Roberts Nora
Potęga Miłości
PROLOG
Somerset, Anglia, 1420
- Niemowle jest dorodne i zdrowe, wasza wysokość. - Położna podała
Radolfowi kwilacego, owinietego w płótno czerwonego noworodka.
W jej głosię nie było entuzjazmu. Radolf zniecięrpliwiony wziął od niej
dziecko. - Pokaż mi je - rozkazał.
Położna wiedziała, czego pragnał i odchyliła płótno, by pokazac mu płec
dziecka.
- Syn! - Patton, pierwszy rycerz Radolfa, pochylił się nad ramieniem swego
pana i spogladał z nieskrywana zazdroscia, a potem, gdy w wielkiej sali
rozległy się meskie okrzyki radosci, poklepał Radolfa po ramieniu. -
Nareszcię syn, z włosami tak czarnymijąk twoje i z twoja odwaga.
Syn. Radolfa przepełniąła radosc zmieszana z niedowierzaniem. Modlił się,
pracował i planował ten moment od dnią, w którym król obdarował go dworem
Clairmont i tytułem księcia. Na co komu ziemia i tytuły, jeśli nie ma syna, który
by to odziedziczył?
Uniósł dziecko w góre, obrócił się dookoła i krzyknał: - Oto wasz przyszły
pan!
Komnata wypełniła się okrzykami radosci i dziecko zaczeło płakac. Radolf
ostrożnie opuscił syna i podał go położnej, a potem otulił mu nóżki płótnem. -
Dbaj o niego, żeby miał ciępło i sucho. Wezwij mamke, żeby go karmiła, dopóki
moja pani nie bedzie miała pokarmu.
Jej twarz steżała i przytuliła dziecko do siębie. -Nie bedzie z tym problemu,
wasza wysokość.
Przyjmujac puchar z piwem, Radolf wzniósł pierwszy toast za zdrowie syna.
Otarł usta wierzchem dłoni i skrzywił się. - Wiem, że Jocelyn chciała karmic go
sama, ale mój syn nie może byc głodny.
- Panska żona nie bedzie go karmic - powiedziała położna.
Radolf wzniósł kolejny toast i beknał. - Czyżby zmieniła zdanie? - A potem
przypomniął sobie, o kim mówi i rozesmiał się. - Z pewnoscia nie Jocelyn. Jest
tak uparta kobietająk...
-jąk ty meżczyzna - dokonczył za niego Patton. Radolf przestał się usmiechac
i spojrzał na Pattona. Wielki meżczyzna zadrżał, widzac wsciękłosc w
niebieskich oczach Radolfa. Skulił się i okazał strach przed jego
wsciękłoscia, a wtedy pan pozwolił mu się odpreżyc. - Tak, może to prawda.
- Wytarmosił Pattona za ucho. - Jocelyn jest równie upartająkją. Toast! -
Wzniósł wysoko puchar. - Za Jocelyn, kochanke, gospodynie, uzdrowicięlke
i jedyna żone, która dała mi syna.
Meżczyzni wypili, ale położna nadal tam stala, tulac do siębie niemowle i
wpatrujac się w Radolfa z wyrzutem.
O co chodzi tej wiedzmie? Nawet głupia położna powinna wiedziec, że to
jest powód do swietowanią. Poirytowanym tonem zapytał: - O co chodzi, kobieto?
Czy nie dostałas polecen?
- Tak, wasza wysokość, dostałam. Ale pomyslałam, że zechce pan się
dowiedziec, dlaczego panska żona nie bedzie karmic dziecka.
Cos w jej głosię przypomniąło mu o krzykach, dobiegajacych jeszcze
godzine temu z sypialni. Meżczyzni mówili, że wszystkie kobiety krzycza
podczas porodu - w koncu wiedzieli, o czym mówia.
Radolf oddał puchar przechodzacemu obok służacemu. - Jocelyn już próbuje
wstac, prawda?
Położna w milczeniu potrzasneła głowa.
Złapałją za ramie.
- Czy zle się czuje?
- Nie, wasza wysokość.
- A wiec o co chodzi? - Wyszczerzył zeby. - Skad ta ponura mina?
- Ona nie żyje. - Położna wypowiedziała te słowa ponurym, rzeczowym
tonem.
- Kłamiesz.
Radolf wiedział, że kłamała. Jocelyn nie była duża kobieta, ale była pierwsza
z jego żon, która odpłacała mu za wszystko z nawiazka. Nigdy nie tchórzyła,
nigdy nie obawiała się jego wrzasku, nigdy nie krzywiła się na jego blizny czy
temperament.
Była pierwsza z jego żon, która dała mu syna. -Kłamiesz.
Nie wsciękał się, ale położna skuliła się w sobie. -Jest u niej ksiadz. -
Mocniej przytuliła dziecko i zaczeta wycofywac się w strone komnaty. - Bedzie
pan mógł zobaczyc ciało żony, gdyją umyjemy i przygotujemy.
Radolf ruszył za nią. - Kłamiesz.
- Nie może pan tam wejsc - powiedziała. - To nieodpowiedni widok dla
meżczyzny.
Z komnaty wyszedł ksiadz o smutnej twarzy. Radolf zwrócił się do niego. -
Powiedz, że ona kłamie.
Ksiadz był stary i nieco głuchy, ale najwyrazniej umiał radzic sobie z
rozpacza meżów. - Mój synu, musimy poddac się woli Pana.
- Poddac się? - Radolf nerwowo zaciskał i otwierał piesci. - Poddac się? -
Mówiac podniesionym głosem, ruszył w strone komnaty.
Ksiadz podskoczył do Radolfa i chwycił go mocno za tunike. - Lepiej, żebys
tego nie widział!
Radolf szedł, nie zważajac na uczepionego do swojej tuniki księdza.
Gdy stanał w drzwiach, podbiegły do niego zapłakane pokojówki Jocelyn i
zasłoniły mu widok. - Wasza wysokość, nie może pan - krzykneły.
Mógł. Leżała na łóżku, samotna, zimna, biała, nieruchoma, ze złotymi
włosami zlepionymi od potu.
To nieprawda. To nieprawda.
Purpura rozlała się po przescięradle. Bystre, błekitne oczy, które tak czesto
go prowokowały, były zamkniete i zapadniete w głab czaszki.
To nieprawda.
Jej kształtne nogi były wykrecone,jąkby kosci nie wytrzymały wysiłku przy
porodzie jego syna.
Syna, którego pragnał najbardziej na swiecię.
To nieprawda.
Cos - ktos - uderzył go w plecy i szarpnał, aż stanał twarza do drzwi. Ktos
stał przed nim i ciagnał z powrotem do holu. Radolf dostrzegł go mimo mgły
zasnuwajacej mu oczy. Patton. Poruszał ustami ijąkby z oddali dochodziły jego
słowa pełne pocięszenią. -Zawsze możesz wziac sobie nowa żone. Przecięż robiłes
to już wczesniej. Miałes pecha i żeniłes się z takimi, które nie mogły donosic
dziecka, ale Jocelyn urodziła ci syna i nastepna żona również da ci potomka.
W trzewiach Radolfa wzbierał krzyk, który wybuchł z taka siła, że
meżczyzni zebrani w sali przerazili się. - Nie! - Jednym uderzeniem powalił
Pattona na podłoge. - Nie! - Chwycił ławe i rzuciłją na stół, przewracajac
dzbany i puchary. W powietrzu rozeszła się won piwa. - Nigdy wiecej!
Jego wzrok padł na położna; ruszył w jej strone. Kulac się w sobie, usiłowała
ochronic dziecko własnym ciałem. - Głupia krowo - powiedział z nienawiscia.
Delikatnie okrył syna i pogładził go po włosach tak samo czarnych,jąk jego
włosy. - Nie skrzywdziłbym dziecka. Jocelyn oddała życię za to dziecko i przez
to jest dla mnie jeszcze bardziej drogocenne. - Potem, patrzac położnej w oczy,
rozkazał: - Znajdz mu najlepsza mamke w Anglii. Mleko ma byc czyste i
słodkie. Opiekuj się dobrze moim synem, bo to jedyny syn,jąkiego bede miał i
jeśli umrze, ty również umrzesz.
- Tak jest, wasza wysokość. - Położna dygneła, a potem, gdy machnał reka,
pobiegła do komnaty wykapac dziecko.
Radolf chwiejnym krokiem podszedł do masywnego krzesła i opadł na nie
ciężko.
Spojrzał na symbol swojej władzy: cięmne drewno, ozdobne rzezbienie,
obicię, które chroniło jego szacowny tyłek, i przypomniął sobie. Przypomniął
sobie,jąk Jocelyn żartowała z jego dostojenstwa. Przypomniął sobie,jąk sadzał
ja sobie na kolanach,jąk obiecał jej, że dostanie od niego swoje krzesło, jeśli
urodzi mu syna.
To nieprawda.
Złapał krzesło i uniósł je do góry. Zaniósł je do okna. Nie zmiesciłoby się w
małym otworze okiennym, wiec uderzał nim o kamienna sciane, aż połamał nogi
i oparcię. Wyrzuciwszy je przez okno, nasłuchiwał czy rozbije się o ziemie.
Deszczułki. Zwykłe deszczułki.
Prawda. Już na zawsze. Jocelyn nie żyje. Oddała życię za jego syna, za
dwór Clairmont i za niego, i już nigdy żadna kobieta nie bedzie godna tego, by
zostac żona księcia Clairmont.
Unoszac w góre piesc, złożył przysięge, która miała go obowiazywac. -
Na życię syna mojej słodkiej Jocelyn przysięgam, że porusze niebo i ziemie, aby
zatrzymac dwór Clairmont - na zawsze.
ROZDZIAŁ 1
Somerset, Anglia, kwiecięn 1816
- Nocami po korytarzach dworu Clairmont spaceruje duch.
Panna Sylvan Miles jedna reka przytrzymywała czepek, a druga wstażki, gdy
dwukółka pokonywała kolejne wzgórze. Chichoczac, odpowiedziała: - Byłabym
rozczarowana, gdyby tak nie było.
Woznica wzruszył szerokimi ramionami. - Tak, może się pani smiac. Słaba
kobieta może się smiac, dopóki nie stanie twarza w twarz z upiornym księcięm.
Jasper Rooney zabrałją z zajazdu niecałe dwie godziny temu, a ona uznała go za
upartego, młodego człowieka bez wyobrazni. Teraz jednak zastanawiała się, czy
przypadkiem jego wyobraznią nie jest zbyt wybujała. Powtarzajac sobie, że nie
powinna go zachecac, usiłowała ignorowac wzbierajaca w niej ciękawosc.
Obserwowała wrzosowiska, przez które mkneła elegancka dwukółka. Wdychała
zapach oceanu, do którego się zbliżali, i kuliła ramiona przed chłodna bryza. W
koncu nie wytrzymała. - Widziałes tego ducha?
- Tak, widziałem. Myslałem, że postradałem zmysły, gdy ujrzałem,jąk się
przechadza po swoich pokojach. Opowiedziałem o tym naszemu wielebnemu
Donaldowi, a on na to, że nie jestem pierwszym, który go widział. To duch
pierwszego księcia Clairmont.
Jego głos i ciało drżały ze wzburzenią, ale Sylvan się nie bała. Widziała w
życiu o wiele gorsze rzeczy niż duch.
- Skad to wiesz? - spytała ostro. - Zapytałes go o nazwisko?
- Nie, panienko. Ale wyglada tak samo,jąk portret Radolfa. Przerażajacy
meżczyzna, wielki i silny. Wojownik z buława i mieczem.
Wyszczerzyła zeby, wiedzac, że woznica nie może zobaczyc jej miny. - jeśli
nosi buławe, to bede starała się go nie spotkac. Wojownicy mnie nudza.
- Nie okazuje pani szacunku, panienko – zbeształjąjąsper.
- Nie pierwszy to zauważyłes - Sylvan przyznała mu racje. Kiedy powóz
wjechał na szczyt wzgórza, krzykneła: - Prosze się zatrzymac!
Jeszcze zanimjąsper zatrzymał powóz, zeskoczyła na ziemie. Jej oczom
ukazał się stary las, wrzosowiska, klify i dziki ocean. Staneła w swieżej trawie i
wdychała jej zapach. Tuż obok rosły wrzosy i paprocię, za nimi ocean poddawał
się rozkazom wiatru. W oddali widziała kwadraty zaoranej ziemi, na której
jeszcze nic nie zdażyło wzejsc. Kilka łodzi rybackich kołysało się na falach
miedzy skałami. Przyciskajac rece do piersi, usiłowała zdusic w sobie okrzyk
radosci.
Czuła się,jąkby wróciła do domu, ale nigdy wczesniej tu nie była.
- To straszne odludzie, zapomniąne przez Boga, prawda? - W głosię woznicy
pobrzmiewała nadzieja, że mu przytaknie. - Wiekszosc pan tak reaguje. Wiozłem
takie, które chciały zawrócic już tutaj, ale zawsze jechały dalej.
- Nigdy nie widziałam czegos podobnego. - Jej płuca wypełniąło swieże,
rzeskie powietrze, którym się upajała. Miała ochote biegac i tanczyc, stanac
na najwyższym klifie i skoczyc z nadzieja, że uniesięją wiatr... i delikatnie
opusci na ziemie, by mogła odpoczac i zebrac siły.
- Miały nadzieje, że zniosa horror dworu Clairmont dla prestiżu i bogactwa
księcia - mówił dalejjąsper. - Oczywiscię nie może pani wyjechac. Jego
wysokość powiedział, że jest pani nowa pielegniąrka lorda Randa.
Odpoczac. Boże, ile by dała za przespana noc.
- Powiedziałem mu, że to było nierozsadne. Wczesniej pielegnowali go
meżczyzni. To było stosowne, ale nie mogli poradzic sobie z lordem
Randem.
Drwina w głosięjąspera przykuła jej uwage. - Poradzic sobie z lordem
Randem? Co chcesz przez to powiedziec?
- Napady wsciękłosci, wrzaski i przeklenstwa przepedziły czterech silnych
meżczyzn w ciagu osmiu miesięcy.jąk kobieta ma sobie z tym poradzic? -
Spojrzał na nią z pogarda. - Zwłaszcza taka drobnająk pani.
Sylvan stałająk wryta, usiłujac nie poddac się ogarniąjacemują poczuciu, że
została oszukana.
Garth Malkin, obecny ksiaże Clairmont, twierdził, że jego brat jest inwalida.
Sugerował, że zły los odebrał lordowi Randowi chec do życia. Roztoczył obraz
spolegliwego człowieka, z którym należało obchodzic się delikatnie. Ksiażece
zapewnienią były jedynym powodem, dla którego zdecydowała się na przyjazd,
ponieważ ostatnie spotkanie z lordem Randolfem Malkinem pozostawiło blizny
w jej duszy.
Jednak nie mogła zniesc mysli, że błekitne oczy Randa blakna, a jego
spreżyste ciało wiotczeje. Wyobrażała sobie, że powoli uda się jej przywrócic go
do życia, wywołac usmiech na jego bladych wargach i jeszcze raz obudzic jego
dusze. Alejąsper sugerował...
- Panienka się waha?
Wahanie. Wahanie jest dla tchórzy i damulek, nie dla panny Sylvan Miles.
Wyprostowała ramiona, spojrzała nająspera i usmiechneła się. - Bedziesz
musiał poczekac, żeby się przekonac.
Spuscił wzrok, a potem na jego ustach pojawił się usmiech. - Może pani
sobie poradzi. W koncu jego wysokość nie jest głupcem, prawda? - Zszedł na
dół i podał jej olbrzymia ręke. - Lepiej niech pani wsiada do powozu.
Sylvan nie poruszyła się. - Gdzie jest dwór?
- Musimy przejechac przez wies, wokół wzgórza i pod góre. Czterysta lat temu
lord Radolf wybudował ten dwór frontem do oceanu, wiec okna łomocza
przy najmniejszym powiewie wiatru. Gdy nadchodzi sztorm, mamy
szczescię, jeśli udaje się nam utrzymac ogien w kominku i nie zadymic
domu. Pierwszy ksiaże zachowywał się tak samo,jąk dzisięjsi
Clairmontowie. Nie uznawał zdrowego rozsadku ani wygody, interesowały
go jedynie walka i wyzwanią. Cała cholerna rodzinka jest mocno stuknieta.
A to dopiero było ciękawe. - Dlaczego tak mówisz?
- Lepiej niech pani wsiada. Beda pani wygladac w posiadłosci.
Nie miał zamiaru jej odpowiedziec. Najwyrazniej żałował swojej
niedyskrecji, nie powinna wiec bardziej na niego naciskac. Wprawdzie nie była
dama, ale guwernantka wychowałająjąk dame. A damy nie słuchaja plotek
służby.
Sylvan zawsze uważała, że w ten sposób omijają wiele przydatnych
informacji, ale w ten sposób pewnie przemawiało przez nią prostackie
pochodzenie. Staneła na stopniu i wsiadła do powozu bez pomocyjąspera.
Jasper westchnał cięrpliwie i wdrapał się na miejsce dla woznicy. Był
niesamowity.
Powinien był zostac farmerem. Albo żołnierzem. -Byłes pod Waterloo?
- Tak, panienko. Byłem osobistym ordynansem lorda Randa. - Gdy zjeżdżali
kreta droga, powiedział cos do pary pieknych koni. - Własciwie nadal jestem.
Zmieniąm mu poscięl, dbam o jego ubranią, myje go i ubieram.
- Pewnie także go wozisz.
- On nie wychodzi, panienko.
- Naprawde? - Wyprostowała się. -jąk zatem dowiaduje się o rzeczach, które
go interesuja?
- Na przykładjąkich?
- No cóż - usiłowała cos wymyslic - takichjąk wydarzenią ze swiata?
Wygnanie Napoleona i temu podobne.
- Przynosze mu londynskie gazety, gdy do nas docięraja.
- A co z... och... sprawami posiadłosci?
- Mówie mu to, co powinien wiedziec.
Byc może Garth martwił się nie bez powodu. Może lord Rand faktycznie
podupadł na zdrowiu. Ponownie otaksowałająspera. - Jest wiec od ciębie całkowicię
zależny. Dbasz o niego, gdy w posiadłosci nie ma pielegniąrki. Powiedz
mi, wjąkim jest stanie.
- Nie chodzi.
Jasper w swej bezposredniosci był niemal niegrzeczny, ale Sylvan nie
poczuła się urażona. jeśli był pod Waterloo, to z pewnoscia opatrywał rane lorda
Randa i wiedział o jego stanie wiecej niż ktokolwiek inny.jąsper udowodnił już,
że czuje się opiekunem rodziny. Może opowiesc o duchu była bujda, która miała
ja odstraszyc.
- Co to? - Wskazała na smuge cięmnego dymu rozciagajaca się ponad
horyzontem.
- Przedzalnią.
- Na ziemiach Clairmontów? - Sledziła wzrokiem smuge dymu, aż rozwiałyją
silne podmuchy wiatru. - Niemożliwe. Ksiażeta nie zajmuja się handlem.
A już na pewno nie miły, przystojny Garth. Jedynie kupcy. Potem kupuja
tytuł barona i wystawiaja swoje córki na małżenskim targu w nadziei, że znajda
tytuł odpowiadajacy ich majatkowi.
- No cóż, tego nie wiem, panienko. Moge tylko mówic o jego wysokośći.
Co za milczek! - pomyslała z irytacja. Równie dobrze mogła pograżyc się w
domysłach.
Jasper nie zamierzał nic jej powiedziec.
Powóz telepał się po wyboistej drodze. Jechali wsród pól uprawnych, gdzie
chłopi orali i siali, a pózniej przez urocza wies z kilkoma sklepami i domami.
Wygladała na dobrze utrzymana i kwitnaca,jąk miejsce, które Sylvan sobie
wyobrażała, ale nie wierzyła, że istnieje.
Gdy przejeżdżali, kowal przyjrzał się jej badawczo, a potem pomachał na
powitanie, ona również mu pomachała.
Jak powrót do domu.
- Zbliżamy się do posiadłosci. -jąsper wskazał batem. - Za tym rogiem bedzie
możnają zobaczyc.
Zobaczyła i żadna etykieta nie była w stanie powstrzymac jej okrzyku: -
Litosci!
Dom położony był na szczycię kamienistego wzgórza,jąk sredniowieczny
okret wojenny opierajacy się żywiołom. Każdy nastepny ksiaże miał
najwyrazniej inny poglad na temat stylu i dobrego smaku, a niektórzy,jąk
twierdziłjąsper, musięli byc szaleni. Platanina kominów, okien i rzezbien nie
była w stanie odwrócic uwagi od pomieszanią w elewacji szarego kamienią,
piaskowca i marmuru.
- Wyglada - Sylvan odezwała się z zadziwieniem -jakby wielkie dziecko
kopneło fundamenty, a pózniej próbowało je ustawic na miejsce.
- Wiekszosc gosci jest przerażona. -jąsper wyprostował się na kozle.
- Przerażona. - Przejechali aleja rozłożystych kasztanowców, zza których
przeswitywały stalowe szczyty, a pózniej przez wrzosowiska. Mineli zakret i
ich oczom ukazał się dwór w całej okazałosci. W żadnym stopniu nie
przypominał nowego domu jej ojca, zaprojektowanego i urzadzonego przez
najlepszych fachowców w Anglii, a jednak dwór Clairmont wydał się jej
przyjazny -jej, córce kupca. Zatrzymali się przy stopniąch prowadzacych na
taras, z którego wchodziło się do domu. Wpatrywała się w strzelista
konstrukcje. - Jestem przerażona. Nigdy nie widziałam niczego podobnego.
Jest chaotyczny, prymitywny. Jest...
Drewniąne krzesło wyleciało przez wysokie, waskie okno na pierwszym
pietrze i spadło na taras.
- Możliwe, że bedzie jeszcze gorzej - dokonczył za niąjąsper. - Pewnie
słyszał, że pani przyjeżdża.
Chłopcy podbiegli do koni, a z domu dobiegał niski, wsciękły głos. -
Kobieta?
- Sprowadziłes mi strachliwa kobiete? - Za krzesłem poleciała szklana
statuetka, która rozbiła się na drobne kawałeczki, przypominajace deszcz w
bezchmurny dzien.
Jasper zeskoczył z siędzenią i wbiegł po schodach, zapominajac o swych
obowiazkach wobec Sylvan, ale nie miała mu tego za złe. Mogła dzieki temu
przyjrzec się całej sytuacji.
Biorac się w garsc, wysiadła z powozu. Zdjeła rekawiczki i czepek, i
poprawiła włosy.
Przez jedno z okien dobiegłyją protesty. - Co, do cholery, chcesz osiagnac z
pomoca kobiety?
- Oddaj mi to! - Przez otwarte okno wyraznie słyszała odgłosy utarczki.
- Tak, okradaj kalekiego człowieka.
- Gdybys zechciałją poznac...
Sylvan poznała głos Gartha, ale rozpoznała również drugi głos. Gdy słyszała
go wczesniej, brzmiał trochępogardliwie z niezamierzona nuta atencji. Teraz
głos się zmienił, ale pamietała go z pola bitwy i ze szpitala. Słyszała go w głosię
każdego żołnierza, którego niesiono na amputacje.
Wsciękłosc i ból, pogarda i strach.
Nie chciała znowu doswiadczac tych emocji. Przez ostatnie jedenascię
miesięcy usiłowała zapomniec, wiedzac, że nigdy jej się to nie uda.
Uciękaj! -podpowiadał jej zdrowy rozsadek. Uciękaj, zanim uwiezi cię tu
twoje niemadre współczucię.
Ale jej stopy ruszyły naprzód.
Zawołajjąspera i powiedz mu, że zmieniłas zdanie. Uciękaj!
Powoli weszła na schody, przez cały czas słyszac wsciękły głos Randa i
strofujacy Gartha. Przez okno wyleciał wazon pełen kwiatów i rozbił się tak
blisko niej, że woda ochlapała jej pantofle i suknie. Lord Rand musiałją dojrzec
i tym razem wycelował, zanim rzucił.
To był znak, że powinna odejsc, ale zamiast tego podniosła jedna z róż i
poszła dalej, ukrywajac zdenerwowanie pod maska opanowanią. Maska, która
opanowała do perfekcji na polu walki.
W drzwiachjąsper gestykulował z ożywieniem. - Prosze wejsc, panienko.
Szybko! Nigdy nie widziałem go w takim stanie, ale może gdy zobaczy,jąka z
pani urocza kobieta, przypomni sobie o dobrych manierach.
Sylvan miała ochote rozesmiac się z naiwnoscijąspera. To tylko dowodziło,
jak bardzo kaleki meżczyzna był niezrozumiany.
Jej wyglad nie ułagodzi bestii, a tylko rozjuszy, ponieważ żaden meżczyzna
nie chce, aby kobieta widziała go słabym i bezradnym.
Naprawde powinna podjac decyzje i zrezygnowac, zanim wejdzie do srodka,
ale gdy stała i wahała się, znowu doswiadczyła ciępła towarzyszacego powrotowi
do domu. Dwór Clairmont pociagałją i przekroczyła próg.
- Zabrac płaszcz, panienko? - Szeroko usmiechnieta pokojówka dygneła, gdy
Sylvan zdejmowała płaszcz i podała go wraz z rekawiczkami i kapeluszem.
- Dziekuje - powiedziała Sylvan. Szeroki marmurowy hol ciagnał się aż do
schodów i prowadził do kilku pomieszczen. Miała wrażenie, że drzwi rozrastaja
się, gdy dwóch meżczyzn i trzy kobiety skierowali na nią wzrok.
Sylvan zatrzymała się.
Atrakcyjna, może piecdziesięcioletnią, kobieta narzekała wysokim,
poirytowanym głosem. - Mówiłam Garthowi, że to było nierozsadne. Nie wiem,
dlaczego mnie nie słucha.
- Może dlatego, mamo, że jest księcięm, a ty jestes jedynie szwagierka
dawnego księcia.
Sylvan spojrzała ostro na młodego meżczyzne, który stał z matka w drzwiach do
salonu i poklepywałją po dłoni.
Wyszczerzył zeby w usmiechu i mrugnał. -jąmes Malkin, do pani usług.
A to moja matka, lady Adela Malkin.
- Dlaczego nie powinien miec opieki? - Sylvan zwróciła się do kobiety.
- Nie potrzebujemy do opieki kobiety - poprawiłają lady Adela. - Nie watpie,
że jest pani urocza i łagodna, ale poprzedni opiekunowie traktowali go z
pobłażaniem, on tymczasem potrzebuje, aby ktos wbił mu trochęzdrowego
rozsadku do głowy.
- To nie jest zły chłopiec. Po prostu trudno mu się przystosowac. - Cichy głos
należał do siwej, wykwintnie ubranej kobiety o łagodnej twarzy.
W holu rozległ się kolejny wybuch gniewu i lady Adela cofneła się. - jeśli
się nie uspokoi, trzeba bedzie go oddac.
- Oddac go! Och, Adelo,jąk możesz?
Druga kobieta - matka Randa, domysliła się Sylvan - przegrała walke, by
zachowac spokój i dwie duże łzy spłyneły jej po policzkach.
- Czy to jest prawdopodobne? - Sylvan spytałająmesa, zamiast zwrócic się do
dwóch kobiet.
- Niemożliwe - odparł zdecydowaniejąmes. -Jednak musze przyznac racje
matce. Wszyscy próbowalismy obchodzic się z nim łagodnie, a on jest coraz
bardziej wsciękły. Może przydałoby mu się, żeby ktos nim trochępotrzasnał.
trochępotrzasnał. Pomyslała o tym i ruszyła dalej.jąsper prowadziłją
korytarzem w lewo, a jego buty stukały o wypolerowana posadzke.
Podprowadziłją pod drzwi, które wygladały na drzwi do gabinetu - gabinetu,
który został zamieniony w sypialnie. Głosno westchnał i otworzył szeroko
drzwi.
Drzwi. jeśli przez nie wejdzie, podejmie zobowiazanie. Gdy się wahała,
swieczka uderzyła o framuge drzwi, a kolejne szesc wyladowało na
przeciwległej scianie.jąsper uchyliwszy się, policzył swiece i oznajmił: - To
wszystkie w tym kandelabrze, panienko. Jest pani przez chwile bezpieczna.
Wiec Sylvan weszła do srodka.
Nie zwracała uwagi na ksiażki walajace się po podłodze i puste miejsca na
półkach. Nie zwracała uwagi na poprzewracane meble i resztki ozdób, które
kiedys zdobiły ten pokój. Zignorowała księcia Clairmont o czerwonej twarzy,
który sciskał w dłoni laske i mamrotał przeprosiny. Patrzyła wyłacznie na meż-
czyzne siędzacego na wózku.
Oczy Randa błyszczały demonicznie, gdy się jej przygladał. Jego czarne
włosy sterczały,jąkby je szarpał. Wózek musiał zostac skonstruowany specjalnie
dla niego, aby zmiesciło się na nim jego żylaste ciało i długie nogi.
Wiedziała, że sa długie, ponieważ miał na sobie czarny jedwabny szlafrok.
Szlafrok, który rozchylił się i ukazał, że poza spodniąmi nie miał na sobie nic.
Wygiał się. Szlafrok opadł z jednego ramienią, ukazujac ciało meżczyzny
przyzwyczajone do ustawicznego noszenią broni. Miał muskularna klatke, a gdy
ponownie spojrzała na jego twarz, dostrzegła na niej złosliwy usmieszek.
Czy uważał, że nigdy wczesniej nie widziała półnagiego meżczyzny?
- Na Boga, Rand, okryj się. - Garth rzucił się w jego strone, próbujac okryc
jego piers szlafrokiem.
Rand odepchnał go, nadal patrzac wyzywajaco na Sylvan. Jedynie jego
dłonie, zacisniete na drewniąnych kołach wózka tak mocno, że pobielały mu
palce, zdradzały wzburzenie.
Nie miała zamiaru żałowac Gartha. Nie miała zamiaru żałowac nikogo, poza
meżczyzna, który nie akceptujac jej nie akceptował siębie. Podajac mu róże,
powiedziała: -jąk na kaleke, jest pan całkiem przystojny.
Przyjał róże, a potem rzuciłją na ziemie. - Wygladasz prawie normalnie,jąk
na pielegniąrke.
Błysneła zebami w usmiechu.
Odpowiedział tym samym.
Zastanawiała się, czyj usmiech był bardziej wyzywajacy. - Cóż za nieznosne
zachowanie - zauważyła. - Od dawna pan nad tym pracuje?
Jego usmiech zblakł nieznacznie. - Niewatpliwie bede miał sposobnosc
pocwiczyc podczas twojej krótkiej wizyty.
- Nie jestem tu z wizyta - odparła oschle. - Gdybym miała ochote na wizyte,
zatrzymałabym się u kogos lepiej wychowanego. Jestem tu zatrudniona i
musze zapracowac na swoje wynagrodzenie.
Jego nozdrza zadrżały i zacisnał usta. - Zwalniąm cię.
- Nie może pan. Nie pan mnie zatrudnił.
Gwałtownym ruchem chwycił ksiażke i rzucił nią w okno. Odłamki rozbitej
szyby wpadły do pokoju.
Uchyliła się, a on zarechotał. Zirytowałoją to i potwierdziło wstepna ocene.
Adela miała racje. Ten meżczyzna potrzebował czegos. Czegos innego. Czegos
poza troskliwa opieka i łagodnoscia. A jeśli bedzie się tak zachowywał, ona
bedzie kobieta, od której to dostanie.
Rand prowokacyjnie wyrzucił przez okno kolejna ksiażke. I tym razem szkło
rozprysło się po pokoju. Garth zaklał i odskoczył. Rand strzepnał z siębie
odłamki szyby,jąk pies strzepujacy wode z sięrsci.
Drobiny szkła opadły na włosy Sylvan. Kiedy je wyciagała, skaleczyła się w
palec.
- Och, panno Sylvan. - Garth zrobił krok naprzód i rozbite szkło zachrzesciło
pod jego butami. Na jego twarzy malowało się przerażenie i rozczarowanie. -
Niech Betty to obejrzy.
- Nie! - Patrzac na zadowolona mine Randa, domysliła się, że Garth już się
poddał.
- Po prostu nie zdawałam sobie sprawy, czego pragnie lord Rand. Teraz już
wiem i nigdy o tym nie zapomne. - Z satysfakcja zauważyła, że usmiech na
twarzy Randa zblakł. - Lordzie Rand, jeśli chciał pan zaczerpnac swieżego
powietrza, wystarczyło po prostu poprosic. Wybijanie okien wydaje się przesada,
ale tym łatwiejsza bedzie moja praca, skoro z taka łatwoscia wyraża
pan swoje życzenią. - Podeszła do niego zdecydowanym krokiem.
Cofnał się niepewnie.
Z łatwoscia obeszła wózek i chwyciła za raczki z tyłu.
- Co robisz? - spytał ostro.
- Zabieram pana na swieże powietrze.
- O nie, moja pani. Nie wolno ci!
Złapał koła z całej siły, ale cofneła wózek, a potem ruszyła do przodu.
- Aj! - Spojrzał na swoje dłonie.
Pchała go w strone drzwi, przejeżdżajac po ksiażkach i rozgniątajac szkło. -
Przeżyje pan.
Rand ponownie złapał za koła, wózek zwolnił, ale szprychy scisneły jego
palce, a tarcię podrażniło otarte dłonie.
Nie miesciło mu się w głowie, że ta kobieta tak postepuje. Od miesięcy nie
był na dworze. Lekarze sugerowali, że powinien wychodzic. Jego matka błagała
przymilnie, ciotka Adela gderała, Garth ijąmes dokuczali. Ale nikt nie odważył
się potraktowac go tak bezceremoniąlnie.
A teraz ta niepozorna kobietka pchała go w strone holu, gdzie wszyscy beda
się na niego gapic. Ponownie chwycił za koła i wózek niemal się zatrzymał.
Słyszał za soba jej sapanie, gdy usiłowała przełamac jego opór. Czuł we
włosach jej ciępły oddech, a na plecach jej piersi, gdy zaparła się z całych sił o
wózek.
Przegrywała. On wygra, a pierwsza bitwa jest najważniejsza.
Wtedy wózek ruszył do przodu z taka siła, że jego rece poleciały do góry, a
on się zachwiał.
Garth odsunał się i otrzepał dłonie. - Przyda ci się spacer, Rand - powiedział.
- Szkoda, że nie pomyslałem o tym wczesniej.
- Dziekuje, wasza wysokość. - Kobieta pchała go naprzód.
- Ależ wasza wysokość. Lord Rand nie chce wychodzic na zewnatrz.
Jasper wydawał się zaniepokojony, a to nieoczekiwanie jeszcze bardziej
rozzłosciło Randa. Oddany sługa, człowiek, który towarzyszył mu w bitwie, był
jak nadopiekuncza stara baba, której się wydaje, że może kierowac jego życięm.
Wszyscy mysleli, że moga kierowac jego życięm, nawet brat i ta, pożal się
Boże, pielegniąrka. Nie czuł już jej ciała na swoich plecach, ale wiedział, że
nadal jest za nim i pcha wózek. Pcha i pcha. Pchała go za róg, do głównego
holu. Służba gapiła się, usiłujac zachowac pozory dyskrecji. Jego rodzina
przygladała sięjąwnie, zebrawszy się w holu.
- Garth, kochanie. Rand, kochanie. O Boże! - Jego matka szczebiotała z
szerokim usmiechem na twarzy.
- Dobrze cię widziec, kuzynie. -jąmes odezwał się tym samym ciępłym,
pełnym wsparcia tonem, którego używał od czasu, gdy Rand, bezużyteczny
kaleka, wrócił z wojny. Po raz pierwszy w życiu Rand go zawiódł, i to
srodze.jąmes nie patrzył Randowi w oczy od czasu bitwy pod Waterloo.
- Rand. - Stosowny, elegancko wymodulowany głos ciotki Adeli dzwieczał w
jego uszachjąk koscięlny dzwon. - Zakryj się. Zachowujesz się
nieprzyzwoicię!
Odjąkiegos czasu nic tak go nie bawiło,jąk obrażanie ciotki Adeli. Jej
oburzenie wjąkims stopniu przywracało mu równowage psychiczna.
Wyszczerzył zuchwale zeby.
- Widze, że nie da się z toba rozmawiac - zagderała. - Pomysl przynajmniej o
Clover Donald i jej niewinnej naturze. Jest zszokowana.
Rand dostrzegł żone pastora, zerkajaca na niego z odległej czesci pokoju.
Była szara myszka, zbyt niesmiała, aby zdobyc się na cos wiecej niż zerkanie
zza pleców jego matki, ciotki Adeli,jąmesa i samego wielebnego Donalda.
- Pewnie nie bawiła się tak dobrze od lat - odparł Rand i pomachał reka. -
Witaj, moja droga.
Bradley Donald, wysoki blondyn, ubrany na czarno, bardzo poważnie
traktował swoje powołanie, zwłaszcza jeśli chodziło o jego bojazliwa żone.
Obracajac się na piecię, zasłonił jej oczy dłonią. - Grzesznik - zawyrokował.
Gdy pojechali dalej, Rand się odpreżył.
To było zabawne.
A potem dostrzegłjąspera, który z mocno zacisnietymi ustami otworzył na
oscięż frontowe drzwi.
Boże, naprawde wywożono go na zewnatrz.
On, który uwielbiał spacery ijązde konna, był wywożony na wózku
inwalidzkim przez pielegniąrke,jąkjąkis bezbronny robak, który potrzebuje
ochrony.
On, który był najsilniejszy ze wszystkich rówiesników. On, który był
najszybszy i najbardziej żywotny, w którym rodzina pokładała najwieksze
nadzieje. Wywożono go na zewnatrz i wszyscy się zebrali, aby go zobaczyc.
Smiac się z niego.
- Prosze - wymamrotał, chwytajac za oparcię wózka. Wywiozła go przez drzwi
na słonce,jąkby go nie słyszała.
Może nie słyszała. Może dzieki jej problemom ze słuchem nie wyszedł na
żałosnego głupca, na którego wygladał.
Poczuł silny podmuch wiatru, ale jednoczesnie promienie słoneczne
przyjemnie muskały jego twarz, nogi i tors. Dwa ogary podniosły się,
przeciagneły i podeszły, aby obwachac jego rece. Zapomniął już,jąk przyjemnie
było je głaskac, ponieważ nie wolno im było wchodzic do domu.
A poza tym, ilu obcych mogło go zobaczyc, gdy siędział na tarasię.
- Prosze mi przyniesc płaszcz - kobieta zwróciła się do służby. - I byłabym
wdzieczna, gdybyscię zniesli to ze schodów.
Rozejrzał się wokoło i uswiadomił sobie, że mówiła o jego wózku.
- Co, do cholery, masz zamiar zrobic? - warknał.
- Pomyslałam, że moglibysmy pójsc na spacer. -Kobieta wzieła od służacej
czepek i zawiazała go pod szyja. - Z przyjemnoscia popatrzyłabym na
Atlantyk.
Garth nawet nie mrugnał. Zachowywał się tak,jąkby Rand regularnie jezdził
na wózku po okolicy, obnoszac się ze swoja bezradnoscia, żeby wszyscy mogli
się z niego smiac. Ukochany brat Randa zdradził go, kiwajac nająspera. - Znies
go ze schodów.
Rand oczekiwał, żejąsper znowu się sprzeciwi, ale ten darzył księcia
Clairmont należnym szacunkiem.
Jasper machnał na dwóch służacych i powiedział: - Niech każdy chwyci za
jedno koło. - Pochylił się. -ją złapie za podpórke na nogi.
Rand walnał go piescia.
Jasper wyladował siędzeniem na kamieniąch. Siła ciosu przechyliła Randa do
tyłu. Kiedy odzyskał równowage, zobaczył, żejąsper trzyma się za szczeke, a
dwóch służacych skuliło się ze strachu.
Jasper opuscił ręke i dostrzegł na dłoni krew, a potem dotknał zebów. - Nadal
ma pan niezły prawy sięrpowy, lordzie Rand.
- Spróbuj jeszcze raz mnie podniesc, a przekonasz się,jąki jest lewy.
Jasper odezwał się z wyrzutem przez opuchniete wargi. - Lordzie Rand,ją
tylko wykonuje swoje obowiazki.
Zaslepiła go furia. - Twoim obowiazkiem jest mnie słuchac.
Sylvan założyła rekawiczki. - Zachowuje się panjąk wsciękły pies.
- A tyjąk jedza.
Wiatr cicho zawodził, psy lizały się, ale poza tym wszyscy milczeli.
Stojacy przy drzwiach Garth warknał. - Och, Rand.
Rand kochał brata. Naprawde. Wiedział, że Garthowi chodziło wyłacznie
o jego dobro, ale Garth nie rozumiał - nie mógł zrozumiec rozpaczy i upokorzenią,
którego doswiadczał Rand.
Nikt tego nie rozumiał, ale Randowi nie sprawiało przyjemnosci
upokarzanie Gartha brakiem manier. W rzeczywistosci upokarzał sam siębie.
Nie chciał się jednak do tego przyznac. ?eby nie dac satysfakcji tej kobiecię. -
Bo jest - burknał Rand.
- Zdarzało się, że nazywano mnie gorzej. - Kobieta, najwyrazniej
niewzruszona, zapieła płaszcz. - I to znacznie bardziej szacowni meżczyzni.
Czy nic nie było w stanie jej zniechecic?
Jasper wyciagnał rece i dotknał podpórki na nogi, a kiedy Rand tylko na
niego spojrzał, kiwnał na służacych. W milczeniu zniesli Randa z tarasu, a
potem przez podjazd do sciężki, która prowadziła nad ocean.
- Prosze isc w te strone, panienko. - Nie kryjac niezadowolenią,jąsper wskazał
na plame błekitu, która przebijała przez korony drzew. - To całkiem równa
sciężka, wiec nie powinna pani miec kłopotów, tylko prosze nie schodzic na
plaże, bo bedzie pani trudno wepchnac lorda Randa z powrotem.
Staneła z tyłu wózka. - Dziekuje,jąsperze.
- Udało ci się oczarowac mojego brata, prawda? -spytał ostro Rand. - Ale ze
mna się to nie uda.
- Watpie, żeby wysiłki były warte zachodu. - Jednym brutalnym pchniecięm
ruszyła wózek z miejsca, a potem sciężka skierowała się w strone oceanu.
Przez wieki ksiażeta Clairmont jezdzili konno ta sciężka, przemierzali
aksamitne trawniki pełne kolorowych, kwitnacych peonii. Koła wózka
podskakiwały na nierównosciach, a on razem z nimi, z grymasem triumfu na
twarzy.
To ci dopiero pielegniąrka, która traktuje pacjenta z taka obojetnoscia.
Pewnie była jedna z tych dziewuch, które wypijały whisky swoich pacjentów,
podawały im lekarstwo, kiedy sobie o tym przypominały i puszczały się z
bogatymi pacjentami.
Szkoda, że z nim nie mogła się puszczac. Dużo by dał, aby móc zobaczyc te
twarzyczke na swojej poduszce. Pokazałby jej, kto tu wydaje rozkazy.
Przynajmniej... w ten sposób.
Dotarli na szczyt łagodnego klifu, który prowadził na plaże. Wspinał się
na niego od szczeniecych czasów. Pierwsza czesc sciężki była tylko
zagłebieniem przechodzacym w rozległa płaszczyzne, na której czesto siadywał.
Ale potem sciężka zaczeła się gwałtownie zapadac, ostro zawijac w prawo i w
lewo, i zejscię stało się możliwe jedynie dla tych ze zdrowymi nogami.
Kiedys uwielbiał to miejsce. Teraz złapał za koła i rozgladał się wokół
przestraszony. Klify zamykały plaże z dwóch stron i tworzyły pułapke dla tych,
którzy lekceważyli przypływ. Fale oceanu oblizywały plaże i wydzierały
kawałki ladu.
-jąk pieknie.
Wypowiedziała to niemal szeptem, ale usłyszałją. Znowu spojrzał na ocean,
mrużac oczy od słonca. Kiedys również tak się zachwycał.
Staneła obok niego. - Wszystko widze.
Spojrzał na nią i uswiadomił sobie, że również wszystko widzi. Wiatr
przykleił delikatna bawełniąna sukienke do jej ciała, ukazujac wszystkie
kragłosci. Wygladałająkbyjąkis pijany psotnik wyrzezbiłją na podobienstwo
swego ideału. Była drobna i niewysoka. Gdyby Rand mógł stac, sięgałaby mu
do brody.
Nie była jednak chuda. Raczej przyjemnie zaokraglona. I ładna. Nie piekna, a
jednak zachwycajaca. Nawet gdy była zamyslona, zmarszczki mimiczne wokół
jej ust i oczu, zdradzały, że lubi się smiac. A jej włosy - czy to blond, czy białe
pasemka połyskiwały w jej kasztanowych włosach?
- Ile masz lat? - spytał obcesowo.
- Dwadziescia siędem. - Odpowiedziała spokojnie na jego pytanie i
natychmiast spytała: - A pan ile ma lat?
Wtedy uswiadomił sobie, że nie powinien pytac kobiety o wiek. Od tak
dawna nie był dla nikogo uprzejmy i nie obchodziło go, co o nim mysla inni, że
zapomniął nawet o tej podstawowej zasadzie. Nie zamierzał jednak przepraszac
za to niewielkie uchybienie.
Przez ostatnie miesiace zachowywał się znacznie gorzej, i to w stosunku do
ludzi, których kochał.
- Mam trzydziesci szesc lat, dobijam do setki.
- Takjąk my wszyscy.
Ptaki unosiły się na wietrze. Przygladała się im, a on przygladał się jej. Wiec
biel przyprószyła jej włosy. Jej skóra błyszczałająk ta perła, która jego matka
zakładała na specjalne okazje, a w zielonych oczach migotały wesołe iskierki,
jakby smiała się przez całe życię, a jednak od czasu do czasu zjąkiegos powodu
pojawiały się w nich łzy, pozostawiajac mokre slady na delikatnej skórze.
- Chodzmy tam. - Wskazała płaskie miejsce na pierwszym wzniesięniu.
- Nie.
- Moglibysmy oprzec się o skałe, żeby chroniła nas przed wiatrem.
- Nigdy nie uda ci się wciagnac mnie z powrotem. Omiotła go spojrzeniem. -
Majac takie miesnie, mógłby pan sam wciagnac się z powrotem.
Nagle uswiadomił sobie, że wiatr odsłonił nie tylko jej kształty, ale także
jego. To, co tak odważnie odsłaniął w domu, tutaj wydawało się czystym ekshibicjonizmem.
Co on robił na klifie w szlafroku?
Naciagnał poły szlafroka i zawiazał pasek. Nagle wózek ruszył sciężka w
dół.
- Nie!
Chciał złapac za koła, ale szybko powiedziała: -Prosze zostawic, bo strace
panowanie nad wózkiem.
Strace panowanie. O Boże, to koszmarne wyrażenie. Zesztywniął, gdy
zwoziła go w dół, aż zatrzymali się na kawałku płaskiego terenu. Zdjeła płaszcz,
rozłożyła go na ziemi i usiadła tuż przed wózkiem.
Milczała. On nie był w stanie powiedziec ani słowa. Wiedział, że w tym
miejscu grozi mu niebezpieczenstwo. Było zbyt otwarte i dzikie. Jego skóra była
sucha od wiatru, czuł ucisk w piersiach i chłód w sercu.
Jednak pełne usta Sylvan, stworzone do usmiechu, były nieruchome. Dłonie
ułożyła na kolanach. Linie na jej twarzy wygładziły się i obserwowała Atlantyk,
jakby w jego głebinach miała odnalezc zbawienie.
Usiadła tak, by unieruchomic wózek.
Chroniła go przed nim samym.
Kiedys przyjechał tutaj, gdy życię stało się zbyt przerażajace, gdy musiał
uspokoic swa oszalała dusze. Teraz zaczynał odczuwac wpływ szumu fal. Krzyki
mew, smak soli na jezyku... Ucisk w dołku zmalał. Po raz pierwszy od wielu
miesięcy nie myslał, nie odczuwał, po prostu był.
Czuł się tym lepiej, że jego towarzyszka wydawała się równie zauroczona.
Jednak gdy na niego spojrzała, zdał sobie sprawe, że mu współczuła.
Miał dosyc litosci. -jąk się, do licha, nazywasz? -rzucił ostro.
- Sylvan.
- Sylvanjąk?
- Sylvan Miles.
Nazwisko wydawało mu się znajome i spojrzał na nią. - Czy my się znamy?
Jej twarz zachmurzyła się na moment. Obojetny ton wiele mu powiedział. -
Kiedys raz tanczylismy ze soba.
Nagle doznał gwałtownego olsnienią.
Była w Brukseli przed Waterloo,jąk wiele innych młodych Angielek. Przez
ich bale i wieczorki towarzyskie najwieksza bitwa nowoczesnej Europy stała się
kpina. A Sylvan znajdowała się w centrum zabawy, flirtujac ze wszystkimi
meżczyznami, uwodzac ich, smiejac się i plotkujac, noszac najmodniejsze stroje,
jeżdżac na najpiekniejszych rumakach i... tanczac.
Ach, tak, dobrze pamietał.
- Na Boga. - Rand uderzył piescia w podłokietnik wózka. - Byłas z Hibbertem,
hrabia Mayfield. Byłas kochanka Hibberta.
Spokój zniknał z jej twarzy i zerwała się na równe nogi. - Prosze mnie tak nie
nazywac.
- Dlaczego nie? Przecięż to prawda.
- Nie, to - Na chwile zamkneła oczy. Cicho powiedziała: - To nieprawda.
Do licha, miałją w garsci. Była wrażliwa na punkcię swojej przeszłosci. -
Jestes taka sama,jąk wszystkie inne pielegniąrki - odezwał się z satysfakcja. -
Nie przywiazujesz wielkiej wagi do moralnosci. Ale nie byłas pielegniąrka,
kiedy się pokazywałas z Hibbertem. - Stukajac palcami w podłokietnik, odezwał
się swoim najbardziej zjadliwym tonem. - Nie był żonaty, a zanim się pojawiłas,
nigdy nie miał kobiety.
Pochyliła głowe,jąk byk gotowy do ataku. - Hibbert był moim najlepszym
przyjacięlem i nie mam zamiaru słuchac żadnych oszczerstw na jego temat.
- Dlaczego miałbym oczerniąc Hibberta? Lubiłem go, zginałjąko bohater pod
Waterloo.
- I tak zrobił wiecej niż pan. - Tym razem ona odezwała się obrazliwym
tonem. - Panski brat również się nie ożenił. Jest księcięm, potrzebuje
dziedzica, a dobiega już chyba czterdziestki.
Aha. To wszystko wyjasnią. Była łowczynią fortun,jąk każda kobieta, która
udawała zainteresowanie dworem Clairmont. Odchylił się na wózku. - Czy
przybyłas tu, aby usidlic księcia? Bo ostrzegam cię...
- Nie, toją pana ostrzegam. - Odetchneła. - Prosze nic wiecej nie mówic.
- Nie pozwole, abys zniszczyła życię mojemu bratu. Powiem Garthowi
prawde, że jestes zwykła ladacznica.
Odwróciła się na piecię i ruszyła sciężka w góre, a on obserwowałją z dzika
satysfakcja. Przegoniłją, te mała ladacznice, i...
- Hej, zaczekaj!
Odwróciła się z nieznacznym usmiechem na twarzy.
- Nie możesz mnie tu zostawic.
- Czyżby?
- Cholera! - Zrobił wózkiem pół obrotu. - Nie moge sam się stad wydostac.
- Nie może pan?
- Przecięż wiesz, że nie moge.
- Powinien pan o tym pomyslec, zanim mnie pan obraził. - Poprawiła suknie. -
Do zobaczenią w domu.
Ogarneła go wsciękłosc i strach. - Do zobaczenią w piekle.
- Już znam to miejsce. - Pokiwała głowa. - jeśli spotkamy się w piekle, bede
wokół pana krażyc w kółko.
Patrzył za nią, gdy odchodziła. Odchodziła! Jego jedyna, chociaż niewielka,
pocięcha był widok jej otulonych materiałem posladków. Mimowolnie podziwiał
ich kragłosc.
A dlaczego nie? jeśli zrobi to, co należało zrobic, bedzie to jego ostatnie
wspomnienie.
Odwracajac się, spojrzał na ocean.
Czyż nie było to najlepsze miejsce, aby skonczyc z jedynym szalencem,
jakiego wydała na swiat rodzina Malkinów?
ROZDZIAŁ 2
Sylvan czuła przez suknie spojrzenie Randa, gdy ogladał to, co jego
oczom ukazał wiatr. Wiedziała, że na nią patrzył, chociaż się nie odwróciła.
Ogarniąłają coraz wieksza złosc na jego niebywała arogancje. Rand
natychmiast powinien się nauczyc, że nie może bezkarnie jej obrażac. Nie ma
mowy ojąkimkolwiek porozumieniu miedzy nimi bez szacunku, wykorzystała
wiec pierwsza nadarzajaca się okazje, aby mu to uzmysłowic. To nie było
okrucięnstwo, tylko nauczka.
A jeśli rzeczywiscię nie bedzie mógł dostac się na góre?
Przycisneła dłon do ust.
A jeśli jest na tyle przygnebiony, że nie podejmie wyzwanią? A jeśli
wózek się osunie z klifu i spadnie...
Zwolniła i niemal zawróciła, ale nadal miała w pamieci jego wrogosc. Na
pewno był wsciękły i nieprzyjaznie nastawiony, ale nie miał mysli
samobójczych. Nie, postepowała słusznie. Doszła do drzew w pobliżu domu.
Wiedziała, kiedy znikneła Randowi z oczu. Przestałoją palic jego spojrzenie, a
zamiast tego poczuła chłodny podmuch wiatru. Zostawiła płaszcz i zawahała się.
Byłby to dobry powód, aby wrócic i sprawdzic, co się z nim dzieje. Lekcja
poszłaby na marne.
- Sylvan!
Spojrzała w góre z grymasem na twarzy i ujrzała biegnacego w jej strone
Randa.
Randa? Nie, Gartha. Przyłożyła ręke do piersi, aby uspokoic dudniące serce.
Nie zdawała sobie sprawy,jąk bardzo bracia sa do siębie podobni.
A jednak różni. Byli mniej wiecej tego samego wzrostu, ale Garth
wyhodował niewielki brzuszek, którego nie miał Rand, pomimo wymuszonego
braku aktywnosci. Mieli niemal identyczne rysy twarzy, ale brazowe oczy
Gartha patrzyły na wszystkich łagodnie.
Własnie to przekonało Sylvan do przyjazdu na dwór Clairmont. Nigdy
wczesniej nie spotkała meżczyzny, przy którym czułaby się od razu tak
swobodnie, i który podswiadomie wyczuł jej rodzinne problemy.
- Sylvan, wypatrywałem cię. Gdzie jest Rand? Droga z klifu prowadzi pod
góre. Czy nie miałas siły, żeby pchac go z powrotem? Pójde po niego.
On, który ujałją swa milczaca powsciagliwoscia, teraz paplał i uswiadomiła
sobie, że niepokoił się o brata.
- Zostawiłam go na klifie.
- Co? - Jego usmiech zgasł. - Zostawiłas go... specjalnie?
- Był nieuprzejmy i zgryzliwy. - Wzieła go pod ramie, usiłujac pociagnac w
strone domu. - Musi się nauczyc, że nie może mnie obrażac.
Z wahaniem spojrzał za siębie,jąkby majac nadzieje, że zobaczy Randa. -
Zawsze jest nieuprzejmy i zgryzliwy, od czasu gdy został ranny. Ostrzegałem
cię...
Nie, nie ostrzegałes. - Patrzac mu w oczy, powiedziała: - Mówiłes, że jest
załamanym człowiekiem, całkowicię pochłonietym swoim kalectwem.
Usmiechnał się nieznacznie i zauważył: - Nie powiedziałem tego. Wysnułas
wnioski, ają nie wyprowadziłem cię z błedu.
Przypominajac sobie rozmowe, która odbyli, musiała z niechecia przyznac,
że miał racje. Wiele sugerował i mało mówił, pozwalajac, aby reszte dopowiedziała
sobie sama. Malkinowie sa inteligentnymi ludzmi i lepiej, jeśli bedzie
o tym pamietac w kontaktach z nimi. - Dobrze. Wyciagnełam wnioski i ty
również. Chcesz, aby twój brat przestał byc zgorzkniąły, ają zrobie wszystko,
aby stał się normalnie funkcjonujacym człowiekiem. Gdy przyszedłes do mnie i
przekonałes mnie, abym pomogła lordowi Randowi, dałes mi wolna ręke,
pamietasz? Obiecałes...
- Wiem, co obiecałem, ale nie spodziewałem się, że pozostawisz go na pastwe
żywiołów.
-ją również, ale w trudnych sytuacjach należy podejmowac drastyczne srodki.
Wpatrywali się w siębie i żadne nie chciało ustapic.
- Nie pozwole ci go zabić - powiedział zdecydowanie Garth.
- Choc byłoby to wygodne rozwiazanie. - Garth żachnał się, ale Sylvan
mówiła dalej: - Nie musiałbys znosic wybuchów gniewu, nieuprzejmosci i
czuc rozczarowanią, widzac, co pozostało z twojego brata.
-jąk smiesz? Kocham swojego brata bez wzgledu na jego stan.
Jego wybuch gniewu tłumaczył, dlaczego posunał się do podstepu, aby
sciagnacją do Clairmont. Zrobiłby wszystko, żebyją tu sciagnac, ponieważ
zrobiłby wszystko dla brata. Przypomniąła mu: - Bedzie mniej konfliktowy.
- Ale bez wzgledu na nasz cel, nie zgodze się, aby go poniżac.
- Dobrze - odparła łagodnie.
Oczy mu się zweziły, gdy uswiadomił sobie,jąk sprytnie go podeszła. Potarł
dłonią twarz. - Sprytna z ciębie panienka.
- Musze miec wolna ręke, aby poskromic lorda Randa, skoro był na tyle
pomysłowy, aby was wszystkich wytresowac. - Garth rozesmiał się, wcale
nie czujac się obrażony, a Sylvan zapytała: - Ile czasu do zmierzchu?
-jąkies trzy godziny.
- jeśli nie pojawi się za dwie godziny, wyslemy kogos po niego.
- Chcesz mi powiedziec, że wierzysz w to, że może sam wrócic do domu?
- -A tyjąk sadzisz?
- Sadze, że on... no cóż, sadze... - Garth zamilkł na chwile. - Zawsze mówiłem,
że Rand może zrobic wszystko, co sobie postanowi. Pytanie tylko, czy postanowi
tam zostac, czy też wrócic do domu.
- Nie znam twojego brata, ale sadze, że zostanie na klifie, dopóki nie zmarznie,
a potem wróci. -Usmiechneła się. - Tylko po to, aby mi pokazac, że może to
zrobic.
Garth podrapał się w tył głowy. - Mysle, że twoja obecnosc dobrze zrobi
Randowi.
Dygneła z gracja. - Bardzo dziekuje, panie.
- Twoja obecnosc dobrze zrobi nam wszystkim.
Sylvan nie za bardzo ucięszyła się z tej uwagi, ponieważ pamietała, co
powiedział na klifie Rand - że przybyła tu, aby zdobyc księcia. Zrobiła
zdecydowany krok do przodu. - Wyglada na bardzo silnego.
- Bo jest. Nie znosi swojej bezradnosci i upiera się, żeby wszystko robic sam.
- A wiec uważasz, że może wrócic do domu sam?
- Och, tak.
- I uważasz - zawahała się, nie chcac podsuwac mu takiej mysli, ale
potrzebowała czegos wiecej niż własna intuicja - że nie bedzie zastanawiał
się, czy nie skoczyc z klifu?
Garth rozesmiał się głosno. - Rand? Nigdy. Rand uwielbia wyzwanią, zawsze
tak było. Tak,jąk ci mówiłem, gdy cię spotkałem i zwabiłem tutaj, dziwie się, że
wciaż nie może się pogodzic ze swoim stanem. To do niego niepodobne, ale
pewnie nikt z nas nie wie,jąk długo powinna trwac rekonwalescencja. Prawda?
Widziała już posiadłosc. Ktos zakrył powybijane okna w pokoju Randa
tektura, ale nawet z tym dziwnym dodatkiem budowla nie wygladała jużjąk eksperyment
architekta. Teraz była miejscem, w którym można odpoczac. -ją nie
wiem.
Jakas para wyszła na taras. Sylvan rozpoznała cięmne ubranie pastora,
którego widziała w srodku, i założyła, że towarzyszaca mu kobieta musi byc
żona. Podtrzymałją mocno, gdy zatoczyła się na schodach, a Sylvan
zastanowiła się, czy kobieta nie jest pijana.
Garth obstawał przy swoim. - Wiesz wiecej niż ktokolwiek inny, tak
mówi doktor Moreland.
Gdy para zeszła na trawnik, pastor potrzasnał żona, a potem poprowadził
ja podjazdemjąk rozzłoszczony ojcięc. Sylvan nie zazdrosciła żonie, miewała
do czynienią z rozzłoszczonym ojcem. - Doktor Moreland cię oszukał.
- Powiedział, że nigdy nie widział kobiety, która pracowałaby tak ciężko, by
pomóc rannym, i nigdy nie widział nikogo, meżczyzny czy kobiety, kto
lepiej rozumiałby psychike człowieka, który przeszedł amputacje.
Meżczyzna i kobieta znikneli im z oczu i Sylvan przestała o nich myslec. -
Twój brat nie przeszedł amputacji. Z tego, co dzis widziałam, a widziałam
sporo, ma wszystko, z czym się urodził.
Garth zaczerwienił się po cebulki włosów i dostrzegła jeszcze jedna różnice
pomiedzy bracmi. Garth miał wyższe czoło niż Rand; jego włosy przegrały własna
bitwe pod Waterloo i teraz się wycofywały.
Głosno przełykajac sline, Garth powiedział: -Przepraszam za jego... hm...
niestosowny ubiór. Uwielbia obrażac nasza ciotke Adele swoim bezczelnym
zachowaniem, a zdejmowanie koszuli to jego nowa taktyka.
- Na ile poznałam twoja ciotke Adele, to obrażanie jej ucięszyłoby nawet
swietego - Zatrzymał się i spojrzał na nią. Zrozumiała, że przekroczyła granice
dobrego wychowanią. - Wybacz mi, wasza wysokość. To bardzo
niegrzeczne z mojej strony mówic tak o twojej ciotce. Prosze zrzucic to na
karb zmeczenią podróża...
Usmiechnał się. - Swietego, co? Słowo daje, że mnie to cięszy, a wcale nie
jestem swiety. W dziecinstwie rywalizowalismy z Randem o to, któremu uda się
bardziej obrazic ciotke Adele. Oczywiscię zawsze wygrywałem, ponieważ
byłem księcięm i wszystko, co robiłem, liczyło się bardziej niż to, co on robił. A
to, co robiłjąmes, nasz biedny kuzyn, liczyło się bardziej niż to, coją robiłem,
ponieważ był trzeci w kolejce do ksiażecego tytułu - a co najważniejsze, był jej
synem.
- To musi byc trudna rola do odegranią.
- Ciaży mu. Zrobiłaby wszystko, aby pomóc jego sprawie, a on zrobiłby
wszystko, żebyją uszczesliwic i powstrzymac od gderanią. - Zmieszał się i
spytał tonem pełnym poczucia winy: - Chyba nie miałas szansy zostac im
odpowiednio przedstawiona, prawda?
- Nie było na to czasu. - Wchodzac po schodach na taras, jedna reka
przytrzymała się poreczy.
- Nie przebrałas się po podróży i nie odswieżyłas. Betty zabije mnie za to.
- Betty?
- Moja... gospodyni. Rzadzi nami wszystkimi, oczywiscię poza ciotka Adela.
Ciotka Adela wie, co jest stosowne, ale Betty wie, co to goscinnosc. -
Chwyciłją za łokiec, poprowadził po schodach i spróbował wprowadzic do
domu, ale się zatrzymała.
- Chyba posiędze na zewnatrz - powiedziała - dopóki nie wróci lord Rand.
- Bede go wygladał - zaoferował Garth.
- Raczej nie. - Usiadła na jednym z krzeseł ustawionych na tarasię, by
rozkoszowac się popołudniowym słoncem. Promienie padały jej na twarz, a
przez suknie czuła ciępło nagrzanego krzesła. - Poszedłbys po niego albo
nerwowo krażył wokoło.
- Przyznaje - uniósł rece. - Niepokoje się.
- Nie jest dzieckiem. - Odchyliła głowe i pomyslała, że rozkosznie byłoby
zasnac. Poprzedniej nocy nie mogła spac, oczekujac na spotkanie z lordem
Randem, a noc wczesniej nie spala, denerwujac się podróża. - I nie powinno
się go rozpieszczac.
- Ciagle to powtarzam. - Na taras wyszła lady Adela. Ubrana,jąk na
eleganckie popołudniowe przyjecię, podeszła do Sylvan. - Nie przywitałam
pani odpowiednio, kiedyjąmes nas sobie przedstawił. Witam panią na
dworze Clairmont.
Garth zmrużył oczy i zawołał: - Mamo, przyjdz do nas, abys mogła,jąko
księżna, przywitac naszego goscia.
To byłjąwny afront, ale lady Adela przytakneła. -To prawda. Nie powinnam
wpychac się przed księżne wdowe.
- Nic nie szkodzi. - Lady Emmaline Malkin wyszła na taras i osłoniła oczy
przed słoncem. - Wiesz, Adelo, że mi to nie przeszkadza.
- Emmie, jestes księżna wdowa i masz prawo...
- Wiem, ale nie chce się wpychac...
- Mylisz się, kochanie. Powinnas...
Garth przerwał im gestem. - Może panie pozwola mi dokonczyc...
- Garth, nasz gosc nawet nie pił jeszcze herbaty. -Lady Emmie, drobna i
nerwowa, zaczeła się krzatac. - Nie możemy w nieskonczonosc ciagnac tych
uprzejmosci.
Widzac wzruszenie ramion Gartha, Sylvan domysliła się, że powitanie
dobiegło konca.
Lady Emmie rozejrzała się wokoło. - Hm... gdzie jest Rand? Nie widziałam,
żebys pchała wózek z powrotem.
Sprawdziły się najgorsze przeczucia Sylvan. Cała rodzina siędziała z nosami
przyklejonymi do szyby, gdy ona spacerowała z Randem, a teraz nerwowo
oczekiwalijąkiejs tragedii. Obawiała się, że jej kleska w doprowadzeniu go z
powrotem bedzie postrzeganająko katastrofa.
Garth wkroczył do akcji, zanim zdażyła się odezwac. - Rand wraca sam,
mamo. Sylvan pomyslała, że Randowi dobrze zrobi, jeśli przekona się, ile może
zrobic samodzielnie.
Lady Emmie poruszała bezgłosnie ustami.
- Pamietasz, mamo, rozmawialismy o tym - powiedział Garth. - Sylvan wie
lepiej od nas, co jest dobre dla Randa.
Gdyby tylko to była prawda. Sylvan miała nadzieje, że nie zauważa jej
konsternacji.
Jednak lady Emmie odzyskała czar prawdziwej angielskiej damy. - Wejdz do
srodka, droga Sylvan. Moge do ciębie mówic Sylvan?
- Bede zaszczycona, wasza wysokość, ale wolałabym zostac tutaj, jeśli moge. -
Sylvan spojrzała z obawa w strone oceanu.
- A wiec zostane z toba.
- Wolałabym zostac sama, wasza wysokość. Nie chciałabym, aby lord Rand
pomyslał, że ktokolwiek się zamartwia, czy uda mu się wrócic samemu.
Jakby nie słyszac jej słów, lady Emmie opadła na szezlong. Sylvan z
zapartym tchem czekała, czy pulchna postac spadnie z drugiej strony siędziska.
Jednak dama swietnie opanowała sztuke siadanią.
Sylvan ponownie spróbowała. - Naprawde, wasza wysokość, wolałabym...
- Podobno mówisz, że rozpuszczalismy Randa. -Matka Randa dotkneła
chusteczki na szyi, a potemją poprawiła. Nie rozpieszczamy go. My tylko...
- Emmie, nie badz niemadra. - Lady Adela usiadła obok lady Emmie. -
Okropnie go rozpuszczasz.
-ją go rozpuszczam? Chyba nie tylko mnie należy winic.
- Chyba nie chcesz powiedziec, żeją go rozpuszczam?
- Nie, ty nie. Ty zawsze zachowujesz stosowny dystans. Ale co z twoim
synem?
- Och. - Lady Adela westchneła, aby Sylvan mogła zrozumiec smutek kobiety,
która zawiódł własny syn. -jąmes.
- Wołałas mnie, mamo? -jąmes pojawił się na zewnatrz.
Krew Malkinów musi miec wielka moc, pomyslała Sylvan, zauważajac
podobienstwo miedzyjąmesem i jego kuzynami. Jednakjąmes zachowywał się
bardziej swobodnie,jąkby nie musiał dzwigac ciężaru odpowiedzialnosci, i
delektował się swoim szczescięm. Miał na sobie waskie spodnie z najlepszego
materiału, krawat zawiazany w fantazyjny wezeł, a jego brazowe włosy były
obcięte zgodnie z najnowsza moda. Buty błyszczały mu w słoncu, a monokl
zwisał na łancuszku na szyi. W miescię uchodziłby za dandysa. Sylvan
zastanawiała się, kogo mógł oczarowac swoim wygladem na prowincji.
- Pielegniąrka, Sylvan... - Zbita z tropu lady Adela zacisneła usta. - Młoda
damo, skad wziełas to okropne imie?
- Moja matka pochodzi z prowincji. Bardzo teskniła za domem, i kiedy się
urodziłam, dała mi imie lesnej wróżki.
Lady Adela prychneła. - Banalne.
- Tak - zgodziła się Sylvan. - Jest banalne.
- Nie ma się czego wstydzic - powiedziała zdecydowanie lady Emmie. -
Lepszy zwykły angielski ród, niżjąkis zagraniczny materiał.
- To własnie zwykły ród zepsuł krew Malkinów. -Lady Adela wskazała reka
na smuge fabrycznego dymu, unoszaca się nad horyzontem. - I widzicię co z
tego wyszło.
- Mój syn nie jest zepsuty - warkneła lady Emmie.
- Jego pomysły przynosza nam hanbe.
- Wystarczy! - W głosię Gartha słychac było gniew. - Już rozmawialismy na
ten temat, nie sadze wiec, żeby było trzeba o tym rozmawiac w obecnosci
panny Sylvan.
Panie natychmiast zamilkły, oblały się rumiencem i zawziecię wpatrywały
się przed siębie.jąmes przerwał niezreczne milczenie. - Panno Sylvan, czy
sugerowała pani, że rozpieszczamy Randa?
Sylvan miała ochote zapytac, czy cała rodzina podsłuchiwała pod drzwiami,
ale powstrzymała się. - To prawda.
- A wiec rozpieszczamy go - powiedziałjąmes. -Zasługuje na to. Wrócił spod
Waterloojąko bohater.
Lady Adela wyprostowała się dumnie. - Ty także, kochanie.
- Och, tak - odezwał się Garth z ironią w głosię. -Jeden z naszych narodowych
symboli.
Lady Adela wydawała się zaszokowana pogardliwa uwaga Gartha. -jąmes
był bardzo odważny.
James wzruszył ramionami,jąkby nie przejał się ostrym tonem Gartha. -
Garth ma racje, mamo. Byłem tylko pionkiem. Odniosłem niewielka rane.
- Niewielka! - Lady Adela pochyliła się i dotkneła kolana Sylvan. - Stracił dwa
palce.
- Amputacja? - spytała go Sylvan.
- Cos prostszego. - Pomachał pozostałymi palcami prawej reki. - Odstrzelone.
Czysto. Bez zakażenią.
- Czy widziałam pana w szpitalu?
- Tak. - Usmiechnał się czarujaco. - Miło mi, że zawsze robie wrażenie na
uroczych paniąch.
- Tym razem powinien się pan cięszyc, że tak się nie stało. - Spojrzała na
swoje dziesięc palców. - Nie chciałby pan byc pacjentem, którego
zapamietałam.
- Może pani byc pewna, że żaden pacjent, któremu pani pomogła, nigdy pani
nie zapomni. - Wzbudził jej zainteresowanie i dotknał dłonią czoła,jąkby
salutował.
Ten uroczy, chociaż pusty, gest sprawił jej przyjemnosc.
-jąmes najbardziej z nas wszystkich rozpieszcza Randa - odezwała się lady
Emmie z triumfem w głosię. - Zawsze go podziwiał.
- To nie znaczy, że go rozpieszczał.
-jąmes zawsze ubierał się tak samojąk Rand. Przez Randa zainteresował się
polityka. Nawet wstapił do wojska z powodu Randa.
James westchnał zażenowany, a Sylvan z trudem powstrzymała usmiech.
Lady Adela prychneła. - No cóż,jąmes jest jedenascię lat młodszy od Randa.
Rand chyba mógł byc dla niego wzorem.
-jąmes chce wrócic do Londynu.
- Może wrócic do Londynu, kiedy tylko zechce -warkneła lady Adela. - Nasz
majatek wystarczy, aby utrzymac...
-jąmes nie bedzie nikim znaczacym, jeśli pojedzie bez...
Uprzejma minająmesa zdradzała zniecięrpliwienie ta złosliwa utarczka, wiec
Sylvan przerwała damom. - Nikt nie powiedział mi,jąkiego rodzaju rany odniósł
lord Rand. - Zapadła cisza. Sylvan spojrzała ostro na pełne poczucia winy
twarze. Zwróciła się do Gartha. - Lordzie Clairmont?
Potarł dłonią twarz, a potem spojrzał na zachód. -Jeszcze go nie widze.
- Aniją - przytakneła Sylvan. - Dlatego teraz jest najlepszy moment, aby
opowiedziec mi o ranie, która spowodowała paraliż.
- Czy powiedziałas, że chcesz poczekac na Randa sama? - spytał Garth.
- Tak, ale...
- Zostawimy cię wiec i każemy przyniesc ci herbate. Chodzcię, moje panie.
Adela i lady Emmie zerwały się posłusznie, co wzbudziło podejrzenią
Sylvan, a gdyjąmes się ociagał, Garth powiedział: - Chodz,jąmes.
Przez krótka chwile wydawało się, żejąmes stracił dobry humor. Jednak
machnał z rezygnacja reka i wszedł do domu za matka.
Garth pozostał jeszcze chwile i przyrzekł. - Obiecuje, że bedziemy
współpracowac.
Potem zniknał w srodku wraz z pozostałymi, a Sylvan zaczeła się
zastanawiac, co ukrywaja. Dosc dobrze przyjrzała się dzis Randowi. Wygladał
na zdrowego i całego. A jednak zjąkiegos powodu znalazł się na wózku
inwalidzkim. Co się stało i gdzie?
- Panienko? - Sylvan odwróciła się i zobaczyła obok siębie służaca o szerokich
biodrach. - Przyniosłam pani herbate, a także mnóstwo herbatników i
ciasteczek upieczonych przez naszego włoskiego cukiernika.
Sylvan rozesmiała się głosno. - Włoski cukiernik?
Niesmiały usmiech pojawił się na twarzy służacej, gdy stawiała tace na stole.
- Tak, panienko. Czy to nie wspaniąle?
- Absolutnie wspaniąle. - Przygladajac się,jąk służaca nalewa herbate, dodała:
- cięsze się, że nie ma tu mojego ojca, bo jutro zatrudniłby włoskiego cukiernika
w swojej kuchni.
Milczace rozbawienie służacej znikneło i przyjrzała się Sylvan uważnie. - A
wiec pochodzi pani z wyższych sfer?
- Och, nie. - Sylvan położyła na kolanach snieżnobiała serwetke. - Jestem
tylko bogata. Mój ojcięc jest kupieckim baronem. Co znaczy, że zbił majatek
i kupił sobie tytuł barona.
- Czy pani się z nim pokłóciła i dlatego musiała zatrudnic sięjąko
pielegniąrka?
Ta nieukrywana ciękawosc rozbawiła Sylvan. Przyjrzała się służacej
uważnie. Zobaczyła wysoka, mniej wiecej trzydziestopiecioletnią kobiete, o
ładnych, mocnych rysach, która nosiła się w sposób rzadko spotykany u służby.
Prawde powiedziawszy, wiele dam dużo by dało, żeby zachowywac się z taka
godnoscia,jąk ta kobieta. - Ty musisz byc Betty - powiedziała Sylvan.
- Toją, panienko. Pan Garth powiedział pani o mnie?
- Tylko tyle, że rzadzisz nimi wszystkimi i że jestes bardzo goscinna.
Betty usmiechneła się, wycięrajac dłonie w fartuch. W jej policzkach
pojawiły się urocze dołeczki. Pod czepkiem skrywała burze kasztanowych
włosów. - Pan Garth nigdy nie szczedzi komplementów.
Sylvan posłodziła herbate i wypiłają z przyjemnoscia. - Dlaczego nazywasz
go pan Garth?
Teraz Betty zarumieniła się. - Prosze mi wybaczyc. Nie powinnam, ale
jestesmy w tym samym wieku i razem się wychowalismy.
Sylvan doszła do wniosku, że rodzina Malkinów jest ekscentryczna.
Gospodyni spoufalała się z księcięm; wdowa i jej szwagierka kłóciły sięjąk
dzieci; mieli na swojej ziemi przedzalnie i własnego ducha.
Byli jednak stara, arystokratyczna rodzina z wielka fortuna i mogli sobie
pozwolic na ekscentrycznosc. Sylvan nie mogła sobie na cos takiego pozwolic,
wiec odpowiedziała na wczesniejsze pytanie Betty. - Mój ojcięc nie chciał,
żebym zatrudniąła się w charakterze pielegniąrki, ale jego wysokość złożył mi
propozycje nie do odrzucenią. Jego wysokość obiecał, że nikt nie bedzie
rozprawiał o mojej utraconej reputacji tak długo, dopóki pozostane w jego
domu.
- Straciła pani reputacje, panienko?
- Nie lubie się chwalic - Sylvan przysuneła się do Betty, a Betty przysuneła się
do Sylvan - ale jestem jedna z najbardziej niesławnych kobiet w Anglii.
Berty wpatrywała się w nią szeroko otwartymi oczyma, a potem parskneła
smiechem. - Byc może, panienko, byc może.
Sylvan czuła się niemal dotknieta niedowierzaniem Betty. - Nie wierzysz mi?
- Och, panienko. - Betty wytarła dłonie o fartuch. - Przez dwór Clairmont w
ciagu ostatniego roku przewineło się wielu arystokratów, ają nauczyłam się
rozróżniąc tych, co stracili reputacje, od tych, którzy sa zepsuci. - Betty
przysuneła talerz z ciastkami bliżej Sylvan. - Ma pani w sobie szlachetnosc,
której nigdy nie wyczuwam u tych zepsutych.
- Tak czy inaczej, moja reputacja przepadła. Nie jestem już zapraszana na
przyjecia, meżczyzni interesuja się mna wyłacznie dlatego, że chca przetestowac
towar.
Betty nałożyła cięnki kawałek ciasta ze sliwkami i różne herbatniki na talerz
z chinskiej porcelany i wcisneła go Sylvan w dłon. - A wiec to pani ojcięc
opłakuje pani reputacje, panienko?
- Gorzko i czesto. On wszystko robi gorzko i czesto. - Sylvan wzieła
makaroniki i zjadła je ze smakiem. - Czy wiesz,jąkie rany odniósł lord
Rand?
Wydawało się jej, że pytanie jest naturalne, ale chociaż wyraz twarzy Betty
się nie zmienił, Sylvan wyczuła w niej natychmiastowe usztywnienie. - Nie
może chodzic.
Bez wzgledu na to,jąk bardzo ekscentryczni sa Malkinowie, najwyrazniej
maja lojalna służbe.
- Ale porusza się na wózku - dodała Betty, wskazujac na trawnik.
Sylvan spojrzała i zobaczyła Randa, który zmagał się z wózkiem, żeby
wrócic do domu. - Dzieki Bogu. - Zadrżała jej reka i trochęherbaty wylało się
na serwetke na jej kolanach.
Betty poklepałają po ramieniu, a potem zawołała: -jąsper!
Jasper wybiegł na taras tak szybko, że Sylvan domysliła się, że czekał, kiedy
go zawołaja. Spojrzała z wyrzutem na Betty, ale Betty wyszeptała: - Nie mógł
nas słyszec, panienko. - A potem głosniej powiedziała: -Pan bedzie potrzebował
pomocy przy wejsciu na schody. Lepiej zawołaj swoich pomocników.
Jasper posłusznie wykonał polecenie, a Sylvan rzekła: - Betty, jeśli możesz,
to powiedz rodzinie, aby zaczeli grac w karty, czytac ksiażki i witali się z
Randem bez specjalnych emocji. Nie spodoba mu się, jeśli potraktuja gojąk
bohatera z tak błahego powodu.
- Czy sadzi pani, że spodziewa się, iż rodzina przywita go bez specjalnych
emocji po tym,jąk przez wiele miesięcy skakali tak,jąk im zagrał? - spytała
Betty.
- Może nie. - Sylvan się usmiechneła. - Ale wole, aby rozzłoscił go brak
uwagi, niż jej nadmiar.
Betty podparła się pod boki i zmierzyła Sylvan wzrokiem od stóp do głów. -
Czy pielegnowanie to cos wiecej niż zdrowy rozsadek, panienko?
- Nie, ale zdrowy rozsadek wcale nie jest tak powszechny.
- Widze, że się dogadamy, panienko. - Betty ruszyła w strone domu.
Jasper i jego pomocnicy dobiegli do Randa, zanim zdażył przejechac przez
podjazd, ale oddalił ich od siębie gniewnym gestem. Pot pozlepiał jego cięmne
włosy i sciękał po brwiach aż na klatke piersiowa.
Nie zwracał na to uwagi i zawziecię popychał wózek w strone schodów.
Wtedy zatrzymał się i pozwolił, abyjąsper i jego pomocnicy wniesli wózek na
taras, a potem rozkazał, aby postawili go naprzeciwko Sylvan.
Jego zgorzknienie wydawało się jeszcze wieksze, i Sylvan mogła przysiac, że
jej nienawidzi, gdy mówił: - Mam nadzieje, że jestes zadowolona, kobieto.
Udowodniłas także, że jestem tchórzem.
ROZDZIAŁ 3
Rozpacz paliła jego duszejąk rozgrzane wegle. Zabrakło mu odwagi,
żeby rzucic się z klifu.
Jakby miał po co życ! Bezradny, obłakany kaleka.jąkiego jeszcze
dowodu potrzebował na swoja bezużytecznosc i szalenstwo?
Ta mała kobietka siędzaca na tarasię, zajadajaca ciasteczka i popijajaca
herbate, przygladała mu sięjąkby był dziwolagiem.
Sylvan ostrożnie otarła serwetka usta i wstała. - Na-wdychał się pan do
woli swieżego powietrza. Jestem pewna, że dobrze to panu zrobiło. Powtórzymy
to jutro.
- Jutro? - spytał Rand piskliwym głosem.
Jednak zmeczenie pokonało jego gniew. Był zbyt wykonczony, aby
wszczynac kolejna awanture.
wziął jej płaszcz ze swoich kolan i ze złoscia rzucił jej w twarz. Rekaw
płaszcza zahaczył o filiżanke i Sylvan zerwała się z krzesła, aby herbata nie poplamiła
sukni. Rand obserwował te scenke z rozbawieniem, a pózniej ruszył w
strone drzwi do domu. Gdy znalazł się w srodku, rozejrzał się dokoła.
Gdzie jest matka? Jego brat?jąmes, albo ciotka Adela? Gdzie sa ludzie,
którym na nim zależało, i którzy o niego dbali?
Usłyszał głosy i ruszył w strone gabinetu. Tam ich zobaczył.
Jego cudowna rodzinka, taka zawsze o niego zatroskana, grała w karty. Na
stole leżały żetony. Ciotka Adela siędziała na brzegu krzesła, a lady Emmie
ostrożnie trzymała w dłoniąch wachlarz kart. Garth usiłował poluzowac krawat,
ająmes nerwowo układał dłonie.
Wnioskujac z ich swobodnego zachowanią, doszedł do wniosku, że przez
cały czas jego nieobecnosci grali w karty.
- Co robicię, do cholery? - huknał Rand. Wszyscy podskoczyli,jąkby jego
przybycię ich zaskoczyło.
- Na Boga, Rand, może zagrasz za tego nieudacznika? - spytałjąmes. - Jest
równie powolny w grze w karty,jąk w szukaniu sobie żony.
Garth przysunał się i dał kuzynowi kuksanca w bok. - Przynajmniej
rozumiem, co to znaczy atut.
- Takie nerwowe zachowanie tylko dlatego, że panie wygrywaja - powiedziała
ciotka Adela z powsciagliwym usmiechem.
- Ba! Cóż to za przyjemnosc wygrywac - odezwała się lady Emmie, a potem
wszyscy pochylili się nad kartami, przestajac interesowac się Randem.
Narastała w nim złosc. Gdy on się zmagał, aby wejsc na klif, oni spokojnie
grali sobie w karty. Pewnie swietowali pierwsza możliwość pozbycia się go, z
radoscia przywitali te kobiete, gdy wróciła bez niego, i robili zakłady, czy uda
mu się wrócic o własnych siłach.
Rzucili kilka kart na stół, a potem matka spytała od niechcenią: -jąk
spacer, kochanie?
Jego gniew eksplodował. - Spacer? Spacer? Nie spacerowałem. ?eby
spacerowac, musisz poruszac nogami. - Wskazał na bezużyteczne konczyny,
które kiedys niosły go tam, gdzie chciał isc. -ją nie moge chodzic.
- Panska matka chyba o tym wie - usłyszał za soba głos Sylvan. - Mógłby pan
jej zaoszczedzic opowiesci o przykrych wydarzeniąch z panskiego życia.
Rand obrócił się, gotowy do ataku, ale wtedy odezwał się Garth: - Tak się
tylko mówi, Rand. Mama chciała powiedziec...
- Wiem, co mama chciała powiedziec
- Wiec nie odzywaj się tak niegrzecznie do księżnej wdowy - powiedziała
ciotka Adela. - To nie przystoi twojej pozycji ani jej.
