytał o mnie, wskaż mu pokój.
Pirnero zbiegł na dół i kazał Rezedilli przygotować posiłek dla prezydenta. Sam miał pełne ręce roboty w gospodzie. Dopiero pod wieczór znaleźli chwilę czasu na odpoczynek, wszyscy bowiem goście opuścili ventę, aby przyjrzeć się uroczystościom pogrzebowym Apaczów.
Stary usiadł przy oknie, pokrzepiając się szklaneczką julepu. Rezedilla sprzątała ze stołu. Po chwili milczenia Pirnero odezwał się:
— Rezedillo!
— Słucham.
— Spójrz na mnie!
Przybrał uroczysty wyraz twarzy. Dziewczyna popatrzyła na niego ze zdumieniem.
— No i co? — zapytał. — Jak wyglądam? Jakie na tobie robię wrażenie?
Córka znała doskonale słabostki ojca, odparła więc:
— Wyglądasz, ojcze, jak wielki dyplomata.
— Naprawdę? Dowiodłaś w tej chwili, że sama jesteś dyplomatką. Zmysł ten odziedziczyłaś po mnie. Przechodzi on z ojca na córkę. Posłuchaj, co ci zakomunikuję: wreszcie zostanę teściem!
Powiedział to z taką powagą, że Rezedilla z trudem stłumiła śmiech.
— Skąd wiesz o tym, ojcze?
— Od prezydenta Juareza. Z jego własnych ust!
— Od Juareza? Żartujesz chyba!
— Ani mi się śni! Powinnaś wiedzieć, że tak wybitnemu dyplomacie jak ja nietrudno załatwić najtrudniejszą sprawę. Po prostu prosiłem prezydenta, aby się dla mnie postarał o zięcia. Przyrzekł to. Powiedział nawet zupełnie otwarcie, kogo uważa za najodpowiedniejszego.
Rezedilla zarumieniła się.
— Jesteś ciekawa?
— Nie, to niczego nie zmieni.
— Nie zmieni?… Popatrz, popatrz! Nie chcesz go?
— Czy chcę, to jest najmniej ważne, ale czy on mnie zechce? Stary chrząknął:
— To istotnie bardzo ważna rzecz. Jak ci się zdaje?
— Nikt mnie jeszcze nie chciał, mój ojcze.
— Brednie! Przecież nikomu nie pozwoliłaś zbliżyć się do siebie! Powiedz, Rezedillo, czy spojrzałaś kiedyś cieplej na Sępiego Dzioba?
— Na Sępiego Dzioba?
— Tak, na tego potwora, który cały świat uważa za spluwaczkę i każdemu pluje tuż przed nosem.
— Skąd ci to przyszło do głowy?
— Hm! Jestem przecież dyplomatą. Rezedilla powiedziała wesoło:
— Nie martw się, ojcze, nie chcę go za męża.
— Spadł mi kamień z serca. Ten, o którym myślę i którego chce również Juarez, jest tęgim chłopem. Dlaczego popełniłem wobec niego tyle głupstw? Dlaczego nie traktowałem go jak przyszłego zięcia? Dlaczego gniewałem się, że wypija tylko jedną szklankę julepu?
Rezedilla zrozumiała, kogo ojciec ma na myśli. Zaczerwieniła się aż po same uszy i odwróciła głowę, aby ukryć zakłopotanie.
— Jeszcześ nie zgadła? Mowę o Czarnym Gerardzie.
— Powiedziałam już, co moim zdaniem jest rzeczą najważniejszą.
— Czy chce cię wziąć za żonę? Ależ na pewno tak. Mam jednak wrażenie, że to ty go nie chcesz. Ostatnio nawet nie spojrzałaś na niego. A dziś, gdy nas wybawił z opałów, nie zatroszczyłaś się o jego zdrowie.
Dziewczyna uparcie milczała.
— No, powiedz coś wreszcie — prosił Pirnero.
Rezedilla jęknęła, a potem wy buchnęła płaczem. Ukrywszy twarz w dłoniach, wybiegła z pokoju, głośno szlochając. Pirnero popatrzył na nią przerażonym wzrokiem.
— Do licha! Takiej rozpaczy nigdy jeszcze u niej nie widziałem. Nie chce go, to pewne. Biedne dziecko! Czy naprawdę powinna wyjść za mąż za kogoś, kto jej się nie podoba? Nie! Powiem jej, że ten łotr Gerard nie dla niej.
Wstał z krzesła, by udać się do kuchni. Zanim jednak doszedł do drzwi, zatrzymał się. Do izby bowiem wszedł Sępi Dziób. Całe jego ubranie było umazane krwią. Pirnero zmierzył go od stóp do głów.
— Na Boga, jak pan wygląda! — wykrzyknął.
Amerykanin, niezbyt uprzejmie spoglądając na niego, odparował:
— Według moich kalkulacji wyglądam inaczej niż ciura, który siedział w domu, gdy nad naszymi głowami latały kule. Daj, senior, prędko julepu. Jedynie za tę cenę możesz odzyskać część mego szacunku.
— Dam panu julepu, ale o szacunek nie zabiegam. Jestem zbyt popularny jako dyplomata, abym miał się liczyć z opinią jakiegoś tam Jankesa.
Pomaszerował za ladę po trunek. Postawiwszy szklankę przed gościem, zapytał:
— Czemu mam przypisać pańską wizytę?
— Wizytę? Według moich kalkulacji przychodzę tylko po to, by wypić trochę julepu.
— Właśnie teraz?
Sępi Dziób wykrzywił usta i splunął tuż przed nosem oberżysty, który ledwie zdążył się cofnąć z obrzydzeniem.
— Dlaczego nie miałem przyjść właśnie teraz?
— Wszyscy biorą przecież udział w pogrzebie urządzonym przez Apaczów.
— Phi! Widziałem w życiu dosyć Indian.
— Ale ceremonii takiej jak dzisiejsza z pewnością senior nie widział.
— Co mnie obchodzą ceremonie? Indianin zostanie zawsze Indianinem. Muszę natomiast porozmawiać z Juarezem. Gdzie jest?
— W swoim pokoju na górze.
— Który to pokój?
— Zaprowadzę pana.
Gdy Pirnero zapukał do pokoju prezydenta, nikt się nie odezwał. Uchylił je więc lekko — w pokoju nie było nikogo. Potrząsnął z niezadowoleniem głową i zastanawiał się głośno:
— Czyżby Juarez również poszedł przyjrzeć się ceremonii? W takim razie byłbym jedyną osobą, która pozostała na posterunku. Ale słyszę jakieś głosy w sąsiednim pokoju. To chyba prezydent.
— Kto tam mieszka?
— Czarny Gerard, który omal nie zginął w bitwie. Zobaczę.
— Czy wolno panu wchodzić?
— Oczywiście. Jestem z Juarezem w doskonałej komitywie. Podszedł do drzwi i zapukał. Otworzył mu Mariano i zapytał, czego sobie życzą.
Wyszedłszy ze swego pokoju, Juarez spotkał Sternaua, który wrócił właśnie z uroczystości pogrzebowych Apaczów, aby czuwać nad Czarnym Gerardem. Zamienili ze sobą kilka zdań. Juarez chciał porozmawiać z hrabią. Weszli więc do pokoju zajmowanego przez przyjaciół doktora.
Opowieść don Fernanda mocno poruszyła prezydenta.
— Wszystko to brzmi jak koszmarny sen — powiedział. — Człowiek pyta sam siebie, czy doprawdy mogą istnieć na świecie ludzie tego pokroju, — co Landola i Cortejowie. Senior Mariano, czy jest pan pewny, że hrabia Fernando to pański stryj?
— Nie mam żadnych wątpliwości.
— A pan, hrabio?
— Ja również.
— Trzeba więc tylko wyjaśnić jeszcze kilka szczegółów. Uczynię wszystko, co w mojej mocy, by sprawiedliwości stało się zadość.
— Pomoc pańska będzie dla nas dobrodziejstwem — rzekł don Fernando.
— Na razie nie ma o czym mówić. Ale wkrótce przekonacie się, panowie, jak bardzo ta sprawa leży mi na sercu. Rządy najeźdźców nie mogą trwać wiecznie. Sądzę, że zbliża się ich kres. Niedługo znowu obejmę władzę. Pierwsze polecenie, jakie wydam po wkroczeniu do stolicy, będzie dotyczyło otwarcia grobowca Rodrigandów. Mam nadzieję, że Pablo Cortejo, z którym zresztą mam osobiste porachunki, tym razem nam się nie wymknie.
— Chyba nietrudno będzie go schwytać — wtrącił Sternau.
— To szczwany lis — pokręcił głową Juarez. — W każdym razie na pewno nie znajdziemy go szybko. Teraz nie ma go w stolicy. Powinien pan wiedzieć, że Cortejo marzy o prezydenturze.
— Niemożliwe! To przecież śmiechu warte! Znalazł zwolenników?
— Więcej niż można by przypuszczać. Pantera Południa werbuje dla niego ludzi.
— Pantera Południa?!
— Dotąd uważałem go za gorącego patriotę. I mimo wszystko wierzę, że przejdzie na pańską stronę.
— Ja również wierzę w wierność i przywiązanie Juana Alvareza. Już przed laty stał po mojej stronie. To uczciwy człowiek. Właśnie dlatego Cortejo nie może liczyć na sukces. Zapewniam was, że nie ominie go zasłużona kara, gdy tylko wpadnie w moje ręce.
— Gdzie on teraz może być?
— Ze stolicy wyjechał na południe, ale nie wiem, czy jeszcze tam przebywa.
W tym momencie Pirnero otworzył drzwi i oznajmił:
— Senior Sępi Dziób chce mówić z prezydentem Juarezem. Jankes wszedł do pokoju. Juarez wstał z krzesła i powiedział:
— To pan jest tym sławnym Sępim Dziobem, poszukiwaczem ścieżek? Przybywa senior w tajnej misji?
— O, nie! Ci panowie już wiedzą, po co tu przyjechałem, sir. Juarez przyglądał się Amerykaninowi badawczo. Po chwili wskazał mu krzesło.
— Niech pan siada. Przypuszczam, że ma senior dla mnie jakieś wiadomości.
Myśliwy również nie spuszczał wzroku z prezydenta. Już ściągnął usta, by swoim zwyczajem wypluć nieco tytoniu, ale zreflektował się, że to nie przystoi w obecności głowy państwa.
— Według moich kalkulacji nie myli się pan, sir. Mam panu rzeczywiście coś do zakomunikowania.
— Kto pana przysyła?
— Pewien Anglik.
— Istotnie oczekuję bardzo ważnej wiadomości od pewnego Brytyjczyka.
— Kalkuluję, że to ja właśnie jestem posłańcem.
— Jak się nazywa ten Anglik?
— Sir Henry Dryden, hrabia Nothingwell.
Juarez nie ukrywał zaskoczenia.
— Sir Henry Dryden? Ach, w takim razie omyliłem się. Niedawno udało mi się oddać sir Drydenowi pewną przysługę. Ma więc zapewne do mnie osobistą sprawę. Gdzie teraz przebywa?
— W Refugio, u ujścia Rio Grande del Norte.
— W Refugio? Ależ stamtąd właśnie mam otrzymać ową wiadomość.
— Zaraz ją panu przekażę. Sir Dryden jest tajnym pełnomocnikiem rządu angielskiego i to jego właśnie pan oczekuje.
— A to niespodzianka! Naprawdę sir Dryden jest posłem Wielkiej Brytanii? Cieszę się. I cóż mi senior przynosi: szczęście czy nieszczęście?
Mimo że powiedział to lekkim tonem, na jego twarzy widać było napięcie.
— Szczęście — odparł Amerykanin. Juarez odetchnął z ulgą.
— Dzięki Bogu!
— Nie tylko Bogu, ale także sir Henry’emu. Bardzo energicznie agitował za panem w Londynie. Jemu zawdzięczać należy, że Anglia poparła antyfrancuskie stanowisko Ameryki. Lord twierdzi, że zbliża się chwila, w której Napoleon zmuszony będzie wycofać wojska z Meksyku.
— Oby stało się to jak najprędzej.
— Sir Henry Dryden polecił mi zapewnić seniora, że Anglia i Ameryka wystąpią wspólnie przeciw Francuzom. Gdy trzeba będzie, użyją siły. Oba te państwa chcą, aby prezydent Juarez znowu objął władzę.
Prezydent wyciągnął rękę do Sępiego Dzioba.
— Dziękuję panu, senior! Wiadomość ta ma dla mnie większe znaczenie, niż darowizna wielu milionów w brzęczącej monecie, choć muszę przyznać, że i pieniądze są bardzo potrzebne.
