Nora Roberts
Dowód miłości
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Cassidy czekała. Pani Sommerson rzuciła w jej kierun
ku trzecią niezaakceptowaną sukienkę.
- To po prostu nie pasuje - mruknęła ze złością, spo
glądając na ciemnoniebieski materiał. Zastanowiła się
przez chwilę, po czym cisnęła kolejną sukienkę na stos
ubrań, które trzymała Cassidy.
Znosiła to z anielską cierpliwością. Sądziła, że po
trzech latach pracy jako sprzedawczyni w butiku The Best
nauczyła się panować nad nerwami. Ale to nie było wcale
takie proste. Posłusznie podążyła za masywną klientką do
następnego regału. Po dwudziestu siedmiu minutach,
w czasie których Cassidy służyła za wieszak do ubrań, jej
z trudem wypracowana cierpliwość została narażona na
niemałą próbę.
- Niech będą te - oświadczyła na koniec pani Som
merson i pomaszerowała do przymierzalni.
Cassidy zaczęła odwieszać pozostałe sukienki, narze
kając pod nosem. Ze złością wpięła we włosy poluzowaną
spinkę. Julia Wilson, właścicielka sklepu, miała bzika na
punkcie schludnego wyglądu. Sprzedawcy musieli mieć
zawsze starannie przygładzone fryzury.
6 NORA ROBERTS
- Patrząc z dezaprobatą na ciemnoniebieską sukienkę,
Cassidy mruknęła ze złością:
- Schludność, porządek i brak polotu.
Na swoje nieszczęście była niezorganizowana, nie
konwencjonalna i niestaranna. Osobowość Cassidy najle
piej symbolizowały jej włosy: jasny, delikatny blond prze
chodził w ciemny brąz, w efekcie dając barwę złota, ni
czym na starych malowidłach. Długie, ciężkie pukle stale
wymykały się spod upięcia. Podobnie jak Cassidy, były
niesforne i uparte, ale jednocześnie miękkie i fascynujące.
To właśnie dzięki oryginalnej urodzie zdobyła tę pracę,
jako że doświadczenie nie było jej mocną stroną. Julia
Wilson uznała jednak, że zgrabna dziewczyna będzie do
skonałą prezenterką odważniej szych kolekcji. Zwróciła
też uwagę na twarz Cassidy. Z pewnością nie odpowiadała
utartym kanonom piękna, była jednak niezwykle intrygu
jąca. Ostre, wyraziste rysy sugerowały arystokratyczne
pochodzenie, a wygięte w łuk brwi i długie rzęsy stano
wiły wspaniałą oprawę dla dużych oczu o zaskakującej
fiołkowej barwie.
Pani Wilson postanowiła więc powierzyć Cassidy funk
cję sprzedawczyni w butiku The Best, za zalety uznając
urodę i wysoki głos, ale nalegała na noszenie starannej,
gładkiej fryzury. W innym uczesaniu - zdaniem pani Wil
son - nie było jej do twarzy. Szczególnie kiedy rozpuściła
włosy, wyglądała zbyt wyzywająco.
Właściwie Julia powinna być zadowolona, zwłaszcza
że nowa pracownica tryskała energią. Szybko jednak od-
DOWÓD MIŁOŚCI 7
kryła, że Cassidy zbyt poufale odnosi się do klientów,
pozwala sobie nawet na niestosowne pytania, a niekiedy
udziela nierzetelnych informacji. Często też zdawała się
myśleć o wszystkim innym, tylko nie o tym, czym powin
na zajmować się w czasie pracy. To sprawiało, że Julię
zaczynały ogarniać wątpliwości, czy panna Cassidy
St. John jest właściwą osobą na tym stanowisku.
Po odłożeniu na miejsce odrzuconych przez panią Som-
merson ubrań, zniecierpliwiona sprzedawczyni stanęła
obok przymierzalni, skąd dobiegał szelest materiału. Jej
myśli natychmiast poszybowały tam, dokąd zwykle ucie
kały w każdej wolnej chwili: do maszynopisu rozłożonego
na biurku w mieszkaniu Cassidy. Leżał i czekał.
Jak daleko sięgała pamięcią, pisarstwo zawsze było jej
pasją. Przez cztery lata studiowała pilnie, by pogłębić
wiedzę, tak potrzebną komuś, kto chce parać się literaturą.
Kiedy miała dziewiętnaście lat, została bez rodziny i gro
sza przy duszy. Musiała podejmować się wielu dziwnych
zajęć, żeby kontynuować studia. Każdą chwilę, której nie
zajmowała jej nauka lub praca, poświęcała pisaniu pierw
szej powieści.
Nie myślała o karierze. Zresztą ilu z tych, którzy po
święcają się twórczości, osiąga głośny sukces? Była prze
konana, że jest to jej powołanie. Od dziewczęcych lat
wszystkie jej emocje znajdowały ujście w pisaniu. Fascy
nowali ją ludzie, choć było niewielu, z którymi była ściślej
związana. Można by rzec, że jej wiedza o relacjach mię
dzyludzkich, co było głównym tematem jej utworów, po-
8 NORA ROBERTS
chodziła głównie z drugiej ręki, jednak Cassidy była wy
jątkowo przenikliwym obserwatorem, a także odznaczała
się niezwykłą wrażliwością i wyobraźnią, co razem wzięte
rekompensowało stosunkowo niewielki zakres bezpośred
nich życiowych doświadczeń.
Obecnie, rok po uzyskaniu dyplomu, nadal podejmo
wała się różnych zajęć, żeby zarobić na czynsz. Pierwszy
maszynopis krążył od wydawnictwa do wydawnictwa,
podczas gdy druga powieść powoli powstawała.
Gdy pani Sommerson otworzyła drzwi przymierzalni,
Cassidy pogrążona była w myślach nad jedną ze scen
powieści. Ujrzawszy sprzedawczynię stojącą w należycie
usłużnej pozie, klientka pokiwała głową z aprobatą.
- Ta powinna pasować, nie sądzisz?
Wybór padł na jaskrawoczerwony jedwab. Kolor pod
kreślał rumianą cerę pani Sommerson, a zarazem kontra
stował z jej puszystą, czarną grzywką. Sukienka byłaby
dużo bardziej odpowiednia, gdyby pani Sommerson wa
żyła kilkanaście kilogramów mniej.
- Bez wątpienia będzie pani przykuwać wzrok. - Po
nieważ materiał marszczył się na obfitych biodrach, bo
suknia została uszyta na szczuplejszą osobę, Cassidy do
dała cicho, nie zdając sobie sprawy, że myśli na głos:
- Tak, chyba mamy większy rozmiar.
- Słucham?
Zamyślona Cassidy nie zauważyła groźnie uniesionych
brwi pani Sommerson.
- Większy rozmiar - powtórzyła uprzejmie. - Ten tro-
DOWÓD MIŁOŚCI
9
chę źle leży na biodrach, ale następny powinien pasować
idealnie.
- Słucham?! - Z natury czerwona pani Sommerson
jeszcze bardziej poczerwieniała. - To właśnie jest mój
rozmiar!
- Zaraz odszukam większą sukienkę. - Zatopiona
w myślach Cassidy nie zauważyła, jak bardzo klientka jest
wzburzona.
- To jest mój rozmiar!
Dopiero pełen furii krzyk pani Sommerson na dobre
przywrócił Cassidy do rzeczywistości. Wreszcie uświado
miła sobie swój błąd. Wystraszyła się nie na żarty. Zanim
zdążyła cokolwiek powiedzieć na swoje usprawiedliwie
nie, zza jej pleców wysunęła się Julia.
- Wspaniały wybór, pani Sommerson - orzekła
wymodulowanym głosem, przypatrując się to zamożnej
klientce, to niezdarnej sprzedawczyni.
- Ta młoda dama sugeruje, że źle dobrałam rozmiar
- powiedziała pani Sommerson, a jej twarz nie była już
czerwona, tylko purpurowa.
- Ależ nie, proszę pani - próbowała zaprotestować
Cassidy, ale umilkła, widząc wzrok Julii.
- Jestem przekonana, że panna St. John chciała jedynie
wyjawić pani, że ta seria ma przekłamaną numerację.
- Mogła sama to powiedzieć, zamiast sugerować, że
potrzebuję większego rozmiaru. Powinnaś, Julio, lepiej
wyszkolić personel - odparła pani Sommerson i odwróci
ła się w stronę przymierzalni.
10 NORA ROBERTS
Oczy Cassidy rozbłysły na widok pęknięcia materiału
na obfitych kształtach rozjuszonej klientki, ale spojrzenie
Julii momentalnie przywołało ją do porządku.
- Przyniosę odpowiednią sukienkę osobiście, pani
Sommerson - powiedziała łagodnie szefowa. - Jestem
pewna, że będzie pani zadowolona. A ty - zwróciła się
dyskretnie do pracownicy - zaczekaj w moim gabinecie.
Oniemiała z przerażenia Cassidy udała się do małego,
skromnie urządzonego gabinetu. Rozejrzała się po pokoju
i usiadła na małym, prostym krzesełku.
Na tym krześle siedziałam, kiedy dostałam tę pracę, sie
dząc też na nim, zostanę wylana, pomyślała. Oczami
wyobraźni zobaczyła tę scenę. Za chwilę wejdzie pani Wil
son, usiądzie przy pięknym biurku z drzewa różanego, spoj
rzy na zdenerwowaną pannę St. John, po czym zacznie:
- Cassidy, jesteś dobrą dziewczyną, ale nie masz serca
do tej pracy.
- Pani Wilson, pani Sommerson nie powinna nosić
rozmiaru czternaście. Ja...
- Oczywiście, że nie powinna. - Cassidy wyobraziła
sobie, jak Julia przerywa jej z cierpliwym uśmiechem.
- Nie pomyślałam nawet przez chwilę, by sprzedać jej
taką sukienkę, ale - tu szefowa uniesie palec dla podkre
ślenia swych słów - naszym zadaniem jest realizować
wszystkie jej zachcianki i łechtać próżność. Takt i sztuka
dyplomacji to podstawowe cechy dobrego sprzedawcy.
Przed tobą jeszcze wiele nauki, zwłaszcza jeśli chcesz
pracować w tym sklepie. Muszę być całkowicie pewna
DOWÓD MIŁOŚCI 11
swojego personelu. Gdyby to był pierwszy taki incydent,
mogłabym przymknąć oko, ale... - pani Wilson zrobi
krótką pauzę - ...ale nie dalej jak w zeszłym tygodniu
oświadczyłaś pannie Teasdale, że w czarnej krepie wyglą
da jak w żałobie. To nie są metody, jakie tu stosujemy.
- Oczywiście, proszę pani - przytaknie Cassidy. - Ale
przy włosach i cerze panny Teasdale...
- Takt i dyplomacja - powtórzy Julia, jeszcze wyżej
unosząc palec. - Mogłaś na przykład zwrócić uwagę, że
niebieski będzie podkreślał kolor jej oczu, albo że róż
będzie dobrym dodatkiem do jej karnacji. Klienci muszą
być rozpieszczani. Każda kobieta opuszczająca nasz sklep
powinna czuć, że właśnie zdobyła coś wyjątkowego.