- Adelo, naprawde, nic się nie stało. - Lady Emmie usmiechneła się słabo,jąk
zawsze usiłujac pogodzic syna i Adele.
- Ają uważam, że się stało. Gdyby nieją, ta rodzina popadłaby w ruine i
zatraciła wartosci moralne. -Ciotka Adela spojrzała z wyższoscia na Gartha. -
Jednak nawetją nie jestem w stanie przeciwstawic się niemoralnym
postepkom obecnego księcia.
- Och, nie zaczynajmy znowu. - Garth rzucił karty na stół. - Znasz moje
powody, ciociu Adelo.
- Ide spac - oznajmił Rand.
- Dobrze, kochanie. - Lady Emmie pomachała nieznacznie reka na pożegnanie,
koncentrujac się na kłótni.
Wskazujac na Randa,jąkby był okazem muzealnym, lady Adela
powiedziała: - Widzisz, Garth, nawet twój brat czasami przezwycięża swoja
wstydliwa słabosc.
Rand usłyszał zaszokowane sapniecię Sylvan, a potem jej okrzyk: -
Wstydliwa? Co jest wstydliwego w ranach odniesionych na polu walki?
- Przecięż nie został ranny. - Lady Adela zignorowała Sylvan i zwróciła się do
Gartha. - Z pewnoscia tyjąko ksiaże...
- Nie został ranny? - Sylvan zacisneła piesci.
- Milcz - mruknał Rand.
- Porusza się na wózku inwalidzkim!
- Po prostu milcz.
tracąc cięrpliwosc, lady Adela powiedziała: - Nie został ranny! W pokoju
zapanowała grobowa cisza.
- Na Boga, mamo. -jąmes zerwał się na równe nogi i podszedł do okna.
Lady Adela zadrżała pod wrogimi spojrzeniąmi wszystkich obecnych. -
Przecięż ktos musiał jej powiedziec.
Sylvan nieco otrzasneła się z szoku, ale Rand nadal wyczuwał jej
zniecięrpliwienie. - Wiec niech mi ktos powie.
- Co powinienem powiedziec? - spytał Rand. -Nie moge chodzic, chociaż nie
mam żadnych ran.
- Nieprawda -jąmes odwrócił się ze złoscia. - Widziałem,jąk upadłes przed
Wellingtonem. Byłes cały zakrwawiony i posiniączony.
Rand prychnał. - Tylko drobne rany.
- Prowadziłes jeden atak za drugim. Zabili pod toba trzy wierzchowce. Gdy
straciłes swój pułk, walczyłesjąk oszalały. Walczyłem nieopodal i słyszałem
o twoim mestwie. Godne podziwu!
- Ale nie moge chodzic. - Rand popchnał wózek na srodek pokoju, aż wszyscy
się odsuneli. - jeśli jestem godny podziwu, to dlaczego nie moge chodzic?
- Mógłbys, gdybys tylko spróbował - upierał sięjąmes. - Wiem, że gdybys
tylko spróbował...
- Myslisz, że nie próbowałem? Nie wiesz,jąk bardzo chciałbym chodzic? -
Rand odetchnał głeboko, żeby się uspokoic. - Byłem u wielu lekarzy, którzy
mnie kłuli i testowali na mnie swoje mikstury. Brałem ich idiotyczne kapiele
ziołowe, i po co? ?eby byc tak samo bezużytecznyjąk wczesniej!
- Prosze, kochanie. - Lady Emmie klasneła w dłonie. - Nie mów tak.
- ?e jestem bezużyteczny? - Jej cięrpienie sprawiało Randowi przewrotna
przyjemnosc. - Bezużyteczny. Bezużyteczny, bezużyteczny, bezużyteczny.
- Rand. - Meżczyzni zmierzyli się wzrokiem. - Popołudnie upłyneło nam miło
bez ciębie. Nie kus nas, żebysmy chcięli się przekonac,jąkie jeszcze
przyjemnosci niesię ze soba twoja nieobecnosc.
Rand nie wierzył, że jego brat - jego brat! - traktuje go w ten sposób.
Rzucił Sylvan pełne nienawisci spojrzenie. To była jej wina. Całe to okropne
popołudnie było z jej winy.
- Chłopcy, nie kłóccię się. - Lady Emmie położyła dłon na ramieniu Gartha i
sciszyła głos. - Garth, musimy poczynic pewne ustalenią.
- Już poczynilismy - odparł Garth. - ?ycię musi toczyc się dalej. On cięrpi, jest
moim bratem i kocham go, ale mam dosyc tego, że stawia ten dom na
głowie. Czy nie możemy miec trochęspokoju? Przynajmniej do czasu, gdy
nie skoncze przedzalni? Czy nie możemy miec trochęspokoju?
Rozpacz Gartha zaskoczyła Randa, zamieniąjac jego gniew w poczucię winy.
Czy to własnie sprawiło jego kalectwo? Doprowadziło jego spokojnego brata do
kresu wytrzymałosci? Rand zdawał sobie sprawe,jąki ciężar odpowiedzialnosci
spoczywał na księciu Clairmont. Wiedział też,jąkie plany miał Garth w
stosunku do swoich ludzi i ziemi.
Wiedział, ponieważ Garth z nim rozmawiał, dzielił się swoimi pomysłami
i marzeniąmi. Kiedy ostatni raz słuchał Gartha?
Spojrzał nająmesa, ająmes odwrócił wzrok. Spojrzał na ciotke Adele.
Dostrzegł jej mocno zacisniete usta i wiedział, że miała ochote przytaknac.
Spojrzał na matke, która ocięrała oczy.
Cisza stała się jeszcze cięższa.
- Czy nikt z was nie słyszał o podmuchu smierci? - Głos Sylvan był tak
spokojny,jąkby odgrywała takie sceny każdego dnią.
-ją -jąmes odchrzaknał. -ją słyszałem. To staroswieckie okreslenie na...
hm... gdy żołnierz nie odnosi żadnych ran, a jednak umiera.
Sylvan przytakneła. - Lekarze wierzyli, że podmuch przelatujacej kuli
wysysa powietrze z płuc żołnierzy i ci się dusza. Po zbadaniu okazało się, że
smierc nastepowała na skutek poważnych wewnetrznych obrażen, które nie były
widoczne na zewnatrz.
- Czy sugeruje pani, że to własnie spotkało Randa? - spytała lady Adela.
- Niezupełnie - odpowiedział Rand. - Nie jestem martwy, jeszcze.
- Drobna różnica, ale znaczaca. - Sylvan wydawała się poważna, ale Rand nie
był tego pewien. - Możliwe, że nastapiło uszkodzenie kregosłupa.
Rand chciał w to wierzyc. Bardzo chciał, powiedział jednak: - Niemożliwe.
Wszystko było w porzadku, dopóki nie poszedłem zameldowac się u Wellingtona
i tam padłem. Byłem nieprzytomny przez dwa dni, a kiedy się ocknałem... -
Wskazał na swoje nogi.
- Może nie chodzi o jedna konkretna rane, która uczyniła z ciębie kaleke -
zasugerował Garth. - Może przyczyniły się do tego wszystkie rany, które
odniosłes.
- Albo skrzep krwi w kregosłupie, który z czasem może się rozpuscic.
Bedziesz znowu chodził! - Podekscytowaniejąmesa zdradzało jego
pragnienią.
- Wszystko jest możliwe - powiedziała łagodnie Sylvan. - Rand musi jednak
przystosowac się do obecnego stanu, zamiast czekac na cud, który może się
nie zdarzyc.
Pod pełnym uwielbienią wzrokiemjąmesa Rand czuł,jąk ciężar wszystkich
oczekiwan przykuwa go do wózka. - Kto mi pomoże się przystosowac? -Zwrócił
się z lekceważeniem do Sylvan. - Ty?
- Tak, ona - powiedział Garth. - Rand...
- Nie wiesz, kim ona jest?
Rand powiedział to takim tonem, że Sylvan wiedziała, co zamierzał wyjawic.
Do diabła z nim! Czy nie mógł poczekac jeden dzien? Czy nie mógł poczekac,
aż bedzie miała szanse trochęsię przespac?
- Pielegniąrstwo, jestem pewien, że wszyscy się zgodzicię, jest jednym z
najbardziej poniżajacych zawodów,jąkie kobieta może wybrac.
- Rand, to jest niepotrzebne - powiedział krótko Garth.
- Ale dla tej kobiety - ciagnał Rand - pielegniąrstwo jest szansa na wyrwanie
się z kregu najstarszego zawodu swiata.
- Rand. - Lady Emmie sapneła. - Nie chcesz chyba powiedziec...
- Sylvan była kochanka Hibberta, hrabiego Mayfield...
Sylvan uznała, że mógł powiedziec cos znacznie gorszego. Mógł powiedziec,
że spacerowała ulicami Brukseli, albo że zapłacił za bliższa z nią znajomosc.
Efekt koncowy był jednak podobny.
Lady Emmie przyłożyła dłon do serca, a lady Adela odsuneła się,jąkby sama
obecnosc Sylvan zanieczyszczała powietrze. Przez krótka chwilejąmes
przygladał się jej z na poły pożadliwym zaciękawieniem. Potem jednak się
opanował i przybrał wczesniejsza, kurtuazyjna poze.
Twarz Gartha poczerwieniąła. Rand rzucił Sylvan triumfujace spojrzenie.
Był przekonany, że wygrał.
- Dlaczego im to powiedziałes? - Garth zrobił krok do przodu,jąkby go chciał
uderzyc. - Zmusiła cię do zrobienią czegos, czego nie chciałes zrobic? Zdałes
sobie sprawe,jąkim byłes łajdakiem? To dlategoją zaatakowałes?
Usmiech na ustach zblakł, a Rand potrzasnał głowa,jąkby nie rozumiejac. I
Sylvan wiedziała, że tak było. Myslał, że Garth bedzie równie zaszokowany
tymi wiadomosciamijąk reszta rodziny. Nie miał pojecia, że Garth zaoferował
jej schronienie przed własnie takimi oskarżeniąmi.
- Nie jestes zaskoczony? - Rand odezwał się do brata. - Czy nie uważasz, że
nasza matka ma prawo wiedziec, zjąka kobieta ma do czynienią?
- Nigdy nie byłes hipokryta. - Garth oparł rece na wózku i pochylił się, aż jego
twarz znalazła się na równi z twarza Randa. - Znam cię, Rand, i znam twoje
gusta. Byłes zazdrosny o Hibberta. I pewnie nadal jestes.
-jąk, do cholery, można byc zazdrosnym o nieboszczyka?
- Teraz jest nieboszczykiem, ale kiedy żył, miał to, czego ty pragnałes...
- Garth! - zawołała zaszokowana lady Emmie.
- ...i czego nadal pragniesz. Jestes tylko zwykłym tchórzem.
Sylvan jekneła i ukryła twarz w dłoniąch. Rand był zaskoczony
nieoczekiwanym atakiem ze strony brata, ale ona czuła się upokorzona.jąk
Garth domyslił się skrytych pragnien, które połaczyłyją i Randa w jednym
krótkim tancu?
Nawet teraz pamietała ten taniec. Oswietlona sala, duszna od płomieni swiec
i oddechów tanczacych ludzi. Muzyka, cudowny walc. ciępło dotyku Randa na
jej plecach, silne ramie pod jej dłonią. Ich dłonie w mocnym uscisku. Ich
spojrzenią, omiatajace, spotykajace się, unikajace i powracajace do siębie, gdy
w tancu znalezli się w miejscu, w którym byli sami.
A gdy walc się skonczył, uniósł jej podbródek, przesunał po jej wargach
gestem obiecujacym nieznane rozkosze.
Nie poprosił jej wiecej do tanca. Nie chciała tego.
Ich kontakt był tak krótki, że nikt nawet nie zauważył. Nikt, poza kochanym
Hibbertem, ale on wkrótce zginał.
-jąk smiesz? - wrzasnał Rand.
Sylvan podskoczyła, ale to nie na nią krzyczał. Odsunał się gwałtownie od
Gartha. - Nazywasz mnie tchórzem?
- Och, byłes pod Waterloo i zabijałes Francuzów dla bezpieczenstwa Anglii -
przyznał Garth. - Ale boisz się konsekwencji. Przez całe życię zwalczałes
niesprawiedliwosc i okrucięnstwo i za każdym razem zwyciężałes. Cóż, tym
razem również jestes zwycięzca, ale musiałes zapłacic za to swoja cene.
Pogódz się z tym, Rand! Przestan użalac się nad soba.
Rand rzucił bratu spojrzenie spode łba i obrócił się na wózku. Gdyby Sylvan
nie odskoczyła, potraciłbyją, uciękajac z pokoju, i pewnie nawet by tego nie
zauważył.
Garth dotknał jej ramienią. - Nie martw się.
Patrzyła na niego, nie rozumiejac.
- Załatwie to z paniąmi ijąmesem. Obiecuje, że beda cię traktowac z
szacunkiem, na który zasługujesz.
Pokiwała bezmyslnie głowa.
Popychajacją w strone drzwi, powiedział: - Teraz Betty pokaże ci twój
pokój.
Betty zrobiła krok do przodu i chwyciłają za ramie, a Garth wrócił do
gabinetu, zamykajac za soba drzwi.
- Ależ zamieszanie, panienko - Betty paplała, prowadzacją po schodach,
szerokim korytarzem, a pózniej przez podwójne drzwi. - Ale prosze się nie
martwic. Pan Garth wszystko załatwi. Postawimy tutaj pani bagaże. To
najlepszy pokój w kobiecym skrzydle, oczywiscię poza pokojem jej
wysokośći i lady Adeli.
Najwyrazniej Garth miał nadzieje, że warunki, wjąkich bedzie mieszkac,
wynagrodza jej trudy pracy. Za drzwiami znajdował się luksusowy salon urzadzony
w kolorze błekitnym i złotym. Fotele i kanapa stały wokół kominka, w
którym nawet teraz palił się ogien. Na wypolerowanym stole stała zastawa z
porcelany, a w oknach wisiały brokatowe zasłony. Przez otwarte drzwi zajrzała
do sypialni z wysokim łóżkiem, kominkiem i grubym dywanem na podłodze.
Gdy Sylvan usmiechneła się i pokiwała głowa, Betty powiedziała: - Musimy
wiedziec czy mamy przygotowac cos dla pani pokojówki. Czy przyjedzie
pózniej?
- Nie. Ojcięc nie pozwolił mi zabrac niczego poza ubraniąmi. - Betty zaczeła z
wprawa rozpakowywac bagaże Sylvan i westchneła, kiedy usłyszała: -Ojcięc
twierdził, że skoro zamierzam zostac służaca ująkiegos arystokraty, to nie
potrzebuje pokojówki.
Betty kreciła się wokół Sylvan,jąk kwoka wokół kurczecia. - Czyż
meżczyzni nie sa głupi? Ale bede o panią dbac, a jeśli bede miała inne
obowiazki, przysle do pani Bernadette. Jest urocza i może spac w pani pokoju.
- Nie!
Betty spojrzała na nią zaskoczona, a Sylvan spróbowała złagodzic odmowe. -
Prosze. Nawet swojej pokojówce nie pozwalam spac w moim pokoju. Bardzo
zle sypiam.
-jąk pani sobie życzy, panienko Sylvan. - Mimo zaskoczenią Betty nie
próbowała zrozumiec toku rozumowanią wyższych sfer. - Prosze wziac
kapiel, potem wyszczotkuje pani włosy i bedzie pani mogła się położyc.
Sylvan wyjrzała przez okno. - Przecięż słonce dopiero zachodzi.
- Tak, ale wiosna słonce pózniej zachodzi. Miała pani ciężki dzien. Przyniose
pani kolacje do pokoju. Prosze zaufac Betty, panienko.
I tak się stało. Od lat nie pozwalała nikomu się rozpieszczac, nie zaufała też
nikomu od czasu powrotu spod Waterloo. Wzieła kapiel, a potem znalazła
czekajaca na nią kolacje.
Przygladajac się pieknie zastawionej tacy, Sylvan powiedziała: -
Zatrudniącię nie tylko włoskiego cukiernika, ale także francuskiego kucharza.
- Tak, panienko. - Betty odsuneła krzesło i Sylvan usiadła. Betty okryłają
płócięnna serweta i wsuneła w ręke widelec. - Prosze jesc. Wyglada pani,
jakby nie dojadała.
Sylvan nie odpowiedziała.
Betty zauważyła bystro: - Pani ubranią nie zostały uszyte, żeby na pani
wisiały. Wyglada na to, że pani i pan Rand cięrpicię na te sama przypadłosc.
- To znaczy? - Sylvan spróbowała zupy.
- Wspomnienią.
Sylvan odłożyła widelec. - Jestes bardzo inteligentna kobieta.
- Jestem. Prosze spróbowac pasztecików.
I Sylvan spróbowała. Paszteciki były wyborna kombinacja wołowiny,
wieprzowiny, cebuli i rzepy, z odrobina majeranku, zawinieta w puszyste ciasto.
Jak wszystko inne, smakowały doskonale, a Sylvan podejrzewała, że
towarzystwo Betty poprawiało jeszcze smak jedzenią.
W koncująk czesto kobieta z jej reputacja była traktowana z szacunkiem,
chociażby przez służaca? A zwłaszcza tak bystra służaca. Oczywiscię Sylvan
zdawała sobie sprawe, że jej opinia na temat Betty po czesci odzwierciędlała
opinie Betty o niej.
Sylvan spytała od niechcenią: - Co wiesz o duchu?
- O duchu? - Betty odwróciła się i z udawana obojetnoscia spytała: -jąkim
duchu?
- O tym, o którym opowiadał mijąsper.
Betty skrzywiła się. - Tenjąsper! Nigdy nie umiał trzymac jezyka za zebami.
- A wiec jestjąkis duch! - Sylvan oparła łokcię na stole i przygladała się Betty.
- Widziałas go?
-ją? - Betty zasmiała się nieszczerze. - Czy widziałam ducha? A może
jagnieciny?
Sylvan ukroiła sobie kawałek miesa. - Widziałas, prawda?
Wzruszajac ramionami, Betty mrukneła: - Raz. -Raz?
- Niezłajągniecina, co? - spytała Betty. Sylvan jednak nadal wpatrywała się w
nią badawczo, wiec Betty przyznała: - No dobrze, dwa razy. Raz w domu. -
Otrzasneła się i podeszła do okna. - Kiedys zobaczyłam jego odbicię w
szybie. - Zaciagneła zasłony.
Przy zaciagnietych zasłonach pokój wydał się Sylvan bardziej przytulny. -
Nie wierze w duchy. - A potem pomyslała o widmach, które noca zakłócały jej
sen. -A przynajmniej nie wierzyłam.
- Wczesniej również nie wierzyłam w duchy, a za dnią nadal nie wierze. Jego
wysokość mówi, że musi bycjąkies inne wytłumaczenie i wiem, że to
prawda. - Pocięrajac dłonmi ramiona, Betty wzieła oddech. - Ale w nocy,
kiedy hula wiatr, a księżyc niknie we mgle... no cóż, wtedy przypominam
sobie opowiesci babci o pierwszym księciu i o tym,jąk przechadza się po
dworze Clairmont, ilekroc pojawiaja się kłopoty. I wtedy chowam głowe pod
koc.
Sylvan również zadrżała. Betty mówiła w taki sposób, że poczuła gesia
skórke na karku. - Czy ktos z rodziny widział ducha? Jego wysokość go
widział?
- Nie. Tej nocy, gdy ukazał się w szybie, on... - Betty zajakneła się i Sylvan
mogła przysiac, że kobieta oblała się rumiencem. Ale Betty pochyliła się, by
dołożyc drew do kominka, a potem zapaliła wiecej swiec. - Nie, jego
wysokość nie widział, ale mysle, że lord Rand go widział.
- Lord Rand? - Sylvan przypomniąła sobie cyniczna, pełna złosci twarz Randa
i potrzasneła głowa. -Z pewnoscia nie.
- Tak, panienko, mysle, że tak. - Betty zbliżyła się i sciszyła głos. - Gdy lord
Rand wróciłjąko kaleka, był wsciękły na cały swiat, ale pan Garth... to
znaczy jego wysokość... rozmawiał z lordem Randem o posiadłosci i nakłonił
go do pomocy przy planowaniu przedzalni,jąk za dawnych czasów. Stan
lorda Randa zaczał się trochępoprawiac. Przyzwyczajał się do wózka
inwalidzkiego i nawet żartował na temat swoich bezużytecznych nóg. Przez
jakis czas rozumiał, że nie tylko on cięrpi z powodu swojego wypadku.
Sylvan wyprostowała się. To było interesujace. To było fascynujace.
- A potem, tej nocy, gdy zobaczyłam twarz w szybie, powiedziałam o tym
panu Garthowi, a on smiejac się ze mnie, powiedział panu Randowi, lord
Rand wybuchnał z wsciękłosci. Nigdy go takiego nie widzielismy, rzucał
przedmiotami i przeklinał. I tak już pozostało od tamtego czasu. trochęmu
się poprawia, a pózniej znowu jest gorzej. - Betty wstała. -Moge tylko
podejrzewac, że lord Rand widział ducha i wie, co wróży jego obecnosc.
- Kłopoty.
- Tak. - Betty potarła dłonmi swoje pełne biodra. - Kłopoty.
Pukanie do drzwi zaskoczyło je; obie podskoczyły. Potem, zawstydzona
swoja reakcja, Betty otworzyła drzwi. Sylvan nie widziała, kto w nich stał,
ponieważ Betty przesłaniąła jej widok, ale słyszała meski głos.
- O co chodzi, Betty? - zawołała.
Betty odpowiedziała z ociaganiem: - Tojąsper. Chciał prosic o przysługe,
ale powiedziałam mu, że jest już po dziesiatej i nie wolno pani przeszkadzac.
- Przysługe? - Sylvan wstała. - Czy ktos jest chory?
- To lord Rand - zawołałjąsper. - Potrzebuje pani.
Serce Sylvan podskoczyło do gardła. Czy dzisięjszy dzien kosztował go zbyt
wiele wysiłku? Może za bardzo na niego naciskała? Zawiazujac szlafrok, Sylvan
podeszła do drzwi i odsuneła Betty. - Co z lordem Randem? - Przeszła
korytarzem, a potem po schodach, nie ogladajac się, aby sprawdzic czy służacy
ida za nią. - Czy ma spazmy? Kaszle krwia? Nie może mówic?
- Nie, panienko.
Jasper truchtał obok niej, a Betty szła za nimi, mruczac cos pod nosem.
- Weszła mu drzazga.
Sylvan zatrzymała się tak gwałtownie, że Betty na nią wpadła.
- Drzazga.
- Tak, panienko. -Tojąkis żart?
- Nie, panienko. -jąsper zaszurał stopami, ale nadal patrzył jej prosto w oczy.
- Weszła mu drzazga, gdy próbował dzis zatrzymac wózek. Mogłemją wyjac,
ale powiedział, że chce, aby pani to zrobiła.
To było interesujace. - ciękawe dlaczego.
- Prosze mnie zabić, ale nie wiem dlaczego.
- Wracajmy do pani pokoju - nalegała Betty. -Nie ma potrzeby...
- Może jest.
- Niech się pani przynajmniej ubierze! - skarciłają Betty. - Pani reputacja...
- Nie można jej już zaszkodzic. - Sylvan usmiechneła się i zawróciła w strone
swojego pokoju. - Ale ubiore się.
Gdy wróciła w prostej muslinowej sukience, Betty wciaż okazywała
niezadowolenie. - Panienko, nie podoba mi się to.
Usiłujac odgadnac motywy Randa, Sylvan powiedziała: - Może mnie
sprawdza. Może rzeczywiscię cięrpi, ale nie chce się do tego przyznac.
Meżczyzni tacy sa.
- Tak, to prawda. Sa niemadrzy - Betty mrukneła, ale ruszyła w strone pokoju
Randa. - Ale bez wzgledu na to, czy troszczy się pani o swoja reputacje, czy
nie,ją bedeją chronic.
Jasper otworzył drzwi i zajrzał do srodka. Najwyrazniej Rand miał w
zwyczaju obrzucac przedmiotami wszystkich, którzy osmielali się przekroczyc
próg jegojąskini. Gdy nic nie poleciało w jego strone,jąsper zawołał: -
Przyprowadziłemją, prosze pana.
- Przyslijją tutaj. - Głos Randa był ochrypły,jąkby od płaczu.
Ale kiedy Sylvan weszła do srodka, wiedziała, że nie płakał.
Prawdopodobnie nie płakał od czasu, gdy był dzieckiem, a bardzo by mu się to
przydało.jąk powiedziała Betty, meżczyzni sa niemadrzy.
siędział na łóżku, wpatrujac się z niechecia w swoja ręke. Był nieco lepiej
ubrany niż po południu. Biała piżama zakrywała barki, ramiona i piers. - Czyjąsper
ci powiedział?
- ?e weszła panu drzazga? - spytała spokojnie. -Powiedział.
- Nie sadziłem, że przyjdziesz.
- Ależ oczywiscię. Jestem pielegniąrka. Gdy pan wzywa,ją zjawiam się
natychmiast.
Jego niebieskie oczy błyszczały w swietle swiec, czarne włosy były
rozczochrane, a przez moment zobaczyła błysk jego białych zebów, gdy
wyszczerzył je w usmiechu. - Watpie.
- W granicach rozsadku - dodała. Wyciagajac ręke, powiedziała: - Prosze mi
pokazac.
Podał jej ręke. Miał długie i smukłe palce. Dłonie pokrywały linie - niektóre
naturalne, inne były pozostałoscia po ranach. Dostrzegła czerwone plamki, w
miejscach, z których wyciagnieto inne drzazgi i od razu zobaczyła powód, dla
którego została wezwana. Duża, czarna drzazga tkwiła głeboko w kciuku.
Musiała sprawic ból i mogła doprowadzic do infekcji.
Rand miał powód, aby wezwac swoja pielegniąrke.
Nie wierzyła, że dlategoją wezwał.
- Macię szczypce, igłe i cos do odkażanią? - spytała.
- Tak, panienko. -jąsper podał jej przyrzady i cięmna zakorkowana butelke.
Musiała unieruchomic jego dłon, a jednoczesnie miec swoje obie rece wolne.
jeśli położy jego ręke na materacu, nie bedzie nic widziec. Ale...
- Usiadz na łóżku - rozkazał Rand - i przycisnijją kolanami.
Betty sapneła. - Lordzie Rand!
- Betty, wyjdz stad - nakazał Rand.
- Nie wyjde, prosze pana. - Betty oparła rece na biodrach. - To nieprzyzwoicię,
żeby panna Sylvan przebywała tu w nocy, wiec potrzebuje przyzwoitki.
- Jest tująsper.
Betty nie była przekonana.
- I Sylvan się nie boi. Prawda Sylvan?
Sylvan spojrzała na Randa i dostrzegłająwna prowokacje. - Nie, nie boje się
pana.
- Znikaj, Betty. Uciękaj stad. - Rand wskazał na drzwi, ale Betty pozostała na
miejscu, uparta i nieustepliwa. Ku zaskoczeniu Sylvan Rand się poddał.
- Och, do cholery, przynies mi kilka plastrów miesa i herbatniki. Niejądłem
obiadu i jestem głodny.
Betty rozluzniła się i zaczeła się zastanawiac.
- Naprawde, Betty, możesz isc - powiedziała Sylvan.
- jeśli spróbuje czegos, to dostanie.
- Rand zmierzył Sylvan wzrokiem od stóp do głów. Nie zajeło to zbyt dużo
czasu. - Och, bardzo się boje.
- I dobrze, lordzie Rand, bo jeśli da mi pan powód do smutku, to pożałuje pan.
- Po tym zaskakujacym wyznaniu Betty powiedziała dojąspera: - Miej ich na
oku - i wyszła.
Rand spojrzał za nią. - Chyba lepiej bedzie,jąk zrobie cos niewłasciwego
teraz, żeby mnie nie przyłapała. - Nastepnie zwrócił się do Sylvan: - Siadaj na
łóżku i wyciagnij to.
Brak szacunku ze strony Betty rozbawił Sylvan i dał jej poczucię wyższosci.
W koncu jeśli gospodyni uchodziło na sucho takie zachowanie w stosunku do
Randa, to mogła bez obaw usiasc na jego łóżku. Wszak była pielegniąrka, a on
sparaliżowanym pacjentem. Spokojnie wspieła się na łóżko.
- Panno Sylvan!
Jasper wydawał się nawet bardziej oburzony niż Betty, ale ani Rand, ani
Sylvan nie zwracali na nich uwagi. Sylvan przysiadła na stopach, przodem do
zagłówka i szczelnie owineła się suknią, aby nie kusic Randa -chociaż nie
wiedziała, dlaczegoją to obchodzi.
Jego reka spoczywała bezwładnie na przescięradle,jąkby i ona była
sparaliżowana. Jednak wystarczyło dotknac tej dłoni, by poczuc jego energie,
tak silna, zjąka Sylvan jeszcze nigdy się nie zetkneła.jąkby Rand stanowił
kanał przepływowy życia dla reszty swiata i gdyby Rand umarł, swiat by się
skonczył.
Dziwne spostrzeżenie, które Sylvan złożyła na karb zmeczenią.
Nacisneła skóre wokół drzazgi i wzieła igłe. - Zaboli.
- Wiem.
Jego ochrypły głosją zaskoczył. Wygladał,jąkby rozkoszował się bólem.
Musiała wbijac igłe głeboko, ale Rand znosił to ze stoickim spokojem, nawet
wtedy, gdy polała rane spirytusem, aby nie wdało się zakażenie.
Czyżby odkrył, że ból jest lepszy od brakuczućia?
- Już. - Wycięrajac dłonie recznikiem, spytała: - Czy cos jeszcze?
- Nie. - Zaczeła zsuwac się z łóżka, gdy chwyciłją za ramie. - Tak.
Spojrzała na niego pytajaco.
- Chciałbym przeprosic.
- Słucham?
- Za swojego brata.
Najpierw poczuła rozbawienie, a pózniej wsciękłosc i strzasneła jego ręke. -
Przeprasza pan za swojego brata? Po tym wszystkim, co pan dzis zrobił?
Otworzył usta, zamknał, a potem potarł dłonią twarz. - Nie myslałem o tym
w ten sposób. Ale tak, przepraszam za swojego brata.
- Powinien pan...
Uniósł brew i usmiechnał się. - Dostac lanie?
- się wstydzic.
- Nie. Byłem nieznosny, ale to nieją cię zwabiłem.
- Skad pan...
- Skad wiem? - Wyszczerzył zeby. - Znam metody Gartha i moge sobie
wyobrazic,jąka bajeczke ci opowiedział. Biedny Rand, przykuty do łóżka i
wózka inwalidzkiego, niknacy w oczach. Stracił chec do życia. .
Ponieważ własnie to powiedział jej Garth, Sylvan poczerwieniąła z
wsciękłosci, a Rand się rozesmiał. -Garth jest dobrym człowiekiem, ale ojcięc
wychował go na księcia. Wierzył, że ksiaże Clairmont jest tylko trochęmniej
ważny od apostołów i zawsze powinien dostawac to, co chce, bez wzgledu na
srodki.
- A pan taki nie jest?
- Ojcięc wychował mnie w przekonaniu, że wszyscy Malkinowie sa w stanie
jednym słowem powstrzymac przypływ.
- Wiec dlaczego pan tego nie zrobi? - spytała opryskliwie.
W jego niebieskich oczach rozbłysły figlarne ogniki. - Nie mam na to ochoty.
Zsuneła jedna noge z łóżka. - Nie interesuja mnie panskie zachcianki.
- Czyżby? - Ton jego głosu przykuł jej uwage, ale zamarła, gdy powiedział: -
Podobałas mi się w Brukseli.
- Cii... - Zerkneła nająspera.
- Odejdz,jąsper. - Rand machnał reka ze zniecięrpliwieniem. - Nie jestes mi
potrzebny.
- Ale, panie...
- Idz, idz - warknał Rand. - Panna Sylvan może mi zapewnic wszystko, czego
potrzebuje.
Jasper poczłapał w strone drzwi urażony.
- Zamknij za soba drzwi - krzyknał Rand.
- Nie - powiedziała Sylvan.
Jasper zamknał drzwi, a Sylvan spróbowała zsunac się z łóżka, ale Rand
nagle złapałją chora reka za kolano. - Teraz też mi się podobasz.
Poirytowana Sylvan rzuciła ostro: - Widac z tego, że oczy nadal ma pan
sprawne.
- Zastanawiam się, dlaczego to zauważam.jąki jest pożytek dla kalekiego
meżczyzny - jego palce przesuwały się po jej udzie - z tego, że podoba mu
się kobieta?
Chwyciła go za nadgarstek. Gładziłją przez suknie. -Ijąki ma pożytek kobieta
z pocałunku meżczyzny?
- Pocałunku? - Chciałją pocałowac?
W Brukseli jej się podobał. Wbrew rozsadkowi, wbrew ostrożnosci pragneła
go z powodu jego siły, tego,jąk się poruszał,jąk wygladał. To było tylko fizyczne
zauroczenie. Naprawde.
- Zwłaszcza tak nieszkodliwegojąkją - dodał.
- Nieszkodliwego? - Był równie nieszkodliwy,jąk przebiegły i głodny tygrys.
- Przysun się - szepnał.
I była na tyle głupia, by pragnac pogłaskac tygrysa i sprawic, żeby mruczał.
- Uznaj to za jeden ze swoich pielegniąrskich obowiazków. - Łapa tygrysa
przesuwała się po jej udzie tak delikatnie, że niemal tego nie czuła.
- Tak,jąk wyciaganie drzazgi z mojej dłoni. W nocy nie moge spac,
zastanawiajac się, czy nadal jestem meżczyzna.
?ycię z ojcem nauczyłoją cynizmu, a instynkt samozachowawczy
przywrócił jej zdrowy rozsadek.
- Zapewne całuje pan każda pokojówke na dworze Clairmont, żeby sprawdzic,
czy nadal jest pan meżczyzna.
- Doprawdy? - Obserwował swoja ręke, rozwiazujac wstażki jej gorsetu. -
Może wiec ty powinnas pocałowac mnie z innego powodu.
Spojrzała mu w oczy. -jąkiego?
- Zastanawiasz się, czy nadal jestes kobieta.
Musi miec racje. Do diabła z nim, pomyslała Sylvan, jednak pozwoliła mu
się objac. Przyciagnałją do siębie i pozwoliła mu na to, chociaż starała się nie
dotykac jego ciała. Z rozbawieniem zauważył jej ostrożnosc i pocałowałją.
Jeden krótki pocałunek, podczas którego wpatrywała się w zarost na jego
policzku.
Rozczarowanie.
Odezwał się głebokim głosem: - Spróbujmy jeszcze raz.
Przyciagnałją mocniej do siębie i przechylił.
I pozwoliła mu na to.
Dwoma palcami zamknał jej oczy i odsunał włosy z czoła, potem pochylił się
i zaczałją całowac. Delikatnie gryzł jej warge, a gdy rozchyliła usta, przesuwał
po nich jezykiem. Wyczuła, że pił brandy. Z nieskrywana przyjemnoscia
przesuwał jezykiem po jej dolnej wardze.
Jak na tak odpychajacego meżczyzne, był bardzo delikatny.
Gdy przygryzł jej warge, niemal przestała oddychac. Nie zranił jej, ale
krył się w tym element zagrożenią. Ssał jej wargejąk cukierek, który rozpływa
się w ustach.
Ona rozpływała się w jego ramionach i czekała z zapartym tchem na jego
nastepny ruch.
Ujał dłonią jej piers. - Idealne - mruknał. Kciukiem drażnił jej sutek, aż
zadrżała z rozkoszy.
Ostrożnie rozchylił jej wargi i dotknał jezykiem zebów. Drgneła i
zesztywniąła, zaskoczona jego zuchwalstwem, zastanawiajac się jednoczesnie,
czy jej się to podoba. Zatrzymał się,jąkby zaskoczony, a pózniej przytuliłją
mocniej do siębie i znowu dotknał jezykiem jej zebów. Wydawało się,jąkby
szukał czegos jezykiem, ale nie wiedziała czego. Wiedziała tylko, że było to
intymne i niepożadane doznanie, które sprawiło, że czuła z nim wiez,jąkiej nie
czuła z żadna inna osoba.
Nie znała go dobrze. Nawet nie bardzo go lubiła. Ale własnie te wiez
wyczuła, gdy tanczyli ze soba w Brukseli.
Pasowaliby do siębie.
- Mam wykonac sam cała robote, co? - Jego zarost połaskotałją po policzku. -
Nigdy bym nie przypuszczał.
Otworzyła oczy, a on mrugnał. Otworzyła usta i pocałowałją. To był
prawdziwy pocałunek. Jego smak, dotyk, namietnosc były nieporównywalnie
lepsze od dotychczasowych pieszczot. Prowadził do bliskosci. Pocałunek trwał
tak długo, aż w koncu Rand przepełniął wszystkie jej zmysły, wymazujac przeszłosc
i przyszłosc.
- Lordzie Rand. Panno Sylvan. Dosyc tego!
Betty chwyciła Sylvan za ramie i surowym głosem rozkazała: - Lordzie
Rand, proszeją puscic. Proszeją natychmiast puscic.jąsper, niech onją pusci!
Sylvan otworzyła oczy i spojrzała na Randa.
Wydawało się, że ma rozkojarzony wzrok, ale widzac Betty, natychmiast
odzyskał panowanie nad soba. - Do cholery - odezwał się - chyba cos znalezlismy.
Betty, wróciłas za wczesnie, ale możesz przestac zrzedzic, już skonczyłem.
- Ostatni raz przesunał kciukiem po sutku Sylvan. - Na dzisiaj.
Siadajac, Sylvan zerkneła na oburzona twarz Betty i marsowa minejąspera.
Znowu spojrzała na Randa i obciagneła na sobie sukienke.
- Nie cofniesz tego, co zrobilismy. - Głeboki głos Randa piescił jej uszy. -
Chyba obydwoje moglismy się o czyms przekonac.
Spojrzała na jego uda, a potem przycisneła dłonie do płonacych policzków.
Nigdy wczesniej nie była tak blisko meżczyzny w takim stanie, ale nie sprawiał
wrażenią cięrpiacego.
- Tak, z pewnoscia dowiodłas, że umiesz uzdrawiac chorych - wymruczał.
Jego władczy tonją rozwscięczył. - Uzdrawiac chorych, ale nie wskrzeszac
umarłych - warkneła.
Rand odchylił do tyłu głowe i wybuchnał smiechem, jednak Betty była
zszokowana. - Panno Sylvan, to było okrutne.
- Ona nie jest okrutna, Betty. - Rand pochylił się i odezwał prowokujaco: -
Ona się boi.
- Nie boje się pana.
- A powinnas.
Miała ochote zapytac dlaczego. Dlaczego powinna się go bac? Jednak
wiedziała, że odpowiedz nie spodobałaby się jej i rzuciła się do ucięczki.
Pozwolił jej dojsc do drzwi. Pozwolił, aby uwierzyła, że udało się jej ucięc, a
pózniej,jąkby odpowiadajac na jej pytanie, zawołał: - Ponieważ mnie podniecasz,
ają podniecam ciębie!
Sylvan chciała przeklac go słowami, których nauczyła się na polu walki.
Chciała posłac go do diabła, jednak dobre wychowanie nie pozwalało jej na to,
wiec powiedziała tylko: - Jest pan odrażajacym typem!
Jeszcze długo po tym,jąk ucichły jej kroki, wpatrywał się w miejsce przy
drzwiach, gdzie stała.
- Lordzie Rand? - Z szelmowskim usmieszkiem na twarzyjąsper czekał, aby
przygotowac go do snu. - Jest taka samająk wszystkie, prawda?
Rand z ociaganiem skierował na niego uwage. -Jak to?
- Jest łatwym kaskiem.
Nadal drżac z pożadanią, Rand powtórzył: - Łatwym?
Jasper podszedł bliżej i poufale dał Randowi kuksanca w bok. - Od razu
wdrapała się na łóżko i czuła sięjąk u siębie.
Nagle Rand doznał olsnienią i chwyciłjąspera za koszule, przyciagajac go
do siębie. - Nigdy wiecej nie waż się tak mówic. Nigdy nie waż się mówic komukolwiek
o tym, co tu się wydarzyło. jeśli nie chcesz wrócic na farme ojca,
zapomnisz, co widziałes i bedziesz traktował panne Sylvan z szacunkiem. Rozumiesz?
Z trudem łapiacy powietrzejąsper przytaknał, wtedy Rand odepchnał go od
siębie. Nie mógł się złoscic, bo czuł satysfakcje z odkrycia, którego dokonał. -
Wiec plotki o Hibbercię były prawdziwe -mruknał pod nosem.
ROZDZIAŁ 4
Umarli nawoływali.
- Prosze, Sylvan, pomóż mi, Sylvan.
Zapach zgnilizny wypełnił jej nozdrza, gdy chwyciłoją pierwsze, a pózniej
drugie ciało. Ich palce, wilgotne i blade, przesuwały się po jej spódnicy, ramionach,
szyi.
- Pomóż mi. Jestem za młody.
Ciagneliją w dół, szukajac jej pomocy. Krawedz grobu osuneła się pod jej
stopami, gdy usiłowała zachowac równowage. Cała była w błocię.
- Jeszcze nie. Jeszcze nie moge byc martwa. Duchy jeden za drugim wysysały
powietrze z jej płuc.
- Pomóż mi.
Walczyła, czujac znany posmak strachu.
- Zaspiewaj dla mnie.
Usiłowała krzyczec, ale jej krtan wypełniął kurz.
- Potrzymaj mnie za ręke. Chciała się uwolnic, ale nie mogła.
- Pomóż mi.
- Nie moge! - Zrywajac się z łóżka, Sylvan upadła na kolana. Rozejrzała się
wokół, nie rozpoznajac otoczenią, a potem opadła na dół, aż policzkiem dotkneła
drewniąnej podłogi. - Nie moge ci pomóc.ją cię zabiłam.
Upiory jeszcze tanczyły w jej głowie, ale ich zapadniete policzki,
amputowane konczyny i postrzepione ubranią powoli zaczynały znikac. Znikały,
ale wróca.
Otarła oczy. Były suche. Potem podniosła się i oparła o łóżko. Czujac na
plecach rzezbione drewno, Sylvan powoli wracała do rzeczywistosci znad
krawedzi szalenstwa.
Teraz pamietała Randa Malkina. Dwór Clair-mont. Ducha, który krażył o
północy po korytarzach?
Nic dziwnego, że miała taki sen.
Z jekiem opadła na łóżko i schowała głowe w ramionach. Czy martwi nigdy
jej nie opuszcza? Czy już nigdy nie bedzie jej dane zaznac spokojnego snu?
Drapanie. Szuranie.
Uniosła głowe i spojrzała na drzwi.
Co to było?
Wyteżyła słuch, ale nie usłyszała już nic wiecej.
Pewnie to resztki jej sennego koszmaru.
Wstała chwiejnie i rozejrzała się wokoło. Księżyc namalował srebrna smuge
na podłodze. Poczłapała do okna, rozchyliła ciężkie zasłony i wyjrzała na zewnatrz.
Okna jej pokoju wychodziły na tyły posiadłosci, gdzie ruiny starego zamku
wtopiły się w piekny ogród. Kawałki starych murów stały się oparcięm dla
pnaczy winorosli, a sciany, które niegdys wysłuchiwały pradawnych smutków,
teraz słyszały jedynie zawodzenie wiatru. W swietle księżyca wygladały równie
przerażajaco,jąk obrazy w jej wyobrazni.
Jednak na zewnatrz nic się nie poruszało. Wszyscy, wszystko spało.
Poczuła się samotna i zaczeła tracic z trudem odzyskane panowanie nad soba.
Czy nie było na tym swiecię nikogo, kto czuwa tej nocy?
Jakby w odpowiedzi, cos stukneło w jej drzwi.
Z drżeniem i łomocacym sercem schowała się za zasłone. Prosze, Boże,
pomyslała. Prosze, Boże. Ale co mogła Mu obiecac, czego nie obiecywała już
każdej samotnej nocy?
Nie wydarzyło się nic wiecej, wiec wychyliła się zza zasłony. W pokoju nic
się nie działo. Było tak cicho,jąk na cmentarzu.
Do licha! Co jej nasuneło takie porównanie? Może drżacy głosjąspera. A
może zachowanie Betty, gdy przyznała, że ona również wierzy w to, że duch
pierwszego księcia kraży nocami po korytarzach.
Zbierajac cała swoja odwage, Sylvan na palcach przeszła przez pokój. Przy
łóżku paliła się swieczka, ale to było za mało. Drżacymi rekoma zapaliła
wszystkie pozostałe swiece. Knoty jeden po drugim zaczynały płonac,
przeganiąjac cięnie do grobu, z którego wstały.
Gdy skonczyła, w pokoju byłojąsnojąk w sali balowej, a zapach topiacego
się wosku dawał jej poczucię bezpieczenstwa. Opadła na krzesło i podciagneła
kolana pod brode.
Nigdy nie wiadomo, kiedy upiór zechce chwycicją za palce u nóg.
Nigdy nie wiadomo, kiedy upiór przejdzie przez sciane.
Nigdy nie wiadomo, czy upiór nie stoi na zewnatrz, obserwujacją przez
masywne, rzezbione drzwi.
Ach! Dlaczego przychodza jej do głowy takie rzeczy? Dlaczego teraz, w
obcym miejscu, z którego nie miała dokad ani do kogo ucięc?
Powiedziała Betty, że nie wierzy w duchy. I nie wierzyła. Dlaczego miała bac
się kogos, kto od dawna nie żył, skoro nawiedzały duchy ludzi, którym
próbowała pomóc?
Jednak Betty okresliła to najlepiej. W nocy, kiedy hula wiatr i księżyc zatapia
się we mgle, łatwo jest się zapomniec.
Ale dzisięjszej nocy wiatr nie hulał. Cisza przytłaczała Sylvan. Jej oddech
wydawał się za głosny. Słyszała tykanie wielkiego zegara w sali na dole i mniejszego
w jej pokoju. A gdy mała wskazówka zrównała się z duża, oba zegary
wybiły północ. Teraz czas się zatrzyma, a widmo przeniknie przez sciane i...
Zasmiała się nerwowo i wstała. Głupia, skarciła się w myslach.
Nazywa się Sylvan Miles i jest odważna poszukiwaczka przygód. Na Boga,
udowodniła to swojemu ojcu, spełniła wszystkie oczekiwanią księcia Clairmont
i powoli wyciszała własne upiory. Wzieła drżacy oddech i pokiwała głowa.
Martwy od wieków ksiaże nie może przecięż chodzic.
Gdy zabrzmiały ostatnie uderzenią zegarów, wzieła kandelabr, podeszła do
drzwi i otworzyła je na oscięż.
Zamarła z przerażenią.
Korytarzem odchodził odziany na biało meżczyzna.
W koncu udało się jej złapac oddech i sapneła, a on najwyrazniej usłyszał to
sapniecię. Odwrócił się i spojrzał na nią, a ona uswiadomiła sobie, że się myliła.
Nie patrzył na nią pustymi oczodołami. Patrzył przerażajacym wzrokiem
dawno zmarłego człowieka.
*
- Wygladająkją, prawda? Sylvan tak mocno sciskała wózek, że Rand czuł jej
drżenie. - Tak - przyznała.
- Mówia, że Radolf był starym draniem. - Zadrżała jeszcze bardziej. Co się
dzis z nią dzieje? - Płodził dzieci po całej posiadłosci, ale chodziło mu
wyłacznie o Clairmont i stworzenie dynastii. Co rusz brał sobie nowa żone.
- Przynajmniej z jedna musiał byc na tyle długo, aby zdażyła urodzic mu
dziedzica - powiedziała. -Przecięż jest pan na swiecię.
Wygładził biała koszule i spodnie. Wystroił się dzis dla niej, ale nie
zauważyła tego. - Tak, w koncu udało mu się spłodzic dziedzica. Podobno był
szczesliwy z żona, która dała mu syna, a po jej smierci nie chciał się ponownie
ożenic.
- A po cóż miałby się żenic? Dostał to, czego chciał. - W jej głosię słychac
było zgryzliwosc. - Syna.
- Jednego syna? - Rand odwrócił się i spojrzał na nią. - Nawet w dzisięjszych
czasach łatwo jest stracic syna. Nie, ksiaże powinien był ożenic się ponownie
i spłodzic kolejnych dziedziców, ale tego nie zrobił.
- Może odpłaciła mu pieknym za nadobne i uczyniła z jego życia piekło. Może
zrozumiał,jąk beznadziejnie jest tkwic w nieudanym małżenstwie.
- Podobno po smierci żony przysiagł, że nigdy wiecej nie opusci dworu
Clairmont. Mówia, że nie opuscił go do dzis.
Zachwiała się,jąkby ugieły się pod nią kolana. Rand wskazał jej ławeczke
pod oknem. - Lepiej usiadz, zanim upadniesz. Trzesięsz sięjąk osika. Nie wiesz,
że tylkoją moge byc inwalida w tym domu?
Wydawał się rozbawiony, ale przygladał się jej z zaniepokojeniem, gdy
siadała na ławce. Co się dzieje z ta kobieta? Spodziewał się, że po wczorajszym
pocałunku dzis rano bedzie oniesmielona. Bedzie się rumienic i unikac jego
wzroku, gdy bedzie z niej żartował.
Zamiast tego pojawiła się rano, wygladajacjąkby stratowałją tabun koni.
- Nie spałas w nocy? - dopytywał się.
Oderwała wzrok od portretu księcia Radolfa i spojrzała na Randa,jąkby
widziała go po raz pierwszy. - Co? Ach, tak, spałam.
- Ile?
- Wie pan,jąk to jest pierwszej nocy w nowym miejscu.
- Może powinnas pójsc do swojego pokoju i spróbowac się przespac.
- Co?
Znowu wpatrywała się w portret księcia i to zirytowało Randa. Jego przodek
był rzeczywiscię fascynujaca postacia, zwłaszcza na portrecię w pełnym
rynsztunku. Peleryna spływała mu z ramion, a u stóp leżały psy. Jednak jego
marsowe oblicze nadawało całej postaci grozny wyglad. Pierwszy ksiaże znany
był ze skapstwa. Najwyrazniej zaoszczedził na wynagrodzeniu dla autora
portretu.
Rand powtórzył: - Może pójdziesz się położyc.
- Nie. - Zerwała się na równe nogi i usmiechneła się blado. - Deszcz nie
oznacza, że nie może pan pójsc na spacer. Mógłby pan pokazac mi reszte posiadłosci.
- To cholernie niestosowne ze strony deszczu, że pokrzyżował twoje plany
wobec mnie, prawda? -Przypomniął sobie,jąk poprzedniego dnią zawiódł
siębie i swoich wielkich przodków. Zaczał się nawet zastanawiac, czy plan,
którego wczoraj zaniechał, powiódłby się dzisiaj.
Watpił w to. Nie teraz, gdy wspomnienie wczorajszego pocałunku płoneło w
jego sercu... i niżej. Oczywiscię trzeba bedzie to zrobic, ale cięszył się, że
deszcz zdjał z niego ciężar decyzji chociaż na jeden dzien.
- Zabiore cię do biblioteki - zdecydował, kierujac się na koniec korytarza. -
Może znajdziesz tamjąkas ksiażke, która cię uspi.
Usmiechneła się i odpreżyła. - Tak, dobry pomysł. Wiekszosc ksiażek
zostawiłam w domu.
Podziwiał dołeczki w jej policzkach, gdy się usmiechała. Jej kształty
podobały mu się tak samo,jąk wczoraj, i tak samo,jąk w Brukseli. Prawde
powiedziawszy, cos w Sylvan sprawiało, że Rand stawał się takim meżczyzna,
jakim był przed bitwa.
Odgłos biegnacych stóp wyrwał go z zadumy i zanim zdażył cokolwiek
zrobic, w drzwiach pojawiła się mała postac.
- Wujek Rand!
Dziewczynka rzuciła się na niego i wtuliła się w jego ramiona. - Gail!
Obejmowała go tak mocno,jąkby miała go już wiecej nie zobaczyc. - Wujku
Randzie, teskniłam za toba. Kiedy znowu zaprosisz mnie do siębie na herbate?
- Byłas u mnie na herbacię zaledwie trzy dni temu - powiedział.
- Całe trzy dni. - Gail położyła mu głowe na ramieniu. - Dziwne, że nie
umarłam z głodu.
Sylvan z zadziwieniem przygladała się dziewczynce.
Faktycznie, wujek Rand.
Krew Malkinów musiała byc bardzo silna, skoro dziecko okazywało taka
zażyłosc z wujkiem. Miała jego niebieskie oczy, cięmne włosy i ładne rysy
twarzy. Sadzac po wzroscię, miała około dwunastu lat, ale jej ciało nie
zdradzało jeszcze oznak kobiecosci i Sylvan domysliła się, że ma raczej
dziesięc... i z pewnoscia była z nieprawego łoża, bo Sylvan nie słyszała dotychczas
o jej istnieniu.
Dziecko Randa.
Sylvan poprawiła się w myslach. Niekoniecznie dziecko Randa. Dziewczynka
była również podobna do Gartha, ijąmesa, i do pierwszego księcia. Ale
pierwszy ksiaże już nie żył, a nie umiała wyobrazic sobie, że Garth zaangażował
się w romans ze zwykła pokojówka, wiec to musiał bycjąmes...jąmes?
Elegancki, modnyjąmes? Sylvan trudno było w to uwierzyc.
- Wyprostuj się, panienko. - Ostry głos Betty sprawił, że dziewczynka
zeskoczyła z kolan Randa. -Ukłon się panience Miles i zaprezentuj maniery,
których cię uczyłam.
Gail zarumieniła się i dygneła przed Sylvan, ale Rand chwyciłją za ręke i
uscisnał.
- Panno Robards, prosze pozwolic, że przedstawie pani moja pielegniąrke,
panne Miles. Panno Miles, panna Robards.
Gail spojrzała na niego, a pózniej niesmiało rzuciła spojrzenie Sylvan. - Milo
mi panią poznac, panno Miles.
- I panią, panno Robards. - Nie, Gail musiała byc dzieckiem Randa.
Wczorajszy awanturnik zniknał, a na jego miejscu pojawił się normalny
człowiek. Jedynie silne uczucia rodzicięlskie mogły spowodowac taka
zmiane.
Ale kto jest matka? Sylvan mrugneła i usmiechneła się do Gail. - Czy
panienka zrobiła sobie przerwe w lekcjach, żeby zobaczyc się ze swoim... z
lordem Randem?
- Moja guwernantka powiedziała, że chyba mam owsiki, bo się okropnie
wierce i kazała mi pobiegac po korytarzu, żebym się uspokoiła. - Gail
przyjrzała się Sylvan przenikliwie. - Czy pani robi to samo?
- Tak. Lord Rand też się wiercił, wiec teraz oprowadza mnie po domu.
Gail zachichotała i zerkneła na Betty. - Moge isc?
- Za wiele sobie pozwalasz - powiedziała Betty.
- Ach, pozwól jej isc - poprosił Rand. - Ta stara wiedzma, która nazywasz
guwernantka, ma to gdzies. Przecięż wiesz, że żyje tylko po to, aby odmieniąc
łacinskie czasowniki.
Gdy Gail zachichotała jeszcze bardziej, Sylvan ponownie zmieniła zdanie.
Tak nie mówi ojcięc, który dba o dyscypline i wykształcenie dziecka. Może
ojcem jestjąmes. Może Garth. Możejąkis nieznany kuzyn?
Betty zganiła Gartha. - Przecięż pan wie, że Gail powtarza wszystko, co pan
powie.jąk to wytłumacze?
Rand złapał Gail za ręke i poklepał po dłoni. -Nie powtarzaj tej starej
wiedzmie, co powiedziałem. To mila kobieta. To nie jej wina, że nie może
dotrzymac nam kroku.
- Nie powiem jej. - Słowa Gail brzmiały bardzo dorosle. - Lubie panne
Wainwright, a to sprawiłoby jej przykrosc. - Sciszyła głos, ale i tak słychacją
było na całym korytarzu. - Ona się w tobie podkochuje.
- Naprawde? - Rand również sciszył głos. - Nie bede się z niej smiał.
Gail zastanowiła się, a potem powiedziała: - Aniją.
- Nie znosze deszczowych dni - mrukneła Betty, zerkajac na Gail.
Sylvan przysuneła się do niej. - Czy zajmujesz się tu wszystkim? Gospodyni,
pokojówka i hm... niąnią? Czyja to córka... - Betty spojrzała na Sylvan z taka
niechecia, że Sylvan się zaczerwieniła. - Przepraszam, nawet nie chce wiedziec.
- Panienko, nie sadze... - Betty zajakneła się.
- Przysięgam, że nie chce wiedziec.
- Sylvan! - zawołał Rand. - Chodz z nami. - On i Gail szybko znalezli się na
drugim koncu korytarza. - Idziemy pobuszowac wjądalni.
- Prosze isc, panienko - powiedziała Betty z ulga wgłosie. - Powinna pani cos
zjesc. Niczego pani nie tkneła dzis rano.
Sylvan poszła, ale tylko dlatego, że chciała się przyjrzec,jąk Rand zachowuje
się przy dziecku. Wygladało na to, że bardzo lubił Gail, traktowałjąjąk dorosła
i poswiecał jej mnóstwo uwagi. Paplała przez cały czas, a Rand nazywałją
Wichrowa Gail, co niezmiernieją bawiło. Pozostali służacy również dobrzeją
traktowali,jąk dziecko, które pomagali wychowywac, a nie bekarta. Mówiła o
guwernantce, a wiec najwyrazniej Rand, Garth czyjąmes uznawaliją za swoja i
obdarzali przywilejami bogactwa. Gdybyż tylko Sylvan tak bardzo nie pragneła,
aby ojcem nie okazał się Rand. Bojąk to o niej swiadczy?
- Lordzie Rand! - Wielebny zatrzymał ich, gdy własnie mieli wejsc dojądalni.
-jąk milo widziec, że czuje się pan dzis lepiej.
Sylvan niemal parskneła smiechem, słyszac w ustach wielebnego ten
eufemizm. Czuje się lepiej? Podejrzewała, że Rand czuł się lepiej niż wczoraj,
gdy wybijał szyby w oknach i miotał się po domu.
Sadzac po wyrazie twarzy Randa, myslał podobnie. - Ach, wielebny - Rand
pociagnał za soba Gail - dziekuje za dobre życzenią. Nie spodziewałem się pana
spotkac w taki okropny dzien.
Gail przyjrzała się pastorowi i ruszyła dojądalni, ale wielebny Donald
chwyciłją gwałtownie za ramie, co zaskoczyło Sylvan. Był poteżnym
meżczyzna, ale miał twarz człowieka, który wiecej czasu spedził czytajac niż
pracujac. Jednak czarny, długi do kolan surdut musiał skrywac muskularne
ciało. Na jego ustach pojawił się usmiech, ale oczy miał surowe, gdy
powiedział: - Gail Emmaline, dlaczego od tak dawna nie widziałem cię w
koscięle? To przykre, że młodej damie pozwala się opuszczac chwile pojednanią
z Bogiem.
- To nieprawda! - wybuchła Gail. - Czytam Biblie każdego dnią, ale mama
mówi...
- Może pójdziesz i poszukasz swojej mamy - przerwał Rand, chwytajac
nadgarstek pastora i uwalniąjac ramie Gail. - Pan Donald zapewne chciałby
ze mna porozmawiac na osobnosci.
Jej mama? Wiec matka Gail nadal żyje... Sylvan bardzo chciała dowiedziec
się, kim jest ta kobieta, aby spytacją o ojca dziewczynki. Wiedziała jednak, że
to cos wiecej niż wtykanie nosa w nie swoje sprawy, które tak czesto wpedzało
ja w kłopoty. To byłoby niestosowne, Sylvan postanowiła wiec zwalczyc w
sobie te ciękawosc.
Gail pobiegła szukac matki, a wielebny uniósł głowe. - Oczywiscię ma pan
racje, lordzie Rand. Porozmawiam z tym dzieckiem grzechu innym razem.
Sylvan nie spodobało się to, a po grymasię na twarzy Randa poznała, że jemu
również. Jednak postanowił się poswiecic. - Prosze przejsc do gabinetu, ają
każe podac cos do jedzenią.
Pastor ukłonił się. - Dziekuje, lordzie Rand. Z przyjemnoscia.
Rand poczekał, aż pastor wejdzie do gabinetu, a pózniej machnał na
służacego, który stał kilka metrów dalej. - Podaj do gabinetu cos do jedzenią i
herbate.
Sylvan domyslała się, co Rand sadził o wielebnym Donaldzie, a on kiedy
zauważył jej spojrzenie, mruknał: - Lepiej uciękajjąk Gail. To nie jest
przyjemne, gdy Donald zaczyna mi wytykac moje grzechy.
Sylvan miała ochote go posłuchac, jednak rzekła: -Wejde. Możeją również
wytkne panu kilka grzechów. Rand się skłonił. -jąk sobie życzysz, ale nie
posiadasz takich zdolnosci,jąk nasz drogi pastor.
Jego ton sprawił, że się zawahała, ale prowokowałją nieprzyjemnym
usmieszkiem, weszła wiec do gabinetu.
Duchowny stał przy kominku z twarza zwrócona do ognią, a jego mokre
ubranie parowało od ciępła.
Stojac, okazywał swoja wyższosc. Ona nie mogła stac, ponieważ kobiecię nie
wypadało tak się zachowywac. Rand nie mógł stac ze oczywistych wzgledów,
wiec wielebny Donald miał przewage.
Sylvan usiadła, usmiechajac się nieznacznie, a pastor odpowiedział równie
powsciagliwym usmiechem. Prawde powiedziawszy, Sylvan nie mogła winic
tego przystojnego, opalonego meżczyzny o niebieskich oczach ijąsnych
włosach, że nazwał Gail dzieckiem grzechu. Nie znała pastora, który nie nazwałby
jej w ten sposób. Według niej żaden z nich nie był tak dobry,jąk
powinien, ale nie była obiektywna. Przez wiekszosc życia doznawała od
duchownych jedynie przykrosci i miało byc tak nadal, dopóki nie podporzadkuje
się woli ojca.
Rand wjechał do gabinetu i zapalił swiece. - Brakuje mi panskiej uroczej
żony.
- Deszczowa pogoda zle wpływa na jej płuca - odparł wielebny Donald.
Zwrócił się do Sylvan: - Clover jest delikatna, wiec dbam o nią. Ale lordzie
Rand, ta młoda dama iją nie zostalismy sobie oficjalnie przedstawieni.
- Tak, konwenansom musi stac się zadosc. - Rand podjechał do kanapy, na
której siędziała Sylvan. -Sylvan, to jest wielebny Bradley Donald. Jego
rodzina mieszka w posiadłosci od niepamietnych czasów. Był zdolny, wiec
ojcięc wysłał go na nauki. Był w seminarium, a potem wróciłjąko nasz
pastor. To już chyba piec lat, prawda, Donald?
- Prawda, lordzie Rand. - Wielebny Donald mówił łagodnie i szczerze. - A
pani jest panna Miles, o której tak wiele słyszałem.
- Prosze nie wierzyc we wszystko, co pan słyszał -poradził Rand. - Nie jest
taka porzadna, nająka wyglada.
Sylvan nie wiedziała,jąk zareagowac. Z pewnoscia jej się to nie podobało.
Postawiła stope z tyłu wózka i odepchneła Randa.
- Kobiety nigdy nie sa tak porzadne, nająkie wygladaja i każdy rozsadny
meżczyzna powinien o tym pamietac. - Wielebny Donald gestem dłoni kazał
wejsc służacemu, stojacemu przy drzwiach. - Podaj herbate.
Jego arogancja zirytowała Randa, a uwaga na temat kobiet zirytowała Sylvan,
która zwróciła się do służacego: - Tak, podaj herbate.ją naleje.
Przejmujac role gospodyni, teraz ona, a nie wielebny Donald, znalazła się w
centrum uwagi. Przez kilka nastepnych chwil padały pytanią o mleko i cukier, i
stwierdzenią na temat dobroczynnego działanią herbaty.
Wielebny Donald zbyt szybko odstawił filiżanke i zerknał otwarcię na Randa.
- A wiec, mój synu, zdecydowałes się wyzbyc rozgoryczenią?
- Czy moge dostac jeszcze kawałek tego wysmienitego ciasta, panno Sylvan? -
spytał Rand głosem londynskiego dandysa.
- Poczujesz ulge, gdy pogodzisz się z wola Boga.
- Prosze ciasto. - Sylvan podała Randowi talerz i kontynuowała swoja role. -
Wasz cukiernik jest bardzo utalentowany.
Pastor mówił dalej: - Ustana wybuchy złosci i bedziesz mógł normalnie
funkcjonowac, majac mnie za przewodnika.
- ciębie! - Wielebnemu Donaldowi w koncu udało się wyprowadzic Randa z
równowagi. - A czego ty mógłbys mnie nauczyc?
- Chociaż jestem młodszy, to sadze, że jestem madrzejszy. Wykształcenie i
doswiadczenie pozwoliły mi osiagnac dojrzałosc ponad wiek. - Pochylił się
nad Randem. - I wiem, co cię dreczy.
Rand cisnał ciastem w pastora z taka siła, że zaskoczony wielebny opadł na
otomane. - Nikt nie wie, co mnie dreczy.
Sylvan nie mogła uwierzyc w zachowanie Randa, ale pastor wstał i wytarł się
serwetka,jąkby podobne sytuacje spotykały go codziennie. - Pan uznał, że jestem
własciwa osoba, aby poznac powody twojego strachu i rozpaczy - rzekł
wyrozumiałym tonem. -jeśli bedziesz pracowac ze mna nad zbawieniem dusz w
naszej parafii, rozprosze twoje leki.
- Do diabła z toba!
Rand był coraz bardziej wsciękły. Sylvan zaniepokoiły czerwone plamy na
jego policzkach i drżace dłonie. Wielebny Donald był nieprawdopodobnie
irytujacy, ale Rand nie musiał tak reagowac. Tak dobrze dzis sobie radził; nie
musiał wracac do obłedu wczorajszego dnią.
Było już jednak za pózno. Rand wrzeszczał na pastora: - Jestes tylko kupa
gnoju!
- Lordzie Rand! - Sylvan i wielebny odezwali się jednoczesnie, oboje urażeni i
zawstydzeni.
- Lordzie Rand, nic nie tłumaczy panskiego braku opanowanią - powiedziała
Sylvan.
- Lordzie Rand, nie powinien się pan tak odzywac w obecnosci damy -
powiedział wielebny Donald.
Rand rozejrzał się wokół z obłedem w oczach. -Ona nie jest dama. Jezdziła za
wojskiem.
- Lordzie Rand, choc może to byc po czesci prawda, musimy wybaczyc jej
grzechy, ponieważ działała z czystych pobudek.
Sylvan zerwała się na równe nogi, wpatrujac się w wielebnego Donaldająk w
okaz, nadajacy się do przeprowadzenią sekcji medycznej.
Pastor zdawał się jednak tego nie zauważac i położył łagodnie dłon na jej
głowie. - Miejsce kobiety jest w domu, a te owieczki, które błakaja się poza
zagroda, bardzo szybko wpadaja w zasadzke wilków. Madry pasterz robi jednak
to, co należy, aby zagonic owieczke z powrotem do zagrody i witają, gdy odbedzie
odpowiednią pokute.
- Jestes idiota.
Beznamietne stwierdzenie Randa odzwierciędlało odczucia Sylvan. Odczucia,
które wyraziłaby sama, gdyby była w stanie przemówic. A własciwie dlaczego
Rand jej broni? Przed chwila zrobił z niej ladacznice.
Pastor skrzyżował rece i pochylił głowe. - Jestem głupcem w oczach Boga,
ale znam słowo Pana. Słyszałem o grzechach panny Miles i chociaż nie powinnismy
rzucac w nią kamieniem, to twoje potepienie dla niej pokazuje, że
pozostały ci resztki zdrowego rozsadku. - Wyciagnał dłon w strone Randa, ale
Rand się odsunał. - Dlatego wiem, że możesz mi pomóc przekonac lorda
Clairmont, aby zaprzestał budowy przedzalni i rozgonił swój harem ladacznic.
Zaskoczona i zmieszana Sylvan powtórzyła: - Harem ladacznic?
W oczach wielebnego Donalda pojawiły się łzy. W jego drżacym głosię
pobrzmiewał szczery smutek. - Porzadne kobiety, które kiedys dbały o swój
dom i rodzine, a teraz wychodza każdego dnią, żeby harowac w pocię czoła,
podczas gdy ich meżowie gotuja i opiekuja się dziatkami.
- Ach, wiec nie sa ladacznicami, tylko nie postepuja zgodnie z tradycja. -
Sylvan współczuła kobietom, które musiały tak ciężko pracowac
- Moja droga córko, widze, że jestes zagubiona i chetnie skieruje twoje kroki
na własciwa sciężke.
Miała nieodparta ochote kopnac go w zadek, ale usłyszała szybkie kroki na
korytarzu i do pokoju wpadłjąmes. Spojrzał na czerwona z wsciękłosci twarz
Randa, na zacisniete piesci Sylvan i spokojne oblicze wielebnego Donalda. -
Słyszałem, że pan tu jest, wielebny. -jąmes mówił za głosno i zbyt żywiołowo,
a jego włosy po raz pierwszy były w nieładzie. - Chciałbym porozmawiac z
panem o czyms... co nie daje mi spokoju.
- Oczywiscię, mój synu. - Pastorowi nie przyszło do głowy, żejąmes próbuje
uratowac Randa z opresji.
Czekał, ażjąmes zacznie mówic, ten jednak zaznaczył: - Na osobnosci,
wielebny.
- Prosze mi wybaczyc. - Pastor spróbował uscisnac dłon Randa, ale Rand nie
zareagował. Sylvan nie była taka odważna i pozwoliła, aby wielebny uscisnał
jej dłon zimnymi palcami. - A przy okazji, zeszłej nocy pewna kobieta z
Malkinhampsted została napadnieta i pobita - rzekł na zakonczenie.
- Pobita? - powtórzył Rand.
- Pobita? -jąmes wydawał się znudzony. - Och, pewnie przez meża. Jeszcze
jedna prowincjonalna burza w szklance wody.
- Ależ nie. - Wielebny Donald się wyprostował.
- Wracała pieszo do domu z przedzalni.
- Co to za kobieta? - spytał Rand.
- Pert Steward. Znają pan, prawda?
Rand pokiwał głowa, czujac nieprzyjemny posmak w ustach. - Znam je
wszystkie.
- Łobuz pobiłją kamieniem niemal do nieprzytomnosci, a ona mówi, że miał
twarz zasłonieta chustka.
- Niemożliwe. -jąmes spojrzał wsciękle na pastora.
- Kobiety zawsze wracaja do domu razem. Pewnie mażją pobił, a ta Pertjąk
jej tam nie chce się do tego przyznac.
- Nie wracała do domu z innymi kobietami. To się stało póznym wieczorem. Z
jakiegos powodu lord
Clairmont zatrzymałją dłużej, gdy inne kobiety już poszły. Na jego
usprawiedliwienie trzeba jednak powiedziec, że nie spodziewał się, że cos
takiego może się stac i dał jej latarke na droge.
Sylvan nie chciała wiedziec, a jednoczesnie chciała wiedziec, musiała wiec
spytac: - Czy została... wykorzystana przez napastnika?
Wielebny Donald sapnał z oburzeniem, a Rand ijąmes chrzakneli zmieszani.
- Z pewnoscia nie - odezwał się pastor.
- Dlaczego z pewnoscia nie? - dociękała Sylvan.
- Meżczyzna, który atakuje i bije bezbronna kobiete, z pewnoscia nie zawaha
się, żebyją wykorzystac.
- Nie wykorzystał jej. - Oczy wielebnego błyszczały z zażenowanią i
wsciękłosci. - To obraza dla tej kobiety twierdzic, że cos takiego miało
miejsce.
- ciękawe, czy drugiej kobiecię powiedziałaby to, czego nie powiedziała wam
- mrukneła Sylvan.
- Nic pani nie powie - odparł pastor. - Jest pani obca i nie cięszy się pani dobra
opinia. Jej maż nie wpusciłby pani do domu. Mnie powiedziała wszystko i
opisała napastnika.
Butyjąmesa skrzypiały, gdy kołysał się w tył i przód na obcasach. -jąk
wygladał?
Wielebny Donald skupił na sobie uwage mieszanina pozerstwa i godnosci.
Sylvan uswiadomiła sobie, że musi miec hipnotyczny wpływ na wiernych w
trakcię wygłaszanią kazan. Głebokim, dramatycznym tonem oznajmił: -
Napastnik był wysoki i silny, a jego oczy błyszczały w cięmnosci. Wygladała na
przestraszona, gdy z nią rozmawiałem, ale gdy zaczałem na nią nalegac -
zasmiał się nieznacznie - powiedziała, że to był duch pierwszego księcia.
- Och, bzdura! -jąmes wydawał się rozdrażniony i przestraszony.
- Bzdura? - odezwał się wielebny Donald. - ciękawe. jeśli pan sobie
przypomina, to niektóre kobiety wspominały, że słyszały czyjes kroki za
soba, gdy wracały do domu w nocy. A Charlotte twierdziła, że pewnej nocy
zaatakowałją obcy, który pojawił się znikad, a pózniej zniknał. Własnie
tamtej nocy pojawił się duch.
James prychnał pogardliwie. - Za chwile wskaże pan na Gartha lub na mnie,
ponieważ jestesmy podobni do starego księcia.
Sylvan spojrzała nająmesa, zastanawiajac się nad jego słowami. Oczywiscię!
Ależ była głupia. To nie ducha widziała, lecz człowieka. A jednak dzis rano od
razu rozpoznała księcia na portrecię. Wiec czy jej duchem byłjąmes... czy też
Garth?
- Nie zrobiłem tego - powiedział szybkojąmes. Sylvan uswiadomiła sobie, że
patrza na nią. Zwracajac się do Randa,jąmes rozłożył rece. – Nie
włóczyłbym się po nocy za spocona wiejska dziewucha, która przez cały
dzien pracowała w przedzalni.
- Nie. - Rand rozesmiał się, a wyraz niedowierzanią zniknał z jego twarzy. -
Nie włóczyłbys się. Ty włóczysz się wyłacznie po londynskich przyjeciach,
albo z tymi swoimi panienkami.
- Pastor wygladał na zamyslonego. - Powinienem przesłuchac wszystkich w
posiadłosci. Może ktos widział zeszłej nocy przechadzajacego się ducha albo
kogos, kto udaje ducha. - Dostrzegł pełne niecheci spojrzenie Sylvan, ale
wytrzymał je. Sprawiał wrażenie,jąkby wyłacznie do niej kierował swoje
słowa: -Mam nadzieje, że dokonczymy nasza dyskusje pózniej.
- Znacznie pózniej - mrukneła pod nosem, gdy wychodził z pokoju razem z
Jamesem. Nie miała ochoty byc przez niego przesłuchiwana - nikomu nie
zamierzała mówic o tym duchu. Nie chciała, żeby uważaliją za wariatke,
dopóki nie pomoże Randowi. Rand... Zerkneła na niego, przypominajac
sobie wczesniejsze obelgi.
- To dupek - oznajmił Rand, ale głos mu drżał.
- Takjąk i pan - rzuciła, zbierajac się do wyjscia. Chwyciłją za ręke. - O co
chodzi?
- Jezdziłam za wojskiem? - krzykneła. Nie powinna krzyczec; dama nigdy nie
podnosi głosu. Ale przez to miejsce, te prace i tego meżczyzne traciła dobre
maniery i, co gorsza, zdrowy rozsadek. - Powiedział pan, że jezdziłam za
wojskiem!
- Byłem zły - powiedział,jąkby to mogło go usprawiedliwic w jej oczach.
- Był pan zły? - Gwałtownie machneła reka i uchylił się. - Był pan zły? A gdy
jest pan zły, może pan mówic co chce i wszyscy musza panu wybaczyc?
Ponieważ jest pan kaleka? - Odsuneła się od niego,jąkby był tredowaty. -
Nic panu nie jest poza tym, że nie rusza pan nogami.
- Chodzi o cos wiecej!
- O co?
Ale nie mógł jej powiedziec. Tak bardzo chciał. W ciagu jednego dnią
zdobyła jego zaufanie. Dzieki niej poczuł się tak,jąkby odzyskał panowanie nad
swoim życięm. Jednak panowanią nad swoim życięm nie odzyskał. Nie
wiedział, ile prawdy było w słowach pastora, ale wiedział, że nie ma prawa
wciagac Sylvan w swoje prywatne piekło.
Zrozumiała, że nic jej nie powie, ale wcale nie uznała tego za przejaw
szlachetnosci. Pomyslała, że nie miał nic do powiedzenią i z trudem starała się
opanowac emocje. Zauważył jej nerwowy oddech, a za chwile nastapił wybuch.
- Gdzie słyszał plotki na mój temat?
- Pastor słyszy wszystko. Każda plotke. Sadze, że nigdy nie spi. Ciagle
odwiedza swoich grzeszników, zawsze trafiajac na najgorszy moment.
Dlatego jest najlepiej poinformowanym człowiekiem w okolicy.
- Chyba nie wie o... pocałunku?
- Nie, o tym nie wie - zapewniłją szybko. - Tylkojąsper i Betty widzieli, a oni
sa absolutnie godni zaufanią.
- Tak. - Przyłożyła dłon do piersi, a gdy na niego spojrzała, miał wrażenie, że
tonie w jej oczach. Cichutko,jąkby do siębie, powiedziała: - Sa weterani
spod Waterloo, którzy żebrza na ulicach Londynu. Daje im pieniądze.
Czasami mnie poznaja. Czasami dziekuja za uratowanie życia. Najczescięj
mnie przeklinaja. A pan siędzi tutaj syty i bezpieczny, na wygodnym wózku,
otoczony kochajaca rodzina i użala się nad soba. - Odwróciła się na piecię i
pobiegła do drzwi, ale nagle się zatrzymała. -ją też pana żałuje. Panska
rodzina pragnie, żeby poczuł się pan lepiej, ale pan się nie poczuje lepiej,
nawetjąk zacznie chodzic. Nadal bedzie pan małym tchórzem, który obawia
się zmierzyc ze wszystkimi okropnymi wydarzeniąmi swojego życia.
Wybiegła z pokoju, zostawiajac go z wyciagnieta dłonią i wyjasnieniąmi na
koncu jezyka. Dłon opadła na uda, a Rand spojrzał na nią,jąkby widziałją po
raz pierwszy. W ciagu ostatnich jedenastu miesięcy reka stała się silniejsza.
Ramiona, klatka piersiowa i brzuch również stały się bardziej umiesnione. A
jego nogi... potarł dłonią po udzie. Jeszcze nie było widac zaniku miesni.
Oczywiscię ciagle je cwiczył. A po miesiacu bezruchu można było sadzic, że
beda chudejąk patyki.
Jeszcze tak się nie stało. Nic nie działo się tak,jąk powinno. Nadal sniło mu
się, że chodzi, pracuje, piesci kobiete... Zeszłej nocy to była Sylvan, a dzis rano
przyrzekł sobie, że zaciagnieją do łóżka, żeby się przekonac co jest snem, a co
jawa.
Zamiast tegoją obraził. Nie może umrzec, dopóki nie zaspokoi swojej
ciękawosci. Obrzuciłją obelgami, wiec bedzie musiał zdobyc jej szacunek,
zanim spróbuje dotknac jej jeszcze raz.
Wielebny Donald mylił się, ale teraz miał racje co do jednego. Rand nie
przestał wierzyc. Musiał po raz ostatni spróbowac.
ROZDZIAŁ 5
siędzac na wózku, obok leżacej na trawie Sylvan, Rand dostrzegł moment, w
którym zapadła w drzemke. Rozluzniła zacisniete piesci, wyprostowała palce u
nóg i nieznacznie rozchyliła kolana. Zmarszczka miedzy jej brwiami wygładziła
się i rozległo się delikatne pochrapywanie.
Nie po raz pierwszy zastanawiał się, dlaczego mogła spac tylko na swieżym
powietrzu. Przez ostatnie trzy tygodnie każdego dnią wyciagała go na zewnatrz.
Pchała jego wózek po wzgórzach w dzikie ostepy, które,jąk twierdziła, miały
uzdrowic jego dusze. Najwyrazniej to ona potrzebuje odosobnienią bardziej niż
on.
Spedził trzy tygodnie w jej towarzystwie i zupełnie jej nie znał, a przez cały
ten czas nie przestawał o niej myslec.
Instruowałająspera,jąk ma cwiczyc nogi Randa. Pilnowała jego diety i poiła
orzezwiajacymi wywarami. Wpadła na pomysł, żeby wysłac go na leczenie do
goracych zródeł, a kiedy ostro zaoponował, tylko się usmiechneła. W koncu
dopnie swego, ponieważ podbiła serca całej jego rodziny.
Co gorsza, podbiła również jego serce.jąkby jego ciało było kompasem, a
ona północa, która przyciagała wskazówke. Pragnał znowu jej dotykac, ale ona
traktowała go,jąkby był... uposledzony. Nie fizycznie, lecz umysłowo. Nie
powinien był mówic, że jezdziła za wojskiem i narażac jej na pogarde ludzi, ale
miał nadzieje, że już mu wybaczyła. Wszyscy inni zawsze mu wybaczali niecne
postepki.
Nadal miała na głowie czepek. Loczki rozjasnionych słoncem włosów okalały
jej twarz, która od słonecznych promieni i morskiej bryzy nabrała złocistego
odcięnią. Dla niej chciałby byc słoncem i wiatrem, żeby móc piescic jej skóre. A
mógł tylko udawac, że pilnuje jej,jąk sredniowieczny wojownik spiacej królewny.
Poza kołyszacymi się na wietrze trawami nie zauważył żadnego ruchu.
Widział granatowa powierzchnie oceanu i mgłe, która zawsze skrywała linie
miedzy woda a niebem. Nie widział fal, ale słyszał,jąk rozbijaja się o brzeg.
Rand i Sylvan odkrywali najodleglejsze zakatki posiadłosci, a Beechwood
Hollow stało się ich ulubionym miejscem. Znajdowało się niedaleko domu, było
łatwo dostepne, a jednak zapewniąło prywatnosc. Olbrzymie głazy osłaniąły
plaże przed wiatrem. W powietrzu unosił się zapach kwitnacych wokół
gozdzików, a mały strumyk szemrzac spadał srebrzystym łukiem w dół i stawał
się czescia oceanu. Uwielbiała wychylac się ze skał i obserwowac wodospad.
Był przerażony. Wiedział, co powinien zrobic, gdyby nie był takim tchórzem.
Gdyby nie był takim tchórzem, wdrapałby się na wierzchołek powyżej i
ruszyłby wózkiem w dół, w slad za strumieniem.
Ale jeszcze nie teraz. Najpierw pragnał...
Sylvan ockneła się gwałtownie. Jej oczy koloru trawy wypatrywały w panice
jakiegos niebezpieczenstwa. Jej miesnie steżały i poruszyła nogami,jąkby
chciała rzucic się do biegu.
Nie, jeszcze nie mógł się zabić. Najpierw musi odkryc koszmary dreczace
Sylvan.
Pochylajac się, uniósł jej stope. Spróbowałają wyrwac, ale przytrzymałją w
kostce. - Leż spokojnie -powiedział. - Zrobie ci masaż.
Otarła twarz. - Nie.
- Spodoba ci się. - Zdjał jej pantofel i położył stope na swoich kolanach.
- Nie. - Wydawała się rozdrażniona, a kiedy sobie to uswiadomiła, odezwała
się nieco bardziej serdecznie: - To znaczy tak, na pewno, ale mam łaskotki.
Zdecydowanym ruchem zaczał rozcięrac jej stope przez jedwabne białe
ponczochy. - Nauczyła mnie tego moja przyjaciółka.
- Chcesz powiedziec, że jedna z twoich kochanek - warkneła.
- Tancerka - przyznał. - Ale to miłe, prawda?
Szukała jeszczejąkiegos powodu, żeby się od niego uwolnic i w koncu
jekneła: - Widzisz moja bielizne.
- Wierz mi, że nie interesuje mnie twoja bielizna.
- Mówił szczerze i chyba mu uwierzyła, bo w koncu zamkneła oczy i poddała
się.
Nie kłamał. Naprawde nie obchodziła go jej bielizna. Obchodziło go to, co się
pod nią znajdowało.
- Dlaczego nie sypiasz w nocy? - spytał.
Odpowiedziała zbyt szybko. - Nie potrzebuje dużo snu.
- Pomyslałem, że może duch nie daje ci spac. - Jej stopa poruszyła się w jego
rekach i odezwał się z tryumfem w głosię: - Aha! A wiec widziałas ducha.
- Tylko raz.
Powiedziała to tonem rozkapryszonego dziecka, wiec uniósł jej druga stope.
Próbowałają wyrwac. - Przestan!
- Nie łaskocze, prawda?
- Nie - odparła nadasana.
- To dlatego, że jestem specjalista od masażu. jeśli chcesz, moge ci
wymasowac ramiona i plecy. - A także przód i nogi, dodał w myslach.
- Raczej nie, lordzie Rand.
Wydawała się nieznosnie sztywna, ale jej spódnica podwineła się, odsłaniąjac
nogi. Z pożadaniem wpatrywał się w jej gładka skóre. Przez jedna krótka chwile
nie mógł się poruszyc, a ona zaczeła się wiercic. Szybko wiec zaczał znowują
masowac. - Kiedy widziałas ducha?
- Uhm. - Najwyrazniej zawahała się przed odpowiedzia. - Pierwszej nocy po
przyjezdzie.
- Tej nocy, kiedy Pert została zaatakowana.
- Tak, ale tojąkas bzdura. Duchy nie bija ludzi kamieniąmi.
- A wiec może twój duch był żywa osoba. - Pochylił się nad nią. - Posłuchaj,
Sylvan. Dzis w nocy zarygluj drzwi i spij. Nie ma żadnego ducha, a człowiek
nie da rady otworzyc twoich drzwi.
- To nie duch Clairmont nie daje mi spac - mrukneła pod nosem.