Uścisnąwszy rękę prezydenta, Sępi Dziób uśmiechnął się.
— O pieniądzach pomyślano również
— No tak. Niedawno otrzymałem przecież od Stanów Zjednoczonych pokaźną sumę.
— Sądzi pan, że Anglia pozostanie w tyle? Jeżeli Ameryka dała pieniądze, dlaczego by nie miała ich dać Anglia? Sir Henry wiezie dla pana kilka beczek napełnionych błyszczącymi złotymi monetami, które dopiero niedawno wyszły z angielskiej mennicy.
— Co za radość! Mam pieniądze, mogę przystąpić do werbowania nowych sił.
— Wiem ponadto, że prezydent Stanów Zjednoczonych przysyła z Kalifornii sporą liczbę tęgich chłopów, którzy nie ulękną się samego diabła.
— Niczego im nie zabraknie. Wyekwipuję ich należycie.
— Ależ ci ludzie będą doskonale uzbrojeni! Zresztą sir Dryden przybył na statku wyładowanym bronią i amunicją. Na własne oczy widziałem.
— To więcej, niż się mogłem spodziewać. Jaką broń przywiózł sir Dryden?
— Dwanaście armat z amunicją, kilka tysięcy rewolwerów z patronami, tyleż rapierów, dziesięć razy tyle bagnetów i osiem tysięcy dobrych karabinów.
W ciemnych oczach prezydenta zakręciły się łzy.
— Czekałem cierpliwie i cierpiałem w nadziei, że nadejdzie mój czas — rzekł wzruszony. — Widziałem, jak nieprzyjaciel pustoszy kraj, jak niszczy majątek narodu, lecz nie upadałem na duchu, wierzyłem bowiem, że istnieje sprawiedliwość. Bóg przesyła znak, modlitwy moje zostały wysłuchane. Rozwinę znowu sztandar. Wszyscy prawdziwi patrioci zbiorą się przy mnie, aby przepędzić wroga. Pierwszy krok zrobiony, pierwsze trzy kompanie francuskie wybite. Prosto stąd pociągnę do Chihuahua, aby to miasto i całą prowincję uwolnić od koronowanego tyrana. Potem… — przerwał na chwilę, po czym, już opanowany, zwrócił się do Sępiego Dzioba: — Powiedz mi, senior, kiedy i gdzie mogę oczekiwać lorda?
— Tego nie wiem. Miałem tylko przekazać panu wiadomość, wysłuchać pańskich życzeń i z kolei przekazać je lordowi.
— Czeka więc na pański powrót?
— Tak jest.
— Ile czasu zajmie panu podróż do Refugio?
Jankes wyciągnął muskularne ramiona i spojrzał na nie.
— Wiosłuję dobrze. Za sześć dni będę na miejscu.
— Tak szybko?
— Phi! Po prostu nauczyłem się prowadzić po wodzie małe, lekkie canoe.
— A kiedy może tu przybyć statek z Refugio?
— To zależy, jaki to statek, sir.
— A jaki ma lord Dryden?
— Nie jeden, ale dwa. Małe, lekkie statki parowe.
— Ile dni mogą tu płynąć?
— Dziewięć, może dziesięć.
— Doliczając czas pańskiej podróży, wyniesie to razem szesnaście dni. Za długo dla mnie. Nie mogę odkładać zdobycia Chihuahua.
— Kto mówi, że sir ma czekać tak długo? Do pana dyspozycji są wyborowi strzelcy, pięciuset Apaczów czeka na rozkazy. To wystarczy do zdobycia miasta. A co będzie z Monclovą?
— I ją muszę zdobyć.
— Ilu Francuzów w niej kwateruje?
— Kilka kompanii.
— Kalkuluję w takim razie, że nie będzie panu trudno ich pokonać. Kiedy sir dotrze do Chihuahua?
— Za cztery dni.
— A za ile stamtąd do Monclovy?
— Za sześć.
— A więc cztery dni do Chihuahua, sześć do Monclovy, razem dziesięć. Do Monclovy z Refugio bliżej niż tutaj, o wiele bliżej. Statki ruszą natychmiast po moim powrocie. Dopłyniemy do Belleville, dalej przez Rio Salado i będziemy was oczekiwać u ujścia rzeki Sabinas, odległego o jakieś dwanaście mil od Monclovy. Chyba obliczyłem wszystko dokładnie i wybrałem najodpowiedniejsze miejsce spotkania. Droga bezpieczna, Indian nie ma, a Francuzi? Nie sądzę, aby popsuli nam szyki.
— Dobrze to pan wykalkulował. Przyjmuję ten plan. Prezydent zwrócił się teraz do Sternaua i jego towarzyszy:
— Opowiadali mi panowie o swojej przeszłości, ale nie wspominaliście o planach na przyszłość.
Sternau wyjaśnił:
— Nasz główny cel to schwytanie Corteja. Ale najpierw chcieliśmy odwiedzić hacjendę del Erina. Musimy też zawiadomić nasze rodziny, że żyjemy i jesteśmy wolni.
— Proszę więc o przyłączenie się do mnie. Jedziemy w tym samym kierunku. Z moimi ludźmi będziecie o wiele bezpieczniejsi, niż gdybyście sami odbywali tę drogę.
— Z wdzięcznością skorzystamy z propozycji.
— Porozumieliśmy się więc. Kiedy pan wyrusza, senior? — zwrócił się do Sępiego Dzioba.
— Natychmiast.
— Teraz, w nocy?
— Tak, nie mam chwili do stracenia.
— Dzielny z pana człowiek. Napiszę kilka słów do lorda Drydena.
Proszę seniora ze mną.
Obaj wyszli z pokoju.
Tymczasem Pirnero na próżno szukał córki w kuchni i sklepie. Wrócił więc niezadowolony i usiadł przy otwartym oknie. Panowała wielka cisza, wokoło nie było żywej duszy. Tylko z oddali dochodziły od czasu do czasu dzikie wrzaski. To Apacze lamentowali nad zabitymi towarzyszami lub wydawali okrzyki radości przy skalpowaniu wrogów.
Po pewnym czasie do izby weszła Rezedilla. Pirnero zachowywał się tak, jakby jej nie zauważył. Krzątała się cicho, on zaś udawał, że wypatruje czegoś przez okno, choć w ciemnościach nic nie mógł dojrzeć. Od czasu do czasu chrząkał, pragnąc ukryć zakłopotanie.
— Co za egipskie ciemności! — odezwał się wreszcie. Nie odpowiedziała, powtórzył więc znacznie głośniej:
— Choć oko wykol!
— Tak, nic nie widać.
— Ale za to słychać wszystko wyraźnie.
— Przecież wokoło zupełna cisza.
— Cisza? Ależ, posłuchaj! Czy nie słyszysz wrzasku Apaczów?
— Teraz słyszę.
— Nic podobnego nie zdarzało się u nas w Pirnie.
— Bo tam nie ma Indian.
— Oczywiście, tam strzygą człowieka tylko fryzjerzy. Czasami z okazji ślubu, chrzcin lub pogrzebu ktoś komuś rozbija głowę, ale na tym koniec. Czy wiesz, która z tych ceremonii jest najpiękniejsza?
— Chyba pogrzeb.
— Pogrzeb? Pogrzeb najpiękniejszą ceremonią? Co ty mówisz?!
— Bo człowiekowi najlepiej w grobie. Pirnero przyjrzał się córce.
— Twierdzisz, że umarły czuje się najlepiej? Czy nie zwariowałaś przypadkiem? Nie, najpiękniejszą z tych ceremonii jest ślub. Czy widziałaś kiedyś ślub?
— Owszem.
— No więc? Goście jedzą do syta, piją do woli, tańczą i skaczą, a nowożeńcy całują się jak szaleni. W dniu ślubu z twoją matką ze szczęścia zupełnie straciłem głowę. Dopiero później zmądrzałem nieco. Panna młoda jest przedmiotem zazdrości tak samo jak pan młody. Czyż nie mam racji?
Ponieważ Rezedilla nie odpowiadała, mówił dalej:
— Ciągle łudziłem się, że wprowadzisz do domu zięcia, lecz ty nic nie robisz w tym kierunku.
— Nie chcę — powiedziała cicho.
— Teraz jednak doszedłem do wniosku, że masz rację. Nic mi po zięciu. Wyrzuciłbym go za drzwi.
Podniósł się z krzesła i podszedł do Rezedilli.
— Przede wszystkim zabraniam ci myśleć o małżeństwie z Czarnym Gerardem. Nie znoszę tego człowieka, zrozumiałaś? Teraz znasz moją wolę — nie patrząc na córkę, wyszedł z izby.
Rezedilla długo nie mogła pojąć nagłej zmiany, jaka zaszła w ojcu. Ale nie zastanawiała się nad tym. Miłość do Gerarda przysłoniła jej wszystko i wszystkich. Dotąd życie jej było bez skazy. Wyobrażała sobie zawsze, że ten, którego pokocha, będzie tak samo prawy jak ona. Ale rzeczywistość okazała się inna. Choć przebaczyła ukochanemu wiedząc, że odpokutował za winy i nigdy już nie popełni żadnej zbrodni, słowo „garroteur” przygniatało ją swym ciężarem. Dzisiaj Gerard udowodnił, jak bardzo ją kocha. Teraz leży na górze ciężko ranny, bliski śmierci… Gdy tak rozmyślała, nagle uświadomiła sobie, że to okropne słowo z przeszłości ukochanego już jej nie dręczy, że gotowa jest pójść z Gerardem razem przez życie bez pytań, bez wahania, z bezgranicznym zaufaniem.
Jednak nie pobiegła na górę…
Chciała być przy nim, całować go i pocałunkami przywrócić mu siły. Ale rozsądek mówił, że krok taki, zamiast uratować ukochanego, może wywołać wręcz przeciwny skutek.
Kiedy tak siedziała sama na dole, otworzyły się nagle drzwi. Do izby wszedł Sternau.
— Przepraszam, seniorita — powiedział. — Przychodzę z prośbą. Wstała z krzesła. Doktor był doskonałym psychologiem.
— Dlaczego pani taka smutna? — uśmiechnął się łagodnie. — Czy ma pani trochę płótna na opatrunek?
— Oczywiście. Zaraz przyniosę.
Poszła do kuchni. Podając Sternauowi materiał, zapytała:
— Myślałam, że wszyscy zostali już opatrzeni. Kogo jeszcze będzie senior opatrywać?
— Gerarda.
Zbladła jak ściana.
— Czy tak z nim źle? — Choć bardzo się starała, nie mogła opanować drżenia głosu.
— Stan jest bardzo poważny.
— Boże mój, Boże. Więc nie ma ratunku? — nerwy jej odmówiły posłuszeństwa; wybuchnęła płaczem.
— Bóg jest litościwy. Ale Gerardowi potrzebny jeszcze inny lekarz.
— Jaki?
— Miłość.
Rezedilla na przemian to bladła, to się czerwieniła, a łzy bez przerwy spływały jej po policzkach.
Sternau ujął ją za rękę i rzekł spokojnym głosem:
— Rezedillo, powinna pani o tym wiedzieć. On chciał umrzeć.
— Gerard?! — wykrztusiła.
— Tak. Umyślnie szukał śmierci. Wszyscy walczyli za szańcami, on jeden zmagał się z wrogiem w otwartym polu.
— Boże mój! Dlaczego, dlaczego?
— Nie wiem. Może pani to zrozumie lub wyczuje. Świadomie wystawiał się na kule nieprzyjaciół. Walczył jak heros, opuściły go siły. Dlaczego pani go nienawidzi?
— Ja go nienawidzę?! — zakryła twarz rękami, z rozpaczy nie mogąc wydusić z siebie ani słowa.
— Od jak dawna pani go zna? — spytał Sternau po chwili.
— Od niedawna, lecz dobrze. Powiedział mi wszystko o sobie. I chyba pan też o tym wie.
— Owszem, seniorita. Dlaczego nie chce mu pani przebaczyć?
— Ja przebaczyłam już dawno.
— A jednak unika go pani, choć tak bardzo potrzebuje pomocy.
— Nie mogę pójść do niego. Czuję, że nie powinnam… nie powinnam się zbliżać do niego właśnie teraz.
— Tego nie rozumiem. Dziś, przed bitwą, prosił mnie, abym porozmawiał z panią, gdyby zginął. Teraz choć jeszcze żyje, spełniam jego prośbę.
Przekazał Rezedilli treść swojej rozmowy z Gerardem. Potem skierował się do drzwi. Dziewczyna pobiegła za nim, mówiąc pośpiesznie:
— Senior Sternau, nie wolno mi pójść do Gerarda. Jestem pewna, że mój widok go zabije.