- Rozumiem, pani Wilson. Tylko że po prostu nie mogę
patrzeć, kiedy ludzie kupują coś, co nie jest dla nich od
powiednie.
- Masz dobre serce - powie łagodnie Julia. - Ale nie
masz talentu do tej pracy. W każdym razie takiego, jakiego
oczekuję. Zapłacę ci oczywiście pensję i dam dobre referen
cje. Być może jednak powinnaś zacząć od czegoś łatwiejsze
go, na przykład od sklepu z artykułami gospodarstwa do
mowego.
W tym miejscu scenariusza przyszłych zdarzeń Cassidy
zmarszczyła nos, a zaraz potem otworzyły się drzwi gabi
netu, weszła Julia i zasiadła za swoim biurkiem z drzewa
różanego. Spojrzała na zdenerwowaną pannę St. John, po
czym zaczęła:
- Cassidy, jesteś dobrą dziewczyną, ale...
12
NORA ROBERTS
Takim to sposobem godzinę później panna St. John była
już bez pracy. Wałęsała się po Nabrzeżu Rybaków, rozko
szując się panującą tu atmosferą, jakby żywcem przejętą
z wesołego miasteczka. Kochała tę obfitość zapachów,
dźwięków i kolorów. I ten radosny tłum. I życie pulsujące
w ciągle zmieniających się barwach. San Francisco było
w oczach Cassidy idealnym miastem, ale Nabrzeże Ryba
ków zdawało się bajkową krainą. Marzenia i rzeczywi
stość zlewały się tu w jedność.
Minęła stragan, przepychając się pomiędzy rozwieszo
nymi błyskotkami, muskając palcami jedwabne szale
i chłonąc wszystkimi zmysłami grę świateł, wesoły gwar,
mieszaninę zapachów i całą jarmarczną atmosferę. Ciąg
nęło ją do zatoki, więc ruszyła w jej stronę. Poczuła za
pach ryb wypełniający powietrze. Był w nim także aromat
cebuli i przypraw.
Przysłuchiwała się handlarzom, którzy zachwalali swo
je towary, i patrzyła na kraby gotujące się w kociołku usta
wionym na chodniku. Na nabrzeżu było mnóstwo tanich
restauracji i kramów. Panowały tu tandeta i tani blichtr,
ale Cassidy uwielbiała włóczyć się po Nabrzeżu Rybaków,
bo miało w sobie coś przyjaznego i kojącego.
Pogryzając precle, skierowała się w stronę stoiska z ry
bami i żywymi krabami. Smużki mgły wiły się u jej stóp,
słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, a podmuchy
morskiej bryzy stawały się coraz bardziej dokuczliwe.
Szczęśliwie Cassidy miała na sobie ciepłą marynarkę
w śliwkowym kolorze.
DOWÓD MIŁOŚCI 13
Przynajmniej kupiłam sobie trochę ładnych ubrań ze
sporym rabatem, pocieszała się w myślach, lecz smutek
nadal ją trapił. Zmarszczyła brwi i odgryzła kolejny ka
wałek precla. Gdyby nie te przeklęte biodra pani Sommer-
son, nadal miałaby pracę. A przecież chodziło jej tylko
o dobro klientki.
Ze złością odpięła spinki i cisnęła je do kosza na śmie
ci. Uwolnione włosy spłynęły na ramiona długimi,
luźnymi lokami. Odetchnęła z ulgą.
- Cholera! - zaklęła półgłosem i nerwowo przełknęła
kawałek precla. - Naprawdę potrzebowałam tej głupiej
pracy. - Zaczęła ogarniać ją depresja.
Szła przez port pomiędzy przycumowanymi łodziami,
zastanawiając się nad swoją sytuacją finansową. Czynsz mia
ła opłacony tylko do następnego tygodnia, musiała też kupić
kolejną ryzę papieru. Na podstawie szacunkowych kalkulacji
doszła do wniosku, że zdoła zaspokoić obie te potrzeby, o ile
drastycznie ograniczy wydatki na jedzenie.
Cóż, na pewno nie będzie pierwszą pisarką w San Fran
cisco, która zaciska pasa. A teorie o zdrowym odżywianiu
są przereklamowane, pocieszała się w myślach, kończąc
precel. Wiedziała, że ten posiłek musi starczyć jej na dłu
go. Uśmiechnęła się, wsunęła ręce do kieszeni i ruszyła
w stronę stacji znajdującej się na końcu portu.
Zatokę zaczęła spowijać mgła. Tej nocy była delikatna
i niejednolita. Nie przypominała gęstej masy, która często
okrywa i wodę, i miasto. Na zachodzie słońce kryło się
w falach, rzucając ostatnie promienie. Cassidy czekała na
14
NORA ROBERTS
końcowy złoty błysk. Humor powoli jej się poprawiał.
Była osobą pełną nadziei i optymizmu, wiary i poczucia
szczęścia. Wierzyła w przeznaczenie i była pewna, że dla
niej jest nim pisarstwo. Ponieważ gazety co jakiś czas
kupowały od niej artykuły i krótkie okazjonalne opowia
dania, jej marzenia były wciąż żywe. Przez cztery lata
studiów pracowicie doskonaliła literacki kunszt, podpo
rządkowała temu wszystko. Praca dawała jej utrzymanie,
lecz nic więcej dla niej nie znaczyła. Na randki chodziła
tylko wtedy, gdy nie zaplanowała na dany wieczór jakiejś
lektury lub pisania, i traktowała je niezobowiązująco. Do
tąd nie poznała mężczyzny, który zainteresowałby ją na
tyle poważnie, by chciała zejść z obranej ścieżki. Miała
jasno wyznaczony cel. Prosta droga, bez zakrętów i ob
jazdów.
Utrata pracy zasmuciła ją jedynie chwilowo. Kiedy wie
czorne niebo ciemniało, a na nabrzeżu zaczęły rozbłyskiwać
lampy, jej nastrój był już dużo lepszy niż kilka godzin wcześ
niej. W końcu była przecież młoda i dzielna.
Coś się znajdzie, pomyślała, wychylając się przez po
ręcz. Nie potrzebowała dużych pieniędzy i jakakolwiek
praca pokryłaby jej potrzeby. Może sklep z artykułami
gospodarstwa domowego to rzeczywiście dobre rozwiąza
nie. Ciężko urazić klienta, sprzedając mu toster. Pocieszo
na tą myślą, odsunęła od siebie smutki i przyjrzała się
mgle, która coraz zachłanniej wyciągała swoje lepkie pal
ce w jej stronę.
Wieczorna bryza dała znać o sobie. Na niebie pojawił
DOWÓD MIŁOŚCI
15
się księżyc, ptaki kończyły swoje śpiewy, szykując się do
nocy. Cassidy uśmiechnęła się i oddała marzeniom. Nagle
aż podskoczyła, gdyż czyjaś ręka chwyciła ją za ramię.
Nie zdążyła zareagować, gdy stała już odwrócona, patrząc
na twarz nieznajomego mężczyzny.
Był wysoki, sporo wyższy od niej. Smukłą budowę
podkreślały obcisłe dżinsy i czarny sweter.
Zaskoczenie, a także nastrój wieczoru nad zatoką spra
wiły, że Cassidy zwróciła uwagę, iż mężczyzna był przy
stojny. Jej umysł pracował szybko, próbując ustalić, czy
powinna przyglądać mu się pod kątem jego urody, czy
traktować go jako zagrożenie.
Miał ciemne włosy, za to oczy intensywnie niebieskie.
Czarne włosy okalały szczupłą, kościstą twarz i opadały
na wysokie czoło. Nos miał długi i prosty, usta pełne
i dołek w brodzie.
Jego twarz przykuwała uwagę, wręcz fascynowała.
Przyglądając mu się, Cassidy doszła jednak do wniosku,
że te rysy bardziej pasują do mrocznych zaułków Wybrzeża
Barbary niż spokojnych okolic Nabrzeża Rybaków.
Kiedy minęło pierwsze zaskoczenie, przytrzymała
mocniej swoją torebkę i skrzyżowała ramiona.
- Mam tylko dziesięć dolarów - powiedziała stanow
czo. -I potrzebuję ich nie mniej niż ty.
- Bądź cicho. - Jego oczy zwęziły się.
Cassidy próbowała odgadnąć intencje nieznajomego.
Kiedy ujął jej brodę, zadrżała, zwalczając w sobie chęć
ucieczki. Bez słowa i z wielką uwagą przyglądał się jej
16
NORA ROBERTS
twarzy. Wyglądał jak zahipnotyzowany, od czasu do czasu
marszcząc jedynie brwi. Spróbowała wyszarpnąć się z je
go uchwytu.
- Możesz się nie ruszać? - zapytał tonem nieznoszą-
cym sprzeciwu. W jego niskim głosie słychać było roz
drażnienie, a palce mocniej zacisnęły się na jej twarzy.
- Posłuchaj - zaczęła spokojnie - mam czarny pas
w karate i bez trudu połamię ci obie ręce, jeśli spróbujesz
mnie skrzywdzić. - Mówiąc to, spojrzała ponad jego ra
mieniem, szukając świateł restauracji, które ginęły we
mgle. Zorientowała się, że wokół nie było nikogo. - Bez
trudu potrafię gołą ręką złamać deskę o grubości dziesię
ciu centymetrów. - Zauważyła, że mimo szczupłej budo
wy ramiona mężczyzny były szerokie. -I potrafię bardzo
głośno krzyczeć - kontynuowała. - Lepiej odejdź.
- Doskonała... - Przesunął kciukiem wzdłuż linii jej
brody. Serce Cassidy biło na alarm. - Absolutnie dosko
nała. - W jednej chwili napięcie uciekło z jego oczu
i uśmiechnął się. Zmiana w wyglądzie była tak gwałtowna
i zaskakująca, że Cassidy zdziwiła się niepomiernie. -
Tylko po co miałabyś to robić?
- Co robić?
- Łamać gołą ręką taką grubą dechę.
- O czym ty mówisz? - zapytała zdumiona, bo ze zde
nerwowania zapomniała o swoim kłamstwie. A kiedy sobie
o nim przypomniała, zmieszała się bardzo. - A tak, to... To
dla wprawy... - Przerwała, bo uderzył ją cały absurd tej
sytuacji. Oto ona, przyszła pisarka, stoi w opustoszałym,
DOWÓD MIŁOŚCI 17
tonącym we mgle porcie, prowadząc bezsensowną rozmo
wę z jakimś maniakiem, który trzyma ją za brodę. - Na
prawdę lepiej mnie puść i odejdź, zanim zrobię ci coś
złego.
- Właśnie ciebie szukałem. - Kompletnie zignorował
jej propozycję.
W jego wymowie zauważyła obce naleciałości, nie po
trafiła jednak odgadnąć, skąd pochodził.
- Raczej nie jestem zainteresowana. Mam męża, który
jest obrońcą w drużynie futbolowej. Ma metr dziewięć
dziesiąt wzrostu i waży sto kilogramów. Jest bardzo za
zdrosny i będzie tu lada moment. A teraz mnie puść i mo
żesz wziąć sobie te cholerne dziesięć dolarów.