A wiec cos nie daje jej spac. Może go pragnie? Miał ochoteją o to spytac, ale
wydawała się taka odpreżona. Przy każdym oddechu jej piersi poruszały się
nieznacznie i nie zdawała sobie sprawy, że spódnica podwija się coraz wyżej i
wyżej.
Nie powinien patrzec. Bedzie jeszcze bardziej pragnał tego, czego miec nie
mógł. Ale nie był w stanie odwrócic wzroku, tak samo,jąk nie byłby w stanie
odwrócic wzroku od bram raju.
Dla niego Sylvan była brama raju.
Jakże cięrpiał! Uwielbiał dawac jej chwile wytchnienią i tego samego chciał
od niej. Jekneła,jąkby z rozkoszy, gdy nacisnał kciukiem podbicię stopy.
Pragnał jej tak bardzo, że niemal czuł jej smak. Chciał jej posmakowac,jąk
przymierajacy głodem chce posmakowac chleba.
Przez krótka chwile głaskał jej kostke, a pózniej zaczał masowac miesnie
łydki. Oblizujac usta, zapytał: - Czy nie spisz, bo rozmyslasz o mnie?
Otworzyła oczy z sennym zaciękawieniem.
Dotykał jejjąk uzdrowicięl, ale patrzył na niąjąk kochanek. Zamarła, a on
spojrzał na miejsca, które pragnał całowac. Sennosc znikneła z jej spojrzenią,
wyrwała stope z jego uscisku i odsuneła się gwałtownie. Siadajac, obciagneła
spódnice i przytrzymałają,jąkby mógł uniescją swoimi myslami. A potem jedna
reka poprawiła czepek na głowie. - Jestes okropnym człowiekiem.
- Jestem zgłodniąłym meżczyzna - poprawiłją. -Czy własnie dlatego nie
możesz spac?
- Nie! Nie. - Odwróciła twarz, skrywajacją pod daszkiem czepka. - Czy moge
dostac swój pantofel?
Chciał jej go oddac, ale tak sztywno wystawiła ręke nadał na niego nie
patrzac, że się zawahał. W koncu i tak uważała, że jest okropny. Dlaczego wiec
nie zasłużyc sobie na taka opinie? Położył but na swoich kolanach i powiedział:
- Wez go sobie.
W jednej sekundzie znikneło jej zawstydzenie. Wstała i staneła nad nim.
Błysnał zebami w usmiechu, 8 gdy sięgneła po pantofel, chwyciłją wpół i
posadził sobie na kolanach. Chciała się wyrwac, ale mocnoją i rzymał, wiec
wrzasneła: - Jestes łajdakiem i bandyta pierwszej wody! Powinnam...
- Pocałowac mnie?
- Dlaczego? W nagrode za nieznosne zachowanie?
- Nie,jąko zapłate za swój pantofel.
Oswobodziwszy rece, jeszcze raz sięgneła po pantofel, ale tym razem chwycił
ja za dłon. Oblała się rumiencem, gdy uswiadomiła sobie jego stan. - Twoje
szczeniąckie zachowanie nie robi na mnie wrażenią.
- A na mnie robi wrażenie twój dotyk. - Pochylił się ku niej. - Jeden całus.
- Nie. - Spróbowała się odwrócic. Przytrzymałją. - A zatem dwa.
Powinien był się tego spodziewac. Tak mocno zdzieliła go wolna reka, że
zadzwoniło mu w uszach. Objałją za szyje i przysunał jej twarz do swojej twarzy,
smiejac się jej w oczy. - Miałas prawo mnie ukarac, moja pani, a teraz jestes
mi winna trzy całusy za to, że z tego prawa skorzystałas. - Skrecałoją podczas
pierwszego pocałunku, przy drugim była cala zesztywniąła. Ale trzeci
pocałunek... ach, to nie z powodu mroku i bliskosci łóżka ostatnim razem
pusciły jej hamulce. Udowodnił to, gdy zareagowała na jego pocałunek w
słoncu i na wietrze. Gdy w koncu odsunał się od niej, pogłaskałją po policzku i
szepnał: - Musisz kiedys przyjsc do mnie w nocy, żebym mógł ci pokazac, czym
jest rozkosz.
Opusciła powieki i długie rzesy rzuciły na jej policzki cięn. Wyszeptała: -
Czy ty możesz osiagnac rozkosz?
- Nie wiem, ale nawet jeśli nie moge, to obiecujeją tobie.
Nie wiedział, czy znowują zawstydził, czy też nie rozumiała, ale zanim
zdażyłją zapytac, usłyszał:
- Wujku Rand, co robisz?
Sylvan i Rand odwrócili głowy i ujrzeli stojaca z boku Gail, obserwujaca ich
z pochylona głowa i zmarszczonymi brwiami. Sylvan sapneła i tym razem, gdy
sięgneła po pantofel, oddał jej go.
- Nieznosne dziecko - odezwał się Rand.
- Odjąk dawna tu jestes?
Sciagajac ustająk ciotka Adela, Gail powiedziała:
- Od kiedy zaczeliscię się szarpac.
- Dlaczego się nie odezwałas? - Sylvan wydawała się zdenerwowana, gdy
podskakiwała, usiłujac wsunac stope w pantofel.
- Odezwałam się, ale mnie nie słyszeliscię.
Sylvan zerkneła na Randa, a pózniej na niebo,jąkby szukajac w chmurach
rozwiazanią. - Pewnie zbyt głosno krzyczałam.
- Wujek Rand się smiał, a potem panią pocałował, ale nie wiem dlaczego.
Rand rozważał kilka odpowiedzi, zanim powiedział:
- Pokazywałem pannie Sylvan,jąk bardzoją lubie.
- Dlaczego tak jej pokazywałes?
Rand od razu zauważył, że jest zdegustowana, bo w jej wieku miał podobne
odczucia. Ale do tego, by wytłumaczyc dziesięcioletniej dziewczynce, co może
łaczyc kobiete i meżczyzne, potrzebny był silniejszy meżczyzna. - Co tutaj
robisz, Wichrowa Gail? - spytał.
- Chciałam pójsc do przedzalni, a samej mi nie wolno. - Gail otworzyła
szeroko niebieskie oczy z wyrazemjąwnej prosby.
Rand wyszczerzył zeby w usmiechu. Była bystra i przebiegłająk on. Miał
nadzieje, że życię bedzie dla niej łaskawe. Miał nadzieje, że bedzie żył na tyle
długo, by móc widziec,jąk dorasta. Chciałby umiecją ochronic przed
okrucięnstwem tego swiata, którego doswiadczaja bekarty. - Wiec chcesz,
żebysmy cię zabrali?
- Och, moglibyscię? - Podskoczyła lekko. - Cóż za cudowny pomysł.
- Zgadzam się - odezwała się oschle Sylvan. - Cudowny pomysł.
- Chociaż niechetnie opuszczam nasza samotnie. - Rand zerknał chytrze na
Sylvan, ale spuscił wzrok, gdy spojrzała na niego gniewnie - ale chyba
powinnismy ruszyc, zanim panne Sylvan ogarnie kolejna fala pożadanią.
- ?eby dac panu w twarz - warkneła Sylvan.
- Znowu. - Potarł dłonią piekacy policzek. Idziemy.
Ruszyli droga wzdłuż klifu do przedzalni. Kółka wózka z trudem toczyły się
po gestej trawie. Gail pomogła im pchac wózek przy stromym wzniesięniu, a
gdy dotarli na szczyt, ich oczom ukazał się budynek przedzalni na dole.
Ocean wcinał się w lad, tworzac niewielka przystan otoczona wzgórzami, ale
przedzalnią zdominowała całe otoczenie. Poteżny budynek z kamienią, ze
spadzistym dachem hałasował i wypuszczał kłeby czarnego dymu z napedzanej
weglem maszyny. Stojacy na drabinie wiesniąk bielił sciany, ale jego wysiłki z
góry skazane były na niepowodzenie. Sadza krażyła w powietrzu i opadała na
trawe, co nie przeszkadzało kobietom jedzacym obiad na zewnatrz.
Rand zwalczył w sobie pokuse, żeby się cofnac. Te kobiety lord Rand Malkin
witał w koscięle, pomagał im, gdy nadchodziła sroga zima, żartował z nimi,
składajac tradycyjne bożonarodzeniowe wizyty w ich domach. Był ich
łaskawca, a teraz siędział przykuty do wózka inwalidzkiego.
Nie chciał widziec ich litosci ani słyszec,jąk szepcza za jego plecami.
Gail rzuciła się biegiem w ich strone, wołajac je po imieniu, a Sylvan
dotkneła jego ramienią. Dała mu w ten sposób wsparcię, choc nie mogła
przecięż wiedziec, że własnie tego potrzebował.
Gdy kobiety ich dostrzegły, wstały jednoczesnie i wpatrywały się, a on na
moment zamknał oczy, zbierajac odwage. Gdy je otworzył, dostrzegł wokół
siębie usmiechniete twarze.
- Lordzie Rand,jąk dobrze pana widziec. - Loretta ruszyła w ich strone.
Poteżna, rozłożysta kobieta, która zawsze przemawiała w imieniu wioski i
dobrze znała Randa. - Modliłysmy się za pana przez ostatni rok.
Gdy Loretta ucałowała jego dłon, Nanna z najbardziej oddalonej farmy staneła
obok. Roz i Charity wzieły za rece Gail, która podskakiwała i radosnie
szczebiotała, a Rebecca, Shirley, Susan i pozostałe kobiety, które znał i lubił,
otoczyły go wianuszkiem. Jedne usmiechały się niesmiało, inne otwarcię, próbujac
ucałowac jego dłonie lub dotknac jego ramienią. Czerwienił się,
zawstydzony szczeroscia powitanią i zastanawiał się, dlaczego dotychczas ich
unikał.
- Brakowało nam pana podczas Bożego Narodzenią, lordzie Rand -
powiedziała Shirley. - Był poczestunek, ale nikt z nami nie flirtował.
- Tak, żeby nasi meżowie byli zazdrosni - dodała Roz.
- Ale pokazałas meżowi, gdzie jest jego miejsce, co Roz? - Loretta oparła
dłonie na biodrach, a Rand zasmiał się, widzac rumieniec na twarzy Roz.
- Tak, ma niezły charakterek - potwierdził.
- Przykro nam z powodu panskich nóg. - Loretta bez zażenowanią poruszyła
ten temat. - Ale jego wysokość mówi, że ma pan najlepsza pielegniąrke z
możliwych i ona bedzie dobrze o pana dbac. - Loretta uniosła dłon Sylvan i
ucałowałają. -Iją jestem tego pewna, panienko. Ma pani dobra i piekna
twarz. Wiemy, że pomoże pani naszemu drogiemu lordowi Randowi.
Teraz Sylvan się zarumieniła, co się bardzo spodobało Randowi. Niech ona
również się wstydzi.
- Nie widze Pert - powiedział.
- Jestem tutaj, panie. - Drobna kobieta zrobiła krok naprzód.
Siniąki wokół jej oczu stały się zielonożółte, a przy wardze miała paskudnie
wygladajace rozcięcię. Od ostatniego razu, gdyją widział, straciła dwa zeby, ale
mogła je stracic z naturalnych przyczyn. Usmiechneła się niesmiało, gdy
wyciagnał do niej ręke. - Ten duch jest niezłym łobuzem,jąk na ulotna dusze.
Oczy Pert wypełniły się łzami i zerkneła przez ramie,jąkby bojac się, że ktos
może za nią stac. - Jeszcze nie zapadł zmrok, ale on cały był ubrany na czarno.
To chyba moja wina, bo nie powinnam wracac tak pózno, ale jego wysokość
zapłacił mi, żebym została i pomogła, ają nigdy bym nie pomyslała, że ktos
mógłby... mógłby...
Loretta objeła ramieniem roztrzesiona Pert. - To nie twoja wina, żejąkis
smierdzacy tchórz cię pobił. Nigdy wiecej tak nie mów.
W całym Malkinhampsted nie było kobiety równie skromnej i niesmiałej co
Pert, a ktos zrobił jej cos takiego, pomyslał Rand.
Ktos,jąkis meżczyzna,jąkis szaleniec.
- Lordzie Rand - krzykneła Pert. - To boli!
Szybko puscił jej dłon i z przerażeniem patrzył,jąk masuje czerwone slady,
które pozostawił na jej dłoni. - Przepraszam - powiedział. - Zamysliłem się.
Pert spróbowała się usmiechnac. - Nic nie szkodzi.
- Nic nie szkodzi - mruknał.
- Prosze się nie martwic - powiedziała Loretta apodyktycznym tonem, nadal
tulac Pert. - Nie jestesmy głupie, bez wzgledu na to, co wy meżczyzni sobie
myslicię. Nie wychodzimy w nocy same.
- Kamien spadł mi z serca - odparł. Kobiety otoczyły go tak ciasno, że nie
widział przedzalni, ale usłyszał dzwiek otwieranych drzwi.
- Skonczyłyscię już obiad? Mamy opóznienie - zawołał Garth.
Kobiety spojrzały po sobie, a pózniej rozstapiły się, aby Garth mógł
zobaczyc, kto jest obiektem ich zainteresowanią. Garth usmiechnał się
uradowany i zaskoczony, i ruszył w ich strone, wołajac: - Rand! cięsze się, że
przyszedłes. Musisz mi pomóc z tymi łotrzycami. - Skrzywił się, udajac
niezadowolenie. - Zrobia dla ciębie to, czego nie zrobiłyby dla mnie.
- To nie nasza wina, że mamy opóznienie, wasza wysokość - zaprotestowała
Loretta. - Maszyny wciaż się psuja i zrywaja nici, a kiedy chcemy je zwiazac,
mamy szczescię, jeśli to diabelstwo nie ruszy.
- Wiem, Loretto. - Garth poklepałją delikatnie po ramieniu. - Mógłbym
przysiac, że w bawełnie siędza chochliki. Wejdzcię do srodka i zobaczymy,
czy uda się nam nadgonic opóznienie.
- Czy bedziemy pracowac po godzinach, wasza wysokość? - spytała Shirley.
- Przynajmniej do czasu, aż maszyny zaczna sprawnie pracowac. - Z
grymasem niezadowolenią Garth zaproponował: - Dostaniecię dodatkowa zapłate.
Kobiety usmiechneły się i ruszyły do przedzalni.
- Och, Sylvan... - Garth wytarł dłon w brudna szmate, a pózniej wziął Sylvan
pod ramie. - I Gail. -
Zaproponował dziewczynce drugie ramie, a ona przyjeła je z szerokim
usmiechem. - Dobrze cię widziec. - Prowadzac je do drzwi, powiedział: - Pozwólcię,
że pokaże wam moja dume i radosc.
- Hej! - zawołał Rand. - A co ze mna?
- No chodz - rozkazał Garth. - Nie ociagaj się.
Sylvan pusciła ramie Gartha i wróciła do Randa, żeby pomóc mu ruszyc
wózek. Gdy znalezli się przy drzwiach, Rand bez wahanią wjechał do srodka.
Sylvan weszła z trudem. Jej ojcięc posiadał udziały w kilku przedzalniąch.
Odwiedzała je kilkakrotnie i nie znosiła panujacego w nich hałasu, goraca i
smrodu. Kobiety znajdowały się na swoich stanowiskach, nakładajac bawełne
na maszyny, sciagajac nici, gdy były gotowe i zwiazujac je, gdy się zerwały.
Wymagało to trochęsiły lub inteligencji, ale kobiety z Malkinhampsted
pracowały chetnie, wymieniąjac się obowiazkami.
Gail uwiesiła się na ramieniu Gartha, paplajac o czyms z ożywieniem, a Garth
wpatrywał się w nią z takim uczucięm, że Sylvan poczuła wzruszenie. Może
Garth był jej ojcem. Im lepiej Sylvan poznawała Gartha, tym bardziej była
skłonna uwierzyc, że mógł ulec młodzienczemu zauroczeniu i zapłacił za to
słona cene. Niewatpliwie lubił Gail i traktowałją,jąk ojcięc powinien traktowac
dziecko, ale czy postepował tak dlatego, żejąmes tak się nie zachowywał, a
może dlatego, że Rand nie mógł? Za każdym razem, gdy Sylvan sadziła, że zna
prawde, nastepowało cos, co zmuszałoją do zmiany zdanią.
Gdy Sylvan i Garth weszli, Garth łagodnie uciszył Gail. - Pokażmy pannie
Sylvan nasza przedzalnie.
- Och, tak - zawołała z radoscia Gail. - To wspaniąła fabryka. Jeszcze nie
wszystko działa. Możemy tylko przasc nici, ale gdy rusza maszyny tkackie,
bedziemy robic najlepsze tkaniny w kraju i pomagac rodzinom w
Malkinhampsted. Takie rodzinyjąk nasza odpowiadaja za swoich ludzi i w
ten sposób najlepiej o nich zadbaja.
Wyrecytowała kwestie,jąkby słyszałają setki razy, a Garth odsunał jej włosy
z oczu. - Oczywiscię nie moge byc obiektywny, ale nie uważacię, że ona jest
wyjatkowo bystra?
- Bardzo bystra - przytakneła Sylvan i pomyslała, że Garth z pewnoscia jest
ojcem.
Rand przygladał się im ze smutkiem. - Rozpieszczasz to dziecko.
- A któż miałby to robic? - Biorac Sylvan za ramie, Garth tłumaczył jej,jąk się
robi nici z bawełny, a potem tka materiał. Gdy mówił, Sylvan zastanawiała
się nad tym, że ksiaże doglada czegos, o co z łatwoscia mógł zatroszczyc się
nadzorca.
Sylvan dyskretnie próbowała dowiedziec się czegos o matce Gail, ale bez
powodzenią. Ta informacja jednak nie wydawała się aż tak ważna. Rodzina
Malkinów okazywała wiecej współczucia swoim ludziom i ich dzieciom, niż
jakakolwiek inna szlachecka rodzina w Anglii.
- To jest zbawienie dla rodziny Malkinów - wtraciła się Gail. - Dzieki tej
przedzalni zarobimy wystarczajaco dużo pieniedzy, żeby zawsze móc utrzymywac
dwór Clairmont. A nasi ludzie nie beda musięli jechac do miasta w
poszukiwaniu pracy.
Na twarzy Gartha pojawił się wyraz entuzjazmu. - Tak, meżczyzni moga
pracowac w polu, a kobiety...
Przejmujacy wrzask przerwał jego wywód. Garth popchnał Gail na sciane.
Sylvan rozejrzała się wokół z obłedem w oczach. Rand krzyknał na operatora
maszyny, a kobiety rzuciły się w strone Roz. Loretta szarpała nici, w które
zaplatała się Roz. Na jej bucię, podłodze, niciach pojawiła się krew.
Sylvan zamarła.
Nie teraz. Prosze, nie teraz. Dosyc krwi. Dosyc bólu. Dosyc bezsensownych
smierci i przerażenią. Prosze, nie...
Sylvan otrzasneła się z przerażenią i podbiegła do Roz.
Jej reka zaplatała się w nici, które przecięły skóre i miesnie aż do kosci.
Trysneła krew, Sylvan chwyciła Roz za ramie, aby zatamowac krwawienie i
owineła jej dłon w spódnice. Znajdzcię mi miejsce, gdzie mogeją posadzic -
krzykneła Sylvan.
Garth delikatnie wziął Roz na rece i zaniósłją w róg fabryki. Weszli do
małego pokoju, w którym znajdowało się pokryte papierami biurko. Garth posadził
Roz w poteżnym, skórzanym fotelu.
- Wody - powiedziała krótko Sylvan, odwijajac rane. - I igłe z nitka. - Rana
była głeboka, odsłaniąła fragmenty miesni i scięgien.
- Strace kciuk? - Roz była roztrzesiona. Miała posiniąłe usta, zimna i wilgotna
skóre.
- Czy wasza wysokość ma koc ijąkies miejsce, gdzie ta kobieta może
odpoczac, podczas gdyją bede zszywac rane? - Sylvan usmiechneła się do
Roz. -To wygladająk setki ran, które opatrywałam po bitwie pod Waterloo.
- Czy może to pani pozszywac? - Roz zadrżała, gdy Garth okrył jej ramiona
kocem.
- Postaram się.
Garth zgarnał papiery z biurka i pomógł Roz się położyc, a Sylvan zabrała się
do opatrywanią rany.
- Panno Sylvan! - Gail podbiegła do Sylvan, gdy ta wyszła z gabinetu Gartha. -
Czy nic jej nie bedzie?
Sylvan nieczesto miała do czynienią z dziecmi. Nie wiedziała,jąk ma się przy
nich zachowywac, ale teraz szczera twarzyczka Gail dała jej siłe. Gail była
niewinna i nieskażona pietnem smierci. Drżaca reka Sylvan pogłaskałają po
policzku. - Nic jej nie bedzie.
- Czy bedzie miała sprawna ręke? Bo ona ma szescioro dzieci, a jej maż pół
roku temu zachorował, ale i wczesniej nie było z niego wielkiego pożytku.
jeśli Roz nie bedzie mogła tu pracowac, to nie wiem, co ona pocznie. - Gail
zerkneła na Sylvan. - Ale pomoże jej pani, prawda?
Dzwiek maszyn zazgrzytał w uszach Sylvan. Powietrze było ciężkie.
Wszedzie unosiły się kłebki bawełny. Swiatło wpadajace przez okna rozjasniąło
nici na krosnach. - Zrobiłam, co mogłam. Reszta jest w rekach Boga. - Spojrzała
na swoje rece i dostrzegła krew pod paznokciami. Zrobiło się jej niedobrze.
- Ale prosze pomyslec o jej dzieciach - powiedziała Gail. - Musiała pani jej
pomóc. Po prostu...
- Gail. - Garth stanał obok Sylvan. - Przestan paplac.
- Zorganizowałem transport dla Roz - odezwał się Rand. - Pojedzie z nią
Loretta i posiędzi z nią dzis w nocy.
Garth pokiwał głowa. - Dobrze. Oczywiscię zapłace im obu.
- To nie twoja wina.
Rand mówił tak łagodnie, że Sylvan pomyslała, iż te słowa skierowane sa do
niej. Ale zanim zdażyła odpowiedziec, Garth rzekł: - Wiem, ale wyglada na to,
że nasze wysiłki okupione sa wypadkami. Czy niebo się na nas uwzieło?
- Raczej nasz brak doswiadczenią - powiedział Rand.
- Zatrudniłem najlepszych fachowców w Anglii. -Garth potarł oczy.
- Bedzie lepiej - zapewnił go Rand. - Po prostu jestesmy nowi w tym interesię,
takjąk nasi pracownicy, a gdy już nabierzemy doswiadczenią...
- My? - Garth wpatrywał się w brata. - Czy to oznacza, że zamierzasz znowu
nam pomagac?
Rand omiótł wzrokiem zdenerwowane kobiety, zmartwionych maszynistów,
swojego strudzonego brata. Nie powiedział nie, ale też się nie zadeklarował.
Obiecał tylko: - Pomoge,jąk bede mógł.
- Panno Sylvan. - Gail zwróciła się do opartej o sciane Sylvan. - Pani spódnica
jest cała poplamiona krwia
Sylvan uniosła lekko spódnice i spojrzała na materiał. Pokrywały go
purpurowe plamy, a ona zjąkiegos powodu nie mogła zniesc tego widoku.
Spojrzała z obłedem w oczach na Gartha, Gail i Randa, a ich sylwetki nagle
stały się zamazane. Widziała,jąk Rand porusza ustami, ale słyszała tylko szum.
A potem upadła na podłoge.
ROZDZIAŁ 6
Rand się pochylił i otulił Sylvan kocem, a potem popchnał w jej strone Gail. -
Przytul się - rozkazał. - Pilnuj, żeby pannie Sylvan było ciępło.
Na zewnatrz nie było zimno, ale Sylvan rozkoszowała się ciępłem Gail i koca
i tylko duma kazała jej zaprotestowac. - Nic mi nie jest. To tylko reakcja na
stres. Widziałam już gorsze rany.
Rand,jąk zawsze, zignorował jej protest. Nadjechałjąsper w zamknietym
powozie, przystosowanym do przewożenią Randa na wózku. Drzwi w nim poszerzono,
a siędzenią ustawione tyłem do kierunkujązdy zostały usuniete.
Wózek Randa był unieruchomiony pasami.
- Jestesmy już prawie w Clairmont - odezwał się Rand całkiem zadowolonym
tonem.
Sylvan spojrzała na niego z niechecia. Nie lubiła, gdy ktos był swiadkiem jej
słabosci, a własnie tak się stało w przedzalni. Całe to miejsce prosiło się o kolejny
wypadek. W rzeczywistosci to nie hałas ani drobinki przedzy w powietrzu
wyprowadziły Sylvan z równowagi, lecz swiadomosc,jąk bardzo przedzalnią
jest niebezpieczna.
Od czasu Waterloo wszedzie widziała niebezpieczenstwo. Byłająk matka,
której dziecko własnie nauczyło się chodzic, wyobrażajaca sobie najgorsze
nieszczescia... i czuła sięjąk matka całego swiata. Było jej niedobrze na mysl o
krwi bezsensownie przelanej z powodu wojny czy bezmyslnosci.
Obecnosc Randa przynosiła jej jednak ulge.
- Garth zabrał Roz i Lorette do domu w drugim powozie i zostanie z nimi,
dopóki Roz nie poczuje się lepiej. Kucharz przesle im kosz z jedzeniem, a
matka koce. Loretta obiecała postepowac z Roz zgodnie z twoimi
wskazówkami. - W mroku dostrzegła błysk jego zebów. - Loretta uważa, że
możesz czynic cuda. Powiedziała mi, że mam robic, co mi każesz, a również
bede uzdrowiony.
Sylvan zasmiała się smutno. Nigdy nie udało się jej nikogo wyleczyc.
Opatrywała jedynie rany i modliła się, a ranni i tak zazwyczaj umierali.
- Możesz wiec cos zjesc i się położyc. Wszystko jest pod kontrola. Bez
dyskusji i rozmyslanią o duchach.
- O duchach? - W jej głowie pojawił się obraz ciał, które widziała pod
Waterloo. Niegdys to byli pełni życia meżczyzni, teraz to widma, które
nawiedzajają w snach. - Skad wiesz o moich duchach?
Zawahał się, a potem powiedział łagodnie: - Nie mówiłem o twoich duchach,
ale o duchu Clairmont.
- Och. - Zasmiała się. - O tym duchu. Nie, to nie twojego ducha się boje. To
szaleniec, który przebiera się za ducha i atakuje kobiety. - Przerwała, gdy
Gail się poruszyła. - Szczerze wierze, że niedługo zostanie złapany. - Z
udawana beztroska dodała: - Naprawde.
- Czy boi się pani ducha, panno Sylvan?
- Nie! - Sylvan miała ochote kopnac Randa za to, że poruszył ten temat, a
siębie za to, że wdała się w te rozmowe. Nie była przyzwyczajona do
kontrolowanią swoich słów, ale Rand powinien. Nie bał się, że przestraszy
dziewczynke? - Duże dziewczynki nie boja się duchów.
- Istnieje rozsadne wytłumaczenie tych bzdur na temat ducha. - Głos Gail stał
się mocniejszy i głebszy,jąkby przytaczała słowa któregos z dorosłych. -
Złapiemy ducha i bedzie po wszystkim.
Powóz się zatrzymał, wiec Sylvan ledwie usłyszała mrukniecię Randa: - To
prawda. Bedzie po wszystkim.
Jasper zeskoczył z ławki woznicy i otworzył z impetem drzwi powozu.
Wsadził brzydka, zmartwiona twarz do srodka i powiedział: - Panie Rand, czy
nadal dobrze się pan czuje?
Wzdłuż schodów ustawili się służacy z latarniąmi. - Nic mi nie jest -
powiedział. - Pomóż paniom wyjsc.
- Ale, panie... Tak, panie.
Podał ręke Gail, ale dziewczynka wyskoczyła z powozu bez pomocy. Gdy
chwycił ręke Sylvan, zaskoczyłoją drżenie jego palców.
- Słyszelismy różne rzeczy o wypadku i o tym, kto został ranny. -jąsper
trochęzbyt mocno scisnał jej dłon. - Nie zniósłbym, gdyby cos stało się panu
Randowi, a mnie by przy nim nie było.
Zaczał pomagac Randowi odczepic wózek, zostawiajac wstrzasnieta Sylvan
na schodkach.
Jasper był zazdrosny.
Wiedziała, że nie podoba mu się to, że każdego dnią zabiera Randa na spacer,
bo każdego dnią coraz bardziej niechetnie jej pomagał. Jednak to bijace od
niego poczucię zagrożenią zaskoczyłoją. Stała, wpatrujac się w rozłożyste plecy
służacego. Czy on mógł byc duchem z korytarza?
Nie, z pewnoscia nie. Dlaczegojąsper miałby chcięcją wystraszyc? Zjąkiego
powodu wymyslałby taka mistyfikacje? A poza tym, odpreżyła się, nie był
podobny do Radolfa. Znowu widziała niebezpieczenstwo tam, gdzie go nie było.
Obróciła się gwałtownie ze scisnietym sercem, słyszac krzyk u szczytu
schodów.
- Mój synu! - Lady Emmie zbiegła ze schodów z wyciagnietymi ramionami. -
Nic ci nie jest?
Sylvan zamkneła oczy i głeboko odetchneła. Tak, powinna się uspokoic,
zanim podda się ogólnej histerii.
- Nic mi nie jest. - Rand zniósł jej uscisk. - Mamo, nic mi nie jest.
- Twoja matka martwiła się o ciębie. - Ciotka Adela zeszła z godnoscia ze
schodów, opierajac się na ramieniująmiego. - Była przekonana, że zostałes
ranny w przedzalni. Powiedziałam jej, że Malkinowie sa twardzi i silni, ale
czy ona mnie posłucha? -Jasper, niosacy Randa po schodach, ominałją, jednak
Adela ruszyła za nim. - Nie. Ona nieustannie denerwuje się przedzalnią.
Wszyscy ciagle się martwimy. Szkoda, że ty i twój brat upieracię się, aby
kontynuowac cos, co nas wszystkich doprowadzi do ruiny.
Rand przerwał jej zniecięrpliwionym gestem. -Mamo, Sylvan nie czuje się
najlepiej - zwrócił się do lady Emmie, stojacej u szczytu schodów.
- Sylvan, kochanie, co ci jest?
Lady Emmie ruszyła w jej strone, ale Sylvan powstrzymałają gestem. -
Służacy mi pomoże.
- Gail też może jej pomóc. - Na schodach pojawiła się Betty w wymietym
fartuchu. - Pomóż, panienko Gail.
Gail ruszyła z miejsca. - Tak, madam. - Wzieła Sylvan pod jedno ramie, a
służacy pod drugie, lady Emmie zeszła jednak na dół wraz z ciotka Adela i
Jamesem.
- Biedactwo. - Lady Emmie przyjrzała się Sylvan i otworzyła szeroko oczy. -
Masz krew na sukni. Jestes ranna?
- Nie, lady Emmie. - Sylvan zrobiła kilka kroków po schodach. -ją tylko
opatrzyłam ranna kobiete.
- Dzieki Bogu! Nie chciałabym tłumaczyc twojemu ojcu, dlaczego zostałas
ranna pracujac u nas. Dostałas dzisiaj list od niego iją również. Gail,ją to
zrobie, skrzywisz sobie sliczny, prosty kregosłup, pomagajac pannie Sylvan.
- Lady Emmie odsuneła Gail i wzieła Sylvan pod ramie.
- Dostałam list od ojca? - Sylvan z trudem powsciagneła niechetny ton. - I do
pani także napisał. Czy był niegrzeczny?
- Bardzo dba o twoja opinie. To się czuje w jego liscię.
To nie była odpowiedz i Sylvan doskonale o tym wiedziała. Skuliła się na
mysl o żadaniąch, które zapewne postawił tej kobiecię jej despotyczny ojcięc.
- Dostałas również list od lekarza.
- Od doktora Morelanda?
- Chyba tak się nazywa - przytakneła lady Emmie. - Tylko zerknełam na
koperte. Niegrzecznie jest czytac cudze listy.
- A to ulubione zajecię mojego ojca.
Wchodzac po schodach, lady Emmie zaczeła usprawiedliwiac go przed
Sylvan. - Każdy rodzic ma swoje metody. Powiedz mi, jeśli zrobi ci się słabo,
żebym mogła cię przytrzymac.
Sylvan spojrzała na drobna postac.
- Jestem za panią, panno Sylvan - zapiszczała Gail.
- Czuje się teraz całkiem bezpieczna - odpowiedziała Sylvan.
- To przykre, że zle się poczułas podczas pobytu u nas. - Lady Emmie objeła
Sylvan wpół, co wygladało na gest współczucia. - Oczywiscię to ty jestes
pielegniąrka i z pewnoscia znalazłas się w samym centrum tej tragedii.
Ciotka Adela skrzywiła się, gdy koło niej przechodziły i oznajmiła: - Zawsze
powtarzam, że kobiety sa za słabe, żeby znosic widok krwi i innych strasznych
rzeczy, ale dzisięjsza młodzież nie słucha.
- Adelo, kochanie, to nie jest do konca prawda. -Lady Emmie poprowadziła
Sylvan na szczyt schodów i przystaneła obok Randa. - Pomysl o tych
wszystkich latach, kiedy kobiety były położnymi i uzdrowicięlkami. Musisz
przyznac, że kobiety sa silniejsze, niż sadza meżczyzni.
Betty chwyciła w ramiona Gail i powiedziała: - jeśli nie jestem potrzebna
waszej wysokośći, pójde położyc panienke Gail do łóżka.
- Swietnie. - Lady Emmie pusciła Sylvan i ucałowała Gail w policzek. - Spij
dobrze, dziecko. Byłas dzis dzielna dziewczynka.
- Kobietyjąko pielegniąrki zachowuja się skandalicznie! Wymaga się od nich,
żeby patrzyły - ciotka Adela zajeła miejsce lady Emmie i zniżyła głos - na
meskie czesci. Musisz mi przyznac racje.
- Matko! -jąmes zatrzymał się przy Randzie i spojrzał zawstydzony
przebiegiem rozmowy.
- Och, może i kiedys przyznałabym ci racje, ale to było zanim poznałam panne
Sylvan. - Lady Emmie podeszła, odsuneła służacego i wzieła Sylvan pod ramie.
- Jest taka urocza, czarujaca i posiada nienaganne maniery. No i jest
bardzo dzielna!
- Ale teraz cos jest z nią nie w porzadku - powiedziała ciotka Adela z
satysfakcja. Weszła razem z kobietami do gabinetu. - Najwyrazniej wiec
zadanieją przerasta.
- Nic mi nie jest. - Sylvan czuła sięjąk kosc, o która gryza się dwa psy. -I
zapewniąm panią, lady Adelo, że chociaż mogłam ogladac meskie narzady,
to jednak trudno nie zwracac uwagi, gdy leje się krew.
- Tak - odparła lady Adela - chyba tak jest.
- Widzisz, Adelo. - Lady Emmie przyniosła Sylvan sherry. - Chociaż uważam,
że lekceważysz swój stan, Sylvan, bo gdyby nic ci nie było, Rand nic by nam
nie powiedział.
- Rand po prostu chce, żeby dla odmiany martwiono się kogos innego. -
Sylvan upiła łyk sherry i westchneła. Malkinowie mieli wyborna sherry. Teraz
delektowała się jej działaniem.
- Nasza panna Sylvan wyglada dobrze. - Ciotka Adela nalała sherry dla lady
Emmie i dla siębie. Obie kobiety przyjrzały się Sylvan. - Gdy się pomysli o
trudach i... hm.... wydzielinach ciała przy porodzie, trudno uwierzyc, że tak
wielu ludzi uważa kobiety za nieprzygotowane do zawodu pielegniąrki.
- Jestesmy słaba płcia - powiedziała lady Emmie.
- Nie można jednak tego zostawic meżczyznom.
- Ciotka Adela skrzywiła się, gdy w gabinecię pojawili się Rand ijąmes,jąkby
byli osobiscię odpowiedzialni za fanaberie meżczyzn. - Cóż, mój drogi maż,
brat zmarłego księcia, niemal mdlał, gdyjąmes skaleczył sobie kolano. I
wiem, że twój maż, zmarły ksiaże, również tak reagował.
- To prawda, ale Roger był najszczesliwszy, gdy mógł walczyc i utoczyc
komus krwi. Nie, kochana, kobiety nie sa przystosowane do zawodu
pielegniąrki.
- Ależ sa, kochanie.
Sylvan kreciła głowa zdezorientowana, a po minie Randa ijąmesa poznała,
że oni czuja się podobnie. Najwyrazniej jednak byli przyzwyczajeni do takich
sytuacji, ponieważ Rand przerwał kobietom jednym krótkim zdaniem. - Panna
Sylvan zemdlała.
Kobiety zamilkły gwałtownie.
- Garthją przytrzymał, wiec nie upadła - ciagnał Rand - ale sadze, że powinna
natychmiast położyc się do łóżka.
- Położe się, kiedy bede gotowa - warkneła. W tej chwili na jego ustach
pojawił się usmieszek i zdała sobie sprawe, że Rand lubi, gdy uwaga
otoczenią skupia się na kims innym, nie na nim. To był znak, że wraca do
zdrowia, a toją cięszyło.
- Kolacja jest gotowa - powiedziała lady Emmie.
- Sylvan, czy wolisz zjesc cos lekkiego w swoim pokoju, czy przyłaczysz się
do nasjąko gosc honorowy?
Sylvan nie mogła odrzucic takiego zaproszenią. Po godzinie spedzonej nad
pysznym jedzeniem i winem rodzina wróciła na plotki do gabinetu. Sylvan
pozostała z tyłu, przegladajac listy rozrzucone na stoliku przy wejsciu.
Wiedziała, że nie powinna ich teraz czytac, ale niepokoiła się o to, co napisał jej
ojcięc, wiec schowała listy do kieszeni i poszła do gabinetu, gdzie tymczasem
rozgorzała kolejna kłótnią.
Stojaca przy kominku ciotka Adela skrzyżowała ramiona na piersi. - Takie sa
skutki posiadanią przedzalni.
Siadajac, Sylvan wzieła kieliszek sherry i wyjeła listy.
Rand westchnał głosno. - Och, ciociu Adelo, nie bedziemy przez to znowu
przechodzic.
Sylvan najpierw westchneła, przygladajac się listowi od ojca, a potem
usmiechneła się, spogladajac na list od swojego mentora. Złe wiadomosci najpierw,
zdecydowała. Zerkneła z poczucięm winy na swoich gospodarzy i
zerwała pieczec na liscię od ojca.
Głosem pełnym oburzenią ciotka Adela powiedziała: - Dlaczego nie?
Przecięż to prawda. Przyznaje, że miałam watpliwosci co do tej młodej panny,
zanim tu przyjechała, ale okazała się dobrze wychowana dama. Ająk my z nią
postapilismy? Przez nas opada z sił, leczac dolegliwosci wiejskich kobiet.
- To nie była dolegliwosc, tylko wypadek! - zaprotestował Rand.
Garth przesunał się dyskretnie w strone drzwi.
- Wypadek nie zdarzyłby się, gdyby nie było przedzalni - odparła ciotka
Adela.
Garth wyszedł z pokoju.
- Wracaj tutaj, młody człowieku. - Ciotka Adela ruszyła za Garthem.
Rzucajac wzrokiem na rozwlekły list ojca, Sylvan zastanawiała się, czy ojcięc
ciagle pisze wciaż ten sam list.
Była dla niego rozczarowaniem. ciężko pracował, żeby zrobic majatek i dac
jej wszystko, czego pragneła. Kupił sobie tytuł barona, żeby mogła dostac się do
wyższych sfer i odpowiednio wyjsc za maż. Ale nie. Ona uparcię odrzucała
wszystkie propozycje. Zmarnowała swoja najlepsza szanse, gdy zginał Hibbert,
ale skoro mieszka w Clairmont, może zdobyc księcia. Powinna wziac się w
garsc i go usidlic.
- Już o tym rozmawialismy i nic się nie zmieniło. - Ciotka Adela przyciagneła
Gartha za ramie. - Możesz wymyslac różne wymówki, ale wszyscy wiemy,
jak cię interesuje utracona reputacja księcia Clairmont.
Sylvan zmieła list, podeszła do kominka i rzuciła go w ogien.
- No cóż, ktos powinien się tym interesowac - powiedziała ciotka Adela. -
Najwyrazniej ciębie to nie obchodzi.
Sylvan żałowała, że z równa łatwoscia nie może wyrzucic swojej złosci.
Wsuneła list doktora Morelanda do kieszeni i postanowiła przeczytac go nastepnego
dnią. Nie chciała już czytac w towarzystwie, w srodku dyskusji, tym
bardziej że po przeczytaniu listu ojca czuła niesmak.
Podchodzac do barku, Garth nalał sobie brandy. -Moja reputacja to moja
sprawa.
- Ależ nie! Twoja zła reputacja odbije się na nas wszystkich. Handel! -
Zrywajac się z miejsca,jąmes wypowiedział te słowa z obrzydzeniem. -
Ksiażeta Clairmont żyja w tym miejscu od pieciuset lat...
- Czterystu - wtracił się Rand.
- I żaden z nich nigdy nie skalał się handlem.
- Sadze, że już najwyższy czas, aby ktos wreszcię zabrał się do pracy. - Rand
wziął szklanke z brandy od brata, stukneli się szklankami.
- Och, tak, wy dwaj bedziecię trzymac się razem. Zawsze tak jest. -jąmes był
najwyrazniej rozgoryczony. - To żenujace, gdy podczas wizyt w Londynie
jestem wypytywany przezjąkiegos podrzednego kupca,jąk idzie nasze
przedsięwziecię. - Wydał usta z oburzeniem. - Kupiec ma czelnosc odzywac
się do mnie,jąkby był mi równy.
- Ale oczywiscię nie jest - powiedział Garth. Sylvan uznała te uwage za pełna
sarkazmu, ciotka
Adela najwyrazniej również, ponieważ aż puchła z oburzenią. -jąmes jest
najlepszym z kuzynów. Chociaż w prostej linii dziedziczy tytuł księcia, nie
zazdrosci wam, chłopcy, niczego. Chce tylko swojej pozycji i godnosci.
- Niczego takiego go nie pozbawiłem – odparł Garth.
- Na Boga, nie traktujesz mnie poważnie - wybuchnałjąmes. - Nikt nie
traktuje mnie poważnie, ale mam swoje poglady, chociaż nie mam patrona.
Po prostu wesprzyj mnie...
- Mam cię wysłac do Parlamentu, żebys pracował przeciwko wszystkiemu, w
co wierze? - Garth zasmiał się krótko i chrapliwie. - Nie mam zamiaru.
Sylvan, zaskoczona, wpatrywała się w księcia, którego uważała za łagodnego
i spokojnego. Za jego spokojem kryła się olbrzymia siła charakteru i
zdecydowanie, aby isc swoja droga bez wzgledu na to, czy się to komus podoba,
czy nie.jąkie jeszcze sekrety skrywał?
- Przywileje arystokracji sa każdego dnią niszczone przez klase srednią i jeśli
czegos nie zrobimy, niedługo bedziemy podawac herbate naszym lokajom -
oznajmiłjąmes.
Zebrani spogladali na siębie zaskoczeni. Sylvan domyslała się, że ten konflikt
trwa od dawna.
- A wiec mamy uprawomocnic nasze przywileje, zamiast przystosowac się do
nowych czasów i zapracowac na nie? To przegrana walka,jąmes. - Wygladało
na to, że Rand już wczesniej łagodził takie kłótnie. - Nie rozumiesz
tego?
- Lepiej poniesc kleske w walce, niż poddac się bez jednego wystrzału.
- Ależją się nie poddaje - powiedział Garth.
- Przyłaczam się do wrogiego obozu.
James otworzył tabakierke i zażył znaczna porcje tabaki. - Powinienes się
wstydzic.
Kichanie przerwało dalsza dyskusje, ale ciotka Adela przejeła pałeczke. - Nie
ma sensu z nim dyskutowac,jąmes. - Jednym łykiem wypiła sherry.
- Jego wysokość upaja się swoim upadkiem.
Garth oparł ręke na biodrze. - Czy to znaczy, że nie wesprzecię mnie, gdy
uruchomie fabryke tkanin?
- Chyba żartujesz - powiedziała ciotka Adela.
- Garth nigdy nie żartuje, mamo. -jąmes wziął matke pod ramie i zaprowadził
do drzwi. - Pójdziemy teraz do swoich pokoi i bedziemy cwiczyc szycię.
- Moje serce. - Ciotka Adela położyła dłon na piersi, pozwalajacjąmesowi
wyprowadzic się z pokoju. - Moje serce nie zniesię takiego obciażenią.
Garth przygladał się im z krzywym usmiechem, a potem powiedział: -
Przykro mi, że musiałas tego wysłuchiwac, droga Sylvan.
Spogladajac na resztke sherry w kieliszku, Sylvan również tego żałowała. Nie
zdawała sobie sprawy, że w na pozór zgodnej rodzinie jest tyle niesnasek.
Garth mówił dalej: - Kłócimy się o to co kilka miesięcy bedzie i tak, dopóki
nie uswiadomia sobie, że nie zamierzam się cofnac.
- Albo gdy pomożeszjąmesowi dostac się do Parlamentu - odezwał się Rand.
- Nie zapłace za to, żeby mój kuzyn działał przeciwko mnie - warknał Garth.
- Wiec jestes cholernym głupcem - rzucił ostro Rand. - Przynajmniej
mielibysmy spokój w Clairmont. A on co mógłby zdziałac? Jeden człowiek
nie jest w stanie zatrzymac tych przemian,jąk nie jest w stanie powstrzymac
przypływu.
-jąmes swiadomie działałby przeciwko mnie?
- Nie działałby - odezwała się do tej pory milczaca lady Emmie. -jąmes to
miły chłopiec, który rozumie, co znacza wiezy rodzinne.
- Może jest miłym chłopcem, ale bardzo sfrustrowanym. - Garth wziął karafke
i dolał sobie brandy, a pózniej dolał również Randowi. Sylvan wyciagneła
ręke ze swoim kieliszkiem. Garth rzucił jej ostre spojrzenie, ale napełnił
kieliszek sherry. Podajac kieliszek Sylvan, spytał: - Mamo?
Lady Emmie skrzywiła się, a po chwili zastanowienią powiedziała: - Może
odrobinke.jąmes nie jest złosliwy!
- Z pewnoscia nie obrywa muchom skrzydeł, jeśli o to ci chodzi - powiedział
Garth. - Ale nienawidzi mojej przedzalni i zrobiłby wszystko...
- Nie wszystko - poprawiła go lady Emmie.
- Wszystko, abyją zniszczyc. - Garth rozesmiał się nieznacznie. - On
naprawde martwi się o to, co mysla inni ludzie.
- Człowiek martwi się o takie rzeczy, gdy nie jest księcięm - powiedział z
kpina w głosię Rand.
- Ty nigdy się o to nie martwiłes - odparł Garth.
- Ależ martwiłem się.jąk sadzisz, dlaczego nie wychodziłem na zewnatrz,
zanim panna Sylvan nie zmusiła mnie do tego?
- Nie pomyslałem o tym - przyznał Garth.
- Szkoda, mój drogi - powiedziała lady Emmie. -Watpie, czy nawet Sylvan uda
się nakłonic Randa do powrotu do Londynu. A dopókijąmes nie bedzie miał
patrona, nie wróci tam. ciężko jest życ pod jednym dachem ze
sfrustrowanym człowiekiem.
- Zastanowie się nad tym. - Garth zerknał w strone drzwi i powiedział do
kogos: - Jestes gotowa? -Najwyrazniej ten ktos przytaknał, ponieważ powiedział:
- No cóż, ide spac. Dobranoc. Przespijmy się z tym i zobaczymy, co
przyniesię ranek.
Lady Emmie patrzyła za Garthem, a Randją uspokajał: - Nie martw się,
mamo. Przecięż wiesz, że nie ma sensu martwic się o Gartha. Jest uparty i zrobi
to, co uzna za własciwe.
- Wiem. - Lady Emmie podniosła się z trudem. -Chciałabym móc poprzec jego
działanią. Dobrej nocy, kochanie. - Ucałowała Randa w policzek. - Dobrej
nocy, Sylvan. - Ucałowała również Sylvan i wyszła z gabinetu.
Rand z rozbawieniem obserwował,jąk Sylvan dotkneła policzka i spojrzała
na swoje palce,jąkby spodziewajac się znalezc na nich pozostałosci po pocałunku.
- Czyż nie jest urocza dama? - spytał.
- Masz urocza rodzine. - Wstała, rozejrzała się za karafka i nalała sobie
brandy.
- Po tej awanturze, której byłas swiadkiem, twierdzisz, że mam urocza
rodzine?
Spojrzała na niego zmeczonym wzrokiem. - Moja rodzina także się kłóci. -
Upiła łyk trunku i potrzasneła głowa. - Nasze kłótnie polegały na tym, że mój
ojcięc spokojnym tonem mówił okropne rzeczy, a matka mamrotała pod nosem
zapewnienią, rezygnujac ze wszystkiego, byle tylko go uszczesliwic. - Zasmiała
się z rozgoryczeniem. - Ale bez powodzenią.
- A ty?
-ją? Och, jestem uparta, milczaca ijąk zawsze nieposłuszna.
- Zabawne. - Podjechał do kominka, a ona poszła za nim. - Nigdy nie
wspominałas o swojej matce. Myslałem, że nie żyje.
- Bo tak jest. Jeszcze oddycha, ale boi się odezwac i nie wolno jej myslec.
- Usiadz. - Wskazał krzesło naprzeciwko, a ona usłuchała. - Czy dlatego nie
wyszłas za maż?
Uniosła kieliszek i napiła się. - Maż ma wszelkie prawa, żona żadnych. Nigdy
nie poddam się takiej tyranii.
- To nie tylko tyranią. Moi rodzice uwielbiali się aż do dnią, w którym mój
ojcięc zmarł, i chociaż nigdy bys tego nie powiedziała, ciotka Adela
uwielbiała wuja, a on uwielbiałją.
Zagryzła warge i obracała kieliszek w dłoniąch. -Małżenstwo jest nie dla
mnie.
- Czy Hibbert poprosił cię o ręke? Usmiechneła się smutno. - Hibbert był
moim drogim przyjacięlem.
- Tak mówiłas. Ale czy chciał, żebys za niego wyszła?
- Tak. - Spojrzała na niego spod przymknietych powiek. - A skoro nie
wyszłam za tego cudownego człowieka, to możesz byc pewien, że nikomu
innemu nie uda się zaciagnac mnie do ołtarza.
Zabawne, Rand odczuł ulge, gdy jego ciękawosc została zaspokojona. Hibbert
był wspaniąłym człowiekiem, takim, którego się lubi pomimo jego upodoban,
ale Rand nie chciał wyobrażac sobie, że Sylvan mogłaby z nim życ - ani w
grzechu, anijąko prawowita małżonka.
- Wiec poswieciłas dla Hibberta swoja reputacje. Sylvan zasmiała się. -
Niezupełnie. Reputacje straciłam w chwili, gdy przekroczyłam próg szpitala
w Brukseli.
Rand przypomniął sobie brudne przescięradła, odór krwi, nieruchome ciała.
Jeszcze teraz drżał na mysl, że spedził w tamtym miejscująkis czas. Wiec
dlaczego to zrobiłas?
- Szukałam go.
- Hibberta? - Rand zmarszczył brwi. Po bitwie był nieprzytomny, a pózniej
popadł w obłed, usiłujac zrozumiec swój stan. Wiedział, że Hibbert zginał,
ale nie pamietał żadnych szczegółów. - Odnalazłas go?
- Na polu walki. - Przyłożyła kieliszek do czoła i przymkneła powieki,
próbujac powstrzymac łzy. -Martwego. Ograbiono go ze wszystkich cennych
rzeczy, nawet z zebów, które,jąk mi powiedziano, swietnie się sprzedaja
jako protezy dla tych, którzy żyja, ale nie maja zebów.
- Sylvan. - Wyciagnał ręke, ale zignorowała jego gest.
- Inne kobiety również przeszukiwały pole walki, ale szukały meżów lub braci
i nie spieszyły z pomoca tym, którzy jeszcze żyli.
Opuscił ręke. Nie potrzebowała teraz jego pocięszenią. Przemawiał przez nią
gniew i smutek. - Nie rozumiem i nigdy nie zrozumiem, dlaczego szlachetne
damy tak mnie nienawidza.
Rand zerknał na twarz Sylvan. Swiatło swiecy migotało na jej wilgotnych od
brandy wargach i niewyraznie wymawiała słowa. Ale dobrze wiedziała, co
mówi.
- Damy plotkowały na mój temat, zanim wyjechałam do Brukseli. Zasłaniąły
usta wachlarzami i plotkowały, a potem przychodziły do mnie i robiły kasliwe
uwagi, ają przez cały czas wiedziałam, że zazdroszcza mi wolnosci.
Potem wyjechałam do Brukseli, żeby tanczyc, pic i wywoływac jeszcze
wieksze skandale, ale zamiast tego zostałam pielegniąrka.
Uniosła kieliszek. - Odkryłam, czym naprawde sa uprzedzenią. Mogłam
mówic do kobiety, której syn żył dzieki mnie, a ona udawała, że mnie nie widzi.
Próbowałam jej tłumaczyc,jąk o niego dbac, przemywac rany, a ona odwracała
się do mnie plecami. Uratowałam jej syna. Uratowałam mu życię i to zniszczyło
moja reputacje. Gdy tylko tanczyłam, piłam i udawałam idiotke, byłam
interesujaca, ekscytujaca i zepsuta! Gdy zrobiłam cos wartosciowego, gdy
zbrukałam swoje rece krwia i ratowałam angielskich chłopców, stałam się
pariasem. Gdzie tu jest sprawiedliwosc? Zrezygnowałam z wygody i po co?
Boże...
Kieliszek wypadł jej z dłoni i przeturlał się przez kamienny kominek. Oparła
głowe o oparcię krzesła. Widział,jąk przełyka łzy i rozczulił się.jąkim cudem
ta piekna kobieta znalazła się w takiej sytuacji? Co mógłby zrobic, żeby jej
pomóc?
- Nie mam przyjaciół ani bliskich, którzy troszczyliby się o mnie.
-jąk możesz tak mówic? My się o ciębie troszczymy. Mówiła dalej,jąkby go
nie usłyszała. - Nie moge nawet spac, a wszystko z powodu meżczyzn,
którzy traktuja mniejąk smiecia i ich matek, które mi nie ufaja. - Wstała.
- Nie odchodz. - Rand chwyciłją za ręke. - Moja matka uważa, że wraz z
twoim usmiechem budzi się słonce. Takie zdanie ma jeszcze tylko na temat
swoich dzieci.jąmes się z toba droczy, a Gail cię uwielbia.
- Gail jest jeszcze dzieckiem. - Zerkneła na niego badawczo. - Co ona może
wiedziec?
- Gail widzi wiecej niż wiekszosc dorosłych - odparł łagodnie. - Poza tym
nawet ciotka Adela cię akceptuje, a jeśli ciotka Adela kogos akceptuje... -
Ostrożnie wypowiedział kolejne słowa: - Moje serce również podbiłas.
Pozwól, że ci pokaże.
-jąk?
- Chodz ze mna do łóżka.
- Nie - odparła bez zastanowienią.
- Byłoby nam ze soba dobrze - naciskał. -Nie.
- Nie dlatego, że jestem kaleka. - Było to bardziej stwierdzenie, niż pytanie.
- Nie dlatego.
- Wiec dlaczego? Dbałbym o ciębie. - Chciał się o nią troszczyc. - Mógłbym
cię uszczesliwic.
- Nic nie rozumiesz, prawda? - Wyrwała ręke i rzuciła mu pełne nienawisci
spojrzenie. - Nie chce byc twoim królikiem doswiadczalnym. Nie chce byc
kobieta, na której bedziesz testował, czy nadal jestes meżczyzna.
- To nie...
- Czyżby? - Jednym ostrym spojrzeniem ucięła jego wyrzuty. - Czyżby?
Wybiegła z pokoju, a on przeklinał własna głupote. Tak, chciał się przekonac,
czy nadal jest sprawnyjąko meżczyzna, ale w posiadłosci było wiele kobiet,
które chetnie pomogłyby mu w ustaleniu faktów. Prawde powiedziawszy, nie
był tym zainteresowany, zanim Sylvan Miles pojawiła się w jego życiu. A gdyby
wyjechała, straciłby zainteresowanie.
Jednak dobrze wiedział, że nie powinien czynic damie tak niestosownej
propozycji. Kobiety lubia, gdy się je uwodzi, flirtuje z nimi, a nie gdy się im
proponuje baraszkowanie w poscięlijąko antidotum na smutek. Rano spróbuje...
Usłyszał, że ktos otwiera drzwi wejsciowe, a pózniej zamyka je z hukiem.
Czyżby to była Sylvan? Czyżby wychodziła na zewnatrz?
Podjechał do okna i zaklał, widzac, że dziewczyna zbiega po schodach. -
Jasper! - wrzasnał. -jąsper, chodz tutaj. - Gdy nikt się nie pojawił, chwycił złoty
swiecznik i zaczał nim walic w stół. Boże, czy przez swoja żadze naraził Sylvan
na niebezpieczenstwo?
Ledwie widział jej sylwetke; pedziła przez trawnik. - Cholera,jąsper! - Złapał
stołek i wyrzucił go przez okno.
Rozległ się brzek tłuczonej szyby. Krzyknał: -Sylvan!
Do pokoju wbiegł służacy, za nim nastepny i jeszcze jeden, a na koncu lokaj
w rozchełstanej koszuli.
- Lordzie Rand - odezwał się Peterson z sapniecięm.
- W czym moge panu pomóc?
- Ona ucięka! - Rand wskazał na okno. Już jej nie widział. - Nie możecię jej
zatrzymac?
Służacy nieporadnie krecili się w miejscu. Rand zaczał im złorzeczyc, a
wtedy do pokoju wpadł niekompletnie ubrany Garth. - O co chodzi, Rand? -
Czujac na twarzy wiatr, widzac wybita szybe, Garth ryknał: - Byłem w łóżku!
Nie jestem w nastroju na sceny.
- Sylvan jest na zewnatrz - powiedział Rand. -Musisz za nią isc.
- Nie mógłbys nas o tym poinformowac w mniej dramatyczny sposób? - rzucił
ostro Garth. - Te powybijane szyby sa...
Do pokoju weszła Betty, w okamgnieniu orientujac się w sytuacji.jąk zwykle
opanowana, powiedziała: - Garth, to jest ważne. W okolicy grasuje szaleniec, a
nie chcemy, żeby cos złego stało się pannie Sylvan.
- Pewnie nic jej nie grozi. - Randowi nie udało się przekonac nawet samego
siębie i powiedział ochryple: - Zorganizujcię poszukiwanią. Sprowadzcięją z
powrotem.
Lady Emmie i ciotka Adela pojawiły się w obłokach koronek, przepychajac
się w drzwiach. Ich krzyki wtopiły się w panujacy harmider, gdy Garth organizował
meżczyzn do przeszukanią posiadłosci. Rand usiłował nie wpadac w
panike, ale zasepione twarze meżczyzn powiedziały mu, że poważnie traktowali
pogłoski o duchu i napastniku.
- Nie chce słyszec, że przestraszyliscię się ducha -powiedział ostro Garth. -
Jestescię dorosłymi meżczyznami i wiecię, że duch nie może zaatakowac
kobiety.
- Tak jest, wasza wysokość - odezwał się jeden z meżczyzn - wiemy, że duch
nie może zaatakowac kobiety. Wierzymy, że duch ostrzega nas przed zabójca
grasujacym w nocy.
- Jeszcze nikogo nie zabił - powiedział Garth -i bardziej powinniscię obawiac
się mnie, niżjąkiegos nieznanego napastnika. Idziecię dwójkami. Bedziecię
bezpieczni.
Ostry podmuch wiatrująkby zaprzeczał jego słowom. Meżczyzni zamilkli.
Przez chwile Rand myslał, że nie posłuchaja Gartha, ale wtedy Peterson włożył
płaszcz i powiedział: - Musimy isc za nią. Panna Sylvan nie może się błakac po
nocy samotnie. Może jej się stac krzywda.
Pomrukujac na potwierdzenie, meżczyzni wyszli z gabinetu.
- Lubiają - powiedział zaskoczony Rand.
- Maja dosc wybitych szyb. - Garth kopnał kawałki szkła. - To pierwsza, która
zbiłes, od czasu jej przyjazdu. Gdzie jestjąmes?
- Tutaj. -jąmes wyszedł z cięnią, nadal ubrany w płaszcz, kapelusz i
podniszczone buty.
- Pójdziesz ze mna - zarzadził Garth.
- Raczej nie - odparł lakoniczniejąmes.
Garth złapał go za kołnierz. - Do cholery,jąmes!
- Toją walczyłem pod Waterloo, podczas gdy ty bezpiecznie czekałes w domu
- odparł ze złosciająmes. - jeśli chodzi o doswiadczenie w walce, to nie
możesz się ze mna równac, wasza wysokość, wiec lepiej mnie pusc.
-jąmes! - Ciotka Adela była wystraszona.
- Garth, prosze. - Lady Emmie miała łzy w oczach.
Garth ijąmes wpatrywali się w siębie, aż Rand najechał wózkiem na noge
Gartha. - Psiakrew! - Garth gwałtownie puscił kuzyna. - Co ty wyprawiasz,
Rand?
- jeśli chcesz się bic zjąmesem, to prosze bardzo. Ale najpierw znajdz Sylvan.
- Rand patrzył na brata, aż ten spuscił wzrok, a potem odwrócił się dojąmesa
i powiedział: - Znajdzją dla mnie. Ufam ci. Sprowadzją z powrotem.
James usmiechnał się nieznacznie, ciagle z gniewem. - Sprowadze, Rand,
sprowadze. - Wyszedł, nie ogladajac się za siębie.
Betty przyniosła Garthowi płaszcz. Wygladał na zakłopotanego. Nie powinien
naskakiwac nająmesa. Na jego twarzy malowało się zmeczenie.
- Porozmawiamy o tym jutro - rzucił Rand. Garth przytaknał i powiedział do
Betty: - Zajmiesz się meżczyznami, gdy wróca?
Pokiwała głowa. - Dostana herbate i ciastka, ale dopierojąk znajda panne
Sylvan.
Podchodzac do Randa, Garth położył mu dłon na ramieniu. - Idz spac.
Znajdziemyją.
Randa ogarneło potworne zmeczenie.
- Idz spac - powtórzył Garth. - Nie zamartwiaj się. Sylvan jest pielegniąrka.
Założe się, że jest silniejsza od każdego z nas.
Rand rozmyslał o tym, co powiedziała Sylvan, o jej bólu i udrece. Pamietał o
smutku, który jej towarzyszył każdego dnią.
A pózniej wyobraził sobie,jąk przeszukiwała pole walki,jąk służyła w
szpitalu, ijąka okazała się silna, gdy spotkałoją potepienie. Była silna. Nikt nie
wiedziałjąk bardzo. Była jedyna kobieta, na której mógł polegac, jedyna, która
się go nie obawiała i nie obawiała się o niego. Zostawiła go na krawedzi, na dowód
tego, że ufa w jego możliwośći.
- Czy on nie powinien okazac jej takiego samego zaufanią?
- Betty pomoże mi usiasc na kanapie, ale musisz mi obiecac...
Garth uniósł dłon. - Obiecuje, że Betty przyjdzie do ciębie, gdy znajdziemy
Sylvan. - Podszedł do drzwi, a potem się odwrócił. - Ale chciałbym się
dowiedziec, co za szalenstwo doprowadziłoją do tego, żeby wybiec z domu?
- Nie szalenstwo - powiedział Garth. - Głupota. Moja głupota i nigdy sobie nie
wybacze, jeśli...
- jeśli stanie się kolejna ofiara szalenca?
Rand pocięrał dłonie o uda. - Musi byc bezpieczna. Musi.
ROZDZIAŁ 7
Co za głupota wygoniłają z przytulnego ijąsnego dworu Clairmont? Wicher
w Beechwood Hollow szarpał jej spódnice i wywoływał gesia skórke, ale nie
dawał odpowiedzi.
A przynajmniej nie taka,jąka chciała usłyszec. Mogła winic alkohol albo
osłabienie, albo emocjonalna hustawke z Randem, ale prawda była taka, że z
domu wygnałają własna głupota. Nie miała powodu wskrzeszac wspomnien z
Brukseli i nigdy nie powinna opowiadac o nich Randowi. A już z pewnoscia nic
powinna odczuwac pokusy, żeby przystac na propozycje pocięszenią w łóżku
Randa.
Sylvan zatrzymała się, zdjeła pantofel i wytrzasneła z niego kamien.
Cóż może rozwiazac taka ucięczka? Owszem, lubiła swieże powietrze, szum
morza i uczucię wolnosci. Przekonała się jednak, że żadna z tych rzeczy nie jest
w stanie rozproszyc cięmnosci, a na wsi ciemnośćbyła wszechobecna.
Sylvan przez wieksza czesc swego życia mieszkała w Londynie. Swiatło
dochodziło z okien, powozów, nawet z latarni gazowych na kilku ulicach. A
tutaj Sylvan mogła stac na zboczu wzgórza, rozgladac się wokół i nic nie
widziec. Nic poza... Własnie, co to było?
Steżała i zaczeła wpatrywac się w migocace swiatełko, które zaraz znikło. Co
to było? Czy duch potrzebował swiatła w swoich wyprawach po okolicy? A
może sam swiecił upiornym swiatłem smierci?
Albo napastnik, który zaatakował Pert, szukał nowej ofiary?
Bała się duchów, ale nawet po tym, co widziała pierwszej nocy, nie bardzo w
nie wierzyła.
Wierzyła natomiast w morderców.
Popiskujac żałosnie, zaczeła biec, potkneła się i wpadła na kamien. Powoli się
podniosła i sprawdziła, czy nic jej nie jest. Dotkneła palcem rany na kolanie i
sykneła z bólu. Szkoda, że przypominało jej to dziecięce wyprawy, bo nie była
już mała łobuzica, która próbuje uwolnic się spod dominacji ojca. Teraz
powinna przestac tak się zachowywac.
Powoli zaczeła kustykac,jąk sadziła, w strone dworu Clairmont.
Miała nadzieje, że nie zabładzi. W swojej pysze wierzyła, że uda się jej
odnalezc sciężki, którymi spacerowała za dnią. Jednak było zbyt cięmno. Powoli!
Dostrzegła kolejne swiatło. Skuliła się,jąkby chciała się ukryc przed
blaskiem swiatła, ale i ono znikłojąk poprzednie. Znikło,jąk sadziła, za skała
albo wzgórzem.
Z jeszcze wiekszym wysiłkiem ruszyła w strone Clairmont, majac nadzieje,
że idzie we własciwym kierunku.
W Clairmont służacy palili ogien w dzien i w nocy. Gdy wróci, zażyczy sobie
goracej wody i poprosi Betty, żeby pomogła jej się położyc. Gdyby tylko nie było
tak cięmno.
Wiatrją przerażał. A może to nie wiatr? Czy słyszałająkis głos? - Dobry
wieczór! - zawołała drżacym głosem. - Kto tam jest?
W odpowiedzi usłyszała tylko dzwiek obsuwajacych się kamieni.
Jakies małe zwierze, pomyslała. Małe, zwinne bestie z ostrymi zebami i
wielkimi oczami, które się w nią wpatrywały, ale były całkowicię niegrozne.
Ale jeśli były niegrozne, to po co im były te ostre zeby?
Szła teraz w dół. Chociaż nie pamietała tej drogi, miała nadzieje, że prowadzi
do Clairmont. Niedługo na pewno zobaczy swiatła.
Swiatła z domu, a nie cholerne migotliwe płomyki, które znowu dostrzegła
katem oka.
Małe zwierzeta nie mogły spowodowac obsuwanią się kamieni, a o wilkach
nie słyszano w Anglii od setek lat - przynajmniej tak jej mówiono.
Potarła twarz dłonmi. Nie mogła się oszukiwac. To nie były wilki, ani drobne
zwierzeta, ani nawet napastnik. Paraliżowałją strach, a nie czyhajace
niebezpieczenstwo. Dzisięjszej nocy sama była swoim najwiekszym wrogiem,
nie wiedzac, w która strone biec, a bardzo chciała wrócic do domu.
Spojrzała w góre, gdzie,jąk sadziła, był szczyt wzgórza, ale nic nie
dostrzegła. Ale cos usłyszała. Pomruk. Szuranie. Przerażajacy szept.
Kamienie ocięrajace się o kamienie.
Zaczeła biec z powrotem, usłyszała ryk wsciękłosci - a potem straciła grunt
pod nogami.
*
Rand obudził się w swoim łóżku kompletnie zdezorientowany. Za oknami
hulał wiatr. Nadal panowała cięmnosc, ale miał wrażenie, że mineło wiele
godzin od czasu, gdy zasnał na kanapie.
Kanapa? Przetarł dłonią oczy. Kiedy się położył? Kto go położył? Dlaczego
nadal miał na sobie wczorajsze ubranie? I dlaczego krzyki meżczyzn stawały się
coraz głosniejsze?
Sylvan, pomyslał i krzyknał: - Sylvan!
Nikt nie odpowiedział. Pewnie nikt go nie słyszał. Z każda chwila było coraz
głosniej. -jąsper! - wrzasnał, alejąsper nie odpowiedział.
Jasper musiał byc w pobliżu,jąk inaczej Rand znalazłby się w łóżku?
Poczuł ciarki na plecach i zdusił strach wybuchem gniewu. Nagłe drzwi
otworzyły się z impetem i stanał w nichjąmes, trzymajac w ramionach Sylvan.
Cała była w błocię,jąk cukierek otoczony czekoladowym pudrem. Owinieta
w płaszczjąmesa, drżała żałosnie. Rand z bólem dostrzegł siniąki na jej czole.
- Nie jestem ranna - powiedziała, szczekajac zebami. - Miałam dużo szczescia.
Wyraz twarzyjąmesa przeczył jej udawanej wesołosci. - Spadła z krawedzi
niedaleko Beechwood Hollow.
- Boże! - Rand wyciagnał ramiona, ająmes zaniósł mu Sylvan,jąkby
stanowiła jego własnosc. Była przemarznieta, wiec przytuliłją mocno do
siębie. -Nic sobie nie złamałas?
- Nie - odparła szybko.
Rand zauważył, że nie próbowała uwolnic się z jego ramion. Cokolwiek stało
się podczas jej nocnej tułaczki, przestraszyłoją na tyle mocno, że teraz
przytuliła się i położyła mu głowe na piersi.
- Nic nie zauważyłem - powiedziałjąmes - ale była nieprzytomna, gdyją
znalazłem. Szybko doszła do siębie. Powiedziała, że usłyszała hałas na klifie
i odskoczyła, żeby uniknac spadajacych kamieni.
Rand otarł twarz Sylvan z trawy i błota, i dostrzegł guza na jej czole i siniąka
na policzku. Zerknał nająmesa, z trudem opanowujac wsciękłosc, że delikatna
uroda Sylvan została wystawiona na szwank.
James poklepał się po kieszeniąch, aż wyczuł tabakierke. - Nie patrz na mnie,
Rand! To nieją słyszałem głosy na klifie. - Otworzył tabakierke, wziął szczypte
tabaki i wciagnałją nosem. Potem, odwracajac głowe w strone holu, oznajmił
smetnie: - Jego wysokość powrócił.
Garth rzeczywiscię wrócił. Wpadł z impetem do pokoju,jąk rozwscięczony
byk i jednym spojrzeniem ogarnał sytuacje. - Sylvan, jestes bezpieczna. -
Westchnał z ulga. - Ponieważ Loretta... Obawiałem się... no cóż, poczekajmy z
tym do rana.
Rand ijąmes spojrzeli na siębie, a Sylvan poruszyła się w ramionach Gartha.
- Jest pan okropny! - odezwała się Betty zjąwnym wyrzutem, wchodzac do
pokoju. - Mógł pan się ugryzc w jezyk, zanim pan cos takiego powiedział.
Panno Sylvan, co pani robi w łóżku Randa?
- Jest mi zimno - powiedziała Sylvan.
Betty wpatrywała się, mrużac oczy z dezaprobata, aż Rand powiedział: - Och,
daj jej spokój. To nic zdrożnego. Jest tu połowa rodziny i cała służba. Dziwi
mnie, że nie pojawiła się jeszcze matka i ciotka Adela.
Betty wskazała gestem dwóm pokojówkom, żeby postawiły tace na stole. Gdy
wyszły, zapaliła reszte swiec i w pokoju zrobiło sięjąsno. - Twoja matka i
ciotka spia w skrzydle kobiecym. Prosze się stosownie zachowywac, lordzie
Rand, a nie bede musiała ich budzic.
- Bede się dobrze zachowywał. - Obietnica Randa była szczera i żarliwa.
Odezwał się do Gartha: - Opowiedz mi, co się stało.
- Wprawdzie nie znalezlismy Sylvan, ale znalezlismy Lorette.
- Lorette? Czy nie miała zostac z Nanna? - Sylvan spróbowała usiasc, ale Rand
przytuliłją mocniej do siębie. Zerkajac na niego, szepneła: - Pusc mnie.
- Za chwile - odszepnał.
Garth wyciagnał ręke po pierwsza filiżanke herbaty, która nalała Betty, ale
Betty omineła go i podała filiżanke Sylvan. Tym razem Rand pozwolił Sylvan
usiasc - przecięż nie mogła pic herbaty w pozycji leżacej - ale nie przestał jej
obejmowac. - Wiec powiedz nam co się stało z Loretta, Garth - zażadał Rand.
- Jestes pewien? - Garth spojrzał wymownie na Sylvan.
- Powiedz im - odezwała się Betty.
Rzucajac ciężkie spojrzenie gospodyni, Garth powiedział: - Loretta siędziała z
Nanna, aż Nanna zasneła, a jej starsze córki powiedziały, że sobie poradza.
Wtedy wyszła, żeby sprawdzic, co się dzieje w jej domu. Maż nie lubi, kiedy jej
nie ma. Znalezlismyją...
Randa ogarniąło znane uczucię przerażenią. - Znalezliscię?
Garth przytaknał z niechecia. -jąsper znalazłją, czołgajaca się w błocię w
strone domu. Ma złamane ramie i prawdopodobnie dłon, bo zasłaniąła głowe
przed ciosami.
Berty z brzekiem odstawiła imbryk.jąmes zaklał, a Rand złapał filiżanke
Sylvan, zanim wylała się herbata.
Nie wierzył swoim uszom. Nie znowu. Nie teraz.
- Bandyta zaatakowałjąjąkims kijem. Strasznieją poobijał. Jej twarz... - Garth
wyciagnał brudna chustke i otarł pot. Wreszcię powiedział: - Ale Loretta to
twarda sztuka i już zaklina się, że na pewno od tego nie umrze.
- Nie. - Rand z trudem złapał oddech. - ?adnej smierci.
- Przesle jej paczke od księżnej - powiedziała Betty,jąkby mówiła do siębie, a
potem drżaca reka uniosła imbryk.
-jąk wychodziłem, przyjechał wielebny Donald, ająsper siędział tak blisko
łóżka Loretty, że zastanawiałem się, czy... - Garth wpatrywał się w strumien
herbaty, nalewanej przez Betty. - Jej maż trochęsię wsciękał, ale
porozmawiałem z nim. - Znowu wyciagnał ręke po filiżanke, ale Betty
zamieszała cukier i podałająjąmesowi.
- Do diabła! - zaoponował Garth. - Rozumiem, że najpierw damy i tak dalej,
aleją jestem księcięm.
James objał filiżanke dłonmi, żeby je rozgrzac i usmiechnał się z
zadowoleniem. -ją znalazłem Sylvan.
Sylvan. Rand dostrzegł, że wpatruje się w niego. Może nie zasługiwał na
kogos takiego,jąk Sylvan.
Może za czesto i za bardzo grzeszył. Ale pragnał miecją w swoim życiu,
wziąłbyją natychmiast i nigdy nie mógłby się nią nasycic.
- Tak, no cóż. - Garth skulił się w sobie i rozejrzał wokół. - Naniosłes błota w
całym holu.
Nie mógł okazac wiekszej niewdziecznosci. Betty aż uszczypneła go w ramie.
- Pieknie dziekujesz kuzynowi za to, że w srodku nocy uganiął się po Clairmont,
lordzie. Jestes zazdrosny, bo nie tyją odnalazłes, chociaż miałes swietny plan i
ludzi z latarkami. - Nalała herbaty. - A poza tym sam też nie jestes zbyt czysty.
W holu ciagle jest pełno błota, a wszyscy udaja, że nie słysza, gdy zwracam im
uwage.
Podała filiżanke Randowi. Musiał puscic Sylvan, choc zrobił to niechetnie.
Może dotykał jej po raz ostatni? Ostatni raz...
Sylvan umosciła się na poduszce. - Kto to zrobił? - spytała.
Rand, czujac się winny, pomyslał o narzekaniąch Betty. - Kto naniósł błoto?
Wszyscy spojrzeli w jego strone, ająmes, odzyskawszy poczucię humoru,
powiedział: - Nie badz głupi, człowieku. Pyta, kto zaatakował Lorette.
- Nie poznasz odpowiedzi na to pytanie. - Garth wziął ostatnią filiżanke.
Garth miał racje. Rand nie pozna odpowiedzi, ale obawiał się, że już wie. -
Duch?
- Wysoki meżczyzna o cięmnych włosach, ale nie widziała twarzy. Loretta nie
powiedziała, że to był duch. Prawde powiedziawszy, wsciękła się, kiedy jeden
z sasiadów o nim wspomniął. - Garth się zamyslił. - Wszyscy we wsi
uważaja, że to duch msci się na mnie za prowadzenie przedzalni.
- Duch - powtórzył głucho Rand.
- Wiec powinien zaatakowac ciębie - Sylvan powiedziała do Gartha.
- Nie. -jąmes wypił herbate i oddał filiżanke Bet-ty. - Ktokolwiek to jest -
zakładajac, że to nie duch - wie, że najlepszym sposobęm ataku na Gartha
jest atakowanie jego ludzi. - Gdy Sylvan mrukneła zdziwiona, wzruszył
ramionami. - Spieramy się z Garthem o różne rzeczy, ale dostrzegam
słusznosc niektórych jego argumentów. On jednak jest głuchy na moje.
- Nie jestem głuchy - odparł z irytacja Garth.
- Chciałbym tylko, żebys je wysuwał, spełniąjac swoje obowiazki wobec mnie.
- A nie wobec ojczyzny? - odszczeknałjąmes.
- Nie przysłużysz się ojczyznie, nawołujac do powrotu do sredniowiecza.
- Zanim odwieczna kłótnią wybuchła na dobre, Bet-ty chwyciła Gartha za
rekaw. - Wasza wysokość z pewnoscia chce się odswieżyc.
- Do diabła, kobieto! - Garth wyrwał ramie. – Ty - przerwał i spojrzał na
wyraz twarzy Betty - masz racje. Rzeczywiscię chce... hm...
Ruszył w strone drzwi, a Rand otrzasnał się z dreczacych go koszmarów:
musiał wiedziec, gdzie wszyscy się znajduja, zwłaszcza... - Gdzie jestjąsper?
- Nadal jest u Loretty. - Garth spojrzał na niego.
- Potrzebujesz pomocy?
- Boże bron! - Rand był przerażony.
A Garth wygladał na zasmuconego. - Przepraszam. Myslałem, że pozwolisz
mi... ach... pomóc sobie.
Rand czuł się poruszony smutkiem Gartha. Nie chciał sprawic bratu
przykrosci. Nikomu nie chciał sprawiac przykrosci. - Nie chce teraz wstawac.
James może mi pomóc. Widzac wyraz twarzy Gartha, Rand przeklał się w
duchu. Swoja bezmyslna uwaga tylko pogorszył sytuacje.
James pomógł ci po bitwie, prawda? Tak, mysle, it jest w tym lepszy niż... -
Garth przestepował z nogi na noge. - A przy okazji,jąmes, swietnie się spisałes,
odnajdujac Sylvan. Swietnie.
James był równie zażenowany,jąk Garth. - Nic takiego. Miałem po prostu
szczescię.
- Tak, no cóż. - Garth wyszedł z pokoju. - Gratuluje.
Słowa pobrzmiewały w ciszy, która zapadła po jego wyjsciu. Betty spojrzała
na Sylvan, a potem zabrała tare. - Niektórzy meżczyzni - odezwała się do
Sylvan - nie rozumieja, że mestwo to cos wiecej niż walka w bitwie czy
odnalezienie zbłakanej duszy. - Dygneła. -Jednak dziekuje za odnalezienie
Sylvan, sirjąmesię. Wyszła, ająmes spytał w zamysleniu: - On naprawde nie
lubi pozostawac w tyle, prawda?
- Garth wykonuje swoje obowiazki - powiedział Rand. - A jeśli oznacza to
dbanie o dwór Clairmont, gdy my idziemy na wojne, to własnie robi.
- Nie ożenił się - powiedziała Sylvan. - Czy obowiazkiem księcia nie jest
spłodzenie dziedzica?
- No cóż. -jąmes wsunał rece do kieszeni. - To nigdy nie miało znaczenią...
Zamilkł, a Rand dokonczył za niego: - Kiedy mogłem chodzic. Było
oczywiste, żeją spłodze dziedzica. Teraz Garth mówi, że spełni swój
obowiazek, ale dopiero wtedy, gdy przedzalnią zacznie działac. Nienawidzi
tego.
- Tak, to problem - powiedział zakłopotanyjąmes.
Sylvan zadrżała i zaczeła wsuwac stopy pod kołdre.
Rand szybko chwyciłją za kostki i odsunał jej nogi. - To niestosowne -
powiedział, bez powodzenią starajac się nie wprawic jej w zdziwienie.
Traciłją. Obawiał się, że już odkryła jego szalenstwo, ale chciałją odmienic.
wziął koc i przykrył jej stopy. - Tak lepiej?
- Znacznie.
Nadal wpatrywała się w niego, próbujac zrozumiec jego zakłopotanie, wiec
szybko zmienił temat. -James, opowiedz nam,jąkją znalazłes. - Wiedział, że
James z przyjemnoscia opowie cała historie, a Sylvan bedzie uważnie słuchac.
- Szukałem panny Sylvan - powiedział ochoczojąmes - i obserwowałem,jąk
wszyscy kraża po okolicy. Przyszło mi do głowy, że Sylvan poszła nad
Beechwood Hollow i zabładziła w drodze powrotnej. Zszedłem wiec w
strone tarasów i usłyszałem spadajace kamienie i krzyk kobiety. Nawołujac,
podszedłem do krawedzi i usłyszałem kolejny kamien.
- Czy słyszałes pomruk?
James potrzasnał głowa. - Słyszałem tylko ocean, wiatr ijąkies zwierze w
cięmnosci.
Rand nie uwierzyłjąmesowi. Znał ten wyraz jego twarzy, kiedyjąmes
wiedział cos, co mu się nie podobało i do czego nie chciał się przyznac.
Kpina wgłosiejąmesa rozzłosciła Sylvan. - To nie było żadne zwierze.
Wiem, że to był człowiek! - powiedziała.
- Wszystko jest możliwe - odparłjąmes. - Wiem tylko, że żadne zwierze ani
człowiek nie przeszkodzili mi cię odnalezc.
Rand objał Sylvan ramieniem, gdy wyczuł, że miała ochote otwarcię
zaatakowacjąmesa. Kiwnał głowa i usmiechnał się, dajac do zrozumienią, że jej
wierzy.
Czy cos podejrzewała? Pewnie nie. Watpliwoscijąmesa z pewnoscia zbiłyją
z tropu.
- Jestem przekonana, że istnieje logiczne rozwiazanie tej zagadki, ale nie uda
mi się go znalezc, dopóki nie wypoczne. Ide spac i wam radze to samo. -
zachwiała się nieznacznie, podchodzac dojąmesa. Jej głos był oschły, ale
grzecznie uscisneła jego dłon. Dziekuje za uratowanie mnie. Gdyby nie pan...
- Gdyby nieją - przerwał jejjąmes - nie byłoby cię tutaj. Zawdzieczasz mi
życię.
- Ani krzty skromnosci,jąmes - mruknał Rand. Usmiech Sylvan zniknał na
wspomnienie własnego przerażenią. - Obawiam się, że to prawda.
Unoszac jej podbródek,jąmes powiedział: - Połóż się i niech ci się przysni
cos miłego. Nikt nie próbował cię dzisiaj zabić. Byłas po prostu nierozważna i
zachowałas się po kobiecemu.
Sztywniejac, odparła: - Nie wiem, wjąki sposób zdobył pan opinie
pochlebcy. - Wyszła z pokoju, nie ogladajac się za siębie.
James patrzył na nią z opuszczona szczeka.
- Co tak naprawde słyszałes? - spytał Rand.jąmes odwrócił się. -
Powiedziałem ci. Ocean, wiatr i zwierzeta w rui. Nic wiecej.
- Nie okłamałbys kaleki, prawda?
- Nie próbowałbys wzbudzic we mnie poczucia winy, prawda? - odparował
James.
Rand nie mógł pohamowac rozbawienią.
James pokiwał głowa i ziewnał. - Chcesz czegos jeszcze, zanim się położe?
Dla urody najważniejszy jest sen.
- Niczego - odparł oschle Rand. - Idz już.jąmesa zaskoczył nieprzyjemny ton
głosu Randa. Wzruszył ramionami.
- Dobranoc.
Rand czekał, aż ucichna krokijąmesa i zostanie zupełnie sam. Wtedy powoli,
jak człowiek po amputacji, który chce zobaczyc kikuty, odkrył przescięradło.
Pochylił się i spojrzał na nogi.
Nie było sensu przeklinac swiatła, które ujawniło prawde, ani błagac Boga o
oswiecenie. Próbował już tego wczesniej.
Wiedział, że nic nie zmaże sladów błota z przescięradła, ani z jego stóp, ani
grzechu z jego duszy. Tam był dowód.
Znowu chodził.
ROZDZIAŁ 8
Nie próbowałby jednak skrzywdzic Sylvan. Kochałją-
Do diabła. Rand ukrył twarz w dłoniąch. Kochałją, a próbował zabić. jeśli to
nie było szalenstwo, to nie wiedział co.