Doktor uśmiechnął się wyrozumiale i położył rękę na jej głowie.
— Więc uważa pani, że nie potrafi nad sobą zapanować?
— Moja rozpacz odebrałaby mu resztę życia.
— Drogie dziecko, nie zna pani, siebie. Kobieta jest silna w cierpieniu. Proszę iść ze mną. Pani obecność z pewnością przywróci mu życie.
Ujął ją za rękę i wyprowadził z izby. Szła posłusznie obok niego. Dopiero przed drzwiami pokoju, w którym leżał ukochany, zatrzymała się pełna lęku i wyszeptała drżącym głosem:
— Nie mam odwagi, senior Sternau!
— Niech pani zaczeka, wejdę pierwszy.
Została sama na korytarzu. Nie sposób opisać, co czuła. Po krótkiej chwili doktor uchylił drzwi i powiedział:
— Proszę wejść, seniorita.
Zobaczyła Gerarda owiniętego bandażami. Głowę miał również zabandażowaną. Trupio blada twarz stanowiła niesamowity kontrast z czarną brodą. Policzki miał zapadnięte, oczy zamknięte. Rezedillę przejął zimny dreszcz. Wydawało jej się, że nie potrafi ruszyć z miejsca. Każdy ruch wymagał niesłychanego wysiłku. Czas, jaki upłynął, zanim podeszła do chorego, wydał się jej wiecznością.
Sternau zmienił opatrunek na głowie rannego. Rezedilla mu pomagała. W pewnym momencie dotknęła ręką policzka Gerarda. Jakby pod wpływem czarodziejskiej różdżki chory jęknął:
— Rezedillo…
— Niech pani coś powie — rozkazał cicho Sternau. — Odkąd tu leży, nie otworzył jeszcze oczu.
Nachyliła się nad Gerardem.
— Mój dobry, kochany Gerardzie — szepnęła.
Z wolna uniósł powieki, spojrzał na nią wzrokiem, w którym dojrzała błysk radości.
— Teraz już nie umrę… — rzekł ledwie dosłyszalnym głosem. Nie zwracając uwagi na obecność Sternaua, delikatnie ucałowała wargi chorego.
— Nie umrzesz, Gerardzie! Bez ciebie i ja nie mogłabym żyć. Wrócisz do zdrowia, będę cię kochała jak nikogo na świecie!
— Mój Boże, niebo się przede mną otworzyło — wyszeptał z wysiłkiem, zamykając oczy.
Szczęście, które spadło na niego tak nagle, nadwątliło słabe siły. Znowu zemdlał.
— Doktorze, on umiera! — zawołała Rezedilla przerażona. Sternau uspokoił ją:
— Proszę się nie obawiać, seniorita, to tylko omdlenie. Nie zaszkodzi. Przeciwnie, wzmocni. Niech pani zostanie przy nim. Mam nadzieję, że wróci do zdrowia.
W kilka dni później przez równinę, ciągnącą się na północny zachód od Monclovy, przegalopował oddział konny. Trzystu jeźdźców pędziło w szalonym tempie przez rozległą prerię, porośniętą niską trawą. Na czele jechało trzech jeźdźców — dwóch starszych, jeden młodszy. Dwaj pierwsi to Pablo Cortejo i nieco młodszy od niego mężczyzna o brzydkiej, niemal odstraszającej twarzy. Uzbrojony od stóp do głów, wyglądał na takiego, z którym niebezpiecznie spotkać się sam na sam. Patrzył w dal bystrym wzrokiem, od czasu do czasu rzucał dokoła niespokojne spojrzenie. Młodszym jeźdźcem była Josefa Cortejo, ubrana w strój męski i po męsku siedząca na koniu. Ze sposobu jej trzymania się w siodle bystry obserwator z daleka by poznał, że pozycja taka niezbyt jej odpowiada.
W pewnym momencie towarzysz Cortejów zaklął siarczyście.
— Kiedy wreszcie skończy się ta przeklęta jazda?! Już kości nie czuję!
— Jeszcze trochę cierpliwości — uspokajał go ojciec Josefy. — Za chwilę skręcimy w lewo, wtedy będzie można zsiąść z koni.
— Nie widzę hacjendy.
— Niech pan spojrzy w lewo. Czy widzi senior ciemne pasmo na horyzoncie? To las.
— Las? Mamy więc w lesie zsiąść z koni? Prowadzę moich ludzi, aby wziąć łupy, nie po to zaś, by się tłuc po lasach.
— Kto od was tego wymaga? W lesie zatrzymamy się na krótko.
— Po co? To zbyteczna zwłoka.
— Tak pan uważa? A jeżeli Francuzi kwaterują w hacjendzie?
— Do pioruna, ma pan rację! Wszędzie ich pełno. Ale hacjenda leży przecież na uboczu. Czego mieliby tam szukać?
— Rzeczywiście, to pustkowie, niedaleko jednak jest zdobyta przez Francuzów Monclova. Nie byłoby więc nic dziwnego, gdyby zajęli także hacjendę i rozlokowali tam przednie straże.
— Może ma pan słuszność. Wyślijmy kogoś na zwiady. Hacjenda del Erina wyglądała tak samo jak przed laty, z tą tylko różnicą, że była w ręku Francuzów. Za czymś w rodzaju obwarowania stał posterunek, w podwórzu biwakowali żołnierze, których zadaniem było ochraniać folwark. Dowodził nimi kapitan.
Siedział właśnie na górze w jadalni i gawędził z hacjenderem i starą Marią Hermoyes. Pedro Arbellez leżał w hamaku bardzo wyczerpany. Znacznie się postarzał od czasu utraty córki. Długie, białe jak len włosy opadały mu aż na ramiona; był bardzo chudy i przygarbiony. Maria również posiwiała, wyglądała jednak o wiele zdrowiej niż gospodarz.
Niemłody kapitan był człowiekiem przeciętnym, ani dobrym, ani złym, zbytnią inteligencją także się nie odznaczał. Przed chwilą wyszedł z pokoju żołnierz, który wręczył mu zalakowany papier, przywieziony przez jakiegoś kawalerzystę.
— Pozwoli pan, że odczytam list — kapitan zwrócił się do Arbelleza. — Służba przede wszystkim.
W miarę czytania na jego twarzy pojawił się wyraz zdumienia. Wreszcie skończył, złożył list i chowając go do kieszeni powiedział:
— Otrzymałem dobre wiadomości, ale zarazem niezbyt dla mnie miłe.
Arbellez spojrzał na niego uważnie, jednak ani słowem nie zachęcał do dalszych wyjaśnień. Wystrzegał się w obecności Francuzów wszystkiego, co by mogło wskazywać, że jest gorącym patriotą i przyjacielem Juareza.
— Wiem doskonale — ciągnął Francuz — że nie odnosi się pan do nas wrogo, dlatego wyjawię, czego się dowiedziałem. Zapewne orientuje się pan, jak daleko nasze wojska dotarły w głąb kraju.
— Aż do Chihuahua — hacjendero z trudem stłumił westchnienie.
— Tak jest. A czy słyszał senior, że eks–prezydent Juarez uciekł na północ?
— Tak. Schronił się w El Paso del Norte.
— Zadaniem naszym było wypłoszyć go stamtąd. Postanowiliśmy albo wziąć Juareza do niewoli, albo też przepędzić do Ameryki Północnej. To się nam nareszcie udało.
— Naprawdę? Dostał się do niewoli?
— Niestety, nie.
— A więc przeszedł przez granicę?
— Tak. Jak mi donoszą, Paso del Norte dostało się w nasze ręce. Zna pan fort Guadalupe, leżący nad Rio Grande?
— Owszem, znam.
— Guadalupe również zdobyliśmy. Dzięki temu panujemy na całej granicy północnej. Jak mnie informują w liście, odnieśliśmy również i inne zwycięstwa. W pewnym wąwozie na przykład wybiliśmy co do jednego oddział, złożony z tysiąca strzelców i Apaczów, ponadto wzięliśmy do niewoli niejakiego Hannerta, generała armii Stanów Zjednoczonych, który wiózł pieniądze dla Juareza.
Ukrywając z trudem przerażenie, Arbellez zapytał:
— Macie już te pieniądze?
— Oczywiście. Piszą w liście, że to parę milionów.
— Winszuję, monsieur, z całego serca.
Znów ich rozmowę przerwał podoficer. Wprowadził skromnie ubranego człowieka i zameldował:
— Panie kapitanie, człowiek ten powiada, że chciałby rozmawiać z hacjenderem.
Nieznajomy korzystając z tego, że kapitan patrzył na podoficera, dał hacjenderowi znak oczyma. Arbellez nie wiedział wprawdzie, o co chodzi, ale przypuszczał, że przybysz ma coś do ukrycia przed Francuzami.
— Kim jesteś? — spytał kapitan. — Jako przednia straż, czuwamy nad bezpieczeństwem tej okolicy. Obcym nie wolno tu przebywać.
— Jestem biednym vaquerem z Castanuela.
— Czego szukasz w hacjendzie?
— Panu memu zdarzyło się nieszczęście. Kilka jego najlepszych trzód uciekło wraz z bawołami, nie potrzebuje więc tylu pastuchów co dotychczas. Stąd zwolnił mnie i paru innych. Słyszałem, że senior Arbellez dobrze płaci i dobrze obchodzi się z ludźmi. Przychodzę prosić o jakieś zajęcie.
— Masz dokument świadczący o zwolnieniu ze służby?
Przez twarz vaquera przemknął dziwny uśmiech, odparł jednak poważnie:
— Może takie zwyczaje panują we Francji, senior, w Meksyku nikt o to nie pyta. Wyśmiano by mnie, gdybym zażądał takiego świadectwa.
— Niestety, muszę się trzymać przepisów i nic mnie nie obchodzą wasze zwyczaje. Ludzi bez dokumentów muszę zatrzymywać do wyjaśnienia.
Arbellez postanowił pomóc nieznajomemu.
— Ten człowiek — powiedział — nie potrzebuje dokumentów, senior. Ręczę za niego.
— Pan go zna?
— Tak.
— To co innego, monsieur. Czy pamięta pan również jego nazwisko?
Hacjendero wymienił pierwsze lepsze, które przyszło mu do głowy:
— Nazywa się Ovidio Rebando. Brat jego niegdyś służył u mnie, byłem z niego bardzo zadowolony.
— Więc pan ma zamiar wziąć go na służbę, monsieur? Jeśli tak, wciągnę go na listę mieszkańców hacjendy.
— Dziękuję bardzo i przepraszam za kłopot.
— Drobiazg — oficer wstał i skierował się ku drzwiom. — Gdybym miał tylko takie kłopoty, obowiązki komendanta straży przedniej byłyby dziecinną zabawą. Chciałem panu jeszcze powiedzieć, że być może już wkrótce się rozstaniemy.
— Byłoby mi niezmiernie przykro, senior — Arbellez z trudem ukrywał radość.
— Przegrupowania wojsk są już w toku. Zapewne rozpoczniemy nową ofensywę. Otrzymałem rozkaz, aby zarządzić zbrojne pogotowie.
— Kiedy nas pan opuści?
— Może dziś, może jutro, a może jeszcze później. Trudno przewidzieć. Adieu, monsieur!
Arbellez i Maria Hermoyes pozostali sami z rzekomym vaquerem.
— No i cóż, mój przyjacielu? Mam nadzieję, że jesteś ze mnie zadowolony — zwrócił się do niego hacjendero. — Dla ciebie wszak dopuściłem się kłamstwa.
— Dzięki, senior. Wyjaśnię panu wszystko. Nie spodziewałem się, że pańska hacjenda została obsadzona przez Francuzów. A kiedy dowiedziałem się o tym, nie przyszło mi do głowy, że Francuzi zechcą mnie przesłuchiwać, a tym bardziej żądać dokumentów czy jakichś świadectw. U nas w Meksyku to niespotykane!
Zaczął się głośno śmiać, Arbellez również.
— A teraz powiedz mi, kim właściwie jesteś — spytał po chwili.
— Nazywam się Armandos. Przybywam z Oaxaca.
— Z Oaxaca? To tam wybuchło powstanie?
— Słyszał pan zapewne o generale Porfirio Diazie…
— Bardzo wiele. To najwaleczniejszy generał w całym Meksyku i człowiek niezwykle uczciwy, a takich, niestety, rzadko spotyka się w naszym kraju.
— A czy wie senior, że Diaz wystąpił przeciw Francuzom? Atakuje ich od południa. Chciałby, aby Juarez i generał Escobedo uderzyli od północy.
— Wielkie nieba! Oby to się udało!
— Czemu nie? Diaz powierzył mi ważne wiadomości. Mam je przekazać prezydentowi?