- Co ty pleciesz, do diabła? - Uniósł brwi. Mgła gęst
niała za jego plecami. Wyglądał groźnie. - Myślisz, że
chcę cię okraść? - Dreszcz irytacji przemknął przez jego
twarz. - Dziecinko, nie zamierzam pozbawić cię ani two
ich dziesięciu dolarów, ani czci. Chcę cię namalować, a nie
zgwałcić.
- Namalować? - Była wyraźnie zaintrygowana. - Je
steś artystą? Nie wyglądasz mi na takiego. - Przypominał
raczej pirata, ale dyskretnie to przemilczała. - Naprawdę
jesteś malarzem?
- I to znakomitym - stwierdził arogancko i uniósł odro
binę wyżej głowę Cassidy, by księżyc oświetlił jej twarz.
- Znanym i utalentowanym. - Uśmiechnął się ujmująco.
- Jestem pod wrażeniem tej niezwykle doniosłej de
klaracji. - Pomyślała, że bez wątpienia jest obłąkany, ale
18
NORA ROBERTS
nie zachowuje się agresywnie i nawet potrafi być na swój
sposób sympatyczny. Jak jego uśmiech. Zapomniała nawet
o strachu.
- Właśnie tego się spodziewałem. - Wreszcie puścił jej
brodę. - Mieszkam na łodzi na obrzeżach miasta. Pójdzie
my tam i jeszcze dziś zacznę szkice.
W oczach Cassidy pojawiła się nutka rozbawienia.
- Najpierw chciałabym zobaczyć jakieś twoje prace.
Nie sądzisz, że tak powinno być?
Na jego twarzy znów pojawiła się irytacja.
- Kobiety mają chyba klapki na oczach i myślą tylko
o jednym. Posłuchaj... Jak masz na imię?
- Cassidy - odparła odruchowo. - Cassidy St. John.
- O nie! Pół Irlandka, pół Angielka. No to mamy niezłą
mieszankę wybuchową. - Wcisnął ręce w kieszenie. Cały
czas uważnie studiował jej wygląd. - Nie interesuje mnie
twoje dziesięć dolarów, nie zamierzam też nastawać na
twoją cnotę. Chcę jedynie twojej twarzy.
- Nie poszłabym na łódź z samym Michałem Aniołem,
gdyby tak się do tego zabrał.
- W porządku - rzucił niecierpliwie. - Wypijemy fili
żankę kawy w dobrze oświetlonej i zatłoczonej restauracji.
Czy to ci odpowiada? A jeśli spróbuję zrobić coś niesto
sownego, to zawsze będziesz mogła połamać stolik swoi
mi wyćwiczonymi gołymi rękami, czym zwrócisz na sie
bie uwagę, i na pewno ktoś przyjdzie ci z pomocą.
- Na to mogę się zgodzić - odparła, uśmiechając się
szeroko.
DOWÓD MIŁOŚCI
19
Zanim zdążyła powiedzieć coś jeszcze, złapał ją za rękę
i pociągnął do małej, dość obskurnej kafejki. Przez chwilę
w milczeniu siedzieli przy stoliku, a on znowu badawczo
ją oglądał. Zauważyła, że jego oczy były jeszcze bardziej
niebieskie, niż jej się wydawało poprzednio, kontrastując
przy tym z ciemną karnacją i czarnymi brwiami i rzęsami.
Próbowała odgadnąć, jaki człowiek kryje się za tym nie
zwykłym błękitnym spojrzeniem. Kelnerka przerwała jej
rozmyślania.
- Co zamawiacie?
- Kawę... Dwie kawy - dodała, ponieważ mężczyzna
nie odezwał się słowem, a kiedy kelnerka poszła do kuch
ni, zapytała: - Dlaczego ciągle mi się tak przyglądasz? To
niegrzeczne. I denerwujące.
- Światło jest tu okropne, ale zawsze lepsze niż w tam
tej mgle. Nie wykrzywiaj się! - nakazał. - Przez to po
wstaje niepotrzebna linia, o tutaj... - Zanim zareagowała,
wyciągnął rękę i przesunął palcem pomiędzy jej brwiami.
- Masz niezwykłą twarz, tylko jeszcze nie wiem, czy two
je oczy są jej zaletą, czy też wadą. Jakoś trudno uwierzyć
tym fiołkowym oczom.
Kiedy Cassidy próbowała strawić tę obrazę, wróciła
kelnerka z kawą. Mężczyzna uśmiechnął się do niej pro
miennie i wyciągnął ołówek z jej kieszonki.
- Będę tego potrzebował przez chwilę. - Spojrzał na
Cassidy. - Pij kawę, zrelaksuj się. To nie zaboli.
Zaczął szkicować, a ona posłusznie zastosowała się do
jego poleceń.
20 NORA ROBERTS
- Masz jakąś pracę, czy może twój fikcyjny małżonek
cię utrzymuje?
- Skąd wiesz, że fikcyjny?
- Z tego samego źródła, z którego wiem, że miała
byś poważne kłopoty, by połamać deskę gołymi rękami
- odparł, nie przerywając rysowania. - To jak, masz
pracę?
- Wylali mnie dziś po południu - powiedziała ze smut
kiem, patrząc w kawę.
- To świetnie - ucieszył się. - Nie marszcz czoła! Za
płacę ci standardową stawkę za dwa miesiące pozowania.
To, co planuję stworzyć, nie powinno zająć więcej czasu.
Nie bądź taka zdziwiona, Cassidy. Moje intencje od same
go początku były czyste i jasne. To tylko twoja wyobraź
nia tworzyła jakieś chore scenariusze.
- Moja wyobraźnia zareagowała całkiem prawidłowo
na obcego faceta, który niespodziewanie wyłania się
z mgły i wyciąga do mnie ręce.
Przerwał na chwilę pracę i odparł cierpko:
- Nie wydaje mi się, żeby coś takiego miało miejsce.
Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale jej wzrok zatrzymał
się na kartce papieru. Odstawiła filiżankę.
- To jest wspaniałe! - wyszeptała z niekłamanym za
chwytem. - W kilku śmiałych pociągnięciach osiągnął
nieprawdopodobny efekt. Zdołał uchwycić nie tylko rysy
jej twarzy, ale również wszystkie emocje, jakie nią w tej
chwili targały. - To wspaniałe... - powtórzyła. - Ty na
prawdę masz talent.
DOWÓD MIŁOŚCI 21
- Już ci o tym mówiłem. - Zabrał się znów do szkico
wania.
Mając przed oczyma taki efekt jego krótkiej pracy,
Cassidy nabrała wiary w lepsze jutro. Stałe zatrudnienie
przez najbliższe dwa miesiące byłoby darem niebios. Po
tym okresie powinna już znaleźć jakiegoś wydawcę, który
zainteresowałby się jej maszynopisem. Nie musiała więc
handlować ani tosterami, ani sznurowadłami, ani mydłem
i powidłem! Wolne wieczory na pisanie! Korzyści mno
żyły się jedna za drugą. To przeznaczenie zesłało jej panią
Sommerson.
- Naprawdę chcesz, żebym ci pozowała?
- Tak, tego właśnie chcę. - Skończył drugi szkic. - Za
czynamy jutro rano, o dziewiątej.
- Ale...
- Nie spinaj włosów, nie maluj się zbytnio. Możesz
trochę podkreślić oczy, ale nic więcej.
- Nie powiedziałam jeszcze...
- Zaraz podam ci adres. - W ogóle nie zwracał uwagi
na jej próby dojścia do głosu. - Dobrze znasz miasto?
- Urodziłam się tutaj. Ale ja...
- Świetnie, więc bez problemu trafisz do mojego studia.
Nagryzmolił adres na serwetce. Nagle gwałtownie
uniósł głowę i uważnie objął Cassidy wzrokiem. Przez
chwilę wpatrywali się w siebie nawzajem.
Nie potrafiła nazwać tego, co poczuła, ale była pewna,
że jeszcze nigdy czegoś takiego nie doświadczyła. Urwało
się to równie gwałtownie, jak zaczęło.
22
NORA ROBERTS
Mężczyzna wstał, przypomniał godzinę spotkania, po
czym wyszedł, zostawiając pieniądze za kawę.
Cassidy podniosła rysunki i zaczęła im się przyglądać.
Czy rzeczywiście jej podbródek tak wygląda? Uniosła
dłonie do twarzy, przypominając sobie, jak on badał jej
rysy. Nic złego się nie stanie, jeśli tam pójdzie. Zobaczy,
jak to wygląda, i najwyżej zrezygnuje. Zawsze może od
mówić i wyjść. Z przekonaniem, że tak właśnie w razie
potrzeby postąpi, schowała szkice i adres studia do toreb
ki, po czym wyszła z kafejki na ulicę.
ROZDZIAŁ DRUGI
Poranek był cudownie czysty. Cassidy ubrała się
w zwykły, niezobowiązujący strój, nie wiedziała bowiem,
jak powinna zaprezentować się początkująca modelka na
pierwszej sesji. Doszła do wniosku, że w dżinsach i białej
koszuli z długimi rękawami będzie wyglądała najbardziej
odpowiednio. Zgodnie z poleceniem nie spięła włosów,
a makijaż był prawie niewidoczny. Nie zdecydowała jesz
cze, czy będzie pozowała temu dziwnemu, intrygującemu
mężczyźnie, którego spotkała we mgle, ale ciekawość ka
zała jej przyjść do studia.
Przepisała adres do swojego notesu i pospieszyła na
przystanek, aby złapać tramwaj jadący do centrum. Nie
spodziewała się, że adres, który artysta nagryzmolił na
kartce, dotyczył tak ekskluzywnej dzielnicy miasta. Sądzi
ła raczej, że studio będzie położone niedaleko jej miesz
kania w North Beach, gdzie panowała swobodna, arty
styczna atmosfera. Cyganeria - pisarze, muzycy i malarze
- zajmowała ten rejon miasta, tworząc jego niepowtarzal
ny klimat. Pomyślała, że może jej malarz ma bogatego
sponsora, który założył dla niego to kosztowne studio.
Nieznajomy w ogóle nie odpowiadał jej wyobrażeniom
24 NORA ROBERTS
o artystach, a przecież poznała ich całkiem sporo. Zmie
niła jednak zdanie, kiedy zobaczyła jego ręce. To były
najpiękniejsze dłonie, jakie Cassidy kiedykolwiek widzia
ła. Długie i szczupłe, z wąskimi paznokciami i wyraźnie
zaznaczonymi kośćmi. Sprawiały wrażenie delikatnych,
a zarazem silnych, o czym przekonała się, kiedy trzymał
jej podbródek.
Dobrze zapamiętała jego twarz i wielokrotnie przywo
ływała jej obraz w myślach. Było w niej coś niepowtarzal
nego - surowego i pociągającego zarazem. Cassidy po
myślała, że gdyby to ona była malarką, taką właśnie twarz
chciałaby uwiecznić na płótnie. Miał bowiem wyraziste
kości, a w niepokojąco niebieskich oczach czaiła się jakaś
tajemnica.