Wrócił spod Waterloo wsciękły, że jest przykuty do wózka i zły, że w ogóle
żyje. Jedna krótka chwila na polu walki ocaliła mu życię, ale naznaczyła dusze i
nie wiedział nawet, czy kiedykolwiek bedzie umiał sobie wybaczyc.
Lekceważył poczucię winy. Odsunał je od siębie, postanawiajac prowadzic
użyteczne życię, by w ten sposób zrekompensowac smierc poległych.
A potem któregos ranka obudził się z zabłoconymi nogami, znajdujac slady
butów na podłodze i słyszac wokół pogłoski o krażacym po korytarzach
Clairmont duchu.
Nie wierzył w to. Niemożliwe, aby przechadzał się nocami po korytarzach,
skoro za dnią nie mógł chodzic. Nawet próbował chodzic, aby sobie udowodnic,
ale upadł na twarz. A wiec ktos musiał przyjsc w nocy i wysmarowac mu stopy
błotem, aby stworzyc fałszywe podejrzenią. Jedynie taka prawde był w stanie
zaakceptowac.
Jako żołnierz miał jednak lekki sen. Można się było tego nauczyc, gdy służyło
się dla Wellingtona. Kiedy nikt się nie pojawił podczas jego nocnego czuwanią,
doszedł do przekonanią, że ktos faszeruje go srodkami nasennymi. Nakazał
Jasperowi próbowac swoje jedzenie i picię i sypiał tylko czasami. Zamierzał za
wszelka cene złapac tego łobuza.
Nie udało mu się. Zamiast tego znowu przysniło mu się, że chodzi i obudził
się na ubłoconym przescięradle. Wiele by dał, aby wszystko okazało się
złosliwym żartem, ale nie mógł już dłużej się oszukiwac. Bolały go miesnie,
odzwyczajone od ruchu. Stopy miał pokaleczone kamieniąmi. Co gorsza, tym
razem Betty, której ufał nad życię, widziała ducha pierwszego księcia. Gdy
opowiedziała mu, że widziała upiora przez swoje okno, Rand nakrzyczał na nią
przy wszystkich -przy matce, ciotce Adeli,jąmesię, wielebnym Donaldzie,
zahukanej Clover Donald i Garcię, który najpierw był zaskoczony, a potem
wsciękły.
Po tym wydarzeniu jego nocne wedrówki zdarzały się nieregularnie i bez
uprzedzenią. Zaczał myslec o swoim drugimją,jąk o duchu, dzikim stworzeniu,
które nie ma żadnych hamulców, unika pułapek Gartha i atakuje kobiety.
Jak to możliwe, że nikt niczego nie podejrzewał? Brudne przescięradła,
brudne stopy, slady błota na podłodze i coraz wiekszy brak opanowanią powinny
byc jednoznacznymi sygnałami, dla kogos, kto miał oczy. Obserwował
służbe i rodzine, starajac się dostrzec oznaki poczucia winy, podejrzen lub
innych emocji, które zdradzałyby, że wiedza, ale wszyscy pragneli tylko ulżyc
jego cięrpieniu i łaczyli się z nim w smutku. Było oczywiste, że nikt nie
wiedział o jego postepkach i poczuciu winy.
Poczuciu winy, z którym żaden porzadny człowiek nie umiał życ.
Cóż. Wiedział, co musi zrobic.
*
Sylvan wchodziła po schodach, przy każdym kroku uderzajac palcami o
stopnie. Obudziła Bernadette, pokojówke o zaspanych oczach, żeby pomogła jej
się rozebrac, ale meczyłją pulsujacy ból głowy i okropne uczucię, że powinna
cos dla kogos robic. To uczucię towarzyszyło jej od czasu Waterloo, a dzis wieczorem
cos kazało jej wrócic na dół.
Rand jej potrzebował.
To nieprawda. Teraz nikogo nie potrzebował.jąk wszyscy w posiadłosci,
położy się spac. I ona również.
- Panienko. - Bernadetta przytrzymała jej drzwi.
Sylvan zdecydowanym krokiem weszła do srodka, a pokojówka rozłożyła jej
koszule nocna.
Rand nie wygladał na meżczyzne, który grzecznie położy się spac. Miał ten
sam wyraz twarzy, co żołnierze, którzy zostali smiertelnie ranni i nie wiedza,jąk
maja umrzec.
A może wiedział? Bernadetta cięrpliwie rozpinała haftki sukni, a Sylvan
zasłoniła twarz dłonmi i westchneła. Czy znowu pusciła wodze fantazji? Czy
wydarzenią ostatniego dnią nasiliły jej skłonnosci do czarnowidztwa? Czy
wielki guz na głowie i alkohol zakłóciły zdrowy osad?
Tak. Złapała opadajaca suknie i zaczeła wpatrywac się w bogato rzezbiona
rame obrazu.
Randowi nic nie było, a nawet jeśli, to co miałby zrobic? Ten człowiek był
przykuty do łóżka i do wózka. Nie mógł tak po prostu wstac i odejsc.
Odejsc...
Wyrwała się Bernadetcię.
- Panienko, porwała panienka suknie!
Sylvan nie zauważyła i wybiegła z pokoju. To było lo. Cos widziała, słyszała,
co nie dawało jej spokoju. Nie wiedziała co ani dlaczego, ale wiedziała, że musi
odnalezc Randa, zanim on... Zaczeła biec, zapinajac po drodze suknie. Może
była przewrażliwiona, ale miała prawo się niepokoic.
Dobiegła do pokoju Randa, gdy pierwsze promienie słonca rozproszyły mrok
nocy, ale Randa nie było w srodku. Zamiast tego dostrzegła slady błota na
podłodze - zapewne pozostawione przezjąmesa i Gartha. Ale slady prowadziły
prosto do łóżka Randa, a na przescięradle widac było zdzbła trawy. Ostrożnie
zwineła koc i spojrzała.
Błoto.
Wpatrywała się w nie i poczuła mdłosci. Przez cały czas była zafascynowana
Randem: jego wspaniąłym ciałem, bystrym umysłem, ostrym jezykiem. A
jednakjąkas malutka czastka swej duszy nienawidziła go. Dlaczego nie panował
nad swoimi emocjami? Dlaczego nie przezwyciężył rozpaczy, nie był pocięcha
dla matki i ciotki, nie pomagał bratu w przedzalni, a kuzynowi w realizacji
marzen?
Miała przed soba odpowiedz.
Czasami chodził. Czasami krażył po korytarzach Clairmont, straszac
pokojówki i głupie nowe pielegniąrki. Czasami krażył po okolicy, nanoszac
błota na podłogi Berty.
A czasami, gdy się włóczył, napadano na kobiety.
Lunatykowanie. Cóż za cudowny sposób, aby umysł Randa rehabilitował jego
ciało. Bez jego wiedzy tworzyło się obrzydliwe oszustwo
Nic dziwnego, że Rand rzucał krzesłami i miewał napady złosci.
Nic dziwnego, że jej fascynacja przerodziła się w cos na kształt miłosci.
Nie! Odskoczyła od łóżkająk oparzona. To nie była miłosc, a jedynie żal i
pragnienie, które dławiło i wyciskało z oczu łzy.
Nie kochała. Nie mogła kochac.
Ostrożnie zakryła kocem dowody i wyszła na korytarz. - Rand! - zawołała. -
Rand!
Nikt nie odpowiedział. Gdzie on poszedł?jąk poszedł? - Rand!
W rozswietlonejjądalni znalazła Cole'a, młodego służacego, który usiłował
wciagnac na grzbiet marynarke. - Panienko? W czym moge panience pomóc?
- Gdzie jest lord Rand? - Złapała go, zanim zdażył wsunac rece w rekawy. -
Widziałes go? - Młodziak się zaczerwienił. Już widziała takie reakcje; ludzie
zażenowani cudzym kalectwem do tego stopnią, że nie byli w stanie
wykrztusic z siębie słowa. Ale nie miała czasu na delikatnosc. - Zrobiłes mu
krzywde?
- Czy mu zrobiłem krzywde? - Spojrzał na jej rece. Tak mocno zacisneła jego
krawat, że niemal się dusił. - Musiałem mu pomóc.
Zmusiła się, żeby mówic szeptem: - Wytłumacz się.
- Czołgał się.
- Czołgał się?
Nie był w stanie patrzec jej w oczy, a jego olbrzymiejąbłko Adama poruszyło
się, gdy przełknał sline. - Raczej ciagnał swoje ciało w dół.
- Nie chodził? - naciskała, chcac miec całkowitająsnosc.
On nie może chodzic, panienko. - Młody Cole wygladał na oburzonego. -
Panienka mysli, że nas oszukiwał?
- Nie. - Nie. Uważała tylko, że chodził we snie. Gdzie był jego wózek?
- W gabinecię. - Wskazał reka,jąkby nie wiedziała gdzie jest gabinet. - Wiec
przyprowadziłem... no...
- Wózek - rzuciła. - To się nazywa wózek.
- Tak, prosze pani. - Potrzasnał głowa,jąkby zapewniąjacją, że zna nazwe. -
Wózek. Jego wózek. Przyprowadziłem wózek i musiałem... no... go podniesc...
no... on nie mógł... - Zauważył jej irytacje i szybko dokonczył. -
Podniosłem go, posadziłem na wózku i zawołałem innych, żeby pomogli mi
zniesc go po schodach. Nie powinnismy byc na nogach o tej porze, ale...
Zadławiła się. - Pojąkich schodach?
- Na zewnatrz... no... na zewnatrz...
- Na zewnatrz? - Nie mogła się doczekac jego odpowiedzi. Pobiegła do drzwi
wejsciowych i zaczeła się z nimi szarpac, ale młody służacy znał swoje obowiazki.
Odsunałją na bok i odsunał zasuwy.
- Dlaczego pozwoliłes Randowi wyjsc? - spytała ze złoscia.
- Chciał wyjsc na zewnatrz.
- I pozwoliłes mu? Nie - uniosła ręke - nieważne. Oczywiscię, że mu
pozwoliłes. Ale dlaczego zamknałes za nim drzwi na zasuwy?
- I tak nie wejdzie z powrotem po schodach bez pomocy, a po okolicy kraży
duch - wyjasnił Cole,jąkby była tepa.
Miała ochote spytac, czy zasuwa chroni przed duchem, ale otworzyła drzwi i
wybiegła na taras. Nocna zwierzyna poszła już spac, a inne stworzenią jeszcze
się nie obudziły. Na zewnatrz nic się nie poruszało i panowała cisza. Nigdzie nie
było Randa, ale nie sięgała daleko wzrokiem. - Dokad mógł pójsc? - mrukneła.
- Panienko? - Cole był zbity z tropu. Jeszcze raz rozejrzała się po okolicy.
- Panienko! - powiedział naglaco Cole. - Musze powiedziec, że widziałemjąk
lord Rand wyrzucał krzesła przez okna i wrzeszczałjąk oszalały, ale nigdy
nie widziałem go takiego... no...
- Mów!
- Zasepionego. Zdecydowanego. - Skulił się w sobie. - Poprosił mnie o
wybaczenie.
- O wybaczenie? - Zadrżała. - Och, Rand, co ty chcesz zrobic? - Zbiegła ze
schodów i ruszyła sciężka do miejsca na klifie, gdzie byli pierwszego dnią.
Przypomniąła sobie zapewnienią Gartha. Garth uważał, że Rand nie zrobiłby
sobie krzywdy, że jest na to zbyt dzielny, zbyt silny i zbyt honorowy. Jednak
Garth nie zdawał sobie sprawy,jąk głeboka jest depresja Randa i pogarda dla
samego siębie.
Rand wierzył, że miewa zacmienią umysłu, podczas których chodzi i napada
na wiejskie kobiety.
Cechy charakteru, dzieki którym według Gartha Rand miał się nie
zdecydowac na tchórzowskie rozwiazanie, własnie go ku niemu popychały.
Najwyrazniej Rand uznał, że nie ma wyjscia. I własnie dlatego Sylvan była
przekonana, że był niewinny.
Doszła do krawedzi klifu, ale nigdzie nie widziała Randa. W dole słychac
było huk fal. Serce Sylvan zamarło. - Rand - szepneła. - Prosze, poczekaj na
mnie. Nie... - Podeszła bliżej i zatrzymała się. Czy był tutaj i skoczył z klifu?
Szybko rozejrzała się wokół, przypominajac sobie,jąk bardzo był przerażony
pierwszego dnią, i już wiedziała. To nie było to miejsce.
Morska bryza szeptała jej do ucha, ale nie była pewna czy powinna jej
posłuchac. Czyżby wybrał Beechwood Hollow? Było oddalone i trudno dostepne,
ale może urok tego miejsca miał złagodzic gorycz tego, co uważał za swoja
powinnosc - odebranie sobie życia.
Szybko cofneła się do sciężki, prowadzacej na Beechwood Hollow. Bolałyją
miesnie, brakowało jej tchu. Słonce swieciło coraz mocniej. Z każda chwila
robiło się corazjąsniej. Pokonujac ostatnie łagodne wzniesięnie, dostrzegła na
mokrej trawie slady kół.
Jechał ta droga. Alejąk dawno temu?
Przyspieszyła i znalazła się na szczycię wzniesięnią. Był tam. Jego wózek stał
w najwyższym miejscu dróżki, prowadzacej do oceanu. Odwrócony do niej
bokiem, wpatrywał się w horyzont,jąkby widział tam wiecznosc.
Obawiała się, że to własnie widział.
Krzykneła, ale wiatr zagłuszył jej słowa. Położył rece na kołach. Zaczeła
wrzeszczec i machac rekoma. Wepchnał się. Zaczeła biec. Jego wózek toczył się
w dół. siędział skoncentrowany, manewrujac wózkiem,jąkby brał udział w
wyscigu. Zdyszana Sylvan rzuciła się, by go powstrzymac. Wykrzyczał swoja
desperacje, a ona biegła jeszcze szybcięj. Rzuciła się na niego w momencię, w
którym zdał sobie sprawe z jej obecnosci. Uchylił się w bok; z impetem wpadła
na wózek. Siła uderzenią wyrzuciła Randa z wózka i oboje upadli na ziemie.
Wszystko ustało.
Wszystkie odgłosy - skrzypienie wózka, tupot jej stóp, jego smiech, jej
chrapliwy oddech, szum wiatru ucichły. Jego desperacki zjazd i jej szalenczy
bieg ustały wraz z zapachem trawy i błota. Otwierajac oczy, zobaczyła zielone i
brazowe plamy pod policzkiem. Pod soba czuła unoszaca się klatke piersiowa
Randa, gdy próbował złapac oddech. Czy był ranny? Czy wyrzadziła mu
krzywde, pedzac na ratunek?
Uniosła się na rekach, ale cos przyciagnełoją z powrotem.
Jego reka. Sciskałają w pasię,jąk stalowa obrecz.
- Do diabła z toba, Sylvan Miles. - Był wsciękły i zrozpaczony. - Czy wiesz,
co zrobiłas?
- Tak. - Spróbowała się odczołgac, aleją przytrzymał. Z wsciękłosci zmrużył
oczy i zacisnał usta.
- Tak. Wiem, co zrobiłam. Ocaliłam życię dobremu człowiekowi.
- Nie dobremu człowiekowi. Mnie.
Złosciłoją, że tak nisko się ceni. - Nie ty to zrobiłes - warkneła. Zaczał
szybcięj oddychac. - Co?
- Nie napadałes na te kobiety.
Jego zrenice się rozszerzyły. Przesunał dłonią po jej szyi i zacisnał palce. -
Jak mógłbym napasc nająkakolwiek kobiete na wózku inwalidzkim?
Przełkneła sline, czujac ucisk jego palców, ale nie mogła się już wycofac. -
Chodzisz we snie.
Na jego twarzy malowało się zaskoczenie, przerażenie, a zaraz potem
wsciękłosc. - Kto ci to powiedział?
- Nikt. Sama do tego doszłam.
- Widziałas mnie?
- Nie, ale widziałam błoto w twoim łóżku.
Reka zacisnieta na jej szyi zadrżała. - A ilu osobom o tym powiedziałas?
Już miała mu odpowiedziec, ale jego pytanie rozzłosciłoją. - Zająka kobiete
mnie uważasz?
- Taka sama,jąk wszystkie kobiety na swiecię. -Chwyciłją za brode. - Z
długim jezykiem.
Wskazujac na krawedz klifu, powiedziała: - Własnie uratowałam twoje
żałosne życię.
- Po co? - Zabrał ręke,jąkby nie chciał jej dotykac. - ?ebym reszte życia
spedził w zakładzie dla zbłakanych?
- Nie! Ponieważ nie jestes szalony, tylko... - Nie wiedziała,jąki był. Nie
rozumiała co się z nim działo, ale nigdy nie spotkała nikogo, kto byłby
bardziej zdrowy na umysle. Uważała, że jego nocne wedrówki sa czescia
procesu powracanią do zdrowia, alejąk mogła to powiedziec z
przekonaniem? Ona, która lwia tak niedoswiadczona, że pod jej opieka meż-
czyzni umierali.
- Nie wiem dlaczego anijąk chodzisz w nocy, ale nie ty zaatakowałes te
kobiety - powiedziała szybko.
- Skad to wiesz? - spytał ze złoscia.
- Ponieważ pragne zrobic to. - W desperacji musneła ustami jego usta, a potem
uniosła głowe. - Czy pocałowałabym cię, gdybym się obawiała, że możesz
mnie skrzywdzic? Zaufałabym ci?
Ze zniecięrpliwieniem złapałją za szyje. - Może jestes tak samo szalonająk
ja.
- Może jestem, ale ducha widziałam o północy.
- Co? - Zacisnał palce.
Skrzywiła się i pusciłją,jąkby go parzyła. - Pierwszej nocy po przyjezdzie
widziałam ducha. Pamietasz? Ale to nie był duch, to byłes ty, teraz to wiem...
Ty byłes w korytarzu i to ciębie widziałam. Boże, nigdy tego nie zapomne. -
Zamkneła oczy na wspomnienie tamtej chwili. - Miałes na sobie biała nocna
koszule. Meżczyzna, który zaatakował Pert, był ubrany na czarno.
- Skad to wiesz? - spytał ostro.
Otworzyła oczy. - Powiedziała nam tamtego dnią w przedzalni.
Zawahał się,jąkby pragnac uwierzyc, a potem potrzasnał głowa. - To nie
dowodzi mojej niewinnosci.
- Czy gdy obudziłes się nastepnego dnią, miałes brudne stopy?
- Nie, ale bolały mnie nogi,jąk zawsze gdy chodze. - Poruszył się,jąkby było
mu niewygodnie, ale gdy spróbowała się podniesc, powstrzymałją.
Wiec chciał, żeby na nim leżała. Utrata checi życia nie była łatwa dla Randa
Malkina. Pragneła mują przywrócic. - Chodziłes, ale nie tak daleko od domu.
- Skad możesz to wiedziec? - Prychnał, ale najwyrazniej zaczeła budzic się w
nim nadzieja.
- Pert powiedziała, że nie było jeszcze całkiem cięmno, gdy została
zaatakowana. - Już chciał zaprotestowac, ale położyła palec na jego ustach. -
A tamtego wieczora wezwałes mnie, żebym wyjeła ci drzazge z palca. Była
prawie jedenasta, gdy wyszłam z twojego pokoju, a widziałam cię w
korytarzu, gdy zegar wybił północ. - Zmarszczył brwi, zastanawiajac się, a
ona przekonywała dalej: - Byłam z toba, dopóki nie zrobiło się cięmno, a do
chwili, gdy zobaczyłam cię ponownie, nie zdażyłbys wyjsc, zaatakowac i
wrócic.
Zaczał drżec. Jeszcze nie wierzył, ale widziała, że bardzo chciał uwierzyc.
Powiedziała wyraznie: -Ktos cię widział, zrozumiał, że jestes łatwym celem i z
jakiegos powodu chce cię przekonac, że jestes szalonym brutalem. Ale to nie ty
jestes szalonym brutalem. To nigdy nie byłes ty. - Zacisneła mu rece na ramionach
i powiedziała błagalnie: - Och, prosze, czy nie możesz w to uwierzyc?
Gdybys rzucił się z klifu...
- Gdybym rzucił się z klifu, nie mógłbym dac ci nagrody, na która zasługujesz.
Odchyliła się z westchnieniem. - A wiec wierzysz.
Wyszczerzył zeby. - Wierze. - Czuła, że gdyby mógł, biegałby, skakał i
krzyczał z radosci. Zamiast tego leżał przygnieciony na ziemi i usiłował okazał
swoja radosc w inny sposób. Przesunał rekoma po jej ramionach, plecach, a
pózniej ujał w dłonie jej twarz, zdecydowanie przycisnałją do siębie i
pocałował najpierw w policzki, pózniej w nos, a pózniej w usta. Uratowałas mi
życię - wyszeptał. - Teraz już jestem na zawsze twój.
Zachichotała, czujac zbyt wielka ulge, aby cos odpowiedziec, i wykorzystał
jej słabosc. Mruczac, zmusiłją, by rozchyliła wargi i przyjeła jego jezyk. I lik
jak fale oceanu pod nimi podbijały lad, tak Rand ze znawstwem zmuszałją, by
odwzajemniąła jego pocałunki. Razem z nim oddychała, jeczała, pożadała.jąk
udało mu się to osiagnac tylko jezykiem?jąk mogła tak wieleczuć i tak bardzo
pragnac?
Byc może nie powinna pragnac, ale ogarnełają nieopisana fala wdziecznosci.
Był bezpieczny. Udało się jej. Uratowała cudze życię -jego życię. Udowodniła
sobie, że jest godna miłosci i pragneła podzielic się z kims swoja euforia. Z
Randem.
Nagle poczuła cos na szyi. Owionełoją chłodne poranne powietrze, a gdy
usiadła, zdała sobie sprawe dlaczego. Suknią zsuneła się z szyi i jedno ramie było
obnażone. Całujacją, rozpiał haftki, wiec chwyciła materiał.
Patrzył na nią pełnym zachwytu wzrokiem. - Pozwól mi patrzec.
Nerwowo oblizała usta.
- jeśli naprawde nie boisz się mnie, pozwól mi patrzec.
Odkryła jego podstep. Wykorzystywał jej współczucię, aby nią manipulowac
i podsycic w sobie ogien. Jednak jego niszczycięlski ogien pochłoneła pożoga
namietnosci, a namietnosc była dla tych, którzy przetrwali.
Marzyła o tym. Byc może nigdy nie pozwoliłaby sobie te przyjemnosc, gdyby
nie okolicznosci, ale teraz milimetr po milimetrze drżacymi palcami zsuwała z
ramion suknie.
Przesunał wzrokiem po jej piersiach, nadal ukrytych pod bawełniąna
koszulka. Bardzo, bardzo powoli wyciagnał dłonie. Mogła się cofnac,jąk
nakazywała jej resztka wstydu. Jednak czesc jego smutku zastapiło oczekiwanie,
wiec pozwoliła mu piescic się wzrokiem. - Nieskromne kobiety nie nosza koszul
- powiedział.
- Zapamietam sobie. - Patrzyła,jąk wodził palcem wokół jej cięmnych
brodawek.
Niewatpliwie można było uznacją za bezwstydnice, bo gdy słonce wzeszło,
usiadła posrodku wawozu i pozwoliła dotykac się meżczyznie, i co wiecej -
sprawiało jej to przyjemnosc. Przyciagnałją do siębie, ale opierała się - nie
dlatego, że się go obawiała, ale dlatego, że chciała, abyją dotykał. Wtedy uniósł
głowe i chwycił wargami jej sutek. Ssał, aż sutek stwardniął, pozbawiajacją tym
samym wszelkich zahamowan i resztek przyzwoitosci, w zamian napełniąjacją
niepohamowanym uczucięm rozedrganią. Rozkosz płynaca z tego malenkiego
miejsca rozlewała się w niej od opuszek palców, aż do miejsc ukrytych głeboko
wewnatrz niej.
Opadła na niego, przekonana, że to z kobiety nieskromnej, uczyniło z niej
ladacznice.
- Pozwól mi patrzec - nalegał.
Zgodziła się szybko, opuszczajac koszulke do pasa. Nie chciała, aby się
rozmyslił, zreszta patrzac na rozanielony wyraz jego twarzy, przypuszczała, że
wcale nie miał takiego zamiaru.
Odezwał się ochrypłym głosem: - Zastanawiałem się,jąk wygladaja.
Zagladałem ci w dekolt, tak cię ustawiałem, żeby słonce przeswitywało przez
materiał sukienki, ale nie byłem przygotowany na cos takiego. - Biorac je w
dłonie, powiedział: - Cudowne.
Ponownie zaczał ssac sutek, ają ogarneła zniewalajaca fala rozkoszy. Z ust
wyrwał się jej jek, a gdy zadrżała, Rand się rozesmiał. - I smaczne.
Poczuła rozgoryczenie.
- O co chodzi? - spytał.
- Smiejesz się ze mnie?
- Czyją się z ciębie smieje? - Ponownie się rozesmiał, ale tym razem nie
wydawał się już taki rozbawiony. - Leże rozpłaszczony na ziemi, dzwigajac
garb przeszłosci, nie mogac się ruszac, dajac zauroczyc się cudownej
dziewczynie, ponieważ sam nie moge jej uwiesc. Nie moge jej przytulic,
zniewolic jej swoja namietnoscia, pozwolic jej cięszyc się latami mojego
doswiadczenią. Doswiadczenią, które zdobywałem własnie dla tej chwili.
Czy się z ciębie smieje? - Potrzasnał głowa. - Nie, czekam aż odpłyniesz
tanecznym krokiem, nasmiewajac się z meżczyzny, który miał czelnosc
marzyc o tym, by cię kochac.
Do oczu napłyneły jej łzy. - Jestesmy para, prawda?
Ogien ich namietnosci przygasł i ustapił miejsca czułosci. Drżała i wzdychała,
gdy gładził jej nagie plecy.
- Nawet gdy odejdziesz tanecznym krokiem - wyszeptał - nadal bede
wdzieczny. Dałas mi nadzieje i szanse, aby zaczac wszystko od nowa. -
Gładziłją coraz czulej, a pózniej uniósłją, aż jej piersi znalazły się na
wysokośći jego klatki. - Ale jeśli zostaniesz, słodki elfie, pokaże ci moje
czary.
Promienie słonca otuliły jego twarz i delikatnie dotkneła wgłebienią w jego
policzku.
- Zostane, jeśli chcesz.
Wynagrodziłją uroczym usmiechem. - Dotyk twojej dłoni znaczy dla mnie
wiecej, niż wszystkie rozkosze tego swiata.
- Dlaczego wiec wsuwasz rece pod moja spódnice?
- Boją również chce dac ci rozkosz.
Umiała rozpoznac brednie, gdy je usłyszała.
- Ktos ostrzegał mnie przed meżczyznami twojego pokroju.
- Twoja matka?
- Nie. - Poruszyła się i objeła kolanami jego biodra. - Hibbert.
Zachichotał. Poruszyła się, a on jeknał. - Niech spoczywa w pokoju za to, że
chronił cię dla mnie. -Gładziłją po plecach. Odpreżyła się.
Potem spróbowałją posadzic, ale schowała głowe w jego ramie. - To nie jest
zbyt eleganckie, prawda?
Wyczuła, że z trudem starał się nie rozesmiac, odwróciła wiec głowe i
patrzyła obojetnie.
- To? Tak bedziemy to nazywac?
- A może... - Zakryła mu usta dłonią, ale ugryzłją delikatnie. - Nie to chciałem
powiedziec - zganiłją.
- jeśli znasz to słowo, znaczy, że miałas do czynienią ze zbyt wieloma
żołnierzami. Zamierzałem to nazwac „niebianskim zespoleniem" albo
„najwspaniąlszym doznaniem w moim życiu".
Nie mogła się oprzec, by nie spytac podejrzliwie:
- Kiedy nauczyłes się byc czarujacy?
- Na długo przed tym, zanim nauczyłem się byc gburem. - Opuszkami palców
obrysował jej wargi.
- jeśli chodzi o elegancje, nie jest to eleganckie. Jest dużo potu i hałasu, ale
bedziesz czuła się tak cudownie, że nie bedzie cię to obchodziło. Usiadz,
kochanie, i poczuj mnie.
Przesuwajac dłonie do jego brzucha, zrobiła, co jej kazał. Był tam, pełny,
twardy, sterczacy. Przywarła do niego, a on zamknał oczy,jąkby cięrpiał. -
Sprawiam ci ból? - Spróbowała się podniesc.
Chwyciłją i zatrzymał. - Rozkoszne cięrpienie.
- cięmne, niemal kobiece rzesy opadały na policzki.
Sylvan zawsze pragneła zobaczyc taki wyraz jego twarzy - pełen pragnienią, a
jednoczesnie usatysfakcjonowany, zdesperowany, a jednoczesnie spełniony.
Siły natury dodawały Sylvan odwagi. Mewy zerwały się ze swoich gniązd i
nawoływały zachecajaco, a ich szybowanie w przestworzach dawało przedsmak
erotycznej wolnosci. W powietrzu unosił się zapach mokrej trawy i żyznej
ziemi.
Wzieła go w dłonie, ogrzewajac go,jąkby była słoncem. Otworzył
gwałtownie oczy i wpatrywał się w nią, a potem powiedział: - Zaskakujesz
mnie. Raz jestes odważna, a za chwile niesmiała. Ale dobrze.
- Uniósłją. - Pozwól mi rozwiazac te zagadke. Jego palce odnalazły rozcięcię
w jej pantalonach i dotykał jej, aż zaczeła się wic i cofneła się.
Chwyciłją szybko. - Nie wiesz,jąk to działa? - spytał.
- Wiem. - Wiedziała. Po prostu nie spodziewała się, że bedzie to takie...
intymne.
Wiedziała, gdzie znalezc raj, ale zaskoczyłoją, że on również to wiedział. A
na dodatek działał tak sprawnie. Czy wszystkie kobiety sa zbudowane w ten sam
sposób?
Odpowiedział na jej pytanie, zanim zdażyła je zadac.
- Nie wszystkie kobiety sa takie wrażliwe... albo takie wstydliwe. - Zamyslił
się i zmarszczył czoło. - Może byłoby lepiej, gdybym najpierw po prostu
popatrzył.
- Nie! - Popatrzył? - Nigdy.
Znowu się zamyslił. - Czy czułabys się lepiej, gdybym najpierw spróbował,
jak smakujesz? -Nie!
- Smakowałem twoje piersi i podobało ci się to.
- To nie to samo. - Chciała mu wytłumaczyc, ale powstrzymałją jego
usmieszek. - ?artujesz sobie ze mnie.
- Sama się przekonaj.
Zrobiłby także to. Mogła go bawic jej konsternacja, ale nie miała watpliwosci,
że ten złosliwiec z przyjemnoscia by patrzył, smakował i dotykał w każdy
możliwy sposób i tak długo,jąk by tylko mógł. A ona rozkoszowałaby się, bo
obiecał jej, że tak własnie by było.
Zrobił nadasana mine skrzywdzonego chłopca, ale jego ciało zdradzało, że
jest nieokiełznanym ogierem. - Pozwól mi się dotykac - poprosił.
Zgodziła się.
Pozwoliła mu, a jego bezczelne palce to wykorzystały. - Podoba mi się to -
powiedział. - Musimy tu czescięj przychodzic i...
- Nie, nie bedziemy.
- Przekonam cię.
Był bardzo pewny siębie i podejrzewała, że miał racje. W tej chwili mógłją
przekonac do wszystkiego, nie mówiac ani jednego słowa. Pocięrałją delikatnie.
Magiczne musniecia. Wszystko drżało w rytm bicia jej serca i to, co na poczatku
wydawało się nadmiarem, teraz było niewystarczajace.
Musiała wygladac lubieżnie, siędzac okrakiem na meżczyznie z koszulka i
gorsetem opuszczonymi do pasa, podciagnieta wysoko spódnica i rozchylonymi
pantalonami. Meżczyzna pod nią wygladał na odpreżonego i zadowolonego.
To warte było poswiecenią... jeśli można to było nazwac poswieceniem.
Jego palce bładziły i naciskały i z jej ust wyrwał się jek.
Usmiechnał się. - Ten dzwiek oznacza, że robie to dobrze. To znaczy, że ci
się podoba, prawda?
jeśli to, co mówił, było prawda, to znał odpowiedz na swoje pytanie, ale
spytał ponownie.
- Prawda?
Jakie znaczenie maja słowa?
- Prawda?
Opusciła rece i powiedziała: - Tak!
- Nie chciałbym, żeby mówiono, że cię zmuszałem.
Jego palce zniewalałyją. Jej sutki stwardniąły, splotła palce u rak i nóg,
odchyliła głowe i spojrzała w niebo. Nigdy wczesniej nie czuła się tak,jąkby za
chwile miała pofrunac.
- trochębardziej, kochanie. trochęwyżej. - Jego wskazówki prowadziłyją
droga do raju.
- Odpreż się. Poddaj się temu.
Czuła na skórze musniecia wiatru i ciępło promieni słonecznych i skupiła się
na tym, by się odpreżyc i poddac temu - cokolwiek to było.
A potem ogarnałją gwałtowny spazm, unoszac i dowodzac umiejetnosci
Randa. Przycisneła się do niego,jąkby tylko on łaczyłją z ziemia, a w rzeczywistosci
to własnie on otwierał przed nią przestworza.
Była zachwycona. Syciła się tym. Chciała wiecej i wiecej, domagajac się tego
łapczywie, a on dawał jej to, czego pragneła.
A pózniej wszystko osłabło. Powoli pulsowanie ustawało i znowu stała się
swiadoma słonca, morza, powietrza...
Złapała oddech - z pewnoscia pierwszy, od czasu gdy Rand całował jej piersi
- i próbowała przypomniec sobie swoje zwyczajowe zachowanie. Zjąkiegos
powodu pragneła wygladac normalnie,jąkby rozkosz była dla niej czyms
powszednim.
Rand wrecz przeciwnie. Wyciagnał do niej ramiona, mruczac: - Chodz tutaj. -
Przyciagnałją do siębie, przytulajac jej głowe do swojej piersi. Słyszała,jąk
wali mu serce, chociaż nie rozumiała dlaczego. Nie doswiadczył tego, co ona.
Jednak na jego twarzy malował się zadowolony usmieszek, aż chciała go zapytac,
jak tylko odzyska głos, dlaczego jest taki zadowolony z siębie.
Skrzek zrywajacego się do lotu ptaka przerwał jej, zanim zdażyła się
odezwac, a Rand burknał: - Cholera! - Brutalnie zrzuciłją z siębie, a gdy
spróbowała uniesc głowe, aby zobaczyc co się stało, powiedział: - Nie ruszaj
się.
Nie ruszac się? Zepchnałją z wyżyn rozkoszy na dno upokorzenią. - Rand?
- Ubierz się - rozkazał oschle, odwracajac od niej głowe.
Siła wstrzymywała łzy, naciagajac na ramiona koszulke i przykrywajac
spódnica nogi.
Słyszac ponownie skrzek ptaka, zatrzymała się i nasłuchiwała. Ten skrzek
brzmiałjąk słowa pełne wsciękłosci.
A potem uswiadomiła sobie, że Rand zareagował tak gwałtownie, ponieważ
próbowałją chronic. Ktos ich przyłapał. Ktos... nie, nad nimi krażyłyjąkies
twarze. Garth, ksiaże Clairmont.jąsper. I wielebny Donald.
ROZDZIAŁ 9
- W polu? - Garth stał przy kominku w salonie i wymachiwał laska,jąkby
dyrygował orkiestra. - Parzyliscię się w polu? Rand, czys ty oszalał?
Rand skrzywił się, słyszac wymówki Gartha. Tak, oszalał. Oszalał na punkcię
Sylvan.
To, co zaczeło sięjąko samobójcza wyprawa nad ocean, zakonczyło sięjąko
cudowny eksperyment miłosci. Wsciękłe milczenie pastora, głosne wymówki
Gartha, pełna zażenowanią obecnoscjąspera nie miały najmniejszego znaczenią
w porównaniu z jego własnym rozczarowaniem. Pochylajac się w strone Sylvan,
wymruczał: - Jeszcze jedna godzina. Ile mógłbym zdziałac, majac jeszcze jedna
godzine.
- Godzine? - Otuliłją swoja biała koszula, której nie chciała oddac, nawet gdy
jemu przyniesiono nowa koszule, ają chciano ubrac w kobiece szaty. Już nie
próbowała podwijac rekawów, tylko wpatrywała się w niego z
niedowierzaniem. - Godzine?
Zastanowił się. - Może wiecej. Zawsze lubie to przedłużac, ale tym razem
mogłoby to zajac wiecej czasu.
- Cii... - Pochyliła głowe. - Usłysza cię.
Garth nie mógł rozróżnic ich słów, ale jego spojrzenie mówiło, że złosciło go
rozbawienie Randa. Podniósł głos i wskazał nająspera, który krecił się w
korytarzu. -jąsper zamartwiał się, gdy przyjechał do domu i odkrył, że nie ma
cię w łóżku. Obudził mnie znowu...
- Dlatego Garth jest taki wsciękły. - Rand podjechał swoim lekko
rozklekotanym wózkiem do stołka, na którym siędziała Sylvan. Wygladała
tak żałosnie,jąk porzucone dziecko. Chciał - musiał - chronicją przed
niechecia swojej rodziny. - On lubi się wyspac.
- I krażylismy po okolicy, szukajac ciębie.
Lady Emmie i ciotka Adela przechadzały się po tarasię, gdy się pojawili.
Clover Donald ukrywała się w cięniu. Wielebny Donald szybko przedstawił
kobietom sytuacje. Matka Randa była zszokowana i wsciękła, ciotka Adela była
zszokowana i oburzona. Clover Donald lamentowała. A biedna Sylvan skupiła
na sobie cała ich niechec.
Garth odezwał się: - Gdybym sobie nie przypomniął, że lubisz odwiedzac
Beechwood Hollow, nadal bysmy cię szukali.
- Przynajmniej byscię nam nie przeszkodzili.
Rand nie mówił głosno, ale najwyrazniej Garth odczytał słowa z ruchu jego
warg, bo wybuchnał z wsciękłoscia. - Nie rozumiesz, że sprawa jest poważna.
Znalezlismy ciębie i panne Sylvan...
- W niedwuznacznej sytuacji? -jąmes wszedł do pokoju ubrany w szlafrok.
Widzac, że Sylvan zadrżała, Rand zaczał: - My własciwie nie...
- Człowiek w tym domu nie powinien zasypiac, żeby nie przegapic
najciękawszych wydarzen - powiedziałjąmes.
- Zamknij się,jąmes. - Garth mówił coraz głosniej. - Rand, ona jest cała
posiniączona.
- Przewróciłam się na klifie - powiedziała Sylvan.
Garth nie słuchał, nie obchodziło go to, albo nie wierzył w jej wyjasnienią. -
Jak mogłes w taki sposób narzucac się kobiecię?
- On niezupełnie - wyszeptała Sylvan.
- Oczywiscię, że nie. - Ciotka Adela zebrała spódnice i przeszła od kominka
do drzwi. - To twoja wina, Garth, i mam nadzieje, że w przyszłosci bedziesz
mnie słuchał w kwestiach dobrego wychowanią. Panna Sylvan uwiodła
biednego chłopca. Taka nagroda nas spotkała za przyjecię pod swój dach
żmii.
Rand warknał: - Ona nie jest...
- Ona nie jest żmija. - Lady Emmie, siadajac na kanapie, zmieła w dłoniąch
koronkowa chusteczke. - Jest zagubiona dziewczyna, która Rand wykorzystał.
- Dlaczego wiec jest posiniączony? - spytała ostro ciotka Adela.
Sylvan i Rand wymienili zawstydzone spojrzenią, i tym razem Sylvan nie
miała nic na swoje usprawiedliwienie. Oboje byli posiniączeni. Taki efekt dało i
z u cenie się Sylvan na wózek Randa.
- Gdyby tylko wiedziała - powiedział sciszonym głosem Rand.
- Ijąk mógłją wykorzystac? - Ciotka Adela ciagneła z satysfakcja. - Jest
przykuty do wózka inwalidzkiego.
- Jest przykuty do wózka, a nie martwy - odezwała się jego kochajaca, ale
uczciwa matka. - Rand uwodził bardziej swiatowe kobiety, niż panna Sylvan.
Ciotka Adela odwróciła się do swojego syna, wygladajacego szykownie
nawet w szlafroku i tureckich pantoflach. -jąmes, bron swojego kuzyna.
- Nie moge - odezwał sięjąmes z rozdrażnieniem.
Kobiety łapia się na jego usmiech, głupie gesi.
Ciotka Adela obruszyła się. - Panna Sylvan była kochanka Hibberta!
Ciotka Adela raniła Sylvan swoimi oskarżeniąmi,jąmes rozbawieniem, lady
Emmie rozczarowaniem, a wielebny Donald był bliski wygłoszenią kazanią.
Nadszedł najwyższy czas, żeby Rand cos zrobił. - Nie badz prostacka, ciociu
Adelo. Sylvan jest czystająk swieży snieg. - Zauważył z zadowoleniem, że to
przerwało rozmowe. Wszystkie głowy zwróciły się w jego strone. Wszystkie
oczy były wpatrzone w niego, a pózniej w oblana purpurowym rumiencem
Sylvan.
- Skad wiesz? - spytała ciotka Adela, unoszac ręke. - Nieważne. Nie mów mi.
Sylvan zatrzesła się z wsciękłosci. - Nie jestem krowa, której rodowód jest
publicznie dostepny. Rand, byłabym wdzieczna, gdybys się powstrzymał... -
Zamilkła, zaskoczona uwaga, zjąka rodzina słuchała każdego jej słowa.
- Nigdy nie myslałem o tobie,jąk o krowie - powiedział łagodnie Rand, a ona
podciagneła jego koszule, która była owinieta, i zasłoniła sobie twarz.
- Ale skoro to wiesz, to nie może byc już taka czysta - zauważyłjąmes.
- Nie badz dupkiem,jąmes. Oni nie dokonczyli -odezwał się Garth. A pózniej
usmiechnał się półgebkiem. - Przynajmniej mogłes, co, Rand?
Rand zauważył, że Sylvan kiwa potakujaco głowa. Dzielna dziewczyna. Była
gotowa oczernic siębie, żeby go bronic. Pogłaskałją czule miedzy łopatkami. -
Wszystkich interesuje moje życię prywatne.
- Nie jest prywatne - Garth przestał się usmiechac i znowu podniósł głos -jeśli
odbywa się w polu.
- Wiec plotki o Hibbercię były prawdziwe - powiedziała z zamysleniem lady
Emmie, a panowie spojrzeli na nią zaskoczeni.
- Mamo! - powiedział Garth. - Kiedy słyszałas te plotki?
Usmiechneła się tajemniczo. - Nie tylko meżczyzni plotkuja.
Po raz pierwszy, odkad weszli do salonu, ciotka Adela usiadła na kanapie i
pochyliła się w strone lady Emmie. - Hibbert zapewne używał panny Sylvan
jako przykrywki. - Spojrzała na syna. - Cóż za bezmyslne, typowo meskie
zachowanie.
- To mieczak - powiedziałjąmes.
Sylvan opusciła koszule, ukazujac swoja czerwona twarz. - Hibbert nie był
bezmyslny. Chciał się ze mna ożenic, aleją nie chciałam.
- Ależ, kochanie, dlaczego? - spytała lady Emmie. - Byłabys żona para, a
Hibbert był całkiem zamożny. Pomysl o korzysciach.
- Nie chciałam byc żona - odparła stanowczo.
- Nie sadze, abys miała wybór - powiedział Garth.
Lady Emmie uniosła dłonie do szyi. - Czy sugerujesz to, co przypuszczam?
- Bzdura, Garth - odezwała się energicznie ciotka Adela. - Rodzina Malkinów
nie musi naprawiac reputacji, która ta dziewczyna utraciła dawno temu.
Garth odparł: - Byc może reputacja Sylvan jest nadszarpnieta, ale my wiemy,
że ona jest nietknieta. Wiemy, że jest kobieta o niezłomnym charakterze i pasuje
do naszej rodziny.
- Jej reputacja jest splamiona - krzykneła ciotka Adela.
- Jest dziewica - odparł Garth. - Odpowiednią żona dla dziedzica Clairmont.
Ciotka Adela najwyrazniej nie mogła zrozumiec determinacji Gartha. -
Trzebają zwolnic.
- Co, według ciębie, powinienem zrobic? - Garth znowu mówił podniesionym
głosem. - Odesłacją do domu z listem przyczepionym do jej gorsetu? „Drogi
panie Miles, zapewniąm pana, że panska córka, o która obiecałem się
troszczyc, została w intymny sposób przebadana przez mojego brata i
okazało się, że jest nietknieta"?
Sylvan znowu naciagneła koszule.
- Nie badz bezczelny, kochanie - mrukneła lady Emmie.
- On musi się z nią ożenic - powiedział Garth.
- Nietknieta. - Ciotka Adela przyjrzała się Sylvan z zainteresowaniem. - To
zadziwiajace, że dzisięjsze młode dziewczeta kłaniąja się księciu w swoich
białych sukienkach po tym,jąk w ogrodach robiły Bóg raczy wiedziec co ze
swoimi adoratorami.
- Och, na Boga - prychnałjąmes.
- Czekaj - zaoponował Rand. - Badzmy sprawiedliwi wobec Sylvan. Nie chce
byc do konca życia pielegniąrka kaleki.
Sylvan zerkneła z wsciękłoscia znad koszuli. - Przestan się tak nazywac.
- Najwyrazniej nie przeszkadza jej twój stan. Wrecz przeciwnie. - Garth potarł
dłonią czoło. - Nic tak nie naprawi utraconej reputacji,jąk małżenstwo z
dziedzicem tytułu ksiażecego, zwłaszcza taki którego majatek powieksza się
dzieki produkcji przedzalni. - Spojrzał wyzywajaco nająmesa i ciotke Adele
ale zanim zdażyli cokolwiek powiedziec, dodał: - I spełni oczekiwanią
swojego ojca.
Znowu nakryła się koszula i wymamrotała - Ten argument z pewnoscia mnie
przekona
Garth przykucnał przy niej. - Nigdy wiecej nie bedziesz musiała mieszkac w
domu swojego ojca
Odpowiedziało mu całkowite milczenie. Poruszył własciwa strune.
- Bede musiał się z nią ożenic, prawda? - Prawde powiedziawszy, Rand nie
zastanawiał się nad tym wczesniej. Sylvan wyjdzie za maż za szalenca... ale
on nie jest szalencem. Własnie mu udowodniła, że w mego wierzy. Jej
wiara ogarneła także jego
Przyjrzał się swoim dłoniom i rozesmiał się cicho. Po raz pierwszy od wielu
miesięcy nie przesladowały go upiory z Bedlam Nie musiał sobie wyobrażac, że
stoi na nogach i bije błagajace o litosc kobiety. Nie musiał już szukac smierci,
by uwolnic od siębie kobiecy ród.
Serce zabiło mu mocniej, potarł dłonmi piers i rozesmiał się głosniej. Potem
spojrzał w góre. Już nie wierzył w swoje szalenstwo, ale wyraz twarzy
członków jego rodziny wskazywał, że oni nie byli tego wcale pewni.
Patrzac na koszule i spódnice, pod którymi skrywała się Sylvan, Rand
zrewanżował się za jej wiare jeszcze wieksza miłoscia. Teraz nic nie mogło
prze. szkodzic ich małżenstwu.
Oczywiscię dla Sylvan bedzie ono oznaczało pewne niedogodnosci. Nadal był
kaleka bez władzy w no-gach. Pewnego dnią zacznie chodzic i wtedy zapanuje
nad wspólnym życięm. Odziejeją w najlepsze szały, zabierze na najwspaniąlsze
przedstawienią i bedzie z nią podróżował. Zmusi te pogardliwe matrony z
towarzystwa, aby przyjmowałyją w swoich domach i już nigdy nie bedzie
musiała się o nic martwic.
To, co zaczeło sięjąko dzien jego smierci, miało się skonczycjąko dzien jego
zaslubin. Powoli powiedział głosno: - Poslubienie Sylvan bedzie dla mnie
zaszczytem.
Wyskoczyła ze swojego ukrycia z wsciękłym wyrazem twarzy. - Hibbert był
dobry i hojny i był moim najlepszym przyjacięlem. Nigdy nie wyrzucał krzeseł
przez okno, wiec dlaczego miałabym wyjsc za maż za ciębie, skoro nie wyszłam
za Hibberta?
Rand wyszczerzył zeby z zadowoleniem. - Ponieważ moge dac ci cos, czego
nie mógł dac ci Hibbert.
- Nie chce...
- Ostrożnie. - Uniósł palec, w który wpatrywała się z fascynacja. - Kłamcy ida
do piekła.
- Tak samo,jąk cudzołożnicy - wyrzekł wielebny, a jegojąsne włosy
błyszczałyjąk aureola. - Robiłem, co w mojej mocy, żeby służyc rada
rodzinie i pomóc jej podjac słuszna decyzje, i sadze, że mi się udało. Ale ty,
panno Sylvan, musisz pojac,jąk straszny grzech popełniłas. Uwiodłas
meżczyzne, by smakował twoich powabów, i aby zaznac rozkoszy w jego
ramionach.
Zawstydzona Clover Donald zachichotała piskliwie.
Jej maż ciagnał: - Czy istnieje cięższy grzech?
Rand na chwile zapomniął, że nie może chodzic. Miał ochote sprac
swietoszkowatego dranią na kwasnejąbłko i spróbował zsunac się z wózka.
Sylvan chwyciła go i wciagneła z powrotem, a Garth się wtracił. - A wiec
udzieli pan zezwolenią, wielebny, i nie bedziemy musięli dawac na zapowiedzi.
Pastor prychnał. - Chociaż należałoby dac na zapowiedzi, to jednak udziele
zezwolenią i poprowadze ceremonie.
- A zatem rano - napierał Garth.
- Zaczekaj! - odezwała się lady Emmie. - Nie mamy intercyzy.
Nie ona jedna była zaniepokojona, ale Garth nad wszystkim panował. - Panna
Sylvan zaufa nam, że bedziemy się o nią troszczyc, ają przygotuje intercyze.
?ałuje tylko, że slub nie może odbyc się jeszcze dzis wieczorem.
- Idiotyczne prawo wymaga, aby sluby odbywały się rano - rzucił Rand z
żalem. - Moglismy się pobrac dzis po południu.
- Nie. - Sylvan potrzasneła głowa. - Nie.
- Jest zmeczona. - Należała do Randa i nie zamierzał pozwolic jej odejsc. - Do
jutra poczuje się lepiej.
- Nie poczuje się.
Jej usta drżały i wygladała tak żałosnie, że Randowi scisneło się serce. Jego
dzielna, pełna energii pielegniąrka była w stanie przeciwstawic się jego furii i
zapobiec jego samobójstwu, ale na mysl o małżenstwie dygotała ze strachu. -
Chodz, Sylvan. - wziąłją za ręke i pociagnał, żeby wstała ze stołka. - Chodz i
porozmawiaj ze mna.
Rodzina nie odzywała się, dopóki nie wyszli z salonu, a potem miedzy jej
członkami rozgorzała dyskusja.
W korytarzu przy drzwiach stałjąsper. Betty pilnowała, żeby nie pojawił się
żaden ciękawski służacy, a wszystkowiedzacy wyraz ich twarzy mówił sam za
siębie.
Betty dygneła, nastepnie chwyciła ręke Sylvan i pocałowałają energicznie. -
Winszuje, moja pani.
- Nie zamierzam wychodzic za niego za maż - upierała się Sylvan.
Betty zażartowała z niej. - Oczywiscię, że nie, ale nadal bede pani służyc do
dnią swojej smierci.
Spróbowała złapac ręke Randa, ale opedził się od niej machniecięm dłoni. -
Zachowaj swoje gratulacje na noc poslubna. To bedzie prawdziwy test.
- Wierze w pana, lordzie Rand. jeśli mogłabym cos zrobic...
Wyszczerzył do niej zeby. - Mysle, że Sylvan iją bedziemy musięli sami z
tym sobie poradzic.
- ?adnego małżenstwa - mrukneła Sylvan. Betty zignorowała jej słowa i
dygneła przed Randem. - Oczywiscię, panie. Oczywiscię.
- Trzeba położyc panne Sylvan do łóżka - powiedział. - Może sen zmniejszy
jej niechec do stanu małżenskiego.
- Nie moge spac tak długo - odezwała się złowrogo Sylvan.
Rand takżeją zignorował. - Pomożesz jej osobiscię?
- Oczywiscię. - Betty spojrzała na wymiety i brudny strój Sylvan i spytała. -
Kiedy ostatni raz pani spała, panienko?
Pocięrajac głowe, Sylvan odparła szczerze: - Nie pamietam.
- Bernadetta zostanie z toba, gdy się położysz.
- Wspaniąle - warkneła Sylvan. - Po ostatniej nocy uważa mnie za wariatke.
- To, co mysli o żonie lorda Randa, nie powinno pani obchodzic - Betty
zażartowała i usmiechneła się. - Wiem, że nie lubi pani, gdy ktos przebywa w
pani pokoju, ale może się pani obudzic i czegos potrzebowac, ają nie chce,
żeby w takim stanie musiała pani gdzies chodzic. Nie wiemy, co się naprawde
wydarzyło, prawda?
- I raczej się nie dowiecię - zapewniłją Rand.
- Chodzmy wiec.
Betty spróbowała otoczyc Sylvan ramieniem, ale Randją powstrzymał. -
Chciałbym porozmawiac z panna Sylvan, zanim pójdzie na góre.
- Oczywiscię. - Betty obdarzyła go jednym ze swoich promiennych
usmiechów. - Pójde po Bernadette.jąsper, chodz i pomóż mi.
- Nie chce - powiedział oschlejąsper.
- Ale pójdziesz. - Chwytajac go za ramie, Betty pociagneła go na równe nogi. -
Ci dwoje powinni zostac przez chwile sami.
Ogladajac się niechetnie za siębie,jąsper poszedł z Betty.
-jąsperowi nie podoba się pomysł, żebym wyszła za ciębie za maż -
powiedziała Sylvan. - Powinienes posłuchacjąspera.
Rand machnał lekceważaco reka. - To dobry człowiek, ale nie jest moim
sumieniem.
- Och, nie żen się ze mna ze wzgledu na swoje sumienie!
- Wiesz, dlaczego chce się z toba ożenic. Ironicznie odparła: - Z powodu mojej
reputacji.
- Tak, z powodu twojej reputacji. - Ujał jej dłon. -Twoja reputacje kochajacej
kobiety.
- Zabawne.
- Usiadz - rozkazał. Gdy rozejrzała się wokół, wskazał jej palcem. - Tutaj, na
schodach. - Przycupneła na drugim stopniu, oparła podbródek na rekach i
wpatrywała się w niego wyzywajaco. Podjechał tak blisko, że niemal dotykał
jej kolanami. - jeśli nie chcesz za mnie wyjsc, musisz tylko powiedziec magiczne
słowa - oznajmił.
- A cóż to za słowa, jeśli moge spytac? - spytała podejrzliwie.
- Kilka. Mogłabys mi powiedziec, że brzydzisz się mna i moim kalectwem.
Prychneła.
- Tak, sadze, że pokazałas, że to nieprawda. Westchnał z udawanym
współczucięm. - Albo możesz powiedziec, że się mnie boisz.
- Dlaczego miałabym tak mówic?
- Ktos napada na kobiety - zauważył.
- Sadziłam, że wyjasnilismy to sobie dzis rano.
- Mówiła cicho, ale z uczucięm. - Chodzisz we snie i ktos to wykorzystuje.
Ktos tutaj, prawdopodobnie w domu, obserwuje cię.
Pomyslałby o tym wczesniej, gdy zdał sobie sprawe, że ataki zdarzaja się
tylko wtedy, gdy pojawia się duch, ale odrzuciłby takie podejrzenią, sadzac, że
w ten sposób próbuje przerzucic wine na kogos innego. Teraz mógł tylko
spytac: - Kto?
-jąsper?
Mogłaby go posiękac na kawałki. - Nie badz niemadra.
- Dlaczego niejąsper? - spytała dociękliwie.
- Jest dużym meżczyzna, zdolnym skrzywdzic kobiete i trudno mi uwierzyc,
że twój własny służacy nie wie, że chodzisz we snie.
- Skad miałby widziec?
- Nie spi z toba w pokoju? Nie zmienią twoich przescięradeł?ją domysliłam
się wszystkiego, widzac ubłocone przescięradło.
Rand niepokoił się tym, gdyjąsper po raz pierwszy zmienił przescięradło, ale
Jasper wydawał się obojetny. Był obojetny, do cholery. - On walczył u mojego
boku pod Waterloo. - Rand uderzył w oparcię wózka. - To niejąsper.
- Dobrze wiec. - Szybko zarzuciła swoje podejrzenią, a on się rozluznił. Potem
spytała: - A twój brat?
- Garth?
- Kogo zaatakował ten szaleniec? Kobiety, które pracuja w przedzalni.
Kobiety, które twój brat zatrzymuje po godzinach.
Twarz mu steżała. - Te kobiety sa najłatwiejszym celem. Samotnie wedrujace
po nocy, moga byc zaatakowane przez kogokolwiek.
- Ale jego wysokość znany jest ze swojego wybuchowego temperamentu.
Widziałam to wielokrotnie. - Czekała, aż potaknał głowa, a potem szybko
dodała: - I chyba niezbyt lubi płec żenska.
- Garth? - Wyciagnał ręke i dotknał jej czoła. Nie miała goraczki. Chyba ze
zmeczenią mówiła od rzeczy. - O czym ty mówisz? Garth uwielbia kobiety!
- Nie ożenił się.
Otworzył szeroko oczy, potem odchylił głowe i ryknał smiechem. - To
niedorzeczne na tej podstawie oceniąc upodobanią meżczyzny.
Zalała się rumiencem i rzuciła ostro: - Własnie na tej podstawie oceniono
Hibberta. Poznałam kilku... znajomych Hibberta i niektórzy z nich byli uroczymi
dżentelmenami, ale niektórzy szczerze nie znosili kobiet. Wszystkich
kobiet. Nie sadzisz...
- Nie. - Znowu się rozesmiał. - Nie Garth. Sa rzeczy, których nie wiesz o
Garcię. A nawet gdyby to, co sobie wymysliłas, było prawda, on jest
księcięm. Gdyby chciał krzywdzic kobiety, mógłby to robic, nie zadajac
sobie trudu budowanią przedzalni.
Jej rumieniec zbladł, ale nie skonczyła jeszcze. -jąmes.
- Och, teraz mówiszjąk Garth.
-jąmes jest sfrustrowanym, wsciękłym młodym człowiekiem, któremu nie
podoba się pomysł z przedzalnią.
- Walczył ze mna pod Waterloo.
- Jest trzeci w kolejce do tytułu księcia.
- Uratowałem mu życię.
- Pod Waterloo? - spytała.
- Byłem ze swoim regimentem i zobaczyłem go. Odłaczył się i otoczyli go
Francuzi i... Byłem po prostu we własciwym miejscu o własciwej porze.
- I ty uważałes, że mógłbys napadac na kobiety? -W jej policzkach pojawiły
się malutkie dołeczki. Gdy spróbowała ukryc usmiech, spłyneło na niego
ciępło jej uwielbienią. - Ty, który byłes gotowy zginac w bitwie, aby ratowac
Jamesa? Kto chciałby rzucic się z klifu, by chronic kobiety z
Malkinhampsted?
Nie wiedział, co powiedziec. Podobało mu się jednak, że Sylvan traktuje go
jak bohatera. Wrócił do tematu. - A wiec możemy skreslicjąmesa.
Dołeczki w policzkach znikły. - Czasami, gdy ludzie sa naszymi dłużnikami,
zaburza to nasze relacje z nimi.
- Bzdura! - A potem odezwał się ironicznie: - A może wielebny Donald?
- Dlaczego nie? - zgodziła się. - W dzien i w nocy odwiedza swoich parafian.
Rand nie mógł uwierzyc, że nawet przez chwile mogła rozważac taka
możliwość. - Poznałas go! -Wskazał w strone salonu. - To swietoszkowaty dran,
ale całkowicię pochłanią go głoszenie słowa bożego.
- Chce ci uswiadomic, że każdy mógł popełniąc te przestepstwa i z różnych
powodów. Nawet twoja ciotka Adela...
- O, to jest mysl. - Udał, że rozważa taka możliwość. - A może moja matka?
- Jest za niska.
- Ach. - Usiłujacją zawstydzic, powiedział: -Na tej podstawie ciębie również
musze skreslic z listy podejrzanych.
- To bardzo łaskawe z twojej strony, ale powinienes mnie wykreslic z jeszcze
jednego powodu. Nie było mnie tutaj, gdy zaczeły się napady.
- Może ukrywałas się w zajezdzie w Malkinhampsted, czekajac na okazje,
by...
- Och, Rand, wiem, że nie chcesz, żeby był to ktos, kogo znasz. - Przycisneła
kolana do jego kolan i pochyliła się nieco, a jego oczom ukazał się
najcudowniejszy na swiecię widok, gdy jej gorset nieco się odchylił. - Ale to
musi byc ktos, kto ci zle życzy.
Z trudem powstrzymał się, by nie oblizac warg.
- Zatrudniąmy około piecdziesięciu służacych. Czy zdajesz sobie sprawe, ile
osób może byc podejrzanych?
Usmiechneła się do niego niemal zwyczajnie.
- Chyba byłoby łatwiej ogłosic, że ty jestes winny, ale nie jestem
zwolenniczka skazywanią ludzi tylko dla wygody.
Uznał, że najwyższy czas zakonczyc te rozmowe.
- Nie wierzysz również w małżenstwo dla wygody.
Odsuneła się gwałtownie i cos w wyrazie jego twarzy musiało dac jej do
myslenią, bo poprawiła koszule.
- Bede cię dobrze traktował - obiecał.
- Dopóki bede się odpowiednio zachowywac?
Warkneła na niego tak niegrzecznie, że pożałował, iż nie może porozmawiac
z jej ojcem. - Wejdziesz do rodziny Malkinów i prawdopodobnie pewnego dnią
zostaniesz księżna. Nie musisz się odpowiednio zachowywac. Ty bedziesz
wyznaczac standardy.
- Cóż za zarozumialstwo.
- Chce ci po prostu uswiadomic, że istnieja dobre strony tego zwiazku. A co
do dzisięjszego ranka...
Zamilkł, gdy odwróciła głowe, poruszyła się zmieszana, a potem znowu na
niego spojrzała. - Przykro mi, że musiałas uczestniczyc w takiej scenie. Powinienem
lepiej cię chronic. Wyglada na to, że niczego nie umiem zrobic dobrze.
Poruszyła nogami, przypominajac sobie,jąk przywitała wschód słonca. - Och,
cos zrobiłes dobrze.
- Czy to komplement? Sylvan. - Przekrzywiajac jej podbródek, pocałowałją,
aż wbiła drżace dłonie w jego ramiona. - Pobierzemy się rano. Dosyc kłótni
na ten temat. - Spojrzał na jej pełna zachwytu twarz. - Zgadzasz się?
- Zrobie to.
Nie takich słów oczekiwał od swojej przyszłej żony, ale przyjał je z
wdziecznoscia. - Obiecujesz? Otworzyła oczy. - Nie zmienie zdanią.
- Daj mi jutrzejszej nocy godzine – wyszeptał - a przekonasz się, że podjełas
słuszna decyzje.
- Jestes okropnie arogancki. Czy byłes taki sam przed Waterloo?
- O wiele, wiele gorszy. Wstała i otrzepała spódnice.
- I pewnie pojutrze bede nie do zniesięnią. Zanim zdażyła odpowiedziec, z
jadalni wyszły Betty i Bernadette. Każda wzieła Sylvan pod ramie i poprowadziły
ja schodami na góre, a Rand patrzył za nimi.
- Panie? - Przy jego wózku pojawił sięjąsper.
- Czy chce pan także udac się na spoczynek?
- Nie moge. - Gdy Sylvan znikła mu z oczu, Rand odwrócił się dojąspera. -
Jestem za bardzo podekscytowany. Pogratuluj mi. Zgodziła się zostac moja
żona.
Ze spuszczona głowa i grobowa minająsper wymamrotał: - Gratuluje.
- O co chodzi, człowieku? - zażartował Rand. -Boisz się, że mnie stracisz?
- To moja wina, panie. - Z czubka jego nosa spadła łza i z wsciękłoscia
przekrzywił ramiona i potrzasnał głowa. - To przeze mnie musi się pan
ożenic. Nie było mnie, żeby się panem zaopiekowac.
Dlaczegojąsper tak dziwnie się zachowuje? Brzydkie i niechciane
podejrzenie zrodziło się w głowie Randa. Przeklinał Sylvan, że je tam posiała.
Gdzie byłjąsper ostatniej nocy? - Słyszałem, że to ty znalazłes Lorette -
powiedział Rand.
Blada skórająspera zarumieniła się. - Tak, panie.
Przeklinajac własne domysły, Rand spytał: - Co robiłes poza domem o tak
póznej porze?
-ją...ją po prostu martwiłem się o kobiety... ach, kobiete, która została ranna
w wypadku w przedzalni. Poszedłem do jej domu, a gdy wracałem, znalazłem
Lorette w błocię. - Zacisnał wielkie piesci.
- Do domu Loretty idzie się w inna strone. Może - zasugerował Rand -
poszedłes jej szukac.
-ją...ją usłyszałem jej krzyk. Tak, tak własnie było. Usłyszałemją.
Rand odsunał się odjąspera, żeby nie patrzec,jąk służacy steka swoje
kłamstwa - z pewnoscia pierwsze w życiu. Czy Sylvan miała racje? Czyjąsper
uganiął się za kobietami, żeby je krzywdzic? Czy wiedział, że Rand może
chodzic? Rand otrzasnał się. Sylvan zniszczyła jego samozadowolenie, chociaż
odbudowała w nim wiare w siębie. Cokolwiekjąsper robił, z pewnoscia miał
jakies wytłumaczenie. Prawdopodobnie miał we wsi dziewczyne. Znajac
Jaspera, wiedział, że w koncu mu się zwierzy. Próbujac pocięszyc służacego,
Rand powiedział: - Zostawienie mnie wczoraj w nocy samego było wspaniąłym
posuniecięm z twojej strony. Widzisz,ją chce się ożenic z Syłvan.
- Ale, panie...
- Obiecaj mi tylko, że bedziesz służył pannie Sylvan,jąk służysz mnie.
- Jestem panu całkowicię oddany - powiedziałjąsper gwałtownie z
determinacja w głosię.
- Wiem. A moja żona jest czescia mnie.
Szeptjąspera przyprawił Randa o gesia skórke. Jeszcze nie jest panska żona.
ROZDZIAŁ 10
Ktos wołałją po imieniu. Sylvan budziła się powoli, reagujacjąk na wołanie
kochanka. Otworzyła oczy i rozejrzała się, szukajac meżczyzny, który wszedł do
jej sypialni. Szukajac Randa.
Nie było go tu. To musiał byc kolejny sen, ale dziwnie bez obrazów. Dzis w
nocy żadne cięrpiace widma nie błagały jej o pomoc. Siadajac, westchneła z
ulga. Bernadette chrapała miarowo na połówce przy kominku. Swieczki z
jednego swiecznika wypaliły się całkowicię i zgasły, pozostawiajac zapach spalonej
stearyny i knota. Zegar tykał głosno. Sylvan zastanawiała się, ile czasu
spała. Cały dzien i pół nocy, domysliła się. Musiał byc srodek nocy, a ona była
całkowicię obudzona.
Chciało jej się pic. Miała ochote na czyjes towarzystwo.
Zerkneła na Bernadette i stwierdziła, że pokojówka pograżona jest w
głebokim snie.
Musi sama isc po picię.
Zeslizneła się z łóżka; jej bose stopy skuliły się, gdy staneła na zimnej
podłodze. Podreptała do chinskiego dzbanka, nalała sobie szklanke wody.
Straszny ten stary, wielki dom. Niemal spodziewała się usłyszec...
Łup!
Wpatrywała się sparaliżowana w drzwi.
Łup!
Bezgłosnie odstawiła szklanke i zerkneła na Bernadette. Pokojówka nie
poruszyła się. Nadal chrapała, obojetna na hałas.
Łup!
Rand. Sylvan przycisneła dłon do serca. To on musi chodzic. Znowu. Trzeba
go powstrzymac, zanim ktos go przyłapie. Groziła mu katastrofa; jeśli służacy
odkryja, że może chodzic, z pewnoscia beda go winic za ataki. Włożyła swiece
w pojedynczy swiecznik, podeszła do drzwi i otworzyła je.
Nikogo tam nie było.
Spojrzała w jedna i druga strone korytarza i dostrzegła zaledwie migniecię
postaci, znikajacej za rogiem. -Boże dopomóż - szepneła i ruszyła w tamta
strone. Skreciła za róg i zobaczyła go znowu. Jego tors błyszczał, miał na sobie
srebrna koszule. Zmrużyła oczy, próbujac rozpoznac, z czego była uszyta. -
Rand - wyszeptała - poczekaj na mnie. - Tak zrobił, obserwujacją oczodołami,
które wydawały się kompletnie puste.
Gdy się zbliżyła, zniknał bez słowa, pozostawiajacją sama. Wpatrywała się w
miejsce, w którym stał, a potem pobiegła korytarzem.
Był na koncu zweżajacego się niebezpiecznie przejscia. Tutaj swiece były
zrobione z łoju, nie ze stearyny. Znalezli się w starej czesci posiadłosci. Nigdy
wczesniej tu nie była, ale wiedziała, że gdzies w pobliżu znajduja się pokoje dla
służby. Z pewnoscia wiele z tych drzwi prowadziło do spiżarni. A jeśli nie
złapie Randa, zanim ktos go zobaczy...
Przyłożył palec do ust,jąkby nie spał i był swiadomy jej obecnosci. Miał na
sobie dziwna czapke, która sprawiała, że wydawało się, iż włosy opadaja mu na
ramiona, a jego buty wydawały się konczyc długim czubem. Dokadją
prowadzi? I dlaczego? Zaciękawiona, szła za nim, podniecona faktem, że jest w
tej czesci budynku, w której nigdy nie była i pełna obawy, czy znajdzie droge
powrotna. Ale odnalazła. Idacjąk najbliżej Randa - ale nigdy wystarczajaco
blisko - wkrótce znalazła się w korytarzu, na którego koncu znajdowały się
drzwi do jej pokoju. Postac w mieniącej się koszuli stała w otwartych drzwiach.
- Rand - wyszeptała - pozwól mi położyc cię do łóżka. Stał bez ruchu, a ona
ruszyła biegiem w jego strone. Gdy wyciagneła ręke, by go dotknac, rozpłynał
się w nicosc.
Poczuła gesia skórke, a gdy usłyszała przerazliwy krzyk, była niemal pewna,
że wydobył się z jej krtani. Krzyk dobiegł jednak z jej pokoju, tak głosny, że
mógł obudzic nawet zmarłego. Sylvan pobiegła do pokoju, przekonana, że
Bernadette widziała to samo, co ona, ale zanim dobiegła do pokoju, ktos z niego
wypadł.
Meżczyzna. cięmnowłosy, w długiej białej koszuli. Uciękał wzdłuż
korytarza. Sylvan ruszyła za nim, ale gdy przebiegała obok drzwi do swojego
pokoju, Bernadette krzykneła: - Nie! - Sylvan zawahała się, a Bernadette
piszczała: - Nie, prosze, panienko. - Jestes ranna? - spytała Sylvan. Bernadette
byłająk w transię. - Prosze tam nie isc. To był duch Clairmont i próbował mnie
zabić. Prosze za nim nie isc.
- Co zrobił? - Sylvan pomogła Bernadette usiasc na krzesle.
- Gdy krzyknełam, uderzył mnie kijem. - Bernadette dyszała,jąkby biegła w
wyscigu. - Zasłoniłam się reka.
Przesuwajac dłonią po ramieniu Bernadette, Sylvan spytała: - Zrobił ci
krzywde? -Tak!
- Poważna krzywde?
Bernadette zawahała się, a potem wymamrotała: -Nie. Chyba jestem tylko
posiniączona. Ale on szukał panienki. - Z jej oczu popłyneły łzy. - Najpierw zaatakował
łóżko, a gdy zobaczył, że pani tam nie ma, wsciękł się. Zerwał
przescięradła i...
- Nie. - Sylvan podbiegła do łóżka, ale białe przescięradła były poszarpane.
Rand nigdy by nie zrobił czegos takiego, ale ktos to zrobił, a ona tylko błyszczacej
zjawie zawdziecza swoje życię.
Ile duchów kryje się w tym domu?
- Duchy nie napadaja na ludzi. - Sylvan podeszła do Bernadette. - Strasza ich,
ganiąja albo zawodza, albo... - Zabrakło jej pomysłów. - Ale nie łapia za kij i
nie bija ludzi.
- Wiec kto... - Bernadette otworzyła szeroko oczy i spytała z niedowierzaniem:
- Chce pani powiedziec, żejąkis człowiek napadł na mnie dla zabawy? -
Zmrużyła oczy. - Chce pani powiedziec, że ktos z tej posiadłosci chciał
skrzywdzic panią?
- Sadze, że można...
- Po tym wszystkim, co pani zrobiła dla lorda Randa i biednej Roz? -
Bernadette wstała i podeszła do Sylvan. - To podłosc.
- Co się stało? - W drzwiach staneła lady Emmie z rozpuszczonymi włosami i
długiej, białej koszuli nocnej.
- Czy słyszałam krzyk? - Ciotka Adela przepychała się do wejscia.
- Nic im nie mów. - Chwyciwszy Bernadette mocno za ramie, Sylvan
powiedziała błagalnym szeptem:
Obiecaj, że nic im nie powiesz.
- Ale panienko...
- Powiedz im, że widziałas ducha. - Sylvan zadrżała. - Pomysla, że jestes
głupia, ale chce zobaczyc, kto jutro bedzie miał zaskoczona mine.
Bernadette skrzyżowała ramiona na piersiach. - Ale, panienko, on chciał
panienke skrzywdzic, ają nie moge pozwolic...
Nie chciała ustapic, wiec Sylvan obiecała jej pospiesznie: - Powiem Randowi
co zdarzyło się dzis w nocy.
Sylvan zrozumiała dlaczego Betty wyznaczyła Bernadette na jej osobista
pokojówke. Na twarzy Bernadette pojawiło się zaciękawienie, a gdy lady
Emmie zbliżyła się do nich, jej twarz wyrażała przerażenie. - Och, wasza
wysokość, to był duch - zapłakała.
- Cóż za bzdura! - prychneła lady Adela.
- ?adna bzdura - odparła lady Emmie. - Mamy tutaj ducha.
Zaczeły się spierac. Sylvan pobiegła korytarzem, a pózniej schodami do
pokoju Randa. Drzwi były zamkniete, ale wpadła do srodka bez pukanią i przez
ułamek sekundy jej serce zamarło. Randa nie było w łóżku.
- Sylvan?
Odwróciła się gwałtownie, słyszac jego pełen zdziwienią głos. siędział,
całkowicię ubrany, przy małym stoliku.
Betty siędziała obok niego z szeroko rozdziawiona buzia. - Panna Sylvan?
- Co robisz? - spytała Sylvan, ale nie zaczekała na odpowiedz. Podeszła do
niego, pomacała go po koszuli, szukajac długiej, białej koszuli nocnej... albo
srebrnej koszuli.
Miał na sobie biała koszule ijąsnoniebieska kamizelke. W jego oczach
malowało się zaskoczenie, gdy chwyciłją za ręke. - Co robisz? - Przyjrzał się jej
uważnie. - Dlaczego biegasz po korytarzach w nocnej koszuli?
- Prosze to założyc, panno Sylvan. - Betty podała jej jedwabny szlafrok Randa.
- W takim wielkim domu nawet latem sa przeciagi.
- A ty jestes przemarznieta - dodał Rand. Sylvan nie spytała, skad wiedział, po
prostu wsuneła rece w rekawy szlafroka.
- Dobrze. - Rand wskazał na krzesło, na którym wczesniej siędziała Betty, i
spojrzał na zegar, stojacy na kominku. - Co tu robisz o drugiej nad ranem?
- A co ty robisz o tej porze? - Sylvan usiadła.
- Planuje nasz slub. - Rand machnał reka nad papierami rozłożonymi na stole i
stojacym obok kałamarzem.
- Nasz slub?
- Wczoraj zgodziłas się wyjsc za mnie. Pamietasz?
Slub. Sylvan przycisneła dłonie do skroni. Czy pamieta? W pierwszym
odruchu chciała zaprzeczyc. Udawac, że nie pamieta,jąk siędzieli na schodach i
rozmawiali o podejrzanych, ijąk zjąkiegos nieznanego powodu zgodziła się za
niego wyjsc. - Kiedy mamy się pobrac?
- Dzisiaj. - Wypowiedział to słowo, przesadnie ruszajac ustami,jąkby musiała
połaczyc dzwiek jego głosu z ruchem jego warg. - Zgodziłas się wyjsc za
mnie dzisiaj.
- Dlaczego?
- Ponieważ przyłapano nas w niedwuznacznej sytuacji i albo mogłas zostac
wyrzuconająko ladacznica, albo wyjsc za maż za kaleke. Niezbyt duży
wybór.
- To nie był powód, dla którego zgodziłam się za ciębie wyjsc.
- Wiem. - Usmiechnał się kuszaco. - Zgodziłas się, ponieważ obiecałem, że
uczynie cię szczesliwa.
- Nie.
Jego usmiech znikł i powiedział niechetnie: - Wiec pewnie chodzi o to, że
Garth obiecał ci, że już nigdy nie bedziesz musiała wrócic do domu swojego
ojca.
- Nie. - Dlaczego zgodziła się za niego wyjsc? Musiał bycjąkis powód, bardzo
ważny powód...
- Sylvan, to jest bardzo ciękawe zagadnienie, które zamierzam zgłebic, ale w
bardziej stosownym momencię. Dlaczego tu jestes?
Rand był cięrpliwy, ale uniósł lekko brew i Sylvan od razu przypomniąła
sobie o swojej misji. - Dlaczego jeszcze nie spisz? - zapytała ponownie.
Betty i Rand spojrzeli na siębie z irytacja, a Rand powiedział: - Betty
potrzebowała pomocy przy zorganizowaniu dwóch przyjec w tak krótkim
czasię. Na nasz slub zostana zaproszeni wszyscy sasiędzi i musimy ich
odpowiednio ugoscic. Ponadto tradycja nakazuje, aby Malkinowie wydali
również przyjecię dla ludzi ze wsi i biedaków. A poza tym potrzebujemy
wstepnego kontraktu slubnego, ają i tak nie mogłem spac.
- Dlaczego?
Pochyliwszy się, przyjrzał się jej uważnie. - Sylvan?
- Czy Betty była z toba przez cały czas? -Tak.
Spojrzała na Betty, szukajac potwierdzenią i Betty powiedziała: - Tak,
panienko. Przyszłam tu,jąk tylko skonczyłam rozmawiac z dostawcami. Posiłki
nie beda takie,jąkie bym chciała, ale tylko tyle moge zdziałac w tak krótkim
czasię. - Sylvan prychneła ze zniecięrpliwieniem, wiec Betty dodała szybko: -
Jestem tu mniej wiecej od dziewiatej.
- A teraz powiedz, o co chodzi? - odezwał się ostro Rand, błyskajac zebami.
- Gdzie jestjąsper? - spytała Sylvan.
- Zajmuje się moimi sprawami - odparła Betty.
Sylvan nadal nie dowierzała. - O drugiej w nocy?
Głos Betty stał się bardziej zdecydowany. - Panienko, nie mamy czasu! Jego
wysokość może zarzadzic, aby slub odbył się rano, wiedzac, że wszystko
zostanie przygotowane, ale jest księcięm, a przede wszystkim meżczyzna, i nie
ma pojecia, ile to wymaga pracy.
Sylvan nagle odzyskała zdrowy rozsadek i zarumieniła się, uswiadomiwszy
sobie, ile pracy spowodowało jej niestosowne zachowanie. A jednak nie
wiedziała, gdzie przebywałjąsper, ani Garth, anijąmes. Wiedziała tylko, gdzie
był Rand, a jej nowiny nie mogły już dłużej czekac. - Wybacz mi, Betty.
Opadła,jąk pozbawiony wody kwiat. Betty rzuciła się do niej. - Toją prosze
o wybaczenie, panienko. Nie miałam prawa tak pani strofowac. Czy moge cos
dla pani zrobic?
- No cóż... - Sylvan myslała goraczkowo, a pózniej zasugerowała: - Jestem
spragniona i głodna. Czy mogłabym cię prosic o mała przekaske?
- Oczywiscię - powiedziała Betty z oddaniem i ruszyła w strone drzwi. Potem
zatrzymała się i spojrzała na nich. - Nie podoba mi się, że zostawie was samych
w srodku nocy. Udowodniliscię, że potrzebujecię przyzwoitki.
- To prawda - zgodził się Rand - ale Sylvan obieca, że tym razem mnie nie
zaatakuje. Prawda, Sylvan?
Ja nie... - zaczeła Sylvan. Ale przecięż go zaatakowała. Poprzedniego ranka to
jej pocałunek zaminował całe szalencze, cudowne kochanie się. Wola-I; i by,
żeby Rand nie był tak bardzo rozbawiony. - Nie dotkne go. I dotrzymam tej
obietnicy.
Betty zawahała się, walczac z poczucięm obowiazku, ale w koncu dygneła i
wyszła z pokoju.
- Wróci tak szybko,jąk tylko bedzie mogła - ostrzegł Rand, najwyrazniej
niezwiedziony gra Sylvan. - A teraz powiedz, dlaczego tu jestes?
Pochylajac się, dotkneła jego kolan i niskim głosem powiedziała: - Odwiedził
mnie duch.
- Duch - powtórzył Rand.
- Odwiedził mnie - powtórzyła. To nie była do konca prawda. Odwiedziłyją
dwa duchy, ale nie była w stanie opowiedziec o duchu w srebrnej koszuli,
który rozpłynał się na jej oczach.
Pociagnałją za rece, żeby staneła prosto i przyjrzał się jej uważnie. - Cos ci
zrobił?
Zbyła jego pytanie. - Odwiedził mnie duch. To ostateczne potwierdzenie. To
nie ty!
- Rozumiem, ale wiedziałem, że nie jestem sprawca, gdy powiedziałas mi, że
to nieją i okazałas mi w tak uroczy sposób swoja wiare we mnie.
Co miał na mysli? Czy tak bardzo liczy się z jej zdaniem?
Nie. Usiadła, unikajac jego wzroku. To niemożliwe, bo oznaczałoby to, że
pokłada w niej tak wiele wiary.
Rand przyjrzał się jej dłoniom, a potem zamknał je w swoich. - Skoro to już
wyjasnilismy, powiedz mi, co ci zrobił?
Czy poczuł dreszcz, któryją przeszył? - Kiedy?
- Gdy duch cię odwiedził. - Wydawało się, że mógłją pytac w
nieskonczonosc.
- Och, wtedy. - Odwróciła wzrok. - Nie. Rand nalegał: - Nie zaatakował cię?
- Nie! Zaatakował Bernadette. - Było to niedopowiedzenie, ale nie była
gotowa, by uniesc ciężar jego wiary. Zbyt wielu ludzi złożyło swoje życię w
jej rekach, a ona ich zawiodła.
- Co zrobił?
- Chciał mnie przestraszyc!
Patrzac jej w oczy, powiedział wyraznie: - Gdzie on był?
- Zobaczyłam go w korytarzu. - To w pewnym sensię była prawda. Był w
korytarzu, gdy wybiegł z jej pokoju. A to przesłuchanie Randa napawałoją
dziwnym lekiem. Zachowywał się tak,jąkby miał prawo zadawac te pytanią.
Jakby posiadłją, jej ciało i dusze.
- Wysle za nim służacych.
- Uciękł.
- Postawie służbe przy twoich drzwiach.
- I pewnie rozkażesz strzelac, jeśli tylko wychyle się w niestosownej chwili? -
krzykneła i wyrwała rece z jego dłoni.
- Beda cię chronic, nie wiezic. - Jego głos brzmiał tak szczerze, że zawstydziła
się, ale nie spodobało się jej, gdy ponownie ujał jej dłonie. - Martwie się o
ciębie, Sylvan. - Wzruszyła ramionami, ale tylko mocniej scisnał jej dłonie.
- Rano wezmiemy slub.
- Brzmiało tojąk stwierdzenie, a nie pytanie o potwierdzenie.
Szybko i ze zniecięrpliwieniem odpowiedziała:
- Powiedziałam, że tak.
Jednak tak nie myslała. Chciała tu byc, aby opiekowac się Randem. Chciała
tu byc, aby zobaczyc,jąk chodzi w swietle dnią. Chciała zasypiac w jego ramionach.
Lecz nie chciała płacic za to ceny, a tym bardziej za namietnosc.
- Dlaczego jest tyle zasad, które tak łatwo złamac i dlaczego to własnie mnie
na tym przyłapano?
- Te zasady zostały ustalone przez meżczyzn takichjąkją, którzy chca byc z
kobietami takimijąk ty.
Rozprostował jej zacisniete palce i pocałował dłon. Poza tym ktos musi
ratowac twoja cnote.
- Nie miałam problemu z utrzymaniem swojej cnoty, dopóki ty się nie
pojawiłes - powiedziała. I zaraz jekneła. Nie powinna mu tego mówic. Był
bardziej przemadrzały niż dziesięciu meżczyzn razem wzietych, a ona
własnie przyznała, że on i tylko on na nią działa. Jego usmieszek napawałją
obrzydzeniem. - Och, przestan szczerzyc zeby. Wszyscy w towarzystwie
uważaja mnie za ladacznice, a wiesz, że tylko ich opinia się liczy.
Rozesmiał się głosno. - Zupełnie nie rozumiesz meżczyzn, prawda?
- Rozumiem bardziej, niżbym chciała.
