Roberts Nora Potęga miłości(1)

Roberts Nora


Potęga Miłości



PROLOG

Somerset, Anglia, 1420

- Niemowle jest dorodne i zdrowe, wasza wysokość. - Położna podała

Radolfowi kwilacego, owinietego w płótno czerwonego noworodka.

W jej głosię nie było entuzjazmu. Radolf zniecięrpliwiony wziął od niej

dziecko. - Pokaż mi je - rozkazał.

Położna wiedziała, czego pragnał i odchyliła płótno, by pokazac mu płec

dziecka.

- Syn! - Patton, pierwszy rycerz Radolfa, pochylił się nad ramieniem swego

pana i spogladał z nieskrywana zazdroscia, a potem, gdy w wielkiej sali

rozległy się meskie okrzyki radosci, poklepał Radolfa po ramieniu. -

Nareszcię syn, z włosami tak czarnymijąk twoje i z twoja odwaga.

Syn. Radolfa przepełniąła radosc zmieszana z niedowierzaniem. Modlił się,

pracował i planował ten moment od dnią, w którym król obdarował go dworem

Clairmont i tytułem księcia. Na co komu ziemia i tytuły, jeśli nie ma syna, który

by to odziedziczył?

Uniósł dziecko w góre, obrócił się dookoła i krzyknał: - Oto wasz przyszły

pan!

Komnata wypełniła się okrzykami radosci i dziecko zaczeło płakac. Radolf

ostrożnie opuscił syna i podał go położnej, a potem otulił mu nóżki płótnem. -

Dbaj o niego, żeby miał ciępło i sucho. Wezwij mamke, żeby go karmiła, dopóki

moja pani nie bedzie miała pokarmu.

Jej twarz steżała i przytuliła dziecko do siębie. -Nie bedzie z tym problemu,

wasza wysokość.

Przyjmujac puchar z piwem, Radolf wzniósł pierwszy toast za zdrowie syna.

Otarł usta wierzchem dłoni i skrzywił się. - Wiem, że Jocelyn chciała karmic go

sama, ale mój syn nie może byc głodny.

- Panska żona nie bedzie go karmic - powiedziała położna.

Radolf wzniósł kolejny toast i beknał. - Czyżby zmieniła zdanie? - A potem

przypomniął sobie, o kim mówi i rozesmiał się. - Z pewnoscia nie Jocelyn. Jest

tak uparta kobietająk...

-jąk ty meżczyzna - dokonczył za niego Patton. Radolf przestał się usmiechac

i spojrzał na Pattona. Wielki meżczyzna zadrżał, widzac wsciękłosc w

niebieskich oczach Radolfa. Skulił się i okazał strach przed jego

wsciękłoscia, a wtedy pan pozwolił mu się odpreżyc. - Tak, może to prawda.

- Wytarmosił Pattona za ucho. - Jocelyn jest równie upartająkją. Toast! -

Wzniósł wysoko puchar. - Za Jocelyn, kochanke, gospodynie, uzdrowicięlke

i jedyna żone, która dała mi syna.

Meżczyzni wypili, ale położna nadal tam stala, tulac do siębie niemowle i

wpatrujac się w Radolfa z wyrzutem.

O co chodzi tej wiedzmie? Nawet głupia położna powinna wiedziec, że to

jest powód do swietowanią. Poirytowanym tonem zapytał: - O co chodzi, kobieto?

Czy nie dostałas polecen?

- Tak, wasza wysokość, dostałam. Ale pomyslałam, że zechce pan się

dowiedziec, dlaczego panska żona nie bedzie karmic dziecka.

Cos w jej głosię przypomniąło mu o krzykach, dobiegajacych jeszcze

godzine temu z sypialni. Meżczyzni mówili, że wszystkie kobiety krzycza

podczas porodu - w koncu wiedzieli, o czym mówia.

Radolf oddał puchar przechodzacemu obok służacemu. - Jocelyn już próbuje

wstac, prawda?

Położna w milczeniu potrzasneła głowa.

Złapałją za ramie.

- Czy zle się czuje?

- Nie, wasza wysokość.

- A wiec o co chodzi? - Wyszczerzył zeby. - Skad ta ponura mina?

- Ona nie żyje. - Położna wypowiedziała te słowa ponurym, rzeczowym

tonem.

- Kłamiesz.

Radolf wiedział, że kłamała. Jocelyn nie była duża kobieta, ale była pierwsza

z jego żon, która odpłacała mu za wszystko z nawiazka. Nigdy nie tchórzyła,

nigdy nie obawiała się jego wrzasku, nigdy nie krzywiła się na jego blizny czy

temperament.

Była pierwsza z jego żon, która dała mu syna. -Kłamiesz.

Nie wsciękał się, ale położna skuliła się w sobie. -Jest u niej ksiadz. -

Mocniej przytuliła dziecko i zaczeta wycofywac się w strone komnaty. - Bedzie

pan mógł zobaczyc ciało żony, gdyją umyjemy i przygotujemy.

Radolf ruszył za nią. - Kłamiesz.

- Nie może pan tam wejsc - powiedziała. - To nieodpowiedni widok dla

meżczyzny.

Z komnaty wyszedł ksiadz o smutnej twarzy. Radolf zwrócił się do niego. -

Powiedz, że ona kłamie.

Ksiadz był stary i nieco głuchy, ale najwyrazniej umiał radzic sobie z

rozpacza meżów. - Mój synu, musimy poddac się woli Pana.

- Poddac się? - Radolf nerwowo zaciskał i otwierał piesci. - Poddac się? -

Mówiac podniesionym głosem, ruszył w strone komnaty.

Ksiadz podskoczył do Radolfa i chwycił go mocno za tunike. - Lepiej, żebys

tego nie widział!

Radolf szedł, nie zważajac na uczepionego do swojej tuniki księdza.

Gdy stanał w drzwiach, podbiegły do niego zapłakane pokojówki Jocelyn i

zasłoniły mu widok. - Wasza wysokość, nie może pan - krzykneły.

Mógł. Leżała na łóżku, samotna, zimna, biała, nieruchoma, ze złotymi

włosami zlepionymi od potu.

To nieprawda. To nieprawda.

Purpura rozlała się po przescięradle. Bystre, błekitne oczy, które tak czesto

go prowokowały, były zamkniete i zapadniete w głab czaszki.

To nieprawda.

Jej kształtne nogi były wykrecone,jąkby kosci nie wytrzymały wysiłku przy

porodzie jego syna.

Syna, którego pragnał najbardziej na swiecię.

To nieprawda.

Cos - ktos - uderzył go w plecy i szarpnał, aż stanał twarza do drzwi. Ktos

stał przed nim i ciagnał z powrotem do holu. Radolf dostrzegł go mimo mgły

zasnuwajacej mu oczy. Patton. Poruszał ustami ijąkby z oddali dochodziły jego

słowa pełne pocięszenią. -Zawsze możesz wziac sobie nowa żone. Przecięż robiłes

to już wczesniej. Miałes pecha i żeniłes się z takimi, które nie mogły donosic

dziecka, ale Jocelyn urodziła ci syna i nastepna żona również da ci potomka.

W trzewiach Radolfa wzbierał krzyk, który wybuchł z taka siła, że

meżczyzni zebrani w sali przerazili się. - Nie! - Jednym uderzeniem powalił

Pattona na podłoge. - Nie! - Chwycił ławe i rzuciłją na stół, przewracajac

dzbany i puchary. W powietrzu rozeszła się won piwa. - Nigdy wiecej!

Jego wzrok padł na położna; ruszył w jej strone. Kulac się w sobie, usiłowała

ochronic dziecko własnym ciałem. - Głupia krowo - powiedział z nienawiscia.

Delikatnie okrył syna i pogładził go po włosach tak samo czarnych,jąk jego

włosy. - Nie skrzywdziłbym dziecka. Jocelyn oddała życię za to dziecko i przez

to jest dla mnie jeszcze bardziej drogocenne. - Potem, patrzac położnej w oczy,

rozkazał: - Znajdz mu najlepsza mamke w Anglii. Mleko ma byc czyste i

słodkie. Opiekuj się dobrze moim synem, bo to jedyny syn,jąkiego bede miał i

jeśli umrze, ty również umrzesz.

- Tak jest, wasza wysokość. - Położna dygneła, a potem, gdy machnał reka,

pobiegła do komnaty wykapac dziecko.

Radolf chwiejnym krokiem podszedł do masywnego krzesła i opadł na nie

ciężko.

Spojrzał na symbol swojej władzy: cięmne drewno, ozdobne rzezbienie,

obicię, które chroniło jego szacowny tyłek, i przypomniął sobie. Przypomniął

sobie,jąk Jocelyn żartowała z jego dostojenstwa. Przypomniął sobie,jąk sadzał

ja sobie na kolanach,jąk obiecał jej, że dostanie od niego swoje krzesło, jeśli

urodzi mu syna.

To nieprawda.

Złapał krzesło i uniósł je do góry. Zaniósł je do okna. Nie zmiesciłoby się w

małym otworze okiennym, wiec uderzał nim o kamienna sciane, aż połamał nogi

i oparcię. Wyrzuciwszy je przez okno, nasłuchiwał czy rozbije się o ziemie.

Deszczułki. Zwykłe deszczułki.

Prawda. Już na zawsze. Jocelyn nie żyje. Oddała życię za jego syna, za

dwór Clairmont i za niego, i już nigdy żadna kobieta nie bedzie godna tego, by

zostac żona księcia Clairmont.

Unoszac w góre piesc, złożył przysięge, która miała go obowiazywac. -

Na życię syna mojej słodkiej Jocelyn przysięgam, że porusze niebo i ziemie, aby

zatrzymac dwór Clairmont - na zawsze.

ROZDZIAŁ 1

Somerset, Anglia, kwiecięn 1816

- Nocami po korytarzach dworu Clairmont spaceruje duch.

Panna Sylvan Miles jedna reka przytrzymywała czepek, a druga wstażki, gdy

dwukółka pokonywała kolejne wzgórze. Chichoczac, odpowiedziała: - Byłabym

rozczarowana, gdyby tak nie było.

Woznica wzruszył szerokimi ramionami. - Tak, może się pani smiac. Słaba

kobieta może się smiac, dopóki nie stanie twarza w twarz z upiornym księcięm.

Jasper Rooney zabrałją z zajazdu niecałe dwie godziny temu, a ona uznała go za

upartego, młodego człowieka bez wyobrazni. Teraz jednak zastanawiała się, czy

przypadkiem jego wyobraznią nie jest zbyt wybujała. Powtarzajac sobie, że nie

powinna go zachecac, usiłowała ignorowac wzbierajaca w niej ciękawosc.

Obserwowała wrzosowiska, przez które mkneła elegancka dwukółka. Wdychała

zapach oceanu, do którego się zbliżali, i kuliła ramiona przed chłodna bryza. W

koncu nie wytrzymała. - Widziałes tego ducha?

- Tak, widziałem. Myslałem, że postradałem zmysły, gdy ujrzałem,jąk się

przechadza po swoich pokojach. Opowiedziałem o tym naszemu wielebnemu

Donaldowi, a on na to, że nie jestem pierwszym, który go widział. To duch

pierwszego księcia Clairmont.

Jego głos i ciało drżały ze wzburzenią, ale Sylvan się nie bała. Widziała w

życiu o wiele gorsze rzeczy niż duch.

- Skad to wiesz? - spytała ostro. - Zapytałes go o nazwisko?

- Nie, panienko. Ale wyglada tak samo,jąk portret Radolfa. Przerażajacy

meżczyzna, wielki i silny. Wojownik z buława i mieczem.

Wyszczerzyła zeby, wiedzac, że woznica nie może zobaczyc jej miny. - jeśli

nosi buławe, to bede starała się go nie spotkac. Wojownicy mnie nudza.

- Nie okazuje pani szacunku, panienko – zbeształjąjąsper.

- Nie pierwszy to zauważyłes - Sylvan przyznała mu racje. Kiedy powóz

wjechał na szczyt wzgórza, krzykneła: - Prosze się zatrzymac!

Jeszcze zanimjąsper zatrzymał powóz, zeskoczyła na ziemie. Jej oczom

ukazał się stary las, wrzosowiska, klify i dziki ocean. Staneła w swieżej trawie i

wdychała jej zapach. Tuż obok rosły wrzosy i paprocię, za nimi ocean poddawał

się rozkazom wiatru. W oddali widziała kwadraty zaoranej ziemi, na której

jeszcze nic nie zdażyło wzejsc. Kilka łodzi rybackich kołysało się na falach

miedzy skałami. Przyciskajac rece do piersi, usiłowała zdusic w sobie okrzyk

radosci.

Czuła się,jąkby wróciła do domu, ale nigdy wczesniej tu nie była.

- To straszne odludzie, zapomniąne przez Boga, prawda? - W głosię woznicy

pobrzmiewała nadzieja, że mu przytaknie. - Wiekszosc pan tak reaguje. Wiozłem

takie, które chciały zawrócic już tutaj, ale zawsze jechały dalej.

- Nigdy nie widziałam czegos podobnego. - Jej płuca wypełniąło swieże,

rzeskie powietrze, którym się upajała. Miała ochote biegac i tanczyc, stanac

na najwyższym klifie i skoczyc z nadzieja, że uniesięją wiatr... i delikatnie

opusci na ziemie, by mogła odpoczac i zebrac siły.

- Miały nadzieje, że zniosa horror dworu Clairmont dla prestiżu i bogactwa

księcia - mówił dalejjąsper. - Oczywiscię nie może pani wyjechac. Jego

wysokość powiedział, że jest pani nowa pielegniąrka lorda Randa.

Odpoczac. Boże, ile by dała za przespana noc.

- Powiedziałem mu, że to było nierozsadne. Wczesniej pielegnowali go

meżczyzni. To było stosowne, ale nie mogli poradzic sobie z lordem

Randem.

Drwina w głosięjąspera przykuła jej uwage. - Poradzic sobie z lordem

Randem? Co chcesz przez to powiedziec?

- Napady wsciękłosci, wrzaski i przeklenstwa przepedziły czterech silnych

meżczyzn w ciagu osmiu miesięcy.jąk kobieta ma sobie z tym poradzic? -

Spojrzał na nią z pogarda. - Zwłaszcza taka drobnająk pani.

Sylvan stałająk wryta, usiłujac nie poddac się ogarniąjacemują poczuciu, że

została oszukana.

Garth Malkin, obecny ksiaże Clairmont, twierdził, że jego brat jest inwalida.

Sugerował, że zły los odebrał lordowi Randowi chec do życia. Roztoczył obraz

spolegliwego człowieka, z którym należało obchodzic się delikatnie. Ksiażece

zapewnienią były jedynym powodem, dla którego zdecydowała się na przyjazd,

ponieważ ostatnie spotkanie z lordem Randolfem Malkinem pozostawiło blizny

w jej duszy.

Jednak nie mogła zniesc mysli, że błekitne oczy Randa blakna, a jego

spreżyste ciało wiotczeje. Wyobrażała sobie, że powoli uda się jej przywrócic go

do życia, wywołac usmiech na jego bladych wargach i jeszcze raz obudzic jego

dusze. Alejąsper sugerował...

- Panienka się waha?

Wahanie. Wahanie jest dla tchórzy i damulek, nie dla panny Sylvan Miles.

Wyprostowała ramiona, spojrzała nająspera i usmiechneła się. - Bedziesz

musiał poczekac, żeby się przekonac.

Spuscił wzrok, a potem na jego ustach pojawił się usmiech. - Może pani

sobie poradzi. W koncu jego wysokość nie jest głupcem, prawda? - Zszedł na

dół i podał jej olbrzymia ręke. - Lepiej niech pani wsiada do powozu.

Sylvan nie poruszyła się. - Gdzie jest dwór?

- Musimy przejechac przez wies, wokół wzgórza i pod góre. Czterysta lat temu

lord Radolf wybudował ten dwór frontem do oceanu, wiec okna łomocza

przy najmniejszym powiewie wiatru. Gdy nadchodzi sztorm, mamy

szczescię, jeśli udaje się nam utrzymac ogien w kominku i nie zadymic

domu. Pierwszy ksiaże zachowywał się tak samo,jąk dzisięjsi

Clairmontowie. Nie uznawał zdrowego rozsadku ani wygody, interesowały

go jedynie walka i wyzwanią. Cała cholerna rodzinka jest mocno stuknieta.

A to dopiero było ciękawe. - Dlaczego tak mówisz?

- Lepiej niech pani wsiada. Beda pani wygladac w posiadłosci.

Nie miał zamiaru jej odpowiedziec. Najwyrazniej żałował swojej

niedyskrecji, nie powinna wiec bardziej na niego naciskac. Wprawdzie nie była

dama, ale guwernantka wychowałająjąk dame. A damy nie słuchaja plotek

służby.

Sylvan zawsze uważała, że w ten sposób omijają wiele przydatnych

informacji, ale w ten sposób pewnie przemawiało przez nią prostackie

pochodzenie. Staneła na stopniu i wsiadła do powozu bez pomocyjąspera.

Jasper westchnał cięrpliwie i wdrapał się na miejsce dla woznicy. Był

niesamowity.

Powinien był zostac farmerem. Albo żołnierzem. -Byłes pod Waterloo?

- Tak, panienko. Byłem osobistym ordynansem lorda Randa. - Gdy zjeżdżali

kreta droga, powiedział cos do pary pieknych koni. - Własciwie nadal jestem.

Zmieniąm mu poscięl, dbam o jego ubranią, myje go i ubieram.

- Pewnie także go wozisz.

- On nie wychodzi, panienko.

- Naprawde? - Wyprostowała się. -jąk zatem dowiaduje się o rzeczach, które

go interesuja?

- Na przykładjąkich?

- No cóż - usiłowała cos wymyslic - takichjąk wydarzenią ze swiata?

Wygnanie Napoleona i temu podobne.

- Przynosze mu londynskie gazety, gdy do nas docięraja.

- A co z... och... sprawami posiadłosci?

- Mówie mu to, co powinien wiedziec.

Byc może Garth martwił się nie bez powodu. Może lord Rand faktycznie

podupadł na zdrowiu. Ponownie otaksowałająspera. - Jest wiec od ciębie całkowicię

zależny. Dbasz o niego, gdy w posiadłosci nie ma pielegniąrki. Powiedz

mi, wjąkim jest stanie.

- Nie chodzi.

Jasper w swej bezposredniosci był niemal niegrzeczny, ale Sylvan nie

poczuła się urażona. jeśli był pod Waterloo, to z pewnoscia opatrywał rane lorda

Randa i wiedział o jego stanie wiecej niż ktokolwiek inny.jąsper udowodnił już,

że czuje się opiekunem rodziny. Może opowiesc o duchu była bujda, która miała

ja odstraszyc.

- Co to? - Wskazała na smuge cięmnego dymu rozciagajaca się ponad

horyzontem.

- Przedzalnią.

- Na ziemiach Clairmontów? - Sledziła wzrokiem smuge dymu, aż rozwiałyją

silne podmuchy wiatru. - Niemożliwe. Ksiażeta nie zajmuja się handlem.

A już na pewno nie miły, przystojny Garth. Jedynie kupcy. Potem kupuja

tytuł barona i wystawiaja swoje córki na małżenskim targu w nadziei, że znajda

tytuł odpowiadajacy ich majatkowi.

- No cóż, tego nie wiem, panienko. Moge tylko mówic o jego wysokośći.

Co za milczek! - pomyslała z irytacja. Równie dobrze mogła pograżyc się w

domysłach.

Jasper nie zamierzał nic jej powiedziec.

Powóz telepał się po wyboistej drodze. Jechali wsród pól uprawnych, gdzie

chłopi orali i siali, a pózniej przez urocza wies z kilkoma sklepami i domami.

Wygladała na dobrze utrzymana i kwitnaca,jąk miejsce, które Sylvan sobie

wyobrażała, ale nie wierzyła, że istnieje.

Gdy przejeżdżali, kowal przyjrzał się jej badawczo, a potem pomachał na

powitanie, ona również mu pomachała.

Jak powrót do domu.

- Zbliżamy się do posiadłosci. -jąsper wskazał batem. - Za tym rogiem bedzie

możnają zobaczyc.

Zobaczyła i żadna etykieta nie była w stanie powstrzymac jej okrzyku: -

Litosci!

Dom położony był na szczycię kamienistego wzgórza,jąk sredniowieczny

okret wojenny opierajacy się żywiołom. Każdy nastepny ksiaże miał

najwyrazniej inny poglad na temat stylu i dobrego smaku, a niektórzy,jąk

twierdziłjąsper, musięli byc szaleni. Platanina kominów, okien i rzezbien nie

była w stanie odwrócic uwagi od pomieszanią w elewacji szarego kamienią,

piaskowca i marmuru.

- Wyglada - Sylvan odezwała się z zadziwieniem -jakby wielkie dziecko

kopneło fundamenty, a pózniej próbowało je ustawic na miejsce.

- Wiekszosc gosci jest przerażona. -jąsper wyprostował się na kozle.

- Przerażona. - Przejechali aleja rozłożystych kasztanowców, zza których

przeswitywały stalowe szczyty, a pózniej przez wrzosowiska. Mineli zakret i

ich oczom ukazał się dwór w całej okazałosci. W żadnym stopniu nie

przypominał nowego domu jej ojca, zaprojektowanego i urzadzonego przez

najlepszych fachowców w Anglii, a jednak dwór Clairmont wydał się jej

przyjazny -jej, córce kupca. Zatrzymali się przy stopniąch prowadzacych na

taras, z którego wchodziło się do domu. Wpatrywała się w strzelista

konstrukcje. - Jestem przerażona. Nigdy nie widziałam niczego podobnego.

Jest chaotyczny, prymitywny. Jest...

Drewniąne krzesło wyleciało przez wysokie, waskie okno na pierwszym

pietrze i spadło na taras.

- Możliwe, że bedzie jeszcze gorzej - dokonczył za niąjąsper. - Pewnie

słyszał, że pani przyjeżdża.

Chłopcy podbiegli do koni, a z domu dobiegał niski, wsciękły głos. -

Kobieta?

- Sprowadziłes mi strachliwa kobiete? - Za krzesłem poleciała szklana

statuetka, która rozbiła się na drobne kawałeczki, przypominajace deszcz w

bezchmurny dzien.

Jasper zeskoczył z siędzenią i wbiegł po schodach, zapominajac o swych

obowiazkach wobec Sylvan, ale nie miała mu tego za złe. Mogła dzieki temu

przyjrzec się całej sytuacji.

Biorac się w garsc, wysiadła z powozu. Zdjeła rekawiczki i czepek, i

poprawiła włosy.

Przez jedno z okien dobiegłyją protesty. - Co, do cholery, chcesz osiagnac z

pomoca kobiety?

- Oddaj mi to! - Przez otwarte okno wyraznie słyszała odgłosy utarczki.

- Tak, okradaj kalekiego człowieka.

- Gdybys zechciałją poznac...

Sylvan poznała głos Gartha, ale rozpoznała również drugi głos. Gdy słyszała

go wczesniej, brzmiał trochępogardliwie z niezamierzona nuta atencji. Teraz

głos się zmienił, ale pamietała go z pola bitwy i ze szpitala. Słyszała go w głosię

każdego żołnierza, którego niesiono na amputacje.

Wsciękłosc i ból, pogarda i strach.

Nie chciała znowu doswiadczac tych emocji. Przez ostatnie jedenascię

miesięcy usiłowała zapomniec, wiedzac, że nigdy jej się to nie uda.

Uciękaj! -podpowiadał jej zdrowy rozsadek. Uciękaj, zanim uwiezi cię tu

twoje niemadre współczucię.

Ale jej stopy ruszyły naprzód.

Zawołajjąspera i powiedz mu, że zmieniłas zdanie. Uciękaj!

Powoli weszła na schody, przez cały czas słyszac wsciękły głos Randa i

strofujacy Gartha. Przez okno wyleciał wazon pełen kwiatów i rozbił się tak

blisko niej, że woda ochlapała jej pantofle i suknie. Lord Rand musiałją dojrzec

i tym razem wycelował, zanim rzucił.

To był znak, że powinna odejsc, ale zamiast tego podniosła jedna z róż i

poszła dalej, ukrywajac zdenerwowanie pod maska opanowanią. Maska, która

opanowała do perfekcji na polu walki.

W drzwiachjąsper gestykulował z ożywieniem. - Prosze wejsc, panienko.

Szybko! Nigdy nie widziałem go w takim stanie, ale może gdy zobaczy,jąka z

pani urocza kobieta, przypomni sobie o dobrych manierach.

Sylvan miała ochote rozesmiac się z naiwnoscijąspera. To tylko dowodziło,

jak bardzo kaleki meżczyzna był niezrozumiany.

Jej wyglad nie ułagodzi bestii, a tylko rozjuszy, ponieważ żaden meżczyzna

nie chce, aby kobieta widziała go słabym i bezradnym.

Naprawde powinna podjac decyzje i zrezygnowac, zanim wejdzie do srodka,

ale gdy stała i wahała się, znowu doswiadczyła ciępła towarzyszacego powrotowi

do domu. Dwór Clairmont pociagałją i przekroczyła próg.

- Zabrac płaszcz, panienko? - Szeroko usmiechnieta pokojówka dygneła, gdy

Sylvan zdejmowała płaszcz i podała go wraz z rekawiczkami i kapeluszem.

- Dziekuje - powiedziała Sylvan. Szeroki marmurowy hol ciagnał się aż do

schodów i prowadził do kilku pomieszczen. Miała wrażenie, że drzwi rozrastaja

się, gdy dwóch meżczyzn i trzy kobiety skierowali na nią wzrok.

Sylvan zatrzymała się.

Atrakcyjna, może piecdziesięcioletnią, kobieta narzekała wysokim,

poirytowanym głosem. - Mówiłam Garthowi, że to było nierozsadne. Nie wiem,

dlaczego mnie nie słucha.

- Może dlatego, mamo, że jest księcięm, a ty jestes jedynie szwagierka

dawnego księcia.

Sylvan spojrzała ostro na młodego meżczyzne, który stał z matka w drzwiach do

salonu i poklepywałją po dłoni.

Wyszczerzył zeby w usmiechu i mrugnał. -jąmes Malkin, do pani usług.

A to moja matka, lady Adela Malkin.

- Dlaczego nie powinien miec opieki? - Sylvan zwróciła się do kobiety.

- Nie potrzebujemy do opieki kobiety - poprawiłają lady Adela. - Nie watpie,

że jest pani urocza i łagodna, ale poprzedni opiekunowie traktowali go z

pobłażaniem, on tymczasem potrzebuje, aby ktos wbił mu trochęzdrowego

rozsadku do głowy.

- To nie jest zły chłopiec. Po prostu trudno mu się przystosowac. - Cichy głos

należał do siwej, wykwintnie ubranej kobiety o łagodnej twarzy.

W holu rozległ się kolejny wybuch gniewu i lady Adela cofneła się. - jeśli

się nie uspokoi, trzeba bedzie go oddac.

- Oddac go! Och, Adelo,jąk możesz?

Druga kobieta - matka Randa, domysliła się Sylvan - przegrała walke, by

zachowac spokój i dwie duże łzy spłyneły jej po policzkach.

- Czy to jest prawdopodobne? - Sylvan spytałająmesa, zamiast zwrócic się do

dwóch kobiet.

- Niemożliwe - odparł zdecydowaniejąmes. -Jednak musze przyznac racje

matce. Wszyscy próbowalismy obchodzic się z nim łagodnie, a on jest coraz

bardziej wsciękły. Może przydałoby mu się, żeby ktos nim trochępotrzasnał.

trochępotrzasnał. Pomyslała o tym i ruszyła dalej.jąsper prowadziłją

korytarzem w lewo, a jego buty stukały o wypolerowana posadzke.

Podprowadziłją pod drzwi, które wygladały na drzwi do gabinetu - gabinetu,

który został zamieniony w sypialnie. Głosno westchnał i otworzył szeroko

drzwi.

Drzwi. jeśli przez nie wejdzie, podejmie zobowiazanie. Gdy się wahała,

swieczka uderzyła o framuge drzwi, a kolejne szesc wyladowało na

przeciwległej scianie.jąsper uchyliwszy się, policzył swiece i oznajmił: - To

wszystkie w tym kandelabrze, panienko. Jest pani przez chwile bezpieczna.

Wiec Sylvan weszła do srodka.

Nie zwracała uwagi na ksiażki walajace się po podłodze i puste miejsca na

półkach. Nie zwracała uwagi na poprzewracane meble i resztki ozdób, które

kiedys zdobiły ten pokój. Zignorowała księcia Clairmont o czerwonej twarzy,

który sciskał w dłoni laske i mamrotał przeprosiny. Patrzyła wyłacznie na meż-

czyzne siędzacego na wózku.

Oczy Randa błyszczały demonicznie, gdy się jej przygladał. Jego czarne

włosy sterczały,jąkby je szarpał. Wózek musiał zostac skonstruowany specjalnie

dla niego, aby zmiesciło się na nim jego żylaste ciało i długie nogi.

Wiedziała, że sa długie, ponieważ miał na sobie czarny jedwabny szlafrok.

Szlafrok, który rozchylił się i ukazał, że poza spodniąmi nie miał na sobie nic.

Wygiał się. Szlafrok opadł z jednego ramienią, ukazujac ciało meżczyzny

przyzwyczajone do ustawicznego noszenią broni. Miał muskularna klatke, a gdy

ponownie spojrzała na jego twarz, dostrzegła na niej złosliwy usmieszek.

Czy uważał, że nigdy wczesniej nie widziała półnagiego meżczyzny?

- Na Boga, Rand, okryj się. - Garth rzucił się w jego strone, próbujac okryc

jego piers szlafrokiem.

Rand odepchnał go, nadal patrzac wyzywajaco na Sylvan. Jedynie jego

dłonie, zacisniete na drewniąnych kołach wózka tak mocno, że pobielały mu

palce, zdradzały wzburzenie.

Nie miała zamiaru żałowac Gartha. Nie miała zamiaru żałowac nikogo, poza

meżczyzna, który nie akceptujac jej nie akceptował siębie. Podajac mu róże,

powiedziała: -jąk na kaleke, jest pan całkiem przystojny.

Przyjał róże, a potem rzuciłją na ziemie. - Wygladasz prawie normalnie,jąk

na pielegniąrke.

Błysneła zebami w usmiechu.

Odpowiedział tym samym.

Zastanawiała się, czyj usmiech był bardziej wyzywajacy. - Cóż za nieznosne

zachowanie - zauważyła. - Od dawna pan nad tym pracuje?

Jego usmiech zblakł nieznacznie. - Niewatpliwie bede miał sposobnosc

pocwiczyc podczas twojej krótkiej wizyty.

- Nie jestem tu z wizyta - odparła oschle. - Gdybym miała ochote na wizyte,

zatrzymałabym się u kogos lepiej wychowanego. Jestem tu zatrudniona i

musze zapracowac na swoje wynagrodzenie.

Jego nozdrza zadrżały i zacisnał usta. - Zwalniąm cię.

- Nie może pan. Nie pan mnie zatrudnił.

Gwałtownym ruchem chwycił ksiażke i rzucił nią w okno. Odłamki rozbitej

szyby wpadły do pokoju.

Uchyliła się, a on zarechotał. Zirytowałoją to i potwierdziło wstepna ocene.

Adela miała racje. Ten meżczyzna potrzebował czegos. Czegos innego. Czegos

poza troskliwa opieka i łagodnoscia. A jeśli bedzie się tak zachowywał, ona

bedzie kobieta, od której to dostanie.

Rand prowokacyjnie wyrzucił przez okno kolejna ksiażke. I tym razem szkło

rozprysło się po pokoju. Garth zaklał i odskoczył. Rand strzepnał z siębie

odłamki szyby,jąk pies strzepujacy wode z sięrsci.

Drobiny szkła opadły na włosy Sylvan. Kiedy je wyciagała, skaleczyła się w

palec.

- Och, panno Sylvan. - Garth zrobił krok naprzód i rozbite szkło zachrzesciło

pod jego butami. Na jego twarzy malowało się przerażenie i rozczarowanie. -

Niech Betty to obejrzy.

- Nie! - Patrzac na zadowolona mine Randa, domysliła się, że Garth już się

poddał.

- Po prostu nie zdawałam sobie sprawy, czego pragnie lord Rand. Teraz już

wiem i nigdy o tym nie zapomne. - Z satysfakcja zauważyła, że usmiech na

twarzy Randa zblakł. - Lordzie Rand, jeśli chciał pan zaczerpnac swieżego

powietrza, wystarczyło po prostu poprosic. Wybijanie okien wydaje się przesada,

ale tym łatwiejsza bedzie moja praca, skoro z taka łatwoscia wyraża

pan swoje życzenią. - Podeszła do niego zdecydowanym krokiem.

Cofnał się niepewnie.

Z łatwoscia obeszła wózek i chwyciła za raczki z tyłu.

- Co robisz? - spytał ostro.

- Zabieram pana na swieże powietrze.

- O nie, moja pani. Nie wolno ci!

Złapał koła z całej siły, ale cofneła wózek, a potem ruszyła do przodu.

- Aj! - Spojrzał na swoje dłonie.

Pchała go w strone drzwi, przejeżdżajac po ksiażkach i rozgniątajac szkło. -

Przeżyje pan.

Rand ponownie złapał za koła, wózek zwolnił, ale szprychy scisneły jego

palce, a tarcię podrażniło otarte dłonie.

Nie miesciło mu się w głowie, że ta kobieta tak postepuje. Od miesięcy nie

był na dworze. Lekarze sugerowali, że powinien wychodzic. Jego matka błagała

przymilnie, ciotka Adela gderała, Garth ijąmes dokuczali. Ale nikt nie odważył

się potraktowac go tak bezceremoniąlnie.

A teraz ta niepozorna kobietka pchała go w strone holu, gdzie wszyscy beda

się na niego gapic. Ponownie chwycił za koła i wózek niemal się zatrzymał.

Słyszał za soba jej sapanie, gdy usiłowała przełamac jego opór. Czuł we

włosach jej ciępły oddech, a na plecach jej piersi, gdy zaparła się z całych sił o

wózek.

Przegrywała. On wygra, a pierwsza bitwa jest najważniejsza.

Wtedy wózek ruszył do przodu z taka siła, że jego rece poleciały do góry, a

on się zachwiał.

Garth odsunał się i otrzepał dłonie. - Przyda ci się spacer, Rand - powiedział.

- Szkoda, że nie pomyslałem o tym wczesniej.

- Dziekuje, wasza wysokość. - Kobieta pchała go naprzód.

- Ależ wasza wysokość. Lord Rand nie chce wychodzic na zewnatrz.

Jasper wydawał się zaniepokojony, a to nieoczekiwanie jeszcze bardziej

rozzłosciło Randa. Oddany sługa, człowiek, który towarzyszył mu w bitwie, był

jak nadopiekuncza stara baba, której się wydaje, że może kierowac jego życięm.

Wszyscy mysleli, że moga kierowac jego życięm, nawet brat i ta, pożal się

Boże, pielegniąrka. Nie czuł już jej ciała na swoich plecach, ale wiedział, że

nadal jest za nim i pcha wózek. Pcha i pcha. Pchała go za róg, do głównego

holu. Służba gapiła się, usiłujac zachowac pozory dyskrecji. Jego rodzina

przygladała sięjąwnie, zebrawszy się w holu.

- Garth, kochanie. Rand, kochanie. O Boże! - Jego matka szczebiotała z

szerokim usmiechem na twarzy.

- Dobrze cię widziec, kuzynie. -jąmes odezwał się tym samym ciępłym,

pełnym wsparcia tonem, którego używał od czasu, gdy Rand, bezużyteczny

kaleka, wrócił z wojny. Po raz pierwszy w życiu Rand go zawiódł, i to

srodze.jąmes nie patrzył Randowi w oczy od czasu bitwy pod Waterloo.

- Rand. - Stosowny, elegancko wymodulowany głos ciotki Adeli dzwieczał w

jego uszachjąk koscięlny dzwon. - Zakryj się. Zachowujesz się

nieprzyzwoicię!

Odjąkiegos czasu nic tak go nie bawiło,jąk obrażanie ciotki Adeli. Jej

oburzenie wjąkims stopniu przywracało mu równowage psychiczna.

Wyszczerzył zuchwale zeby.

- Widze, że nie da się z toba rozmawiac - zagderała. - Pomysl przynajmniej o

Clover Donald i jej niewinnej naturze. Jest zszokowana.

Rand dostrzegł żone pastora, zerkajaca na niego z odległej czesci pokoju.

Była szara myszka, zbyt niesmiała, aby zdobyc się na cos wiecej niż zerkanie

zza pleców jego matki, ciotki Adeli,jąmesa i samego wielebnego Donalda.

- Pewnie nie bawiła się tak dobrze od lat - odparł Rand i pomachał reka. -

Witaj, moja droga.

Bradley Donald, wysoki blondyn, ubrany na czarno, bardzo poważnie

traktował swoje powołanie, zwłaszcza jeśli chodziło o jego bojazliwa żone.

Obracajac się na piecię, zasłonił jej oczy dłonią. - Grzesznik - zawyrokował.

Gdy pojechali dalej, Rand się odpreżył.

To było zabawne.

A potem dostrzegłjąspera, który z mocno zacisnietymi ustami otworzył na

oscięż frontowe drzwi.

Boże, naprawde wywożono go na zewnatrz.

On, który uwielbiał spacery ijązde konna, był wywożony na wózku

inwalidzkim przez pielegniąrke,jąkjąkis bezbronny robak, który potrzebuje

ochrony.

On, który był najsilniejszy ze wszystkich rówiesników. On, który był

najszybszy i najbardziej żywotny, w którym rodzina pokładała najwieksze

nadzieje. Wywożono go na zewnatrz i wszyscy się zebrali, aby go zobaczyc.

Smiac się z niego.

- Prosze - wymamrotał, chwytajac za oparcię wózka. Wywiozła go przez drzwi

na słonce,jąkby go nie słyszała.

Może nie słyszała. Może dzieki jej problemom ze słuchem nie wyszedł na

żałosnego głupca, na którego wygladał.

Poczuł silny podmuch wiatru, ale jednoczesnie promienie słoneczne

przyjemnie muskały jego twarz, nogi i tors. Dwa ogary podniosły się,

przeciagneły i podeszły, aby obwachac jego rece. Zapomniął już,jąk przyjemnie

było je głaskac, ponieważ nie wolno im było wchodzic do domu.

A poza tym, ilu obcych mogło go zobaczyc, gdy siędział na tarasię.

- Prosze mi przyniesc płaszcz - kobieta zwróciła się do służby. - I byłabym

wdzieczna, gdybyscię zniesli to ze schodów.

Rozejrzał się wokoło i uswiadomił sobie, że mówiła o jego wózku.

- Co, do cholery, masz zamiar zrobic? - warknał.

- Pomyslałam, że moglibysmy pójsc na spacer. -Kobieta wzieła od służacej

czepek i zawiazała go pod szyja. - Z przyjemnoscia popatrzyłabym na

Atlantyk.

Garth nawet nie mrugnał. Zachowywał się tak,jąkby Rand regularnie jezdził

na wózku po okolicy, obnoszac się ze swoja bezradnoscia, żeby wszyscy mogli

się z niego smiac. Ukochany brat Randa zdradził go, kiwajac nająspera. - Znies

go ze schodów.

Rand oczekiwał, żejąsper znowu się sprzeciwi, ale ten darzył księcia

Clairmont należnym szacunkiem.

Jasper machnał na dwóch służacych i powiedział: - Niech każdy chwyci za

jedno koło. - Pochylił się. -ją złapie za podpórke na nogi.

Rand walnał go piescia.

Jasper wyladował siędzeniem na kamieniąch. Siła ciosu przechyliła Randa do

tyłu. Kiedy odzyskał równowage, zobaczył, żejąsper trzyma się za szczeke, a

dwóch służacych skuliło się ze strachu.

Jasper opuscił ręke i dostrzegł na dłoni krew, a potem dotknał zebów. - Nadal

ma pan niezły prawy sięrpowy, lordzie Rand.

- Spróbuj jeszcze raz mnie podniesc, a przekonasz się,jąki jest lewy.

Jasper odezwał się z wyrzutem przez opuchniete wargi. - Lordzie Rand,ją

tylko wykonuje swoje obowiazki.

Zaslepiła go furia. - Twoim obowiazkiem jest mnie słuchac.

Sylvan założyła rekawiczki. - Zachowuje się panjąk wsciękły pies.

- A tyjąk jedza.

Wiatr cicho zawodził, psy lizały się, ale poza tym wszyscy milczeli.

Stojacy przy drzwiach Garth warknał. - Och, Rand.

Rand kochał brata. Naprawde. Wiedział, że Garthowi chodziło wyłacznie

o jego dobro, ale Garth nie rozumiał - nie mógł zrozumiec rozpaczy i upokorzenią,

którego doswiadczał Rand.

Nikt tego nie rozumiał, ale Randowi nie sprawiało przyjemnosci

upokarzanie Gartha brakiem manier. W rzeczywistosci upokarzał sam siębie.

Nie chciał się jednak do tego przyznac. ?eby nie dac satysfakcji tej kobiecię. -

Bo jest - burknał Rand.

- Zdarzało się, że nazywano mnie gorzej. - Kobieta, najwyrazniej

niewzruszona, zapieła płaszcz. - I to znacznie bardziej szacowni meżczyzni.

Czy nic nie było w stanie jej zniechecic?

Jasper wyciagnał rece i dotknał podpórki na nogi, a kiedy Rand tylko na

niego spojrzał, kiwnał na służacych. W milczeniu zniesli Randa z tarasu, a

potem przez podjazd do sciężki, która prowadziła nad ocean.

- Prosze isc w te strone, panienko. - Nie kryjac niezadowolenią,jąsper wskazał

na plame błekitu, która przebijała przez korony drzew. - To całkiem równa

sciężka, wiec nie powinna pani miec kłopotów, tylko prosze nie schodzic na

plaże, bo bedzie pani trudno wepchnac lorda Randa z powrotem.

Staneła z tyłu wózka. - Dziekuje,jąsperze.

- Udało ci się oczarowac mojego brata, prawda? -spytał ostro Rand. - Ale ze

mna się to nie uda.

- Watpie, żeby wysiłki były warte zachodu. - Jednym brutalnym pchniecięm

ruszyła wózek z miejsca, a potem sciężka skierowała się w strone oceanu.

Przez wieki ksiażeta Clairmont jezdzili konno ta sciężka, przemierzali

aksamitne trawniki pełne kolorowych, kwitnacych peonii. Koła wózka

podskakiwały na nierównosciach, a on razem z nimi, z grymasem triumfu na

twarzy.

To ci dopiero pielegniąrka, która traktuje pacjenta z taka obojetnoscia.

Pewnie była jedna z tych dziewuch, które wypijały whisky swoich pacjentów,

podawały im lekarstwo, kiedy sobie o tym przypominały i puszczały się z

bogatymi pacjentami.

Szkoda, że z nim nie mogła się puszczac. Dużo by dał, aby móc zobaczyc te

twarzyczke na swojej poduszce. Pokazałby jej, kto tu wydaje rozkazy.

Przynajmniej... w ten sposób.

Dotarli na szczyt łagodnego klifu, który prowadził na plaże. Wspinał się

na niego od szczeniecych czasów. Pierwsza czesc sciężki była tylko

zagłebieniem przechodzacym w rozległa płaszczyzne, na której czesto siadywał.

Ale potem sciężka zaczeła się gwałtownie zapadac, ostro zawijac w prawo i w

lewo, i zejscię stało się możliwe jedynie dla tych ze zdrowymi nogami.

Kiedys uwielbiał to miejsce. Teraz złapał za koła i rozgladał się wokół

przestraszony. Klify zamykały plaże z dwóch stron i tworzyły pułapke dla tych,

którzy lekceważyli przypływ. Fale oceanu oblizywały plaże i wydzierały

kawałki ladu.

-jąk pieknie.

Wypowiedziała to niemal szeptem, ale usłyszałją. Znowu spojrzał na ocean,

mrużac oczy od słonca. Kiedys również tak się zachwycał.

Staneła obok niego. - Wszystko widze.

Spojrzał na nią i uswiadomił sobie, że również wszystko widzi. Wiatr

przykleił delikatna bawełniąna sukienke do jej ciała, ukazujac wszystkie

kragłosci. Wygladałająkbyjąkis pijany psotnik wyrzezbiłją na podobienstwo

swego ideału. Była drobna i niewysoka. Gdyby Rand mógł stac, sięgałaby mu

do brody.

Nie była jednak chuda. Raczej przyjemnie zaokraglona. I ładna. Nie piekna, a

jednak zachwycajaca. Nawet gdy była zamyslona, zmarszczki mimiczne wokół

jej ust i oczu, zdradzały, że lubi się smiac. A jej włosy - czy to blond, czy białe

pasemka połyskiwały w jej kasztanowych włosach?

- Ile masz lat? - spytał obcesowo.

- Dwadziescia siędem. - Odpowiedziała spokojnie na jego pytanie i

natychmiast spytała: - A pan ile ma lat?

Wtedy uswiadomił sobie, że nie powinien pytac kobiety o wiek. Od tak

dawna nie był dla nikogo uprzejmy i nie obchodziło go, co o nim mysla inni, że

zapomniął nawet o tej podstawowej zasadzie. Nie zamierzał jednak przepraszac

za to niewielkie uchybienie.

Przez ostatnie miesiace zachowywał się znacznie gorzej, i to w stosunku do

ludzi, których kochał.

- Mam trzydziesci szesc lat, dobijam do setki.

- Takjąk my wszyscy.

Ptaki unosiły się na wietrze. Przygladała się im, a on przygladał się jej. Wiec

biel przyprószyła jej włosy. Jej skóra błyszczałająk ta perła, która jego matka

zakładała na specjalne okazje, a w zielonych oczach migotały wesołe iskierki,

jakby smiała się przez całe życię, a jednak od czasu do czasu zjąkiegos powodu

pojawiały się w nich łzy, pozostawiajac mokre slady na delikatnej skórze.

- Chodzmy tam. - Wskazała płaskie miejsce na pierwszym wzniesięniu.

- Nie.

- Moglibysmy oprzec się o skałe, żeby chroniła nas przed wiatrem.

- Nigdy nie uda ci się wciagnac mnie z powrotem. Omiotła go spojrzeniem. -

Majac takie miesnie, mógłby pan sam wciagnac się z powrotem.

Nagle uswiadomił sobie, że wiatr odsłonił nie tylko jej kształty, ale także

jego. To, co tak odważnie odsłaniął w domu, tutaj wydawało się czystym ekshibicjonizmem.

Co on robił na klifie w szlafroku?

Naciagnał poły szlafroka i zawiazał pasek. Nagle wózek ruszył sciężka w

dół.

- Nie!

Chciał złapac za koła, ale szybko powiedziała: -Prosze zostawic, bo strace

panowanie nad wózkiem.

Strace panowanie. O Boże, to koszmarne wyrażenie. Zesztywniął, gdy

zwoziła go w dół, aż zatrzymali się na kawałku płaskiego terenu. Zdjeła płaszcz,

rozłożyła go na ziemi i usiadła tuż przed wózkiem.

Milczała. On nie był w stanie powiedziec ani słowa. Wiedział, że w tym

miejscu grozi mu niebezpieczenstwo. Było zbyt otwarte i dzikie. Jego skóra była

sucha od wiatru, czuł ucisk w piersiach i chłód w sercu.

Jednak pełne usta Sylvan, stworzone do usmiechu, były nieruchome. Dłonie

ułożyła na kolanach. Linie na jej twarzy wygładziły się i obserwowała Atlantyk,

jakby w jego głebinach miała odnalezc zbawienie.

Usiadła tak, by unieruchomic wózek.

Chroniła go przed nim samym.

Kiedys przyjechał tutaj, gdy życię stało się zbyt przerażajace, gdy musiał

uspokoic swa oszalała dusze. Teraz zaczynał odczuwac wpływ szumu fal. Krzyki

mew, smak soli na jezyku... Ucisk w dołku zmalał. Po raz pierwszy od wielu

miesięcy nie myslał, nie odczuwał, po prostu był.

Czuł się tym lepiej, że jego towarzyszka wydawała się równie zauroczona.

Jednak gdy na niego spojrzała, zdał sobie sprawe, że mu współczuła.

Miał dosyc litosci. -jąk się, do licha, nazywasz? -rzucił ostro.

- Sylvan.

- Sylvanjąk?

- Sylvan Miles.

Nazwisko wydawało mu się znajome i spojrzał na nią. - Czy my się znamy?

Jej twarz zachmurzyła się na moment. Obojetny ton wiele mu powiedział. -

Kiedys raz tanczylismy ze soba.

Nagle doznał gwałtownego olsnienią.

Była w Brukseli przed Waterloo,jąk wiele innych młodych Angielek. Przez

ich bale i wieczorki towarzyskie najwieksza bitwa nowoczesnej Europy stała się

kpina. A Sylvan znajdowała się w centrum zabawy, flirtujac ze wszystkimi

meżczyznami, uwodzac ich, smiejac się i plotkujac, noszac najmodniejsze stroje,

jeżdżac na najpiekniejszych rumakach i... tanczac.

Ach, tak, dobrze pamietał.

- Na Boga. - Rand uderzył piescia w podłokietnik wózka. - Byłas z Hibbertem,

hrabia Mayfield. Byłas kochanka Hibberta.

Spokój zniknał z jej twarzy i zerwała się na równe nogi. - Prosze mnie tak nie

nazywac.

- Dlaczego nie? Przecięż to prawda.

- Nie, to - Na chwile zamkneła oczy. Cicho powiedziała: - To nieprawda.

Do licha, miałją w garsci. Była wrażliwa na punkcię swojej przeszłosci. -

Jestes taka sama,jąk wszystkie inne pielegniąrki - odezwał się z satysfakcja. -

Nie przywiazujesz wielkiej wagi do moralnosci. Ale nie byłas pielegniąrka,

kiedy się pokazywałas z Hibbertem. - Stukajac palcami w podłokietnik, odezwał

się swoim najbardziej zjadliwym tonem. - Nie był żonaty, a zanim się pojawiłas,

nigdy nie miał kobiety.

Pochyliła głowe,jąk byk gotowy do ataku. - Hibbert był moim najlepszym

przyjacięlem i nie mam zamiaru słuchac żadnych oszczerstw na jego temat.

- Dlaczego miałbym oczerniąc Hibberta? Lubiłem go, zginałjąko bohater pod

Waterloo.

- I tak zrobił wiecej niż pan. - Tym razem ona odezwała się obrazliwym

tonem. - Panski brat również się nie ożenił. Jest księcięm, potrzebuje

dziedzica, a dobiega już chyba czterdziestki.

Aha. To wszystko wyjasnią. Była łowczynią fortun,jąk każda kobieta, która

udawała zainteresowanie dworem Clairmont. Odchylił się na wózku. - Czy

przybyłas tu, aby usidlic księcia? Bo ostrzegam cię...

- Nie, toją pana ostrzegam. - Odetchneła. - Prosze nic wiecej nie mówic.

- Nie pozwole, abys zniszczyła życię mojemu bratu. Powiem Garthowi

prawde, że jestes zwykła ladacznica.

Odwróciła się na piecię i ruszyła sciężka w góre, a on obserwowałją z dzika

satysfakcja. Przegoniłją, te mała ladacznice, i...

- Hej, zaczekaj!

Odwróciła się z nieznacznym usmiechem na twarzy.

- Nie możesz mnie tu zostawic.

- Czyżby?

- Cholera! - Zrobił wózkiem pół obrotu. - Nie moge sam się stad wydostac.

- Nie może pan?

- Przecięż wiesz, że nie moge.

- Powinien pan o tym pomyslec, zanim mnie pan obraził. - Poprawiła suknie. -

Do zobaczenią w domu.

Ogarneła go wsciękłosc i strach. - Do zobaczenią w piekle.

- Już znam to miejsce. - Pokiwała głowa. - jeśli spotkamy się w piekle, bede

wokół pana krażyc w kółko.

Patrzył za nią, gdy odchodziła. Odchodziła! Jego jedyna, chociaż niewielka,

pocięcha był widok jej otulonych materiałem posladków. Mimowolnie podziwiał

ich kragłosc.

A dlaczego nie? jeśli zrobi to, co należało zrobic, bedzie to jego ostatnie

wspomnienie.

Odwracajac się, spojrzał na ocean.

Czyż nie było to najlepsze miejsce, aby skonczyc z jedynym szalencem,

jakiego wydała na swiat rodzina Malkinów?

ROZDZIAŁ 2

Sylvan czuła przez suknie spojrzenie Randa, gdy ogladał to, co jego

oczom ukazał wiatr. Wiedziała, że na nią patrzył, chociaż się nie odwróciła.

Ogarniąłają coraz wieksza złosc na jego niebywała arogancje. Rand

natychmiast powinien się nauczyc, że nie może bezkarnie jej obrażac. Nie ma

mowy ojąkimkolwiek porozumieniu miedzy nimi bez szacunku, wykorzystała

wiec pierwsza nadarzajaca się okazje, aby mu to uzmysłowic. To nie było

okrucięnstwo, tylko nauczka.

A jeśli rzeczywiscię nie bedzie mógł dostac się na góre?

Przycisneła dłon do ust.

A jeśli jest na tyle przygnebiony, że nie podejmie wyzwanią? A jeśli

wózek się osunie z klifu i spadnie...

Zwolniła i niemal zawróciła, ale nadal miała w pamieci jego wrogosc. Na

pewno był wsciękły i nieprzyjaznie nastawiony, ale nie miał mysli

samobójczych. Nie, postepowała słusznie. Doszła do drzew w pobliżu domu.

Wiedziała, kiedy znikneła Randowi z oczu. Przestałoją palic jego spojrzenie, a

zamiast tego poczuła chłodny podmuch wiatru. Zostawiła płaszcz i zawahała się.

Byłby to dobry powód, aby wrócic i sprawdzic, co się z nim dzieje. Lekcja

poszłaby na marne.

- Sylvan!

Spojrzała w góre z grymasem na twarzy i ujrzała biegnacego w jej strone

Randa.

Randa? Nie, Gartha. Przyłożyła ręke do piersi, aby uspokoic dudniące serce.

Nie zdawała sobie sprawy,jąk bardzo bracia sa do siębie podobni.

A jednak różni. Byli mniej wiecej tego samego wzrostu, ale Garth

wyhodował niewielki brzuszek, którego nie miał Rand, pomimo wymuszonego

braku aktywnosci. Mieli niemal identyczne rysy twarzy, ale brazowe oczy

Gartha patrzyły na wszystkich łagodnie.

Własnie to przekonało Sylvan do przyjazdu na dwór Clairmont. Nigdy

wczesniej nie spotkała meżczyzny, przy którym czułaby się od razu tak

swobodnie, i który podswiadomie wyczuł jej rodzinne problemy.

- Sylvan, wypatrywałem cię. Gdzie jest Rand? Droga z klifu prowadzi pod

góre. Czy nie miałas siły, żeby pchac go z powrotem? Pójde po niego.

On, który ujałją swa milczaca powsciagliwoscia, teraz paplał i uswiadomiła

sobie, że niepokoił się o brata.

- Zostawiłam go na klifie.

- Co? - Jego usmiech zgasł. - Zostawiłas go... specjalnie?

- Był nieuprzejmy i zgryzliwy. - Wzieła go pod ramie, usiłujac pociagnac w

strone domu. - Musi się nauczyc, że nie może mnie obrażac.

Z wahaniem spojrzał za siębie,jąkby majac nadzieje, że zobaczy Randa. -

Zawsze jest nieuprzejmy i zgryzliwy, od czasu gdy został ranny. Ostrzegałem

cię...

Nie, nie ostrzegałes. - Patrzac mu w oczy, powiedziała: - Mówiłes, że jest

załamanym człowiekiem, całkowicię pochłonietym swoim kalectwem.

Usmiechnał się nieznacznie i zauważył: - Nie powiedziałem tego. Wysnułas

wnioski, ają nie wyprowadziłem cię z błedu.

Przypominajac sobie rozmowe, która odbyli, musiała z niechecia przyznac,

że miał racje. Wiele sugerował i mało mówił, pozwalajac, aby reszte dopowiedziała

sobie sama. Malkinowie sa inteligentnymi ludzmi i lepiej, jeśli bedzie

o tym pamietac w kontaktach z nimi. - Dobrze. Wyciagnełam wnioski i ty

również. Chcesz, aby twój brat przestał byc zgorzkniąły, ają zrobie wszystko,

aby stał się normalnie funkcjonujacym człowiekiem. Gdy przyszedłes do mnie i

przekonałes mnie, abym pomogła lordowi Randowi, dałes mi wolna ręke,

pamietasz? Obiecałes...

- Wiem, co obiecałem, ale nie spodziewałem się, że pozostawisz go na pastwe

żywiołów.

-ją również, ale w trudnych sytuacjach należy podejmowac drastyczne srodki.

Wpatrywali się w siębie i żadne nie chciało ustapic.

- Nie pozwole ci go zabić - powiedział zdecydowanie Garth.

- Choc byłoby to wygodne rozwiazanie. - Garth żachnał się, ale Sylvan

mówiła dalej: - Nie musiałbys znosic wybuchów gniewu, nieuprzejmosci i

czuc rozczarowanią, widzac, co pozostało z twojego brata.

-jąk smiesz? Kocham swojego brata bez wzgledu na jego stan.

Jego wybuch gniewu tłumaczył, dlaczego posunał się do podstepu, aby

sciagnacją do Clairmont. Zrobiłby wszystko, żebyją tu sciagnac, ponieważ

zrobiłby wszystko dla brata. Przypomniąła mu: - Bedzie mniej konfliktowy.

- Ale bez wzgledu na nasz cel, nie zgodze się, aby go poniżac.

- Dobrze - odparła łagodnie.

Oczy mu się zweziły, gdy uswiadomił sobie,jąk sprytnie go podeszła. Potarł

dłonią twarz. - Sprytna z ciębie panienka.

- Musze miec wolna ręke, aby poskromic lorda Randa, skoro był na tyle

pomysłowy, aby was wszystkich wytresowac. - Garth rozesmiał się, wcale

nie czujac się obrażony, a Sylvan zapytała: - Ile czasu do zmierzchu?

-jąkies trzy godziny.

- jeśli nie pojawi się za dwie godziny, wyslemy kogos po niego.

- Chcesz mi powiedziec, że wierzysz w to, że może sam wrócic do domu?

- -A tyjąk sadzisz?

- Sadze, że on... no cóż, sadze... - Garth zamilkł na chwile. - Zawsze mówiłem,

że Rand może zrobic wszystko, co sobie postanowi. Pytanie tylko, czy postanowi

tam zostac, czy też wrócic do domu.

- Nie znam twojego brata, ale sadze, że zostanie na klifie, dopóki nie zmarznie,

a potem wróci. -Usmiechneła się. - Tylko po to, aby mi pokazac, że może to

zrobic.

Garth podrapał się w tył głowy. - Mysle, że twoja obecnosc dobrze zrobi

Randowi.

Dygneła z gracja. - Bardzo dziekuje, panie.

- Twoja obecnosc dobrze zrobi nam wszystkim.

Sylvan nie za bardzo ucięszyła się z tej uwagi, ponieważ pamietała, co

powiedział na klifie Rand - że przybyła tu, aby zdobyc księcia. Zrobiła

zdecydowany krok do przodu. - Wyglada na bardzo silnego.

- Bo jest. Nie znosi swojej bezradnosci i upiera się, żeby wszystko robic sam.

- A wiec uważasz, że może wrócic do domu sam?

- Och, tak.

- I uważasz - zawahała się, nie chcac podsuwac mu takiej mysli, ale

potrzebowała czegos wiecej niż własna intuicja - że nie bedzie zastanawiał

się, czy nie skoczyc z klifu?

Garth rozesmiał się głosno. - Rand? Nigdy. Rand uwielbia wyzwanią, zawsze

tak było. Tak,jąk ci mówiłem, gdy cię spotkałem i zwabiłem tutaj, dziwie się, że

wciaż nie może się pogodzic ze swoim stanem. To do niego niepodobne, ale

pewnie nikt z nas nie wie,jąk długo powinna trwac rekonwalescencja. Prawda?

Widziała już posiadłosc. Ktos zakrył powybijane okna w pokoju Randa

tektura, ale nawet z tym dziwnym dodatkiem budowla nie wygladała jużjąk eksperyment

architekta. Teraz była miejscem, w którym można odpoczac. -ją nie

wiem.

Jakas para wyszła na taras. Sylvan rozpoznała cięmne ubranie pastora,

którego widziała w srodku, i założyła, że towarzyszaca mu kobieta musi byc

żona. Podtrzymałją mocno, gdy zatoczyła się na schodach, a Sylvan

zastanowiła się, czy kobieta nie jest pijana.

Garth obstawał przy swoim. - Wiesz wiecej niż ktokolwiek inny, tak

mówi doktor Moreland.

Gdy para zeszła na trawnik, pastor potrzasnał żona, a potem poprowadził

ja podjazdemjąk rozzłoszczony ojcięc. Sylvan nie zazdrosciła żonie, miewała

do czynienią z rozzłoszczonym ojcem. - Doktor Moreland cię oszukał.

- Powiedział, że nigdy nie widział kobiety, która pracowałaby tak ciężko, by

pomóc rannym, i nigdy nie widział nikogo, meżczyzny czy kobiety, kto

lepiej rozumiałby psychike człowieka, który przeszedł amputacje.

Meżczyzna i kobieta znikneli im z oczu i Sylvan przestała o nich myslec. -

Twój brat nie przeszedł amputacji. Z tego, co dzis widziałam, a widziałam

sporo, ma wszystko, z czym się urodził.

Garth zaczerwienił się po cebulki włosów i dostrzegła jeszcze jedna różnice

pomiedzy bracmi. Garth miał wyższe czoło niż Rand; jego włosy przegrały własna

bitwe pod Waterloo i teraz się wycofywały.

Głosno przełykajac sline, Garth powiedział: -Przepraszam za jego... hm...

niestosowny ubiór. Uwielbia obrażac nasza ciotke Adele swoim bezczelnym

zachowaniem, a zdejmowanie koszuli to jego nowa taktyka.

- Na ile poznałam twoja ciotke Adele, to obrażanie jej ucięszyłoby nawet

swietego - Zatrzymał się i spojrzał na nią. Zrozumiała, że przekroczyła granice

dobrego wychowanią. - Wybacz mi, wasza wysokość. To bardzo

niegrzeczne z mojej strony mówic tak o twojej ciotce. Prosze zrzucic to na

karb zmeczenią podróża...

Usmiechnał się. - Swietego, co? Słowo daje, że mnie to cięszy, a wcale nie

jestem swiety. W dziecinstwie rywalizowalismy z Randem o to, któremu uda się

bardziej obrazic ciotke Adele. Oczywiscię zawsze wygrywałem, ponieważ

byłem księcięm i wszystko, co robiłem, liczyło się bardziej niż to, co on robił. A

to, co robiłjąmes, nasz biedny kuzyn, liczyło się bardziej niż to, coją robiłem,

ponieważ był trzeci w kolejce do ksiażecego tytułu - a co najważniejsze, był jej

synem.

- To musi byc trudna rola do odegranią.

- Ciaży mu. Zrobiłaby wszystko, aby pomóc jego sprawie, a on zrobiłby

wszystko, żebyją uszczesliwic i powstrzymac od gderanią. - Zmieszał się i

spytał tonem pełnym poczucia winy: - Chyba nie miałas szansy zostac im

odpowiednio przedstawiona, prawda?

- Nie było na to czasu. - Wchodzac po schodach na taras, jedna reka

przytrzymała się poreczy.

- Nie przebrałas się po podróży i nie odswieżyłas. Betty zabije mnie za to.

- Betty?

- Moja... gospodyni. Rzadzi nami wszystkimi, oczywiscię poza ciotka Adela.

Ciotka Adela wie, co jest stosowne, ale Betty wie, co to goscinnosc. -

Chwyciłją za łokiec, poprowadził po schodach i spróbował wprowadzic do

domu, ale się zatrzymała.

- Chyba posiędze na zewnatrz - powiedziała - dopóki nie wróci lord Rand.

- Bede go wygladał - zaoferował Garth.

- Raczej nie. - Usiadła na jednym z krzeseł ustawionych na tarasię, by

rozkoszowac się popołudniowym słoncem. Promienie padały jej na twarz, a

przez suknie czuła ciępło nagrzanego krzesła. - Poszedłbys po niego albo

nerwowo krażył wokoło.

- Przyznaje - uniósł rece. - Niepokoje się.

- Nie jest dzieckiem. - Odchyliła głowe i pomyslała, że rozkosznie byłoby

zasnac. Poprzedniej nocy nie mogła spac, oczekujac na spotkanie z lordem

Randem, a noc wczesniej nie spala, denerwujac się podróża. - I nie powinno

się go rozpieszczac.

- Ciagle to powtarzam. - Na taras wyszła lady Adela. Ubrana,jąk na

eleganckie popołudniowe przyjecię, podeszła do Sylvan. - Nie przywitałam

pani odpowiednio, kiedyjąmes nas sobie przedstawił. Witam panią na

dworze Clairmont.

Garth zmrużył oczy i zawołał: - Mamo, przyjdz do nas, abys mogła,jąko

księżna, przywitac naszego goscia.

To byłjąwny afront, ale lady Adela przytakneła. -To prawda. Nie powinnam

wpychac się przed księżne wdowe.

- Nic nie szkodzi. - Lady Emmaline Malkin wyszła na taras i osłoniła oczy

przed słoncem. - Wiesz, Adelo, że mi to nie przeszkadza.

- Emmie, jestes księżna wdowa i masz prawo...

- Wiem, ale nie chce się wpychac...

- Mylisz się, kochanie. Powinnas...

Garth przerwał im gestem. - Może panie pozwola mi dokonczyc...

- Garth, nasz gosc nawet nie pił jeszcze herbaty. -Lady Emmie, drobna i

nerwowa, zaczeła się krzatac. - Nie możemy w nieskonczonosc ciagnac tych

uprzejmosci.

Widzac wzruszenie ramion Gartha, Sylvan domysliła się, że powitanie

dobiegło konca.

Lady Emmie rozejrzała się wokoło. - Hm... gdzie jest Rand? Nie widziałam,

żebys pchała wózek z powrotem.

Sprawdziły się najgorsze przeczucia Sylvan. Cała rodzina siędziała z nosami

przyklejonymi do szyby, gdy ona spacerowała z Randem, a teraz nerwowo

oczekiwalijąkiejs tragedii. Obawiała się, że jej kleska w doprowadzeniu go z

powrotem bedzie postrzeganająko katastrofa.

Garth wkroczył do akcji, zanim zdażyła się odezwac. - Rand wraca sam,

mamo. Sylvan pomyslała, że Randowi dobrze zrobi, jeśli przekona się, ile może

zrobic samodzielnie.

Lady Emmie poruszała bezgłosnie ustami.

- Pamietasz, mamo, rozmawialismy o tym - powiedział Garth. - Sylvan wie

lepiej od nas, co jest dobre dla Randa.

Gdyby tylko to była prawda. Sylvan miała nadzieje, że nie zauważa jej

konsternacji.

Jednak lady Emmie odzyskała czar prawdziwej angielskiej damy. - Wejdz do

srodka, droga Sylvan. Moge do ciębie mówic Sylvan?

- Bede zaszczycona, wasza wysokość, ale wolałabym zostac tutaj, jeśli moge. -

Sylvan spojrzała z obawa w strone oceanu.

- A wiec zostane z toba.

- Wolałabym zostac sama, wasza wysokość. Nie chciałabym, aby lord Rand

pomyslał, że ktokolwiek się zamartwia, czy uda mu się wrócic samemu.

Jakby nie słyszac jej słów, lady Emmie opadła na szezlong. Sylvan z

zapartym tchem czekała, czy pulchna postac spadnie z drugiej strony siędziska.

Jednak dama swietnie opanowała sztuke siadanią.

Sylvan ponownie spróbowała. - Naprawde, wasza wysokość, wolałabym...

- Podobno mówisz, że rozpuszczalismy Randa. -Matka Randa dotkneła

chusteczki na szyi, a potemją poprawiła. Nie rozpieszczamy go. My tylko...

- Emmie, nie badz niemadra. - Lady Adela usiadła obok lady Emmie. -

Okropnie go rozpuszczasz.

-ją go rozpuszczam? Chyba nie tylko mnie należy winic.

- Chyba nie chcesz powiedziec, żeją go rozpuszczam?

- Nie, ty nie. Ty zawsze zachowujesz stosowny dystans. Ale co z twoim

synem?

- Och. - Lady Adela westchneła, aby Sylvan mogła zrozumiec smutek kobiety,

która zawiódł własny syn. -jąmes.

- Wołałas mnie, mamo? -jąmes pojawił się na zewnatrz.

Krew Malkinów musi miec wielka moc, pomyslała Sylvan, zauważajac

podobienstwo miedzyjąmesem i jego kuzynami. Jednakjąmes zachowywał się

bardziej swobodnie,jąkby nie musiał dzwigac ciężaru odpowiedzialnosci, i

delektował się swoim szczescięm. Miał na sobie waskie spodnie z najlepszego

materiału, krawat zawiazany w fantazyjny wezeł, a jego brazowe włosy były

obcięte zgodnie z najnowsza moda. Buty błyszczały mu w słoncu, a monokl

zwisał na łancuszku na szyi. W miescię uchodziłby za dandysa. Sylvan

zastanawiała się, kogo mógł oczarowac swoim wygladem na prowincji.

- Pielegniąrka, Sylvan... - Zbita z tropu lady Adela zacisneła usta. - Młoda

damo, skad wziełas to okropne imie?

- Moja matka pochodzi z prowincji. Bardzo teskniła za domem, i kiedy się

urodziłam, dała mi imie lesnej wróżki.

Lady Adela prychneła. - Banalne.

- Tak - zgodziła się Sylvan. - Jest banalne.

- Nie ma się czego wstydzic - powiedziała zdecydowanie lady Emmie. -

Lepszy zwykły angielski ród, niżjąkis zagraniczny materiał.

- To własnie zwykły ród zepsuł krew Malkinów. -Lady Adela wskazała reka

na smuge fabrycznego dymu, unoszaca się nad horyzontem. - I widzicię co z

tego wyszło.

- Mój syn nie jest zepsuty - warkneła lady Emmie.

- Jego pomysły przynosza nam hanbe.

- Wystarczy! - W głosię Gartha słychac było gniew. - Już rozmawialismy na

ten temat, nie sadze wiec, żeby było trzeba o tym rozmawiac w obecnosci

panny Sylvan.

Panie natychmiast zamilkły, oblały się rumiencem i zawziecię wpatrywały

się przed siębie.jąmes przerwał niezreczne milczenie. - Panno Sylvan, czy

sugerowała pani, że rozpieszczamy Randa?

Sylvan miała ochote zapytac, czy cała rodzina podsłuchiwała pod drzwiami,

ale powstrzymała się. - To prawda.

- A wiec rozpieszczamy go - powiedziałjąmes. -Zasługuje na to. Wrócił spod

Waterloojąko bohater.

Lady Adela wyprostowała się dumnie. - Ty także, kochanie.

- Och, tak - odezwał się Garth z ironią w głosię. -Jeden z naszych narodowych

symboli.

Lady Adela wydawała się zaszokowana pogardliwa uwaga Gartha. -jąmes

był bardzo odważny.

James wzruszył ramionami,jąkby nie przejał się ostrym tonem Gartha. -

Garth ma racje, mamo. Byłem tylko pionkiem. Odniosłem niewielka rane.

- Niewielka! - Lady Adela pochyliła się i dotkneła kolana Sylvan. - Stracił dwa

palce.

- Amputacja? - spytała go Sylvan.

- Cos prostszego. - Pomachał pozostałymi palcami prawej reki. - Odstrzelone.

Czysto. Bez zakażenią.

- Czy widziałam pana w szpitalu?

- Tak. - Usmiechnał się czarujaco. - Miło mi, że zawsze robie wrażenie na

uroczych paniąch.

- Tym razem powinien się pan cięszyc, że tak się nie stało. - Spojrzała na

swoje dziesięc palców. - Nie chciałby pan byc pacjentem, którego

zapamietałam.

- Może pani byc pewna, że żaden pacjent, któremu pani pomogła, nigdy pani

nie zapomni. - Wzbudził jej zainteresowanie i dotknał dłonią czoła,jąkby

salutował.

Ten uroczy, chociaż pusty, gest sprawił jej przyjemnosc.

-jąmes najbardziej z nas wszystkich rozpieszcza Randa - odezwała się lady

Emmie z triumfem w głosię. - Zawsze go podziwiał.

- To nie znaczy, że go rozpieszczał.

-jąmes zawsze ubierał się tak samojąk Rand. Przez Randa zainteresował się

polityka. Nawet wstapił do wojska z powodu Randa.

James westchnał zażenowany, a Sylvan z trudem powstrzymała usmiech.

Lady Adela prychneła. - No cóż,jąmes jest jedenascię lat młodszy od Randa.

Rand chyba mógł byc dla niego wzorem.

-jąmes chce wrócic do Londynu.

- Może wrócic do Londynu, kiedy tylko zechce -warkneła lady Adela. - Nasz

majatek wystarczy, aby utrzymac...

-jąmes nie bedzie nikim znaczacym, jeśli pojedzie bez...

Uprzejma minająmesa zdradzała zniecięrpliwienie ta złosliwa utarczka, wiec

Sylvan przerwała damom. - Nikt nie powiedział mi,jąkiego rodzaju rany odniósł

lord Rand. - Zapadła cisza. Sylvan spojrzała ostro na pełne poczucia winy

twarze. Zwróciła się do Gartha. - Lordzie Clairmont?

Potarł dłonią twarz, a potem spojrzał na zachód. -Jeszcze go nie widze.

- Aniją - przytakneła Sylvan. - Dlatego teraz jest najlepszy moment, aby

opowiedziec mi o ranie, która spowodowała paraliż.

- Czy powiedziałas, że chcesz poczekac na Randa sama? - spytał Garth.

- Tak, ale...

- Zostawimy cię wiec i każemy przyniesc ci herbate. Chodzcię, moje panie.

Adela i lady Emmie zerwały się posłusznie, co wzbudziło podejrzenią

Sylvan, a gdyjąmes się ociagał, Garth powiedział: - Chodz,jąmes.

Przez krótka chwile wydawało się, żejąmes stracił dobry humor. Jednak

machnał z rezygnacja reka i wszedł do domu za matka.

Garth pozostał jeszcze chwile i przyrzekł. - Obiecuje, że bedziemy

współpracowac.

Potem zniknał w srodku wraz z pozostałymi, a Sylvan zaczeła się

zastanawiac, co ukrywaja. Dosc dobrze przyjrzała się dzis Randowi. Wygladał

na zdrowego i całego. A jednak zjąkiegos powodu znalazł się na wózku

inwalidzkim. Co się stało i gdzie?

- Panienko? - Sylvan odwróciła się i zobaczyła obok siębie służaca o szerokich

biodrach. - Przyniosłam pani herbate, a także mnóstwo herbatników i

ciasteczek upieczonych przez naszego włoskiego cukiernika.

Sylvan rozesmiała się głosno. - Włoski cukiernik?

Niesmiały usmiech pojawił się na twarzy służacej, gdy stawiała tace na stole.

- Tak, panienko. Czy to nie wspaniąle?

- Absolutnie wspaniąle. - Przygladajac się,jąk służaca nalewa herbate, dodała:

- cięsze się, że nie ma tu mojego ojca, bo jutro zatrudniłby włoskiego cukiernika

w swojej kuchni.

Milczace rozbawienie służacej znikneło i przyjrzała się Sylvan uważnie. - A

wiec pochodzi pani z wyższych sfer?

- Och, nie. - Sylvan położyła na kolanach snieżnobiała serwetke. - Jestem

tylko bogata. Mój ojcięc jest kupieckim baronem. Co znaczy, że zbił majatek

i kupił sobie tytuł barona.

- Czy pani się z nim pokłóciła i dlatego musiała zatrudnic sięjąko

pielegniąrka?

Ta nieukrywana ciękawosc rozbawiła Sylvan. Przyjrzała się służacej

uważnie. Zobaczyła wysoka, mniej wiecej trzydziestopiecioletnią kobiete, o

ładnych, mocnych rysach, która nosiła się w sposób rzadko spotykany u służby.

Prawde powiedziawszy, wiele dam dużo by dało, żeby zachowywac się z taka

godnoscia,jąk ta kobieta. - Ty musisz byc Betty - powiedziała Sylvan.

- Toją, panienko. Pan Garth powiedział pani o mnie?

- Tylko tyle, że rzadzisz nimi wszystkimi i że jestes bardzo goscinna.

Betty usmiechneła się, wycięrajac dłonie w fartuch. W jej policzkach

pojawiły się urocze dołeczki. Pod czepkiem skrywała burze kasztanowych

włosów. - Pan Garth nigdy nie szczedzi komplementów.

Sylvan posłodziła herbate i wypiłają z przyjemnoscia. - Dlaczego nazywasz

go pan Garth?

Teraz Betty zarumieniła się. - Prosze mi wybaczyc. Nie powinnam, ale

jestesmy w tym samym wieku i razem się wychowalismy.

Sylvan doszła do wniosku, że rodzina Malkinów jest ekscentryczna.

Gospodyni spoufalała się z księcięm; wdowa i jej szwagierka kłóciły sięjąk

dzieci; mieli na swojej ziemi przedzalnie i własnego ducha.

Byli jednak stara, arystokratyczna rodzina z wielka fortuna i mogli sobie

pozwolic na ekscentrycznosc. Sylvan nie mogła sobie na cos takiego pozwolic,

wiec odpowiedziała na wczesniejsze pytanie Betty. - Mój ojcięc nie chciał,

żebym zatrudniąła się w charakterze pielegniąrki, ale jego wysokość złożył mi

propozycje nie do odrzucenią. Jego wysokość obiecał, że nikt nie bedzie

rozprawiał o mojej utraconej reputacji tak długo, dopóki pozostane w jego

domu.

- Straciła pani reputacje, panienko?

- Nie lubie się chwalic - Sylvan przysuneła się do Betty, a Betty przysuneła się

do Sylvan - ale jestem jedna z najbardziej niesławnych kobiet w Anglii.

Berty wpatrywała się w nią szeroko otwartymi oczyma, a potem parskneła

smiechem. - Byc może, panienko, byc może.

Sylvan czuła się niemal dotknieta niedowierzaniem Betty. - Nie wierzysz mi?

- Och, panienko. - Betty wytarła dłonie o fartuch. - Przez dwór Clairmont w

ciagu ostatniego roku przewineło się wielu arystokratów, ają nauczyłam się

rozróżniąc tych, co stracili reputacje, od tych, którzy sa zepsuci. - Betty

przysuneła talerz z ciastkami bliżej Sylvan. - Ma pani w sobie szlachetnosc,

której nigdy nie wyczuwam u tych zepsutych.

- Tak czy inaczej, moja reputacja przepadła. Nie jestem już zapraszana na

przyjecia, meżczyzni interesuja się mna wyłacznie dlatego, że chca przetestowac

towar.

Betty nałożyła cięnki kawałek ciasta ze sliwkami i różne herbatniki na talerz

z chinskiej porcelany i wcisneła go Sylvan w dłon. - A wiec to pani ojcięc

opłakuje pani reputacje, panienko?

- Gorzko i czesto. On wszystko robi gorzko i czesto. - Sylvan wzieła

makaroniki i zjadła je ze smakiem. - Czy wiesz,jąkie rany odniósł lord

Rand?

Wydawało się jej, że pytanie jest naturalne, ale chociaż wyraz twarzy Betty

się nie zmienił, Sylvan wyczuła w niej natychmiastowe usztywnienie. - Nie

może chodzic.

Bez wzgledu na to,jąk bardzo ekscentryczni sa Malkinowie, najwyrazniej

maja lojalna służbe.

- Ale porusza się na wózku - dodała Betty, wskazujac na trawnik.

Sylvan spojrzała i zobaczyła Randa, który zmagał się z wózkiem, żeby

wrócic do domu. - Dzieki Bogu. - Zadrżała jej reka i trochęherbaty wylało się

na serwetke na jej kolanach.

Betty poklepałają po ramieniu, a potem zawołała: -jąsper!

Jasper wybiegł na taras tak szybko, że Sylvan domysliła się, że czekał, kiedy

go zawołaja. Spojrzała z wyrzutem na Betty, ale Betty wyszeptała: - Nie mógł

nas słyszec, panienko. - A potem głosniej powiedziała: -Pan bedzie potrzebował

pomocy przy wejsciu na schody. Lepiej zawołaj swoich pomocników.

Jasper posłusznie wykonał polecenie, a Sylvan rzekła: - Betty, jeśli możesz,

to powiedz rodzinie, aby zaczeli grac w karty, czytac ksiażki i witali się z

Randem bez specjalnych emocji. Nie spodoba mu się, jeśli potraktuja gojąk

bohatera z tak błahego powodu.

- Czy sadzi pani, że spodziewa się, iż rodzina przywita go bez specjalnych

emocji po tym,jąk przez wiele miesięcy skakali tak,jąk im zagrał? - spytała

Betty.

- Może nie. - Sylvan się usmiechneła. - Ale wole, aby rozzłoscił go brak

uwagi, niż jej nadmiar.

Betty podparła się pod boki i zmierzyła Sylvan wzrokiem od stóp do głów. -

Czy pielegnowanie to cos wiecej niż zdrowy rozsadek, panienko?

- Nie, ale zdrowy rozsadek wcale nie jest tak powszechny.

- Widze, że się dogadamy, panienko. - Betty ruszyła w strone domu.

Jasper i jego pomocnicy dobiegli do Randa, zanim zdażył przejechac przez

podjazd, ale oddalił ich od siębie gniewnym gestem. Pot pozlepiał jego cięmne

włosy i sciękał po brwiach aż na klatke piersiowa.

Nie zwracał na to uwagi i zawziecię popychał wózek w strone schodów.

Wtedy zatrzymał się i pozwolił, abyjąsper i jego pomocnicy wniesli wózek na

taras, a potem rozkazał, aby postawili go naprzeciwko Sylvan.

Jego zgorzknienie wydawało się jeszcze wieksze, i Sylvan mogła przysiac, że

jej nienawidzi, gdy mówił: - Mam nadzieje, że jestes zadowolona, kobieto.

Udowodniłas także, że jestem tchórzem.

ROZDZIAŁ 3

Rozpacz paliła jego duszejąk rozgrzane wegle. Zabrakło mu odwagi,

żeby rzucic się z klifu.

Jakby miał po co życ! Bezradny, obłakany kaleka.jąkiego jeszcze

dowodu potrzebował na swoja bezużytecznosc i szalenstwo?

Ta mała kobietka siędzaca na tarasię, zajadajaca ciasteczka i popijajaca

herbate, przygladała mu sięjąkby był dziwolagiem.

Sylvan ostrożnie otarła serwetka usta i wstała. - Na-wdychał się pan do

woli swieżego powietrza. Jestem pewna, że dobrze to panu zrobiło. Powtórzymy

to jutro.

- Jutro? - spytał Rand piskliwym głosem.

Jednak zmeczenie pokonało jego gniew. Był zbyt wykonczony, aby

wszczynac kolejna awanture.

wziął jej płaszcz ze swoich kolan i ze złoscia rzucił jej w twarz. Rekaw

płaszcza zahaczył o filiżanke i Sylvan zerwała się z krzesła, aby herbata nie poplamiła

sukni. Rand obserwował te scenke z rozbawieniem, a pózniej ruszył w

strone drzwi do domu. Gdy znalazł się w srodku, rozejrzał się dokoła.

Gdzie jest matka? Jego brat?jąmes, albo ciotka Adela? Gdzie sa ludzie,

którym na nim zależało, i którzy o niego dbali?

Usłyszał głosy i ruszył w strone gabinetu. Tam ich zobaczył.

Jego cudowna rodzinka, taka zawsze o niego zatroskana, grała w karty. Na

stole leżały żetony. Ciotka Adela siędziała na brzegu krzesła, a lady Emmie

ostrożnie trzymała w dłoniąch wachlarz kart. Garth usiłował poluzowac krawat,

ająmes nerwowo układał dłonie.

Wnioskujac z ich swobodnego zachowanią, doszedł do wniosku, że przez

cały czas jego nieobecnosci grali w karty.

- Co robicię, do cholery? - huknał Rand. Wszyscy podskoczyli,jąkby jego

przybycię ich zaskoczyło.

- Na Boga, Rand, może zagrasz za tego nieudacznika? - spytałjąmes. - Jest

równie powolny w grze w karty,jąk w szukaniu sobie żony.

Garth przysunał się i dał kuzynowi kuksanca w bok. - Przynajmniej

rozumiem, co to znaczy atut.

- Takie nerwowe zachowanie tylko dlatego, że panie wygrywaja - powiedziała

ciotka Adela z powsciagliwym usmiechem.

- Ba! Cóż to za przyjemnosc wygrywac - odezwała się lady Emmie, a potem

wszyscy pochylili się nad kartami, przestajac interesowac się Randem.

Narastała w nim złosc. Gdy on się zmagał, aby wejsc na klif, oni spokojnie

grali sobie w karty. Pewnie swietowali pierwsza możliwość pozbycia się go, z

radoscia przywitali te kobiete, gdy wróciła bez niego, i robili zakłady, czy uda

mu się wrócic o własnych siłach.

Rzucili kilka kart na stół, a potem matka spytała od niechcenią: -jąk

spacer, kochanie?

Jego gniew eksplodował. - Spacer? Spacer? Nie spacerowałem. ?eby

spacerowac, musisz poruszac nogami. - Wskazał na bezużyteczne konczyny,

które kiedys niosły go tam, gdzie chciał isc. -ją nie moge chodzic.

- Panska matka chyba o tym wie - usłyszał za soba głos Sylvan. - Mógłby pan

jej zaoszczedzic opowiesci o przykrych wydarzeniąch z panskiego życia.

Rand obrócił się, gotowy do ataku, ale wtedy odezwał się Garth: - Tak się

tylko mówi, Rand. Mama chciała powiedziec...

- Wiem, co mama chciała powiedziec

- Wiec nie odzywaj się tak niegrzecznie do księżnej wdowy - powiedziała

ciotka Adela. - To nie przystoi twojej pozycji ani jej.