Dźwięk dzwonka tramwaju wyrwał ją z rozmyślań.
Głupia jestem, wytknęła sobie w duchu. Nawet nie
wiem, jak on się nazywa, a już zachwycam się jego twarzą.
To on ma się zachwycać moją, a nie na odwrót.
Wysiadła i zatrzymała się na chodniku, rozglądając się
za właściwym numerem domu.
Miałam rację co do tej dzielnicy, pomyślała.
Podobnie jak w innych rejonach miasta, była tu niesa
mowita mieszanina egzotyki i kosmopolityzmu, roman-
tyczności i praktyczności. Wielobarwne oblicze San Fran
cisco widać było tu równie dobrze, jak w Chinatown czy
Telegraph Hill.
Dzień był piękny i ciepły. Cassidy rozkoszowała się
urokami pogody, a jej myśli podążyły do maszynopisu,
DOWÓD MIŁOŚCI 25
który zostawiła na biurku w domu. Wróciła do rzeczywi
stości dopiero w chwili, gdy zorientowała się, że stoi przed
domem, którego szukała. I ogromnie się zdumiała.
Galeria. Cassidy raz jeszcze sprawdziła, czy nie pomy
liła adresu, a jej zdumienie narastało. Czytała o tym miej
scu zaledwie kilka miesięcy wcześniej, doskonale też pa
miętała jego otwarcie przed pięciu laty. Od tego czasu
Galeria zyskała sobie reputację, jakiej zazdrościła jej kon
kurencja. Była wizytówką sztuki najwyższych lotów. Wer
nisaż w Galerii zapewniał rozwój kariery początkującym
artystom lub wzmacniał pozycję znanych twórców. Kolek
cjonerzy i koneserzy zbierali się tu, aby podziwiać i kry
tykować prezentowane prace. W tym miejscu wypadało
bywać. Podobnie jak większość budynków w mieście, ten
także był elegancki i niekonwencjonalny, prosty i bezpre
tensjonalny. Tymczasem wewnątrz znajdowały się skarby
malarstwa i rzeźby. Cassidy wiedziała też, że jednym
z najwybitniejszych twórców, których prace znajdowały
się w Galerii, był jej właściciel, Colin Sullivan. Starała się
przypomnieć sobie, co o nim czytała, i wszystkie kawałki
układanki zaczęły do siebie pasować.
Był imigrantem z Irlandii, ale mieszkał w Ameryce
ponad piętnaście lat. Karierę rozpoczął, kiedy miał niecałe
dwadzieścia lat. Malował głównie farbami olejnymi, a je
go znakiem rozpoznawczym było niezwykłe operowanie
światłem i cieniem. Mówiono o nim, że jest bardzo nie
cierpliwy, ale i błyskotliwy. Miał pewnie trochę powyżej
trzydziestki. Nie był żonaty, choć romansował z wieloma
26 NORA ROBERTS
kobietami. Była wśród nich i księżniczka, i primabalerina.
Jego obrazy kupowano za bajońskie sumy, ale rzadko brał
prowizję od sprzedaży. Malował dla przyjemności. Dopie
ro teraz, stojąc w cieple porannego słońca i składając
w całość plotki i zasłyszane informacje, Cassidy zdała so
bie sprawę, dlaczego twarz artysty wydawała się jej zna
joma. Widziała jego zdjęcie w gazecie, kiedy Galeria była
otwierana, chyba pięć lat temu.
Colin Sullivan... Wzięła głęboki oddech i poprawiła
włosy. Colin Sullivan chciał ją namalować. Odmówił kie
dyś wykonania portretu jednej z gwiazd Hollywood,
a chciał namalować Cassidy St. John, bezrobotną pisarkę,
której największym jak dotąd osiągnięciem było opubli
kowanie kilku opowiadań w babskim magazynie. Nagle
przypomniała sobie, jak z obawy, że nieznajomy mężczy
zna zamierza na nią napaść, opowiedziała mu różne głu
poty. Przygryzła wargi z irytacją i zażenowaniem.
Mógł się przecież przedstawić, zamiast skradać się za
mną i mnie dotykać, pomyślała. Cóż, jak na takie okolicz
ności, Cassidy zachowała się zupełnie naturalnie i nie było
powodu, by czuła się zakłopotana. Poza tym Colin Sulli
van zaprosił ją do siebie. To on zaaranżował całą tę sytua
cję. Cassidy przyszła tu tylko po to, żeby podjąć decyzję,
czy przyjmie ofertę pracy.
Mocniej chwyciła torebkę, żałując przez chwilę, że nie
ubrała się w coś bardziej eleganckiego, i ruszyła w kierun
ku wejścia do Galerii. Drzwi były zamknięte.
Nacisnęła ponownie klamkę, ale zdała sobie sprawę, że
DOWÓD MIŁOŚCI 27
pora była zbyt wczesna, by Galeria już działała, zaraz,
Sullivan mówił coś o studiu, które z pewnością ma osobne
wejście. Cassidy skręciła za rogiem budynku i spróbowała
otworzyć boczne drzwi. One jednak także nie drgnęły.
Niezrażona poszła dalej, próbując dostać się do budynku
drzwiami znajdującymi się z tyłu. Także bez skutku.
Wówczas jej uwagę przykuły drewniane schody wiodące
na piętro.
Uniosła głowę i osłaniając oczy przed słońcem, przyjrzała
się rzędowi okien. Szyby odbijały światło. Pomyślała, że
gdyby to ona była artystą i miała swoje studio, z pewnością
byłoby ono na piętrze. Zaczęła wspinać się po stromych
schodach. Na ich szczycie znajdowały się kolejne drzwi.
Cassidy chwyciła za klamkę, zawahała się przez chwilę, lecz
zdecydowała się zapukać. Spojrzała przez ramię i zoriento
wała się, że była bardzo wysoko.
- Spóźniłaś się - powiedział wyraźnie zniecierpliwio
ny Colin, otwierając drzwi. Złapał ją za rękę i wciągnął
do środka, zanim zdążyła odpowiedzieć.
Poczuła zapach terpentyny i farb. Gospodarz wyglądał
równie groźnie w jasnym świetle dnia, jak i na przystani
w gęstej mgle. I podobnie jak wtedy przytrzymał jej pod
bródek silnymi dłońmi.
- Panie Sullivan... - zaczęła podenerwowana.
- Ciii - Przechylił jej twarz w lewą stronę i zmrużył
oczy. - Tak, wygląda jeszcze lepiej w dobrym świetle.
Podejdź tutaj. Muszę zrobić wstępne szkice.
- Panie Sullivan - spróbowała ponownie, kiedy pro-
28 NORA ROBERTS
wadził ją przez duży, przestronny pokój, wypełniony płót
nami i innym sprzętem malarskim. - Chciałabym dowie
dzieć się więcej o tej pracy, zanim ostatecznie się zdecy
duję.
- Usiądź tutaj. - Posadził ją siłą na stołku. - Nie garb
się - dodał.
- Panie Sullivan, czy może mnie pan posłuchać?
- Teraz bądź cicho. - Wziął do ręki szeroki szkicownik
i ołówek.
Skonfundowana, westchnęła i skrzyżowała ręce na
piersi. Może będzie łatwiej, kiedy skończy szkicować,
uznała i zaczęła rozglądać się po pokoju. Był duży, miał
wiele szerokich okien oraz okno w dachu, co ogromnie jej
się podobało.
Przestronne okna wpuszczały dużo światła słoneczne
go, drewniane podłogi były tu i ówdzie pochlapane farbą.
Pod kremową ścianą leżała bezładnie sterta nienaciągnię-
tych płócien. Tu i tam stały sztalugi, a wielki stół zawalo
ny był różnego rodzaju farbami, pędzlami, szmatkami
i butelkami.
- Wyjrzyj przez okno - powiedział Colin. - Potrzebny
mi profil.
Posłusznie wykonała polecenie. Uczucie irytacji ustą
piło, kiedy zauważyła małego, zapracowanego wróbla na
gałęzi dębu. Uśmiechnęła się ciepło.
- Co widzisz? - Colin przysunął się do niej.
- Małego wróbla, o tam! - wyciągnęła rękę przed sie
bie. - Zobacz, jak bardzo się stara, żeby skończyć to gniaz-
DOWÓD MIŁOŚCI 29
do. Buduje je z różnych kawałków patyczków, nitek, tra
wy czy innych skarbów, które znajdzie. Człowiek potrze
buje cegieł i cementu, a taki mały ptaszek potrafi stworzyć
równie dobre schronienie bez rąk, narzędzi i wykwalifi
kowanych robotników. Wspaniałe, nie sądzisz? - Odwró
ciła się z uśmiechem.
Był bliżej, niż się spodziewała. Zakręciło jej się trochę
w głowie.
- Być może jesteś jeszcze wspanialsza, niż myślałem.
- Odsunął kosmyk włosów z jej ramienia.
Przypomniała sobie, że powinna zachowywać się z re
zerwą.
- Panie Sullivan...
- Colin - przerwał, kontynuując układanie jej włosów.
- Albo Sullivan, jeśli wolisz.
- Colin - powiedziała spokojnie - wczoraj nie miałam
pojęcia, kim jesteś. Dotarło to do ranie dopiero dziś, kiedy
stanęłam przed Galerią. - Poruszyła się, zmieszana fa
ktem, że nadal stał tak blisko niej. - Oczywiście pochlebia
mi, że zamierzasz mnie namalować, ale chciałabym wie
dzieć, czego ode mnie Oczekujesz i...
- Oczekuję, że pozostaniesz w jednej pozycji przez
dwadzieścia minut bez wiercenia się. - Przełożył pasmo
jej włosów ponownie do przodu. Jego palce dotknęły jej
szyi. Poczuła, jak przeszedł ją przyjemny dreszcz, lecz
Colin zdawał się tego nie zauważać. - Oczekuję, że bę
dziesz słuchała moich instrukcji i będziesz cicho, dopóki
nie powiem, że możesz już mówić. Oczekuję, że będziesz
30
NORA ROBERTS
punktualna i nie będziesz marudziła, że musisz wyjść
wcześniej, bo masz umówioną randkę.
- Byłam punktualnie - odparowała i obróciła głowę,
niwecząc misterną pracę Colina nad ułożeniem jej włosów.
- Nie powiedziałeś mi, że wejście jest z tyłu budynku,
więc chodziłam dookoła, zanim znalazłam właściwe
drzwi.
- Do tego jesteś bystra - powiedział z drwiną. - Twoje
oczy gwałtownie ciemnieją, kiedy wychodzi z ciebie ir
landzka natura. Nazywasz się Cassidy St. John, tak?
- To nazwisko rodowe mojej matki.
Chciała dodać coś jeszcze, ale jej przerwał:
- Znałem kilkoro Irlandczyków o tym nazwisku.
Uniósł jej ręce i zaczął się im przyglądać.
- Nie znam nikogo z rodziny mojej matki. - Nie była
zadowolona z faktu, że jej dotyka. - Moja matka zmarła
przy porodzie.