— Ach, więc jest pan posłańcem generała?
— Tak, senior. Przybywam z południa, długo jechałem bez żadnej przerwy. Trzeba było niemało sprytu i odwagi, by przedrzeć się przez prowincje obsadzone wrogimi wojskami. Padam z wyczerpania. Muszę odpocząć dzień lub dwa. Polecono mi pana jako dobrego patriotę, postanowiłem więc skorzystać z pańskiej gościnności.
— Miło mi. Tu może się pan czuć bezpiecznie, mimo że na hacjendzie są Francuzi. Czy mam przechować listy, które pan wiezie?
— Nie, senior. To zbyteczne. Ukryłem je dobrze, nikt ich nie znajdzie. Dziękuję za dobre chęci.
— Gdzie, pańskim zdaniem, można spotkać Juareza?
— W pobliżu północnej granicy.
— Muszę panu zakomunikować przykrą nowinę. Kapitan otrzymał przed chwilą wiadomość, że Francuzi wyparli prezydenta z El Paso.
— Niech ich diabli porwą! Mam teraz podwójnie trudne zadanie.
— Niestety, drogi przyjacielu. Będzie pan musiał dowiedzieć się, gdzie Juarez obecnie przebywa, a to nie takie proste.
— Pojadę do El Paso. Mam nadzieję, że tam się dowiem.
— Ależ to niebezpieczna wyprawa!
— Przywykłem do niebezpieczeństw.
— Nie wątpię. Diaz nie powierzyłby tchórzowi tak ważnej misji. Ma pan dobrego konia?
— Znośnego, ale wyczerpała go długa droga.
— Niech więc pan weźmie jakiegoś z mojej stadniny.
— Dziękuję, senior. Przekażę Juarezowi, że okazał mi pan pomoc. Gdzie się mogę rozgościć?
— Ponieważ powiedział pan kapitanowi, że jest pan vaquerem, w dalszym ciągu musi senior grać tę rolę. Tym bardziej, że przyjąłem pana na służbę. Dołącz więc, senior, do vaquerów. Sypiają albo w suterenie, albo przed domem pod gołym niebem.
— Będę się mógł swobodnie poruszać?
— Oczywiście. Ale teraz musi już pan stąd odejść, aby nie wzbudzać podejrzeń Francuzów. Moi ludzie dadzą panu coś do zjedzenia. Czy ma senior jeszcze jakieś życzenia?
— Nie potrzeba mi nic prócz odpoczynku i lepszego konia. Ponieważ przyrzekł mi pan jedno i drugie, niczego więcej nie pragnę.
Gdy drzwi zamknęły się za nieznajomym, Maria Hermoyes zauważyła:
— Senior, czy zdaje pan sobie sprawę, jak wiele ryzykuje? Gdyby Francuzi odkryli, że człowiek ten jest wysłannikiem Diaza…
— Mogłoby to mieć fatalne skutki. Lecz na dobrą sprawę, co mi się może stać?
— Oświadczył pan przecież, że zna tego vaquera i jego brata.
— No i co z tego? Czy musiałem wiedzieć, że człowiek, który wstępuje do mnie na służbę, jest emisariuszem?
— Czy senior przyjrzał mu się dokładnie? Jak się panu podobał?
— Jak mi się podobał? Nie jestem przecież kobietą, seniorita — zażartował Arbellez.
Maria uśmiechnęła się.
— Ależ nie o tym myślałam. Widział pan jego oczy? Miał takie rozbiegane spojrzenie…
— Rzeczywiście, rozglądał się nerwowo po pokoju, miałem wrażenie, że czegoś szuka i nie może znaleźć.
— I ja to zauważyłam. Nie miałabym do tego człowieka zaufania.
— Przecież to tylko posłaniec. Odpocznie u nas i ruszy w dalszą drogę. Co mi do tego, czy to dobry, czy zły człowiek.
Armandos rozgościł się wśród pasterzy w suterenie. Nakarmili go, napoili i wdali się z nim w rozmowę, z której dowiedział się wielu interesujących go rzeczy. Po pewnym czasie poszedł do vaquerów siedzących przy ognisku. Tu również zasięgnął języka. Gdy wieczór zapadł, wiedział już wszystko, co było mu potrzebne.
Rozciągnąwszy się na trawie i owinąwszy kocem, udawał, że śpi. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Nadeszła północ. Vaquerzy spali głębokim snem. Armandos mógł spokojnie się oddalić. Z obawy jednak, by nie zatrzymał go francuski posterunek, obszedł straże dokoła, a dopiero potem ruszył, wprost przed siebie.
Po niedługim czasie spostrzegł pod lasem ciemniejącą plamę…
— Stać! Kto tam? — rozległy się głosy. To byli ludzie, których szukał.
— To ja, Armandos — odparł.
— Nareszcie — z ulgą w głosie powiedział Cortejo, po czym zbliżył się wraz z córką i Meksykaninem o szpetnej powierzchowności. — Mów szybko, jak się przedstawia sytuacja.
— I źle, i dobrze. Hacjenda jest w ręku Francuzów. Naliczyłem ich około trzydziestu.
— To wcale nieźle. Kto dowodzi?
— Jakiś kapitan, który nie wygląda na bohatera.
— Poradzimy sobie z nim. Dlaczego obsadzili właśnie tę hacjendę?
— Uważają ją za najbardziej wysuniętą placówkę.
— To niedobrze. Stało się tak, jak przypuszczałem. Del Erina leży nad granicą. Jeżeli ją odbierzemy Francuzom, przyślą nowe siły i będziemy musieli walczyć także z nimi.
Meksykanin w milczeniu przysłuchiwał się rozmowie. Dopiero teraz odezwał się:
— Musimy z tym się liczyć. Ale ma to i dobre strony. Jeżeli opanujemy hacjendę, uzyskamy bezpośrednie połączenie z Rio Grande, a to może nam przynieść wielkie korzyści.
— Racja. Wystarczy mała, dobrze uzbrojona załoga, która zdoła odeprzeć ewentualny kolejny atak Francuzów. W hacjendzie zorganizują więc centralny punkt dowodzenia. Czy jest dobrze strzeżona?
— Bardzo niedbale! Na czterech rogach usypano szańce, przy każdym z nich postawiono posterunek. Ot i wszystko. Reszta załogi, pogrążona we śnie, leży na podwórzu.
— A kapitan?
— Zajmuje jeden z pokoi.
— Gdzie są vaquerzy?
— Część śpi w suterenie, reszta pod gołym niebem.
— Rozmawiałeś z hacjenderem?
— Tak. To dobroduszny człowiek, wierzy we wszystko, co mu się mówi. Zresztą nie trzeba się go lękać. Jest schorowany, słaby, śmierć zagląda mu w oczy.
— A więc mamy dość łatwe zadanie. Zostawmy tu konie i ruszajmy naprzód. Wartowników trzeba zakłuć bagnetami, aby nie wszczęli alarmu. Potem zabierzemy się do reszty. Musimy zachowywać się jak najciszej, z broni palnej korzystać tylko w ostateczności. Co zrobimy z pastuchami? Czy zabijemy ich również?
— Oczywiście — wtrąciła Josefa.
— To właściwie zbyteczne — zastanawiał się głośno Cortejo.
— Zawładnąwszy hacjendą, będę potrzebował tych ludzi do pilnowania trzody.
— Niech więc pozostaną przy życiu — zdecydował Meksykanin.
— Dla samej satysfakcji mordowania nie warto się plamić krwią. Najważniejsza rzecz to łupy. Przypominam, że według naszego układu wszystko, co znajdziemy w domu, przechodzi na moją własność.
— Z wyjątkiem hacjendera i Marii Hermoyes.
— Zgoda. Zaczynajmy więc!
Po kilku minutach trzystu ludzi ruszyło w kierunku hacjendy. Otoczywszy ją kołem, zaczęli ostrożnie przechodzić przez płot. Nie udało im się jednak uśpić czujności wartowników. Jeden z nich, stojący na szańcu, nagle usłyszał dziwny szelest. Nie mógł nic zobaczyć, noc bowiem była bardzo ciemna, przyłożył więc ucho do ziemi i zaczął nasłuchiwać. Szmer był coraz głośniejszy. W końcu wyraźnie rozróżnił kroki ludzi i trzeszczenie płotu.
— Stój! Kto idzie? — zawołał głośno.
Leżał dalej na ziemi, trzymając broń w pogotowiu, czekał na odpowiedź. Nie było jej, więc wypalił.
Zbudzeni żołnierze zerwali się ze snu, chwycili za broń. Było jednak za późno.
— Do stu piorunów! — ktoś krzyczał głośno. — Przeklęty strzał! Naprzód, naprzód!
Był to głos meksykańskiego przywódcy. Jego kamraci przesadzili płot i rzucili się na Francuzów. Padło kilka strzałów, ktoś zaklął siarczyście, rozległo się parę śmiertelnych jęków, wreszcie zapanowała cisza.
W hacjendzie zapalono światło. Zbudzony ze snu kanonadą kapitan otworzył okno.
— Co się dzieje? Dlaczego strzelacie? — wołał, wychyliwszy się przez nie.
— Strzelaliśmy, by zobaczyć twój łeb, głupcze! — odpowiedział z dołu Meksykanin i nacisnął cyngiel.
Strzał był celny. Kula przebiła głowę oficera. Tak zginął ostatni Francuz w hacjendzie.
Vaquerzy, którzy spali w suterenie, podnieśli się na odgłos pierwszych strzałów i zapalili pochodnie. Chcieli wybiec przed dom, przy drzwiach jednak zatrzymał ich Cortejo.
— Stójcie, jesteśmy waszymi przyjaciółmi.
— O Dios, senior Cortejo! — zawołał stary pastuch.
— Tak, to ja. Rozprawiliśmy się z Francuzami. Mam nadzieję, że jesteście dobrymi Meksykanami i staniecie po naszej stronie. Gdzie jest Arbellez?
— Zapewne w sypialni.
— Daj mi pochodnię.
Podając mu ją, starzec rozpoznał w świetle, kto towarzyszy Cortejowi.
— Seniorka Josefa! Co za niespodzianka! Witajcie! Josefa nie odpowiedziała. Szybko poszła za ojcem na górę.
Pedro Arbellez zbudził się również. Poderwawszy się z łóżka, zapalił światło i spiesznie narzucił ubranie. Chciał właśnie wyjść z pokoju, gdy w drzwiach stanęła Maria Hermoyes.
— Ach, senior, co się dzieje? — pytała strwożona.
— Skąd mam wiedzieć?
— To przecież bitwa. Słyszy pan te wrzaski?
— Bitwa? Z kim mieliby walczyć Francuzi? Kto by napadł na hacjendę? To z pewnością jakieś nieporozumienie.
— Na Boga! Kto tak krzyczy?
— Santa Madonna! To krzyk człowieka, któremu śmierć zagląda w oczy!
— Teraz znowu ktoś krzyknął, słyszy pan?
— Słyszę kroki na schodach.
W tejże chwili otworzono drzwi. W blasku pochodni ukazały się w nich dwie osoby.
— Cortejo! — przeraził się Arbellez.
— Josefa! — wykrzyknęła Maria Hermoyes, poznając ją mimo przebrania.
Cortejo trzymał w ręku nabity pistolet, Josefa również. Za nimi widać było ciemne sylwetki Meksykanów.
— Tak, to ja — rzekł Cortejo. Wszedł do pokoju, za nim Josefa, i zamknęli za sobą drzwi.
— Na Boga, czego chcecie?! — zawołał Arbellez.
— Zaraz się senior tego dowie. Siadajmy!
Josefa, rozsiadłszy się na krześle, zimnym wzrokiem mierzyła hacjendera i Marię.
— Kto ich będzie przesłuchiwał, ojcze?
— Jeżeli masz ochotę, nie mam nic przeciwko temu, abyś ty to zrobiła.
Cortejo rozłożył się w hamaku. Bawiąc się pistoletem, z wyrazem pogardy i nienawiści patrzył na oboje starych ludzi.
Josefa opuściła lufę pistoletu i zwróciła się do hacjendera:
— Pytacie, czego tu chcemy? Otóż odbędziemy sąd nad panem i tą kobietą — wskazała na Marię Hermoyes.
— Żartujecie chyba — obruszył się Arbellez. — Przecież nie uczyniliśmy wam nic złego. Senior Cortejo, czy byłby pan łaskaw powiedzieć mi, czemu naprawdę mam zawdzięczać pańskie odwiedziny?
— Wyręczę ojca. Słyszeliście o nas w ostatnich czasach?
— Owszem. Ale szczerze wyznam, że nie wierzyłem w to, co mi mówiono.
— Musicie powiedzieć, coście o nas słyszeli. Rozkazuję!