- Adelo, naprawde, nic się nie stało. - Lady Emmie usmiechneła się słabo,jąk

zawsze usiłujac pogodzic syna i Adele.

- Ają uważam, że się stało. Gdyby nieją, ta rodzina popadłaby w ruine i

zatraciła wartosci moralne. -Ciotka Adela spojrzała z wyższoscia na Gartha. -

Jednak nawetją nie jestem w stanie przeciwstawic się niemoralnym

postepkom obecnego księcia.

- Och, nie zaczynajmy znowu. - Garth rzucił karty na stół. - Znasz moje

powody, ciociu Adelo.

- Ide spac - oznajmił Rand.

- Dobrze, kochanie. - Lady Emmie pomachała nieznacznie reka na pożegnanie,

koncentrujac się na kłótni.

Wskazujac na Randa,jąkby był okazem muzealnym, lady Adela

powiedziała: - Widzisz, Garth, nawet twój brat czasami przezwycięża swoja

wstydliwa słabosc.

Rand usłyszał zaszokowane sapniecię Sylvan, a potem jej okrzyk: -

Wstydliwa? Co jest wstydliwego w ranach odniesionych na polu walki?

- Przecięż nie został ranny. - Lady Adela zignorowała Sylvan i zwróciła się do

Gartha. - Z pewnoscia tyjąko ksiaże...

- Nie został ranny? - Sylvan zacisneła piesci.

- Milcz - mruknał Rand.

- Porusza się na wózku inwalidzkim!

- Po prostu milcz.

tracąc cięrpliwosc, lady Adela powiedziała: - Nie został ranny! W pokoju

zapanowała grobowa cisza.

- Na Boga, mamo. -jąmes zerwał się na równe nogi i podszedł do okna.

Lady Adela zadrżała pod wrogimi spojrzeniąmi wszystkich obecnych. -

Przecięż ktos musiał jej powiedziec.

Sylvan nieco otrzasneła się z szoku, ale Rand nadal wyczuwał jej

zniecięrpliwienie. - Wiec niech mi ktos powie.

- Co powinienem powiedziec? - spytał Rand. -Nie moge chodzic, chociaż nie

mam żadnych ran.

- Nieprawda -jąmes odwrócił się ze złoscia. - Widziałem,jąk upadłes przed

Wellingtonem. Byłes cały zakrwawiony i posiniączony.

Rand prychnał. - Tylko drobne rany.

- Prowadziłes jeden atak za drugim. Zabili pod toba trzy wierzchowce. Gdy

straciłes swój pułk, walczyłesjąk oszalały. Walczyłem nieopodal i słyszałem

o twoim mestwie. Godne podziwu!

- Ale nie moge chodzic. - Rand popchnał wózek na srodek pokoju, aż wszyscy

się odsuneli. - jeśli jestem godny podziwu, to dlaczego nie moge chodzic?

- Mógłbys, gdybys tylko spróbował - upierał sięjąmes. - Wiem, że gdybys

tylko spróbował...

- Myslisz, że nie próbowałem? Nie wiesz,jąk bardzo chciałbym chodzic? -

Rand odetchnał głeboko, żeby się uspokoic. - Byłem u wielu lekarzy, którzy

mnie kłuli i testowali na mnie swoje mikstury. Brałem ich idiotyczne kapiele

ziołowe, i po co? ?eby byc tak samo bezużytecznyjąk wczesniej!

- Prosze, kochanie. - Lady Emmie klasneła w dłonie. - Nie mów tak.

- ?e jestem bezużyteczny? - Jej cięrpienie sprawiało Randowi przewrotna

przyjemnosc. - Bezużyteczny. Bezużyteczny, bezużyteczny, bezużyteczny.

- Rand. - Meżczyzni zmierzyli się wzrokiem. - Popołudnie upłyneło nam miło

bez ciębie. Nie kus nas, żebysmy chcięli się przekonac,jąkie jeszcze

przyjemnosci niesię ze soba twoja nieobecnosc.

Rand nie wierzył, że jego brat - jego brat! - traktuje go w ten sposób.

Rzucił Sylvan pełne nienawisci spojrzenie. To była jej wina. Całe to okropne

popołudnie było z jej winy.

- Chłopcy, nie kłóccię się. - Lady Emmie położyła dłon na ramieniu Gartha i

sciszyła głos. - Garth, musimy poczynic pewne ustalenią.

- Już poczynilismy - odparł Garth. - ?ycię musi toczyc się dalej. On cięrpi, jest

moim bratem i kocham go, ale mam dosyc tego, że stawia ten dom na

głowie. Czy nie możemy miec trochęspokoju? Przynajmniej do czasu, gdy

nie skoncze przedzalni? Czy nie możemy miec trochęspokoju?

Rozpacz Gartha zaskoczyła Randa, zamieniąjac jego gniew w poczucię winy.

Czy to własnie sprawiło jego kalectwo? Doprowadziło jego spokojnego brata do

kresu wytrzymałosci? Rand zdawał sobie sprawe,jąki ciężar odpowiedzialnosci

spoczywał na księciu Clairmont. Wiedział też,jąkie plany miał Garth w

stosunku do swoich ludzi i ziemi.

Wiedział, ponieważ Garth z nim rozmawiał, dzielił się swoimi pomysłami

i marzeniąmi. Kiedy ostatni raz słuchał Gartha?

Spojrzał nająmesa, ająmes odwrócił wzrok. Spojrzał na ciotke Adele.

Dostrzegł jej mocno zacisniete usta i wiedział, że miała ochote przytaknac.

Spojrzał na matke, która ocięrała oczy.

Cisza stała się jeszcze cięższa.

- Czy nikt z was nie słyszał o podmuchu smierci? - Głos Sylvan był tak

spokojny,jąkby odgrywała takie sceny każdego dnią.

-ją -jąmes odchrzaknał. -ją słyszałem. To staroswieckie okreslenie na...

hm... gdy żołnierz nie odnosi żadnych ran, a jednak umiera.

Sylvan przytakneła. - Lekarze wierzyli, że podmuch przelatujacej kuli

wysysa powietrze z płuc żołnierzy i ci się dusza. Po zbadaniu okazało się, że

smierc nastepowała na skutek poważnych wewnetrznych obrażen, które nie były

widoczne na zewnatrz.

- Czy sugeruje pani, że to własnie spotkało Randa? - spytała lady Adela.

- Niezupełnie - odpowiedział Rand. - Nie jestem martwy, jeszcze.

- Drobna różnica, ale znaczaca. - Sylvan wydawała się poważna, ale Rand nie

był tego pewien. - Możliwe, że nastapiło uszkodzenie kregosłupa.

Rand chciał w to wierzyc. Bardzo chciał, powiedział jednak: - Niemożliwe.

Wszystko było w porzadku, dopóki nie poszedłem zameldowac się u Wellingtona

i tam padłem. Byłem nieprzytomny przez dwa dni, a kiedy się ocknałem... -

Wskazał na swoje nogi.

- Może nie chodzi o jedna konkretna rane, która uczyniła z ciębie kaleke -

zasugerował Garth. - Może przyczyniły się do tego wszystkie rany, które

odniosłes.

- Albo skrzep krwi w kregosłupie, który z czasem może się rozpuscic.

Bedziesz znowu chodził! - Podekscytowaniejąmesa zdradzało jego

pragnienią.

- Wszystko jest możliwe - powiedziała łagodnie Sylvan. - Rand musi jednak

przystosowac się do obecnego stanu, zamiast czekac na cud, który może się

nie zdarzyc.

Pod pełnym uwielbienią wzrokiemjąmesa Rand czuł,jąk ciężar wszystkich

oczekiwan przykuwa go do wózka. - Kto mi pomoże się przystosowac? -Zwrócił

się z lekceważeniem do Sylvan. - Ty?

- Tak, ona - powiedział Garth. - Rand...

- Nie wiesz, kim ona jest?

Rand powiedział to takim tonem, że Sylvan wiedziała, co zamierzał wyjawic.

Do diabła z nim! Czy nie mógł poczekac jeden dzien? Czy nie mógł poczekac,

aż bedzie miała szanse trochęsię przespac?

- Pielegniąrstwo, jestem pewien, że wszyscy się zgodzicię, jest jednym z

najbardziej poniżajacych zawodów,jąkie kobieta może wybrac.

- Rand, to jest niepotrzebne - powiedział krótko Garth.

- Ale dla tej kobiety - ciagnał Rand - pielegniąrstwo jest szansa na wyrwanie

się z kregu najstarszego zawodu swiata.

- Rand. - Lady Emmie sapneła. - Nie chcesz chyba powiedziec...

- Sylvan była kochanka Hibberta, hrabiego Mayfield...

Sylvan uznała, że mógł powiedziec cos znacznie gorszego. Mógł powiedziec,

że spacerowała ulicami Brukseli, albo że zapłacił za bliższa z nią znajomosc.

Efekt koncowy był jednak podobny.

Lady Emmie przyłożyła dłon do serca, a lady Adela odsuneła się,jąkby sama

obecnosc Sylvan zanieczyszczała powietrze. Przez krótka chwilejąmes

przygladał się jej z na poły pożadliwym zaciękawieniem. Potem jednak się

opanował i przybrał wczesniejsza, kurtuazyjna poze.

Twarz Gartha poczerwieniąła. Rand rzucił Sylvan triumfujace spojrzenie.

Był przekonany, że wygrał.

- Dlaczego im to powiedziałes? - Garth zrobił krok do przodu,jąkby go chciał

uderzyc. - Zmusiła cię do zrobienią czegos, czego nie chciałes zrobic? Zdałes

sobie sprawe,jąkim byłes łajdakiem? To dlategoją zaatakowałes?

Usmiech na ustach zblakł, a Rand potrzasnał głowa,jąkby nie rozumiejac. I

Sylvan wiedziała, że tak było. Myslał, że Garth bedzie równie zaszokowany

tymi wiadomosciamijąk reszta rodziny. Nie miał pojecia, że Garth zaoferował

jej schronienie przed własnie takimi oskarżeniąmi.

- Nie jestes zaskoczony? - Rand odezwał się do brata. - Czy nie uważasz, że

nasza matka ma prawo wiedziec, zjąka kobieta ma do czynienią?

- Nigdy nie byłes hipokryta. - Garth oparł rece na wózku i pochylił się, aż jego

twarz znalazła się na równi z twarza Randa. - Znam cię, Rand, i znam twoje

gusta. Byłes zazdrosny o Hibberta. I pewnie nadal jestes.

-jąk, do cholery, można byc zazdrosnym o nieboszczyka?

- Teraz jest nieboszczykiem, ale kiedy żył, miał to, czego ty pragnałes...

- Garth! - zawołała zaszokowana lady Emmie.

- ...i czego nadal pragniesz. Jestes tylko zwykłym tchórzem.

Sylvan jekneła i ukryła twarz w dłoniąch. Rand był zaskoczony

nieoczekiwanym atakiem ze strony brata, ale ona czuła się upokorzona.jąk

Garth domyslił się skrytych pragnien, które połaczyłyją i Randa w jednym

krótkim tancu?

Nawet teraz pamietała ten taniec. Oswietlona sala, duszna od płomieni swiec

i oddechów tanczacych ludzi. Muzyka, cudowny walc. ciępło dotyku Randa na

jej plecach, silne ramie pod jej dłonią. Ich dłonie w mocnym uscisku. Ich

spojrzenią, omiatajace, spotykajace się, unikajace i powracajace do siębie, gdy

w tancu znalezli się w miejscu, w którym byli sami.

A gdy walc się skonczył, uniósł jej podbródek, przesunał po jej wargach

gestem obiecujacym nieznane rozkosze.

Nie poprosił jej wiecej do tanca. Nie chciała tego.

Ich kontakt był tak krótki, że nikt nawet nie zauważył. Nikt, poza kochanym

Hibbertem, ale on wkrótce zginał.

-jąk smiesz? - wrzasnał Rand.

Sylvan podskoczyła, ale to nie na nią krzyczał. Odsunał się gwałtownie od

Gartha. - Nazywasz mnie tchórzem?

- Och, byłes pod Waterloo i zabijałes Francuzów dla bezpieczenstwa Anglii -

przyznał Garth. - Ale boisz się konsekwencji. Przez całe życię zwalczałes

niesprawiedliwosc i okrucięnstwo i za każdym razem zwyciężałes. Cóż, tym

razem również jestes zwycięzca, ale musiałes zapłacic za to swoja cene.

Pogódz się z tym, Rand! Przestan użalac się nad soba.

Rand rzucił bratu spojrzenie spode łba i obrócił się na wózku. Gdyby Sylvan

nie odskoczyła, potraciłbyją, uciękajac z pokoju, i pewnie nawet by tego nie

zauważył.

Garth dotknał jej ramienią. - Nie martw się.

Patrzyła na niego, nie rozumiejac.

- Załatwie to z paniąmi ijąmesem. Obiecuje, że beda cię traktowac z

szacunkiem, na który zasługujesz.

Pokiwała bezmyslnie głowa.

Popychajacją w strone drzwi, powiedział: - Teraz Betty pokaże ci twój

pokój.

Betty zrobiła krok do przodu i chwyciłają za ramie, a Garth wrócił do

gabinetu, zamykajac za soba drzwi.

- Ależ zamieszanie, panienko - Betty paplała, prowadzacją po schodach,

szerokim korytarzem, a pózniej przez podwójne drzwi. - Ale prosze się nie

martwic. Pan Garth wszystko załatwi. Postawimy tutaj pani bagaże. To

najlepszy pokój w kobiecym skrzydle, oczywiscię poza pokojem jej

wysokośći i lady Adeli.

Najwyrazniej Garth miał nadzieje, że warunki, wjąkich bedzie mieszkac,

wynagrodza jej trudy pracy. Za drzwiami znajdował się luksusowy salon urzadzony

w kolorze błekitnym i złotym. Fotele i kanapa stały wokół kominka, w

którym nawet teraz palił się ogien. Na wypolerowanym stole stała zastawa z

porcelany, a w oknach wisiały brokatowe zasłony. Przez otwarte drzwi zajrzała

do sypialni z wysokim łóżkiem, kominkiem i grubym dywanem na podłodze.

Gdy Sylvan usmiechneła się i pokiwała głowa, Betty powiedziała: - Musimy

wiedziec czy mamy przygotowac cos dla pani pokojówki. Czy przyjedzie

pózniej?

- Nie. Ojcięc nie pozwolił mi zabrac niczego poza ubraniąmi. - Betty zaczeła z

wprawa rozpakowywac bagaże Sylvan i westchneła, kiedy usłyszała: -Ojcięc

twierdził, że skoro zamierzam zostac służaca ująkiegos arystokraty, to nie

potrzebuje pokojówki.

Betty kreciła się wokół Sylvan,jąk kwoka wokół kurczecia. - Czyż

meżczyzni nie sa głupi? Ale bede o panią dbac, a jeśli bede miała inne

obowiazki, przysle do pani Bernadette. Jest urocza i może spac w pani pokoju.

- Nie!

Betty spojrzała na nią zaskoczona, a Sylvan spróbowała złagodzic odmowe. -

Prosze. Nawet swojej pokojówce nie pozwalam spac w moim pokoju. Bardzo

zle sypiam.

-jąk pani sobie życzy, panienko Sylvan. - Mimo zaskoczenią Betty nie

próbowała zrozumiec toku rozumowanią wyższych sfer. - Prosze wziac

kapiel, potem wyszczotkuje pani włosy i bedzie pani mogła się położyc.

Sylvan wyjrzała przez okno. - Przecięż słonce dopiero zachodzi.

- Tak, ale wiosna słonce pózniej zachodzi. Miała pani ciężki dzien. Przyniose

pani kolacje do pokoju. Prosze zaufac Betty, panienko.

I tak się stało. Od lat nie pozwalała nikomu się rozpieszczac, nie zaufała też

nikomu od czasu powrotu spod Waterloo. Wzieła kapiel, a potem znalazła

czekajaca na nią kolacje.

Przygladajac się pieknie zastawionej tacy, Sylvan powiedziała: -

Zatrudniącię nie tylko włoskiego cukiernika, ale także francuskiego kucharza.

- Tak, panienko. - Betty odsuneła krzesło i Sylvan usiadła. Betty okryłają

płócięnna serweta i wsuneła w ręke widelec. - Prosze jesc. Wyglada pani,

jakby nie dojadała.

Sylvan nie odpowiedziała.

Betty zauważyła bystro: - Pani ubranią nie zostały uszyte, żeby na pani

wisiały. Wyglada na to, że pani i pan Rand cięrpicię na te sama przypadłosc.

- To znaczy? - Sylvan spróbowała zupy.

- Wspomnienią.

Sylvan odłożyła widelec. - Jestes bardzo inteligentna kobieta.

- Jestem. Prosze spróbowac pasztecików.

I Sylvan spróbowała. Paszteciki były wyborna kombinacja wołowiny,

wieprzowiny, cebuli i rzepy, z odrobina majeranku, zawinieta w puszyste ciasto.

Jak wszystko inne, smakowały doskonale, a Sylvan podejrzewała, że

towarzystwo Betty poprawiało jeszcze smak jedzenią.

W koncująk czesto kobieta z jej reputacja była traktowana z szacunkiem,

chociażby przez służaca? A zwłaszcza tak bystra służaca. Oczywiscię Sylvan

zdawała sobie sprawe, że jej opinia na temat Betty po czesci odzwierciędlała

opinie Betty o niej.

Sylvan spytała od niechcenią: - Co wiesz o duchu?

- O duchu? - Betty odwróciła się i z udawana obojetnoscia spytała: -jąkim

duchu?

- O tym, o którym opowiadał mijąsper.

Betty skrzywiła się. - Tenjąsper! Nigdy nie umiał trzymac jezyka za zebami.

- A wiec jestjąkis duch! - Sylvan oparła łokcię na stole i przygladała się Betty.

- Widziałas go?

-ją? - Betty zasmiała się nieszczerze. - Czy widziałam ducha? A może

jagnieciny?

Sylvan ukroiła sobie kawałek miesa. - Widziałas, prawda?

Wzruszajac ramionami, Betty mrukneła: - Raz. -Raz?

- Niezłajągniecina, co? - spytała Betty. Sylvan jednak nadal wpatrywała się w

nią badawczo, wiec Betty przyznała: - No dobrze, dwa razy. Raz w domu. -

Otrzasneła się i podeszła do okna. - Kiedys zobaczyłam jego odbicię w

szybie. - Zaciagneła zasłony.

Przy zaciagnietych zasłonach pokój wydał się Sylvan bardziej przytulny. -

Nie wierze w duchy. - A potem pomyslała o widmach, które noca zakłócały jej

sen. -A przynajmniej nie wierzyłam.

- Wczesniej również nie wierzyłam w duchy, a za dnią nadal nie wierze. Jego

wysokość mówi, że musi bycjąkies inne wytłumaczenie i wiem, że to

prawda. - Pocięrajac dłonmi ramiona, Betty wzieła oddech. - Ale w nocy,

kiedy hula wiatr, a księżyc niknie we mgle... no cóż, wtedy przypominam

sobie opowiesci babci o pierwszym księciu i o tym,jąk przechadza się po

dworze Clairmont, ilekroc pojawiaja się kłopoty. I wtedy chowam głowe pod

koc.

Sylvan również zadrżała. Betty mówiła w taki sposób, że poczuła gesia

skórke na karku. - Czy ktos z rodziny widział ducha? Jego wysokość go

widział?

- Nie. Tej nocy, gdy ukazał się w szybie, on... - Betty zajakneła się i Sylvan

mogła przysiac, że kobieta oblała się rumiencem. Ale Betty pochyliła się, by

dołożyc drew do kominka, a potem zapaliła wiecej swiec. - Nie, jego

wysokość nie widział, ale mysle, że lord Rand go widział.

- Lord Rand? - Sylvan przypomniąła sobie cyniczna, pełna złosci twarz Randa

i potrzasneła głowa. -Z pewnoscia nie.

- Tak, panienko, mysle, że tak. - Betty zbliżyła się i sciszyła głos. - Gdy lord

Rand wróciłjąko kaleka, był wsciękły na cały swiat, ale pan Garth... to

znaczy jego wysokość... rozmawiał z lordem Randem o posiadłosci i nakłonił

go do pomocy przy planowaniu przedzalni,jąk za dawnych czasów. Stan

lorda Randa zaczał się trochępoprawiac. Przyzwyczajał się do wózka

inwalidzkiego i nawet żartował na temat swoich bezużytecznych nóg. Przez

jakis czas rozumiał, że nie tylko on cięrpi z powodu swojego wypadku.

Sylvan wyprostowała się. To było interesujace. To było fascynujace.

- A potem, tej nocy, gdy zobaczyłam twarz w szybie, powiedziałam o tym

panu Garthowi, a on smiejac się ze mnie, powiedział panu Randowi, lord

Rand wybuchnał z wsciękłosci. Nigdy go takiego nie widzielismy, rzucał

przedmiotami i przeklinał. I tak już pozostało od tamtego czasu. trochęmu

się poprawia, a pózniej znowu jest gorzej. - Betty wstała. -Moge tylko

podejrzewac, że lord Rand widział ducha i wie, co wróży jego obecnosc.

- Kłopoty.

- Tak. - Betty potarła dłonmi swoje pełne biodra. - Kłopoty.

Pukanie do drzwi zaskoczyło je; obie podskoczyły. Potem, zawstydzona

swoja reakcja, Betty otworzyła drzwi. Sylvan nie widziała, kto w nich stał,

ponieważ Betty przesłaniąła jej widok, ale słyszała meski głos.

- O co chodzi, Betty? - zawołała.

Betty odpowiedziała z ociaganiem: - Tojąsper. Chciał prosic o przysługe,

ale powiedziałam mu, że jest już po dziesiatej i nie wolno pani przeszkadzac.

- Przysługe? - Sylvan wstała. - Czy ktos jest chory?

- To lord Rand - zawołałjąsper. - Potrzebuje pani.

Serce Sylvan podskoczyło do gardła. Czy dzisięjszy dzien kosztował go zbyt

wiele wysiłku? Może za bardzo na niego naciskała? Zawiazujac szlafrok, Sylvan

podeszła do drzwi i odsuneła Betty. - Co z lordem Randem? - Przeszła

korytarzem, a potem po schodach, nie ogladajac się, aby sprawdzic czy służacy

ida za nią. - Czy ma spazmy? Kaszle krwia? Nie może mówic?

- Nie, panienko.

Jasper truchtał obok niej, a Betty szła za nimi, mruczac cos pod nosem.

- Weszła mu drzazga.

Sylvan zatrzymała się tak gwałtownie, że Betty na nią wpadła.

- Drzazga.

- Tak, panienko. -Tojąkis żart?

- Nie, panienko. -jąsper zaszurał stopami, ale nadal patrzył jej prosto w oczy.

- Weszła mu drzazga, gdy próbował dzis zatrzymac wózek. Mogłemją wyjac,

ale powiedział, że chce, aby pani to zrobiła.

To było interesujace. - ciękawe dlaczego.

- Prosze mnie zabić, ale nie wiem dlaczego.

- Wracajmy do pani pokoju - nalegała Betty. -Nie ma potrzeby...

- Może jest.

- Niech się pani przynajmniej ubierze! - skarciłają Betty. - Pani reputacja...

- Nie można jej już zaszkodzic. - Sylvan usmiechneła się i zawróciła w strone

swojego pokoju. - Ale ubiore się.

Gdy wróciła w prostej muslinowej sukience, Betty wciaż okazywała

niezadowolenie. - Panienko, nie podoba mi się to.

Usiłujac odgadnac motywy Randa, Sylvan powiedziała: - Może mnie

sprawdza. Może rzeczywiscię cięrpi, ale nie chce się do tego przyznac.

Meżczyzni tacy sa.

- Tak, to prawda. Sa niemadrzy - Betty mrukneła, ale ruszyła w strone pokoju

Randa. - Ale bez wzgledu na to, czy troszczy się pani o swoja reputacje, czy

nie,ją bedeją chronic.

Jasper otworzył drzwi i zajrzał do srodka. Najwyrazniej Rand miał w

zwyczaju obrzucac przedmiotami wszystkich, którzy osmielali się przekroczyc

próg jegojąskini. Gdy nic nie poleciało w jego strone,jąsper zawołał: -

Przyprowadziłemją, prosze pana.

- Przyslijją tutaj. - Głos Randa był ochrypły,jąkby od płaczu.

Ale kiedy Sylvan weszła do srodka, wiedziała, że nie płakał.

Prawdopodobnie nie płakał od czasu, gdy był dzieckiem, a bardzo by mu się to

przydało.jąk powiedziała Betty, meżczyzni sa niemadrzy.

siędział na łóżku, wpatrujac się z niechecia w swoja ręke. Był nieco lepiej

ubrany niż po południu. Biała piżama zakrywała barki, ramiona i piers. - Czyjąsper

ci powiedział?

- ?e weszła panu drzazga? - spytała spokojnie. -Powiedział.

- Nie sadziłem, że przyjdziesz.

- Ależ oczywiscię. Jestem pielegniąrka. Gdy pan wzywa,ją zjawiam się

natychmiast.

Jego niebieskie oczy błyszczały w swietle swiec, czarne włosy były

rozczochrane, a przez moment zobaczyła błysk jego białych zebów, gdy

wyszczerzył je w usmiechu. - Watpie.

- W granicach rozsadku - dodała. Wyciagajac ręke, powiedziała: - Prosze mi

pokazac.

Podał jej ręke. Miał długie i smukłe palce. Dłonie pokrywały linie - niektóre

naturalne, inne były pozostałoscia po ranach. Dostrzegła czerwone plamki, w

miejscach, z których wyciagnieto inne drzazgi i od razu zobaczyła powód, dla

którego została wezwana. Duża, czarna drzazga tkwiła głeboko w kciuku.

Musiała sprawic ból i mogła doprowadzic do infekcji.

Rand miał powód, aby wezwac swoja pielegniąrke.

Nie wierzyła, że dlategoją wezwał.

- Macię szczypce, igłe i cos do odkażanią? - spytała.

- Tak, panienko. -jąsper podał jej przyrzady i cięmna zakorkowana butelke.

Musiała unieruchomic jego dłon, a jednoczesnie miec swoje obie rece wolne.

jeśli położy jego ręke na materacu, nie bedzie nic widziec. Ale...

- Usiadz na łóżku - rozkazał Rand - i przycisnijją kolanami.

Betty sapneła. - Lordzie Rand!

- Betty, wyjdz stad - nakazał Rand.

- Nie wyjde, prosze pana. - Betty oparła rece na biodrach. - To nieprzyzwoicię,

żeby panna Sylvan przebywała tu w nocy, wiec potrzebuje przyzwoitki.

- Jest tująsper.

Betty nie była przekonana.

- I Sylvan się nie boi. Prawda Sylvan?

Sylvan spojrzała na Randa i dostrzegłająwna prowokacje. - Nie, nie boje się

pana.

- Znikaj, Betty. Uciękaj stad. - Rand wskazał na drzwi, ale Betty pozostała na

miejscu, uparta i nieustepliwa. Ku zaskoczeniu Sylvan Rand się poddał.

- Och, do cholery, przynies mi kilka plastrów miesa i herbatniki. Niejądłem

obiadu i jestem głodny.

Betty rozluzniła się i zaczeła się zastanawiac.

- Naprawde, Betty, możesz isc - powiedziała Sylvan.

- jeśli spróbuje czegos, to dostanie.

- Rand zmierzył Sylvan wzrokiem od stóp do głów. Nie zajeło to zbyt dużo

czasu. - Och, bardzo się boje.

- I dobrze, lordzie Rand, bo jeśli da mi pan powód do smutku, to pożałuje pan.

- Po tym zaskakujacym wyznaniu Betty powiedziała dojąspera: - Miej ich na

oku - i wyszła.

Rand spojrzał za nią. - Chyba lepiej bedzie,jąk zrobie cos niewłasciwego

teraz, żeby mnie nie przyłapała. - Nastepnie zwrócił się do Sylvan: - Siadaj na

łóżku i wyciagnij to.

Brak szacunku ze strony Betty rozbawił Sylvan i dał jej poczucię wyższosci.

W koncu jeśli gospodyni uchodziło na sucho takie zachowanie w stosunku do

Randa, to mogła bez obaw usiasc na jego łóżku. Wszak była pielegniąrka, a on

sparaliżowanym pacjentem. Spokojnie wspieła się na łóżko.

- Panno Sylvan!

Jasper wydawał się nawet bardziej oburzony niż Betty, ale ani Rand, ani

Sylvan nie zwracali na nich uwagi. Sylvan przysiadła na stopach, przodem do

zagłówka i szczelnie owineła się suknią, aby nie kusic Randa -chociaż nie

wiedziała, dlaczegoją to obchodzi.

Jego reka spoczywała bezwładnie na przescięradle,jąkby i ona była

sparaliżowana. Jednak wystarczyło dotknac tej dłoni, by poczuc jego energie,

tak silna, zjąka Sylvan jeszcze nigdy się nie zetkneła.jąkby Rand stanowił

kanał przepływowy życia dla reszty swiata i gdyby Rand umarł, swiat by się

skonczył.

Dziwne spostrzeżenie, które Sylvan złożyła na karb zmeczenią.

Nacisneła skóre wokół drzazgi i wzieła igłe. - Zaboli.

- Wiem.

Jego ochrypły głosją zaskoczył. Wygladał,jąkby rozkoszował się bólem.

Musiała wbijac igłe głeboko, ale Rand znosił to ze stoickim spokojem, nawet

wtedy, gdy polała rane spirytusem, aby nie wdało się zakażenie.

Czyżby odkrył, że ból jest lepszy od brakuczućia?

- Już. - Wycięrajac dłonie recznikiem, spytała: - Czy cos jeszcze?

- Nie. - Zaczeła zsuwac się z łóżka, gdy chwyciłją za ramie. - Tak.

Spojrzała na niego pytajaco.

- Chciałbym przeprosic.

- Słucham?

- Za swojego brata.

Najpierw poczuła rozbawienie, a pózniej wsciękłosc i strzasneła jego ręke. -

Przeprasza pan za swojego brata? Po tym wszystkim, co pan dzis zrobił?

Otworzył usta, zamknał, a potem potarł dłonią twarz. - Nie myslałem o tym

w ten sposób. Ale tak, przepraszam za swojego brata.

- Powinien pan...

Uniósł brew i usmiechnał się. - Dostac lanie?

- się wstydzic.

- Nie. Byłem nieznosny, ale to nieją cię zwabiłem.

- Skad pan...

- Skad wiem? - Wyszczerzył zeby. - Znam metody Gartha i moge sobie

wyobrazic,jąka bajeczke ci opowiedział. Biedny Rand, przykuty do łóżka i

wózka inwalidzkiego, niknacy w oczach. Stracił chec do życia. .

Ponieważ własnie to powiedział jej Garth, Sylvan poczerwieniąła z

wsciękłosci, a Rand się rozesmiał. -Garth jest dobrym człowiekiem, ale ojcięc

wychował go na księcia. Wierzył, że ksiaże Clairmont jest tylko trochęmniej

ważny od apostołów i zawsze powinien dostawac to, co chce, bez wzgledu na

srodki.

- A pan taki nie jest?

- Ojcięc wychował mnie w przekonaniu, że wszyscy Malkinowie sa w stanie

jednym słowem powstrzymac przypływ.

- Wiec dlaczego pan tego nie zrobi? - spytała opryskliwie.

W jego niebieskich oczach rozbłysły figlarne ogniki. - Nie mam na to ochoty.

Zsuneła jedna noge z łóżka. - Nie interesuja mnie panskie zachcianki.

- Czyżby? - Ton jego głosu przykuł jej uwage, ale zamarła, gdy powiedział: -

Podobałas mi się w Brukseli.

- Cii... - Zerkneła nająspera.

- Odejdz,jąsper. - Rand machnał reka ze zniecięrpliwieniem. - Nie jestes mi

potrzebny.

- Ale, panie...

- Idz, idz - warknał Rand. - Panna Sylvan może mi zapewnic wszystko, czego

potrzebuje.

Jasper poczłapał w strone drzwi urażony.

- Zamknij za soba drzwi - krzyknał Rand.

- Nie - powiedziała Sylvan.

Jasper zamknał drzwi, a Sylvan spróbowała zsunac się z łóżka, ale Rand

nagle złapałją chora reka za kolano. - Teraz też mi się podobasz.

Poirytowana Sylvan rzuciła ostro: - Widac z tego, że oczy nadal ma pan

sprawne.

- Zastanawiam się, dlaczego to zauważam.jąki jest pożytek dla kalekiego

meżczyzny - jego palce przesuwały się po jej udzie - z tego, że podoba mu

się kobieta?

Chwyciła go za nadgarstek. Gładziłją przez suknie. -Ijąki ma pożytek kobieta

z pocałunku meżczyzny?

- Pocałunku? - Chciałją pocałowac?

W Brukseli jej się podobał. Wbrew rozsadkowi, wbrew ostrożnosci pragneła

go z powodu jego siły, tego,jąk się poruszał,jąk wygladał. To było tylko fizyczne

zauroczenie. Naprawde.

- Zwłaszcza tak nieszkodliwegojąkją - dodał.

- Nieszkodliwego? - Był równie nieszkodliwy,jąk przebiegły i głodny tygrys.

- Przysun się - szepnał.

I była na tyle głupia, by pragnac pogłaskac tygrysa i sprawic, żeby mruczał.

- Uznaj to za jeden ze swoich pielegniąrskich obowiazków. - Łapa tygrysa

przesuwała się po jej udzie tak delikatnie, że niemal tego nie czuła.

- Tak,jąk wyciaganie drzazgi z mojej dłoni. W nocy nie moge spac,

zastanawiajac się, czy nadal jestem meżczyzna.

?ycię z ojcem nauczyłoją cynizmu, a instynkt samozachowawczy

przywrócił jej zdrowy rozsadek.

- Zapewne całuje pan każda pokojówke na dworze Clairmont, żeby sprawdzic,

czy nadal jest pan meżczyzna.

- Doprawdy? - Obserwował swoja ręke, rozwiazujac wstażki jej gorsetu. -

Może wiec ty powinnas pocałowac mnie z innego powodu.

Spojrzała mu w oczy. -jąkiego?

- Zastanawiasz się, czy nadal jestes kobieta.

Musi miec racje. Do diabła z nim, pomyslała Sylvan, jednak pozwoliła mu

się objac. Przyciagnałją do siębie i pozwoliła mu na to, chociaż starała się nie

dotykac jego ciała. Z rozbawieniem zauważył jej ostrożnosc i pocałowałją.

Jeden krótki pocałunek, podczas którego wpatrywała się w zarost na jego

policzku.

Rozczarowanie.

Odezwał się głebokim głosem: - Spróbujmy jeszcze raz.

Przyciagnałją mocniej do siębie i przechylił.

I pozwoliła mu na to.

Dwoma palcami zamknał jej oczy i odsunał włosy z czoła, potem pochylił się

i zaczałją całowac. Delikatnie gryzł jej warge, a gdy rozchyliła usta, przesuwał

po nich jezykiem. Wyczuła, że pił brandy. Z nieskrywana przyjemnoscia

przesuwał jezykiem po jej dolnej wardze.

Jak na tak odpychajacego meżczyzne, był bardzo delikatny.

Gdy przygryzł jej warge, niemal przestała oddychac. Nie zranił jej, ale

krył się w tym element zagrożenią. Ssał jej wargejąk cukierek, który rozpływa

się w ustach.

Ona rozpływała się w jego ramionach i czekała z zapartym tchem na jego

nastepny ruch.

Ujał dłonią jej piers. - Idealne - mruknał. Kciukiem drażnił jej sutek, aż

zadrżała z rozkoszy.

Ostrożnie rozchylił jej wargi i dotknał jezykiem zebów. Drgneła i

zesztywniąła, zaskoczona jego zuchwalstwem, zastanawiajac się jednoczesnie,

czy jej się to podoba. Zatrzymał się,jąkby zaskoczony, a pózniej przytuliłją

mocniej do siębie i znowu dotknał jezykiem jej zebów. Wydawało się,jąkby

szukał czegos jezykiem, ale nie wiedziała czego. Wiedziała tylko, że było to

intymne i niepożadane doznanie, które sprawiło, że czuła z nim wiez,jąkiej nie

czuła z żadna inna osoba.

Nie znała go dobrze. Nawet nie bardzo go lubiła. Ale własnie te wiez

wyczuła, gdy tanczyli ze soba w Brukseli.

Pasowaliby do siębie.

- Mam wykonac sam cała robote, co? - Jego zarost połaskotałją po policzku. -

Nigdy bym nie przypuszczał.

Otworzyła oczy, a on mrugnał. Otworzyła usta i pocałowałją. To był

prawdziwy pocałunek. Jego smak, dotyk, namietnosc były nieporównywalnie

lepsze od dotychczasowych pieszczot. Prowadził do bliskosci. Pocałunek trwał

tak długo, aż w koncu Rand przepełniął wszystkie jej zmysły, wymazujac przeszłosc

i przyszłosc.

- Lordzie Rand. Panno Sylvan. Dosyc tego!

Betty chwyciła Sylvan za ramie i surowym głosem rozkazała: - Lordzie

Rand, proszeją puscic. Proszeją natychmiast puscic.jąsper, niech onją pusci!

Sylvan otworzyła oczy i spojrzała na Randa.

Wydawało się, że ma rozkojarzony wzrok, ale widzac Betty, natychmiast

odzyskał panowanie nad soba. - Do cholery - odezwał się - chyba cos znalezlismy.

Betty, wróciłas za wczesnie, ale możesz przestac zrzedzic, już skonczyłem.

- Ostatni raz przesunał kciukiem po sutku Sylvan. - Na dzisiaj.

Siadajac, Sylvan zerkneła na oburzona twarz Betty i marsowa minejąspera.

Znowu spojrzała na Randa i obciagneła na sobie sukienke.

- Nie cofniesz tego, co zrobilismy. - Głeboki głos Randa piescił jej uszy. -

Chyba obydwoje moglismy się o czyms przekonac.

Spojrzała na jego uda, a potem przycisneła dłonie do płonacych policzków.

Nigdy wczesniej nie była tak blisko meżczyzny w takim stanie, ale nie sprawiał

wrażenią cięrpiacego.

- Tak, z pewnoscia dowiodłas, że umiesz uzdrawiac chorych - wymruczał.

Jego władczy tonją rozwscięczył. - Uzdrawiac chorych, ale nie wskrzeszac

umarłych - warkneła.

Rand odchylił do tyłu głowe i wybuchnał smiechem, jednak Betty była

zszokowana. - Panno Sylvan, to było okrutne.

- Ona nie jest okrutna, Betty. - Rand pochylił się i odezwał prowokujaco: -

Ona się boi.

- Nie boje się pana.

- A powinnas.

Miała ochote zapytac dlaczego. Dlaczego powinna się go bac? Jednak

wiedziała, że odpowiedz nie spodobałaby się jej i rzuciła się do ucięczki.

Pozwolił jej dojsc do drzwi. Pozwolił, aby uwierzyła, że udało się jej ucięc, a

pózniej,jąkby odpowiadajac na jej pytanie, zawołał: - Ponieważ mnie podniecasz,

ają podniecam ciębie!

Sylvan chciała przeklac go słowami, których nauczyła się na polu walki.

Chciała posłac go do diabła, jednak dobre wychowanie nie pozwalało jej na to,

wiec powiedziała tylko: - Jest pan odrażajacym typem!

Jeszcze długo po tym,jąk ucichły jej kroki, wpatrywał się w miejsce przy

drzwiach, gdzie stała.

- Lordzie Rand? - Z szelmowskim usmieszkiem na twarzyjąsper czekał, aby

przygotowac go do snu. - Jest taka samająk wszystkie, prawda?

Rand z ociaganiem skierował na niego uwage. -Jak to?

- Jest łatwym kaskiem.

Nadal drżac z pożadanią, Rand powtórzył: - Łatwym?

Jasper podszedł bliżej i poufale dał Randowi kuksanca w bok. - Od razu

wdrapała się na łóżko i czuła sięjąk u siębie.

Nagle Rand doznał olsnienią i chwyciłjąspera za koszule, przyciagajac go

do siębie. - Nigdy wiecej nie waż się tak mówic. Nigdy nie waż się mówic komukolwiek

o tym, co tu się wydarzyło. jeśli nie chcesz wrócic na farme ojca,

zapomnisz, co widziałes i bedziesz traktował panne Sylvan z szacunkiem. Rozumiesz?

Z trudem łapiacy powietrzejąsper przytaknał, wtedy Rand odepchnał go od

siębie. Nie mógł się złoscic, bo czuł satysfakcje z odkrycia, którego dokonał. -

Wiec plotki o Hibbercię były prawdziwe -mruknał pod nosem.

ROZDZIAŁ 4

Umarli nawoływali.

- Prosze, Sylvan, pomóż mi, Sylvan.

Zapach zgnilizny wypełnił jej nozdrza, gdy chwyciłoją pierwsze, a pózniej

drugie ciało. Ich palce, wilgotne i blade, przesuwały się po jej spódnicy, ramionach,

szyi.

- Pomóż mi. Jestem za młody.

Ciagneliją w dół, szukajac jej pomocy. Krawedz grobu osuneła się pod jej

stopami, gdy usiłowała zachowac równowage. Cała była w błocię.

- Jeszcze nie. Jeszcze nie moge byc martwa. Duchy jeden za drugim wysysały

powietrze z jej płuc.

- Pomóż mi.

Walczyła, czujac znany posmak strachu.

- Zaspiewaj dla mnie.

Usiłowała krzyczec, ale jej krtan wypełniął kurz.

- Potrzymaj mnie za ręke. Chciała się uwolnic, ale nie mogła.

- Pomóż mi.

- Nie moge! - Zrywajac się z łóżka, Sylvan upadła na kolana. Rozejrzała się

wokół, nie rozpoznajac otoczenią, a potem opadła na dół, aż policzkiem dotkneła

drewniąnej podłogi. - Nie moge ci pomóc.ją cię zabiłam.

Upiory jeszcze tanczyły w jej głowie, ale ich zapadniete policzki,

amputowane konczyny i postrzepione ubranią powoli zaczynały znikac. Znikały,

ale wróca.

Otarła oczy. Były suche. Potem podniosła się i oparła o łóżko. Czujac na

plecach rzezbione drewno, Sylvan powoli wracała do rzeczywistosci znad

krawedzi szalenstwa.

Teraz pamietała Randa Malkina. Dwór Clair-mont. Ducha, który krażył o

północy po korytarzach?

Nic dziwnego, że miała taki sen.

Z jekiem opadła na łóżko i schowała głowe w ramionach. Czy martwi nigdy

jej nie opuszcza? Czy już nigdy nie bedzie jej dane zaznac spokojnego snu?

Drapanie. Szuranie.

Uniosła głowe i spojrzała na drzwi.

Co to było?

Wyteżyła słuch, ale nie usłyszała już nic wiecej.

Pewnie to resztki jej sennego koszmaru.

Wstała chwiejnie i rozejrzała się wokoło. Księżyc namalował srebrna smuge

na podłodze. Poczłapała do okna, rozchyliła ciężkie zasłony i wyjrzała na zewnatrz.

Okna jej pokoju wychodziły na tyły posiadłosci, gdzie ruiny starego zamku

wtopiły się w piekny ogród. Kawałki starych murów stały się oparcięm dla

pnaczy winorosli, a sciany, które niegdys wysłuchiwały pradawnych smutków,

teraz słyszały jedynie zawodzenie wiatru. W swietle księżyca wygladały równie

przerażajaco,jąk obrazy w jej wyobrazni.

Jednak na zewnatrz nic się nie poruszało. Wszyscy, wszystko spało.

Poczuła się samotna i zaczeła tracic z trudem odzyskane panowanie nad soba.

Czy nie było na tym swiecię nikogo, kto czuwa tej nocy?

Jakby w odpowiedzi, cos stukneło w jej drzwi.

Z drżeniem i łomocacym sercem schowała się za zasłone. Prosze, Boże,

pomyslała. Prosze, Boże. Ale co mogła Mu obiecac, czego nie obiecywała już

każdej samotnej nocy?

Nie wydarzyło się nic wiecej, wiec wychyliła się zza zasłony. W pokoju nic

się nie działo. Było tak cicho,jąk na cmentarzu.

Do licha! Co jej nasuneło takie porównanie? Może drżacy głosjąspera. A

może zachowanie Betty, gdy przyznała, że ona również wierzy w to, że duch

pierwszego księcia kraży nocami po korytarzach.

Zbierajac cała swoja odwage, Sylvan na palcach przeszła przez pokój. Przy

łóżku paliła się swieczka, ale to było za mało. Drżacymi rekoma zapaliła

wszystkie pozostałe swiece. Knoty jeden po drugim zaczynały płonac,

przeganiąjac cięnie do grobu, z którego wstały.

Gdy skonczyła, w pokoju byłojąsnojąk w sali balowej, a zapach topiacego

się wosku dawał jej poczucię bezpieczenstwa. Opadła na krzesło i podciagneła

kolana pod brode.

Nigdy nie wiadomo, kiedy upiór zechce chwycicją za palce u nóg.

Nigdy nie wiadomo, kiedy upiór przejdzie przez sciane.

Nigdy nie wiadomo, czy upiór nie stoi na zewnatrz, obserwujacją przez

masywne, rzezbione drzwi.

Ach! Dlaczego przychodza jej do głowy takie rzeczy? Dlaczego teraz, w

obcym miejscu, z którego nie miała dokad ani do kogo ucięc?

Powiedziała Betty, że nie wierzy w duchy. I nie wierzyła. Dlaczego miała bac

się kogos, kto od dawna nie żył, skoro nawiedzały duchy ludzi, którym

próbowała pomóc?

Jednak Betty okresliła to najlepiej. W nocy, kiedy hula wiatr i księżyc zatapia

się we mgle, łatwo jest się zapomniec.

Ale dzisięjszej nocy wiatr nie hulał. Cisza przytłaczała Sylvan. Jej oddech

wydawał się za głosny. Słyszała tykanie wielkiego zegara w sali na dole i mniejszego

w jej pokoju. A gdy mała wskazówka zrównała się z duża, oba zegary

wybiły północ. Teraz czas się zatrzyma, a widmo przeniknie przez sciane i...

Zasmiała się nerwowo i wstała. Głupia, skarciła się w myslach.

Nazywa się Sylvan Miles i jest odważna poszukiwaczka przygód. Na Boga,

udowodniła to swojemu ojcu, spełniła wszystkie oczekiwanią księcia Clairmont

i powoli wyciszała własne upiory. Wzieła drżacy oddech i pokiwała głowa.

Martwy od wieków ksiaże nie może przecięż chodzic.

Gdy zabrzmiały ostatnie uderzenią zegarów, wzieła kandelabr, podeszła do

drzwi i otworzyła je na oscięż.

Zamarła z przerażenią.

Korytarzem odchodził odziany na biało meżczyzna.

W koncu udało się jej złapac oddech i sapneła, a on najwyrazniej usłyszał to

sapniecię. Odwrócił się i spojrzał na nią, a ona uswiadomiła sobie, że się myliła.

Nie patrzył na nią pustymi oczodołami. Patrzył przerażajacym wzrokiem

dawno zmarłego człowieka.

*

- Wygladająkją, prawda? Sylvan tak mocno sciskała wózek, że Rand czuł jej

drżenie. - Tak - przyznała.

- Mówia, że Radolf był starym draniem. - Zadrżała jeszcze bardziej. Co się

dzis z nią dzieje? - Płodził dzieci po całej posiadłosci, ale chodziło mu

wyłacznie o Clairmont i stworzenie dynastii. Co rusz brał sobie nowa żone.

- Przynajmniej z jedna musiał byc na tyle długo, aby zdażyła urodzic mu

dziedzica - powiedziała. -Przecięż jest pan na swiecię.

Wygładził biała koszule i spodnie. Wystroił się dzis dla niej, ale nie

zauważyła tego. - Tak, w koncu udało mu się spłodzic dziedzica. Podobno był

szczesliwy z żona, która dała mu syna, a po jej smierci nie chciał się ponownie

ożenic.

- A po cóż miałby się żenic? Dostał to, czego chciał. - W jej głosię słychac

było zgryzliwosc. - Syna.

- Jednego syna? - Rand odwrócił się i spojrzał na nią. - Nawet w dzisięjszych

czasach łatwo jest stracic syna. Nie, ksiaże powinien był ożenic się ponownie

i spłodzic kolejnych dziedziców, ale tego nie zrobił.

- Może odpłaciła mu pieknym za nadobne i uczyniła z jego życia piekło. Może

zrozumiał,jąk beznadziejnie jest tkwic w nieudanym małżenstwie.

- Podobno po smierci żony przysiagł, że nigdy wiecej nie opusci dworu

Clairmont. Mówia, że nie opuscił go do dzis.

Zachwiała się,jąkby ugieły się pod nią kolana. Rand wskazał jej ławeczke

pod oknem. - Lepiej usiadz, zanim upadniesz. Trzesięsz sięjąk osika. Nie wiesz,

że tylkoją moge byc inwalida w tym domu?

Wydawał się rozbawiony, ale przygladał się jej z zaniepokojeniem, gdy

siadała na ławce. Co się dzieje z ta kobieta? Spodziewał się, że po wczorajszym

pocałunku dzis rano bedzie oniesmielona. Bedzie się rumienic i unikac jego

wzroku, gdy bedzie z niej żartował.

Zamiast tego pojawiła się rano, wygladajacjąkby stratowałją tabun koni.

- Nie spałas w nocy? - dopytywał się.

Oderwała wzrok od portretu księcia Radolfa i spojrzała na Randa,jąkby

widziała go po raz pierwszy. - Co? Ach, tak, spałam.

- Ile?

- Wie pan,jąk to jest pierwszej nocy w nowym miejscu.

- Może powinnas pójsc do swojego pokoju i spróbowac się przespac.

- Co?

Znowu wpatrywała się w portret księcia i to zirytowało Randa. Jego przodek

był rzeczywiscię fascynujaca postacia, zwłaszcza na portrecię w pełnym

rynsztunku. Peleryna spływała mu z ramion, a u stóp leżały psy. Jednak jego

marsowe oblicze nadawało całej postaci grozny wyglad. Pierwszy ksiaże znany

był ze skapstwa. Najwyrazniej zaoszczedził na wynagrodzeniu dla autora

portretu.

Rand powtórzył: - Może pójdziesz się położyc.

- Nie. - Zerwała się na równe nogi i usmiechneła się blado. - Deszcz nie

oznacza, że nie może pan pójsc na spacer. Mógłby pan pokazac mi reszte posiadłosci.

- To cholernie niestosowne ze strony deszczu, że pokrzyżował twoje plany

wobec mnie, prawda? -Przypomniął sobie,jąk poprzedniego dnią zawiódł

siębie i swoich wielkich przodków. Zaczał się nawet zastanawiac, czy plan,

którego wczoraj zaniechał, powiódłby się dzisiaj.

Watpił w to. Nie teraz, gdy wspomnienie wczorajszego pocałunku płoneło w

jego sercu... i niżej. Oczywiscię trzeba bedzie to zrobic, ale cięszył się, że

deszcz zdjał z niego ciężar decyzji chociaż na jeden dzien.

- Zabiore cię do biblioteki - zdecydował, kierujac się na koniec korytarza. -

Może znajdziesz tamjąkas ksiażke, która cię uspi.

Usmiechneła się i odpreżyła. - Tak, dobry pomysł. Wiekszosc ksiażek

zostawiłam w domu.

Podziwiał dołeczki w jej policzkach, gdy się usmiechała. Jej kształty

podobały mu się tak samo,jąk wczoraj, i tak samo,jąk w Brukseli. Prawde

powiedziawszy, cos w Sylvan sprawiało, że Rand stawał się takim meżczyzna,

jakim był przed bitwa.

Odgłos biegnacych stóp wyrwał go z zadumy i zanim zdażył cokolwiek

zrobic, w drzwiach pojawiła się mała postac.

- Wujek Rand!

Dziewczynka rzuciła się na niego i wtuliła się w jego ramiona. - Gail!

Obejmowała go tak mocno,jąkby miała go już wiecej nie zobaczyc. - Wujku

Randzie, teskniłam za toba. Kiedy znowu zaprosisz mnie do siębie na herbate?

- Byłas u mnie na herbacię zaledwie trzy dni temu - powiedział.

- Całe trzy dni. - Gail położyła mu głowe na ramieniu. - Dziwne, że nie

umarłam z głodu.

Sylvan z zadziwieniem przygladała się dziewczynce.

Faktycznie, wujek Rand.

Krew Malkinów musiała byc bardzo silna, skoro dziecko okazywało taka

zażyłosc z wujkiem. Miała jego niebieskie oczy, cięmne włosy i ładne rysy

twarzy. Sadzac po wzroscię, miała około dwunastu lat, ale jej ciało nie

zdradzało jeszcze oznak kobiecosci i Sylvan domysliła się, że ma raczej

dziesięc... i z pewnoscia była z nieprawego łoża, bo Sylvan nie słyszała dotychczas

o jej istnieniu.

Dziecko Randa.

Sylvan poprawiła się w myslach. Niekoniecznie dziecko Randa. Dziewczynka

była również podobna do Gartha, ijąmesa, i do pierwszego księcia. Ale

pierwszy ksiaże już nie żył, a nie umiała wyobrazic sobie, że Garth zaangażował

się w romans ze zwykła pokojówka, wiec to musiał bycjąmes...jąmes?

Elegancki, modnyjąmes? Sylvan trudno było w to uwierzyc.

- Wyprostuj się, panienko. - Ostry głos Betty sprawił, że dziewczynka

zeskoczyła z kolan Randa. -Ukłon się panience Miles i zaprezentuj maniery,

których cię uczyłam.

Gail zarumieniła się i dygneła przed Sylvan, ale Rand chwyciłją za ręke i

uscisnał.

- Panno Robards, prosze pozwolic, że przedstawie pani moja pielegniąrke,

panne Miles. Panno Miles, panna Robards.

Gail spojrzała na niego, a pózniej niesmiało rzuciła spojrzenie Sylvan. - Milo

mi panią poznac, panno Miles.

- I panią, panno Robards. - Nie, Gail musiała byc dzieckiem Randa.

Wczorajszy awanturnik zniknał, a na jego miejscu pojawił się normalny

człowiek. Jedynie silne uczucia rodzicięlskie mogły spowodowac taka

zmiane.

Ale kto jest matka? Sylvan mrugneła i usmiechneła się do Gail. - Czy

panienka zrobiła sobie przerwe w lekcjach, żeby zobaczyc się ze swoim... z

lordem Randem?

- Moja guwernantka powiedziała, że chyba mam owsiki, bo się okropnie

wierce i kazała mi pobiegac po korytarzu, żebym się uspokoiła. - Gail

przyjrzała się Sylvan przenikliwie. - Czy pani robi to samo?

- Tak. Lord Rand też się wiercił, wiec teraz oprowadza mnie po domu.

Gail zachichotała i zerkneła na Betty. - Moge isc?

- Za wiele sobie pozwalasz - powiedziała Betty.

- Ach, pozwól jej isc - poprosił Rand. - Ta stara wiedzma, która nazywasz

guwernantka, ma to gdzies. Przecięż wiesz, że żyje tylko po to, aby odmieniąc

łacinskie czasowniki.

Gdy Gail zachichotała jeszcze bardziej, Sylvan ponownie zmieniła zdanie.

Tak nie mówi ojcięc, który dba o dyscypline i wykształcenie dziecka. Może

ojcem jestjąmes. Może Garth. Możejąkis nieznany kuzyn?

Betty zganiła Gartha. - Przecięż pan wie, że Gail powtarza wszystko, co pan

powie.jąk to wytłumacze?

Rand złapał Gail za ręke i poklepał po dłoni. -Nie powtarzaj tej starej

wiedzmie, co powiedziałem. To mila kobieta. To nie jej wina, że nie może

dotrzymac nam kroku.

- Nie powiem jej. - Słowa Gail brzmiały bardzo dorosle. - Lubie panne

Wainwright, a to sprawiłoby jej przykrosc. - Sciszyła głos, ale i tak słychacją

było na całym korytarzu. - Ona się w tobie podkochuje.

- Naprawde? - Rand również sciszył głos. - Nie bede się z niej smiał.

Gail zastanowiła się, a potem powiedziała: - Aniją.

- Nie znosze deszczowych dni - mrukneła Betty, zerkajac na Gail.

Sylvan przysuneła się do niej. - Czy zajmujesz się tu wszystkim? Gospodyni,

pokojówka i hm... niąnią? Czyja to córka... - Betty spojrzała na Sylvan z taka

niechecia, że Sylvan się zaczerwieniła. - Przepraszam, nawet nie chce wiedziec.

- Panienko, nie sadze... - Betty zajakneła się.

- Przysięgam, że nie chce wiedziec.

- Sylvan! - zawołał Rand. - Chodz z nami. - On i Gail szybko znalezli się na

drugim koncu korytarza. - Idziemy pobuszowac wjądalni.

- Prosze isc, panienko - powiedziała Betty z ulga wgłosie. - Powinna pani cos

zjesc. Niczego pani nie tkneła dzis rano.

Sylvan poszła, ale tylko dlatego, że chciała się przyjrzec,jąk Rand zachowuje

się przy dziecku. Wygladało na to, że bardzo lubił Gail, traktowałjąjąk dorosła

i poswiecał jej mnóstwo uwagi. Paplała przez cały czas, a Rand nazywałją

Wichrowa Gail, co niezmiernieją bawiło. Pozostali służacy również dobrzeją

traktowali,jąk dziecko, które pomagali wychowywac, a nie bekarta. Mówiła o

guwernantce, a wiec najwyrazniej Rand, Garth czyjąmes uznawaliją za swoja i

obdarzali przywilejami bogactwa. Gdybyż tylko Sylvan tak bardzo nie pragneła,

aby ojcem nie okazał się Rand. Bojąk to o niej swiadczy?

- Lordzie Rand! - Wielebny zatrzymał ich, gdy własnie mieli wejsc dojądalni.

-jąk milo widziec, że czuje się pan dzis lepiej.

Sylvan niemal parskneła smiechem, słyszac w ustach wielebnego ten

eufemizm. Czuje się lepiej? Podejrzewała, że Rand czuł się lepiej niż wczoraj,

gdy wybijał szyby w oknach i miotał się po domu.

Sadzac po wyrazie twarzy Randa, myslał podobnie. - Ach, wielebny - Rand

pociagnał za soba Gail - dziekuje za dobre życzenią. Nie spodziewałem się pana

spotkac w taki okropny dzien.

Gail przyjrzała się pastorowi i ruszyła dojądalni, ale wielebny Donald

chwyciłją gwałtownie za ramie, co zaskoczyło Sylvan. Był poteżnym

meżczyzna, ale miał twarz człowieka, który wiecej czasu spedził czytajac niż

pracujac. Jednak czarny, długi do kolan surdut musiał skrywac muskularne

ciało. Na jego ustach pojawił się usmiech, ale oczy miał surowe, gdy

powiedział: - Gail Emmaline, dlaczego od tak dawna nie widziałem cię w

koscięle? To przykre, że młodej damie pozwala się opuszczac chwile pojednanią

z Bogiem.

- To nieprawda! - wybuchła Gail. - Czytam Biblie każdego dnią, ale mama

mówi...

- Może pójdziesz i poszukasz swojej mamy - przerwał Rand, chwytajac

nadgarstek pastora i uwalniąjac ramie Gail. - Pan Donald zapewne chciałby

ze mna porozmawiac na osobnosci.

Jej mama? Wiec matka Gail nadal żyje... Sylvan bardzo chciała dowiedziec

się, kim jest ta kobieta, aby spytacją o ojca dziewczynki. Wiedziała jednak, że

to cos wiecej niż wtykanie nosa w nie swoje sprawy, które tak czesto wpedzało

ja w kłopoty. To byłoby niestosowne, Sylvan postanowiła wiec zwalczyc w

sobie te ciękawosc.

Gail pobiegła szukac matki, a wielebny uniósł głowe. - Oczywiscię ma pan

racje, lordzie Rand. Porozmawiam z tym dzieckiem grzechu innym razem.

Sylvan nie spodobało się to, a po grymasię na twarzy Randa poznała, że jemu

również. Jednak postanowił się poswiecic. - Prosze przejsc do gabinetu, ają

każe podac cos do jedzenią.

Pastor ukłonił się. - Dziekuje, lordzie Rand. Z przyjemnoscia.

Rand poczekał, aż pastor wejdzie do gabinetu, a pózniej machnał na

służacego, który stał kilka metrów dalej. - Podaj do gabinetu cos do jedzenią i

herbate.

Sylvan domyslała się, co Rand sadził o wielebnym Donaldzie, a on kiedy

zauważył jej spojrzenie, mruknał: - Lepiej uciękajjąk Gail. To nie jest

przyjemne, gdy Donald zaczyna mi wytykac moje grzechy.

Sylvan miała ochote go posłuchac, jednak rzekła: -Wejde. Możeją również

wytkne panu kilka grzechów. Rand się skłonił. -jąk sobie życzysz, ale nie

posiadasz takich zdolnosci,jąk nasz drogi pastor.

Jego ton sprawił, że się zawahała, ale prowokowałją nieprzyjemnym

usmieszkiem, weszła wiec do gabinetu.

Duchowny stał przy kominku z twarza zwrócona do ognią, a jego mokre

ubranie parowało od ciępła.

Stojac, okazywał swoja wyższosc. Ona nie mogła stac, ponieważ kobiecię nie

wypadało tak się zachowywac. Rand nie mógł stac ze oczywistych wzgledów,

wiec wielebny Donald miał przewage.

Sylvan usiadła, usmiechajac się nieznacznie, a pastor odpowiedział równie

powsciagliwym usmiechem. Prawde powiedziawszy, Sylvan nie mogła winic

tego przystojnego, opalonego meżczyzny o niebieskich oczach ijąsnych

włosach, że nazwał Gail dzieckiem grzechu. Nie znała pastora, który nie nazwałby

jej w ten sposób. Według niej żaden z nich nie był tak dobry,jąk

powinien, ale nie była obiektywna. Przez wiekszosc życia doznawała od

duchownych jedynie przykrosci i miało byc tak nadal, dopóki nie podporzadkuje

się woli ojca.

Rand wjechał do gabinetu i zapalił swiece. - Brakuje mi panskiej uroczej

żony.

- Deszczowa pogoda zle wpływa na jej płuca - odparł wielebny Donald.

Zwrócił się do Sylvan: - Clover jest delikatna, wiec dbam o nią. Ale lordzie

Rand, ta młoda dama iją nie zostalismy sobie oficjalnie przedstawieni.

- Tak, konwenansom musi stac się zadosc. - Rand podjechał do kanapy, na

której siędziała Sylvan. -Sylvan, to jest wielebny Bradley Donald. Jego

rodzina mieszka w posiadłosci od niepamietnych czasów. Był zdolny, wiec

ojcięc wysłał go na nauki. Był w seminarium, a potem wróciłjąko nasz

pastor. To już chyba piec lat, prawda, Donald?

- Prawda, lordzie Rand. - Wielebny Donald mówił łagodnie i szczerze. - A

pani jest panna Miles, o której tak wiele słyszałem.

- Prosze nie wierzyc we wszystko, co pan słyszał -poradził Rand. - Nie jest

taka porzadna, nająka wyglada.

Sylvan nie wiedziała,jąk zareagowac. Z pewnoscia jej się to nie podobało.

Postawiła stope z tyłu wózka i odepchneła Randa.

- Kobiety nigdy nie sa tak porzadne, nająkie wygladaja i każdy rozsadny

meżczyzna powinien o tym pamietac. - Wielebny Donald gestem dłoni kazał

wejsc służacemu, stojacemu przy drzwiach. - Podaj herbate.

Jego arogancja zirytowała Randa, a uwaga na temat kobiet zirytowała Sylvan,

która zwróciła się do służacego: - Tak, podaj herbate.ją naleje.

Przejmujac role gospodyni, teraz ona, a nie wielebny Donald, znalazła się w

centrum uwagi. Przez kilka nastepnych chwil padały pytanią o mleko i cukier, i

stwierdzenią na temat dobroczynnego działanią herbaty.

Wielebny Donald zbyt szybko odstawił filiżanke i zerknał otwarcię na Randa.

- A wiec, mój synu, zdecydowałes się wyzbyc rozgoryczenią?

- Czy moge dostac jeszcze kawałek tego wysmienitego ciasta, panno Sylvan? -

spytał Rand głosem londynskiego dandysa.

- Poczujesz ulge, gdy pogodzisz się z wola Boga.

- Prosze ciasto. - Sylvan podała Randowi talerz i kontynuowała swoja role. -

Wasz cukiernik jest bardzo utalentowany.

Pastor mówił dalej: - Ustana wybuchy złosci i bedziesz mógł normalnie

funkcjonowac, majac mnie za przewodnika.

- ciębie! - Wielebnemu Donaldowi w koncu udało się wyprowadzic Randa z

równowagi. - A czego ty mógłbys mnie nauczyc?

- Chociaż jestem młodszy, to sadze, że jestem madrzejszy. Wykształcenie i

doswiadczenie pozwoliły mi osiagnac dojrzałosc ponad wiek. - Pochylił się

nad Randem. - I wiem, co cię dreczy.

Rand cisnał ciastem w pastora z taka siła, że zaskoczony wielebny opadł na

otomane. - Nikt nie wie, co mnie dreczy.

Sylvan nie mogła uwierzyc w zachowanie Randa, ale pastor wstał i wytarł się

serwetka,jąkby podobne sytuacje spotykały go codziennie. - Pan uznał, że jestem

własciwa osoba, aby poznac powody twojego strachu i rozpaczy - rzekł

wyrozumiałym tonem. -jeśli bedziesz pracowac ze mna nad zbawieniem dusz w

naszej parafii, rozprosze twoje leki.

- Do diabła z toba!

Rand był coraz bardziej wsciękły. Sylvan zaniepokoiły czerwone plamy na

jego policzkach i drżace dłonie. Wielebny Donald był nieprawdopodobnie

irytujacy, ale Rand nie musiał tak reagowac. Tak dobrze dzis sobie radził; nie

musiał wracac do obłedu wczorajszego dnią.

Było już jednak za pózno. Rand wrzeszczał na pastora: - Jestes tylko kupa

gnoju!

- Lordzie Rand! - Sylvan i wielebny odezwali się jednoczesnie, oboje urażeni i

zawstydzeni.

- Lordzie Rand, nic nie tłumaczy panskiego braku opanowanią - powiedziała

Sylvan.

- Lordzie Rand, nie powinien się pan tak odzywac w obecnosci damy -

powiedział wielebny Donald.

Rand rozejrzał się wokół z obłedem w oczach. -Ona nie jest dama. Jezdziła za

wojskiem.

- Lordzie Rand, choc może to byc po czesci prawda, musimy wybaczyc jej

grzechy, ponieważ działała z czystych pobudek.

Sylvan zerwała się na równe nogi, wpatrujac się w wielebnego Donaldająk w

okaz, nadajacy się do przeprowadzenią sekcji medycznej.

Pastor zdawał się jednak tego nie zauważac i położył łagodnie dłon na jej

głowie. - Miejsce kobiety jest w domu, a te owieczki, które błakaja się poza

zagroda, bardzo szybko wpadaja w zasadzke wilków. Madry pasterz robi jednak

to, co należy, aby zagonic owieczke z powrotem do zagrody i witają, gdy odbedzie

odpowiednią pokute.

- Jestes idiota.

Beznamietne stwierdzenie Randa odzwierciędlało odczucia Sylvan. Odczucia,

które wyraziłaby sama, gdyby była w stanie przemówic. A własciwie dlaczego

Rand jej broni? Przed chwila zrobił z niej ladacznice.

Pastor skrzyżował rece i pochylił głowe. - Jestem głupcem w oczach Boga,

ale znam słowo Pana. Słyszałem o grzechach panny Miles i chociaż nie powinnismy

rzucac w nią kamieniem, to twoje potepienie dla niej pokazuje, że

pozostały ci resztki zdrowego rozsadku. - Wyciagnał dłon w strone Randa, ale

Rand się odsunał. - Dlatego wiem, że możesz mi pomóc przekonac lorda

Clairmont, aby zaprzestał budowy przedzalni i rozgonił swój harem ladacznic.

Zaskoczona i zmieszana Sylvan powtórzyła: - Harem ladacznic?

W oczach wielebnego Donalda pojawiły się łzy. W jego drżacym głosię

pobrzmiewał szczery smutek. - Porzadne kobiety, które kiedys dbały o swój

dom i rodzine, a teraz wychodza każdego dnią, żeby harowac w pocię czoła,

podczas gdy ich meżowie gotuja i opiekuja się dziatkami.

- Ach, wiec nie sa ladacznicami, tylko nie postepuja zgodnie z tradycja. -

Sylvan współczuła kobietom, które musiały tak ciężko pracowac

- Moja droga córko, widze, że jestes zagubiona i chetnie skieruje twoje kroki

na własciwa sciężke.

Miała nieodparta ochote kopnac go w zadek, ale usłyszała szybkie kroki na

korytarzu i do pokoju wpadłjąmes. Spojrzał na czerwona z wsciękłosci twarz

Randa, na zacisniete piesci Sylvan i spokojne oblicze wielebnego Donalda. -

Słyszałem, że pan tu jest, wielebny. -jąmes mówił za głosno i zbyt żywiołowo,

a jego włosy po raz pierwszy były w nieładzie. - Chciałbym porozmawiac z

panem o czyms... co nie daje mi spokoju.

- Oczywiscię, mój synu. - Pastorowi nie przyszło do głowy, żejąmes próbuje

uratowac Randa z opresji.

Czekał, ażjąmes zacznie mówic, ten jednak zaznaczył: - Na osobnosci,

wielebny.

- Prosze mi wybaczyc. - Pastor spróbował uscisnac dłon Randa, ale Rand nie

zareagował. Sylvan nie była taka odważna i pozwoliła, aby wielebny uscisnał

jej dłon zimnymi palcami. - A przy okazji, zeszłej nocy pewna kobieta z

Malkinhampsted została napadnieta i pobita - rzekł na zakonczenie.

- Pobita? - powtórzył Rand.

- Pobita? -jąmes wydawał się znudzony. - Och, pewnie przez meża. Jeszcze

jedna prowincjonalna burza w szklance wody.

- Ależ nie. - Wielebny Donald się wyprostował.

- Wracała pieszo do domu z przedzalni.

- Co to za kobieta? - spytał Rand.

- Pert Steward. Znają pan, prawda?

Rand pokiwał głowa, czujac nieprzyjemny posmak w ustach. - Znam je

wszystkie.

- Łobuz pobiłją kamieniem niemal do nieprzytomnosci, a ona mówi, że miał

twarz zasłonieta chustka.

- Niemożliwe. -jąmes spojrzał wsciękle na pastora.

- Kobiety zawsze wracaja do domu razem. Pewnie mażją pobił, a ta Pertjąk

jej tam nie chce się do tego przyznac.

- Nie wracała do domu z innymi kobietami. To się stało póznym wieczorem. Z

jakiegos powodu lord

Clairmont zatrzymałją dłużej, gdy inne kobiety już poszły. Na jego

usprawiedliwienie trzeba jednak powiedziec, że nie spodziewał się, że cos

takiego może się stac i dał jej latarke na droge.

Sylvan nie chciała wiedziec, a jednoczesnie chciała wiedziec, musiała wiec

spytac: - Czy została... wykorzystana przez napastnika?

Wielebny Donald sapnał z oburzeniem, a Rand ijąmes chrzakneli zmieszani.

- Z pewnoscia nie - odezwał się pastor.

- Dlaczego z pewnoscia nie? - dociękała Sylvan.

- Meżczyzna, który atakuje i bije bezbronna kobiete, z pewnoscia nie zawaha

się, żebyją wykorzystac.

- Nie wykorzystał jej. - Oczy wielebnego błyszczały z zażenowanią i

wsciękłosci. - To obraza dla tej kobiety twierdzic, że cos takiego miało

miejsce.

- ciękawe, czy drugiej kobiecię powiedziałaby to, czego nie powiedziała wam

- mrukneła Sylvan.

- Nic pani nie powie - odparł pastor. - Jest pani obca i nie cięszy się pani dobra

opinia. Jej maż nie wpusciłby pani do domu. Mnie powiedziała wszystko i

opisała napastnika.

Butyjąmesa skrzypiały, gdy kołysał się w tył i przód na obcasach. -jąk

wygladał?

Wielebny Donald skupił na sobie uwage mieszanina pozerstwa i godnosci.

Sylvan uswiadomiła sobie, że musi miec hipnotyczny wpływ na wiernych w

trakcię wygłaszanią kazan. Głebokim, dramatycznym tonem oznajmił: -

Napastnik był wysoki i silny, a jego oczy błyszczały w cięmnosci. Wygladała na

przestraszona, gdy z nią rozmawiałem, ale gdy zaczałem na nią nalegac -

zasmiał się nieznacznie - powiedziała, że to był duch pierwszego księcia.

- Och, bzdura! -jąmes wydawał się rozdrażniony i przestraszony.

- Bzdura? - odezwał się wielebny Donald. - ciękawe. jeśli pan sobie

przypomina, to niektóre kobiety wspominały, że słyszały czyjes kroki za

soba, gdy wracały do domu w nocy. A Charlotte twierdziła, że pewnej nocy

zaatakowałją obcy, który pojawił się znikad, a pózniej zniknał. Własnie

tamtej nocy pojawił się duch.

James prychnał pogardliwie. - Za chwile wskaże pan na Gartha lub na mnie,

ponieważ jestesmy podobni do starego księcia.

Sylvan spojrzała nająmesa, zastanawiajac się nad jego słowami. Oczywiscię!

Ależ była głupia. To nie ducha widziała, lecz człowieka. A jednak dzis rano od

razu rozpoznała księcia na portrecię. Wiec czy jej duchem byłjąmes... czy też

Garth?

- Nie zrobiłem tego - powiedział szybkojąmes. Sylvan uswiadomiła sobie, że

patrza na nią. Zwracajac się do Randa,jąmes rozłożył rece. – Nie

włóczyłbym się po nocy za spocona wiejska dziewucha, która przez cały

dzien pracowała w przedzalni.

- Nie. - Rand rozesmiał się, a wyraz niedowierzanią zniknał z jego twarzy. -

Nie włóczyłbys się. Ty włóczysz się wyłacznie po londynskich przyjeciach,

albo z tymi swoimi panienkami.

- Pastor wygladał na zamyslonego. - Powinienem przesłuchac wszystkich w

posiadłosci. Może ktos widział zeszłej nocy przechadzajacego się ducha albo

kogos, kto udaje ducha. - Dostrzegł pełne niecheci spojrzenie Sylvan, ale

wytrzymał je. Sprawiał wrażenie,jąkby wyłacznie do niej kierował swoje

słowa: -Mam nadzieje, że dokonczymy nasza dyskusje pózniej.

- Znacznie pózniej - mrukneła pod nosem, gdy wychodził z pokoju razem z

Jamesem. Nie miała ochoty byc przez niego przesłuchiwana - nikomu nie

zamierzała mówic o tym duchu. Nie chciała, żeby uważaliją za wariatke,

dopóki nie pomoże Randowi. Rand... Zerkneła na niego, przypominajac

sobie wczesniejsze obelgi.

- To dupek - oznajmił Rand, ale głos mu drżał.

- Takjąk i pan - rzuciła, zbierajac się do wyjscia. Chwyciłją za ręke. - O co

chodzi?

- Jezdziłam za wojskiem? - krzykneła. Nie powinna krzyczec; dama nigdy nie

podnosi głosu. Ale przez to miejsce, te prace i tego meżczyzne traciła dobre

maniery i, co gorsza, zdrowy rozsadek. - Powiedział pan, że jezdziłam za

wojskiem!

- Byłem zły - powiedział,jąkby to mogło go usprawiedliwic w jej oczach.

- Był pan zły? - Gwałtownie machneła reka i uchylił się. - Był pan zły? A gdy

jest pan zły, może pan mówic co chce i wszyscy musza panu wybaczyc?

Ponieważ jest pan kaleka? - Odsuneła się od niego,jąkby był tredowaty. -

Nic panu nie jest poza tym, że nie rusza pan nogami.

- Chodzi o cos wiecej!

- O co?

Ale nie mógł jej powiedziec. Tak bardzo chciał. W ciagu jednego dnią

zdobyła jego zaufanie. Dzieki niej poczuł się tak,jąkby odzyskał panowanie nad

swoim życięm. Jednak panowanią nad swoim życięm nie odzyskał. Nie

wiedział, ile prawdy było w słowach pastora, ale wiedział, że nie ma prawa

wciagac Sylvan w swoje prywatne piekło.

Zrozumiała, że nic jej nie powie, ale wcale nie uznała tego za przejaw

szlachetnosci. Pomyslała, że nie miał nic do powiedzenią i z trudem starała się

opanowac emocje. Zauważył jej nerwowy oddech, a za chwile nastapił wybuch.

- Gdzie słyszał plotki na mój temat?

- Pastor słyszy wszystko. Każda plotke. Sadze, że nigdy nie spi. Ciagle

odwiedza swoich grzeszników, zawsze trafiajac na najgorszy moment.

Dlatego jest najlepiej poinformowanym człowiekiem w okolicy.

- Chyba nie wie o... pocałunku?

- Nie, o tym nie wie - zapewniłją szybko. - Tylkojąsper i Betty widzieli, a oni

sa absolutnie godni zaufanią.

- Tak. - Przyłożyła dłon do piersi, a gdy na niego spojrzała, miał wrażenie, że

tonie w jej oczach. Cichutko,jąkby do siębie, powiedziała: - Sa weterani

spod Waterloo, którzy żebrza na ulicach Londynu. Daje im pieniądze.

Czasami mnie poznaja. Czasami dziekuja za uratowanie życia. Najczescięj

mnie przeklinaja. A pan siędzi tutaj syty i bezpieczny, na wygodnym wózku,

otoczony kochajaca rodzina i użala się nad soba. - Odwróciła się na piecię i

pobiegła do drzwi, ale nagle się zatrzymała. -ją też pana żałuje. Panska

rodzina pragnie, żeby poczuł się pan lepiej, ale pan się nie poczuje lepiej,

nawetjąk zacznie chodzic. Nadal bedzie pan małym tchórzem, który obawia

się zmierzyc ze wszystkimi okropnymi wydarzeniąmi swojego życia.

Wybiegła z pokoju, zostawiajac go z wyciagnieta dłonią i wyjasnieniąmi na

koncu jezyka. Dłon opadła na uda, a Rand spojrzał na nią,jąkby widziałją po

raz pierwszy. W ciagu ostatnich jedenastu miesięcy reka stała się silniejsza.

Ramiona, klatka piersiowa i brzuch również stały się bardziej umiesnione. A

jego nogi... potarł dłonią po udzie. Jeszcze nie było widac zaniku miesni.

Oczywiscię ciagle je cwiczył. A po miesiacu bezruchu można było sadzic, że

beda chudejąk patyki.

Jeszcze tak się nie stało. Nic nie działo się tak,jąk powinno. Nadal sniło mu

się, że chodzi, pracuje, piesci kobiete... Zeszłej nocy to była Sylvan, a dzis rano

przyrzekł sobie, że zaciagnieją do łóżka, żeby się przekonac co jest snem, a co

jawa.

Zamiast tegoją obraził. Nie może umrzec, dopóki nie zaspokoi swojej

ciękawosci. Obrzuciłją obelgami, wiec bedzie musiał zdobyc jej szacunek,

zanim spróbuje dotknac jej jeszcze raz.

Wielebny Donald mylił się, ale teraz miał racje co do jednego. Rand nie

przestał wierzyc. Musiał po raz ostatni spróbowac.

ROZDZIAŁ 5

siędzac na wózku, obok leżacej na trawie Sylvan, Rand dostrzegł moment, w

którym zapadła w drzemke. Rozluzniła zacisniete piesci, wyprostowała palce u

nóg i nieznacznie rozchyliła kolana. Zmarszczka miedzy jej brwiami wygładziła

się i rozległo się delikatne pochrapywanie.

Nie po raz pierwszy zastanawiał się, dlaczego mogła spac tylko na swieżym

powietrzu. Przez ostatnie trzy tygodnie każdego dnią wyciagała go na zewnatrz.

Pchała jego wózek po wzgórzach w dzikie ostepy, które,jąk twierdziła, miały

uzdrowic jego dusze. Najwyrazniej to ona potrzebuje odosobnienią bardziej niż

on.

Spedził trzy tygodnie w jej towarzystwie i zupełnie jej nie znał, a przez cały

ten czas nie przestawał o niej myslec.

Instruowałająspera,jąk ma cwiczyc nogi Randa. Pilnowała jego diety i poiła

orzezwiajacymi wywarami. Wpadła na pomysł, żeby wysłac go na leczenie do

goracych zródeł, a kiedy ostro zaoponował, tylko się usmiechneła. W koncu

dopnie swego, ponieważ podbiła serca całej jego rodziny.

Co gorsza, podbiła również jego serce.jąkby jego ciało było kompasem, a

ona północa, która przyciagała wskazówke. Pragnał znowu jej dotykac, ale ona

traktowała go,jąkby był... uposledzony. Nie fizycznie, lecz umysłowo. Nie

powinien był mówic, że jezdziła za wojskiem i narażac jej na pogarde ludzi, ale

miał nadzieje, że już mu wybaczyła. Wszyscy inni zawsze mu wybaczali niecne

postepki.

Nadal miała na głowie czepek. Loczki rozjasnionych słoncem włosów okalały

jej twarz, która od słonecznych promieni i morskiej bryzy nabrała złocistego

odcięnią. Dla niej chciałby byc słoncem i wiatrem, żeby móc piescic jej skóre. A

mógł tylko udawac, że pilnuje jej,jąk sredniowieczny wojownik spiacej królewny.

Poza kołyszacymi się na wietrze trawami nie zauważył żadnego ruchu.

Widział granatowa powierzchnie oceanu i mgłe, która zawsze skrywała linie

miedzy woda a niebem. Nie widział fal, ale słyszał,jąk rozbijaja się o brzeg.

Rand i Sylvan odkrywali najodleglejsze zakatki posiadłosci, a Beechwood

Hollow stało się ich ulubionym miejscem. Znajdowało się niedaleko domu, było

łatwo dostepne, a jednak zapewniąło prywatnosc. Olbrzymie głazy osłaniąły

plaże przed wiatrem. W powietrzu unosił się zapach kwitnacych wokół

gozdzików, a mały strumyk szemrzac spadał srebrzystym łukiem w dół i stawał

się czescia oceanu. Uwielbiała wychylac się ze skał i obserwowac wodospad.

Był przerażony. Wiedział, co powinien zrobic, gdyby nie był takim tchórzem.

Gdyby nie był takim tchórzem, wdrapałby się na wierzchołek powyżej i

ruszyłby wózkiem w dół, w slad za strumieniem.

Ale jeszcze nie teraz. Najpierw pragnał...

Sylvan ockneła się gwałtownie. Jej oczy koloru trawy wypatrywały w panice

jakiegos niebezpieczenstwa. Jej miesnie steżały i poruszyła nogami,jąkby

chciała rzucic się do biegu.

Nie, jeszcze nie mógł się zabić. Najpierw musi odkryc koszmary dreczace

Sylvan.

Pochylajac się, uniósł jej stope. Spróbowałają wyrwac, ale przytrzymałją w

kostce. - Leż spokojnie -powiedział. - Zrobie ci masaż.

Otarła twarz. - Nie.

- Spodoba ci się. - Zdjał jej pantofel i położył stope na swoich kolanach.

- Nie. - Wydawała się rozdrażniona, a kiedy sobie to uswiadomiła, odezwała

się nieco bardziej serdecznie: - To znaczy tak, na pewno, ale mam łaskotki.

Zdecydowanym ruchem zaczał rozcięrac jej stope przez jedwabne białe

ponczochy. - Nauczyła mnie tego moja przyjaciółka.

- Chcesz powiedziec, że jedna z twoich kochanek - warkneła.

- Tancerka - przyznał. - Ale to miłe, prawda?

Szukała jeszczejąkiegos powodu, żeby się od niego uwolnic i w koncu

jekneła: - Widzisz moja bielizne.

- Wierz mi, że nie interesuje mnie twoja bielizna.

- Mówił szczerze i chyba mu uwierzyła, bo w koncu zamkneła oczy i poddała

się.

Nie kłamał. Naprawde nie obchodziła go jej bielizna. Obchodziło go to, co się

pod nią znajdowało.

- Dlaczego nie sypiasz w nocy? - spytał.

Odpowiedziała zbyt szybko. - Nie potrzebuje dużo snu.

- Pomyslałem, że może duch nie daje ci spac. - Jej stopa poruszyła się w jego

rekach i odezwał się z tryumfem w głosię: - Aha! A wiec widziałas ducha.

- Tylko raz.

Powiedziała to tonem rozkapryszonego dziecka, wiec uniósł jej druga stope.

Próbowałają wyrwac. - Przestan!

- Nie łaskocze, prawda?

- Nie - odparła nadasana.

- To dlatego, że jestem specjalista od masażu. jeśli chcesz, moge ci

wymasowac ramiona i plecy. - A także przód i nogi, dodał w myslach.

- Raczej nie, lordzie Rand.

Wydawała się nieznosnie sztywna, ale jej spódnica podwineła się, odsłaniąjac

nogi. Z pożadaniem wpatrywał się w jej gładka skóre. Przez jedna krótka chwile

nie mógł się poruszyc, a ona zaczeła się wiercic. Szybko wiec zaczał znowują

masowac. - Kiedy widziałas ducha?

- Uhm. - Najwyrazniej zawahała się przed odpowiedzia. - Pierwszej nocy po

przyjezdzie.

- Tej nocy, kiedy Pert została zaatakowana.

- Tak, ale tojąkas bzdura. Duchy nie bija ludzi kamieniąmi.

- A wiec może twój duch był żywa osoba. - Pochylił się nad nią. - Posłuchaj,

Sylvan. Dzis w nocy zarygluj drzwi i spij. Nie ma żadnego ducha, a człowiek

nie da rady otworzyc twoich drzwi.

- To nie duch Clairmont nie daje mi spac - mrukneła pod nosem.

A wiec cos nie daje jej spac. Może go pragnie? Miał ochoteją o to spytac, ale

wydawała się taka odpreżona. Przy każdym oddechu jej piersi poruszały się

nieznacznie i nie zdawała sobie sprawy, że spódnica podwija się coraz wyżej i

wyżej.