- Rozumiem. - Uniósł jej dłonie. - Masz bardzo
szczupłe ręce. A kim jest twój ojciec?
- Jego rodzina pochodzi z Devonu. Zmarł cztery lata
temu. Ale nie wiem, co to ma wspólnego z moją pracą dla
ciebie.
- Wszystko ma znaczenie dla naszej wspólnej pracy.
- Uniósł wzrok z jej dłoni, ale nadal trzymał je w swoich.
- Odziedziczyłaś oczy i włosy po matce, a skórę i budowę
po ojcu. Jesteś ucieleśnieniem sprzeczności, Cassidy
St. John. I tym, czego ja potrzebuję. Twoje włosy mają
wiele różnych odcieni i wyglądają tak naturalnie, jakbyś
DOWÓD MIŁOŚCI 31
dopiero wstała z łóżka. Masz na tyle rozumu, że nie pró
bujesz ich układać i ujarzmiać. Barwa twoich oczu zmie
nia się od błękitu po fiolet, a w ich kształcie jest coś
egzotycznego. Są stworzone do tego, żeby ciągle oddawać
się marzeniom. A budowę masz jak angielska arystokrat-
ka. Twoje usta są gładkie, sugerują, że należą do osoby
zdolnej do pasji. Skórę masz czystą, odcień różu pod bar
wą kości słoniowej. Obraz, który chcę namalować, musi
zawierać specyficzne elementy. Wymagam szczególnych
cech od moich modelek. Ty je wszystkie posiadasz. -
Przerwał na chwilę i pokiwał głową. - Czy to zaspokoiło
twoją ciekawość?
Wpatrywała się w niego jak zahipnotyzowana, próbu
jąc wyobrazić sobie siebie tak, jak ją opisał. Czy jej po
chodzenie rzeczywiście tak mocno wpłynęło na to, jak
wyglądała?
- Raczej nie. - Westchnęła, po czym ponownie na nie
go spojrzała. - Ale jestem na tyle próżna, że chcę, by Colin
Sullivan mnie namalował, i na tyle biedna, że potrzebuję
tej pracy. - Uśmiechnęła się. - Czy dzięki temu obrazowi
stanę się nieśmiertelna? Zawsze chciałam być.
Colin roześmiał się. Jego śmiech zabrzmiał ciepło i ra
dośnie. Uścisnął jej dłonie i niespodziewanie przytknął do
swych ust.
- Dla mnie będziesz.
Próbowała coś odpowiedzieć, ale przerwała, kiedy
otworzyły się drzwi studia.
- Colin, muszę... - Kobieta, która weszła do pokoju,
32 NORA ROBERTS
przerwała gwałtownie i spojrzała uważnie na Cassidy. -
O, przepraszam! - powiedziała, gdy zauważyła ich złączo
ne ręce. - Nie wiedziałam, że jesteś zajęty.
- Wszystko w porządku, Gail - odparł spokojnie. -
Wiesz, że kiedy pracuję, to zamykam drzwi studia na
zamek. To jest Cassidy St. John, która będzie dla mnie
pozować. Cassidy, to jest Gail Kingsley, niezwykle uta
lentowana artystka, która zarządza Galerią.
Gail Kingsley przyciągała wzrok. Była wysoka i szczu
pła, miała trójkątną twarz ukoronowaną jaskrawoczer-
woną czupryną. W jej wyglądzie i postawie było coś in
trygującego. Bystre, zielone oczy miały ciemną oprawę.
Szerokie usta malowała jasnoczerwoną szminką, a
w uszach nosiła złote kolczyki. Sukienkę, którą miała na
sobie, luźną i zwiewną, uszyto z tkaniny o różnych odcie
niach zieleni. Ruchy Gail były szybkie i gwałtowne. Zro
biła kilka kroków i widać było od razu, że jest to kobieta
z nerwem i pełna energii. Naprawdę robiła wrażenie. Aż
dech zapierało w piersiach. Przyjrzała się badawczo twa
rzy Cassidy, co sprawiło, że ta poczuła się nieswojo.
- Ładnie zbudowana - skomentowała Gail lekceważą
co. - Ale kolor raczej nudny, nie sądzisz?
- Nie możemy wszyscy mieć czerwonych włosów -
odpowiedziała Cassidy ze złośliwą bezpośredniością.
- Nie da się ukryć - przytaknął Colin z rozbawieniem
i zwrócił się do Gail: - Czy czegoś potrzebujesz? Chcę
wrócić do pracy.
Cassidy pomyślała, że ludzi, którzy są ze sobą związa-
DOWÓD MIŁOŚCI 33
ni, otacza szczególna aura. Widać to w ich spojrzeniu,
ruchach i tonie głosu. W chwili, gdy Gail spojrzała na
Colina, Cassidy natychmiast się domyśliła, że są lub byli
kochankami.
Poczuła lekkie rozczarowanie i bezskutecznie próbo
wała wyrwać swoje dłonie z rąk Colina.
- Chodzi o „Portret dziewczyny" Higgina. Zaoferowa
liśmy za niego pięć tysięcy, ale Higgin nie chce zaakcep
tować tej ceny bez twojej zgody. Planuję zamknąć tę spra
wę jeszcze dzisiaj.
- A kto złożył ofertę?
- Charles Dupres.
- Powiedz Higginowi, żeby się zgodził. Dupres nie
będzie się targował i na pewno zachowa się przyzwoicie.
Coś jeszcze?
Było coś odpychającego w jego głosie. Cassidy zauwa
żyła błysk w oczach Gail.
- Nic, co nie może poczekać. Idę zadzwonić do Hig
gina.
- Świetnie. - Zanim Gail doszła do drzwi, odwrócił się
do Cassidy i ponownie zajął się jej włosami. - Nie może
tak być - oznajmił gniewnie, lustrując ją od stóp do głów.
Zmieszana jego oświadczeniem, wstrząśnięta tym, co
odkryła we wzroku Gail, Cassidy popatrzyła na Colina
i poprawiając nerwowo włosy, zapytała:
- Co jest nie tak?
- Ten strój. - Machnął niedbale ręką.
- Nie powiedziałeś, jak chcesz, żebym się ubrała. Poza
34
NORA ROBERTS
tym jeszcze nie zdecydowałam, czy będę dla ciebie pozo
wać. - Wzruszyła ramionami, poirytowana tym, że musi
się usprawiedliwiać. - Mogłeś dać mi wskazówki co do
stroju, a ty tylko nabazgrałeś adres i uznałeś sprawę za
załatwioną.
- Potrzebuję czegoś jednolitego i pofałdowanego, bez
podkreślania talii czy innych dodatków - rozmyślał na
głos, ignorując jej uwagi. - Czegoś w kolorze kości sło
niowej, nie białego. Długiego i lśniącego. - Gdy ujął jej
talię w dłonie, Cassidy wprost zamurowało. - Bioder pra
wie nie masz, talia jak u dziecka. Szyja będzie zakryta,
więc nie ma się co przejmować brakiem rowka między
piersiami.
Czerwona z wściekłości, zeskoczyła ze stołka i ode
pchnęła Colina.
- To moje ciało i mam w nosie twoje obserwacje. Mój
rowek lub jego brak to tylko moja sprawa i nic ci do tego.
- Nie bądź dzieckiem. - Energicznie posadził ją z po
wrotem na taborecie. - Jak na razie twoje ciało interesuje
mnie tylko z artystycznego punktu widzenia. Jeśli się to
zmieni, to dowiesz się o tym pierwsza.
- Chwileczkę... - Zsunęła się ponownie z krzesełka.
- Niesamowite. - Przytrzymał jej twarz, żeby dobrze
go widziała. - Wychodzi twój charakterek, ale to nie jest
stan, którego poszukuję. Może kiedyś...
Uśmiechnęła się łagodnie, kiedy jego dłonie zaczęły ma
sować jej kark. Było to dla niej tak nowe doznanie, że nie
dokończyła rozpoczętego zdania. Słowa Colina zabrzmiały
DOWÓD MIŁOŚCI 35
równie pieszczotliwie, jak dotyk dłoni na jej skórze. De
likatny irlandzki akcent w jego głosie przybrał na sile.
- Szukam złudzenia. I czegoś realnego, namacalnego.
Marzenia. Czy możesz być moim marzeniem, Cass?
W tym momencie, kiedy ich twarze były zaledwie cen
tymetry od siebie, a ich ciała dotknęły się i Cassidy prze
niknęło ciepło Colina, pomyślała, że mogłaby być wszyst
kim, o co by poprosił. Nic nie było niemożliwe. Uświado
miła sobie, na czym polega jego władza nad kobietami.
Był czarujący, wyglądał trochę jak pirat, i pewnie dlatego
wręcz oczekiwała, że w jego mowie pojawi się egzotyczne
brzmienie. A w ogóle męski i silny był ten Colin Sullivan.
Wiedziała, że był świadom tej władzy, jaką miał nad ko
bietami, i używał jej bez skrupułów. Ale nawet to doda
wało mu atrakcyjności. Czuła, że ulega jego urokowi,
a emocje przysłaniają jej rozum. Zastanawiała się, jakie to
byłoby uczucie, gdyby jego usta dotknęły jej warg i czy
ten pocałunek byłby tak ekscytujący, jak to sobie wyob-
rażała. Broniąc się przed takimi myślami, położyła ręce na
piersi Colina i odsunęła się na bezpieczną odległość.
I - Niełatwy z ciebie facet, Colin. - Wzięła głęboki od
dech, aby uspokoić drżenie rąk.
- Masz rację. - Na jego twarzy wyraz irytacji mieszał
się z ciekawością. - Ile masz lat, Cassidy?
- Dwadzieścia trzy. - Spojrzała mu w oczy. - Dlacze
go pytasz?
Wzruszył ramionami, wsunął ręce do kieszeni i zaczął
spacerować po pokoju.
36
NORA ROBERTS
- Muszę wiedzieć o tobie wszystko, zanim zacznę pra
cować. Portret musi pokazać, kim jesteś, na tym właśnie
trzeba się skupić. Znajdź jak najprędzej odpowiednią su
kienkę. Chcę zacząć pracę. Już pora.
W jego ruchach pojawił się pośpiech, co kontrastowało
z tym Colinem, który dosłownie przed chwilą uwodził ją
swym głosem. Kim jest Colin Sullivan, zastanawiała się
Cassidy. Wiedziała, że to, co odkryje, może okazać się
niebezpieczne, ale pragnęła dowiedzieć się o nim jak naj
więcej.
- Myślę, że wiem, jakiej sukni szukasz - zaryzykowa
ła. - Wprawdzie nie całkiem jest koloru kości słoniowej,
coś bliżej perłowego, ale fason ma prosty. Niestety kosztu
je bardzo dużo, bo to jedwab.
- Gdzie ją można dostać? - Zatrzymał się przed nią.
- Chodźmy ją zobaczyć.
Pospiesznie ujął Cassidy pod rękę i wyprowadził tyl
nymi drzwiami. Schodziła ostrożnie po stromych scho
dach, nie ryzykując połamania karku.
- Którędy teraz? - zapytał, kiedy doprowadził ją przed
front budynku.