- Gdybymją, i wszyscy inni w towarzystwie, wierzył, że jestes dziewica, a
potem ożenił się z toba i okazałoby się, że masz doswiadczenie, wtedy
czułbym się oszukany i nasze małżenstwo prawdopodobnie rozpadłoby się.
Gdybym z kolei, podobniejąk wszyscy inni w towarzystwie, wierzył, że
masz doswiadczenie i ożenił się z toba, nie mógłbym miec pretensji, że nie
jestes dziewica, i z niecięrpliwoscia oczekiwałbym na długa, wspaniąła noc
poslubna. Jednak ciębie towarzystwo uważa za ladacznice, ają się
przekonałem, że te oskarżenią sa bezpodstawne. W tej sytuacji noc poslubna
bedzie - westchnał - powsciagliwa. A jednak cięsze się, że to, czego
doswiadczyłas ze mna, jest wyjatkowe.
- Tak - mrukneła, próbujac wstac. - No cóż, jeśli to wszystko...
Nadal trzymał jej dłonie, które zwilgotniąły. Szczerze powiedział: - Obiecuje
ci, że bedziemy dobrym małżenstwem, ale potrzebna bedzie twoja współpraca.
Nie mogła powstrzymac się od reakcji. – Moja współpraca?
- Zdajesz sobie sprawe, że bede potrzebował twojej współpracy, jeśli mam
wypełniąc obowiazki małżenskie?
- Czy dałam ci powody, abys myslał, że moge nie współpracowac? - spytała
ostro i wyrwała ręke, gdy zareagował smiechem.
- ?adnych, ale wiem, że pozbawienie kobiety dziewictwa to cos wiecej niż
zwykła przyjemnosc.
Zerwała się na równe nogi i ruszyła do drzwi. -Nie chce o tym rozmawiac.
- Nie moge cię zmusic, żebys została i o tym rozmawiała.
Zatrzymała się, słyszac te słowa.
- jeśli chcesz wyjsc, nie moge cię zatrzymac.
Zagryzła warge. Miał racje, a poczucię sprawiedliwosci nie pozwalało jej
wykorzystac faktu, że jest sparaliżowany. Miał zostac jej meżem i po prostu z
nią rozmawiał. Prawdopodobnie jest do niej podobny i martwi się o wszystkie
aspekty wspólnego życia po slubie. Porozumienie miedzy nimi ułatwi załagodzenie
pózniejszych różnic, wiec nie powinna uciękac od rozmowy tylko
dlatego, że dotyczy... TEGO.jąkos sobie poradzi. Szybko wróciła i ponownie
usiadła. -Dobrze. Czego ode mnie oczekujesz?
- Nie chce, żebys cokolwiek robiła. Chce tylko, abys obiecała, że zaufasz
mojemu doswiadczeniu w wypełniąniu obowiazków małżenskich.
Obowiazki? W jego ustach brzmiało to zabawnie.jąkos nie mogła wyobrazic
sobie, że myslał o tym,jąk o obowiazku.
- Obawiam się po prostu, że nie bede w stanie zrobic rzeczy, które normalni
meżczyzni robia, aby zmniejszyc lek kobiety.
-jąkich rzeczy?
- Moi rodzice brykalijąk dwie owieczki na wiosne.
Na jego twarzy pojawił się ciępły usmiech. - Ganiąli się, chichotali i łaskotali,
aż w koncu znikali w swojej sypialni albo... Kiedys goscię przyłapali ich w naszym
londynskim domu w całkowitym negliżu. - Rozesmiał się głosno.
- ?artujesz sobie ze mnie. - Jej rodzice nigdy nie zachowywali się w taki
sposób. Ani w jej obecnosci, ani - była tego pewna - gdy byli sami. Dla nich
małżenstwo było poważnym przedsięwziecięm.
- Beda oczywiscię chwile, kiedy bedziemy się kłócic. Wtedy bedziesz mogła
spac osobno,jąk długo zechcesz. Jestem na twojej łasce.
- Bedziesz wiec musiał zaufac mojej łasce, prawda?
- Ufam w twoja łaske, ale miałem próbke twojego charakterku. Musisz
przyznac, że zachowujesz się niedorzecznie, gdy jestes zła.
Przekrzywiajac głowe, zaczeła bawic się szlafrokiem. - Nie musze niczego
przyznawac.
- Moi rodzice spedzili każda noc swojego małżenstwa w jednym łóżku, a
czasami nawet pozostawali tam pół dnią.
Kusiłją, a im wiecej słyszała o jego rodzicach, tym bardziej chciała miec taki
zwiazek. -jąk chcesz.
Była to niechetna zgoda, ale i tak się ucięszył. - Wiec obiecujesz zgadzac się
na wszystkie moje małżenskie żadanią?
- Ta... ak.
- I zawsze bedziemy spac w jednym łóżku?
- O ile bedziemy przebywac w tym samym miescię.
Rozparł się na wózku, splótł rece na karku i przyjrzał się jej. - Sadze, że po
slubie bede chciał, abys zakładała do łóżka mój szlafrok.
Jego oczy błyszczałyjąk rozpalone wegle, aż poruszyła się na krzesle, nagle
czujac się niezrecznie w czarnym jedwabiu. - Dlaczego?
- Gdy mysle o gładzeniu jedwabiem twojej... - Przerwał.
Zabrała rece i tym razem nie starał się jej zatrzymac. Wstała, a on tylko
patrzył. Cofneła się, przekonana, że bedzie chciałją złapac, ale się nie poruszył.
Tylko patrzył i czekał. Czekał na jutrzejsza noc.
ROZDZIAŁ 11
Sylvan miała wrażenie, że jej palec urwie się pod ciężarem sygnetu, który
wsunał na niego Rand. Czuła, że obraczka staje się coraz ciasniejsza pod
wpływem ciępła jej ciała; jeszcze trochęi krew przestanie dopływac do palca.
Głebokim, pełnym uczucia głosem Rand powtarzał słowa, którymi uznawałją
za swoja żone, a pierscięn za symbol ich zwiazku. A potem wziął jej ręke w
swoje dłonie.
Jego głos brzmiał szczerze i Sylvan podejrzewała, że jest szczery. Sylvan
uważała, że niewielu meżczyzn żeni się z zamiarem złamanią charakteru swoich
żon i uczynienią z nich istot bez woli i życia. Ale tak się działo.
Unoszac głowe, Sylvan rozejrzała się po tarasię. Wielebny Donald sadził, że
poprowadzi ceremonie w koscięle, ale Rand nalegał, aby odbyła się na swieżym
powietrzu. Upierał się, by na przyjeciu byli wszyscy, którzy uczestniczyli w
ceremonii zaslubin, a chciał, żeby swiadkami slubu byli ludzie z posiadłosci i
spoza niej.
Jego życzenie zostało spełnione. Pastor stał tyłem do drzwi z modlitewnikiem
w rekach. Ona i Rand stali przed nim, a rodzina Malkinów otaczała ich
półkolem. Z boku stała Gail ze swoja guwernantka. Sasiędzi, szlachta z
okolicznych posiadłosci, ustawili się za rodzina i wyciagali szyje, próbujac w
niezdrowej ciękawosci przyjrzec się oblubienicy Randa. Służba,jąsper i Betty
staneli dalej w luznej grupie, która zajeła taras i schody, a za nimi ustawili się
wiesniący z Malkinhampsted.
Zbyt wielu ludzi. Zbyt mocne wiezy. Ktos włożył Sylvan do reki równie
ciężki pierscięn. Miała go wsunac na palec Randa. Byłaby to ostatnią czesc
ceremonii, moment, w którym Sylvan Miles przestanie istniecjąko osoba i
stanie się przedłużeniem Randa Malkina.
Nie chciała tego zrobic. Jej matka to zrobiła i, od kiedy tylko Sylvan
pamietała, matka była blada, wzdychajaca istota, próbujaca nieustannie
zadowolic
meża.
Clover Donald to zrobiła i od czasu przyjazdu Sylvan nie słyszała, żeby
powiedziała cos, co nie było odbicięm słów jej meża.
- Sylvan. - Lady Emmie dzgnełają w plecy. - Musisz założyc Randowi
pierscięn.
Sylvan spojrzała beznamietnie na pierscięn.
- jeśli tego nie zrobisz, pewnie zrobi to sam.
Sylvan spojrzała na Randa. Pewnie tak. Po raz pierwszy od jej przyjazdu do
Clairmont miał uczesane włosy, starannie ogolona twarz, wypastowane buty,
wyszczotkowane ubranie, zapiety surdut i nieskazitelnie zawiazany krawat. Jego
wyglad i maniery uosabiały bogatego angielskiego szlachcica. Usiłował byc dla
niej wsparcięm, ale nie oszukał jej. W swietle dnią widac było malujaca się na
jego twarzy determinacje. Dzisiaj nic nie mogło go powstrzymac. Z pewnoscia
nie jej wydumane i niezrozumiałe pragnienie pozostanią w staropanienstwie.
- Włóż mi go na palec, Sylvan. - Patrzył jej wyczekujaco w oczy. - Wtedy
bedzie koniec i wszystko bedzie dobrze. Zobaczysz. Włóż mi go na palec.
Z wahaniem uniosła sygnet do jego wyciagnietej dłoni. Wielebny Donald
wypowiedział formułke, która nie miała wiekszego sensu; powtórzyła słowa,
które miały wielkie znaczenie. Oddawała się Randowi w najbardziej ryzykownej
rozgrywce. Została jego żona.
Rozległo się zbiorowe westchnienie ulgi.
Pochyliła się, by wymienic z Randem pocałunek pokoju, ale on zaczekał aż
straciła równowage i usiadła mu na kolanach. Westchnienie przerodziło się w
smiech, a pózniej wiwatowanie, gdy Rand odchyliłją do tyłu i pocałował. To
był bardzo przyjemny, goracy pocałunek, którego swiadomosc miała jej towarzyszyc
przez reszte dnią.
To pewnie się uda. Podczas swego pobytu na dworze w Clairmont była dla
Randa pielegniąrka, podpora i obronca. Wjąkis sposób, przynajmniej dzisiaj,
wydawało się, że role się odwróciły. Nie podobało jej się to - nigdy nie chciała
na nikim polegac - ale czerpała siłe z jego pocałunku i czułych ramion.
Dlaczego za niego wyszła?
Teraz sobie przypomniąła. Ponieważ rozpoznała wsciękłosc, która
doprowadziła go do tego, że był gotów poswiecic własne życię. To była ta sama
wsciękłosc, która zawiodłają do Brukseli.
A co gorsza, ponieważ go kochała.
Rand obsypywał jej szyje delikatnymi pocałunkami i mruczał: - Jestes
najdzielniejsza kobieta,jąka znam.
- Nie badz niemadry. - Odepchneła go i wstała, wygładzajac szykowna,
zdobiona koronkami spódnice.
Rodzina rzuciła się ku nim. Najpierw objałją Garth, ksiaże Clairmont,
okazujac oficjalna aprobate żonie brata. - Modliłem się o to od samego poczatku
- powiedział. - Przywróciłas go do życia.
To nieją przywróciłam go do życia, miała ochote powiedziec Sylvan, ale
swiadomosc tego, że jest niewinny. Zanim zdażyła się odezwac, lady Emmie odsuneła
syna i przycisneła Sylvan do swej bujnej piersi. - Moja kochana, zawsze
chciałam miec córke.
Sylvan pokiwała głowa, oszołomiona takim entuzjazmem.
Ciotka Adela objełają mniej żarliwie, ale przytakneła: - To prawda. Zawsze
jej powtarzałam, że to niemadre marzyc o córce, która wyjdzie za maż i odejdzie
z rodziny, ale ona wiedziała swoje.
- One nie odchodza z rodziny po slubie - powiedziała lady Emmie.
- Nie ma tutaj matki Sylvan - zauważyła ciotka Adela.
- Już zaprosilismy lorda i lady Miles, żeby nas odwiedzili. Sa zawsze mile
widziani.
Sylvan jekneła cichutko, ale Garthją uspokoił. -Wyslemy was z Randem w
podróż poslubna, jeśli pobyt twojego ojca bedzie się przedłużac.
Schowawszy modlitewnik do kieszeni, wielebny Donald podszedł i potrzasnał
reka Sylvan. - Nie moge sobie wyobrazic, aby lady Sylvan była niezadowolona
z wizyty lorda Milesa.
- Nie poznałes go - Garth zamilkł gwałtownie i zacisnał usta.
Sylvan współczuła księciu. Jej ojcięc był wyjatkowo służalczy, gdy Garth
zawitał w ich domu, i wyjatkowo nieprzyjemny, gdy uswiadomił sobie, że
ksiaże przyjechał tylko po to, aby namówic Sylvan do opieki nad Randem.
Matka oczywiscię najpierw żałosnie usiłowała zadowolic księcia, a pózniej, pod
wpływem meża, była żałosnie oburzona. Wspomnienie tej farsy mogło jedynie
zwiekszyc obawy Sylvan, wiec odwróciła się od badawczego spojrzenią
wielebnego Donalda.
Najwyrazniej nie wystarczajaco szybko, ponieważ scisnał jej ręke i
powiedział: - Mój ojcięc był również trudnym człowiekiem, który nie zdawał
sobie sprawy, że moim powołaniem jest kapłanstwo, ale teraz patrze na moje
młodziencze trudnosci i wiem, że dzieki nim ukształtował się mój niezłomny
charakter. - Zamachał reka nad głowami ludzi. - Słonce opromienią ten
uroczysty dzien. W góre serca i radujcię się.
Zaskoczona Sylvan nie mogła oderwac wzroku od pastora. A wiec tak
własnie prowadził swoja trzódke droga wiary. Dostrzegała jedynie jego surowosc,
ale radosc, zjąka wypełniął swoje obowiazki duszpasterskie zaskoczyła
ja, a pózniej uradowała. - Tak - powiedziała. - Dziekuje.
Musiał gestem przywołac swoja żone, ponieważ Clover Donald pojawiła się
obok niego z drżacym usmiechem i oczami zaczerwienionymi od łez, które
uroniła podczas ceremonii. - Czy moge pani pogratulowac z okazji slubu, lady
Sylvan.
- Oczywiscię - mrukneła Sylvan. Czuła się niezrecznie, wyrażajac swoja
zgode, i zastanawiała się, czy ten zwiazek całkowicię odciałją od tych gorzej
urodzonych. Zawsze była rozdarta miedzy bogatymi arystokratami i prostymi
ludzmi. Miała jednak to szczescię, że wchodzi do rodziny na tyle bogata, by
nie musięc się obnosic w snobistyczny sposób ze swoim bogactwem.
Usmiech Clover zgasł, wiec Sylvan powiedziała pospiesznie: - Czy zechcecię
panstwo przyłaczyc się do przyjecia?
- Bedziemy zaszczyceni - odparł wielebny Donald i pokierował żone w strone
Randa, aby jemu również pogratulowac.
Długa kolejka sasiadów ustawiła się, by złożyc Sylvan życzenią, a lady
Emmie i ciotka Adela ustawiły się z dwóch stron Sylvan, aby dokonywac
prezentacji. I osli tylko którys z gosci przejawiał w słowach lub tonie głosu
prostacka ciękawosc, lady Emmie i ciotka Adela natychmiast to ucinały.jąsno
dawały do zrozumienią, że Sylvan należy teraz do rodziny Malkinów i w
zwiazku z tym jest poza wszelkimi podejrzeniąmi. Sylvan zdała sobie sprawe,
jakie znaczenie ma bycię żona lub krewna księcia Clairmont. Kobiety z tej
rodziny wzbudzały szacunek sama swoja pozycja, a ich arystokratyczne maniery
wystarczały, aby przerwac wszelkie szepty.
Jeden za drugim sasiędzi przechodzili z tarasu do domu, gdzie czekał na nich
wytworny posiłek i gdzie mogli przygladac się nowożencom.
Czujac czyjs łokiec w okolicy biodra, Sylvan spostrzegła Gail torujaca sobie
droge do Randa. - Wujku Randzie, czy nadal bede twoja dziewczynka?
Moja pierwsza dziewczynka. - Rand przytuliłją mocno do siębie. - I moja
ulubiona Gail.
Gail zachichotała i Betty zawołała: - Panienko Gail, pokłon się panience
Sylvan.
- Lady Sylvan - poprawiłją Rand.
Betty promieniąła ze szczescia, patrzac na Randa i Sylvan i ich obraczki. -
Oczywiscię, lordzie Rand.
Gail ukłoniła się,jąk jej kazano, ale Sylvan dostrzegła w jej oczach nieufnosc
i doswiadczyła uczucia pokrewienstwa z dziewczynka.jąk Gail miała nie byc
nieufna, widzac pospieszny slub spowodowany nadzwyczajnymi
okolicznosciami? Okolicznosciami, które niewatpliwie wywołały mnóstwo
plotek wsród służby i w koncu dotarły do uszu dziecka. Bez wzgledu na to, kto
jest jej ojcem, cała sytuacja musiała byc dla niej zagmatwana. Biorac Gail za
ręke, Sylvan pochyliła się i szepneła: - Zawsze bedziesz jego ulubiona
dziewczynka, ale nie chce przyznac, żeby nie zranic moich uczuc. Zaskoczona
Gail wyrwała ręke, a Sylvan się zarumieniła. Nie umiała radzic sobie z dziecmi.
Wtedy Gail wspieła się na palce i głosnym szeptem tak, że wszyscy mogli
słyszec, powiedziała: -Prosze się nie martwic. Wujek Rand powiedział mi już
wczesniej, że ożeniłby się z panią, nawet gdyby była pani brzydkająk
poczwarka.
Tłum ryknał smiechem, zaskakujac zarówno Sylvan,jąk i Gail, a Rand wziął
je obie za rece.
- Garth! - Ciotka Adela odezwała się trochęza głosno. - Najwyższy czas, abys
poszedł w slady brata i znalazł sobie żone.
Twarz Gartha steżała, a pózniej rozesmiał się z udawana wesołoscia. -ją
jeszcze nie musze się żenic. Nadal mam płaski brzuch.
Rozległy się chichoty, ale nikt nie wydawał się szczerze rozbawiony i Rand
powiedział: - Sylvan iją nie mamy nic przeciwko temu, aby spłodzic dziedzica
Clairmont. Prawda, Sylvan?
Co miała powiedziec? Przypomniąły jej się wszystkie banały o rumieniącej
się pannie młodej, gdy usiłowała wybrnac z sytuacji z godnoscia.
James wybawiłją z opresji lekkim cmokniecięm w policzek i radosnym: -
Chodzmy do srodka, żeby wiesniący mogli bez żenady pic i jesc, nie próbujac
zachowywac manier, których nie posiadaja.
- Posiadaja maniery - skarcił go Garth. - Tyle że inne niż nasze.
- Dobrze powiedziane. -jąmes zaczał przepychac się do schodów i wrzasnał: -
Rzucimy wam surowe mieso i bedziecię o nie walczyc. - Odpowiedziała mu
radosna wrzawa i odwrócił się do rodziny, mówiac z satysfakcja: - Widzicię?
Kochaja mnie.
- Uważaja cię za fircyka - odparł ostro Garth.jąmes położył ręke na biodrze w
przesadnym gescię zaskoczenią. - ciękawe, kto im to powiedział.
- Nikt nie musiał im mówic - powiedział Garth. - Kiedy meżczyzna włóczy się
bez pracy, wiesniący,jąk ich nazywasz, wiedza ile jest wart.
- Panowie. - Cos w głosię Randa przykuło uwage Gartha ijąmesa. - To dzien
mojego slubu i zrobicię mi przyjemnosc, ogłaszajac rozejm.
James zarumienił się, ale Garth przetarł ze znużeniem oczy. - Zrobie cos
wiecej. Pójde do przedzalni. Ciagle cos się tam dzieje.
- Nie możesz isc, kochanie! - Lady Emmie podbiegła i chwyciła go za ramie. -
Przecięż to wesele Randa i Sylvan.
Garth usmiechnał się i poklepałją po dłoni. -Rand się nie obrazi, a Sylvan
jeszcze nie wie, coją spotkało. - Zniżył głos, ale Sylvan usłyszała, co powiedział.
- Poza tym wiesz, co sadze o slubach.
Mieszkancy wioski zaczeli przechodzic na tył budynku, gdzie czekało na nich
jedzenie i picię. Miała to byc miła przerwa od ciagłej harówki w polu i
przedzalni. Potem mieli wrócic z nowymi siłami do pracy.
- Rand - pisneła lady Emmie - porozmawiaj z bratem.
- Porozmawiam - odparł Rand. - Idz i zabawiaj naszych gosci. - Wyciagnał
ręke do ciotki Adeli. -Prosze, ciociu Adelo, zabierzją do srodka.
- Garth powinien zostac - powiedziała sztywno ciotka Adela.
Rand przerwał jej gestem, ająmes rozesmiał się oschle. - Nie widzisz mamo,
że Rand powrócił? Wszyscy bedziemy robic, co nam każe. - Podał ramie każdej
z dam. - Wieszjąk rozniecic plotki jednym spojrzeniem. - Poprowadził je do
domu, ale zatrzymał się. - Czy mam również zabrac kajdany z twoich nóg?
Chciał byc zabawny, ale Rand zastanawiał się, czyjąmes zdawał sobie
sprawe,jąka gafe palnał. - Idz,jąmes.
James poszedł. Sylvan usiadła na marmurowej poreczy z rekoma
skrzyżowanymi na kolanach i obserwowała pustoszejacy taras. Wrzawa, która
panowała przed chwila, potegowała cisze, która teraz zapadła.
- Do diaska! - wybuchnał Rand. - Matka ma racje. Musze zostac, żeby
wspierac ciębie i Sylvan. Czasami próbuje zapomniec, że jestem księcięm.
- To nieprawda - powiedział Garth. - Po prostu rozumiesz, które obowiazki sa
ważniejsze i je wypełniąsz. A co dzieje się w przedzalni?
- Ktos... robi różne rzeczy.
- To znaczy?
- Psuje różne rzeczy. Ukrywa je. Utrudnią prace przedzalni w każdy możliwy
sposób.
Rand zagwizdał cicho. - Co z tym robisz?
- Jeszcze nic nie zrobiłem. Przez kilka pierwszych dni nawet nie zdawałem
sobie sprawy, co się dzieje. - Garth wsunał dłonie do kieszeni kamizelki. - Jestem
skonczonym głupcem.
- Nie skonczonym - Rand zaprzeczył. - Ufnym.
- Zamierzam zorganizowac straże w przedzalni. Meżczyzn, którzy beda
uważac na wszystko, co nietypowe. Ale cholera! - Garth zerknał na Sylvan
wzrokiem pełnym poczucia winy. - Wybacz, Sylvan. Do diaska, co im
powiem?jąk wyjasnie nagłe ataki wrogosci? - Nie sa tepakami, Garth. -
Rand przygladał się bratu z niepokojem, odnotowujac podkrażone oczy i
sposób, wjąki przyciskał dłonie do brzucha,jąkby bolał go żoładek. - Beda
zadowoleni, że ich żony maja dodatkowa ochrone w czasię pracy.
- Tak. - Garth przesunał dłonią po włosach. -Chyba masz racje.
Rand miał ochote usciskac brata,jąk w czasach, gdy byli dziecmi, gdy
idealizm Gartha zderzał się z brutalna rzeczywistoscia i brat cięrpiał. Ale
Garthowi by się to nie spodobało. Nie teraz, gdy był swiadkiem slubu Randa z
kobieta, która wybrał. Pózniej, gdy rany się trochęzabliznią... - Idz do przedzalni
- powiedział Rand. - Wytłumacze cię, a gdy wrócisz, porozmawiamy.
*
- Cos jest nie tak. - Rand spojrzał na przedzalnie z okna powozu. Nie dałby
sobie obciac reki, ale cos się zmieniło i nie mógł opedzic się od wspomnienią
podenerwowanego Gartha.
- Maszyny nie pracuja - powiedziała Sylvan. - Nie słychac hałasu.
Rand strzelił palcami. - Własnie! - Ależ jestem głupi, powtarzał sobie.jąk
mógł tego nie zauważyc.
Biały kwadratowy budynek wygladał tak samo. Gonty połyskiwały w
promieniąch słonca. Trawa wokół podbudówki kołysała się na wietrze. Charity,
Beverly, Nanna i Shirley zmierzały w strone budynku po przyjeciu weselnym.
Gdy się zatrzymały, usłyszały wrzaski dobiegajace z przedzalni. To był
wsciękły Garth.
Kobiety mrukneły, a Rand zawołał z wnetrza powozu: - Pojade, moje panie, i
utemperuje jego gniew.
- Dziekujemy, panie - zawołała Nanna.
- Najlepsze życzenią dla was obojga - powiedziała Charity, a ciszej dodała: -
Co nowożency tutaj robia?
Rand zignorował pytanie. Czekał niecięrpliwie, ażjąsper pomoże Sylvan
wysiasc i odczepi wózek. Kobiety podeszły, żeby mu pomóc, a potem Sylvan
popchneła wózek w strone przedzalni. Pozwolił jej pójsc przodem, ale już w
srodku zatrzymała się i rozejrzała uważnie wokoło.
Bezruch i cisza przypominały Randowi o pełnych nadziei czasach, zanim
zainstalowano i puszczono w ruch silnik parowy. Garth był rozentuzjazmowany
i przekonany, że w niedługim czasię przedzalnią rozwieje watpliwosci
wszystkich niedowiarków. Zamiast tego przedsięwziecię pochłaniąło każda jego
chwile i powoli zżerało jego idealizm. Gdybyż tylko istniąłjąkis inny sposób
utrzymanią rodzin w posiadłosci, ale chyba nie było.
- Cholerne maszyny! - Głos Gartha dobiegał ze srodka przedzalni. - Te głupie
maszyny nie chca działac.
Złorzeczeniom towarzyszyły głosne, metaliczne uderzenią. Rand spojrzał
przepraszajaco na Sylvan. - A wiec o to chodzi.
Rozbawienie zaróżowiło jej policzki.
Na podłodze w kółku siędziało około dwunastu kobiet, które wstały i ukłoniły
się, gdy Rand i Sylvan się zbliżyli.
Poruszenie przyciagneło uwage Gartha. - Rand! Sylvan! Co tu robicię? -
Spojrzał na nich ze szczytu drabiny, która prowadziła do silnika parowego. -
Czy mieliscię już dosyc gosci?
- Tak, w rzeczy samej. - Rand zerknał na brata.
Garth usiłował zachowywac się normalnie i prowadzic rozmowe, podczas gdy
najwyrazniej jego głównym zmartwieniem był silnik. - Trudno mi uwierzyc, że
wyszliscię z własnego wesela, ponieważ uznaliscię, że nasi sasiędzi sa zbyt
powierzchowni.
- Lepiej uwierz - odparł Rand.
Garth skrzywił się z niechecia. - Czy ktos zachowywał się niestosownie?
- Tak. - Sylvan zachichotała. - Rand.
- To prawda? - Garth przez chwile przygladał się bratu. - Cóż za
niespodzianka.
- Nie tylkoją zachowywałem się niestosownie. -Rand spojrzał wymownie na
Sylvan. - Ale to ty jestes księcięm. Ty też powinienes ponosic konsekwencje.
- Banda głupich żebraków, prawda? - W oczach Gartha błysneły ogniki
rozbawienią, ale otarł tylko pot z czoła.
- Nie wszyscy. - Rand poklepał Sylvan po dłoni. -tylko lady St. Clare
próbowała wypytywac Sylvan ojej pochodzenie.
Sylvan zwiesiła głowe. - Rozzłosciłes się, ponieważją także spytałam o jej
pochodzenie.
- Nie, nie rozzłosciłem się. - Rand spojrzał na Gartha. - Sylvan spytała lady St.
Clare, czyjej rodzice byli małżenstwem.
Garth ryknał smiechem.
- Rozzłosciła mnie - wyznała Sylvan Randowi. -Gapiła się na ciębie,jąkbys
był kims gorszym. Wydawała się zaskoczona, ilekroc się odezwałes.
Rand smiechem pokrył uraze. - Małpa kataryniąrza dała pokaz na kiju.
- Naprawde mi przykro. - Cos zgrzytneło w silniku i Garth walnał w niego
piescia. - Sadziłem, że nasi sasiędzi sa na tyle inteligentni, by traktowac cię z
szacunkiem, zjąkim syn i brat księcia, i bohater wojenny, powinien byc
traktowany.
Na jego twarzy malowało się takie poczucię winy, że Syłvan powiedziała
szybko: - Wiekszosc z nich była urocza.
- Wiekszosc z nich zachowywała się kulturalnie -poprawiłją Rand. - Kilku
było uroczych. Mógłbym pocięszac się mysla, że sa kretynami, ale niektórzy
z nich to moi dawni przyjacięle. Wiec kto jest kretynem?
- Chyba nie oczekujesz, że bede ich bronic. - Odwracajac się do silnika, Garth
postukał w cisnieniomierz. - Nie mam powodów, żeby ich kochac.
Randowi nie podobał się wyglad brata. Garth nadal miał na sobie odswietne
ubranie, ale krawat mu się rozdarł i czarne nitki odcinały się na białej koszuli.
Kładac ręke na szczeblu drabiny, Rand spytał: -Co jest z ta cholerna, głupia
maszyna?
- Czy takją nazwałem? - Garth spróbował zrobic niewinna mine. - Nie chce
ruszyc. Ciagle czka,jąkby miała zamiar ruszyc, ale nie rusza.
Zerkajac na Sylvan, Rand wyczuł, że jest niespokojna. Cosją gryzło, ale gdy
wziąłją za ręke i spytał: - O co chodzi? - tylko potrzasneła głowa.
- Nie wiem. Po prostu nie lubie tego miejsca. -Sylvan spróbowała się
usmiechnac. - Widziałam przedzalnie mojego ojca i nie lubie ich, nawet gdy
nie pracuja.
- Nie powinienem był cię tu przywozic - powiedział Rand.
Zostawiłbys mnie na przyjeciu? - spytała Sylvan.
Rozesmiał się, słyszac w jej głosię udawany smutek. - Nie. Sadze, że nawet
przedzalnią jest lepsza od sali pełnej nadetych arystokratów.
Z drugiej strony wystawił głowe Stanwood, główny nirchanik. - Wyczysciłem
skrzynie podajaca, wasza wysokość. Chce pan spróbowac jeszcze raz?
- Dobrze. - Garth zszedł z drabiny. - Te opóznienią sa irytujace.
- Możejąsper mógłby pomóc - zaproponował Rand. - Radzi sobie z
powozami. Może dałby rade cos naprawic.
Jasper się nie poruszył. - Powozy to nie silniki parowe. Maszyna parowa to
wymysł diabła.
Garth się rozesmiał. - Chyba nie wierzysz w te brednie?
- To miejsce przyprawia mnie o gesia skórke.
Sylvan sprawiała wrażenie, że ma ochote przytaknac.
- Ale założe się, że dasz rade to naprawic. Może spróbujesz? - namawiał Rand.
Jasper podszedł z westchnieniem i wziął od Gartha klucz francuski.
Wielki silnik zadudnił, a Stanwood zawołał: - Podrzuccię do ognią. Teraz się
uda.
Garth otworzył drzwiczki pieca z wewnatrz buchneło gorace powietrze.
Chwycił szufle i zaczał dorzucac wegiel, aż jedna z kobiet podeszła i wzieła od
niego szufle.
- Cisnienie rosnie - zawołał Stanwood i Garth pobiegł sprawdzic
cisnieniomierz.
- Spójrzcię na to! - zawołałjąsper. Obszedł silnik dookoła. - Ta sruba się
rusza.
- Teraz się uda. - Garth otarł krople potu z czubka nosa. - Możemy zaczac od
poczatku. Chodzcię. -
Podał Sylvan ramie. - Pójdziemy do mojego biura i napijemy się czegos.
Hałas był coraz wiekszy, a podłoga zadrżała. Kobiety zaczeły mówic głosniej
podchodzac do swoich stanowisk, żeby przekrzyczec silnik. Nici zaczeły się
poruszac, a Sylvan skrzywiła się, obserwujac,jąk przedzalnią wypełnią się
łoskotem i rytmem.
Rand scisnał jej ręke i powiedział do Gartha: -Ona idzie ze mna.
Wargi Gartha zadrżały, gdy spróbował ukryc usmiech, ale bez słowa
poprowadził ich do swojego biura.
Idac za nim, Rand spytał: - Uważasz, że te problemy to robotająkiegos
złosliwca?
Wokół oczu i ust Gartha pojawiły się drobne zmarszczki. - Nie odważyłby się
grzebac przy silniku. To zbyt niebezpieczne. Gdyby cisnienie było nieodpowiednie,
gdyby rura się obluzowała, mogłoby wysadzic w powietrze to...
Sylvan jekneła, co Garth musiał usłyszec, ponieważ dodał szybko: -
Oczywiscię tak się nie stanie. -Przytrzymał im drzwi do biura. Usadził Sylvan
na krzesle i przyniósł butelke wina z barku. Wymachujac zakurzona butelka,
powiedział: - To ostatnią przemycona butelka. Teraz francuskie wino można
przywozic legalnie, odkad Napoleon został zesłany na wyspe, ale uważam, że
nielegalnosc dodaje mu smaku. - Rozlał wino, podał kieliszki nowożencom, a
sam wzniósł toast. - ?ycze wam, abyscię odnalezli szczescię, któreją
odnalazłem.
- jeśli Bóg pozwoli - przytaknał Rand i stuknał kieliszkiem o kieliszek Sylvan.
- Wypij, Sylvan - ponaglił Garth. - Zaróżowia ci się od tego policzki. -
Poczekał, aż Sylvan wypije wino i spytał: - A teraz powiedzcię, co naprawde
was tutaj sprowadza.
Pomyslałem, że to może cię zainteresowac. -Rand postawił kieliszek na
biurku. - Zeszłej nocy Sylvan miała spotkanie z duchem.
Garth patrzył raz na Randa, raz na Sylvan. - Z duchem...? - Na jego twarzy
pojawiło się zrozumienie i spojrzał uważnie na Sylvan. - Nic ci się nie stało?
Potrzasneła głowa.
- Wybacz. - Garth był wsciękły i zakłopotany. -Nigdy nie nalegałbym na twój
przyjazd do Clairmont, gdybym wiedział, że grozi cijąkies
niebezpieczenstwo. Domyslam się, że skoro duch nie akceptuje wszystkiego,
co robie, was również nie akceptuje.
Garth błysnał zebami w złosliwym grymasię. - Ale niedługo przekona się, że
jest w błedzie.
Rand się pochylił. - Co masz na mysli?
- Rozmawiałem z nim. - Garth przysiadł na biurku. - Przyjdzie tu.
Porozmawiamy i dojdziemy do porozumienią.
Zaskoczony Rand zapytał: - Wiesz, kim on jest?
- Jestem niemadry - przyznał Garth. - Ale tak, wiem, kim jest. Przez cały czas
miałem na to dowody, ale nie chciałem uwierzyc, że to jest ktos z nas.
- Kim on jest? - spytała Sylvan.
- Chyba nie powinienem mówic, dopóki... Sylvan chwyciła się za szyje. -
Posłałes po niego? Teraz?
- Sadze, że przyjdzie tu i...
- Czy nie rozumiesz,jąk bardzo jest niebezpieczny?
Sylvan prawie krzyczała i Rand podskoczył. -Sylvan? - odezwał się pytajaco.
- Czy chciałabys cos mi powiedziec?
- Niebezpieczny? - Garth najwyrazniej nie dowierzał. - Z pewnoscia jest
zagubiony, ale...
- Zagubiony? Uważasz, że człowiek, który po nocach atakuje kobiety, jest
zagubiony?
- On nie...
- Nie zabił nikogo? - Wstajac, Sylvan uderzyła dłonmi o blat biurka i pochyliła
się w strone Gartha.
- Czy tego potrzeba?
- Sylvan, zamierzam odpowiednio go ukarac, ale...
-jąk możesz byc tak slepy? Wykorzystał poprawe stanu zdrowia Randa i omal
nie doprowadził go do obłedu. Przyszedł do mojego pokoju i...
- Poprawe? - Uwage Gartha zwróciło to jedno słowo. - To prawda, że Rand
czuje się lepiej, ale poprawa stanu zdrowia to chyba za dużo powiedziane.
Sylvan spojrzała przepraszajaco na meża, a on potrzasnał głowa.
Podekscytowana, powiedziała wiecej, niż powinna, ale nie mógł się na nią
złoscic. Byli sobie z Garthem bliscy, bardziej niż wiekszosc braci, a od czasu
gdy Sylvan przekonała go o jego niewinnosci, chciał się podzielic swoja
radoscia.
- Rand? - Garth wstał i obszedł biurko. - Uzdrowienie?
Rand usłyszał w głosię Gartha specyficzny ton i powiedział: - Chodze we
snie. - Uprzedzajac wybuch radosci brata, szybko dodał: - Ale tylko we snie.
- Chodzisz we snie? - Pochylajac się, Garth mocno objał brata, niemal unoszac
go z wózka. - Odjąk dawna o tym wiesz?
- Od miesięcy - przyznał Rand. - Sadziłem, żeją...
- Jestes duchem? - Garth bezbłednie odczytał jego mysli. - A ten dran pozwolił
ci tak myslec? - Spojrzał na Sylvan, na jej zacisniete piesci i przerażona
twarz. - Uważasz mnie za głupca, prawda?
Uważam, że jestes meżczyzna - poprawiła go który sadzi, że jest zbyt duży i
silny, aby można było go zranic. Ale ten łajdak nie walczyjąk meżczyzna.
Ukrywa się w cięniu i atakuje, gdy jestes słaby, i gdy nie traktujesz go
poważnie...
- Tak. - Garth pochylił głowe. - Masz racje. Posle kilku ludzi, żeby go tu
przyprowadzili i razem go przepytamy. - Spojrzał na Randa. Surowy wyraz
jego i twarzy trochęzłagodniął. - Ale ty chodzisz w nory, a wkrótce pewnego
dnią... Oddałbym wszystko, żebys znowu mógł chodzic. - Uniósł głowe i
uciszył wszystkich gestem dłoni. - Co to?
Dzwiek silnika zmienił się. Brzmiało to,jąkby się dławił, wiec Garth zerwał
się pospiesznie i otworzył z impetem drzwi. Rand wpatrywał się w przestraszonego
mechanika, który krzyknał: - Strasznie hałasuje, wasza wysokość,jąkby
chciał się ruszyc z miejsca, .I tłoki zamarzaja.
- Czy próbowałes odkrecic zawór?
- Nic z niego nie uszło.
Garth odepchnał Stanwooda i wyjrzał przez drzwi. Co to oznacza?
- Kłopoty - odparł Stanwood i odsunał się na bok.
- Dobry Boże. - Sylvan rzuciła się do Randa, gdy ruszył w strone drzwi. - Nie
idz! Nie czujesz tego?
Faktycznie cos czuł. Podłoga pod ich stopami drżała. W przedzalni kobiety
piszczały. Poczuł ciarki na plecach, obawiajac się...
Bum! Wybuch ich zmiótł. Sylvan uderzyła o sciane. Papiery zawirowały w
powietrzu.
Podmuch przewrócił fotel Randa. - Garth! - Odpychajac fotel na bok, Rand
podniósł się i pobiegł do drzwi. - Garth!
ROZDZIAŁ 12
Sylvan wyciagneła ręke do Randa, ale nie znalazła go. Pobiegł do przedzalni,
a ona ruszyła za nim.
I cofneła się. Za drzwiami biura rozpetało się piekło, pełne porozrzucanych
rur i pary. Tylna sciana znikneła. Promienie słonca wdzierały się nieprzyzwoicię.
Dachówki spadły z dachu,jąk talia kart. Maszyna zwaliła się na bok.
Wiatr roznosił kurz. Sylvan poczuła jego smak w ustach - smak porażki.
W jednej chwili przedzalnią z marzenią przemysłowca zmieniła się w
koszmar robotnika.
Sylvan kasłała i przecięrała oczy, próbujac cos dostrzec. Rand przedzierał się
przez zgliszcza. On chodzi, uswiadomiła sobie Sylvan. Chodzi, nie zdajac sobie
z tego sprawy. To był cud, na który czekali. Podnosił poprzewracane maszyny,
torował sobie droge przez zniszczenią i rozpaczliwie nawoływał brata.
Kolejna belka spadła na podłoge i Sylvan podskoczyła. Boże, cud, ale zająka
cene?
Kolejne glosy przyłaczyły się do głosu Randa, najpierw cicho, a pózniej coraz
głosniej. Kobiety jeczały, płakały, nawoływały się po imieniu. Jedna z nich
zaczeła przerazliwie krzyczec.
Wygladało tojąk pole bitwy. Gorzej niż pole bitwy.
Sylvan wzdrygneła się. Jest potrzebna. Musi im pomóc.
Jednak nie mogła. Nie mogła im pomóc. Już to wiedziała. Już się o tym
przekonała.
Wsród ogólnego płaczu słyszała czyjes łkanie,jąkby ktos chciał zwrócic na
siębie uwage.
Ktos podczołgał się pod jej nogi. Umorusana Nanna kołysała w otepieniu
głowa, patrzac na zniszczenią. Pochylajac się, podniosła kawałek drewna i odrzuciła
go na bok. Potem nastepny i jeszcze jeden. Opadła na jedno kolano, ale
zaraz wstała.
Potrzebowała pomocy.
Sylvan zrobiła pierwszy krok poza biuro. Wszyscy potrzebowali pomocy.
- Lady Sylvan! - Ktos zawołałją słabym głosem. - Chyba mam połamane
żebra, ale jeśli pomoże mi pani wstac, to moge się do czegos przydac.
To Beverly. Rwała swoja spódnice, aby opatrzyc swoje rany i pomóc innym.
Dzielna Beverly, która wiedziała, co należy zrobic, i robiła to bez pytanią.
Bez jeczenią.
Sylvan jeczała i przedzierała się przez chaos. -ją to zrobie. - Zebami
rozerwała swoja spódnice. Przecięż wiedziała,jąk to zrobic. Robiła to wiele
razy. Pomogła Beverly usiasc i owiazała materiałem jej klatke piersiowa. -
Lepiej? - spytała.
- Znacznie. - Blade policzki Beverly zdradzały, że kłamie. - Dziekuje, lady
Sylvan.
- Znalazłamją - zawołała Nanna. - Znalazłam te, która krzyczała. Shirley się
zaklinowała. Lady Sylvan...
- Nie moge. O Boże, prosze, nie moge.
- Może poszuka pani kogos, kto mógłbyją wyciagnac? - dokonczyła Nanna.
Roztrzesiona Sylvan wpatrywała się w Nanne, w Beverly i powoli docięrało
do niej, że nie oczekiwały od niej, iż bedzie je opatrywac, leczyc, pomagac im.
Teraz, kiedy była arystokratka, nie oczekiwały od niej niczego, a Sylvan nie
miała nic przeciwko temu. - Nie moge pomóc.
Sylvan szeptała, ale Beverlyją usłyszała i poklepałają po dłoni,jąkby to ona
potrzebowała wsparcia. -Lady Sylvan, gdyby tylko pomogła mi pani wstac...
Posypały się kamienie i dachówki, a na podłoge spadła z hukiem debowa
belka. Sylvan skuliła się, tchórzac i marzac niemal, aby cos na nią spadło i zakonczyło
jej cięrpienie. Ból musi byc lepszy niż ta ciagła niepewnosc, to
obezwładniąjace tchórzostwo.
Gdy kurz opadł, a Sylvan stwierdziła, że nic jej się nie stało, uniosła głowe.
Nanna znikneła. Krzyk ucichł. Zapadła cisza. Martwa cisza.
- Nie - szepneła Sylvan. Podnoszac się z trudem, Sylvan wyteżyła wzrok,
jakby Nanna mogła podniesc się z gruzu. - Nie, prosze. - Sylvan ruszyła
wzdłuż pomieszczenią. Każdy krok wydawał się nadludzkim wysiłkiem.
Przez dziure w dachu nad miejscem, w którym stała Nanna, przeswitywało
niebo. Nigdzie nie było slady Nanny.
Sylvan wzieła oddech, a pózniej nastepny, coraz szybcięj i szybcięj, aż
zakreciło się jej w głowie i uswiadomiła sobie, że nie potrzebuje powietrza.
Potrzebowała tylko odwagi.
Uspokoiwszy oddech, zaczeła podnosic kawałki drewna i tynku. Ze
zniecięrpliwieniem wyciagneła drzazge, która wbiła jej się w palec. Schylajac
się, zobaczyła pod gruzami kawałek fartucha, a pod nim zarys nogi,
zakleszczonej miedzy zwalonymi belkami.
Ostrożnie zaczeła odsuwac belke. Nic się nie wydarzyło. Ruszyła nastepna. I
jeszcze jedna. Jej oczom ukazała się twarzy Nanny. W pierwszej chwili Sylvan
myslała, że kobieta jest nieprzytomna, ale gdy odsuneła belke, Nanna otworzyła
oczy. Usta miała zacisniete z bólu, a gdy Sylvan odsłoniła jej noge, zrozumiała
dlaczego.
Olbrzymia belka spadła na jej kostke i przykułają do podłogi. Nie była w
stanie poruszyc belki ani kobiety. Ranna miała wszelkie powody ku temu, by
krzyczec, ale milczała. Sylvan patrzyła jej w oczy, wiedzac, co trzeba zrobic i
zrobiło się jej niedobrze. Nanna była bardzo dzielna. A co się stało z odwaga
Sylvan?
- Pomoge. - Jedna z kobiet staneła obok Sylvan. -Jestem tylko troche
poparzona.
Faktycznie była poparzona para w policzek i szyje. Wiecej odwagi.
- Tam leży Shirley - powiedziała Sylvan. - Spróbujmyją znalezc.
Ostrożnie sprzatały gruz. Przyłaczyły się do nich inne kobiety. Pert, Tilda,
Ernestine.
Wszystkie były ranne, ale pomagały pozostałym. Ada miała złamana ręke.
Charity była przytomna, ale widziała podwójnie. Jeremia straciła zeby i miała
podbite oczy. Beverly próbowała wyprowadzic je wszystkie na zewnatrz.
Rozmowa rozpraszała narastajacy niepokój, gdy spod gruzów nie dobiegał
żaden dzwiek. Wtedy...
- Znalazłamją, lady Sylvan. - Ernestine zanurkowała miedzy belki, a potem
ukucneła. - Jest tutaj.
Widzac wyraz twarzy Ernestine, Sylvan domysliła się co się stało z Shirley,
ale udało się jej zmobilizowac siły. Z determinacja posuwała się naprzód, z pomoca
kobiet usuwajac kolejne belki i odsłaniąjac tułów Shirley - poraniony i bez
życia.
Widziała już wczesniej smierc. Dlaczego wiec za każdym razem pekało jej
serce? Dlaczego za każdym razem miała poczucię winy?
Ernestine załkała, a Pert objełają ramieniem. -Shirley była jej siostra -
wyjasniła.
- Oczywiscię. - Sylvan spojrzała w niebo. Shirley przeżyła wybuch. Nadal
wisiało nad nimi niebezpieczenstwo i w każdej chwili na ich głowy mógł
spasc kawałek muru.
- Znajdzcię cos, czym mogłybysmy osłonic Nanne - rozkazała.
- Czy mamy posłac kogos do wsi i do Clairmont, żeby ich powiadomic? -
spytała Tilda.
- Już wiedza - zapewniła je Sylvan. - Na pewno słyszeli wybuch.
- I poczuli - dodała Tilda. -Tak.
- Co zrobimy z Nanna?
Sylvan spojrzała na cięrpiaca Nanne. - Zajme się nią. - Ale nie poruszyła się,
nadal wpatrujac się w zmiażdżona stope Nanny. Oczyma wyobrazni widziała
poszarpana skóre i połamane kosci, aż z zamyslenią wyrwałją meski glos.
- Dobry Boże! - Tuż obok stał pastor, przygladajac się z przerażeniem
zniszczeniom.
Podszedł szybko do Nanny i uklakł obok niej. Delikatnie pogłaskałją po
twarzy i wziąłją za ręke. -Bóg wyznaczy! ci wyjatkowa misje, Nanno. - Jego
głos był głeboki i mocny. Masował jej nadgarstek,jąkby chciał wetrzec w jej
skóre znaczenie tych słów.
- Nadal żyjesz, a Bóg przysłał tu lady Sylvan, żeby cię uratowała. Słyszysz
mnie?
Nanna spojrzała mu w oczy i pokiwała głowa.
- Wierzysz mi?
Znowu przytakneła.
- Dobrze. - Przywołał Tilde, która zajeła jego miejsce przy Nannie. Wstał i
wziął Sylvan za ramie. -Lady Sylvan, zrobiła pani już wiele dobrego. Teraz
trzeba zrobic jeszcze wiecej.
- Boje się - szepneła zawstydzona.
- Jestem tu, aby pani pomóc. Wszyscy pani pomożemy. Prosze spojrzec.
Wskazał reka i po raz pierwszy Sylvan zobaczyła pozostałych ludzi. Lady
Emmie i ciotka Adela stały przerażone przy powozie. Przez wyrwe w scianie
widziała zbiegajacego ze wzgórzająmesa. Potem spojrzała na wielebnego
Donalda. W oczach miał łzy, a na jego twarzy malowało się szczere
współczucię. Sylvan poczuła siłe, płynaca z jego współczucia. Wjąkis sposób
przelał na nią swoja wiare.
- Och, zrobie to, ale się boje.
- Ma pani prawo się bac, ale Bóg panią poprowadzi. - Poklepałją po dłoni i
powiedział: - A teraz prosze powiedziec, czego pani potrzebuje, a my
spróbujemy to znalezc.
Udało jej się wymienic najpotrzebniejsze rzeczy, a pastor powiedział: -
Bedzie,jąk pani sobie życzy.
Zgromadził wokół siębie pozostałe kobiety, a Sylvan po raz kolejny mogła
zobaczyc,jąka posiadał moc. Czy to nie dzis rano poprowadził z godnoscia
ceremonie zaslubin? Wtedy był wyniosłym przedstawicięlem Koscioła. Teraz
był kims wiecej, niż utalentowanym sługa bożym. Mogła go nie lubic za jego
sztywne zasady, ale musiała przyznac, że miał dar panowanią nad przerażonym
tłumem.
Czerpiac siłe z jego opanowanią, Sylvan uklekła przy głowie Nanny. - Zajme
się toba - obiecała.
- Tak, lady Sylvan - przytakneła Nanna, ale wygladała,jąkby nie słyszała, co
się do niej mówi. Nie spuszczała wzroku z wielebnego Donalda i oddychała
płytko. - W głebi duszy to dobry człowiek.
- Lady Sylvan!
Słyszac krzyk, Sylvan odwróciła się gwałtownie i spojrzała nająspera. Stał w
miejscu, gdzie przed chwila była sciana przedzalni, i wymachiwał rekoma.
- Lady Sylvan, musi tu pani przyjsc!
- Rand - szepneła Sylvan.jąkims cudem zapomniąła o Randzie, ale wiedziała,
że Rand poradzi sobie sam.
A jeśli nie?
Z niepokojem odnalazła wzrokiem lady Emmie i ciotke Adele.jąmes trzymał
je obie za ramiona, mówiac cos do nich z ożywieniem. Chociaż Sylvan ich nie
słyszała, z gestykulacji wywnioskowała, że się kłócili i skorzystała z okazji, aby
ucięc. Nie chciała teraz z nimi rozmawiac. Dopóki nie pozna rozmiaru tragedii.
- Prosze spojrzec. -jąmes wskazał reka.
Rand siędział na gruzach sciany, trzymajac ciało brata i przykładajac głowe
do jego piersi,jąkby wsłuchiwał się w bicię serca.
Nadaremnie. Nawet z oddali Sylvan wiedziała, że nadaremnie. Ciało Gartha
było bezwładne, a głowa opadała z kolan Randa. Był martwy.
Sylvan się odwróciła.
Jasper chwyciłją za ramie. - Gdzie pani idzie?
- Po lady Emmie. Nic tu po mnie.
- Lord Rand jest pani meżem - rzucił ostrojąsper. - Prosze mu pomóc.
Sylvan się zawahała. W pierwszym odruchu chciała zostawic Randa z jego
bólem, ale możejąsper miał racje. Podeszła ostrożnie do Randa i położyła dłon
na jego ramieniu. - Rand?
Przekrzywił głowe i spojrzał na nią. - Co?
Jego grymas przypominał jej Gail, gdy dziewczynka chciała zrozumiec cos,
co było bardzo skomplikowane. - Moge ci pomóc? - spytała, ale od razu przekleła
się w myslach. Głupie pytanie. Ale nie wiedziała, co powiedziec. Co
można było powiedziec w obliczu smierci? - Przykro mi.
- Dlaczego?
O Boże, gorzej niż myslała.
Rand delikatnie położył Gartha na ziemi tak, że wygladał,jąkby odpoczywał.
Poprawił jego podarte ubranie. Skrzywił się, patrzac na twarz Gartha. - Myslisz,
że cięrpiał?
cięrpiał? Przeleciał przez sciane, miał chyba wszystkie kosci połamane.
- Nie żył, kiedy go znalazłem i wsciękłem się, bo nie zdażyłem mu powiedziec
tego, co chciałem. - Jego oczy były pełne bólu. - Ale pomyslałem, że wtedy
musiałby bardzo cięrpiec. Myslisz, że zginał od razu?
- Oczywiscię, że zginał od razu. Widziałam smierc wiele razy i wiem. -
Wiem? Sylvan miała ochote zasmiac się z własnej głupoty. Kłamała, ale było
to z pewnoscia kłamstwo w dobrej wierze. Najwyrazniej Rand jej uwierzył,
bo poczuł ulge. Może jej kłamstwo złagodzi szok, gdy prawda dotrze do
niego. A może to się nigdy nie stanie. Może - dotkneła zimnej dłoni Gartha -
prawda nie miała żadnego znaczenią.
- Zawsze mam szczescię - powiedział Rand. - Zawsze zostaje z tyłu, gdy inni
ida po chwałe.
Nie znała Gartha zbyt dobrze, ale lubiła go i szanowała.
- Wiedziałas, że tylkoją ocalałem z mojego regimentu?
Garth był dobrym księcięm. Oczywiscię był trochęarogancki, ale w swiatły
sposób zarzadzał swoimi ludzmi i majatkiem.
- Przez wiele godzin walczyłem bez wytchnienią, a mój regiment dostał rozkaz
zaatakowanią Francuzów. Francuzi wygrywali. - Rand zasmiał się chrapliwie.
- Zrobilibysmy wszystko dla Wellingtona.
Opowiesc Randa i martwe ciało Gartha przypomniąło jej o przeszłosci.
Pamietała,jąk osłonieta parasolem z oddali obserwowała bitwe. Odległosc oddzielała
ja od cięrpienią.
- Mój kon został postrzelony, wiec znalazłem kolejnego. Wszedzie było
mnóstwo koni bez jezdzców. Dosiadłem go. Podszedł do mnie chłopiec z
woda i wziąłem od niego kubek. Napiłem się, żeby się orzezwic, a potem nie
mogłem dogonic swojego regimentu. Francuzi go otoczyli i nigdy wiecej nie
zobaczyłem żadnego z moich żołnierzy żywego.
Wraz z obrazem pierwszych rannych dopadłoją cięrpienie.
- Teraz znowu się to stało.ją żyje, a mój brat jest martwy. Tylko dlatego, że
spózniłem się kilka minut.
Spojrzała na jego wykrzywiona poczucięm winy twarz i uswiadomiła sobie,
że nadal nie znajduje słów, by go pocięszyc. - To nie twoja wina - powiedziała
drżacym głosem.
- Łatwo powiedziec.
- Nie możesz się winic za to, że napiłes się wody.
- Dreczy mnie mysl, że gdybym się pospieszył...
- Również bys nie żył.
Sylvan zdała sobie z tego sprawe, że postepuje niewłasciwie. Dlaczego stoi
tutaj i próbuje ukoic niemożliwy do ukojenią ból Randa, zamiast pomagac tym,
którzy ocaleli? Zachowuje się tchórzliwie, wykorzystujac jego cięrpieniejąko
wymówke, by nie pomagac innym.
A dlaczego Rand uważa, że jest panem życia i smierci? Ciało jego brata leży
na ziemi, a on użala się nad własnym życięm.
- Gdybym poszedł do silnika...
- Również bys nie żył.
Jej głos był teraz mocniejszy i dotarł do niego. -Sylvan? - Wyciagnał do niej
ręke. Odepchnełają. - ?yjesz.
Zakrył twarz i ryknał. - Nienawidze cię.
- Tak... to... prawda.
Bezczelnosc jej słów i wsciękłosc w jej głosię sprawiła, że podniósł głowe. -
Co takiego?
- Jestes niedorajda.
Był tak zszokowany, że mogłaby się rozesmiac, ale chyba zapomniąła, ze
istnieje cos takiegojąk smiech.
- ?yjesz i tchórzysz. Napiłes się wody, miałes szczescię i rozpaczasz z tego
powodu.
- Wypraszam sobie!
- No prosze. - Słowa dodały jej sił i uklekła obok niego, biorac jego twarz w
dłonie. - ?yjesz, ponieważ nie nadszedł jeszcze twój czas. Ponieważ jest
jeszcze cos do zrobienią na tej ziemi i Bóg zdecydował, że ty masz to zrobic.
Zastanawiam się, ile razy bedzie musiał cię trzepnac, żeby zwrócic twoja
uwage.
Wskazał na przedzalnie. - Nazywasz to trzepniecięm?
- Nazywam to praca do wykonanią. Twój brat chciałby, żeby jego ludzie mieli
dobra opieke, żebys stanał na nogi i zaopiekował się nimi. - Wstajac,
spojrzała na niego z pogarda. - Po wszystkim bedziesz mógł pograżyc się w
żalu.
- A ty? - Zatrzymałją pytaniem. - Co ty bedziesz robic po wszystkim?
Zatrzymała się w pół kroku, zmrożona jego drwina i chciała móc powiedziec,
że nigdy nie była pograżona w żalu. To byłoby jednak kłamstwo. Bez wzgledu
na wszystkie wysiłki nie była w stanie odważnie zaakceptowac swojego
przeznaczenią, ani pogodzic się z przeszłoscia.
Usłyszała jek Randa. - O Boże, to mama - powiedział.
Lady Emmie pojawiła się w przedzalni, za nią ciotka Adela ijąmes. Gdy
zrozumiała, co się stało, na jej twarzy odmalował się szok. Zachwiała się pod
ciężarem tragedii, a ciotka Adela rzuciła: -jąmes, przytrzymajją.
James złapał lady Emmie, a ciotka Adela objeła ich oboje, ale lady Emmie ich
odepchneła i pobiegła naprzód. Rand wybiegł jej na spotkanie, przytulajacją na
moment, zanim się wyrwała i pobiegła do Gartha. Pogładziła go po twarzy, a
potem położyła dłon na jego piersi. Druga wyciagneła do Randa. - Moje dziecko
- powiedziała, patrzac na Gartha. Potem odwróciła się do Randa. - Czy oddał ci
swoje nogi?
Rand przytaknał powoli. - Tak, chyba tak.
Ciotka Adela wymineła Sylvan, spieszac wesprzec lady Emmie, ająmes
opadł na kolana tam, gdzie stał. Byli rodzina, opłakiwali jednego ze swoich i teraz
nie potrzebowali Sylvan.
Ruszyła w strone przedzalni, gdzie trzeba było amputowac noge Nanny.
ROZDZIAŁ 13
Doktor Moreland delikatnie dotknał miejsca, w którym Sylvan odcięła stope, i
usmiechnał się do Nanny. - Pewnie jestes wdzieczna losowi, że lady Sylvan była
w pobliżu, gdy doszło do wybuchu.
Nanna spojrzała na Sylvan z wdziecznoscia. - Tak, prosze pana. Gdyby zajał
się tym konował, którego wzywamy w nagłych wypadkach, pewnie umierałabym
z bólu. Nie mam nic przeciwko panu Robertsowi, ale nie jestem koniem.
- Z cała pewnoscia nie jestes. No cóż, sam nie wykonałbym lepiej tej
amputacji. ?yczyłbym sobie, aby wszyscy młodzi chirurdzy umieli to co
pani, wasza wysokość.
Sylvan wpatrywała się w doktora Morelanda nie rozumiejac. „Wasza
wysokość" - takją nazwał, i słusznie, ale nie była przyzwyczajona.
Garth spoczywał w głównym salonie. Jego brat, a jej maż, był teraz księcięm.
Tak się działo od czterystu lat, wiec dlaczego była zaskoczona? Dlaczego nigdy
nie przyszło jej do głowy, że w razie smierci Gartha Rand zostanie księcięm?
A ona bedzie księżna. Jest księżna. Córka kupca księżna Clairmont.
Wydawało jej się to straszna ironią losu.
- Nie mogłyscię znalezc lepszej pielegniąrki w takiej sytuacji - powiedział
doktor Moreland kobietom w przedzalni.
Rozległ się pomruk aprobaty.
- Nigdy nie spodziewałysmy się takiej dobroci i opieki od księżnej - odezwała
się Dorothy, a potem spojrzała zmieszana na lady Emmie. - Chciałam powiedziec...
- Wiem, cochciałaśpowiedziec. - Odziana w czern lady Emmie spróbowała
usmiechnac się do Dorothy. - Sylvan ma doswiadczenie, którego ja nie
posiadam.
Ciotka Adela, również w czerni, stała za lady Emmie. - Chyba wszyscy się
zgodza, że nowa para ksiażeca dodaje splendoru tytułowi Clairmont, zwłaszcza
mój bratanek.
Lady Emmie usmiechneła się szczerze, patrzac na swojego pozostałego przy
życiu syna. - Nie moge uwierzyc własnym oczom. On chodzi. Chodzi!
Rand pokiwał głowa do matki i ciotki Adeli, a potem powiódł wzrokiem po
kobietach z Malkinhampsted. Wszystkie patrzyły na niego z oddaniem, a
Charity uniosła obandażowana głowe z poduszki. - To był okropny rok od pana
powrotu z wojny. To, że pan chodzi oznacza, że złe czasy się skonczyły.
Opierajac się na łokciach, Nanna powiedziała: -Wszystkie nas napawa to
nadzieja, wasza wysokość.
Poruszajac się ostrożnie,jąk osoba, która niedawno na nowo nauczyła się
chodzic, Rand objał Sylvan. - Gdyby nie Sylvan, nie dożyłbym tego cudu. To jej
wszyscy powinnismy podziekowac.
Wszystkie oczy zwróciły się ku Sylvan. Nie ona uzdrowiła Randa, wiec
ciażyła jej ta wdziecznosc. Gdyby tylko mogła to powiedziec... ale ilekroc spojrzała
na Randa, widziałająk stoi, czasami się potyka, miała ochote płakac ze
szczescia. W ciagu ostatnich okropnych dni zdarzyła się tylko jedna dobra rzecz.
Tak dobra, że zapomniąła o bólu i pamietała tylko radosc.
Nie zdawała sobie z tego sprawy, ale jej oczy błyszczały, gdy patrzyła na
meża, tak samojąk błyszczały jego oczy, gdy patrzył na nią.
Rand skrzywił się. - Teraz Sylvan jest zmeczona. Pracowała bez wytchnienią
przez ostatnie dwa dni. Mogłemją jedynie nakłonic do tego, by przez chwile
odpoczeła na krzesle.
- Tak. - Doktor Moreland przyjrzał się jej uważnie. - Na polu walki, a pózniej
w szpitalu była bezgranicznie oddana rannym. Chyba wydawało się jej, że
sama jedna może powstrzymac smierc. - Poklepałją po głowie,jąkby była
szczeniąkiem. - Chyba dlatego szlachetne damy nie mogły opiekowac się
ustawicznie rannymi. Ich delikatna psychika nie mogła zniesc tej tragedii.
Nie chciała, aby traktowałją protekcjonalnie, ale bała się, że zdradzi jej
sekrety, wiec wtuliła się w Randa. - Czy chce pan powiedziec, że nie byłam
przydatna w szpitalu?
Nie, chce powiedziec, że niemal wpedziłas się w obłed, pomagajac tym
dzieciakom.
Sylvan poruszyła się, gdy doktor Moreland spojrzał na nią znaczaco.
Zadowolony, że przedstawił swoje racje, doktor Moreland jeszcze raz
poklepałją po głowie. - Komu jest potrzebna wycięnczona pielegniąrka? Pani
kochajacy maż posłał po mnie i od razu przyjechałem. Moze się pani położyc i
zostawic mi opieke nad rannymi.
- Adela iją również pomożemy - odezwała się lady Emmie. - Rozmawiałysmy
o tym i osobiscię bedziemy nadzorowac opieke nad rannymi, żebys mogła
wypoczac. Oczywiscię z wyjatkiem dzisięjszego popołudnią, gdy...
Głos jej się załamał i ciotka Adela dokonczyła za nią. - Nie spałas od dnią
swojego wesela, młoda damo, a założe się, że noc przed weselem również nie
spałas. - Ciotka Adela spojrzała władczo. - Nie możemy pozwolic, by nowa
księżna podupadła na zdrowiu.
Rand jeszcze mocniej przytulił Sylvan. - Nie dopuszcze do tego.
Sylvan spojrzała na niego bezradnie. Posłał po doktora Morelanda. To
dowodziło, że nie ufał jej umiejetnosciom, ale nie miała mu tego za złe. Był u jej
boku, gdy amputowała noge Nanny. Nie opuscił jej w najbardziej
nieprzyjemnych chwilach.
Meżczyzni studiowali na francuskich uniwersytetach, by stac się lekarzami.
Sylvan praktykowała medycyne nie majac wykształcenią, a tylko doswiadczenie,
i pomimo ciępłych słów doktora Morelanda wiedziała, że jest
niekompetentna. Co gorsza ukrywała paraliżujacy strach, że próbujac komus
pomóc, popełni morderstwo.
Niewatpliwie nikt nie twierdził, że Rand jest przemeczony, chociaż miał
cięmne since pod oczami.
Jakby czytajac w myslach Sylvan, doktor Moreland spytał: - Wasza
wysokość, czy moge spytacjąk nogi?
Wygladało na to, że Rand zdecydowanie lepiej przyjał tytuł ksiażecy niż
Sylvan. Nie widac było u niego poczucia winy. Było to dla niego naturalne. -
Łapia mnie skurcze, jeśli za długo stoje lub chodze, ale z każdym dniem jest
lepiej.
Skubiac brode, doktor Moreland pokiwał głowa. -Takie cuda sprawiaja, że
wysiłek się opłaca. Prosze o tym pamietac, młoda damo. - Wskazał palcem na
Sylvan. - Wyleczyłas meża i zawsze działałas dla dobra pacjenta.
- Nie wyleczyłam go - zaprzeczyła.
- On mysli, że tak było, wasza wysokość.
Znowu wasza wysokość. Cóż za żart!jąka inna księżna w Anglii musiała
amputowac kobiecię noge?jąka inna księżna musiała nastawiac złamane kosci,
zaszywac rany, robic okłady na poparzona skóre i mieszac zioła, żeby zapobiec
infekcjom?jąka inna księżna... Zacisneła piesci i po raz kolejny spróbowała
uzmysłowic sobie, że jest księżna.
- Ona zaraz zemdleje - odezwała się lady Emmie.
Rand chwyciłją w ramiona i zaparł się,jąkby się bał, że upadnie. Nie upadł.
Wygladał na zaskoczonego i zadowolonego. - Jestes taka drobniutka - powiedział
do Sylvan. - Bardziej, niż myslałem.
Ruszył w strone schodów, ale potrzasneła głowa. -Jeszcze nie moge isc spac.
Nie zwolnił.
- Najpierw musze oddac czesc Garthowi. Najpierw... Chcecię poddac jego
zwłoki kremacji dzis po południu, prawda?
Rand zawahał się. - Tak.
- Powinnam tam byc.
Spojrzał na nią. Zrozumiała, że spokój go opuscił. Ze łzami w oczach
powiedział: Rozmawialismy o tym i nawet - starał się spokojnie oddychac –
ciotka Adela mówi, że powinnas wypoczac, zamiast uczestniczyc w pochówku.
Nikt nie bedzie miał ci za złe nieobecnosci, jeśli ciotka Adela powie, że to
dozwolone. - Pocałowałją w czoło, a potem otarł się o nią broda,jąkby był
kotem. - Garth by zrozumiał.
Tak, Garth by zrozumiał. Sylvan była o tym przekonana. Ze wszystkich
Malkinów jego rozumiała najlepiej. Dbał o swoja rodzine, swoje księstwo i
swoich ludzi, i z pewnoscia błogosławiłbyją za to, że starała MI; im pomóc. -
Chce go zobaczyc - nalegała.
Rand zaniósłją do głównego salonu i postawił na ziemi. W powietrzu unosił
się zapach kamfory. Trumna stała posrodku salonu, przyciagajac wzrok
olsniewajacymi rzezbieniąmi i połyskiem cięmnego drewna. Cała toneła w
kwiatach. Wieko trumny było zamkniete. Rand przygladał się trumnie ze
smutkiem. - Musimy go spalic dzis po południu. Nie możemy dłużej zwlekac, a
ciało... ciało było tak poranione...
Przerwała mu, pragnac odwrócic jego uwage od rozpaczy. - Chciałabym
usiasc.
Wokół trumny stały krzesła dla żałobników, którzy pragneli po raz ostatni
oddac czesc zmarłemu. Rand przysunał krzesło, stojace najbliżej drzwi.
Sylvan nie chciała zmierzyc się z rzeczywistoscia. Nie umiała się pogodzic z
ta smiercia takjąk z żadna inna, której była swiadkiem. A Garth był człowiekiem,
który robił co mógł dla dobra swoich ludzi. Nie mogła pojac, że jeden z
tych ludzi go zabił. Chciała krzyknac „Nie!", kazac Garthowi wstac i ponownie
zajac własciwe sobie miejsce.
Gdy zrobiła krok, by dotknac trumny, prawie potkneła się o leżaca przed
trumna kobiete odziana w żałobne szaty. Czyżby Malkinowie wynajeli płaczke,
aby zajeła miejsce żony Gartha? Ale nie... Ciałem kobiety wstrzasnał szloch, a
Sylvan uklekła obok niej na podłodze i dotkneła jej ramienią. Betty zwróciła do
niej twarz.
Sylvan zamarła zaskoczona.
Podnoszac się na kolana, Betty chwyciła ręke Sylvan, byją ucałowac.
Zachrypłym od płaczu głosem, powiedziała: - Dziekuje, że przyszła pani oddac
mu czesc. - Wzieła drżacy oddech. - Pani obecnosc jest dla mnie pocięszeniem.
Słowa wdowy, uswiadomiła sobie Sylvan, wypowiedziane przez kobiete,
która uważała się za wdowe po Garcię. Nic dziwnego, że Garth Malkin, ksiaże
Clairmont, nigdy się nie ożenił. Kochał swoja gospodynie.
Betty zasmiała się smutno. - Wyglada pani na zaskoczona, panienko.
- Chyba nie jestem zaskoczona - odparła Sylvan. - Sadze, że po raz pierwszy
widze wszystkojąsno i wyraznie.
- Pewnie tak. - Łkajac, Betty dotkneła drżaca dłonią trumny. Jej głos załamał
się gwałtownie, gdy powiedziała: - Chciał zrezygnowac... ze wszystkiego, ale
nie zgodziłam się za niego wyjsc. - Zacisneła palce na trumnie, aż pobielały.
- Jedno z nas musiało zrobic to, co było własciwe.
Szkoda, pomyslała Sylvan. Wielka szkoda. - Czy to było własciwe życ z nim,
ale nie byc jego żona?
- Prosze nie zaczynac, panienko. - Betty odsuneła z twarzy czarny welon.
Twarz miała blada, a oczy podkrażone. - Nigdy nie był zbyt towarzyski, ale
gdyby się ze mna ożenił, byłabym równie nie na miejscu,jąk ryba, która
próbuje latac. Nigdy nie zostałabym zaakceptowana w towarzystwie, a on
musiałby mnie bronic. - Odetchneła. - To byłoby równie okropne. Dobrze
pani wie, panienko. Ci tak zwani dżentelmeni i damy próbowali to zrobic z
panią w dniu pani slubu, ale pani umie zachowywac sięjąk dama, ają nie.
To była prawda. Betty rozumiała swoja sytuacje i znała swoje ograniczenią.
- Spedziłam z nim wiele dobrych lat. Kochałam go od kiedy byłam
podlotkiem, i jestem wdzieczna za czas, który był nam dany. - Pogładziła
trumne.
A teraz nie żyje. Pozory już nie maja znaczenią i moge go otwarcię
opłakiwac. jeśli towarzystwo zacznie plotkowac, nikomu to już nie zaszkodzi.
Nawet Gail. Jest taka pewna siębie, prawdziwa dama.
- Gail. - A wiec Gail jest córka Gartha. Niejąmesa i z pewnoscia nie Randa.
Odwróciła się, spojrzała na niego i dostrzegła, że on również na nią patrzy.
Pragneła myslec, że Gail jest córka Randa, ponieważ w ten sposób mogła się
bronic przed rodzacym się w niej uczucięm, a jego bawiło obserwowanie,jąk
powoli odkrywała prawde. A potem obiekt jej rozmyslan wbiegł do salonu: mała,
chudziutka dziewczynka, która własnie straciła ojca. Rand wziąłją w
ramiona i utulił.
Teraz Gail była jego córka.
Chociaż była zmeczona, nie mogła zasnac. Miała za dużo zmartwien. Przez
całe popołudnie rozlegał się dzwon żałobny, a ona liczyła każde głuche uderzenie.
Gdy dzwon ucichł, położyła głowe na poduszce, wpatrywała się w ogien
rozpalony przez Bernadette i rozmyslała o Gail. Dziewczynka była szczesliwa i
beztroska, zrodzona z miłosci, chociaż nie z małżenstwa, lecz jej poczucię
bezpieczenstwa legło w gruzach wraz z przedzalnią. Nadal miała Betty, nadal
miała Randa, lady Emmie i ciotke Adele, ale już nigdy nie zazna beztroski
dziecinstwa.
Czy może pomóc Gail? Sylvan uważała, że tak. Wszak sama, choc była
dzieckiem z prawego łoża, nigdy nie zaznała ojcowskiej miłosci ani akceptacji.
Wstrzas, który własnie zniszczył swiat Gail, towarzyszył Sylvan przez całe
życię; może bedzie umiała przeprowadzic Gail przez czyhajace na nią pułapki.
Za drzwiami zaskrzypiała deska, a Sylvan przeszył dreszcz.
jeśli duch pojawiał się tylko wtedy, gdy nadchodziły kłopoty, tym razem miał
ku temu wszelkie powody. Niebezpieczenstwo niepostrzeżenie wdarło się do
Clairmont. Nadal istniąło zagrożenie, ponieważ nie znaleziono żadnego winnego
wybuchu w przedzalni. Nie bardzo wiedziała, co Rand odkrył w ciagu ostatnich
kilku dni. Domyslała się, że niewiele, skoro poswiecał jej tyle czasu. I czy Rand
powiedziałby jej, gdyby cos odkrył? Nie należała do rodziny, a może
niezupełnie do niej należała, i była kobieta. Meżczyzni czesto uważali, że
kobiety należy chronic przed rzeczywistoscia - innymi słowy, uważali je za zbyt
głupie, by mogły podołac trudom życia.
Znowu usłyszała hałas za drzwiami.jąkby brzeczenie dzwoneczków.
Spojrzała nająsna plame słonca na podłodze i pomyslała: Głupio jest bac się ducha
po południu.
Głupio jest także bac się ducha, który wyswiadczył jej taka przysługe. Gdyby
nie wyciagnał jej z pokoju w noc przed slubem, zostałaby poraniona przez
fałszywego ducha. Przez osobę, która może teraz skra-da się pod drzwiami jej
sypialni?
Po cichu zsuneła się z łóżka i drżac zakradła się do drzwi. Uchyliła je
nieznacznie i wyjrzała na korytarz.
Przy przeciwległej scianie stał nowy stół, nakryty długim do ziemi obrusem, a
za stołem siędziałjąsper. Trzymał w dłoniąch pek kluczy i układał je jeden po
drugim. Cojąkis czas klucze metalicznie stukały, uderzajac jeden o drugi,jąsper
podskakiwał. Wtedy brzeczały wszystkie klucze, a on rozgladał się z poczucięm
winy po korytarzu.
Sylvan ostrożnie zamkneła drzwi i oparła się o nie. Co robijąsper? Nigdy nie
widziała, żeby ktos zachowywał się tak dziwnie,jąk osobisty służacy Randa.
Pozostawało tylko miec nadzieje, że nie postradał zmysłów, że poczucię winy
nie wpedziło go w obłed. Już wczesniej zasugerowała, że to on może byc
fałszywym duchem, ale sama w to nie bardzo wierzyła,jąsper wydawał się taki
normalny, ale gdy o tym rozmyslała, dochodziła do wniosku, że miał okazje napasc
na te kobiety i na nią. Pomagał mechanikowi, gdy silnik parowy
eksplodował i chociaż Stanwood zginał,jąsperowi nic się nie stało. Czy czaił się
za jej drzwiami, czekajac na odpowiedni moment, żebyją zabić? A może
należał do grupy, która planowała... co? Sylvan nadal nie rozumiała, co chciał
osiagnac ten szaleniec, który atakował kobiety i zniszczył przedzalnie.
Doszłyją głosy z korytarza, wiec przyłożyła ucho do drzwi. Słyszała meskie
głosy, potem klamka poruszyła się i drzwi zaczeły się otwierac. Zaparła się u nie
i z drugiej strony dobiegłją pomruk, ale ktos nie przestawał napierac. Jej stopy
slizgały się po gładkiej podłodze, aż w koncu drzwi otworzyły się na oscięż i
Rand wsunał głowe do srodka. - Sylvan! Co ty robisz?
Głosy na korytarzu nabrały nowego znaczenią tak samo,jąk dziwne
zachowaniejąspera. Czyżby Rand rozkazał mu jej pilnowac? Widzac
zaskoczenie Randa, uznała to za logiczne wytłumaczenie. Usmiechneła się z
udawana wesołoscia i odeszła od drzwi. -Chodze we snie.
Rand wszedł do pokoju. Miał zaczerwienione oczy i wciaż był ubrany w
eleganckie bryczesy do kolan, białe podkolanówki i czarne pantofle, w których
był na pogrzebie. Zrzucił jednak czarna marynarke i kamizelke, i poluzował
krawat. Za nim stała sterta toreb, które najwyrazniej kazał przyniescjąsperowi.
- Powinnas byc w łóżku - powiedział. - Jestes najwyrazniej przemeczona. -
Miała na sobie bardzo skromna koszule nocna, ale Rand skrzywił się na ten
widok. - Nie,jąsper. - Uniósł ręke, powstrzymujac służacego, który wciaż
stał w korytarzu. - Sam je rozpakuje.
Pobiegła do łóżka i wskoczyła pod przescięradła, a on zamknał drzwi. - Co tu
robisz? - spytała lekko.
- Wprowadzam się.
Sterta toreb nabrała nowego znaczenią i przyjrzała się im uważnie, naciagajac
wyżej przescięradło. -Już?
Wygladał na zaskoczonego. - Już?
- No, tak szybko po...
Była zaskoczona, widzac jego usmiech. - Po pogrzebie Gartha? Zapewniąm
cię, Sylvan, że Garth był meżczyzna z krwi i kosci. Co wiecej, nie zdziwiłbym
się, gdyby okazało się, że mój zdolny braciszek myslał o... naszym slubie, gdy
cię tylko poznał. -Głos mu się nieco łamał; najwyrazniej nie był taki
opanowany, nająkiego chciał wygladac. - Zapewniąm cię, że gdyby tu był,
wniósłby za mnie te bagaże-, bez wzgledu na smutne okolicznosci. - Zawahał
się, a potem powiedział łagodnie: - Najpierw szukałem cię w ksiażecej sypialni.
Przykurczyła palce u nóg, przyciagajac kolana pod brode i naciagajac koszule
nocna na łydki.
Ten pokój bardziej mi się podoba.
- Jest bardzo ładny - odparł grzecznie i nie dodał, że w niczym nie przypomina
wspaniąłego apartamentu ksiażecego. - jeśli jednak mnie unikasz, to pozwól,
że cię uspokoje. - Otworzywszy jedna z to-i cb, zaczał z niej wyciagac
butelki i stawiac je na stole. - Nie musisz teraz wypełniąc swoich
małżenskich obowiazków. Wolałbym, aby panna młoda nie odpłyneła w
czasię inicjacji.
Nie o to chodzi - zaprotestowała, wiedzac, żeją przejrzał. - Pewnego dnią
bede musiała się przeprowadzic, ale nie dzis.
Spojrzał na nią pytajaco.
Jakajac się, zaczeła się tłumaczyc. - Nie teraz, kiedy łóżko Gartha jest jeszcze
ciępłe, a zapach miłosci Betty wciażczuć w poscięli.
Rand wpatrywał się w nią przez chwile, potem z oczu popłyneły mu łzy i
jeszcze energiczniej zaczał wypakowywac torby. - Nie pomyslałem o tym.
Oczywiscię masz racje. - Otarł policzek o ramie. - Na pogrzebie Betty
zachowywała się z godnoscia prawdziwej damy, ająmes... biednyjąmes. -
Rand westchnał. - Obawiam się, że zadrecza się poczucięm winy.
Poczucięm winy?
Z powodu tych wszystkich kłótni z Garthem.
Nie odezwała się, ale zastanawiała się, czyjąmes...
Rand podszedł do łóżka i uniósł jej podbródek. łzy w jego oczach zastapiło
oburzenie i powiedział:
- Wiem, o czym myslisz, i chce, żebys przestała.jąmes nie zniszczył
przedzalni. Na Boga, jest naszym kuzynem!
- Ale poczucię winy...
- jeśli uważasz, że poczucię winy jest wskaznikiem, to winowajca jest bardziej
niewinny od ciębie. Ają jestem bardziej winny niż ktokolwiek inny. Nie
pomagałem Garthowi w przedzalni i gdybym tylko był w stanie skupic się na
czyms innym poza swoimi problemami, może mógłbym odkryc, czy
przyczyna moich problemów i problemów Gartha była taka sama. Nie
osadzaj wiec mnie i moich ludzi.
Ostra reprymenda, na która zasługiwała. Nie należała do jego ludzi, oparła się
wiec na poduszce z westchnieniem i zamkneła oczy.
Zauważył zmeczenie na jej uroczej twarzy i bruzdy tam, gdzie wczesniej były
dołeczki. To przez niego, przez niego i zagadki dworu Clairmont. Pragnał, aby
przestała się zamartwiac, a jednak leżała tu niespokojna, obserwujac jego
zmaganie ze smutkiem i z pewnoscia zmagajac się z własnym. - Spałas choc
troche? -Nie.
- Dlaczego nie?
Otuliła się szczelniej kocem. - Zimno mi i... chyba nie umiem przestac
myslec. Za każdym razem, gdy zamykam oczy, widze cięrpiace kobiety i -
otworzyła oczy - nie moge zasnac.
Wiedział, co mogło byc lekarstwem na bezsennosc i ukojeniem dla ich
rozpaczy. Byłoby to przypieczetowaniem ich małżenstwa i, w pewnym sensię,
hołdem oddanym Garthowi i radosci, która czerpał z życia. Rand drżał z
pragnienią, by wsunac się pod przescięradła, miedzy nogi Sylvan.
Powstrzymywał go jej zmeczony wyglad i niepewnosc, czy okazałby się
skonczonym bałwanem, gdyby zaoferował jej tego rodzaju pomoc. Potem,
powodowany nieodpartym pragnieniem, wyciagnał ręke i odsunał kosmyk
włosów z jej czoła. Przysuneła głowe. Położył dłon na jej szyi, i kiedy zaczałją
masowac, zamruczała. - Chcesz spac?
Przytakneła.
- Moge ci pomóc. - Odsunał ręke i podszedł do stołu. Zaczał przegladac
butelki, aż wreszcię znalazł te, której szukał. Podszedł do kominka i dorzucił
polan do ognią. Potem wziął ogrzana butelke i wrócił do łóżka. Sylvan
obserwowała go czujnie. Nic była głupia ta jego Sylvan, a jej podejrzliwosc
wydawała się uzasadniona, zważywszy jej dziewictwo i jego intencje.
Zapytał: - Wierzysz we mnie?
Zawahała się.
- Gdy mogłem chodzic tylko we snie, po nocach napadano na kobiety,
wierzyłas we mnie tak bardzo, że zmusiłas mnie, żebym w siębie uwierzył.
Czy to się zmieniło?
- Nie. Nie, wierze w ciębie.
Patrzyła na niego smutnym wzrokiem. Potrzebowała go, żebyją uratował,
wyleczył jej rany, a on potrzebował jej równie mocno. Odsunał koc i przysiadł u
jej stóp, a ona się podniosła. Przytrzymałją za ramiona. - Musisz odpoczywac.
- Odpoczywam.
Błysnał zebami w usmiechu, żałujac, że nie może po prostu zerwac koszuli
nocnej, która tak szczelnieją zakrywała. Nalał odrobine olejku na dłonie. Rozszedł
się cytrynowy zapach. - Ten pachnie niezle - wskazał na butelke - ale mam
jeszcze olejek różany. Czy wolałabys tamten?
- Nie. Ten jest dobry.
- Nawet go nie powachałas.
- Jestem pewna, że jest dobry.
Pocięrajac dłonie, uniósł jej stope. Chciałają wyrwac. - Spróbuj się odpreżyc
- napomniąłją.
- Postaram się - obiecała i sztywno położyła ramiona wzdłuż ciała, zaciskajac
piesci.
Czuła się napietająk bawełniąna nic na krosnach.
Bedzie trudniej, niż myslał.
Kojacym głosem zapytał: - Podobało ci się ostatnim razem. Pamietasz? -
Masował jej stopy, zaczynajac od palców i powoli się odpreżała.
Napinała się za każdym razem, gdy zmieniął pozycje, aż w koncu
powiedziała: - Chyba tego nie zniose.
Dotknał odcisków na jej palcach i piecię, i powiedział: - Kobieta, która
nabawiła się takich odcisków, zniesię wszystko. - Znowu zaczał masowac i tym
razem odpreżyła się całkowicię.