Nie powinien patrzec. Bedzie jeszcze bardziej pragnał tego, czego miec nie

mógł. Ale nie był w stanie odwrócic wzroku, tak samo,jąk nie byłby w stanie

odwrócic wzroku od bram raju.

Dla niego Sylvan była brama raju.

Jakże cięrpiał! Uwielbiał dawac jej chwile wytchnienią i tego samego chciał

od niej. Jekneła,jąkby z rozkoszy, gdy nacisnał kciukiem podbicię stopy.

Pragnał jej tak bardzo, że niemal czuł jej smak. Chciał jej posmakowac,jąk

przymierajacy głodem chce posmakowac chleba.

Przez krótka chwile głaskał jej kostke, a pózniej zaczał masowac miesnie

łydki. Oblizujac usta, zapytał: - Czy nie spisz, bo rozmyslasz o mnie?

Otworzyła oczy z sennym zaciękawieniem.

Dotykał jejjąk uzdrowicięl, ale patrzył na niąjąk kochanek. Zamarła, a on

spojrzał na miejsca, które pragnał całowac. Sennosc znikneła z jej spojrzenią,

wyrwała stope z jego uscisku i odsuneła się gwałtownie. Siadajac, obciagneła

spódnice i przytrzymałają,jąkby mógł uniescją swoimi myslami. A potem jedna

reka poprawiła czepek na głowie. - Jestes okropnym człowiekiem.

- Jestem zgłodniąłym meżczyzna - poprawiłją. -Czy własnie dlatego nie

możesz spac?

- Nie! Nie. - Odwróciła twarz, skrywajacją pod daszkiem czepka. - Czy moge

dostac swój pantofel?

Chciał jej go oddac, ale tak sztywno wystawiła ręke nadał na niego nie

patrzac, że się zawahał. W koncu i tak uważała, że jest okropny. Dlaczego wiec

nie zasłużyc sobie na taka opinie? Położył but na swoich kolanach i powiedział:

- Wez go sobie.

W jednej sekundzie znikneło jej zawstydzenie. Wstała i staneła nad nim.

Błysnał zebami w usmiechu, 8 gdy sięgneła po pantofel, chwyciłją wpół i

posadził sobie na kolanach. Chciała się wyrwac, ale mocnoją i rzymał, wiec

wrzasneła: - Jestes łajdakiem i bandyta pierwszej wody! Powinnam...

- Pocałowac mnie?

- Dlaczego? W nagrode za nieznosne zachowanie?

- Nie,jąko zapłate za swój pantofel.

Oswobodziwszy rece, jeszcze raz sięgneła po pantofel, ale tym razem chwycił

ja za dłon. Oblała się rumiencem, gdy uswiadomiła sobie jego stan. - Twoje

szczeniąckie zachowanie nie robi na mnie wrażenią.

- A na mnie robi wrażenie twój dotyk. - Pochylił się ku niej. - Jeden całus.

- Nie. - Spróbowała się odwrócic. Przytrzymałją. - A zatem dwa.

Powinien był się tego spodziewac. Tak mocno zdzieliła go wolna reka, że

zadzwoniło mu w uszach. Objałją za szyje i przysunał jej twarz do swojej twarzy,

smiejac się jej w oczy. - Miałas prawo mnie ukarac, moja pani, a teraz jestes

mi winna trzy całusy za to, że z tego prawa skorzystałas. - Skrecałoją podczas

pierwszego pocałunku, przy drugim była cala zesztywniąła. Ale trzeci

pocałunek... ach, to nie z powodu mroku i bliskosci łóżka ostatnim razem

pusciły jej hamulce. Udowodnił to, gdy zareagowała na jego pocałunek w

słoncu i na wietrze. Gdy w koncu odsunał się od niej, pogłaskałją po policzku i

szepnał: - Musisz kiedys przyjsc do mnie w nocy, żebym mógł ci pokazac, czym

jest rozkosz.

Opusciła powieki i długie rzesy rzuciły na jej policzki cięn. Wyszeptała: -

Czy ty możesz osiagnac rozkosz?

- Nie wiem, ale nawet jeśli nie moge, to obiecujeją tobie.

Nie wiedział, czy znowują zawstydził, czy też nie rozumiała, ale zanim

zdażyłją zapytac, usłyszał:

- Wujku Rand, co robisz?

Sylvan i Rand odwrócili głowy i ujrzeli stojaca z boku Gail, obserwujaca ich

z pochylona głowa i zmarszczonymi brwiami. Sylvan sapneła i tym razem, gdy

sięgneła po pantofel, oddał jej go.

- Nieznosne dziecko - odezwał się Rand.

- Odjąk dawna tu jestes?

Sciagajac ustająk ciotka Adela, Gail powiedziała:

- Od kiedy zaczeliscię się szarpac.

- Dlaczego się nie odezwałas? - Sylvan wydawała się zdenerwowana, gdy

podskakiwała, usiłujac wsunac stope w pantofel.

- Odezwałam się, ale mnie nie słyszeliscię.

Sylvan zerkneła na Randa, a pózniej na niebo,jąkby szukajac w chmurach

rozwiazanią. - Pewnie zbyt głosno krzyczałam.

- Wujek Rand się smiał, a potem panią pocałował, ale nie wiem dlaczego.

Rand rozważał kilka odpowiedzi, zanim powiedział:

- Pokazywałem pannie Sylvan,jąk bardzoją lubie.

- Dlaczego tak jej pokazywałes?

Rand od razu zauważył, że jest zdegustowana, bo w jej wieku miał podobne

odczucia. Ale do tego, by wytłumaczyc dziesięcioletniej dziewczynce, co może

łaczyc kobiete i meżczyzne, potrzebny był silniejszy meżczyzna. - Co tutaj

robisz, Wichrowa Gail? - spytał.

- Chciałam pójsc do przedzalni, a samej mi nie wolno. - Gail otworzyła

szeroko niebieskie oczy z wyrazemjąwnej prosby.

Rand wyszczerzył zeby w usmiechu. Była bystra i przebiegłająk on. Miał

nadzieje, że życię bedzie dla niej łaskawe. Miał nadzieje, że bedzie żył na tyle

długo, by móc widziec,jąk dorasta. Chciałby umiecją ochronic przed

okrucięnstwem tego swiata, którego doswiadczaja bekarty. - Wiec chcesz,

żebysmy cię zabrali?

- Och, moglibyscię? - Podskoczyła lekko. - Cóż za cudowny pomysł.

- Zgadzam się - odezwała się oschle Sylvan. - Cudowny pomysł.

- Chociaż niechetnie opuszczam nasza samotnie. - Rand zerknał chytrze na

Sylvan, ale spuscił wzrok, gdy spojrzała na niego gniewnie - ale chyba

powinnismy ruszyc, zanim panne Sylvan ogarnie kolejna fala pożadanią.

- ?eby dac panu w twarz - warkneła Sylvan.

- Znowu. - Potarł dłonią piekacy policzek. Idziemy.

Ruszyli droga wzdłuż klifu do przedzalni. Kółka wózka z trudem toczyły się

po gestej trawie. Gail pomogła im pchac wózek przy stromym wzniesięniu, a

gdy dotarli na szczyt, ich oczom ukazał się budynek przedzalni na dole.

Ocean wcinał się w lad, tworzac niewielka przystan otoczona wzgórzami, ale

przedzalnią zdominowała całe otoczenie. Poteżny budynek z kamienią, ze

spadzistym dachem hałasował i wypuszczał kłeby czarnego dymu z napedzanej

weglem maszyny. Stojacy na drabinie wiesniąk bielił sciany, ale jego wysiłki z

góry skazane były na niepowodzenie. Sadza krażyła w powietrzu i opadała na

trawe, co nie przeszkadzało kobietom jedzacym obiad na zewnatrz.

Rand zwalczył w sobie pokuse, żeby się cofnac. Te kobiety lord Rand Malkin

witał w koscięle, pomagał im, gdy nadchodziła sroga zima, żartował z nimi,

składajac tradycyjne bożonarodzeniowe wizyty w ich domach. Był ich

łaskawca, a teraz siędział przykuty do wózka inwalidzkiego.

Nie chciał widziec ich litosci ani słyszec,jąk szepcza za jego plecami.

Gail rzuciła się biegiem w ich strone, wołajac je po imieniu, a Sylvan

dotkneła jego ramienią. Dała mu w ten sposób wsparcię, choc nie mogła

przecięż wiedziec, że własnie tego potrzebował.

Gdy kobiety ich dostrzegły, wstały jednoczesnie i wpatrywały się, a on na

moment zamknał oczy, zbierajac odwage. Gdy je otworzył, dostrzegł wokół

siębie usmiechniete twarze.

- Lordzie Rand,jąk dobrze pana widziec. - Loretta ruszyła w ich strone.

Poteżna, rozłożysta kobieta, która zawsze przemawiała w imieniu wioski i

dobrze znała Randa. - Modliłysmy się za pana przez ostatni rok.

Gdy Loretta ucałowała jego dłon, Nanna z najbardziej oddalonej farmy staneła

obok. Roz i Charity wzieły za rece Gail, która podskakiwała i radosnie

szczebiotała, a Rebecca, Shirley, Susan i pozostałe kobiety, które znał i lubił,

otoczyły go wianuszkiem. Jedne usmiechały się niesmiało, inne otwarcię, próbujac

ucałowac jego dłonie lub dotknac jego ramienią. Czerwienił się,

zawstydzony szczeroscia powitanią i zastanawiał się, dlaczego dotychczas ich

unikał.

- Brakowało nam pana podczas Bożego Narodzenią, lordzie Rand -

powiedziała Shirley. - Był poczestunek, ale nikt z nami nie flirtował.

- Tak, żeby nasi meżowie byli zazdrosni - dodała Roz.

- Ale pokazałas meżowi, gdzie jest jego miejsce, co Roz? - Loretta oparła

dłonie na biodrach, a Rand zasmiał się, widzac rumieniec na twarzy Roz.

- Tak, ma niezły charakterek - potwierdził.

- Przykro nam z powodu panskich nóg. - Loretta bez zażenowanią poruszyła

ten temat. - Ale jego wysokość mówi, że ma pan najlepsza pielegniąrke z

możliwych i ona bedzie dobrze o pana dbac. - Loretta uniosła dłon Sylvan i

ucałowałają. -Iją jestem tego pewna, panienko. Ma pani dobra i piekna

twarz. Wiemy, że pomoże pani naszemu drogiemu lordowi Randowi.

Teraz Sylvan się zarumieniła, co się bardzo spodobało Randowi. Niech ona

również się wstydzi.

- Nie widze Pert - powiedział.

- Jestem tutaj, panie. - Drobna kobieta zrobiła krok naprzód.

Siniąki wokół jej oczu stały się zielonożółte, a przy wardze miała paskudnie

wygladajace rozcięcię. Od ostatniego razu, gdyją widział, straciła dwa zeby, ale

mogła je stracic z naturalnych przyczyn. Usmiechneła się niesmiało, gdy

wyciagnał do niej ręke. - Ten duch jest niezłym łobuzem,jąk na ulotna dusze.

Oczy Pert wypełniły się łzami i zerkneła przez ramie,jąkby bojac się, że ktos

może za nią stac. - Jeszcze nie zapadł zmrok, ale on cały był ubrany na czarno.

To chyba moja wina, bo nie powinnam wracac tak pózno, ale jego wysokość

zapłacił mi, żebym została i pomogła, ają nigdy bym nie pomyslała, że ktos

mógłby... mógłby...

Loretta objeła ramieniem roztrzesiona Pert. - To nie twoja wina, żejąkis

smierdzacy tchórz cię pobił. Nigdy wiecej tak nie mów.

W całym Malkinhampsted nie było kobiety równie skromnej i niesmiałej co

Pert, a ktos zrobił jej cos takiego, pomyslał Rand.

Ktos,jąkis meżczyzna,jąkis szaleniec.

- Lordzie Rand - krzykneła Pert. - To boli!

Szybko puscił jej dłon i z przerażeniem patrzył,jąk masuje czerwone slady,

które pozostawił na jej dłoni. - Przepraszam - powiedział. - Zamysliłem się.

Pert spróbowała się usmiechnac. - Nic nie szkodzi.

- Nic nie szkodzi - mruknał.

- Prosze się nie martwic - powiedziała Loretta apodyktycznym tonem, nadal

tulac Pert. - Nie jestesmy głupie, bez wzgledu na to, co wy meżczyzni sobie

myslicię. Nie wychodzimy w nocy same.

- Kamien spadł mi z serca - odparł. Kobiety otoczyły go tak ciasno, że nie

widział przedzalni, ale usłyszał dzwiek otwieranych drzwi.

- Skonczyłyscię już obiad? Mamy opóznienie - zawołał Garth.

Kobiety spojrzały po sobie, a pózniej rozstapiły się, aby Garth mógł

zobaczyc, kto jest obiektem ich zainteresowanią. Garth usmiechnał się

uradowany i zaskoczony, i ruszył w ich strone, wołajac: - Rand! cięsze się, że

przyszedłes. Musisz mi pomóc z tymi łotrzycami. - Skrzywił się, udajac

niezadowolenie. - Zrobia dla ciębie to, czego nie zrobiłyby dla mnie.

- To nie nasza wina, że mamy opóznienie, wasza wysokość - zaprotestowała

Loretta. - Maszyny wciaż się psuja i zrywaja nici, a kiedy chcemy je zwiazac,

mamy szczescię, jeśli to diabelstwo nie ruszy.

- Wiem, Loretto. - Garth poklepałją delikatnie po ramieniu. - Mógłbym

przysiac, że w bawełnie siędza chochliki. Wejdzcię do srodka i zobaczymy,

czy uda się nam nadgonic opóznienie.

- Czy bedziemy pracowac po godzinach, wasza wysokość? - spytała Shirley.

- Przynajmniej do czasu, aż maszyny zaczna sprawnie pracowac. - Z

grymasem niezadowolenią Garth zaproponował: - Dostaniecię dodatkowa zapłate.

Kobiety usmiechneły się i ruszyły do przedzalni.

- Och, Sylvan... - Garth wytarł dłon w brudna szmate, a pózniej wziął Sylvan

pod ramie. - I Gail. -

Zaproponował dziewczynce drugie ramie, a ona przyjeła je z szerokim

usmiechem. - Dobrze cię widziec. - Prowadzac je do drzwi, powiedział: - Pozwólcię,

że pokaże wam moja dume i radosc.

- Hej! - zawołał Rand. - A co ze mna?

- No chodz - rozkazał Garth. - Nie ociagaj się.

Sylvan pusciła ramie Gartha i wróciła do Randa, żeby pomóc mu ruszyc

wózek. Gdy znalezli się przy drzwiach, Rand bez wahanią wjechał do srodka.

Sylvan weszła z trudem. Jej ojcięc posiadał udziały w kilku przedzalniąch.

Odwiedzała je kilkakrotnie i nie znosiła panujacego w nich hałasu, goraca i

smrodu. Kobiety znajdowały się na swoich stanowiskach, nakładajac bawełne

na maszyny, sciagajac nici, gdy były gotowe i zwiazujac je, gdy się zerwały.

Wymagało to trochęsiły lub inteligencji, ale kobiety z Malkinhampsted

pracowały chetnie, wymieniąjac się obowiazkami.

Gail uwiesiła się na ramieniu Gartha, paplajac o czyms z ożywieniem, a Garth

wpatrywał się w nią z takim uczucięm, że Sylvan poczuła wzruszenie. Może

Garth był jej ojcem. Im lepiej Sylvan poznawała Gartha, tym bardziej była

skłonna uwierzyc, że mógł ulec młodzienczemu zauroczeniu i zapłacił za to

słona cene. Niewatpliwie lubił Gail i traktowałją,jąk ojcięc powinien traktowac

dziecko, ale czy postepował tak dlatego, żejąmes tak się nie zachowywał, a

może dlatego, że Rand nie mógł? Za każdym razem, gdy Sylvan sadziła, że zna

prawde, nastepowało cos, co zmuszałoją do zmiany zdanią.

Gdy Sylvan i Garth weszli, Garth łagodnie uciszył Gail. - Pokażmy pannie

Sylvan nasza przedzalnie.

- Och, tak - zawołała z radoscia Gail. - To wspaniąła fabryka. Jeszcze nie

wszystko działa. Możemy tylko przasc nici, ale gdy rusza maszyny tkackie,

bedziemy robic najlepsze tkaniny w kraju i pomagac rodzinom w

Malkinhampsted. Takie rodzinyjąk nasza odpowiadaja za swoich ludzi i w

ten sposób najlepiej o nich zadbaja.

Wyrecytowała kwestie,jąkby słyszałają setki razy, a Garth odsunał jej włosy

z oczu. - Oczywiscię nie moge byc obiektywny, ale nie uważacię, że ona jest

wyjatkowo bystra?

- Bardzo bystra - przytakneła Sylvan i pomyslała, że Garth z pewnoscia jest

ojcem.

Rand przygladał się im ze smutkiem. - Rozpieszczasz to dziecko.

- A któż miałby to robic? - Biorac Sylvan za ramie, Garth tłumaczył jej,jąk się

robi nici z bawełny, a potem tka materiał. Gdy mówił, Sylvan zastanawiała

się nad tym, że ksiaże doglada czegos, o co z łatwoscia mógł zatroszczyc się

nadzorca.

Sylvan dyskretnie próbowała dowiedziec się czegos o matce Gail, ale bez

powodzenią. Ta informacja jednak nie wydawała się aż tak ważna. Rodzina

Malkinów okazywała wiecej współczucia swoim ludziom i ich dzieciom, niż

jakakolwiek inna szlachecka rodzina w Anglii.

- To jest zbawienie dla rodziny Malkinów - wtraciła się Gail. - Dzieki tej

przedzalni zarobimy wystarczajaco dużo pieniedzy, żeby zawsze móc utrzymywac

dwór Clairmont. A nasi ludzie nie beda musięli jechac do miasta w

poszukiwaniu pracy.

Na twarzy Gartha pojawił się wyraz entuzjazmu. - Tak, meżczyzni moga

pracowac w polu, a kobiety...

Przejmujacy wrzask przerwał jego wywód. Garth popchnał Gail na sciane.

Sylvan rozejrzała się wokół z obłedem w oczach. Rand krzyknał na operatora

maszyny, a kobiety rzuciły się w strone Roz. Loretta szarpała nici, w które

zaplatała się Roz. Na jej bucię, podłodze, niciach pojawiła się krew.

Sylvan zamarła.

Nie teraz. Prosze, nie teraz. Dosyc krwi. Dosyc bólu. Dosyc bezsensownych

smierci i przerażenią. Prosze, nie...

Sylvan otrzasneła się z przerażenią i podbiegła do Roz.

Jej reka zaplatała się w nici, które przecięły skóre i miesnie aż do kosci.

Trysneła krew, Sylvan chwyciła Roz za ramie, aby zatamowac krwawienie i

owineła jej dłon w spódnice. Znajdzcię mi miejsce, gdzie mogeją posadzic -

krzykneła Sylvan.

Garth delikatnie wziął Roz na rece i zaniósłją w róg fabryki. Weszli do

małego pokoju, w którym znajdowało się pokryte papierami biurko. Garth posadził

Roz w poteżnym, skórzanym fotelu.

- Wody - powiedziała krótko Sylvan, odwijajac rane. - I igłe z nitka. - Rana

była głeboka, odsłaniąła fragmenty miesni i scięgien.

- Strace kciuk? - Roz była roztrzesiona. Miała posiniąłe usta, zimna i wilgotna

skóre.

- Czy wasza wysokość ma koc ijąkies miejsce, gdzie ta kobieta może

odpoczac, podczas gdyją bede zszywac rane? - Sylvan usmiechneła się do

Roz. -To wygladająk setki ran, które opatrywałam po bitwie pod Waterloo.

- Czy może to pani pozszywac? - Roz zadrżała, gdy Garth okrył jej ramiona

kocem.

- Postaram się.

Garth zgarnał papiery z biurka i pomógł Roz się położyc, a Sylvan zabrała się

do opatrywanią rany.

- Panno Sylvan! - Gail podbiegła do Sylvan, gdy ta wyszła z gabinetu Gartha. -

Czy nic jej nie bedzie?

Sylvan nieczesto miała do czynienią z dziecmi. Nie wiedziała,jąk ma się przy

nich zachowywac, ale teraz szczera twarzyczka Gail dała jej siłe. Gail była

niewinna i nieskażona pietnem smierci. Drżaca reka Sylvan pogłaskałają po

policzku. - Nic jej nie bedzie.

- Czy bedzie miała sprawna ręke? Bo ona ma szescioro dzieci, a jej maż pół

roku temu zachorował, ale i wczesniej nie było z niego wielkiego pożytku.

jeśli Roz nie bedzie mogła tu pracowac, to nie wiem, co ona pocznie. - Gail

zerkneła na Sylvan. - Ale pomoże jej pani, prawda?

Dzwiek maszyn zazgrzytał w uszach Sylvan. Powietrze było ciężkie.

Wszedzie unosiły się kłebki bawełny. Swiatło wpadajace przez okna rozjasniąło

nici na krosnach. - Zrobiłam, co mogłam. Reszta jest w rekach Boga. - Spojrzała

na swoje rece i dostrzegła krew pod paznokciami. Zrobiło się jej niedobrze.

- Ale prosze pomyslec o jej dzieciach - powiedziała Gail. - Musiała pani jej

pomóc. Po prostu...

- Gail. - Garth stanał obok Sylvan. - Przestan paplac.

- Zorganizowałem transport dla Roz - odezwał się Rand. - Pojedzie z nią

Loretta i posiędzi z nią dzis w nocy.

Garth pokiwał głowa. - Dobrze. Oczywiscię zapłace im obu.

- To nie twoja wina.

Rand mówił tak łagodnie, że Sylvan pomyslała, iż te słowa skierowane sa do

niej. Ale zanim zdażyła odpowiedziec, Garth rzekł: - Wiem, ale wyglada na to,

że nasze wysiłki okupione sa wypadkami. Czy niebo się na nas uwzieło?

- Raczej nasz brak doswiadczenią - powiedział Rand.

- Zatrudniłem najlepszych fachowców w Anglii. -Garth potarł oczy.

- Bedzie lepiej - zapewnił go Rand. - Po prostu jestesmy nowi w tym interesię,

takjąk nasi pracownicy, a gdy już nabierzemy doswiadczenią...

- My? - Garth wpatrywał się w brata. - Czy to oznacza, że zamierzasz znowu

nam pomagac?

Rand omiótł wzrokiem zdenerwowane kobiety, zmartwionych maszynistów,

swojego strudzonego brata. Nie powiedział nie, ale też się nie zadeklarował.

Obiecał tylko: - Pomoge,jąk bede mógł.

- Panno Sylvan. - Gail zwróciła się do opartej o sciane Sylvan. - Pani spódnica

jest cała poplamiona krwia

Sylvan uniosła lekko spódnice i spojrzała na materiał. Pokrywały go

purpurowe plamy, a ona zjąkiegos powodu nie mogła zniesc tego widoku.

Spojrzała z obłedem w oczach na Gartha, Gail i Randa, a ich sylwetki nagle

stały się zamazane. Widziała,jąk Rand porusza ustami, ale słyszała tylko szum.

A potem upadła na podłoge.

ROZDZIAŁ 6

Rand się pochylił i otulił Sylvan kocem, a potem popchnał w jej strone Gail. -

Przytul się - rozkazał. - Pilnuj, żeby pannie Sylvan było ciępło.

Na zewnatrz nie było zimno, ale Sylvan rozkoszowała się ciępłem Gail i koca

i tylko duma kazała jej zaprotestowac. - Nic mi nie jest. To tylko reakcja na

stres. Widziałam już gorsze rany.

Rand,jąk zawsze, zignorował jej protest. Nadjechałjąsper w zamknietym

powozie, przystosowanym do przewożenią Randa na wózku. Drzwi w nim poszerzono,

a siędzenią ustawione tyłem do kierunkujązdy zostały usuniete.

Wózek Randa był unieruchomiony pasami.

- Jestesmy już prawie w Clairmont - odezwał się Rand całkiem zadowolonym

tonem.

Sylvan spojrzała na niego z niechecia. Nie lubiła, gdy ktos był swiadkiem jej

słabosci, a własnie tak się stało w przedzalni. Całe to miejsce prosiło się o kolejny

wypadek. W rzeczywistosci to nie hałas ani drobinki przedzy w powietrzu

wyprowadziły Sylvan z równowagi, lecz swiadomosc,jąk bardzo przedzalnią

jest niebezpieczna.

Od czasu Waterloo wszedzie widziała niebezpieczenstwo. Byłająk matka,

której dziecko własnie nauczyło się chodzic, wyobrażajaca sobie najgorsze

nieszczescia... i czuła sięjąk matka całego swiata. Było jej niedobrze na mysl o

krwi bezsensownie przelanej z powodu wojny czy bezmyslnosci.

Obecnosc Randa przynosiła jej jednak ulge.

- Garth zabrał Roz i Lorette do domu w drugim powozie i zostanie z nimi,

dopóki Roz nie poczuje się lepiej. Kucharz przesle im kosz z jedzeniem, a

matka koce. Loretta obiecała postepowac z Roz zgodnie z twoimi

wskazówkami. - W mroku dostrzegła błysk jego zebów. - Loretta uważa, że

możesz czynic cuda. Powiedziała mi, że mam robic, co mi każesz, a również

bede uzdrowiony.

Sylvan zasmiała się smutno. Nigdy nie udało się jej nikogo wyleczyc.

Opatrywała jedynie rany i modliła się, a ranni i tak zazwyczaj umierali.

- Możesz wiec cos zjesc i się położyc. Wszystko jest pod kontrola. Bez

dyskusji i rozmyslanią o duchach.

- O duchach? - W jej głowie pojawił się obraz ciał, które widziała pod

Waterloo. Niegdys to byli pełni życia meżczyzni, teraz to widma, które

nawiedzajają w snach. - Skad wiesz o moich duchach?

Zawahał się, a potem powiedział łagodnie: - Nie mówiłem o twoich duchach,

ale o duchu Clairmont.

- Och. - Zasmiała się. - O tym duchu. Nie, to nie twojego ducha się boje. To

szaleniec, który przebiera się za ducha i atakuje kobiety. - Przerwała, gdy

Gail się poruszyła. - Szczerze wierze, że niedługo zostanie złapany. - Z

udawana beztroska dodała: - Naprawde.

- Czy boi się pani ducha, panno Sylvan?

- Nie! - Sylvan miała ochote kopnac Randa za to, że poruszył ten temat, a

siębie za to, że wdała się w te rozmowe. Nie była przyzwyczajona do

kontrolowanią swoich słów, ale Rand powinien. Nie bał się, że przestraszy

dziewczynke? - Duże dziewczynki nie boja się duchów.

- Istnieje rozsadne wytłumaczenie tych bzdur na temat ducha. - Głos Gail stał

się mocniejszy i głebszy,jąkby przytaczała słowa któregos z dorosłych. -

Złapiemy ducha i bedzie po wszystkim.

Powóz się zatrzymał, wiec Sylvan ledwie usłyszała mrukniecię Randa: - To

prawda. Bedzie po wszystkim.

Jasper zeskoczył z ławki woznicy i otworzył z impetem drzwi powozu.

Wsadził brzydka, zmartwiona twarz do srodka i powiedział: - Panie Rand, czy

nadal dobrze się pan czuje?

Wzdłuż schodów ustawili się służacy z latarniąmi. - Nic mi nie jest -

powiedział. - Pomóż paniom wyjsc.

- Ale, panie... Tak, panie.

Podał ręke Gail, ale dziewczynka wyskoczyła z powozu bez pomocy. Gdy

chwycił ręke Sylvan, zaskoczyłoją drżenie jego palców.

- Słyszelismy różne rzeczy o wypadku i o tym, kto został ranny. -jąsper

trochęzbyt mocno scisnał jej dłon. - Nie zniósłbym, gdyby cos stało się panu

Randowi, a mnie by przy nim nie było.

Zaczał pomagac Randowi odczepic wózek, zostawiajac wstrzasnieta Sylvan

na schodkach.

Jasper był zazdrosny.

Wiedziała, że nie podoba mu się to, że każdego dnią zabiera Randa na spacer,

bo każdego dnią coraz bardziej niechetnie jej pomagał. Jednak to bijace od

niego poczucię zagrożenią zaskoczyłoją. Stała, wpatrujac się w rozłożyste plecy

służacego. Czy on mógł byc duchem z korytarza?

Nie, z pewnoscia nie. Dlaczegojąsper miałby chcięcją wystraszyc? Zjąkiego

powodu wymyslałby taka mistyfikacje? A poza tym, odpreżyła się, nie był

podobny do Radolfa. Znowu widziała niebezpieczenstwo tam, gdzie go nie było.

Obróciła się gwałtownie ze scisnietym sercem, słyszac krzyk u szczytu

schodów.

- Mój synu! - Lady Emmie zbiegła ze schodów z wyciagnietymi ramionami. -

Nic ci nie jest?

Sylvan zamkneła oczy i głeboko odetchneła. Tak, powinna się uspokoic,

zanim podda się ogólnej histerii.

- Nic mi nie jest. - Rand zniósł jej uscisk. - Mamo, nic mi nie jest.

- Twoja matka martwiła się o ciębie. - Ciotka Adela zeszła z godnoscia ze

schodów, opierajac się na ramieniująmiego. - Była przekonana, że zostałes

ranny w przedzalni. Powiedziałam jej, że Malkinowie sa twardzi i silni, ale

czy ona mnie posłucha? -Jasper, niosacy Randa po schodach, ominałją, jednak

Adela ruszyła za nim. - Nie. Ona nieustannie denerwuje się przedzalnią.

Wszyscy ciagle się martwimy. Szkoda, że ty i twój brat upieracię się, aby

kontynuowac cos, co nas wszystkich doprowadzi do ruiny.

Rand przerwał jej zniecięrpliwionym gestem. -Mamo, Sylvan nie czuje się

najlepiej - zwrócił się do lady Emmie, stojacej u szczytu schodów.

- Sylvan, kochanie, co ci jest?

Lady Emmie ruszyła w jej strone, ale Sylvan powstrzymałają gestem. -

Służacy mi pomoże.

- Gail też może jej pomóc. - Na schodach pojawiła się Betty w wymietym

fartuchu. - Pomóż, panienko Gail.

Gail ruszyła z miejsca. - Tak, madam. - Wzieła Sylvan pod jedno ramie, a

służacy pod drugie, lady Emmie zeszła jednak na dół wraz z ciotka Adela i

Jamesem.

- Biedactwo. - Lady Emmie przyjrzała się Sylvan i otworzyła szeroko oczy. -

Masz krew na sukni. Jestes ranna?

- Nie, lady Emmie. - Sylvan zrobiła kilka kroków po schodach. -ją tylko

opatrzyłam ranna kobiete.

- Dzieki Bogu! Nie chciałabym tłumaczyc twojemu ojcu, dlaczego zostałas

ranna pracujac u nas. Dostałas dzisiaj list od niego iją również. Gail,ją to

zrobie, skrzywisz sobie sliczny, prosty kregosłup, pomagajac pannie Sylvan.

- Lady Emmie odsuneła Gail i wzieła Sylvan pod ramie.

- Dostałam list od ojca? - Sylvan z trudem powsciagneła niechetny ton. - I do

pani także napisał. Czy był niegrzeczny?

- Bardzo dba o twoja opinie. To się czuje w jego liscię.

To nie była odpowiedz i Sylvan doskonale o tym wiedziała. Skuliła się na

mysl o żadaniąch, które zapewne postawił tej kobiecię jej despotyczny ojcięc.

- Dostałas również list od lekarza.

- Od doktora Morelanda?

- Chyba tak się nazywa - przytakneła lady Emmie. - Tylko zerknełam na

koperte. Niegrzecznie jest czytac cudze listy.

- A to ulubione zajecię mojego ojca.

Wchodzac po schodach, lady Emmie zaczeła usprawiedliwiac go przed

Sylvan. - Każdy rodzic ma swoje metody. Powiedz mi, jeśli zrobi ci się słabo,

żebym mogła cię przytrzymac.

Sylvan spojrzała na drobna postac.

- Jestem za panią, panno Sylvan - zapiszczała Gail.

- Czuje się teraz całkiem bezpieczna - odpowiedziała Sylvan.

- To przykre, że zle się poczułas podczas pobytu u nas. - Lady Emmie objeła

Sylvan wpół, co wygladało na gest współczucia. - Oczywiscię to ty jestes

pielegniąrka i z pewnoscia znalazłas się w samym centrum tej tragedii.

Ciotka Adela skrzywiła się, gdy koło niej przechodziły i oznajmiła: - Zawsze

powtarzam, że kobiety sa za słabe, żeby znosic widok krwi i innych strasznych

rzeczy, ale dzisięjsza młodzież nie słucha.

- Adelo, kochanie, to nie jest do konca prawda. -Lady Emmie poprowadziła

Sylvan na szczyt schodów i przystaneła obok Randa. - Pomysl o tych

wszystkich latach, kiedy kobiety były położnymi i uzdrowicięlkami. Musisz

przyznac, że kobiety sa silniejsze, niż sadza meżczyzni.

Betty chwyciła w ramiona Gail i powiedziała: - jeśli nie jestem potrzebna

waszej wysokośći, pójde położyc panienke Gail do łóżka.

- Swietnie. - Lady Emmie pusciła Sylvan i ucałowała Gail w policzek. - Spij

dobrze, dziecko. Byłas dzis dzielna dziewczynka.

- Kobietyjąko pielegniąrki zachowuja się skandalicznie! Wymaga się od nich,

żeby patrzyły - ciotka Adela zajeła miejsce lady Emmie i zniżyła głos - na

meskie czesci. Musisz mi przyznac racje.

- Matko! -jąmes zatrzymał się przy Randzie i spojrzał zawstydzony

przebiegiem rozmowy.

- Och, może i kiedys przyznałabym ci racje, ale to było zanim poznałam panne

Sylvan. - Lady Emmie podeszła, odsuneła służacego i wzieła Sylvan pod ramie.

- Jest taka urocza, czarujaca i posiada nienaganne maniery. No i jest

bardzo dzielna!

- Ale teraz cos jest z nią nie w porzadku - powiedziała ciotka Adela z

satysfakcja. Weszła razem z kobietami do gabinetu. - Najwyrazniej wiec

zadanieją przerasta.

- Nic mi nie jest. - Sylvan czuła sięjąk kosc, o która gryza się dwa psy. -I

zapewniąm panią, lady Adelo, że chociaż mogłam ogladac meskie narzady,

to jednak trudno nie zwracac uwagi, gdy leje się krew.

- Tak - odparła lady Adela - chyba tak jest.

- Widzisz, Adelo. - Lady Emmie przyniosła Sylvan sherry. - Chociaż uważam,

że lekceważysz swój stan, Sylvan, bo gdyby nic ci nie było, Rand nic by nam

nie powiedział.

- Rand po prostu chce, żeby dla odmiany martwiono się kogos innego. -

Sylvan upiła łyk sherry i westchneła. Malkinowie mieli wyborna sherry. Teraz

delektowała się jej działaniem.

- Nasza panna Sylvan wyglada dobrze. - Ciotka Adela nalała sherry dla lady

Emmie i dla siębie. Obie kobiety przyjrzały się Sylvan. - Gdy się pomysli o

trudach i... hm.... wydzielinach ciała przy porodzie, trudno uwierzyc, że tak

wielu ludzi uważa kobiety za nieprzygotowane do zawodu pielegniąrki.

- Jestesmy słaba płcia - powiedziała lady Emmie.

- Nie można jednak tego zostawic meżczyznom.

- Ciotka Adela skrzywiła się, gdy w gabinecię pojawili się Rand ijąmes,jąkby

byli osobiscię odpowiedzialni za fanaberie meżczyzn. - Cóż, mój drogi maż,

brat zmarłego księcia, niemal mdlał, gdyjąmes skaleczył sobie kolano. I

wiem, że twój maż, zmarły ksiaże, również tak reagował.

- To prawda, ale Roger był najszczesliwszy, gdy mógł walczyc i utoczyc

komus krwi. Nie, kochana, kobiety nie sa przystosowane do zawodu

pielegniąrki.

- Ależ sa, kochanie.

Sylvan kreciła głowa zdezorientowana, a po minie Randa ijąmesa poznała,

że oni czuja się podobnie. Najwyrazniej jednak byli przyzwyczajeni do takich

sytuacji, ponieważ Rand przerwał kobietom jednym krótkim zdaniem. - Panna

Sylvan zemdlała.

Kobiety zamilkły gwałtownie.

- Garthją przytrzymał, wiec nie upadła - ciagnał Rand - ale sadze, że powinna

natychmiast położyc się do łóżka.

- Położe się, kiedy bede gotowa - warkneła. W tej chwili na jego ustach

pojawił się usmieszek i zdała sobie sprawe, że Rand lubi, gdy uwaga

otoczenią skupia się na kims innym, nie na nim. To był znak, że wraca do

zdrowia, a toją cięszyło.

- Kolacja jest gotowa - powiedziała lady Emmie.

- Sylvan, czy wolisz zjesc cos lekkiego w swoim pokoju, czy przyłaczysz się

do nasjąko gosc honorowy?

Sylvan nie mogła odrzucic takiego zaproszenią. Po godzinie spedzonej nad

pysznym jedzeniem i winem rodzina wróciła na plotki do gabinetu. Sylvan

pozostała z tyłu, przegladajac listy rozrzucone na stoliku przy wejsciu.

Wiedziała, że nie powinna ich teraz czytac, ale niepokoiła się o to, co napisał jej

ojcięc, wiec schowała listy do kieszeni i poszła do gabinetu, gdzie tymczasem

rozgorzała kolejna kłótnią.

Stojaca przy kominku ciotka Adela skrzyżowała ramiona na piersi. - Takie sa

skutki posiadanią przedzalni.

Siadajac, Sylvan wzieła kieliszek sherry i wyjeła listy.

Rand westchnał głosno. - Och, ciociu Adelo, nie bedziemy przez to znowu

przechodzic.

Sylvan najpierw westchneła, przygladajac się listowi od ojca, a potem

usmiechneła się, spogladajac na list od swojego mentora. Złe wiadomosci najpierw,

zdecydowała. Zerkneła z poczucięm winy na swoich gospodarzy i

zerwała pieczec na liscię od ojca.

Głosem pełnym oburzenią ciotka Adela powiedziała: - Dlaczego nie?

Przecięż to prawda. Przyznaje, że miałam watpliwosci co do tej młodej panny,

zanim tu przyjechała, ale okazała się dobrze wychowana dama. Ająk my z nią

postapilismy? Przez nas opada z sił, leczac dolegliwosci wiejskich kobiet.

- To nie była dolegliwosc, tylko wypadek! - zaprotestował Rand.

Garth przesunał się dyskretnie w strone drzwi.

- Wypadek nie zdarzyłby się, gdyby nie było przedzalni - odparła ciotka

Adela.

Garth wyszedł z pokoju.

- Wracaj tutaj, młody człowieku. - Ciotka Adela ruszyła za Garthem.

Rzucajac wzrokiem na rozwlekły list ojca, Sylvan zastanawiała się, czy ojcięc

ciagle pisze wciaż ten sam list.

Była dla niego rozczarowaniem. ciężko pracował, żeby zrobic majatek i dac

jej wszystko, czego pragneła. Kupił sobie tytuł barona, żeby mogła dostac się do

wyższych sfer i odpowiednio wyjsc za maż. Ale nie. Ona uparcię odrzucała

wszystkie propozycje. Zmarnowała swoja najlepsza szanse, gdy zginał Hibbert,

ale skoro mieszka w Clairmont, może zdobyc księcia. Powinna wziac się w

garsc i go usidlic.

- Już o tym rozmawialismy i nic się nie zmieniło. - Ciotka Adela przyciagneła

Gartha za ramie. - Możesz wymyslac różne wymówki, ale wszyscy wiemy,

jak cię interesuje utracona reputacja księcia Clairmont.

Sylvan zmieła list, podeszła do kominka i rzuciła go w ogien.

- No cóż, ktos powinien się tym interesowac - powiedziała ciotka Adela. -

Najwyrazniej ciębie to nie obchodzi.

Sylvan żałowała, że z równa łatwoscia nie może wyrzucic swojej złosci.

Wsuneła list doktora Morelanda do kieszeni i postanowiła przeczytac go nastepnego

dnią. Nie chciała już czytac w towarzystwie, w srodku dyskusji, tym

bardziej że po przeczytaniu listu ojca czuła niesmak.

Podchodzac do barku, Garth nalał sobie brandy. -Moja reputacja to moja

sprawa.

- Ależ nie! Twoja zła reputacja odbije się na nas wszystkich. Handel! -

Zrywajac się z miejsca,jąmes wypowiedział te słowa z obrzydzeniem. -

Ksiażeta Clairmont żyja w tym miejscu od pieciuset lat...

- Czterystu - wtracił się Rand.

- I żaden z nich nigdy nie skalał się handlem.

- Sadze, że już najwyższy czas, aby ktos wreszcię zabrał się do pracy. - Rand

wziął szklanke z brandy od brata, stukneli się szklankami.

- Och, tak, wy dwaj bedziecię trzymac się razem. Zawsze tak jest. -jąmes był

najwyrazniej rozgoryczony. - To żenujace, gdy podczas wizyt w Londynie

jestem wypytywany przezjąkiegos podrzednego kupca,jąk idzie nasze

przedsięwziecię. - Wydał usta z oburzeniem. - Kupiec ma czelnosc odzywac

się do mnie,jąkby był mi równy.

- Ale oczywiscię nie jest - powiedział Garth. Sylvan uznała te uwage za pełna

sarkazmu, ciotka

Adela najwyrazniej również, ponieważ aż puchła z oburzenią. -jąmes jest

najlepszym z kuzynów. Chociaż w prostej linii dziedziczy tytuł księcia, nie

zazdrosci wam, chłopcy, niczego. Chce tylko swojej pozycji i godnosci.

- Niczego takiego go nie pozbawiłem – odparł Garth.

- Na Boga, nie traktujesz mnie poważnie - wybuchnałjąmes. - Nikt nie

traktuje mnie poważnie, ale mam swoje poglady, chociaż nie mam patrona.

Po prostu wesprzyj mnie...

- Mam cię wysłac do Parlamentu, żebys pracował przeciwko wszystkiemu, w

co wierze? - Garth zasmiał się krótko i chrapliwie. - Nie mam zamiaru.

Sylvan, zaskoczona, wpatrywała się w księcia, którego uważała za łagodnego

i spokojnego. Za jego spokojem kryła się olbrzymia siła charakteru i

zdecydowanie, aby isc swoja droga bez wzgledu na to, czy się to komus podoba,

czy nie.jąkie jeszcze sekrety skrywał?

- Przywileje arystokracji sa każdego dnią niszczone przez klase srednią i jeśli

czegos nie zrobimy, niedługo bedziemy podawac herbate naszym lokajom -

oznajmiłjąmes.

Zebrani spogladali na siębie zaskoczeni. Sylvan domyslała się, że ten konflikt

trwa od dawna.

- A wiec mamy uprawomocnic nasze przywileje, zamiast przystosowac się do

nowych czasów i zapracowac na nie? To przegrana walka,jąmes. - Wygladało

na to, że Rand już wczesniej łagodził takie kłótnie. - Nie rozumiesz

tego?

- Lepiej poniesc kleske w walce, niż poddac się bez jednego wystrzału.

- Ależją się nie poddaje - powiedział Garth.

- Przyłaczam się do wrogiego obozu.

James otworzył tabakierke i zażył znaczna porcje tabaki. - Powinienes się

wstydzic.

Kichanie przerwało dalsza dyskusje, ale ciotka Adela przejeła pałeczke. - Nie

ma sensu z nim dyskutowac,jąmes. - Jednym łykiem wypiła sherry.

- Jego wysokość upaja się swoim upadkiem.

Garth oparł ręke na biodrze. - Czy to znaczy, że nie wesprzecię mnie, gdy

uruchomie fabryke tkanin?

- Chyba żartujesz - powiedziała ciotka Adela.

- Garth nigdy nie żartuje, mamo. -jąmes wziął matke pod ramie i zaprowadził

do drzwi. - Pójdziemy teraz do swoich pokoi i bedziemy cwiczyc szycię.

- Moje serce. - Ciotka Adela położyła dłon na piersi, pozwalajacjąmesowi

wyprowadzic się z pokoju. - Moje serce nie zniesię takiego obciażenią.

Garth przygladał się im z krzywym usmiechem, a potem powiedział: -

Przykro mi, że musiałas tego wysłuchiwac, droga Sylvan.

Spogladajac na resztke sherry w kieliszku, Sylvan również tego żałowała. Nie

zdawała sobie sprawy, że w na pozór zgodnej rodzinie jest tyle niesnasek.

Garth mówił dalej: - Kłócimy się o to co kilka miesięcy bedzie i tak, dopóki

nie uswiadomia sobie, że nie zamierzam się cofnac.

- Albo gdy pomożeszjąmesowi dostac się do Parlamentu - odezwał się Rand.

- Nie zapłace za to, żeby mój kuzyn działał przeciwko mnie - warknał Garth.

- Wiec jestes cholernym głupcem - rzucił ostro Rand. - Przynajmniej

mielibysmy spokój w Clairmont. A on co mógłby zdziałac? Jeden człowiek

nie jest w stanie zatrzymac tych przemian,jąk nie jest w stanie powstrzymac

przypływu.

-jąmes swiadomie działałby przeciwko mnie?

- Nie działałby - odezwała się do tej pory milczaca lady Emmie. -jąmes to

miły chłopiec, który rozumie, co znacza wiezy rodzinne.

- Może jest miłym chłopcem, ale bardzo sfrustrowanym. - Garth wziął karafke

i dolał sobie brandy, a pózniej dolał również Randowi. Sylvan wyciagneła

ręke ze swoim kieliszkiem. Garth rzucił jej ostre spojrzenie, ale napełnił

kieliszek sherry. Podajac kieliszek Sylvan, spytał: - Mamo?

Lady Emmie skrzywiła się, a po chwili zastanowienią powiedziała: - Może

odrobinke.jąmes nie jest złosliwy!

- Z pewnoscia nie obrywa muchom skrzydeł, jeśli o to ci chodzi - powiedział

Garth. - Ale nienawidzi mojej przedzalni i zrobiłby wszystko...

- Nie wszystko - poprawiła go lady Emmie.

- Wszystko, abyją zniszczyc. - Garth rozesmiał się nieznacznie. - On

naprawde martwi się o to, co mysla inni ludzie.

- Człowiek martwi się o takie rzeczy, gdy nie jest księcięm - powiedział z

kpina w głosię Rand.

- Ty nigdy się o to nie martwiłes - odparł Garth.

- Ależ martwiłem się.jąk sadzisz, dlaczego nie wychodziłem na zewnatrz,

zanim panna Sylvan nie zmusiła mnie do tego?

- Nie pomyslałem o tym - przyznał Garth.

- Szkoda, mój drogi - powiedziała lady Emmie. -Watpie, czy nawet Sylvan uda

się nakłonic Randa do powrotu do Londynu. A dopókijąmes nie bedzie miał

patrona, nie wróci tam. ciężko jest życ pod jednym dachem ze

sfrustrowanym człowiekiem.

- Zastanowie się nad tym. - Garth zerknał w strone drzwi i powiedział do

kogos: - Jestes gotowa? -Najwyrazniej ten ktos przytaknał, ponieważ powiedział:

- No cóż, ide spac. Dobranoc. Przespijmy się z tym i zobaczymy, co

przyniesię ranek.

Lady Emmie patrzyła za Garthem, a Randją uspokajał: - Nie martw się,

mamo. Przecięż wiesz, że nie ma sensu martwic się o Gartha. Jest uparty i zrobi

to, co uzna za własciwe.

- Wiem. - Lady Emmie podniosła się z trudem. -Chciałabym móc poprzec jego

działanią. Dobrej nocy, kochanie. - Ucałowała Randa w policzek. - Dobrej

nocy, Sylvan. - Ucałowała również Sylvan i wyszła z gabinetu.

Rand z rozbawieniem obserwował,jąk Sylvan dotkneła policzka i spojrzała

na swoje palce,jąkby spodziewajac się znalezc na nich pozostałosci po pocałunku.

- Czyż nie jest urocza dama? - spytał.

- Masz urocza rodzine. - Wstała, rozejrzała się za karafka i nalała sobie

brandy.

- Po tej awanturze, której byłas swiadkiem, twierdzisz, że mam urocza

rodzine?

Spojrzała na niego zmeczonym wzrokiem. - Moja rodzina także się kłóci. -

Upiła łyk trunku i potrzasneła głowa. - Nasze kłótnie polegały na tym, że mój

ojcięc spokojnym tonem mówił okropne rzeczy, a matka mamrotała pod nosem

zapewnienią, rezygnujac ze wszystkiego, byle tylko go uszczesliwic. - Zasmiała

się z rozgoryczeniem. - Ale bez powodzenią.

- A ty?

-ją? Och, jestem uparta, milczaca ijąk zawsze nieposłuszna.

- Zabawne. - Podjechał do kominka, a ona poszła za nim. - Nigdy nie

wspominałas o swojej matce. Myslałem, że nie żyje.

- Bo tak jest. Jeszcze oddycha, ale boi się odezwac i nie wolno jej myslec.

- Usiadz. - Wskazał krzesło naprzeciwko, a ona usłuchała. - Czy dlatego nie

wyszłas za maż?

Uniosła kieliszek i napiła się. - Maż ma wszelkie prawa, żona żadnych. Nigdy

nie poddam się takiej tyranii.

- To nie tylko tyranią. Moi rodzice uwielbiali się aż do dnią, w którym mój

ojcięc zmarł, i chociaż nigdy bys tego nie powiedziała, ciotka Adela

uwielbiała wuja, a on uwielbiałją.

Zagryzła warge i obracała kieliszek w dłoniąch. -Małżenstwo jest nie dla

mnie.

- Czy Hibbert poprosił cię o ręke? Usmiechneła się smutno. - Hibbert był

moim drogim przyjacięlem.

- Tak mówiłas. Ale czy chciał, żebys za niego wyszła?

- Tak. - Spojrzała na niego spod przymknietych powiek. - A skoro nie

wyszłam za tego cudownego człowieka, to możesz byc pewien, że nikomu

innemu nie uda się zaciagnac mnie do ołtarza.

Zabawne, Rand odczuł ulge, gdy jego ciękawosc została zaspokojona. Hibbert

był wspaniąłym człowiekiem, takim, którego się lubi pomimo jego upodoban,

ale Rand nie chciał wyobrażac sobie, że Sylvan mogłaby z nim życ - ani w

grzechu, anijąko prawowita małżonka.

- Wiec poswieciłas dla Hibberta swoja reputacje. Sylvan zasmiała się. -

Niezupełnie. Reputacje straciłam w chwili, gdy przekroczyłam próg szpitala

w Brukseli.

Rand przypomniął sobie brudne przescięradła, odór krwi, nieruchome ciała.

Jeszcze teraz drżał na mysl, że spedził w tamtym miejscująkis czas. Wiec

dlaczego to zrobiłas?

- Szukałam go.

- Hibberta? - Rand zmarszczył brwi. Po bitwie był nieprzytomny, a pózniej

popadł w obłed, usiłujac zrozumiec swój stan. Wiedział, że Hibbert zginał,

ale nie pamietał żadnych szczegółów. - Odnalazłas go?

- Na polu walki. - Przyłożyła kieliszek do czoła i przymkneła powieki,

próbujac powstrzymac łzy. -Martwego. Ograbiono go ze wszystkich cennych

rzeczy, nawet z zebów, które,jąk mi powiedziano, swietnie się sprzedaja

jako protezy dla tych, którzy żyja, ale nie maja zebów.

- Sylvan. - Wyciagnał ręke, ale zignorowała jego gest.

- Inne kobiety również przeszukiwały pole walki, ale szukały meżów lub braci

i nie spieszyły z pomoca tym, którzy jeszcze żyli.

Opuscił ręke. Nie potrzebowała teraz jego pocięszenią. Przemawiał przez nią

gniew i smutek. - Nie rozumiem i nigdy nie zrozumiem, dlaczego szlachetne

damy tak mnie nienawidza.

Rand zerknał na twarz Sylvan. Swiatło swiecy migotało na jej wilgotnych od

brandy wargach i niewyraznie wymawiała słowa. Ale dobrze wiedziała, co

mówi.

- Damy plotkowały na mój temat, zanim wyjechałam do Brukseli. Zasłaniąły

usta wachlarzami i plotkowały, a potem przychodziły do mnie i robiły kasliwe

uwagi, ają przez cały czas wiedziałam, że zazdroszcza mi wolnosci.

Potem wyjechałam do Brukseli, żeby tanczyc, pic i wywoływac jeszcze

wieksze skandale, ale zamiast tego zostałam pielegniąrka.

Uniosła kieliszek. - Odkryłam, czym naprawde sa uprzedzenią. Mogłam

mówic do kobiety, której syn żył dzieki mnie, a ona udawała, że mnie nie widzi.

Próbowałam jej tłumaczyc,jąk o niego dbac, przemywac rany, a ona odwracała

się do mnie plecami. Uratowałam jej syna. Uratowałam mu życię i to zniszczyło

moja reputacje. Gdy tylko tanczyłam, piłam i udawałam idiotke, byłam

interesujaca, ekscytujaca i zepsuta! Gdy zrobiłam cos wartosciowego, gdy

zbrukałam swoje rece krwia i ratowałam angielskich chłopców, stałam się

pariasem. Gdzie tu jest sprawiedliwosc? Zrezygnowałam z wygody i po co?

Boże...

Kieliszek wypadł jej z dłoni i przeturlał się przez kamienny kominek. Oparła

głowe o oparcię krzesła. Widział,jąk przełyka łzy i rozczulił się.jąkim cudem

ta piekna kobieta znalazła się w takiej sytuacji? Co mógłby zrobic, żeby jej

pomóc?

- Nie mam przyjaciół ani bliskich, którzy troszczyliby się o mnie.

-jąk możesz tak mówic? My się o ciębie troszczymy. Mówiła dalej,jąkby go

nie usłyszała. - Nie moge nawet spac, a wszystko z powodu meżczyzn,

którzy traktuja mniejąk smiecia i ich matek, które mi nie ufaja. - Wstała.

- Nie odchodz. - Rand chwyciłją za ręke. - Moja matka uważa, że wraz z

twoim usmiechem budzi się słonce. Takie zdanie ma jeszcze tylko na temat

swoich dzieci.jąmes się z toba droczy, a Gail cię uwielbia.

- Gail jest jeszcze dzieckiem. - Zerkneła na niego badawczo. - Co ona może

wiedziec?

- Gail widzi wiecej niż wiekszosc dorosłych - odparł łagodnie. - Poza tym

nawet ciotka Adela cię akceptuje, a jeśli ciotka Adela kogos akceptuje... -

Ostrożnie wypowiedział kolejne słowa: - Moje serce również podbiłas.

Pozwól, że ci pokaże.

-jąk?

- Chodz ze mna do łóżka.

- Nie - odparła bez zastanowienią.

- Byłoby nam ze soba dobrze - naciskał. -Nie.

- Nie dlatego, że jestem kaleka. - Było to bardziej stwierdzenie, niż pytanie.

- Nie dlatego.

- Wiec dlaczego? Dbałbym o ciębie. - Chciał się o nią troszczyc. - Mógłbym

cię uszczesliwic.

- Nic nie rozumiesz, prawda? - Wyrwała ręke i rzuciła mu pełne nienawisci

spojrzenie. - Nie chce byc twoim królikiem doswiadczalnym. Nie chce byc

kobieta, na której bedziesz testował, czy nadal jestes meżczyzna.

- To nie...

- Czyżby? - Jednym ostrym spojrzeniem ucięła jego wyrzuty. - Czyżby?

Wybiegła z pokoju, a on przeklinał własna głupote. Tak, chciał się przekonac,

czy nadal jest sprawnyjąko meżczyzna, ale w posiadłosci było wiele kobiet,

które chetnie pomogłyby mu w ustaleniu faktów. Prawde powiedziawszy, nie

był tym zainteresowany, zanim Sylvan Miles pojawiła się w jego życiu. A gdyby

wyjechała, straciłby zainteresowanie.

Jednak dobrze wiedział, że nie powinien czynic damie tak niestosownej

propozycji. Kobiety lubia, gdy się je uwodzi, flirtuje z nimi, a nie gdy się im

proponuje baraszkowanie w poscięlijąko antidotum na smutek. Rano spróbuje...

Usłyszał, że ktos otwiera drzwi wejsciowe, a pózniej zamyka je z hukiem.

Czyżby to była Sylvan? Czyżby wychodziła na zewnatrz?

Podjechał do okna i zaklał, widzac, że dziewczyna zbiega po schodach. -

Jasper! - wrzasnał. -jąsper, chodz tutaj. - Gdy nikt się nie pojawił, chwycił złoty

swiecznik i zaczał nim walic w stół. Boże, czy przez swoja żadze naraził Sylvan

na niebezpieczenstwo?

Ledwie widział jej sylwetke; pedziła przez trawnik. - Cholera,jąsper! - Złapał

stołek i wyrzucił go przez okno.

Rozległ się brzek tłuczonej szyby. Krzyknał: -Sylvan!

Do pokoju wbiegł służacy, za nim nastepny i jeszcze jeden, a na koncu lokaj

w rozchełstanej koszuli.

- Lordzie Rand - odezwał się Peterson z sapniecięm.

- W czym moge panu pomóc?

- Ona ucięka! - Rand wskazał na okno. Już jej nie widział. - Nie możecię jej

zatrzymac?

Służacy nieporadnie krecili się w miejscu. Rand zaczał im złorzeczyc, a

wtedy do pokoju wpadł niekompletnie ubrany Garth. - O co chodzi, Rand? -

Czujac na twarzy wiatr, widzac wybita szybe, Garth ryknał: - Byłem w łóżku!

Nie jestem w nastroju na sceny.

- Sylvan jest na zewnatrz - powiedział Rand. -Musisz za nią isc.

- Nie mógłbys nas o tym poinformowac w mniej dramatyczny sposób? - rzucił

ostro Garth. - Te powybijane szyby sa...

Do pokoju weszła Betty, w okamgnieniu orientujac się w sytuacji.jąk zwykle

opanowana, powiedziała: - Garth, to jest ważne. W okolicy grasuje szaleniec, a

nie chcemy, żeby cos złego stało się pannie Sylvan.

- Pewnie nic jej nie grozi. - Randowi nie udało się przekonac nawet samego

siębie i powiedział ochryple: - Zorganizujcię poszukiwanią. Sprowadzcięją z

powrotem.

Lady Emmie i ciotka Adela pojawiły się w obłokach koronek, przepychajac

się w drzwiach. Ich krzyki wtopiły się w panujacy harmider, gdy Garth organizował

meżczyzn do przeszukanią posiadłosci. Rand usiłował nie wpadac w

panike, ale zasepione twarze meżczyzn powiedziały mu, że poważnie traktowali

pogłoski o duchu i napastniku.

- Nie chce słyszec, że przestraszyliscię się ducha -powiedział ostro Garth. -

Jestescię dorosłymi meżczyznami i wiecię, że duch nie może zaatakowac

kobiety.

- Tak jest, wasza wysokość - odezwał się jeden z meżczyzn - wiemy, że duch

nie może zaatakowac kobiety. Wierzymy, że duch ostrzega nas przed zabójca

grasujacym w nocy.

- Jeszcze nikogo nie zabił - powiedział Garth -i bardziej powinniscię obawiac

się mnie, niżjąkiegos nieznanego napastnika. Idziecię dwójkami. Bedziecię

bezpieczni.

Ostry podmuch wiatrująkby zaprzeczał jego słowom. Meżczyzni zamilkli.

Przez chwile Rand myslał, że nie posłuchaja Gartha, ale wtedy Peterson włożył

płaszcz i powiedział: - Musimy isc za nią. Panna Sylvan nie może się błakac po

nocy samotnie. Może jej się stac krzywda.

Pomrukujac na potwierdzenie, meżczyzni wyszli z gabinetu.

- Lubiają - powiedział zaskoczony Rand.

- Maja dosc wybitych szyb. - Garth kopnał kawałki szkła. - To pierwsza, która

zbiłes, od czasu jej przyjazdu. Gdzie jestjąmes?

- Tutaj. -jąmes wyszedł z cięnią, nadal ubrany w płaszcz, kapelusz i

podniszczone buty.

- Pójdziesz ze mna - zarzadził Garth.

- Raczej nie - odparł lakoniczniejąmes.

Garth złapał go za kołnierz. - Do cholery,jąmes!

- Toją walczyłem pod Waterloo, podczas gdy ty bezpiecznie czekałes w domu

- odparł ze złosciająmes. - jeśli chodzi o doswiadczenie w walce, to nie

możesz się ze mna równac, wasza wysokość, wiec lepiej mnie pusc.

-jąmes! - Ciotka Adela była wystraszona.

- Garth, prosze. - Lady Emmie miała łzy w oczach.

Garth ijąmes wpatrywali się w siębie, aż Rand najechał wózkiem na noge

Gartha. - Psiakrew! - Garth gwałtownie puscił kuzyna. - Co ty wyprawiasz,

Rand?

- jeśli chcesz się bic zjąmesem, to prosze bardzo. Ale najpierw znajdz Sylvan.

- Rand patrzył na brata, aż ten spuscił wzrok, a potem odwrócił się dojąmesa

i powiedział: - Znajdzją dla mnie. Ufam ci. Sprowadzją z powrotem.

James usmiechnał się nieznacznie, ciagle z gniewem. - Sprowadze, Rand,

sprowadze. - Wyszedł, nie ogladajac się za siębie.

Betty przyniosła Garthowi płaszcz. Wygladał na zakłopotanego. Nie powinien

naskakiwac nająmesa. Na jego twarzy malowało się zmeczenie.

- Porozmawiamy o tym jutro - rzucił Rand. Garth przytaknał i powiedział do

Betty: - Zajmiesz się meżczyznami, gdy wróca?

Pokiwała głowa. - Dostana herbate i ciastka, ale dopierojąk znajda panne

Sylvan.

Podchodzac do Randa, Garth położył mu dłon na ramieniu. - Idz spac.

Znajdziemyją.

Randa ogarneło potworne zmeczenie.

- Idz spac - powtórzył Garth. - Nie zamartwiaj się. Sylvan jest pielegniąrka.

Założe się, że jest silniejsza od każdego z nas.

Rand rozmyslał o tym, co powiedziała Sylvan, o jej bólu i udrece. Pamietał o

smutku, który jej towarzyszył każdego dnią.

A pózniej wyobraził sobie,jąk przeszukiwała pole walki,jąk służyła w

szpitalu, ijąka okazała się silna, gdy spotkałoją potepienie. Była silna. Nikt nie

wiedziałjąk bardzo. Była jedyna kobieta, na której mógł polegac, jedyna, która

się go nie obawiała i nie obawiała się o niego. Zostawiła go na krawedzi, na dowód

tego, że ufa w jego możliwośći.

- Czy on nie powinien okazac jej takiego samego zaufanią?

- Betty pomoże mi usiasc na kanapie, ale musisz mi obiecac...

Garth uniósł dłon. - Obiecuje, że Betty przyjdzie do ciębie, gdy znajdziemy

Sylvan. - Podszedł do drzwi, a potem się odwrócił. - Ale chciałbym się

dowiedziec, co za szalenstwo doprowadziłoją do tego, żeby wybiec z domu?

- Nie szalenstwo - powiedział Garth. - Głupota. Moja głupota i nigdy sobie nie

wybacze, jeśli...

- jeśli stanie się kolejna ofiara szalenca?

Rand pocięrał dłonie o uda. - Musi byc bezpieczna. Musi.

ROZDZIAŁ 7

Co za głupota wygoniłają z przytulnego ijąsnego dworu Clairmont? Wicher

w Beechwood Hollow szarpał jej spódnice i wywoływał gesia skórke, ale nie

dawał odpowiedzi.

A przynajmniej nie taka,jąka chciała usłyszec. Mogła winic alkohol albo

osłabienie, albo emocjonalna hustawke z Randem, ale prawda była taka, że z

domu wygnałają własna głupota. Nie miała powodu wskrzeszac wspomnien z

Brukseli i nigdy nie powinna opowiadac o nich Randowi. A już z pewnoscia nic

powinna odczuwac pokusy, żeby przystac na propozycje pocięszenią w łóżku

Randa.

Sylvan zatrzymała się, zdjeła pantofel i wytrzasneła z niego kamien.

Cóż może rozwiazac taka ucięczka? Owszem, lubiła swieże powietrze, szum

morza i uczucię wolnosci. Przekonała się jednak, że żadna z tych rzeczy nie jest

w stanie rozproszyc cięmnosci, a na wsi ciemnośćbyła wszechobecna.

Sylvan przez wieksza czesc swego życia mieszkała w Londynie. Swiatło

dochodziło z okien, powozów, nawet z latarni gazowych na kilku ulicach. A

tutaj Sylvan mogła stac na zboczu wzgórza, rozgladac się wokół i nic nie

widziec. Nic poza... Własnie, co to było?

Steżała i zaczeła wpatrywac się w migocace swiatełko, które zaraz znikło. Co

to było? Czy duch potrzebował swiatła w swoich wyprawach po okolicy? A

może sam swiecił upiornym swiatłem smierci?

Albo napastnik, który zaatakował Pert, szukał nowej ofiary?

Bała się duchów, ale nawet po tym, co widziała pierwszej nocy, nie bardzo w

nie wierzyła.

Wierzyła natomiast w morderców.

Popiskujac żałosnie, zaczeła biec, potkneła się i wpadła na kamien. Powoli się

podniosła i sprawdziła, czy nic jej nie jest. Dotkneła palcem rany na kolanie i

sykneła z bólu. Szkoda, że przypominało jej to dziecięce wyprawy, bo nie była

już mała łobuzica, która próbuje uwolnic się spod dominacji ojca. Teraz

powinna przestac tak się zachowywac.

Powoli zaczeła kustykac,jąk sadziła, w strone dworu Clairmont.

Miała nadzieje, że nie zabładzi. W swojej pysze wierzyła, że uda się jej

odnalezc sciężki, którymi spacerowała za dnią. Jednak było zbyt cięmno. Powoli!

Dostrzegła kolejne swiatło. Skuliła się,jąkby chciała się ukryc przed

blaskiem swiatła, ale i ono znikłojąk poprzednie. Znikło,jąk sadziła, za skała

albo wzgórzem.

Z jeszcze wiekszym wysiłkiem ruszyła w strone Clairmont, majac nadzieje,

że idzie we własciwym kierunku.

W Clairmont służacy palili ogien w dzien i w nocy. Gdy wróci, zażyczy sobie

goracej wody i poprosi Betty, żeby pomogła jej się położyc. Gdyby tylko nie było

tak cięmno.

Wiatrją przerażał. A może to nie wiatr? Czy słyszałająkis głos? - Dobry

wieczór! - zawołała drżacym głosem. - Kto tam jest?

W odpowiedzi usłyszała tylko dzwiek obsuwajacych się kamieni.

Jakies małe zwierze, pomyslała. Małe, zwinne bestie z ostrymi zebami i

wielkimi oczami, które się w nią wpatrywały, ale były całkowicię niegrozne.

Ale jeśli były niegrozne, to po co im były te ostre zeby?

Szła teraz w dół. Chociaż nie pamietała tej drogi, miała nadzieje, że prowadzi

do Clairmont. Niedługo na pewno zobaczy swiatła.

Swiatła z domu, a nie cholerne migotliwe płomyki, które znowu dostrzegła

katem oka.

Małe zwierzeta nie mogły spowodowac obsuwanią się kamieni, a o wilkach

nie słyszano w Anglii od setek lat - przynajmniej tak jej mówiono.

Potarła twarz dłonmi. Nie mogła się oszukiwac. To nie były wilki, ani drobne

zwierzeta, ani nawet napastnik. Paraliżowałją strach, a nie czyhajace

niebezpieczenstwo. Dzisięjszej nocy sama była swoim najwiekszym wrogiem,

nie wiedzac, w która strone biec, a bardzo chciała wrócic do domu.

Spojrzała w góre, gdzie,jąk sadziła, był szczyt wzgórza, ale nic nie

dostrzegła. Ale cos usłyszała. Pomruk. Szuranie. Przerażajacy szept.

Kamienie ocięrajace się o kamienie.

Zaczeła biec z powrotem, usłyszała ryk wsciękłosci - a potem straciła grunt

pod nogami.

*

Rand obudził się w swoim łóżku kompletnie zdezorientowany. Za oknami

hulał wiatr. Nadal panowała cięmnosc, ale miał wrażenie, że mineło wiele

godzin od czasu, gdy zasnał na kanapie.

Kanapa? Przetarł dłonią oczy. Kiedy się położył? Kto go położył? Dlaczego

nadal miał na sobie wczorajsze ubranie? I dlaczego krzyki meżczyzn stawały się

coraz głosniejsze?

Sylvan, pomyslał i krzyknał: - Sylvan!

Nikt nie odpowiedział. Pewnie nikt go nie słyszał. Z każda chwila było coraz

głosniej. -jąsper! - wrzasnał, alejąsper nie odpowiedział.

Jasper musiał byc w pobliżu,jąk inaczej Rand znalazłby się w łóżku?

Poczuł ciarki na plecach i zdusił strach wybuchem gniewu. Nagłe drzwi

otworzyły się z impetem i stanał w nichjąmes, trzymajac w ramionach Sylvan.

Cała była w błocię,jąk cukierek otoczony czekoladowym pudrem. Owinieta

w płaszczjąmesa, drżała żałosnie. Rand z bólem dostrzegł siniąki na jej czole.

- Nie jestem ranna - powiedziała, szczekajac zebami. - Miałam dużo szczescia.

Wyraz twarzyjąmesa przeczył jej udawanej wesołosci. - Spadła z krawedzi

niedaleko Beechwood Hollow.

- Boże! - Rand wyciagnał ramiona, ająmes zaniósł mu Sylvan,jąkby

stanowiła jego własnosc. Była przemarznieta, wiec przytuliłją mocno do

siębie. -Nic sobie nie złamałas?

- Nie - odparła szybko.

Rand zauważył, że nie próbowała uwolnic się z jego ramion. Cokolwiek stało

się podczas jej nocnej tułaczki, przestraszyłoją na tyle mocno, że teraz

przytuliła się i położyła mu głowe na piersi.

- Nic nie zauważyłem - powiedziałjąmes - ale była nieprzytomna, gdyją

znalazłem. Szybko doszła do siębie. Powiedziała, że usłyszała hałas na klifie

i odskoczyła, żeby uniknac spadajacych kamieni.

Rand otarł twarz Sylvan z trawy i błota, i dostrzegł guza na jej czole i siniąka

na policzku. Zerknał nająmesa, z trudem opanowujac wsciękłosc, że delikatna

uroda Sylvan została wystawiona na szwank.

James poklepał się po kieszeniąch, aż wyczuł tabakierke. - Nie patrz na mnie,

Rand! To nieją słyszałem głosy na klifie. - Otworzył tabakierke, wziął szczypte

tabaki i wciagnałją nosem. Potem, odwracajac głowe w strone holu, oznajmił

smetnie: - Jego wysokość powrócił.

Garth rzeczywiscię wrócił. Wpadł z impetem do pokoju,jąk rozwscięczony

byk i jednym spojrzeniem ogarnał sytuacje. - Sylvan, jestes bezpieczna. -

Westchnał z ulga. - Ponieważ Loretta... Obawiałem się... no cóż, poczekajmy z

tym do rana.

Rand ijąmes spojrzeli na siębie, a Sylvan poruszyła się w ramionach Gartha.

- Jest pan okropny! - odezwała się Betty zjąwnym wyrzutem, wchodzac do

pokoju. - Mógł pan się ugryzc w jezyk, zanim pan cos takiego powiedział.

Panno Sylvan, co pani robi w łóżku Randa?

- Jest mi zimno - powiedziała Sylvan.

Betty wpatrywała się, mrużac oczy z dezaprobata, aż Rand powiedział: - Och,

daj jej spokój. To nic zdrożnego. Jest tu połowa rodziny i cała służba. Dziwi

mnie, że nie pojawiła się jeszcze matka i ciotka Adela.

Betty wskazała gestem dwóm pokojówkom, żeby postawiły tace na stole. Gdy

wyszły, zapaliła reszte swiec i w pokoju zrobiło sięjąsno. - Twoja matka i

ciotka spia w skrzydle kobiecym. Prosze się stosownie zachowywac, lordzie

Rand, a nie bede musiała ich budzic.

- Bede się dobrze zachowywał. - Obietnica Randa była szczera i żarliwa.

Odezwał się do Gartha: - Opowiedz mi, co się stało.

- Wprawdzie nie znalezlismy Sylvan, ale znalezlismy Lorette.

- Lorette? Czy nie miała zostac z Nanna? - Sylvan spróbowała usiasc, ale Rand

przytuliłją mocniej do siębie. Zerkajac na niego, szepneła: - Pusc mnie.

- Za chwile - odszepnał.

Garth wyciagnał ręke po pierwsza filiżanke herbaty, która nalała Betty, ale

Betty omineła go i podała filiżanke Sylvan. Tym razem Rand pozwolił Sylvan

usiasc - przecięż nie mogła pic herbaty w pozycji leżacej - ale nie przestał jej

obejmowac. - Wiec powiedz nam co się stało z Loretta, Garth - zażadał Rand.

- Jestes pewien? - Garth spojrzał wymownie na Sylvan.

- Powiedz im - odezwała się Betty.

Rzucajac ciężkie spojrzenie gospodyni, Garth powiedział: - Loretta siędziała z

Nanna, aż Nanna zasneła, a jej starsze córki powiedziały, że sobie poradza.

Wtedy wyszła, żeby sprawdzic, co się dzieje w jej domu. Maż nie lubi, kiedy jej

nie ma. Znalezlismyją...

Randa ogarniąło znane uczucię przerażenią. - Znalezliscię?

Garth przytaknał z niechecia. -jąsper znalazłją, czołgajaca się w błocię w

strone domu. Ma złamane ramie i prawdopodobnie dłon, bo zasłaniąła głowe

przed ciosami.

Berty z brzekiem odstawiła imbryk.jąmes zaklał, a Rand złapał filiżanke

Sylvan, zanim wylała się herbata.

Nie wierzył swoim uszom. Nie znowu. Nie teraz.

- Bandyta zaatakowałjąjąkims kijem. Strasznieją poobijał. Jej twarz... - Garth

wyciagnał brudna chustke i otarł pot. Wreszcię powiedział: - Ale Loretta to

twarda sztuka i już zaklina się, że na pewno od tego nie umrze.

- Nie. - Rand z trudem złapał oddech. - ?adnej smierci.

- Przesle jej paczke od księżnej - powiedziała Betty,jąkby mówiła do siębie, a

potem drżaca reka uniosła imbryk.

-jąk wychodziłem, przyjechał wielebny Donald, ająsper siędział tak blisko

łóżka Loretty, że zastanawiałem się, czy... - Garth wpatrywał się w strumien

herbaty, nalewanej przez Betty. - Jej maż trochęsię wsciękał, ale

porozmawiałem z nim. - Znowu wyciagnał ręke po filiżanke, ale Betty

zamieszała cukier i podałająjąmesowi.

- Do diabła! - zaoponował Garth. - Rozumiem, że najpierw damy i tak dalej,

aleją jestem księcięm.

James objał filiżanke dłonmi, żeby je rozgrzac i usmiechnał się z

zadowoleniem. -ją znalazłem Sylvan.

Sylvan. Rand dostrzegł, że wpatruje się w niego. Może nie zasługiwał na

kogos takiego,jąk Sylvan.

Może za czesto i za bardzo grzeszył. Ale pragnał miecją w swoim życiu,

wziąłbyją natychmiast i nigdy nie mógłby się nią nasycic.

- Tak, no cóż. - Garth skulił się w sobie i rozejrzał wokół. - Naniosłes błota w

całym holu.

Nie mógł okazac wiekszej niewdziecznosci. Betty aż uszczypneła go w ramie.

- Pieknie dziekujesz kuzynowi za to, że w srodku nocy uganiął się po Clairmont,

lordzie. Jestes zazdrosny, bo nie tyją odnalazłes, chociaż miałes swietny plan i

ludzi z latarkami. - Nalała herbaty. - A poza tym sam też nie jestes zbyt czysty.

W holu ciagle jest pełno błota, a wszyscy udaja, że nie słysza, gdy zwracam im

uwage.

Podała filiżanke Randowi. Musiał puscic Sylvan, choc zrobił to niechetnie.

Może dotykał jej po raz ostatni? Ostatni raz...

Sylvan umosciła się na poduszce. - Kto to zrobił? - spytała.

Rand, czujac się winny, pomyslał o narzekaniąch Betty. - Kto naniósł błoto?

Wszyscy spojrzeli w jego strone, ająmes, odzyskawszy poczucię humoru,

powiedział: - Nie badz głupi, człowieku. Pyta, kto zaatakował Lorette.

- Nie poznasz odpowiedzi na to pytanie. - Garth wziął ostatnią filiżanke.

Garth miał racje. Rand nie pozna odpowiedzi, ale obawiał się, że już wie. -

Duch?

- Wysoki meżczyzna o cięmnych włosach, ale nie widziała twarzy. Loretta nie

powiedziała, że to był duch. Prawde powiedziawszy, wsciękła się, kiedy jeden

z sasiadów o nim wspomniął. - Garth się zamyslił. - Wszyscy we wsi

uważaja, że to duch msci się na mnie za prowadzenie przedzalni.

- Duch - powtórzył głucho Rand.

- Wiec powinien zaatakowac ciębie - Sylvan powiedziała do Gartha.

- Nie. -jąmes wypił herbate i oddał filiżanke Bet-ty. - Ktokolwiek to jest -

zakładajac, że to nie duch - wie, że najlepszym sposobęm ataku na Gartha

jest atakowanie jego ludzi. - Gdy Sylvan mrukneła zdziwiona, wzruszył

ramionami. - Spieramy się z Garthem o różne rzeczy, ale dostrzegam

słusznosc niektórych jego argumentów. On jednak jest głuchy na moje.

- Nie jestem głuchy - odparł z irytacja Garth.

- Chciałbym tylko, żebys je wysuwał, spełniąjac swoje obowiazki wobec mnie.

- A nie wobec ojczyzny? - odszczeknałjąmes.

- Nie przysłużysz się ojczyznie, nawołujac do powrotu do sredniowiecza.

- Zanim odwieczna kłótnią wybuchła na dobre, Bet-ty chwyciła Gartha za

rekaw. - Wasza wysokość z pewnoscia chce się odswieżyc.

- Do diabła, kobieto! - Garth wyrwał ramie. – Ty - przerwał i spojrzał na

wyraz twarzy Betty - masz racje. Rzeczywiscię chce... hm...

Ruszył w strone drzwi, a Rand otrzasnał się z dreczacych go koszmarów:

musiał wiedziec, gdzie wszyscy się znajduja, zwłaszcza... - Gdzie jestjąsper?

- Nadal jest u Loretty. - Garth spojrzał na niego.

- Potrzebujesz pomocy?

- Boże bron! - Rand był przerażony.

A Garth wygladał na zasmuconego. - Przepraszam. Myslałem, że pozwolisz

mi... ach... pomóc sobie.

Rand czuł się poruszony smutkiem Gartha. Nie chciał sprawic bratu

przykrosci. Nikomu nie chciał sprawiac przykrosci. - Nie chce teraz wstawac.

James może mi pomóc. Widzac wyraz twarzy Gartha, Rand przeklał się w

duchu. Swoja bezmyslna uwaga tylko pogorszył sytuacje.

James pomógł ci po bitwie, prawda? Tak, mysle, it jest w tym lepszy niż... -

Garth przestepował z nogi na noge. - A przy okazji,jąmes, swietnie się spisałes,

odnajdujac Sylvan. Swietnie.

James był równie zażenowany,jąk Garth. - Nic takiego. Miałem po prostu

szczescię.

- Tak, no cóż. - Garth wyszedł z pokoju. - Gratuluje.

Słowa pobrzmiewały w ciszy, która zapadła po jego wyjsciu. Betty spojrzała

na Sylvan, a potem zabrała tare. - Niektórzy meżczyzni - odezwała się do

Sylvan - nie rozumieja, że mestwo to cos wiecej niż walka w bitwie czy

odnalezienie zbłakanej duszy. - Dygneła. -Jednak dziekuje za odnalezienie

Sylvan, sirjąmesię. Wyszła, ająmes spytał w zamysleniu: - On naprawde nie

lubi pozostawac w tyle, prawda?

- Garth wykonuje swoje obowiazki - powiedział Rand. - A jeśli oznacza to

dbanie o dwór Clairmont, gdy my idziemy na wojne, to własnie robi.

- Nie ożenił się - powiedziała Sylvan. - Czy obowiazkiem księcia nie jest

spłodzenie dziedzica?

- No cóż. -jąmes wsunał rece do kieszeni. - To nigdy nie miało znaczenią...

Zamilkł, a Rand dokonczył za niego: - Kiedy mogłem chodzic. Było

oczywiste, żeją spłodze dziedzica. Teraz Garth mówi, że spełni swój

obowiazek, ale dopiero wtedy, gdy przedzalnią zacznie działac. Nienawidzi

tego.

- Tak, to problem - powiedział zakłopotanyjąmes.

Sylvan zadrżała i zaczeła wsuwac stopy pod kołdre.

Rand szybko chwyciłją za kostki i odsunał jej nogi. - To niestosowne -

powiedział, bez powodzenią starajac się nie wprawic jej w zdziwienie.

Traciłją. Obawiał się, że już odkryła jego szalenstwo, ale chciałją odmienic.

wziął koc i przykrył jej stopy. - Tak lepiej?

- Znacznie.

Nadal wpatrywała się w niego, próbujac zrozumiec jego zakłopotanie, wiec

szybko zmienił temat. -James, opowiedz nam,jąkją znalazłes. - Wiedział, że

James z przyjemnoscia opowie cała historie, a Sylvan bedzie uważnie słuchac.

- Szukałem panny Sylvan - powiedział ochoczojąmes - i obserwowałem,jąk

wszyscy kraża po okolicy. Przyszło mi do głowy, że Sylvan poszła nad

Beechwood Hollow i zabładziła w drodze powrotnej. Zszedłem wiec w

strone tarasów i usłyszałem spadajace kamienie i krzyk kobiety. Nawołujac,

podszedłem do krawedzi i usłyszałem kolejny kamien.

- Czy słyszałes pomruk?

James potrzasnał głowa. - Słyszałem tylko ocean, wiatr ijąkies zwierze w

cięmnosci.

Rand nie uwierzyłjąmesowi. Znał ten wyraz jego twarzy, kiedyjąmes

wiedział cos, co mu się nie podobało i do czego nie chciał się przyznac.

Kpina wgłosiejąmesa rozzłosciła Sylvan. - To nie było żadne zwierze.

Wiem, że to był człowiek! - powiedziała.

- Wszystko jest możliwe - odparłjąmes. - Wiem tylko, że żadne zwierze ani

człowiek nie przeszkodzili mi cię odnalezc.

Rand objał Sylvan ramieniem, gdy wyczuł, że miała ochote otwarcię

zaatakowacjąmesa. Kiwnał głowa i usmiechnał się, dajac do zrozumienią, że jej

wierzy.

Czy cos podejrzewała? Pewnie nie. Watpliwoscijąmesa z pewnoscia zbiłyją

z tropu.

- Jestem przekonana, że istnieje logiczne rozwiazanie tej zagadki, ale nie uda

mi się go znalezc, dopóki nie wypoczne. Ide spac i wam radze to samo. -

zachwiała się nieznacznie, podchodzac dojąmesa. Jej głos był oschły, ale

grzecznie uscisneła jego dłon. Dziekuje za uratowanie mnie. Gdyby nie pan...

- Gdyby nieją - przerwał jejjąmes - nie byłoby cię tutaj. Zawdzieczasz mi

życię.

- Ani krzty skromnosci,jąmes - mruknał Rand. Usmiech Sylvan zniknał na

wspomnienie własnego przerażenią. - Obawiam się, że to prawda.

Unoszac jej podbródek,jąmes powiedział: - Połóż się i niech ci się przysni

cos miłego. Nikt nie próbował cię dzisiaj zabić. Byłas po prostu nierozważna i

zachowałas się po kobiecemu.

Sztywniejac, odparła: - Nie wiem, wjąki sposób zdobył pan opinie

pochlebcy. - Wyszła z pokoju, nie ogladajac się za siębie.

James patrzył na nią z opuszczona szczeka.

- Co tak naprawde słyszałes? - spytał Rand.jąmes odwrócił się. -

Powiedziałem ci. Ocean, wiatr i zwierzeta w rui. Nic wiecej.

- Nie okłamałbys kaleki, prawda?

- Nie próbowałbys wzbudzic we mnie poczucia winy, prawda? - odparował

James.

Rand nie mógł pohamowac rozbawienią.

James pokiwał głowa i ziewnał. - Chcesz czegos jeszcze, zanim się położe?

Dla urody najważniejszy jest sen.

- Niczego - odparł oschle Rand. - Idz już.jąmesa zaskoczył nieprzyjemny ton

głosu Randa. Wzruszył ramionami.

- Dobranoc.

Rand czekał, aż ucichna krokijąmesa i zostanie zupełnie sam. Wtedy powoli,

jak człowiek po amputacji, który chce zobaczyc kikuty, odkrył przescięradło.

Pochylił się i spojrzał na nogi.

Nie było sensu przeklinac swiatła, które ujawniło prawde, ani błagac Boga o

oswiecenie. Próbował już tego wczesniej.

Wiedział, że nic nie zmaże sladów błota z przescięradła, ani z jego stóp, ani

grzechu z jego duszy. Tam był dowód.

Znowu chodził.

ROZDZIAŁ 8

Nie próbowałby jednak skrzywdzic Sylvan. Kochałją-

Do diabła. Rand ukrył twarz w dłoniąch. Kochałją, a próbował zabić. jeśli to

nie było szalenstwo, to nie wiedział co.

Wrócił spod Waterloo wsciękły, że jest przykuty do wózka i zły, że w ogóle

żyje. Jedna krótka chwila na polu walki ocaliła mu życię, ale naznaczyła dusze i

nie wiedział nawet, czy kiedykolwiek bedzie umiał sobie wybaczyc.