- To tylko kilka domów stąd. - Machnęła ręką w lewo.
- Ale Colin... - Zanim skończyła myśl, już prowadził ją
pospiesznie we wskazanym kierunku. - Colin, myślę, że
powinieneś wiedzieć... Boże, nie nadążam. Mógłbyś
zwolnić?
- Masz długie nogi. - Nie zwolnił tempa.
Jęknęła zdegustowana i próbowała dotrzymać mu kroku.
DOWÓD MIŁOŚCI 37
- Myślę, że powinieneś coś wiedzieć. Ta sukienka jest
w sklepie, z którego zostałam wczoraj zwolniona.
- Sklep odzieżowy? - Ta wiadomość zainteresowała
go na tyle, że zwolnił nieco i przyjrzał się uważnie Cassi-
dy. Odgarnął jej włosy. - Co ty robiłaś w sklepie z sukien
kami?
Posłała mu mrożące spojrzenie.
- Zarabiałam na życie, Sullivan. Niektórzy muszą tak
robić, żeby mieć co jeść.
- Nie drażnij się ze mną, Cass - poradził łagodnie.
- Nie jesteś profesjonalną sprzedawczynią.
- I właśnie dlatego zostałam zwolniona. - Uśmiechnę
ła się. - Nie jestem też profesjonalną kelnerką, więc stra
ciłam pracę w barze, bo nie pozwalałam się podszczypy
wać i obrzucać sałatką. Nie będę już wspominała mojej
krótkiej kariery operatorki centrali telefonicznej. To smut
na, wręcz żałosna historia, a dziś jest taki piękny dzień.
- Uniosła głowę, żeby uśmiechnąć się do Colina.
Znów się jej przyglądał.
- Jeśli nie jesteś ani profesjonalną sprzedawczynią, ani
kelnerką, ani operatorką centrali telefonicznej, to kim je
steś, Cass?
- Walczę o to, by być pisarką, a wygląda na to, że
imałam się różnych nieodpowiednich zajęć, odkąd skoń
czyłam szkołę.
- Pisarka... - Pokiwał głową, patrząc w dół na Cassi-
dy. - Co piszesz?
- Nowele, których nikt nie publikuje. - Ponownie się
38
NORA ROBERTS
uśmiechnęła. -I sporadycznie artykuły o tym, jaki wpływ
mają perfumy na nowoczesnych mężczyzn. Muszę coś
pisać, żeby nie wyjść z wprawy.
- Jesteś chociaż w tym dobra? - Ominął kolejnego
przechodnia, nie spuszczając z niej wzroku.
- Jestem naturalna, niezmanierowana, drzemie we
mnie wielki nieodkryty talent. - Odrzuciła włosy na ra
miona i wskazała na sklep. - Jesteśmy na miejscu. Butik
The Best. Ciekawa jestem, co Julia powie, gdy mnie zo
baczy. Pewnie pomyśli, że jestem twoją utrzymanką. -
Przygryzła wargi, żeby stłumić chichot, po czym ponow
nie spojrzała na Colina: - Masz w zanadrzu kilka znie
walających spojrzeń? - Iskry rozbawienia tańczyły w jej
oczach, kiedy zatrzymała się przed wejściem do sklepu.
- Mógłbyś posłać mi kilka i dałbyś Julii temat do rozmów
na najbliższe tygodnie. - Otworzyła drzwi, a na jej pięknej
twarzy pojawił się uśmiech.
Poprawna jak zawsze Julia powitała Colina z przesadną
grzecznością i jedynie z nieznacznym zaskoczeniem spoj
rzała na dawną pracownicę. Gdy dotarło do niej, że zawitał
do jej sklepu sam wielki Sullivan, jej oczy rozszerzyły się
ze zdumienia, które stało się jeszcze większe, gdy Cassidy
poprosiła o sukienkę z perłowego jedwabiu.
Wchodząc do przymierzalni, uświadomiła sobie, jak
dziwnie wszystko się układa. Nieco ponad dwadzieścia
cztery godziny temu stała na zewnątrz tego dużego pomie
szczenia, trzymając naręcze odrzuconych przez klientkę
sukienek. I nie myślała nawet o Colinie Sullivanie. Teraz
DOWÓD MIŁOŚCI 39
zdawało się, że zdominował jej myśli i czyny. Cienki,
chłodny jedwab oplótł jej ciało tylko dlatego, że Colin tego
zapragnął. Jej serce biło szybciej, gdyż wiedziała, że cze
kał przed przymierzalnią, chcąc zobaczyć efekt. Zapięła
suwak, wstrzymała oddech i odwróciła się. Jej odbicie
wydawało się patrzeć na nią z niekłamanym respektem.
Sukienka opadała prostą linią, podkreśloną delikatno
ścią materiału. Ramiona prześwitywały przez cienki, prze
zroczysty jedwab. Cassidy odetchnęła powoli. To była
wymarzona suknia. Romantyczna i prosta zarazem. Cas
sidy wyglądała w niej zarówno delikatnie, jak i niezmier
nie elegancko. Nerwowo zwilżyła wargi i wyszła z przy-
mierzalni.
Colin czarował Julię, co wzburzyło Cassidy. W jego
oczach pojawiły się chochliki, kiedy uniósł dłoń Julii do
swych ust. Cassidy nauczyła się trzymać nerwy na wodzy.
Uśmiechnęła się nieznacznie.
- Colin.
Odwrócił się. Uśmiech, który rozjaśniał jego twarz
i oczy, natychmiast przygasł. Colin puścił rękę Julii i zro
bił kilka kroków naprzód. Cassidy, która już miała zamiar
obrócić się, by mógł się jej przyjrzeć, zamarła w bezruchu,
zahipnotyzowana jego spojrzeniem.
Jego wzrok powoli powędrował w dół i ponownie do
góry, zatrzymując się na twarzy Cassidy. Oblała się ru
mieńcem. Jak Colin to robił, że czuła się na zmianę tak
pełna życia i tak słaba? I to tylko z powodu jego spojrze
nia. Chciała coś powiedzieć, żeby przerwać tę niewygodną
40 NORA ROBERTS
ciszę, ale nie mogła wydusić z siebie ani słowa, poza tym,
że powtórzyła:
- Colin? - Brzmiało to jak pytanie o akceptację, choć
wcale tego nie chciała.
Coś błysnęło w jego oczach, po czym szybko zniknęło,
a koncentracja zmieniła się w irytację.
- Ta sukienka będzie dobra. Każ ją zapakować i za
bierz ze sobą jutro. Wtedy zaczniemy. - Jego głos brzmiał
odpychająco.
W głowie Cassidy kołatał milion pytań i wątpliwości.
- To wszystko?
- Tak, to wszystko. Godzina dziewiąta jutro rano. Nie
spóźnij się.
Cassidy odetchnęła ciężko. Czuła pogardę do tego fa
ceta. Patrzyli na siebie przez kolejną minutę, a napięcie
narastało w powietrzu. Po chwili Cassidy odwróciła się
i weszła do przymierzalni.
ROZDZIAŁ TRZECI
Cassidy spędziła większą część nocy na rozmyślaniach
o minionym dniu i swoich emocjach, i do rana zdążyła
wszystko sobie poukładać. Nie miała najmniejszego po
wodu, żeby złościć się na Colina. Jego reakcja, gdy Cas
sidy pokazała się w jedwabnej sukni, była właśnie taka,
jakiej należało się spodziewać. Jadąc tramwajem przez
miasto i trzymając w ręku paczkę z sukienką, obiecywała
sobie, że zachowa dystans wobec swego szefa.
Bo przecież jest jej szefem, skoro zatrudnił ją na całe
dwa miesiące. Ale przede wszystkim jest artystą, i to ob
darzonym dużym temperamentem.
Wysiadła z tramwaju, aby resztę drogi przejść piechotą.
Cassidy wiedziała, że Colin zauważył coś szczególnego
w jej twarzy, i zamierza uwiecznić to na płótnie. Myśli
o niej jedynie w kategoriach zawodowych, tak jak i ona
o nim. Zresztą jak mogłoby być inaczej, skoro ledwie się
poznali. To, co wydarzyło się wczoraj, było miłe i intry
gujące, ale na pewno nie można powiedzieć, że coś za
iskrzyło między nimi. Byłaby to gruba przesada. Przecież
te sprawy nie dzieją się w ten sposób, a na pewno nie tak
szybko. Jedyne, co ich łączy, to więź między artystą i mo-
42
NORA ROBERTS
delką. Wszystko inne to tylko kolejne scenariusze pisane
przez jej umysł.
Dotarła do studia i zapukała. Jej postanowienie o pro
fesjonalnej postawie w nowej pracy zachwiało się, kiedy
drzwi otworzyła Gail.
- Cześć - powiedziała Cassidy z uśmiechem, choć we
wzroku Gail nie było nic, co zachęcałoby do przyjaznych
zachowań.
W odpowiedzi zobaczyła tylko zapraszający do wejścia
gest ręki. Colina nigdzie nie było widać. Cassidy z jednej
strony podziwiała styl Gail, z drugiej była rozczarowana,
wręcz czuła duży dyskomfort, że to nie Colin otworzył
drzwi. Dodatkowo miała wrażenie, że w dżinsach i swe
terku wygląda przy Gail jak obdartus.
- Przyszłam zbyt wcześnie?
Gail, zanim odpowiedziała, powoli obeszła ją wokół,
uważnie się przyglądając.
- Colin zaraz będzie. Czy te loki są naturalne, czy to
efekt trwałej?
- Naturalne - odparła wolno Cassidy.
- A kolor?
- Też naturalny. Dlaczego pytasz?
- Tylko z ciekawości, skarbie, tylko z ciekawości. Co
lina bardzo poruszyła, wręcz zafascynowała twoja twarz.
Wygląda na to, że dopadł go jakiś romantyczny nastrój.
Według mnie źle to wróży przyszłemu dziełu. - Zwęziła
oczy, jakby chciała dokładnie zapoznać się z fakturą skóry
Cassidy.
DOWÓD MIŁOŚCI
43
- Chcesz policzyć zęby? - spytała Cass.
- Nie bądź złośliwa. Colin i ja często wymieniamy się
modelkami. Patrzę, czy się do czegoś nadajesz.
- Nie jestem paczką zapałek, panno Kingsley - uniosła
się Cassidy.
- Dobra modelka powinna być elastyczna - zganiła ją
Gail. - Mam nadzieję, że przynajmniej nie ośmieszysz się
jak ta poprzednia.
- Poprzednia? - zapytała zaskoczona Cassidy i zaraz
tego pożałowała. Powinna była zachować dystans, nie
okazywać takiego zainteresowania.
- Zakochała się po uszy w Colinie. - Gail uśmiechnę
ła się chłodno. Jej niecierpliwe, gwałtowne ruchy drażni
ły Cassidy. Była jak przyczajony, gotów do ataku kot.
- Co gorsza, wyobraziła sobie, że Colin także się w niej
zakochał. To było doprawdy żenujące. Słodka mała
laleczka. Skóra biała jak mleko i ciemne oczy. Oczywi
ście na koniec Colin zachował się wobec niej paskud
nie. Taki już jest, gdy ktoś próbuje go ograniczać. Nie ma
nic gorszego niż ciągłe słuchanie czyichś westchnień,
prawda?