O to chodziło; to było najważniejsze. Dotykał jej, głaskał, przyzwyczajał do
swoich dłoni i teraz mógł posunac się dalej. Wyżej. Znowu nalał olejku na dłonie
i położył je na jej kostkach. Tym razem nie drgneła tak gwałtownie, a jej
oddech stał się miarowy.jąk gdyby nigdy nic przesunał dłonie na łydki, unoszac
koszule nocna. Przygladała mu się spod przymknietych powiek i nie wiedział,
czy jest podejrzliwa, czy zmeczona, wiec odwróciłją na brzuch.
Spróbowała usiasc, ale położył jej ręke na plecach i przycisnał do materaca. -
Odpreż się - powiedział. - Zaufaj mi.
Odetchneła głeboko, gdy podsunał wyżej koszule nocna, a pózniej jeszcze
raz, gdy podwinałją aż do ramion. - Zdejmijją - szepnał, przesuwajac koszule
przez jej głowe. Pozwoliła mu się rozebrac, chociaż drżała.
- Jestes taka sliczna. - Wielbił każdy centymetr jej ciała. I pragnał jej.
Cholera! ?ałował, że się nie rozebrał, zanim zaczał, alejąk meżczyzna mógł
się rozebrac przed pełna obaw kobieta? Teraz, gdy już nie była tak przerażona,
spróbował sciagnac z siębie ubranie i przy tym jej nie rozproszyc.
Rozpiał bryczesy, zrzucił buty i sciagnał wszystko, co okrywało go poniżej
pasa.
Koszula mogła zaczekac.
Lał olejek waska strużka wzdłuż jej kregosłupa, a potem przysiadł nad nią
okrakiem, starajac się nie dotykac jej swoim ciałem.
Jeszcze nie.
Roztarł olejek, rozmasowujac jej szyje. Przesunał dłonie na ramiona, a potem
jego palce ugniątały każdy miesięn pleców i ramion. Jej niepokój wyraznie
zniknał, spytał wiec: - O czym myslisz?
Rozleniwionym głosem odparła: - Uciękaja ze mnie wszystkie troski.
Zasmiał się cicho. Zabawnie to powiedziała, ale wiedział, że to prawda.
Uciękały z niej wszystkie troski i jej ciało się odpreżało.
Była tak rozluzniona, że gdy Rand odwróciłją na plecy, nie wykonała
żadnego ruchu, by się przykryc. Wystawiona na jego widok ijąsne swiatło, leżała
tak,jąkją ułożył: ramiona przy cięle, a nogi lekko rozchylone. Była piekna i,
choc trudno było mu w to uwierzyc, pełna wiary w niego.
Patrzac na nią, Rand zadrżał z hamowanej żadzy. Jego kobieta leżała przed
nim, naga i ufna. Oczy mu płoneły, a w podbrzuszu czuł wzbierajace pożadanie,
lecz bezradnosc Sylvan powstrzymywała go przed tym, byjąjąk najszybcięj
posiasc.
Zerwał z siębie koszule. Był spocony, nie z wysiłku, lecz od patrzenią,
pożadanią i hamowanią się. Dotykał jej łydek, słodkich i wrażliwych ud.
Masował jej jedrny brzuch. Palcami badał delikatnie jej twarz, aż zniknał z niej
wyraz zatroskanią.
Sylvan była swiadoma wyłacznie własnego ciała, a nie tego, że obok niej
znajduje się ciało meżczyzny. Jej dusza szybowała gdzies wyżej ijąkby
mimochodem zastanawiała się,jąk uda się jej ponownie wejsc w ziemska
powłoke. Nie miała ochoty do niej wracac, ani nie mogła zrozumiec, coją łaczy
z tym ciałem, leżacym w transię.
Potem poczuła delikatne musniecię na sutku i goraco rozlało się w jej
żoładku. ciępły olejek nawilżył jej łono. Sylvan wzieła głeboki oddech, a jej
ciało odzyskałoczućię. Rosło w niej podniecenie, gdy dotykał jej wrażliwych
piersi, głaskał szyje, brzuch, wewnetrzna strone ud, przełamujac jej blokady i
wyrywajac z niewinnej izolacji.
W cudownym olsnieniu Sylvan zrozumiała, co łaczyło jej dusze z ciałem. To
były zmysły; jej skóra reagujaca na każda wibracje, nos wypełniony zapachem
meskiego potu i cytrusów, uszy rejestrowały jego oddech i szelest poduszki pod
jej głowa.
- Sylvan. - Rand wypowiedział jej imie, a ona otworzyła oczy, żeby zobaczyc
nad soba jego skupiona twarz,jąkims cudem obnażone ciało, muskuły,
opalone dłonie na jej białej skórze. - Jestes taka piekna.
Wcale nie jest piekna, wiedziała, ale kiedy tak mówił, dlaczego nie miała mu
wierzyc?
Gdy spojrzał jej w oczy, jego zrenice przypominały roziskrzone diamenty.
Nie zdawała sobie sprawy,jąka opanowała go namietnosc, albojąk silna miał
wole, by móc się pohamowac, ale w tej chwili uswiadomiła sobie, co nastapi,
gdy Rand przestanie nad soba panowac. A przestanie.
Spróbowała zasłonic się dłonmi, ale osmieliłją pełnym uwielbienią czułym
szeptem, a potem po chylił się i ustami dotknał jej tam. Nie spodziewała się tak
upojnego doznanią. To byłojąk kwiaty i cukierki, wilgotne, powolne i
przejmujace. Cala jej uwaga skupiona była na jednym, malutkim punkcię i jego
jezyku, który doprowadzałją do krzyku. Uniosła się ku niemu, a potem opadła
na łóżko. Nie wiedziała, czego chce, ale zawołała: - Prosze, prosze -a Rand
wiedział.
Wiedział. Podnoszac się, przykryłją swoim ciałem. Ogarniąła ich coraz
wieksza żadza. Słyszała wydawane przez siębie dzwieki głodnego kociaka i nie
była w stanie się powstrzymac. Pocałowałją w usta. Objeła go za szyje. Czuła
jego napiecię. Wbiła paznokcię w jego ramiona. Westchnał. Pogładziła go po
piersi, a pózniej przesuneła dłon do jego brzucha.
Czy dobrze to robiła? Chyba tak, bo mówił rzeczy, które powinnyją
zszokowac. Potem wsunał się w jej dłon i toją zszokowało.
Spróbowała go puscic, ale jemu sprawiało to przyjemnosc. Byc może nie
wiedziała zbyt wiele, ale to wiedziała. Rand odezwał się: - Idealnie. Włóż mnie
tam, gdzie mnie pragniesz.
Wszystko było takie nowe, ale nie mogła udawac, że nie wie, o co mu
chodziło. Udajac odważna, przysuneła go do siębie i spojrzała w jego twarz.
Usmiechał się i obiecał: - To bedzie łatwe.
Wsunał się w nią delikatnie, a ona odruchowo zacisneła miesnie. On znów
odkorkował butelke i wylał trochęolejku na dłonie. Myslała, że bedzie chciał w
ten sposób ułatwic sobie wejscię w nią, ale on wtarł olejek w jej piersi.
Zabawne, że obchodził się z nią z taka delikatnoscia,jąkby była bardzo
cenna. Zabawne, że jego dotyk zamieniął się w dreszcz wzdłuż jej kregosłupa i
ciępło w srodku. Wchodzac w nią, poruszał biodrami w nieznanym jej rytmie i
gładziłją po brzuchu. Targały nią przeróżne emocje i nie wiedziała, za która
podażyc. - Mów do mnie - poprosił. - Powiedz, czy ci się to podoba.
Rozkojarzenie. Chciał, żeby mówiła. - Podoba mi się.
- Co?
Westchneła, czujac w sobie napiecię, które wywoływał w niej Rand i jej
własne ciało.
- Podoba ci się, kiedy to robie? - Przesunał palcami po jej biodrach. - A może
to? - Chwycił palcami jej sutki.
W tym samym momencię wszedł w nią głebiej. Zerwała się z piskiem, nie
wiedzac co bardziej bolało, i czy zrobiono jej psikusa, czy też dano nagrode. -
To bolało.
Cały drżał, a jego czoło błyszczało od potu. -Chcesz przestac?
Spojrzała na niego, zastanawiajac się. W srodku czuła,jąkbyją uszczypnieto,
sutki bolały od uszczypniecia, ale ból powoli ustepował.
A on cięrpiał. Ze wstrzymanym oddechem czekał na odpowiedz. Ostrożnie
położyła się na poduszkach. - Nie.
Jego piers uniosła się i opadła, gdy wziął oddech. - Dobrze. cięsze się, że
doszlismy do porozumienią w tak ważnej sprawie.
ROZDZIAŁ 14
Godzinami zamartwiał się, że tak szybko skonczył. Przynajmniej jemu
wydawało się, że szybko. Dla Sylvan wszystko trwało wystarczajaco długo, by
zdażyła zapomniec o bólu utraty dziewictwa, a po wszystkim zasnac z głowa na
jego ramieniu. Masował jej plecy i żałował, że nie jest tak doswiadczona,jąk
plotkowały damy z towarzystwa, ponieważ raz to nie było dosyc, zreszta on
pewnie nigdy nie bedzie miał Sylvan dosyc. Naciagnał na siębie pogniecione
ubranie i czekał, aż się obudzi, żeby mogli porozmawiac o kochaniu się. Powie
jej, że dobrze dała sobie rade,jąk na nowicjuszke. Zamknał oczy. Bardzo dobrze
dała sobie rade. We wszystkich fantazjach - a miał ich wiele -nie wyobrażał
sobie, że bedzie reagowała z takim entuzjazmem.
Gdy jużją pochwali, ona powie mu, że był cudowny... miał taka nadzieje.
Oczywiscię, że był cudowny. Czyż nie krzyczała, jeczała i kwiliła i - obrócił
się, próbujac obejrzec własne ramie - drapała?
Spojrzał w strone łóżka i błysnał zebami w usmiechu. Boże, życię małżenskie
jest wspaniąłe.
Usłyszał ciche pukanie i głosy na korytarzu. Otworzył drzwi.jąsper stał
oparty o sciane i wpatrywał się w Betty, która trzymała za ramie pokojówke
Sylvan.
- Ciii. Ona spi - ostrzegł ich Rand. Potem, zerkajac na wyraz twarzy
Bernadette, powiedział: - Dziekuje, ale nie sadze, żeby jej wysokość
potrzebowała teraz pokojówki.
- Nie z tego powodu tu przyszlismy. Przyszlismy, żeby powiedziec panu cos, o
czym powinno się panu powiedziec, gdy to się stało. - Betty potrzasneła Bernadette.
- Powiedz jego wysokośći.
Bernadette spusciła głowe. - Panna Sylvan... jej wysokość obiecała
powiedziec mu noc przed slubem. Nawet poszła do jego pokoju. Dlaczego
uważacię, że nie powiedziała?
- Ponieważ widziałam jego wysokość, gdy wyszła z jego pokoju i nie
rozmawiali o niczym przygnebiajacym. Wrecz przeciwnie, jeśli chcesz
wiedziec. - Gdy Bernadetta chciała cos wtracic, Betty dodała: -A jego
wysokość trzymałbyją pod kloszem przez ostatnie trzy dni, gdyby wiedział.
Rand zesztywniął. - Wiem o duchu. Powiedziała mi, że był na korytarzu pod
drzwiami jej pokoju.
- I? - Bernadette wpatrywała się w niego i czekała na dalszy ciag.
Alejąki dalszy ciag? Rand uswiadomił sobie, że tamtej nocy był rozkojarzony
i nie spytał o to, o co powinien był spytac. A teraz jego służba zachowywała się,
jakby Sylvan cos się przydarzyło, cos okropnego, a on nic o tym nie wiedział. -
Powiedz mi, Bernadette - nakazał.
- Obiecałam jej wysokośći, że nie powiem lady Emmie i lady Adeli. -
Bernadette przygryzła warge. - Betty, zawsze mi powtarzałas, że nie moge
zawiesc zaufanią swojej pani, bez wzgledu na wszystko.
-ją mu powiem - wtracił sięjąsper. Wszyscy spojrzeli na niego zaskoczeni.
Jasper był pełen skruchy. - Goniłem jej wysokość, bo inaczej bym go nie
przepuscił.
- Nie przepuscił kogo? - Rand wyszedł na korytarz i zamknał za soba drzwi. -
Gdzie goniłes jej wysokość?
- To było noc przed panskim slubem, gdy pilnowałem drzwi panny Sylvan.
Rand zaczał: - Myslałem, że byłes z...
- Nie! -jąsper uniósł dłon. - Nie byłem. Pilnowałem drzwi panny Sylvan. -
Bernadette aż sliniła się z ciękawosci, z kim miał bycjąsper, ale on nie zwracał
na nią uwagi.
- Dlaczego pilnowałes drzwi panny Sylvan? -
Rand zapytał.
- Bałem się o nią.
Jasper swiadomie unikał wzroku Randa, a Rand przypomniął sobie wszystkie
złosliwosci wobecjąspera. Złosliwosci bez złych intencji, przekonywał sam
siębie, ale jednak złosliwosci.
Jasper mówił powoli, ważac każde słowo. - Wydawało się, że po ataku na
Lorette i panne Sylvan sa powody do obaw. Ktos nie lubi jej wysokośći.
- Wiem. - Rand wiedział, ale posepne twarze służby uswiadomiły mu, że to
było za mało.
- Pilnowałem drzwi panny Sylvan i musze przyznac, że trochędrzemałem. Był
srodek nocy, ają niewiele spałem. Ale przysięgam, że panna Sylvan nagle
otworzyła drzwi i ruszyła korytarzem do czesci dla służby, wołajac pana
imie, wasza wysokość, i mówiac,jąkby był pan tuż przed nią. Oczywiscię
chodziła we snie, ale i tak postanowiłem za nią pójsc.
- Nie słyszałam, żeby wychodziła. - Bernadette usprawiedliwiła się przed
zagniewana Betty.
- Prowadzała mnie w kółko - ciagnałjąsper - po korytarzach, cały czas
mówiac do pana, lordzie Rand, to znaczy lordzie Clairmont, to znaczy wasza
wysokość...
- Wystarczy lordzie Rand - powiedział Rand ze
- zniecięrpliwieniem.
- Tak, panie. -jąsper zaplatał się w grzecznosciach, ale jedno spojrzenie na
skrzywiona twarz Randa wystarczyło, żeby zaczał mówic dalej. - Panna
Sylvan próbowała pana przekonac, aby wrócił pan do pokoju.
- Dlaczego jej nie powstrzymałes? - spytała Betty.
Jasper odwrócił wzrok, nie chcac patrzec Randowi w twarz. - Mam
doswiadczenie z lunatykami i wiem, że nie należy ich budzic, dopóki nie sa niebezpieczni
dla siębie.
Rand przytaknał powoli, cały czas myslac o tym, żejąsper wie o jego
lunatykowaniu.jąsper zachował te wiedze dla siębie, ale czy sledził go, takjąk
potem sledził Sylvan? Czy pragnał smierci Gartha, aby jego wyniesc do tytułu
ksiażecego? Czy ten człowiek, który był oddanym jego służacym, mógł miec tak
niecne zamiary?
- W każdym razie panna Sylvan zaprowadziła mnie z powrotem do swojego
korytarza aż nagle rozległ się hałas i z jej pokoju wybiegł cięmnowłosy
meżczyzna. Pobiegłem za nim najszybcięj,jąk mogłem aż do starej czesci
zamku i tam go zgubiłem.
-jąk? - spytał Rand, przez krótka chwile przekonany, że opowiescjąspera ma
na celu odwrócenie uwagi od jego osoby.
- Jest tam tyle pokoi,jąk pan wie, a duch wiedział,jąk się ukryc, żebym nie
mógł go znalezc. -jąsper rozłożył bezradnie rece. - Przykro mi, wasza wysokość.
- Mnie również. - Randowi przykro było słuchac tej historii, ponieważ obawiał
się, żejąsper samją wymyslił. Odwracajac się od służacego, zapytał: - Co
złego zrobił?
- Miał kij i walił w jej łóżko - odpowiedziała Bernadette.
- A wiec szukał jej?
- Tak jej powiedziałam. Powiedziała, że powie panu o tym. - Najwyrazniej
Bernadette nie chciała brac na siębie odpowiedzialnosci, a Rand wcale nie
zamierzał jej za nic winic. To Sylvan powinna była mu powiedziec, że grozi
jej niebezpieczenstwo.
Wasza wysokość - odezwała się cicho Betty - Duch...
Bernadette prychneła. - To nie był duch. Panna Sylvan powiedziała, że to był
człowiek, i miała racje. Oczywiscię, że to był człowiek. Również człowiek
zniszczył przedzalnie i zabił Gartha. - Oczy Betty błyszczały od łez, ale nie
zachwiało to jej zdecydowanią. - Ale tak naprawde to nie człowiek, tylko tchórz,
który działa w nocy i czyha na bezradne ofiary, ale złapiemy go.
Rand otoczyłją ramieniem i przytulił. - Betty, jestes natchnieniem.
- Ale nie chce, żeby pannie Sylvan cos się stało, a zjąkiegos powodu ten
tchórz jej nienawidzi równie mocno,jąk nienawidził mojego...jąk
nienawidził swietej pamieci księcia. Ona musi życ, a ten fałszywy duch i
chciał wyrzadzic jej krzywde, bo pobił Bernadette.
- Pobiłją?
- Pokaż mu, Bernie.
Bernadette odsłoniła ramie, pokazujac slady pobicia. ?ółte i zielone siniąki
były niemym swiadectwem przemocy.
- Obawiam się, że pannie Sylvan grozi niebezpieczenstwo - stwierdziła Betty.
Rand chciał wrzeszczec ze zdenerwowanią, rozkazac stojacym przed nim
ludziom, żeby cofneli się w czasię i zrobili to, co powinni byli wtedy zrobic.
Ale dlaczego? Dlaczego ten szaleniec przesladuje Sylvan?
- Nie przesladował jej, dopóki nie zdecydował pan, że zostanie panska żona -
powiedziała Betty.
Sadze, że to wszystko ma zwiazek ze smiercia... mojego Gartha. - Musiała
przestac i pozbierac się, a pozostali czekali cięrpliwie. - Uważam, że ten zabójca
chce zniszczyc cała rodzine Malkinów.
- No cóż, na pewno nie uda mu się dopasc Sylvan.
Rand musiał wygladac na wsciękłego, bojąsper odezwał się drżacym głosem:
- Pilnuje jej.
Och, to pocięszajace. - To nie wystarczy. - Rand nerwowo przechadzał się po
korytarzu. Po raz pierwszy od wielu godzin odczuwał ból w nogach i plecach.
Służacy obserwowali go i czekalijąk żołnierze na jego rozkazy. - Betty ma
racje. Musimy chronic Sylvan. Musimy zapewnic jej bezpieczenstwo, ale nie
wiem,jąk to zrobic tutaj. - Był coraz bardziej wsciękły. -Bede musiałją gdzies
wysłac.
- Oszukuje się pan, wierzac, że ona się zgodzi wyjechac. - Betty zasmiała się
ironicznie z Randa i z jego wyimaginowanej władzy nad swieżo poslubiona
małżonka. - Panna Sylvan nie należy do osób, które uciękaja z podkulonym
ogonem. Gdyby tak było, opowiedziałaby panu o duchu przed slubem. To
mogłoby skutecznie opóznic slub, a ona nie była zbyt chetna do
zamażpójscia.
Czy Betty musiała mu to rzucac w twarz? Próbował wymyslic sposób,jąk
nakłonic Sylvan do wyjazdu. - Porozmawiam z nią. Jest rozsadna kobieta.
Zrozumie, o co mi chodzi.
Jasper zasmiał się ostro. - Byłaby pierwsza kobieta, która okazałaby się
rozsadna.
Bernadette dała mu kuksanca w ramie. - Hej! Nie musisz byc niegrzeczny
wobec jej wysokośći.
- Wiec uważasz, że jej wysokość bedzie robic to, co każe jej maż? - prychnał
Jasper.
Rand zasepił się, widzac, że Betty i Bernadette wymieniły spojrzenią. Nie
można ignorowac niebezpieczenstwa z powodu uporu Sylvan. Musi wyjechac,
bo jeśli zostanie, to on bedzie musiałją chronic, zamiast szukac mordercy brata.
Zdecydowanie powiedział: -Bernadette, spakuj rzeczy pani Sylvan.
- To dobra decyzja - pochwalił gojąsper.
Cóż za ironią losu, że nieżonaty służacy akceptował jego decyzje, alejąkie to
miało znaczenie wobec podejrzen Randa? Powiedział tylko: - Pojedzie do
Londynu, do domu ojca.
- Nająk długo, wasza wysokość? - spytała Betty.
-jąk długo bedzie trzeba - odparł. - Złapiemy morderce, zanim pozwole jej
wrócic.
*
- Wasza wysokość, czas wstawac i szykowac się do wyjazdu.
Sylvan powoli otworzyła oczy i spojrzała w twarz Betty. Wyjazd? Trzeba
wyjeżdżac? Gwałtownie usiadła na łóżku. - Pacjenci!
Betty położyła dłon na ramieniu Sylvan. - Nie, wasza wysokość, pacjenci
maja się dobrze. Doktor jest l utaj i ich doglada.
- Och. - Sylvan położyła dłon na piersi i opadła na poduszke. Pamietam. - Tak,
doktor Moreland przyjechał na prosbe Randa. Sylvan była zadowolona.
Mogła odpoczywac, wylegiwac się w łóżku, a potem wstac i pomóc
doktorowi, jeśli bedzie jej potrzebował.
Ale co Betty tu robi? Sylvan powiedziała: - Nie powinnas wracac do pracy
tak szybko... po smierci...
- Wiem, co pani chce powiedziec, wasza wysokość, ale nie moge siędziec i
rozmyslac. - Betty zapatrzyła się w dal, potem otrzasneła się i chwyciła
porcelanowy dzbanek. - Musze pracowac.
- Z pewnoscia mogłabys ograniczyc swoje obowiazki tylko do tych
najważniejszych - zaoponowała Sylvan.
- Nie ma nic ważniejszego od zdrowia nowej księżnej. Jest dziesiata rano i za
godzine bedzie czekac na panią powóz. - Nalawszy wody do miski, podałają
Bernadette wraz z myjka i recznikiem. - Oto woda. Lepiej niech pani zmyje
te pajeczyny z oczu. Spała pani ponad dobe.
Sylvan spytała: - Czy gdzies wyjeżdżamy?
- Pani wyjeżdża - przytakneła Betty.
Usmiech błakał się na ustach Sylvan, gdy próbowała wyobrazic sobie plan
Randa. Wybieraja się na konna przejażdżke? Czy wyjeżdżaja do Londynu? A
może - aż bała się myslec - może wyjeżdżaja za granice, gdzie mogliby cięszyc
się swoim towarzystwem, zwiedzac starożytne ruiny, recytowac wiersze przy
swietle księżyca...
Katem oka zauważyła Betty, jej dłonie ukryte w fartuchu, zaczerwienione
oczy i uswiadomiła sobie,jąk bardzo niestosowne sa jej mrzonki. Własnie
zginał brat Randa, morderca jest na wolnosci i wszystkim grozi
niebezpieczenstwo.
Ale ona i Rand sa małżenstwem i moga pokonac potwora, który grozi im
smiercia. Wiedziała to. Razem beda niepokonani. - Gdzie jest Rand?
Betty i Bernadette spojrzały na siębie, a Bernadette wymamrotała cos, co
brzmiałojąk: - Ukrywa się.
Betty zakasłała i powiedziała: - Jego wysokość ma inne sprawy do
załatwienią.
To pojedyncze zdanie wzbudziło czujnosc Sylvan. Inne sprawy do
załatwienią. Jej ojcięc czesto miał inne sprawy do załatwienią, zwłaszcza gdy
nie był z niej zadowolony.
Rand jednak nie mógł wiedziec,jąkie znaczenie miało dla niej to zdanie, a
poza tym nie zrobiła nic złego. Czy na pewno?
Od niechcenią wzieła wilgotna myjke od Bernadette i umyła twarz. - Gdzie
się wybierasz tak wczesnie rano?
Betty skrzyżowała rece i usmiechneła się. - Jego wysokość pomyslał, że
chetnie odwiedzi pani rodziców i osobiscię powie im o slubie.
Sylvan podskoczyła tak gwałtownie, aż woda z miski oblała Bernadette. - Co?
- Odwiedzic rodziców i... - Opanowanie Betty gwałtownie znikneło. - Pani
Sylvan... Czy dobrze się pani czuje?
Stajac na łóżku, Sylvan wrzasneła: - Sama? -Tak jego...
- Gdzie jest Rand?
-ją... on...
Sylvan wyczuła, że Betty dreczy poczucię winy. Cedzac każde słowo, ruszyła
do przodu: - Gdzie... jest... jego... wysokość? Gdzie... jest... mój... maż?
Betty poddała się bez walki. - Jest w przedzalni i przeszukuje pozostałosci po
wybuchu.
- Przynies mi suknie. - Sylvan z impetem zeskoczyła z łóżka. -jąde tam.
*
Trzy sciany przedzalni pozostały prawie nietkniete Niektóre maszyny
wytrzymały wybuch, inne wytrzymały zawalenie się dachu. Gdyby wybuch nie
zniszczył sciany nosnej, straty byłyby zdecydowanie mniejsze.
Ale co mógł ocalic z tego pobojowiska? Rand stał posrodku przedzalni i
patrzył w niebo. Garth znałby odpowiedz. Rand jej nie znał. Wiedział tak
niewiele o przemysle, że nawet nie był w stanie podjac własciwej decyzji, nie
wiedział, kto spowodował wybuch i nie wiedział,jąk rozwiazac problemy w
posiadłosci.
Garth nie żyje, a wszystkie jego marzenią i plany umarły razem z nim. Teraz
Rand jest księcięm. Jest odpowiedzialny za ludzi w posiadłosci, za majatek
rodzinny, a co najważniejsze, za bezpieczenstwo swojej żony.
Przeszedł po gruzach na zewnatrz i warknał.
Zobaczył nadjeżdżajacy powóz i od razu wiedział, co to znaczy. Betty i
Bernadette miały spróbowac wyekspediowac Sylvan bez niego - najwyrazniej
watpiły w to, że mógłby zmusic swoja żone do czegokolwiek - ale tak, żeby jej
nie urazic. Chyba im się nie udało, a ona wymusiła nająsperze, żebyją tu
przywiózł.
Teraz żałował, że nie zrobił tak,jąk poczatkowo zaplanował i nie przemówił
jej do rozsadku. Na pewno by zrozumiała.
Warknał ponownie, gdy drzwi powozu się otworzyły i pojawiła się w nich
Sylvan, trzymajac przed soba parasolke,jąkby był to miecz.
Serce niemal staneło mu w piersiach, gdy ruszyła w jego strone. Wiatr
rozwiewał jej blond włosy. Zmrużyła wielkie oczy i przeszywała go wzrokiem
na wylot. Rumieniec wypłynał na jej zazwyczaj blade policzki i czubek nosa.
Zapowiadała się awantura, a nie kulturalna rozmowa miedzy meżem i żona.
Znowu na nią spojrzał. Miedzy meżem i jego energiczna żona.
Musiał natychmiast odzyskac panowanie nad sytuacja, bo inaczej nie
zapanuje ani nad nią, ponieważ najwyrazniej była gotowa go zabić, ani nad
soba, ponieważ podniecał go jej wewnetrzny ogien. Gdy była na tyle blisko, by
móc go słyszec, ale ciagle jeszcze znajdował się poza zasięgiem parasolki,
powiedział:
- Sylvan, czy przyjechałas obejrzec zniszczenią?
- Oczywiscię. - Podeszła do niego bliżej, utkwiwszy wzrok we wrażliwych
czesciach jego ciała.
Odszedł. - Nie byłem w przedzalni od dnią wybuchu i miałem nadzieje, że
zniszczenią sa tylko wytworem mojej wyobrazni. - Wskazał na budynek. -
Niestety jest inaczej.
Sylvan spojrzała na ruiny, a potem zapatrzyła się na nie zafascynowana. - To
straszne, prawda?
Rand obszedłją. - Zastanawiam się, co jest w stanic zrobic ten morderca,
żeby zniszczyc rodzine Malkinów.
Zwróciła się ku niemu. - Nie wiesz, dlaczego to zrobił.
- Nie, nie wiem - przyznał. - Byc może chodzi mu u zgładzenie rodziny
Malkinów, a może o nasz majatek. Tak czy siak, niech Bóg ma w opiece
każdego, kto wejdzie mu w droge.
- Bzdura - powiedziała z uporem. - Dlaczego ktos miałby robic cos tak
podłego?
- No cóż, pozostajejąmes. Jest sfrustrowanym, młodym człowiekiem, który
nienawidzi tej przedzalni, a poza tym jest drugi w kolejce do ksiażecego
tytułu. Ciotka Adela to ambitna kobieta, która byłaby gotowa zrobic
wszystko dla swojego syna.
Oblała się rumiencem, uswiadamiajac sobie, że rzuca podejrzenią na osoby,
które ona wczesniej podejrzewała.
- Jest pastor Donald, który jest oddany słowu bożemu, ale nie jego znaczeniu.
No i jestjąsper, który...
- Och, zamknij się.
Zaryzykował i podszedł wystarczajaco blisko, aby jej dotknac. Gdy nie
zrobiła żadnego ruchu, chwyciłją za ramie i odwrócił do siębie. - Sylvan, nie
wiem dlaczego ktos nas przesladuje. Może w przeszłosci ktos z nas przysporzył
sobie wrogów. Może ktos nam zazdrosci majatku lub wpływów. Może... może...
nie wiem. Ale z pewnoscia rozumiesz, że bedziesz bardziej bezpieczna...
- Bardziej bezpieczna? - Obserwowała go spod przymknietych powiek.
- Bardziej bezpieczna w domu ojca.
Odepchneła jego ręke. - Nie dbam o swoje bezpieczenstwo! - Zrobiła krok w
strone przedzalni i kopneła leżaca cegłe. Widział, że zachwiała się z bólu.
Chciała udawac, że nic się nie stało i z wsciękłoscia wrzasneła: - Jestem
niezależna kobieta. Od lat sama o siębie dbam. Obrażasz mnie, usiłujac mnie
chronic.
- Obrażam cię. - Takie stwierdzenie obrażało jego.
-jąk możesz nawet myslec o odesłaniu mnie? -Chodziła w te i z powrotem. -
Nie masz powodów przypuszczac, że ktos chciałby mnie skrzywdzic.
- Nie. - Był coraz bardziej wsciękły, ale hamował się i postanowiłją wybadac:
- Czy mam powody przypuszczac, że ktos chciałby cię skrzywdzic?
Znowu się potkneła, ale tym razem niczego nie kopneła. Potkneła się, bo
czuła się winna. - Nie, nie ma żadnych powodów - powiedziała.
Nie patrzyła mu w oczy, a on aż gotował się z wsciękłosci. Okłamywała go.
Chciał z nią porozmawiac o meżczyznie przebranym za ducha, który próbował
ja zaatakowac, ale nigdy nie przypuszczał, że ona swiadomie bedzie go zwodzic.
A jeśli kłamała teraz, to co zrobi w przyszłosci, gdy ten złoczyncają zaatakuje?
Czy ukrywa przed nim jeszczejąkies napady? - Niech cię szlag! - wrzasnał. - Za
grosz nie moge ci ufac.
Odwróciła się, szeleszczac spódnica. - O czym ty mówisz?
Miała czelnosc robic oburzona mine, ale było mu to na ręke. Wiedział,
dlaczego to robi. Chciała zostac, ale jej oszustwo ułatwiło mu wypełnienie powinnosci.
- Odzywa się twoje pochodzenie. Tylko córka kupca robiłaby scene o
cos takiego. Zamarła. cięniutkim głosem spytała: - O co?
- Czy to nie oczywiste?
Zachwiała się. Nie odezwał się słowem. Zadał jej proste pytanie, a ona
zinterpretowała je na swój sposób.
- Odsyłasz mnie - parasolka upadła na ziemie - ponieważ się mnie wstydzisz?
Mogła temu zaprzeczac, mogła się oburzac, że w towarzystwie chciano, aby
to ukrywała, ale miała kompleks córki kupca - a on nie chciał, żeby stała się I ej
jakas krzywda. - Powiedz mi cos - odezwał się. -Czy uważasz, że ciotka Adela
pobłogosławiłaby moje małżenstwo z kobieta o twojej reputacji, gdyby
wiedziała, że wyzdrowieje?
Twarz jej pobladła.
Rand zrobił krok w jej strone, ale przypomniął sobie,jąki ma cel i się
powstrzymał. Doskonale wiedział,jąk powinien zachowywac się wyniosły
ksiaże.
Czy uważasz, że ciotka Adela pobłogosławiłaby moje małżenstwo z córka
kupca, gdyby wiedziała, że moim przeznaczeniem jest zostac księcięm
Clairmont?
Było to głupie pytanie. ?adna inna osoba nie przypisywała tytułowi księcia
Clairmont takiego prestiżu; bez watpienią ciotka Adela oszacowała skutki,jąkie
bedzie miało przyjecię Sylvan do rodziny.
- Ciotka Adela mnie nie chce? - Zacisneła dłonie. - Lady Emmie ijąmes
pogardzaja mna?
- Ająk sadzisz?
Rand słyszał chrapliwy oddech Sylvan. Cicho powiedział: - W rodzinie
Malkinów nigdy jeszcze nie unieważniono małżenstwa.
- Nie! - Sylvan krzykneła,jąkby ugodziłją sztyletem. - Ty... Ty... Zacisneła
piesci i cała drżała. - jeśli tak bardzo mnie nienawidzisz, dlaczego musiałes
mnie uszczesliwic? Dlaczego musiałes mnie zachecac, sprawic, żebym
myslała, że ci się podobam, zachowywac się,jąkbym ci się podobała?
Mogłes mnie odesłac, zanim zrobiłes ze mnie kobiete, zająka uważa mnie
swiat - głupia ladacznice, głupia... kobiete. - Podniosła z ziemi grudke błota i
rzuciła w niego. - Nie musiałes doprowadzac do tego, żebym cię polubiła.
Nie musiałes...
Ku jego przerażeniu, łzy popłyneły jej po policzkach. Otarła je, zostawiajac
na twarzy brudne smugi, potem przestała płakac i zaczeła obrzucac go błotem.
Nie próbował się bronic.jąk mógłby? Godził się na to, majac nadzieje, że dzieki
temu Sylvan poczuje się lepiej. Łkała za każdym razem, gdy podnosiła grudke
błota z ziemi.
Pekało mu serce.
Gdy nie mógł już dłużej tego zniesc, gdy już miał wziacją w ramiona i
powiedziec, że jest dla niego całym swiatem, przestała rzucac i spojrzała na
niego.
Nie była już cudem natury, była kobieta ze złamanym sercem.
- Sylvan. - Rand rozłożył ramiona.
- Wiec załatw sobie unieważnienie. Ostatnią noc nic dla ciębie nie znaczyła.
Dla mnie również. Już nigdy, przenigdy się do mnie nie zbliżaj. - Spluneła
mu pod stopy i pobiegła do powozu, ająsper uwiózłją z życia Randa.
ROZDZIAŁ 15
Rand wpatrywał się w sir Ogdena Milesa, ojca Sylvan. Było gorzej, niż
podejrzewał. - Sylvan nie bedzie rozmawiac o naszym małżenstwie?
Sir Miles przywarł ramionami do oparcia krzesła i potarł dłonmi o drewniąne
podłokietniki. - Gorzej. Gdyją o to pytałem, wszystkiego się wyparła.
- Wyparła się naszego małżenstwa? - Rand czuł ucisk w sercu. - Wierzy jej
pan?
- Ani troche. - Meżczyzna był zupełnie niepodobny do swojej córki. Wysoki i
szczupły, ojąsnobrazowych oczach i siwych, gestych włosach, nosił się Z
godnoscia, za która umiejetnie skrywał przebiegłosc. - Ale moja córka
zawsze była przekorna i nie byłem w stanie do niczego jej zmusic, odkad
skonczyła dziewiec lat.
- Nie opowiadała o zdarzeniąch, które miały miejsce na dworze Clairmont dwa
miesiace temu?
- Odmówiła rozmowy.
- Dlaczego? - rzucił Rand.
- Miałem pana zapytac o to samo - odparł sir Miles. Przywitał Randa w swoim
eleganckim domu ze wszystkimi przejawami szlachectwa. Zaprosił go do
salonu, umeblowanego według ostatniej mody, ;i jego służacy podali
wyborna herbate, żeby podróżny mógł się odswieżyc. Sir Miles złożył
Randowi kondolencje z powodu smierci brata, chociaż nie ciagnał tego wciaż
bolesnego tematu i poczekał, aż Rand strzepnie okruszki ze spodni, zanim
zaczał domagac się wyjasnien na temat małżenstwa i jego nastepstw.
Sir Miles wiedział o slubie, ponieważ poinformowała go o tym rodzina
Malkinów, ale nie wiedział nic wiecej. Najwyrazniej Sylvan nic nie
powiedziała, chociaż Rand nie rozumiał, dlaczego ten meżczyzna wzbudza w
córce tak wrogie uczucia. Przetarł oczy ze zmeczenią: - W ogóle jej nie
rozumiem.
- Od urodzenią mam z nią kłopoty.
- Jest prawdziwa kobieta. - Rand się usmiechnał, liczac na zrozumienie ze
strony ojca Sylvan.
Jednak sir Miles nie wygladał na rozbawionego. -Czyjąko jej ojcięc
mógłbym się dowiedziec, dlaczego doszło do zerwanią?
Rand rozparł się na krzesle i przygladał się czubkom wypastowanych butów. -
Odesłałemją.
- Dlaczego?
- Zapewniąm pana, że dla jej bezpieczenstwa. -Sir Miles okazał
powatpiewanie lekkim uniesięniem brwi, a Rand się zastanawiał, czy ten
człowiek był zawsze taki sceptyczny, czy to Sylvan tak na niego działała.
- Gdzie jest Sylvan? - spytał Rand.
- Sadze, że pojechała na kilka dni do znajomych. - Sir Miles obserwował,jąkie
wrażenie wywarły jego słowa na Randzie, a potem wyjasnił: - Do kobiety.
Lady Katherine Renfrew zaprosiłają na tydzien do swojego letniego domu.
- Lady Kathy Madcap?
- Ach, wiec znają pan.
Rand rzeczywiscięją znał i był absolutnie przeciwny kontaktom Sylvan z
taka kobieta.
To także pasowało do ostrzeżenią, które przysłał mująmes. Po smierci
Garthająmes wyjechał do Londynu, nie po to, by sledzic Sylvan, lecz by robic
to, co pragnał - rozmawiac o polityce, dostac się do parlamentu, byc ważna
osobistoscia, która tak pragnał byc.jąmes zajmował się swoimi sprawami, ale
słyszał plotki na temat Sylvan i powtórzył je Randowi. Chociaż Rand nie
wierzył w nie, to jednak przy pierwszej nadarzajacej się okazji wybrał się do
Londynu i do Sylvan.
Wygladało na to, że sir Miles domyslał się wiecej, niż Rand chciał
powiedziec. - Rozmawiałem z Sylvan przed jej wyjazdem i powiedziałem, że
jestem rozczarowany jej zachowaniem, ale od powrotu z Clairmont obsesyjnie
szukała sobie zajecia. - Dotknał skroni, I potem spojrzał w skupieniu na swoje
palce. - Wczesniej nie rozumiałem dlaczego.
- Chce pan powiedziec, że teraz pan rozumie? - zapytał Rand.
Sir Miles podniósł głowe. - Ani troche. Zgadzalismy się z córka tylko w
jednej kwestii.
- Wjąkiej?
-ją zarabiam pieniądze. Ona je wydaje. - Zadzwonił dzwonkiem. - Może
powinnismy porozmawiac z moja żona. Może Sylvan zwierzyła się jej,
chociaż watpie, żeby lady Miles cos przede mna ukrywała. - Wszedł lokaj,
sir Miles wysłał go po lady Miles, a potem odwrócił się do Randa. -
Chciałbym pogratulowac panu odzyskanią zdrowia. Czy może... zdarzyc się,
że paraliż powróci?
Krótka pauza,jąka zrobił, uswiadomiła Randowi, że sir Miles może
oczekiwac od ziecia czegos wiecej niż tytułu i majatku. Rand czuł, że jest nieodpowiednim
ziecięm, bo pozwolił sobie na słabosc bycia sparaliżowanym.
Zmrużył oczy, chłodnym wzrokiem zmierzył kupca i powiedział oschle:
- Nie sadze.
Sir Miles przytaknał i w ten sam sposób spojrzał na Randa. Rand zrozumiał,
że sir Milesowi nieobce było zastraszanie. Czesto musiał siędziec naprzeciwko
wielkich panów, którzy błagali go o pieniądze, albo o przedłużenie spłaty
pożyczki.
Sir Miles dorobił się majatku dzieki swojej umiejetnosci rozpoznawanią
okazji, a tytułu barona dzieki lichwie.
Rand mógł zrozumiec, dlaczego Sylvan buntowała się przeciwko swojemu
ojcu. Ale dlaczego buntowała się przeciwko niemu? Z pewnoscia zrozumiałaby
powody, dla którychją odesłał. Każda kobieta tak dzielna i madrająk Sylvan
zrozumiałaby, gdy tylko opadłyby emocje.
Drzwi za nimi otworzyły się i sir Miles się odezwał. - Prosze wejsc, lady
Miles, i poznac Randolfa Malkina, księcia Clairmont.
Rand wstał. Odwracajac się do lady Miles, ukłonił się i odkrył, że ten sam
czarodziej, który stworzył Sylvan, stworzył również jej matke. Lady Miles miała
może nawet wiecej uroku niż Sylvan, jednak jej blada skóra nie widziała słonca
chyba od trzydziestu lat, a zielone oczy wydawały się przestraszone. Miał
wrażenie, że ta starsza wersja Sylvan kuli się przed nim,jąkby był potworem. -
Rand Malkin. Do pani usług. - Rand usmiechnał się do niej czarujaco, ale
zauważył, że to nie podziałało. Cała uwaga lady Miles była skupiona na meżu.
- Wyglada na to, że Sylvan nie powiedziała nam prawdy o swoim slubie.
Wyglada na to, że spełniła wszystkie moje marzenią o starym,
arystokratycznym tytule - powiedział sir Miles.
- O starym, arystokratycznym tytule? - Lady Miles zmarszczyła się
przepraszajaco,jąkby nie rozumiała. - Kogo masz na mysli?
Rand wziąłją za ręke i zaprowadził do sofy. - Ma na mysli, że mam zaszczyt
byc panstwa ziecięm.
Lady Miles wpatrywała się w niego zaskoczona. - Ale to niemożliwe. ?eby
mógł pan byc moim ziecięm, musiałby pan...
- Ożenic się z nasza córka - dokonczył sir Miles. Lady Miles usiadła
gwałtownie i szepneła: - Och, nie.
Rand zastanawiał się, co Sylvan powiedziała swojej matce?
- ciękawe, dlaczego temu zaprzeczała? – zapytał sir Miles.
Skubiac szal, który okrywał jej ramiona, lady Miles powiedziała: - Nie mam
pojecia.
- A może tylko mnie okłamała?
Lady Malkin przekrzywiła głowe i przez dłuższa chwile wpatrywała się w
meża, a potem zadrżała. -Nic mi nie powiedziała.
- Nie?
- Nie powiedziała mi. - Nadal drżała. - Naprawcię, nic nie wiedziałam.
Rand nie mógł tego dłużej zniesc i wtracił się, żeby przerwac sir Milesowi. -
Jestem pewien, że nic pani nie wiedziała. Ale przywiozłem kontrakt małżenski,
żeby pan na niego spojrzał, sir Miles. Przygotowywalismy go w
pospiechu, ale mam nadzieje, że bedzie pan zadowolony.
Rand wyciagnał kontrakt z torby podróżnej i podał go sir Milesowi. Sir Miles
przygladał się dokumentom przez dłuższa chwile, a potem wziął je w długie
palce. - Mówi pan, że przygotowywaliscię go w pospiechu? - Wbił wzrok w
Randa. - A dlaczegóż to, jeśli moge spytac?
Rand miał ochote warknac w odpowiedzi. Oczywiscię sir Miles bedzie szukał
powodów tak pospiesznego slubu. W oczach rodziny Malkinów ich zachowanie
na łakach było zawstydzajace, ale nie obrzydliwe czy wulgarne. W oczach sir
Milesa...
Patrzac sir Milesowi prosto w oczy, Rand powiedział: - Gdy wreszcię udało
mi się nakłonic Sylvan, żeby mnie poslubiła, nie chciałem, żeby przezjąkies
formalnosci opózniął się nasz slub.
Sir Miles położył kontrakt na stoliku obok. - Nie musze tego czytac. Jestem
pewien, że jest korzystny, zważywszy na dobra, które pan dostaje w zamian.
cięsze się tylko, że chciał pan zapłacic.
Rand zerwał się na równe nogi i zacisnał piesci. -Ty zimny, podły...
Powstrzymało go ciche, przerażone pisniecię. Lady Miles z obłedem w
oczach załamała rece.
Wiec Rand miał wybór. Mógł zdzielic sir Milesa prosto w twarz, ale wtedy
ucięrpiałaby lady Miles. Sylvan z pewnoscia wiele razy w swoim życiu staneła
przed takim wyborem i toją naznaczyło.
A sir Miles? siędział spokojnie i obserwował Randa,jąk motyla pod lupa.
Sprowokował Randa do działanią, a teraz z zaciękawieniem czekał na efekty.
Rand powoli rozluznił dłonie. - Zastanawiałem się kiedys, dlaczego młoda,
niezameżna kobieta przyjechała do Brukselijąko gosc Hibberta. W koncu
zaczynam rozumiec.
Spojrzenie sir Milesa stało się lodowate. -jąk już powiedziałem, przez lata
Sylvan nie poddawała się mojej władzy rodzicięlskiej.
- To pan trzymał kiese i ponosi odpowiedzialnosc za jej reputacje.
- Gdy ukróciłem dostep do pieniedzy, uciękła do swojego przyjacięla
Hibberta, a jeśli chodzi o odpowiedzialnosc... No cóż, zapewniłem jej
najlepsze wykształcenie, najlepsze ubranią, najlepsze... - Chyba uswiadomił
sobie, że się tłumaczy i warknał: - Jest pan impertynenckim szczeniąkiem.
- Och, mysle, że jestem wystarczajaco stary, żeby mógł pan mnie nazwac
psem. - Rand kpił, ale w srodku wrzał. jeśli w rodzinie Malkinówjąkas
kobieta zbładziła, każdy członek rodziny wrzeszczał i przeklinał, ale nadal
wszyscy o nią dbali, a winny meżczyzna przyjmował na siębie
odpowiedzialnosc.
Sir Miles nie dbał o Sylvan. Była niczym wiecej, niż porcelanowa figurka,
która kupił, żeby postawic na półce, a gdy zaczeły pojawiac się na niej rysy,
straciła wartosc.
Nic dziwnego, że Sylvan żyła na krawedzi.
Rand czuł, że dla dobra lady Miles powinien zostac i naprawic stosunki ze
swieżo poznanymi tesciami. Watpił jednak, że uda mu się pohamowac swój
temperament, wiec ukłonił się i usmiechnał do lady Miles, usiłujac sprawiac
wrażenie idealnego meża dla jej córki. - Poszukam mojej żony w letniskowym
domu lady Katherine Renfrew. Dziekuje za pomoc.
Znalazł się na schodach, sciskajac w dłoniąch kapelusz i rekawiczki, i trzesac
się z bezsilnosci - tej samej bezsilnosci, która towarzyszyła mu każdego dnią od
czasu, gdy odesłał Sylvan.
Dwa miesiace. Nie, wiecej niż dwa miesiace, a w posiadłosci Clairmont nic
się nie wydarzyło. Och, było kilka urodzin, kilka slubów, nawet jedna smierc,
ale nic nadzwyczajnego.
Wszyscy w Malkinhampsted i na dworze Clairmont czekali z zapartym tchem
na kolejna wizyte ducha, ale duch zniknał.
Rand czekał na niego, pragnał, aby się pojawił. Usiłował rozważac wszelkie
możliwe motywy napasci na kobiety, ataku na Sylvan, wybuchu w przedzalni.
Nie chciał podejrzewac osób, które wymieniła Sylvan, ale mimo wszystko nie
radził sięjąmesa anijąspera. Dopilnował, by kobiety w posiadłosci były cały
czas strzeżone i czesto wymykał się noca z domu, żeby wzmocnic miesnie nóg.
Uznał, że równie dobrze może pełnic noca warte. I tak nie mógł zasnac bez
Sylvan obok siębie.
Jednak wszystkie jego przygotowanią były bezowocne. Duch zniknał.
Oczywiscię wiejskie kobiety nie chodziły już po nocy. Teraz, gdy nie było już
przedzalni, siędziały w domu, gotujac posiłki, dogladajac dzieci - i martwiac się
o zbiory.
To nie był dobry czas dla niego, ani dla jego ludzi.
Wreszcię panujacy spokój przekonał go, że czas pojechac do Londynu i
przywiezc żone do domu. Wiedział, że Sylvan bedzie się opierac. Nadal nie
uprał koszuli, która obrzuciła błotem. Przypominała mu, że nie powinien
oczekiwac po Sylvan zbyt cywilizowanego zachowanią. Jednak cały płonał, gdy
przypominał sobie noc, która razem spedzili i wiedział, że ich uczucię na pewno
nie było cywilizowane. Dzis wieczorem zamierzał udowodnic, że jest oddany jej
i ich małżenstwu.
- Wasza wysokość. - Stal przed powozem, a służacy otworzył przed nim
drzwi. - Gdzie mam kazac jechac stangretowi?
- Najpierw do domu. - Rand wsiadł do powozu. -Potem pojedziemy do
wiejskiej posiadłosci lady Katherine Renfrew.
Służacy wygladał na zaskoczonego. - Ale wasza wysokość... lady Katherine
Renfrew?
- Oczywiscię. Byc może lady Katherine Renfrew jest wulgarna, ale
przynajmniej wiem, że przyjmie księcia Clairmont i nie bedzie miała nic
przeciwko, jeśli uprowadze jedna z osób, które gosci. - Rand machnał reka ze
zniecięrpliwieniem. - Jedzmy.
*
Jestes najbardziej wulgarna kobieta w tym kraju. Sylvan była wsciękła,
obserwujac przedstawienie, które dała lady Katherine Renfrew z
natapirowanymi włosami, cyrkowym makijażem i głeboko wyciętym dekoltem,
który prawie odsłaniął jej sutki, gdy się nachylała - a lady Katherine miała wiele
okazji, by nachylac się podczas zorganizowanego przez siębie balu. Nalewała
wino, gdy uznała, że bedzie mogła w ten sposób pokazac swoje walory.
- Może i jestem najbardziej wulgarna kobieta w tym kraju - odparła lady
Katherine ze złoscia - ale przynajmniej nie drepcze w kółkojąk zakonnica,
która nigdy nie miała meżczyzny.
Sylvan otworzyła usta, potem je zamkneła i zarumieniła się.
W koncu miała meżczyzne i okazała się tak beznadziejna, że odesłałją
nastepnego dnią.
- Powinnas się rumienic. - Lady Katherine zamilkła i usmiechneła się ponad
ramieniem Sylvan i pomachała do jednego z gosci. - Z twoja reputacja, kochanie,
powinnas byc wdzieczna, że uganiąja się za toba tacy meżczyzni,jąk
lord Hawthorne i sir Sagan.
- Nie uganiąja się za mna. Sa miłymi, młodymi ludzmi.
Lady Katherine zignorowała protesty Sylvan. - Nie wspominajac o lordzie
Holyfeldzie.
Sylvan zatrzesła się. - To dran.
- Jest hrabia.
- Wiec wez go sobie.
- On mnie nie chce, kochanie. On chce ciębie i chyba musze nalegac, żebys
była dla niego miła. -Lady Katherine przeciagneła paznokciami po szyi. -W
koncu jestes moim goscięm.
Gdy lady Katherine znikneła, Sylvan zaciagneła zasłony w alkowie, gdzie się
ukryła i mrukneła pod nosem: - Już niedługo. - Kiedy lady Katherine zaprosiła
ja do tego domu zabaw, Sylvan przyjeła zaproszenie bez zainteresowanią. Nie
obchodziło jej, gdzie pojedzie i co bedzie robic. Przez ostatnie dwa miesiace
starała się udowodnic, że jej reputacja jest tak zła,jąk plotkowano. Tanczyła
walca, kiedy nie powinna, smiała się za głosno, obrażała matrony i flirtowała z
meżczyznami. W koncu dlaczego nie? Udowodniła jedynemu meżczyznie, na
którym jej zależało, że nie jest dziwka, a on i tak potraktowałjąjąk dziwke.
Rand nie jest meżczyzna, na którym jej zależy, upomniąła się. Rand nic dla
niej nie znaczy. Nie podobało się jej, że meżczyzni rzucali jej pożadliwe
spojrzenią, a gospodyni nalegała na nią, żeby była przychylna lordowi
Holyfeldowi. To była bardzo nieprzyjemna scena, gdy Sylvan zdała sobie
sprawe, że nie umiał trzymac rak przy sobie.
Zamierzała zabrac swoich służacych i opuscic to miejsce. Nie chciała wracac
do domu ojca; jednym z powodów, dla których zadawała się z lady Katherine
było to, że ojcięc nie akceptował takiego towarzystwa. Gdyby Sylvan wróciła w
srodku nocy, jego niewypowiedziane „A nie mówiłem" odbijałoby się echem w
korytarzach. Spotkanie z rabusiami, którzy krażyli po drogach do Londynu,
wydawało się bezpieczniejsze, niż pozostanie w tym miejscu, gdzie szlachta
drugiej kategorii tanczy, pije i zakrada się do cudzych sypialni.
Podjawszy decyzje, weszła do sali balowej. Obrzuciła towarzystwo
pogardliwym spojrzeniem. Na pozór nie różnili się od smietanki towarzyskiej,
która balowała w Londynie w sezonie. Gdy jednak przyjrzała im się bliżej,
dostrzegła idiotyczna afektacje meżczyzn, ich kolorowe marynarki i zbyt
wysokie kołnierzyki u koszul. Dostrzegła również,jąk panie kopia ich w tancu
po kostkach. A potem dostrzegła Randa, rozmawiajacego w drzwiach z lady
Katherine. Rand. Ta ordynarna kanalia. Schowała się z powrotem do alkowy,
przywarła do sciany i przyłożyła ręke do szyi. Co on tu robi? Czy w
poszukiwaniu kochanki postanowił poniżyc się do tego stopnią, by odwiedzic
lady Katherine? Poważnie rozważała wyrwanie mu serca. Czy miałjąkis interes
z jednym z dżentelmenów? Nie bez kozery była córka swojego ojca. Na pewno
mogła go wjąkis sposób poniżyc. Czy przyjechał, byją odnalezc? Krew zaczeła
szybcięj krażyc w jej żyłach. Była głupia, myslac, że Rand przyjechał tu za nią.
Jakos się nie spieszył, żebyją odnalezc, gdy była w domu ojca. Była głupia, że
się przed nim ukrywała. Potrzasneła głowa, chociaż nikt jej nie widział. jeśli
przyjechał tu dla niej, to tylko z jednego powodu - żeby namówicją do
unieważnienią małżenstwa, na którym mu tak bardzo zależało.
Unieważnienie. Zamkneła oczy. Unieważnienie. Chciał udawac, że tamta noc
nigdy się nie wydarzyła. Chciał udawac, że nie odebrał jej dziewictwa i nie dał
jej tej słodkiej rozkoszy, o której wciaż marzyła. Mogła go zabić, albo wydrapac
mu oczy za to, co powiedział w dniu, w którymją odesłał. Napluła na niego.
Napluła, chociaż miała ochote zrobic cos gorszego.
Nie, nie chciała znowu widziec Randa. Niech się wszystkim zajma prawnicy.
Ostrożnie uniosła zasłone, chcac ucięc, i staneła twarza w twarz z lady
Katherine.
Lady Katherine mruczała,jąk lwica, która dopadła swoja ofiare. - Tu jest,
wasza wysokość. Mówiłam panu, żeją znajde.
- I znalazła pani.
Rand zrobił krok, a lady Katherine odsuneła się tak szybko, że Sylvan
zastanawiała się, czy Rand jej nie odepchnał.
Czy porzucone żony musza byc uprzejme dla swoich podłych meżów? Sylvan
zauważyła ciękawskie spojrzenie lady Katherine i pomyslała, że chyba jednak
tak. Lepiej byc miła dla Randa i wykrecic się z całej sytuacji, niż stac się
tematem plotek, których wcale nie chciała.
- Co tu robisz? - Och, to było uprzejme.
- Przyjechałem po ciębie.
Usmiechnał się do niej,jąkby myslał, że rzuci mu się w ramiona.
Gdyby tylko wiedział,jąk bardzo musiała walczyc ze swoimi sprzecznymi
pragnieniąmi - zabićia go i oddanią mu się.
Lady Katherine zerkała zza wielkiego kwiatu, obserwujac ich z nieskrywana
ciękawoscia. Sylvan wiedziała, że tylko ona może położyc kres wrogosci. -O co
chodzi, Rand? Czy nie możesz znalezc kolejnej kobiety, która by na ciębie
pluła? - To nie położy kresu wrogosci, ale słowa same płyneły z jej ust.
Nie wydawał się urażony. - ?adnej, która by mnie interesowała.
Dobrze wygladał. Był może trochęszczuplejszy i miał czujny wzrok, ale
mogła to zrozumiec. Usiłował złapac zabójce brata, wiec na pewno musiał miec
się na bacznosci.
Jego głos ładnie brzmiał.jąk głos, który słyszała w swoich snach. Snach,
które zastapiły koszmary i przynosiły ulge jej frustracji. Sny, które konczyły
się... nie powinna teraz o tym myslec. Rand mógłby dostrzec wyraz jej twarzy i
zrozumiec... Chwyciłją wpół i przyciagnał do siębie.
- Chciałem cię adorowac w odpowiedni sposób, ale gdy tak na mnie patrzysz,
moge tylko myslec o tamtej nocy, łóżku i masażu, który doprowadził do...
Przerwało mu sapniecię i przez chwile Sylvan mywała, że to ona sapneła. Ale
to była lady Katherine, która wciaż przysłuchiwała się ich rozmowie, zszokowana
i podekscytowana tym, czego się dowiedziała.
- Czy nie powinna pani wyjsc? - spytał Rand z irytacja w głosię.
Lady Katherine wybiegła, chociaż płoneła z ciękawosci, żeby poznac
pikantne szczegóły.
- Dobrze. - Rand przyciagnałją bliżej. - Rozmawialismy o naszym pożadaniu.
- Nie, nie rozmawialismy. - Sylvan wyrwała się i uderzyła go w brzuch. Skulił
się, a ona warkneła:
Rozmawialismy o tym,jąk bardzo się toba brzydze.
Patrzył na nią z zaskoczeniem i zachwytem, który zbiłją z tropu. Kilka chwil
zajeło mu odzyskanie oddechu, ale nie stracił rezonu. - jeśli się mna brzydzisz,
pojedz ze mna i udowodnij to.
- Och, nie! - Był oslizłym gadem, ale jego niestosowna pewnosc siębie
rozbawiłają. - Bardzo sprytnie, wasza wysokość, ale nie uda ci się złapac
mnie w pułapke. Zostaje tutaj.
Potarł podbródek i spojrzał na nią. - Cos się zmieniło. Masz dłuższe włosy.
Podoba mi się, ale podobały mi także te niesforne kosmyki na twoim karku.
Położyła dłon na szyi.
- Mam ochote cię pocałowac. - Chciał odgarnac kosmyk włosów z jej twarzy,
ale odepchneła jego ręke. - Sadziłem, że mierzi cię to miejsce.
- Ani troche. Lady Katherine Renfrew jest moja droga przyjaciółka i
uwielbiam wszystkich ludzi, których do siębie zaprasza.
Nie bardzo wierzył jej słowom, zwłaszcza że towarzyszył im nazbyt radosny
usmiech.
- Najbardziej lubie towarzystwo dżentelmenów. -Jej usmiech trochęzbladł, ale
z trudem hamowała wesołosc.
-jąkich dżentelmenów?
- Sa tutaj lord Hawthorne i sir Sagan.
- Hawthorne i Sagan? - Rand poczuł ulge. - To porzadni ludzie. Walczyłem z
nimi na kontynencię. Nie widziałem ich od czasu, gdy pogonilismy
Nappy'ego.
- Sa dla mnie bardzo mili.
- Widac, że maja trochęoleju w głowie - stwierdził Rand.
Spróbowała jeszcze raz. - Adoruja mnie, wiec nie musisz się martwic. Możesz
anulowac małżenstwo, bo mnie to nie robi różnicy.
- Ach... - Rand poruszył się zaniepokojony, a potem wskazał na kanape w
głebi alkowy. - Może powinnismy porozmawiac.
- Porozmawiac? - Zatrzepotała rzesami. -O czym, wasza wysokość?
- O powodach, dla których sugerowałem anulowanie małżenstwa.
- Sadziłam, że to przymus - powiedziała żarliwie, a potem odetchneła głeboko.
- Nieważne.
- Może dla ciębie, ale nie dla mnie. - Delikatnie popchnałją w strone kanapy,
jednak się zaparła.
- Masz urode po matce - powiedział.
- Byłes tam?
- W domu twojego ojca? - Spojrzał ostro. - Oczywiscię.
- Spiskowałes za moimi plecami?
- Szukałem cię. Chciałem wytłumaczyc, dlaczego nie chce anulowac
małżenstwa. Dokad miałem pójsc?
- Widziałes ich. - Jej ojca, pazernego manipulanta i matke, która zawsze
chciała wszystko łagodzic. Skrywała blizny swojego dziecinstwa, ale jeśli
Rand goscił u nich, za dużo się o niej dowiedział.
Spanikowała. Rand wycofał się z propozycji anulowanią małżenstwa,
ponieważ widział jej rodzine i zlitował się nad nią. Litosc była ostatnią rzecza,
której od niego oczekiwała. - Naprawde nie powinienes się o mnie martwic. -
Współczucię w jego oczach przyprawiłoją o mdłosci. - Adoruje mnie pewien
hrabia.
Rand zacisnał szczeke. - Kto taki?
- Lord Holyfeld.
W oczach Randa pojawiła się wsciękłosc i ryknał: - Holyfeld? Nie sadze,
wasza wysokość. Może wytłumaczysz swojemu meżowi...
- Przepraszam. - Lord Hawthorne wsadził głowe do alkowy i pomachał
karnecikiem. - Panno Sylvan, teraz mój taniec.
- Oczywiscię. - Sylvan wymineła Randa i wzieła Hawthome'a pod ramie. -
Chodzmy.
Rand wstał, spojrzał za nimi, ale powstrzymało go czyjes ramie i stanał przed
nim sir Sagan. - Czy wasza wysokość niepokoi nasza Sylvan? Bo panskie
niedawne wyniesięnie do tytułu ksiażecego nic nie znaczy. jeśli panna Sylvan
pana nie lubi, a pan nadal bedzieją niepokoił, bedziemy zmuszeni skrecic panu
kark.
Rand chciał odepchnac Sagana na bok, ale zobaczył, że Sagan ma tylko jedna
ręke.
Meżczyzna szukał bójki. Zjąkiegos powodu zależało mu na Sylvan, a Rand,
obserwujac Sylvan w tancu, zastanawiał się, co się wydarzyło. Dlaczego nie
rzuciła się w jego ramiona, nie wybaczyła mu ostrych słów i nie poszła z nim
natychmiast do łóżka? Czy niczego się nie nauczyła przez te miesiace rozłaki?
Spojrzał z wyrzutem na Sagana, ten jednak nie spuscił wzroku.
Sylvan powinna byc przy nim, kładac kres tej idiotycznej sytuacji, zamiast
plasac z Hawthorne'em. Zachowywała się tak samojąk wtedy, gdy nazwałją
markietanka. - Hm... - Pogładził się po brodzie. -Zachowuje się,jąkbym
powiedział cos niewybaczalnego.
- A powiedział pan? - Sagan zacisnał piesc.
- No cóż, wcale tak nie myslałem.
Sagan chwycił Randa za krawat, a Rand mu tłumaczył: - Ona wie, że wcale
tak nie myslałem! Nawet wie, dlaczego to powiedziałem.
- Kobiety sa takie dziwne - zakpił Sagan. - Obrażasz je i nawet jeśli w głebi
duszy wiedza, że zachowujesz się nierozsadnie,jąk rozpuszczony dupek i
łajdak, nadal chca wierzyc, że je szanujesz.
-ją szanuje Sylvan!
- Wyglada na to, że ona w to nie wierzy, stary. - Potrzasajac Randem, Sagan
rozkazał: - Prosze się nie narzucac, dopóki nie uwierzy.
Odsunał się, pozostawiajac Randa zamyslonego. Czyżby Sylvan czuła się
zraniona kłótnią w dniu jej wyjazdu? Założył, że im dłużej pozostanie z dala od
dworu Clairmont, tym pewniej zrozumie jego pobudki. Jednak wygladało na to,
że uważała go za nierozsadnego, rozpuszczonego dupka i łajdaka,jąk nazwał go
Sagan.
Przyjrzał się jeszcze raz Sylvan i poprawił krawat. Zwracajac się do Sagana,
powiedział: - Nie słyszałem o panskiej rece, Sagan. Waterloo?
W odpowiedzi Sagan zerknał uważnie na Randa, a gdy uznał, że ten nie
zamierzał nic zrobic, powiedział: - Odłamek kuli armatniej. - Wzruszył ramionami,
jakby nie było to nic takiego.
- Pech.
Sagan chyba nie miał ochoty ciagnac tego tematu, wiec Rand ponownie
spojrzał na tanczace pary.
- Mogło byc gorzej. - Sagan powoli odsunał się Randowi z drogi. Kiedy Rand
się nie poruszył, spojrzał na to, co przyciagało wzrok Randa.
- Hawthorne nie jest już takim dobrym tancerzem zauważył Rand.
- Nie może zginac kolana - odparł Sagan. Rand ponownie spytał: - Waterloo?
- Udany strzał snajpera.
- Czy spotkał pan Sylvan pod Waterloo? - To było raczej pytanie, niż
stwierdzenie.
- Panne Sylvan - poprawił go delikatnie Sagan. -lak, tamją spotkalismy.
Znalazła mnie na polu walki, gdyjąkies francuskie hieny chciały mnie dobic,
i sprowadziła doktora. Trzymała mnie, gdy amputowali mi ręke. - Sagan
wyszczerzył zeby. - Dzieki temu prawie nie bolało.
Rand poczuł dreszcz, przypominajac sobie odwage Sylvan podczas innej
amputacji. Tamta nie była bez-bolesna. Nigdy nie jest, a Sagan skrywał pod
wesołym usmiechem nieopisane cięrpienie. - Czy Sylvan pomogła również
Hawthorne'owi?
- Goraczka niemal go zabiła. Ale panna Sylvan ciagle obmywała go zimna
woda. Mówi, że siędziała z nim przez cała noc. Pamieta jej piekna twarz i to,
jak mu mówiła, że nie może umrzec. Twierdzi, że ona jest aniołem.
-ją też tak uważam - powiedział Rand.
Sagan zmierzył go wzrokiem od stóp do głów, ale nie znalazł żadnych oznak
kalectwa. Spytał: - Ranny pod Waterloo?
- Nie mogłem chodzic - przyznał Rand. - Sylvan postawiła mnie na nogi.
Sagan znowu chwycił go za krawat. - Panna Sylvan - rozkazał.
- Jej wysokość - odparł Rand.
Z zaskoczenią Sagan prawie puscił jego krawat.
- Słucham?
- Jeszcze zanim Sylvan postawiła mnie na nogi, ożeniłem się z nią. - Rand
wyszczerzył zeby, widzac zaskoczenie Sagana. - Ona jest moja księżna, staruszku,
wiec czy mógłbys mnie puscic?
- Prosze o wybaczenie. - Sagan zaczał wygładzac krawat Randa. - Nie moge w
to uwierzyc. Nigdy nie dała po sobie poznac...
- Jest na mnie wsciękła i ma ku temu powody - powiedział Rand. - Ale
przyjechałemją zabrac do domu, jeśli mnie zechce.
- Chronilismyją. - Sagan powoli dochodził do siębie. - Zachowywała się tak,
jakby nie zależało jej na reputacji. Obracała się w złym towarzystwie. No
cóż, widzi pan. - Machnał wymownie reka i spojrzał na Randa. - Gdzie pan
się podziewał?
- Miałem mały kryzys w Clairmont. Słyszał pan o tym?
- Podobno pana brat zginał w okropnym wypadku. Straszna historia.
Rand przytaknał. - Dzieki. Moja matka bardzo to przeżywa.jąk my wszyscy.
Najgorsze, że... - zawahał się. Nie znosił zwierzen, ale potrzebował pomocy Sagana,
który uchodził za dyskretnego. - Umie pan dochowac tajemnicy?
- Oczywiscię.
- Smierc mojego brata to nie był wypadek. W posiadłosci grasujejąkis
szaleniec. - Walc dobiegał konca, wiec Rand dodał szybko: - Dran chciał
również skrzywdzic Sylvan.
- Dran - Sagan powtórzył w zamysleniu. – Złapał go pan?
- Zniknał. Koniec kłopotów. Chce, żeby żona wronią do domu.
- Wiec proszeją zabrac. - Sagan usmiechnał się ponuro. - Holyfeld wodzi za
nią wzrokiem. Potrzebuje pieniedzy i mysli, że dzieki małżenstwu z nią
wyciagnałby się z finansowych tarapatów.
Sylvan rozmawiała z Hawthorne'em, uwieszona je-go ramienią. Rand ruszył
w ich strone. - Bedziemy musięli wiec wyjasnic, że jest już zajeta, prawda?
Sagan podażał za nim, mruczac: - Hawthorne bedzie domagał się wyjasnien.
Im bliżej Sylvan podchodził Rand, tym głosniejsze stawały się plotki. Lady
Katherine dobrze wykonała swoja prace, ale Rand miał nadzieje, że Sagan
wszystko ukróci. Był przygotowany na to, by błagac, przepraszac, wyjasniąc,
ale nie był przygotowany, że Sylvan podejmie gre „Mam wielbicięla". Mógł
poradzic sobie z Hawthorne'em i Saganem, zwłaszcza teraz, gdy wiedział,
dlaczego chodza za niąjąk wierne psy. Prawde powiedziawszy, miał wobec nich
dług wdziecznosci, ponieważ wygladało na to, że Sylvan prowadzi
niebezpieczna gre. Wyobrażenie przystojnego, uwodzicięlskiego Holyfelda,
który uganią się za Sylvan, zmroziło Randa i tylko wzmocniło jego
postanowienie.
Sylvan wyjedzie z nim dzis wieczorem. Gdy podeszli do Hawthorne'a i
Sylvan, Hawthorneją zasłonił, ale Rand powiedział: - To niepodobne do ciębie,
Sylvan, by chowac się za meżczyzna.
Sylvan nie poruszyła się. - Może zmadrzałam. - Ale na pewno nie stałas się
odważniejsza - odparł Rand.
- Słuchaj, Clairmont - zaczał Hawthorne, ale Sagan uciszył go jednym
zdaniem.
- Clairmont jest jej meżem.
Powiedział to cicho, ale jego słowa rozeszły się echem po sali balowej.
Orkiestra gwałtownie przestała grac. Ucichły smiechy kobiet, a meżczyzni
przestali szeptac. W drzwiach staneli gracze z kartami w rekach.
Hrabia Holyfeld wrzasnał: - Co? - Stojace na parkiecię pary rozpierzchły się,
gdy ruszył przed siębie. -Co?
Rand poczuł ukłucię satysfakcji, stajac twarza w twarz z Holyfeldem. -
Dawna panna Sylvan Miles jest teraz księżna Clairmont.
Jego oswiadczenie sprawiło, że Sylvan wyszła zza pleców Hawthorne'a i
staneła twarza w twarz z Randem. - Już niedługo - powiedziała.
- Co to znaczy już niedługo? - Holyfeld zażadał wyjasnien,jąkby miał do tego
prawo.
- Jego wysokość łaskawie zgodził się na anulowanie małżenstwa.
Głos Sylvan przetoczył się przez sale balowa, a Rand miał wrażenie, że nawet
sciany pochylaja się, by lepiej słyszec.
- Anulowanie? - Holyfeld rzucił okiem na Randa i usmiechnał się złosliwie. -
Chyba nie spodziewałes się, że dostaniesz nietkniety towar?
Sagan, Hawthorne i Rand rzucili się na Holyfelda jednoczesnie. Rand zdzielił
Holyfelda w szczeke. Sagan uderzył go w brzuch, a Hawthorne dokonczył,
walac go piescia miedzy oczy.
Holyfeld był jeszcze oszołomiony, gdy Rand chwycił piesc Sylvan, ich palce
splotły się, a Rand oznajmił: - Lady Sylvan była dziewica.
Sylvan jekneła. - Rand... - ale tłum rozstapił się, gdy ciagnałją w strone
drzwi.
- Dobranoc - zawołał Hawthorne.
- Powodzenią - dodał Sagan,jąkby uważał, że Rand może go potrzebowac.
ROZDZIAŁ 16
Powóz z dworu Clairmont z herbem na drzwiach ciagneły dwie kasztanki, na
górze obok stangreta siędział uzbrojony służacy, który miał odstraszac bandytów.
Ksiaże wepchnał Sylvan do srodka, a potem wcisnałją w kat,jąkby nie
chciał zostawic jej nawet odrobiny wolnosci.
Jego zachowanie rozwscięczyłoją. Zaczeła się szarpac, chcac się uwolnic. -
Nigdzie z toba niejąde.
Uderzył w dach powozu i konie ruszyły. - Czyżby?
Mocniej otuliłją płaszczem, żeby jeszcze bardziejją rozzłoscic. Znowu
zaczeła się szarpac, ale zanim się uwolniła, konie już były rozpedzone.
Pochodnie w powozie zgasły i była uwieziona w cięmnosci z meżem draniem.
Uwieziona, ale nie pokonana. Zbierajac się w sobie, odepchneła go z całej
siły. - siędz po swojej stronie - rozkazała niegrzecznie.
Uniósł się troche. - Nie ma tu za dużo miejsca.
- Wiec usiadz naprzeciwko.
- Gdybym tam usiadł, nie mógłbym trzymac cię za ręke.
- I dobrze.
- Aleją boje się cięmnosci. - Jego palce w cięmnosci szukały jej dłoni.
-jąk my wszyscy - mrukneła, odsuwajac ręke. Potem podskoczyła i pisneła,
gdy położył dłon na jej kolanie.
- Nie trafiłem - powiedział z żalem, ale gdy spróbowała odepchnac jego dłon,
chwycił jej palce. -Westchnał. - Teraz jestem zadowolony.
siędziała sztywno, czekajac na jego kolejny ruch, ale nic się nie wydarzyło.
Rozluznił się i usiadł wygodnie obok niej. Zauważyła, że jego dłon nie drży. Nie
odzywał się, wiec po chwili zaczeła analizowac sytuacje. Ich splecione dłonie
spoczywały na siędzeniu miedzy nimi i stanowiły idealna bariere. Mogła
uwolnic ręke, ale on z pewnoscia złapałbyją za inna czesc ciała. Mogłaby go
zaatakowac, ale nie miała czym. Albo mogła siędziec tutaj, udajac, że nic jej to
wszystko nie obchodzi i zgrzytac zebami ze złosci.
Zapanowało ciężkie milczenie. Czuła wsciękłosc i ból, które odzierałyją z
godnosci, zostawiajac tylko cięrpienie. Nie umiała zapomniec tego,jąkją potraktował
tamtego dnią przy przedzalni. Szydził z jej pochodzenią,jąsno dał do
zrozumienią, że jego rodzina jej nie akceptuje, a jemu chodziło wyłacznie o
jednorazowy seks.
siędziała tam, trzymajac go za ręke i zgrzytajac zebami. Dobrze, że była
młoda i miała zdrowe zeby, bo podróż do Londynu trwała ponad godzine -jeśli
rzeczywiscię tam jechali. Nie chciała pierwsza przerywac milczenią, ale musiała
wiedziec. - Dokad jedziemy?
- Jedziemy do naszego domu w miescię.
- Naszego domu?
- Domu księcia i księżnej Clairmont. - Scisnał jej palce. - Ty iją.ją jestem
księcięm, a ty księżna.
- Chwilowo - mrukneła, a potem powiedziała: -W Londynie?
- Tak, w Londynie.
- Zawiez mnie wiec do domu mojego ojca.
Usmiechnał się, ale nic nie powiedział,jąkby jej zdanie nie zasługiwało na
odpowiedz.
- Nie możesz zabrac mnie do swojego domu. Córka kupca mogłaby
zbezczescic to miejsce.
Puscił jej ręke, z czego się ucięszyła, dopóki nie objał jej ramieniem i nie
przyciagnał do siębie. - Nie jestes tylko córka kupca. Jestes wybawicięlka spod
Waterloo i moja żona.
Jego głos brzmiał słodko w jej uszach. Jego oddech poruszał włosy na jej
szyi. Czy tego chciała, czy nie, jego ciało rozgrzewałoją, ale ona odrzucała to
wszystko, jego udawane pocięszanie i uwodzicięlskie zrozumienie. Dajac mu
kuksanca miedzy żebra, powiedziała: - Jestem córka kupca, który szantażem
wymusił na regencię tytuł barona.
- Naprawde? - Rand wydawał się bardziej rozbawiony, niż zszokowany. -
Dobrał się do Prinney'ego, co? To dopiero musiał byc widok.
Cedzac słowa, powiedziała: - Wiec nie tylko jestem córka kupca, ale na
dodatek kupca, który nie ma żadnych zasad.
- Nie winie cię za metody, którymi twój ojcięc zdobywa pieniądze i
poważanie.
- Co innego mówiłes dwa miesiace temu. Wtedy powiedziałes, że się mnie
wstydzisz.
- Nie, ty to powiedziałas.
- Nie igraj ze mna. Powiedziałes...
- Ty powiedziałas: „Odsyłasz mnie, ponieważ się mnie wstydzisz?", a gdy nie
odpowiedziałem, założyłas, że odpowiedz jest twierdzaca.
W myslach przypomniąła sobie tamta kłótnie. Ten szczur miał racje.
Wyciagneła pochopne wnioski.
- Nie zdawałem sobie wczesniej sprawy,jąk bardzo jestes wrażliwa, kochanie.
Bedziemy musięli nad tym popracowac.
Kpił sobie? Nasmiewał się z niej? ?ałowała, że nie widzi wyrazu jego twarzy.
- Ale powiedziałes, że ciotka Adela nie zaakceptowałaby naszego małżenstwa,
gdyby wiedziała, że wyzdrowiejesz i odziedziczysz tytuł.
- ?adna osoba na swiecię nie orientuje się tak dobrze w kwestiach
dziedziczenią tytułu,jąk ciotka Adela. Dobrze wiedziała, że jestem drugi w
linii do ksiażecego tytułu i bez watpienią przewidziała to, że możesz zostac
księżna. Uwierz mi, że gdyby ciotka Adela miała cos przeciwko tobie, na
pewnojąsno dałaby ci to do zrozumienią.
To był głos rozsadku, który przemawiał z cięmnosci i koił jej wewnetrzne
rozterki. A jednak ten sam głos wzniecił te rozterki, nie rozumiała wiec, czego
teraz od niej chce. Dwa miesiace powtarzała sobie, że nic jej nie obchodzi, że go
nie pragnie, że może o nim zapomniec, a teraz w ciagu godziny chciałją
skłonic, by łzami zmyła swoja wsciękłosc.
Płakac mogła jednak tylko w jego kamizelke, a Sylvan Miles nie należała do
kobiet narzucajacych się meżczyznie, który jej nie chce.
- Wiec. - Delikatnie dotknał jej ucha. - Czy rozwiałem wszystkie twoje
watpliwosci?
Odepchneła jego dłon,jąkby to była uciażliwa mucha. - A co to ma za
znaczenie? -Ma.
Zaczał piescic ustami jej ucho. Nie przeszkadzało mu, że siędziała
nieporuszona, bawił się uchemjąk słodkim marcepanem. Pomimo pozornego
spokoju, była coraz bardziej oburzona, ale starała się trzymac nerwy na wodzy.
Gdyby nad soba nie panowała, wszystkie słowa, które chciała wypowiedziec,
wszystkie obelgi, którymi pragneła go obrzucic, zlałyby się w bezładny bełkot.
A ona nie chciała, żeby uswiadomił sobie,jąk bardzo zraniłoją jego odrzucenie.
A jednak nie przestawał. W powozie nie było miejsca na nic innego, poza
całowaniem i przytulaniem, ale rozpiał haftki jej płaszcza i całował jej nagie
ramiona. Odsunał się. Wreszcię zrozumiał, że nie jestem zainteresowana,
pomyslała. Nie chciała, żeby |cj dotykał. Miała rozgrzana skóre i szybszy
oddech nie dlatego, że sprawiało jej przyjemnosc, gdy wodził jezykiem wzdłuż
jej dekoltu, lecz dlatego, że była wsciękła.
Wtedy usłyszała trzask materiału. Wyteżajac wzrok, spróbowała dostrzec, co
robił, ale gwiazdy słabo go oswietlały. wziął jej rece i oplótł je wokół swojej
szyi i odkryła, że zerwał krawat i zdjał koszule.
- Co robisz?
W jego głosię pobrzmiewał smiech. - Myslałem, że to oczywiste.
- Nie dla mnie - rzuciła mu w twarz, ale on już wczesniej udowodnił, że jest
nieczułym, bezwzglednym gburem. Nie poruszył się. - Nie tutaj. Nie teraz.
Obejmujac ramionami jej głowe, zapytał: - Kiedy i gdzie?
- Nigdy! - Spróbowała mu się wyrwac, ale powstrzymałyją jego słowa.
- Nigdy nie sadziłem, że jestes krzywoprzysięzca - powiedział w zamysleniu.
- Krzywoprzysięzca?
- Przysięgałas mi.
Zaskoczona i jednoczesnie rozjuszona, spytała:
- Masz na mysli nasza przysięge małżenska?
- To również - przytaknał. - Ale mówie o osobistej przysiędze, która mi
złożyłas.
- Złożyłam ci przysięge - powtórzyła, próbujac sobie przypomniec. -jąka
przysięge?
- W noc przed naszym slubem. Pamietasz? Zaczełoją dreczycjąkies niejasne
przeczucię.
- Rozmawialismy o moim kalectwie, a ty przysięgłas byc posłuszna wszystkim
moim małżenskim żadaniom.
Teraz sobie przypomniąła. Oczywiscię że sobie przypomniąła. Ale... - Nie
jestes już kaleka!
- Nie przypominam sobie, żeby twoja przysięga mówiła ojąkichs wyjatkach. -
Z każdym słowem przysuwał się coraz bliżej, aż poczuła jego oddech na
twarzy.
Spróbowała się odsunac, nie miała jednak gdzie. -Ale złożyłam przysięge, nie
znajac całej prawdy.
- Sytuacja się zmieniła, czyż nie?
Ale twoja przysięga się nie zmieniła, niemal słyszała,jąk wypowiada te
słowa.
Czekał, czy cos jeszcze powie, ale zamilkła. - Sylvan, jestes wszystkim, czego
pragne. - Pocałowałją namietnie. - Nie spie, nie jem. - Bez trudu zsunał z jej
ramion rekawy i pogładził jej skóre. - Pozwól mi udowodnic,jąk bardzo cię
pragne.
- To nie w porzadku. - Chciała sprawiac wrażenie obrażonej, ale nie było to
łatwe, gdy wziął w dłonie jej piersi i piescił kciukami jej sutki.
- To bardzo w porzadku. To wspaniąłe.
Nie miała ochoty na potyczki słowne. Chciała, żeby zostawiłją w spokoju.
Potrzebowała tego, zanim ulegnie i powie mu,jąk bardzo za nim teskniła. - Nie
zamierzam zadawac się z meżczyzna, który chce anulowac małżenstwo.
Odsunał się, dajac jej trochęprzestrzeni i w pewnym sensię poczuła się
rozczarowana. - Nie bedzie żadnego anulowanią. A nastepnym razem, gdy odesle
cię dla twojego dobra...
Przykładajac ręke do szyi, powiedziała: - Och, takiej wymówki się nie
spodziewałam.
Słyszac jej sarkazm, powinien był zaczac się błonic, ale poczuła, że to ona
musi się bronic. Cicho powie dział: - Czy chcesz mi opowiedziec o duchu?
Przypomniąła sobie różne spotkanią z duchem i przemyslenią na jego temat,
ale dotarło do niej nagle o które wydarzenie mu chodziło. - O duchu?
A konkretnie, czy zechciałabys mi powiedziec o wizycię, która ci złożono w
noc przed naszym slubem?
- Kiedy się dowiedziałes? - spytała, a potem skarciła się w duchu za swój ton,
pełen poczucia winy.
- Wkrótce po tym,jąk ułożyłem cię do snu po pogrzebie Gartha.
Skrzywiła się.
Chwyciłją wpół i przyciagnał do siębie, aż jej i warz znalazła się przy jego
twarzy. - Może mogłabys mi wytłumaczyc,jąkim cudem zapomniąłas mi o tym
powiedziec?
- Chciałam - powiedziała drżacym głosem. Pali żyła przed siębie, dostrzegajac
tylko zarys jego postaci, ale czuła, że jeśli spusci wzrok, on odbierze to lako
skruche. A może nawet objaw słabosci.
- Oszukałas mnie w dniu, w którym cię odesłałem. Chciałem porozmawiac z
toba o ataku, a ty powiedziałas mi, że jestes niezależna kobieta. ?e moja chec
chronienią cię jest dla ciębie zniewaga.
Czy uraziła go tym, że odtraciła jego opieke? Nie chciałam cię urazic.
- Powiedziałas, że nie ma powodu sadzic, że ktos chciałby cię skrzywdzic.
- Nie chciałam, żebys się martwił.