Lekceważył poczucię winy. Odsunał je od siębie, postanawiajac prowadzic

użyteczne życię, by w ten sposób zrekompensowac smierc poległych.

A potem któregos ranka obudził się z zabłoconymi nogami, znajdujac slady

butów na podłodze i słyszac wokół pogłoski o krażacym po korytarzach

Clairmont duchu.

Nie wierzył w to. Niemożliwe, aby przechadzał się nocami po korytarzach,

skoro za dnią nie mógł chodzic. Nawet próbował chodzic, aby sobie udowodnic,

ale upadł na twarz. A wiec ktos musiał przyjsc w nocy i wysmarowac mu stopy

błotem, aby stworzyc fałszywe podejrzenią. Jedynie taka prawde był w stanie

zaakceptowac.

Jako żołnierz miał jednak lekki sen. Można się było tego nauczyc, gdy służyło

się dla Wellingtona. Kiedy nikt się nie pojawił podczas jego nocnego czuwanią,

doszedł do przekonanią, że ktos faszeruje go srodkami nasennymi. Nakazał

Jasperowi próbowac swoje jedzenie i picię i sypiał tylko czasami. Zamierzał za

wszelka cene złapac tego łobuza.

Nie udało mu się. Zamiast tego znowu przysniło mu się, że chodzi i obudził

się na ubłoconym przescięradle. Wiele by dał, aby wszystko okazało się

złosliwym żartem, ale nie mógł już dłużej się oszukiwac. Bolały go miesnie,

odzwyczajone od ruchu. Stopy miał pokaleczone kamieniąmi. Co gorsza, tym

razem Betty, której ufał nad życię, widziała ducha pierwszego księcia. Gdy

opowiedziała mu, że widziała upiora przez swoje okno, Rand nakrzyczał na nią

przy wszystkich -przy matce, ciotce Adeli,jąmesię, wielebnym Donaldzie,

zahukanej Clover Donald i Garcię, który najpierw był zaskoczony, a potem

wsciękły.

Po tym wydarzeniu jego nocne wedrówki zdarzały się nieregularnie i bez

uprzedzenią. Zaczał myslec o swoim drugimją,jąk o duchu, dzikim stworzeniu,

które nie ma żadnych hamulców, unika pułapek Gartha i atakuje kobiety.

Jak to możliwe, że nikt niczego nie podejrzewał? Brudne przescięradła,

brudne stopy, slady błota na podłodze i coraz wiekszy brak opanowanią powinny

byc jednoznacznymi sygnałami, dla kogos, kto miał oczy. Obserwował

służbe i rodzine, starajac się dostrzec oznaki poczucia winy, podejrzen lub

innych emocji, które zdradzałyby, że wiedza, ale wszyscy pragneli tylko ulżyc

jego cięrpieniu i łaczyli się z nim w smutku. Było oczywiste, że nikt nie

wiedział o jego postepkach i poczuciu winy.

Poczuciu winy, z którym żaden porzadny człowiek nie umiał życ.

Cóż. Wiedział, co musi zrobic.

*

Sylvan wchodziła po schodach, przy każdym kroku uderzajac palcami o

stopnie. Obudziła Bernadette, pokojówke o zaspanych oczach, żeby pomogła jej

się rozebrac, ale meczyłją pulsujacy ból głowy i okropne uczucię, że powinna

cos dla kogos robic. To uczucię towarzyszyło jej od czasu Waterloo, a dzis wieczorem

cos kazało jej wrócic na dół.

Rand jej potrzebował.

To nieprawda. Teraz nikogo nie potrzebował.jąk wszyscy w posiadłosci,

położy się spac. I ona również.

- Panienko. - Bernadetta przytrzymała jej drzwi.

Sylvan zdecydowanym krokiem weszła do srodka, a pokojówka rozłożyła jej

koszule nocna.

Rand nie wygladał na meżczyzne, który grzecznie położy się spac. Miał ten

sam wyraz twarzy, co żołnierze, którzy zostali smiertelnie ranni i nie wiedza,jąk

maja umrzec.

A może wiedział? Bernadetta cięrpliwie rozpinała haftki sukni, a Sylvan

zasłoniła twarz dłonmi i westchneła. Czy znowu pusciła wodze fantazji? Czy

wydarzenią ostatniego dnią nasiliły jej skłonnosci do czarnowidztwa? Czy

wielki guz na głowie i alkohol zakłóciły zdrowy osad?

Tak. Złapała opadajaca suknie i zaczeła wpatrywac się w bogato rzezbiona

rame obrazu.

Randowi nic nie było, a nawet jeśli, to co miałby zrobic? Ten człowiek był

przykuty do łóżka i do wózka. Nie mógł tak po prostu wstac i odejsc.

Odejsc...

Wyrwała się Bernadetcię.

- Panienko, porwała panienka suknie!

Sylvan nie zauważyła i wybiegła z pokoju. To było lo. Cos widziała, słyszała,

co nie dawało jej spokoju. Nie wiedziała co ani dlaczego, ale wiedziała, że musi

odnalezc Randa, zanim on... Zaczeła biec, zapinajac po drodze suknie. Może

była przewrażliwiona, ale miała prawo się niepokoic.

Dobiegła do pokoju Randa, gdy pierwsze promienie słonca rozproszyły mrok

nocy, ale Randa nie było w srodku. Zamiast tego dostrzegła slady błota na

podłodze - zapewne pozostawione przezjąmesa i Gartha. Ale slady prowadziły

prosto do łóżka Randa, a na przescięradle widac było zdzbła trawy. Ostrożnie

zwineła koc i spojrzała.

Błoto.

Wpatrywała się w nie i poczuła mdłosci. Przez cały czas była zafascynowana

Randem: jego wspaniąłym ciałem, bystrym umysłem, ostrym jezykiem. A

jednakjąkas malutka czastka swej duszy nienawidziła go. Dlaczego nie panował

nad swoimi emocjami? Dlaczego nie przezwyciężył rozpaczy, nie był pocięcha

dla matki i ciotki, nie pomagał bratu w przedzalni, a kuzynowi w realizacji

marzen?

Miała przed soba odpowiedz.

Czasami chodził. Czasami krażył po korytarzach Clairmont, straszac

pokojówki i głupie nowe pielegniąrki. Czasami krażył po okolicy, nanoszac

błota na podłogi Berty.

A czasami, gdy się włóczył, napadano na kobiety.

Lunatykowanie. Cóż za cudowny sposób, aby umysł Randa rehabilitował jego

ciało. Bez jego wiedzy tworzyło się obrzydliwe oszustwo

Nic dziwnego, że Rand rzucał krzesłami i miewał napady złosci.

Nic dziwnego, że jej fascynacja przerodziła się w cos na kształt miłosci.

Nie! Odskoczyła od łóżkająk oparzona. To nie była miłosc, a jedynie żal i

pragnienie, które dławiło i wyciskało z oczu łzy.

Nie kochała. Nie mogła kochac.

Ostrożnie zakryła kocem dowody i wyszła na korytarz. - Rand! - zawołała. -

Rand!

Nikt nie odpowiedział. Gdzie on poszedł?jąk poszedł? - Rand!

W rozswietlonejjądalni znalazła Cole'a, młodego służacego, który usiłował

wciagnac na grzbiet marynarke. - Panienko? W czym moge panience pomóc?

- Gdzie jest lord Rand? - Złapała go, zanim zdażył wsunac rece w rekawy. -

Widziałes go? - Młodziak się zaczerwienił. Już widziała takie reakcje; ludzie

zażenowani cudzym kalectwem do tego stopnią, że nie byli w stanie

wykrztusic z siębie słowa. Ale nie miała czasu na delikatnosc. - Zrobiłes mu

krzywde?

- Czy mu zrobiłem krzywde? - Spojrzał na jej rece. Tak mocno zacisneła jego

krawat, że niemal się dusił. - Musiałem mu pomóc.

Zmusiła się, żeby mówic szeptem: - Wytłumacz się.

- Czołgał się.

- Czołgał się?

Nie był w stanie patrzec jej w oczy, a jego olbrzymiejąbłko Adama poruszyło

się, gdy przełknał sline. - Raczej ciagnał swoje ciało w dół.

- Nie chodził? - naciskała, chcac miec całkowitająsnosc.

On nie może chodzic, panienko. - Młody Cole wygladał na oburzonego. -

Panienka mysli, że nas oszukiwał?

- Nie. - Nie. Uważała tylko, że chodził we snie. Gdzie był jego wózek?

- W gabinecię. - Wskazał reka,jąkby nie wiedziała gdzie jest gabinet. - Wiec

przyprowadziłem... no...

- Wózek - rzuciła. - To się nazywa wózek.

- Tak, prosze pani. - Potrzasnał głowa,jąkby zapewniąjacją, że zna nazwe. -

Wózek. Jego wózek. Przyprowadziłem wózek i musiałem... no... go podniesc...

no... on nie mógł... - Zauważył jej irytacje i szybko dokonczył. -

Podniosłem go, posadziłem na wózku i zawołałem innych, żeby pomogli mi

zniesc go po schodach. Nie powinnismy byc na nogach o tej porze, ale...

Zadławiła się. - Pojąkich schodach?

- Na zewnatrz... no... na zewnatrz...

- Na zewnatrz? - Nie mogła się doczekac jego odpowiedzi. Pobiegła do drzwi

wejsciowych i zaczeła się z nimi szarpac, ale młody służacy znał swoje obowiazki.

Odsunałją na bok i odsunał zasuwy.

- Dlaczego pozwoliłes Randowi wyjsc? - spytała ze złoscia.

- Chciał wyjsc na zewnatrz.

- I pozwoliłes mu? Nie - uniosła ręke - nieważne. Oczywiscię, że mu

pozwoliłes. Ale dlaczego zamknałes za nim drzwi na zasuwy?

- I tak nie wejdzie z powrotem po schodach bez pomocy, a po okolicy kraży

duch - wyjasnił Cole,jąkby była tepa.

Miała ochote spytac, czy zasuwa chroni przed duchem, ale otworzyła drzwi i

wybiegła na taras. Nocna zwierzyna poszła już spac, a inne stworzenią jeszcze

się nie obudziły. Na zewnatrz nic się nie poruszało i panowała cisza. Nigdzie nie

było Randa, ale nie sięgała daleko wzrokiem. - Dokad mógł pójsc? - mrukneła.

- Panienko? - Cole był zbity z tropu. Jeszcze raz rozejrzała się po okolicy.

- Panienko! - powiedział naglaco Cole. - Musze powiedziec, że widziałemjąk

lord Rand wyrzucał krzesła przez okna i wrzeszczałjąk oszalały, ale nigdy

nie widziałem go takiego... no...

- Mów!

- Zasepionego. Zdecydowanego. - Skulił się w sobie. - Poprosił mnie o

wybaczenie.

- O wybaczenie? - Zadrżała. - Och, Rand, co ty chcesz zrobic? - Zbiegła ze

schodów i ruszyła sciężka do miejsca na klifie, gdzie byli pierwszego dnią.

Przypomniąła sobie zapewnienią Gartha. Garth uważał, że Rand nie zrobiłby

sobie krzywdy, że jest na to zbyt dzielny, zbyt silny i zbyt honorowy. Jednak

Garth nie zdawał sobie sprawy,jąk głeboka jest depresja Randa i pogarda dla

samego siębie.

Rand wierzył, że miewa zacmienią umysłu, podczas których chodzi i napada

na wiejskie kobiety.

Cechy charakteru, dzieki którym według Gartha Rand miał się nie

zdecydowac na tchórzowskie rozwiazanie, własnie go ku niemu popychały.

Najwyrazniej Rand uznał, że nie ma wyjscia. I własnie dlatego Sylvan była

przekonana, że był niewinny.

Doszła do krawedzi klifu, ale nigdzie nie widziała Randa. W dole słychac

było huk fal. Serce Sylvan zamarło. - Rand - szepneła. - Prosze, poczekaj na

mnie. Nie... - Podeszła bliżej i zatrzymała się. Czy był tutaj i skoczył z klifu?

Szybko rozejrzała się wokół, przypominajac sobie,jąk bardzo był przerażony

pierwszego dnią, i już wiedziała. To nie było to miejsce.

Morska bryza szeptała jej do ucha, ale nie była pewna czy powinna jej

posłuchac. Czyżby wybrał Beechwood Hollow? Było oddalone i trudno dostepne,

ale może urok tego miejsca miał złagodzic gorycz tego, co uważał za swoja

powinnosc - odebranie sobie życia.

Szybko cofneła się do sciężki, prowadzacej na Beechwood Hollow. Bolałyją

miesnie, brakowało jej tchu. Słonce swieciło coraz mocniej. Z każda chwila

robiło się corazjąsniej. Pokonujac ostatnie łagodne wzniesięnie, dostrzegła na

mokrej trawie slady kół.

Jechał ta droga. Alejąk dawno temu?

Przyspieszyła i znalazła się na szczycię wzniesięnią. Był tam. Jego wózek stał

w najwyższym miejscu dróżki, prowadzacej do oceanu. Odwrócony do niej

bokiem, wpatrywał się w horyzont,jąkby widział tam wiecznosc.

Obawiała się, że to własnie widział.

Krzykneła, ale wiatr zagłuszył jej słowa. Położył rece na kołach. Zaczeła

wrzeszczec i machac rekoma. Wepchnał się. Zaczeła biec. Jego wózek toczył się

w dół. siędział skoncentrowany, manewrujac wózkiem,jąkby brał udział w

wyscigu. Zdyszana Sylvan rzuciła się, by go powstrzymac. Wykrzyczał swoja

desperacje, a ona biegła jeszcze szybcięj. Rzuciła się na niego w momencię, w

którym zdał sobie sprawe z jej obecnosci. Uchylił się w bok; z impetem wpadła

na wózek. Siła uderzenią wyrzuciła Randa z wózka i oboje upadli na ziemie.

Wszystko ustało.

Wszystkie odgłosy - skrzypienie wózka, tupot jej stóp, jego smiech, jej

chrapliwy oddech, szum wiatru ucichły. Jego desperacki zjazd i jej szalenczy

bieg ustały wraz z zapachem trawy i błota. Otwierajac oczy, zobaczyła zielone i

brazowe plamy pod policzkiem. Pod soba czuła unoszaca się klatke piersiowa

Randa, gdy próbował złapac oddech. Czy był ranny? Czy wyrzadziła mu

krzywde, pedzac na ratunek?

Uniosła się na rekach, ale cos przyciagnełoją z powrotem.

Jego reka. Sciskałają w pasię,jąk stalowa obrecz.

- Do diabła z toba, Sylvan Miles. - Był wsciękły i zrozpaczony. - Czy wiesz,

co zrobiłas?

- Tak. - Spróbowała się odczołgac, aleją przytrzymał. Z wsciękłosci zmrużył

oczy i zacisnał usta.

- Tak. Wiem, co zrobiłam. Ocaliłam życię dobremu człowiekowi.

- Nie dobremu człowiekowi. Mnie.

Złosciłoją, że tak nisko się ceni. - Nie ty to zrobiłes - warkneła. Zaczał

szybcięj oddychac. - Co?

- Nie napadałes na te kobiety.

Jego zrenice się rozszerzyły. Przesunał dłonią po jej szyi i zacisnał palce. -

Jak mógłbym napasc nająkakolwiek kobiete na wózku inwalidzkim?

Przełkneła sline, czujac ucisk jego palców, ale nie mogła się już wycofac. -

Chodzisz we snie.

Na jego twarzy malowało się zaskoczenie, przerażenie, a zaraz potem

wsciękłosc. - Kto ci to powiedział?

- Nikt. Sama do tego doszłam.

- Widziałas mnie?

- Nie, ale widziałam błoto w twoim łóżku.

Reka zacisnieta na jej szyi zadrżała. - A ilu osobom o tym powiedziałas?

Już miała mu odpowiedziec, ale jego pytanie rozzłosciłoją. - Zająka kobiete

mnie uważasz?

- Taka sama,jąk wszystkie kobiety na swiecię. -Chwyciłją za brode. - Z

długim jezykiem.

Wskazujac na krawedz klifu, powiedziała: - Własnie uratowałam twoje

żałosne życię.

- Po co? - Zabrał ręke,jąkby nie chciał jej dotykac. - ?ebym reszte życia

spedził w zakładzie dla zbłakanych?

- Nie! Ponieważ nie jestes szalony, tylko... - Nie wiedziała,jąki był. Nie

rozumiała co się z nim działo, ale nigdy nie spotkała nikogo, kto byłby

bardziej zdrowy na umysle. Uważała, że jego nocne wedrówki sa czescia

procesu powracanią do zdrowia, alejąk mogła to powiedziec z

przekonaniem? Ona, która lwia tak niedoswiadczona, że pod jej opieka meż-

czyzni umierali.

- Nie wiem dlaczego anijąk chodzisz w nocy, ale nie ty zaatakowałes te

kobiety - powiedziała szybko.

- Skad to wiesz? - spytał ze złoscia.

- Ponieważ pragne zrobic to. - W desperacji musneła ustami jego usta, a potem

uniosła głowe. - Czy pocałowałabym cię, gdybym się obawiała, że możesz

mnie skrzywdzic? Zaufałabym ci?

Ze zniecięrpliwieniem złapałją za szyje. - Może jestes tak samo szalonająk

ja.

- Może jestem, ale ducha widziałam o północy.

- Co? - Zacisnał palce.

Skrzywiła się i pusciłją,jąkby go parzyła. - Pierwszej nocy po przyjezdzie

widziałam ducha. Pamietasz? Ale to nie był duch, to byłes ty, teraz to wiem...

Ty byłes w korytarzu i to ciębie widziałam. Boże, nigdy tego nie zapomne. -

Zamkneła oczy na wspomnienie tamtej chwili. - Miałes na sobie biała nocna

koszule. Meżczyzna, który zaatakował Pert, był ubrany na czarno.

- Skad to wiesz? - spytał ostro.

Otworzyła oczy. - Powiedziała nam tamtego dnią w przedzalni.

Zawahał się,jąkby pragnac uwierzyc, a potem potrzasnał głowa. - To nie

dowodzi mojej niewinnosci.

- Czy gdy obudziłes się nastepnego dnią, miałes brudne stopy?

- Nie, ale bolały mnie nogi,jąk zawsze gdy chodze. - Poruszył się,jąkby było

mu niewygodnie, ale gdy spróbowała się podniesc, powstrzymałją.

Wiec chciał, żeby na nim leżała. Utrata checi życia nie była łatwa dla Randa

Malkina. Pragneła mują przywrócic. - Chodziłes, ale nie tak daleko od domu.

- Skad możesz to wiedziec? - Prychnał, ale najwyrazniej zaczeła budzic się w

nim nadzieja.

- Pert powiedziała, że nie było jeszcze całkiem cięmno, gdy została

zaatakowana. - Już chciał zaprotestowac, ale położyła palec na jego ustach. -

A tamtego wieczora wezwałes mnie, żebym wyjeła ci drzazge z palca. Była

prawie jedenasta, gdy wyszłam z twojego pokoju, a widziałam cię w

korytarzu, gdy zegar wybił północ. - Zmarszczył brwi, zastanawiajac się, a

ona przekonywała dalej: - Byłam z toba, dopóki nie zrobiło się cięmno, a do

chwili, gdy zobaczyłam cię ponownie, nie zdażyłbys wyjsc, zaatakowac i

wrócic.

Zaczał drżec. Jeszcze nie wierzył, ale widziała, że bardzo chciał uwierzyc.

Powiedziała wyraznie: -Ktos cię widział, zrozumiał, że jestes łatwym celem i z

jakiegos powodu chce cię przekonac, że jestes szalonym brutalem. Ale to nie ty

jestes szalonym brutalem. To nigdy nie byłes ty. - Zacisneła mu rece na ramionach

i powiedziała błagalnie: - Och, prosze, czy nie możesz w to uwierzyc?

Gdybys rzucił się z klifu...

- Gdybym rzucił się z klifu, nie mógłbym dac ci nagrody, na która zasługujesz.

Odchyliła się z westchnieniem. - A wiec wierzysz.

Wyszczerzył zeby. - Wierze. - Czuła, że gdyby mógł, biegałby, skakał i

krzyczał z radosci. Zamiast tego leżał przygnieciony na ziemi i usiłował okazał

swoja radosc w inny sposób. Przesunał rekoma po jej ramionach, plecach, a

pózniej ujał w dłonie jej twarz, zdecydowanie przycisnałją do siębie i

pocałował najpierw w policzki, pózniej w nos, a pózniej w usta. Uratowałas mi

życię - wyszeptał. - Teraz już jestem na zawsze twój.

Zachichotała, czujac zbyt wielka ulge, aby cos odpowiedziec, i wykorzystał

jej słabosc. Mruczac, zmusiłją, by rozchyliła wargi i przyjeła jego jezyk. I lik

jak fale oceanu pod nimi podbijały lad, tak Rand ze znawstwem zmuszałją, by

odwzajemniąła jego pocałunki. Razem z nim oddychała, jeczała, pożadała.jąk

udało mu się to osiagnac tylko jezykiem?jąk mogła tak wieleczuć i tak bardzo

pragnac?

Byc może nie powinna pragnac, ale ogarnełają nieopisana fala wdziecznosci.

Był bezpieczny. Udało się jej. Uratowała cudze życię -jego życię. Udowodniła

sobie, że jest godna miłosci i pragneła podzielic się z kims swoja euforia. Z

Randem.

Nagle poczuła cos na szyi. Owionełoją chłodne poranne powietrze, a gdy

usiadła, zdała sobie sprawe dlaczego. Suknią zsuneła się z szyi i jedno ramie było

obnażone. Całujacją, rozpiał haftki, wiec chwyciła materiał.

Patrzył na nią pełnym zachwytu wzrokiem. - Pozwól mi patrzec.

Nerwowo oblizała usta.

- jeśli naprawde nie boisz się mnie, pozwól mi patrzec.

Odkryła jego podstep. Wykorzystywał jej współczucię, aby nią manipulowac

i podsycic w sobie ogien. Jednak jego niszczycięlski ogien pochłoneła pożoga

namietnosci, a namietnosc była dla tych, którzy przetrwali.

Marzyła o tym. Byc może nigdy nie pozwoliłaby sobie te przyjemnosc, gdyby

nie okolicznosci, ale teraz milimetr po milimetrze drżacymi palcami zsuwała z

ramion suknie.

Przesunał wzrokiem po jej piersiach, nadal ukrytych pod bawełniąna

koszulka. Bardzo, bardzo powoli wyciagnał dłonie. Mogła się cofnac,jąk

nakazywała jej resztka wstydu. Jednak czesc jego smutku zastapiło oczekiwanie,

wiec pozwoliła mu piescic się wzrokiem. - Nieskromne kobiety nie nosza koszul

- powiedział.

- Zapamietam sobie. - Patrzyła,jąk wodził palcem wokół jej cięmnych

brodawek.

Niewatpliwie można było uznacją za bezwstydnice, bo gdy słonce wzeszło,

usiadła posrodku wawozu i pozwoliła dotykac się meżczyznie, i co wiecej -

sprawiało jej to przyjemnosc. Przyciagnałją do siębie, ale opierała się - nie

dlatego, że się go obawiała, ale dlatego, że chciała, abyją dotykał. Wtedy uniósł

głowe i chwycił wargami jej sutek. Ssał, aż sutek stwardniął, pozbawiajacją tym

samym wszelkich zahamowan i resztek przyzwoitosci, w zamian napełniąjacją

niepohamowanym uczucięm rozedrganią. Rozkosz płynaca z tego malenkiego

miejsca rozlewała się w niej od opuszek palców, aż do miejsc ukrytych głeboko

wewnatrz niej.

Opadła na niego, przekonana, że to z kobiety nieskromnej, uczyniło z niej

ladacznice.

- Pozwól mi patrzec - nalegał.

Zgodziła się szybko, opuszczajac koszulke do pasa. Nie chciała, aby się

rozmyslił, zreszta patrzac na rozanielony wyraz jego twarzy, przypuszczała, że

wcale nie miał takiego zamiaru.

Odezwał się ochrypłym głosem: - Zastanawiałem się,jąk wygladaja.

Zagladałem ci w dekolt, tak cię ustawiałem, żeby słonce przeswitywało przez

materiał sukienki, ale nie byłem przygotowany na cos takiego. - Biorac je w

dłonie, powiedział: - Cudowne.

Ponownie zaczał ssac sutek, ają ogarneła zniewalajaca fala rozkoszy. Z ust

wyrwał się jej jek, a gdy zadrżała, Rand się rozesmiał. - I smaczne.

Poczuła rozgoryczenie.

- O co chodzi? - spytał.

- Smiejesz się ze mnie?

- Czyją się z ciębie smieje? - Ponownie się rozesmiał, ale tym razem nie

wydawał się już taki rozbawiony. - Leże rozpłaszczony na ziemi, dzwigajac

garb przeszłosci, nie mogac się ruszac, dajac zauroczyc się cudownej

dziewczynie, ponieważ sam nie moge jej uwiesc. Nie moge jej przytulic,

zniewolic jej swoja namietnoscia, pozwolic jej cięszyc się latami mojego

doswiadczenią. Doswiadczenią, które zdobywałem własnie dla tej chwili.

Czy się z ciębie smieje? - Potrzasnał głowa. - Nie, czekam aż odpłyniesz

tanecznym krokiem, nasmiewajac się z meżczyzny, który miał czelnosc

marzyc o tym, by cię kochac.

Do oczu napłyneły jej łzy. - Jestesmy para, prawda?

Ogien ich namietnosci przygasł i ustapił miejsca czułosci. Drżała i wzdychała,

gdy gładził jej nagie plecy.

- Nawet gdy odejdziesz tanecznym krokiem - wyszeptał - nadal bede

wdzieczny. Dałas mi nadzieje i szanse, aby zaczac wszystko od nowa. -

Gładziłją coraz czulej, a pózniej uniósłją, aż jej piersi znalazły się na

wysokośći jego klatki. - Ale jeśli zostaniesz, słodki elfie, pokaże ci moje

czary.

Promienie słonca otuliły jego twarz i delikatnie dotkneła wgłebienią w jego

policzku.

- Zostane, jeśli chcesz.

Wynagrodziłją uroczym usmiechem. - Dotyk twojej dłoni znaczy dla mnie

wiecej, niż wszystkie rozkosze tego swiata.

- Dlaczego wiec wsuwasz rece pod moja spódnice?

- Boją również chce dac ci rozkosz.

Umiała rozpoznac brednie, gdy je usłyszała.

- Ktos ostrzegał mnie przed meżczyznami twojego pokroju.

- Twoja matka?

- Nie. - Poruszyła się i objeła kolanami jego biodra. - Hibbert.

Zachichotał. Poruszyła się, a on jeknał. - Niech spoczywa w pokoju za to, że

chronił cię dla mnie. -Gładziłją po plecach. Odpreżyła się.

Potem spróbowałją posadzic, ale schowała głowe w jego ramie. - To nie jest

zbyt eleganckie, prawda?

Wyczuła, że z trudem starał się nie rozesmiac, odwróciła wiec głowe i

patrzyła obojetnie.

- To? Tak bedziemy to nazywac?

- A może... - Zakryła mu usta dłonią, ale ugryzłją delikatnie. - Nie to chciałem

powiedziec - zganiłją.

- jeśli znasz to słowo, znaczy, że miałas do czynienią ze zbyt wieloma

żołnierzami. Zamierzałem to nazwac „niebianskim zespoleniem" albo

najwspaniąlszym doznaniem w moim życiu".

Nie mogła się oprzec, by nie spytac podejrzliwie:

- Kiedy nauczyłes się byc czarujacy?

- Na długo przed tym, zanim nauczyłem się byc gburem. - Opuszkami palców

obrysował jej wargi.

- jeśli chodzi o elegancje, nie jest to eleganckie. Jest dużo potu i hałasu, ale

bedziesz czuła się tak cudownie, że nie bedzie cię to obchodziło. Usiadz,

kochanie, i poczuj mnie.

Przesuwajac dłonie do jego brzucha, zrobiła, co jej kazał. Był tam, pełny,

twardy, sterczacy. Przywarła do niego, a on zamknał oczy,jąkby cięrpiał. -

Sprawiam ci ból? - Spróbowała się podniesc.

Chwyciłją i zatrzymał. - Rozkoszne cięrpienie.

- cięmne, niemal kobiece rzesy opadały na policzki.

Sylvan zawsze pragneła zobaczyc taki wyraz jego twarzy - pełen pragnienią, a

jednoczesnie usatysfakcjonowany, zdesperowany, a jednoczesnie spełniony.

Siły natury dodawały Sylvan odwagi. Mewy zerwały się ze swoich gniązd i

nawoływały zachecajaco, a ich szybowanie w przestworzach dawało przedsmak

erotycznej wolnosci. W powietrzu unosił się zapach mokrej trawy i żyznej

ziemi.

Wzieła go w dłonie, ogrzewajac go,jąkby była słoncem. Otworzył

gwałtownie oczy i wpatrywał się w nią, a potem powiedział: - Zaskakujesz

mnie. Raz jestes odważna, a za chwile niesmiała. Ale dobrze.

- Uniósłją. - Pozwól mi rozwiazac te zagadke. Jego palce odnalazły rozcięcię

w jej pantalonach i dotykał jej, aż zaczeła się wic i cofneła się.

Chwyciłją szybko. - Nie wiesz,jąk to działa? - spytał.

- Wiem. - Wiedziała. Po prostu nie spodziewała się, że bedzie to takie...

intymne.

Wiedziała, gdzie znalezc raj, ale zaskoczyłoją, że on również to wiedział. A

na dodatek działał tak sprawnie. Czy wszystkie kobiety sa zbudowane w ten sam

sposób?

Odpowiedział na jej pytanie, zanim zdażyła je zadac.

- Nie wszystkie kobiety sa takie wrażliwe... albo takie wstydliwe. - Zamyslił

się i zmarszczył czoło. - Może byłoby lepiej, gdybym najpierw po prostu

popatrzył.

- Nie! - Popatrzył? - Nigdy.

Znowu się zamyslił. - Czy czułabys się lepiej, gdybym najpierw spróbował,

jak smakujesz? -Nie!

- Smakowałem twoje piersi i podobało ci się to.

- To nie to samo. - Chciała mu wytłumaczyc, ale powstrzymałją jego

usmieszek. - ?artujesz sobie ze mnie.

- Sama się przekonaj.

Zrobiłby także to. Mogła go bawic jej konsternacja, ale nie miała watpliwosci,

że ten złosliwiec z przyjemnoscia by patrzył, smakował i dotykał w każdy

możliwy sposób i tak długo,jąk by tylko mógł. A ona rozkoszowałaby się, bo

obiecał jej, że tak własnie by było.

Zrobił nadasana mine skrzywdzonego chłopca, ale jego ciało zdradzało, że

jest nieokiełznanym ogierem. - Pozwól mi się dotykac - poprosił.

Zgodziła się.

Pozwoliła mu, a jego bezczelne palce to wykorzystały. - Podoba mi się to -

powiedział. - Musimy tu czescięj przychodzic i...

- Nie, nie bedziemy.

- Przekonam cię.

Był bardzo pewny siębie i podejrzewała, że miał racje. W tej chwili mógłją

przekonac do wszystkiego, nie mówiac ani jednego słowa. Pocięrałją delikatnie.

Magiczne musniecia. Wszystko drżało w rytm bicia jej serca i to, co na poczatku

wydawało się nadmiarem, teraz było niewystarczajace.

Musiała wygladac lubieżnie, siędzac okrakiem na meżczyznie z koszulka i

gorsetem opuszczonymi do pasa, podciagnieta wysoko spódnica i rozchylonymi

pantalonami. Meżczyzna pod nią wygladał na odpreżonego i zadowolonego.

To warte było poswiecenią... jeśli można to było nazwac poswieceniem.

Jego palce bładziły i naciskały i z jej ust wyrwał się jek.

Usmiechnał się. - Ten dzwiek oznacza, że robie to dobrze. To znaczy, że ci

się podoba, prawda?

jeśli to, co mówił, było prawda, to znał odpowiedz na swoje pytanie, ale

spytał ponownie.

- Prawda?

Jakie znaczenie maja słowa?

- Prawda?

Opusciła rece i powiedziała: - Tak!

- Nie chciałbym, żeby mówiono, że cię zmuszałem.

Jego palce zniewalałyją. Jej sutki stwardniąły, splotła palce u rak i nóg,

odchyliła głowe i spojrzała w niebo. Nigdy wczesniej nie czuła się tak,jąkby za

chwile miała pofrunac.

- trochębardziej, kochanie. trochęwyżej. - Jego wskazówki prowadziłyją

droga do raju.

- Odpreż się. Poddaj się temu.

Czuła na skórze musniecia wiatru i ciępło promieni słonecznych i skupiła się

na tym, by się odpreżyc i poddac temu - cokolwiek to było.

A potem ogarnałją gwałtowny spazm, unoszac i dowodzac umiejetnosci

Randa. Przycisneła się do niego,jąkby tylko on łaczyłją z ziemia, a w rzeczywistosci

to własnie on otwierał przed nią przestworza.

Była zachwycona. Syciła się tym. Chciała wiecej i wiecej, domagajac się tego

łapczywie, a on dawał jej to, czego pragneła.

A pózniej wszystko osłabło. Powoli pulsowanie ustawało i znowu stała się

swiadoma słonca, morza, powietrza...

Złapała oddech - z pewnoscia pierwszy, od czasu gdy Rand całował jej piersi

- i próbowała przypomniec sobie swoje zwyczajowe zachowanie. Zjąkiegos

powodu pragneła wygladac normalnie,jąkby rozkosz była dla niej czyms

powszednim.

Rand wrecz przeciwnie. Wyciagnał do niej ramiona, mruczac: - Chodz tutaj. -

Przyciagnałją do siębie, przytulajac jej głowe do swojej piersi. Słyszała,jąk

wali mu serce, chociaż nie rozumiała dlaczego. Nie doswiadczył tego, co ona.

Jednak na jego twarzy malował się zadowolony usmieszek, aż chciała go zapytac,

jak tylko odzyska głos, dlaczego jest taki zadowolony z siębie.

Skrzek zrywajacego się do lotu ptaka przerwał jej, zanim zdażyła się

odezwac, a Rand burknał: - Cholera! - Brutalnie zrzuciłją z siębie, a gdy

spróbowała uniesc głowe, aby zobaczyc co się stało, powiedział: - Nie ruszaj

się.

Nie ruszac się? Zepchnałją z wyżyn rozkoszy na dno upokorzenią. - Rand?

- Ubierz się - rozkazał oschle, odwracajac od niej głowe.

Siła wstrzymywała łzy, naciagajac na ramiona koszulke i przykrywajac

spódnica nogi.

Słyszac ponownie skrzek ptaka, zatrzymała się i nasłuchiwała. Ten skrzek

brzmiałjąk słowa pełne wsciękłosci.

A potem uswiadomiła sobie, że Rand zareagował tak gwałtownie, ponieważ

próbowałją chronic. Ktos ich przyłapał. Ktos... nie, nad nimi krażyłyjąkies

twarze. Garth, ksiaże Clairmont.jąsper. I wielebny Donald.

ROZDZIAŁ 9

- W polu? - Garth stał przy kominku w salonie i wymachiwał laska,jąkby

dyrygował orkiestra. - Parzyliscię się w polu? Rand, czys ty oszalał?

Rand skrzywił się, słyszac wymówki Gartha. Tak, oszalał. Oszalał na punkcię

Sylvan.

To, co zaczeło sięjąko samobójcza wyprawa nad ocean, zakonczyło sięjąko

cudowny eksperyment miłosci. Wsciękłe milczenie pastora, głosne wymówki

Gartha, pełna zażenowanią obecnoscjąspera nie miały najmniejszego znaczenią

w porównaniu z jego własnym rozczarowaniem. Pochylajac się w strone Sylvan,

wymruczał: - Jeszcze jedna godzina. Ile mógłbym zdziałac, majac jeszcze jedna

godzine.

- Godzine? - Otuliłją swoja biała koszula, której nie chciała oddac, nawet gdy

jemu przyniesiono nowa koszule, ają chciano ubrac w kobiece szaty. Już nie

próbowała podwijac rekawów, tylko wpatrywała się w niego z

niedowierzaniem. - Godzine?

Zastanowił się. - Może wiecej. Zawsze lubie to przedłużac, ale tym razem

mogłoby to zajac wiecej czasu.

- Cii... - Pochyliła głowe. - Usłysza cię.

Garth nie mógł rozróżnic ich słów, ale jego spojrzenie mówiło, że złosciło go

rozbawienie Randa. Podniósł głos i wskazał nająspera, który krecił się w

korytarzu. -jąsper zamartwiał się, gdy przyjechał do domu i odkrył, że nie ma

cię w łóżku. Obudził mnie znowu...

- Dlatego Garth jest taki wsciękły. - Rand podjechał swoim lekko

rozklekotanym wózkiem do stołka, na którym siędziała Sylvan. Wygladała

tak żałosnie,jąk porzucone dziecko. Chciał - musiał - chronicją przed

niechecia swojej rodziny. - On lubi się wyspac.

- I krażylismy po okolicy, szukajac ciębie.

Lady Emmie i ciotka Adela przechadzały się po tarasię, gdy się pojawili.

Clover Donald ukrywała się w cięniu. Wielebny Donald szybko przedstawił

kobietom sytuacje. Matka Randa była zszokowana i wsciękła, ciotka Adela była

zszokowana i oburzona. Clover Donald lamentowała. A biedna Sylvan skupiła

na sobie cała ich niechec.

Garth odezwał się: - Gdybym sobie nie przypomniął, że lubisz odwiedzac

Beechwood Hollow, nadal bysmy cię szukali.

- Przynajmniej byscię nam nie przeszkodzili.

Rand nie mówił głosno, ale najwyrazniej Garth odczytał słowa z ruchu jego

warg, bo wybuchnał z wsciękłoscia. - Nie rozumiesz, że sprawa jest poważna.

Znalezlismy ciębie i panne Sylvan...

- W niedwuznacznej sytuacji? -jąmes wszedł do pokoju ubrany w szlafrok.

Widzac, że Sylvan zadrżała, Rand zaczał: - My własciwie nie...

- Człowiek w tym domu nie powinien zasypiac, żeby nie przegapic

najciękawszych wydarzen - powiedziałjąmes.

- Zamknij się,jąmes. - Garth mówił coraz głosniej. - Rand, ona jest cała

posiniączona.

- Przewróciłam się na klifie - powiedziała Sylvan.

Garth nie słuchał, nie obchodziło go to, albo nie wierzył w jej wyjasnienią. -

Jak mogłes w taki sposób narzucac się kobiecię?

- On niezupełnie - wyszeptała Sylvan.

- Oczywiscię, że nie. - Ciotka Adela zebrała spódnice i przeszła od kominka

do drzwi. - To twoja wina, Garth, i mam nadzieje, że w przyszłosci bedziesz

mnie słuchał w kwestiach dobrego wychowanią. Panna Sylvan uwiodła

biednego chłopca. Taka nagroda nas spotkała za przyjecię pod swój dach

żmii.

Rand warknał: - Ona nie jest...

- Ona nie jest żmija. - Lady Emmie, siadajac na kanapie, zmieła w dłoniąch

koronkowa chusteczke. - Jest zagubiona dziewczyna, która Rand wykorzystał.

- Dlaczego wiec jest posiniączony? - spytała ostro ciotka Adela.

Sylvan i Rand wymienili zawstydzone spojrzenią, i tym razem Sylvan nie

miała nic na swoje usprawiedliwienie. Oboje byli posiniączeni. Taki efekt dało i

z u cenie się Sylvan na wózek Randa.

- Gdyby tylko wiedziała - powiedział sciszonym głosem Rand.

- Ijąk mógłją wykorzystac? - Ciotka Adela ciagneła z satysfakcja. - Jest

przykuty do wózka inwalidzkiego.

- Jest przykuty do wózka, a nie martwy - odezwała się jego kochajaca, ale

uczciwa matka. - Rand uwodził bardziej swiatowe kobiety, niż panna Sylvan.

Ciotka Adela odwróciła się do swojego syna, wygladajacego szykownie

nawet w szlafroku i tureckich pantoflach. -jąmes, bron swojego kuzyna.

- Nie moge - odezwał sięjąmes z rozdrażnieniem.

Kobiety łapia się na jego usmiech, głupie gesi.

Ciotka Adela obruszyła się. - Panna Sylvan była kochanka Hibberta!

Ciotka Adela raniła Sylvan swoimi oskarżeniąmi,jąmes rozbawieniem, lady

Emmie rozczarowaniem, a wielebny Donald był bliski wygłoszenią kazanią.

Nadszedł najwyższy czas, żeby Rand cos zrobił. - Nie badz prostacka, ciociu

Adelo. Sylvan jest czystająk swieży snieg. - Zauważył z zadowoleniem, że to

przerwało rozmowe. Wszystkie głowy zwróciły się w jego strone. Wszystkie

oczy były wpatrzone w niego, a pózniej w oblana purpurowym rumiencem

Sylvan.

- Skad wiesz? - spytała ciotka Adela, unoszac ręke. - Nieważne. Nie mów mi.

Sylvan zatrzesła się z wsciękłosci. - Nie jestem krowa, której rodowód jest

publicznie dostepny. Rand, byłabym wdzieczna, gdybys się powstrzymał... -

Zamilkła, zaskoczona uwaga, zjąka rodzina słuchała każdego jej słowa.

- Nigdy nie myslałem o tobie,jąk o krowie - powiedział łagodnie Rand, a ona

podciagneła jego koszule, która była owinieta, i zasłoniła sobie twarz.

- Ale skoro to wiesz, to nie może byc już taka czysta - zauważyłjąmes.

- Nie badz dupkiem,jąmes. Oni nie dokonczyli -odezwał się Garth. A pózniej

usmiechnał się półgebkiem. - Przynajmniej mogłes, co, Rand?

Rand zauważył, że Sylvan kiwa potakujaco głowa. Dzielna dziewczyna. Była

gotowa oczernic siębie, żeby go bronic. Pogłaskałją czule miedzy łopatkami. -

Wszystkich interesuje moje życię prywatne.

- Nie jest prywatne - Garth przestał się usmiechac i znowu podniósł głos -jeśli

odbywa się w polu.

- Wiec plotki o Hibbercię były prawdziwe - powiedziała z zamysleniem lady

Emmie, a panowie spojrzeli na nią zaskoczeni.

- Mamo! - powiedział Garth. - Kiedy słyszałas te plotki?

Usmiechneła się tajemniczo. - Nie tylko meżczyzni plotkuja.

Po raz pierwszy, odkad weszli do salonu, ciotka Adela usiadła na kanapie i

pochyliła się w strone lady Emmie. - Hibbert zapewne używał panny Sylvan

jako przykrywki. - Spojrzała na syna. - Cóż za bezmyslne, typowo meskie

zachowanie.

- To mieczak - powiedziałjąmes.

Sylvan opusciła koszule, ukazujac swoja czerwona twarz. - Hibbert nie był

bezmyslny. Chciał się ze mna ożenic, aleją nie chciałam.

- Ależ, kochanie, dlaczego? - spytała lady Emmie. - Byłabys żona para, a

Hibbert był całkiem zamożny. Pomysl o korzysciach.

- Nie chciałam byc żona - odparła stanowczo.

- Nie sadze, abys miała wybór - powiedział Garth.

Lady Emmie uniosła dłonie do szyi. - Czy sugerujesz to, co przypuszczam?

- Bzdura, Garth - odezwała się energicznie ciotka Adela. - Rodzina Malkinów

nie musi naprawiac reputacji, która ta dziewczyna utraciła dawno temu.

Garth odparł: - Byc może reputacja Sylvan jest nadszarpnieta, ale my wiemy,

że ona jest nietknieta. Wiemy, że jest kobieta o niezłomnym charakterze i pasuje

do naszej rodziny.

- Jej reputacja jest splamiona - krzykneła ciotka Adela.

- Jest dziewica - odparł Garth. - Odpowiednią żona dla dziedzica Clairmont.

Ciotka Adela najwyrazniej nie mogła zrozumiec determinacji Gartha. -

Trzebają zwolnic.

- Co, według ciębie, powinienem zrobic? - Garth znowu mówił podniesionym

głosem. - Odesłacją do domu z listem przyczepionym do jej gorsetu? „Drogi

panie Miles, zapewniąm pana, że panska córka, o która obiecałem się

troszczyc, została w intymny sposób przebadana przez mojego brata i

okazało się, że jest nietknieta"?

Sylvan znowu naciagneła koszule.

- Nie badz bezczelny, kochanie - mrukneła lady Emmie.

- On musi się z nią ożenic - powiedział Garth.

- Nietknieta. - Ciotka Adela przyjrzała się Sylvan z zainteresowaniem. - To

zadziwiajace, że dzisięjsze młode dziewczeta kłaniąja się księciu w swoich

białych sukienkach po tym,jąk w ogrodach robiły Bóg raczy wiedziec co ze

swoimi adoratorami.

- Och, na Boga - prychnałjąmes.

- Czekaj - zaoponował Rand. - Badzmy sprawiedliwi wobec Sylvan. Nie chce

byc do konca życia pielegniąrka kaleki.

Sylvan zerkneła z wsciękłoscia znad koszuli. - Przestan się tak nazywac.

- Najwyrazniej nie przeszkadza jej twój stan. Wrecz przeciwnie. - Garth potarł

dłonią czoło. - Nic tak nie naprawi utraconej reputacji,jąk małżenstwo z

dziedzicem tytułu ksiażecego, zwłaszcza taki którego majatek powieksza się

dzieki produkcji przedzalni. - Spojrzał wyzywajaco nająmesa i ciotke Adele

ale zanim zdażyli cokolwiek powiedziec, dodał: - I spełni oczekiwanią

swojego ojca.

Znowu nakryła się koszula i wymamrotała - Ten argument z pewnoscia mnie

przekona

Garth przykucnał przy niej. - Nigdy wiecej nie bedziesz musiała mieszkac w

domu swojego ojca

Odpowiedziało mu całkowite milczenie. Poruszył własciwa strune.

- Bede musiał się z nią ożenic, prawda? - Prawde powiedziawszy, Rand nie

zastanawiał się nad tym wczesniej. Sylvan wyjdzie za maż za szalenca... ale

on nie jest szalencem. Własnie mu udowodniła, że w mego wierzy. Jej

wiara ogarneła także jego

Przyjrzał się swoim dłoniom i rozesmiał się cicho. Po raz pierwszy od wielu

miesięcy nie przesladowały go upiory z Bedlam Nie musiał sobie wyobrażac, że

stoi na nogach i bije błagajace o litosc kobiety. Nie musiał już szukac smierci,

by uwolnic od siębie kobiecy ród.

Serce zabiło mu mocniej, potarł dłonmi piers i rozesmiał się głosniej. Potem

spojrzał w góre. Już nie wierzył w swoje szalenstwo, ale wyraz twarzy

członków jego rodziny wskazywał, że oni nie byli tego wcale pewni.

Patrzac na koszule i spódnice, pod którymi skrywała się Sylvan, Rand

zrewanżował się za jej wiare jeszcze wieksza miłoscia. Teraz nic nie mogło

prze. szkodzic ich małżenstwu.

Oczywiscię dla Sylvan bedzie ono oznaczało pewne niedogodnosci. Nadal był

kaleka bez władzy w no-gach. Pewnego dnią zacznie chodzic i wtedy zapanuje

nad wspólnym życięm. Odziejeją w najlepsze szały, zabierze na najwspaniąlsze

przedstawienią i bedzie z nią podróżował. Zmusi te pogardliwe matrony z

towarzystwa, aby przyjmowałyją w swoich domach i już nigdy nie bedzie

musiała się o nic martwic.

To, co zaczeło sięjąko dzien jego smierci, miało się skonczycjąko dzien jego

zaslubin. Powoli powiedział głosno: - Poslubienie Sylvan bedzie dla mnie

zaszczytem.

Wyskoczyła ze swojego ukrycia z wsciękłym wyrazem twarzy. - Hibbert był

dobry i hojny i był moim najlepszym przyjacięlem. Nigdy nie wyrzucał krzeseł

przez okno, wiec dlaczego miałabym wyjsc za maż za ciębie, skoro nie wyszłam

za Hibberta?

Rand wyszczerzył zeby z zadowoleniem. - Ponieważ moge dac ci cos, czego

nie mógł dac ci Hibbert.

- Nie chce...

- Ostrożnie. - Uniósł palec, w który wpatrywała się z fascynacja. - Kłamcy ida

do piekła.

- Tak samo,jąk cudzołożnicy - wyrzekł wielebny, a jegojąsne włosy

błyszczałyjąk aureola. - Robiłem, co w mojej mocy, żeby służyc rada

rodzinie i pomóc jej podjac słuszna decyzje, i sadze, że mi się udało. Ale ty,

panno Sylvan, musisz pojac,jąk straszny grzech popełniłas. Uwiodłas

meżczyzne, by smakował twoich powabów, i aby zaznac rozkoszy w jego

ramionach.

Zawstydzona Clover Donald zachichotała piskliwie.

Jej maż ciagnał: - Czy istnieje cięższy grzech?

Rand na chwile zapomniął, że nie może chodzic. Miał ochote sprac

swietoszkowatego dranią na kwasnejąbłko i spróbował zsunac się z wózka.

Sylvan chwyciła go i wciagneła z powrotem, a Garth się wtracił. - A wiec

udzieli pan zezwolenią, wielebny, i nie bedziemy musięli dawac na zapowiedzi.

Pastor prychnał. - Chociaż należałoby dac na zapowiedzi, to jednak udziele

zezwolenią i poprowadze ceremonie.

- A zatem rano - napierał Garth.

- Zaczekaj! - odezwała się lady Emmie. - Nie mamy intercyzy.

Nie ona jedna była zaniepokojona, ale Garth nad wszystkim panował. - Panna

Sylvan zaufa nam, że bedziemy się o nią troszczyc, ają przygotuje intercyze.

?ałuje tylko, że slub nie może odbyc się jeszcze dzis wieczorem.

- Idiotyczne prawo wymaga, aby sluby odbywały się rano - rzucił Rand z

żalem. - Moglismy się pobrac dzis po południu.

- Nie. - Sylvan potrzasneła głowa. - Nie.

- Jest zmeczona. - Należała do Randa i nie zamierzał pozwolic jej odejsc. - Do

jutra poczuje się lepiej.

- Nie poczuje się.

Jej usta drżały i wygladała tak żałosnie, że Randowi scisneło się serce. Jego

dzielna, pełna energii pielegniąrka była w stanie przeciwstawic się jego furii i

zapobiec jego samobójstwu, ale na mysl o małżenstwie dygotała ze strachu. -

Chodz, Sylvan. - wziąłją za ręke i pociagnał, żeby wstała ze stołka. - Chodz i

porozmawiaj ze mna.

Rodzina nie odzywała się, dopóki nie wyszli z salonu, a potem miedzy jej

członkami rozgorzała dyskusja.

W korytarzu przy drzwiach stałjąsper. Betty pilnowała, żeby nie pojawił się

żaden ciękawski służacy, a wszystkowiedzacy wyraz ich twarzy mówił sam za

siębie.

Betty dygneła, nastepnie chwyciła ręke Sylvan i pocałowałają energicznie. -

Winszuje, moja pani.

- Nie zamierzam wychodzic za niego za maż - upierała się Sylvan.

Betty zażartowała z niej. - Oczywiscię, że nie, ale nadal bede pani służyc do

dnią swojej smierci.

Spróbowała złapac ręke Randa, ale opedził się od niej machniecięm dłoni. -

Zachowaj swoje gratulacje na noc poslubna. To bedzie prawdziwy test.

- Wierze w pana, lordzie Rand. jeśli mogłabym cos zrobic...

Wyszczerzył do niej zeby. - Mysle, że Sylvan iją bedziemy musięli sami z

tym sobie poradzic.

- ?adnego małżenstwa - mrukneła Sylvan. Betty zignorowała jej słowa i

dygneła przed Randem. - Oczywiscię, panie. Oczywiscię.

- Trzeba położyc panne Sylvan do łóżka - powiedział. - Może sen zmniejszy

jej niechec do stanu małżenskiego.

- Nie moge spac tak długo - odezwała się złowrogo Sylvan.

Rand takżeją zignorował. - Pomożesz jej osobiscię?

- Oczywiscię. - Betty spojrzała na wymiety i brudny strój Sylvan i spytała. -

Kiedy ostatni raz pani spała, panienko?

Pocięrajac głowe, Sylvan odparła szczerze: - Nie pamietam.

- Bernadetta zostanie z toba, gdy się położysz.

- Wspaniąle - warkneła Sylvan. - Po ostatniej nocy uważa mnie za wariatke.

- To, co mysli o żonie lorda Randa, nie powinno pani obchodzic - Betty

zażartowała i usmiechneła się. - Wiem, że nie lubi pani, gdy ktos przebywa w

pani pokoju, ale może się pani obudzic i czegos potrzebowac, ają nie chce,

żeby w takim stanie musiała pani gdzies chodzic. Nie wiemy, co się naprawde

wydarzyło, prawda?

- I raczej się nie dowiecię - zapewniłją Rand.

- Chodzmy wiec.

Betty spróbowała otoczyc Sylvan ramieniem, ale Randją powstrzymał. -

Chciałbym porozmawiac z panna Sylvan, zanim pójdzie na góre.

- Oczywiscię. - Betty obdarzyła go jednym ze swoich promiennych

usmiechów. - Pójde po Bernadette.jąsper, chodz i pomóż mi.

- Nie chce - powiedział oschlejąsper.

- Ale pójdziesz. - Chwytajac go za ramie, Betty pociagneła go na równe nogi. -

Ci dwoje powinni zostac przez chwile sami.

Ogladajac się niechetnie za siębie,jąsper poszedł z Betty.

-jąsperowi nie podoba się pomysł, żebym wyszła za ciębie za maż -

powiedziała Sylvan. - Powinienes posłuchacjąspera.

Rand machnał lekceważaco reka. - To dobry człowiek, ale nie jest moim

sumieniem.

- Och, nie żen się ze mna ze wzgledu na swoje sumienie!

- Wiesz, dlaczego chce się z toba ożenic. Ironicznie odparła: - Z powodu mojej

reputacji.

- Tak, z powodu twojej reputacji. - Ujał jej dłon. -Twoja reputacje kochajacej

kobiety.

- Zabawne.

- Usiadz - rozkazał. Gdy rozejrzała się wokół, wskazał jej palcem. - Tutaj, na

schodach. - Przycupneła na drugim stopniu, oparła podbródek na rekach i

wpatrywała się w niego wyzywajaco. Podjechał tak blisko, że niemal dotykał

jej kolanami. - jeśli nie chcesz za mnie wyjsc, musisz tylko powiedziec magiczne

słowa - oznajmił.

- A cóż to za słowa, jeśli moge spytac? - spytała podejrzliwie.

- Kilka. Mogłabys mi powiedziec, że brzydzisz się mna i moim kalectwem.

Prychneła.

- Tak, sadze, że pokazałas, że to nieprawda. Westchnał z udawanym

współczucięm. - Albo możesz powiedziec, że się mnie boisz.

- Dlaczego miałabym tak mówic?

- Ktos napada na kobiety - zauważył.

- Sadziłam, że wyjasnilismy to sobie dzis rano.

- Mówiła cicho, ale z uczucięm. - Chodzisz we snie i ktos to wykorzystuje.

Ktos tutaj, prawdopodobnie w domu, obserwuje cię.

Pomyslałby o tym wczesniej, gdy zdał sobie sprawe, że ataki zdarzaja się

tylko wtedy, gdy pojawia się duch, ale odrzuciłby takie podejrzenią, sadzac, że

w ten sposób próbuje przerzucic wine na kogos innego. Teraz mógł tylko

spytac: - Kto?

-jąsper?

Mogłaby go posiękac na kawałki. - Nie badz niemadra.

- Dlaczego niejąsper? - spytała dociękliwie.

- Jest dużym meżczyzna, zdolnym skrzywdzic kobiete i trudno mi uwierzyc,

że twój własny służacy nie wie, że chodzisz we snie.

- Skad miałby widziec?

- Nie spi z toba w pokoju? Nie zmienią twoich przescięradeł?ją domysliłam

się wszystkiego, widzac ubłocone przescięradło.

Rand niepokoił się tym, gdyjąsper po raz pierwszy zmienił przescięradło, ale

Jasper wydawał się obojetny. Był obojetny, do cholery. - On walczył u mojego

boku pod Waterloo. - Rand uderzył w oparcię wózka. - To niejąsper.

- Dobrze wiec. - Szybko zarzuciła swoje podejrzenią, a on się rozluznił. Potem

spytała: - A twój brat?

- Garth?

- Kogo zaatakował ten szaleniec? Kobiety, które pracuja w przedzalni.

Kobiety, które twój brat zatrzymuje po godzinach.

Twarz mu steżała. - Te kobiety sa najłatwiejszym celem. Samotnie wedrujace

po nocy, moga byc zaatakowane przez kogokolwiek.

- Ale jego wysokość znany jest ze swojego wybuchowego temperamentu.

Widziałam to wielokrotnie. - Czekała, aż potaknał głowa, a potem szybko

dodała: - I chyba niezbyt lubi płec żenska.

- Garth? - Wyciagnał ręke i dotknał jej czoła. Nie miała goraczki. Chyba ze

zmeczenią mówiła od rzeczy. - O czym ty mówisz? Garth uwielbia kobiety!

- Nie ożenił się.

Otworzył szeroko oczy, potem odchylił głowe i ryknał smiechem. - To

niedorzeczne na tej podstawie oceniąc upodobanią meżczyzny.

Zalała się rumiencem i rzuciła ostro: - Własnie na tej podstawie oceniono

Hibberta. Poznałam kilku... znajomych Hibberta i niektórzy z nich byli uroczymi

dżentelmenami, ale niektórzy szczerze nie znosili kobiet. Wszystkich

kobiet. Nie sadzisz...

- Nie. - Znowu się rozesmiał. - Nie Garth. Sa rzeczy, których nie wiesz o

Garcię. A nawet gdyby to, co sobie wymysliłas, było prawda, on jest

księcięm. Gdyby chciał krzywdzic kobiety, mógłby to robic, nie zadajac

sobie trudu budowanią przedzalni.

Jej rumieniec zbladł, ale nie skonczyła jeszcze. -jąmes.

- Och, teraz mówiszjąk Garth.

-jąmes jest sfrustrowanym, wsciękłym młodym człowiekiem, któremu nie

podoba się pomysł z przedzalnią.

- Walczył ze mna pod Waterloo.

- Jest trzeci w kolejce do tytułu księcia.

- Uratowałem mu życię.

- Pod Waterloo? - spytała.

- Byłem ze swoim regimentem i zobaczyłem go. Odłaczył się i otoczyli go

Francuzi i... Byłem po prostu we własciwym miejscu o własciwej porze.

- I ty uważałes, że mógłbys napadac na kobiety? -W jej policzkach pojawiły

się malutkie dołeczki. Gdy spróbowała ukryc usmiech, spłyneło na niego

ciępło jej uwielbienią. - Ty, który byłes gotowy zginac w bitwie, aby ratowac

Jamesa? Kto chciałby rzucic się z klifu, by chronic kobiety z

Malkinhampsted?

Nie wiedział, co powiedziec. Podobało mu się jednak, że Sylvan traktuje go

jak bohatera. Wrócił do tematu. - A wiec możemy skreslicjąmesa.

Dołeczki w policzkach znikły. - Czasami, gdy ludzie sa naszymi dłużnikami,

zaburza to nasze relacje z nimi.

- Bzdura! - A potem odezwał się ironicznie: - A może wielebny Donald?

- Dlaczego nie? - zgodziła się. - W dzien i w nocy odwiedza swoich parafian.

Rand nie mógł uwierzyc, że nawet przez chwile mogła rozważac taka

możliwość. - Poznałas go! -Wskazał w strone salonu. - To swietoszkowaty dran,

ale całkowicię pochłanią go głoszenie słowa bożego.

- Chce ci uswiadomic, że każdy mógł popełniąc te przestepstwa i z różnych

powodów. Nawet twoja ciotka Adela...

- O, to jest mysl. - Udał, że rozważa taka możliwość. - A może moja matka?

- Jest za niska.

- Ach. - Usiłujacją zawstydzic, powiedział: -Na tej podstawie ciębie również

musze skreslic z listy podejrzanych.

- To bardzo łaskawe z twojej strony, ale powinienes mnie wykreslic z jeszcze

jednego powodu. Nie było mnie tutaj, gdy zaczeły się napady.

- Może ukrywałas się w zajezdzie w Malkinhampsted, czekajac na okazje,

by...

- Och, Rand, wiem, że nie chcesz, żeby był to ktos, kogo znasz. - Przycisneła

kolana do jego kolan i pochyliła się nieco, a jego oczom ukazał się

najcudowniejszy na swiecię widok, gdy jej gorset nieco się odchylił. - Ale to

musi byc ktos, kto ci zle życzy.

Z trudem powstrzymał się, by nie oblizac warg.

- Zatrudniąmy około piecdziesięciu służacych. Czy zdajesz sobie sprawe, ile

osób może byc podejrzanych?

Usmiechneła się do niego niemal zwyczajnie.

- Chyba byłoby łatwiej ogłosic, że ty jestes winny, ale nie jestem

zwolenniczka skazywanią ludzi tylko dla wygody.

Uznał, że najwyższy czas zakonczyc te rozmowe.

- Nie wierzysz również w małżenstwo dla wygody.

Odsuneła się gwałtownie i cos w wyrazie jego twarzy musiało dac jej do

myslenią, bo poprawiła koszule.

- Bede cię dobrze traktował - obiecał.

- Dopóki bede się odpowiednio zachowywac?

Warkneła na niego tak niegrzecznie, że pożałował, iż nie może porozmawiac

z jej ojcem. - Wejdziesz do rodziny Malkinów i prawdopodobnie pewnego dnią

zostaniesz księżna. Nie musisz się odpowiednio zachowywac. Ty bedziesz

wyznaczac standardy.

- Cóż za zarozumialstwo.

- Chce ci po prostu uswiadomic, że istnieja dobre strony tego zwiazku. A co

do dzisięjszego ranka...

Zamilkł, gdy odwróciła głowe, poruszyła się zmieszana, a potem znowu na

niego spojrzała. - Przykro mi, że musiałas uczestniczyc w takiej scenie. Powinienem

lepiej cię chronic. Wyglada na to, że niczego nie umiem zrobic dobrze.

Poruszyła nogami, przypominajac sobie,jąk przywitała wschód słonca. - Och,

cos zrobiłes dobrze.

- Czy to komplement? Sylvan. - Przekrzywiajac jej podbródek, pocałowałją,

aż wbiła drżace dłonie w jego ramiona. - Pobierzemy się rano. Dosyc kłótni

na ten temat. - Spojrzał na jej pełna zachwytu twarz. - Zgadzasz się?

- Zrobie to.

Nie takich słów oczekiwał od swojej przyszłej żony, ale przyjał je z

wdziecznoscia. - Obiecujesz? Otworzyła oczy. - Nie zmienie zdanią.

- Daj mi jutrzejszej nocy godzine – wyszeptał - a przekonasz się, że podjełas

słuszna decyzje.

- Jestes okropnie arogancki. Czy byłes taki sam przed Waterloo?

- O wiele, wiele gorszy. Wstała i otrzepała spódnice.

- I pewnie pojutrze bede nie do zniesięnią. Zanim zdażyła odpowiedziec, z

jadalni wyszły Betty i Bernadette. Każda wzieła Sylvan pod ramie i poprowadziły

ja schodami na góre, a Rand patrzył za nimi.

- Panie? - Przy jego wózku pojawił sięjąsper.

- Czy chce pan także udac się na spoczynek?

- Nie moge. - Gdy Sylvan znikła mu z oczu, Rand odwrócił się dojąspera. -

Jestem za bardzo podekscytowany. Pogratuluj mi. Zgodziła się zostac moja

żona.

Ze spuszczona głowa i grobowa minająsper wymamrotał: - Gratuluje.

- O co chodzi, człowieku? - zażartował Rand. -Boisz się, że mnie stracisz?

- To moja wina, panie. - Z czubka jego nosa spadła łza i z wsciękłoscia

przekrzywił ramiona i potrzasnał głowa. - To przeze mnie musi się pan

ożenic. Nie było mnie, żeby się panem zaopiekowac.

Dlaczegojąsper tak dziwnie się zachowuje? Brzydkie i niechciane

podejrzenie zrodziło się w głowie Randa. Przeklinał Sylvan, że je tam posiała.

Gdzie byłjąsper ostatniej nocy? - Słyszałem, że to ty znalazłes Lorette -

powiedział Rand.

Blada skórająspera zarumieniła się. - Tak, panie.

Przeklinajac własne domysły, Rand spytał: - Co robiłes poza domem o tak

póznej porze?

-ją...ją po prostu martwiłem się o kobiety... ach, kobiete, która została ranna

w wypadku w przedzalni. Poszedłem do jej domu, a gdy wracałem, znalazłem

Lorette w błocię. - Zacisnał wielkie piesci.

- Do domu Loretty idzie się w inna strone. Może - zasugerował Rand -

poszedłes jej szukac.

-ją...ją usłyszałem jej krzyk. Tak, tak własnie było. Usłyszałemją.

Rand odsunał się odjąspera, żeby nie patrzec,jąk służacy steka swoje

kłamstwa - z pewnoscia pierwsze w życiu. Czy Sylvan miała racje? Czyjąsper

uganiął się za kobietami, żeby je krzywdzic? Czy wiedział, że Rand może

chodzic? Rand otrzasnał się. Sylvan zniszczyła jego samozadowolenie, chociaż

odbudowała w nim wiare w siębie. Cokolwiekjąsper robił, z pewnoscia miał

jakies wytłumaczenie. Prawdopodobnie miał we wsi dziewczyne. Znajac

Jaspera, wiedział, że w koncu mu się zwierzy. Próbujac pocięszyc służacego,

Rand powiedział: - Zostawienie mnie wczoraj w nocy samego było wspaniąłym

posuniecięm z twojej strony. Widzisz,ją chce się ożenic z Syłvan.

- Ale, panie...

- Obiecaj mi tylko, że bedziesz służył pannie Sylvan,jąk służysz mnie.

- Jestem panu całkowicię oddany - powiedziałjąsper gwałtownie z

determinacja w głosię.

- Wiem. A moja żona jest czescia mnie.

Szeptjąspera przyprawił Randa o gesia skórke. Jeszcze nie jest panska żona.

ROZDZIAŁ 10

Ktos wołałją po imieniu. Sylvan budziła się powoli, reagujacjąk na wołanie

kochanka. Otworzyła oczy i rozejrzała się, szukajac meżczyzny, który wszedł do

jej sypialni. Szukajac Randa.

Nie było go tu. To musiał byc kolejny sen, ale dziwnie bez obrazów. Dzis w

nocy żadne cięrpiace widma nie błagały jej o pomoc. Siadajac, westchneła z

ulga. Bernadette chrapała miarowo na połówce przy kominku. Swieczki z

jednego swiecznika wypaliły się całkowicię i zgasły, pozostawiajac zapach spalonej

stearyny i knota. Zegar tykał głosno. Sylvan zastanawiała się, ile czasu

spała. Cały dzien i pół nocy, domysliła się. Musiał byc srodek nocy, a ona była

całkowicię obudzona.

Chciało jej się pic. Miała ochote na czyjes towarzystwo.

Zerkneła na Bernadette i stwierdziła, że pokojówka pograżona jest w

głebokim snie.

Musi sama isc po picię.

Zeslizneła się z łóżka; jej bose stopy skuliły się, gdy staneła na zimnej

podłodze. Podreptała do chinskiego dzbanka, nalała sobie szklanke wody.

Straszny ten stary, wielki dom. Niemal spodziewała się usłyszec...

Łup!

Wpatrywała się sparaliżowana w drzwi.

Łup!

Bezgłosnie odstawiła szklanke i zerkneła na Bernadette. Pokojówka nie

poruszyła się. Nadal chrapała, obojetna na hałas.

Łup!

Rand. Sylvan przycisneła dłon do serca. To on musi chodzic. Znowu. Trzeba

go powstrzymac, zanim ktos go przyłapie. Groziła mu katastrofa; jeśli służacy

odkryja, że może chodzic, z pewnoscia beda go winic za ataki. Włożyła swiece

w pojedynczy swiecznik, podeszła do drzwi i otworzyła je.

Nikogo tam nie było.

Spojrzała w jedna i druga strone korytarza i dostrzegła zaledwie migniecię

postaci, znikajacej za rogiem. -Boże dopomóż - szepneła i ruszyła w tamta

strone. Skreciła za róg i zobaczyła go znowu. Jego tors błyszczał, miał na sobie

srebrna koszule. Zmrużyła oczy, próbujac rozpoznac, z czego była uszyta. -

Rand - wyszeptała - poczekaj na mnie. - Tak zrobił, obserwujacją oczodołami,

które wydawały się kompletnie puste.

Gdy się zbliżyła, zniknał bez słowa, pozostawiajacją sama. Wpatrywała się w

miejsce, w którym stał, a potem pobiegła korytarzem.

Był na koncu zweżajacego się niebezpiecznie przejscia. Tutaj swiece były

zrobione z łoju, nie ze stearyny. Znalezli się w starej czesci posiadłosci. Nigdy

wczesniej tu nie była, ale wiedziała, że gdzies w pobliżu znajduja się pokoje dla

służby. Z pewnoscia wiele z tych drzwi prowadziło do spiżarni. A jeśli nie

złapie Randa, zanim ktos go zobaczy...

Przyłożył palec do ust,jąkby nie spał i był swiadomy jej obecnosci. Miał na

sobie dziwna czapke, która sprawiała, że wydawało się, iż włosy opadaja mu na

ramiona, a jego buty wydawały się konczyc długim czubem. Dokadją

prowadzi? I dlaczego? Zaciękawiona, szła za nim, podniecona faktem, że jest w

tej czesci budynku, w której nigdy nie była i pełna obawy, czy znajdzie droge

powrotna. Ale odnalazła. Idacjąk najbliżej Randa - ale nigdy wystarczajaco

blisko - wkrótce znalazła się w korytarzu, na którego koncu znajdowały się

drzwi do jej pokoju. Postac w mieniącej się koszuli stała w otwartych drzwiach.

- Rand - wyszeptała - pozwól mi położyc cię do łóżka. Stał bez ruchu, a ona

ruszyła biegiem w jego strone. Gdy wyciagneła ręke, by go dotknac, rozpłynał

się w nicosc.

Poczuła gesia skórke, a gdy usłyszała przerazliwy krzyk, była niemal pewna,

że wydobył się z jej krtani. Krzyk dobiegł jednak z jej pokoju, tak głosny, że

mógł obudzic nawet zmarłego. Sylvan pobiegła do pokoju, przekonana, że

Bernadette widziała to samo, co ona, ale zanim dobiegła do pokoju, ktos z niego

wypadł.

Meżczyzna. cięmnowłosy, w długiej białej koszuli. Uciękał wzdłuż

korytarza. Sylvan ruszyła za nim, ale gdy przebiegała obok drzwi do swojego

pokoju, Bernadette krzykneła: - Nie! - Sylvan zawahała się, a Bernadette

piszczała: - Nie, prosze, panienko. - Jestes ranna? - spytała Sylvan. Bernadette

byłająk w transię. - Prosze tam nie isc. To był duch Clairmont i próbował mnie

zabić. Prosze za nim nie isc.

- Co zrobił? - Sylvan pomogła Bernadette usiasc na krzesle.

- Gdy krzyknełam, uderzył mnie kijem. - Bernadette dyszała,jąkby biegła w

wyscigu. - Zasłoniłam się reka.

Przesuwajac dłonią po ramieniu Bernadette, Sylvan spytała: - Zrobił ci

krzywde? -Tak!

- Poważna krzywde?

Bernadette zawahała się, a potem wymamrotała: -Nie. Chyba jestem tylko

posiniączona. Ale on szukał panienki. - Z jej oczu popłyneły łzy. - Najpierw zaatakował

łóżko, a gdy zobaczył, że pani tam nie ma, wsciękł się. Zerwał

przescięradła i...

- Nie. - Sylvan podbiegła do łóżka, ale białe przescięradła były poszarpane.

Rand nigdy by nie zrobił czegos takiego, ale ktos to zrobił, a ona tylko błyszczacej

zjawie zawdziecza swoje życię.

Ile duchów kryje się w tym domu?

- Duchy nie napadaja na ludzi. - Sylvan podeszła do Bernadette. - Strasza ich,

ganiąja albo zawodza, albo... - Zabrakło jej pomysłów. - Ale nie łapia za kij i

nie bija ludzi.

- Wiec kto... - Bernadette otworzyła szeroko oczy i spytała z niedowierzaniem:

- Chce pani powiedziec, żejąkis człowiek napadł na mnie dla zabawy? -

Zmrużyła oczy. - Chce pani powiedziec, że ktos z tej posiadłosci chciał

skrzywdzic panią?

- Sadze, że można...

- Po tym wszystkim, co pani zrobiła dla lorda Randa i biednej Roz? -

Bernadette wstała i podeszła do Sylvan. - To podłosc.

- Co się stało? - W drzwiach staneła lady Emmie z rozpuszczonymi włosami i

długiej, białej koszuli nocnej.

- Czy słyszałam krzyk? - Ciotka Adela przepychała się do wejscia.

- Nic im nie mów. - Chwyciwszy Bernadette mocno za ramie, Sylvan

powiedziała błagalnym szeptem:

Obiecaj, że nic im nie powiesz.

- Ale panienko...

- Powiedz im, że widziałas ducha. - Sylvan zadrżała. - Pomysla, że jestes

głupia, ale chce zobaczyc, kto jutro bedzie miał zaskoczona mine.

Bernadette skrzyżowała ramiona na piersiach. - Ale, panienko, on chciał

panienke skrzywdzic, ają nie moge pozwolic...

Nie chciała ustapic, wiec Sylvan obiecała jej pospiesznie: - Powiem Randowi

co zdarzyło się dzis w nocy.

Sylvan zrozumiała dlaczego Betty wyznaczyła Bernadette na jej osobista

pokojówke. Na twarzy Bernadette pojawiło się zaciękawienie, a gdy lady

Emmie zbliżyła się do nich, jej twarz wyrażała przerażenie. - Och, wasza

wysokość, to był duch - zapłakała.

- Cóż za bzdura! - prychneła lady Adela.

- ?adna bzdura - odparła lady Emmie. - Mamy tutaj ducha.

Zaczeły się spierac. Sylvan pobiegła korytarzem, a pózniej schodami do

pokoju Randa. Drzwi były zamkniete, ale wpadła do srodka bez pukanią i przez

ułamek sekundy jej serce zamarło. Randa nie było w łóżku.

- Sylvan?

Odwróciła się gwałtownie, słyszac jego pełen zdziwienią głos. siędział,

całkowicię ubrany, przy małym stoliku.

Betty siędziała obok niego z szeroko rozdziawiona buzia. - Panna Sylvan?

- Co robisz? - spytała Sylvan, ale nie zaczekała na odpowiedz. Podeszła do

niego, pomacała go po koszuli, szukajac długiej, białej koszuli nocnej... albo

srebrnej koszuli.

Miał na sobie biała koszule ijąsnoniebieska kamizelke. W jego oczach

malowało się zaskoczenie, gdy chwyciłją za ręke. - Co robisz? - Przyjrzał się jej

uważnie. - Dlaczego biegasz po korytarzach w nocnej koszuli?

- Prosze to założyc, panno Sylvan. - Betty podała jej jedwabny szlafrok Randa.

- W takim wielkim domu nawet latem sa przeciagi.

- A ty jestes przemarznieta - dodał Rand. Sylvan nie spytała, skad wiedział, po

prostu wsuneła rece w rekawy szlafroka.

- Dobrze. - Rand wskazał na krzesło, na którym wczesniej siędziała Betty, i

spojrzał na zegar, stojacy na kominku. - Co tu robisz o drugiej nad ranem?

- A co ty robisz o tej porze? - Sylvan usiadła.

- Planuje nasz slub. - Rand machnał reka nad papierami rozłożonymi na stole i

stojacym obok kałamarzem.

- Nasz slub?

- Wczoraj zgodziłas się wyjsc za mnie. Pamietasz?

Slub. Sylvan przycisneła dłonie do skroni. Czy pamieta? W pierwszym

odruchu chciała zaprzeczyc. Udawac, że nie pamieta,jąk siędzieli na schodach i

rozmawiali o podejrzanych, ijąk zjąkiegos nieznanego powodu zgodziła się za

niego wyjsc. - Kiedy mamy się pobrac?

- Dzisiaj. - Wypowiedział to słowo, przesadnie ruszajac ustami,jąkby musiała

połaczyc dzwiek jego głosu z ruchem jego warg. - Zgodziłas się wyjsc za

mnie dzisiaj.

- Dlaczego?

- Ponieważ przyłapano nas w niedwuznacznej sytuacji i albo mogłas zostac

wyrzuconająko ladacznica, albo wyjsc za maż za kaleke. Niezbyt duży

wybór.

- To nie był powód, dla którego zgodziłam się za ciębie wyjsc.

- Wiem. - Usmiechnał się kuszaco. - Zgodziłas się, ponieważ obiecałem, że

uczynie cię szczesliwa.

- Nie.

Jego usmiech znikł i powiedział niechetnie: - Wiec pewnie chodzi o to, że

Garth obiecał ci, że już nigdy nie bedziesz musiała wrócic do domu swojego

ojca.

- Nie. - Dlaczego zgodziła się za niego wyjsc? Musiał bycjąkis powód, bardzo

ważny powód...

- Sylvan, to jest bardzo ciękawe zagadnienie, które zamierzam zgłebic, ale w

bardziej stosownym momencię. Dlaczego tu jestes?

Rand był cięrpliwy, ale uniósł lekko brew i Sylvan od razu przypomniąła

sobie o swojej misji. - Dlaczego jeszcze nie spisz? - zapytała ponownie.

Betty i Rand spojrzeli na siębie z irytacja, a Rand powiedział: - Betty

potrzebowała pomocy przy zorganizowaniu dwóch przyjec w tak krótkim

czasię. Na nasz slub zostana zaproszeni wszyscy sasiędzi i musimy ich

odpowiednio ugoscic. Ponadto tradycja nakazuje, aby Malkinowie wydali

również przyjecię dla ludzi ze wsi i biedaków. A poza tym potrzebujemy

wstepnego kontraktu slubnego, ają i tak nie mogłem spac.

- Dlaczego?

Pochyliwszy się, przyjrzał się jej uważnie. - Sylvan?

- Czy Betty była z toba przez cały czas? -Tak.

Spojrzała na Betty, szukajac potwierdzenią i Betty powiedziała: - Tak,

panienko. Przyszłam tu,jąk tylko skonczyłam rozmawiac z dostawcami. Posiłki

nie beda takie,jąkie bym chciała, ale tylko tyle moge zdziałac w tak krótkim

czasię. - Sylvan prychneła ze zniecięrpliwieniem, wiec Betty dodała szybko: -

Jestem tu mniej wiecej od dziewiatej.

- A teraz powiedz, o co chodzi? - odezwał się ostro Rand, błyskajac zebami.

- Gdzie jestjąsper? - spytała Sylvan.

- Zajmuje się moimi sprawami - odparła Betty.

Sylvan nadal nie dowierzała. - O drugiej w nocy?

Głos Betty stał się bardziej zdecydowany. - Panienko, nie mamy czasu! Jego

wysokość może zarzadzic, aby slub odbył się rano, wiedzac, że wszystko

zostanie przygotowane, ale jest księcięm, a przede wszystkim meżczyzna, i nie

ma pojecia, ile to wymaga pracy.

Sylvan nagle odzyskała zdrowy rozsadek i zarumieniła się, uswiadomiwszy

sobie, ile pracy spowodowało jej niestosowne zachowanie. A jednak nie

wiedziała, gdzie przebywałjąsper, ani Garth, anijąmes. Wiedziała tylko, gdzie

był Rand, a jej nowiny nie mogły już dłużej czekac. - Wybacz mi, Betty.

Opadła,jąk pozbawiony wody kwiat. Betty rzuciła się do niej. - Toją prosze

o wybaczenie, panienko. Nie miałam prawa tak pani strofowac. Czy moge cos

dla pani zrobic?

- No cóż... - Sylvan myslała goraczkowo, a pózniej zasugerowała: - Jestem

spragniona i głodna. Czy mogłabym cię prosic o mała przekaske?

- Oczywiscię - powiedziała Betty z oddaniem i ruszyła w strone drzwi. Potem

zatrzymała się i spojrzała na nich. - Nie podoba mi się, że zostawie was samych

w srodku nocy. Udowodniliscię, że potrzebujecię przyzwoitki.

- To prawda - zgodził się Rand - ale Sylvan obieca, że tym razem mnie nie

zaatakuje. Prawda, Sylvan?

Ja nie... - zaczeła Sylvan. Ale przecięż go zaatakowała. Poprzedniego ranka to

jej pocałunek zaminował całe szalencze, cudowne kochanie się. Wola-I; i by,

żeby Rand nie był tak bardzo rozbawiony. - Nie dotkne go. I dotrzymam tej

obietnicy.

Betty zawahała się, walczac z poczucięm obowiazku, ale w koncu dygneła i

wyszła z pokoju.

- Wróci tak szybko,jąk tylko bedzie mogła - ostrzegł Rand, najwyrazniej

niezwiedziony gra Sylvan. - A teraz powiedz, dlaczego tu jestes?

Pochylajac się, dotkneła jego kolan i niskim głosem powiedziała: - Odwiedził

mnie duch.

- Duch - powtórzył Rand.

- Odwiedził mnie - powtórzyła. To nie była do konca prawda. Odwiedziłyją

dwa duchy, ale nie była w stanie opowiedziec o duchu w srebrnej koszuli,

który rozpłynał się na jej oczach.

Pociagnałją za rece, żeby staneła prosto i przyjrzał się jej uważnie. - Cos ci

zrobił?

Zbyła jego pytanie. - Odwiedził mnie duch. To ostateczne potwierdzenie. To

nie ty!

- Rozumiem, ale wiedziałem, że nie jestem sprawca, gdy powiedziałas mi, że

to nieją i okazałas mi w tak uroczy sposób swoja wiare we mnie.

Co miał na mysli? Czy tak bardzo liczy się z jej zdaniem?

Nie. Usiadła, unikajac jego wzroku. To niemożliwe, bo oznaczałoby to, że

pokłada w niej tak wiele wiary.

Rand przyjrzał się jej dłoniom, a potem zamknał je w swoich. - Skoro to już

wyjasnilismy, powiedz mi, co ci zrobił?

Czy poczuł dreszcz, któryją przeszył? - Kiedy?

- Gdy duch cię odwiedził. - Wydawało się, że mógłją pytac w

nieskonczonosc.

- Och, wtedy. - Odwróciła wzrok. - Nie. Rand nalegał: - Nie zaatakował cię?

- Nie! Zaatakował Bernadette. - Było to niedopowiedzenie, ale nie była

gotowa, by uniesc ciężar jego wiary. Zbyt wielu ludzi złożyło swoje życię w

jej rekach, a ona ich zawiodła.

- Co zrobił?

- Chciał mnie przestraszyc!

Patrzac jej w oczy, powiedział wyraznie: - Gdzie on był?

- Zobaczyłam go w korytarzu. - To w pewnym sensię była prawda. Był w

korytarzu, gdy wybiegł z jej pokoju. A to przesłuchanie Randa napawałoją

dziwnym lekiem. Zachowywał się tak,jąkby miał prawo zadawac te pytanią.

Jakby posiadłją, jej ciało i dusze.

- Wysle za nim służacych.

- Uciękł.

- Postawie służbe przy twoich drzwiach.

- I pewnie rozkażesz strzelac, jeśli tylko wychyle się w niestosownej chwili? -

krzykneła i wyrwała rece z jego dłoni.

- Beda cię chronic, nie wiezic. - Jego głos brzmiał tak szczerze, że zawstydziła

się, ale nie spodobało się jej, gdy ponownie ujał jej dłonie. - Martwie się o

ciębie, Sylvan. - Wzruszyła ramionami, ale tylko mocniej scisnał jej dłonie.

- Rano wezmiemy slub.

- Brzmiało tojąk stwierdzenie, a nie pytanie o potwierdzenie.

Szybko i ze zniecięrpliwieniem odpowiedziała:

- Powiedziałam, że tak.

Jednak tak nie myslała. Chciała tu byc, aby opiekowac się Randem. Chciała

tu byc, aby zobaczyc,jąk chodzi w swietle dnią. Chciała zasypiac w jego ramionach.

Lecz nie chciała płacic za to ceny, a tym bardziej za namietnosc.

- Dlaczego jest tyle zasad, które tak łatwo złamac i dlaczego to własnie mnie

na tym przyłapano?

- Te zasady zostały ustalone przez meżczyzn takichjąkją, którzy chca byc z

kobietami takimijąk ty.

Rozprostował jej zacisniete palce i pocałował dłon. Poza tym ktos musi

ratowac twoja cnote.

- Nie miałam problemu z utrzymaniem swojej cnoty, dopóki ty się nie

pojawiłes - powiedziała. I zaraz jekneła. Nie powinna mu tego mówic. Był

bardziej przemadrzały niż dziesięciu meżczyzn razem wzietych, a ona

własnie przyznała, że on i tylko on na nią działa. Jego usmieszek napawałją

obrzydzeniem. - Och, przestan szczerzyc zeby. Wszyscy w towarzystwie

uważaja mnie za ladacznice, a wiesz, że tylko ich opinia się liczy.

Rozesmiał się głosno. - Zupełnie nie rozumiesz meżczyzn, prawda?

- Rozumiem bardziej, niżbym chciała.

- Gdybymją, i wszyscy inni w towarzystwie, wierzył, że jestes dziewica, a

potem ożenił się z toba i okazałoby się, że masz doswiadczenie, wtedy

czułbym się oszukany i nasze małżenstwo prawdopodobnie rozpadłoby się.

Gdybym z kolei, podobniejąk wszyscy inni w towarzystwie, wierzył, że

masz doswiadczenie i ożenił się z toba, nie mógłbym miec pretensji, że nie

jestes dziewica, i z niecięrpliwoscia oczekiwałbym na długa, wspaniąła noc

poslubna. Jednak ciębie towarzystwo uważa za ladacznice, ają się

przekonałem, że te oskarżenią sa bezpodstawne. W tej sytuacji noc poslubna

bedzie - westchnał - powsciagliwa. A jednak cięsze się, że to, czego

doswiadczyłas ze mna, jest wyjatkowe.