- Nie mam pojęcia - odpowiedziała Cassidy łagodnie.
- Ale nie musisz się obawiać, nie zamierzam zamęczać
Colina moimi westchnieniami. On potrzebuje mojej twa
rzy, a ja potrzebuję pracy. - Postanowiła od razu wszystko
wyjaśnić, by potem nie było niepotrzebnych nieporozu
mień. - Nie sprawię ci żadnych kłopotów, Gail. Jestem
zbyt zajęta, żeby wdawać się w romans z Colinem.
44 NORA ROBERTS
Gail zatrzymała się i zmarszczyła brwi, po czym ruszy
ła ponownie w kierunku drzwi.
- To ułatwi nam współżycie, nie sądzisz? Możesz się
tu przebrać.
Gdy Gail wyszła, Cassidy odetchnęła głęboko i po
trząsnęła głową.
Jednak artyści naprawdę są zwariowani, pomyślała.
Oburzona zachowaniem Gail, ruszyła w kierunku
wskazanych drzwi, znalazła małą garderobę i zaczęła się
przebierać. Podobnie jak wczoraj, dotyk jedwabiu sprawił,
że poczuła się inną osobą.
Czy dlatego, że suknia jest tak elegancka i prosta zara
zem? - pomyślała. A może dlatego, że tak właśnie myśli
o mnie Colin?
Jakkolwiek było, Cassidy nie mogła zaprzeczyć, że czuła
się silniejsza, kiedy miała na sobie tę suknię - bardziej pewna
siebie i bardziej kobieca. Rzuciła okiem na swoje odbicie
w lustrze, otworzyła drzwi i weszła do studia.
- O, jesteś tutaj.
Udała zaskoczenie, kiedy zobaczyła Colina, który wpa
trywał się w czyste płótno. Widziała tylko jego profil, gdyż
nie odwrócił się do niej. Ręce trzymał w kieszeniach, ubra
ny był zwyczajnie, podobnie jak poprzedniego dnia, a ten
strój doskonale podkreślał jego budowę. Był skupiony,
zacisnął usta, zwęził oczy.
Jest bardzo atrakcyjny i wspaniale byłoby się nim opie
kować, przemknęło przez głowę Cassidy. Zatrzymała się,
pewna, że nawet nie usłyszał, jak weszła.
DOWÓD MIŁOŚCI 45
- Chcę od razu zacząć malować na płótnie - powie
dział, nadal nie odwracając się w jej kierunku. - Na stole
leżą fiołki. Pasują do twoich oczu.
Cassidy zobaczyła małe kwiatki rzucone w artystycz
nym nieładzie. Uśmiechnęła się uradowana.
- Och, są piękne!
Podeszła do stołu, podniosła fiołki i ukryła twarz w ich
delikatnych płatkach. Pachniały łagodnie i słodko. Ocza
rowana, uniosła oczy, żeby podziękować Colinowi.
- Szukałem czegoś, co by kontrastowało z sukienką
- powiedział, nie zmieniając pozycji ani wyrazu twarzy.
Przyjemne uczucie prysło niczym bańka mydlana. Cass
spojrzała na kwiatki i westchnęła. Sama była sobie winna.
Oczywiście kupił je jako rekwizyt, a nie dla niej. To śmie
szne, że mogła pomyśleć inaczej. Potrząsnęła głową
i podeszła do Colina.
- Widzisz mnie już na tym płótnie?
Odwrócił się i spojrzał na nią, ale wyraz skupienia nie
zniknął z jego twarzy.
- Tak, będą pasować. Stań tam, chcę cię zobaczyć
w świetle z okna.
Kiedy przesuwał ją po pokoju, szukając najlepsze
go oświetlenia, Cassidy odwróciła głowę i spojrzała na
niego.
- Dzień dobry, Colin - powiedziała czystym, słodkim
głosem.
- Kiedy pracuję, nie zawracam sobie głowy dobrymi
manierami. - Zatrzymał się przy oknie.
46 NORA ROBERTS
- Jestem cholernie zadowolona, że to wyjaśniłeś. -
Uśmiechnęła się uprzejmie.
- Znany jestem również tego, że na śniadanie pożeram
młode, przemądrzałe dziewki.
- Dziewki!? - uśmiechała się już ponad miarę słodko.
- Brzmi cudownie, kiedy tak mówisz. „Namiętne, młode
dziewki" zabrzmiałoby jeszcze lepiej.
- Ale to określenie do ciebie nie pasuje. - Jedną ręką
uniósł jej brodę, a drugą odgarnął włosy z ramienia.
- Ach... - Cassidy poczuła się urażona.
- Kiedy już raz cię ustawię, nie ruszaj się. Jak się
zdenerwuję, mogę rzucić w ciebie sztalugą.
Mówiąc to, ustawiał jej twarz i sylwetkę. Jego dotyk
był bezosobowy i chłodny. Cassidy pomyślała, że trakto
wał ją jak przedmiot. Po jego oczach zorientowała się, że
jest całkowicie nieobecny myślami. Podczas pisania za
chowywała się podobnie. Też zamykała się w swoim świe
cie i tworzyła.
Odsunął się od niej i obserwował w milczeniu. Stała
prosto i naturalnie. W dłoniach miała bukiet. Delikatnie
zgięte w łokciach ręce trzymała luźno, dłonie były na wy
sokości bioder. Włosy spływały na ramiona. Colin popra
wił jeszcze raz ułożenie głowy i polecił Cassidy, by się nie -
odzywała, dopóki jej na to nie pozwoli.
Zastosowała się do nakazu, ruszała jedynie oczami, ob
serwując, jak Colin stanął ponownie za sztalugami i rozpo
czął pracę. Wiele minut upłynęło w ciszy. Cassidy patrzyła,
jak poruszał ręką, w której trzymał kawałek węgla. Ciągle
DOWÓD MIŁOŚCI 47
taksował jej rysy i kształty, a jego świdrujący wzrok nie
omal fizycznie przeszywał ciało. Czuła, że kiedy tak pa
trzy jej w oczy, może zajrzeć do duszy i prawdopodobnie
przeczytać tam więcej, niż ona sama wiedziała. Świado
mość tego sprawiła, że zamiast się zdenerwować, poczuła
zaintrygowanie. Co widzi? Jak to przeleje na płótno?
- W porządku - powiedział nagle. - Możesz przez
chwilę rozmawiać, ale nie zmieniaj pozycji. Opowiedz mi
o tych swoich nieopublikowanych powieściach.
Kontynuował pracę w tak wielkim skupieniu, że Cas-
sidy uznała zaproszenie do rozmowy jako swoistą formę
relaksu. Była pewna, że nawet jeśli jej słowa dotrą do
Colina, to jednym uchem wpadną, a drugim wypadną.
- Prawdę mówiąc, jest tylko jedna, no, jedna cała i pół
następnej. Nad drugą obecnie pracuję, a pierwsza jest
przesyłana z wydawnictwa do wydawnictwa. Opowiada
o dojrzewającej kobiecie, o wyborach, jakie podejmuje
i błędach, jakie popełnia. Czy wiesz, jak trudno rozma
wiać bez gestykulowania rękami? Nigdy nie zwracałam
na to uwagi.
- To ta twoja celtycka krew. - Spojrzał na nią przez
chwilę, by zaraz powrócić do pracy. - Czy będę mógł
przeczytać twoją powieść?
Zaskoczona Cassidy dopiero po chwili pozbierała
myśli.
- Tak, oczywiście. Jeśli tylko zechcesz...
- Świetnie. Przynieś ją jutro ze sobą. Teraz bądź cicho.
Muszę popracować nad twarzą.
48 NORA ROBERTS
Trwało jakiś czas, nim Colin odłożył węgiel i potrząs
nął głową.
- Nie jest dobrze. - Spojrzał spode łba na Cassidy,
upewniając się, że się nie rusza i nie próbuje czegoś po
wiedzieć. - Nie zapewniasz mi odpowiedniego nastroju.
Rozumiesz, o co mi chodzi? - spytał niecierpliwie.
Nie odpowiedziała, pytanie było bowiem retoryczne.
- Nie chcę złudzenia. Pragnę namiętności. Namiętnoś
ci i pasji, które są w tobie, Cass. Jest ich nawet więcej, niż
potrzebuję do tego obrazu.
Spojrzał na nią w taki sposób, że zakręciło jej się w gło
wie. Serce zabiło mocniej.
- Potrzebuję obietnicy. Kobiety, która kusi kochanka.
Potrzebuję nadziei i świeżości tryskającej z niewinności.
Nietkniętej niewinności, ale nie znaczy, że niemożliwej do
zdobycia. Tego właśnie od ciebie oczekuję. W twoich
oczach ma być płomień, twoje usta mają wyglądać, jakby
dopiero co były całowane i jakby oczekiwały kolejnych
pocałunków. Jak te.
Przycisnął gwałtownie swoje usta do jej warg. Objął
dłońmi jej twarz i pogładził policzki. Jego usta były ciepłe
i miękkie. Całował szybko i zdecydowanie. Gdzieś głębo
ko z jej środka przyszła odpowiedź na jego zarzuty. Tak
wyczekiwana namiętność: najpierw tląca się, wreszcie
buchająca ogniem. Poczuła moc, która uwolniła się, gdy
tylko Colin odsunął usta.
Chociaż nie była tego świadoma, jej ciało wyraża
ło właśnie to, czego oczekiwał: wyczekiwanie, kuszenie,
DOWÓD MIŁOŚCI
49
niewinność. Spojrzał na jej usta, po czym wrócił do szta
lugi.
Cassidy próbowała uspokoić szalejący umysł. Rozsą
dek podpowiadał jej, że ten pocałunek nic nie znaczył, ale
serce myślało inaczej. W ciągu kilku kolejnych sekund jej
ciałem wstrząsały sprzeczne doznania.
Była dorosła. Pocałunki były bardziej powszechne niż
uściski dłoni. To tylko zdradliwa wyobraźnia próbowała
zmienić to w coś innego. Tylko wyobraźnia, powtarzała
sobie w myślach. Colin wziął ją z zupełnego zaskoczenia.
Nie miał prawa tego zrobić, szczególnie w tak władczy
i intymny sposób. Wstrząsnęło nią to tym bardziej, że
jeszcze żadnemu mężczyźnie nie przyzwoliła na coś takie
go. Próbowała całe zdarzenie poukładać sobie w głowie,
gdy nagle Colin odłożył węgiel i zakomunikował, że pora
na przerwę. Wytarł ręce i spojrzał na nią w taki sposób,
jakby zobaczył ją pierwszy raz.
Kiedy zmieniła pozycję, ze zdziwieniem zdała sobie
sprawę, jak zesztywniałe ma mięśnie.
- Jak długo tak stałam? - Przeciągnęła się, poruszyła
ramionami. - Chyba ponad dwadzieścia minut.
- Być może. - Colin spojrzał na płótno. - Idzie nam
całkiem nieźle. Chcesz kawy?