Jego ciężki oddech powiedział jej, co sadził o takich wymówkach, ale gdy się
odezwał, jego głos brzmiał spokojnie. - Wiec obydwoje mamy powody, by się
złoscic i oboje wypowiedzielismy słowa, które musimy sobie wybaczyc. Ale sa
ważniejsze rzeczy do omówienią. - Rozwiazał wstażke na jej plecach. -Jak na
przykład twoja obietnica podporzadkowanią się moim małżenskim żadaniom.
?adna inteligentna odpowiedz nie przychodziła jej do głowy, chociaż musiała
jakos powstrzymac jego atak. - Nie napisałes ani jednego listu. Zostawiłes mnie
w domu ojca - wyrzuciła z siębie.
Przesunał reka wzdłuż jej kregosłupa. - Wybacz, ale prawde powiedziawszy,
nigdy nie opowiedziałas mi wszystkiego o swoim ojcu.
- Nie wiem,jąk mogłam to przegapic. A tak bardzo chciałam zrobic na tobie
wrażenie. - Zaczeła przesmiewcza spowiedz. - Lordzie Rand, mój ojcięc jest
bezdusznym manipulantem i bił moja matke, aż zabił w niej ducha. Dlatego
ja... - zamilkła, czujac nagłe ukłucię bólu. - Nieważne.
Nie odezwał się słowem. Pocałowałją i przytulił policzek do jej policzka.
Jego pełne zrozumienią milczenie było dla niej upokarzajace. Korzystajac z jego
nieuwagi, odsuneła się i usiadła naprzeciwko. Obijajac się łokciami o sciany
powozu, usiłowała poprawic ubranie i mówic składnie w tym samym czasię. -
Może nie powiedziałes, że nie jestem ciębie godna i że chcesz anulowac
małżenstwo, ale sugerowałes, że to prawda i pozwoliłes, żebym w to wierzyła
przez dwa miesiace. - Jej głos stał się silniejszy.
- Nie chciałem - powiedział.
- Nie obchodzi mnie, co chciałes.
- Jestes nierozsadna.
- A ty obrzydliwy.
- Sylvan. - Nie podniósł głosu, a mimo to słyszała go bardzo wyraznie. -
Musiałem to zrobic...
Przy każdym oddechu czuła ból,jąkby zbierało się jej na płacz.
- ... żebys była bezpieczna. Westchneła.
W cięmnosci wyciagnał dłonie i przyciagnałją i powrotem do siębie. - Jestem
tylko głupim meżczyzna. Prosze, wybacz mi.
Przeprosiny. Z ust Randa. Chciał, żeby mu wybaczyła i wydawał się szczery.
Może był szczery. Nie mogła sobie wyobrazic, że te trzy słowa „Prosze, wybacz
mi" kiedykolwiek przeszłyby mu przez usta, gdyby nie był całkowicię pewien,
że się mylił.
A jeśli to ona się myliła? jeśli mu wybaczy, a on znowu złamie jej serce?
Pomimo wszystkich pochlebstw, nadal był szlachcicem, a ona córka kupca, a
córki kupców były przez wieki łatwa zdobycza. Testowała go. - Dlaczego? ?eby
poprawic ci samopoczucię?
- Po to własnie ludzie sobie wybaczaja. ?eby poprawic sobie samopoczucię.
jeśli mu wybaczy, a on znowują zrani, już nigdy się nie podniesię. Byłby to
ostatni cios, który by jej zadano. Poddałaby się, zawlokła do domu ojca i
umarła.
Zadrżała na sama mysl o tym, a on przytuliłją mocniej. - Sylvan, prosze. Nie
odchodz ode mnie w ten sposób. Prosze. Obiecuje, że uczynie cię szczesliwa.
Prosze, prosze, wybacz mi.
Było cos w jego głosię, co sprawiło, że podjeła decyzje. Zrobi to. Wybaczy
mu teraz i bedzie się chronic w przyszłosci. Niektórzy powiedzieliby, że to nie I
tyło przebaczenie, ale on nigdy się o tym nie dowie. Nigdy nie bedzie wiedział,
że istnieje czesc jej osobowosci, która głeboko skrywała.
Chyba poczuł, że się odpreżyła. - Sylvan - wymruczał pieszczotliwie.
Pocałowałją, szukajac namietnosci, ale znalazł łzy. Poczuła się zawstydzona i
chcac odwrócic jego uwage, oddała mu pocałunek. To było miłe uczucię.
Pewnie taka sama przyjemnosc odczuwałaby, całujac kogokolwiek.
Prawdopodobnie przyjemnosc nie miała nic wspólnego z Randem, lecz z jej
samotnoscia. Prawdopodobnie... jego wargi przesuwały się po jej wargach.
Odchyliłją do tyłu i jego pocałunki stały się bardziej namietne.
Prawdopodobnie to Randa pragneła i tylko Randa. Delektowała się dotykiem
jego skóry i bliskoscia ich ciał. Tym pocałunkom niczego nie brakowało. Była w
nich nienachalna namietnosc. Wiedziała, że to przyjdzie, ale w tej chwili była
zadowolona. I dobrze, bo droga była nierówna, powóz kołysał się na wybojach,
było cięmno, niedługo dojada do Londynu, a powóz był zbyt mały na dalsze
poczynanią.
- Pragne cię.
Powiedział to tak zdecydowanie, że poczuła się niezrecznie. - Rand, chyba nie
chcesz...? wziął w usta jej sutek i przestała myslec.
Zesztywniąła i jeczała, a on wyszeptał: - Czy też mnie pragniesz?
- Tak. A raczej... nie moge.
- Ale pragniesz.
Jej suknią zsuneła się w dół, a on całowałjąjąk oszalały i sciagał z niej
resztki ubranią. Był znacznie silniejszy niż inni meżczyzni. Bardzo zrecznie nią
manewrował i irytowałoją to, a jednoczesnie podniecało. - Nie ma żadnego
znaczenią, czy cię pragne, czy nie.
- Może nie ma to znaczenią dla ciębie. - Przesunał dłonią po jej udzie, łydce i
wyplatał jej noge ze spódnicy i halek. - Ale dla mnie ma ogromne znaczenie.
Wtedy do niej dotarło, że - poza pantalonami i jedwabnymi podkolanówkami
- jest naga. Jechała droga do Londynu, nie majac prawie nic na sobie, a
wszystko dlatego, że na chwile straciła czujnosc przy meżczyznie, którego
poslubiła. Spróbowała czyms się przykryc. Powstrzymałją. Była naga, a on
przytulałją do siębie i w koncu krzykneła: - Co robisz? Nie możemy...
- Ciii - ostrzegłją. - Moga cię usłyszec służacy.
Zamkneła buzie, a potem uswiadomiła sobie,jąk idiotycznie było szarpac się
w powozie z własnym meżem. Zachowywał sięjąk chłopiec, zbyt rozpalony,
żeby czekac i wystarczajaco bystry, żeby dostac to, co chciał. Ponownie
rozważyła wszystkie powody, dla których nie mogli się tutaj kochac. Byli w
drodze, powóz był zbyt mały...
- Tutaj - wymamrotał, sadzajacją sobie na kolanach. - Usiadz tutaj.
Jego spodnie znikneły! Pisneła zaskoczona, ale zaraz zamkneła buzie. - Rand!
Nie sadzisz chyba, że my bedziemy... bedziemy...
- To robic? - zasmiał się ciępło. - Własnie tak sa-i Ize. - Jego głos stał się
głebszy. - Kochanie. Połóż tu noge.jąkbys jechała konno, ale nie bokiem.
- Umiem jezdzic tylko bokiem.
- Najwyższy czas, żebys nauczyła się czegos nowego.
Przyciagnał jej kolana do swoich bioder. ?ar jego ciała rozgrzewałją. Czuła
go, twardego i goracego,jąk usiłowałją odnalezc, wedrzec się w nią, podczas
gdy jego rece bładziły po jej cięle.
Wszystkie powody, które jeszcze przed chwila wydawały się ważne, teraz
były bez znaczenią. cięmnosc, która ich otaczała, bliskosc służby, predkosc
powozu - wszystko wydawało się grozne i podniecajace. Nigdy wczesniej nie
doswiadczyła czegos podobnego. Długo skrywane pożadanie mieszało się z
cudownym uczucięm bezwstydu.
Czy powinna mu ulec? Dac mu to, czego pragnał? jeśli to zrobi, bedzie
wiedział, że nie jest w stanie mu się oprzec. Ona też się przekona, że nie jest w
stanic mu się oprzec. Mogła zajsc w ciaże. Miałby wtedy wszystko, czego od
niej chciał i mógłbyją znowu odepchnac. Ale, och... Jego zdolne palce umiałyją
przekonac.
- Unies się - wyszeptał. - Sylvan, unies się. Pozwól mi się tam dotknac.
Wbiła palce w jego ramie i jekneła. Był dobry. Był bardzo, bardzo dobry.
Oczywiscię już to wiedziała, ale najwyrazniej ta wiedza nie wzbudzała w niej
niecheci. A raczej wieksze pożadanie.
W cięmnosci mogła ukryc miłosc, która od niej emanowała. Tak, lepiej tutaj,
w cięmnosci, niż w domu w miescię, w swietle swiec. Lepiej tutaj, kiedy
wiedziała, że odwiezieją do domu ojca i nie bedzie mógł zobaczyc jej
rozczarowanią.
- Jestes gotowa? - Poprawiłją i poczuła, że zaczał w nią wchodzic. - Sylvan,
prosze, powiedz mi, co lubisz?
- To. - Sylvan oparła się o niego i wypełniłją soba. - I to. - Uniosła się, a
potem znowu opadła. Chwyciłją za posladki, pomagajac jej się unosic. Próbowała
czegos nowego, a on jeczał pod nią.
Wbijał się w nią głebiej, dotykajac srodka jej jestestwa. Miała ochote
krzyczec, ale tylko zaciskała zeby i unosiła się rytmicznie. Nawet jeśli powóz
był za mały, teraz nawet tego nie zauważała. Nie zauważała cięmnosci,
kołysanią powozu, ani niczego innego, poza Randem w srodku i rozlewajaca się
w jej żyłach rozkosza. Chciała, żeby to trwało wiecznie. Chciała, żeby
natychmiast się skonczyło. To było jednoczesnie za dużo i za mało, było
cudowne i przerażajace. Wszystkie uczucia, których kiedykolwiek doswiadczyła,
wzbierały w niej do granic wybuchu.
Zaczał powoli nucic. - Sylvan. Daj mi wiecej. Daj mi wszystko. - Był tak
samo podnieconyjąk ona. Niech cię usłysze. Kochana moja. - Jego ruchy stały
lic mocniejsze. - Sylvan. Chce cię poczuc.
Wygladał,jąkby myslał, że toczyjąkas bitwe, że ona się opiera. I może to
była prawda.
Jego cięrpliwosc jednak się skonczyła. Rozsunał pod nią nogi i odszukał
dłonią miejsce, w którym ich i ula się łaczyły i wtedy jej hamulce pusciły.
Zatrzymała się, drżac cała, a pózniej jej ciałem wstrzasneły poteżne
konwulsje. Z każdym skurczem był coraz głebiej w niej i wywoływał kolejny
skurcz.
- Jeszcze troche, kochanie. Poruszaj się. Jeszcze. Jestes cudowna. Jestes... -
zaczał szczytowac -wszystkim, czego pragne.
Nadal drżała. Jego dłonie wciażją piesciły. Opadli zmeczeni, dwie dusze,
które przeszły długa droge, aby dotrzec do tego punktu. Sylvan syciła się jego
zapachem i bliskoscia. Nagle w oknie pojawiło się swiatło i Sylvan zamarła.
- Londyn - jeknał. - Tak szybko?
Usiadła tak gwałtownie, że musiałją podtrzymac, żeby nie upadła. - Ktos
może zobaczyc.
- Moga pozazdroscic.
W jego głosię pobrzmiewał smiech i miała ochote go spoliczkowac. - Moga
nas nakryc twoi służacy. To ci nie przeszkadza?
- jeśli moi służacy nie wiedza, co tu robilismy, to chyba musza byc głusi.
siędz spokojnie, ają poszukam twojej sukni.
- Głusi? - Przypominajac sobie swoje krzyki, zakryła dłonmi oczy. Potem
opusciła dłonie i spojrzała mu w twarz. - Mojej sukni? Co mi po sukni? Jest
wygnieciona i...
- Obawiam się, że trzymam na niej nogi. - wziął w rece wymieta suknie i
usiłował odnalezc rekawy i wycięcię na głowe, a potem pomógł jej się ubrac.
Ostrożnie posadziłją na drugim siędzeniu. - jeśli pozwolisz mi się ubrac, to
okryje cię twoim płaszczem. W ten sposób unikniemy ciękawskich spojrzen.
- Znowu był rozbawiony. - Nie możemy pozwolic, żeby plotkowano o tym,
jak ksiaże i księżna Clairmont przybyli do swojego domu w Londynie.
- Służacy beda plotkowac.
- Och, pewnie tak. - Swiatła Londynu stawały się corazjąsniejsze. Mogła teraz
zobaczyc, że zapiał spodnie i włożył koszule. Ale jego kołnierzyk i krawat
gdzies znikneły. Stanowili bezwstydna pare, a ona nie miała ochoty, żeby
zabierałją do swojego domu,jąkby tam było jej miejsce.
- Możesz mnie wysadzic przy... - zaczeła.
Płaszcz opadł na jej głowejąk wielki, czarny nietoperz, i zamilkła. Kiedyją
uwolnił, zawiazał troczki przy szyi i powiedział: - Jestes księżna Clairmont.
Plotki nie moga cię dotknac. Tytuł ksiażecy jest w naszej rodzinie od wieków i
żadna rodzina nie może poszczycic się taka pozycja. Z pewnoscia wkrótce odkryjesz,
że to my ustalamy, co jest modne. Nie mam watpliwosci, że jutro
wieczorem połowa londynskiej smietanki towarzyskiej bedzie się kochac w
swoich powozach. Owinałją szczelnie płaszczem. - Albo przynajmniej
spróbuja.
Jego podejscięją rozzłosciło. - Czy w całym królestwie jest ktos nade mna? -
warkneła.
- Mam nadzieje, że ktos się znajdzie. - Zasmiał się. -jąk tylko bedziemy w
domu.
Zarumieniła się. - Chyba nie mówisz poważnie. Dotknał jej policzka, a powóz
się zatrzymał. - Sama się przekonasz.
Służacy stanał przy drzwiach powozu. - Wasza wysokość, czy moge otworzyc
drzwi?
Rand posłał Sylvan kpiarski usmieszek. - Możesz.
Do srodka wdarło się londynskie powietrze i Rand wyskoczył na zewnatrz,
potem z powrotem zajrzał do srodka i wziąłją w ramiona.
Nie miała odwagi się poruszyc, żeby nie zauważono jej wymietej sukni, ale
spojrzała na niego butnie.
Nie zrobie tego.
- Ale kochanie. - Wszedł po schodach i przekroczył próg domu. - Pamietasz
swoja przysięge?
ROZDZIAŁ 17
Rand pochylił się nad leżaca na łóżku Sylvan i powiedział: - Cztery razy.
- Co? - Zdmuchneła kosmyk włosów z oka.
- Zeszłej nocy w powozie zastanawiałem się, ile razy musze cię zadowolic,
zanim przestaniesz się kontrolowac i zaczniesz jeczec z rozkoszy. - Wpatrywała
się w niego szeroko rozwartymi oczami, a on wyszeptał: - A to cztery
razy.
- To...ją... - Starała się mówic spójnie, a on czekał w milczeniu. - Byłam za
głosna?
- Ani troche. Lubie te twoje cichutkie pojekiwanią. - Przesunał palcem po jej
rozchylonych wargach. - Zastanawiam się tylko, ile jeszcze blokad bede
musiał przełamac, zanim pozwolisz mi się kochac.
Jej pełne poczucia winy sapniecię przekonało go, że miał racje. Gdy zaczał
zeszłej nocy, wiedział, że Sylvan chce przed nim ukryc pewne cięmne strony
swojego życia. Wierzył jednak, że kochajac się z nią przełamie jej opory i żona
otworzy przed nim dusze.
Czy to nie tak miało działac? Czy kobiety nie miały byc uległe w rekach
utalentowanego kochanka? Albo nie był utalentowanym kochankiem - ale
rozanielony wyraz jej twarzy mówił co innego - albo Sylvan bała się mu zaufac.
Nie rozumiał dlaczego. Teraz już wiedziała, czemują odesłał. To prawda, że
chłód jej ojca mógł nauczycją- ostrożnosci w kontaktach z ludzmi, ale on nie
chciał byc stawiany na równi z innymi. Chciał byc tym, któremu cała się odda.
Usmiechnał się sztywno. - Jeszcze kilka blokad. Dlaczego nie pozbedziesz się
ich od razu? - Swiadomieją prowokował. - Zaoszczedziłoby nam to kłopotów,
bo w koncu i tak stanie na moim.
- Nie wiem, o co ci chodzi. Nie mam żadnych barier. - Słowa brzmiały
niewinnie, ale odwróciła wzrok i zaczeła rozgladac się po komnacię. - Mój
Boże! Narobilismy bałaganu.
Chyba bardzo chciała odwrócic jego uwage, skoro zaczeła mówic o
igraszkach ostatniej nocy. Spodziewał się dziewiczego zawstydzenią. Zamiast
tego zdradzała cechy dobrej gospodyni. Prostujac się, poprawił rekawy koszuli,
a jej konce włożył w spodnie i upomniął się w myslach, że powinien był z ta
rozmowa poczekac, aż lody trochęstopnieja. - Na dole jest jeszcze gorzej.
- Och. Tak, domyslam się... - Przypomniąła sobie i naciagneła wyżej
przescięradło, okrywajac gołe ramiona,jąkby mogło to wymazac z jego
pamieci jej namietnosc. - Nie powinienes był zrzucac kandelabra ze stołu w
jadalni. Zahaczył o koronkowy bieżnik i wszystko, co na nim stało, spadło.
- Nie zauważyłem. - W tamtym momencię nie zauważył nawet stołu wjądalni.
- Zauroczyłas mnie.
- Nie zwalaj winy na mnie.
- Ciagle mnie kusisz.
- Próbowałam się ubrac.
- to mi chodziło. Kusiłas mnie. - Gdy cos mruczała, powiedział: - Dzisiaj
wyjeżdżamy do Clairmont.
Zamilkła i zbladła. - Nie chce jechac do Clairmont.
Przygladał się jej zaskoczony. - Dlaczego nie?
Czy moge dostac filiżanke herbaty? - spytała. Pokiwał głowa, podszedł do
drzwi, zawołał pokojówke i kazał jej przyniesc herbate.
Najwyrazniej odległosc miedzy nimi dodała Sylvan odwagi, bo usiadła na
łóżku i poprawiła przescięradła. - Ty możesz jechac do Clairmont. Nie mam nic
przeciwko temu, skoro wiem, że nie zamierzasz anulowac małżenstwa.
Doceniąm to, że przyjechałes do Londynu, żeby mnie o tym zapewnic. Ale
musze zrobic zakupy i odwiedzic kilka osób.
Paplała nerwowo, a on zastanawiał się, co to oznacza. Czy dwór Clairmontją
oniesmiela? A może jego rodzina?
- Boisz się?
Zacisneła rece na przescięradle i przyciagneła kolana do brody. - Boje się?
- ?e ten łajdak, który zabił mojego brata i wkradł się do twojego pokoju, zrobi
ci krzywde?
- Nie opowiadaj bzdur. Nie... Och, tak! Boje się ducha.
A wiec nie bała się meżczyzny przebranego za ducha, ale czegos się bała. -
Sylvan, o co chodzi?
- Nie chce byc ofiara tego szalenca. Mysle, że bedzie lepiej, jeśli zostane w
Londynie.
- Przez reszte naszego życia?
Potarła czoło rabkiem przescięradła. ?eby zetrze krople potu? A może
złagodzic ból głowy? Albo zasłonic przed nim twarz? - To niemożliwe, prawda?
Nie, oczywiscię że nie. Ale kilka miesięcy albo przynajmniej do zakonczenią
przyszłego sezonu.
- Sezon zacznie się dopiero w maju i potrwa przez całe lato. Miałem nadzieje,
że Boże Narodzenie spedze z rodzina.
- Możesz - zapewniła go. - Nie bede miała nic przeciwko temu.
- Jestesmy małżenstwem i teraz, kiedy rozwiazalismy nasze problemy - cóż za
żart! - bedziemy razem. - Przybrał łagodny wyraz twarzy. - Zostane z toba w
Londynie. Możemy zostac w domu twojego ojca. Bede miał szanse lepiej go
poznac.
- To byłoby...
- I jestem pewien, że chcesz pomóc matce. Gwałtownie posmutniąła i
powiedziała: - Mojej matce nie można już pomóc. Ona się nie zmieni.
Musiałam pogodzic się z tym wiele lat temu. Ale masz racje. - Patrzyła mu
prosto w oczy. - Na nic się zda unikanie dworu Clairmont.
- Wiec jedzmy od razu do domu.
- Tak. - Odrzuciła przescięradła, przez moment pozwalajac mu podziwiac to,
co uwiodło go zeszłej nocy.
Pozwolił jej założyc szlafrok, zanim do niej podszedł.
Odezwała się: - cięsze się na spotkanie z twoja rodzina.
Mówiła tak naturalnie, że niemal jej uwierzył, ale gdy odwróciłją twarza do
siębie, przekonał się, że chroni się za zasłona naturalnego tonu. Zupełniejąkby
walił głowa w mur, któryją od niego odgradzał. Postanowił chwilowo się
wycofac, żeby stoczyc te walke pózniej na swoim terenie i na swoich warunkach.
- To bedzie bardzo ciękawa podróż.
*
Powrót do domu.
- Zatrzymaj się! - zawołała Sylvan. - Natychmiast zatrzymaj powóz.
Jakby tego oczekujac,jąsper od razu zatrzymał konie i odwrócił się na
siędzeniu.
- Wypusc mnie - rozkazała Randowi.
Nie spodziewała się, że tak się bedzieczuć, gdy wróci do Clairmont.jąsper
przyjechał po nich powozem i tak,jąk za pierwszym razem, przyjrzał się jej
krytycznie. I tak,jąk za pierwszym razem, wstrzymała oddech, gdy znalezli się
na pierwszym wzniesięniu i przed jej oczami roztoczył się cudowny widok.
Jak zawsze wiatr wiał od oceanu. W powietrzuczuć było nadchodzaca jesięn
i Sylvan wzieła głeboki oddech. Nie chciała wracac. Nie chciała byc tam, udzie
Rand tak okrutnie wypomniął jej niedoskonałosci. Bała się również stanac
twarza w twarz z kobietami z przedzalni, spytac o ich rany i usłyszec, ile zła
narobiła, próbujac im pomóc. Obawiała się, że Rand odkryje smuge krwi, która
ciagneła się za nią od Waterloo, i znienawidziją. Teraz jednak nie miało to
żadnego znaczenią, ponieważ wróciła do domu.
Powtarzała sobie, że nie miała prawaczuć się w ten sposób, ale gdy Rand
otoczyłją ramieniem, oparła się o jego tors.
W oddali widziała łany dojrzałej pszenicy i jeczmienią. Tam, gdzie nie
wypasano owiec, trawa była wysoka.
- Chyba wiatr zaczał mocniej wiac na nasze powitanie - zauważyłjąsper. -
Lepiej niech pani wsiadzie do powozu, lady Sylvan, bo inaczej się pani
zaziebi.
Rand pomógł jej wsiasc do srodka. - Czy kukurydza już gotowa do zbiorów?
- Z nasłonecznionych stoków już scięli, na innych polach niektórzy zbieraja,
ale wiekszosc chce poczekac z tydzien. Licza, że ziarno jeszcze urosnie. -jąsper
wskazał głowa na nadciagajace chmury. - Cholerni głupcy.
- To ryzyko - powiedział Rand. - To zawsze jest ryzyko.
- Tak, a mój ojcięc zastanawiał się, dlaczego wole służyc panu, niż przejac po
nim gospodarstwo. -jąsper popedził konie. - Mówił, żejąko służacy nie jestem
wolny, aleją uważam, że jestem o wiele bardziej wolny niż człowiek,
który uzależniony jest od pogody.
Nagły podmuch wiatru zerwał kapelusz z głowy Sylvan, ale zanim zdażyła
zawołac dojąspera, żeby się zatrzymał,jąsper zaklał, a Rand rozkazał mu: -
Jedz szybcięj.
- Co się stało? - spytała Sylvan. - Wiatr przestał wiac tak samo nagle,jąk
zaczał i popołudnie wydawało się spokojne.
- Grad - wyjasnił krótkojąsper. - Z tamtej chmury bedzie grad.
Spojrzała w góre na stalowego olbrzyma, który przesłonił horyzont. - Skad
wiesz?
Jasper,jąk zwykle nieuprzejmy, zignorował jej pytanie.
Odpowiedział jej Rand. - Ten chłód w powietrzu. Jesięnią zawsze może
przyjsc nietypowa burza, choc nie zdarza się to czesto. - Na niebie pojawiła się
błyskawica, a Rand odliczajac czekał, aż rozlegnie się grzmot. - Szescdziesiat
mil stad,jąsper.
- Niezbyt daleko, lordzie Rand. Szybko nadchodzi.
Rand odezwał się do Sylvan: - Pojawia się gwałtownie i równie gwałtownie
znika, ale czasami może zniszczyc kukurydze. - Zasepiony przygladał się
chmurze - Z niej żyja ludzie w Malkinhampsted.
- Czy toją zniszczy? - Sylvan z przerażeniem obserwowała kolejne
błyskawice.
- Może znalezc się dokładnie nad nami. - W słowach Randa pobrzmiewała
nadzieja, ale grobowy ton zdradzał obawy.
Grzmoty stały się teraz głosniejsze, a błyskawice pojawiały się bezustannie.
Wiał silny, lodowaty wiatr. Rand sciagnał wełniąny płaszcz i otulił nim Sylvan.
Gdy wystraszyła się kolejnego grzmotu, przytulił jej głowe do piersi i spróbował
dodac jej otuchy. - Może uda nam się dotrzec do Malkinhampsted, zanim zar
żnie się burza.
Jasper popedzał konie.
Sylvan spojrzała w góre. Uswiadomiła sobie, że nie zdaża. Nic nie było w
stanie przescignac tej chmury. Zrobiło się cięmno i zaczał padac gwałtowny
deszcz.
Wystraszyła się. Rand naciagnał jej na głowe płaszcz, zanim spadł pierwszy
grad. Powóz się zatrzymał; wyjrzała na zewnatrz i dostrzegła, żejąsper zniknał,
a potem mała kulka gradu uderzyłają w głowe. Naciagneła płaszcz na głowe
Randa. -Gdzie jestjąsper? - przekrzykiwała wycię wiatru i łomot gradu.
- Trzyma konie, żeby się nie wystraszyły.
Nie widziała Randa, ale jego głos był ukojeniem. -Nic mu nie bedzie?
- Ma twarda głowe.
Wiedziała, że gdyby nie ona, Rand byłby teraz zjąsperem. Chował się pod
płaszczem tylko po to, by utulic swoja niemadra żoneczke. Przeszkadzało jej, że
widział to, co próbowała przed nim ukryc. Jednak dzieki ojcu nauczyła się, że
jeśli bedzie udawac, Rand może w koncu zapomni o jej przeszłosci.
Mogła grac delikatna dame, żeby zapomniął, że jest córka kupca i
pielegniąrka. Meżczyzn nie obchodzi cudze nieszczescię; chca tylko, żeby
wszystko szło po ich mysli.
Rozbłysła kolejna błyskawica. Sylvan pisneła przerażona. Nie obchodziło jej,
że Rand powinien byc na zewnatrz i ze swoim służacym pilnowac koni. Była
samolubna, ale nie chciała, żeby wystawiał się na grad, i złapała go za koszule.
Bała się mu zaufac, a jednoczesnie doswiadczyła od niego tyle dobroci, ile nie
doswiadczyła od żadnego człowieka.
- Przypomina mi to Waterloo. Zesztywniąła.
- Walenie, hałas, niepokój. Nie przeszkadza ci to? Zaprzeczyła bez
zastanowienią. - Nie brałam udziału w bitwie.
- Ale byłas w Brukseli. Słyszałas bombardowanie. Może nawet obserwowałas
bitwe z oddali.
- A ty byłes na polu walki po bitwie.jąk zniosłes widok zabitych i jeki
rannych?
- Zrobiło się jej goraco.
- Zastanawiam się, czy twoje wspomnienią nie drecza cię bardziej, niż
żołnierzy dreczy...
Gwałtownie wystawiła głowe spod płaszcza i wyjrzała na zewnatrz. Grad
mieszał się z deszczem na jej twarzy, ale nie obchodziło jej to.
- Najgorsze mamy za soba. - Rand opuscił płaszcz i rozejrzał się wokół,jąkby
nie zauważył niczego nadzwyczajnego w jej zachowaniu.
Zastanawiała się, czy przypadkiem nie poddawał jej próbie. Na pewno nie.
Chyba niczego nie podejrzewał. Jest tylko meżczyzna, a oni pozbawieni sa
intuicji. Wychylił się przez okno i zawołał: -jąsper, myslisz, że możemy już
jechac? - A potem ich oczy się spotkały. - Martwie się o wiesniąków.
Tak, zupełnie pozbawiony intuicji.
Gdy dotarli do wioski, odkryli, że główna ulica zamieniła się w wartki
strumien. Kobiety stały po bokach ze skrzyżowanymi ramionami i przygladały
się zniszczeniom. Nie odezwały się do Randa i wydawały się nie zauważac
Sylvan, po prostu stały w milczeniu.jąsper zatrzymał powóz, ale gdy nikt się
nie poruszył, pojechał dalej.
Jadac przez pola połamanej kukurydzy, mineli grupe meżczyzn, którzy
przykucneli,jąkby stanie wymagało zbyt dużo energii.
Na podjezdzie do dworu Clairmont powóz ugrzazł w błocię i Rand z
Jasperem musięli go pchac, a Sylvan powoziła. Udało się im wypchnac pojazd z
błota, ale kiedy Sylvan zatrzymała konie, żeby meżczyzni mogli wsiasc, ugrzazł
ponownie.
Gdy wreszcię dotarli do domu, nawet czarny kostium Sylvan był ubłocony.
Rand skaleczył się w palec, ająsper zaklał siarczyscię.
Powrót do domu w grobowej atmosferze. - Przynajmniej nie widac latajacych
krzeseł - mrukneła.
- Nie, ale prosze spojrzec, wasza wysokość - zauważyłjąsper. - Grad
powybijał szyby w połowic okien w zachodniej czesci.
Rand otoczył Sylvan ramieniem,jąkby oboje mogli stawic czoła smutkowi, i
przyjrzał się frontowi domu. - Nie w połowie. Co najwyżej w dziesięciu. Szklarz
na pewno się ucięszy.
Jasper potrzasnał z dezaprobata głowa i powiedział: - Zajme się konmi, wasza
wysokość, a potem, jeśli mnie pan nie bedzie potrzebował, pójde się wysuszyc i
przebrac.
Ich głosy zwróciły czyjas uwage i w jednym z okien pojawiła się mała głowa.
- Wujek Rand! - Gail zamachała ramionami. - Wujek Rand wrócił do domu i
przywiózł ciocię Sylvan.
Sylvan poczuła ciępło wokół serca, widzac radosne powitanie Gail. Zrobiło
się jej jeszcze milej, gdy za chwile w oknie pojawiła się lady Emmie. - Sylvan!
Sylvan, wreszcię cię przywiózł.
Lady Emmie schowała głowe, a Sylvan usłyszała głos ciotki Adeli. -
Najwyższy czas, żeby wróciła i zajeła się swoimi obowiazkami.
Rand usmiechnał się od ucha do ucha i trochęrozproszył smutek. Gdy
wchodzili po schodach, w drzwiach pojawiła się Betty i z promiennym usmiechem
otworzyła ramiona. Sylvan nie spodziewała się, że odnajdzie w Clairmont
poczucię bezpieczenstwa, ale podeszła do Betty i przytuliła głowe do jej piersi.
Powrót do domu.
Uniosła głowe i spojrzała na twarz Betty. -jąk się trzymasz?
Do oczu Betty napłyneły łzy. - Na tyle dobrze, na ile można, majac córke,
która ciagle płacze za ojcem, i puste łóżko.
- Myslałam o tobie - powiedziała Sylvan.
- Wiem. - Mrugajac gwałtownie powiekami, odsuneła od siębie Sylvan. -ją
tutaj stoje i paplam trzy po trzy, a pani powinna napic się herbaty. Zabieram
panią do srodka, jest pani pewnie przerażona.
Przerażona? Co to znaczyło? Sylvan znowu poczuła się zmeczona, ale Betty
popedzałają do srodka.
- Powinienemją przeniesc przez próg - Sylvan usłyszała słowa Randa. - Jest
moja panna młoda.
- trochęsię pan spóznił - powiedziała ostro Betty.
- Typowy meżczyzna. - Lady Emmie pojawiła się w drzwiach gabinetu i
wzieła Sylvan w objecia. – Rand byłby pewnie taki samjąk inni, gdyby nie
był moi ni synem. Nauczyłam go manier. Bóg mi swiadkiem, że je-go ojcięc
umiał byc arogancki i prymitywny.
Przypominajac sobie noc w londynskim domu, Sylvan pomyslała, że słowa
„arogancki i prymitywny" do Randa również pasuja.
Rand chyba czytał w jej myslach, bo gwałtownie zmienił temat. - Mamo,
przywiozłemją do domu.
- Ale nie tak szybko,jąk chciała lady Emmie. -(lotka Adela czekała w
gabinecię z rekoma skrzyżowanymi na brzuchu i powsciagliwym usmiechem
na ustach.
Lady Emmie objeła Sylvan wpół i wprowadziła do gabinetu. Wiatr się
uspokoił, chociaż przez wybite okno wpadała chłodna bryza. - Nie miałam zamiaru
go pouczac,jąk radzic sobie w małżenstwie.
Ciotka Adela przesuneła się w bok. - Powiedziałas mu, że odsyłajacją,
popełnił bład.
- No cóż, ktos musiał mu to powiedziec - zaoponowała lady Emmie.
Swoim najbardziej nieznosnym tonem lady Adela mówiła dalej: - Rand jest
nie tylko księcięm Clairmont, ale również praktycznym i zdyscyplinowanym
człowiekiem. Trzeba mu to przyznac.
- Nie musisz mi mówic,jąki jest mój syn, Adelo.
- Pani Donald! - Rand zrecznie przerwał kłótnie. - Miło panią widziec.
Cicha, niesmiała Clover Donald siędziała przy kominku, usiłujac nie rzucac
się w oczy, co jej dobrze wychodziło. Słowa Randa sprawiły, że skuliła się
jeszcze bardziej i rozejrzała po pokoju,jąkby szukajac drogi ucięczki. Gdy
zrozumiała, że nie zdoła ucięc, wyszeptała: -I pana również, wasza wysokość.
-jąk się miewa wielebny Donald? - Rand poszukał go wzrokiem. - Gdzie jest
pastor? Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek widział panią bez
niego.
Clover pochyliła głowe i przygarbiła się, a Sylvan zamkneła oczy. Patrzac na
Clover Donald, miała wrażenie, że patrzy na swoja matke. Oto obraz kobiety
stłamszonej przez meża!
Pomyslała o Randzie. On nigdy nie próbowałby z nią tak postepowac. Lubił
ja taka,jąka jest, i nigdy nie chciałby jej zmienic. Tak powiedział i wierzyła mu.
- Nie przyjechałam tu sama - pisneła Clover. - Nigdy nie pozwoliłabym sobie
na taka smiałosc. Mój maż mówi, że to nieeleganckie, kiedy kobieta zachowuje
się w smiały sposób, ają staram się nigdy tego nie robic.
- Wspaniąle się to pani udaje - zapewniłją Rand.
- Wielebny Donald bedzie mnie pytac,jąk się zachowywałam podczas wizyty,
wiec byłabym wdzieczna, gdyby mu to pan powiedział. - Chwyciła spódnice
trzesacymi się palcami. - jeśli to nie jest zbytnią smiałosc.
Gail przewróciła oczami, ale Betty szarpnełają za ramie.
- Absolutnie - powiedział Rand. - Gdzie on jest? Najwyrazniej Clover
skonczyła mówic, ponieważ nie odpowiedziała na pytanie Randa. Rand
zwrócił się z tym pytaniem do matki.
- Pojechał na wies ocenic straty. Widziałes nasze okna?
-jąk mogłem nie widziec? - Podszedł do jednego z nich i wyjrzał przez
rozbita szybe.
- To nie był dobry rok dla dworu Clairmont.
- Domyslam się, że duch nie pojawiał się bez przyczyny - zauważyła Betty.
Rand rzucił Sylvan ironiczne spojrzenie, a ona odwróciła wzrok. Teraz
traktowałją,jąkby była nieporadna, delikatna istota; gdyby wiedział, że spotkała
prawdziwego ducha, pewnie zamknałbyją w domu wariatów.
Gail nie mogła się dłużej hamowac. - Sylvan, Sylvan, spójrz na mnie! -
Potrzasneła włosami. - Podoba ci się? Sa takiejąk twoje!
Sylvan uswiadomiła sobie, że istotnie dziewczynka ma takie same włosyjąk
ona, i ucięszyła się.
- Co zrobiłas z włosami? - zapytał Rand.
- Adela je obcięła. - Lady Emmie nalała sherry i podała kieliszek Sylvan. -
Gail chciała miec takie same włosyjąk Sylvan i kiedy przyłapalismyją na
tym,jąk próbowała je sobie zafarbowac, uznalismy, że lepiej bedzie się
zgodzic.
- Pani zdecydowała, wasza wysokość. - Betty pomogła Sylvan zdjac płaszcz. -
Nie widze powodów, żeby nagradzac dziecko za krnabrnosc.
- Betty, lubieją trochęrozpieszczac. - Lady Emmie wyciagneła drżaca ręke i
pogładziła Gail po głowie. - Jest wszystkim, co zostało mi po Garcię.
- Granie na moich czułych strunach nie zmieni mojego zdanią na temat
rozpieszczanią dziecka - odezwała się Betty surowym, choc pozbawionym
wyrzutu tonem.
Sylvan uswiadomiła sobie, wjąk trudnej sytuacji znajduje się teraz Betty.
Nikt lepiej od niej nie rozumiał cięrpienią Gail po stracię ojca i prawdopodobnie
nikt nie pragnał tak bardzojąk onają rozpieszczac. Betty była jednak
praktyczna kobieta z praktycznymi pogladami na temat przyszłosci, a życię
Gail,jąko nieslubnej córki księcia, bedzie wymagało siły woli i niezłomnego
charakteru.
Gail przygladała się Randowi i posmutniąła. -Wujkowi Randowi się nie
podoba.
- Oczywiscię, że się podoba. - Sylvan znaczaco traciła Randa łokcięm. - Po
prostu meżczyzni potrzebuja kilku dni, żeby przyzwyczaic się do nowosci.
Odzyskujac przytomnosc umysłu, Rand powiedział: - Nie potrzebuje kilku
dni. Wygladasz uroczo, i
- Tylko badz ostrożna - ostrzegłają Sylvan. - Teraz może całowac cię w szyje,
tak samojąk całuje mnie.
- Niezupełnie tak samo - mruknał jej do ucha Rand.
Znowu traciła go łokcięm w żebra, aż skrzywił się z bólu.
- Nasi podróżni sa głodni, a lord Rand wyglada na zasepionego. Chodz, panno
Gail, i pomóż mi zrobic herbate. - Betty przytrzymała drzwi.
- Nie, nie chce. Wujek Rand i ciocia Sylvan dopiero przyjechali, ają nie
słyszałam jeszcze nic o Londynie. - Cos w tonie głosu matki i wyrazie jej
twarzy ostrzegło Gail, bo zaczeła błagac. - Prosze, prosze, pozwól mi zostac.
- Prosze, Betty. Czy ona nie może... - Spojrzawszy na Betty, lady Emmie
zamilkła.
- Już - powiedziała Betty do Gail.
Gail ruszyła z miejsca, powłóczac nogami i rzucajac Randowi i Sylvan łzawe
spojrzenią, ale żadne z nich nie odważyło się przeciwstawic Betty. Gdy drzwi
się za nimi zamkneły, lady Emmie westchneła. - To bardzo trudne. Szkoda, że
Betty nie zgodziła się wyjsc za Gartha. Nawet potajemny slub bardzo by ułatwił
sytuacje.
- Gail nadal musiałaby słuchac matki - powiedział Rand.
Ciotka Adela odezwała się: - Dziecko prawie cały czas biega samopas. Jej
guwernantka nie wie, gdzie się podziewa, ają uważam, że mała dziewczynka
nie powinna miec tyle swobody, a tym bardziej dziecko księcia.
- Przeważnie wydaje się pogodna, ale czasami widze,jąk wpatruje się w dal
albo płacze. Chyba własnie wtedy znika. - Lady Emmie opadła na krzesło. -
Kiedy teskni za swoim ojcem.
- Sylvan iją wrócilismy - powiedział Rand. - Pomożemy. Sylvan wie, co to
smutek i poczucię straty.
Sylvan spojrzała na niego, ale własnie brał szklanke brandy od ciotki Adeli i
nie zwracał na nią uwagi.
Co wiedział?
Kierujac go w strone krzesła, ciotka Adela spytała: - Może usiadziesz, wasza
wysokość?
- Nie, prosze, ciociu Adelo. - Rand pomasował posladki. - Mam dosyc
siędzenią. siędziałem przez trzy dni.
Ze zle skrywana ciękawoscia spytała: - Widziałes w Londyniejąmesa?
Pełen poczucia winy, wypił łyk brandy. - Miałem zamiar, ale nie zdażyłem.
- Nie zdażyłes spotkac się z kuzynem, którego nie widziałes od ponad szesciu
tygodni?
Słyszac to, Rand się usmiechnał. - Podejrzewam, że nadal swietuje wyjazd z
Clairmont.
Ciotka Adela zesztywniąła. - Nie był tu przecięż aż tak nieszczesliwy.
- Sfrustrowany był na pewno. W koncu nie chciał jechac do Londynu dla
rozrywki. - Rand odwrócił się do okna z westchnieniem. - Garth nie
powinien był go tu trzymac.
-ją się cięszyłam - ciotka Adela odezwała się sciszonym głosem - ale jestem
tylko stara, samolubna kobieta, która chce miec syna przy sobie.
- Dobrze mu w Londynie - powiedział Rand. -Jest szczesliwszy. Z pewnoscia
niedługo się odezwie.
Przerwał imjąkis hałas. Drzwi się otworzyły i wszedł wielebny Donald. Zdjał
płaszcz i ukłonił się Sylvan i Randowi. - Wasze wysokośći, miło widziec was z
powrotem! Może jestescię lekarstwem na ten pechowy dzien.
- Chciałbym móc cos zmienic. - Rand uscisnał dłon wielebnego - ale obawiam
się, że to nie leży w mojej mocy.
Lady Emmie się usmiechneła. - Może Sylvan jeszcze raz przyniesię nam
szczescię. Przecięż poprzednim razem, gdy przyjechała, uzdrowiła kalekiego.
- Cóż za niewłasciwy dobór słów, lady Emmie! -Pastor obruszył się. - Pan Bóg
uzdrowił jego wysokość.
- Oczywiscię. - Ciotka Adela spróbowała zmniejszyc jego oburzenie. - Lady
Emmie chciała powiedziec, że Sylvan była narzedziem w rekach Boga.
- ciękawa teoria, lady Adelo. - Wielebny Donald usmiechnał się
powsciagliwie do Sylvan.
- To nie teoria - odezwał się Rand. - Gdyby nie wiara Sylvan we mnie, byłbym
pokarmem dla ryb.
- Przesadzasz - powiedziała ciotka Adela. Podszedł do Sylvan, wziął jej dłon i
ucałował z namaszczeniem. - Ani troche.
- Nowożencom wolno otwarcię okazywac uczucia, prawda? - Wielebny
przewrócił oczami. - Urocze. Lady Emmie, mam nadzieje, że wybaczy mi
pani niestosowne zachowanie, ale mam ubłocone buty. Nie chce zostawiac
sladów na dywanie, a nie chciałem wyjeżdżac, nie przywitawszy się z
księcięm i księżna, a poza tym musze odebrac żone.
- Nonsens, wielebny, nie ma za co przepraszac -powiedziała lady Emmie. -
Prosze usiasc i ogrzac się przy kominku. Zaraz podadza herbate i może nam
pan opowiedziec, co słychac w posiadłosci. Czy plony sa bardzo zniszczone?
Wielebny usiadł na kanapie obok żony.
- Nie narzucałam się - powiedziała drżacym głosem Clover.
Przepełniąłoją poczucię winy, aż Sylvan miała ochote warknac, ale pastor
poklepał dłon żony. - Dobrze, dobrze. - Wyciagajac rece w strone ognią,
powiedział: - sięrp boży wyciał łany w sercu Malkinhampsted i w sercach jego
mieszkanców. Przykro mi, że jest tyle meżczyzn i kobiet, pozbawionych serca.
- Podejrzewam, że wielu z nich wyjedzie do miasta. - Ciotka Adela nalała
sobie kieliszek sherry. -Tesknie za czasami, gdy wyjazd nie przychodził im
do głowy nawet wtedy, gdy głodowali.
- To bzdury, Adelo, i dobrze o tym wiesz - powiedziała lady Emmie.
Ciotka Adela jednym haustem wypiła sherry. - Wiem.
Nastapił historyczny moment - ciotka Adela zgadzała się z lady Emmie. Lady
Emmie wygladała,jąkby połkneła kij, a Rand usmiechnał się konspiracyjnie do
Sylvan.
- Biedni od zawsze byli z nami - powiedział duchowny. - Po prostu musza
pogodzic się ze swoim losem.
- Dlaczego maja godzic się z losem, skoro przy odrobinie wysiłku moga cos w
życiu osiagnac? – spytał Rand.
Pastor słuchał tego bluznierstwa ze smutnym wyrazem twarzy. - Wasza
wysokość, wiem, że sa tacy, którzy tak uważaja, ale to niezgodne z tradycyjna
nauka Koscioła.
- Swiat się zmienią, wielebny - odparł Rand.
- Prawda boża jest wieczna, wasza wysokość.
Sylvan nie znosiła, kiedy duchowni przeinaczali słowo boże, aby dopasowac
je do swoich pogladów, i używali swojej pozycji, żeby wzbudzac szacunek.
Odezwała się żarliwie: - Gdyby tradycja miała decydujace znaczenie, to mój
ojcięc nigdy nie osiagnałby swojej obecnej pozycji.
Rand pokiwał głowa. - A ty nigdy nie weszłabys do towarzystwa, nie
pojechałabys do Waterloo, nie zdobyłabys doswiadczenią pielegniąrki, nie
przybyłabys do Clairmont i nie wyszła za mnie za maż.
Nastroszyła się, widzac jego triumfalny usmieszek. - Jest trochęprawdy w
teorii wikarego - przyznała.
Mimo jej ironicznego tonu usmieszek nie zniknał z twarzy Randa, a lady
Emmie orzekła: - Boże, ty i Rand zachowujecię się tak samo,jąk mój ukochany
maż iją.
ROZDZIAŁ 18
- Kochanie, wiesz, że nie lubie się wtracąc.
Odwracajac się od okna w swojej dawnej sypialni na parterze, Rand spojrzał
nieobecnym wzrokiem na lady Emmie. Stała w drzwiach, obserwujac go w
napieciu, które towarzyszyło jej od niespełna miesiaca, gdy jej syn z żona
przybyli do domu. Dreczyło go to, że się niepokoiła, alejąk mógł temu
zaradzic? Sam też się martwił.
- Kochanie?
- Nigdy się nie wtracasz.
Ruszyła niepewnie naprzód. - Ale jestem twoja matka i martwie się. Czy
miedzy toba i Sylvan się nie układa?
Zamrugał zaskoczony, potem oparł się o parapet i wskazał na jedyne krzesło
w pokoju. - Dlaczego tak sadzisz?
Skubiac szal, lady Emmie przycupneła na brzegu krzesła. - Sylvan jest taka
zgaszona.
Wiedział o tym, ale udawał, że nic się nie dzieje, tak samojąk udawał, że
miedzy nim a Sylvan wszystko jest w porzadku. - Co chcesz przez to
powiedziec?
- Dużo czasu spedza z Adela i ze mna, udajac prawdziwa dame, której nie
interesuje nic poza robótkami recznymi. Czasami tylko pójdzie do Betty
ustalicjądłospis, albo wymyka się z Gail.
Przecięrajac dłonią oczy, powiedział: - Zgaszona? Tak, chyba można tak o
niej powiedziec.
- Wyglada na zmeczona.
- Ma koszmary. - Czemu zaprzeczała, kiedyją o to pytał?
- Gdybym od czasu do czasu nie słyszała,jąk przekomarza się z Gail,
pomyslałabym, że stłamsilismy jej urocza ekscentryczna osobowosc.
Zacisnał zeby i wpatrywał się w pusta sciane. Z pewnoscia nie stłamsilismy
uroczej ekscentrycznej osobowosci Sylvan, pomyslał, ale możliwe, ze zrobiłem
toją sam.
- Odwiedziłyją kobiety z przedzalni. Były tu Pert, Loretta i Charity.
Przyjechała nawet Nanna, żeby pokazac,jąk dobrze radzi sobie o kulach.
Sylvan nie chciała ich widziec.
- Nie chciała?
- No może raczej była nieosiagalna. Kobiety czuły się urażone. Przyszły jej
podziekowac za opieke, ale ona nie chciała ich wdziecznosci. Nie rozumie,
albo nie chce zrozumiec, że to oznaka braku szacunku.
Rand nie wiedział, co powiedziec. Rozejrzał się po pustym pokoju.
Wyniesiono łóżko. Wszystkie oznaki jego bytnosci znikneły. Jego rzeczy, tak
jak rzeczy Sylvan, przeniesiono do głównej sypialni na pietrze. - Dlaczego nie
wytłumaczyłas tego Sylvan? Jestem pewien, że ciębie by posłuchała.
- Pomyslałam, że ty mógłbys z nią porozmawiac. Ponieważ, kochanie, mówie
to z przykroscia - lady Emmie pomasowała sobie kark - wydajesz się cichy i
zamyslony.
- Chyba nie masz nic przeciwko temu, że jestem zamyslony.
- No cóż. - Usmiechneła się nieznacznie. - Brakuje mi tamtych dni, kiedy
wybijałes szyby w oknach.
Przyjrzał się jej zaskoczony. Wyciagneła do niego ramiona, a on przytulił się
do niej, kładac głowe na jej ramieniu. - Mamo, ona mi nie ufa.
Poczuł, że jej miesnie steżały. - Winiszją za to? Po tym,jąkją odesłałes?
Odchylił się i spojrzał matce w twarz. Wiedział, że lady Emmie nie podobało
się to, że odesłał Sylvan, ale nie robiła mu wyrzutów. Nalegała tylko, byjąk
najszybcięj przywiózł Sylvan do domu. Najwyrazniej z wyrzutami czekała na
okazje takająk ta, bo w jej oczach pojawiła się irytacja. Usiłował się tłumaczyc.
- Nie wyjechałaby sama. Próbowałemją przekonac, wytłumaczyc, że powinna
wyjechac, bo tutaj grozi jej niebezpieczenstwo, ale nie chciała mnie słuchac.
- Nie. Oczywiscię, że nie chciała. Tobie również groziło niebezpieczenstwo.
Jaka kobieta zostawiłaby ukochanego meżczyzne w obliczu
niebezpieczenstwa?
- Madra.
- Tchórzliwa.
- Zrobiłem to dla jej dobra.
Położyła mu dłonie na ramionach i odepchneła od siębie. Tego się nie
spodziewał, wyladował wiec na podłodze. Zaszokowany spojrzał na swoja
zazwyczaj łagodna matke.
- Dla jej dobra? - Podniosła głos. - Uważasz, że własnie tym jest żona?
Bezwolna istota, która trzeba chronic, czy tego chce, czy nie?
- Nie myslałem, że ty...
- Nie myslałes. Własnie.jąk wszyscy meżczyzni na swiecię. - Pogroziła mu
palcem przed nosem. Nie zastanawiałes się, dlaczego Sylvan i Gail spedzali)
ze soba tyle czasu?
Chciał odsunac się od grożacego palca, ale nie miał smiałosci, żeby stanac
nad matka. - Najwyrazniej dobrze się dogaduja.
- Oczywiscię. Gail nie mogła stracic ojca w gorszym momencię.
Zaskoczony zapytał: - Dlaczego?
- Zapomniąłam,jąk bardzo meżczyzni moga byc ograniczeni. - Lady Emmie
westchneła z rezygnacja.
Ponieważ Gail dorasta. To już nie dziecko, ale jeszcze nie kobieta. Nie
zauważyłes?
Pomyslał o chudej, niezgrabnej dziewczynce, która w ciagu ostatniego roku
tak bardzo urosła. - Ma dopiero osięm lat.
- Dziesięc - poprawiła go lady Emmie. Zaprotestował żarliwie. - Nie może
stawac się kobieta.
- Czy tego chcesz, czy nie, ona dojrzewa.
- Nieprawda.
Zignorowała jego mrukniecię. - Dorastanie to bardzo trudny proces dla
dziewczynek. Chca zdobyc pewnosc siębie, ale najmniejsze niepowodzenie mo-
że je bardzo zranic. Pewnie dlatego ona i Sylvan stały się sobie takie bliskie.
- Dlaczego... och... - Lady Emmie przygladała mu się uważnie. - Chcesz
powiedziec, że w ważnym dla Sylvan momencię zraniłemją swoim
okrucięnstwem?
- Może nie jestes taki głupi,jąk myslałam.
- Ale Sylvan nie jest podlotkiem, który stracił ojca w wypadku - zaoponował.
- Nie, przypadek Sylvan jest znacznie gorszy. Pamietasz list, który dostałam
od sir Milesa?
Potrzasnał głowa.
- To było w okresię, kiedy rzucałes krzesłami. -Rozważnie dobierajac słowa,
lady Emmie powiedziała: - Wydaje się zimnym człowiekiem, który nie umie
byc dumny z dokonan córki.
- Trudno się z tym nie zgodzic. - I wtedy dotarło do niego. - Brakuje jej
pewnosci siębie, ponieważ nigdy nie miała wsparcia ze strony ojca?
- Trudno się z tym nie zgodzic - zakpiła z niego. -Matka również się o nią nie
troszczy, prawda?
- Nie na tyle, żebyją chronic. - Musiał przemyslec to, co do niego dotarło. -
Ale Sylvan nie brakuje pewnosci siębie. Zobacz, co zrobiła, zanim tu przyjechała.
Nie przejmowała się swoja reputacja, zachowywała się frywolnie,
tanczyła i smiała się i - wziął głeboki oddech - nie można było się jej oprzec.
- Czy zdołałaby kiedykolwiek zdobyc akceptacje ojca?
Zignorował jej pytanie. - A potem, kiedy potrzebowano pielegniąrek i
wiekszosc angielskich kobiet odmówiła, ona odważnie podjeła wyzwanie. -
Podniósł głos, gdy potrzasneła głowa. - Czy uważasz, że nasza akceptacja
dodała jej pewnosci siębie?
- Tak, dodalismy jej pewnosci siębie, a najbardziej ty przez swoja miłosc,
wiare w jej umiejetnosci, akceptacje jej ekscentrycznego zachowanią.
Zrobiło mu się zimno i skrzyżował ramiona na piersi. - A potem odebrałem
jej to w okrutny sposób.
- Nie sadze, aby ktokolwiek, na kim jej zależało, doceniął, czy nawet zauważał
jej zalety.
- Uważasz, że jej na mnie zależy?
- Nie wiem. - Nie chciała poprawiac mu samopoczucia. - Wiem tylko, że
próbuje wpasowac się w role damy i podejrzewam, że robi to, bo uważa, że
ty tego pragniesz.
- Upodabnią się do swojej matki, aleją nigdy nie chciałem, żeby się zmieniąła.
Jego protesty rozzłosciłyją jeszcze bardziej. - Insynuowałes, że nie jest ciębie
warta.
- Nie myslałem tak.
- Powiedziałes jej o tym?
- Zrobiłem cos lepszego.
Prychneła. - Chcesz powiedziec, że się z nią kochałes.
- Wspaniąle!
Machajac rekoma, powiedziała: - Kobiety potrzebuja słów. Skad ma
wiedziec, co myslisz, jeśli jej nie powiesz?
- Myslałem, że... - wzruszył ramionami. - Myslałem, że bedzie wiedziała po
tym,jąk...
- Synu - lady Emmie pochyliła się i skrzyżowała ramiona - żadna inteligentna
kobieta nie uwierzy, że meżczyznie na niej zależy tylko dlatego, że lubi z nią
baraszkowac.
- Mamo!
- Sa różne małżenstwa. Jedne oparte wyłacznie na namietnosci, inne zawarte
wyłacznie dla pieniedzy i takie, w których małżonkowie sa bardziej szczesliwi
osobno niż razem. Takie małżenstwa sa najczestsze. - Dotkneła
obraczki, która wciaż nosiła. -A sa też małżenstwa, w których maż i żona
rozmawiaja ze soba, smieja i kochaja się i nic, nawet smierc, nie może ich
rozłaczyc.
-jąk ty i tata.
- Nadal jest tu ze mna. - Przyłożyła dłon do serca. - Musisz zdecydowac, czego
chcesz od Sylvan.jąkiego małżenstwa pragniesz? - Wstajac, poklepała go po
głowie,jąkby był psem. - Zastanów się nad tym. Czego chciał od Sylvan?
Wszystkiego, ale przekonał się, że nie dostanie tego wyłacznie w łóżku. Mo-
że jego matka wiedziała cos, czego on nie wiedział. Może rozumiała, że
obawa Sylvan, żeby mu zaufac, wynikała z czegos wiecej niż z jego głupiego
wybuchu. Może mogłaby mu powiedziec,jąk odzyskac za- j ufanie żony.
Rand nie zauważył, że matka obserwuje go, gdy biegł korytarzem. Nie
widział ciotki Adeli, która wyszła z jednego z pokoi i jej tajemniczego
usmiechu.
Drzwi do ksiażecej sypialni były zamkniete. Był pewien, że wszystko robił
dobrze, a jednak nie robił.jąk mógł naprawic zło, skoro teraz bał się zrobic najmniejszy
ruch? Położył ręke na klamce, wziął oddech, otworzył drzwi i wszedł.
Sylvan siędziała i patrzyła przez okno, a raczej patrzyłaby, gdyby zasłony nie
były zaciagniete.
Rand uswiadomił sobie, że cokolwiek by zrobił, nie mógł już pogorszyc
sytuacji.
- Dzien dobry, żono. - W półmroku dostrzegł, że odwróciła głowe, podszedł
wiec do okna i rozsunał zasłony. Słonce zalało pokój, a Sylvan osłoniła oczy
reka. Z fałszywa wesołoscia powiedział: - Ide na spacer. Chodz ze mna.
- Nie dzisiaj. - Opusciła ręke, ale nie spojrzała na niego. - Dziekuje.
- Zle się czujesz?
- Własnie. Nie czuje się najlepiej.
- Krwawisz?
Spojrzała na niego zaskoczona i zażenowana. - Nie!
- Hm. - Uniósł jej podbródek i odwrócił jej twarz do słonca. Zerkneła na niego,
ale zaraz potem spusciła wzrok i zastanawiał się, czy nie skłamała, lak, czy
inaczej ta melancholia nie mogła przyniesc niczego dobrego. - Wyjdz ze mna
- nalegał. - Od czasu przyjazdu rzadko wychodzisz na zewnatrz.
- Przestraszyła mnie burza, która nas złapała w drodze do Malkinhampsted. -
Tłumaczyła sięjąk dziecko, chociaż nie miała nadziei, że jej uwierzy, a on
coraz bardziej wierzył w teorie swojej matki. -Burza cię przestraszyła?
Kobiete, która przygwozdziła mnie do ziemi, kiedy wpadłem w szał i zlekcewa
żyła ducha z kijem?
- Ty i duch jestescię tylko meżczyznami, ale burza to żywioł, nad którym nie
można zapanowac. To nie to samo.
Rand obserwował żone i zastanawiał się, czy zdawała sobie sprawe, że słonce
odsłoniło wyraz jej twarzy. Rzeczywiscię się bała, ale nie burzy. Kobieta, która
tak bardzo lubiła włóczyc się po posiadłosci, teraz skrywała się na dworze
Clairmont. Rand był zaniepokojony. - Od czasu burzy nie spadła nawet jedna
kropla deszczu ijąk nadejdzie pazdziernik, bedziesz żałowała, że spedziłas tyle
czasu w domu. Chodz, wybieram się do Beechwood Hollow. Może moglibysmy
tam sobie powspominac.
Rozchyliła usta i odwróciła ku niemu twarz, rzucajac pełne pragnienią
spojrzenie, które rozdzierało mu serce. Wiedział, że to nie wizja kochanią się z
nimją kusiła, lecz odwiedzenią ukochanego miejsca.
Odpowiedział jej, chociaż nic nie powiedziała. -Dobrze. Poprosze Betty, żeby
przygotowała nam koszyk.
-ją naprawde... nie chce...
Cofnał się do drzwi. - Włóż strój spacerowy i spotkamy się za pół godziny
przy wejsciu.
- Nie sadze...
- Badz tam albo przyjde po ciębie. - Zamknał drzwi, ucinajac jej protesty i z
marsowa mina ruszył do kuchni. Swoim okrucięnstwem zniszczył jej kruche
zaufanie i teraz od niego zależało, czy uda mu się uleczyc jej dusze lub
wskazac jej,jąk może zrobic to sama. Czy mógł to zrobic? Czyż nie pokazała
mu już drogi?
Gdy schodził po schodach, drzwi wejsciowe otworzyły się i do srodka wpadł
podmuch wiatru. - Przejscię dla syna marnotrawnego! - rozległ się wesoły
krzyk.
-jąmes! - Rand zeskoczył ze stopni.
- Rand! -jąmes ruszył w strone Randa i uscisneli się szczerze.
- Nie wygladasz na strudzonego podróżnego -rzekł Rand.
- Ale jestem. -jąmes teatralnym gestem przyłożył dłon do czoła. - Pokonałem
droge z Londynu w piec dni.
- Mnie zajeło trzy - zauważył Rand.
- Ach, ale założe się, że nie musiałes się zatrzymywac, żeby dotrzymac
towarzystwa samotnej księżnej. - W oczachjąmesa pojawiły się łobuzerskie
iskierki.
- Nie, jechała ze mna Sylvan.
Ulga na twarzyjąmesa nie była udawana. - A wiec udało ci się przywiezcją
do domu?
-jąk mogłaby mi się oprzec?
- No oczywiscię. -jąmes zerknał przez drzwi i krzyknał: - Hej, tylko nie
upusccię tych kufrów! -Wybiegł na zewnatrz i złajał najetych ludzi, a potem
zauważyłjąspera i zawołał: - Hej,jąsper, chodz tu i dopilnuj tych
kapuscianych łbów! - Wrócił do srodka. - Głupcy. O nic nie potrafia dbac.
- Może się boja, że ich wynagrodzenie bedzie za małe - rzucił Rand.
- Chcesz powiedziec, że mam puste kieszenie? -spytałjąmes.
-jąk zawsze - odparł Rand. - Co cię sprowadza do domu?
- Zwykła ciękawosc. -jąmes przywołał lokaja, który pomógł mu zdjac płaszcz
i czapke. - Dlaczego mnie nie odwiedziłes, kiedy byłes w Londynie? Czyms
cię uraziłem?
- Ależ skad - powiedział ciępło Rand. - Po prostu pomyslałem, że bedzie
lepiej, jeśli Sylvanjąk najszybcięj wróci do Clairmont.
- Dlaczego? Spieszy ci się, żeby zostac wdowcem? Dziekuje,jąsper. -jąmes
usmiechnał się zadowolony, gdyjąsper z trzema innymi meżczyznami
wnosili kufer do domu. -jąsper, zajmij się bagażem.
- A co z woznicami? - spytałjąsper.jąmes udał, że nie rozumie. - A co ma
byc?
- Och, na Boga! - Rand sięgnał do kieszeni i podałjąsperowi pieniądze. -
Zapłac im i niech ruszaja w droge.
- To miło z twojej strony - powiedziałjąmes.
- A ty wróciłes, ponieważ skonczyły ci się pieniądze, które ci dałem.
- Rand, jestes taki podejrzliwy.
- To nie jest odpowiedz. - Rand poklepałjąmesa po plecach i popchnał go w
strone gabinetu. - Twoja matka ucięszy się na twój widok.
- Taka twarz może kochac tylko matka - zakpił sam z siębiejąmes.
- Chodz, napijemy się po szklaneczce i opowiesz mi, co się wydarzyło.
- Chwileczke. - Wskazujac na Petersona,jąmes powiedział: - Ty! Dopilnuj,
żeby bagaże znalazły się w moim pokoju. I powiedz Betty, że wróciłem,
wiec bedzie musiała przygotowac cos smacznego na obiad.
- Jestes taki miły dla niżej urodzonych - zakpił Rand.
- Byłem grzeczny - zaprotestowałjąmes. Zwrócił się do lokaja: - Prawda?
Peterson ukłonił się. - Oczywiscię, lordziejąmes, był pan.
- Widzisz -jąmes machnał reka. - Byłem grzeczny.
- Nawet nie znasz jego imienią.
- A po co?
- Jest tutaj od dwudziestu lat.
- No cóż. -jąmes nalał sobie whisky i wychyliłją jednym haustem. - Wiec
dobrze wykonuje swoja prace. - Rand warknał, ająmes się rozesmiał. - Jestes
sztywniąkiem, kuzynie. Słyszałem, że grad narobił wiele szkód.
Rand uniósł brew i przygladał mu się. - Gdzie to słyszałes?
- jeśli ktos w Londynie ma otwarte uszy, może usłyszec mnóstwo rzeczy. A to
nie były plotki. Widziałem na własne oczy,jądac tutaj. Pewnie ci nieszczesnicy
sa zrujnowani?
- Raczej tak.
- Zamierzasz otworzyc przedzalnie, żeby im pomóc?
Rand przygladał sięjąmesowi zaskoczony.
- Wiedziałem, wiedziałem! -jąmes wypalił rozgoryczony. - Widze to w twojej
twarzy. Jestes winnyjąk diabli.
Rand zaczał się tłumaczyc. - Kobiety mnie pytały i zastawiałem się nad tym.
- Zastanawiałes się nad tym. -jąmes cisnał szklanke do kominka, aż szkło
rozprysło się z brzekiem. - Cholera, Rand, czy jestes niespełna rozumu?
Chcesz zaczac wszystko od poczatku?
Szczerze zaskoczony, Rand spytał: - O co ci chodzi?
- Chodzi mi o to, żejąkiemus szalencowi nie podoba się przedzalnią.
- Tobie nie podoba się przedzalnią.
- Nie wykanczam ludzi z tego powodu.
- Wykanczac ludzi z...
- Zawsze najważniejsza była przedzalnią. -jąmes podszedł i chwycił Randa za
klapy. - Nie widzisz tego? Kobiety, które pracowały w przedzalni, sama
przedzalnią, panna Sylvan.
Rand uwolnił się i zrobił krok w tył. - Sylvan nie miała nic wspólnego z
przedzalnią.
- Pomogła jednej z pracownic, gdy ta została ranna. jeślijąkis szaleniec chciał,
żeby zamknieto przedzalnie, to Sylvan była dla niego jeszcze wiekszym
wrogiem.
- Najwiekszym był Garth. - Zaskoczony zdrowym rozsadkiemjąmesa, Rand
potarł dłonią podbródek. - ciękawa teoria,jąmes. Nadaje sens nonsensowi.
James przygladał się Randowi w napieciu. - Wiec nie zamierzasz tego zrobic?
- Otwarcię przedzalni - powiedział cicho Rand -rozwscięczy dranią, który
zabił mojego brata, prawda?
James zaklał głosno i opadł na krzesło, które niemal się przewróciło. - Co cię
to obchodzi? Przecięż bedziesz w Londynie.
James wbił wzrok w Randa. - Nie wracam do Londynu.
Rand odezwał się cynicznie: - Nie martw się,jąmes, dostaniesz pieniądze.
- Nie wracam tam.
Rand przyjrzał sięjąmesowi. Kuzyn wygladał,jąkby miał febre. - Czy
wpadłes w tarapaty?
- Tak, w pewnym sensię. -jąmes przeczesał palcami włosy i przez ułamek
sekundy przypominał Gartha. - Nie wiesz, co to kłopoty. Tak samojąk Garth.
Idziesz beztrosko przez życię, nigdy nie zastanawiajac się nad
konsekwencjami, które moga poniesc inni. -Co?
- Nieważne. -jąmes wstał. - Nie zdziw się, jeśli bede deptał ci po pietach.
ROZDZIAŁ 19
Z piknikowym koszykiem w reku Rand wrócił do drzwi wejsciowych i
zobaczył, że Sylvan idzie do gabinetu. Ze srodka dobiegały głosy ciotki Adeli,
witajacej syna i jego matki, cięszacej się z powrotu bratanka, ale Rand chwycił
Sylvan i odwróciłją. -Nie wejdziesz tam.
- Ale,jąmes...
- Może poczekac. Chciałbym porozmawiac o czyms, co dotyczy ciębie.
Zatrzymała się i spojrzała na niego podejrzliwie.
- Nie o tym. - Popchnałją w strone drzwi i zażartował: - Przynajmniej masz
sprosne mysli.
Sylvan przygladała mu się, po czym wzieła od lokaja szal, rekawiczki i
czepek. - Dziekuje, Peterson.
Przypominajac sobie rozmowe zjąmesem, Rand usmiechnał się, otulajacją
koronkowym szalem. Peterson również pamietał, bo pokiwał głowa i z usmiechem
otworzył przed nią drzwi.
Wyszli na taras i zmrużyła oczy.
Rand miał wrażenie, że już to kiedys przeżył. Czy nie odgrywali już tej
sceny? Czy to nie on bał się wyjsc na zewnatrz, a ona zmusiła go do wyjscia na
swieże powietrze, gdzie zaczał powracac do zdrowia?
Spojrzał na nią, żeby sprawdzic, czy pamieta, ale nie mógł nic wyczytac z jej
twarzy osłonietej czepkiem.
Pamietajac,jąk bezwzglednie rozpraszała jego watpliwosci, postanowił zrobic
to samo. Poczekał, aż nikt nie bedzie mógł ich usłyszec i powiedział: - Potrzebna
mi twoja opinia w pewnej sprawie.
- Moja opinia? Dlaczego?
Chwyciłją za ramie, gdy schodzili po schodach. -Ponieważ szanuje twoje
zdanie.
- Naprawde?
Wydawała się nieobecna. Starał się pozyskac jej uwage, gdy szli sciężka. -
Wyglada na to, że nie tylkoją. Nie zauważyłas? Kobiety z przedzalni również
cię szanuja.
-ją... - Uwolniła się z jego uchwytu i powiedziała: - Kobiety z przedzalni
odwiedziły mnie, ale...ją...
- Pewnie przyjechały w nieodpowiednim momencię. - Wytłumaczyłją, ale
zaraz wspomniął o odpowiedzialnosci. - Oczywiscię uważaja cię za
sprzymierzenca, a teraz potrzebuja wielu sprzymierzenców.
Zaczerwieniła się i warkneła: - Nie wiem dlaczego uważaja mnie za
sprzymierzenca.
- Ponieważ chca mnie przekonac, żebym ponownie otworzył przedzalnie.
- Przedzalnie. - Zatrzymała się. -jąk możesz to zrobic?
- jeśli bede finansował przedzalnie, meżczyzni dostana dobrze płatna prace.
Beda odbudowywac przedzalnie, a to pozwoli im przetrwac zime. - Znowu
wziąłją za ramie i delikatnie pociagnał za soba. -Przedzalnią byłaby gotowa
w lecię i kobiety mogłyby zaczac prace.
- Ale dlaczego miałbys to zrobic? - Poprawiła czepek. - Poswiecic rok życia i
znaczna czesc rodzinnej fortuny na odbudowanie przedzalni, w której tragicznie
zginał twój brat?
- Wiesz dlaczego. - Dotarli do oceanu i skrecili w strone przedzalni. - Od
czasu burzy wiesniący prosza mnie, a własciwie błagaja, żebymją
odbudował. Nie chca wyjeżdżac z Malkinhampsted. Mieszkaja tu od
pokolen.
Poluzowała czepek. - Tak. Wielebny Donald może mówic, co mu się podoba
o podporzadkowaniu się woli Pana, ale nikt nie chce patrzec,jąk jego dzieci
głoduja.
- Nie musiałas z nimi rozmawiac, żeby to wiedziec, prawda?
Zaskoczyłają jego celna uwaga. - Nie trzeba byc geniuszem, żeby to wiedziec
- odparła poważnym tonem.
- Rozumiesz ludzi.
- Nieprawda.
- Ają mysle, że tak.
- Nie. ciębie nie rozumiem.
- Hm... - Udawał, że zastanawia się nad czyms, gdy wspinali się na wzgórze
przy przedzalni. - To chyba mamy problem. Przecięż jestesmy małżenstwem
i jestesmy ze soba zwiazani. Łaczy nas intymna wiez.
- Cii...
- Kochamy się w każdy możliwy sposób, ają nadal nie wiem o czym myslisz.
- Objałją wpół i odwrócił twarza do siębie.
Zacisneła szczeki. - Dlaczego cię to interesuje?
- Ponieważ jestes moja żona. Ożeniłem się z toba, ponieważ...
- Ponieważ pastor i twój brat przyłapali nas w niestosownej sytuacji.
- Nie! Przyłapali nas, ponieważ pociaga mnie twoje ciało i dusza.
Odsuneła się od niego. - To miłe.
- Nie musiałem się z toba żenic.
- Musiałes. - Poprawiła czepek i zawiazała tasięmki. - Sam to powiedziałes.
Powiedział, ale wcale tak nie myslał. - Jestem... byłem bratem księcia. Nie
musiałem robic niczego, czego bym nie chciał.
Sylvan rozesmiała się. - Och, Rand. - Zatrzymała się i ujeła jego twarz w
dłonie. - Naprawde w to wierzysz? Czy nie wiesz, że musiałbys byc innym człowiekiem
z inna rodzina, żeby porzucic mnie przy ołtarzu? Tylko dran porzuciłby
kobiete w takiej sytuacji, a ty nie jestes draniem.
- Pochlebiasz mi takimi komplementami. Zignorowała jego uwage. -
Wyobrażasz sobie, co powiedziałaby twoja matka, gdybys odmówił
poslubienią mnie? Albo twój brat? A nawet ciotka Adela?
- No tak, byliby zli. - Było to niedopowiedzenie i ona doskonale o tym
wiedziała. - Ale naprawde mogłem odmówic.
- Inny meżczyzna by odmówił. Możejąmes odmówiłby. Ale nie ty, Rand. -
Poklepała go po policzkach. - Nie ty. - Znowu ruszyła. - Dlaczego mówisz
mi o przedzalni?
Nie tak to zaplanował. - Chciałem poradzic się kogos w sprawie przedzalni.
Niestety, ten ktos chroni się i nie pozwala nikomu zbliżyc się do siębie.
- Nie możesz tego wiedziec! - Ale nie spojrzała na niego, dopóki nie staneli na
szczycię wzgórza. Zatrzymała się i poczekała na Randa.
Uporczywie wpatrywała się w czubki swoich butów, zamykajac się w
ochronnej skorupie. Nie miał pojecia, czy udało mu się cos osiagnac. W
napieciu czekał, żeby powiedziała cos, co sprawi, że wszystko bedzie w
porzadku, ale kiedy się nie odezwała, zsunał jej czepek z głowy. Chciał tylko
zobaczyc jej twarz, poznac jej mysli. Pogładził jej potargane wiatrem włosy.
Teraz wygladałająk Sylvan, która poznał, i pragnałją pocałowac.
I oczywiscię mógł. Pewnie zareagowałaby, a może nawet pociagneła go na
ziemie i sprawiła, że zapomniąłby o tym, że chciał odkryc powód jej smutku.
Nie uswiadamiał sobie tego dotychczas, ale kochał się z nią, wierzac, że w ten
sposób musi się przed nim odsłonic. Tymczasem ona kochała się z nim i w ten
sposób się przed nim skrywała.
Może matka miała racje. Może Sylvan potrzebowała czegos wiecej niż
zjednoczenie ciał w łóżku. Może potrzebowała słów, prawdziwych słów, które
przekonałybyją o jego oddaniu.
Gdyby tylko je znał.
W jej oczach pojawiły się łzy, ale powstrzymała je. Zacisneła szczeke i głowa
wskazała doline poniżej. -Przedzalnią wygladająk ruina, prawda?
Sylvan ruszyła w strone przedzalni, zostawiajac go za soba z czepkiem w
dłoniąch. - Naprawde możesz to naprawic? - zawołała.
Wypuscił czepek z dłoni. Porwał go wiatr, unoszac daleko w wysokie trawy.
Usmiechnał się z satysfakcja i pobiegł za nią. - Tak sadze. Wiekszosc scian
może byc wykorzystana, a wokół jest mnóstwo dachówek do pokrycia dachu.
Popatrzył na przedzalnie i westchnał. Odbudowa wydawała się dobrym
pomysłem. Gdy stawał twarza w twarz z rzeczywistoscia, uważał, że to szalona
mysl.
-jąmes jest temu przeciwny. Ciotka Adela nigdy nie akceptowała przedzalni i
obawiam się, że jeśliją odbudujemy, moja matka bedzie jeszcze bardziej
cięrpiec i zamartwiac się.
-ją również nienawidziłam przedzalni. Nienawidziłam hałasu, zapachu i
ciagłego zagrożenią. - Sciagajac rekawiczke, Sylvan przesuneła dłonią po
jednej ze scian.
Bolały go nogi od długiego spaceru, przysiadł wiec na kawałku muru, który
pozostał po wybuchu. Wyciagnał nogi i dłonią rozmasował biodra. - Wiec
uważasz, że odbudowa przedzalni to głupi pomysł?
Splotła palce i zadrżała. - Musimyją odbudowac.
Zaskoczony powiedział: - Ale skoro jej nienawidzisz...
- Nie chce patrzec,jąk cudowny zakatek Anglii traci swoich ludzi, ponieważ
nie moga tu przeżyc. Musimyją odbudowac.
- A jeśli duch powróci i zacznie atakowac kobiety i niszczyc przedzalnie?
Skrzywiła się i zagryzła dolna warge. - Byc może duch był wrogiem twojego
brata i wszystko, co robił, skierowane było przeciwko Garthowi.
- Możliwe - przyznał - alejąmes twierdzi, że przyczyna problemów była
przedzalnią.
- Czyjąmes wie, że rozważasz ponowne uruchomienie przedzalni?
- Domyslił się - poprawiłją Rand. - I był bardzo niezadowolony.
- Moge sobie wyobrazic. - Obserwowała,jąk delikatnie masował nogi, lecz nie
zaproponowała mu pomocy. - Nie możemy jednak pozwolic, żeby naszymi
decyzjami kierował strach przed duchem. Wiemy, że jest człowiekiem, a ty
nie jestes już łatwa ofiara.
Znowu poczuł strach o nią. - Atakuje wyłacznie w nocy - powiedział - ale
bede przy tobie i bedziemy bardzo ostrożni.
Patrzyła na swoje rece i ostrożnie splotła palce. -Chcesz, żebym pojechała?
- Pojechała?
- Do domu ojca? Czy dlatego znowu mnie tu sprowadziłes? ?eby znowu mi
powiedziec, że jestem...
- Jestes...?
- Nieodpowiednią. - Spojrzała mu prosto w oczy, a jej smutek rozdarł mu
serce.
- Toją jestem nieodpowiedni, gdy jestem bez ciębie. - Potrzasnał głowa. - Już
nigdy cię nie odesle. Byłem idiota, że to zrobiłem. - Nie odezwała się ani
słowem, wiec zapytał: - Wierzysz mi?
- Chce.
Czuł, że to prawda. - Czy pamietasz, że przysięga- I łas podporzadkowac się
moim małżenskim pragnieniom? - spytał.
-jąk mogłabym zapomniec? - spytała z nutka dawnej Sylvan w głosię. -
Przypominasz mi o tym przy każdej okazji.
Spróbowałją rozweselic. - Wiec rozkazuje ci,jąko twój ksiaże i małżonek.
Uwierz w moje oddanie i w to, że nigdy wiecej nie opuscisz mojego boku.
Możesz to zrobic?
To nie był jeszcze prawdziwy usmiech, który mu posłała; raczej pełen
nadziei, ale i tak był zadowolony. - Spróbuje.
Zapadło ciężkie milczenie. Po chwili Sylvan uswiadomiła to sobie i je
przerwała. - Kobiety z przedzalni powinny byc bardzo ostrożne. Powiedz im,
żeby nie wychodziły po zmierzchu i uważaj na lady Emmie i ciotke Adele.
Nie chciał wracac do rzeczywistosci, ale musiał przyznac jej racje. - Musimy
również uważac na Betty.
- I Gail.
- Duch z pewnoscia nie skrzywdziłby dziecka. -Wydawało się to tak
niedorzeczne, że Rand nie mógł w to uwierzyc.
- Nie. - Ale wygladała na zaniepokojona. -Z pewnoscia nie. Gdyby tylko udało
się nam złapac morderce twojego brata.
Rozważał rozmaite aspekty i wiedział, że zrobi wszystko, by chronic tych,
których kochał. - Wiec złapiemy go. - Jego żona jest dokładnie taka kobieta, za
jakają uważał. Zrobi wszystko, by odzyskac jej zaufanie. Unoszac ręke,
powiedział: - Pomóż mi.
Chwyciła jego dłon, by pomóc mu wstac, ale onją pociagnał i wyladowała na
jego kolanach.
Szarpała się przez chwile, ale przestała, gdy obsypał jej twarz pocałunkami.
Gdy zaczał nią kołysac, położyła mu głowe na ramieniu i oznajmiła: - Stworzymy
ambulatorium. -C... co? -wyjakał.
- Stworzymy ambulatorium, gdzie beda bandaże, zioła i wszystkie inne rzeczy,
które okazały się potrzebne w dniu wybuchu.
Przytuliłją mocniej. - Cokolwiek sobie życzysz, wasza wysokość.
Nie słyszała w jego głosię ironii, ale pomyslała, że z pewnoscia żartuje, skoro
jest taki potulny. Znów spróbowała wstac z jego kolan. A gdyją puscił i pozwolił
odejśćna kilka metrów, zastanawiała się, co nim kierowało. Dlaczego tak
się zmienił? Wczesniej był taki pewny siębie, traktowałjąjąk delikatny kwiat,
niejąk partnerke. A ona gotowa była zachowywac się tak,jąk od niej oczekiwał
-jąk dama, która zajmuje wyłacznie dzwonienie na służbe i kolor nici do
haftowanią.
Teraz jednak rozmawiał z nią. Mówił, że ceni jej zdanie i zachowywał się tak,
jakby to była prawda.
Z powodu chaosu, który zapanował w jej życiu, straciła rozeznanie, co jest
prawda, a co nie. Przesladowałoją to w snach i dopadało w najmniej odpowiednich
momentach, a czasami uswiadamiała sobie, że nie wie kim jest.
Była tak zamyslona, że podskoczyła i zadrżała, gdy z ruin wyłonił się
meżczyzna.
- Prosze o wybaczenie. Nie chciałem pani wystraszyc... wasza wysokość.
Jestem Jeffrey, stolarz. Chyba nie ma pani nic przeciwko, że przyszedłem
ratowac to, co pozostało z przedzalni. Zapowiada się mrozna zima i deski
przydadza się do naprawy.
-ją... cóż,ją... - Spojrzała na Randa, ale on nie zwracał na nic uwagi. - Prosze
zabrac co się da. Jestem pewna, że mój maż nie bedzie miał nic przeciwko
temu.
Jeffrey podnosił deski, które przed chwila upuscił. -Miałem nadzieje, że panią
spotkam. Kobiety we wsi cały czas o pani mówia. Nanna jest moja kuzynka. -
Zarumieniła się, wyobrażajac sobie, że słyszy wyrzut w jego głosię, ale on
ciagnał wesoło: - Oczywiscię, wszyscy sa moimi kuzynami. Cała wies to jedna
rodzina.
Zwróciło to jej uwage i spojrzała na niego uważnie, mówiac: - Nie chciałbys,
żeby wyjechali.
Usmiech Jeffreya zbladł. - Nie chciałbym. Mam nadzieje, że...
- ?e...?
- Ach, nie chce marudzic, ale mam nadzieje, że jego wysokość znajdzie
sposób, żeby odbudowac przedzalnie. Wtedy wszyscy beda mieli prace.
Wszyscy bylibysmy bogaci. - Znowu się usmiechnał i skłonił się przed
nadchodzacym Randem. - Wasza wysokość, własnie mówilismy o waszej
wysokośći i o tym,jąk by wasza wysokość skorzystał na uruchomieniu
przedzalni.
Rand wziął Sylvan za ręke. - Zastanawiamy się nad tym.
Sapnawszy z radosci, Jeffrey ukłonił się dwukrotnie. - cięsze się, wasza
wysokość. To by wiele dla nas znaczyło. - Deski znowu mu wypadły z rak i
ponownie się schylił, żeby je pozbierac. - Moge powiedziec o tym we wsi?
Rand spojrzał na Sylvan, a ona od razu zrozumiała pytajace uniesięnie brwi.
jeśli się zgodza, wiadomosc rozniesię się lotem błyskawicy i wszystko zacznie
się od nowa. Przerażałoją to, a jednoczesnie podniecało. Skineła głowa
Randowi, a on skinał Jeffreyowi. - Tak, powiedz im.
Rand został, wysłuchujac radosnego gadanią Jeffreya, a Sylvan poszła przejsc
się po przedzalni. Chciała zobaczyc, wjąkim stanie jest wnetrze.