Hacjendero wyprostował się, jak gdyby mu lat ubyło.
— Ja tylko mogę tu rozkazywać.
— Myli się pan — zaśmiała się Josefa. — Ja jestem panią hacjendy del Erina. Pan chciał nam ją odebrać drogą oszustwa.
— Jeżeli nie zmieni pani tonu, wezwę vaquerów!
— Proszę bardzo. Czekam na to!
Arbellez podszedł do drzwi. Gdy je otworzył, ujrzał kilku uzbrojonych Meksykanów. Cofnął się przerażony.
— Co robią ci ludzie w moim domu?
— To nasza gwardia honorowa. Jest tu trzystu im podobnych. Z ich pomocą napadliśmy na hacjendę. Francuzów wybiliśmy co do jednego. Jesteście w naszych rękach.
— Ja w waszych rękach? Myli się seniorka. Możecie napadać na Francuzów i zabijać ich. Ale ja jestem wolnym Meksykaninem i przed nikim się nie ugnę!
— Jest senior w błędzie. Nie’ jest pan wolnym Meksykaninem, lecz naszym jeńcem. Proszę to sobie zapamiętać. A teraz powtarzam, oczekuję odpowiedzi na pytanie. Coście o nas słyszeli?
Pedro Arbellez był zrozpaczony. Dawniej nie dostaliby go tak łatwo! Teraz jednak jest stary, słaby, schorowany. Jak mógłby sobie poradzić z tą parą? A w dodatku ci tam na dole, co wrzeszczą i grabią jego dobytek.
— Mów! — rozkazała Josefa ostrym tonem. — Co słyszeliście o nas?
— Że senior Cortejo chce zostać prezydentem.
— Tylko tyle? Mój ojciec zostanie królem! Cały Meksyk będzie do niego należał. Dziś, na początek, przejmujemy hacjendę, jest bowiem naszą własnością.
— Waszą? Ona należy do mnie.
— Gdzie dowody?
— Mam akt kupna.
— Jest fikcyjny. Nie kupiłeś hacjendy, otrzymałeś ją w darze.
— Gdyby nawet tak było, hacjenda i tak stanowiłaby moją własność. A gdybym nie miał do niej żadnych praw, przypaść musiałaby nie wam, lecz hrabiemu Rodrigandzie.
— Co należy do hrabiego, jest i nasze. Oczywiście, nie rozumiesz tego, senior?
— Przeciwnie, doskonale rozumiem.
— Naprawdę? — szydziła Josefa. — Dowód to ogromnej inteligencji.
— Tak, rozumiem — powtórzył Arbellez. — Przejrzałem was na wylot. Podstawiliście hrabiego Alfonsa. Wskutek tego oszustwa uważacie, że wszystkie majętności Rodrigandów są również i wasze. Może zaprzeczycie temu?
— Twoim słowom mamy przeczyć? Nie jesteś przy zdrowych zmysłach, a to, co mówi obłąkany, nie wymaga ani potwierdzenia, ani zaprzeczenia. A więc, drogi mój panie Arbellez, powiadasz, że masz akt kupna hacjendy?
— Tak, jest dobrze przechowywany.
— Proszę mi go oddać. Żądam tego!
— Nie mam go tutaj.
Josefa zerwała się z krzesła, zacisnęła pięści i syknęła przez zęby:
— A gdzie jest w takim razie?
— Leży wraz z testamentem w bezpiecznym miejscu. Nie tak łatwo go znajdziecie!
Oczy Josefy płonęły nienawiścią.
— Sporządziłeś testament? Kto ma dziedziczyć hacjendę?
— Treść każdego testamentu jest tajemnicą, seniorita.
— Wpakuję cię do najgłębszej piwnicy! Będę katować i dręczyć. Zdechniesz z głodu.
— Nie lękam się śmierci.
Josefa roześmiała się sarkastycznie.
— Masz sklerozę, nie wiesz, co mówisz! Gdy ci batami wygarbuję skórę, wygadasz wszystko. No, a teraz pogawędzę z tą starą!
Maria Hermoyes drżała z lęku. Dobrze znała Josefę, wiedziała, czego się można po niej spodziewać. Była pewna, że córka Corteja nie cofnie się przed żadnym okrucieństwem.
— Dlaczego wyjechałaś ze stolicy?
— Chciałam zamieszkać w hacjendzie. Senior Arbellez jest moim przyjacielem.
— A więc tam nie miałaś przyjaciół? Myśmy nimi nie byli? Stara spuściła oczy. Nie miała odwagi powiedzieć, że uciekła ze strachu.
— Bałaś się nas, prawda?
Maria milczała. Josefa mówiła dalej:
— Miałaś rację. Gdybyś została w Meksyku, nie żyłabyś już dzisiaj. Meksyk jest miejscem niebezpiecznym i niezdrowym dla ludzi, którzy znają tajemnice innych. Roztropnie więc postąpiłaś wyjeżdżając. Zadam ci teraz kilka pytań. Jeżeli odpowiesz zgodnie z prawdą, los twój nie będzie tak okrutny, jak tego upartego starca. Czy wiadomo ci, że sporządził testament?
— Tak
— Czy wiesz, kogo ustanowił dziedzicem?
— Nie.
Ponieważ na moment się zawahała, Josefa wrzasnęła:
— Nie kłam! Komu zapisał hacjendę?
— Pewnej krewnej — wyszeptała stara.
— Kto to taki? Gadaj prędko!
— Córka kupca z Guadalupe. Nazywa się Pirnero.
— Pirnero? Zapamiętam to nazwisko. Czy wie, że ma zostać dziedziczką?
— Senior Arbellez wysłał do niej niedawno zaufanego vaquera.
— Czy ten człowiek wrócił?
— Jeszcze nie.
— Będziemy go zatem tutaj oczekiwać. Co miał powiedzieć w imieniu Arbelleza?
Maria z zakłopotaniem spojrzała na hacjendera. Arbellez rzekł:
— Niech pani mówi śmiało. Nie chciałbym, aby panią dręczono z mego powodu.
— Więc…
— Vaquero miał prosić seniorę Rezedillę, aby przybyła do hacjendy.
Josefa rozpromieniła się.
— A więc dziedziczka ma przybyć do hacjendy del Erina? Trzeba ją godnie przyjąć i złożyć życzenia z tej okazji! A teraz odpowiadaj! Gdzie Arbellez pisał testament?
— Tu, w tym pokoju.
— Kto był świadkiem?
— Trzej seniorowie, którzy przyjechali konno i pozostali u nas przez dwa dni.
— Skąd przybyli?
— Nie wiem.
— Nie kłam!
— Przysięgam na wszystkie świętości, że nie wiem.
— Ale nazwiska ich znasz?
— Jednego nazywali senior mandatario, drugiego senior advocatus, trzeciego senior secretario.
— Wymieniłaś tylko piastowane przez nich godności. Czy któryś z tych ludzi zabrał testament?
— Tak, senior mandatario. Żegnając się z seniorem Arbellezem oświadczył, że testament będzie przechowywany w bezpiecznym miejscu.
— Może któryś ze służących lub vaquerów zna tego człowieka?
— Nie, nikt go nie zna.
— Od tego czasu nie było go tutaj?
— Nie.
Cortejo huśtał się przez cały czas w hamaku i nie odzywał się ani słowem. Dopiero teraz powiedział:
— Zostaw to, Josefo! Tym sposobem niczego się nie dowiesz. Arbellez musi nam wszystko wyśpiewać. Zamkniemy go w piwnicy. Głód i pragnienie otworzą mu usta. Nie tylko wyzna, gdzie przechowuje akt kupna, ale wystawi na nasze żądanie pisemną prośbę, aby nam ten akt wydano.
— Chcesz czekać, aż zmoże go głód i pragnienie?
— Tak. Czy znasz lepszy środek?
— Oczywiście. Mam nadzieję, że zostawisz mi pełną swobodę działania.
— Powinienem wiedzieć, co chcesz zrobić.
— Będziesz wiedział. Ale później. Teraz muszę jeszcze postawić temu panu jedno pytanie.
Zwróciła się do Arbelleza:
— Czy mandatario naprawdę ma pański testament?
— Tak.
— Skąd pochodzi ten człowiek, gdzie mieszka?
— Tego pani nie powiem. I od nikogo innego tej informacji nie wydobędziecie. Nieszczęścia, których doświadczyłem, nauczyły mnie ostrożności. Poprosiłem owych trzech panów, aby zachowali całkowite incognito. Spełnili moje życzenie.
— Czy u tego samego mandataria zdeponował pan akt kupna hacjendy?
— I tego nie powiem.
— Zmięknie pan za kilka dni! Każę seniora zamknąć i morzyć głodem, dopóki nie zaczniesz gadać. Po raz ostatni więc pytam po dobroci!
— Nic nie powiem. Że też piekło was jeszcze nie pochłonęło!
— Słyszałeś, ojcze? — zwróciła się do Corteja. — Trzeba go będzie najpierw wychłostać.
— Po co się z tym śpieszyć, moja droga? Zacznijmy od głodówki. Josefa podeszła do drzwi i przywołała dwóch Meksykanów.
— Tych dwoje zamknijcie w piwnicy, a przedtem zwiążcie! — poleciła.
Meksykanie spojrzeli po sobie.
— Dobrze — burknął jeden. — Chciałbym jednak zwrócić uwagę, seniorka, że nie jesteśmy pani sługami.
Ściągnęła groźnie brwi.
— Kim w takim razie jesteście?
— Obiecaliśmy walczyć za waszą sprawę, ale do tego rodzaju usług wcale się nie zobowiązaliśmy.
— Zapłacę za nie osobno.
— To co innego. Ile seniorka daje?
— Złotego talara za każdego.
— Wystarczająca kwota. Zapomina pani jednak, że zgodnie z rozkazem musimy stać w pogotowiu przed drzwiami. Tymczasem inni plądrują dom. Nam nie dostaną się żadne łupy.
— Uważacie więc, że powinnam wam to wynagrodzić?
— Ile otrzymamy, seniorka?
— Zobaczę, jakie łupy będą mieli wasi towarzysze. Nie martwcie się, nie skrzywdzę was.
Meksykanie związali ręce i nogi Arbellezowi i Marii Hermoyes.
Starzec nie ruszał się wcale.
— Nie żyje? — zapytała chłodno Josefa.
— Zobaczę.
Jeden z Meksykanów nachylił się nad hacjenderem i zbliżył twarz do jego ust.
— Oddycha jeszcze — rzekł po chwili. — Tylko zemdlał. Josefa wyciągnęła z jedwabnej torebki dwa złote talary.
— Oto zadatek.
— Dziękujemy, seniorita — podziękowali Meksykanie. — Co teraz mamy z nimi zrobić?
— Zabierzcie oboje! Z pewnością znajdzie się piwnica, w której będzie można ich zamknąć. Niech zdychają tam z głodu!
Jeden z wartowników wziął na ręce Arbelleza, drugi Marię Hermoyes. Josefa poszła za nimi. Minęli dziedziniec, gdzie Meksykanie zgromadzili dobytek hacjendy i go plądrowali. Weszli do jakiejś piwnicy i zamknęli w niej Arbelleza i Marię. Klucz zabrała Josefa.
— Jeszcze dziś otrzymacie sowitą zapłatę — zapewniła. — Nie chcę, aby wszyscy wiedzieli o tym, co tu się stało. Jeżeli będziecie milczeć, podwoję tę kwotę.
Poszła na górę po ciemnych schodach. Meksykanie postępowali za nią wolnym krokiem. Gdy już jej nie było widać, jeden z nich mruknął pod nosem:
— Jestem bardzo ciekaw, ile nam zapłaci. Ponieważ jego towarzysz milczał, mówił dalej:
— Dlaczego się nie odzywasz, hę?
— A co mam mówić? Niech diabli wezmą tę całą wyprawę!
— Co ci do głowy przyszło?! Nie w smak ci łatwy i dobry zarobek?
— Wolałbym go nie mieć.
— Zwariowałeś?
— Nie jestem malowaną lalą i niejedną sprawkę mam na sumieniu. Z prawdziwą przyjemnością zamknąłem tych starych. Ale gdy pomyślę, że umrą z głodu w piwnicy, żal mi ich.
— Głupstwa pleciesz! I pamiętaj: seniorita kazała trzymać tę sprawę w tajemnicy.
— Ode mnie nikt się nie dowie.
— Ani ode mnie. Ta kobieta to wcielony diabeł. Biada krajowi, jeżeli jej ojciec zostanie prezydentem!
— Nic mnie nie obchodzi, kto będzie rządził krajem. Nie chcę jednak przykładać ręki do wszystkich nikczemności Pabla Corteja.