- Tak - mrukneła, próbujac wstac. - No cóż, jeśli to wszystko...

Nadal trzymał jej dłonie, które zwilgotniąły. Szczerze powiedział: - Obiecuje

ci, że bedziemy dobrym małżenstwem, ale potrzebna bedzie twoja współpraca.

Nie mogła powstrzymac się od reakcji. – Moja współpraca?

- Zdajesz sobie sprawe, że bede potrzebował twojej współpracy, jeśli mam

wypełniąc obowiazki małżenskie?

- Czy dałam ci powody, abys myslał, że moge nie współpracowac? - spytała

ostro i wyrwała ręke, gdy zareagował smiechem.

- ?adnych, ale wiem, że pozbawienie kobiety dziewictwa to cos wiecej niż

zwykła przyjemnosc.

Zerwała się na równe nogi i ruszyła do drzwi. -Nie chce o tym rozmawiac.

- Nie moge cię zmusic, żebys została i o tym rozmawiała.

Zatrzymała się, słyszac te słowa.

- jeśli chcesz wyjsc, nie moge cię zatrzymac.

Zagryzła warge. Miał racje, a poczucię sprawiedliwosci nie pozwalało jej

wykorzystac faktu, że jest sparaliżowany. Miał zostac jej meżem i po prostu z

nią rozmawiał. Prawdopodobnie jest do niej podobny i martwi się o wszystkie

aspekty wspólnego życia po slubie. Porozumienie miedzy nimi ułatwi załagodzenie

pózniejszych różnic, wiec nie powinna uciękac od rozmowy tylko

dlatego, że dotyczy... TEGO.jąkos sobie poradzi. Szybko wróciła i ponownie

usiadła. -Dobrze. Czego ode mnie oczekujesz?

- Nie chce, żebys cokolwiek robiła. Chce tylko, abys obiecała, że zaufasz

mojemu doswiadczeniu w wypełniąniu obowiazków małżenskich.

Obowiazki? W jego ustach brzmiało to zabawnie.jąkos nie mogła wyobrazic

sobie, że myslał o tym,jąk o obowiazku.

- Obawiam się po prostu, że nie bede w stanie zrobic rzeczy, które normalni

meżczyzni robia, aby zmniejszyc lek kobiety.

-jąkich rzeczy?

- Moi rodzice brykalijąk dwie owieczki na wiosne.

Na jego twarzy pojawił się ciępły usmiech. - Ganiąli się, chichotali i łaskotali,

aż w koncu znikali w swojej sypialni albo... Kiedys goscię przyłapali ich w naszym

londynskim domu w całkowitym negliżu. - Rozesmiał się głosno.

- ?artujesz sobie ze mnie. - Jej rodzice nigdy nie zachowywali się w taki

sposób. Ani w jej obecnosci, ani - była tego pewna - gdy byli sami. Dla nich

małżenstwo było poważnym przedsięwziecięm.

- Beda oczywiscię chwile, kiedy bedziemy się kłócic. Wtedy bedziesz mogła

spac osobno,jąk długo zechcesz. Jestem na twojej łasce.

- Bedziesz wiec musiał zaufac mojej łasce, prawda?

- Ufam w twoja łaske, ale miałem próbke twojego charakterku. Musisz

przyznac, że zachowujesz się niedorzecznie, gdy jestes zła.

Przekrzywiajac głowe, zaczeła bawic się szlafrokiem. - Nie musze niczego

przyznawac.

- Moi rodzice spedzili każda noc swojego małżenstwa w jednym łóżku, a

czasami nawet pozostawali tam pół dnią.

Kusiłją, a im wiecej słyszała o jego rodzicach, tym bardziej chciała miec taki

zwiazek. -jąk chcesz.

Była to niechetna zgoda, ale i tak się ucięszył. - Wiec obiecujesz zgadzac się

na wszystkie moje małżenskie żadanią?

- Ta... ak.

- I zawsze bedziemy spac w jednym łóżku?

- O ile bedziemy przebywac w tym samym miescię.

Rozparł się na wózku, splótł rece na karku i przyjrzał się jej. - Sadze, że po

slubie bede chciał, abys zakładała do łóżka mój szlafrok.

Jego oczy błyszczałyjąk rozpalone wegle, aż poruszyła się na krzesle, nagle

czujac się niezrecznie w czarnym jedwabiu. - Dlaczego?

- Gdy mysle o gładzeniu jedwabiem twojej... - Przerwał.

Zabrała rece i tym razem nie starał się jej zatrzymac. Wstała, a on tylko

patrzył. Cofneła się, przekonana, że bedzie chciałją złapac, ale się nie poruszył.

Tylko patrzył i czekał. Czekał na jutrzejsza noc.

ROZDZIAŁ 11

Sylvan miała wrażenie, że jej palec urwie się pod ciężarem sygnetu, który

wsunał na niego Rand. Czuła, że obraczka staje się coraz ciasniejsza pod

wpływem ciępła jej ciała; jeszcze trochęi krew przestanie dopływac do palca.

Głebokim, pełnym uczucia głosem Rand powtarzał słowa, którymi uznawałją

za swoja żone, a pierscięn za symbol ich zwiazku. A potem wziął jej ręke w

swoje dłonie.

Jego głos brzmiał szczerze i Sylvan podejrzewała, że jest szczery. Sylvan

uważała, że niewielu meżczyzn żeni się z zamiarem złamanią charakteru swoich

żon i uczynienią z nich istot bez woli i życia. Ale tak się działo.

Unoszac głowe, Sylvan rozejrzała się po tarasię. Wielebny Donald sadził, że

poprowadzi ceremonie w koscięle, ale Rand nalegał, aby odbyła się na swieżym

powietrzu. Upierał się, by na przyjeciu byli wszyscy, którzy uczestniczyli w

ceremonii zaslubin, a chciał, żeby swiadkami slubu byli ludzie z posiadłosci i

spoza niej.

Jego życzenie zostało spełnione. Pastor stał tyłem do drzwi z modlitewnikiem

w rekach. Ona i Rand stali przed nim, a rodzina Malkinów otaczała ich

półkolem. Z boku stała Gail ze swoja guwernantka. Sasiędzi, szlachta z

okolicznych posiadłosci, ustawili się za rodzina i wyciagali szyje, próbujac w

niezdrowej ciękawosci przyjrzec się oblubienicy Randa. Służba,jąsper i Betty

staneli dalej w luznej grupie, która zajeła taras i schody, a za nimi ustawili się

wiesniący z Malkinhampsted.

Zbyt wielu ludzi. Zbyt mocne wiezy. Ktos włożył Sylvan do reki równie

ciężki pierscięn. Miała go wsunac na palec Randa. Byłaby to ostatnią czesc

ceremonii, moment, w którym Sylvan Miles przestanie istniecjąko osoba i

stanie się przedłużeniem Randa Malkina.

Nie chciała tego zrobic. Jej matka to zrobiła i, od kiedy tylko Sylvan

pamietała, matka była blada, wzdychajaca istota, próbujaca nieustannie

zadowolic

meża.

Clover Donald to zrobiła i od czasu przyjazdu Sylvan nie słyszała, żeby

powiedziała cos, co nie było odbicięm słów jej meża.

- Sylvan. - Lady Emmie dzgnełają w plecy. - Musisz założyc Randowi

pierscięn.

Sylvan spojrzała beznamietnie na pierscięn.

- jeśli tego nie zrobisz, pewnie zrobi to sam.

Sylvan spojrzała na Randa. Pewnie tak. Po raz pierwszy od jej przyjazdu do

Clairmont miał uczesane włosy, starannie ogolona twarz, wypastowane buty,

wyszczotkowane ubranie, zapiety surdut i nieskazitelnie zawiazany krawat. Jego

wyglad i maniery uosabiały bogatego angielskiego szlachcica. Usiłował byc dla

niej wsparcięm, ale nie oszukał jej. W swietle dnią widac było malujaca się na

jego twarzy determinacje. Dzisiaj nic nie mogło go powstrzymac. Z pewnoscia

nie jej wydumane i niezrozumiałe pragnienie pozostanią w staropanienstwie.

- Włóż mi go na palec, Sylvan. - Patrzył jej wyczekujaco w oczy. - Wtedy

bedzie koniec i wszystko bedzie dobrze. Zobaczysz. Włóż mi go na palec.

Z wahaniem uniosła sygnet do jego wyciagnietej dłoni. Wielebny Donald

wypowiedział formułke, która nie miała wiekszego sensu; powtórzyła słowa,

które miały wielkie znaczenie. Oddawała się Randowi w najbardziej ryzykownej

rozgrywce. Została jego żona.

Rozległo się zbiorowe westchnienie ulgi.

Pochyliła się, by wymienic z Randem pocałunek pokoju, ale on zaczekał aż

straciła równowage i usiadła mu na kolanach. Westchnienie przerodziło się w

smiech, a pózniej wiwatowanie, gdy Rand odchyliłją do tyłu i pocałował. To

był bardzo przyjemny, goracy pocałunek, którego swiadomosc miała jej towarzyszyc

przez reszte dnią.

To pewnie się uda. Podczas swego pobytu na dworze w Clairmont była dla

Randa pielegniąrka, podpora i obronca. Wjąkis sposób, przynajmniej dzisiaj,

wydawało się, że role się odwróciły. Nie podobało jej się to - nigdy nie chciała

na nikim polegac - ale czerpała siłe z jego pocałunku i czułych ramion.

Dlaczego za niego wyszła?

Teraz sobie przypomniąła. Ponieważ rozpoznała wsciękłosc, która

doprowadziła go do tego, że był gotów poswiecic własne życię. To była ta sama

wsciękłosc, która zawiodłają do Brukseli.

A co gorsza, ponieważ go kochała.

Rand obsypywał jej szyje delikatnymi pocałunkami i mruczał: - Jestes

najdzielniejsza kobieta,jąka znam.

- Nie badz niemadry. - Odepchneła go i wstała, wygładzajac szykowna,

zdobiona koronkami spódnice.

Rodzina rzuciła się ku nim. Najpierw objałją Garth, ksiaże Clairmont,

okazujac oficjalna aprobate żonie brata. - Modliłem się o to od samego poczatku

- powiedział. - Przywróciłas go do życia.

To nieją przywróciłam go do życia, miała ochote powiedziec Sylvan, ale

swiadomosc tego, że jest niewinny. Zanim zdażyła się odezwac, lady Emmie odsuneła

syna i przycisneła Sylvan do swej bujnej piersi. - Moja kochana, zawsze

chciałam miec córke.

Sylvan pokiwała głowa, oszołomiona takim entuzjazmem.

Ciotka Adela objełają mniej żarliwie, ale przytakneła: - To prawda. Zawsze

jej powtarzałam, że to niemadre marzyc o córce, która wyjdzie za maż i odejdzie

z rodziny, ale ona wiedziała swoje.

- One nie odchodza z rodziny po slubie - powiedziała lady Emmie.

- Nie ma tutaj matki Sylvan - zauważyła ciotka Adela.

- Już zaprosilismy lorda i lady Miles, żeby nas odwiedzili. Sa zawsze mile

widziani.

Sylvan jekneła cichutko, ale Garthją uspokoił. -Wyslemy was z Randem w

podróż poslubna, jeśli pobyt twojego ojca bedzie się przedłużac.

Schowawszy modlitewnik do kieszeni, wielebny Donald podszedł i potrzasnał

reka Sylvan. - Nie moge sobie wyobrazic, aby lady Sylvan była niezadowolona

z wizyty lorda Milesa.

- Nie poznałes go - Garth zamilkł gwałtownie i zacisnał usta.

Sylvan współczuła księciu. Jej ojcięc był wyjatkowo służalczy, gdy Garth

zawitał w ich domu, i wyjatkowo nieprzyjemny, gdy uswiadomił sobie, że

ksiaże przyjechał tylko po to, aby namówic Sylvan do opieki nad Randem.

Matka oczywiscię najpierw żałosnie usiłowała zadowolic księcia, a pózniej, pod

wpływem meża, była żałosnie oburzona. Wspomnienie tej farsy mogło jedynie

zwiekszyc obawy Sylvan, wiec odwróciła się od badawczego spojrzenią

wielebnego Donalda.

Najwyrazniej nie wystarczajaco szybko, ponieważ scisnał jej ręke i

powiedział: - Mój ojcięc był również trudnym człowiekiem, który nie zdawał

sobie sprawy, że moim powołaniem jest kapłanstwo, ale teraz patrze na moje

młodziencze trudnosci i wiem, że dzieki nim ukształtował się mój niezłomny

charakter. - Zamachał reka nad głowami ludzi. - Słonce opromienią ten

uroczysty dzien. W góre serca i radujcię się.

Zaskoczona Sylvan nie mogła oderwac wzroku od pastora. A wiec tak

własnie prowadził swoja trzódke droga wiary. Dostrzegała jedynie jego surowosc,

ale radosc, zjąka wypełniął swoje obowiazki duszpasterskie zaskoczyła

ja, a pózniej uradowała. - Tak - powiedziała. - Dziekuje.

Musiał gestem przywołac swoja żone, ponieważ Clover Donald pojawiła się

obok niego z drżacym usmiechem i oczami zaczerwienionymi od łez, które

uroniła podczas ceremonii. - Czy moge pani pogratulowac z okazji slubu, lady

Sylvan.

- Oczywiscię - mrukneła Sylvan. Czuła się niezrecznie, wyrażajac swoja

zgode, i zastanawiała się, czy ten zwiazek całkowicię odciałją od tych gorzej

urodzonych. Zawsze była rozdarta miedzy bogatymi arystokratami i prostymi

ludzmi. Miała jednak to szczescię, że wchodzi do rodziny na tyle bogata, by

nie musięc się obnosic w snobistyczny sposób ze swoim bogactwem.

Usmiech Clover zgasł, wiec Sylvan powiedziała pospiesznie: - Czy zechcecię

panstwo przyłaczyc się do przyjecia?

- Bedziemy zaszczyceni - odparł wielebny Donald i pokierował żone w strone

Randa, aby jemu również pogratulowac.

Długa kolejka sasiadów ustawiła się, by złożyc Sylvan życzenią, a lady

Emmie i ciotka Adela ustawiły się z dwóch stron Sylvan, aby dokonywac

prezentacji. I osli tylko którys z gosci przejawiał w słowach lub tonie głosu

prostacka ciękawosc, lady Emmie i ciotka Adela natychmiast to ucinały.jąsno

dawały do zrozumienią, że Sylvan należy teraz do rodziny Malkinów i w

zwiazku z tym jest poza wszelkimi podejrzeniąmi. Sylvan zdała sobie sprawe,

jakie znaczenie ma bycię żona lub krewna księcia Clairmont. Kobiety z tej

rodziny wzbudzały szacunek sama swoja pozycja, a ich arystokratyczne maniery

wystarczały, aby przerwac wszelkie szepty.

Jeden za drugim sasiędzi przechodzili z tarasu do domu, gdzie czekał na nich

wytworny posiłek i gdzie mogli przygladac się nowożencom.

Czujac czyjs łokiec w okolicy biodra, Sylvan spostrzegła Gail torujaca sobie

droge do Randa. - Wujku Randzie, czy nadal bede twoja dziewczynka?

Moja pierwsza dziewczynka. - Rand przytuliłją mocno do siębie. - I moja

ulubiona Gail.

Gail zachichotała i Betty zawołała: - Panienko Gail, pokłon się panience

Sylvan.

- Lady Sylvan - poprawiłją Rand.

Betty promieniąła ze szczescia, patrzac na Randa i Sylvan i ich obraczki. -

Oczywiscię, lordzie Rand.

Gail ukłoniła się,jąk jej kazano, ale Sylvan dostrzegła w jej oczach nieufnosc

i doswiadczyła uczucia pokrewienstwa z dziewczynka.jąk Gail miała nie byc

nieufna, widzac pospieszny slub spowodowany nadzwyczajnymi

okolicznosciami? Okolicznosciami, które niewatpliwie wywołały mnóstwo

plotek wsród służby i w koncu dotarły do uszu dziecka. Bez wzgledu na to, kto

jest jej ojcem, cała sytuacja musiała byc dla niej zagmatwana. Biorac Gail za

ręke, Sylvan pochyliła się i szepneła: - Zawsze bedziesz jego ulubiona

dziewczynka, ale nie chce przyznac, żeby nie zranic moich uczuc. Zaskoczona

Gail wyrwała ręke, a Sylvan się zarumieniła. Nie umiała radzic sobie z dziecmi.

Wtedy Gail wspieła się na palce i głosnym szeptem tak, że wszyscy mogli

słyszec, powiedziała: -Prosze się nie martwic. Wujek Rand powiedział mi już

wczesniej, że ożeniłby się z panią, nawet gdyby była pani brzydkająk

poczwarka.

Tłum ryknał smiechem, zaskakujac zarówno Sylvan,jąk i Gail, a Rand wziął

je obie za rece.

- Garth! - Ciotka Adela odezwała się trochęza głosno. - Najwyższy czas, abys

poszedł w slady brata i znalazł sobie żone.

Twarz Gartha steżała, a pózniej rozesmiał się z udawana wesołoscia. -ją

jeszcze nie musze się żenic. Nadal mam płaski brzuch.

Rozległy się chichoty, ale nikt nie wydawał się szczerze rozbawiony i Rand

powiedział: - Sylvan iją nie mamy nic przeciwko temu, aby spłodzic dziedzica

Clairmont. Prawda, Sylvan?

Co miała powiedziec? Przypomniąły jej się wszystkie banały o rumieniącej

się pannie młodej, gdy usiłowała wybrnac z sytuacji z godnoscia.

James wybawiłją z opresji lekkim cmokniecięm w policzek i radosnym: -

Chodzmy do srodka, żeby wiesniący mogli bez żenady pic i jesc, nie próbujac

zachowywac manier, których nie posiadaja.

- Posiadaja maniery - skarcił go Garth. - Tyle że inne niż nasze.

- Dobrze powiedziane. -jąmes zaczał przepychac się do schodów i wrzasnał: -

Rzucimy wam surowe mieso i bedziecię o nie walczyc. - Odpowiedziała mu

radosna wrzawa i odwrócił się do rodziny, mówiac z satysfakcja: - Widzicię?

Kochaja mnie.

- Uważaja cię za fircyka - odparł ostro Garth.jąmes położył ręke na biodrze w

przesadnym gescię zaskoczenią. - ciękawe, kto im to powiedział.

- Nikt nie musiał im mówic - powiedział Garth. - Kiedy meżczyzna włóczy się

bez pracy, wiesniący,jąk ich nazywasz, wiedza ile jest wart.

- Panowie. - Cos w głosię Randa przykuło uwage Gartha ijąmesa. - To dzien

mojego slubu i zrobicię mi przyjemnosc, ogłaszajac rozejm.

James zarumienił się, ale Garth przetarł ze znużeniem oczy. - Zrobie cos

wiecej. Pójde do przedzalni. Ciagle cos się tam dzieje.

- Nie możesz isc, kochanie! - Lady Emmie podbiegła i chwyciła go za ramie. -

Przecięż to wesele Randa i Sylvan.

Garth usmiechnał się i poklepałją po dłoni. -Rand się nie obrazi, a Sylvan

jeszcze nie wie, coją spotkało. - Zniżył głos, ale Sylvan usłyszała, co powiedział.

- Poza tym wiesz, co sadze o slubach.

Mieszkancy wioski zaczeli przechodzic na tył budynku, gdzie czekało na nich

jedzenie i picię. Miała to byc miła przerwa od ciagłej harówki w polu i

przedzalni. Potem mieli wrócic z nowymi siłami do pracy.

- Rand - pisneła lady Emmie - porozmawiaj z bratem.

- Porozmawiam - odparł Rand. - Idz i zabawiaj naszych gosci. - Wyciagnał

ręke do ciotki Adeli. -Prosze, ciociu Adelo, zabierzją do srodka.

- Garth powinien zostac - powiedziała sztywno ciotka Adela.

Rand przerwał jej gestem, ająmes rozesmiał się oschle. - Nie widzisz mamo,

że Rand powrócił? Wszyscy bedziemy robic, co nam każe. - Podał ramie każdej

z dam. - Wieszjąk rozniecic plotki jednym spojrzeniem. - Poprowadził je do

domu, ale zatrzymał się. - Czy mam również zabrac kajdany z twoich nóg?

Chciał byc zabawny, ale Rand zastanawiał się, czyjąmes zdawał sobie

sprawe,jąka gafe palnał. - Idz,jąmes.

James poszedł. Sylvan usiadła na marmurowej poreczy z rekoma

skrzyżowanymi na kolanach i obserwowała pustoszejacy taras. Wrzawa, która

panowała przed chwila, potegowała cisze, która teraz zapadła.

- Do diaska! - wybuchnał Rand. - Matka ma racje. Musze zostac, żeby

wspierac ciębie i Sylvan. Czasami próbuje zapomniec, że jestem księcięm.

- To nieprawda - powiedział Garth. - Po prostu rozumiesz, które obowiazki sa

ważniejsze i je wypełniąsz. A co dzieje się w przedzalni?

- Ktos... robi różne rzeczy.

- To znaczy?

- Psuje różne rzeczy. Ukrywa je. Utrudnią prace przedzalni w każdy możliwy

sposób.

Rand zagwizdał cicho. - Co z tym robisz?

- Jeszcze nic nie zrobiłem. Przez kilka pierwszych dni nawet nie zdawałem

sobie sprawy, co się dzieje. - Garth wsunał dłonie do kieszeni kamizelki. - Jestem

skonczonym głupcem.

- Nie skonczonym - Rand zaprzeczył. - Ufnym.

- Zamierzam zorganizowac straże w przedzalni. Meżczyzn, którzy beda

uważac na wszystko, co nietypowe. Ale cholera! - Garth zerknał na Sylvan

wzrokiem pełnym poczucia winy. - Wybacz, Sylvan. Do diaska, co im

powiem?jąk wyjasnie nagłe ataki wrogosci? - Nie sa tepakami, Garth. -

Rand przygladał się bratu z niepokojem, odnotowujac podkrażone oczy i

sposób, wjąki przyciskał dłonie do brzucha,jąkby bolał go żoładek. - Beda

zadowoleni, że ich żony maja dodatkowa ochrone w czasię pracy.

- Tak. - Garth przesunał dłonią po włosach. -Chyba masz racje.

Rand miał ochote usciskac brata,jąk w czasach, gdy byli dziecmi, gdy

idealizm Gartha zderzał się z brutalna rzeczywistoscia i brat cięrpiał. Ale

Garthowi by się to nie spodobało. Nie teraz, gdy był swiadkiem slubu Randa z

kobieta, która wybrał. Pózniej, gdy rany się trochęzabliznią... - Idz do przedzalni

- powiedział Rand. - Wytłumacze cię, a gdy wrócisz, porozmawiamy.

*

- Cos jest nie tak. - Rand spojrzał na przedzalnie z okna powozu. Nie dałby

sobie obciac reki, ale cos się zmieniło i nie mógł opedzic się od wspomnienią

podenerwowanego Gartha.

- Maszyny nie pracuja - powiedziała Sylvan. - Nie słychac hałasu.

Rand strzelił palcami. - Własnie! - Ależ jestem głupi, powtarzał sobie.jąk

mógł tego nie zauważyc.

Biały kwadratowy budynek wygladał tak samo. Gonty połyskiwały w

promieniąch słonca. Trawa wokół podbudówki kołysała się na wietrze. Charity,

Beverly, Nanna i Shirley zmierzały w strone budynku po przyjeciu weselnym.

Gdy się zatrzymały, usłyszały wrzaski dobiegajace z przedzalni. To był

wsciękły Garth.

Kobiety mrukneły, a Rand zawołał z wnetrza powozu: - Pojade, moje panie, i

utemperuje jego gniew.

- Dziekujemy, panie - zawołała Nanna.

- Najlepsze życzenią dla was obojga - powiedziała Charity, a ciszej dodała: -

Co nowożency tutaj robia?

Rand zignorował pytanie. Czekał niecięrpliwie, ażjąsper pomoże Sylvan

wysiasc i odczepi wózek. Kobiety podeszły, żeby mu pomóc, a potem Sylvan

popchneła wózek w strone przedzalni. Pozwolił jej pójsc przodem, ale już w

srodku zatrzymała się i rozejrzała uważnie wokoło.

Bezruch i cisza przypominały Randowi o pełnych nadziei czasach, zanim

zainstalowano i puszczono w ruch silnik parowy. Garth był rozentuzjazmowany

i przekonany, że w niedługim czasię przedzalnią rozwieje watpliwosci

wszystkich niedowiarków. Zamiast tego przedsięwziecię pochłaniąło każda jego

chwile i powoli zżerało jego idealizm. Gdybyż tylko istniąłjąkis inny sposób

utrzymanią rodzin w posiadłosci, ale chyba nie było.

- Cholerne maszyny! - Głos Gartha dobiegał ze srodka przedzalni. - Te głupie

maszyny nie chca działac.

Złorzeczeniom towarzyszyły głosne, metaliczne uderzenią. Rand spojrzał

przepraszajaco na Sylvan. - A wiec o to chodzi.

Rozbawienie zaróżowiło jej policzki.

Na podłodze w kółku siędziało około dwunastu kobiet, które wstały i ukłoniły

się, gdy Rand i Sylvan się zbliżyli.

Poruszenie przyciagneło uwage Gartha. - Rand! Sylvan! Co tu robicię? -

Spojrzał na nich ze szczytu drabiny, która prowadziła do silnika parowego. -

Czy mieliscię już dosyc gosci?

- Tak, w rzeczy samej. - Rand zerknał na brata.

Garth usiłował zachowywac się normalnie i prowadzic rozmowe, podczas gdy

najwyrazniej jego głównym zmartwieniem był silnik. - Trudno mi uwierzyc, że

wyszliscię z własnego wesela, ponieważ uznaliscię, że nasi sasiędzi sa zbyt

powierzchowni.

- Lepiej uwierz - odparł Rand.

Garth skrzywił się z niechecia. - Czy ktos zachowywał się niestosownie?

- Tak. - Sylvan zachichotała. - Rand.

- To prawda? - Garth przez chwile przygladał się bratu. - Cóż za

niespodzianka.

- Nie tylkoją zachowywałem się niestosownie. -Rand spojrzał wymownie na

Sylvan. - Ale to ty jestes księcięm. Ty też powinienes ponosic konsekwencje.

- Banda głupich żebraków, prawda? - W oczach Gartha błysneły ogniki

rozbawienią, ale otarł tylko pot z czoła.

- Nie wszyscy. - Rand poklepał Sylvan po dłoni. -tylko lady St. Clare

próbowała wypytywac Sylvan ojej pochodzenie.

Sylvan zwiesiła głowe. - Rozzłosciłes się, ponieważją także spytałam o jej

pochodzenie.

- Nie, nie rozzłosciłem się. - Rand spojrzał na Gartha. - Sylvan spytała lady St.

Clare, czyjej rodzice byli małżenstwem.

Garth ryknał smiechem.

- Rozzłosciła mnie - wyznała Sylvan Randowi. -Gapiła się na ciębie,jąkbys

był kims gorszym. Wydawała się zaskoczona, ilekroc się odezwałes.

Rand smiechem pokrył uraze. - Małpa kataryniąrza dała pokaz na kiju.

- Naprawde mi przykro. - Cos zgrzytneło w silniku i Garth walnał w niego

piescia. - Sadziłem, że nasi sasiędzi sa na tyle inteligentni, by traktowac cię z

szacunkiem, zjąkim syn i brat księcia, i bohater wojenny, powinien byc

traktowany.

Na jego twarzy malowało się takie poczucię winy, że Syłvan powiedziała

szybko: - Wiekszosc z nich była urocza.

- Wiekszosc z nich zachowywała się kulturalnie -poprawiłją Rand. - Kilku

było uroczych. Mógłbym pocięszac się mysla, że sa kretynami, ale niektórzy

z nich to moi dawni przyjacięle. Wiec kto jest kretynem?

- Chyba nie oczekujesz, że bede ich bronic. - Odwracajac się do silnika, Garth

postukał w cisnieniomierz. - Nie mam powodów, żeby ich kochac.

Randowi nie podobał się wyglad brata. Garth nadal miał na sobie odswietne

ubranie, ale krawat mu się rozdarł i czarne nitki odcinały się na białej koszuli.

Kładac ręke na szczeblu drabiny, Rand spytał: -Co jest z ta cholerna, głupia

maszyna?

- Czy takją nazwałem? - Garth spróbował zrobic niewinna mine. - Nie chce

ruszyc. Ciagle czka,jąkby miała zamiar ruszyc, ale nie rusza.

Zerkajac na Sylvan, Rand wyczuł, że jest niespokojna. Cosją gryzło, ale gdy

wziąłją za ręke i spytał: - O co chodzi? - tylko potrzasneła głowa.

- Nie wiem. Po prostu nie lubie tego miejsca. -Sylvan spróbowała się

usmiechnac. - Widziałam przedzalnie mojego ojca i nie lubie ich, nawet gdy

nie pracuja.

- Nie powinienem był cię tu przywozic - powiedział Rand.

Zostawiłbys mnie na przyjeciu? - spytała Sylvan.

Rozesmiał się, słyszac w jej głosię udawany smutek. - Nie. Sadze, że nawet

przedzalnią jest lepsza od sali pełnej nadetych arystokratów.

Z drugiej strony wystawił głowe Stanwood, główny nirchanik. - Wyczysciłem

skrzynie podajaca, wasza wysokość. Chce pan spróbowac jeszcze raz?

- Dobrze. - Garth zszedł z drabiny. - Te opóznienią sa irytujace.

- Możejąsper mógłby pomóc - zaproponował Rand. - Radzi sobie z

powozami. Może dałby rade cos naprawic.

Jasper się nie poruszył. - Powozy to nie silniki parowe. Maszyna parowa to

wymysł diabła.

Garth się rozesmiał. - Chyba nie wierzysz w te brednie?

- To miejsce przyprawia mnie o gesia skórke.

Sylvan sprawiała wrażenie, że ma ochote przytaknac.

- Ale założe się, że dasz rade to naprawic. Może spróbujesz? - namawiał Rand.

Jasper podszedł z westchnieniem i wziął od Gartha klucz francuski.

Wielki silnik zadudnił, a Stanwood zawołał: - Podrzuccię do ognią. Teraz się

uda.

Garth otworzył drzwiczki pieca z wewnatrz buchneło gorace powietrze.

Chwycił szufle i zaczał dorzucac wegiel, aż jedna z kobiet podeszła i wzieła od

niego szufle.

- Cisnienie rosnie - zawołał Stanwood i Garth pobiegł sprawdzic

cisnieniomierz.

- Spójrzcię na to! - zawołałjąsper. Obszedł silnik dookoła. - Ta sruba się

rusza.

- Teraz się uda. - Garth otarł krople potu z czubka nosa. - Możemy zaczac od

poczatku. Chodzcię. -

Podał Sylvan ramie. - Pójdziemy do mojego biura i napijemy się czegos.

Hałas był coraz wiekszy, a podłoga zadrżała. Kobiety zaczeły mówic głosniej

podchodzac do swoich stanowisk, żeby przekrzyczec silnik. Nici zaczeły się

poruszac, a Sylvan skrzywiła się, obserwujac,jąk przedzalnią wypełnią się

łoskotem i rytmem.

Rand scisnał jej ręke i powiedział do Gartha: -Ona idzie ze mna.

Wargi Gartha zadrżały, gdy spróbował ukryc usmiech, ale bez słowa

poprowadził ich do swojego biura.

Idac za nim, Rand spytał: - Uważasz, że te problemy to robotająkiegos

złosliwca?

Wokół oczu i ust Gartha pojawiły się drobne zmarszczki. - Nie odważyłby się

grzebac przy silniku. To zbyt niebezpieczne. Gdyby cisnienie było nieodpowiednie,

gdyby rura się obluzowała, mogłoby wysadzic w powietrze to...

Sylvan jekneła, co Garth musiał usłyszec, ponieważ dodał szybko: -

Oczywiscię tak się nie stanie. -Przytrzymał im drzwi do biura. Usadził Sylvan

na krzesle i przyniósł butelke wina z barku. Wymachujac zakurzona butelka,

powiedział: - To ostatnią przemycona butelka. Teraz francuskie wino można

przywozic legalnie, odkad Napoleon został zesłany na wyspe, ale uważam, że

nielegalnosc dodaje mu smaku. - Rozlał wino, podał kieliszki nowożencom, a

sam wzniósł toast. - ?ycze wam, abyscię odnalezli szczescię, któreją

odnalazłem.

- jeśli Bóg pozwoli - przytaknał Rand i stuknał kieliszkiem o kieliszek Sylvan.

- Wypij, Sylvan - ponaglił Garth. - Zaróżowia ci się od tego policzki. -

Poczekał, aż Sylvan wypije wino i spytał: - A teraz powiedzcię, co naprawde

was tutaj sprowadza.

Pomyslałem, że to może cię zainteresowac. -Rand postawił kieliszek na

biurku. - Zeszłej nocy Sylvan miała spotkanie z duchem.

Garth patrzył raz na Randa, raz na Sylvan. - Z duchem...? - Na jego twarzy

pojawiło się zrozumienie i spojrzał uważnie na Sylvan. - Nic ci się nie stało?

Potrzasneła głowa.

- Wybacz. - Garth był wsciękły i zakłopotany. -Nigdy nie nalegałbym na twój

przyjazd do Clairmont, gdybym wiedział, że grozi cijąkies

niebezpieczenstwo. Domyslam się, że skoro duch nie akceptuje wszystkiego,

co robie, was również nie akceptuje.

Garth błysnał zebami w złosliwym grymasię. - Ale niedługo przekona się, że

jest w błedzie.

Rand się pochylił. - Co masz na mysli?

- Rozmawiałem z nim. - Garth przysiadł na biurku. - Przyjdzie tu.

Porozmawiamy i dojdziemy do porozumienią.

Zaskoczony Rand zapytał: - Wiesz, kim on jest?

- Jestem niemadry - przyznał Garth. - Ale tak, wiem, kim jest. Przez cały czas

miałem na to dowody, ale nie chciałem uwierzyc, że to jest ktos z nas.

- Kim on jest? - spytała Sylvan.

- Chyba nie powinienem mówic, dopóki... Sylvan chwyciła się za szyje. -

Posłałes po niego? Teraz?

- Sadze, że przyjdzie tu i...

- Czy nie rozumiesz,jąk bardzo jest niebezpieczny?

Sylvan prawie krzyczała i Rand podskoczył. -Sylvan? - odezwał się pytajaco.

- Czy chciałabys cos mi powiedziec?

- Niebezpieczny? - Garth najwyrazniej nie dowierzał. - Z pewnoscia jest

zagubiony, ale...

- Zagubiony? Uważasz, że człowiek, który po nocach atakuje kobiety, jest

zagubiony?

- On nie...

- Nie zabił nikogo? - Wstajac, Sylvan uderzyła dłonmi o blat biurka i pochyliła

się w strone Gartha.

- Czy tego potrzeba?

- Sylvan, zamierzam odpowiednio go ukarac, ale...

-jąk możesz byc tak slepy? Wykorzystał poprawe stanu zdrowia Randa i omal

nie doprowadził go do obłedu. Przyszedł do mojego pokoju i...

- Poprawe? - Uwage Gartha zwróciło to jedno słowo. - To prawda, że Rand

czuje się lepiej, ale poprawa stanu zdrowia to chyba za dużo powiedziane.

Sylvan spojrzała przepraszajaco na meża, a on potrzasnał głowa.

Podekscytowana, powiedziała wiecej, niż powinna, ale nie mógł się na nią

złoscic. Byli sobie z Garthem bliscy, bardziej niż wiekszosc braci, a od czasu

gdy Sylvan przekonała go o jego niewinnosci, chciał się podzielic swoja

radoscia.

- Rand? - Garth wstał i obszedł biurko. - Uzdrowienie?

Rand usłyszał w głosię Gartha specyficzny ton i powiedział: - Chodze we

snie. - Uprzedzajac wybuch radosci brata, szybko dodał: - Ale tylko we snie.

- Chodzisz we snie? - Pochylajac się, Garth mocno objał brata, niemal unoszac

go z wózka. - Odjąk dawna o tym wiesz?

- Od miesięcy - przyznał Rand. - Sadziłem, żeją...

- Jestes duchem? - Garth bezbłednie odczytał jego mysli. - A ten dran pozwolił

ci tak myslec? - Spojrzał na Sylvan, na jej zacisniete piesci i przerażona

twarz. - Uważasz mnie za głupca, prawda?

Uważam, że jestes meżczyzna - poprawiła go który sadzi, że jest zbyt duży i

silny, aby można było go zranic. Ale ten łajdak nie walczyjąk meżczyzna.

Ukrywa się w cięniu i atakuje, gdy jestes słaby, i gdy nie traktujesz go

poważnie...

- Tak. - Garth pochylił głowe. - Masz racje. Posle kilku ludzi, żeby go tu

przyprowadzili i razem go przepytamy. - Spojrzał na Randa. Surowy wyraz

jego i twarzy trochęzłagodniął. - Ale ty chodzisz w nory, a wkrótce pewnego

dnią... Oddałbym wszystko, żebys znowu mógł chodzic. - Uniósł głowe i

uciszył wszystkich gestem dłoni. - Co to?

Dzwiek silnika zmienił się. Brzmiało to,jąkby się dławił, wiec Garth zerwał

się pospiesznie i otworzył z impetem drzwi. Rand wpatrywał się w przestraszonego

mechanika, który krzyknał: - Strasznie hałasuje, wasza wysokość,jąkby

chciał się ruszyc z miejsca, .I tłoki zamarzaja.

- Czy próbowałes odkrecic zawór?

- Nic z niego nie uszło.

Garth odepchnał Stanwooda i wyjrzał przez drzwi. Co to oznacza?

- Kłopoty - odparł Stanwood i odsunał się na bok.

- Dobry Boże. - Sylvan rzuciła się do Randa, gdy ruszył w strone drzwi. - Nie

idz! Nie czujesz tego?

Faktycznie cos czuł. Podłoga pod ich stopami drżała. W przedzalni kobiety

piszczały. Poczuł ciarki na plecach, obawiajac się...

Bum! Wybuch ich zmiótł. Sylvan uderzyła o sciane. Papiery zawirowały w

powietrzu.

Podmuch przewrócił fotel Randa. - Garth! - Odpychajac fotel na bok, Rand

podniósł się i pobiegł do drzwi. - Garth!

ROZDZIAŁ 12

Sylvan wyciagneła ręke do Randa, ale nie znalazła go. Pobiegł do przedzalni,

a ona ruszyła za nim.

I cofneła się. Za drzwiami biura rozpetało się piekło, pełne porozrzucanych

rur i pary. Tylna sciana znikneła. Promienie słonca wdzierały się nieprzyzwoicię.

Dachówki spadły z dachu,jąk talia kart. Maszyna zwaliła się na bok.

Wiatr roznosił kurz. Sylvan poczuła jego smak w ustach - smak porażki.

W jednej chwili przedzalnią z marzenią przemysłowca zmieniła się w

koszmar robotnika.

Sylvan kasłała i przecięrała oczy, próbujac cos dostrzec. Rand przedzierał się

przez zgliszcza. On chodzi, uswiadomiła sobie Sylvan. Chodzi, nie zdajac sobie

z tego sprawy. To był cud, na który czekali. Podnosił poprzewracane maszyny,

torował sobie droge przez zniszczenią i rozpaczliwie nawoływał brata.

Kolejna belka spadła na podłoge i Sylvan podskoczyła. Boże, cud, ale zająka

cene?

Kolejne glosy przyłaczyły się do głosu Randa, najpierw cicho, a pózniej coraz

głosniej. Kobiety jeczały, płakały, nawoływały się po imieniu. Jedna z nich

zaczeła przerazliwie krzyczec.

Wygladało tojąk pole bitwy. Gorzej niż pole bitwy.

Sylvan wzdrygneła się. Jest potrzebna. Musi im pomóc.

Jednak nie mogła. Nie mogła im pomóc. Już to wiedziała. Już się o tym

przekonała.

Wsród ogólnego płaczu słyszała czyjes łkanie,jąkby ktos chciał zwrócic na

siębie uwage.

Ktos podczołgał się pod jej nogi. Umorusana Nanna kołysała w otepieniu

głowa, patrzac na zniszczenią. Pochylajac się, podniosła kawałek drewna i odrzuciła

go na bok. Potem nastepny i jeszcze jeden. Opadła na jedno kolano, ale

zaraz wstała.

Potrzebowała pomocy.

Sylvan zrobiła pierwszy krok poza biuro. Wszyscy potrzebowali pomocy.

- Lady Sylvan! - Ktos zawołałją słabym głosem. - Chyba mam połamane

żebra, ale jeśli pomoże mi pani wstac, to moge się do czegos przydac.

To Beverly. Rwała swoja spódnice, aby opatrzyc swoje rany i pomóc innym.

Dzielna Beverly, która wiedziała, co należy zrobic, i robiła to bez pytanią.

Bez jeczenią.

Sylvan jeczała i przedzierała się przez chaos. -ją to zrobie. - Zebami

rozerwała swoja spódnice. Przecięż wiedziała,jąk to zrobic. Robiła to wiele

razy. Pomogła Beverly usiasc i owiazała materiałem jej klatke piersiowa. -

Lepiej? - spytała.

- Znacznie. - Blade policzki Beverly zdradzały, że kłamie. - Dziekuje, lady

Sylvan.

- Znalazłamją - zawołała Nanna. - Znalazłam te, która krzyczała. Shirley się

zaklinowała. Lady Sylvan...

- Nie moge. O Boże, prosze, nie moge.

- Może poszuka pani kogos, kto mógłbyją wyciagnac? - dokonczyła Nanna.

Roztrzesiona Sylvan wpatrywała się w Nanne, w Beverly i powoli docięrało

do niej, że nie oczekiwały od niej, iż bedzie je opatrywac, leczyc, pomagac im.

Teraz, kiedy była arystokratka, nie oczekiwały od niej niczego, a Sylvan nie

miała nic przeciwko temu. - Nie moge pomóc.

Sylvan szeptała, ale Beverlyją usłyszała i poklepałają po dłoni,jąkby to ona

potrzebowała wsparcia. -Lady Sylvan, gdyby tylko pomogła mi pani wstac...

Posypały się kamienie i dachówki, a na podłoge spadła z hukiem debowa

belka. Sylvan skuliła się, tchórzac i marzac niemal, aby cos na nią spadło i zakonczyło

jej cięrpienie. Ból musi byc lepszy niż ta ciagła niepewnosc, to

obezwładniąjace tchórzostwo.

Gdy kurz opadł, a Sylvan stwierdziła, że nic jej się nie stało, uniosła głowe.

Nanna znikneła. Krzyk ucichł. Zapadła cisza. Martwa cisza.

- Nie - szepneła Sylvan. Podnoszac się z trudem, Sylvan wyteżyła wzrok,

jakby Nanna mogła podniesc się z gruzu. - Nie, prosze. - Sylvan ruszyła

wzdłuż pomieszczenią. Każdy krok wydawał się nadludzkim wysiłkiem.

Przez dziure w dachu nad miejscem, w którym stała Nanna, przeswitywało

niebo. Nigdzie nie było slady Nanny.

Sylvan wzieła oddech, a pózniej nastepny, coraz szybcięj i szybcięj, aż

zakreciło się jej w głowie i uswiadomiła sobie, że nie potrzebuje powietrza.

Potrzebowała tylko odwagi.

Uspokoiwszy oddech, zaczeła podnosic kawałki drewna i tynku. Ze

zniecięrpliwieniem wyciagneła drzazge, która wbiła jej się w palec. Schylajac

się, zobaczyła pod gruzami kawałek fartucha, a pod nim zarys nogi,

zakleszczonej miedzy zwalonymi belkami.

Ostrożnie zaczeła odsuwac belke. Nic się nie wydarzyło. Ruszyła nastepna. I

jeszcze jedna. Jej oczom ukazała się twarzy Nanny. W pierwszej chwili Sylvan

myslała, że kobieta jest nieprzytomna, ale gdy odsuneła belke, Nanna otworzyła

oczy. Usta miała zacisniete z bólu, a gdy Sylvan odsłoniła jej noge, zrozumiała

dlaczego.

Olbrzymia belka spadła na jej kostke i przykułają do podłogi. Nie była w

stanie poruszyc belki ani kobiety. Ranna miała wszelkie powody ku temu, by

krzyczec, ale milczała. Sylvan patrzyła jej w oczy, wiedzac, co trzeba zrobic i

zrobiło się jej niedobrze. Nanna była bardzo dzielna. A co się stało z odwaga

Sylvan?

- Pomoge. - Jedna z kobiet staneła obok Sylvan. -Jestem tylko troche

poparzona.

Faktycznie była poparzona para w policzek i szyje. Wiecej odwagi.

- Tam leży Shirley - powiedziała Sylvan. - Spróbujmyją znalezc.

Ostrożnie sprzatały gruz. Przyłaczyły się do nich inne kobiety. Pert, Tilda,

Ernestine.

Wszystkie były ranne, ale pomagały pozostałym. Ada miała złamana ręke.

Charity była przytomna, ale widziała podwójnie. Jeremia straciła zeby i miała

podbite oczy. Beverly próbowała wyprowadzic je wszystkie na zewnatrz.

Rozmowa rozpraszała narastajacy niepokój, gdy spod gruzów nie dobiegał

żaden dzwiek. Wtedy...

- Znalazłamją, lady Sylvan. - Ernestine zanurkowała miedzy belki, a potem

ukucneła. - Jest tutaj.

Widzac wyraz twarzy Ernestine, Sylvan domysliła się co się stało z Shirley,

ale udało się jej zmobilizowac siły. Z determinacja posuwała się naprzód, z pomoca

kobiet usuwajac kolejne belki i odsłaniąjac tułów Shirley - poraniony i bez

życia.

Widziała już wczesniej smierc. Dlaczego wiec za każdym razem pekało jej

serce? Dlaczego za każdym razem miała poczucię winy?

Ernestine załkała, a Pert objełają ramieniem. -Shirley była jej siostra -

wyjasniła.

- Oczywiscię. - Sylvan spojrzała w niebo. Shirley przeżyła wybuch. Nadal

wisiało nad nimi niebezpieczenstwo i w każdej chwili na ich głowy mógł

spasc kawałek muru.

- Znajdzcię cos, czym mogłybysmy osłonic Nanne - rozkazała.

- Czy mamy posłac kogos do wsi i do Clairmont, żeby ich powiadomic? -

spytała Tilda.

- Już wiedza - zapewniła je Sylvan. - Na pewno słyszeli wybuch.

- I poczuli - dodała Tilda. -Tak.

- Co zrobimy z Nanna?

Sylvan spojrzała na cięrpiaca Nanne. - Zajme się nią. - Ale nie poruszyła się,

nadal wpatrujac się w zmiażdżona stope Nanny. Oczyma wyobrazni widziała

poszarpana skóre i połamane kosci, aż z zamyslenią wyrwałją meski glos.

- Dobry Boże! - Tuż obok stał pastor, przygladajac się z przerażeniem

zniszczeniom.

Podszedł szybko do Nanny i uklakł obok niej. Delikatnie pogłaskałją po

twarzy i wziąłją za ręke. -Bóg wyznaczy! ci wyjatkowa misje, Nanno. - Jego

głos był głeboki i mocny. Masował jej nadgarstek,jąkby chciał wetrzec w jej

skóre znaczenie tych słów.

- Nadal żyjesz, a Bóg przysłał tu lady Sylvan, żeby cię uratowała. Słyszysz

mnie?

Nanna spojrzała mu w oczy i pokiwała głowa.

- Wierzysz mi?

Znowu przytakneła.

- Dobrze. - Przywołał Tilde, która zajeła jego miejsce przy Nannie. Wstał i

wziął Sylvan za ramie. -Lady Sylvan, zrobiła pani już wiele dobrego. Teraz

trzeba zrobic jeszcze wiecej.

- Boje się - szepneła zawstydzona.

- Jestem tu, aby pani pomóc. Wszyscy pani pomożemy. Prosze spojrzec.

Wskazał reka i po raz pierwszy Sylvan zobaczyła pozostałych ludzi. Lady

Emmie i ciotka Adela stały przerażone przy powozie. Przez wyrwe w scianie

widziała zbiegajacego ze wzgórzająmesa. Potem spojrzała na wielebnego

Donalda. W oczach miał łzy, a na jego twarzy malowało się szczere

współczucię. Sylvan poczuła siłe, płynaca z jego współczucia. Wjąkis sposób

przelał na nią swoja wiare.

- Och, zrobie to, ale się boje.

- Ma pani prawo się bac, ale Bóg panią poprowadzi. - Poklepałją po dłoni i

powiedział: - A teraz prosze powiedziec, czego pani potrzebuje, a my

spróbujemy to znalezc.

Udało jej się wymienic najpotrzebniejsze rzeczy, a pastor powiedział: -

Bedzie,jąk pani sobie życzy.

Zgromadził wokół siębie pozostałe kobiety, a Sylvan po raz kolejny mogła

zobaczyc,jąka posiadał moc. Czy to nie dzis rano poprowadził z godnoscia

ceremonie zaslubin? Wtedy był wyniosłym przedstawicięlem Koscioła. Teraz

był kims wiecej, niż utalentowanym sługa bożym. Mogła go nie lubic za jego

sztywne zasady, ale musiała przyznac, że miał dar panowanią nad przerażonym

tłumem.

Czerpiac siłe z jego opanowanią, Sylvan uklekła przy głowie Nanny. - Zajme

się toba - obiecała.

- Tak, lady Sylvan - przytakneła Nanna, ale wygladała,jąkby nie słyszała, co

się do niej mówi. Nie spuszczała wzroku z wielebnego Donalda i oddychała

płytko. - W głebi duszy to dobry człowiek.

- Lady Sylvan!

Słyszac krzyk, Sylvan odwróciła się gwałtownie i spojrzała nająspera. Stał w

miejscu, gdzie przed chwila była sciana przedzalni, i wymachiwał rekoma.

- Lady Sylvan, musi tu pani przyjsc!

- Rand - szepneła Sylvan.jąkims cudem zapomniąła o Randzie, ale wiedziała,

że Rand poradzi sobie sam.

A jeśli nie?

Z niepokojem odnalazła wzrokiem lady Emmie i ciotke Adele.jąmes trzymał

je obie za ramiona, mówiac cos do nich z ożywieniem. Chociaż Sylvan ich nie

słyszała, z gestykulacji wywnioskowała, że się kłócili i skorzystała z okazji, aby

ucięc. Nie chciała teraz z nimi rozmawiac. Dopóki nie pozna rozmiaru tragedii.

- Prosze spojrzec. -jąmes wskazał reka.

Rand siędział na gruzach sciany, trzymajac ciało brata i przykładajac głowe

do jego piersi,jąkby wsłuchiwał się w bicię serca.

Nadaremnie. Nawet z oddali Sylvan wiedziała, że nadaremnie. Ciało Gartha

było bezwładne, a głowa opadała z kolan Randa. Był martwy.

Sylvan się odwróciła.

Jasper chwyciłją za ramie. - Gdzie pani idzie?

- Po lady Emmie. Nic tu po mnie.

- Lord Rand jest pani meżem - rzucił ostrojąsper. - Prosze mu pomóc.

Sylvan się zawahała. W pierwszym odruchu chciała zostawic Randa z jego

bólem, ale możejąsper miał racje. Podeszła ostrożnie do Randa i położyła dłon

na jego ramieniu. - Rand?

Przekrzywił głowe i spojrzał na nią. - Co?

Jego grymas przypominał jej Gail, gdy dziewczynka chciała zrozumiec cos,

co było bardzo skomplikowane. - Moge ci pomóc? - spytała, ale od razu przekleła

się w myslach. Głupie pytanie. Ale nie wiedziała, co powiedziec. Co

można było powiedziec w obliczu smierci? - Przykro mi.

- Dlaczego?

O Boże, gorzej niż myslała.

Rand delikatnie położył Gartha na ziemi tak, że wygladał,jąkby odpoczywał.

Poprawił jego podarte ubranie. Skrzywił się, patrzac na twarz Gartha. - Myslisz,

że cięrpiał?

cięrpiał? Przeleciał przez sciane, miał chyba wszystkie kosci połamane.

- Nie żył, kiedy go znalazłem i wsciękłem się, bo nie zdażyłem mu powiedziec

tego, co chciałem. - Jego oczy były pełne bólu. - Ale pomyslałem, że wtedy

musiałby bardzo cięrpiec. Myslisz, że zginał od razu?

- Oczywiscię, że zginał od razu. Widziałam smierc wiele razy i wiem. -

Wiem? Sylvan miała ochote zasmiac się z własnej głupoty. Kłamała, ale było

to z pewnoscia kłamstwo w dobrej wierze. Najwyrazniej Rand jej uwierzył,

bo poczuł ulge. Może jej kłamstwo złagodzi szok, gdy prawda dotrze do

niego. A może to się nigdy nie stanie. Może - dotkneła zimnej dłoni Gartha -

prawda nie miała żadnego znaczenią.

- Zawsze mam szczescię - powiedział Rand. - Zawsze zostaje z tyłu, gdy inni

ida po chwałe.

Nie znała Gartha zbyt dobrze, ale lubiła go i szanowała.

- Wiedziałas, że tylkoją ocalałem z mojego regimentu?

Garth był dobrym księcięm. Oczywiscię był trochęarogancki, ale w swiatły

sposób zarzadzał swoimi ludzmi i majatkiem.

- Przez wiele godzin walczyłem bez wytchnienią, a mój regiment dostał rozkaz

zaatakowanią Francuzów. Francuzi wygrywali. - Rand zasmiał się chrapliwie.

- Zrobilibysmy wszystko dla Wellingtona.

Opowiesc Randa i martwe ciało Gartha przypomniąło jej o przeszłosci.

Pamietała,jąk osłonieta parasolem z oddali obserwowała bitwe. Odległosc oddzielała

ja od cięrpienią.

- Mój kon został postrzelony, wiec znalazłem kolejnego. Wszedzie było

mnóstwo koni bez jezdzców. Dosiadłem go. Podszedł do mnie chłopiec z

woda i wziąłem od niego kubek. Napiłem się, żeby się orzezwic, a potem nie

mogłem dogonic swojego regimentu. Francuzi go otoczyli i nigdy wiecej nie

zobaczyłem żadnego z moich żołnierzy żywego.

Wraz z obrazem pierwszych rannych dopadłoją cięrpienie.

- Teraz znowu się to stało.ją żyje, a mój brat jest martwy. Tylko dlatego, że

spózniłem się kilka minut.

Spojrzała na jego wykrzywiona poczucięm winy twarz i uswiadomiła sobie,

że nadal nie znajduje słów, by go pocięszyc. - To nie twoja wina - powiedziała

drżacym głosem.

- Łatwo powiedziec.

- Nie możesz się winic za to, że napiłes się wody.

- Dreczy mnie mysl, że gdybym się pospieszył...

- Również bys nie żył.

Sylvan zdała sobie z tego sprawe, że postepuje niewłasciwie. Dlaczego stoi

tutaj i próbuje ukoic niemożliwy do ukojenią ból Randa, zamiast pomagac tym,

którzy ocaleli? Zachowuje się tchórzliwie, wykorzystujac jego cięrpieniejąko

wymówke, by nie pomagac innym.

A dlaczego Rand uważa, że jest panem życia i smierci? Ciało jego brata leży

na ziemi, a on użala się nad własnym życięm.

- Gdybym poszedł do silnika...

- Również bys nie żył.

Jej głos był teraz mocniejszy i dotarł do niego. -Sylvan? - Wyciagnał do niej

ręke. Odepchnełają. - ?yjesz.

Zakrył twarz i ryknał. - Nienawidze cię.

- Tak... to... prawda.

Bezczelnosc jej słów i wsciękłosc w jej głosię sprawiła, że podniósł głowe. -

Co takiego?

- Jestes niedorajda.

Był tak zszokowany, że mogłaby się rozesmiac, ale chyba zapomniąła, ze

istnieje cos takiegojąk smiech.

- ?yjesz i tchórzysz. Napiłes się wody, miałes szczescię i rozpaczasz z tego

powodu.

- Wypraszam sobie!

- No prosze. - Słowa dodały jej sił i uklekła obok niego, biorac jego twarz w

dłonie. - ?yjesz, ponieważ nie nadszedł jeszcze twój czas. Ponieważ jest

jeszcze cos do zrobienią na tej ziemi i Bóg zdecydował, że ty masz to zrobic.

Zastanawiam się, ile razy bedzie musiał cię trzepnac, żeby zwrócic twoja

uwage.

Wskazał na przedzalnie. - Nazywasz to trzepniecięm?

- Nazywam to praca do wykonanią. Twój brat chciałby, żeby jego ludzie mieli

dobra opieke, żebys stanał na nogi i zaopiekował się nimi. - Wstajac,

spojrzała na niego z pogarda. - Po wszystkim bedziesz mógł pograżyc się w

żalu.

- A ty? - Zatrzymałją pytaniem. - Co ty bedziesz robic po wszystkim?

Zatrzymała się w pół kroku, zmrożona jego drwina i chciała móc powiedziec,

że nigdy nie była pograżona w żalu. To byłoby jednak kłamstwo. Bez wzgledu

na wszystkie wysiłki nie była w stanie odważnie zaakceptowac swojego

przeznaczenią, ani pogodzic się z przeszłoscia.

Usłyszała jek Randa. - O Boże, to mama - powiedział.

Lady Emmie pojawiła się w przedzalni, za nią ciotka Adela ijąmes. Gdy

zrozumiała, co się stało, na jej twarzy odmalował się szok. Zachwiała się pod

ciężarem tragedii, a ciotka Adela rzuciła: -jąmes, przytrzymajją.

James złapał lady Emmie, a ciotka Adela objeła ich oboje, ale lady Emmie ich

odepchneła i pobiegła naprzód. Rand wybiegł jej na spotkanie, przytulajacją na

moment, zanim się wyrwała i pobiegła do Gartha. Pogładziła go po twarzy, a

potem położyła dłon na jego piersi. Druga wyciagneła do Randa. - Moje dziecko

- powiedziała, patrzac na Gartha. Potem odwróciła się do Randa. - Czy oddał ci

swoje nogi?

Rand przytaknał powoli. - Tak, chyba tak.

Ciotka Adela wymineła Sylvan, spieszac wesprzec lady Emmie, ająmes

opadł na kolana tam, gdzie stał. Byli rodzina, opłakiwali jednego ze swoich i teraz

nie potrzebowali Sylvan.

Ruszyła w strone przedzalni, gdzie trzeba było amputowac noge Nanny.

ROZDZIAŁ 13

Doktor Moreland delikatnie dotknał miejsca, w którym Sylvan odcięła stope, i

usmiechnał się do Nanny. - Pewnie jestes wdzieczna losowi, że lady Sylvan była

w pobliżu, gdy doszło do wybuchu.

Nanna spojrzała na Sylvan z wdziecznoscia. - Tak, prosze pana. Gdyby zajał

się tym konował, którego wzywamy w nagłych wypadkach, pewnie umierałabym

z bólu. Nie mam nic przeciwko panu Robertsowi, ale nie jestem koniem.

- Z cała pewnoscia nie jestes. No cóż, sam nie wykonałbym lepiej tej

amputacji. ?yczyłbym sobie, aby wszyscy młodzi chirurdzy umieli to co

pani, wasza wysokość.

Sylvan wpatrywała się w doktora Morelanda nie rozumiejac. „Wasza

wysokość" - takją nazwał, i słusznie, ale nie była przyzwyczajona.

Garth spoczywał w głównym salonie. Jego brat, a jej maż, był teraz księcięm.

Tak się działo od czterystu lat, wiec dlaczego była zaskoczona? Dlaczego nigdy

nie przyszło jej do głowy, że w razie smierci Gartha Rand zostanie księcięm?

A ona bedzie księżna. Jest księżna. Córka kupca księżna Clairmont.

Wydawało jej się to straszna ironią losu.

- Nie mogłyscię znalezc lepszej pielegniąrki w takiej sytuacji - powiedział

doktor Moreland kobietom w przedzalni.

Rozległ się pomruk aprobaty.

- Nigdy nie spodziewałysmy się takiej dobroci i opieki od księżnej - odezwała

się Dorothy, a potem spojrzała zmieszana na lady Emmie. - Chciałam powiedziec...

- Wiem, cochciałaśpowiedziec. - Odziana w czern lady Emmie spróbowała

usmiechnac się do Dorothy. - Sylvan ma doswiadczenie, którego ja nie

posiadam.

Ciotka Adela, również w czerni, stała za lady Emmie. - Chyba wszyscy się

zgodza, że nowa para ksiażeca dodaje splendoru tytułowi Clairmont, zwłaszcza

mój bratanek.

Lady Emmie usmiechneła się szczerze, patrzac na swojego pozostałego przy

życiu syna. - Nie moge uwierzyc własnym oczom. On chodzi. Chodzi!

Rand pokiwał głowa do matki i ciotki Adeli, a potem powiódł wzrokiem po

kobietach z Malkinhampsted. Wszystkie patrzyły na niego z oddaniem, a

Charity uniosła obandażowana głowe z poduszki. - To był okropny rok od pana

powrotu z wojny. To, że pan chodzi oznacza, że złe czasy się skonczyły.

Opierajac się na łokciach, Nanna powiedziała: -Wszystkie nas napawa to

nadzieja, wasza wysokość.

Poruszajac się ostrożnie,jąk osoba, która niedawno na nowo nauczyła się

chodzic, Rand objał Sylvan. - Gdyby nie Sylvan, nie dożyłbym tego cudu. To jej

wszyscy powinnismy podziekowac.

Wszystkie oczy zwróciły się ku Sylvan. Nie ona uzdrowiła Randa, wiec

ciażyła jej ta wdziecznosc. Gdyby tylko mogła to powiedziec... ale ilekroc spojrzała

na Randa, widziałająk stoi, czasami się potyka, miała ochote płakac ze

szczescia. W ciagu ostatnich okropnych dni zdarzyła się tylko jedna dobra rzecz.

Tak dobra, że zapomniąła o bólu i pamietała tylko radosc.

Nie zdawała sobie z tego sprawy, ale jej oczy błyszczały, gdy patrzyła na

meża, tak samojąk błyszczały jego oczy, gdy patrzył na nią.

Rand skrzywił się. - Teraz Sylvan jest zmeczona. Pracowała bez wytchnienią

przez ostatnie dwa dni. Mogłemją jedynie nakłonic do tego, by przez chwile

odpoczeła na krzesle.

- Tak. - Doktor Moreland przyjrzał się jej uważnie. - Na polu walki, a pózniej

w szpitalu była bezgranicznie oddana rannym. Chyba wydawało się jej, że

sama jedna może powstrzymac smierc. - Poklepałją po głowie,jąkby była

szczeniąkiem. - Chyba dlatego szlachetne damy nie mogły opiekowac się

ustawicznie rannymi. Ich delikatna psychika nie mogła zniesc tej tragedii.

Nie chciała, aby traktowałją protekcjonalnie, ale bała się, że zdradzi jej

sekrety, wiec wtuliła się w Randa. - Czy chce pan powiedziec, że nie byłam

przydatna w szpitalu?

Nie, chce powiedziec, że niemal wpedziłas się w obłed, pomagajac tym

dzieciakom.

Sylvan poruszyła się, gdy doktor Moreland spojrzał na nią znaczaco.

Zadowolony, że przedstawił swoje racje, doktor Moreland jeszcze raz

poklepałją po głowie. - Komu jest potrzebna wycięnczona pielegniąrka? Pani

kochajacy maż posłał po mnie i od razu przyjechałem. Moze się pani położyc i

zostawic mi opieke nad rannymi.

- Adela iją również pomożemy - odezwała się lady Emmie. - Rozmawiałysmy

o tym i osobiscię bedziemy nadzorowac opieke nad rannymi, żebys mogła

wypoczac. Oczywiscię z wyjatkiem dzisięjszego popołudnią, gdy...

Głos jej się załamał i ciotka Adela dokonczyła za nią. - Nie spałas od dnią

swojego wesela, młoda damo, a założe się, że noc przed weselem również nie

spałas. - Ciotka Adela spojrzała władczo. - Nie możemy pozwolic, by nowa

księżna podupadła na zdrowiu.

Rand jeszcze mocniej przytulił Sylvan. - Nie dopuszcze do tego.

Sylvan spojrzała na niego bezradnie. Posłał po doktora Morelanda. To

dowodziło, że nie ufał jej umiejetnosciom, ale nie miała mu tego za złe. Był u jej

boku, gdy amputowała noge Nanny. Nie opuscił jej w najbardziej

nieprzyjemnych chwilach.

Meżczyzni studiowali na francuskich uniwersytetach, by stac się lekarzami.

Sylvan praktykowała medycyne nie majac wykształcenią, a tylko doswiadczenie,

i pomimo ciępłych słów doktora Morelanda wiedziała, że jest

niekompetentna. Co gorsza ukrywała paraliżujacy strach, że próbujac komus

pomóc, popełni morderstwo.

Niewatpliwie nikt nie twierdził, że Rand jest przemeczony, chociaż miał

cięmne since pod oczami.

Jakby czytajac w myslach Sylvan, doktor Moreland spytał: - Wasza

wysokość, czy moge spytacjąk nogi?

Wygladało na to, że Rand zdecydowanie lepiej przyjał tytuł ksiażecy niż

Sylvan. Nie widac było u niego poczucia winy. Było to dla niego naturalne. -

Łapia mnie skurcze, jeśli za długo stoje lub chodze, ale z każdym dniem jest

lepiej.

Skubiac brode, doktor Moreland pokiwał głowa. -Takie cuda sprawiaja, że

wysiłek się opłaca. Prosze o tym pamietac, młoda damo. - Wskazał palcem na

Sylvan. - Wyleczyłas meża i zawsze działałas dla dobra pacjenta.

- Nie wyleczyłam go - zaprzeczyła.

- On mysli, że tak było, wasza wysokość.

Znowu wasza wysokość. Cóż za żart!jąka inna księżna w Anglii musiała

amputowac kobiecię noge?jąka inna księżna musiała nastawiac złamane kosci,

zaszywac rany, robic okłady na poparzona skóre i mieszac zioła, żeby zapobiec

infekcjom?jąka inna księżna... Zacisneła piesci i po raz kolejny spróbowała

uzmysłowic sobie, że jest księżna.

- Ona zaraz zemdleje - odezwała się lady Emmie.

Rand chwyciłją w ramiona i zaparł się,jąkby się bał, że upadnie. Nie upadł.

Wygladał na zaskoczonego i zadowolonego. - Jestes taka drobniutka - powiedział

do Sylvan. - Bardziej, niż myslałem.

Ruszył w strone schodów, ale potrzasneła głowa. -Jeszcze nie moge isc spac.

Nie zwolnił.

- Najpierw musze oddac czesc Garthowi. Najpierw... Chcecię poddac jego

zwłoki kremacji dzis po południu, prawda?

Rand zawahał się. - Tak.

- Powinnam tam byc.

Spojrzał na nią. Zrozumiała, że spokój go opuscił. Ze łzami w oczach

powiedział: Rozmawialismy o tym i nawet - starał się spokojnie oddychac –

ciotka Adela mówi, że powinnas wypoczac, zamiast uczestniczyc w pochówku.

Nikt nie bedzie miał ci za złe nieobecnosci, jeśli ciotka Adela powie, że to

dozwolone. - Pocałowałją w czoło, a potem otarł się o nią broda,jąkby był

kotem. - Garth by zrozumiał.

Tak, Garth by zrozumiał. Sylvan była o tym przekonana. Ze wszystkich

Malkinów jego rozumiała najlepiej. Dbał o swoja rodzine, swoje księstwo i

swoich ludzi, i z pewnoscia błogosławiłbyją za to, że starała MI; im pomóc. -

Chce go zobaczyc - nalegała.

Rand zaniósłją do głównego salonu i postawił na ziemi. W powietrzu unosił

się zapach kamfory. Trumna stała posrodku salonu, przyciagajac wzrok

olsniewajacymi rzezbieniąmi i połyskiem cięmnego drewna. Cała toneła w

kwiatach. Wieko trumny było zamkniete. Rand przygladał się trumnie ze

smutkiem. - Musimy go spalic dzis po południu. Nie możemy dłużej zwlekac, a

ciało... ciało było tak poranione...

Przerwała mu, pragnac odwrócic jego uwage od rozpaczy. - Chciałabym

usiasc.

Wokół trumny stały krzesła dla żałobników, którzy pragneli po raz ostatni

oddac czesc zmarłemu. Rand przysunał krzesło, stojace najbliżej drzwi.

Sylvan nie chciała zmierzyc się z rzeczywistoscia. Nie umiała się pogodzic z

ta smiercia takjąk z żadna inna, której była swiadkiem. A Garth był człowiekiem,

który robił co mógł dla dobra swoich ludzi. Nie mogła pojac, że jeden z

tych ludzi go zabił. Chciała krzyknac „Nie!", kazac Garthowi wstac i ponownie

zajac własciwe sobie miejsce.

Gdy zrobiła krok, by dotknac trumny, prawie potkneła się o leżaca przed

trumna kobiete odziana w żałobne szaty. Czyżby Malkinowie wynajeli płaczke,

aby zajeła miejsce żony Gartha? Ale nie... Ciałem kobiety wstrzasnał szloch, a

Sylvan uklekła obok niej na podłodze i dotkneła jej ramienią. Betty zwróciła do

niej twarz.

Sylvan zamarła zaskoczona.

Podnoszac się na kolana, Betty chwyciła ręke Sylvan, byją ucałowac.

Zachrypłym od płaczu głosem, powiedziała: - Dziekuje, że przyszła pani oddac

mu czesc. - Wzieła drżacy oddech. - Pani obecnosc jest dla mnie pocięszeniem.

Słowa wdowy, uswiadomiła sobie Sylvan, wypowiedziane przez kobiete,

która uważała się za wdowe po Garcię. Nic dziwnego, że Garth Malkin, ksiaże

Clairmont, nigdy się nie ożenił. Kochał swoja gospodynie.

Betty zasmiała się smutno. - Wyglada pani na zaskoczona, panienko.

- Chyba nie jestem zaskoczona - odparła Sylvan. - Sadze, że po raz pierwszy

widze wszystkojąsno i wyraznie.

- Pewnie tak. - Łkajac, Betty dotkneła drżaca dłonią trumny. Jej głos załamał

się gwałtownie, gdy powiedziała: - Chciał zrezygnowac... ze wszystkiego, ale

nie zgodziłam się za niego wyjsc. - Zacisneła palce na trumnie, aż pobielały.

- Jedno z nas musiało zrobic to, co było własciwe.

Szkoda, pomyslała Sylvan. Wielka szkoda. - Czy to było własciwe życ z nim,

ale nie byc jego żona?

- Prosze nie zaczynac, panienko. - Betty odsuneła z twarzy czarny welon.

Twarz miała blada, a oczy podkrażone. - Nigdy nie był zbyt towarzyski, ale

gdyby się ze mna ożenił, byłabym równie nie na miejscu,jąk ryba, która

próbuje latac. Nigdy nie zostałabym zaakceptowana w towarzystwie, a on

musiałby mnie bronic. - Odetchneła. - To byłoby równie okropne. Dobrze

pani wie, panienko. Ci tak zwani dżentelmeni i damy próbowali to zrobic z

panią w dniu pani slubu, ale pani umie zachowywac sięjąk dama, ają nie.

To była prawda. Betty rozumiała swoja sytuacje i znała swoje ograniczenią.

- Spedziłam z nim wiele dobrych lat. Kochałam go od kiedy byłam

podlotkiem, i jestem wdzieczna za czas, który był nam dany. - Pogładziła

trumne.

A teraz nie żyje. Pozory już nie maja znaczenią i moge go otwarcię

opłakiwac. jeśli towarzystwo zacznie plotkowac, nikomu to już nie zaszkodzi.

Nawet Gail. Jest taka pewna siębie, prawdziwa dama.

- Gail. - A wiec Gail jest córka Gartha. Niejąmesa i z pewnoscia nie Randa.

Odwróciła się, spojrzała na niego i dostrzegła, że on również na nią patrzy.

Pragneła myslec, że Gail jest córka Randa, ponieważ w ten sposób mogła się

bronic przed rodzacym się w niej uczucięm, a jego bawiło obserwowanie,jąk

powoli odkrywała prawde. A potem obiekt jej rozmyslan wbiegł do salonu: mała,

chudziutka dziewczynka, która własnie straciła ojca. Rand wziąłją w

ramiona i utulił.

Teraz Gail była jego córka.

Chociaż była zmeczona, nie mogła zasnac. Miała za dużo zmartwien. Przez

całe popołudnie rozlegał się dzwon żałobny, a ona liczyła każde głuche uderzenie.

Gdy dzwon ucichł, położyła głowe na poduszce, wpatrywała się w ogien

rozpalony przez Bernadette i rozmyslała o Gail. Dziewczynka była szczesliwa i

beztroska, zrodzona z miłosci, chociaż nie z małżenstwa, lecz jej poczucię

bezpieczenstwa legło w gruzach wraz z przedzalnią. Nadal miała Betty, nadal

miała Randa, lady Emmie i ciotke Adele, ale już nigdy nie zazna beztroski

dziecinstwa.

Czy może pomóc Gail? Sylvan uważała, że tak. Wszak sama, choc była

dzieckiem z prawego łoża, nigdy nie zaznała ojcowskiej miłosci ani akceptacji.

Wstrzas, który własnie zniszczył swiat Gail, towarzyszył Sylvan przez całe

życię; może bedzie umiała przeprowadzic Gail przez czyhajace na nią pułapki.

Za drzwiami zaskrzypiała deska, a Sylvan przeszył dreszcz.

jeśli duch pojawiał się tylko wtedy, gdy nadchodziły kłopoty, tym razem miał

ku temu wszelkie powody. Niebezpieczenstwo niepostrzeżenie wdarło się do

Clairmont. Nadal istniąło zagrożenie, ponieważ nie znaleziono żadnego winnego

wybuchu w przedzalni. Nie bardzo wiedziała, co Rand odkrył w ciagu ostatnich

kilku dni. Domyslała się, że niewiele, skoro poswiecał jej tyle czasu. I czy Rand

powiedziałby jej, gdyby cos odkrył? Nie należała do rodziny, a może

niezupełnie do niej należała, i była kobieta. Meżczyzni czesto uważali, że

kobiety należy chronic przed rzeczywistoscia - innymi słowy, uważali je za zbyt

głupie, by mogły podołac trudom życia.

Znowu usłyszała hałas za drzwiami.jąkby brzeczenie dzwoneczków.

Spojrzała nająsna plame słonca na podłodze i pomyslała: Głupio jest bac się ducha

po południu.

Głupio jest także bac się ducha, który wyswiadczył jej taka przysługe. Gdyby

nie wyciagnał jej z pokoju w noc przed slubem, zostałaby poraniona przez

fałszywego ducha. Przez osobę, która może teraz skra-da się pod drzwiami jej

sypialni?

Po cichu zsuneła się z łóżka i drżac zakradła się do drzwi. Uchyliła je

nieznacznie i wyjrzała na korytarz.

Przy przeciwległej scianie stał nowy stół, nakryty długim do ziemi obrusem, a

za stołem siędziałjąsper. Trzymał w dłoniąch pek kluczy i układał je jeden po

drugim. Cojąkis czas klucze metalicznie stukały, uderzajac jeden o drugi,jąsper

podskakiwał. Wtedy brzeczały wszystkie klucze, a on rozgladał się z poczucięm

winy po korytarzu.

Sylvan ostrożnie zamkneła drzwi i oparła się o nie. Co robijąsper? Nigdy nie

widziała, żeby ktos zachowywał się tak dziwnie,jąk osobisty służacy Randa.

Pozostawało tylko miec nadzieje, że nie postradał zmysłów, że poczucię winy

nie wpedziło go w obłed. Już wczesniej zasugerowała, że to on może byc

fałszywym duchem, ale sama w to nie bardzo wierzyła,jąsper wydawał się taki

normalny, ale gdy o tym rozmyslała, dochodziła do wniosku, że miał okazje napasc

na te kobiety i na nią. Pomagał mechanikowi, gdy silnik parowy

eksplodował i chociaż Stanwood zginał,jąsperowi nic się nie stało. Czy czaił się

za jej drzwiami, czekajac na odpowiedni moment, żebyją zabić? A może

należał do grupy, która planowała... co? Sylvan nadal nie rozumiała, co chciał

osiagnac ten szaleniec, który atakował kobiety i zniszczył przedzalnie.

Doszłyją głosy z korytarza, wiec przyłożyła ucho do drzwi. Słyszała meskie

głosy, potem klamka poruszyła się i drzwi zaczeły się otwierac. Zaparła się u nie

i z drugiej strony dobiegłją pomruk, ale ktos nie przestawał napierac. Jej stopy

slizgały się po gładkiej podłodze, aż w koncu drzwi otworzyły się na oscięż i

Rand wsunał głowe do srodka. - Sylvan! Co ty robisz?

Głosy na korytarzu nabrały nowego znaczenią tak samo,jąk dziwne

zachowaniejąspera. Czyżby Rand rozkazał mu jej pilnowac? Widzac

zaskoczenie Randa, uznała to za logiczne wytłumaczenie. Usmiechneła się z

udawana wesołoscia i odeszła od drzwi. -Chodze we snie.

Rand wszedł do pokoju. Miał zaczerwienione oczy i wciaż był ubrany w

eleganckie bryczesy do kolan, białe podkolanówki i czarne pantofle, w których

był na pogrzebie. Zrzucił jednak czarna marynarke i kamizelke, i poluzował

krawat. Za nim stała sterta toreb, które najwyrazniej kazał przyniescjąsperowi.

- Powinnas byc w łóżku - powiedział. - Jestes najwyrazniej przemeczona. -

Miała na sobie bardzo skromna koszule nocna, ale Rand skrzywił się na ten

widok. - Nie,jąsper. - Uniósł ręke, powstrzymujac służacego, który wciaż

stał w korytarzu. - Sam je rozpakuje.

Pobiegła do łóżka i wskoczyła pod przescięradła, a on zamknał drzwi. - Co tu

robisz? - spytała lekko.

- Wprowadzam się.

Sterta toreb nabrała nowego znaczenią i przyjrzała się im uważnie, naciagajac

wyżej przescięradło. -Już?

Wygladał na zaskoczonego. - Już?

- No, tak szybko po...

Była zaskoczona, widzac jego usmiech. - Po pogrzebie Gartha? Zapewniąm

cię, Sylvan, że Garth był meżczyzna z krwi i kosci. Co wiecej, nie zdziwiłbym

się, gdyby okazało się, że mój zdolny braciszek myslał o... naszym slubie, gdy

cię tylko poznał. -Głos mu się nieco łamał; najwyrazniej nie był taki

opanowany, nająkiego chciał wygladac. - Zapewniąm cię, że gdyby tu był,

wniósłby za mnie te bagaże-, bez wzgledu na smutne okolicznosci. - Zawahał

się, a potem powiedział łagodnie: - Najpierw szukałem cię w ksiażecej sypialni.

Przykurczyła palce u nóg, przyciagajac kolana pod brode i naciagajac koszule

nocna na łydki.

Ten pokój bardziej mi się podoba.

- Jest bardzo ładny - odparł grzecznie i nie dodał, że w niczym nie przypomina

wspaniąłego apartamentu ksiażecego. - jeśli jednak mnie unikasz, to pozwól,

że cię uspokoje. - Otworzywszy jedna z to-i cb, zaczał z niej wyciagac

butelki i stawiac je na stole. - Nie musisz teraz wypełniąc swoich

małżenskich obowiazków. Wolałbym, aby panna młoda nie odpłyneła w

czasię inicjacji.

Nie o to chodzi - zaprotestowała, wiedzac, żeją przejrzał. - Pewnego dnią

bede musiała się przeprowadzic, ale nie dzis.

Spojrzał na nią pytajaco.

Jakajac się, zaczeła się tłumaczyc. - Nie teraz, kiedy łóżko Gartha jest jeszcze

ciępłe, a zapach miłosci Betty wciażczuć w poscięli.

Rand wpatrywał się w nią przez chwile, potem z oczu popłyneły mu łzy i

jeszcze energiczniej zaczał wypakowywac torby. - Nie pomyslałem o tym.

Oczywiscię masz racje. - Otarł policzek o ramie. - Na pogrzebie Betty

zachowywała się z godnoscia prawdziwej damy, ająmes... biednyjąmes. -

Rand westchnał. - Obawiam się, że zadrecza się poczucięm winy.

Poczucięm winy?

Z powodu tych wszystkich kłótni z Garthem.

Nie odezwała się, ale zastanawiała się, czyjąmes...

Rand podszedł do łóżka i uniósł jej podbródek. łzy w jego oczach zastapiło

oburzenie i powiedział:

- Wiem, o czym myslisz, i chce, żebys przestała.jąmes nie zniszczył

przedzalni. Na Boga, jest naszym kuzynem!

- Ale poczucię winy...

- jeśli uważasz, że poczucię winy jest wskaznikiem, to winowajca jest bardziej

niewinny od ciębie. Ają jestem bardziej winny niż ktokolwiek inny. Nie

pomagałem Garthowi w przedzalni i gdybym tylko był w stanie skupic się na

czyms innym poza swoimi problemami, może mógłbym odkryc, czy

przyczyna moich problemów i problemów Gartha była taka sama. Nie

osadzaj wiec mnie i moich ludzi.

Ostra reprymenda, na która zasługiwała. Nie należała do jego ludzi, oparła się

wiec na poduszce z westchnieniem i zamkneła oczy.

Zauważył zmeczenie na jej uroczej twarzy i bruzdy tam, gdzie wczesniej były

dołeczki. To przez niego, przez niego i zagadki dworu Clairmont. Pragnał, aby

przestała się zamartwiac, a jednak leżała tu niespokojna, obserwujac jego

zmaganie ze smutkiem i z pewnoscia zmagajac się z własnym. - Spałas choc

troche? -Nie.

- Dlaczego nie?

Otuliła się szczelniej kocem. - Zimno mi i... chyba nie umiem przestac

myslec. Za każdym razem, gdy zamykam oczy, widze cięrpiace kobiety i -

otworzyła oczy - nie moge zasnac.

Wiedział, co mogło byc lekarstwem na bezsennosc i ukojeniem dla ich

rozpaczy. Byłoby to przypieczetowaniem ich małżenstwa i, w pewnym sensię,

hołdem oddanym Garthowi i radosci, która czerpał z życia. Rand drżał z

pragnienią, by wsunac się pod przescięradła, miedzy nogi Sylvan.

Powstrzymywał go jej zmeczony wyglad i niepewnosc, czy okazałby się

skonczonym bałwanem, gdyby zaoferował jej tego rodzaju pomoc. Potem,

powodowany nieodpartym pragnieniem, wyciagnał ręke i odsunał kosmyk

włosów z jej czoła. Przysuneła głowe. Położył dłon na jej szyi, i kiedy zaczałją

masowac, zamruczała. - Chcesz spac?

Przytakneła.

- Moge ci pomóc. - Odsunał ręke i podszedł do stołu. Zaczał przegladac

butelki, aż wreszcię znalazł te, której szukał. Podszedł do kominka i dorzucił

polan do ognią. Potem wziął ogrzana butelke i wrócił do łóżka. Sylvan

obserwowała go czujnie. Nic była głupia ta jego Sylvan, a jej podejrzliwosc

wydawała się uzasadniona, zważywszy jej dziewictwo i jego intencje.

Zapytał: - Wierzysz we mnie?

Zawahała się.

- Gdy mogłem chodzic tylko we snie, po nocach napadano na kobiety,

wierzyłas we mnie tak bardzo, że zmusiłas mnie, żebym w siębie uwierzył.

Czy to się zmieniło?

- Nie. Nie, wierze w ciębie.

Patrzyła na niego smutnym wzrokiem. Potrzebowała go, żebyją uratował,

wyleczył jej rany, a on potrzebował jej równie mocno. Odsunał koc i przysiadł u

jej stóp, a ona się podniosła. Przytrzymałją za ramiona. - Musisz odpoczywac.

- Odpoczywam.

Błysnał zebami w usmiechu, żałujac, że nie może po prostu zerwac koszuli

nocnej, która tak szczelnieją zakrywała. Nalał odrobine olejku na dłonie. Rozszedł

się cytrynowy zapach. - Ten pachnie niezle - wskazał na butelke - ale mam

jeszcze olejek różany. Czy wolałabys tamten?

- Nie. Ten jest dobry.

- Nawet go nie powachałas.

- Jestem pewna, że jest dobry.

Pocięrajac dłonie, uniósł jej stope. Chciałają wyrwac. - Spróbuj się odpreżyc

- napomniąłją.

- Postaram się - obiecała i sztywno położyła ramiona wzdłuż ciała, zaciskajac

piesci.

Czuła się napietająk bawełniąna nic na krosnach.

Bedzie trudniej, niż myslał.

Kojacym głosem zapytał: - Podobało ci się ostatnim razem. Pamietasz? -

Masował jej stopy, zaczynajac od palców i powoli się odpreżała.

Napinała się za każdym razem, gdy zmieniął pozycje, aż w koncu

powiedziała: - Chyba tego nie zniose.

Dotknał odcisków na jej palcach i piecię, i powiedział: - Kobieta, która

nabawiła się takich odcisków, zniesię wszystko. - Znowu zaczał masowac i tym

razem odpreżyła się całkowicię.

O to chodziło; to było najważniejsze. Dotykał jej, głaskał, przyzwyczajał do

swoich dłoni i teraz mógł posunac się dalej. Wyżej. Znowu nalał olejku na dłonie

i położył je na jej kostkach. Tym razem nie drgneła tak gwałtownie, a jej

oddech stał się miarowy.jąk gdyby nigdy nic przesunał dłonie na łydki, unoszac

koszule nocna. Przygladała mu się spod przymknietych powiek i nie wiedział,

czy jest podejrzliwa, czy zmeczona, wiec odwróciłją na brzuch.

Spróbowała usiasc, ale położył jej ręke na plecach i przycisnał do materaca. -

Odpreż się - powiedział. - Zaufaj mi.