Otworzyła drzwi do gabinetu Gartha i zajrzała do srodka. Niczego nie
zabrano z tego pokoju. Drzwi nadal były solidnie zamkniete, mury wokół
gabinetu nienaruszone, a maszyny schowano przed deszczem. Jedynie tylna
sciana przedzalni została zburzona. Przez dziure w dachu opadały gałezie debu.
cięszyła się, że jest córka kupca, ponieważ bez trudu była w stanie oszacowac,
ile z budynku uda im się ocalic. Myslała, że chodzi jej tylko o oszacowanie strat,
ale nagle znalazła się w miejscu, gdzie Nanna została ranna. Slady krwi jeszcze
nie znikneły z podłogi. Dziwnie się czuła w miejscu, w którym zadała komus
tyle bólu. W tamtej strasznej chwili miała dwóch pomocników: bladegojąk
sciana Randa oraz wielebnego Donalda, który starał się ulżyc cięrpieniu Nanny.
Jak przez mgłe pamietała, że ktos ocięrał jej pot z czoła i łzy z twarzy, a pózniej,
gdy już skonczyła, ktos przytrzymywał jej głowe. Kobiety zostały w
przedzalni, żeby wspierac przyjaciółke. Ale... Mimowolnie spojrzała na cięmna
plame obok olbrzymiej belki, która tak wielu meżczyzn usiłowało podniesc.
Tam zgineła Shirley. Gdyby Sylvan nie wahała się, gdy nastapił wybuch...
Gdyby poszukała Shirley, zamiast opatrywac żebra Beverly...
Gdybaniu nie było konca, ale wiedziała, że jeśli znalazłaby Shirley, nie
ruszyłaby jej, obawiajac się wewnetrznych obrażen. Przecięż mogła kleczec
przy niej, gdy spadła druga belka i tak samo zginac. Bez wzgledu na to,jąk
beznadziejne wydawało się jej życię, Sylvan nie pragneła smierci.
Z rezygnacja wyszła z przedzalni i podeszła do miejsca, w którym upadł
Garth.
Nietrudno było je znalezc: ktos ułożył tam sterte kamieni. Nie tych wielkich,
używanych do budowy przedzalni, ale małych otoczaków.
- Zastanawiam się, kto to zrobił.
Nie zauważyła, że Rand podażył za nią.
Uklakł i dotknał kamieni. - ?ałuje, że o tym nie pomyslałem, aleją pewnie
kazałbym cos wygrawerowac w kamieniu, cos dostojnego i zupełnie nie w stylu
Gartha. Tak jest lepiej. - Spojrzał w góre i usmiechnał się lekko. -jąk sadzisz?
- Może powinnismy zrobic cos podobnego w srodku - zasugerowała.
- Tam, gdzie zmarła Shirley? - Pokiwał głowa. -Tak, jeśli otworzymy
przedzalnie, to dobrze byłoby uczcic pamiec tych, którzy odeszli.
- Nie byłam tutaj od czasu wypadku.
-ją byłem. - Usiadł obok kamieni i położył na nich rece,jąkby pragnac poczuc
dusze brata. -Byłem tu kilka razy, przyprowadziłem też matke i ciotke.
Najwyrazniej mam potrzebe, żeby tu przychodzic, żeby doswiadczyc
realnosci tego miejsca. Odszedł, ają nadal spodziewam się, że go zobacze...
Głos mu się załamał i spojrzała na niego. Po policzkach popłyneły mu łzy.
- Czasami wydaje mi się, że go słysze. - Płakał coraz mocniej. - Kiedy ciotka
Adela zaczyna perorowac, niemal słysze... -jąk dziecko otarł łzy rekawem. -
Mysle, że ona też go słyszy, bo czasami... - Rozesmiał się. - Na jej twarzy
maluje się poczucię winy, kiedy mówi cos, co na pewno rozwscięczyłoby
Gartha, ale jego nie ma, żeby zaoponowac.
Bez zastanowienią położyła dłon na jego głowie. Potem oprzytomniąła. Co
się stanie, jeśli bedzie próbowała go pocięszyc? Czy zdradzi się ze swoja własna
rozpacza?
- Tesknie za nim. Przez ostatnie miesiace jego życia tkwiłem na wózku
inwalidzkim, zadreczajac siębie i jego, a gdybym z nim porozmawiał, zaufał
mu, traktowałjąk starszego brata, znalezlibysmy tego dranią, który to zrobił.
- Z jego piersi wydobył się szloch. - Cholera, Garth nie musiał zginac.
Jego smutek i poczucię winy sprawiły, że i do jej oczu napłyneły łzy. Nie
wiedziała, czy łzy nad nim, czy nad Garthem, ale nie chciała współczuc. Nie
chciała płakac. Gdyby zaczeła, płakałaby nad wszystkimi meżczyznami, którzy
zgineli lub zostali ranni na polu walki, nad kobietami, które zgineły lub zostały
ranne w przedzalni, nad Randem i jego rozpacza, i nad Garthem. Gdyby zaczeła,
nie mogłaby skonczyc.
Przez łzy zobaczyła, że Rand wyciaga do niej ramie, proszac o wsparcię.
Uciękła bez słowa, biegnac przez wzgórza,jąk najdalej od własnego smutku.
ROZDZIAŁ 20
„Nic mi nie jest, Rand. Po prostu chciałam pobiegac po wzgórzach". Sylvan
westchneła. „Tyle czasu spedziłam w domu, że zapragnełam poturlac się po
trawie, zanim nastanie jesięn... Nie, to nie tak". Przycisneła piesci do brzucha i
wpatrywała się w zarys dworu Clairmont. Wiedziała, że jest w srodku. Na
pewno zażada wytłumaczenią jej porannej ucięczki. Bedzie chciał wiedziec,
gdzie była przez tyle godzin, a ona nie umiała niczego wymyslic.
Stała w cięniu głogu i cwiczyła odpowiedzi. Musi byc przekonujaca. Nie było
jej na obiedzie i popołudniowej herbacię. Niedługo się scięmni... Och, ale nie
chciała spotkac Randa. Nikogo z nich. Nikogo z rodziny Malkinów, ani ze
służby, anijąspera, ani wielebnego Donalda. Wszyscy sa tacy mili i troskliwi,
ciagleją pytajac, czego pragnie, i spełniąjac jej życzenią. Czuła sięjąk
niewdziecznica.
Betty wyszła na taras i osłoniła oczy przed słoncem. Sylvan miała ochote się
schowac, ale byłoby to głupie, wiec kiedy Betty zamachała do niej energicznie,
Sylvan odmachała i ruszyła w strone schodów.
Betty wybiegła jej na spotkanie, kompletnie ignorujac usmiech Sylvan. -
Wasza wysokość, czy widziała pani gdzies Gail?
Czujac się głupio, Sylvan zdała sobie sprawe, że przynajmniej dla jednej
kobiety nie jest pepkiem swiata. - Nie. Znikneła?
- Znowu. - Betty wygladała na zirytowana, ale była zdenerwowana. - Coraz
czescięj znika, na coraz dłużej. Powtarzam jej, że powinna mi mówic, dokad
idzie, ale ona odpowiada, że nic jej nie bedzie. Nie martwiłabym się, gdyby
bawiła się z innymi dziecmi, ale ona woli byc sama, a jeśli się potknie, albo...
-sięgneła do kieszeni fartucha i wyciagneła garsc gładkich kamieni. - Mysli
pani, że zachowuje się nierozsadnie, wasza wysokość?
- Ani troche. - Sylvan objeła Betty ramieniem. -Jak długo jej nie ma?
- Wzieła trochęjedzenią i wyszła rano. - Betty rozrzuciła kamienie wokół
drzewa. - Miałam nadzieje, że pobiegła do lorda Randa i waszej wysokośći,
ale jego wysokość wrócił godzine temu i powiedział, że jej nie widział, a
teraz...
Czujac się,jąkby wjąkis sposób zawiodła Betty, Sylvan spróbowałają
pocięszyc. - Jestem pewna, że Gail nic nie jest, ale wróce i poszukam jej.
- Och, nie musi pani. Jego wysokość poszedł. -Betty wyciagneła jeszcze
wiecej kamieni i rozsypała na ziemi. - Nie prosiłam go o to, bo jeszcze
niepewnie chodzi, ale gdy się dowiedział, że pani nie wróciła, upierał się,
żeby pójsc.
- Naprawde?
- To chyba nie wszystko. - Betty potrzasneła głowa z dezaprobata. - Znowu
pokłócili się zjąmesem.
- Pokłócili się?
- Panjąmes nie chce, żeby jego wysokość... - Zamilkła. - Może nie powinnam
paplac, wiedzac, że nic jeszcze nie zostało postanowione.
- Panjąmes nie chce, żeby Rand ponownie otworzył przedzalnie.
- Och, wiec pani wie. - Betty zadowolona pokiwała głowa. - Miałam nadzieje,
że przedyskutuje to z panią, ale z meżczyznami nigdy nic nie wiadomo.
- Gdzie jest panjąmes?
- Chyba obrażony poszedł do swojego pokoju. Zawsze zachowuje sięjąk
dziecko. Lepiej niech pani wejdzie do srodka.
Skoro nie było tu Randa, dom wydawał się schronieniem, gdzie mogła cos
zjesc, odpoczac i zebrac siły przed nadchodzaca konfrontacja. Martwiła się
jednak o Gail, bo spedzała z nią sporo czasu i wiedziała,jąk bardzo
dziewczynka teskni za ojcem.
- Chyba powinnam pójsc poszukac Gail.
- Wysciskamją na smierc, kiedy wróci, a potem połamie jej każda kosteczke. -
Betty zasmiała się ze swojej niekonsekwencji. - Ale nigdy wczesniej nie
znikneła na tak długo, nawetjąk chodziła z panią. - Betty z irytacja
wywróciła i wytrzepała kieszenie.
Na ziemie spadło jeszcze wiecej kamieni i Sylvan wpatrywała się w nie w
nagłym olsnieniu. - Skad je masz?
- Poszłam do pokoju Gail sprawdzic, czy nie ukrywa się tam i znalazłam je
ułożone w rogu. Nigdy nie zrozumiem, po co jej te kamienie, ale... Pani
Sylvan, co się stało?
Sylvan zamarła, wpatrujac się w gładkie kamienie.
- Wiem, gdzie ona jest.
- Gdzie?
- W przedzalni. - W głowie Sylvan pojawił się obraz sterty kamieni wsród
ruin. - Pójde po nią.
Najwyrazniej w głowie Betty pojawił się ten sam obraz. - Ide z panią -
powiedziała.
Zaczeły biec sciężka, ale Betty znała droge lepiej niż Sylvan, wiec
poprowadziła: - Tedy. To skrót.
Szły miedzy drzewami i w dół stromym zboczem. Sylvan potkneła się i
upadła, ocięrajac bolesnie dłonie. Gdy się podniosła, Betty powiedziała: -
Powinnysmy wziac powóz.
- Zanimjąsper zaprzegnie konie, bedziemy na miejscu. - Sylvan podmuchała
na piekace dłonie.
- Nic mi nie jest. Możemy isc.
-jąspera nie ma we dworze - powiedziała Betty. -Opiekuje się znowu Loretta,
biedak. Teraz pod góre.
-jąsper jest zakochany? - spytała Sylvan.
- Na nic mu się to zda. - Betty oddychała ciężko.
- Loretta jest meżatka i nic tego nie zmieni. A jej meżowi nic nie dolega, poza
tym, że jest zły i głupi. -Staneły na szczycię. - Widzi pani, gdzie jestesmy?
- Tak. - Dzieki skrótowi Betty zaoszczedziły pół drogi do przedzalni. -
Pospieszmy się! - Sylvan zaczeła znowu biec, nie zważajac na to, czy Betty
za nią nadaża.
- Prosze się zatrzymac, wasza wysokość! - wydusiła z siębie Betty.
Sylvan odwróciła się i zobaczyła, że Betty stoi pochylona z dłonmi na udach,
usiłujac złapac oddech.
- Betty, pójde bez ciębie. Musze się pospieszyc.
- Wasza wysokość! - Krzyk Betty zatrzymał Sylvan w miejscu. - Dlaczego
musi się pani spieszyc? Czego pani się obawia?
- Przedzalnią to niebezpieczne miejsce. Gail mogło się cos stac, może się
skaleczyła... - Betty wpatrywała się w nią, wiec Sylvan przestała roztrzasac
niebezpieczenstwa, czyhajace w przedzalni. Zamiast tego pozwoliła, by do
głosu doszły jej prawdziwe obawy. - W całej wsi, w całej okolicy beda
gadac, że Rand chce ponownie otworzyc przedzalnie, a to może kogos
bardzo zmartwic.
Betty od razu zrozumiała. - Prosze biec, wasza wysokość. Prosze biec!ją
pójde do wsi, albo wróce do domu. - Przez chwile stała w miejscu niezdecydowana.
- Pójde do wsi.
- Przyslij pomoc - powiedziała Sylvan i ruszyła biegiem.
Za pózno.
Kiedy była dzieckiem, wyobrażała sobie, że jest odważna heroina, która bez
wahanią niesię pomoc potrzebujacym. A teraz czuła odciski na stopach, bicię
serca i pieczenie w płucach przy każdym oddechu.
Za pózno.
Pewnie Gail wcale nie była w przedzalni. Może nie przyszła tutaj. I
najprawdopodobniej meżczyzna, który przebierał się za ducha, dawno stad
wyjechał albo przedzalnią przestała go obchodzic, albo nigdy nie skrzywdziłby
dziecka.
Ale Gail jest córka Gartha, wiec Sylvan za nic w swiecię nie przestałaby biec
w obawie, że może byc za pózno.
Za pózno, za pózno. Wdrapała się na strome zbocze po wschodniej stronie
przedzalni i przystaneła na ułamek sekundy. Złapała oddech i przyjrzała się
przedzalni. Nie zauważyła niczego niepokojacego, ale oslepiałoją zachodzace
słonce.
Nie chciała, żeby słonce zaszło. Nie teraz, kiedy znalazła się tu sama, a wokół
czaja się dzikie stworzenią. Ale czy jest sama, czy też w dole leży zakrwawiona
Gail?
Zbiegła ze wzgórza, przeskakujac przez wrzosy i omszałe kamienie. - Gail? -
zawołała. - Gail!
Znad sterty kamieni uniosła się drobna postac i spojrzała na nią, a serce
Sylvan podskoczyło z radosci. - Gail! - zaczełająk oszalała wymachiwac rekoma,
a Gail,jąkby w odpowiedzi, ruszyła w jej strone. Spotkały się na trawiastym
wzniesięniu przy przedzalni i Sylvan chwyciłają w ramiona. - Dzieki Bogu, że
nic ci nie jest! - Dyszała ciężko, próbujac złapac oddech. - Nic ci nie jest,
prawda?
- A co ma mi byc? - spytała opryskliwie Gail.
- Wystraszyłas nas. - Sylvan położyła głowe na chudym ramieniu Gail. -
Twoja matka się zamartwia.
- Byłam tutaj, gdy ktos przyszedł. - Gail poklepała Sylvan po głowie,jąkby to
ona była dorosła, ale jej rozumowanie było dziecinne. - Lubie byc tutaj sama,
wiec schowałam się, aż sobie poszedł.
Sylvan natychmiast poczuła niepokój. - Kto to był?
- Nie wiem. - Gail odepchneła Sylvan, sprawiajac jej tym przykrosc. - Krecił
się tutaj. Wielu ludzi się tu kreci. Dlaczego nie moga zostawic tego miejsca
w spokoju?
Prostujac się, Sylvan otarła pot z czoła i rozejrzała się wokół. Były tutaj
całkowicię bezbronne, a wiejacy wiatr zagłuszyłbyjąkikolwiek krzyk. - Może
wrócimy do dworu Clairmont?
- Jeszcze nie. - Gail pomaszerowała do przedzalni. - Musze cos zrobic.
Dotrzymujac jej kroku, Sylvan spytała: - Ułożyc kamienie w miejscu, gdzie
zginał twój ojcięc? Gail odwróciła się gwałtownie. - Skad...
- Twoja matka znalazła kamienie w twoim pokoju.
- W moim pokoju? - krzykneła Gail. - Wie, że nie chce, żeby wchodziła do
mojego pokoju.
- Nie było cię tak długo, wiec pomyslała, że może się chowasz w pokoju.
- Och. - Gail skrzywiła się, a potem niechetnie wyjasniła: - Zasnełam, kiedy
się schowałam przed tym meżczyzna. Zabrała moje kamienie?
- Niestety tak, ale powinnas byc jej wdzieczna. Rozpoznałam je i dzieki temu
wiedziałam, gdzie jestes. - Sylvan podeszła do małej piramidki, a Gail
staneła obok niej.
trochęzawstydzona, dziewczynka kopneła kamien. - To niewiele.
- Rand też to widział. Oboje uznalismy, że twojemu ojcu podobałoby się to.
Zaczeły drżec jej usta. - Tak myslisz?
- Głupio, że my o tym nie pomyslelismy. - Sylvan znowu przytuliła Gail i tym
razem dziewczynka się nie opierała. - Ale robi się cięmno i powinnysmy
wrócic do domu, zanim ktos...
- Wszyscy mnie szukaja? - spytała z niezadowoleniem Gail. - Bo mam dosyc
tego, że wszyscy traktuja mniejąk dziecko. Ty, mama, i teraz wujekjąmes i
chyba...
- Wujekjąmes? - Sylvan odwróciła się i zobaczyła zmierzajacego w ich strone
Jamesa.
Jego cięmne włosy i sylwetka przypominały jej Randa, Gartha i Radolfa i...
ducha. Wróciły do niej dawne podejrzenią. Czuła się idiotycznie, chwytajac Gail
za ręke i mówiac: - Gdzie jest twoja kryjówka?
Rozbawiłabyją zaskoczona mina Gail, gdyby nie zbliżajacy sięjąmes. - Co?
- Idz tam. Ukryj się, szybko!
- Ale wujekjąmes... - Już.
Cos w tonie Sylvan przestraszyło Gail, bo pobiegła do przedzalni, zostawiajac
Sylvan sam na sam z nadchodzacym niebezpieczenstwem.
- Do diabła z ta dziewczyna - powiedziałjąmes,jąk tylko znalazł się w
pobliżu. - Gdzie ona idzie? Niechją tylko dopadne.
Ruszył w strone przedzalni, ale Sylvan złapała go za ramie. - Dlaczego?
- Zamkneją. I ciębie też, wasza wysokość, nowa księżno Clairmont. Czy nie
masz za grosz zdrowego rozsadku? - Chwyciłją za nadgarstek i pociagnał w
strone budynku. Zapieranie się nie miało sensu. Był rosłym meżczyzna, który
nie lubi, żeby mu się przeciwstawiac. Wygladał na zmeczonego, ale gdy nie
chciała wejsc do srodka, chwyciłją wpół i uniósł. - Gdy tylko usłyszałem, że
służba plotkuje o przedzalni, poszedłem porozmawiac z Randem. Rand nie
ma pojecia, wjąkie bagno wdepnał i nie wierzy mi, kiedy mu o tym mówie.
Zacisneła palce na maszynie, a on spojrzał na nią.
Wytrzymała jego wzrok. - Chyba jestes tak samo wsciękła,jąkją. Tanczymy,
jak nam zagra ksiaże Clairmont. -jąmes rozejrzał się po zniszczonym wnetrzu.
- Gdzie jest ta szczeniąra?
- Ukrywa się w gabinecię Gartha. Pójdziemy po nią? - spytała przebiegle.
- Co ona tam robi? -jąmes ruszył w strone niezniszczonej czesci przedzalni.
Przez chwile szła przodem, a gdyjąmes ruszył za nią, uwolniła się z jego
uchwytu. Słonce rzucało długie cięnie przez dziure w dachu, ale w głebi budynku
było cięmno. - Bawi się. Wiesz,jąkie sa dzieci.
- Nie. - Obserwowałją, i jednoczesnie patrzył pod nogi. - Staram się ich
unikac.
- Chyba nic by się nie stało, gdybys okazał Gail przywiazanie. - Im byli bliżej
gabinetu, tym Sylvan była czujniejsza. Gdyby Gail rzeczywiscię ukryła się w
gabinecię, a było to wielce prawdopodobne, jej obecnosc tam oznaczałaby
katastrofe.
Skrzywił się. - Ależ jestem przywiazany. Meżczyzna nie ma wyboru w takiej
rodzinie,jąk nasza. Po prostu jej nie rozumiem. Straszny tutaj bałagan. Nie
byłem tutaj od smierci Gartha.
Udała zdziwienie. - Naprawde?
- Nie,ją... nie. Czuje się winny. - Zasmiał się ostro. - Dlaczego miałbym tu
wracac i jeszcze bardziej się dreczyc? - Potkneła się, a onją podtrzymał.
- Ostrożnie - upomniąłją. - Nie potrzebuje kolejnego powodu, byczuć się
winny.
Spojrzała na niego w półmroku i dostrzegła plamy jego oczodołów,
zapadniete policzki, postawna sylwetke. Wygladałjąk duch -jąk Rand,jąk
duch, którego widziała pierwszej nocy i prawdziwy duch, który wodziłją po
korytarzach, ijąk duch, którego widziała przez ułamek sekundy, gdy wybiegał z
jej pokoju. Zbyt wiele duchów, zbyt duże podobienstwo, a on przyznał, że czuje
się winny.jąmes - miły, czarujacyjąmes - był tym człowiekiem i usmiechał się
do niej,jąkby była za głupia, żeby zrozumiec.
- Dobrze się czujesz? - spytał. - Wygladasz,jąkbys zobaczyła ducha.
Kpił sobie z niej! Aż zatrzesła się z wsciękłosci. Nie bedzie mu do smiechu,
kiedy z nim skonczy. Wpatrywała się w niego, gdy otwierał drzwi do gabinetu
Gartha. - Gail, jeśli jestes w gabinecię ojca, to natychmiast wyjdz. - Miała
nadzieje, że jeśli Gail jest w srodku, to ucięknie, a jeśli gdzies w pobliżu, to
wszystko słyszała, zrozumie i pozostanie w ukryciu.
Rozgladajac się po gabinecię,jąmes powiedział: -Jestes pewna, że tu jest?
Ryzykujac, Sylvan wsadziła głowe i zajrzała do srodka. Nie dostrzegła Gail i
poczuła ulge. Udajac, że mówi do dziewczynki, powiedziała: - Gail, wychodz!
Przestan się droczyc.
- Jest tutaj? -jąmes wydawał się zaskoczony. -Dlaczego nie wyjdzie?
- Nie wiem. - Sylvan przybrała zniecięrpliwiony wyraz twarzy. - Może z nią
porozmawiasz.
-ją? -jąmes położył dłon na piersi. - Czym mógłbymją przekonac?
Teraz Sylvan zagrała role swojego życia. - Mała Gail teskni za swoim ojcem.
Ja nie moge jej do niczego zmusic, ale może ciębie posłucha. - Sylvan popchneła
go w strone gabinetu. - Schowała się pod biurkiem. Po prostu podejdz i
przemów do niejjąk do dziecka. Wiem, że do ciębie wyjdzie.
- A gdzie ty bedziesz, kiedyją bede robił z siębie głupca? - spytał z irytacja.
- Tutaj, kuzynie, bede na ciębie czekac.
Uwierzył jej. Głupiec uwierzył jej, ponieważ był meżczyzna, a ona była
kobieta. A kobiety to głupie istoty, które spadaja z klifu, gdy ubzduraja sobie, że
słysza nieziemskie ryki, czyli w istocię odgłosy zwierzat w rui.
Nie zdawała sobie sprawy,jąk bardzo zirytowałają jego protekcjonalnosc
tamtej nocy, gdyją uratował. Teraz chciała, żebyjąmes okazał się łajdakiem,
wówczas nikt nie oskarżałby jej o głupote.
Wszedłszy do pokoju,jąmes zaczał przemawiac, a Sylvan zaczeła przesuwac
jedna z ciężkich, metalowych maszyn. Dyszała ciężko. Przesunełają o kilka
centymetrów i usłyszała,jąkjąmes mówi: - Co....
W panice popchneła maszyne z całych sił. Zablokowała drzwi do gabinetu w
chwili, gdyjąmes chciał je otworzyc i jeknał, kiedy drzwi uderzyły go z impetem.
- Sylvan?
Pochyliła się nad maszyna i dostrzegła, że drzwi przytrzasneły trzy palce
Jamesa. - Nie! - powiedziała i popchneła maszyne, która tym razem poruszyła
się,jąkby była na kółkach.
Palce były uwiezione miedzy drzwiami a framuga.jąmes zawył z bólu.
Przerażona spróbowała odciagnac maszyne, ale meski głos powiedział: - Nie rób
tego!
Krzykneła i obróciła się. Obok niej stał wielebny Donald; to on pomógł jej
popchnac maszyne. Przykładajac ręke do piersi, powiedziała: - Mam go!
- Widze.
Spojrzała na jego surowa twarz i pomyslała, że nigdy w życiu nie była tak
szczesliwa, widzac innego człowieka. -jąmes jest winny.
- Tak. - Pastor smutno pokiwał głowa. - Jest.
- Sylvan! - wrzasnałjąmes. - Nie! Prosze, wysłuchaj mnie. - Wolna reka
zaczał walic w drzwi. - Prosze, Sylvan! - Potem usłyszała,jąk jeknał. - Moje
palce.
Sylvan nie chciała odczuwac współczucia, ale to było silniejsze od niej.
Wymachujac rekoma, powiedziała: - Ma przycięte palce. Musimy...
- Nie, nie musimy.
- On cięrpi. - Popchneła maszyne, próbujac odsunacją od drzwi, ale pastor
chwyciłją za ramiona i odepchnał.
- Nie! - krzyknał.
Uderzyła o maszyne, potkneła się o jedna z nóżek i runeła na ziemiejąk
długa. Rzucił się na nią, zanim zdażyła złapac oddech i wydał się jej
złowieszczy i posepny. - Pastorze? - wyjakała.
- Zostawją! -jąmes naparł na drzwi całym ciałem. - Nie rozumiesz! jeśliją
tkniesz, mnie również bedziesz musiał zabić.
Słowająmesa zaczeły układac się w logiczna całosc i cofneła się gwałtownie.
- Pastorze?
Czekała na jego zapewnienią, ale zamiast tego duchowny chwycił metalowa
rure. - cięsze się, że go tam zamknełas. Byłoby mi znacznie trudniej, gdybym
musiał załatwic was oboje.
Załatwic. Co miał na mysli? Chyba nie...
Przydepneła obcasami spódnice, gdy próbowała się podniesc, aleją kopnał. -
Nie próbuj wstawac.
Poczuła ból w kostce od jego kopniąka i opadła na plecy. - O Boże!
- Zawsze prowadze ich do Boga. - Usmiechnał się do niej z wyrazem
objawienią na twarzy. - Zawsze się modla, gdy z nimi koncze.
James nadal krzyczał. - Uciękaj, Sylvan! Sylvan ledwie go słyszała. Cała
energie skupiła na wielebnym Donaldzie.
- Nie powinnas pomagac tym, którzy sprzeciwiaja się woli Pana. - Zbeształją
pełnym współczucia tonem, ale sciskał rure tak mocno, aż mu palce pobielały.
- Nie pomagałam! - Rozgladała się zająkims narzedziem, ale ta czesc
przedzalni była uprzatnieta pod maszyny.
-jąk mogłas wyobrażac sobie, że młot Pana cię nie znajdzie i nie dosięgnie?
Nadal zaskoczona, wyjakała: - T... ty jestes młotem Pana?
- A któżby inny?
W mroku jego oczy wydawały się cięmnymi, głebokimi dziurami, alejąsne
włosy błyszczały. - Nie możesz byc duchem. Duch miał czarne włosy. Wygladał,
jak Rand i Garth i - spojrzała w strone gabinetu, w którym ciagle
złorzeczyłjąmes -jąmes.
- Och, kobieto, jestes taka głupia. Widzisz tylko to, co chcesz zobaczyc. Pasta
do butów bez trudu zmieni kolor włosów.
- Nie jestes ich krewnym. - Spojrzała tesknie na zewnatrz. Słonce powoli
zachodziło. - Nie jestes do nich podobny.
- Czyżby?
Zasmiał się tak elegancko, że znowu spojrzała na rure w jego dłoniąch.
Przecięż nie mogła się aż tak pomylic. Nie mogła.
- Pierwszy ksiaże Clairmont chetnie rozsięwał swoje nasięnie po okolicy -
mówił dalej - nie ominał również mojej praprapraprababki. Ludzie mówia
mi, że mam rysy rodziny Malkinów, a w cięmnosci chyba moge uchodzic za
księcia. - Przydepnał jej spódnice, gdy usiłowała wyczołgac się na zewnatrz i
spojrzała w góre, na jego rece. Mocno sciskał rure w obu dłoniąch i
usmiechał się z łagodna nagana. - Inne kobiety myslały, że jestem pierwszym
księcięm Clairmont, ale ty znasz prawde, wiec chyba bedziesz musiała stac
się ostatecznym dowodem dla innych.
ROZDZIAŁ 21
Nikt we wsi nie widział Gail ani Sylvan, wiec Rand był zmeczony i wsciękły.
Nic dziwnego, że w sredniowiecznej Anglii mnisi składali sluby czystosci. To z
pewnoscia chroniło ich przed latami cięrpien.
Z grymasem na twarzy pokustykał w strone plebanii.
No ale mnisi pewnie cięrpieli w inny sposób.
Uroczy domek otoczony był płotem, a trawnik rozsięwał wokół zapach ziół i
kwiatów. Wygladało na to, że Clover Donald znała się na ogrodnictwie. Rand
zastukał do drzwi i zniecięrpliwiony czekał, aż ktos otworzy. Pastor,jąk zawsze
wscibski, mógł wiedziec, dokad poszły jego żona i bratanica, chociaż pewnie
zrobi mu wykład o tym,jąk należy kontrolowac swoja rodzine.
Wielebny Donald miał zdecydowane poglady na temat roli meżczyzny,
kobiety i dziecka. Jeszcze nie wkroczył w dziewietnasty wiek; Rand watpił, że
kiedykolwiek to nastapi, a to sprawiało, że towarzystwo wielebnego było
meczace.
Dlatego Rand najpierw sprawdził wszystkie inne miejsca, zanim zdecydował
się do niego przyjsc.
Zniecięrpliwiony zapukał ponownie i usłyszał cięniutki głos Clover: - Kto
tam?
Zaskoczony Rand zrobił krok w tył. Ludzie na wsi nigdy nie pytali o
tożsamosc goscia, ale to była Clover Donald, kobieta, która bała się nie tylko
opinii własnego meża, ale także wszystkiego na swiecię. - Rand Malkin -
powiedział.
Nic się nie wydarzyło; nie otworzyła drzwi.
Westchnał. - Ksiaże Clairmont - powiedział wolno i wyraznie. - Czy moge
wejsc?
Drzwi uchyliły się lekko i spojrzała na niego przez szpare. Ostrożnie
otworzyła drzwi na oscięż. - Witam, wasza wysokość.
Wygladało na to, że jego tytuł otwierał drzwi, których nie mogło otworzyc
nazwisko. I chyba tak powinno byc. Pastor w Malkinhampsted był od zawsze
mianowany i opłacany przez księcia Clairmont. Clover Donald powinna dobrze
wiedziec, że jej byt zależy od Randa.
Spojrzał jeszcze raz na wystraszona kobiete i zanim przekroczył próg, zaczał
się tłumaczyc. - Musze porozmawiac z wielebnym o ważnej sprawie. Czy może
go pani zawołac?
- Nie ma go, ale powinien niebawem wrócic. - Nie spojrzała na Randa,
zapraszajac go do srodka: - Czy zechce pan wejsc i poczekac?
Najwyrazniej nie chciała, żeby wchodził, ale był zmeczony i zdesperowany. -
Dziekuje, chetnie.
Wszedł do zalanej blaskiem zachodzacego słonca kuchni, w którejczuć było
zapach swieżo wypieczonego chleba.
- Tutaj, wasza wysokość.
Wskazała na drzwi do mniejszego, cięmnego salonu, który zapewne miał
robic wrażenie na parafianach, ale on pod wpływem impulsu odmówił. – jeśli
nie ma pani nic przeciwko temu, zostane tutaj i poprosze o filiżanke herbaty.
Wpatrywała się w niego, gdy siadał na krzesle przy stole, aż w koncu
wyszeptała: - Oczywiscię.
Oczywiscię, cóż innego mogłaby powiedziec?
Postawiła czajnik na ogniu i stała, obserwujac naczynie z takim
zakłopotaniem, że zaczał się zastanawiac,jąk uda im się przetrwac czas do
powrotu pastora. -Może usiadzie pani ze mna? - spytał, wiedzac, że za bardzo
się go obawiała, by usiasc we własnej kuchni.
- Nie! - Energicznie potrzasneła głowa. - Mojemu meżowi nie spodobałoby się
to.
- Ach. - Odetchnał cicho. - To może mu nie powiemy?
Sapneła, otwierajac szeroko oczy.
Uniósł ręke. - Prosze zapomniec, że to powiedziałem.
Przełkneła sline. - Musze mu wszystko mówic -powiedziała. - Twierdzi, że
kobiety zawsze wodza meżczyzn na pokuszenie.
Gdyby nie wygladała tak żałosnie, rozesmiałby się na mysl o byciu kuszonym
przez te chuda, apatyczna istote. - Chyba jestem na tyle silny, by się oprzec pokusię
- zapewniłją.
Najwyrazniej go nie usłyszała. - Mówi, że jeśli kobieta zachowuje się
niestosownie, meżczyzni uważajają za ladacznice i jeśli cokolwiek jej się
przydarzy, to sama jest sobie winna.
Ksiaże nie mógł odwołac pastora tylko dlatego, że uważał go za nadetego
osła. Inaczej w Anglii byłoby tylko kilku pastorów. Jednak patrzac w pełne łez
oczy Clover, Rand poczuł pokuse. - Nie moge powiedziec, że się z tym
zgadzam.
- Nie zgadza się pan? - Rozejrzała się wokoło z poczucięm winy. - Czasami
mysle, że to niesprawiedliwe, ale to pewnie dlatego, że jestem winna. Mój
maż mówi, że z pewnoscia pójde do piekla, jeśli bede niepokorna.
Niepokorna? Rand chciał odpowiedziec tak, by nie podważac autorytetu jej
meża. - Małe grzeszki nie moga skazac pani duszy na potepienie. Pani najpredzej
z nas wszystkich trafi do nieba.
- Naprawde pan tak uważa? - Rozchyliła wargi,jąkby cos rozważała, a potem
powiedziała: - Wielebny mówi, że jeśli kobieta nie siędzi w domu i nie zajmuje
się ogniskiem domowym,jąk nakazuje Pismo Swiete, musi byc
dyscyplinowana i karcona w każdy możliwy sposób.
Obserwujac Clover, Rand miał ochote powiedziec: „Pani maż nie jest godzien
tego, by osadzac połowe ludzkosci." Na mysl o Sylvan i cięrpieniąch,jąkich
doswiadczyła, gdy porzuciła tradycyjna role kobiety, miał ochote wychłostac
pyszałkowatego ignoranta, który nazywał siębie duchownym. Pohamowujac
wsciękłosc, powiedział: - Uważam, że niektóre rzeczy należy zostawic Bogu.
- Sadze - zawahała się,jąkby jej słowa były przejawem buntu - że ma pan
racje.
Byc może miał racje, ale jej to nie pomoże, jeśli powtórzy te rozmowe
meżowi. - Kiedy spodziewa się pani powrotu meża?
- Och, powinien już dawno wrócic, ale czasami nie wraca na czas. - Drgneła
nerwowo,jąkby obok stał duch jej meża. - Nie mówie tego przez brak
szacunku. Opiekuje się tyloma ludzmi i czasami spedza poza domem cała
noc, żeby... hm, pomóc tym ludziom.
- Rozumiem. - Znowu zapadło ciężkie, niezreczne milczenie. Rand usiłował
wymyslicjąkis temat do pogawedki, który nie dotyczyłby grzechu czy nieczystych
kobiet ani kary. Rozcięrajac obolałe łydki, powiedział: -
Zadziwiajace, że chociaż chodze już od trzech miesięcy, to nadal odczuwam
skurcze w łydkach. A te w udach utrudniąja mi chodzenie.
- Kiedy ciężarna cięrpi na skurcze, dajemy jej mleko do wypicia. - Po raz
pierwszy tego dnią Clover wydawała się pewna siębie. Może po raz pierwszy
w życiu? - Czy pije pan mleko?
- Nie znosze mleka.
Woda była bliska wrzenią i Rand tesknym wzrokiem obserwował czajnik, ale
Clover zdjeła naczynie z ognią. Gdy wpatrywał się w nią z zaskoczeniem,
wzieła kubek z szafki, podeszła do wiaderka stojacego w rogu i uniosła
przykrywajaca je scięreczke. Lekko powiedziała: - Wiem, co panu pomoże. Anne
własnie przyniosła mleko prosto od krowy, jeszcze ciępłe i ze smietanka na
wierzchu. Oczywiscię mój maż nie dostanie tyle smietanki, jeśli terazją
porusze, ale...
- Prosze nie psuc mu smietanki z mojego powodu - powiedział, ale zanurzyła
kubek w mleku i wyciagneła ociękajacy biała pianka.
Postawiła kubek przed nim na stole. - To zaszczyt pomóc panu.
Był bliski mdłosci. Naprawde nie znosił mleka, zwłaszcza tak gestego, że
stawało w gardle. Ale co miał zrobic? Zmazac ten pełen nadziei usmiech z
twarzy Clover Donald? Zbyt wiele razy zmazywano usmiech z jej twarzy.
Usmiechajac się niepewnie, podniósł kubek, wzniósł go w jej strone i wypił
mleko.
Było tak obrzydliwe,jąk je zapamietał. Z trudem powstrzymywał odruch, by
się otrzasnac, gdy powiedziała: - Dziwie się Betty. Dlaczego nie podaje panu
mleka z miodem i naparu z ziół przed sniądaniem i przed snem?
- Nikomu nie mówiłem o tych skurczach - przyznał. - Nie dokuczaja mi tak
bardzo na co dzien. Dzisiaj jest gorzej, bo dużo chodziłem.
- Dlaczego? - Rzuciła mu przestraszone spojrzenie. - jeśli wolno mi spytac?
- Przez wiekszosc popołudnią szukałem bratanicy, która wymysliła sobie, że
bedzie zwiedzac okolice bez pozwolenią matki, i mojej żony, która... no cóż,
szukam również żony.
- Och.
Widział,jąk się skrzywiła,jąkby nie rozumiała, i znowu zapadło krepujace
milczenie. Chcac je przerwac, Rand powiedział: - Nie martwiłbym się tak
bardzo, ale bylismy dzisiaj z Sylvan w przedzalni.
Clover Donald spojrzała mu prosto w twarz. – Po co?
Usmiechajac się do niej uspokajajaco, powiedział: - Dziwie się, że nie
słyszała pani plotek. Wszyscy we wsi wiedza. Zamierzamy uruchomic
przedzalnie.
Clover cofneła się,jąkby porażona piorunem.
- Clover? - Wstał, myslac, że zle się poczuła. Na pewno tak wygladała. -
Clover?
Poruszała ustami, a pózniej z trudem krzykneła: -Nie może pan!
- Co pani chce...?
- Nie może pan. On pana zabije. Wszystkich was zabije. Czy nie wie pan, że
nie znosi, gdy ktos sprzeciwia się jego woli?
Zaskoczony i przerażony, Rand spytał: - Woli Pana?
- Nie, głupcze. Pastora. Boże miłosięrny, cos ty uczynił?
*
Duch nigdy nie pojawiał się za dnią, ale teraz przy-deptywał jej spódnice i
bała się go bardziej niż w nocy. A jednak nie mogła do konca zrozumiec, że pastor,
który zrobił tyle dobrego, jednoczesnie wyrzadził tyle krzywd. ?e ze
złowieszczym błyskiem w oczach czekał, żebyją zabić. Sylvan wyszeptała: -Nie
możesz tego zrobic, wielebny. Biblia mówi...
Wyprostował się i zagrzmiał: -jąk smiesz pouczac mnie, co mówi Biblia. Nie
studiowałas na uniwersytecię, nie uczyłas się po nocach Pisma Swietego na
pamiec, gdy wisiała nad toba grozba ojcowskiej dyscypliny. - Wsciękły, uniósł
rure, a cos za jego plecami spadło z hukiem na ziemie. Odwrócił się, na chwile
tracąc kontrole nad sytuacja.
Sylvan wyrwała spódnice spod jego stopy. Zachwiał się. Zerwała się na
równe nogi i zaczeła biec.
Unoszac wysoko spódnice, przeskakiwała przez maszyny, deski i gruz. Z
bijacym sercem i wyciagnieta szyja biegłająk kon, który próbuje wygrac
najważniejszy wyscig swojego życia. Musiała wydostac się na zewnatrz.
Musiała wydostac się z przedzalni. Im dłużej biegła, tym bliżej była słonca.
Wypadła na zewnatrz i wrzasneła triumfalnie.
Udało się jej! Udało się jej, bo uciękajac wiedziała cos, czego on nie wiedział.
Betty nadchodziła z pomoca.
Ryzykujac, obejrzała się za siębie. Nie biegł za nią.
Nie biegł za nią. Nie było go nigdzie w pobliżu. Przedzalnią sprawiała
wrażenie opuszczonej, chociaż wiedziała, że tak nie było. W srodku byłjąmes,
wielebny Donald i... Gail.
Gail, która zrzuciła cos na ziemie, żeby pomóc jej w ucięczce. Czy pastor
szukał przyczyny hałasu?
Czy znajdzie Gail? Dzielna Gail, która on nazywał dzieckiem grzechu.
Sylvan musiała wrócic. Zacisneła piesci na mysl o tym, ale w swoim życiu
musiała się już zmierzyc z gorszymi rzeczami niż zabójczy kaznodzieja. Widziała
rannych pod Waterloo i była przy nich, gdy umierali.
Wsciękłosc zastapiła strach. Widziała meżczyzn umierajacych za królowa i
ojczyzne, a teraz pastor, który uważał się za karzaca ręke Boga, zabił Gartha i
Shirley, okaleczył Nanne, a teraz, w desperackiej próbie powstrzymanią
postepu, chciał skrzywdzicją i Gail. Widziała tyle smierci, a teraz ten
duchowny,jąk plaga, przynosił jej jeszcze wiecej.
Pochylajac się nad kopczykiem kamieni, który Gail usypała dla swojego ojca,
Sylvan podniosła dwa z nich i zważyła je w dłoniąch. Nie mogła miec zajetych
rak, ale chetnie wziełaby je wszystkie i obrzuciła wielebnego Donalda gradem
kamieni. Zasłużył na to.
Gdyby tylko wiedziała, gdzie był i co zamierzał.
Sciagneła szal z ramion, włożyła do srodka kamienie i zawiazała go. Uniosła
szał i zaczeła skradac się do srodka.
A potem wyprostowała się i uniosła podbródek. Po co ma się skradac, skoro
pastor albo obserwujeją, stojac w mroku, albo nie zwraca na nią uwagi i szuka
Gail.
- Wielebny Donaldzie! - zawołała, starajac się mówic pewnym głosem. -
Wracam. Chce, żeby odłożył pan rure. - Czekała na wybuch smiechu, ale nie
usłyszała nic, nawet wrzaskówjąmesa.
To było gorsze niż smiech.
Otworzyła szeroko oczy, wchodzac do przedzalni, z której kilka chwil
wczesniej z taka radoscia uciękła, ale na zewnatrz odzwyczaiła się od mroku.
Szła, potykajac się o belki, leżace na podłodze. Wiedziała, że wchodzi w
pułapke, ale musiała odwrócic uwage wielebnego od Gail.
- Wielebny Donaldzie! - zawołała. - Nie wierze, że duchowny jest w stanie
usprawiedliwic morderstwo księcia Clairmont. - Wkraczała w mrok i pragneła
jeszcze raz zobaczyc prawdziwego ducha. Potrzebowała pomocy. - Nie
wysadził pan przedzalni w powietrze, prawda?
- Nie żeby zabić jego wysokość! Podskoczyła, choc spodziewała się go
usłyszec.
Szybko odwróciła się do pastora, który zakradł się od tyłu i odciał jej droge
ucięczki. Uderzyła łokcięm w belke. - Ach! - Złapała się za bolace miejsce i kamienie
w szalu zagrzechotały uderzywszy o drewno.
Stał w mroku, ale nad jego głowająsniąło swiatło z zewnatrz. Spojrzał z
dezaprobata na biały, koronkowy woreczek, który trzymała w dłoni. - Co trzymasz
w reku, moje dziecko?
Miała ochote ukryc swoja bron,jąk chłopiec przyłapany z żaba w koscięle.
Jednak uniosła brode. - To do obrony.
- I co ci to da? Nie możesz tego użyc. Jestes zbyt wrażliwa.
Jego pewnosc siębie zaskoczyłają. Czy rzeczywiscię mogłaby zadac komus
ból? - Użyje tego w obronie dziecka.
Uniósł głowe, rozejrzał się po gruzach i debowych belkach. - A wiec to Gail
chowa się w przedzalni.
- Nie!
Spojrzał na nią. - Nie ma sensu zaprzeczac. Inaczej nie wróciłabys tutaj, skoro
udało ci się ucięc.
Mimo obłedu był przebiegły. Uswiadomiła sobie,jąk bardzo pragneła ocalic
Gail. Gail straciła tak wiele przez tego człowieka; nie zasługiwała na to, żeby
stracic również życię. - Może wróciłam, żeby spojrzec w oczy mordercy.
- Nie jestem morderca! - Kawałek dachu zwisał tuż na ich głowami. Pastor
spojrzał w niebo,jąkby szukajac boskiej pomocy w pohamowaniu temperamentu.
- To była Boska sprawiedliwosc.
Złosc i zmeczenie sprawiły, że powiedziała: - Wiele bzdur słyszałam w
swoim życiu, ale żadna nie była wieksza niż to, że wysadzenie przedzalni było
Boska sprawiedliwoscia.
Wydał się jej wyższy, gdy głebokim, nieprzyjemnym głosem powiedział: -
Nic nie rozumiesz. Należy ci się wyjasnienie. - Zrobił krok w jej strone. -A od
Boga należy ci się tylko smierc.
To nie złosc wykrzywiła jego twarz, lecz determinacja. Przeraziłoją, że tak
bardzo wierzył, iż jego działanie jest usprawiedliwione. Z całych sił zacisneła
palce na szalu i usiłowała zachowac pewnosc siębie. - Sadze, że powinienes mi
powiedziec dlaczego uważasz, że jestes niewinny, bo jeśli umre, to stane przed
obliczem Boga, a On zapyta mnie, dlaczego przyszłam przedwczesnie.
- Jestes tylko kobieta, do tego zła kobieta. Nie bedziesz miała szansy
rozmawiac z Panem.
Nagle rozległ się głeboki głos Randa: - Może wyjasnisz to księciu Clairmont,
wobec którego powinienes byc lojalny na ziemi.
Sylvan potkneła się czujac, że miekna jej kolana. Rand przyszedł. Nie miała
na to nadziei. Do oczu napłyneły jej łzy radosci, ale na co mogły się przydac?
Może i jest kobieta pogardzana przez pastora, ale nie słabeuszka. Zamachneła
się szalem i wytraciła Donaldowi rure z dłoni. Chciałją złapac, ale odskoczyła,
a jego rece klasneły w powietrzu. - Miałes racje, wielebny - zadrwiła. - Nie
mogłabym cię skrzywdzic.
Ruszył na nią, ale tym razem Rand odwrócił go i zdzielił w podbródek. Pastor
upadł na sterte dachówek.jąmes znowu zaczał krzyczec, kiedy Rand podszedł
do duchownego. - Powiedz mi, dlaczego nie jestes morderca.
Siadajac, wielebny dotknał palcem obolałej szczeki. - Myslałem, że wszyscy
beda na weselu, gdy siędlisko diabła wybuchnie - powiedział ostro. - To była
wola Pana, nie moja, że twój brat i kobiety były tutaj.
- Do diabła z toba! - Rand chwycił go za krawat i uniósł. - Zabiłes go, ale
jestes takim egoista, że nawet nie odczuwasz żalu. - Zaczał go okładac
piesciami, czujac pod palcami pekajace kosci.
Ktos jednak chwycił go za ramie. Ktos wypowiedział jego imie. - Rand,
przestan. Przestan, zrobisz mu krzywde.
- Wiem. - Łapczywie chwytał powietrze. - Chce zrobic mu krzywde.
Ktos pogładził go po twarzy. - Wiem, ale nie moge na to patrzec.
Rand spojrzał na Sylvan i poczuł, że pod wpływem jej pełnego miłosci
spojrzenią wsciękłosc w nim topnieje.
- Rand?
Błagała go, a on zamknał oczy. - Dobrze, nie zabije go.
- Dziekuje. - Pocałowała jego poranione kłykcię.
- Dziekuje.
Usmiechajac się, dotknał dołeczka w jej policzku.
- Gdyby nie ty...
Poczuł nagły ból w biodrze. Upadł z krzykiem, a pastor zerwał się na równe
nogi i kopnał go ponownie. Rand potoczył się skulony z bólu.
- Smiesz sprzeciwiac się gniewowi Boga?
- Nie jestes Bogiem! - wrzasneła Sylvan, rzucajac się na niego z piesciami, ale
duchowny uderzyłją w twarz i upadła na ziemie.
Rand wrzasnał: - Jestes morderca! Szalencem! Wielebny Donald nie zwracał
na niego uwagi, z chorobliwa msciwoscia skupiajac się na Sylvan. Rand
spróbował się podniesc, ale jego nadwereżone stawy odmówiły posłuszenstwa i
ponownie upadł.
Pastor stanał nad Sylvan. Rand rozpaczliwie rozgladał się zająkims
narzedziem, a potem podczołgał się do rury, która upuscił wielebny Donald.
Zacisnał palce na chłodnym, gładkim metalu.
Ale cos spadło na plecy wielebnego z góry. Wielebny wrzasnał tak samo,jąk
stworzenie na jego plecach.
Gail. To była Gail! Rand sciskał rure, ale nie mógł jej rzucic.
Wielebny Donald wierzgałjąk muł, ale Gail chwyciła go za włosy i wbiła mu
paznokcię w twarz. Sylvan podbiegła z krzykiem i chwyciła Gail w pasię. Wielebny
złapał Gail za kostke. Dziewczynka kopneła go druga noga.
Rand podniósł się. Poczuł ulge; mógł stac. Był skonsternowany. W tym stanie
nie mógł pomscic brata, a bardzo tego pragnał. Ktos musiał to zrobic.
Skupił się na wielebnym Donaldzie, nie zauważajac, że wokół zrobiło się
jasno,jąkby znowu wzeszło słonce. A potem zdał sobie sprawe, że w przedzalni
pojawił się ogien.
Przyszły kobiety. Za nimi stali ich meżczyzni.
Przyszli ze wsi, z farm, z dworu Clairmont, niosac ze soba pochodnie.
Trzymali je wysoko i z wyrzutem patrzyli na pastora.
Zamarł,jąkby zaskoczony ich obecnoscia.
- Wielebny - odezwała się groznie Betty - prosze puscic moje dziecko.
Puscił Gail, ale zaraz się wyprostował i odezwał się pogardliwym, władczym
głosem: - Nie zbliżajcię się!
Betty podbiegła do nich, a Sylvan popchneła Gail w jej strone. Betty chwyciła
córke w ramiona, unoszacją z dala od szalenca. Sylvan objeła Randa w pasię,
nie wiedziała jednak, czy chce go wesprzec, czy wesprzec się na nim.
Wielebny Donald odezwał się zdecydowanym głosem. - Nie możecię
powstrzymac sprawiedliwosci Bożej.
Z tłumu wystapiła Nanna, opierajac się na kulach.
- To nie sprawiedliwosc Boża - powiedziała - ale twoja.
Wymachujac rekoma, wielebny Donald odrzekł: -Jak smiesz twierdzic, że
znasz wole Pana? Ty, głupia kobieta, która nigdy nie wysciubiła nosa ze swojej
wioski?
-jąk ty smiesz twierdzic, że znasz wole Pana? -odparowała Nanna. - Człowiek
nie jest w stanie jej poznac.
Wielebny zrobił krok w jej strone. -ją wiem, a wy wszyscy zginiecię, jeśli jej
się sprzeciwicię.
- I tak kiedys umrzemy - odezwała się Beverly. -Ale jeśli ty nam w tym
pomożesz, to bedzie morderstwo.
- Bedzie. - Z tyłu rozległ się cichy głos Clover Donald. Kobiety rozstapiły się,
robiac przejscię. - Bradley, to bedzie morderstwo.
Płomienie pochodni odbijały się w oczach jej meża.
- Mogłem się domyslic, że mnie zdradzisz, Judaszu.
- Och, Bradley. - Clover chlipneła, ocięrajac oczy koronkowa chusteczka. -
Nie rozumiesz? To już koniec.
- To nie koniec! - ryknał.
- Co zrobisz? - Loretta sepleniła nieznacznie, z powodu utraty zebów podczas
napasci. - Zabijesz nas wszystkich?
- To jedyny sposób, żeby ta parafia wróciła na łono Pana. - Ale głos
wszechmocnego pastora załamał się.
- Zabijesz nas wszystkich? - powtórzyła złowieszczo Nanna. - Nawet tobie nie
uda się tego usprawiedliwic.
James nadal krzyczał i walił w drzwi, ale przestał, gdy rozległ się zgrzyt
przesuwanego metalu. A potemjąmes, Jeffrey i jeden z wiesniąków staneli w
swietle.
Dodatkowe trzy oskarżycięlskie twarze, kolejnych troje ludzi, których
wielebny Donald skrzywdził.jąmes zacisnał palce. Jeffrey usunał się w cięn.
Meżczyzna stanał za Nanna, a ona oparła się o niego.
W przedzalni zapadło milczenie. W ciszy słychac było jedynie chrapliwy
oddech wielebnego Donalda. Zapadł zmrok, a pochodnie migotały na wietrze.
Teraz wygladałjąk duch -jąk Garth i pierwszy ksiaże, ijąk Rand. Wygladał
również na chorego, uswiadomiwszy sobie, co zrobił i wjąk beznadziejnej
sytuacji się znalazł.
Uniósł ręke; wszyscy odskoczyli. Znieruchomiał, wpatrujac się w tłum i
potarł dłonią ucho. - Co chcecię zrobic?
Jego słowa brzmiały niemal niewinnie, ale Rand mu nie ufał. - Co
powinienem zrobic z człowiekiem, który zdradził rodzine, która go przygarneła?
- Nie musze byc lojalny wobec ciębie, lecz wobec Pana.
- Szpiegowałes mnie.
- To Bóg pozwalał ci nocami stawac na nogi -przekonywał wielebny.
- Nie. - Sylvan zrobiła krok do przodu.
- Ależ tak, tak, tak! - Z wsciękłoscia walnał piescia w debowa belke. W
odpowiedzi z dachu posypały się gwozdzie i dachówki. Kobiety cofneły się.
Clover zachlipała głosno. Wielebny Donald rozłożył szeroko ramiona i
zawołał: - Nie martwcię się, moje dzieci. Pan przemawia przeze mnie, ają
mówie, że nic wam nie grozi.
- Nawet z twojej strony - powiedział Rand. -Do Bedlam jest długa droga,
Donald, i chyba powinnismyjąk najszybcięj cię wyprawic.
Wciaż stal w pełnej wyższosci pozie, ale zawahał się,jąkby zaszokowany. -
Bedlam? Clover Donald powtórzyła: - Bedlam?
- Pójdzie do Bedlamjąko szaleniec albo na szubienicejąko ten, który
zamordował księcia - odezwał się Rand. - Może w Bedlam znajda sposób na
jego urojenią.
- Bedlam? - powtórzył znowu wielebny Donald. -Nie możesz wysłac młota
Boga do Bedlam. Nie pojade. - Pochylił głowe i splótł dłonie pod broda,jąkby
w modlitwie. - Jestem niewinny!
W tym momencię z dachu spadla cegła, trafiajac go w tył głowy.
ROZDZIAŁ 22
Delikatne rece chwyciły Sylvan za ramiona i odciagneły od ciała wielebnego.
Wiesniący stali w małych grupkach na zewnatrz przedzalni. Kobiety zostały w
srodku i otoczyły Sylvan, odcinajacją od jej kolejnej porażki.
- Nie może pani ocalic ich wszystkich, wasza wysokość, zwłaszcza nie przy
takiej ranie głowy. - Betty byłająk zwykle rzeczowa i lakoniczna.
Gdzieniegdzie migotały pochodnie, rozpraszajac mrok, ale Sylvan wiedziała,
że w oddali czai się noc. Wtedy powróca duchy wielebnego i innych meżczyzn,
a Sylvan nie wiedziała, czy bedzie miała siłe, aby odepchnac te wszystkie
wyciagniete w jej strone rece.
- Zrobiła pani wszystko, co było można. - Loretta nadal miała opuchnieta
twarz od spotkanią z kijem wielebnego Donalda, ale stała wyprostowana i
pewna siębie.
Drobna Petty podeszła i poklepała Sylvan po dłoni. - Nawet Clover Donald
nie została tak długo. Rebecca wyszeptała: - Lepiej, że tak się stało.
- Nie może pani powiedziec, że nie była to sprawiedliwosc - powiedziała
zdecydowanie Roz.
Sylvan pokiwała głowa, nadal załamana tym, że nie potrafiła uratowac
kolejnego życia. - Wiem.
-jąkby Garth powrócił i zajał się tym za nas - powiedział Rand.
- Albo jego wysokość, pierwszy ksiaże Clairmont. - Beverly odciagneła
Sylvan spod niebezpiecznej dziury w dachu.
Dotykajac bolacego czoła, Sylvan przypomniąła sobie,jąk duch uchroniłją
przed niebezpieczenstwem, a potem na jej oczach zniknał. - Też to czułam.
Loretta powiedziała: - Trafiło go w czaszke,jąk młot.
Gail wdrapała się na pochyła belke nad nimi. -Nazywał się młotem Boga.
- Gail, złaz - rozkazała matka. Dziewczynka przygryzła dolna warge. - Chyba
sam siębie powalił.
- Gail - skarciłają Sylvan.
- Zasłużył na to - upierała się Gail. - Skrzywdził te kobiety i chciał skrzywdzic
ciębie, i z... z... zabił mojego... mojego... - Wybuchneła głosnym płaczem. -
Zabił mojego tate!
Zrozpaczona, spróbowała schowac twarz w dłoniąch, ale Betty i pozostałe
kobiety podbiegły do niej, tulacją i zachecajac, by się wypłakała.
Tylko Nanna pozostała na uboczu, siadajac na bloku z cegieł z wyciagnietym
kikutem. Przygladajac się Gail, powiedziała do Sylvan: - To najlepsze dla
dziecka. Musi wyrzucic swój żal, bo inaczej zeżreją od srodka i zabierze radosc
życia, wypełniąjac jej sny upiorami.
Sylvan zaskoczona trafna diagnoza własnych objawów, przykucneła przy
Nannie. - Dlaczego tak sadzisz? - Spojrzała na Randa. Obserwował bez słowa
jej wysiłki, by ożywic Bradleya Donalda, i nie chciała, żeby terazją usłyszał.
Jednak on oparł się o kolumne i wpatrywał się ze skrzyżowanymi ramionami w
noc,jąkby nie mógł zniesc cięrpienią i współczucia kobiet.
Za nim stał meżczyzna, który oswobodziłjąmesa, a na zewnatrzjąmes
przechadzał się, rozmawiajac zjąsperem.
Oczywiscię, meżczyzni. Ten wybuch emocji musiał ich wystraszyc.
Z pewnoscia wystraszył Sylvan. To mogło byc zarazliwe.
- To przesad, że płacz i współczucię pomagaja złagodzic ból po stracię -
powiedziała cicho Sylvan.
- Naprawde? - Nanna spojrzała na nią,jąkby wiedziała cos, czego Sylvan nie
chciała pokazac. - Gdy obcięła mi pani noge, moje ciało musiało się zagoic.
Było opuchniete, zaognione i czasami bolało tak strasznie, że po prostu
płakałam.
Sylvan skrzywiła się.
- Nie. - Nanna odrzuciła milczace współczucię Sylvan. - Zagoiło się i już
prawie nie boli. Wiec moje ciało jest uzdrowione, ale mój umysł nadal czasami
jeszcze nie rozumie. Miałam stope przez całe życię i dużo wysiłku mnie
kosztuje wytłumaczenie sobie, że jej nie ma. Czasami mysle, że nadal mam
stope i próbuje na niej stanac. Czasami mnie swedzi i chceją podrapac. Tak
samo jest z Gail. Jej tata był z nią przez całe jej życię i ona nadal słyszy jego
głos, czuje jego obecnosc i wydaje się jej, że gdy się odwróci, zobaczy go.
- Biedne dziecko - mrukneła Sylvan.
- Szczesliwe dziecko - poprawiłają Nanna. - To stara prawda, że kiedy ktos
umiera, jego dusza jest uwieziona na ziemi, gdy sięją ciagle opłakuje. Jego
wysokość na pewno chciałby wrócic i pocięszyc córke, a z każda uroniona
łza Gail pozwala swojemu ojcu odejsc. Bedzie mógł spoczywac w pokoju, a
ona dalej życ.
Zamilkły, przygladajac się rozpaczy Gail. W koncu Sylvan zapytała: - A co z
toba? Czy ty opłakałas swoja strate?
Nanna westchneła. - Jeszcze nie, wasza wysokość, ale to nastapi, a wtedy
bede uzdrowiona.
Zgarbiwszy się, Sylvan powiedziała: - Przepraszam.
- Za co?
- Za amputacje. Lekarz zrobiłby to lepiej, ale trzeba to było zrobic natychmiast
i...
- Dlaczego pani przeprasza? Uratowała mi pani życię. - Nanna dotkneła
delikatnie głowy Sylvan. -Chyba nie chciała pani tego usłyszec i dlatego
mnie unikała, ale musze to pani powiedziec. Gdy leżałam pod ta belka,
myslałam, że na pewno umre. Wiedziałam, że nikt nie da rady poruszyc belki
i myslałam, że po prostu umre pod nią z bólu. - Nanna uniosła kij i spojrzała
na niego. Drżał jej głos, gdy zwierzyła się: - Mam dzieci i kiedy tam leżałam,
myslałam, że oddałabym wszystko, by móc zobaczyc,jąk dorastaja, trzymac
na kolanach wnuki. Mam również meża -wskazała na meżczyzne, który
oswobodziłjąmesa -mojego Mela. Jest zawzietym, starym osłem, ale moim
osłem i chce się z nim zestarzec. Nigdy nie zapomne,jąk się czułam, kiedy
powiedziała pani, że uwolni mnie spod belki. Odcięła mi pani stope i
zwróciła mi życię.
Sylvan oniemiała wpatrywała się w kobiete. Nanna uważała, że uratowała jej
życię i w pewnym sensię tak było. Nie takie życię,jąkie Nanna miała wczesniej,
ale Sylvan odbierała jej wdziecznosc,jąk otwarcię starej, bolacej rany.
- Niech Bóg panią błogosławi, wasza wysokość. -Nanna usmiechneła się przez
łzy. - Nawet jeśli nie zrobi już pani w życiu żadnego dobrego uczynku, to i
tak ma pani zapewnione miejsce w raju.
- Sylvan - zawołałją Rand. -jąsper przygotował powóz.
Mel podszedł, żeby pomóc Nannie. - Gotowa, mamusko?
- Tak, tatusku. To był długi, meczacy dzien. - Nanna wyciagneła do niego
ręke.
Ujałją,jąkby była drogocennym kamieniem, potem odwrócił się do Sylvan i
wyszczerzył poczerniąłe zeby.
Sylvan drgneła, a potem wyprostowała się, gdy podniósł Nanne i wyniósł na
zewnatrz.
- Jestem w szoku. - Rand zachichotał. - Nigdy nie widziałem, żeby ten
człowiek się usmiechał, a do ciębie się usmiechnał. Masz w nim dłużnika do
konca życia.
- Naprawde? - Oszołomiona Sylvan pozwoliła się Randowi podniesc.
- Naprawde. - Pocałowałją delikatnie. - Jedzmy do domu.
Droga do Clairmont upłynełaby w ciszy, gdyby niejąmes, który siędzac
tyłem do kierunkujązdy gadałjąk najety. - Mówiłem wam, że ponowne
uruchamianie przedzalni jest głupim pomysłem. Mysleliscię tylko o ludziach z
Malkinhampsted, ich potrzebach, ich pustych brzuchach. Nawet wam nie
przyszło do głowy, że ten szaleniec może chcięc was zabić. A wtedy wiecię, co
by się stało?
- Co by się stało,jąmesię? - Rand przytulił Sylvan mocniej do siębie, żałujac,
że nie sa sami. Mógłby wtedy z nią porozmawiac, wyjasnic i wysłuchac jej.
-ją zostałbym nowym księcięm Clairmont i musiałbym się martwic o ludzi z
Malkinhampsted i ich puste brzuchy. -jąmes przyłożył sobie dłon do głowy.
- Nie mógłbym zajmowac się polityka, podróżowac, uganiąc się za
spódniczkami. Musiałbym ożenic się z odpowiednią kobieta, ustatkowac się,
spłodzic gromadke szczeniąków.
- Gromadke szczeniąków. - Rand pomyslał, że to miła wizja.
- Zorientowałem się, żejąkis szaleniec był w pobliżu, gdy szukałem Sylvan i
słyszałem jego idiotyczne ryki, którymi chciałją przestraszyc.
Sylvan wyprostowała się. - Słyszałes go?
- Oczywiscię - odparłjąmes. -I zaprzeczałes temu?
- Nie chciałem cię wystraszyc!
Pochyliwszy się, klepneła go lekko w policzek. -Głupcze. To miedzy innymi
dlatego zamknełam cię w gabinecię. Pomyslałam, że ty możesz byc duchem.
- Och. -jąmes dotknał policzka. - Nie przyszło mi to do głowy.
Oparła głowe o piers Randa, a on zaczał masowac jej ramiona.
Rand słyszał, co mówiła Nanna,jąk próbowała pocięszyc Sylvan. On też
uważał, że Sylvan musi cos opłakac. Nigdy wiecej nie pozwoli jej się przed nim
zamknac.
James wzruszył ramionami. - Och, cóż. Nic się nie stało. Tylkojąsper iją
krażylismyjąk dwóch melodramatyzujacych kretynów, próbujac was chronic,
wpadajac na siębie i obserwujac się podejrzliwie.
Rand zasmiał się, przypominajac sobie obawy Sylvan i swoje własne.
Nawet Sylvan była rozbawiona.
- Wiecjąsper mnie chronił.
- Zmieniąlismy się, kiedy już się dogadalismy. Wtedy było łatwiej. - Powóz
zwolnił, ająmes otworzył drzwi, zanim się zatrzymał. Wysiadł. - Nie musimy
przekazywac naszym matkom złej wiadomosci, Rand. Powiemy im rano.
A wy przyjdzcię, kiedy bedziecię gotowi. Nikt nie bedzie wam przeszkadzał.
Rand był zaskoczony przenikliwosciająmesa i ponownie zdał sobie sprawe,
że jego kuzyn nie jest wyłacznie uroczym dandysem, nająkiego wygladał. -Jak
powstrzymasz nasze matki?
James z powrotem wsadził głowe do powozu. -Pokaże im moja ręke. - Uniósł
spuchniete palce. -Powiem im, że już nigdy nie bede mógł grac na fortepianie.
- Nigdy nie grałes na fortepianie - odparł Rand.
- Upłynie dziesięc minut, zanim to sobie uswiadomia. - Wyszczerzywszy zeby,
James wbiegł po schodach.
Jasper przytrzymał drzwi, gdy Rand pomagał Sylvan wysiasc z powozu i
usmiechnał się niewinnie, gdy Sylvan powiedziała: -jąsper, zle cię oceniłam.
Cały czas mnie ochraniąłes?
- Tak, i przez wiekszosc czasu musiałem się niezle natrudzic. -jąsper zajrzał
do powozu i wyciagnał z niego dwa koce, po czym podał je Randowi. - ?ałuje,
że lord Rand nie ożenił się z uległa, miła dama, alejąk mówiłem,
wiozac panią po raz pierwszy, ksiażat Clairmont nie interesuje zdrowy
rozsadek i wygoda. Ich interesuje wyłacznie walka i wyzwanie. Cała ta
rodzina jest zwariowana.
Rand odchylił głowe i ryknał smiechem. - Po takim wyznaniu dziwie się, że
Sylvan nie zawróciła z drogi.
- Ach, wiedziałem, że tu zostanie po powitaniu,jąkie jej pan zgotował. -
Biorac jej drobna dłon w swoja wielka łape,jąsper się ukłonił. - Prosze mi
wybaczyc smiałosc, ale jest pani księżna godna Clairmont.
Jego służacy i jego kobieta pogodzili się. Rand westchnał z ulga. Potem
Jasper ponownie wdrapał się na kozioł. Dotykajac batem kapelusza, powiedział:
-jąk mówi lordjąmes, w taka noc miło jest posiędziec na tarasię. Prosze się
dobrze bawic.
Gdy odjechał w strone stajni, Rand ujał dłon Sylvan i ucałowałją. - Jestes
wyzwaniem.
- Nie wiem dlaczegojąsper to powiedział. - Delikatnie wyrwała ręke. -
Dlaczego uważaja, że chcemy zostac na zewnatrz?
- Urocza noc. - Wskazał na dom, gdzie w każdym oknie paliły się swiece, a
potem na trawnik, gdzie drzewa oswiecał księżyc. - Dlaczego nie?
- Ponieważ bola cię nogi i powinienes dac im odpoczac.
- Nie martw się. Marmur to przyjemny kamien i położymy na nim koce.
- Ale ty...
Kładac palec na jej ustach, powiedział: - Zaufaj mi.
Nie widział jej zbyt wyraznie, ale miał wrażenie, że do jej oczu napłyneły łzy,
a kiedy zamrugała i odwróciła się, był tego pewien. Spojrzała mu w twarz i
wzieła go pod ramie. - Ufam ci.
- To dobrze - powiedział.
- Co? - Spróbowała uwolnic ręke, ale chwyciłją i poprowadził schodami w
góre.
Kiedy dotarli na taras, pogasły wszystkie swiatła na parterze. Czy domownicy
stali za oknami, obserwujac spektakl, który miał się rozegrac, a może dyskretnie
się wycofywali, pozwalajac małżonkom rozwiazac swoje problemy?
- Ktos podsłuchuje - powiedział i poprowadził Sylvan w odległy kat tarasu.
Rozłożył koc i wskazał go reka. Usiadła na kocu, osłaniąjac kostki spódnica i
składajac dłonie na udach. Wyciagnał się obok niej i przykrył ich oboje
drugim kocem, a potem podłożył ramie pod głowe. - Spójrz na to - odezwał
się. - Nigdy nie widziałem piekniejszej nocy.
W swietle księżyca dostrzegł, że przechyliła głowe. Na niebie były miliony
gwiazd.
- Miliony, miliony, miliony - powiedział - rozsypane po niebie we wzory i
sciężki.jąk sadzisz, dokad prowadza?
- Nie wiem. Może kiedys podażymy ta sciężka.
- Kiedys - powtórzył. - Nigdy nie zdołalibysmy policzyc tych wszystkich
gwiazd. Stare kobiety mówia, że każda gwiazda to dusza. - Położył ręke na
jej plecach. - Myslisz, że jest tam dusza Gartha?
Odwróciła się do niego z usmiechem. - Mam nadzieje. - Potem jej usmiech
zblakł. - Myslisz, że któras z nich to Bradley Donald?
- Może za kare nie dostał swojej gwiazdy.
Rozważała to przez chwile, a potem oznajmiła: -To byłoby sprawiedliwe.
- Myslisz, że każdy dzieciak, który zginał pod Waterloo ma swoja gwiazde?
Gwałtownie złapała powietrze. - Chyba tak.
- Sadze, że tak własnie jest. Widzisz,jąk migoca? Specjalnie dla ciębie,
przesyłajac podziekowanią.
- Za co? - Już na niego nie patrzyła, ani na gwiazdy, ale na swoje dłonie,
gładzace koc.
- Za to, że próbowałas zwrócic im życię, i że opłakiwałas ich, kiedy...
- Kiedy ich zabiłam?
Odwróciłją twarza do siębie i poczekał, aż na niego spojrzy. - Nie zabiłas ich.
- Nie. - Odgarneła włosy z twarzy. - Wiem to. Naprawde. Niektórzy żołnierze
byli tak ciężko ranni, że aż dziw, że nie zmarli na polu walki. Niektórzy
zmarli, ponieważ nie wiedzielismy,jąk im pomóc. Powtarzam sobie, że Bóg
wezwał ich na swoje łono, ale jeśli Bóg wysłał mnie tam, żebym im
pomogła, dlaczego nie dał mi wiedzy i lekarstw? Dlaczego musięli umrzec?
cięrpiał razem z nią i odczuwał jej ból. Chciałją uleczyc, ale mógł tylko
odpowiedziec: - Nie wiem.
- Niektórzy z nich mnie przeklinali. Wiekszosc kurczowo się mnie chwytała.
?aden z nich nie chciał umierac. Nie było rezygnacji ani godnosci. - W ciszy
obserwowała gwiazdy, a on wstrzymał oddech w oczekiwaniu. Wreszcię
wyznała: - Był jeden chłopiec... nigdy go nie zapomne. Nazywał się Arnold
Jones. Silnyjąk byk, nawet gdy dostał kule w piers. Wszyscy uważali go za
głupiego, bo był tylko zwykłym żołnierzem, ale on nie był głupi. Po prostu
milczał, żeby nie zdradzic się ze swoim cięrpieniem i strachem. - Odwróciła
się do niego. - Nie był tchórzem. Był tylko chłopcem. Miał jeszcze mleko
pod nosem...
Rand zauważył, że załamał się jej głos. Była zbyt podenerwowana, żeby
prosic o pomoc. - Czy pomogłas młodemu Arnoldowi Jonesowi?
Potrzasneła głowa i rozesmiała się histerycznie. Usiadł zaniepokojony.
Cofneła się gwałtownie i uniosła rece,jąkby w obawie przed uderzeniem, a on
domyslił się, że Sylvan musiała kiedys byc leczona na histerie i to zapewne w
jakis brutalny sposób.
Skrzyżował dłonie i przygladał się,jąk powoli odzyskiwała panowanie nad
soba.
- Czy mu pomogłam? - Drżał jej głos. - jeśli utrzymywanie człowieka przy
życiu jest pomaganiem, to tak, pomogłam mu. Dostał zapalenią płuc. Doktor,
który wyciagnał mu kule, powiedział, że uszkodziła płuco, wiec nic
dziwnego, że... cóż, Arnold chciał tylko, żeby ktos potrzymał go czasami za
ręke. Nie miał rodziny, wychowywał się na ulicach Manchesteru i przetrwał
wyłacznie dzieki swojemu sprytowi. Stad wiedziałam, że nie był głupi,
ponieważ on...
Odsuwała się od Randa i od historii. Powoli, starajac się jej nie przestraszyc
gwałtownym ruchem, znowu się położył. - Wiec trzymałas go za ręke?
- Był taki chory. Tylkoją mogłam nad nim zapanowac, bo był silnyjąk byk. -
Zawahała się. - Czy już to mówiłam?
- Silnyjąk byk - powtórzył Rand. - Ale mogłas nad nim zapanowac swoim
dotykiem.
- I głosem. Spiewałam mu. - Próbowała się rozesmiac, ale głos się załamał. - O
gustach się nie dyskutuje. Inni meżczyzni na oddziale prosili mnie, żebym
przestała, ale Arnold lubił kołysanki i rymowanki, które spiewa się dzieciom.
Jakbym miała własne duże dziecko. - Przyciagneła kolana do brody, objeła je
ramionami i zaczeła się kołysac w tył i w przód.
-jąk długo się nim opiekowałas?
- Tygodniąmi. Był w szpitalu od mojego przyjazdu, aż do mojego wyjazdu.
Rand był zaskoczony. Myslał, że wyzna mująkas tragedie. - ?ył, gdy
wyjeżdżałam. - Skuliła się. -Pewnego wieczoru wyjechałam, ponieważ... poniewa
ż musiałam odpoczac. Gdy tylko wróciłam do szpitala, poszłam do Arnolda.
Nikt inny by tego nie zrobił, wiec to było dla mnie najważniejsze. - Jej oddech
drżał. - A ci głupcy przykryli go całego przescięradłem. Mysleli, że nie żyje.
Zesztywniął. O czym ona mówi? - A żył?
- Oczywiscię. Nanna miała racje. Widze go każdej nocy,jąk mnie prosi,
żebym mu zaspiewała. - Oparła głowe na kolanach. - Nie pamietam zbyt
dobrze, co się stało. Powiedzieli mi, że zachowywałam sięjąk wariatka.
Jej głuchy głos go przerażał. Musiał wiedziec, a ona musiała mu powiedziec.
- Wariatka?
- Próbowałam przywrócic go do życia. Spiewałam mu, mówiłam do niego,
nuciłam.
Pomyslał, że płacze, ale spojrzała w góre i dostrzegł, że ma suche policzki.
- Nie żył od ponad czterech godzin. Był już zimny.
Z trudem powstrzymywał przerażenie.
Spojrzała mu prosto w twarz i powiedziała: - Wtedy doktor Moreland mnie
odesłał. Po tym nie byłam w stanie mu pomagac. Wróciłam do Anglii, do domu
ojca i rozmyslałam o tym, co widziałam i robiłam... i chciałam się zabić. I
pewnie bym to zrobiła, gdyby nie pojawił się Garth i nie uratował mnie.
Chciał cos powiedziec, ale nie znajdował słów.jąk mógł wyrazic zachwyt
nad jej odwaga i ból, który odczuwał, widzac jej cięrpienie? Wszystko, co
mógłby powiedziec, byłoby płytkie, banalne i niestosowne.
- Skoro już wiesz, czy chcesz, żebym odeszła?
- Odeszła? - wychrypiał, ale zaraz odzyskał głos. -Gdzie?
- Do Londynu, albo - wzruszyła ramionami -do domu ojca. Nie ma znaczenią.
- Nie ma znaczenią? Chcesz mnie opuscic i mówisz, że to nie ma znaczenią?
- Nie chce cię opuszczac, ale zrozumiem, jeśli bedziesz mna pogardzał.
Zerwał się na równe nogi. - Nigdy wiecej tak nie mów! Nie pogardzam ani
twoimi czynami, ani toba. Jestes taka odważna i silna, że na ciębie nie zasługuje,
ale mam cię i nie dopuszcze do tego, aby cię stracic.
Wpatrywała się w niego,jąkby nie wiedzac, co powinna zrobic. Za to on
doskonale wiedział, co powinien zrobic.
Nie chciał jej mówic. Gdy przyjechała do Clairmont, jego życięm rzadziły
emocje i kalectwo. Potem wstał, zaczał chodzic i przez tragiczne zrzadzenie losu
został księcięm Clairmont. Pomyslał, że był to znak, że powinien stac się
dobrym księcięm.
Jak wszyscy ksiażeta przed nim, musiał byc silny, odpowiedzialny i, co
najważniejsze, niezwyciężony. Nie przyznawał się do żadnej słabosci, ponieważ
ksiażeta Clairmont nie mieli żadnych słabosci... ale utracił Sylvan. siędziała u
jego stóp, ale umkneła mu jej istota. Uważał, że ma do niej prawo, ale wiedział,
że pewnego dnią możeją stracic, chyba że sam nauczy się dzielic się z nią swym
bólem i lekami. Szybko, zanim mógłby zmienic zdanie, wyznał: -ją też mam
koszmary.
- Naprawde? - spytała gorzko. - A czego moga dotyczyc twoje koszmary?
- Każdej nocy sni mi się, że znowu jestem przykuty do wózka. I każdego ranka
budze się i mysle, że nogi odmówia mi posłuszenstwa. - Serce zaczeło mu
bic mocniej. Czuł, że brakuje mu powietrza, miał spocone dłonie, ale zmusił
się do mówienią. - Ponieważ nie wiem, kiedy paraliż powróci. Nie wiem,
czym był spowodowany, nie wiem, co mnie uzdrowiło, i nie wiem, czy to nie
powróci.
- Nie powróci.
Znał te pewnosc siębie. Od dnią, kiedy znalazła go trzymajacego w
ramionach ciało Gartha. Z furia uderzył piescia w sciane. - Oby nie! Jestem
szczesliwy, gdy czuje w nich zmeczenie. Jestem wdzieczny za grunt pod
stopami. Cały czas bede żył w niepewnosci, ale do cholery z tym! Dzieki temu
doceniąm każdy krok, każda chwile. - Pochyliwszy się, chwyciłją za ramiona i
delikatnie potrzasnał. Płakała. -Opłakuj chłopców, których straciłas - mówił z
przekonaniem. - Płacz nad nimi i nad soba, a także nad niewinnoscia, która
straciłas na polu bitwy. A potem pozwól im odlecięc do gwiazd, także Arnoldowi,
żeby mogli swiecic. Nie chca nawiedzac cię w snach, Sylvan. Chca
odejsc.
Zaczeła jeszcze bardziej szlochac, wiec przyciagnałją do siębie i otulił
kocem. Od jej łez miał mokra koszule i chusteczke, ale pozwalał jej wypłakac
cały smutek. Gdy trochęsię uspokoiła, powiedział: -Sylvan, czy myslisz
czasami o ludziach, którym pomogłas? O tych, którzy chodza o kulach, ale
chodza? O tych, którzy nie widza, ale słysza i moga mówic?
- Ta... ak. - Jej głos brzmiał żałosnie.
- Naprawde?
- Staram się.
- Pamietasz Hawthorne'a i Sagana? Pamietasz,jąk cię pilnowali podczas
przyjecia u lady Katherine?
- Byli mili.
- Mili. - Prychnał. - Zabiliby mnie, gdybys ich o to poprosiła.
Wbiła palce w jego koszule. - Myslałam o tym.
-jąsne. - Ostrożnie odsunał jej rece. - cięsze się, że tego nie zrobiłas. -
Unoszac głowe, pocałowałją w ucho. - Słyszałem, co powiedziała ci Nanna.
cięszy się, że może patrzec,jąk dorastaja jej dzieci. Czy możesz sobie
wyobrazic,jąk bardzo wdzieczne sa jej dzieci, że jest z nimi?
- Może. - Teraz zaczał ssac jej ucho. - Prawdopodobnie. - Milczała, ale nie
była odpreżona. Wreszcię wyrzuciła z siębie: - Nie winisz mnie za tyle
smierci?
Szczerze zaskoczony, odpowiedział pytaniem: -Dlaczego miałbym cię winic?
- Kobiety z towarzystwa tak bardzo mnie nie znosza. Boje się, że nigdy nie
zmyje krwi ze swoich dłoni.
- Jestes niemadra, Sylvan Miles Malkin. -Uniósł jej dłon i ucałował każdy
palec. - Nie wiesz, że najnowsza księżna Clairmont postepuje zgodnie z
tradycja, która sięga do Jocelyn, pierwszej księżnej.
Spojrzała na niego uważnie. -jąka tradycja?
- Jocelyn miała umysł i dusze, które wszystkich inspirowały do wiecznej
miłosci, zwłaszcza nieznosnego starego Radolfa. - Rand obrócił jej głowe w
swoja strone. - Może zostaniesz ze mna i co rano bedziesz mnie dotykac
swoimi uzdrowicięlskimi rekoma? Przy tobie się nie boje.
Wpatrywała się w niego, usiłujac odgadnac jego prawdziwe intencje, ale nie
była w stanie. Prawdy nie można zobaczyc, a jedynie poczuc, a ona czuła siłe
jego ciała, szczerosc jego duszy i otwartosc umysłu. To wszystko okreslało
Randa, a Rand wrócił jej poczucię jednosci.
Usmiechneła się. - Bede dotykac cię rano, jeśli ty bedziesz mnie tulił w nocy.
- Obiecuje - powiedział żarliwie. Na twój rozkaz, moja księżno, porusze niebo
i ziemie.
- Kiedy wrócisz do domu, Radolfie?
Dużo czasu mineło, odkad Radolf słyszał ten głos, ale od razu go rozpoznał. -
Jocelyn? - Odwrócił się i zobaczyłją, pieknająk zwykle i zdrowa.
- Czekałam na ciębie i byłam bardzo cięrpliwa. -Postukała stopa o posadzke. -
Wiem, że chciałes się upewnic, że naszej rodzinie bedzie się dobrze powodzic,
ale chyba już wystarczajaco dużo zrobiłes. Nie uważasz, że moga sami
o siębie się troszczyc?
Radolf oderwał wzrok od Jocelyn i spojrzał na Randa i Sylvan. - Oni moga,
ale co z ich dziecmi?
- Ich syn już rosnie w jej brzuchu. Nie widzisz,jąk kopie? - Usmiechneła się
ciępło w strone Sylvan. -Odziedziczy wszystko co najlepsze po ojcu i po
matce. Da sobie rade. - Spojrzała na Radolfa. - A kto to wie, co bedzie
potem. Mamy silna i żywotna krew, co widac po kobietach i meżczyznach,
którzy przetrwali mimo wszystkich trudnosci. Czy teraz możemy wracac do
domu?
Wyciagneła do niego smukła dłon. Spojrzał na nią, a potem omiótł wzrokiem
dwór Clairmont. Był tutaj od tak dawna, że niemal zapomniął, iż powinien byc
gdzie indziej, i dopiero widok Jocelyn przypomniął
mu o tym.
- Bedziemy zawsze razem - powiedziała.
Obietnica Jocelyn przekonała go. wziął jej dłon w swoja. W miejscu, gdzie
dusza spotkała się z dusza, rozbłysło swiatło. - Co to? - spytał.
Jocelyn rozesmiała się, wypełniąjac wiecznosc srebrnymi nutkami radosci. -
To ty iją, wreszcię razem. Trzymaj się. Przed nami długa droga.
Sylvan poruszyła się w ramionach Randa. - Słyszałes to?
- Hm? - Przyciagnałją do siębie.
- To brzmiałojąk smiech kobiety.
- Tak, słyszałem to. - Unoszac się na łokciu, usmiechnał się do Sylvan. - To
smiały się anioły, ponieważ w koncu jestesmy razem. - Spletli dłonie. Jego
usta dotkneły jej warg, ich dusze całowały się, a na niebie dostrzegł błysk,
gdy na horyzoncię zajasniąły dwie gwiazdy.