— Nie rozklejaj się. Na wyrzuty sumienia zawsze będziesz miał czas. Teraz najważniejsze to łupy. Zobaczę, co nam przypadło.
Rozstali się. Ten, któremu żal było więźniów, wyszedł przed dom.
— Do końca życia nie zapomnę tego starca — mamrotał do siebie.
— Na pewno będzie mi się śnił po nocach. A jeśli — wzdrygnął się — będzie mnie prześladował nie tylko we śnie, ale i w godzinę śmierci? Muszę coś zrobić!
Zaczął chodzić nerwowo wokół domu. Ujrzawszy w tylnej ścianie niewielki otwór, zatrzymał się przed nim.
Meksykanie, rozdzieliwszy łupy — zgodnie z wcześniejszą umową przypadł im cały sprzęt domu oraz martwy inwentarz — pochowali zabitych Francuzów we wspólnym grobie w pobliżu strumyka. Następnego dnia przybyli ludzie wysłani do Corteja przez jego zwolenników. Mając teraz w hacjendzie dobrą bazę operacyjną, Cortejo postanowił umocnić swoje wpływy na północy. Na czele stu jeźdźców ruszył ku Rio Grande, aby napaść na statki lorda Drydena. Josefa pozostała w hacjendzie; miała nią zarządzać w zastępstwie ojca.
W kilka dni później przez równinę, ciągnącą się na północ od miejscowości Parras, pędził jakiś jeździec. Był bardzo wyczerpany, okryty pyłem, koń padał również ze zmęczenia, jako że przebyli długą, wyczerpującą drogę. Vaquero Anselmo — bo on to był właśnie — chciał jak najszybciej po wypełnieniu swej misji w Guadalupe zawiadomić Pedra Arbelleza, że jego długo opłakiwani bliscy żyją i niedługo przyjadą do hacjendy del Erina. Ruszył z powrotem zaraz po zakończeniu walki w forcie. Musiał krążyć i kołować, nakładając drogi, aby nie natknąć się na bandy, które łupiły kraj ogarnięty wojną domową.
Szczęśliwy, że przywozi swemu panu radosną wiadomość, nie oszczędzał konia. Zmordowany dotarł wreszcie do folwarku drugiego dnia wieczorem. Śpią wszy wierzchowca ostrogami, pogalopował prosto ku bramie. Była, niestety, zamknięta. Zapukał.
— Kto tam? — zapytał jakiś nie znany mu głos. Wymienił swoje imię.
— Nie znam — mruknął tamten.
— Widocznie jesteś tu od niedawna.
— Tak.
— Otwieraj więc. Jestem vaquerem seniora Arbelleza, przybywam z Guadalupe, gdzieśmy pobili Francuzów.
— Pobiliście Francuzów? W takim razie mogę cię wpuścić. Wchodź do środka!
Kiedy wszedł, bramę znowu zamknięto. Z powodu panujących ciemności nie zauważył zmian, które zaszły w hacjendzie. Zeskoczył z konia, puścił go wolno i skierował się do suteren, gdzie zwykle przebywali vaquerzy.
Otworzywszy drzwi, stanął jak wryty na widok uzbrojonych ludzi.
Któryś z nich zbliżył się do niego.
— Hola, kto tam? Co to za osobnik?
Złapali go za ręce i wciągnęli do środka. Rozglądał się wkoło ze zdumieniem. Rozśmieszyło ich to. Zaczęli żartować.
— Widać od razu, że prochu nie wynajdziesz! — zawołał jeden ze zbirów.
— Ależ, chłopie, Cortejo nie potrzebuje takich jak ty! — dodał drugi.
— Cortejo?
— No tak — Meksykanin spowalniał. — A właściwie do kogo przyjechałeś?
— Do kogóż miałem przyjechać? Oczywiście do mojego pana.
— Kto jest twoim panem?
— Senior Pedro Arbellez.
— Czyli były właściciel hacjendy?
— Były? — stropił się Anselmo. — Czy teraz jej właścicielem jest ktoś inny?
— Senior Pablo Cortejo z Meksyku. Przeraziłeś się? Nie odpowiada ci senior Cortejo?
— W jaki sposób stał się nagle panem hacjendy?
— W bardzo prosty. Zabrał ją Arbellezowi z naszą pomocą.
— Santa Madonna! Gdzie jest teraz senior Arbellez?
— Nie wiadomo, znikł.
— Mój Boże, w takim razie ruszam natychmiast z powrotem. Chciał wyjść, lecz potężne łapy pięciu ludzi chwyciły go i trzy mały tak mocno, że nie mógł się poruszyć.
— Czekaj no, braciszku! Będziemy musieli cię przesłuchać.
— Mnie przesłuchać? Dlaczego? Jestem uczciwym człowiekiem.
— Każdy tak mówi. Powiedz no, po czyjej stoisz stronie: Basaine’a czy Corteja?
— Po niczyjej. Jestem vaquerem seniora Arbelleza. Słucham tylko jego.
— W takim razie zaprowadzimy do do seniority. Idę ją uprzedzić. A wy pilnujcie ptaszka i skrępujcie mu ręce.
Gdy wszedł Meksykanin, Josefa leżała w hamaku, paląc papierosa.
— Wybacz, seniorita. Przychodzę z meldunkiem. Zjawił się tu jakiś vaquero, który twierdzi, że słucha jedynie swego pana, Arbelleza.
— Przyślijcie go do mnie.
— Sam go przyprowadzę.
Po chwili wprowadził Anselma. Vaquero spojrzał na Josefę. Nie miał pojęcia, kim jest ta kobieta.
— Seniorita, proszę panią o pomoc. Zaszło jakieś nieporozumienie.
— Kim jesteś?
— Jestem jednym z vaquerów seniora Pedra Arbelleza. Pan mój wysłał mnie z listem…
Przypomniawszy sobie, co słyszała od Marii Hermoyes o posłańcu do Guadalupe, przerwała mu:
— Byłeś w Guadalupe?
— Tak, pani.
Zwróciła się do Meksykanów:
— Wyjdźcie i czekajcie przed drzwiami! To poczciwy człowiek. Porozmawiam z nim sama.
Josefa postanowiła użyć podstępu, aby dowiedzieć się, jakie wiadomości miał przekazać swemu panu.
— Podczas pańskiej nieobecności zaszła tu mała zmiana — rozpoczęła. — Czy zna senior niejakiego Corteja?
— Owszem, znam. Słyszałem o nim wiele, a kiedyś widziałem go tutaj.
— Co to za człowiek?
Anselmo odparł z niebaczną szczerością:
— Uczciwi ludzie stronią od niego.
Josefa zmrużyła swe sowie oczy. Panując jednak doskonale nad sobą, ciągnęła uprzejmym tonem:
— Ma senior rację. Dla tego Corteja nie ma nic świętego na świecie. Nienawidzę go, unieszczęśliwił mnie i moją rodzinę. Towarzyszę mu jedynie po to, aby go zniszczyć.
Mówiła to tak przekonywająco, że łatwowierny vaquero nie wątpił w jej słowa.
— Niełatwo to pani przyjdzie. Szczwany z niego lis. Powiedz mi, seniorita, gdzie jest senior Arbellez?
— Uciekł przed Cortejem.
— Dlaczego?
— Wytłumaczę wszystko. Muszę jednak mówić cicho, aby ci dwaj Meksykanie, którzy stoją pod drzwiami, nie słyszeli. Wie pan, że senior Arbellez jest zwolennikiem Juareza. Otóż Cortejo chciałby sam zostać prezydentem. Skaptował sporo zwolenników. Wyruszył na północ przeciwko Juarezowi. Zajęcie hacjendy del Erina było początkiem kampanii.
— Napadł więc na hacjendę?
— Tak, ale na szczęście seniorowi Arbellezowi udało się zbiec. Wiem dokąd, ale zakazał mi zdradzać to komukolwiek.
— Skąd ta szczerość wobec pani, seniorita?
— Jest dobrym znajomym mojego ojca, który zginął z winy Corteja. Udaję, że nic o tym nie wiem i że należę do zwolenników Corteja. Wszystko po to, aby się na nim w odpowiednim czasie zemścić. Wśród jego ludzi mam kilku zaufanych. Czekają tylko na sprzyjającą okazję. Przybywszy do hacjendy, poznałam seniora Arbelleza i ułatwiłam mu ucieczkę dzięki pomocy moich ludzi.
— Niechże mi pani powie, gdzie szukać seniora Arbelleza! Przywożę mu ważne wiadomości.
— Nie uda się panu dotrzeć do niego. Jest przecież senior jeńcem, nie wypuszczą pana. Najlepiej będzie, jeżeli mnie senior powie, co miał powiedzieć hacjenderowi. Przekażę mu to jak najszybciej. Właśnie dziś miałam wysłać kogoś do niego.
— Czy nie mógłbym być tym posłańcem, seniorita?
— Co też panu przyszło do głowy! Będą pana więzić, dopóki nie wróci Cortejo i nie zdecyduje o pańskim losie. Wątpię, czy mi się uda do tego czasu uwolnić pana. Sam niech pan zadecyduje, czy wiadomości, które ma zakomunikować Arbellezowi, mogą poczekać. Namyśl się, senior. Anselmo zastanawiał się kilkanaście sekund. Po chwili zapytał:
— Czy można pani naprawdę ufać, seniorita?
— Zrobi pan, jak uważa — odparła urażona.
— Czy mogę wiedzieć, jak się pani nazywa?
— Jestem córką pułkownika Ramireza.
Pułkownik Ramirez, znany zwolennik Juareza, został niedawno zamordowany przez nieznanych sprawców.
— Był to dzielny człowiek.
— Mogę panu zresztą udowodnić, że senior Arbellez miał do mnie całkowite zaufanie. Opowiedział mi wszystko o panu. Wiem, w jakim celu jeździł senior do Guadalupe. Senior Arbellez sporządził testament, wyłączną dziedziczką chce uczynić córkę Pirnera. Pan miał ją o tym zawiadomić i prosić, by przyjechała do hacjendy.
— To prawda! Tylko mój pan mógł pani to powiedzieć. Nie bierz mi za złe, seniorita, że się wahałem. W obecnych czasach trzeba być bardzo ostrożnym.
— Wybaczam. Czy seniorita zjawi się tutaj?
— Być może, lecz nie w roli spadkobierczyni. Nie przyjęła dziedzictwa, ponieważ odnalazła się prawdziwa dziedziczka.
Łatwowierny Anselmo zaczął opowiadać o wszystkim, co wiedział na ten temat. Relacja wywarła na Josefie ogromne wrażenie. Musiała bardzo panować nad sobą, by nie zdradzić swych uczuć. A więc wszyscy, którym przysięgała zagładę, żyją! Landola kłamał! Po co to zrobił? Z pewnością po to, by na wszelki wypadek mieć broń przeciw braciom Cortejom.
Anselmo nie dostrzegł tego, co dzieje się z seniorita, choć na twarzy jej malowały się na przemian nieufność, zwątpienie, strach i rozpacz. Gdy skończył mówić, milczała przez chwilę. To, co usłyszała, spadło na nią jak grom z jasnego nieba. Jeżeli nie kłamał, sytuacja jest taka sama jak przed osiemnastu laty! Będzie musiała rozpocząć walkę na nowo. Nie ma ani minuty do stracenia! Trzeba działać szybko, inaczej wszystko przepadło! A więc zacznie od tego głupca, któremu tak łatwo rozwiązał się język.
— Mówi senior szczerą prawdę? Może na to przysiąc?
— Przysięgam na wszystkie świętości!
— Cortejo to dziś wybitny mąż stanu. W niedługim czasie zostanie prezydentem, a może i królem Meksyku, będzie najpotężniejszym człowiekiem w całym państwie.
— Co też pani mówi, seniorka?! Przecież jeszcze żyje generał Basaine!
— Basaine zostanie stąd wypędzony.
— A Maksymilian Austriacki?
— Ten malowany regent? Ten cień cesarza? Sam ucieknie.
— A prezydent Juarez?
— Indianin z plemienia Zapoteków? Po prostu powiesi się go na gałęzi sępom na pożarcie.
Anselmo zauważył ku swemu przerażeniu, że oblicze Josefy nabrało ponurego, szatańskiego wyrazu.
— Niech pani nie będzie tego taka pewna! Czy widziała już pani kiedyś Juareza?
— Owszem, często, w stolicy.
— Czy wtedy, gdy piastował urząd najwyższego sędziego?
— I wtedy, i później, gdy został prezydentem.