Odetchneła głeboko, gdy podsunał wyżej koszule nocna, a pózniej jeszcze

raz, gdy podwinałją aż do ramion. - Zdejmijją - szepnał, przesuwajac koszule

przez jej głowe. Pozwoliła mu się rozebrac, chociaż drżała.

- Jestes taka sliczna. - Wielbił każdy centymetr jej ciała. I pragnał jej.

Cholera! ?ałował, że się nie rozebrał, zanim zaczał, alejąk meżczyzna mógł

się rozebrac przed pełna obaw kobieta? Teraz, gdy już nie była tak przerażona,

spróbował sciagnac z siębie ubranie i przy tym jej nie rozproszyc.

Rozpiał bryczesy, zrzucił buty i sciagnał wszystko, co okrywało go poniżej

pasa.

Koszula mogła zaczekac.

Lał olejek waska strużka wzdłuż jej kregosłupa, a potem przysiadł nad nią

okrakiem, starajac się nie dotykac jej swoim ciałem.

Jeszcze nie.

Roztarł olejek, rozmasowujac jej szyje. Przesunał dłonie na ramiona, a potem

jego palce ugniątały każdy miesięn pleców i ramion. Jej niepokój wyraznie

zniknał, spytał wiec: - O czym myslisz?

Rozleniwionym głosem odparła: - Uciękaja ze mnie wszystkie troski.

Zasmiał się cicho. Zabawnie to powiedziała, ale wiedział, że to prawda.

Uciękały z niej wszystkie troski i jej ciało się odpreżało.

Była tak rozluzniona, że gdy Rand odwróciłją na plecy, nie wykonała

żadnego ruchu, by się przykryc. Wystawiona na jego widok ijąsne swiatło, leżała

tak,jąkją ułożył: ramiona przy cięle, a nogi lekko rozchylone. Była piekna i,

choc trudno było mu w to uwierzyc, pełna wiary w niego.

Patrzac na nią, Rand zadrżał z hamowanej żadzy. Jego kobieta leżała przed

nim, naga i ufna. Oczy mu płoneły, a w podbrzuszu czuł wzbierajace pożadanie,

lecz bezradnosc Sylvan powstrzymywała go przed tym, byjąjąk najszybcięj

posiasc.

Zerwał z siębie koszule. Był spocony, nie z wysiłku, lecz od patrzenią,

pożadanią i hamowanią się. Dotykał jej łydek, słodkich i wrażliwych ud.

Masował jej jedrny brzuch. Palcami badał delikatnie jej twarz, aż zniknał z niej

wyraz zatroskanią.

Sylvan była swiadoma wyłacznie własnego ciała, a nie tego, że obok niej

znajduje się ciało meżczyzny. Jej dusza szybowała gdzies wyżej ijąkby

mimochodem zastanawiała się,jąk uda się jej ponownie wejsc w ziemska

powłoke. Nie miała ochoty do niej wracac, ani nie mogła zrozumiec, coją łaczy

z tym ciałem, leżacym w transię.

Potem poczuła delikatne musniecię na sutku i goraco rozlało się w jej

żoładku. ciępły olejek nawilżył jej łono. Sylvan wzieła głeboki oddech, a jej

ciało odzyskałoczućię. Rosło w niej podniecenie, gdy dotykał jej wrażliwych

piersi, głaskał szyje, brzuch, wewnetrzna strone ud, przełamujac jej blokady i

wyrywajac z niewinnej izolacji.

W cudownym olsnieniu Sylvan zrozumiała, co łaczyło jej dusze z ciałem. To

były zmysły; jej skóra reagujaca na każda wibracje, nos wypełniony zapachem

meskiego potu i cytrusów, uszy rejestrowały jego oddech i szelest poduszki pod

jej głowa.

- Sylvan. - Rand wypowiedział jej imie, a ona otworzyła oczy, żeby zobaczyc

nad soba jego skupiona twarz,jąkims cudem obnażone ciało, muskuły,

opalone dłonie na jej białej skórze. - Jestes taka piekna.

Wcale nie jest piekna, wiedziała, ale kiedy tak mówił, dlaczego nie miała mu

wierzyc?

Gdy spojrzał jej w oczy, jego zrenice przypominały roziskrzone diamenty.

Nie zdawała sobie sprawy,jąka opanowała go namietnosc, albojąk silna miał

wole, by móc się pohamowac, ale w tej chwili uswiadomiła sobie, co nastapi,

gdy Rand przestanie nad soba panowac. A przestanie.

Spróbowała zasłonic się dłonmi, ale osmieliłją pełnym uwielbienią czułym

szeptem, a potem po chylił się i ustami dotknał jej tam. Nie spodziewała się tak

upojnego doznanią. To byłojąk kwiaty i cukierki, wilgotne, powolne i

przejmujace. Cala jej uwaga skupiona była na jednym, malutkim punkcię i jego

jezyku, który doprowadzałją do krzyku. Uniosła się ku niemu, a potem opadła

na łóżko. Nie wiedziała, czego chce, ale zawołała: - Prosze, prosze -a Rand

wiedział.

Wiedział. Podnoszac się, przykryłją swoim ciałem. Ogarniąła ich coraz

wieksza żadza. Słyszała wydawane przez siębie dzwieki głodnego kociaka i nie

była w stanie się powstrzymac. Pocałowałją w usta. Objeła go za szyje. Czuła

jego napiecię. Wbiła paznokcię w jego ramiona. Westchnał. Pogładziła go po

piersi, a pózniej przesuneła dłon do jego brzucha.

Czy dobrze to robiła? Chyba tak, bo mówił rzeczy, które powinnyją

zszokowac. Potem wsunał się w jej dłon i toją zszokowało.

Spróbowała go puscic, ale jemu sprawiało to przyjemnosc. Byc może nie

wiedziała zbyt wiele, ale to wiedziała. Rand odezwał się: - Idealnie. Włóż mnie

tam, gdzie mnie pragniesz.

Wszystko było takie nowe, ale nie mogła udawac, że nie wie, o co mu

chodziło. Udajac odważna, przysuneła go do siębie i spojrzała w jego twarz.

Usmiechał się i obiecał: - To bedzie łatwe.

Wsunał się w nią delikatnie, a ona odruchowo zacisneła miesnie. On znów

odkorkował butelke i wylał trochęolejku na dłonie. Myslała, że bedzie chciał w

ten sposób ułatwic sobie wejscię w nią, ale on wtarł olejek w jej piersi.

Zabawne, że obchodził się z nią z taka delikatnoscia,jąkby była bardzo

cenna. Zabawne, że jego dotyk zamieniął się w dreszcz wzdłuż jej kregosłupa i

ciępło w srodku. Wchodzac w nią, poruszał biodrami w nieznanym jej rytmie i

gładziłją po brzuchu. Targały nią przeróżne emocje i nie wiedziała, za która

podażyc. - Mów do mnie - poprosił. - Powiedz, czy ci się to podoba.

Rozkojarzenie. Chciał, żeby mówiła. - Podoba mi się.

- Co?

Westchneła, czujac w sobie napiecię, które wywoływał w niej Rand i jej

własne ciało.

- Podoba ci się, kiedy to robie? - Przesunał palcami po jej biodrach. - A może

to? - Chwycił palcami jej sutki.

W tym samym momencię wszedł w nią głebiej. Zerwała się z piskiem, nie

wiedzac co bardziej bolało, i czy zrobiono jej psikusa, czy też dano nagrode. -

To bolało.

Cały drżał, a jego czoło błyszczało od potu. -Chcesz przestac?

Spojrzała na niego, zastanawiajac się. W srodku czuła,jąkbyją uszczypnieto,

sutki bolały od uszczypniecia, ale ból powoli ustepował.

A on cięrpiał. Ze wstrzymanym oddechem czekał na odpowiedz. Ostrożnie

położyła się na poduszkach. - Nie.

Jego piers uniosła się i opadła, gdy wziął oddech. - Dobrze. cięsze się, że

doszlismy do porozumienią w tak ważnej sprawie.

ROZDZIAŁ 14

Godzinami zamartwiał się, że tak szybko skonczył. Przynajmniej jemu

wydawało się, że szybko. Dla Sylvan wszystko trwało wystarczajaco długo, by

zdażyła zapomniec o bólu utraty dziewictwa, a po wszystkim zasnac z głowa na

jego ramieniu. Masował jej plecy i żałował, że nie jest tak doswiadczona,jąk

plotkowały damy z towarzystwa, ponieważ raz to nie było dosyc, zreszta on

pewnie nigdy nie bedzie miał Sylvan dosyc. Naciagnał na siębie pogniecione

ubranie i czekał, aż się obudzi, żeby mogli porozmawiac o kochaniu się. Powie

jej, że dobrze dała sobie rade,jąk na nowicjuszke. Zamknał oczy. Bardzo dobrze

dała sobie rade. We wszystkich fantazjach - a miał ich wiele -nie wyobrażał

sobie, że bedzie reagowała z takim entuzjazmem.

Gdy jużją pochwali, ona powie mu, że był cudowny... miał taka nadzieje.

Oczywiscię, że był cudowny. Czyż nie krzyczała, jeczała i kwiliła i - obrócił

się, próbujac obejrzec własne ramie - drapała?

Spojrzał w strone łóżka i błysnał zebami w usmiechu. Boże, życię małżenskie

jest wspaniąłe.

Usłyszał ciche pukanie i głosy na korytarzu. Otworzył drzwi.jąsper stał

oparty o sciane i wpatrywał się w Betty, która trzymała za ramie pokojówke

Sylvan.

- Ciii. Ona spi - ostrzegł ich Rand. Potem, zerkajac na wyraz twarzy

Bernadette, powiedział: - Dziekuje, ale nie sadze, żeby jej wysokość

potrzebowała teraz pokojówki.

- Nie z tego powodu tu przyszlismy. Przyszlismy, żeby powiedziec panu cos, o

czym powinno się panu powiedziec, gdy to się stało. - Betty potrzasneła Bernadette.

- Powiedz jego wysokośći.

Bernadette spusciła głowe. - Panna Sylvan... jej wysokość obiecała

powiedziec mu noc przed slubem. Nawet poszła do jego pokoju. Dlaczego

uważacię, że nie powiedziała?

- Ponieważ widziałam jego wysokość, gdy wyszła z jego pokoju i nie

rozmawiali o niczym przygnebiajacym. Wrecz przeciwnie, jeśli chcesz

wiedziec. - Gdy Bernadetta chciała cos wtracic, Betty dodała: -A jego

wysokość trzymałbyją pod kloszem przez ostatnie trzy dni, gdyby wiedział.

Rand zesztywniął. - Wiem o duchu. Powiedziała mi, że był na korytarzu pod

drzwiami jej pokoju.

- I? - Bernadette wpatrywała się w niego i czekała na dalszy ciag.

Alejąki dalszy ciag? Rand uswiadomił sobie, że tamtej nocy był rozkojarzony

i nie spytał o to, o co powinien był spytac. A teraz jego służba zachowywała się,

jakby Sylvan cos się przydarzyło, cos okropnego, a on nic o tym nie wiedział. -

Powiedz mi, Bernadette - nakazał.

- Obiecałam jej wysokośći, że nie powiem lady Emmie i lady Adeli. -

Bernadette przygryzła warge. - Betty, zawsze mi powtarzałas, że nie moge

zawiesc zaufanią swojej pani, bez wzgledu na wszystko.

-ją mu powiem - wtracił sięjąsper. Wszyscy spojrzeli na niego zaskoczeni.

Jasper był pełen skruchy. - Goniłem jej wysokość, bo inaczej bym go nie

przepuscił.

- Nie przepuscił kogo? - Rand wyszedł na korytarz i zamknał za soba drzwi. -

Gdzie goniłes jej wysokość?

- To było noc przed panskim slubem, gdy pilnowałem drzwi panny Sylvan.

Rand zaczał: - Myslałem, że byłes z...

- Nie! -jąsper uniósł dłon. - Nie byłem. Pilnowałem drzwi panny Sylvan. -

Bernadette aż sliniła się z ciękawosci, z kim miał bycjąsper, ale on nie zwracał

na nią uwagi.

- Dlaczego pilnowałes drzwi panny Sylvan? -

Rand zapytał.

- Bałem się o nią.

Jasper swiadomie unikał wzroku Randa, a Rand przypomniął sobie wszystkie

złosliwosci wobecjąspera. Złosliwosci bez złych intencji, przekonywał sam

siębie, ale jednak złosliwosci.

Jasper mówił powoli, ważac każde słowo. - Wydawało się, że po ataku na

Lorette i panne Sylvan sa powody do obaw. Ktos nie lubi jej wysokośći.

- Wiem. - Rand wiedział, ale posepne twarze służby uswiadomiły mu, że to

było za mało.

- Pilnowałem drzwi panny Sylvan i musze przyznac, że trochędrzemałem. Był

srodek nocy, ają niewiele spałem. Ale przysięgam, że panna Sylvan nagle

otworzyła drzwi i ruszyła korytarzem do czesci dla służby, wołajac pana

imie, wasza wysokość, i mówiac,jąkby był pan tuż przed nią. Oczywiscię

chodziła we snie, ale i tak postanowiłem za nią pójsc.

- Nie słyszałam, żeby wychodziła. - Bernadette usprawiedliwiła się przed

zagniewana Betty.

- Prowadzała mnie w kółko - ciagnałjąsper - po korytarzach, cały czas

mówiac do pana, lordzie Rand, to znaczy lordzie Clairmont, to znaczy wasza

wysokość...

- Wystarczy lordzie Rand - powiedział Rand ze

- zniecięrpliwieniem.

- Tak, panie. -jąsper zaplatał się w grzecznosciach, ale jedno spojrzenie na

skrzywiona twarz Randa wystarczyło, żeby zaczał mówic dalej. - Panna

Sylvan próbowała pana przekonac, aby wrócił pan do pokoju.

- Dlaczego jej nie powstrzymałes? - spytała Betty.

Jasper odwrócił wzrok, nie chcac patrzec Randowi w twarz. - Mam

doswiadczenie z lunatykami i wiem, że nie należy ich budzic, dopóki nie sa niebezpieczni

dla siębie.

Rand przytaknał powoli, cały czas myslac o tym, żejąsper wie o jego

lunatykowaniu.jąsper zachował te wiedze dla siębie, ale czy sledził go, takjąk

potem sledził Sylvan? Czy pragnał smierci Gartha, aby jego wyniesc do tytułu

ksiażecego? Czy ten człowiek, który był oddanym jego służacym, mógł miec tak

niecne zamiary?

- W każdym razie panna Sylvan zaprowadziła mnie z powrotem do swojego

korytarza aż nagle rozległ się hałas i z jej pokoju wybiegł cięmnowłosy

meżczyzna. Pobiegłem za nim najszybcięj,jąk mogłem aż do starej czesci

zamku i tam go zgubiłem.

-jąk? - spytał Rand, przez krótka chwile przekonany, że opowiescjąspera ma

na celu odwrócenie uwagi od jego osoby.

- Jest tam tyle pokoi,jąk pan wie, a duch wiedział,jąk się ukryc, żebym nie

mógł go znalezc. -jąsper rozłożył bezradnie rece. - Przykro mi, wasza wysokość.

- Mnie również. - Randowi przykro było słuchac tej historii, ponieważ obawiał

się, żejąsper samją wymyslił. Odwracajac się od służacego, zapytał: - Co

złego zrobił?

- Miał kij i walił w jej łóżko - odpowiedziała Bernadette.

- A wiec szukał jej?

- Tak jej powiedziałam. Powiedziała, że powie panu o tym. - Najwyrazniej

Bernadette nie chciała brac na siębie odpowiedzialnosci, a Rand wcale nie

zamierzał jej za nic winic. To Sylvan powinna była mu powiedziec, że grozi

jej niebezpieczenstwo.

Wasza wysokość - odezwała się cicho Betty - Duch...

Bernadette prychneła. - To nie był duch. Panna Sylvan powiedziała, że to był

człowiek, i miała racje. Oczywiscię, że to był człowiek. Również człowiek

zniszczył przedzalnie i zabił Gartha. - Oczy Betty błyszczały od łez, ale nie

zachwiało to jej zdecydowanią. - Ale tak naprawde to nie człowiek, tylko tchórz,

który działa w nocy i czyha na bezradne ofiary, ale złapiemy go.

Rand otoczyłją ramieniem i przytulił. - Betty, jestes natchnieniem.

- Ale nie chce, żeby pannie Sylvan cos się stało, a zjąkiegos powodu ten

tchórz jej nienawidzi równie mocno,jąk nienawidził mojego...jąk

nienawidził swietej pamieci księcia. Ona musi życ, a ten fałszywy duch i

chciał wyrzadzic jej krzywde, bo pobił Bernadette.

- Pobiłją?

- Pokaż mu, Bernie.

Bernadette odsłoniła ramie, pokazujac slady pobicia. ?ółte i zielone siniąki

były niemym swiadectwem przemocy.

- Obawiam się, że pannie Sylvan grozi niebezpieczenstwo - stwierdziła Betty.

Rand chciał wrzeszczec ze zdenerwowanią, rozkazac stojacym przed nim

ludziom, żeby cofneli się w czasię i zrobili to, co powinni byli wtedy zrobic.

Ale dlaczego? Dlaczego ten szaleniec przesladuje Sylvan?

- Nie przesladował jej, dopóki nie zdecydował pan, że zostanie panska żona -

powiedziała Betty.

Sadze, że to wszystko ma zwiazek ze smiercia... mojego Gartha. - Musiała

przestac i pozbierac się, a pozostali czekali cięrpliwie. - Uważam, że ten zabójca

chce zniszczyc cała rodzine Malkinów.

- No cóż, na pewno nie uda mu się dopasc Sylvan.

Rand musiał wygladac na wsciękłego, bojąsper odezwał się drżacym głosem:

- Pilnuje jej.

Och, to pocięszajace. - To nie wystarczy. - Rand nerwowo przechadzał się po

korytarzu. Po raz pierwszy od wielu godzin odczuwał ból w nogach i plecach.

Służacy obserwowali go i czekalijąk żołnierze na jego rozkazy. - Betty ma

racje. Musimy chronic Sylvan. Musimy zapewnic jej bezpieczenstwo, ale nie

wiem,jąk to zrobic tutaj. - Był coraz bardziej wsciękły. -Bede musiałją gdzies

wysłac.

- Oszukuje się pan, wierzac, że ona się zgodzi wyjechac. - Betty zasmiała się

ironicznie z Randa i z jego wyimaginowanej władzy nad swieżo poslubiona

małżonka. - Panna Sylvan nie należy do osób, które uciękaja z podkulonym

ogonem. Gdyby tak było, opowiedziałaby panu o duchu przed slubem. To

mogłoby skutecznie opóznic slub, a ona nie była zbyt chetna do

zamażpójscia.

Czy Betty musiała mu to rzucac w twarz? Próbował wymyslic sposób,jąk

nakłonic Sylvan do wyjazdu. - Porozmawiam z nią. Jest rozsadna kobieta.

Zrozumie, o co mi chodzi.

Jasper zasmiał się ostro. - Byłaby pierwsza kobieta, która okazałaby się

rozsadna.

Bernadette dała mu kuksanca w ramie. - Hej! Nie musisz byc niegrzeczny

wobec jej wysokośći.

- Wiec uważasz, że jej wysokość bedzie robic to, co każe jej maż? - prychnał

Jasper.

Rand zasepił się, widzac, że Betty i Bernadette wymieniły spojrzenią. Nie

można ignorowac niebezpieczenstwa z powodu uporu Sylvan. Musi wyjechac,

bo jeśli zostanie, to on bedzie musiałją chronic, zamiast szukac mordercy brata.

Zdecydowanie powiedział: -Bernadette, spakuj rzeczy pani Sylvan.

- To dobra decyzja - pochwalił gojąsper.

Cóż za ironią losu, że nieżonaty służacy akceptował jego decyzje, alejąkie to

miało znaczenie wobec podejrzen Randa? Powiedział tylko: - Pojedzie do

Londynu, do domu ojca.

- Nająk długo, wasza wysokość? - spytała Betty.

-jąk długo bedzie trzeba - odparł. - Złapiemy morderce, zanim pozwole jej

wrócic.

*

- Wasza wysokość, czas wstawac i szykowac się do wyjazdu.

Sylvan powoli otworzyła oczy i spojrzała w twarz Betty. Wyjazd? Trzeba

wyjeżdżac? Gwałtownie usiadła na łóżku. - Pacjenci!

Betty położyła dłon na ramieniu Sylvan. - Nie, wasza wysokość, pacjenci

maja się dobrze. Doktor jest l utaj i ich doglada.

- Och. - Sylvan położyła dłon na piersi i opadła na poduszke. Pamietam. - Tak,

doktor Moreland przyjechał na prosbe Randa. Sylvan była zadowolona.

Mogła odpoczywac, wylegiwac się w łóżku, a potem wstac i pomóc

doktorowi, jeśli bedzie jej potrzebował.

Ale co Betty tu robi? Sylvan powiedziała: - Nie powinnas wracac do pracy

tak szybko... po smierci...

- Wiem, co pani chce powiedziec, wasza wysokość, ale nie moge siędziec i

rozmyslac. - Betty zapatrzyła się w dal, potem otrzasneła się i chwyciła

porcelanowy dzbanek. - Musze pracowac.

- Z pewnoscia mogłabys ograniczyc swoje obowiazki tylko do tych

najważniejszych - zaoponowała Sylvan.

- Nie ma nic ważniejszego od zdrowia nowej księżnej. Jest dziesiata rano i za

godzine bedzie czekac na panią powóz. - Nalawszy wody do miski, podałają

Bernadette wraz z myjka i recznikiem. - Oto woda. Lepiej niech pani zmyje

te pajeczyny z oczu. Spała pani ponad dobe.

Sylvan spytała: - Czy gdzies wyjeżdżamy?

- Pani wyjeżdża - przytakneła Betty.

Usmiech błakał się na ustach Sylvan, gdy próbowała wyobrazic sobie plan

Randa. Wybieraja się na konna przejażdżke? Czy wyjeżdżaja do Londynu? A

może - aż bała się myslec - może wyjeżdżaja za granice, gdzie mogliby cięszyc

się swoim towarzystwem, zwiedzac starożytne ruiny, recytowac wiersze przy

swietle księżyca...

Katem oka zauważyła Betty, jej dłonie ukryte w fartuchu, zaczerwienione

oczy i uswiadomiła sobie,jąk bardzo niestosowne sa jej mrzonki. Własnie

zginał brat Randa, morderca jest na wolnosci i wszystkim grozi

niebezpieczenstwo.

Ale ona i Rand sa małżenstwem i moga pokonac potwora, który grozi im

smiercia. Wiedziała to. Razem beda niepokonani. - Gdzie jest Rand?

Betty i Bernadette spojrzały na siębie, a Bernadette wymamrotała cos, co

brzmiałojąk: - Ukrywa się.

Betty zakasłała i powiedziała: - Jego wysokość ma inne sprawy do

załatwienią.

To pojedyncze zdanie wzbudziło czujnosc Sylvan. Inne sprawy do

załatwienią. Jej ojcięc czesto miał inne sprawy do załatwienią, zwłaszcza gdy

nie był z niej zadowolony.

Rand jednak nie mógł wiedziec,jąkie znaczenie miało dla niej to zdanie, a

poza tym nie zrobiła nic złego. Czy na pewno?

Od niechcenią wzieła wilgotna myjke od Bernadette i umyła twarz. - Gdzie

się wybierasz tak wczesnie rano?

Betty skrzyżowała rece i usmiechneła się. - Jego wysokość pomyslał, że

chetnie odwiedzi pani rodziców i osobiscię powie im o slubie.

Sylvan podskoczyła tak gwałtownie, aż woda z miski oblała Bernadette. - Co?

- Odwiedzic rodziców i... - Opanowanie Betty gwałtownie znikneło. - Pani

Sylvan... Czy dobrze się pani czuje?

Stajac na łóżku, Sylvan wrzasneła: - Sama? -Tak jego...

- Gdzie jest Rand?

-ją... on...

Sylvan wyczuła, że Betty dreczy poczucię winy. Cedzac każde słowo, ruszyła

do przodu: - Gdzie... jest... jego... wysokość? Gdzie... jest... mój... maż?

Betty poddała się bez walki. - Jest w przedzalni i przeszukuje pozostałosci po

wybuchu.

- Przynies mi suknie. - Sylvan z impetem zeskoczyła z łóżka. -jąde tam.

*

Trzy sciany przedzalni pozostały prawie nietkniete Niektóre maszyny

wytrzymały wybuch, inne wytrzymały zawalenie się dachu. Gdyby wybuch nie

zniszczył sciany nosnej, straty byłyby zdecydowanie mniejsze.

Ale co mógł ocalic z tego pobojowiska? Rand stał posrodku przedzalni i

patrzył w niebo. Garth znałby odpowiedz. Rand jej nie znał. Wiedział tak

niewiele o przemysle, że nawet nie był w stanie podjac własciwej decyzji, nie

wiedział, kto spowodował wybuch i nie wiedział,jąk rozwiazac problemy w

posiadłosci.

Garth nie żyje, a wszystkie jego marzenią i plany umarły razem z nim. Teraz

Rand jest księcięm. Jest odpowiedzialny za ludzi w posiadłosci, za majatek

rodzinny, a co najważniejsze, za bezpieczenstwo swojej żony.

Przeszedł po gruzach na zewnatrz i warknał.

Zobaczył nadjeżdżajacy powóz i od razu wiedział, co to znaczy. Betty i

Bernadette miały spróbowac wyekspediowac Sylvan bez niego - najwyrazniej

watpiły w to, że mógłby zmusic swoja żone do czegokolwiek - ale tak, żeby jej

nie urazic. Chyba im się nie udało, a ona wymusiła nająsperze, żebyją tu

przywiózł.

Teraz żałował, że nie zrobił tak,jąk poczatkowo zaplanował i nie przemówił

jej do rozsadku. Na pewno by zrozumiała.

Warknał ponownie, gdy drzwi powozu się otworzyły i pojawiła się w nich

Sylvan, trzymajac przed soba parasolke,jąkby był to miecz.

Serce niemal staneło mu w piersiach, gdy ruszyła w jego strone. Wiatr

rozwiewał jej blond włosy. Zmrużyła wielkie oczy i przeszywała go wzrokiem

na wylot. Rumieniec wypłynał na jej zazwyczaj blade policzki i czubek nosa.

Zapowiadała się awantura, a nie kulturalna rozmowa miedzy meżem i żona.

Znowu na nią spojrzał. Miedzy meżem i jego energiczna żona.

Musiał natychmiast odzyskac panowanie nad sytuacja, bo inaczej nie

zapanuje ani nad nią, ponieważ najwyrazniej była gotowa go zabić, ani nad

soba, ponieważ podniecał go jej wewnetrzny ogien. Gdy była na tyle blisko, by

móc go słyszec, ale ciagle jeszcze znajdował się poza zasięgiem parasolki,

powiedział:

- Sylvan, czy przyjechałas obejrzec zniszczenią?

- Oczywiscię. - Podeszła do niego bliżej, utkwiwszy wzrok we wrażliwych

czesciach jego ciała.

Odszedł. - Nie byłem w przedzalni od dnią wybuchu i miałem nadzieje, że

zniszczenią sa tylko wytworem mojej wyobrazni. - Wskazał na budynek. -

Niestety jest inaczej.

Sylvan spojrzała na ruiny, a potem zapatrzyła się na nie zafascynowana. - To

straszne, prawda?

Rand obszedłją. - Zastanawiam się, co jest w stanic zrobic ten morderca,

żeby zniszczyc rodzine Malkinów.

Zwróciła się ku niemu. - Nie wiesz, dlaczego to zrobił.

- Nie, nie wiem - przyznał. - Byc może chodzi mu u zgładzenie rodziny

Malkinów, a może o nasz majatek. Tak czy siak, niech Bóg ma w opiece

każdego, kto wejdzie mu w droge.

- Bzdura - powiedziała z uporem. - Dlaczego ktos miałby robic cos tak

podłego?

- No cóż, pozostajejąmes. Jest sfrustrowanym, młodym człowiekiem, który

nienawidzi tej przedzalni, a poza tym jest drugi w kolejce do ksiażecego

tytułu. Ciotka Adela to ambitna kobieta, która byłaby gotowa zrobic

wszystko dla swojego syna.

Oblała się rumiencem, uswiadamiajac sobie, że rzuca podejrzenią na osoby,

które ona wczesniej podejrzewała.

- Jest pastor Donald, który jest oddany słowu bożemu, ale nie jego znaczeniu.

No i jestjąsper, który...

- Och, zamknij się.

Zaryzykował i podszedł wystarczajaco blisko, aby jej dotknac. Gdy nie

zrobiła żadnego ruchu, chwyciłją za ramie i odwrócił do siębie. - Sylvan, nie

wiem dlaczego ktos nas przesladuje. Może w przeszłosci ktos z nas przysporzył

sobie wrogów. Może ktos nam zazdrosci majatku lub wpływów. Może... może...

nie wiem. Ale z pewnoscia rozumiesz, że bedziesz bardziej bezpieczna...

- Bardziej bezpieczna? - Obserwowała go spod przymknietych powiek.

- Bardziej bezpieczna w domu ojca.

Odepchneła jego ręke. - Nie dbam o swoje bezpieczenstwo! - Zrobiła krok w

strone przedzalni i kopneła leżaca cegłe. Widział, że zachwiała się z bólu.

Chciała udawac, że nic się nie stało i z wsciękłoscia wrzasneła: - Jestem

niezależna kobieta. Od lat sama o siębie dbam. Obrażasz mnie, usiłujac mnie

chronic.

- Obrażam cię. - Takie stwierdzenie obrażało jego.

-jąk możesz nawet myslec o odesłaniu mnie? -Chodziła w te i z powrotem. -

Nie masz powodów przypuszczac, że ktos chciałby mnie skrzywdzic.

- Nie. - Był coraz bardziej wsciękły, ale hamował się i postanowiłją wybadac:

- Czy mam powody przypuszczac, że ktos chciałby cię skrzywdzic?

Znowu się potkneła, ale tym razem niczego nie kopneła. Potkneła się, bo

czuła się winna. - Nie, nie ma żadnych powodów - powiedziała.

Nie patrzyła mu w oczy, a on aż gotował się z wsciękłosci. Okłamywała go.

Chciał z nią porozmawiac o meżczyznie przebranym za ducha, który próbował

ja zaatakowac, ale nigdy nie przypuszczał, że ona swiadomie bedzie go zwodzic.

A jeśli kłamała teraz, to co zrobi w przyszłosci, gdy ten złoczyncają zaatakuje?

Czy ukrywa przed nim jeszczejąkies napady? - Niech cię szlag! - wrzasnał. - Za

grosz nie moge ci ufac.

Odwróciła się, szeleszczac spódnica. - O czym ty mówisz?

Miała czelnosc robic oburzona mine, ale było mu to na ręke. Wiedział,

dlaczego to robi. Chciała zostac, ale jej oszustwo ułatwiło mu wypełnienie powinnosci.

- Odzywa się twoje pochodzenie. Tylko córka kupca robiłaby scene o

cos takiego. Zamarła. cięniutkim głosem spytała: - O co?

- Czy to nie oczywiste?

Zachwiała się. Nie odezwał się słowem. Zadał jej proste pytanie, a ona

zinterpretowała je na swój sposób.

- Odsyłasz mnie - parasolka upadła na ziemie - ponieważ się mnie wstydzisz?

Mogła temu zaprzeczac, mogła się oburzac, że w towarzystwie chciano, aby

to ukrywała, ale miała kompleks córki kupca - a on nie chciał, żeby stała się I ej

jakas krzywda. - Powiedz mi cos - odezwał się. -Czy uważasz, że ciotka Adela

pobłogosławiłaby moje małżenstwo z kobieta o twojej reputacji, gdyby

wiedziała, że wyzdrowieje?

Twarz jej pobladła.

Rand zrobił krok w jej strone, ale przypomniął sobie,jąki ma cel i się

powstrzymał. Doskonale wiedział,jąk powinien zachowywac się wyniosły

ksiaże.

Czy uważasz, że ciotka Adela pobłogosławiłaby moje małżenstwo z córka

kupca, gdyby wiedziała, że moim przeznaczeniem jest zostac księcięm

Clairmont?

Było to głupie pytanie. ?adna inna osoba nie przypisywała tytułowi księcia

Clairmont takiego prestiżu; bez watpienią ciotka Adela oszacowała skutki,jąkie

bedzie miało przyjecię Sylvan do rodziny.

- Ciotka Adela mnie nie chce? - Zacisneła dłonie. - Lady Emmie ijąmes

pogardzaja mna?

- Ająk sadzisz?

Rand słyszał chrapliwy oddech Sylvan. Cicho powiedział: - W rodzinie

Malkinów nigdy jeszcze nie unieważniono małżenstwa.

- Nie! - Sylvan krzykneła,jąkby ugodziłją sztyletem. - Ty... Ty... Zacisneła

piesci i cała drżała. - jeśli tak bardzo mnie nienawidzisz, dlaczego musiałes

mnie uszczesliwic? Dlaczego musiałes mnie zachecac, sprawic, żebym

myslała, że ci się podobam, zachowywac się,jąkbym ci się podobała?

Mogłes mnie odesłac, zanim zrobiłes ze mnie kobiete, zająka uważa mnie

swiat - głupia ladacznice, głupia... kobiete. - Podniosła z ziemi grudke błota i

rzuciła w niego. - Nie musiałes doprowadzac do tego, żebym cię polubiła.

Nie musiałes...

Ku jego przerażeniu, łzy popłyneły jej po policzkach. Otarła je, zostawiajac

na twarzy brudne smugi, potem przestała płakac i zaczeła obrzucac go błotem.

Nie próbował się bronic.jąk mógłby? Godził się na to, majac nadzieje, że dzieki

temu Sylvan poczuje się lepiej. Łkała za każdym razem, gdy podnosiła grudke

błota z ziemi.

Pekało mu serce.

Gdy nie mógł już dłużej tego zniesc, gdy już miał wziacją w ramiona i

powiedziec, że jest dla niego całym swiatem, przestała rzucac i spojrzała na

niego.

Nie była już cudem natury, była kobieta ze złamanym sercem.

- Sylvan. - Rand rozłożył ramiona.

- Wiec załatw sobie unieważnienie. Ostatnią noc nic dla ciębie nie znaczyła.

Dla mnie również. Już nigdy, przenigdy się do mnie nie zbliżaj. - Spluneła

mu pod stopy i pobiegła do powozu, ająsper uwiózłją z życia Randa.

ROZDZIAŁ 15

Rand wpatrywał się w sir Ogdena Milesa, ojca Sylvan. Było gorzej, niż

podejrzewał. - Sylvan nie bedzie rozmawiac o naszym małżenstwie?

Sir Miles przywarł ramionami do oparcia krzesła i potarł dłonmi o drewniąne

podłokietniki. - Gorzej. Gdyją o to pytałem, wszystkiego się wyparła.

- Wyparła się naszego małżenstwa? - Rand czuł ucisk w sercu. - Wierzy jej

pan?

- Ani troche. - Meżczyzna był zupełnie niepodobny do swojej córki. Wysoki i

szczupły, ojąsnobrazowych oczach i siwych, gestych włosach, nosił się Z

godnoscia, za która umiejetnie skrywał przebiegłosc. - Ale moja córka

zawsze była przekorna i nie byłem w stanie do niczego jej zmusic, odkad

skonczyła dziewiec lat.

- Nie opowiadała o zdarzeniąch, które miały miejsce na dworze Clairmont dwa

miesiace temu?

- Odmówiła rozmowy.

- Dlaczego? - rzucił Rand.

- Miałem pana zapytac o to samo - odparł sir Miles. Przywitał Randa w swoim

eleganckim domu ze wszystkimi przejawami szlachectwa. Zaprosił go do

salonu, umeblowanego według ostatniej mody, ;i jego służacy podali

wyborna herbate, żeby podróżny mógł się odswieżyc. Sir Miles złożył

Randowi kondolencje z powodu smierci brata, chociaż nie ciagnał tego wciaż

bolesnego tematu i poczekał, aż Rand strzepnie okruszki ze spodni, zanim

zaczał domagac się wyjasnien na temat małżenstwa i jego nastepstw.

Sir Miles wiedział o slubie, ponieważ poinformowała go o tym rodzina

Malkinów, ale nie wiedział nic wiecej. Najwyrazniej Sylvan nic nie

powiedziała, chociaż Rand nie rozumiał, dlaczego ten meżczyzna wzbudza w

córce tak wrogie uczucia. Przetarł oczy ze zmeczenią: - W ogóle jej nie

rozumiem.

- Od urodzenią mam z nią kłopoty.

- Jest prawdziwa kobieta. - Rand się usmiechnał, liczac na zrozumienie ze

strony ojca Sylvan.

Jednak sir Miles nie wygladał na rozbawionego. -Czyjąko jej ojcięc

mógłbym się dowiedziec, dlaczego doszło do zerwanią?

Rand rozparł się na krzesle i przygladał się czubkom wypastowanych butów. -

Odesłałemją.

- Dlaczego?

- Zapewniąm pana, że dla jej bezpieczenstwa. -Sir Miles okazał

powatpiewanie lekkim uniesięniem brwi, a Rand się zastanawiał, czy ten

człowiek był zawsze taki sceptyczny, czy to Sylvan tak na niego działała.

- Gdzie jest Sylvan? - spytał Rand.

- Sadze, że pojechała na kilka dni do znajomych. - Sir Miles obserwował,jąkie

wrażenie wywarły jego słowa na Randzie, a potem wyjasnił: - Do kobiety.

Lady Katherine Renfrew zaprosiłają na tydzien do swojego letniego domu.

- Lady Kathy Madcap?

- Ach, wiec znają pan.

Rand rzeczywiscięją znał i był absolutnie przeciwny kontaktom Sylvan z

taka kobieta.

To także pasowało do ostrzeżenią, które przysłał mująmes. Po smierci

Garthająmes wyjechał do Londynu, nie po to, by sledzic Sylvan, lecz by robic

to, co pragnał - rozmawiac o polityce, dostac się do parlamentu, byc ważna

osobistoscia, która tak pragnał byc.jąmes zajmował się swoimi sprawami, ale

słyszał plotki na temat Sylvan i powtórzył je Randowi. Chociaż Rand nie

wierzył w nie, to jednak przy pierwszej nadarzajacej się okazji wybrał się do

Londynu i do Sylvan.

Wygladało na to, że sir Miles domyslał się wiecej, niż Rand chciał

powiedziec. - Rozmawiałem z Sylvan przed jej wyjazdem i powiedziałem, że

jestem rozczarowany jej zachowaniem, ale od powrotu z Clairmont obsesyjnie

szukała sobie zajecia. - Dotknał skroni, I potem spojrzał w skupieniu na swoje

palce. - Wczesniej nie rozumiałem dlaczego.

- Chce pan powiedziec, że teraz pan rozumie? - zapytał Rand.

Sir Miles podniósł głowe. - Ani troche. Zgadzalismy się z córka tylko w

jednej kwestii.

- Wjąkiej?

-ją zarabiam pieniądze. Ona je wydaje. - Zadzwonił dzwonkiem. - Może

powinnismy porozmawiac z moja żona. Może Sylvan zwierzyła się jej,

chociaż watpie, żeby lady Miles cos przede mna ukrywała. - Wszedł lokaj,

sir Miles wysłał go po lady Miles, a potem odwrócił się do Randa. -

Chciałbym pogratulowac panu odzyskanią zdrowia. Czy może... zdarzyc się,

że paraliż powróci?

Krótka pauza,jąka zrobił, uswiadomiła Randowi, że sir Miles może

oczekiwac od ziecia czegos wiecej niż tytułu i majatku. Rand czuł, że jest nieodpowiednim

ziecięm, bo pozwolił sobie na słabosc bycia sparaliżowanym.

Zmrużył oczy, chłodnym wzrokiem zmierzył kupca i powiedział oschle:

- Nie sadze.

Sir Miles przytaknał i w ten sam sposób spojrzał na Randa. Rand zrozumiał,

że sir Milesowi nieobce było zastraszanie. Czesto musiał siędziec naprzeciwko

wielkich panów, którzy błagali go o pieniądze, albo o przedłużenie spłaty

pożyczki.

Sir Miles dorobił się majatku dzieki swojej umiejetnosci rozpoznawanią

okazji, a tytułu barona dzieki lichwie.

Rand mógł zrozumiec, dlaczego Sylvan buntowała się przeciwko swojemu

ojcu. Ale dlaczego buntowała się przeciwko niemu? Z pewnoscia zrozumiałaby

powody, dla którychją odesłał. Każda kobieta tak dzielna i madrająk Sylvan

zrozumiałaby, gdy tylko opadłyby emocje.

Drzwi za nimi otworzyły się i sir Miles się odezwał. - Prosze wejsc, lady

Miles, i poznac Randolfa Malkina, księcia Clairmont.

Rand wstał. Odwracajac się do lady Miles, ukłonił się i odkrył, że ten sam

czarodziej, który stworzył Sylvan, stworzył również jej matke. Lady Miles miała

może nawet wiecej uroku niż Sylvan, jednak jej blada skóra nie widziała słonca

chyba od trzydziestu lat, a zielone oczy wydawały się przestraszone. Miał

wrażenie, że ta starsza wersja Sylvan kuli się przed nim,jąkby był potworem. -

Rand Malkin. Do pani usług. - Rand usmiechnał się do niej czarujaco, ale

zauważył, że to nie podziałało. Cała uwaga lady Miles była skupiona na meżu.

- Wyglada na to, że Sylvan nie powiedziała nam prawdy o swoim slubie.

Wyglada na to, że spełniła wszystkie moje marzenią o starym,

arystokratycznym tytule - powiedział sir Miles.

- O starym, arystokratycznym tytule? - Lady Miles zmarszczyła się

przepraszajaco,jąkby nie rozumiała. - Kogo masz na mysli?

Rand wziąłją za ręke i zaprowadził do sofy. - Ma na mysli, że mam zaszczyt

byc panstwa ziecięm.

Lady Miles wpatrywała się w niego zaskoczona. - Ale to niemożliwe. ?eby

mógł pan byc moim ziecięm, musiałby pan...

- Ożenic się z nasza córka - dokonczył sir Miles. Lady Miles usiadła

gwałtownie i szepneła: - Och, nie.

Rand zastanawiał się, co Sylvan powiedziała swojej matce?

- ciękawe, dlaczego temu zaprzeczała? – zapytał sir Miles.

Skubiac szal, który okrywał jej ramiona, lady Miles powiedziała: - Nie mam

pojecia.

- A może tylko mnie okłamała?

Lady Malkin przekrzywiła głowe i przez dłuższa chwile wpatrywała się w

meża, a potem zadrżała. -Nic mi nie powiedziała.

- Nie?

- Nie powiedziała mi. - Nadal drżała. - Naprawcię, nic nie wiedziałam.

Rand nie mógł tego dłużej zniesc i wtracił się, żeby przerwac sir Milesowi. -

Jestem pewien, że nic pani nie wiedziała. Ale przywiozłem kontrakt małżenski,

żeby pan na niego spojrzał, sir Miles. Przygotowywalismy go w

pospiechu, ale mam nadzieje, że bedzie pan zadowolony.

Rand wyciagnał kontrakt z torby podróżnej i podał go sir Milesowi. Sir Miles

przygladał się dokumentom przez dłuższa chwile, a potem wziął je w długie

palce. - Mówi pan, że przygotowywaliscię go w pospiechu? - Wbił wzrok w

Randa. - A dlaczegóż to, jeśli moge spytac?

Rand miał ochote warknac w odpowiedzi. Oczywiscię sir Miles bedzie szukał

powodów tak pospiesznego slubu. W oczach rodziny Malkinów ich zachowanie

na łakach było zawstydzajace, ale nie obrzydliwe czy wulgarne. W oczach sir

Milesa...

Patrzac sir Milesowi prosto w oczy, Rand powiedział: - Gdy wreszcię udało

mi się nakłonic Sylvan, żeby mnie poslubiła, nie chciałem, żeby przezjąkies

formalnosci opózniął się nasz slub.

Sir Miles położył kontrakt na stoliku obok. - Nie musze tego czytac. Jestem

pewien, że jest korzystny, zważywszy na dobra, które pan dostaje w zamian.

cięsze się tylko, że chciał pan zapłacic.

Rand zerwał się na równe nogi i zacisnał piesci. -Ty zimny, podły...

Powstrzymało go ciche, przerażone pisniecię. Lady Miles z obłedem w

oczach załamała rece.

Wiec Rand miał wybór. Mógł zdzielic sir Milesa prosto w twarz, ale wtedy

ucięrpiałaby lady Miles. Sylvan z pewnoscia wiele razy w swoim życiu staneła

przed takim wyborem i toją naznaczyło.

A sir Miles? siędział spokojnie i obserwował Randa,jąk motyla pod lupa.

Sprowokował Randa do działanią, a teraz z zaciękawieniem czekał na efekty.

Rand powoli rozluznił dłonie. - Zastanawiałem się kiedys, dlaczego młoda,

niezameżna kobieta przyjechała do Brukselijąko gosc Hibberta. W koncu

zaczynam rozumiec.

Spojrzenie sir Milesa stało się lodowate. -jąk już powiedziałem, przez lata

Sylvan nie poddawała się mojej władzy rodzicięlskiej.

- To pan trzymał kiese i ponosi odpowiedzialnosc za jej reputacje.

- Gdy ukróciłem dostep do pieniedzy, uciękła do swojego przyjacięla

Hibberta, a jeśli chodzi o odpowiedzialnosc... No cóż, zapewniłem jej

najlepsze wykształcenie, najlepsze ubranią, najlepsze... - Chyba uswiadomił

sobie, że się tłumaczy i warknał: - Jest pan impertynenckim szczeniąkiem.

- Och, mysle, że jestem wystarczajaco stary, żeby mógł pan mnie nazwac

psem. - Rand kpił, ale w srodku wrzał. jeśli w rodzinie Malkinówjąkas

kobieta zbładziła, każdy członek rodziny wrzeszczał i przeklinał, ale nadal

wszyscy o nią dbali, a winny meżczyzna przyjmował na siębie

odpowiedzialnosc.

Sir Miles nie dbał o Sylvan. Była niczym wiecej, niż porcelanowa figurka,

która kupił, żeby postawic na półce, a gdy zaczeły pojawiac się na niej rysy,

straciła wartosc.

Nic dziwnego, że Sylvan żyła na krawedzi.

Rand czuł, że dla dobra lady Miles powinien zostac i naprawic stosunki ze

swieżo poznanymi tesciami. Watpił jednak, że uda mu się pohamowac swój

temperament, wiec ukłonił się i usmiechnał do lady Miles, usiłujac sprawiac

wrażenie idealnego meża dla jej córki. - Poszukam mojej żony w letniskowym

domu lady Katherine Renfrew. Dziekuje za pomoc.

Znalazł się na schodach, sciskajac w dłoniąch kapelusz i rekawiczki, i trzesac

się z bezsilnosci - tej samej bezsilnosci, która towarzyszyła mu każdego dnią od

czasu, gdy odesłał Sylvan.

Dwa miesiace. Nie, wiecej niż dwa miesiace, a w posiadłosci Clairmont nic

się nie wydarzyło. Och, było kilka urodzin, kilka slubów, nawet jedna smierc,

ale nic nadzwyczajnego.

Wszyscy w Malkinhampsted i na dworze Clairmont czekali z zapartym tchem

na kolejna wizyte ducha, ale duch zniknał.

Rand czekał na niego, pragnał, aby się pojawił. Usiłował rozważac wszelkie

możliwe motywy napasci na kobiety, ataku na Sylvan, wybuchu w przedzalni.

Nie chciał podejrzewac osób, które wymieniła Sylvan, ale mimo wszystko nie

radził sięjąmesa anijąspera. Dopilnował, by kobiety w posiadłosci były cały

czas strzeżone i czesto wymykał się noca z domu, żeby wzmocnic miesnie nóg.

Uznał, że równie dobrze może pełnic noca warte. I tak nie mógł zasnac bez

Sylvan obok siębie.

Jednak wszystkie jego przygotowanią były bezowocne. Duch zniknał.

Oczywiscię wiejskie kobiety nie chodziły już po nocy. Teraz, gdy nie było już

przedzalni, siędziały w domu, gotujac posiłki, dogladajac dzieci - i martwiac się

o zbiory.

To nie był dobry czas dla niego, ani dla jego ludzi.

Wreszcię panujacy spokój przekonał go, że czas pojechac do Londynu i

przywiezc żone do domu. Wiedział, że Sylvan bedzie się opierac. Nadal nie

uprał koszuli, która obrzuciła błotem. Przypominała mu, że nie powinien

oczekiwac po Sylvan zbyt cywilizowanego zachowanią. Jednak cały płonał, gdy

przypominał sobie noc, która razem spedzili i wiedział, że ich uczucię na pewno

nie było cywilizowane. Dzis wieczorem zamierzał udowodnic, że jest oddany jej

i ich małżenstwu.

- Wasza wysokość. - Stal przed powozem, a służacy otworzył przed nim

drzwi. - Gdzie mam kazac jechac stangretowi?

- Najpierw do domu. - Rand wsiadł do powozu. -Potem pojedziemy do

wiejskiej posiadłosci lady Katherine Renfrew.

Służacy wygladał na zaskoczonego. - Ale wasza wysokość... lady Katherine

Renfrew?

- Oczywiscię. Byc może lady Katherine Renfrew jest wulgarna, ale

przynajmniej wiem, że przyjmie księcia Clairmont i nie bedzie miała nic

przeciwko, jeśli uprowadze jedna z osób, które gosci. - Rand machnał reka ze

zniecięrpliwieniem. - Jedzmy.

*

Jestes najbardziej wulgarna kobieta w tym kraju. Sylvan była wsciękła,

obserwujac przedstawienie, które dała lady Katherine Renfrew z

natapirowanymi włosami, cyrkowym makijażem i głeboko wyciętym dekoltem,

który prawie odsłaniął jej sutki, gdy się nachylała - a lady Katherine miała wiele

okazji, by nachylac się podczas zorganizowanego przez siębie balu. Nalewała

wino, gdy uznała, że bedzie mogła w ten sposób pokazac swoje walory.

- Może i jestem najbardziej wulgarna kobieta w tym kraju - odparła lady

Katherine ze złoscia - ale przynajmniej nie drepcze w kółkojąk zakonnica,

która nigdy nie miała meżczyzny.

Sylvan otworzyła usta, potem je zamkneła i zarumieniła się.

W koncu miała meżczyzne i okazała się tak beznadziejna, że odesłałją

nastepnego dnią.

- Powinnas się rumienic. - Lady Katherine zamilkła i usmiechneła się ponad

ramieniem Sylvan i pomachała do jednego z gosci. - Z twoja reputacja, kochanie,

powinnas byc wdzieczna, że uganiąja się za toba tacy meżczyzni,jąk

lord Hawthorne i sir Sagan.

- Nie uganiąja się za mna. Sa miłymi, młodymi ludzmi.

Lady Katherine zignorowała protesty Sylvan. - Nie wspominajac o lordzie

Holyfeldzie.

Sylvan zatrzesła się. - To dran.

- Jest hrabia.

- Wiec wez go sobie.

- On mnie nie chce, kochanie. On chce ciębie i chyba musze nalegac, żebys

była dla niego miła. -Lady Katherine przeciagneła paznokciami po szyi. -W

koncu jestes moim goscięm.

Gdy lady Katherine znikneła, Sylvan zaciagneła zasłony w alkowie, gdzie się

ukryła i mrukneła pod nosem: - Już niedługo. - Kiedy lady Katherine zaprosiła

ja do tego domu zabaw, Sylvan przyjeła zaproszenie bez zainteresowanią. Nie

obchodziło jej, gdzie pojedzie i co bedzie robic. Przez ostatnie dwa miesiace

starała się udowodnic, że jej reputacja jest tak zła,jąk plotkowano. Tanczyła

walca, kiedy nie powinna, smiała się za głosno, obrażała matrony i flirtowała z

meżczyznami. W koncu dlaczego nie? Udowodniła jedynemu meżczyznie, na

którym jej zależało, że nie jest dziwka, a on i tak potraktowałjąjąk dziwke.

Rand nie jest meżczyzna, na którym jej zależy, upomniąła się. Rand nic dla

niej nie znaczy. Nie podobało się jej, że meżczyzni rzucali jej pożadliwe

spojrzenią, a gospodyni nalegała na nią, żeby była przychylna lordowi

Holyfeldowi. To była bardzo nieprzyjemna scena, gdy Sylvan zdała sobie

sprawe, że nie umiał trzymac rak przy sobie.

Zamierzała zabrac swoich służacych i opuscic to miejsce. Nie chciała wracac

do domu ojca; jednym z powodów, dla których zadawała się z lady Katherine

było to, że ojcięc nie akceptował takiego towarzystwa. Gdyby Sylvan wróciła w

srodku nocy, jego niewypowiedziane „A nie mówiłem" odbijałoby się echem w

korytarzach. Spotkanie z rabusiami, którzy krażyli po drogach do Londynu,

wydawało się bezpieczniejsze, niż pozostanie w tym miejscu, gdzie szlachta

drugiej kategorii tanczy, pije i zakrada się do cudzych sypialni.

Podjawszy decyzje, weszła do sali balowej. Obrzuciła towarzystwo

pogardliwym spojrzeniem. Na pozór nie różnili się od smietanki towarzyskiej,

która balowała w Londynie w sezonie. Gdy jednak przyjrzała im się bliżej,

dostrzegła idiotyczna afektacje meżczyzn, ich kolorowe marynarki i zbyt

wysokie kołnierzyki u koszul. Dostrzegła również,jąk panie kopia ich w tancu

po kostkach. A potem dostrzegła Randa, rozmawiajacego w drzwiach z lady

Katherine. Rand. Ta ordynarna kanalia. Schowała się z powrotem do alkowy,

przywarła do sciany i przyłożyła ręke do szyi. Co on tu robi? Czy w

poszukiwaniu kochanki postanowił poniżyc się do tego stopnią, by odwiedzic

lady Katherine? Poważnie rozważała wyrwanie mu serca. Czy miałjąkis interes

z jednym z dżentelmenów? Nie bez kozery była córka swojego ojca. Na pewno

mogła go wjąkis sposób poniżyc. Czy przyjechał, byją odnalezc? Krew zaczeła

szybcięj krażyc w jej żyłach. Była głupia, myslac, że Rand przyjechał tu za nią.

Jakos się nie spieszył, żebyją odnalezc, gdy była w domu ojca. Była głupia, że

się przed nim ukrywała. Potrzasneła głowa, chociaż nikt jej nie widział. jeśli

przyjechał tu dla niej, to tylko z jednego powodu - żeby namówicją do

unieważnienią małżenstwa, na którym mu tak bardzo zależało.

Unieważnienie. Zamkneła oczy. Unieważnienie. Chciał udawac, że tamta noc

nigdy się nie wydarzyła. Chciał udawac, że nie odebrał jej dziewictwa i nie dał

jej tej słodkiej rozkoszy, o której wciaż marzyła. Mogła go zabić, albo wydrapac

mu oczy za to, co powiedział w dniu, w którymją odesłał. Napluła na niego.

Napluła, chociaż miała ochote zrobic cos gorszego.

Nie, nie chciała znowu widziec Randa. Niech się wszystkim zajma prawnicy.

Ostrożnie uniosła zasłone, chcac ucięc, i staneła twarza w twarz z lady

Katherine.

Lady Katherine mruczała,jąk lwica, która dopadła swoja ofiare. - Tu jest,

wasza wysokość. Mówiłam panu, żeją znajde.

- I znalazła pani.

Rand zrobił krok, a lady Katherine odsuneła się tak szybko, że Sylvan

zastanawiała się, czy Rand jej nie odepchnał.

Czy porzucone żony musza byc uprzejme dla swoich podłych meżów? Sylvan

zauważyła ciękawskie spojrzenie lady Katherine i pomyslała, że chyba jednak

tak. Lepiej byc miła dla Randa i wykrecic się z całej sytuacji, niż stac się

tematem plotek, których wcale nie chciała.

- Co tu robisz? - Och, to było uprzejme.

- Przyjechałem po ciębie.

Usmiechnał się do niej,jąkby myslał, że rzuci mu się w ramiona.

Gdyby tylko wiedział,jąk bardzo musiała walczyc ze swoimi sprzecznymi

pragnieniąmi - zabićia go i oddanią mu się.

Lady Katherine zerkała zza wielkiego kwiatu, obserwujac ich z nieskrywana

ciękawoscia. Sylvan wiedziała, że tylko ona może położyc kres wrogosci. -O co

chodzi, Rand? Czy nie możesz znalezc kolejnej kobiety, która by na ciębie

pluła? - To nie położy kresu wrogosci, ale słowa same płyneły z jej ust.

Nie wydawał się urażony. - ?adnej, która by mnie interesowała.

Dobrze wygladał. Był może trochęszczuplejszy i miał czujny wzrok, ale

mogła to zrozumiec. Usiłował złapac zabójce brata, wiec na pewno musiał miec

się na bacznosci.

Jego głos ładnie brzmiał.jąk głos, który słyszała w swoich snach. Snach,

które zastapiły koszmary i przynosiły ulge jej frustracji. Sny, które konczyły

się... nie powinna teraz o tym myslec. Rand mógłby dostrzec wyraz jej twarzy i

zrozumiec... Chwyciłją wpół i przyciagnał do siębie.

- Chciałem cię adorowac w odpowiedni sposób, ale gdy tak na mnie patrzysz,

moge tylko myslec o tamtej nocy, łóżku i masażu, który doprowadził do...

Przerwało mu sapniecię i przez chwile Sylvan mywała, że to ona sapneła. Ale

to była lady Katherine, która wciaż przysłuchiwała się ich rozmowie, zszokowana

i podekscytowana tym, czego się dowiedziała.

- Czy nie powinna pani wyjsc? - spytał Rand z irytacja w głosię.

Lady Katherine wybiegła, chociaż płoneła z ciękawosci, żeby poznac

pikantne szczegóły.

- Dobrze. - Rand przyciagnałją bliżej. - Rozmawialismy o naszym pożadaniu.

- Nie, nie rozmawialismy. - Sylvan wyrwała się i uderzyła go w brzuch. Skulił

się, a ona warkneła:

Rozmawialismy o tym,jąk bardzo się toba brzydze.

Patrzył na nią z zaskoczeniem i zachwytem, który zbiłją z tropu. Kilka chwil

zajeło mu odzyskanie oddechu, ale nie stracił rezonu. - jeśli się mna brzydzisz,

pojedz ze mna i udowodnij to.

- Och, nie! - Był oslizłym gadem, ale jego niestosowna pewnosc siębie

rozbawiłają. - Bardzo sprytnie, wasza wysokość, ale nie uda ci się złapac

mnie w pułapke. Zostaje tutaj.

Potarł podbródek i spojrzał na nią. - Cos się zmieniło. Masz dłuższe włosy.

Podoba mi się, ale podobały mi także te niesforne kosmyki na twoim karku.

Położyła dłon na szyi.

- Mam ochote cię pocałowac. - Chciał odgarnac kosmyk włosów z jej twarzy,

ale odepchneła jego ręke. - Sadziłem, że mierzi cię to miejsce.

- Ani troche. Lady Katherine Renfrew jest moja droga przyjaciółka i

uwielbiam wszystkich ludzi, których do siębie zaprasza.

Nie bardzo wierzył jej słowom, zwłaszcza że towarzyszył im nazbyt radosny

usmiech.

- Najbardziej lubie towarzystwo dżentelmenów. -Jej usmiech trochęzbladł, ale

z trudem hamowała wesołosc.

-jąkich dżentelmenów?

- Sa tutaj lord Hawthorne i sir Sagan.

- Hawthorne i Sagan? - Rand poczuł ulge. - To porzadni ludzie. Walczyłem z

nimi na kontynencię. Nie widziałem ich od czasu, gdy pogonilismy

Nappy'ego.

- Sa dla mnie bardzo mili.

- Widac, że maja trochęoleju w głowie - stwierdził Rand.

Spróbowała jeszcze raz. - Adoruja mnie, wiec nie musisz się martwic. Możesz

anulowac małżenstwo, bo mnie to nie robi różnicy.

- Ach... - Rand poruszył się zaniepokojony, a potem wskazał na kanape w

głebi alkowy. - Może powinnismy porozmawiac.

- Porozmawiac? - Zatrzepotała rzesami. -O czym, wasza wysokość?

- O powodach, dla których sugerowałem anulowanie małżenstwa.

- Sadziłam, że to przymus - powiedziała żarliwie, a potem odetchneła głeboko.

- Nieważne.

- Może dla ciębie, ale nie dla mnie. - Delikatnie popchnałją w strone kanapy,

jednak się zaparła.

- Masz urode po matce - powiedział.

- Byłes tam?

- W domu twojego ojca? - Spojrzał ostro. - Oczywiscię.

- Spiskowałes za moimi plecami?

- Szukałem cię. Chciałem wytłumaczyc, dlaczego nie chce anulowac

małżenstwa. Dokad miałem pójsc?

- Widziałes ich. - Jej ojca, pazernego manipulanta i matke, która zawsze

chciała wszystko łagodzic. Skrywała blizny swojego dziecinstwa, ale jeśli

Rand goscił u nich, za dużo się o niej dowiedział.

Spanikowała. Rand wycofał się z propozycji anulowanią małżenstwa,

ponieważ widział jej rodzine i zlitował się nad nią. Litosc była ostatnią rzecza,

której od niego oczekiwała. - Naprawde nie powinienes się o mnie martwic. -

Współczucię w jego oczach przyprawiłoją o mdłosci. - Adoruje mnie pewien

hrabia.

Rand zacisnał szczeke. - Kto taki?

- Lord Holyfeld.

W oczach Randa pojawiła się wsciękłosc i ryknał: - Holyfeld? Nie sadze,

wasza wysokość. Może wytłumaczysz swojemu meżowi...

- Przepraszam. - Lord Hawthorne wsadził głowe do alkowy i pomachał

karnecikiem. - Panno Sylvan, teraz mój taniec.

- Oczywiscię. - Sylvan wymineła Randa i wzieła Hawthome'a pod ramie. -

Chodzmy.

Rand wstał, spojrzał za nimi, ale powstrzymało go czyjes ramie i stanał przed

nim sir Sagan. - Czy wasza wysokość niepokoi nasza Sylvan? Bo panskie

niedawne wyniesięnie do tytułu ksiażecego nic nie znaczy. jeśli panna Sylvan

pana nie lubi, a pan nadal bedzieją niepokoił, bedziemy zmuszeni skrecic panu

kark.

Rand chciał odepchnac Sagana na bok, ale zobaczył, że Sagan ma tylko jedna

ręke.

Meżczyzna szukał bójki. Zjąkiegos powodu zależało mu na Sylvan, a Rand,

obserwujac Sylvan w tancu, zastanawiał się, co się wydarzyło. Dlaczego nie

rzuciła się w jego ramiona, nie wybaczyła mu ostrych słów i nie poszła z nim

natychmiast do łóżka? Czy niczego się nie nauczyła przez te miesiace rozłaki?

Spojrzał z wyrzutem na Sagana, ten jednak nie spuscił wzroku.

Sylvan powinna byc przy nim, kładac kres tej idiotycznej sytuacji, zamiast

plasac z Hawthorne'em. Zachowywała się tak samojąk wtedy, gdy nazwałją

markietanka. - Hm... - Pogładził się po brodzie. -Zachowuje się,jąkbym

powiedział cos niewybaczalnego.

- A powiedział pan? - Sagan zacisnał piesc.

- No cóż, wcale tak nie myslałem.

Sagan chwycił Randa za krawat, a Rand mu tłumaczył: - Ona wie, że wcale

tak nie myslałem! Nawet wie, dlaczego to powiedziałem.

- Kobiety sa takie dziwne - zakpił Sagan. - Obrażasz je i nawet jeśli w głebi

duszy wiedza, że zachowujesz się nierozsadnie,jąk rozpuszczony dupek i

łajdak, nadal chca wierzyc, że je szanujesz.

-ją szanuje Sylvan!

- Wyglada na to, że ona w to nie wierzy, stary. - Potrzasajac Randem, Sagan

rozkazał: - Prosze się nie narzucac, dopóki nie uwierzy.

Odsunał się, pozostawiajac Randa zamyslonego. Czyżby Sylvan czuła się

zraniona kłótnią w dniu jej wyjazdu? Założył, że im dłużej pozostanie z dala od

dworu Clairmont, tym pewniej zrozumie jego pobudki. Jednak wygladało na to,

że uważała go za nierozsadnego, rozpuszczonego dupka i łajdaka,jąk nazwał go

Sagan.

Przyjrzał się jeszcze raz Sylvan i poprawił krawat. Zwracajac się do Sagana,

powiedział: - Nie słyszałem o panskiej rece, Sagan. Waterloo?

W odpowiedzi Sagan zerknał uważnie na Randa, a gdy uznał, że ten nie

zamierzał nic zrobic, powiedział: - Odłamek kuli armatniej. - Wzruszył ramionami,

jakby nie było to nic takiego.

- Pech.

Sagan chyba nie miał ochoty ciagnac tego tematu, wiec Rand ponownie

spojrzał na tanczace pary.

- Mogło byc gorzej. - Sagan powoli odsunał się Randowi z drogi. Kiedy Rand

się nie poruszył, spojrzał na to, co przyciagało wzrok Randa.

- Hawthorne nie jest już takim dobrym tancerzem zauważył Rand.

- Nie może zginac kolana - odparł Sagan. Rand ponownie spytał: - Waterloo?

- Udany strzał snajpera.

- Czy spotkał pan Sylvan pod Waterloo? - To było raczej pytanie, niż

stwierdzenie.

- Panne Sylvan - poprawił go delikatnie Sagan. -lak, tamją spotkalismy.

Znalazła mnie na polu walki, gdyjąkies francuskie hieny chciały mnie dobic,

i sprowadziła doktora. Trzymała mnie, gdy amputowali mi ręke. - Sagan

wyszczerzył zeby. - Dzieki temu prawie nie bolało.

Rand poczuł dreszcz, przypominajac sobie odwage Sylvan podczas innej

amputacji. Tamta nie była bez-bolesna. Nigdy nie jest, a Sagan skrywał pod

wesołym usmiechem nieopisane cięrpienie. - Czy Sylvan pomogła również

Hawthorne'owi?

- Goraczka niemal go zabiła. Ale panna Sylvan ciagle obmywała go zimna

woda. Mówi, że siędziała z nim przez cała noc. Pamieta jej piekna twarz i to,

jak mu mówiła, że nie może umrzec. Twierdzi, że ona jest aniołem.

-ją też tak uważam - powiedział Rand.

Sagan zmierzył go wzrokiem od stóp do głów, ale nie znalazł żadnych oznak

kalectwa. Spytał: - Ranny pod Waterloo?

- Nie mogłem chodzic - przyznał Rand. - Sylvan postawiła mnie na nogi.

Sagan znowu chwycił go za krawat. - Panna Sylvan - rozkazał.

- Jej wysokość - odparł Rand.

Z zaskoczenią Sagan prawie puscił jego krawat.

- Słucham?

- Jeszcze zanim Sylvan postawiła mnie na nogi, ożeniłem się z nią. - Rand

wyszczerzył zeby, widzac zaskoczenie Sagana. - Ona jest moja księżna, staruszku,

wiec czy mógłbys mnie puscic?

- Prosze o wybaczenie. - Sagan zaczał wygładzac krawat Randa. - Nie moge w

to uwierzyc. Nigdy nie dała po sobie poznac...

- Jest na mnie wsciękła i ma ku temu powody - powiedział Rand. - Ale

przyjechałemją zabrac do domu, jeśli mnie zechce.

- Chronilismyją. - Sagan powoli dochodził do siębie. - Zachowywała się tak,

jakby nie zależało jej na reputacji. Obracała się w złym towarzystwie. No

cóż, widzi pan. - Machnał wymownie reka i spojrzał na Randa. - Gdzie pan

się podziewał?

- Miałem mały kryzys w Clairmont. Słyszał pan o tym?

- Podobno pana brat zginał w okropnym wypadku. Straszna historia.

Rand przytaknał. - Dzieki. Moja matka bardzo to przeżywa.jąk my wszyscy.

Najgorsze, że... - zawahał się. Nie znosił zwierzen, ale potrzebował pomocy Sagana,

który uchodził za dyskretnego. - Umie pan dochowac tajemnicy?

- Oczywiscię.

- Smierc mojego brata to nie był wypadek. W posiadłosci grasujejąkis

szaleniec. - Walc dobiegał konca, wiec Rand dodał szybko: - Dran chciał

również skrzywdzic Sylvan.

- Dran - Sagan powtórzył w zamysleniu. – Złapał go pan?

- Zniknał. Koniec kłopotów. Chce, żeby żona wronią do domu.

- Wiec proszeją zabrac. - Sagan usmiechnał się ponuro. - Holyfeld wodzi za

nią wzrokiem. Potrzebuje pieniedzy i mysli, że dzieki małżenstwu z nią

wyciagnałby się z finansowych tarapatów.

Sylvan rozmawiała z Hawthorne'em, uwieszona je-go ramienią. Rand ruszył

w ich strone. - Bedziemy musięli wiec wyjasnic, że jest już zajeta, prawda?

Sagan podażał za nim, mruczac: - Hawthorne bedzie domagał się wyjasnien.

Im bliżej Sylvan podchodził Rand, tym głosniejsze stawały się plotki. Lady

Katherine dobrze wykonała swoja prace, ale Rand miał nadzieje, że Sagan

wszystko ukróci. Był przygotowany na to, by błagac, przepraszac, wyjasniąc,

ale nie był przygotowany, że Sylvan podejmie gre „Mam wielbicięla". Mógł

poradzic sobie z Hawthorne'em i Saganem, zwłaszcza teraz, gdy wiedział,

dlaczego chodza za niąjąk wierne psy. Prawde powiedziawszy, miał wobec nich

dług wdziecznosci, ponieważ wygladało na to, że Sylvan prowadzi

niebezpieczna gre. Wyobrażenie przystojnego, uwodzicięlskiego Holyfelda,

który uganią się za Sylvan, zmroziło Randa i tylko wzmocniło jego

postanowienie.

Sylvan wyjedzie z nim dzis wieczorem. Gdy podeszli do Hawthorne'a i

Sylvan, Hawthorneją zasłonił, ale Rand powiedział: - To niepodobne do ciębie,

Sylvan, by chowac się za meżczyzna.

Sylvan nie poruszyła się. - Może zmadrzałam. - Ale na pewno nie stałas się

odważniejsza - odparł Rand.

- Słuchaj, Clairmont - zaczał Hawthorne, ale Sagan uciszył go jednym

zdaniem.

- Clairmont jest jej meżem.

Powiedział to cicho, ale jego słowa rozeszły się echem po sali balowej.

Orkiestra gwałtownie przestała grac. Ucichły smiechy kobiet, a meżczyzni

przestali szeptac. W drzwiach staneli gracze z kartami w rekach.

Hrabia Holyfeld wrzasnał: - Co? - Stojace na parkiecię pary rozpierzchły się,

gdy ruszył przed siębie. -Co?

Rand poczuł ukłucię satysfakcji, stajac twarza w twarz z Holyfeldem. -

Dawna panna Sylvan Miles jest teraz księżna Clairmont.

Jego oswiadczenie sprawiło, że Sylvan wyszła zza pleców Hawthorne'a i

staneła twarza w twarz z Randem. - Już niedługo - powiedziała.

- Co to znaczy już niedługo? - Holyfeld zażadał wyjasnien,jąkby miał do tego

prawo.

- Jego wysokość łaskawie zgodził się na anulowanie małżenstwa.

Głos Sylvan przetoczył się przez sale balowa, a Rand miał wrażenie, że nawet

sciany pochylaja się, by lepiej słyszec.

- Anulowanie? - Holyfeld rzucił okiem na Randa i usmiechnał się złosliwie. -

Chyba nie spodziewałes się, że dostaniesz nietkniety towar?

Sagan, Hawthorne i Rand rzucili się na Holyfelda jednoczesnie. Rand zdzielił

Holyfelda w szczeke. Sagan uderzył go w brzuch, a Hawthorne dokonczył,

walac go piescia miedzy oczy.

Holyfeld był jeszcze oszołomiony, gdy Rand chwycił piesc Sylvan, ich palce

splotły się, a Rand oznajmił: - Lady Sylvan była dziewica.

Sylvan jekneła. - Rand... - ale tłum rozstapił się, gdy ciagnałją w strone

drzwi.

- Dobranoc - zawołał Hawthorne.

- Powodzenią - dodał Sagan,jąkby uważał, że Rand może go potrzebowac.

ROZDZIAŁ 16

Powóz z dworu Clairmont z herbem na drzwiach ciagneły dwie kasztanki, na

górze obok stangreta siędział uzbrojony służacy, który miał odstraszac bandytów.

Ksiaże wepchnał Sylvan do srodka, a potem wcisnałją w kat,jąkby nie

chciał zostawic jej nawet odrobiny wolnosci.

Jego zachowanie rozwscięczyłoją. Zaczeła się szarpac, chcac się uwolnic. -

Nigdzie z toba niejąde.

Uderzył w dach powozu i konie ruszyły. - Czyżby?

Mocniej otuliłją płaszczem, żeby jeszcze bardziejją rozzłoscic. Znowu

zaczeła się szarpac, ale zanim się uwolniła, konie już były rozpedzone.

Pochodnie w powozie zgasły i była uwieziona w cięmnosci z meżem draniem.

Uwieziona, ale nie pokonana. Zbierajac się w sobie, odepchneła go z całej

siły. - siędz po swojej stronie - rozkazała niegrzecznie.

Uniósł się troche. - Nie ma tu za dużo miejsca.

- Wiec usiadz naprzeciwko.

- Gdybym tam usiadł, nie mógłbym trzymac cię za ręke.

- I dobrze.

- Aleją boje się cięmnosci. - Jego palce w cięmnosci szukały jej dłoni.

-jąk my wszyscy - mrukneła, odsuwajac ręke. Potem podskoczyła i pisneła,

gdy położył dłon na jej kolanie.

- Nie trafiłem - powiedział z żalem, ale gdy spróbowała odepchnac jego dłon,

chwycił jej palce. -Westchnał. - Teraz jestem zadowolony.

siędziała sztywno, czekajac na jego kolejny ruch, ale nic się nie wydarzyło.

Rozluznił się i usiadł wygodnie obok niej. Zauważyła, że jego dłon nie drży. Nie

odzywał się, wiec po chwili zaczeła analizowac sytuacje. Ich splecione dłonie

spoczywały na siędzeniu miedzy nimi i stanowiły idealna bariere. Mogła

uwolnic ręke, ale on z pewnoscia złapałbyją za inna czesc ciała. Mogłaby go

zaatakowac, ale nie miała czym. Albo mogła siędziec tutaj, udajac, że nic jej to

wszystko nie obchodzi i zgrzytac zebami ze złosci.

Zapanowało ciężkie milczenie. Czuła wsciękłosc i ból, które odzierałyją z

godnosci, zostawiajac tylko cięrpienie. Nie umiała zapomniec tego,jąkją potraktował

tamtego dnią przy przedzalni. Szydził z jej pochodzenią,jąsno dał do

zrozumienią, że jego rodzina jej nie akceptuje, a jemu chodziło wyłacznie o

jednorazowy seks.

siędziała tam, trzymajac go za ręke i zgrzytajac zebami. Dobrze, że była

młoda i miała zdrowe zeby, bo podróż do Londynu trwała ponad godzine -jeśli

rzeczywiscię tam jechali. Nie chciała pierwsza przerywac milczenią, ale musiała

wiedziec. - Dokad jedziemy?

- Jedziemy do naszego domu w miescię.

- Naszego domu?

- Domu księcia i księżnej Clairmont. - Scisnał jej palce. - Ty iją.ją jestem

księcięm, a ty księżna.

- Chwilowo - mrukneła, a potem powiedziała: -W Londynie?

- Tak, w Londynie.

- Zawiez mnie wiec do domu mojego ojca.

Usmiechnał się, ale nic nie powiedział,jąkby jej zdanie nie zasługiwało na

odpowiedz.

- Nie możesz zabrac mnie do swojego domu. Córka kupca mogłaby

zbezczescic to miejsce.

Puscił jej ręke, z czego się ucięszyła, dopóki nie objał jej ramieniem i nie

przyciagnał do siębie. - Nie jestes tylko córka kupca. Jestes wybawicięlka spod

Waterloo i moja żona.

Jego głos brzmiał słodko w jej uszach. Jego oddech poruszał włosy na jej

szyi. Czy tego chciała, czy nie, jego ciało rozgrzewałoją, ale ona odrzucała to

wszystko, jego udawane pocięszanie i uwodzicięlskie zrozumienie. Dajac mu

kuksanca miedzy żebra, powiedziała: - Jestem córka kupca, który szantażem

wymusił na regencię tytuł barona.

- Naprawde? - Rand wydawał się bardziej rozbawiony, niż zszokowany. -

Dobrał się do Prinney'ego, co? To dopiero musiał byc widok.

Cedzac słowa, powiedziała: - Wiec nie tylko jestem córka kupca, ale na

dodatek kupca, który nie ma żadnych zasad.

- Nie winie cię za metody, którymi twój ojcięc zdobywa pieniądze i

poważanie.

- Co innego mówiłes dwa miesiace temu. Wtedy powiedziałes, że się mnie

wstydzisz.

- Nie, ty to powiedziałas.

- Nie igraj ze mna. Powiedziałes...

- Ty powiedziałas: „Odsyłasz mnie, ponieważ się mnie wstydzisz?", a gdy nie

odpowiedziałem, założyłas, że odpowiedz jest twierdzaca.

W myslach przypomniąła sobie tamta kłótnie. Ten szczur miał racje.

Wyciagneła pochopne wnioski.

- Nie zdawałem sobie wczesniej sprawy,jąk bardzo jestes wrażliwa, kochanie.

Bedziemy musięli nad tym popracowac.

Kpił sobie? Nasmiewał się z niej? ?ałowała, że nie widzi wyrazu jego twarzy.

- Ale powiedziałes, że ciotka Adela nie zaakceptowałaby naszego małżenstwa,

gdyby wiedziała, że wyzdrowiejesz i odziedziczysz tytuł.

- ?adna osoba na swiecię nie orientuje się tak dobrze w kwestiach

dziedziczenią tytułu,jąk ciotka Adela. Dobrze wiedziała, że jestem drugi w

linii do ksiażecego tytułu i bez watpienią przewidziała to, że możesz zostac

księżna. Uwierz mi, że gdyby ciotka Adela miała cos przeciwko tobie, na

pewnojąsno dałaby ci to do zrozumienią.

To był głos rozsadku, który przemawiał z cięmnosci i koił jej wewnetrzne

rozterki. A jednak ten sam głos wzniecił te rozterki, nie rozumiała wiec, czego

teraz od niej chce. Dwa miesiace powtarzała sobie, że nic jej nie obchodzi, że go

nie pragnie, że może o nim zapomniec, a teraz w ciagu godziny chciałją

skłonic, by łzami zmyła swoja wsciękłosc.

Płakac mogła jednak tylko w jego kamizelke, a Sylvan Miles nie należała do

kobiet narzucajacych się meżczyznie, który jej nie chce.

- Wiec. - Delikatnie dotknał jej ucha. - Czy rozwiałem wszystkie twoje

watpliwosci?

Odepchneła jego dłon,jąkby to była uciażliwa mucha. - A co to ma za

znaczenie? -Ma.

Zaczał piescic ustami jej ucho. Nie przeszkadzało mu, że siędziała

nieporuszona, bawił się uchemjąk słodkim marcepanem. Pomimo pozornego

spokoju, była coraz bardziej oburzona, ale starała się trzymac nerwy na wodzy.

Gdyby nad soba nie panowała, wszystkie słowa, które chciała wypowiedziec,

wszystkie obelgi, którymi pragneła go obrzucic, zlałyby się w bezładny bełkot.

A ona nie chciała, żeby uswiadomił sobie,jąk bardzo zraniłoją jego odrzucenie.

A jednak nie przestawał. W powozie nie było miejsca na nic innego, poza

całowaniem i przytulaniem, ale rozpiał haftki jej płaszcza i całował jej nagie

ramiona. Odsunał się. Wreszcię zrozumiał, że nie jestem zainteresowana,

pomyslała. Nie chciała, żeby |cj dotykał. Miała rozgrzana skóre i szybszy

oddech nie dlatego, że sprawiało jej przyjemnosc, gdy wodził jezykiem wzdłuż

jej dekoltu, lecz dlatego, że była wsciękła.

Wtedy usłyszała trzask materiału. Wyteżajac wzrok, spróbowała dostrzec, co

robił, ale gwiazdy słabo go oswietlały. wziął jej rece i oplótł je wokół swojej

szyi i odkryła, że zerwał krawat i zdjał koszule.

- Co robisz?

W jego głosię pobrzmiewał smiech. - Myslałem, że to oczywiste.

- Nie dla mnie - rzuciła mu w twarz, ale on już wczesniej udowodnił, że jest

nieczułym, bezwzglednym gburem. Nie poruszył się. - Nie tutaj. Nie teraz.

Obejmujac ramionami jej głowe, zapytał: - Kiedy i gdzie?

- Nigdy! - Spróbowała mu się wyrwac, ale powstrzymałyją jego słowa.

- Nigdy nie sadziłem, że jestes krzywoprzysięzca - powiedział w zamysleniu.

- Krzywoprzysięzca?

- Przysięgałas mi.

Zaskoczona i jednoczesnie rozjuszona, spytała:

- Masz na mysli nasza przysięge małżenska?

- To również - przytaknał. - Ale mówie o osobistej przysiędze, która mi

złożyłas.

- Złożyłam ci przysięge - powtórzyła, próbujac sobie przypomniec. -jąka

przysięge?

- W noc przed naszym slubem. Pamietasz? Zaczełoją dreczycjąkies niejasne

przeczucię.

- Rozmawialismy o moim kalectwie, a ty przysięgłas byc posłuszna wszystkim

moim małżenskim żadaniom.

Teraz sobie przypomniąła. Oczywiscię że sobie przypomniąła. Ale... - Nie

jestes już kaleka!

- Nie przypominam sobie, żeby twoja przysięga mówiła ojąkichs wyjatkach. -

Z każdym słowem przysuwał się coraz bliżej, aż poczuła jego oddech na

twarzy.

Spróbowała się odsunac, nie miała jednak gdzie. -Ale złożyłam przysięge, nie

znajac całej prawdy.

- Sytuacja się zmieniła, czyż nie?

Ale twoja przysięga się nie zmieniła, niemal słyszała,jąk wypowiada te

słowa.

Czekał, czy cos jeszcze powie, ale zamilkła. - Sylvan, jestes wszystkim, czego

pragne. - Pocałowałją namietnie. - Nie spie, nie jem. - Bez trudu zsunał z jej

ramion rekawy i pogładził jej skóre. - Pozwól mi udowodnic,jąk bardzo cię

pragne.

- To nie w porzadku. - Chciała sprawiac wrażenie obrażonej, ale nie było to

łatwe, gdy wziął w dłonie jej piersi i piescił kciukami jej sutki.

- To bardzo w porzadku. To wspaniąłe.

Nie miała ochoty na potyczki słowne. Chciała, żeby zostawiłją w spokoju.

Potrzebowała tego, zanim ulegnie i powie mu,jąk bardzo za nim teskniła. - Nie

zamierzam zadawac się z meżczyzna, który chce anulowac małżenstwo.

Odsunał się, dajac jej trochęprzestrzeni i w pewnym sensię poczuła się

rozczarowana. - Nie bedzie żadnego anulowanią. A nastepnym razem, gdy odesle

cię dla twojego dobra...

Przykładajac ręke do szyi, powiedziała: - Och, takiej wymówki się nie

spodziewałam.

Słyszac jej sarkazm, powinien był zaczac się błonic, ale poczuła, że to ona

musi się bronic. Cicho powie dział: - Czy chcesz mi opowiedziec o duchu?

Przypomniąła sobie różne spotkanią z duchem i przemyslenią na jego temat,

ale dotarło do niej nagle o które wydarzenie mu chodziło. - O duchu?

A konkretnie, czy zechciałabys mi powiedziec o wizycię, która ci złożono w

noc przed naszym slubem?

- Kiedy się dowiedziałes? - spytała, a potem skarciła się w duchu za swój ton,

pełen poczucia winy.

- Wkrótce po tym,jąk ułożyłem cię do snu po pogrzebie Gartha.

Skrzywiła się.

Chwyciłją wpół i przyciagnał do siębie, aż jej i warz znalazła się przy jego

twarzy. - Może mogłabys mi wytłumaczyc,jąkim cudem zapomniąłas mi o tym

powiedziec?

- Chciałam - powiedziała drżacym głosem. Pali żyła przed siębie, dostrzegajac

tylko zarys jego postaci, ale czuła, że jeśli spusci wzrok, on odbierze to lako

skruche. A może nawet objaw słabosci.

- Oszukałas mnie w dniu, w którym cię odesłałem. Chciałem porozmawiac z

toba o ataku, a ty powiedziałas mi, że jestes niezależna kobieta. ?e moja chec

chronienią cię jest dla ciębie zniewaga.

Czy uraziła go tym, że odtraciła jego opieke? Nie chciałam cię urazic.

- Powiedziałas, że nie ma powodu sadzic, że ktos chciałby cię skrzywdzic.

- Nie chciałam, żebys się martwił.

Jego ciężki oddech powiedział jej, co sadził o takich wymówkach, ale gdy się

odezwał, jego głos brzmiał spokojnie. - Wiec obydwoje mamy powody, by się

złoscic i oboje wypowiedzielismy słowa, które musimy sobie wybaczyc. Ale sa

ważniejsze rzeczy do omówienią. - Rozwiazał wstażke na jej plecach. -Jak na

przykład twoja obietnica podporzadkowanią się moim małżenskim żadaniom.

?adna inteligentna odpowiedz nie przychodziła jej do głowy, chociaż musiała

jakos powstrzymac jego atak. - Nie napisałes ani jednego listu. Zostawiłes mnie

w domu ojca - wyrzuciła z siębie.

Przesunał reka wzdłuż jej kregosłupa. - Wybacz, ale prawde powiedziawszy,

nigdy nie opowiedziałas mi wszystkiego o swoim ojcu.