— Wówczas był szanowany przez wszystkich. Później wygnano go, musiał uciekać. To zmienia człowieka. Czyni go twardym jak stal. Juarez jest dziś zupełnie inny niż dawniej. Wątpię, czy da się powiesić. Wisieć będą raczej ci, którzy myślą o stryczku dla niego, a więc przede wszystkim Cortejo. Szubienica już dawno tęskni za nim i za jego ukochaną córeczką. Nie widziałem ich nigdy, ale podobno jest równie brzydka, jak zła.
Josefa straciła panowanie nad sobą. Podeszła do niego i syknęła:
— Pozna ją senior, ale w innych okolicznościach niżby pragnął. Oczy jej błyszczały złowrogo, piersi falowały ze wzburzenia.
— Ależ, seniorita — wyjąkał zdumiony — nie rozumiem pani.
— Zaraz pan wszystko zrozumie. Powiedział senior przed chwilą, że jest wraz ze swym panem zwolennikiem Juareza. Jeżeli wszyscy jego zwolennicy są takimi głupcami jak wy, nie mam żadnych wątpliwości, że wkrótce będzie wisiał. Czy wie senior, gdzie jest Arbellez?
— Powiedziała pani, że uciekł.
— Jeżeli pan w to uwierzył, jest istotnie stokrotnym osłem!
— Przecież pani sama…
— Owszem, mówiłam, lecz nie przypuszczałam, że jest pan aż tak naiwny i uwierzy mi! Czy sądzi senior, że Cortejo pozwoliłby uciec Arbellezowi?
— Stało się to przecież dzięki pani.
— Ależ przeciwnie! Dzięki mnie Arbellez został uwięziony!
— Uwięziony?
— Oczywiście. Siedzi na dole w piwnicy. I umrze z głodu.
— Niech pani nie żartuje, seniorita!
— Gdyby pan wiedział, kim jestem, nie uważałby tego za żarty. Chcąc się wszystkiego ze szczegółami dowiedzieć, odegrałam komedię. Udało się wspaniale! Zgadnij, senior, kim jestem — spojrzała triumfująco na vaquera.
Anselmo był człowiekiem prostym, skromnym, łatwowiernym, ale nie głupcem.
— Mój Boże! — zawołała. — Pani to seniorita Josefa?
— Tak — odparła ze śmiechem. — Jestem córką Corteja.
— Boże, bądź mi miłosierny! Uczyniłem rzecz straszną!
— Ma pan rację, że prosi Boga o litość. Wyznał mi pan to, o czym nie powinnam była się dowiedzieć. Wie senior, co teraz zrobię? Poślę ludzi do Refugio i każę zamordować lorda Drydena.
— Oby się to nie udało! — jęknął vaquero. — Krew lorda spadłaby na moją głowę.
— Tak, na twoją! Każę szpiegować Juareza i wszystkich jego zwolenników. Muszą zginąć!
Kiedy tak krzyczała, wydała się Anselmowi uosobieniem zła. Cofnął się ze strachu. Podnosząc ku niej skrępowane ręce, zawołał:
— Seniorita, nich pani pamięta o tym, że jest Bóg, który wymierza sprawiedliwość!
— Dziecinne bajanie!
— Niech pani nie bluźni!
— Powtarzam, że to dziecinne brednie. Czyż mnie właśnie Bóg nie ochrania? Zostałam wtajemniczona w wasze plany, to najlepszy dowód jego nade mną opieki. Lecz i bez tej pomocy dam sobie radę. Zginą wszyscy wrogowie Cortejów!
— Życie nasze w ręku Boga.
— Przede wszystkim w moim. Będziesz wisieć jak inni zwolennicy Juareza!
— Żyję już długie lata, dni moje i tak policzone. Ale jeżeli chce seniorita obciążyć swoje sumienie śmiercią starego pastucha, niech to zrobi.
— Nie zawaham się. Nie powieszę cię jednak od razu. Doznasz jeszcze drobnej przyjemności: będziesz świadkiem, jak Arbellez umiera z głodu. Maria Hermoyes umrze również na twoich oczach. Oboje nie dostają ani kromki chleba, ani kropli wody. Zostaniesz wtrącony tam gdzie oni, ale ciebie będzie się odżywiać, dopóki oni nie zginą. Wtedy dopiero zostaniesz powieszony.
Vaquero natężył muskuły, ile tylko miał sił, i zawołał:
— Jesteś diabłem! Trzeba cię zniszczyć, abyś więcej nie wyrządzała krzywdy! Niech cię piekło pochłonie!
Mimo iż był związany, kopnął Josefę tak mocno, że wrzeszcząc zatoczyła się na ścianę.
— Łotrze!
Meksykanie stojący za drzwiami wbiegli do pokoju, powalili vaquera na podłogę.
Spod ściany dochodziły jęki, Meksykanie podeszli do Josefy.
— Co pani jest?
Spojrzała na nich, nabrała powietrza, ale nie mogła powiedzieć ani słowa.
— Co senioricie dolega? — dopytywali się.
— Och, piersi — wyszeptała z ogromnym trudem i położyła rękę na obolałym miejscu.
— Do licha, chyba żeber pani nie złamał?
— Nie wiem — jęknęła.
— Widać mocno uderzył. Niestety, nie ma tu doktora. Może jednak seniorita spróbuje wstać.
— Zaczęli jej pomagać. Chciała się podnieść, ale każdy ruch sprawiał nieopisany ból. Wyjęczała tylko:
— Boże mój, Boże!
— Śmie jeszcze wzywać Boga — szydził vaquero.
— Milcz, łajdaku! — zawołał jeden z Meksykanów. — Zapłacisz drogo za to, co zrobiłeś. Gdzie panią boli najbardziej?
— Tu — wskazała na lewą pierś.
— W takim razie złamał kilka żeber. Zobaczymy, czy rąk i nóg nie przetrącił.
Obmacawszy niezbyt delikatnie kończyny Josefy, oznajmił:
— Ręce i nogi całe, a żebra to drobnostka. Trzeba będzie trochę pomasować, i basta. Niech pani jednak wstanie, położymy panią na hamaku.
Pokręciła przecząco głową.
— No to sam panią podniosę.
— Dobrze, posadź mnie przy stole na krześle — mówiła z trudem, prawie zupełnie nie mogła oddychać.
Meksykanin wziął ją na ręce i zaniósł na krzesło. Jęczała przeraźliwie.
— To drobnostka — pocieszał ją. — Szybko seniorita dojdzie do siebie. Zaraz przyślę pani służącą. A my wpakujemy tego łotra do piwnicy. Jak go mam ukarać?
Machnęła ręką.
— Nie chce go pani wcale karać?
— Owszem — wyszeptała — ale nie teraz.
Z trudem podała Meksykaninowi klucz od piwnicy.
— Dobra. Odłóżmy to na później. Jazda, łotrze! Wkrótce zrozumiesz, jakiegoś sobie piwa nawarzył.
Poszturchując i popychając Anselma, wyprowadzili go z pokoju i wepchnęli do piwnicy, w której znajdowali się Maria i Arbellez.
Kiedy wracali na górę, jeden ze zbirów rzekł:
— Zdaje mi się, że seniorita ma złamanych kilka żeber. Stryj mój był balwierzem. Słyszałeś o tym?
— Nie. Czy twój stryj żyje, a może jest tutaj?
— Nie, umarł. Złamał kark i nie umiał go sobie nastawić!
— Co więc nam po twoim stryju?
— Niedomyślny jesteś, przyjacielu. Kim mogłem być u stryja?
— Uczniem, co?
— Zgadłeś.
— Do licha, w takim razie również jesteś balwierzem?
— Nie, kręciłem się tam tylko przez tydzień. Pewnego razu wyrwałem komuś zamiast chorego zęba dwa zdrowe. Zbito mnie za to tak mocno, że uciekłem. I na tym się skończyła moja kariera balwierza. Ale podczas tego tygodnia nadarzył mi się pacjent z dwoma czy trzema złamanymi żebrami. Pomagałem stryjowi, kiedy go leczył. Chłop wył wprawdzie okropnie, aleśmy na to wcale nie zważali.
— Jak go leczyliście?
— Położyliśmy go na ziemi, stryj trzymał ręce, ja zaś stanąłem mu na żebrach.
— Co takiego? Wlazłeś na złamane żebra?
— Skądże znowu! Stanąłem na nieuszkodzonej stronie. Gdy się na zdrową stronę skoczy osiem do dziesięciu razy, piersi zaczynają się poruszać w ten sposób, że złamane po drugiej stronie żebra wracają do normalnej pozycji.
— Chory wyzdrowiał, co?
— Niestety, nie. Umarł po dwóch tygodniach.
— A więc kuracja się nie udała?
— Przeciwnie, udała się znakomicie. Po śmierci okazało się jednak, że ten szelma wcale nie złamał żeber, ale nogę poniżej biodra. Gdyby nie opowiadał stryjowi, że złamał żebra, bylibyśmy wyprostowali mu nogę i chłop byłby zdrów jak ryba.
— To pewne. Czy chciałbyś również wyprostować żebra senioricie?
— Oczywiście. Ręczę za skutek.
— Czy aby pozwoli, żebyś po niej skakał?
— To zbyteczne. Kobieta jest delikatniej zbudowana niż mężczyzna. Wystarczy więc, jeżeli będę walił pięściami.
— Potrzebujesz kogoś do pomocy?
— Oczywiście, inaczej stawiałaby opór. Zgodzisz się mi pomóc?
— Czemu nie? Seniorita, wróciwszy do zdrowia, sowicie nas wynagrodzi. Czy zaproponujesz jej moją pomoc?
— Dobrze, ale pod warunkiem, że mocno będziesz ją trzymał. Nic sobie nie rób z jej krzyków, próśb i wymyślań, dopóki nie nastawię żeber.
— Zgoda. Będę trzymał tak mocno, że dziesięć koni nie ruszy jej z miejsca.
— Więc dobrze. Pójdziesz do niej i powiesz, że jestem balwierzem.
— A ty później, że chcesz, abym ci pomagał.
Podczas gdy dwaj zbóje prowadzili tę oryginalną rozmowę, inna toczyła się w piwnicy. Stary vaquero natknął się zaraz przy wejściu na jakąś postać siedzącą pod murem. Następnie potrącił kogoś leżącego na ziemi. Nie widział nic, w piwnicy było ciemno jak oko wykol. Poczekawszy aż umilkło echo oddalających się kroków, zapytał:
— Senior Arbellez? Odpowiedzią był cichy jęk.
— Senior Pedro Arbellez?!
Jęk powtórzył się. Słów nie można było odróżnić.
— Seniora Hermoyes?
— Jestem tutaj — odparła postać siedząca pod murem. — Kto pyta?
Anselmo wymienił swoje imię. Maria poderwała się i zawołała:
— Ty? Czy to możliwe? Jakżeś się tu dostał?
— Jestem więźniem — odpowiedział.
— Wielki Boże! Myślałam, że nas uratujesz.
— Jeśli Bóg nie ześle cudu, ratunku dla nas nie ma.
— Santa Madonna! Więc i ty zwątpiłeś?
— Nie, nie zwątpiłem. Dopóki Bóg jest w niebie, nie wolno wątpić, trzeba wierzyć.
— Oby ratunek przyszedł jak najprędzej, grozi nam przecież rychła śmierć. Co słychać w Guadalupe? W jaki sposób wpadłeś w ręce Corteja?
— Opowiem później. Zastanówmy się teraz nad naszym położeniem. Tu leży senior Arbellez, prawda? Czy stan jego jest bardzo zły?
— Tak. Senior co chwila traci przytomność. Jest słaby i wyczerpany. Czy wiesz już, co tu zaszło?
— Wiem. Niechaj Bóg ukarze tę parę szatańską w dzień sądu ostatecznego! Chcą was zamorzyć głodem?
— Tak mówili. Ale jakaś litościwa dusza codziennie podaje nam przez otwór w murze chleb i wodę, a może i coś więcej. Niestety, nic nie mamy z tego, bo jesteśmy skrępowani. Nie mogę ruszyć ręką.
— Zupełnie tak samo, jak ja. Więc jeszcze nic nie jedliście?
— Nie.
— Mój Boże! Co robić?! Zaraz… Mam przecież nóż przy sobie!
— Nóż!? Czy cię nie przeszukano?
— Tak, ale bardzo powierzchownie. W lewej kieszeni moich spodni mam składany nóż, ostry jak brzytwa. Cóż jednak z niego nam przyjdzie? Nie mogę sięgnąć ręką do kieszeni.
— Może mnie się to uda?
— Spróbuj.
Vaquero zbliżył się do Marii. Po dłuższej chwili wyciągnęła nóż.
— I co dalej? — zapytała. — Nie dam rady go otworzyć.
— Trzymaj mocno trzonek, odchylę ostrze zębami.