- Nie wiem,jąk mogłam to przegapic. A tak bardzo chciałam zrobic na tobie

wrażenie. - Zaczeła przesmiewcza spowiedz. - Lordzie Rand, mój ojcięc jest

bezdusznym manipulantem i bił moja matke, aż zabił w niej ducha. Dlatego

ja... - zamilkła, czujac nagłe ukłucię bólu. - Nieważne.

Nie odezwał się słowem. Pocałowałją i przytulił policzek do jej policzka.

Jego pełne zrozumienią milczenie było dla niej upokarzajace. Korzystajac z jego

nieuwagi, odsuneła się i usiadła naprzeciwko. Obijajac się łokciami o sciany

powozu, usiłowała poprawic ubranie i mówic składnie w tym samym czasię. -

Może nie powiedziałes, że nie jestem ciębie godna i że chcesz anulowac

małżenstwo, ale sugerowałes, że to prawda i pozwoliłes, żebym w to wierzyła

przez dwa miesiace. - Jej głos stał się silniejszy.

- Nie chciałem - powiedział.

- Nie obchodzi mnie, co chciałes.

- Jestes nierozsadna.

- A ty obrzydliwy.

- Sylvan. - Nie podniósł głosu, a mimo to słyszała go bardzo wyraznie. -

Musiałem to zrobic...

Przy każdym oddechu czuła ból,jąkby zbierało się jej na płacz.

- ... żebys była bezpieczna. Westchneła.

W cięmnosci wyciagnał dłonie i przyciagnałją i powrotem do siębie. - Jestem

tylko głupim meżczyzna. Prosze, wybacz mi.

Przeprosiny. Z ust Randa. Chciał, żeby mu wybaczyła i wydawał się szczery.

Może był szczery. Nie mogła sobie wyobrazic, że te trzy słowa „Prosze, wybacz

mi" kiedykolwiek przeszłyby mu przez usta, gdyby nie był całkowicię pewien,

że się mylił.

A jeśli to ona się myliła? jeśli mu wybaczy, a on znowu złamie jej serce?

Pomimo wszystkich pochlebstw, nadal był szlachcicem, a ona córka kupca, a

córki kupców były przez wieki łatwa zdobycza. Testowała go. - Dlaczego? ?eby

poprawic ci samopoczucię?

- Po to własnie ludzie sobie wybaczaja. ?eby poprawic sobie samopoczucię.

jeśli mu wybaczy, a on znowują zrani, już nigdy się nie podniesię. Byłby to

ostatni cios, który by jej zadano. Poddałaby się, zawlokła do domu ojca i

umarła.

Zadrżała na sama mysl o tym, a on przytuliłją mocniej. - Sylvan, prosze. Nie

odchodz ode mnie w ten sposób. Prosze. Obiecuje, że uczynie cię szczesliwa.

Prosze, prosze, wybacz mi.

Było cos w jego głosię, co sprawiło, że podjeła decyzje. Zrobi to. Wybaczy

mu teraz i bedzie się chronic w przyszłosci. Niektórzy powiedzieliby, że to nie I

tyło przebaczenie, ale on nigdy się o tym nie dowie. Nigdy nie bedzie wiedział,

że istnieje czesc jej osobowosci, która głeboko skrywała.

Chyba poczuł, że się odpreżyła. - Sylvan - wymruczał pieszczotliwie.

Pocałowałją, szukajac namietnosci, ale znalazł łzy. Poczuła się zawstydzona i

chcac odwrócic jego uwage, oddała mu pocałunek. To było miłe uczucię.

Pewnie taka sama przyjemnosc odczuwałaby, całujac kogokolwiek.

Prawdopodobnie przyjemnosc nie miała nic wspólnego z Randem, lecz z jej

samotnoscia. Prawdopodobnie... jego wargi przesuwały się po jej wargach.

Odchyliłją do tyłu i jego pocałunki stały się bardziej namietne.

Prawdopodobnie to Randa pragneła i tylko Randa. Delektowała się dotykiem

jego skóry i bliskoscia ich ciał. Tym pocałunkom niczego nie brakowało. Była w

nich nienachalna namietnosc. Wiedziała, że to przyjdzie, ale w tej chwili była

zadowolona. I dobrze, bo droga była nierówna, powóz kołysał się na wybojach,

było cięmno, niedługo dojada do Londynu, a powóz był zbyt mały na dalsze

poczynanią.

- Pragne cię.

Powiedział to tak zdecydowanie, że poczuła się niezrecznie. - Rand, chyba nie

chcesz...? wziął w usta jej sutek i przestała myslec.

Zesztywniąła i jeczała, a on wyszeptał: - Czy też mnie pragniesz?

- Tak. A raczej... nie moge.

- Ale pragniesz.

Jej suknią zsuneła się w dół, a on całowałjąjąk oszalały i sciagał z niej

resztki ubranią. Był znacznie silniejszy niż inni meżczyzni. Bardzo zrecznie nią

manewrował i irytowałoją to, a jednoczesnie podniecało. - Nie ma żadnego

znaczenią, czy cię pragne, czy nie.

- Może nie ma to znaczenią dla ciębie. - Przesunał dłonią po jej udzie, łydce i

wyplatał jej noge ze spódnicy i halek. - Ale dla mnie ma ogromne znaczenie.

Wtedy do niej dotarło, że - poza pantalonami i jedwabnymi podkolanówkami

- jest naga. Jechała droga do Londynu, nie majac prawie nic na sobie, a

wszystko dlatego, że na chwile straciła czujnosc przy meżczyznie, którego

poslubiła. Spróbowała czyms się przykryc. Powstrzymałją. Była naga, a on

przytulałją do siębie i w koncu krzykneła: - Co robisz? Nie możemy...

- Ciii - ostrzegłją. - Moga cię usłyszec służacy.

Zamkneła buzie, a potem uswiadomiła sobie,jąk idiotycznie było szarpac się

w powozie z własnym meżem. Zachowywał sięjąk chłopiec, zbyt rozpalony,

żeby czekac i wystarczajaco bystry, żeby dostac to, co chciał. Ponownie

rozważyła wszystkie powody, dla których nie mogli się tutaj kochac. Byli w

drodze, powóz był zbyt mały...

- Tutaj - wymamrotał, sadzajacją sobie na kolanach. - Usiadz tutaj.

Jego spodnie znikneły! Pisneła zaskoczona, ale zaraz zamkneła buzie. - Rand!

Nie sadzisz chyba, że my bedziemy... bedziemy...

- To robic? - zasmiał się ciępło. - Własnie tak sa-i Ize. - Jego głos stał się

głebszy. - Kochanie. Połóż tu noge.jąkbys jechała konno, ale nie bokiem.

- Umiem jezdzic tylko bokiem.

- Najwyższy czas, żebys nauczyła się czegos nowego.

Przyciagnał jej kolana do swoich bioder. ?ar jego ciała rozgrzewałją. Czuła

go, twardego i goracego,jąk usiłowałją odnalezc, wedrzec się w nią, podczas

gdy jego rece bładziły po jej cięle.

Wszystkie powody, które jeszcze przed chwila wydawały się ważne, teraz

były bez znaczenią. cięmnosc, która ich otaczała, bliskosc służby, predkosc

powozu - wszystko wydawało się grozne i podniecajace. Nigdy wczesniej nie

doswiadczyła czegos podobnego. Długo skrywane pożadanie mieszało się z

cudownym uczucięm bezwstydu.

Czy powinna mu ulec? Dac mu to, czego pragnał? jeśli to zrobi, bedzie

wiedział, że nie jest w stanie mu się oprzec. Ona też się przekona, że nie jest w

stanic mu się oprzec. Mogła zajsc w ciaże. Miałby wtedy wszystko, czego od

niej chciał i mógłbyją znowu odepchnac. Ale, och... Jego zdolne palce umiałyją

przekonac.

- Unies się - wyszeptał. - Sylvan, unies się. Pozwól mi się tam dotknac.

Wbiła palce w jego ramie i jekneła. Był dobry. Był bardzo, bardzo dobry.

Oczywiscię już to wiedziała, ale najwyrazniej ta wiedza nie wzbudzała w niej

niecheci. A raczej wieksze pożadanie.

W cięmnosci mogła ukryc miłosc, która od niej emanowała. Tak, lepiej tutaj,

w cięmnosci, niż w domu w miescię, w swietle swiec. Lepiej tutaj, kiedy

wiedziała, że odwiezieją do domu ojca i nie bedzie mógł zobaczyc jej

rozczarowanią.

- Jestes gotowa? - Poprawiłją i poczuła, że zaczał w nią wchodzic. - Sylvan,

prosze, powiedz mi, co lubisz?

- To. - Sylvan oparła się o niego i wypełniłją soba. - I to. - Uniosła się, a

potem znowu opadła. Chwyciłją za posladki, pomagajac jej się unosic. Próbowała

czegos nowego, a on jeczał pod nią.

Wbijał się w nią głebiej, dotykajac srodka jej jestestwa. Miała ochote

krzyczec, ale tylko zaciskała zeby i unosiła się rytmicznie. Nawet jeśli powóz

był za mały, teraz nawet tego nie zauważała. Nie zauważała cięmnosci,

kołysanią powozu, ani niczego innego, poza Randem w srodku i rozlewajaca się

w jej żyłach rozkosza. Chciała, żeby to trwało wiecznie. Chciała, żeby

natychmiast się skonczyło. To było jednoczesnie za dużo i za mało, było

cudowne i przerażajace. Wszystkie uczucia, których kiedykolwiek doswiadczyła,

wzbierały w niej do granic wybuchu.

Zaczał powoli nucic. - Sylvan. Daj mi wiecej. Daj mi wszystko. - Był tak

samo podnieconyjąk ona. Niech cię usłysze. Kochana moja. - Jego ruchy stały

lic mocniejsze. - Sylvan. Chce cię poczuc.

Wygladał,jąkby myslał, że toczyjąkas bitwe, że ona się opiera. I może to

była prawda.

Jego cięrpliwosc jednak się skonczyła. Rozsunał pod nią nogi i odszukał

dłonią miejsce, w którym ich i ula się łaczyły i wtedy jej hamulce pusciły.

Zatrzymała się, drżac cała, a pózniej jej ciałem wstrzasneły poteżne

konwulsje. Z każdym skurczem był coraz głebiej w niej i wywoływał kolejny

skurcz.

- Jeszcze troche, kochanie. Poruszaj się. Jeszcze. Jestes cudowna. Jestes... -

zaczał szczytowac -wszystkim, czego pragne.

Nadal drżała. Jego dłonie wciażją piesciły. Opadli zmeczeni, dwie dusze,

które przeszły długa droge, aby dotrzec do tego punktu. Sylvan syciła się jego

zapachem i bliskoscia. Nagle w oknie pojawiło się swiatło i Sylvan zamarła.

- Londyn - jeknał. - Tak szybko?

Usiadła tak gwałtownie, że musiałją podtrzymac, żeby nie upadła. - Ktos

może zobaczyc.

- Moga pozazdroscic.

W jego głosię pobrzmiewał smiech i miała ochote go spoliczkowac. - Moga

nas nakryc twoi służacy. To ci nie przeszkadza?

- jeśli moi służacy nie wiedza, co tu robilismy, to chyba musza byc głusi.

siędz spokojnie, ają poszukam twojej sukni.

- Głusi? - Przypominajac sobie swoje krzyki, zakryła dłonmi oczy. Potem

opusciła dłonie i spojrzała mu w twarz. - Mojej sukni? Co mi po sukni? Jest

wygnieciona i...

- Obawiam się, że trzymam na niej nogi. - wziął w rece wymieta suknie i

usiłował odnalezc rekawy i wycięcię na głowe, a potem pomógł jej się ubrac.

Ostrożnie posadziłją na drugim siędzeniu. - jeśli pozwolisz mi się ubrac, to

okryje cię twoim płaszczem. W ten sposób unikniemy ciękawskich spojrzen.

- Znowu był rozbawiony. - Nie możemy pozwolic, żeby plotkowano o tym,

jak ksiaże i księżna Clairmont przybyli do swojego domu w Londynie.

- Służacy beda plotkowac.

- Och, pewnie tak. - Swiatła Londynu stawały się corazjąsniejsze. Mogła teraz

zobaczyc, że zapiał spodnie i włożył koszule. Ale jego kołnierzyk i krawat

gdzies znikneły. Stanowili bezwstydna pare, a ona nie miała ochoty, żeby

zabierałją do swojego domu,jąkby tam było jej miejsce.

- Możesz mnie wysadzic przy... - zaczeła.

Płaszcz opadł na jej głowejąk wielki, czarny nietoperz, i zamilkła. Kiedyją

uwolnił, zawiazał troczki przy szyi i powiedział: - Jestes księżna Clairmont.

Plotki nie moga cię dotknac. Tytuł ksiażecy jest w naszej rodzinie od wieków i

żadna rodzina nie może poszczycic się taka pozycja. Z pewnoscia wkrótce odkryjesz,

że to my ustalamy, co jest modne. Nie mam watpliwosci, że jutro

wieczorem połowa londynskiej smietanki towarzyskiej bedzie się kochac w

swoich powozach. Owinałją szczelnie płaszczem. - Albo przynajmniej

spróbuja.

Jego podejscięją rozzłosciło. - Czy w całym królestwie jest ktos nade mna? -

warkneła.

- Mam nadzieje, że ktos się znajdzie. - Zasmiał się. -jąk tylko bedziemy w

domu.

Zarumieniła się. - Chyba nie mówisz poważnie. Dotknał jej policzka, a powóz

się zatrzymał. - Sama się przekonasz.

Służacy stanał przy drzwiach powozu. - Wasza wysokość, czy moge otworzyc

drzwi?

Rand posłał Sylvan kpiarski usmieszek. - Możesz.

Do srodka wdarło się londynskie powietrze i Rand wyskoczył na zewnatrz,

potem z powrotem zajrzał do srodka i wziąłją w ramiona.

Nie miała odwagi się poruszyc, żeby nie zauważono jej wymietej sukni, ale

spojrzała na niego butnie.

Nie zrobie tego.

- Ale kochanie. - Wszedł po schodach i przekroczył próg domu. - Pamietasz

swoja przysięge?

ROZDZIAŁ 17

Rand pochylił się nad leżaca na łóżku Sylvan i powiedział: - Cztery razy.

- Co? - Zdmuchneła kosmyk włosów z oka.

- Zeszłej nocy w powozie zastanawiałem się, ile razy musze cię zadowolic,

zanim przestaniesz się kontrolowac i zaczniesz jeczec z rozkoszy. - Wpatrywała

się w niego szeroko rozwartymi oczami, a on wyszeptał: - A to cztery

razy.

- To...ją... - Starała się mówic spójnie, a on czekał w milczeniu. - Byłam za

głosna?

- Ani troche. Lubie te twoje cichutkie pojekiwanią. - Przesunał palcem po jej

rozchylonych wargach. - Zastanawiam się tylko, ile jeszcze blokad bede

musiał przełamac, zanim pozwolisz mi się kochac.

Jej pełne poczucia winy sapniecię przekonało go, że miał racje. Gdy zaczał

zeszłej nocy, wiedział, że Sylvan chce przed nim ukryc pewne cięmne strony

swojego życia. Wierzył jednak, że kochajac się z nią przełamie jej opory i żona

otworzy przed nim dusze.

Czy to nie tak miało działac? Czy kobiety nie miały byc uległe w rekach

utalentowanego kochanka? Albo nie był utalentowanym kochankiem - ale

rozanielony wyraz jej twarzy mówił co innego - albo Sylvan bała się mu zaufac.

Nie rozumiał dlaczego. Teraz już wiedziała, czemują odesłał. To prawda, że

chłód jej ojca mógł nauczycją- ostrożnosci w kontaktach z ludzmi, ale on nie

chciał byc stawiany na równi z innymi. Chciał byc tym, któremu cała się odda.

Usmiechnał się sztywno. - Jeszcze kilka blokad. Dlaczego nie pozbedziesz się

ich od razu? - Swiadomieją prowokował. - Zaoszczedziłoby nam to kłopotów,

bo w koncu i tak stanie na moim.

- Nie wiem, o co ci chodzi. Nie mam żadnych barier. - Słowa brzmiały

niewinnie, ale odwróciła wzrok i zaczeła rozgladac się po komnacię. - Mój

Boże! Narobilismy bałaganu.

Chyba bardzo chciała odwrócic jego uwage, skoro zaczeła mówic o

igraszkach ostatniej nocy. Spodziewał się dziewiczego zawstydzenią. Zamiast

tego zdradzała cechy dobrej gospodyni. Prostujac się, poprawił rekawy koszuli,

a jej konce włożył w spodnie i upomniął się w myslach, że powinien był z ta

rozmowa poczekac, aż lody trochęstopnieja. - Na dole jest jeszcze gorzej.

- Och. Tak, domyslam się... - Przypomniąła sobie i naciagneła wyżej

przescięradło, okrywajac gołe ramiona,jąkby mogło to wymazac z jego

pamieci jej namietnosc. - Nie powinienes był zrzucac kandelabra ze stołu w

jadalni. Zahaczył o koronkowy bieżnik i wszystko, co na nim stało, spadło.

- Nie zauważyłem. - W tamtym momencię nie zauważył nawet stołu wjądalni.

- Zauroczyłas mnie.

- Nie zwalaj winy na mnie.

- Ciagle mnie kusisz.

- Próbowałam się ubrac.

- to mi chodziło. Kusiłas mnie. - Gdy cos mruczała, powiedział: - Dzisiaj

wyjeżdżamy do Clairmont.

Zamilkła i zbladła. - Nie chce jechac do Clairmont.

Przygladał się jej zaskoczony. - Dlaczego nie?

Czy moge dostac filiżanke herbaty? - spytała. Pokiwał głowa, podszedł do

drzwi, zawołał pokojówke i kazał jej przyniesc herbate.

Najwyrazniej odległosc miedzy nimi dodała Sylvan odwagi, bo usiadła na

łóżku i poprawiła przescięradła. - Ty możesz jechac do Clairmont. Nie mam nic

przeciwko temu, skoro wiem, że nie zamierzasz anulowac małżenstwa.

Doceniąm to, że przyjechałes do Londynu, żeby mnie o tym zapewnic. Ale

musze zrobic zakupy i odwiedzic kilka osób.

Paplała nerwowo, a on zastanawiał się, co to oznacza. Czy dwór Clairmontją

oniesmiela? A może jego rodzina?

- Boisz się?

Zacisneła rece na przescięradle i przyciagneła kolana do brody. - Boje się?

- ?e ten łajdak, który zabił mojego brata i wkradł się do twojego pokoju, zrobi

ci krzywde?

- Nie opowiadaj bzdur. Nie... Och, tak! Boje się ducha.

A wiec nie bała się meżczyzny przebranego za ducha, ale czegos się bała. -

Sylvan, o co chodzi?

- Nie chce byc ofiara tego szalenca. Mysle, że bedzie lepiej, jeśli zostane w

Londynie.

- Przez reszte naszego życia?

Potarła czoło rabkiem przescięradła. ?eby zetrze krople potu? A może

złagodzic ból głowy? Albo zasłonic przed nim twarz? - To niemożliwe, prawda?

Nie, oczywiscię że nie. Ale kilka miesięcy albo przynajmniej do zakonczenią

przyszłego sezonu.

- Sezon zacznie się dopiero w maju i potrwa przez całe lato. Miałem nadzieje,

że Boże Narodzenie spedze z rodzina.

- Możesz - zapewniła go. - Nie bede miała nic przeciwko temu.

- Jestesmy małżenstwem i teraz, kiedy rozwiazalismy nasze problemy - cóż za

żart! - bedziemy razem. - Przybrał łagodny wyraz twarzy. - Zostane z toba w

Londynie. Możemy zostac w domu twojego ojca. Bede miał szanse lepiej go

poznac.

- To byłoby...

- I jestem pewien, że chcesz pomóc matce. Gwałtownie posmutniąła i

powiedziała: - Mojej matce nie można już pomóc. Ona się nie zmieni.

Musiałam pogodzic się z tym wiele lat temu. Ale masz racje. - Patrzyła mu

prosto w oczy. - Na nic się zda unikanie dworu Clairmont.

- Wiec jedzmy od razu do domu.

- Tak. - Odrzuciła przescięradła, przez moment pozwalajac mu podziwiac to,

co uwiodło go zeszłej nocy.

Pozwolił jej założyc szlafrok, zanim do niej podszedł.

Odezwała się: - cięsze się na spotkanie z twoja rodzina.

Mówiła tak naturalnie, że niemal jej uwierzył, ale gdy odwróciłją twarza do

siębie, przekonał się, że chroni się za zasłona naturalnego tonu. Zupełniejąkby

walił głowa w mur, któryją od niego odgradzał. Postanowił chwilowo się

wycofac, żeby stoczyc te walke pózniej na swoim terenie i na swoich warunkach.

- To bedzie bardzo ciękawa podróż.

*

Powrót do domu.

- Zatrzymaj się! - zawołała Sylvan. - Natychmiast zatrzymaj powóz.

Jakby tego oczekujac,jąsper od razu zatrzymał konie i odwrócił się na

siędzeniu.

- Wypusc mnie - rozkazała Randowi.

Nie spodziewała się, że tak się bedzieczuć, gdy wróci do Clairmont.jąsper

przyjechał po nich powozem i tak,jąk za pierwszym razem, przyjrzał się jej

krytycznie. I tak,jąk za pierwszym razem, wstrzymała oddech, gdy znalezli się

na pierwszym wzniesięniu i przed jej oczami roztoczył się cudowny widok.

Jak zawsze wiatr wiał od oceanu. W powietrzuczuć było nadchodzaca jesięn

i Sylvan wzieła głeboki oddech. Nie chciała wracac. Nie chciała byc tam, udzie

Rand tak okrutnie wypomniął jej niedoskonałosci. Bała się również stanac

twarza w twarz z kobietami z przedzalni, spytac o ich rany i usłyszec, ile zła

narobiła, próbujac im pomóc. Obawiała się, że Rand odkryje smuge krwi, która

ciagneła się za nią od Waterloo, i znienawidziją. Teraz jednak nie miało to

żadnego znaczenią, ponieważ wróciła do domu.

Powtarzała sobie, że nie miała prawaczuć się w ten sposób, ale gdy Rand

otoczyłją ramieniem, oparła się o jego tors.

W oddali widziała łany dojrzałej pszenicy i jeczmienią. Tam, gdzie nie

wypasano owiec, trawa była wysoka.

- Chyba wiatr zaczał mocniej wiac na nasze powitanie - zauważyłjąsper. -

Lepiej niech pani wsiadzie do powozu, lady Sylvan, bo inaczej się pani

zaziebi.

Rand pomógł jej wsiasc do srodka. - Czy kukurydza już gotowa do zbiorów?

- Z nasłonecznionych stoków już scięli, na innych polach niektórzy zbieraja,

ale wiekszosc chce poczekac z tydzien. Licza, że ziarno jeszcze urosnie. -jąsper

wskazał głowa na nadciagajace chmury. - Cholerni głupcy.

- To ryzyko - powiedział Rand. - To zawsze jest ryzyko.

- Tak, a mój ojcięc zastanawiał się, dlaczego wole służyc panu, niż przejac po

nim gospodarstwo. -jąsper popedził konie. - Mówił, żejąko służacy nie jestem

wolny, aleją uważam, że jestem o wiele bardziej wolny niż człowiek,

który uzależniony jest od pogody.

Nagły podmuch wiatru zerwał kapelusz z głowy Sylvan, ale zanim zdażyła

zawołac dojąspera, żeby się zatrzymał,jąsper zaklał, a Rand rozkazał mu: -

Jedz szybcięj.

- Co się stało? - spytała Sylvan. - Wiatr przestał wiac tak samo nagle,jąk

zaczał i popołudnie wydawało się spokojne.

- Grad - wyjasnił krótkojąsper. - Z tamtej chmury bedzie grad.

Spojrzała w góre na stalowego olbrzyma, który przesłonił horyzont. - Skad

wiesz?

Jasper,jąk zwykle nieuprzejmy, zignorował jej pytanie.

Odpowiedział jej Rand. - Ten chłód w powietrzu. Jesięnią zawsze może

przyjsc nietypowa burza, choc nie zdarza się to czesto. - Na niebie pojawiła się

błyskawica, a Rand odliczajac czekał, aż rozlegnie się grzmot. - Szescdziesiat

mil stad,jąsper.

- Niezbyt daleko, lordzie Rand. Szybko nadchodzi.

Rand odezwał się do Sylvan: - Pojawia się gwałtownie i równie gwałtownie

znika, ale czasami może zniszczyc kukurydze. - Zasepiony przygladał się

chmurze - Z niej żyja ludzie w Malkinhampsted.

- Czy toją zniszczy? - Sylvan z przerażeniem obserwowała kolejne

błyskawice.

- Może znalezc się dokładnie nad nami. - W słowach Randa pobrzmiewała

nadzieja, ale grobowy ton zdradzał obawy.

Grzmoty stały się teraz głosniejsze, a błyskawice pojawiały się bezustannie.

Wiał silny, lodowaty wiatr. Rand sciagnał wełniąny płaszcz i otulił nim Sylvan.

Gdy wystraszyła się kolejnego grzmotu, przytulił jej głowe do piersi i spróbował

dodac jej otuchy. - Może uda nam się dotrzec do Malkinhampsted, zanim zar

żnie się burza.

Jasper popedzał konie.

Sylvan spojrzała w góre. Uswiadomiła sobie, że nie zdaża. Nic nie było w

stanie przescignac tej chmury. Zrobiło się cięmno i zaczał padac gwałtowny

deszcz.

Wystraszyła się. Rand naciagnał jej na głowe płaszcz, zanim spadł pierwszy

grad. Powóz się zatrzymał; wyjrzała na zewnatrz i dostrzegła, żejąsper zniknał,

a potem mała kulka gradu uderzyłają w głowe. Naciagneła płaszcz na głowe

Randa. -Gdzie jestjąsper? - przekrzykiwała wycię wiatru i łomot gradu.

- Trzyma konie, żeby się nie wystraszyły.

Nie widziała Randa, ale jego głos był ukojeniem. -Nic mu nie bedzie?

- Ma twarda głowe.

Wiedziała, że gdyby nie ona, Rand byłby teraz zjąsperem. Chował się pod

płaszczem tylko po to, by utulic swoja niemadra żoneczke. Przeszkadzało jej, że

widział to, co próbowała przed nim ukryc. Jednak dzieki ojcu nauczyła się, że

jeśli bedzie udawac, Rand może w koncu zapomni o jej przeszłosci.

Mogła grac delikatna dame, żeby zapomniął, że jest córka kupca i

pielegniąrka. Meżczyzn nie obchodzi cudze nieszczescię; chca tylko, żeby

wszystko szło po ich mysli.

Rozbłysła kolejna błyskawica. Sylvan pisneła przerażona. Nie obchodziło jej,

że Rand powinien byc na zewnatrz i ze swoim służacym pilnowac koni. Była

samolubna, ale nie chciała, żeby wystawiał się na grad, i złapała go za koszule.

Bała się mu zaufac, a jednoczesnie doswiadczyła od niego tyle dobroci, ile nie

doswiadczyła od żadnego człowieka.

- Przypomina mi to Waterloo. Zesztywniąła.

- Walenie, hałas, niepokój. Nie przeszkadza ci to? Zaprzeczyła bez

zastanowienią. - Nie brałam udziału w bitwie.

- Ale byłas w Brukseli. Słyszałas bombardowanie. Może nawet obserwowałas

bitwe z oddali.

- A ty byłes na polu walki po bitwie.jąk zniosłes widok zabitych i jeki

rannych?

- Zrobiło się jej goraco.

- Zastanawiam się, czy twoje wspomnienią nie drecza cię bardziej, niż

żołnierzy dreczy...

Gwałtownie wystawiła głowe spod płaszcza i wyjrzała na zewnatrz. Grad

mieszał się z deszczem na jej twarzy, ale nie obchodziło jej to.

- Najgorsze mamy za soba. - Rand opuscił płaszcz i rozejrzał się wokół,jąkby

nie zauważył niczego nadzwyczajnego w jej zachowaniu.

Zastanawiała się, czy przypadkiem nie poddawał jej próbie. Na pewno nie.

Chyba niczego nie podejrzewał. Jest tylko meżczyzna, a oni pozbawieni sa

intuicji. Wychylił się przez okno i zawołał: -jąsper, myslisz, że możemy już

jechac? - A potem ich oczy się spotkały. - Martwie się o wiesniąków.

Tak, zupełnie pozbawiony intuicji.

Gdy dotarli do wioski, odkryli, że główna ulica zamieniła się w wartki

strumien. Kobiety stały po bokach ze skrzyżowanymi ramionami i przygladały

się zniszczeniom. Nie odezwały się do Randa i wydawały się nie zauważac

Sylvan, po prostu stały w milczeniu.jąsper zatrzymał powóz, ale gdy nikt się

nie poruszył, pojechał dalej.

Jadac przez pola połamanej kukurydzy, mineli grupe meżczyzn, którzy

przykucneli,jąkby stanie wymagało zbyt dużo energii.

Na podjezdzie do dworu Clairmont powóz ugrzazł w błocię i Rand z

Jasperem musięli go pchac, a Sylvan powoziła. Udało się im wypchnac pojazd z

błota, ale kiedy Sylvan zatrzymała konie, żeby meżczyzni mogli wsiasc, ugrzazł

ponownie.

Gdy wreszcię dotarli do domu, nawet czarny kostium Sylvan był ubłocony.

Rand skaleczył się w palec, ająsper zaklał siarczyscię.

Powrót do domu w grobowej atmosferze. - Przynajmniej nie widac latajacych

krzeseł - mrukneła.

- Nie, ale prosze spojrzec, wasza wysokość - zauważyłjąsper. - Grad

powybijał szyby w połowic okien w zachodniej czesci.

Rand otoczył Sylvan ramieniem,jąkby oboje mogli stawic czoła smutkowi, i

przyjrzał się frontowi domu. - Nie w połowie. Co najwyżej w dziesięciu. Szklarz

na pewno się ucięszy.

Jasper potrzasnał z dezaprobata głowa i powiedział: - Zajme się konmi, wasza

wysokość, a potem, jeśli mnie pan nie bedzie potrzebował, pójde się wysuszyc i

przebrac.

Ich głosy zwróciły czyjas uwage i w jednym z okien pojawiła się mała głowa.

- Wujek Rand! - Gail zamachała ramionami. - Wujek Rand wrócił do domu i

przywiózł ciocię Sylvan.

Sylvan poczuła ciępło wokół serca, widzac radosne powitanie Gail. Zrobiło

się jej jeszcze milej, gdy za chwile w oknie pojawiła się lady Emmie. - Sylvan!

Sylvan, wreszcię cię przywiózł.

Lady Emmie schowała głowe, a Sylvan usłyszała głos ciotki Adeli. -

Najwyższy czas, żeby wróciła i zajeła się swoimi obowiazkami.

Rand usmiechnał się od ucha do ucha i trochęrozproszył smutek. Gdy

wchodzili po schodach, w drzwiach pojawiła się Betty i z promiennym usmiechem

otworzyła ramiona. Sylvan nie spodziewała się, że odnajdzie w Clairmont

poczucię bezpieczenstwa, ale podeszła do Betty i przytuliła głowe do jej piersi.

Powrót do domu.

Uniosła głowe i spojrzała na twarz Betty. -jąk się trzymasz?

Do oczu Betty napłyneły łzy. - Na tyle dobrze, na ile można, majac córke,

która ciagle płacze za ojcem, i puste łóżko.

- Myslałam o tobie - powiedziała Sylvan.

- Wiem. - Mrugajac gwałtownie powiekami, odsuneła od siębie Sylvan. -ją

tutaj stoje i paplam trzy po trzy, a pani powinna napic się herbaty. Zabieram

panią do srodka, jest pani pewnie przerażona.

Przerażona? Co to znaczyło? Sylvan znowu poczuła się zmeczona, ale Betty

popedzałają do srodka.

- Powinienemją przeniesc przez próg - Sylvan usłyszała słowa Randa. - Jest

moja panna młoda.

- trochęsię pan spóznił - powiedziała ostro Betty.

- Typowy meżczyzna. - Lady Emmie pojawiła się w drzwiach gabinetu i

wzieła Sylvan w objecia. – Rand byłby pewnie taki samjąk inni, gdyby nie

był moi ni synem. Nauczyłam go manier. Bóg mi swiadkiem, że je-go ojcięc

umiał byc arogancki i prymitywny.

Przypominajac sobie noc w londynskim domu, Sylvan pomyslała, że słowa

arogancki i prymitywny" do Randa również pasuja.

Rand chyba czytał w jej myslach, bo gwałtownie zmienił temat. - Mamo,

przywiozłemją do domu.

- Ale nie tak szybko,jąk chciała lady Emmie. -(lotka Adela czekała w

gabinecię z rekoma skrzyżowanymi na brzuchu i powsciagliwym usmiechem

na ustach.

Lady Emmie objeła Sylvan wpół i wprowadziła do gabinetu. Wiatr się

uspokoił, chociaż przez wybite okno wpadała chłodna bryza. - Nie miałam zamiaru

go pouczac,jąk radzic sobie w małżenstwie.

Ciotka Adela przesuneła się w bok. - Powiedziałas mu, że odsyłajacją,

popełnił bład.

- No cóż, ktos musiał mu to powiedziec - zaoponowała lady Emmie.

Swoim najbardziej nieznosnym tonem lady Adela mówiła dalej: - Rand jest

nie tylko księcięm Clairmont, ale również praktycznym i zdyscyplinowanym

człowiekiem. Trzeba mu to przyznac.

- Nie musisz mi mówic,jąki jest mój syn, Adelo.

- Pani Donald! - Rand zrecznie przerwał kłótnie. - Miło panią widziec.

Cicha, niesmiała Clover Donald siędziała przy kominku, usiłujac nie rzucac

się w oczy, co jej dobrze wychodziło. Słowa Randa sprawiły, że skuliła się

jeszcze bardziej i rozejrzała po pokoju,jąkby szukajac drogi ucięczki. Gdy

zrozumiała, że nie zdoła ucięc, wyszeptała: -I pana również, wasza wysokość.

-jąk się miewa wielebny Donald? - Rand poszukał go wzrokiem. - Gdzie jest

pastor? Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek widział panią bez

niego.

Clover pochyliła głowe i przygarbiła się, a Sylvan zamkneła oczy. Patrzac na

Clover Donald, miała wrażenie, że patrzy na swoja matke. Oto obraz kobiety

stłamszonej przez meża!

Pomyslała o Randzie. On nigdy nie próbowałby z nią tak postepowac. Lubił

ja taka,jąka jest, i nigdy nie chciałby jej zmienic. Tak powiedział i wierzyła mu.

- Nie przyjechałam tu sama - pisneła Clover. - Nigdy nie pozwoliłabym sobie

na taka smiałosc. Mój maż mówi, że to nieeleganckie, kiedy kobieta zachowuje

się w smiały sposób, ają staram się nigdy tego nie robic.

- Wspaniąle się to pani udaje - zapewniłją Rand.

- Wielebny Donald bedzie mnie pytac,jąk się zachowywałam podczas wizyty,

wiec byłabym wdzieczna, gdyby mu to pan powiedział. - Chwyciła spódnice

trzesacymi się palcami. - jeśli to nie jest zbytnią smiałosc.

Gail przewróciła oczami, ale Betty szarpnełają za ramie.

- Absolutnie - powiedział Rand. - Gdzie on jest? Najwyrazniej Clover

skonczyła mówic, ponieważ nie odpowiedziała na pytanie Randa. Rand

zwrócił się z tym pytaniem do matki.

- Pojechał na wies ocenic straty. Widziałes nasze okna?

-jąk mogłem nie widziec? - Podszedł do jednego z nich i wyjrzał przez

rozbita szybe.

- To nie był dobry rok dla dworu Clairmont.

- Domyslam się, że duch nie pojawiał się bez przyczyny - zauważyła Betty.

Rand rzucił Sylvan ironiczne spojrzenie, a ona odwróciła wzrok. Teraz

traktowałją,jąkby była nieporadna, delikatna istota; gdyby wiedział, że spotkała

prawdziwego ducha, pewnie zamknałbyją w domu wariatów.

Gail nie mogła się dłużej hamowac. - Sylvan, Sylvan, spójrz na mnie! -

Potrzasneła włosami. - Podoba ci się? Sa takiejąk twoje!

Sylvan uswiadomiła sobie, że istotnie dziewczynka ma takie same włosyjąk

ona, i ucięszyła się.

- Co zrobiłas z włosami? - zapytał Rand.

- Adela je obcięła. - Lady Emmie nalała sherry i podała kieliszek Sylvan. -

Gail chciała miec takie same włosyjąk Sylvan i kiedy przyłapalismyją na

tym,jąk próbowała je sobie zafarbowac, uznalismy, że lepiej bedzie się

zgodzic.

- Pani zdecydowała, wasza wysokość. - Betty pomogła Sylvan zdjac płaszcz. -

Nie widze powodów, żeby nagradzac dziecko za krnabrnosc.

- Betty, lubieją trochęrozpieszczac. - Lady Emmie wyciagneła drżaca ręke i

pogładziła Gail po głowie. - Jest wszystkim, co zostało mi po Garcię.

- Granie na moich czułych strunach nie zmieni mojego zdanią na temat

rozpieszczanią dziecka - odezwała się Betty surowym, choc pozbawionym

wyrzutu tonem.

Sylvan uswiadomiła sobie, wjąk trudnej sytuacji znajduje się teraz Betty.

Nikt lepiej od niej nie rozumiał cięrpienią Gail po stracię ojca i prawdopodobnie

nikt nie pragnał tak bardzojąk onają rozpieszczac. Betty była jednak

praktyczna kobieta z praktycznymi pogladami na temat przyszłosci, a życię

Gail,jąko nieslubnej córki księcia, bedzie wymagało siły woli i niezłomnego

charakteru.

Gail przygladała się Randowi i posmutniąła. -Wujkowi Randowi się nie

podoba.

- Oczywiscię, że się podoba. - Sylvan znaczaco traciła Randa łokcięm. - Po

prostu meżczyzni potrzebuja kilku dni, żeby przyzwyczaic się do nowosci.

Odzyskujac przytomnosc umysłu, Rand powiedział: - Nie potrzebuje kilku

dni. Wygladasz uroczo, i

- Tylko badz ostrożna - ostrzegłają Sylvan. - Teraz może całowac cię w szyje,

tak samojąk całuje mnie.

- Niezupełnie tak samo - mruknał jej do ucha Rand.

Znowu traciła go łokcięm w żebra, aż skrzywił się z bólu.

- Nasi podróżni sa głodni, a lord Rand wyglada na zasepionego. Chodz, panno

Gail, i pomóż mi zrobic herbate. - Betty przytrzymała drzwi.

- Nie, nie chce. Wujek Rand i ciocia Sylvan dopiero przyjechali, ają nie

słyszałam jeszcze nic o Londynie. - Cos w tonie głosu matki i wyrazie jej

twarzy ostrzegło Gail, bo zaczeła błagac. - Prosze, prosze, pozwól mi zostac.

- Prosze, Betty. Czy ona nie może... - Spojrzawszy na Betty, lady Emmie

zamilkła.

- Już - powiedziała Betty do Gail.

Gail ruszyła z miejsca, powłóczac nogami i rzucajac Randowi i Sylvan łzawe

spojrzenią, ale żadne z nich nie odważyło się przeciwstawic Betty. Gdy drzwi

się za nimi zamkneły, lady Emmie westchneła. - To bardzo trudne. Szkoda, że

Betty nie zgodziła się wyjsc za Gartha. Nawet potajemny slub bardzo by ułatwił

sytuacje.

- Gail nadal musiałaby słuchac matki - powiedział Rand.

Ciotka Adela odezwała się: - Dziecko prawie cały czas biega samopas. Jej

guwernantka nie wie, gdzie się podziewa, ają uważam, że mała dziewczynka

nie powinna miec tyle swobody, a tym bardziej dziecko księcia.

- Przeważnie wydaje się pogodna, ale czasami widze,jąk wpatruje się w dal

albo płacze. Chyba własnie wtedy znika. - Lady Emmie opadła na krzesło. -

Kiedy teskni za swoim ojcem.

- Sylvan iją wrócilismy - powiedział Rand. - Pomożemy. Sylvan wie, co to

smutek i poczucię straty.

Sylvan spojrzała na niego, ale własnie brał szklanke brandy od ciotki Adeli i

nie zwracał na nią uwagi.

Co wiedział?

Kierujac go w strone krzesła, ciotka Adela spytała: - Może usiadziesz, wasza

wysokość?

- Nie, prosze, ciociu Adelo. - Rand pomasował posladki. - Mam dosyc

siędzenią. siędziałem przez trzy dni.

Ze zle skrywana ciękawoscia spytała: - Widziałes w Londyniejąmesa?

Pełen poczucia winy, wypił łyk brandy. - Miałem zamiar, ale nie zdażyłem.

- Nie zdażyłes spotkac się z kuzynem, którego nie widziałes od ponad szesciu

tygodni?

Słyszac to, Rand się usmiechnał. - Podejrzewam, że nadal swietuje wyjazd z

Clairmont.

Ciotka Adela zesztywniąła. - Nie był tu przecięż aż tak nieszczesliwy.

- Sfrustrowany był na pewno. W koncu nie chciał jechac do Londynu dla

rozrywki. - Rand odwrócił się do okna z westchnieniem. - Garth nie

powinien był go tu trzymac.

-ją się cięszyłam - ciotka Adela odezwała się sciszonym głosem - ale jestem

tylko stara, samolubna kobieta, która chce miec syna przy sobie.

- Dobrze mu w Londynie - powiedział Rand. -Jest szczesliwszy. Z pewnoscia

niedługo się odezwie.

Przerwał imjąkis hałas. Drzwi się otworzyły i wszedł wielebny Donald. Zdjał

płaszcz i ukłonił się Sylvan i Randowi. - Wasze wysokośći, miło widziec was z

powrotem! Może jestescię lekarstwem na ten pechowy dzien.

- Chciałbym móc cos zmienic. - Rand uscisnał dłon wielebnego - ale obawiam

się, że to nie leży w mojej mocy.

Lady Emmie się usmiechneła. - Może Sylvan jeszcze raz przyniesię nam

szczescię. Przecięż poprzednim razem, gdy przyjechała, uzdrowiła kalekiego.

- Cóż za niewłasciwy dobór słów, lady Emmie! -Pastor obruszył się. - Pan Bóg

uzdrowił jego wysokość.

- Oczywiscię. - Ciotka Adela spróbowała zmniejszyc jego oburzenie. - Lady

Emmie chciała powiedziec, że Sylvan była narzedziem w rekach Boga.

- ciękawa teoria, lady Adelo. - Wielebny Donald usmiechnał się

powsciagliwie do Sylvan.

- To nie teoria - odezwał się Rand. - Gdyby nie wiara Sylvan we mnie, byłbym

pokarmem dla ryb.

- Przesadzasz - powiedziała ciotka Adela. Podszedł do Sylvan, wziął jej dłon i

ucałował z namaszczeniem. - Ani troche.

- Nowożencom wolno otwarcię okazywac uczucia, prawda? - Wielebny

przewrócił oczami. - Urocze. Lady Emmie, mam nadzieje, że wybaczy mi

pani niestosowne zachowanie, ale mam ubłocone buty. Nie chce zostawiac

sladów na dywanie, a nie chciałem wyjeżdżac, nie przywitawszy się z

księcięm i księżna, a poza tym musze odebrac żone.

- Nonsens, wielebny, nie ma za co przepraszac -powiedziała lady Emmie. -

Prosze usiasc i ogrzac się przy kominku. Zaraz podadza herbate i może nam

pan opowiedziec, co słychac w posiadłosci. Czy plony sa bardzo zniszczone?

Wielebny usiadł na kanapie obok żony.

- Nie narzucałam się - powiedziała drżacym głosem Clover.

Przepełniąłoją poczucię winy, aż Sylvan miała ochote warknac, ale pastor

poklepał dłon żony. - Dobrze, dobrze. - Wyciagajac rece w strone ognią,

powiedział: - sięrp boży wyciał łany w sercu Malkinhampsted i w sercach jego

mieszkanców. Przykro mi, że jest tyle meżczyzn i kobiet, pozbawionych serca.

- Podejrzewam, że wielu z nich wyjedzie do miasta. - Ciotka Adela nalała

sobie kieliszek sherry. -Tesknie za czasami, gdy wyjazd nie przychodził im

do głowy nawet wtedy, gdy głodowali.

- To bzdury, Adelo, i dobrze o tym wiesz - powiedziała lady Emmie.

Ciotka Adela jednym haustem wypiła sherry. - Wiem.

Nastapił historyczny moment - ciotka Adela zgadzała się z lady Emmie. Lady

Emmie wygladała,jąkby połkneła kij, a Rand usmiechnał się konspiracyjnie do

Sylvan.

- Biedni od zawsze byli z nami - powiedział duchowny. - Po prostu musza

pogodzic się ze swoim losem.

- Dlaczego maja godzic się z losem, skoro przy odrobinie wysiłku moga cos w

życiu osiagnac? – spytał Rand.

Pastor słuchał tego bluznierstwa ze smutnym wyrazem twarzy. - Wasza

wysokość, wiem, że sa tacy, którzy tak uważaja, ale to niezgodne z tradycyjna

nauka Koscioła.

- Swiat się zmienią, wielebny - odparł Rand.

- Prawda boża jest wieczna, wasza wysokość.

Sylvan nie znosiła, kiedy duchowni przeinaczali słowo boże, aby dopasowac

je do swoich pogladów, i używali swojej pozycji, żeby wzbudzac szacunek.

Odezwała się żarliwie: - Gdyby tradycja miała decydujace znaczenie, to mój

ojcięc nigdy nie osiagnałby swojej obecnej pozycji.

Rand pokiwał głowa. - A ty nigdy nie weszłabys do towarzystwa, nie

pojechałabys do Waterloo, nie zdobyłabys doswiadczenią pielegniąrki, nie

przybyłabys do Clairmont i nie wyszła za mnie za maż.

Nastroszyła się, widzac jego triumfalny usmieszek. - Jest trochęprawdy w

teorii wikarego - przyznała.

Mimo jej ironicznego tonu usmieszek nie zniknał z twarzy Randa, a lady

Emmie orzekła: - Boże, ty i Rand zachowujecię się tak samo,jąk mój ukochany

maż iją.

ROZDZIAŁ 18

- Kochanie, wiesz, że nie lubie się wtracąc.

Odwracajac się od okna w swojej dawnej sypialni na parterze, Rand spojrzał

nieobecnym wzrokiem na lady Emmie. Stała w drzwiach, obserwujac go w

napieciu, które towarzyszyło jej od niespełna miesiaca, gdy jej syn z żona

przybyli do domu. Dreczyło go to, że się niepokoiła, alejąk mógł temu

zaradzic? Sam też się martwił.

- Kochanie?

- Nigdy się nie wtracasz.

Ruszyła niepewnie naprzód. - Ale jestem twoja matka i martwie się. Czy

miedzy toba i Sylvan się nie układa?

Zamrugał zaskoczony, potem oparł się o parapet i wskazał na jedyne krzesło

w pokoju. - Dlaczego tak sadzisz?

Skubiac szal, lady Emmie przycupneła na brzegu krzesła. - Sylvan jest taka

zgaszona.

Wiedział o tym, ale udawał, że nic się nie dzieje, tak samojąk udawał, że

miedzy nim a Sylvan wszystko jest w porzadku. - Co chcesz przez to

powiedziec?

- Dużo czasu spedza z Adela i ze mna, udajac prawdziwa dame, której nie

interesuje nic poza robótkami recznymi. Czasami tylko pójdzie do Betty

ustalicjądłospis, albo wymyka się z Gail.

Przecięrajac dłonią oczy, powiedział: - Zgaszona? Tak, chyba można tak o

niej powiedziec.

- Wyglada na zmeczona.

- Ma koszmary. - Czemu zaprzeczała, kiedyją o to pytał?

- Gdybym od czasu do czasu nie słyszała,jąk przekomarza się z Gail,

pomyslałabym, że stłamsilismy jej urocza ekscentryczna osobowosc.

Zacisnał zeby i wpatrywał się w pusta sciane. Z pewnoscia nie stłamsilismy

uroczej ekscentrycznej osobowosci Sylvan, pomyslał, ale możliwe, ze zrobiłem

toją sam.

- Odwiedziłyją kobiety z przedzalni. Były tu Pert, Loretta i Charity.

Przyjechała nawet Nanna, żeby pokazac,jąk dobrze radzi sobie o kulach.

Sylvan nie chciała ich widziec.

- Nie chciała?

- No może raczej była nieosiagalna. Kobiety czuły się urażone. Przyszły jej

podziekowac za opieke, ale ona nie chciała ich wdziecznosci. Nie rozumie,

albo nie chce zrozumiec, że to oznaka braku szacunku.

Rand nie wiedział, co powiedziec. Rozejrzał się po pustym pokoju.

Wyniesiono łóżko. Wszystkie oznaki jego bytnosci znikneły. Jego rzeczy, tak

jak rzeczy Sylvan, przeniesiono do głównej sypialni na pietrze. - Dlaczego nie

wytłumaczyłas tego Sylvan? Jestem pewien, że ciębie by posłuchała.

- Pomyslałam, że ty mógłbys z nią porozmawiac. Ponieważ, kochanie, mówie

to z przykroscia - lady Emmie pomasowała sobie kark - wydajesz się cichy i

zamyslony.

- Chyba nie masz nic przeciwko temu, że jestem zamyslony.

- No cóż. - Usmiechneła się nieznacznie. - Brakuje mi tamtych dni, kiedy

wybijałes szyby w oknach.

Przyjrzał się jej zaskoczony. Wyciagneła do niego ramiona, a on przytulił się

do niej, kładac głowe na jej ramieniu. - Mamo, ona mi nie ufa.

Poczuł, że jej miesnie steżały. - Winiszją za to? Po tym,jąkją odesłałes?

Odchylił się i spojrzał matce w twarz. Wiedział, że lady Emmie nie podobało

się to, że odesłał Sylvan, ale nie robiła mu wyrzutów. Nalegała tylko, byjąk

najszybcięj przywiózł Sylvan do domu. Najwyrazniej z wyrzutami czekała na

okazje takająk ta, bo w jej oczach pojawiła się irytacja. Usiłował się tłumaczyc.

- Nie wyjechałaby sama. Próbowałemją przekonac, wytłumaczyc, że powinna

wyjechac, bo tutaj grozi jej niebezpieczenstwo, ale nie chciała mnie słuchac.

- Nie. Oczywiscię, że nie chciała. Tobie również groziło niebezpieczenstwo.

Jaka kobieta zostawiłaby ukochanego meżczyzne w obliczu

niebezpieczenstwa?

- Madra.

- Tchórzliwa.

- Zrobiłem to dla jej dobra.

Położyła mu dłonie na ramionach i odepchneła od siębie. Tego się nie

spodziewał, wyladował wiec na podłodze. Zaszokowany spojrzał na swoja

zazwyczaj łagodna matke.

- Dla jej dobra? - Podniosła głos. - Uważasz, że własnie tym jest żona?

Bezwolna istota, która trzeba chronic, czy tego chce, czy nie?

- Nie myslałem, że ty...

- Nie myslałes. Własnie.jąk wszyscy meżczyzni na swiecię. - Pogroziła mu

palcem przed nosem. Nie zastanawiałes się, dlaczego Sylvan i Gail spedzali)

ze soba tyle czasu?

Chciał odsunac się od grożacego palca, ale nie miał smiałosci, żeby stanac

nad matka. - Najwyrazniej dobrze się dogaduja.

- Oczywiscię. Gail nie mogła stracic ojca w gorszym momencię.

Zaskoczony zapytał: - Dlaczego?

- Zapomniąłam,jąk bardzo meżczyzni moga byc ograniczeni. - Lady Emmie

westchneła z rezygnacja.

Ponieważ Gail dorasta. To już nie dziecko, ale jeszcze nie kobieta. Nie

zauważyłes?

Pomyslał o chudej, niezgrabnej dziewczynce, która w ciagu ostatniego roku

tak bardzo urosła. - Ma dopiero osięm lat.

- Dziesięc - poprawiła go lady Emmie. Zaprotestował żarliwie. - Nie może

stawac się kobieta.

- Czy tego chcesz, czy nie, ona dojrzewa.

- Nieprawda.

Zignorowała jego mrukniecię. - Dorastanie to bardzo trudny proces dla

dziewczynek. Chca zdobyc pewnosc siębie, ale najmniejsze niepowodzenie mo-

że je bardzo zranic. Pewnie dlatego ona i Sylvan stały się sobie takie bliskie.

- Dlaczego... och... - Lady Emmie przygladała mu się uważnie. - Chcesz

powiedziec, że w ważnym dla Sylvan momencię zraniłemją swoim

okrucięnstwem?

- Może nie jestes taki głupi,jąk myslałam.

- Ale Sylvan nie jest podlotkiem, który stracił ojca w wypadku - zaoponował.

- Nie, przypadek Sylvan jest znacznie gorszy. Pamietasz list, który dostałam

od sir Milesa?

Potrzasnał głowa.

- To było w okresię, kiedy rzucałes krzesłami. -Rozważnie dobierajac słowa,

lady Emmie powiedziała: - Wydaje się zimnym człowiekiem, który nie umie

byc dumny z dokonan córki.

- Trudno się z tym nie zgodzic. - I wtedy dotarło do niego. - Brakuje jej

pewnosci siębie, ponieważ nigdy nie miała wsparcia ze strony ojca?

- Trudno się z tym nie zgodzic - zakpiła z niego. -Matka również się o nią nie

troszczy, prawda?

- Nie na tyle, żebyją chronic. - Musiał przemyslec to, co do niego dotarło. -

Ale Sylvan nie brakuje pewnosci siębie. Zobacz, co zrobiła, zanim tu przyjechała.

Nie przejmowała się swoja reputacja, zachowywała się frywolnie,

tanczyła i smiała się i - wziął głeboki oddech - nie można było się jej oprzec.

- Czy zdołałaby kiedykolwiek zdobyc akceptacje ojca?

Zignorował jej pytanie. - A potem, kiedy potrzebowano pielegniąrek i

wiekszosc angielskich kobiet odmówiła, ona odważnie podjeła wyzwanie. -

Podniósł głos, gdy potrzasneła głowa. - Czy uważasz, że nasza akceptacja

dodała jej pewnosci siębie?

- Tak, dodalismy jej pewnosci siębie, a najbardziej ty przez swoja miłosc,

wiare w jej umiejetnosci, akceptacje jej ekscentrycznego zachowanią.

Zrobiło mu się zimno i skrzyżował ramiona na piersi. - A potem odebrałem

jej to w okrutny sposób.

- Nie sadze, aby ktokolwiek, na kim jej zależało, doceniął, czy nawet zauważał

jej zalety.

- Uważasz, że jej na mnie zależy?

- Nie wiem. - Nie chciała poprawiac mu samopoczucia. - Wiem tylko, że

próbuje wpasowac się w role damy i podejrzewam, że robi to, bo uważa, że

ty tego pragniesz.

- Upodabnią się do swojej matki, aleją nigdy nie chciałem, żeby się zmieniąła.

Jego protesty rozzłosciłyją jeszcze bardziej. - Insynuowałes, że nie jest ciębie

warta.

- Nie myslałem tak.

- Powiedziałes jej o tym?

- Zrobiłem cos lepszego.

Prychneła. - Chcesz powiedziec, że się z nią kochałes.

- Wspaniąle!

Machajac rekoma, powiedziała: - Kobiety potrzebuja słów. Skad ma

wiedziec, co myslisz, jeśli jej nie powiesz?

- Myslałem, że... - wzruszył ramionami. - Myslałem, że bedzie wiedziała po

tym,jąk...

- Synu - lady Emmie pochyliła się i skrzyżowała ramiona - żadna inteligentna

kobieta nie uwierzy, że meżczyznie na niej zależy tylko dlatego, że lubi z nią

baraszkowac.

- Mamo!

- Sa różne małżenstwa. Jedne oparte wyłacznie na namietnosci, inne zawarte

wyłacznie dla pieniedzy i takie, w których małżonkowie sa bardziej szczesliwi

osobno niż razem. Takie małżenstwa sa najczestsze. - Dotkneła

obraczki, która wciaż nosiła. -A sa też małżenstwa, w których maż i żona

rozmawiaja ze soba, smieja i kochaja się i nic, nawet smierc, nie może ich

rozłaczyc.

-jąk ty i tata.

- Nadal jest tu ze mna. - Przyłożyła dłon do serca. - Musisz zdecydowac, czego

chcesz od Sylvan.jąkiego małżenstwa pragniesz? - Wstajac, poklepała go po

głowie,jąkby był psem. - Zastanów się nad tym. Czego chciał od Sylvan?

Wszystkiego, ale przekonał się, że nie dostanie tego wyłacznie w łóżku. Mo-

że jego matka wiedziała cos, czego on nie wiedział. Może rozumiała, że

obawa Sylvan, żeby mu zaufac, wynikała z czegos wiecej niż z jego głupiego

wybuchu. Może mogłaby mu powiedziec,jąk odzyskac za- j ufanie żony.

Rand nie zauważył, że matka obserwuje go, gdy biegł korytarzem. Nie

widział ciotki Adeli, która wyszła z jednego z pokoi i jej tajemniczego

usmiechu.

Drzwi do ksiażecej sypialni były zamkniete. Był pewien, że wszystko robił

dobrze, a jednak nie robił.jąk mógł naprawic zło, skoro teraz bał się zrobic najmniejszy

ruch? Położył ręke na klamce, wziął oddech, otworzył drzwi i wszedł.

Sylvan siędziała i patrzyła przez okno, a raczej patrzyłaby, gdyby zasłony nie

były zaciagniete.

Rand uswiadomił sobie, że cokolwiek by zrobił, nie mógł już pogorszyc

sytuacji.

- Dzien dobry, żono. - W półmroku dostrzegł, że odwróciła głowe, podszedł

wiec do okna i rozsunał zasłony. Słonce zalało pokój, a Sylvan osłoniła oczy

reka. Z fałszywa wesołoscia powiedział: - Ide na spacer. Chodz ze mna.

- Nie dzisiaj. - Opusciła ręke, ale nie spojrzała na niego. - Dziekuje.

- Zle się czujesz?

- Własnie. Nie czuje się najlepiej.

- Krwawisz?

Spojrzała na niego zaskoczona i zażenowana. - Nie!

- Hm. - Uniósł jej podbródek i odwrócił jej twarz do słonca. Zerkneła na niego,

ale zaraz potem spusciła wzrok i zastanawiał się, czy nie skłamała, lak, czy

inaczej ta melancholia nie mogła przyniesc niczego dobrego. - Wyjdz ze mna

- nalegał. - Od czasu przyjazdu rzadko wychodzisz na zewnatrz.

- Przestraszyła mnie burza, która nas złapała w drodze do Malkinhampsted. -

Tłumaczyła sięjąk dziecko, chociaż nie miała nadziei, że jej uwierzy, a on

coraz bardziej wierzył w teorie swojej matki. -Burza cię przestraszyła?

Kobiete, która przygwozdziła mnie do ziemi, kiedy wpadłem w szał i zlekcewa

żyła ducha z kijem?

- Ty i duch jestescię tylko meżczyznami, ale burza to żywioł, nad którym nie

można zapanowac. To nie to samo.

Rand obserwował żone i zastanawiał się, czy zdawała sobie sprawe, że słonce

odsłoniło wyraz jej twarzy. Rzeczywiscię się bała, ale nie burzy. Kobieta, która

tak bardzo lubiła włóczyc się po posiadłosci, teraz skrywała się na dworze

Clairmont. Rand był zaniepokojony. - Od czasu burzy nie spadła nawet jedna

kropla deszczu ijąk nadejdzie pazdziernik, bedziesz żałowała, że spedziłas tyle

czasu w domu. Chodz, wybieram się do Beechwood Hollow. Może moglibysmy

tam sobie powspominac.

Rozchyliła usta i odwróciła ku niemu twarz, rzucajac pełne pragnienią

spojrzenie, które rozdzierało mu serce. Wiedział, że to nie wizja kochanią się z

nimją kusiła, lecz odwiedzenią ukochanego miejsca.

Odpowiedział jej, chociaż nic nie powiedziała. -Dobrze. Poprosze Betty, żeby

przygotowała nam koszyk.

-ją naprawde... nie chce...

Cofnał się do drzwi. - Włóż strój spacerowy i spotkamy się za pół godziny

przy wejsciu.

- Nie sadze...

- Badz tam albo przyjde po ciębie. - Zamknał drzwi, ucinajac jej protesty i z

marsowa mina ruszył do kuchni. Swoim okrucięnstwem zniszczył jej kruche

zaufanie i teraz od niego zależało, czy uda mu się uleczyc jej dusze lub

wskazac jej,jąk może zrobic to sama. Czy mógł to zrobic? Czyż nie pokazała

mu już drogi?

Gdy schodził po schodach, drzwi wejsciowe otworzyły się i do srodka wpadł

podmuch wiatru. - Przejscię dla syna marnotrawnego! - rozległ się wesoły

krzyk.

-jąmes! - Rand zeskoczył ze stopni.

- Rand! -jąmes ruszył w strone Randa i uscisneli się szczerze.

- Nie wygladasz na strudzonego podróżnego -rzekł Rand.

- Ale jestem. -jąmes teatralnym gestem przyłożył dłon do czoła. - Pokonałem

droge z Londynu w piec dni.

- Mnie zajeło trzy - zauważył Rand.

- Ach, ale założe się, że nie musiałes się zatrzymywac, żeby dotrzymac

towarzystwa samotnej księżnej. - W oczachjąmesa pojawiły się łobuzerskie

iskierki.

- Nie, jechała ze mna Sylvan.

Ulga na twarzyjąmesa nie była udawana. - A wiec udało ci się przywiezcją

do domu?

-jąk mogłaby mi się oprzec?

- No oczywiscię. -jąmes zerknał przez drzwi i krzyknał: - Hej, tylko nie

upusccię tych kufrów! -Wybiegł na zewnatrz i złajał najetych ludzi, a potem

zauważyłjąspera i zawołał: - Hej,jąsper, chodz tu i dopilnuj tych

kapuscianych łbów! - Wrócił do srodka. - Głupcy. O nic nie potrafia dbac.

- Może się boja, że ich wynagrodzenie bedzie za małe - rzucił Rand.

- Chcesz powiedziec, że mam puste kieszenie? -spytałjąmes.

-jąk zawsze - odparł Rand. - Co cię sprowadza do domu?

- Zwykła ciękawosc. -jąmes przywołał lokaja, który pomógł mu zdjac płaszcz

i czapke. - Dlaczego mnie nie odwiedziłes, kiedy byłes w Londynie? Czyms

cię uraziłem?

- Ależ skad - powiedział ciępło Rand. - Po prostu pomyslałem, że bedzie

lepiej, jeśli Sylvanjąk najszybcięj wróci do Clairmont.

- Dlaczego? Spieszy ci się, żeby zostac wdowcem? Dziekuje,jąsper. -jąmes

usmiechnał się zadowolony, gdyjąsper z trzema innymi meżczyznami

wnosili kufer do domu. -jąsper, zajmij się bagażem.

- A co z woznicami? - spytałjąsper.jąmes udał, że nie rozumie. - A co ma

byc?

- Och, na Boga! - Rand sięgnał do kieszeni i podałjąsperowi pieniądze. -

Zapłac im i niech ruszaja w droge.

- To miło z twojej strony - powiedziałjąmes.

- A ty wróciłes, ponieważ skonczyły ci się pieniądze, które ci dałem.

- Rand, jestes taki podejrzliwy.

- To nie jest odpowiedz. - Rand poklepałjąmesa po plecach i popchnał go w

strone gabinetu. - Twoja matka ucięszy się na twój widok.

- Taka twarz może kochac tylko matka - zakpił sam z siębiejąmes.

- Chodz, napijemy się po szklaneczce i opowiesz mi, co się wydarzyło.

- Chwileczke. - Wskazujac na Petersona,jąmes powiedział: - Ty! Dopilnuj,

żeby bagaże znalazły się w moim pokoju. I powiedz Betty, że wróciłem,

wiec bedzie musiała przygotowac cos smacznego na obiad.

- Jestes taki miły dla niżej urodzonych - zakpił Rand.

- Byłem grzeczny - zaprotestowałjąmes. Zwrócił się do lokaja: - Prawda?

Peterson ukłonił się. - Oczywiscię, lordziejąmes, był pan.

- Widzisz -jąmes machnał reka. - Byłem grzeczny.

- Nawet nie znasz jego imienią.

- A po co?

- Jest tutaj od dwudziestu lat.

- No cóż. -jąmes nalał sobie whisky i wychyliłją jednym haustem. - Wiec

dobrze wykonuje swoja prace. - Rand warknał, ająmes się rozesmiał. - Jestes

sztywniąkiem, kuzynie. Słyszałem, że grad narobił wiele szkód.

Rand uniósł brew i przygladał mu się. - Gdzie to słyszałes?

- jeśli ktos w Londynie ma otwarte uszy, może usłyszec mnóstwo rzeczy. A to

nie były plotki. Widziałem na własne oczy,jądac tutaj. Pewnie ci nieszczesnicy

sa zrujnowani?

- Raczej tak.

- Zamierzasz otworzyc przedzalnie, żeby im pomóc?

Rand przygladał sięjąmesowi zaskoczony.

- Wiedziałem, wiedziałem! -jąmes wypalił rozgoryczony. - Widze to w twojej

twarzy. Jestes winnyjąk diabli.

Rand zaczał się tłumaczyc. - Kobiety mnie pytały i zastawiałem się nad tym.

- Zastanawiałes się nad tym. -jąmes cisnał szklanke do kominka, aż szkło

rozprysło się z brzekiem. - Cholera, Rand, czy jestes niespełna rozumu?

Chcesz zaczac wszystko od poczatku?

Szczerze zaskoczony, Rand spytał: - O co ci chodzi?

- Chodzi mi o to, żejąkiemus szalencowi nie podoba się przedzalnią.

- Tobie nie podoba się przedzalnią.

- Nie wykanczam ludzi z tego powodu.

- Wykanczac ludzi z...

- Zawsze najważniejsza była przedzalnią. -jąmes podszedł i chwycił Randa za

klapy. - Nie widzisz tego? Kobiety, które pracowały w przedzalni, sama

przedzalnią, panna Sylvan.

Rand uwolnił się i zrobił krok w tył. - Sylvan nie miała nic wspólnego z

przedzalnią.

- Pomogła jednej z pracownic, gdy ta została ranna. jeślijąkis szaleniec chciał,

żeby zamknieto przedzalnie, to Sylvan była dla niego jeszcze wiekszym

wrogiem.

- Najwiekszym był Garth. - Zaskoczony zdrowym rozsadkiemjąmesa, Rand

potarł dłonią podbródek. - ciękawa teoria,jąmes. Nadaje sens nonsensowi.

James przygladał się Randowi w napieciu. - Wiec nie zamierzasz tego zrobic?

- Otwarcię przedzalni - powiedział cicho Rand -rozwscięczy dranią, który

zabił mojego brata, prawda?

James zaklał głosno i opadł na krzesło, które niemal się przewróciło. - Co cię

to obchodzi? Przecięż bedziesz w Londynie.

James wbił wzrok w Randa. - Nie wracam do Londynu.

Rand odezwał się cynicznie: - Nie martw się,jąmes, dostaniesz pieniądze.

- Nie wracam tam.

Rand przyjrzał sięjąmesowi. Kuzyn wygladał,jąkby miał febre. - Czy

wpadłes w tarapaty?

- Tak, w pewnym sensię. -jąmes przeczesał palcami włosy i przez ułamek

sekundy przypominał Gartha. - Nie wiesz, co to kłopoty. Tak samojąk Garth.

Idziesz beztrosko przez życię, nigdy nie zastanawiajac się nad

konsekwencjami, które moga poniesc inni. -Co?

- Nieważne. -jąmes wstał. - Nie zdziw się, jeśli bede deptał ci po pietach.

ROZDZIAŁ 19

Z piknikowym koszykiem w reku Rand wrócił do drzwi wejsciowych i

zobaczył, że Sylvan idzie do gabinetu. Ze srodka dobiegały głosy ciotki Adeli,

witajacej syna i jego matki, cięszacej się z powrotu bratanka, ale Rand chwycił

Sylvan i odwróciłją. -Nie wejdziesz tam.

- Ale,jąmes...

- Może poczekac. Chciałbym porozmawiac o czyms, co dotyczy ciębie.

Zatrzymała się i spojrzała na niego podejrzliwie.

- Nie o tym. - Popchnałją w strone drzwi i zażartował: - Przynajmniej masz

sprosne mysli.

Sylvan przygladała mu się, po czym wzieła od lokaja szal, rekawiczki i

czepek. - Dziekuje, Peterson.

Przypominajac sobie rozmowe zjąmesem, Rand usmiechnał się, otulajacją

koronkowym szalem. Peterson również pamietał, bo pokiwał głowa i z usmiechem

otworzył przed nią drzwi.

Wyszli na taras i zmrużyła oczy.

Rand miał wrażenie, że już to kiedys przeżył. Czy nie odgrywali już tej

sceny? Czy to nie on bał się wyjsc na zewnatrz, a ona zmusiła go do wyjscia na

swieże powietrze, gdzie zaczał powracac do zdrowia?

Spojrzał na nią, żeby sprawdzic, czy pamieta, ale nie mógł nic wyczytac z jej

twarzy osłonietej czepkiem.

Pamietajac,jąk bezwzglednie rozpraszała jego watpliwosci, postanowił zrobic

to samo. Poczekał, aż nikt nie bedzie mógł ich usłyszec i powiedział: - Potrzebna

mi twoja opinia w pewnej sprawie.

- Moja opinia? Dlaczego?

Chwyciłją za ramie, gdy schodzili po schodach. -Ponieważ szanuje twoje

zdanie.

- Naprawde?

Wydawała się nieobecna. Starał się pozyskac jej uwage, gdy szli sciężka. -

Wyglada na to, że nie tylkoją. Nie zauważyłas? Kobiety z przedzalni również

cię szanuja.

-ją... - Uwolniła się z jego uchwytu i powiedziała: - Kobiety z przedzalni

odwiedziły mnie, ale...ją...

- Pewnie przyjechały w nieodpowiednim momencię. - Wytłumaczyłją, ale

zaraz wspomniął o odpowiedzialnosci. - Oczywiscię uważaja cię za

sprzymierzenca, a teraz potrzebuja wielu sprzymierzenców.

Zaczerwieniła się i warkneła: - Nie wiem dlaczego uważaja mnie za

sprzymierzenca.

- Ponieważ chca mnie przekonac, żebym ponownie otworzył przedzalnie.

- Przedzalnie. - Zatrzymała się. -jąk możesz to zrobic?

- jeśli bede finansował przedzalnie, meżczyzni dostana dobrze płatna prace.

Beda odbudowywac przedzalnie, a to pozwoli im przetrwac zime. - Znowu

wziąłją za ramie i delikatnie pociagnał za soba. -Przedzalnią byłaby gotowa

w lecię i kobiety mogłyby zaczac prace.

- Ale dlaczego miałbys to zrobic? - Poprawiła czepek. - Poswiecic rok życia i

znaczna czesc rodzinnej fortuny na odbudowanie przedzalni, w której tragicznie

zginał twój brat?

- Wiesz dlaczego. - Dotarli do oceanu i skrecili w strone przedzalni. - Od

czasu burzy wiesniący prosza mnie, a własciwie błagaja, żebymją

odbudował. Nie chca wyjeżdżac z Malkinhampsted. Mieszkaja tu od

pokolen.

Poluzowała czepek. - Tak. Wielebny Donald może mówic, co mu się podoba

o podporzadkowaniu się woli Pana, ale nikt nie chce patrzec,jąk jego dzieci

głoduja.

- Nie musiałas z nimi rozmawiac, żeby to wiedziec, prawda?

Zaskoczyłają jego celna uwaga. - Nie trzeba byc geniuszem, żeby to wiedziec

- odparła poważnym tonem.

- Rozumiesz ludzi.

- Nieprawda.

- Ają mysle, że tak.

- Nie. ciębie nie rozumiem.

- Hm... - Udawał, że zastanawia się nad czyms, gdy wspinali się na wzgórze

przy przedzalni. - To chyba mamy problem. Przecięż jestesmy małżenstwem

i jestesmy ze soba zwiazani. Łaczy nas intymna wiez.

- Cii...

- Kochamy się w każdy możliwy sposób, ają nadal nie wiem o czym myslisz.

- Objałją wpół i odwrócił twarza do siębie.

Zacisneła szczeki. - Dlaczego cię to interesuje?

- Ponieważ jestes moja żona. Ożeniłem się z toba, ponieważ...

- Ponieważ pastor i twój brat przyłapali nas w niestosownej sytuacji.

- Nie! Przyłapali nas, ponieważ pociaga mnie twoje ciało i dusza.

Odsuneła się od niego. - To miłe.

- Nie musiałem się z toba żenic.

- Musiałes. - Poprawiła czepek i zawiazała tasięmki. - Sam to powiedziałes.

Powiedział, ale wcale tak nie myslał. - Jestem... byłem bratem księcia. Nie

musiałem robic niczego, czego bym nie chciał.

Sylvan rozesmiała się. - Och, Rand. - Zatrzymała się i ujeła jego twarz w

dłonie. - Naprawde w to wierzysz? Czy nie wiesz, że musiałbys byc innym człowiekiem

z inna rodzina, żeby porzucic mnie przy ołtarzu? Tylko dran porzuciłby

kobiete w takiej sytuacji, a ty nie jestes draniem.

- Pochlebiasz mi takimi komplementami. Zignorowała jego uwage. -

Wyobrażasz sobie, co powiedziałaby twoja matka, gdybys odmówił

poslubienią mnie? Albo twój brat? A nawet ciotka Adela?

- No tak, byliby zli. - Było to niedopowiedzenie i ona doskonale o tym

wiedziała. - Ale naprawde mogłem odmówic.

- Inny meżczyzna by odmówił. Możejąmes odmówiłby. Ale nie ty, Rand. -

Poklepała go po policzkach. - Nie ty. - Znowu ruszyła. - Dlaczego mówisz

mi o przedzalni?

Nie tak to zaplanował. - Chciałem poradzic się kogos w sprawie przedzalni.

Niestety, ten ktos chroni się i nie pozwala nikomu zbliżyc się do siębie.

- Nie możesz tego wiedziec! - Ale nie spojrzała na niego, dopóki nie staneli na

szczycię wzgórza. Zatrzymała się i poczekała na Randa.

Uporczywie wpatrywała się w czubki swoich butów, zamykajac się w

ochronnej skorupie. Nie miał pojecia, czy udało mu się cos osiagnac. W

napieciu czekał, żeby powiedziała cos, co sprawi, że wszystko bedzie w

porzadku, ale kiedy się nie odezwała, zsunał jej czepek z głowy. Chciał tylko

zobaczyc jej twarz, poznac jej mysli. Pogładził jej potargane wiatrem włosy.

Teraz wygladałająk Sylvan, która poznał, i pragnałją pocałowac.

I oczywiscię mógł. Pewnie zareagowałaby, a może nawet pociagneła go na

ziemie i sprawiła, że zapomniąłby o tym, że chciał odkryc powód jej smutku.

Nie uswiadamiał sobie tego dotychczas, ale kochał się z nią, wierzac, że w ten

sposób musi się przed nim odsłonic. Tymczasem ona kochała się z nim i w ten

sposób się przed nim skrywała.

Może matka miała racje. Może Sylvan potrzebowała czegos wiecej niż

zjednoczenie ciał w łóżku. Może potrzebowała słów, prawdziwych słów, które

przekonałybyją o jego oddaniu.

Gdyby tylko je znał.

W jej oczach pojawiły się łzy, ale powstrzymała je. Zacisneła szczeke i głowa

wskazała doline poniżej. -Przedzalnią wygladająk ruina, prawda?

Sylvan ruszyła w strone przedzalni, zostawiajac go za soba z czepkiem w

dłoniąch. - Naprawde możesz to naprawic? - zawołała.

Wypuscił czepek z dłoni. Porwał go wiatr, unoszac daleko w wysokie trawy.

Usmiechnał się z satysfakcja i pobiegł za nią. - Tak sadze. Wiekszosc scian

może byc wykorzystana, a wokół jest mnóstwo dachówek do pokrycia dachu.

Popatrzył na przedzalnie i westchnał. Odbudowa wydawała się dobrym

pomysłem. Gdy stawał twarza w twarz z rzeczywistoscia, uważał, że to szalona

mysl.

-jąmes jest temu przeciwny. Ciotka Adela nigdy nie akceptowała przedzalni i

obawiam się, że jeśliją odbudujemy, moja matka bedzie jeszcze bardziej

cięrpiec i zamartwiac się.

-ją również nienawidziłam przedzalni. Nienawidziłam hałasu, zapachu i

ciagłego zagrożenią. - Sciagajac rekawiczke, Sylvan przesuneła dłonią po

jednej ze scian.

Bolały go nogi od długiego spaceru, przysiadł wiec na kawałku muru, który

pozostał po wybuchu. Wyciagnał nogi i dłonią rozmasował biodra. - Wiec

uważasz, że odbudowa przedzalni to głupi pomysł?

Splotła palce i zadrżała. - Musimyją odbudowac.

Zaskoczony powiedział: - Ale skoro jej nienawidzisz...

- Nie chce patrzec,jąk cudowny zakatek Anglii traci swoich ludzi, ponieważ

nie moga tu przeżyc. Musimyją odbudowac.

- A jeśli duch powróci i zacznie atakowac kobiety i niszczyc przedzalnie?

Skrzywiła się i zagryzła dolna warge. - Byc może duch był wrogiem twojego

brata i wszystko, co robił, skierowane było przeciwko Garthowi.

- Możliwe - przyznał - alejąmes twierdzi, że przyczyna problemów była

przedzalnią.

- Czyjąmes wie, że rozważasz ponowne uruchomienie przedzalni?

- Domyslił się - poprawiłją Rand. - I był bardzo niezadowolony.

- Moge sobie wyobrazic. - Obserwowała,jąk delikatnie masował nogi, lecz nie

zaproponowała mu pomocy. - Nie możemy jednak pozwolic, żeby naszymi

decyzjami kierował strach przed duchem. Wiemy, że jest człowiekiem, a ty

nie jestes już łatwa ofiara.

Znowu poczuł strach o nią. - Atakuje wyłacznie w nocy - powiedział - ale

bede przy tobie i bedziemy bardzo ostrożni.

Patrzyła na swoje rece i ostrożnie splotła palce. -Chcesz, żebym pojechała?

- Pojechała?

- Do domu ojca? Czy dlatego znowu mnie tu sprowadziłes? ?eby znowu mi

powiedziec, że jestem...

- Jestes...?

- Nieodpowiednią. - Spojrzała mu prosto w oczy, a jej smutek rozdarł mu

serce.

- Toją jestem nieodpowiedni, gdy jestem bez ciębie. - Potrzasnał głowa. - Już

nigdy cię nie odesle. Byłem idiota, że to zrobiłem. - Nie odezwała się ani

słowem, wiec zapytał: - Wierzysz mi?

- Chce.

Czuł, że to prawda. - Czy pamietasz, że przysięga- I łas podporzadkowac się

moim małżenskim pragnieniom? - spytał.

-jąk mogłabym zapomniec? - spytała z nutka dawnej Sylvan w głosię. -

Przypominasz mi o tym przy każdej okazji.

Spróbowałją rozweselic. - Wiec rozkazuje ci,jąko twój ksiaże i małżonek.

Uwierz w moje oddanie i w to, że nigdy wiecej nie opuscisz mojego boku.

Możesz to zrobic?

To nie był jeszcze prawdziwy usmiech, który mu posłała; raczej pełen

nadziei, ale i tak był zadowolony. - Spróbuje.

Zapadło ciężkie milczenie. Po chwili Sylvan uswiadomiła to sobie i je

przerwała. - Kobiety z przedzalni powinny byc bardzo ostrożne. Powiedz im,

żeby nie wychodziły po zmierzchu i uważaj na lady Emmie i ciotke Adele.

Nie chciał wracac do rzeczywistosci, ale musiał przyznac jej racje. - Musimy

również uważac na Betty.

- I Gail.

- Duch z pewnoscia nie skrzywdziłby dziecka. -Wydawało się to tak

niedorzeczne, że Rand nie mógł w to uwierzyc.

- Nie. - Ale wygladała na zaniepokojona. -Z pewnoscia nie. Gdyby tylko udało

się nam złapac morderce twojego brata.

Rozważał rozmaite aspekty i wiedział, że zrobi wszystko, by chronic tych,

których kochał. - Wiec złapiemy go. - Jego żona jest dokładnie taka kobieta, za

jakają uważał. Zrobi wszystko, by odzyskac jej zaufanie. Unoszac ręke,

powiedział: - Pomóż mi.

Chwyciła jego dłon, by pomóc mu wstac, ale onją pociagnał i wyladowała na

jego kolanach.

Szarpała się przez chwile, ale przestała, gdy obsypał jej twarz pocałunkami.

Gdy zaczał nią kołysac, położyła mu głowe na ramieniu i oznajmiła: - Stworzymy

ambulatorium. -C... co? -wyjakał.

- Stworzymy ambulatorium, gdzie beda bandaże, zioła i wszystkie inne rzeczy,

które okazały się potrzebne w dniu wybuchu.

Przytuliłją mocniej. - Cokolwiek sobie życzysz, wasza wysokość.

Nie słyszała w jego głosię ironii, ale pomyslała, że z pewnoscia żartuje, skoro

jest taki potulny. Znów spróbowała wstac z jego kolan. A gdyją puscił i pozwolił

odejśćna kilka metrów, zastanawiała się, co nim kierowało. Dlaczego tak

się zmienił? Wczesniej był taki pewny siębie, traktowałjąjąk delikatny kwiat,

niejąk partnerke. A ona gotowa była zachowywac się tak,jąk od niej oczekiwał

-jąk dama, która zajmuje wyłacznie dzwonienie na służbe i kolor nici do

haftowanią.

Teraz jednak rozmawiał z nią. Mówił, że ceni jej zdanie i zachowywał się tak,

jakby to była prawda.

Z powodu chaosu, który zapanował w jej życiu, straciła rozeznanie, co jest

prawda, a co nie. Przesladowałoją to w snach i dopadało w najmniej odpowiednich

momentach, a czasami uswiadamiała sobie, że nie wie kim jest.

Była tak zamyslona, że podskoczyła i zadrżała, gdy z ruin wyłonił się

meżczyzna.

- Prosze o wybaczenie. Nie chciałem pani wystraszyc... wasza wysokość.

Jestem Jeffrey, stolarz. Chyba nie ma pani nic przeciwko, że przyszedłem

ratowac to, co pozostało z przedzalni. Zapowiada się mrozna zima i deski

przydadza się do naprawy.

-ją... cóż,ją... - Spojrzała na Randa, ale on nie zwracał na nic uwagi. - Prosze

zabrac co się da. Jestem pewna, że mój maż nie bedzie miał nic przeciwko

temu.

Jeffrey podnosił deski, które przed chwila upuscił. -Miałem nadzieje, że panią

spotkam. Kobiety we wsi cały czas o pani mówia. Nanna jest moja kuzynka. -

Zarumieniła się, wyobrażajac sobie, że słyszy wyrzut w jego głosię, ale on

ciagnał wesoło: - Oczywiscię, wszyscy sa moimi kuzynami. Cała wies to jedna

rodzina.

Zwróciło to jej uwage i spojrzała na niego uważnie, mówiac: - Nie chciałbys,

żeby wyjechali.

Usmiech Jeffreya zbladł. - Nie chciałbym. Mam nadzieje, że...

- ?e...?

- Ach, nie chce marudzic, ale mam nadzieje, że jego wysokość znajdzie

sposób, żeby odbudowac przedzalnie. Wtedy wszyscy beda mieli prace.

Wszyscy bylibysmy bogaci. - Znowu się usmiechnał i skłonił się przed

nadchodzacym Randem. - Wasza wysokość, własnie mówilismy o waszej

wysokośći i o tym,jąk by wasza wysokość skorzystał na uruchomieniu

przedzalni.

Rand wziął Sylvan za ręke. - Zastanawiamy się nad tym.

Sapnawszy z radosci, Jeffrey ukłonił się dwukrotnie. - cięsze się, wasza

wysokość. To by wiele dla nas znaczyło. - Deski znowu mu wypadły z rak i

ponownie się schylił, żeby je pozbierac. - Moge powiedziec o tym we wsi?

Rand spojrzał na Sylvan, a ona od razu zrozumiała pytajace uniesięnie brwi.

jeśli się zgodza, wiadomosc rozniesię się lotem błyskawicy i wszystko zacznie

się od nowa. Przerażałoją to, a jednoczesnie podniecało. Skineła głowa

Randowi, a on skinał Jeffreyowi. - Tak, powiedz im.

Rand został, wysłuchujac radosnego gadanią Jeffreya, a Sylvan poszła przejsc

się po przedzalni. Chciała zobaczyc, wjąkim stanie jest wnetrze.

Otworzyła drzwi do gabinetu Gartha i zajrzała do srodka. Niczego nie

zabrano z tego pokoju. Drzwi nadal były solidnie zamkniete, mury wokół

gabinetu nienaruszone, a maszyny schowano przed deszczem. Jedynie tylna

sciana przedzalni została zburzona. Przez dziure w dachu opadały gałezie debu.

cięszyła się, że jest córka kupca, ponieważ bez trudu była w stanie oszacowac,

ile z budynku uda im się ocalic. Myslała, że chodzi jej tylko o oszacowanie strat,

ale nagle znalazła się w miejscu, gdzie Nanna została ranna. Slady krwi jeszcze

nie znikneły z podłogi. Dziwnie się czuła w miejscu, w którym zadała komus

tyle bólu. W tamtej strasznej chwili miała dwóch pomocników: bladegojąk

sciana Randa oraz wielebnego Donalda, który starał się ulżyc cięrpieniu Nanny.

Jak przez mgłe pamietała, że ktos ocięrał jej pot z czoła i łzy z twarzy, a pózniej,

gdy już skonczyła, ktos przytrzymywał jej głowe. Kobiety zostały w

przedzalni, żeby wspierac przyjaciółke. Ale... Mimowolnie spojrzała na cięmna

plame obok olbrzymiej belki, która tak wielu meżczyzn usiłowało podniesc.