Po wielu daremnych wysiłkach w końcu dokonał tego.
— Nareszcie! — ucieszył się. — Wezmę teraz nóż do prawej ręki, ty zaś pocieraj więzy o ostrze. Gdy oswobodzisz swoją jedną rękę, wtedy przetniesz moje sznury.
Dość dużo czasu upłynęło, zanim się oboje oswobodzili.
— Bogu niechaj będą dzięki! — wyszeptała Maria. — Mogę teraz podejść do naszego dobrego seniora, mogę go dotknąć. Uważaj, abyś nie rozdeptał czegoś, co nam podał nieznany dobroczyńca.
— Zobaczmy najpierw, co to takiego. Uklękli oboje i zaczęli szukać po omacku.
— Bochenek chleba — powiedziała Maria.
— Butelka z wodą — dorzucił Anselmo.
— Jeszcze bochenek chleba. I kawałek świecy łojowej.
— W takim razie z pewnością znajdą się i zapałki. Ach, tu leży jakieś zawiniątko w skórze.
Otworzył i zaczął rękami badać zawartość.
— Zapałki. Naprawdę, zapałki! W dodatku zupełnie suche. A obok jakaś kartka. Zapalmy świecę!
Przy nikłym świetle znaleźli jeszcze jedną świeczkę i kilka butelek z wodą.
— Dzięki Bogu, nie zginiemy z pragnienia! — zawołała uradowana Maria.
Przysunąwszy świecę do kartki zaczęła czytać:
Pisze do was człowiek, który wobec was popełnił przestępstwo. Ruszam dziś w drogę, ale znalazłem kogoś, kto wam będzie dawał codziennie światło, chleb i wodę. Módlcie się za mnie i przebaczcie mi.
— Kto to może być? — dziwiła się Maria.
— Z pewnością jeden z tych, którzy was zamknęli.
— Niechaj mu Bóg przebaczy. Widać musiał być posłuszny Cortejom i postępować wbrew własnej woli. Ale, na miłość boską, zapomnieliśmy zupełnie o naszym panu!
Skierowali światło na Pedra Arbelleza. Hacjendero miał oczy zamknięte, twarz bladą i zapadniętą. Leżał nieruchomo. Marii i Anselmowi łzy zakręciły się w oczach.
— Wielkie nieba! Drogi mój, kochany panie! — Maria ujęła głowę starca w obie ręce i przytuliła do siebie, Anselmo zaś zacisnął pięści.
— Co począć? — rozpaczała Maria. — Nasz dobry pan chyba umrze!
— Okropnie byłoby mi go żal!
— Dobry, poczciwy pan! — płakała kobieta.
— Nie może umrzeć! Są przecież ludzie, którzy nas na pewno uwolnią, jeżeli tylko uda się nam wytrwać przez pewien czas. Na przykład senior Sternau…
Tu vaquero przerwał umyślnie i czekał na reakcję Marii.
— Sternau? — powtórzyła z niedowierzaniem. — Kto to taki?
— Lekarz, którego spotkałem w forcie. Świetnie włada bronią, a jaki z niego znakomity dowódca!
— Mój Boże! Przypomniał mi się lekarz z Niemiec, który swego czasu przeżył w hacjendzie wiele strasznych chwil. Nazywał się również Sternau. Niestety, już nie żyje.
— Czy wiesz to na pewno? Oprócz niego przebywa w forcie niejaki senior Mariano, ponadto senior Unger wraz z bratem, senior Bawole Czoło, senior Niedźwiedzie Serce…
Maria chwyciła Anselma za rękę.
— Kpisz sobie ze mnie?! — krzyknęła. Trzymając jej rękę, ciągnął dalej:
— W forcie jest jeszcze Emma Arbellez… Wyrwała mu dłoń i zawołała gniewnie:
— Milcz! Nie kłam! Zbyt wielkie spotkało nas nieszczęście, by… Nie dał jej dokończyć.
— Spotkałem tam ponadto — mówił — hrabiego Fernanda de Rodriganda y Sevilla, o którym również opowiadano, że umarł. Hrabia żyje i wróci do domu, aby wynagrodzić swą starą, wierną Marię Hermoyes.
Było to ponad siły Marii.
— Na litość boską! Powiedz, czy to wszystko prawda?
— Najszczersza.
Stara kobieta rozszlochała się jak dziecko. Czuła się wprost przygnieciona ogromem szczęścia, zapomniała zupełnie o swym obecnym położeniu. Płakała cicho, a vaquero opowiadał.
Tymczasem jeden z Meksykanów, którzy wrzucili vaquera do piwnicy, posłał do Josefy służącą. Córka Corteja siedziała sztywno na krześle z głową pochyloną nad stołem. Od czasu do czasu pluła krwią.
— Wielkie nieba! Co się z panią stało? — zapytała dziewczyna. — Kto panią tak zranił?
Josefa podniosła wolno głowę i odpowiedziała cichym głosem:
— Chcę coś napisać. Podaj mi poduszkę.
— To niemożliwe, aby pani mogła pisać.
— Muszę.
— Słyszałam, że ma pani złamanych kilka żeber.
Josefa powoli uniosła rękę do piersi. Jęknęła, zbladła jak ściana, potem oblała się rumieńcem i zaczęła kasłać, plując krwią.
— Sprowadź jednego z moich ludzi.
Dziewczyna odeszła, po chwili do pokoju wszedł Meksykanin.
— Mówił senior wcześniej, że złamałam kilka żeber? — zaczęła Josefa, z trudem wypowiadając każde słowo.
— Tak jest, seniorita.
— Gdzie mieszka najbliższy lekarz?
— W Saltillo albo w Castanuela. Tak mi się zdaje, ale pewny nie jestem.
— Jak to daleko stąd?
— Podróż tam i z powrotem potrwa trzy dni.
— Tak długo nie mogę czekać. Czy znasz wszystkich ludzi w hacjendzie? Nie ma wśród nich przypadkiem lekarza?
Pytanie to pozornie tylko było dziwne. Na drugiej półkuli los rzuca ludzi w różne środowiska i sytuacje.
— Lekarza nie ma, lecz jest chirurg — odparł Meksykanin, postanowiwszy unikać słowa balwierz.
— Chirurg? Ja właśnie potrzebuję chirurga. Kto to taki?
— Mój towarzysz, który był tu niedawno u pani wraz ze mną.
— Ten, który trzymał vaquera, potrafi zestawić złamane żebra?
— Ależ to specjalista! Nastawił już niejedno złamane żebro.
— Przyprowadź go więc tu natychmiast!
Po chwili Meksykanin wrócił z towarzyszem. Ten wszedł do pokoju z pewną siebie miną.
Josefa z wielkim trudem siedziała na krześle.
— Jesteś chirurgiem? — zapytała.
— Trochę.
— Umiesz nastawiać złamane żebra?
— Naturalnie.
— Pomóż więc mi, proszę!
Ułożyli Josefę w hamaku. Stosownie do zwyczajów panujących w Meksyku nosiła lekkie suknie, co ułatwiło badanie. Zacisnęła zęby, mimo to kilka razy jęknęła z bólu. Rzekomy chirurg o anatomii nie miał pojęcia, udawał jednak światłego człowieka.
— No i co? — dopytywała się Josefa.
— Źle, bardzo źle.
— Naprawdę? — jęknęła przerażona.
— Jest tak źle, że zginęłaby pani na pewno, gdyby się zwróciła do jakiegoś partacza. Kopnięcie wywołało bardzo poważne skutki. Złamał pani nie tylko dziewięć żeber po lewej stronie, lecz poprzestawiał złamane na miejsce zdrowych. Nie każdy potrafi doprowadzić tę całą machinę do porządku.
— A pan?
— Mnie się uda — zapewniał, uderzając się w piersi.
— Jak długo to potrwa?
— Cztery do pięciu godzin.
Josefa zbladła jeszcze bardziej ze strachu i wyszeptała:
— Aż tak długo?
— Dziewięć żeber to nie bagatelka! Kolega mój w Durango prostował jednej kobiecie trzy żebra w ciągu jedenastu godzin. Gdy chora wyzdrowiała, okazało się, że dwa żebra wystawały z pleców.
— Boję się cierpienia — przyznała Josefa.
— To nie bardzo boli. Będzie seniorita miała wrażenie, jakby ją gryzła wielka pchła. A gdy w pewnej chwili trochę więcej zaboli, zaciśnie pani zęby i po prostu zemdleje. Pani to potrafi, prawda?
— Przypuszczam.
— A więc mogę zaczynać?
— Jeszcze jedno pytanie: czy zaraz potem będę mogła pisać?
— Skądże znowu! Wszystkie złamane żebra wylazłyby pani z pleców jak u tej kobiety w Durango. Musi seniorita poleżeć jakiś czas w łóżku.
— W takim razie napiszę list przed operacją.
— Będzie to bardzo bolesne.
— Zniosę ból.
— Jeszcze muszę dodać, że z dziewięcioma żebrami sam nie dam rady.
— Potrzebna panu pomoc?
— Tak, ktoś powinien uważać, aby żebra zupełnie nie wyszły ze swoich miejsc, i trzymać je mocno. Może to zrobić obecny tutaj mój kolega.
— Dobrze, niechaj pomaga! Wezwę was, gdy będę gotowa. Przyślijcie mi dwie służące.
Meksykanie oddalili się. Na dole pseudolekarz zwrócił się do towarzysza:
— Dobrze to urządziłem?
— Wspaniale! Czy rzeczywiście złamała dziewięć żeber?
— Skądże znowu! Powiedziałem to tylko po to, by otrzymać lepszą zapłatę, rozumiesz?
— Jesteś spryciarz nad spryciarze!
Kilka minut później Josefa siedziała przy stole i pisała. Podtrzymywały ją dwie służące. Kiedy skończyła, kazała zawołać jednego z podoficerów.
— Zna pan marszrutę ojca? — zapytała.
— Owszem, ale to tajemnica, seniorita.
— Znalazłby go senior, gdyby pojechał do niego?
— Z pewnością, nie prędzej jednak, niż za cztery dni.
— Jeżeli w ciągu czterech dni doręczy mu pan ten list, otrzyma trzysta duros. Czy chce się senior tego podjąć?
— Tak — zgodził się rozpromieniony.
— Ojciec potrzebuje więcej ludzi. Czy możemy posłać mu pięćdziesięciu?
— Oczywiście.
— Niech więc pan weźmie tylu, i to dobrze uzbrojonych. Potem dowiecie się, w jakim celu was posyłam. Powiem tylko, że wyprawa może przynieść zaszczyty i bogate łupy. Ten list proszę oddać memu ojcu do rąk własnych. A oto, co donosiła Cortejowi:
Drogi ojcze!
Wkrótce po twoim wyjeździe powrócił stary vaquero, którego Arbellez wysłał do Guadalupe. Schwytałam go i przesłuchałam. Dowiedziałam się od niego następujących nowin:
Enrique Landola prowadził z nami podwójną grę. Żaden z naszych nieprzyjaciół nie zginął, wszyscy żyją jeszcze. Przebywali przez długi czas na bezludnej wyspie. Teraz powrócili. Znajdują się w Guadalupe pod ochroną Juareza: Sternau, Mariano, obaj Ungerowie, Bawole Czoło, Niedźwiedzie Serce, Emma Arbellez i Karia. Jest tam także hrabia Fernando, któremu również udało się uciec z niewoli.
Juarez zniszczył trzy kompanie Francuzów. Ma się spotkać u ujścia rzeki Sabinas i Salado z lordem Drydenem.
Zdecydujesz sam, co się ma stać dalej. Jeżeli natychmiast nie zginą wszyscy, będziemy zgubieni. Działaj energicznie i szybko. Posyłam ci jeszcze pięćdziesięciu ludzi.
Wracaj prędko, jesteś mi potrzebny, ten vaquero bowiem, od którego wydobyłam wszystko, zemścił się i złamał mi dziewięć żeber.
Twoja Josefa.
Oddział składający się z pięćdziesięciu ludzi wyruszył z hacjendy przed wieczorem. Podoficer wiózł poufny list Josefy do ojca.
W tym samym mniej więcej czasie córka Corteja leżała na dywanie rozciągniętym na środku pokoju. Rozpoczęła się „operacja”. W całej hacjendzie słychać było przeraźliwe krzyki rannej. Obaj pseudolekarze zamknęli drzwi i nikogo nie wpuszczali do pokoju.
Nieludzkie wrzaski ucichły po kilku godzinach. Josefa bardzo cierpiała, w pokoju rozlegały się od czasu do czasu ciche jęki. Pragnęła umrzeć. Nie przeczuwała wcale, że okropne bóle towarzyszyć jej będą do końca życia.