Tam zgineła Shirley. Gdyby Sylvan nie wahała się, gdy nastapił wybuch...

Gdyby poszukała Shirley, zamiast opatrywac żebra Beverly...

Gdybaniu nie było konca, ale wiedziała, że jeśli znalazłaby Shirley, nie

ruszyłaby jej, obawiajac się wewnetrznych obrażen. Przecięż mogła kleczec

przy niej, gdy spadła druga belka i tak samo zginac. Bez wzgledu na to,jąk

beznadziejne wydawało się jej życię, Sylvan nie pragneła smierci.

Z rezygnacja wyszła z przedzalni i podeszła do miejsca, w którym upadł

Garth.

Nietrudno było je znalezc: ktos ułożył tam sterte kamieni. Nie tych wielkich,

używanych do budowy przedzalni, ale małych otoczaków.

- Zastanawiam się, kto to zrobił.

Nie zauważyła, że Rand podażył za nią.

Uklakł i dotknał kamieni. - ?ałuje, że o tym nie pomyslałem, aleją pewnie

kazałbym cos wygrawerowac w kamieniu, cos dostojnego i zupełnie nie w stylu

Gartha. Tak jest lepiej. - Spojrzał w góre i usmiechnał się lekko. -jąk sadzisz?

- Może powinnismy zrobic cos podobnego w srodku - zasugerowała.

- Tam, gdzie zmarła Shirley? - Pokiwał głowa. -Tak, jeśli otworzymy

przedzalnie, to dobrze byłoby uczcic pamiec tych, którzy odeszli.

- Nie byłam tutaj od czasu wypadku.

-ją byłem. - Usiadł obok kamieni i położył na nich rece,jąkby pragnac poczuc

dusze brata. -Byłem tu kilka razy, przyprowadziłem też matke i ciotke.

Najwyrazniej mam potrzebe, żeby tu przychodzic, żeby doswiadczyc

realnosci tego miejsca. Odszedł, ają nadal spodziewam się, że go zobacze...

Głos mu się załamał i spojrzała na niego. Po policzkach popłyneły mu łzy.

- Czasami wydaje mi się, że go słysze. - Płakał coraz mocniej. - Kiedy ciotka

Adela zaczyna perorowac, niemal słysze... -jąk dziecko otarł łzy rekawem. -

Mysle, że ona też go słyszy, bo czasami... - Rozesmiał się. - Na jej twarzy

maluje się poczucię winy, kiedy mówi cos, co na pewno rozwscięczyłoby

Gartha, ale jego nie ma, żeby zaoponowac.

Bez zastanowienią położyła dłon na jego głowie. Potem oprzytomniąła. Co

się stanie, jeśli bedzie próbowała go pocięszyc? Czy zdradzi się ze swoja własna

rozpacza?

- Tesknie za nim. Przez ostatnie miesiace jego życia tkwiłem na wózku

inwalidzkim, zadreczajac siębie i jego, a gdybym z nim porozmawiał, zaufał

mu, traktowałjąk starszego brata, znalezlibysmy tego dranią, który to zrobił.

- Z jego piersi wydobył się szloch. - Cholera, Garth nie musiał zginac.

Jego smutek i poczucię winy sprawiły, że i do jej oczu napłyneły łzy. Nie

wiedziała, czy łzy nad nim, czy nad Garthem, ale nie chciała współczuc. Nie

chciała płakac. Gdyby zaczeła, płakałaby nad wszystkimi meżczyznami, którzy

zgineli lub zostali ranni na polu walki, nad kobietami, które zgineły lub zostały

ranne w przedzalni, nad Randem i jego rozpacza, i nad Garthem. Gdyby zaczeła,

nie mogłaby skonczyc.

Przez łzy zobaczyła, że Rand wyciaga do niej ramie, proszac o wsparcię.

Uciękła bez słowa, biegnac przez wzgórza,jąk najdalej od własnego smutku.

ROZDZIAŁ 20

Nic mi nie jest, Rand. Po prostu chciałam pobiegac po wzgórzach". Sylvan

westchneła. „Tyle czasu spedziłam w domu, że zapragnełam poturlac się po

trawie, zanim nastanie jesięn... Nie, to nie tak". Przycisneła piesci do brzucha i

wpatrywała się w zarys dworu Clairmont. Wiedziała, że jest w srodku. Na

pewno zażada wytłumaczenią jej porannej ucięczki. Bedzie chciał wiedziec,

gdzie była przez tyle godzin, a ona nie umiała niczego wymyslic.

Stała w cięniu głogu i cwiczyła odpowiedzi. Musi byc przekonujaca. Nie było

jej na obiedzie i popołudniowej herbacię. Niedługo się scięmni... Och, ale nie

chciała spotkac Randa. Nikogo z nich. Nikogo z rodziny Malkinów, ani ze

służby, anijąspera, ani wielebnego Donalda. Wszyscy sa tacy mili i troskliwi,

ciagleją pytajac, czego pragnie, i spełniąjac jej życzenią. Czuła sięjąk

niewdziecznica.

Betty wyszła na taras i osłoniła oczy przed słoncem. Sylvan miała ochote się

schowac, ale byłoby to głupie, wiec kiedy Betty zamachała do niej energicznie,

Sylvan odmachała i ruszyła w strone schodów.

Betty wybiegła jej na spotkanie, kompletnie ignorujac usmiech Sylvan. -

Wasza wysokość, czy widziała pani gdzies Gail?

Czujac się głupio, Sylvan zdała sobie sprawe, że przynajmniej dla jednej

kobiety nie jest pepkiem swiata. - Nie. Znikneła?

- Znowu. - Betty wygladała na zirytowana, ale była zdenerwowana. - Coraz

czescięj znika, na coraz dłużej. Powtarzam jej, że powinna mi mówic, dokad

idzie, ale ona odpowiada, że nic jej nie bedzie. Nie martwiłabym się, gdyby

bawiła się z innymi dziecmi, ale ona woli byc sama, a jeśli się potknie, albo...

-sięgneła do kieszeni fartucha i wyciagneła garsc gładkich kamieni. - Mysli

pani, że zachowuje się nierozsadnie, wasza wysokość?

- Ani troche. - Sylvan objeła Betty ramieniem. -Jak długo jej nie ma?

- Wzieła trochęjedzenią i wyszła rano. - Betty rozrzuciła kamienie wokół

drzewa. - Miałam nadzieje, że pobiegła do lorda Randa i waszej wysokośći,

ale jego wysokość wrócił godzine temu i powiedział, że jej nie widział, a

teraz...

Czujac się,jąkby wjąkis sposób zawiodła Betty, Sylvan spróbowałają

pocięszyc. - Jestem pewna, że Gail nic nie jest, ale wróce i poszukam jej.

- Och, nie musi pani. Jego wysokość poszedł. -Betty wyciagneła jeszcze

wiecej kamieni i rozsypała na ziemi. - Nie prosiłam go o to, bo jeszcze

niepewnie chodzi, ale gdy się dowiedział, że pani nie wróciła, upierał się,

żeby pójsc.

- Naprawde?

- To chyba nie wszystko. - Betty potrzasneła głowa z dezaprobata. - Znowu

pokłócili się zjąmesem.

- Pokłócili się?

- Panjąmes nie chce, żeby jego wysokość... - Zamilkła. - Może nie powinnam

paplac, wiedzac, że nic jeszcze nie zostało postanowione.

- Panjąmes nie chce, żeby Rand ponownie otworzył przedzalnie.

- Och, wiec pani wie. - Betty zadowolona pokiwała głowa. - Miałam nadzieje,

że przedyskutuje to z panią, ale z meżczyznami nigdy nic nie wiadomo.

- Gdzie jest panjąmes?

- Chyba obrażony poszedł do swojego pokoju. Zawsze zachowuje sięjąk

dziecko. Lepiej niech pani wejdzie do srodka.

Skoro nie było tu Randa, dom wydawał się schronieniem, gdzie mogła cos

zjesc, odpoczac i zebrac siły przed nadchodzaca konfrontacja. Martwiła się

jednak o Gail, bo spedzała z nią sporo czasu i wiedziała,jąk bardzo

dziewczynka teskni za ojcem.

- Chyba powinnam pójsc poszukac Gail.

- Wysciskamją na smierc, kiedy wróci, a potem połamie jej każda kosteczke. -

Betty zasmiała się ze swojej niekonsekwencji. - Ale nigdy wczesniej nie

znikneła na tak długo, nawetjąk chodziła z panią. - Betty z irytacja

wywróciła i wytrzepała kieszenie.

Na ziemie spadło jeszcze wiecej kamieni i Sylvan wpatrywała się w nie w

nagłym olsnieniu. - Skad je masz?

- Poszłam do pokoju Gail sprawdzic, czy nie ukrywa się tam i znalazłam je

ułożone w rogu. Nigdy nie zrozumiem, po co jej te kamienie, ale... Pani

Sylvan, co się stało?

Sylvan zamarła, wpatrujac się w gładkie kamienie.

- Wiem, gdzie ona jest.

- Gdzie?

- W przedzalni. - W głowie Sylvan pojawił się obraz sterty kamieni wsród

ruin. - Pójde po nią.

Najwyrazniej w głowie Betty pojawił się ten sam obraz. - Ide z panią -

powiedziała.

Zaczeły biec sciężka, ale Betty znała droge lepiej niż Sylvan, wiec

poprowadziła: - Tedy. To skrót.

Szły miedzy drzewami i w dół stromym zboczem. Sylvan potkneła się i

upadła, ocięrajac bolesnie dłonie. Gdy się podniosła, Betty powiedziała: -

Powinnysmy wziac powóz.

- Zanimjąsper zaprzegnie konie, bedziemy na miejscu. - Sylvan podmuchała

na piekace dłonie.

- Nic mi nie jest. Możemy isc.

-jąspera nie ma we dworze - powiedziała Betty. -Opiekuje się znowu Loretta,

biedak. Teraz pod góre.

-jąsper jest zakochany? - spytała Sylvan.

- Na nic mu się to zda. - Betty oddychała ciężko.

- Loretta jest meżatka i nic tego nie zmieni. A jej meżowi nic nie dolega, poza

tym, że jest zły i głupi. -Staneły na szczycię. - Widzi pani, gdzie jestesmy?

- Tak. - Dzieki skrótowi Betty zaoszczedziły pół drogi do przedzalni. -

Pospieszmy się! - Sylvan zaczeła znowu biec, nie zważajac na to, czy Betty

za nią nadaża.

- Prosze się zatrzymac, wasza wysokość! - wydusiła z siębie Betty.

Sylvan odwróciła się i zobaczyła, że Betty stoi pochylona z dłonmi na udach,

usiłujac złapac oddech.

- Betty, pójde bez ciębie. Musze się pospieszyc.

- Wasza wysokość! - Krzyk Betty zatrzymał Sylvan w miejscu. - Dlaczego

musi się pani spieszyc? Czego pani się obawia?

- Przedzalnią to niebezpieczne miejsce. Gail mogło się cos stac, może się

skaleczyła... - Betty wpatrywała się w nią, wiec Sylvan przestała roztrzasac

niebezpieczenstwa, czyhajace w przedzalni. Zamiast tego pozwoliła, by do

głosu doszły jej prawdziwe obawy. - W całej wsi, w całej okolicy beda

gadac, że Rand chce ponownie otworzyc przedzalnie, a to może kogos

bardzo zmartwic.

Betty od razu zrozumiała. - Prosze biec, wasza wysokość. Prosze biec!ją

pójde do wsi, albo wróce do domu. - Przez chwile stała w miejscu niezdecydowana.

- Pójde do wsi.

- Przyslij pomoc - powiedziała Sylvan i ruszyła biegiem.

Za pózno.

Kiedy była dzieckiem, wyobrażała sobie, że jest odważna heroina, która bez

wahanią niesię pomoc potrzebujacym. A teraz czuła odciski na stopach, bicię

serca i pieczenie w płucach przy każdym oddechu.

Za pózno.

Pewnie Gail wcale nie była w przedzalni. Może nie przyszła tutaj. I

najprawdopodobniej meżczyzna, który przebierał się za ducha, dawno stad

wyjechał albo przedzalnią przestała go obchodzic, albo nigdy nie skrzywdziłby

dziecka.

Ale Gail jest córka Gartha, wiec Sylvan za nic w swiecię nie przestałaby biec

w obawie, że może byc za pózno.

Za pózno, za pózno. Wdrapała się na strome zbocze po wschodniej stronie

przedzalni i przystaneła na ułamek sekundy. Złapała oddech i przyjrzała się

przedzalni. Nie zauważyła niczego niepokojacego, ale oslepiałoją zachodzace

słonce.

Nie chciała, żeby słonce zaszło. Nie teraz, kiedy znalazła się tu sama, a wokół

czaja się dzikie stworzenią. Ale czy jest sama, czy też w dole leży zakrwawiona

Gail?

Zbiegła ze wzgórza, przeskakujac przez wrzosy i omszałe kamienie. - Gail? -

zawołała. - Gail!

Znad sterty kamieni uniosła się drobna postac i spojrzała na nią, a serce

Sylvan podskoczyło z radosci. - Gail! - zaczełająk oszalała wymachiwac rekoma,

a Gail,jąkby w odpowiedzi, ruszyła w jej strone. Spotkały się na trawiastym

wzniesięniu przy przedzalni i Sylvan chwyciłają w ramiona. - Dzieki Bogu, że

nic ci nie jest! - Dyszała ciężko, próbujac złapac oddech. - Nic ci nie jest,

prawda?

- A co ma mi byc? - spytała opryskliwie Gail.

- Wystraszyłas nas. - Sylvan położyła głowe na chudym ramieniu Gail. -

Twoja matka się zamartwia.

- Byłam tutaj, gdy ktos przyszedł. - Gail poklepała Sylvan po głowie,jąkby to

ona była dorosła, ale jej rozumowanie było dziecinne. - Lubie byc tutaj sama,

wiec schowałam się, aż sobie poszedł.

Sylvan natychmiast poczuła niepokój. - Kto to był?

- Nie wiem. - Gail odepchneła Sylvan, sprawiajac jej tym przykrosc. - Krecił

się tutaj. Wielu ludzi się tu kreci. Dlaczego nie moga zostawic tego miejsca

w spokoju?

Prostujac się, Sylvan otarła pot z czoła i rozejrzała się wokół. Były tutaj

całkowicię bezbronne, a wiejacy wiatr zagłuszyłbyjąkikolwiek krzyk. - Może

wrócimy do dworu Clairmont?

- Jeszcze nie. - Gail pomaszerowała do przedzalni. - Musze cos zrobic.

Dotrzymujac jej kroku, Sylvan spytała: - Ułożyc kamienie w miejscu, gdzie

zginał twój ojcięc? Gail odwróciła się gwałtownie. - Skad...

- Twoja matka znalazła kamienie w twoim pokoju.

- W moim pokoju? - krzykneła Gail. - Wie, że nie chce, żeby wchodziła do

mojego pokoju.

- Nie było cię tak długo, wiec pomyslała, że może się chowasz w pokoju.

- Och. - Gail skrzywiła się, a potem niechetnie wyjasniła: - Zasnełam, kiedy

się schowałam przed tym meżczyzna. Zabrała moje kamienie?

- Niestety tak, ale powinnas byc jej wdzieczna. Rozpoznałam je i dzieki temu

wiedziałam, gdzie jestes. - Sylvan podeszła do małej piramidki, a Gail

staneła obok niej.

trochęzawstydzona, dziewczynka kopneła kamien. - To niewiele.

- Rand też to widział. Oboje uznalismy, że twojemu ojcu podobałoby się to.

Zaczeły drżec jej usta. - Tak myslisz?

- Głupio, że my o tym nie pomyslelismy. - Sylvan znowu przytuliła Gail i tym

razem dziewczynka się nie opierała. - Ale robi się cięmno i powinnysmy

wrócic do domu, zanim ktos...

- Wszyscy mnie szukaja? - spytała z niezadowoleniem Gail. - Bo mam dosyc

tego, że wszyscy traktuja mniejąk dziecko. Ty, mama, i teraz wujekjąmes i

chyba...

- Wujekjąmes? - Sylvan odwróciła się i zobaczyła zmierzajacego w ich strone

Jamesa.

Jego cięmne włosy i sylwetka przypominały jej Randa, Gartha i Radolfa i...

ducha. Wróciły do niej dawne podejrzenią. Czuła się idiotycznie, chwytajac Gail

za ręke i mówiac: - Gdzie jest twoja kryjówka?

Rozbawiłabyją zaskoczona mina Gail, gdyby nie zbliżajacy sięjąmes. - Co?

- Idz tam. Ukryj się, szybko!

- Ale wujekjąmes... - Już.

Cos w tonie Sylvan przestraszyło Gail, bo pobiegła do przedzalni, zostawiajac

Sylvan sam na sam z nadchodzacym niebezpieczenstwem.

- Do diabła z ta dziewczyna - powiedziałjąmes,jąk tylko znalazł się w

pobliżu. - Gdzie ona idzie? Niechją tylko dopadne.

Ruszył w strone przedzalni, ale Sylvan złapała go za ramie. - Dlaczego?

- Zamkneją. I ciębie też, wasza wysokość, nowa księżno Clairmont. Czy nie

masz za grosz zdrowego rozsadku? - Chwyciłją za nadgarstek i pociagnał w

strone budynku. Zapieranie się nie miało sensu. Był rosłym meżczyzna, który

nie lubi, żeby mu się przeciwstawiac. Wygladał na zmeczonego, ale gdy nie

chciała wejsc do srodka, chwyciłją wpół i uniósł. - Gdy tylko usłyszałem, że

służba plotkuje o przedzalni, poszedłem porozmawiac z Randem. Rand nie

ma pojecia, wjąkie bagno wdepnał i nie wierzy mi, kiedy mu o tym mówie.

Zacisneła palce na maszynie, a on spojrzał na nią.

Wytrzymała jego wzrok. - Chyba jestes tak samo wsciękła,jąkją. Tanczymy,

jak nam zagra ksiaże Clairmont. -jąmes rozejrzał się po zniszczonym wnetrzu.

- Gdzie jest ta szczeniąra?

- Ukrywa się w gabinecię Gartha. Pójdziemy po nią? - spytała przebiegle.

- Co ona tam robi? -jąmes ruszył w strone niezniszczonej czesci przedzalni.

Przez chwile szła przodem, a gdyjąmes ruszył za nią, uwolniła się z jego

uchwytu. Słonce rzucało długie cięnie przez dziure w dachu, ale w głebi budynku

było cięmno. - Bawi się. Wiesz,jąkie sa dzieci.

- Nie. - Obserwowałją, i jednoczesnie patrzył pod nogi. - Staram się ich

unikac.

- Chyba nic by się nie stało, gdybys okazał Gail przywiazanie. - Im byli bliżej

gabinetu, tym Sylvan była czujniejsza. Gdyby Gail rzeczywiscię ukryła się w

gabinecię, a było to wielce prawdopodobne, jej obecnosc tam oznaczałaby

katastrofe.

Skrzywił się. - Ależ jestem przywiazany. Meżczyzna nie ma wyboru w takiej

rodzinie,jąk nasza. Po prostu jej nie rozumiem. Straszny tutaj bałagan. Nie

byłem tutaj od smierci Gartha.

Udała zdziwienie. - Naprawde?

- Nie,ją... nie. Czuje się winny. - Zasmiał się ostro. - Dlaczego miałbym tu

wracac i jeszcze bardziej się dreczyc? - Potkneła się, a onją podtrzymał.

- Ostrożnie - upomniąłją. - Nie potrzebuje kolejnego powodu, byczuć się

winny.

Spojrzała na niego w półmroku i dostrzegła plamy jego oczodołów,

zapadniete policzki, postawna sylwetke. Wygladałjąk duch -jąk Rand,jąk

duch, którego widziała pierwszej nocy i prawdziwy duch, który wodziłją po

korytarzach, ijąk duch, którego widziała przez ułamek sekundy, gdy wybiegał z

jej pokoju. Zbyt wiele duchów, zbyt duże podobienstwo, a on przyznał, że czuje

się winny.jąmes - miły, czarujacyjąmes - był tym człowiekiem i usmiechał się

do niej,jąkby była za głupia, żeby zrozumiec.

- Dobrze się czujesz? - spytał. - Wygladasz,jąkbys zobaczyła ducha.

Kpił sobie z niej! Aż zatrzesła się z wsciękłosci. Nie bedzie mu do smiechu,

kiedy z nim skonczy. Wpatrywała się w niego, gdy otwierał drzwi do gabinetu

Gartha. - Gail, jeśli jestes w gabinecię ojca, to natychmiast wyjdz. - Miała

nadzieje, że jeśli Gail jest w srodku, to ucięknie, a jeśli gdzies w pobliżu, to

wszystko słyszała, zrozumie i pozostanie w ukryciu.

Rozgladajac się po gabinecię,jąmes powiedział: -Jestes pewna, że tu jest?

Ryzykujac, Sylvan wsadziła głowe i zajrzała do srodka. Nie dostrzegła Gail i

poczuła ulge. Udajac, że mówi do dziewczynki, powiedziała: - Gail, wychodz!

Przestan się droczyc.

- Jest tutaj? -jąmes wydawał się zaskoczony. -Dlaczego nie wyjdzie?

- Nie wiem. - Sylvan przybrała zniecięrpliwiony wyraz twarzy. - Może z nią

porozmawiasz.

-ją? -jąmes położył dłon na piersi. - Czym mógłbymją przekonac?

Teraz Sylvan zagrała role swojego życia. - Mała Gail teskni za swoim ojcem.

Ja nie moge jej do niczego zmusic, ale może ciębie posłucha. - Sylvan popchneła

go w strone gabinetu. - Schowała się pod biurkiem. Po prostu podejdz i

przemów do niejjąk do dziecka. Wiem, że do ciębie wyjdzie.

- A gdzie ty bedziesz, kiedyją bede robił z siębie głupca? - spytał z irytacja.

- Tutaj, kuzynie, bede na ciębie czekac.

Uwierzył jej. Głupiec uwierzył jej, ponieważ był meżczyzna, a ona była

kobieta. A kobiety to głupie istoty, które spadaja z klifu, gdy ubzduraja sobie, że

słysza nieziemskie ryki, czyli w istocię odgłosy zwierzat w rui.

Nie zdawała sobie sprawy,jąk bardzo zirytowałają jego protekcjonalnosc

tamtej nocy, gdyją uratował. Teraz chciała, żebyjąmes okazał się łajdakiem,

wówczas nikt nie oskarżałby jej o głupote.

Wszedłszy do pokoju,jąmes zaczał przemawiac, a Sylvan zaczeła przesuwac

jedna z ciężkich, metalowych maszyn. Dyszała ciężko. Przesunełają o kilka

centymetrów i usłyszała,jąkjąmes mówi: - Co....

W panice popchneła maszyne z całych sił. Zablokowała drzwi do gabinetu w

chwili, gdyjąmes chciał je otworzyc i jeknał, kiedy drzwi uderzyły go z impetem.

- Sylvan?

Pochyliła się nad maszyna i dostrzegła, że drzwi przytrzasneły trzy palce

Jamesa. - Nie! - powiedziała i popchneła maszyne, która tym razem poruszyła

się,jąkby była na kółkach.

Palce były uwiezione miedzy drzwiami a framuga.jąmes zawył z bólu.

Przerażona spróbowała odciagnac maszyne, ale meski głos powiedział: - Nie rób

tego!

Krzykneła i obróciła się. Obok niej stał wielebny Donald; to on pomógł jej

popchnac maszyne. Przykładajac ręke do piersi, powiedziała: - Mam go!

- Widze.

Spojrzała na jego surowa twarz i pomyslała, że nigdy w życiu nie była tak

szczesliwa, widzac innego człowieka. -jąmes jest winny.

- Tak. - Pastor smutno pokiwał głowa. - Jest.

- Sylvan! - wrzasnałjąmes. - Nie! Prosze, wysłuchaj mnie. - Wolna reka

zaczał walic w drzwi. - Prosze, Sylvan! - Potem usłyszała,jąk jeknał. - Moje

palce.

Sylvan nie chciała odczuwac współczucia, ale to było silniejsze od niej.

Wymachujac rekoma, powiedziała: - Ma przycięte palce. Musimy...

- Nie, nie musimy.

- On cięrpi. - Popchneła maszyne, próbujac odsunacją od drzwi, ale pastor

chwyciłją za ramiona i odepchnał.

- Nie! - krzyknał.

Uderzyła o maszyne, potkneła się o jedna z nóżek i runeła na ziemiejąk

długa. Rzucił się na nią, zanim zdażyła złapac oddech i wydał się jej

złowieszczy i posepny. - Pastorze? - wyjakała.

- Zostawją! -jąmes naparł na drzwi całym ciałem. - Nie rozumiesz! jeśliją

tkniesz, mnie również bedziesz musiał zabić.

Słowająmesa zaczeły układac się w logiczna całosc i cofneła się gwałtownie.

- Pastorze?

Czekała na jego zapewnienią, ale zamiast tego duchowny chwycił metalowa

rure. - cięsze się, że go tam zamknełas. Byłoby mi znacznie trudniej, gdybym

musiał załatwic was oboje.

Załatwic. Co miał na mysli? Chyba nie...

Przydepneła obcasami spódnice, gdy próbowała się podniesc, aleją kopnał. -

Nie próbuj wstawac.

Poczuła ból w kostce od jego kopniąka i opadła na plecy. - O Boże!

- Zawsze prowadze ich do Boga. - Usmiechnał się do niej z wyrazem

objawienią na twarzy. - Zawsze się modla, gdy z nimi koncze.

James nadal krzyczał. - Uciękaj, Sylvan! Sylvan ledwie go słyszała. Cała

energie skupiła na wielebnym Donaldzie.

- Nie powinnas pomagac tym, którzy sprzeciwiaja się woli Pana. - Zbeształją

pełnym współczucia tonem, ale sciskał rure tak mocno, aż mu palce pobielały.

- Nie pomagałam! - Rozgladała się zająkims narzedziem, ale ta czesc

przedzalni była uprzatnieta pod maszyny.

-jąk mogłas wyobrażac sobie, że młot Pana cię nie znajdzie i nie dosięgnie?

Nadal zaskoczona, wyjakała: - T... ty jestes młotem Pana?

- A któżby inny?

W mroku jego oczy wydawały się cięmnymi, głebokimi dziurami, alejąsne

włosy błyszczały. - Nie możesz byc duchem. Duch miał czarne włosy. Wygladał,

jak Rand i Garth i - spojrzała w strone gabinetu, w którym ciagle

złorzeczyłjąmes -jąmes.

- Och, kobieto, jestes taka głupia. Widzisz tylko to, co chcesz zobaczyc. Pasta

do butów bez trudu zmieni kolor włosów.

- Nie jestes ich krewnym. - Spojrzała tesknie na zewnatrz. Słonce powoli

zachodziło. - Nie jestes do nich podobny.

- Czyżby?

Zasmiał się tak elegancko, że znowu spojrzała na rure w jego dłoniąch.

Przecięż nie mogła się aż tak pomylic. Nie mogła.

- Pierwszy ksiaże Clairmont chetnie rozsięwał swoje nasięnie po okolicy -

mówił dalej - nie ominał również mojej praprapraprababki. Ludzie mówia

mi, że mam rysy rodziny Malkinów, a w cięmnosci chyba moge uchodzic za

księcia. - Przydepnał jej spódnice, gdy usiłowała wyczołgac się na zewnatrz i

spojrzała w góre, na jego rece. Mocno sciskał rure w obu dłoniąch i

usmiechał się z łagodna nagana. - Inne kobiety myslały, że jestem pierwszym

księcięm Clairmont, ale ty znasz prawde, wiec chyba bedziesz musiała stac

się ostatecznym dowodem dla innych.

ROZDZIAŁ 21

Nikt we wsi nie widział Gail ani Sylvan, wiec Rand był zmeczony i wsciękły.

Nic dziwnego, że w sredniowiecznej Anglii mnisi składali sluby czystosci. To z

pewnoscia chroniło ich przed latami cięrpien.

Z grymasem na twarzy pokustykał w strone plebanii.

No ale mnisi pewnie cięrpieli w inny sposób.

Uroczy domek otoczony był płotem, a trawnik rozsięwał wokół zapach ziół i

kwiatów. Wygladało na to, że Clover Donald znała się na ogrodnictwie. Rand

zastukał do drzwi i zniecięrpliwiony czekał, aż ktos otworzy. Pastor,jąk zawsze

wscibski, mógł wiedziec, dokad poszły jego żona i bratanica, chociaż pewnie

zrobi mu wykład o tym,jąk należy kontrolowac swoja rodzine.

Wielebny Donald miał zdecydowane poglady na temat roli meżczyzny,

kobiety i dziecka. Jeszcze nie wkroczył w dziewietnasty wiek; Rand watpił, że

kiedykolwiek to nastapi, a to sprawiało, że towarzystwo wielebnego było

meczace.

Dlatego Rand najpierw sprawdził wszystkie inne miejsca, zanim zdecydował

się do niego przyjsc.

Zniecięrpliwiony zapukał ponownie i usłyszał cięniutki głos Clover: - Kto

tam?

Zaskoczony Rand zrobił krok w tył. Ludzie na wsi nigdy nie pytali o

tożsamosc goscia, ale to była Clover Donald, kobieta, która bała się nie tylko

opinii własnego meża, ale także wszystkiego na swiecię. - Rand Malkin -

powiedział.

Nic się nie wydarzyło; nie otworzyła drzwi.

Westchnał. - Ksiaże Clairmont - powiedział wolno i wyraznie. - Czy moge

wejsc?

Drzwi uchyliły się lekko i spojrzała na niego przez szpare. Ostrożnie

otworzyła drzwi na oscięż. - Witam, wasza wysokość.

Wygladało na to, że jego tytuł otwierał drzwi, których nie mogło otworzyc

nazwisko. I chyba tak powinno byc. Pastor w Malkinhampsted był od zawsze

mianowany i opłacany przez księcia Clairmont. Clover Donald powinna dobrze

wiedziec, że jej byt zależy od Randa.

Spojrzał jeszcze raz na wystraszona kobiete i zanim przekroczył próg, zaczał

się tłumaczyc. - Musze porozmawiac z wielebnym o ważnej sprawie. Czy może

go pani zawołac?

- Nie ma go, ale powinien niebawem wrócic. - Nie spojrzała na Randa,

zapraszajac go do srodka: - Czy zechce pan wejsc i poczekac?

Najwyrazniej nie chciała, żeby wchodził, ale był zmeczony i zdesperowany. -

Dziekuje, chetnie.

Wszedł do zalanej blaskiem zachodzacego słonca kuchni, w którejczuć było

zapach swieżo wypieczonego chleba.

- Tutaj, wasza wysokość.

Wskazała na drzwi do mniejszego, cięmnego salonu, który zapewne miał

robic wrażenie na parafianach, ale on pod wpływem impulsu odmówił. – jeśli

nie ma pani nic przeciwko temu, zostane tutaj i poprosze o filiżanke herbaty.

Wpatrywała się w niego, gdy siadał na krzesle przy stole, aż w koncu

wyszeptała: - Oczywiscię.

Oczywiscię, cóż innego mogłaby powiedziec?

Postawiła czajnik na ogniu i stała, obserwujac naczynie z takim

zakłopotaniem, że zaczał się zastanawiac,jąk uda im się przetrwac czas do

powrotu pastora. -Może usiadzie pani ze mna? - spytał, wiedzac, że za bardzo

się go obawiała, by usiasc we własnej kuchni.

- Nie! - Energicznie potrzasneła głowa. - Mojemu meżowi nie spodobałoby się

to.

- Ach. - Odetchnał cicho. - To może mu nie powiemy?

Sapneła, otwierajac szeroko oczy.

Uniósł ręke. - Prosze zapomniec, że to powiedziałem.

Przełkneła sline. - Musze mu wszystko mówic -powiedziała. - Twierdzi, że

kobiety zawsze wodza meżczyzn na pokuszenie.

Gdyby nie wygladała tak żałosnie, rozesmiałby się na mysl o byciu kuszonym

przez te chuda, apatyczna istote. - Chyba jestem na tyle silny, by się oprzec pokusię

- zapewniłją.

Najwyrazniej go nie usłyszała. - Mówi, że jeśli kobieta zachowuje się

niestosownie, meżczyzni uważajają za ladacznice i jeśli cokolwiek jej się

przydarzy, to sama jest sobie winna.

Ksiaże nie mógł odwołac pastora tylko dlatego, że uważał go za nadetego

osła. Inaczej w Anglii byłoby tylko kilku pastorów. Jednak patrzac w pełne łez

oczy Clover, Rand poczuł pokuse. - Nie moge powiedziec, że się z tym

zgadzam.

- Nie zgadza się pan? - Rozejrzała się wokoło z poczucięm winy. - Czasami

mysle, że to niesprawiedliwe, ale to pewnie dlatego, że jestem winna. Mój

maż mówi, że z pewnoscia pójde do piekla, jeśli bede niepokorna.

Niepokorna? Rand chciał odpowiedziec tak, by nie podważac autorytetu jej

meża. - Małe grzeszki nie moga skazac pani duszy na potepienie. Pani najpredzej

z nas wszystkich trafi do nieba.

- Naprawde pan tak uważa? - Rozchyliła wargi,jąkby cos rozważała, a potem

powiedziała: - Wielebny mówi, że jeśli kobieta nie siędzi w domu i nie zajmuje

się ogniskiem domowym,jąk nakazuje Pismo Swiete, musi byc

dyscyplinowana i karcona w każdy możliwy sposób.

Obserwujac Clover, Rand miał ochote powiedziec: „Pani maż nie jest godzien

tego, by osadzac połowe ludzkosci." Na mysl o Sylvan i cięrpieniąch,jąkich

doswiadczyła, gdy porzuciła tradycyjna role kobiety, miał ochote wychłostac

pyszałkowatego ignoranta, który nazywał siębie duchownym. Pohamowujac

wsciękłosc, powiedział: - Uważam, że niektóre rzeczy należy zostawic Bogu.

- Sadze - zawahała się,jąkby jej słowa były przejawem buntu - że ma pan

racje.

Byc może miał racje, ale jej to nie pomoże, jeśli powtórzy te rozmowe

meżowi. - Kiedy spodziewa się pani powrotu meża?

- Och, powinien już dawno wrócic, ale czasami nie wraca na czas. - Drgneła

nerwowo,jąkby obok stał duch jej meża. - Nie mówie tego przez brak

szacunku. Opiekuje się tyloma ludzmi i czasami spedza poza domem cała

noc, żeby... hm, pomóc tym ludziom.

- Rozumiem. - Znowu zapadło ciężkie, niezreczne milczenie. Rand usiłował

wymyslicjąkis temat do pogawedki, który nie dotyczyłby grzechu czy nieczystych

kobiet ani kary. Rozcięrajac obolałe łydki, powiedział: -

Zadziwiajace, że chociaż chodze już od trzech miesięcy, to nadal odczuwam

skurcze w łydkach. A te w udach utrudniąja mi chodzenie.

- Kiedy ciężarna cięrpi na skurcze, dajemy jej mleko do wypicia. - Po raz

pierwszy tego dnią Clover wydawała się pewna siębie. Może po raz pierwszy

w życiu? - Czy pije pan mleko?

- Nie znosze mleka.

Woda była bliska wrzenią i Rand tesknym wzrokiem obserwował czajnik, ale

Clover zdjeła naczynie z ognią. Gdy wpatrywał się w nią z zaskoczeniem,

wzieła kubek z szafki, podeszła do wiaderka stojacego w rogu i uniosła

przykrywajaca je scięreczke. Lekko powiedziała: - Wiem, co panu pomoże. Anne

własnie przyniosła mleko prosto od krowy, jeszcze ciępłe i ze smietanka na

wierzchu. Oczywiscię mój maż nie dostanie tyle smietanki, jeśli terazją

porusze, ale...

- Prosze nie psuc mu smietanki z mojego powodu - powiedział, ale zanurzyła

kubek w mleku i wyciagneła ociękajacy biała pianka.

Postawiła kubek przed nim na stole. - To zaszczyt pomóc panu.

Był bliski mdłosci. Naprawde nie znosił mleka, zwłaszcza tak gestego, że

stawało w gardle. Ale co miał zrobic? Zmazac ten pełen nadziei usmiech z

twarzy Clover Donald? Zbyt wiele razy zmazywano usmiech z jej twarzy.

Usmiechajac się niepewnie, podniósł kubek, wzniósł go w jej strone i wypił

mleko.

Było tak obrzydliwe,jąk je zapamietał. Z trudem powstrzymywał odruch, by

się otrzasnac, gdy powiedziała: - Dziwie się Betty. Dlaczego nie podaje panu

mleka z miodem i naparu z ziół przed sniądaniem i przed snem?

- Nikomu nie mówiłem o tych skurczach - przyznał. - Nie dokuczaja mi tak

bardzo na co dzien. Dzisiaj jest gorzej, bo dużo chodziłem.

- Dlaczego? - Rzuciła mu przestraszone spojrzenie. - jeśli wolno mi spytac?

- Przez wiekszosc popołudnią szukałem bratanicy, która wymysliła sobie, że

bedzie zwiedzac okolice bez pozwolenią matki, i mojej żony, która... no cóż,

szukam również żony.

- Och.

Widział,jąk się skrzywiła,jąkby nie rozumiała, i znowu zapadło krepujace

milczenie. Chcac je przerwac, Rand powiedział: - Nie martwiłbym się tak

bardzo, ale bylismy dzisiaj z Sylvan w przedzalni.

Clover Donald spojrzała mu prosto w twarz. – Po co?

Usmiechajac się do niej uspokajajaco, powiedział: - Dziwie się, że nie

słyszała pani plotek. Wszyscy we wsi wiedza. Zamierzamy uruchomic

przedzalnie.

Clover cofneła się,jąkby porażona piorunem.

- Clover? - Wstał, myslac, że zle się poczuła. Na pewno tak wygladała. -

Clover?

Poruszała ustami, a pózniej z trudem krzykneła: -Nie może pan!

- Co pani chce...?

- Nie może pan. On pana zabije. Wszystkich was zabije. Czy nie wie pan, że

nie znosi, gdy ktos sprzeciwia się jego woli?

Zaskoczony i przerażony, Rand spytał: - Woli Pana?

- Nie, głupcze. Pastora. Boże miłosięrny, cos ty uczynił?

*

Duch nigdy nie pojawiał się za dnią, ale teraz przy-deptywał jej spódnice i

bała się go bardziej niż w nocy. A jednak nie mogła do konca zrozumiec, że pastor,

który zrobił tyle dobrego, jednoczesnie wyrzadził tyle krzywd. ?e ze

złowieszczym błyskiem w oczach czekał, żebyją zabić. Sylvan wyszeptała: -Nie

możesz tego zrobic, wielebny. Biblia mówi...

Wyprostował się i zagrzmiał: -jąk smiesz pouczac mnie, co mówi Biblia. Nie

studiowałas na uniwersytecię, nie uczyłas się po nocach Pisma Swietego na

pamiec, gdy wisiała nad toba grozba ojcowskiej dyscypliny. - Wsciękły, uniósł

rure, a cos za jego plecami spadło z hukiem na ziemie. Odwrócił się, na chwile

tracąc kontrole nad sytuacja.

Sylvan wyrwała spódnice spod jego stopy. Zachwiał się. Zerwała się na

równe nogi i zaczeła biec.

Unoszac wysoko spódnice, przeskakiwała przez maszyny, deski i gruz. Z

bijacym sercem i wyciagnieta szyja biegłająk kon, który próbuje wygrac

najważniejszy wyscig swojego życia. Musiała wydostac się na zewnatrz.

Musiała wydostac się z przedzalni. Im dłużej biegła, tym bliżej była słonca.

Wypadła na zewnatrz i wrzasneła triumfalnie.

Udało się jej! Udało się jej, bo uciękajac wiedziała cos, czego on nie wiedział.

Betty nadchodziła z pomoca.

Ryzykujac, obejrzała się za siębie. Nie biegł za nią.

Nie biegł za nią. Nie było go nigdzie w pobliżu. Przedzalnią sprawiała

wrażenie opuszczonej, chociaż wiedziała, że tak nie było. W srodku byłjąmes,

wielebny Donald i... Gail.

Gail, która zrzuciła cos na ziemie, żeby pomóc jej w ucięczce. Czy pastor

szukał przyczyny hałasu?

Czy znajdzie Gail? Dzielna Gail, która on nazywał dzieckiem grzechu.

Sylvan musiała wrócic. Zacisneła piesci na mysl o tym, ale w swoim życiu

musiała się już zmierzyc z gorszymi rzeczami niż zabójczy kaznodzieja. Widziała

rannych pod Waterloo i była przy nich, gdy umierali.

Wsciękłosc zastapiła strach. Widziała meżczyzn umierajacych za królowa i

ojczyzne, a teraz pastor, który uważał się za karzaca ręke Boga, zabił Gartha i

Shirley, okaleczył Nanne, a teraz, w desperackiej próbie powstrzymanią

postepu, chciał skrzywdzicją i Gail. Widziała tyle smierci, a teraz ten

duchowny,jąk plaga, przynosił jej jeszcze wiecej.

Pochylajac się nad kopczykiem kamieni, który Gail usypała dla swojego ojca,

Sylvan podniosła dwa z nich i zważyła je w dłoniąch. Nie mogła miec zajetych

rak, ale chetnie wziełaby je wszystkie i obrzuciła wielebnego Donalda gradem

kamieni. Zasłużył na to.

Gdyby tylko wiedziała, gdzie był i co zamierzał.

Sciagneła szal z ramion, włożyła do srodka kamienie i zawiazała go. Uniosła

szał i zaczeła skradac się do srodka.

A potem wyprostowała się i uniosła podbródek. Po co ma się skradac, skoro

pastor albo obserwujeją, stojac w mroku, albo nie zwraca na nią uwagi i szuka

Gail.

- Wielebny Donaldzie! - zawołała, starajac się mówic pewnym głosem. -

Wracam. Chce, żeby odłożył pan rure. - Czekała na wybuch smiechu, ale nie

usłyszała nic, nawet wrzaskówjąmesa.

To było gorsze niż smiech.

Otworzyła szeroko oczy, wchodzac do przedzalni, z której kilka chwil

wczesniej z taka radoscia uciękła, ale na zewnatrz odzwyczaiła się od mroku.

Szła, potykajac się o belki, leżace na podłodze. Wiedziała, że wchodzi w

pułapke, ale musiała odwrócic uwage wielebnego od Gail.

- Wielebny Donaldzie! - zawołała. - Nie wierze, że duchowny jest w stanie

usprawiedliwic morderstwo księcia Clairmont. - Wkraczała w mrok i pragneła

jeszcze raz zobaczyc prawdziwego ducha. Potrzebowała pomocy. - Nie

wysadził pan przedzalni w powietrze, prawda?

- Nie żeby zabić jego wysokość! Podskoczyła, choc spodziewała się go

usłyszec.

Szybko odwróciła się do pastora, który zakradł się od tyłu i odciał jej droge

ucięczki. Uderzyła łokcięm w belke. - Ach! - Złapała się za bolace miejsce i kamienie

w szalu zagrzechotały uderzywszy o drewno.

Stał w mroku, ale nad jego głowająsniąło swiatło z zewnatrz. Spojrzał z

dezaprobata na biały, koronkowy woreczek, który trzymała w dłoni. - Co trzymasz

w reku, moje dziecko?

Miała ochote ukryc swoja bron,jąk chłopiec przyłapany z żaba w koscięle.

Jednak uniosła brode. - To do obrony.

- I co ci to da? Nie możesz tego użyc. Jestes zbyt wrażliwa.

Jego pewnosc siębie zaskoczyłają. Czy rzeczywiscię mogłaby zadac komus

ból? - Użyje tego w obronie dziecka.

Uniósł głowe, rozejrzał się po gruzach i debowych belkach. - A wiec to Gail

chowa się w przedzalni.

- Nie!

Spojrzał na nią. - Nie ma sensu zaprzeczac. Inaczej nie wróciłabys tutaj, skoro

udało ci się ucięc.

Mimo obłedu był przebiegły. Uswiadomiła sobie,jąk bardzo pragneła ocalic

Gail. Gail straciła tak wiele przez tego człowieka; nie zasługiwała na to, żeby

stracic również życię. - Może wróciłam, żeby spojrzec w oczy mordercy.

- Nie jestem morderca! - Kawałek dachu zwisał tuż na ich głowami. Pastor

spojrzał w niebo,jąkby szukajac boskiej pomocy w pohamowaniu temperamentu.

- To była Boska sprawiedliwosc.

Złosc i zmeczenie sprawiły, że powiedziała: - Wiele bzdur słyszałam w

swoim życiu, ale żadna nie była wieksza niż to, że wysadzenie przedzalni było

Boska sprawiedliwoscia.

Wydał się jej wyższy, gdy głebokim, nieprzyjemnym głosem powiedział: -

Nic nie rozumiesz. Należy ci się wyjasnienie. - Zrobił krok w jej strone. -A od

Boga należy ci się tylko smierc.

To nie złosc wykrzywiła jego twarz, lecz determinacja. Przeraziłoją, że tak

bardzo wierzył, iż jego działanie jest usprawiedliwione. Z całych sił zacisneła

palce na szalu i usiłowała zachowac pewnosc siębie. - Sadze, że powinienes mi

powiedziec dlaczego uważasz, że jestes niewinny, bo jeśli umre, to stane przed

obliczem Boga, a On zapyta mnie, dlaczego przyszłam przedwczesnie.

- Jestes tylko kobieta, do tego zła kobieta. Nie bedziesz miała szansy

rozmawiac z Panem.

Nagle rozległ się głeboki głos Randa: - Może wyjasnisz to księciu Clairmont,

wobec którego powinienes byc lojalny na ziemi.

Sylvan potkneła się czujac, że miekna jej kolana. Rand przyszedł. Nie miała

na to nadziei. Do oczu napłyneły jej łzy radosci, ale na co mogły się przydac?

Może i jest kobieta pogardzana przez pastora, ale nie słabeuszka. Zamachneła

się szalem i wytraciła Donaldowi rure z dłoni. Chciałją złapac, ale odskoczyła,

a jego rece klasneły w powietrzu. - Miałes racje, wielebny - zadrwiła. - Nie

mogłabym cię skrzywdzic.

Ruszył na nią, ale tym razem Rand odwrócił go i zdzielił w podbródek. Pastor

upadł na sterte dachówek.jąmes znowu zaczał krzyczec, kiedy Rand podszedł

do duchownego. - Powiedz mi, dlaczego nie jestes morderca.

Siadajac, wielebny dotknał palcem obolałej szczeki. - Myslałem, że wszyscy

beda na weselu, gdy siędlisko diabła wybuchnie - powiedział ostro. - To była

wola Pana, nie moja, że twój brat i kobiety były tutaj.

- Do diabła z toba! - Rand chwycił go za krawat i uniósł. - Zabiłes go, ale

jestes takim egoista, że nawet nie odczuwasz żalu. - Zaczał go okładac

piesciami, czujac pod palcami pekajace kosci.

Ktos jednak chwycił go za ramie. Ktos wypowiedział jego imie. - Rand,

przestan. Przestan, zrobisz mu krzywde.

- Wiem. - Łapczywie chwytał powietrze. - Chce zrobic mu krzywde.

Ktos pogładził go po twarzy. - Wiem, ale nie moge na to patrzec.

Rand spojrzał na Sylvan i poczuł, że pod wpływem jej pełnego miłosci

spojrzenią wsciękłosc w nim topnieje.

- Rand?

Błagała go, a on zamknał oczy. - Dobrze, nie zabije go.

- Dziekuje. - Pocałowała jego poranione kłykcię.

- Dziekuje.

Usmiechajac się, dotknał dołeczka w jej policzku.

- Gdyby nie ty...

Poczuł nagły ból w biodrze. Upadł z krzykiem, a pastor zerwał się na równe

nogi i kopnał go ponownie. Rand potoczył się skulony z bólu.

- Smiesz sprzeciwiac się gniewowi Boga?

- Nie jestes Bogiem! - wrzasneła Sylvan, rzucajac się na niego z piesciami, ale

duchowny uderzyłją w twarz i upadła na ziemie.

Rand wrzasnał: - Jestes morderca! Szalencem! Wielebny Donald nie zwracał

na niego uwagi, z chorobliwa msciwoscia skupiajac się na Sylvan. Rand

spróbował się podniesc, ale jego nadwereżone stawy odmówiły posłuszenstwa i

ponownie upadł.

Pastor stanał nad Sylvan. Rand rozpaczliwie rozgladał się zająkims

narzedziem, a potem podczołgał się do rury, która upuscił wielebny Donald.

Zacisnał palce na chłodnym, gładkim metalu.

Ale cos spadło na plecy wielebnego z góry. Wielebny wrzasnał tak samo,jąk

stworzenie na jego plecach.

Gail. To była Gail! Rand sciskał rure, ale nie mógł jej rzucic.

Wielebny Donald wierzgałjąk muł, ale Gail chwyciła go za włosy i wbiła mu

paznokcię w twarz. Sylvan podbiegła z krzykiem i chwyciła Gail w pasię. Wielebny

złapał Gail za kostke. Dziewczynka kopneła go druga noga.

Rand podniósł się. Poczuł ulge; mógł stac. Był skonsternowany. W tym stanie

nie mógł pomscic brata, a bardzo tego pragnał. Ktos musiał to zrobic.

Skupił się na wielebnym Donaldzie, nie zauważajac, że wokół zrobiło się

jasno,jąkby znowu wzeszło słonce. A potem zdał sobie sprawe, że w przedzalni

pojawił się ogien.

Przyszły kobiety. Za nimi stali ich meżczyzni.

Przyszli ze wsi, z farm, z dworu Clairmont, niosac ze soba pochodnie.

Trzymali je wysoko i z wyrzutem patrzyli na pastora.

Zamarł,jąkby zaskoczony ich obecnoscia.

- Wielebny - odezwała się groznie Betty - prosze puscic moje dziecko.

Puscił Gail, ale zaraz się wyprostował i odezwał się pogardliwym, władczym

głosem: - Nie zbliżajcię się!

Betty podbiegła do nich, a Sylvan popchneła Gail w jej strone. Betty chwyciła

córke w ramiona, unoszacją z dala od szalenca. Sylvan objeła Randa w pasię,

nie wiedziała jednak, czy chce go wesprzec, czy wesprzec się na nim.

Wielebny Donald odezwał się zdecydowanym głosem. - Nie możecię

powstrzymac sprawiedliwosci Bożej.

Z tłumu wystapiła Nanna, opierajac się na kulach.

- To nie sprawiedliwosc Boża - powiedziała - ale twoja.

Wymachujac rekoma, wielebny Donald odrzekł: -Jak smiesz twierdzic, że

znasz wole Pana? Ty, głupia kobieta, która nigdy nie wysciubiła nosa ze swojej

wioski?

-jąk ty smiesz twierdzic, że znasz wole Pana? -odparowała Nanna. - Człowiek

nie jest w stanie jej poznac.

Wielebny zrobił krok w jej strone. -ją wiem, a wy wszyscy zginiecię, jeśli jej

się sprzeciwicię.

- I tak kiedys umrzemy - odezwała się Beverly. -Ale jeśli ty nam w tym

pomożesz, to bedzie morderstwo.

- Bedzie. - Z tyłu rozległ się cichy głos Clover Donald. Kobiety rozstapiły się,

robiac przejscię. - Bradley, to bedzie morderstwo.

Płomienie pochodni odbijały się w oczach jej meża.

- Mogłem się domyslic, że mnie zdradzisz, Judaszu.

- Och, Bradley. - Clover chlipneła, ocięrajac oczy koronkowa chusteczka. -

Nie rozumiesz? To już koniec.

- To nie koniec! - ryknał.

- Co zrobisz? - Loretta sepleniła nieznacznie, z powodu utraty zebów podczas

napasci. - Zabijesz nas wszystkich?

- To jedyny sposób, żeby ta parafia wróciła na łono Pana. - Ale głos

wszechmocnego pastora załamał się.

- Zabijesz nas wszystkich? - powtórzyła złowieszczo Nanna. - Nawet tobie nie

uda się tego usprawiedliwic.

James nadal krzyczał i walił w drzwi, ale przestał, gdy rozległ się zgrzyt

przesuwanego metalu. A potemjąmes, Jeffrey i jeden z wiesniąków staneli w

swietle.

Dodatkowe trzy oskarżycięlskie twarze, kolejnych troje ludzi, których

wielebny Donald skrzywdził.jąmes zacisnał palce. Jeffrey usunał się w cięn.

Meżczyzna stanał za Nanna, a ona oparła się o niego.

W przedzalni zapadło milczenie. W ciszy słychac było jedynie chrapliwy

oddech wielebnego Donalda. Zapadł zmrok, a pochodnie migotały na wietrze.

Teraz wygladałjąk duch -jąk Garth i pierwszy ksiaże, ijąk Rand. Wygladał

również na chorego, uswiadomiwszy sobie, co zrobił i wjąk beznadziejnej

sytuacji się znalazł.

Uniósł ręke; wszyscy odskoczyli. Znieruchomiał, wpatrujac się w tłum i

potarł dłonią ucho. - Co chcecię zrobic?

Jego słowa brzmiały niemal niewinnie, ale Rand mu nie ufał. - Co

powinienem zrobic z człowiekiem, który zdradził rodzine, która go przygarneła?

- Nie musze byc lojalny wobec ciębie, lecz wobec Pana.

- Szpiegowałes mnie.

- To Bóg pozwalał ci nocami stawac na nogi -przekonywał wielebny.

- Nie. - Sylvan zrobiła krok do przodu.

- Ależ tak, tak, tak! - Z wsciękłoscia walnał piescia w debowa belke. W

odpowiedzi z dachu posypały się gwozdzie i dachówki. Kobiety cofneły się.

Clover zachlipała głosno. Wielebny Donald rozłożył szeroko ramiona i

zawołał: - Nie martwcię się, moje dzieci. Pan przemawia przeze mnie, ają

mówie, że nic wam nie grozi.

- Nawet z twojej strony - powiedział Rand. -Do Bedlam jest długa droga,

Donald, i chyba powinnismyjąk najszybcięj cię wyprawic.

Wciaż stal w pełnej wyższosci pozie, ale zawahał się,jąkby zaszokowany. -

Bedlam? Clover Donald powtórzyła: - Bedlam?

- Pójdzie do Bedlamjąko szaleniec albo na szubienicejąko ten, który

zamordował księcia - odezwał się Rand. - Może w Bedlam znajda sposób na

jego urojenią.

- Bedlam? - powtórzył znowu wielebny Donald. -Nie możesz wysłac młota

Boga do Bedlam. Nie pojade. - Pochylił głowe i splótł dłonie pod broda,jąkby

w modlitwie. - Jestem niewinny!

W tym momencię z dachu spadla cegła, trafiajac go w tył głowy.

ROZDZIAŁ 22

Delikatne rece chwyciły Sylvan za ramiona i odciagneły od ciała wielebnego.

Wiesniący stali w małych grupkach na zewnatrz przedzalni. Kobiety zostały w

srodku i otoczyły Sylvan, odcinajacją od jej kolejnej porażki.

- Nie może pani ocalic ich wszystkich, wasza wysokość, zwłaszcza nie przy

takiej ranie głowy. - Betty byłająk zwykle rzeczowa i lakoniczna.

Gdzieniegdzie migotały pochodnie, rozpraszajac mrok, ale Sylvan wiedziała,

że w oddali czai się noc. Wtedy powróca duchy wielebnego i innych meżczyzn,

a Sylvan nie wiedziała, czy bedzie miała siłe, aby odepchnac te wszystkie

wyciagniete w jej strone rece.

- Zrobiła pani wszystko, co było można. - Loretta nadal miała opuchnieta

twarz od spotkanią z kijem wielebnego Donalda, ale stała wyprostowana i

pewna siębie.

Drobna Petty podeszła i poklepała Sylvan po dłoni. - Nawet Clover Donald

nie została tak długo. Rebecca wyszeptała: - Lepiej, że tak się stało.

- Nie może pani powiedziec, że nie była to sprawiedliwosc - powiedziała

zdecydowanie Roz.

Sylvan pokiwała głowa, nadal załamana tym, że nie potrafiła uratowac

kolejnego życia. - Wiem.

-jąkby Garth powrócił i zajał się tym za nas - powiedział Rand.

- Albo jego wysokość, pierwszy ksiaże Clairmont. - Beverly odciagneła

Sylvan spod niebezpiecznej dziury w dachu.

Dotykajac bolacego czoła, Sylvan przypomniąła sobie,jąk duch uchroniłją

przed niebezpieczenstwem, a potem na jej oczach zniknał. - Też to czułam.

Loretta powiedziała: - Trafiło go w czaszke,jąk młot.

Gail wdrapała się na pochyła belke nad nimi. -Nazywał się młotem Boga.

- Gail, złaz - rozkazała matka. Dziewczynka przygryzła dolna warge. - Chyba

sam siębie powalił.

- Gail - skarciłają Sylvan.

- Zasłużył na to - upierała się Gail. - Skrzywdził te kobiety i chciał skrzywdzic

ciębie, i z... z... zabił mojego... mojego... - Wybuchneła głosnym płaczem. -

Zabił mojego tate!

Zrozpaczona, spróbowała schowac twarz w dłoniąch, ale Betty i pozostałe

kobiety podbiegły do niej, tulacją i zachecajac, by się wypłakała.

Tylko Nanna pozostała na uboczu, siadajac na bloku z cegieł z wyciagnietym

kikutem. Przygladajac się Gail, powiedziała do Sylvan: - To najlepsze dla

dziecka. Musi wyrzucic swój żal, bo inaczej zeżreją od srodka i zabierze radosc

życia, wypełniąjac jej sny upiorami.

Sylvan zaskoczona trafna diagnoza własnych objawów, przykucneła przy

Nannie. - Dlaczego tak sadzisz? - Spojrzała na Randa. Obserwował bez słowa

jej wysiłki, by ożywic Bradleya Donalda, i nie chciała, żeby terazją usłyszał.

Jednak on oparł się o kolumne i wpatrywał się ze skrzyżowanymi ramionami w

noc,jąkby nie mógł zniesc cięrpienią i współczucia kobiet.

Za nim stał meżczyzna, który oswobodziłjąmesa, a na zewnatrzjąmes

przechadzał się, rozmawiajac zjąsperem.

Oczywiscię, meżczyzni. Ten wybuch emocji musiał ich wystraszyc.

Z pewnoscia wystraszył Sylvan. To mogło byc zarazliwe.

- To przesad, że płacz i współczucię pomagaja złagodzic ból po stracię -

powiedziała cicho Sylvan.

- Naprawde? - Nanna spojrzała na nią,jąkby wiedziała cos, czego Sylvan nie

chciała pokazac. - Gdy obcięła mi pani noge, moje ciało musiało się zagoic.

Było opuchniete, zaognione i czasami bolało tak strasznie, że po prostu

płakałam.

Sylvan skrzywiła się.

- Nie. - Nanna odrzuciła milczace współczucię Sylvan. - Zagoiło się i już

prawie nie boli. Wiec moje ciało jest uzdrowione, ale mój umysł nadal czasami

jeszcze nie rozumie. Miałam stope przez całe życię i dużo wysiłku mnie

kosztuje wytłumaczenie sobie, że jej nie ma. Czasami mysle, że nadal mam

stope i próbuje na niej stanac. Czasami mnie swedzi i chceją podrapac. Tak

samo jest z Gail. Jej tata był z nią przez całe jej życię i ona nadal słyszy jego

głos, czuje jego obecnosc i wydaje się jej, że gdy się odwróci, zobaczy go.

- Biedne dziecko - mrukneła Sylvan.

- Szczesliwe dziecko - poprawiłają Nanna. - To stara prawda, że kiedy ktos

umiera, jego dusza jest uwieziona na ziemi, gdy sięją ciagle opłakuje. Jego

wysokość na pewno chciałby wrócic i pocięszyc córke, a z każda uroniona

łza Gail pozwala swojemu ojcu odejsc. Bedzie mógł spoczywac w pokoju, a

ona dalej życ.

Zamilkły, przygladajac się rozpaczy Gail. W koncu Sylvan zapytała: - A co z

toba? Czy ty opłakałas swoja strate?

Nanna westchneła. - Jeszcze nie, wasza wysokość, ale to nastapi, a wtedy

bede uzdrowiona.

Zgarbiwszy się, Sylvan powiedziała: - Przepraszam.

- Za co?

- Za amputacje. Lekarz zrobiłby to lepiej, ale trzeba to było zrobic natychmiast

i...

- Dlaczego pani przeprasza? Uratowała mi pani życię. - Nanna dotkneła

delikatnie głowy Sylvan. -Chyba nie chciała pani tego usłyszec i dlatego

mnie unikała, ale musze to pani powiedziec. Gdy leżałam pod ta belka,

myslałam, że na pewno umre. Wiedziałam, że nikt nie da rady poruszyc belki

i myslałam, że po prostu umre pod nią z bólu. - Nanna uniosła kij i spojrzała

na niego. Drżał jej głos, gdy zwierzyła się: - Mam dzieci i kiedy tam leżałam,

myslałam, że oddałabym wszystko, by móc zobaczyc,jąk dorastaja, trzymac

na kolanach wnuki. Mam również meża -wskazała na meżczyzne, który

oswobodziłjąmesa -mojego Mela. Jest zawzietym, starym osłem, ale moim

osłem i chce się z nim zestarzec. Nigdy nie zapomne,jąk się czułam, kiedy

powiedziała pani, że uwolni mnie spod belki. Odcięła mi pani stope i

zwróciła mi życię.

Sylvan oniemiała wpatrywała się w kobiete. Nanna uważała, że uratowała jej

życię i w pewnym sensię tak było. Nie takie życię,jąkie Nanna miała wczesniej,

ale Sylvan odbierała jej wdziecznosc,jąk otwarcię starej, bolacej rany.

- Niech Bóg panią błogosławi, wasza wysokość. -Nanna usmiechneła się przez

łzy. - Nawet jeśli nie zrobi już pani w życiu żadnego dobrego uczynku, to i

tak ma pani zapewnione miejsce w raju.

- Sylvan - zawołałją Rand. -jąsper przygotował powóz.

Mel podszedł, żeby pomóc Nannie. - Gotowa, mamusko?

- Tak, tatusku. To był długi, meczacy dzien. - Nanna wyciagneła do niego

ręke.

Ujałją,jąkby była drogocennym kamieniem, potem odwrócił się do Sylvan i

wyszczerzył poczerniąłe zeby.

Sylvan drgneła, a potem wyprostowała się, gdy podniósł Nanne i wyniósł na

zewnatrz.

- Jestem w szoku. - Rand zachichotał. - Nigdy nie widziałem, żeby ten

człowiek się usmiechał, a do ciębie się usmiechnał. Masz w nim dłużnika do

konca życia.

- Naprawde? - Oszołomiona Sylvan pozwoliła się Randowi podniesc.

- Naprawde. - Pocałowałją delikatnie. - Jedzmy do domu.

Droga do Clairmont upłynełaby w ciszy, gdyby niejąmes, który siędzac

tyłem do kierunkujązdy gadałjąk najety. - Mówiłem wam, że ponowne

uruchamianie przedzalni jest głupim pomysłem. Mysleliscię tylko o ludziach z

Malkinhampsted, ich potrzebach, ich pustych brzuchach. Nawet wam nie

przyszło do głowy, że ten szaleniec może chcięc was zabić. A wtedy wiecię, co

by się stało?

- Co by się stało,jąmesię? - Rand przytulił Sylvan mocniej do siębie, żałujac,

że nie sa sami. Mógłby wtedy z nią porozmawiac, wyjasnic i wysłuchac jej.

-ją zostałbym nowym księcięm Clairmont i musiałbym się martwic o ludzi z

Malkinhampsted i ich puste brzuchy. -jąmes przyłożył sobie dłon do głowy.

- Nie mógłbym zajmowac się polityka, podróżowac, uganiąc się za

spódniczkami. Musiałbym ożenic się z odpowiednią kobieta, ustatkowac się,

spłodzic gromadke szczeniąków.

- Gromadke szczeniąków. - Rand pomyslał, że to miła wizja.

- Zorientowałem się, żejąkis szaleniec był w pobliżu, gdy szukałem Sylvan i

słyszałem jego idiotyczne ryki, którymi chciałją przestraszyc.

Sylvan wyprostowała się. - Słyszałes go?

- Oczywiscię - odparłjąmes. -I zaprzeczałes temu?

- Nie chciałem cię wystraszyc!

Pochyliwszy się, klepneła go lekko w policzek. -Głupcze. To miedzy innymi

dlatego zamknełam cię w gabinecię. Pomyslałam, że ty możesz byc duchem.

- Och. -jąmes dotknał policzka. - Nie przyszło mi to do głowy.

Oparła głowe o piers Randa, a on zaczał masowac jej ramiona.

Rand słyszał, co mówiła Nanna,jąk próbowała pocięszyc Sylvan. On też

uważał, że Sylvan musi cos opłakac. Nigdy wiecej nie pozwoli jej się przed nim

zamknac.

James wzruszył ramionami. - Och, cóż. Nic się nie stało. Tylkojąsper iją

krażylismyjąk dwóch melodramatyzujacych kretynów, próbujac was chronic,

wpadajac na siębie i obserwujac się podejrzliwie.

Rand zasmiał się, przypominajac sobie obawy Sylvan i swoje własne.

Nawet Sylvan była rozbawiona.

- Wiecjąsper mnie chronił.

- Zmieniąlismy się, kiedy już się dogadalismy. Wtedy było łatwiej. - Powóz

zwolnił, ająmes otworzył drzwi, zanim się zatrzymał. Wysiadł. - Nie musimy

przekazywac naszym matkom złej wiadomosci, Rand. Powiemy im rano.

A wy przyjdzcię, kiedy bedziecię gotowi. Nikt nie bedzie wam przeszkadzał.

Rand był zaskoczony przenikliwosciająmesa i ponownie zdał sobie sprawe,

że jego kuzyn nie jest wyłacznie uroczym dandysem, nająkiego wygladał. -Jak

powstrzymasz nasze matki?

James z powrotem wsadził głowe do powozu. -Pokaże im moja ręke. - Uniósł

spuchniete palce. -Powiem im, że już nigdy nie bede mógł grac na fortepianie.

- Nigdy nie grałes na fortepianie - odparł Rand.

- Upłynie dziesięc minut, zanim to sobie uswiadomia. - Wyszczerzywszy zeby,

James wbiegł po schodach.

Jasper przytrzymał drzwi, gdy Rand pomagał Sylvan wysiasc z powozu i

usmiechnał się niewinnie, gdy Sylvan powiedziała: -jąsper, zle cię oceniłam.

Cały czas mnie ochraniąłes?

- Tak, i przez wiekszosc czasu musiałem się niezle natrudzic. -jąsper zajrzał

do powozu i wyciagnał z niego dwa koce, po czym podał je Randowi. - ?ałuje,

że lord Rand nie ożenił się z uległa, miła dama, alejąk mówiłem,

wiozac panią po raz pierwszy, ksiażat Clairmont nie interesuje zdrowy

rozsadek i wygoda. Ich interesuje wyłacznie walka i wyzwanie. Cała ta

rodzina jest zwariowana.

Rand odchylił głowe i ryknał smiechem. - Po takim wyznaniu dziwie się, że

Sylvan nie zawróciła z drogi.

- Ach, wiedziałem, że tu zostanie po powitaniu,jąkie jej pan zgotował. -

Biorac jej drobna dłon w swoja wielka łape,jąsper się ukłonił. - Prosze mi

wybaczyc smiałosc, ale jest pani księżna godna Clairmont.

Jego służacy i jego kobieta pogodzili się. Rand westchnał z ulga. Potem

Jasper ponownie wdrapał się na kozioł. Dotykajac batem kapelusza, powiedział:

-jąk mówi lordjąmes, w taka noc miło jest posiędziec na tarasię. Prosze się

dobrze bawic.

Gdy odjechał w strone stajni, Rand ujał dłon Sylvan i ucałowałją. - Jestes

wyzwaniem.

- Nie wiem dlaczegojąsper to powiedział. - Delikatnie wyrwała ręke. -

Dlaczego uważaja, że chcemy zostac na zewnatrz?

- Urocza noc. - Wskazał na dom, gdzie w każdym oknie paliły się swiece, a

potem na trawnik, gdzie drzewa oswiecał księżyc. - Dlaczego nie?

- Ponieważ bola cię nogi i powinienes dac im odpoczac.

- Nie martw się. Marmur to przyjemny kamien i położymy na nim koce.

- Ale ty...

Kładac palec na jej ustach, powiedział: - Zaufaj mi.

Nie widział jej zbyt wyraznie, ale miał wrażenie, że do jej oczu napłyneły łzy,

a kiedy zamrugała i odwróciła się, był tego pewien. Spojrzała mu w twarz i

wzieła go pod ramie. - Ufam ci.

- To dobrze - powiedział.

- Co? - Spróbowała uwolnic ręke, ale chwyciłją i poprowadził schodami w

góre.

Kiedy dotarli na taras, pogasły wszystkie swiatła na parterze. Czy domownicy

stali za oknami, obserwujac spektakl, który miał się rozegrac, a może dyskretnie

się wycofywali, pozwalajac małżonkom rozwiazac swoje problemy?

- Ktos podsłuchuje - powiedział i poprowadził Sylvan w odległy kat tarasu.

Rozłożył koc i wskazał go reka. Usiadła na kocu, osłaniąjac kostki spódnica i

składajac dłonie na udach. Wyciagnał się obok niej i przykrył ich oboje

drugim kocem, a potem podłożył ramie pod głowe. - Spójrz na to - odezwał

się. - Nigdy nie widziałem piekniejszej nocy.

W swietle księżyca dostrzegł, że przechyliła głowe. Na niebie były miliony

gwiazd.

- Miliony, miliony, miliony - powiedział - rozsypane po niebie we wzory i

sciężki.jąk sadzisz, dokad prowadza?

- Nie wiem. Może kiedys podażymy ta sciężka.

- Kiedys - powtórzył. - Nigdy nie zdołalibysmy policzyc tych wszystkich

gwiazd. Stare kobiety mówia, że każda gwiazda to dusza. - Położył ręke na

jej plecach. - Myslisz, że jest tam dusza Gartha?

Odwróciła się do niego z usmiechem. - Mam nadzieje. - Potem jej usmiech

zblakł. - Myslisz, że któras z nich to Bradley Donald?

- Może za kare nie dostał swojej gwiazdy.

Rozważała to przez chwile, a potem oznajmiła: -To byłoby sprawiedliwe.

- Myslisz, że każdy dzieciak, który zginał pod Waterloo ma swoja gwiazde?

Gwałtownie złapała powietrze. - Chyba tak.

- Sadze, że tak własnie jest. Widzisz,jąk migoca? Specjalnie dla ciębie,

przesyłajac podziekowanią.

- Za co? - Już na niego nie patrzyła, ani na gwiazdy, ale na swoje dłonie,

gładzace koc.

- Za to, że próbowałas zwrócic im życię, i że opłakiwałas ich, kiedy...

- Kiedy ich zabiłam?

Odwróciłją twarza do siębie i poczekał, aż na niego spojrzy. - Nie zabiłas ich.

- Nie. - Odgarneła włosy z twarzy. - Wiem to. Naprawde. Niektórzy żołnierze

byli tak ciężko ranni, że aż dziw, że nie zmarli na polu walki. Niektórzy

zmarli, ponieważ nie wiedzielismy,jąk im pomóc. Powtarzam sobie, że Bóg

wezwał ich na swoje łono, ale jeśli Bóg wysłał mnie tam, żebym im

pomogła, dlaczego nie dał mi wiedzy i lekarstw? Dlaczego musięli umrzec?

cięrpiał razem z nią i odczuwał jej ból. Chciałją uleczyc, ale mógł tylko

odpowiedziec: - Nie wiem.

- Niektórzy z nich mnie przeklinali. Wiekszosc kurczowo się mnie chwytała.

?aden z nich nie chciał umierac. Nie było rezygnacji ani godnosci. - W ciszy

obserwowała gwiazdy, a on wstrzymał oddech w oczekiwaniu. Wreszcię

wyznała: - Był jeden chłopiec... nigdy go nie zapomne. Nazywał się Arnold

Jones. Silnyjąk byk, nawet gdy dostał kule w piers. Wszyscy uważali go za

głupiego, bo był tylko zwykłym żołnierzem, ale on nie był głupi. Po prostu

milczał, żeby nie zdradzic się ze swoim cięrpieniem i strachem. - Odwróciła

się do niego. - Nie był tchórzem. Był tylko chłopcem. Miał jeszcze mleko

pod nosem...

Rand zauważył, że załamał się jej głos. Była zbyt podenerwowana, żeby

prosic o pomoc. - Czy pomogłas młodemu Arnoldowi Jonesowi?

Potrzasneła głowa i rozesmiała się histerycznie. Usiadł zaniepokojony.

Cofneła się gwałtownie i uniosła rece,jąkby w obawie przed uderzeniem, a on

domyslił się, że Sylvan musiała kiedys byc leczona na histerie i to zapewne w

jakis brutalny sposób.

Skrzyżował dłonie i przygladał się,jąk powoli odzyskiwała panowanie nad

soba.

- Czy mu pomogłam? - Drżał jej głos. - jeśli utrzymywanie człowieka przy

życiu jest pomaganiem, to tak, pomogłam mu. Dostał zapalenią płuc. Doktor,

który wyciagnał mu kule, powiedział, że uszkodziła płuco, wiec nic

dziwnego, że... cóż, Arnold chciał tylko, żeby ktos potrzymał go czasami za

ręke. Nie miał rodziny, wychowywał się na ulicach Manchesteru i przetrwał

wyłacznie dzieki swojemu sprytowi. Stad wiedziałam, że nie był głupi,

ponieważ on...

Odsuwała się od Randa i od historii. Powoli, starajac się jej nie przestraszyc

gwałtownym ruchem, znowu się położył. - Wiec trzymałas go za ręke?

- Był taki chory. Tylkoją mogłam nad nim zapanowac, bo był silnyjąk byk. -

Zawahała się. - Czy już to mówiłam?

- Silnyjąk byk - powtórzył Rand. - Ale mogłas nad nim zapanowac swoim

dotykiem.

- I głosem. Spiewałam mu. - Próbowała się rozesmiac, ale głos się załamał. - O

gustach się nie dyskutuje. Inni meżczyzni na oddziale prosili mnie, żebym

przestała, ale Arnold lubił kołysanki i rymowanki, które spiewa się dzieciom.

Jakbym miała własne duże dziecko. - Przyciagneła kolana do brody, objeła je

ramionami i zaczeła się kołysac w tył i w przód.

-jąk długo się nim opiekowałas?

- Tygodniąmi. Był w szpitalu od mojego przyjazdu, aż do mojego wyjazdu.

Rand był zaskoczony. Myslał, że wyzna mująkas tragedie. - ?ył, gdy

wyjeżdżałam. - Skuliła się. -Pewnego wieczoru wyjechałam, ponieważ... poniewa

ż musiałam odpoczac. Gdy tylko wróciłam do szpitala, poszłam do Arnolda.

Nikt inny by tego nie zrobił, wiec to było dla mnie najważniejsze. - Jej oddech

drżał. - A ci głupcy przykryli go całego przescięradłem. Mysleli, że nie żyje.

Zesztywniął. O czym ona mówi? - A żył?

- Oczywiscię. Nanna miała racje. Widze go każdej nocy,jąk mnie prosi,

żebym mu zaspiewała. - Oparła głowe na kolanach. - Nie pamietam zbyt

dobrze, co się stało. Powiedzieli mi, że zachowywałam sięjąk wariatka.

Jej głuchy głos go przerażał. Musiał wiedziec, a ona musiała mu powiedziec.

- Wariatka?

- Próbowałam przywrócic go do życia. Spiewałam mu, mówiłam do niego,

nuciłam.

Pomyslał, że płacze, ale spojrzała w góre i dostrzegł, że ma suche policzki.

- Nie żył od ponad czterech godzin. Był już zimny.

Z trudem powstrzymywał przerażenie.

Spojrzała mu prosto w twarz i powiedziała: - Wtedy doktor Moreland mnie

odesłał. Po tym nie byłam w stanie mu pomagac. Wróciłam do Anglii, do domu

ojca i rozmyslałam o tym, co widziałam i robiłam... i chciałam się zabić. I

pewnie bym to zrobiła, gdyby nie pojawił się Garth i nie uratował mnie.

Chciał cos powiedziec, ale nie znajdował słów.jąk mógł wyrazic zachwyt

nad jej odwaga i ból, który odczuwał, widzac jej cięrpienie? Wszystko, co

mógłby powiedziec, byłoby płytkie, banalne i niestosowne.

- Skoro już wiesz, czy chcesz, żebym odeszła?

- Odeszła? - wychrypiał, ale zaraz odzyskał głos. -Gdzie?

- Do Londynu, albo - wzruszyła ramionami -do domu ojca. Nie ma znaczenią.

- Nie ma znaczenią? Chcesz mnie opuscic i mówisz, że to nie ma znaczenią?

- Nie chce cię opuszczac, ale zrozumiem, jeśli bedziesz mna pogardzał.

Zerwał się na równe nogi. - Nigdy wiecej tak nie mów! Nie pogardzam ani

twoimi czynami, ani toba. Jestes taka odważna i silna, że na ciębie nie zasługuje,

ale mam cię i nie dopuszcze do tego, aby cię stracic.

Wpatrywała się w niego,jąkby nie wiedzac, co powinna zrobic. Za to on

doskonale wiedział, co powinien zrobic.

Nie chciał jej mówic. Gdy przyjechała do Clairmont, jego życięm rzadziły

emocje i kalectwo. Potem wstał, zaczał chodzic i przez tragiczne zrzadzenie losu

został księcięm Clairmont. Pomyslał, że był to znak, że powinien stac się

dobrym księcięm.

Jak wszyscy ksiażeta przed nim, musiał byc silny, odpowiedzialny i, co

najważniejsze, niezwyciężony. Nie przyznawał się do żadnej słabosci, ponieważ

ksiażeta Clairmont nie mieli żadnych słabosci... ale utracił Sylvan. siędziała u

jego stóp, ale umkneła mu jej istota. Uważał, że ma do niej prawo, ale wiedział,

że pewnego dnią możeją stracic, chyba że sam nauczy się dzielic się z nią swym

bólem i lekami. Szybko, zanim mógłby zmienic zdanie, wyznał: -ją też mam

koszmary.

- Naprawde? - spytała gorzko. - A czego moga dotyczyc twoje koszmary?

- Każdej nocy sni mi się, że znowu jestem przykuty do wózka. I każdego ranka

budze się i mysle, że nogi odmówia mi posłuszenstwa. - Serce zaczeło mu

bic mocniej. Czuł, że brakuje mu powietrza, miał spocone dłonie, ale zmusił

się do mówienią. - Ponieważ nie wiem, kiedy paraliż powróci. Nie wiem,

czym był spowodowany, nie wiem, co mnie uzdrowiło, i nie wiem, czy to nie

powróci.

- Nie powróci.

Znał te pewnosc siębie. Od dnią, kiedy znalazła go trzymajacego w

ramionach ciało Gartha. Z furia uderzył piescia w sciane. - Oby nie! Jestem

szczesliwy, gdy czuje w nich zmeczenie. Jestem wdzieczny za grunt pod

stopami. Cały czas bede żył w niepewnosci, ale do cholery z tym! Dzieki temu

doceniąm każdy krok, każda chwile. - Pochyliwszy się, chwyciłją za ramiona i

delikatnie potrzasnał. Płakała. -Opłakuj chłopców, których straciłas - mówił z

przekonaniem. - Płacz nad nimi i nad soba, a także nad niewinnoscia, która

straciłas na polu bitwy. A potem pozwól im odlecięc do gwiazd, także Arnoldowi,

żeby mogli swiecic. Nie chca nawiedzac cię w snach, Sylvan. Chca

odejsc.

Zaczeła jeszcze bardziej szlochac, wiec przyciagnałją do siębie i otulił

kocem. Od jej łez miał mokra koszule i chusteczke, ale pozwalał jej wypłakac

cały smutek. Gdy trochęsię uspokoiła, powiedział: -Sylvan, czy myslisz

czasami o ludziach, którym pomogłas? O tych, którzy chodza o kulach, ale

chodza? O tych, którzy nie widza, ale słysza i moga mówic?

- Ta... ak. - Jej głos brzmiał żałosnie.

- Naprawde?

- Staram się.

- Pamietasz Hawthorne'a i Sagana? Pamietasz,jąk cię pilnowali podczas

przyjecia u lady Katherine?

- Byli mili.

- Mili. - Prychnał. - Zabiliby mnie, gdybys ich o to poprosiła.

Wbiła palce w jego koszule. - Myslałam o tym.

-jąsne. - Ostrożnie odsunał jej rece. - cięsze się, że tego nie zrobiłas. -

Unoszac głowe, pocałowałją w ucho. - Słyszałem, co powiedziała ci Nanna.

cięszy się, że może patrzec,jąk dorastaja jej dzieci. Czy możesz sobie

wyobrazic,jąk bardzo wdzieczne sa jej dzieci, że jest z nimi?

- Może. - Teraz zaczał ssac jej ucho. - Prawdopodobnie. - Milczała, ale nie

była odpreżona. Wreszcię wyrzuciła z siębie: - Nie winisz mnie za tyle

smierci?

Szczerze zaskoczony, odpowiedział pytaniem: -Dlaczego miałbym cię winic?

- Kobiety z towarzystwa tak bardzo mnie nie znosza. Boje się, że nigdy nie

zmyje krwi ze swoich dłoni.

- Jestes niemadra, Sylvan Miles Malkin. -Uniósł jej dłon i ucałował każdy

palec. - Nie wiesz, że najnowsza księżna Clairmont postepuje zgodnie z

tradycja, która sięga do Jocelyn, pierwszej księżnej.

Spojrzała na niego uważnie. -jąka tradycja?

- Jocelyn miała umysł i dusze, które wszystkich inspirowały do wiecznej

miłosci, zwłaszcza nieznosnego starego Radolfa. - Rand obrócił jej głowe w

swoja strone. - Może zostaniesz ze mna i co rano bedziesz mnie dotykac

swoimi uzdrowicięlskimi rekoma? Przy tobie się nie boje.

Wpatrywała się w niego, usiłujac odgadnac jego prawdziwe intencje, ale nie

była w stanie. Prawdy nie można zobaczyc, a jedynie poczuc, a ona czuła siłe

jego ciała, szczerosc jego duszy i otwartosc umysłu. To wszystko okreslało

Randa, a Rand wrócił jej poczucię jednosci.

Usmiechneła się. - Bede dotykac cię rano, jeśli ty bedziesz mnie tulił w nocy.

- Obiecuje - powiedział żarliwie. Na twój rozkaz, moja księżno, porusze niebo

i ziemie.

- Kiedy wrócisz do domu, Radolfie?

Dużo czasu mineło, odkad Radolf słyszał ten głos, ale od razu go rozpoznał. -

Jocelyn? - Odwrócił się i zobaczyłją, pieknająk zwykle i zdrowa.

- Czekałam na ciębie i byłam bardzo cięrpliwa. -Postukała stopa o posadzke. -

Wiem, że chciałes się upewnic, że naszej rodzinie bedzie się dobrze powodzic,

ale chyba już wystarczajaco dużo zrobiłes. Nie uważasz, że moga sami

o siębie się troszczyc?

Radolf oderwał wzrok od Jocelyn i spojrzał na Randa i Sylvan. - Oni moga,

ale co z ich dziecmi?

- Ich syn już rosnie w jej brzuchu. Nie widzisz,jąk kopie? - Usmiechneła się

ciępło w strone Sylvan. -Odziedziczy wszystko co najlepsze po ojcu i po

matce. Da sobie rade. - Spojrzała na Radolfa. - A kto to wie, co bedzie

potem. Mamy silna i żywotna krew, co widac po kobietach i meżczyznach,

którzy przetrwali mimo wszystkich trudnosci. Czy teraz możemy wracac do

domu?

Wyciagneła do niego smukła dłon. Spojrzał na nią, a potem omiótł wzrokiem

dwór Clairmont. Był tutaj od tak dawna, że niemal zapomniął, iż powinien byc

gdzie indziej, i dopiero widok Jocelyn przypomniął

mu o tym.

- Bedziemy zawsze razem - powiedziała.

Obietnica Jocelyn przekonała go. wziął jej dłon w swoja. W miejscu, gdzie

dusza spotkała się z dusza, rozbłysło swiatło. - Co to? - spytał.

Jocelyn rozesmiała się, wypełniąjac wiecznosc srebrnymi nutkami radosci. -

To ty iją, wreszcię razem. Trzymaj się. Przed nami długa droga.

Sylvan poruszyła się w ramionach Randa. - Słyszałes to?

- Hm? - Przyciagnałją do siębie.

- To brzmiałojąk smiech kobiety.

- Tak, słyszałem to. - Unoszac się na łokciu, usmiechnał się do Sylvan. - To

smiały się anioły, ponieważ w koncu jestesmy razem. - Spletli dłonie. Jego

usta dotkneły jej warg, ich dusze całowały się, a na niebie dostrzegł błysk,

gdy na horyzoncię zajasniąły dwie gwiazdy.




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Roberts Nora Druga Miłość Nataszy
Roberts Nora Burzliwa miłość
Roberts Nora Burzliwa miłość
Roberts Nora Burzliwa miłość
Roberts Nora Niebezpieczna miłość 01 Magiczna chwila
Roberts Nora Niebezpieczna miłość 02 Kuzyn z Bretanii
Roberts Nora Druga miłość Nataszy
Roberts Nora Burzliwa miłość
Roberts Nora Burzliwa miłość 2
070 Roberts Nora Burzliwa miłość
Roberts Nora Dowod milosci
Roberts Nora Burzliwa Miłość
Roberts Nora Boundary Lines Burzliwa miłość
Roberts Nora Miłość i paragraf
088 Roberts Nora Miłość na deser
Roberts Nora 1 Miłość na deser
009 Roberts Nora (Rodzina Stanislawskich 01) Druga miłość Nataszy
Roberts Nora Miłosc i paragraf
Roberts Nora Trylogia Kręgu 01 Magia i miłość

więcej podobnych podstron