- Dwadzieścia minut to całkiem sporo. Od jutra będę
przynosić stoper. A kawę poproszę.
- Przyniosę.
- Mogę spojrzeć? - Wskazała na obraz.
- Nie.
50 NORA ROBERTS
Cass westchnęła niezadowolona.
- A co z pozostałymi? - Potoczyła wzrokiem po płót
nach, które znajdowały się w pokoju. - Czy one też objęte
są tajemnicą?
- Możesz obejrzeć wszystkie poza tym, nad którym
pracuję. - Wyszedł.
Odłożyła bukiet i ruszyła w stronę płócien porozsta
wianych bez wyraźnego porządku. Niektóre były małe,
inne tak duże, że z trudem je odwracała. Z każdą chwilą
czuła większy podziw dla talentu Colina. Zrozumiała, dla
czego nazywano go mistrzem koloru i światła. Na obra
zach widać było tę delikatność, którą zauważyła w jego
dłoniach; szczerość emanowała z portretów, witalność
z wiejskich pejzaży i miejskich scen; gra światła i cienia
ożywiała każdą pracę. Zastanawiała się, czy malował to,
co widział, czy to, co podpowiadało mu serce. Potem
zrozumiała, że była to mieszanina obu tych sfer. Colin
widział świat inaczej niż przeciętny człowiek i potrafił
oddać to w swych dziełach. Jego obrazy poruszyły ją pra
wie tak mocno jak sam artysta.
Ostrożnie odwróciła kolejne płótno. Obraz był piękny.
Przedstawiał kobietę leżącą niedbale w negliżu na kana
pie. Teraz ta sama kanapa stała pusta w końcu studia. Na
twarzy kobiety malowały się leniwy uśmiech i pewność
siebie. Po skórze białej jak mleko i ciemnych oczach Cas-
sidy rozpoznała modelkę, o której mówiła Gail dziś rano.
- Piękna, prawda? - zapytał nagle Colin, stając za jej
plecami.
DOWÓD MIŁOŚCI 51
- Tak. - Odwróciła się i wzięła kubek z jego rąk. -
Nigdy nie widziałam piękniejszej kobiety.
- Jest niemal perfekcyjna i ma wspaniałe ciało.
- Aha. - Cassidy próbowała ukryć rozdrażnienie.
- Jest bardzo zmysłowa i widać, że dobrze się z tym
czuje - dodał.
- Tak - powiedziała łagodnie, sącząc kawę. - Uchwy
ciłeś to bardzo precyzyjnie.
Ton głosu zdradził jej emocje. Colin uśmiechnął się.
- Och, Cass, jesteś dla mnie jak otwarta księga i z pew
nością jesteś najbardziej zachwycającą istotą, jaką spotka
łem w ostatnich latach. - W jego głosie słychać było ir
landzki akcent, który skusił, jak sądziła Cassidy, wiełe
pięknych kobiet.
- Nie mogę za tobą nadążyć, Sullivan. - Przyglądała
mu się, kryjąc się za kubkiem z kawą. Słońce przeświecało
przez jej włosy i kładło cienie na jedwabnej sukience.
- Dlaczego osiadłeś w San Francisco?
Spojrzał na nią. Zastanawiała się, czy widzi w niej już
osobę, czy nadal patrzy na nią jak na przedmiot.
- To miasto jest jak świat w pigułce. Lubię jego kon
trasty i mroczną historię.
- I to, że potrafi wykorzystać tę mroczną historię, za
miast za nią przepraszać... Ale nie tęsknisz za Irlandią?
- Wracam tam od czasu do czasu. - Podniósł kubek
i wypił łapczywie kilka łyków. - Irlandia dodaje mi no
wych sił. Czuję się tam, jakbym wracał do korzeni. Tu
znajduję pasję, a tam spokój. Moja dusza potrzebuje i jed-
52
NORA ROBERTS
nego, i drugiego. - Spojrzał na nią ponownie. Barwa fio
letu w jej oczach pociemniała. Na jej twarzy wymalowane
były wszystkie myśli. I wszystkie dotyczyły jego. -
Kończ kawę. Chcę dopracować wstępny szkic jeszcze dzi
siaj. Jutro zacznę malować farbami.
Poranek minął niemal w całkowitej ciszy. Cassidy wy
korzystała ten czas na przyglądanie się Colinowi. Wyczy
tała z jego diabelskiego wyglądu i ognia w spojrzeniu nie
bieskich oczu, że nadal tliła się w nim irlandzka dusza,
teraz jeszcze bardziej dla niej fascynująca.
Przypomniała sobie tę krótką chwilę namiętności, kiedy
to jego usta połączyły się z jej wargami. Przez moment za
stanawiała się, jakie to byłoby uczucie, gdyby trzymał ją
w ramionach, gdyby naprawdę coś ich łączyło. Mimo iż jej
doświadczenia w kontaktach z mężczyznami były niewiel
kie, instynkt podpowiadał jej, że Colin Sullivan jest niebez
piecznym mężczyzną. Była nim stanowczo za bardzo zain
teresowana. Jego dominacja była dla niej wyzwaniem, jego
fizyczność ją pociągała, a kapryśność - intrygowała.
Cassidy przypomniała sobie ciętą uwagę, jaką Gail
Kingsłey wygłosiła na temat jej poprzedniczki. Przed
oczami zobaczyła obraz czerwonowłosej piękności i cza
rującej modelki.
Wiedziała jednak, że nie jest podobna do żadnej z nich.
Nie przyciągała uwagi swoim wyglądem, nie była też
szczególnie seksowna. A Colina - jako mężczyznę, i do
tego jeszcze artystę - otaczają kobiety szczególne.
DOWÓD MIŁOŚCI 53
Zganiła się za ten tok myślenia. Nie byłoby dobrze,
gdyby zaangażowała się w kontakty z mężczyzną takim
jak Colin Sullivan.
Nie zabrnij zbyt daleko, przestrzegała się w duchu. Nie
otwieraj przed nim żadnych drzwi. Nie daj się zranić.
To ostrzeżenie zaskoczyło ją.
Zrelaksuj się, nakazała sobie.
Spojrzała na Colina i zauważyła, że wpatruje się
w płótno. Skoncentrowany był na tym, co tylko on mógł
zobaczyć.
- Przebierz się - nakazał, nie podnosząc wzroku.
Myśli Cassidy rozpłynęły się na dźwięk jego głosu.
Niegrzeczny, to najdelikatniejsze słowo, jakim można
go opisać, pomyślała. Trzymając nerwy na wodzy, poszła
do garderoby.
- Moje obawy są bezpodstawne - mruknęła do siebie,
gdy już zamknęła drzwi. W istocie, Sullivan nikogo nie
dopuszczał do siebie na tyle blisko, by mógł go zranić.
Cassidy była więc bezpieczna.
Kilka chwil później wyszła z garderoby w swoim ubra
niu. Pogrążony w myślach Colin stał, patrząc w okno,
z rękami wsuniętymi w kieszenie.
- Powiesiłam suknię w tamtym pokoju - powiedziała
chłodno. - Wychodzę, bo widzę, że już skończyłeś pracę.
- Podniosła torebkę z krzesła. Przewiesiła ją przez ramię
i odwróciła się w kierunku drzwi, a wtedy Colin chwycił
ją za rękę.
- Znowu marszczysz brwi, Cass. - Uniósł palec, aby
54 NORA ROBERTS
dotknąć jej czoła. - Jeśli przestaniesz, kupię ci lunch, za
nim wyjdziesz.
- Nie mów do mnie takim protekcjonalnym tonem,
Sullivan. - Nachmurzyła się jeszcze bardziej. - Nie jestem
pierwszą naiwną, żeby mnie głaskać, niańczyć i zabawiać
uśmiechami.
Uniósł brew.
- W porządku. Nie ma sensu rozstawać się w złości.
- Nie jestem zła. - Próbowała wyzwolić się z jego
uścisku. - To najnormalniejsza reakcja na twoją bezczel
ność. Puść moją rękę.
- Jeszcze z tobą nie skończyłem, Cass. Powinnaś kon
trolować swoje nerwy, kochanie. Wyglądasz z tym czaru
jąco, a ja nie potrafię się oprzeć temu, czym jestem zauro
czony.
- Wiem, co cię we mnie pociąga. Chodzi ci tylko o ob
raz, o nic więcej, więc daruj sobie te różne ozdobniki.
- Znów spróbowała uwolnić rękę z jego uścisku. Krótkim
ruchem nadgarstka przycisnął ją do swej piersi. - Co ty
wyprawiasz?! -krzyknęła oburzona.
- Prowokujesz mnie, bym ci udowodnił, że się mylisz.
- W jego oczach pojawiło się rozbawienie i coś jeszcze,
co sprawiło, że jej serce zabiło mocniej.
- Do niczego cię nie prowokuję - odwarknęła, potrzą
sając głową z furią. Jej włosy kołysały się i unosiły, po
czym znowu ułożyły się w naturalny sposób.
- Ależ tak. - Wolną rękę zanurzył w jej włosach i do
tknął karku. - Rzuciłaś mi rękawicę tamtej nocy, kiedy
DOWÓD MIŁOŚCI
55
znalazłem cię we mgle. Myślę, że najwyższy czas, bym ją
podniósł.
- Jesteś śmieszny. - Czuła, że nerwy wymykają jej się
spod kontroli. Kiedy chciała ponownie coś powiedzieć,
Colin przywarł ustami do jej warg. Efekt był piorunujący.
Chociaż wydała z siebie cichy jęk protestu, to zamiast
odepchnąć Colina, jej palce przywarły do jego koszuli.
Wiedząc, że nie napotka oporu, obrócił ją tak, żeby przy
lgnęła do niego całym ciałem. Cassidy zareagowała, jakby
całe życie czekała na taką okazję. Zdawało się, że zna
doskonale każdy centymetr ciała Colina. Przywarła mocno
swoimi miękkimi wypukłościami do jego silnych, napię
tych mięśni. Przesunęła dłońmi po jego karku, zatapiając
je we włosach. Jej usta rozwarły się delikatnie, przyzwa
lając mu na śmielsze działania. Przycisnął ją mocno do
siebie, a jego wargi natarły ze zdwojoną siłą. Stali tak
złączeni w jedno ciało i tylko ich przyspieszone oddechy
zakłócały ciszę.
To, co czuła Cassidy, wprawiało ją w zdumienie. Ko
lana jej drżały, potrząsnęła głową, żeby odsunąć od siebie
to, co Colin właśnie w niej obudził. Coś tajemniczego
i niezwykle silnego szykowało się, żeby w niej wybuch
nąć. Ta moc przerażała ją i jednocześnie pociągała. Wciąż
jednak strach był silniejszy od ciekawości. Instynkt pod
powiadał, że to jeszcze nie ten czas.
- Nie, Colin, nie mogę. - Oparła dłonie na jego klatce
piersiowej i spojrzała w jego ciemniejące oczy.
- Ale ja mogę. - Natarł na nią zachłannymi wargami.
56
NORA ROBERTS
Umysł Cassidy zawirował. Jej ciało i myśli nie potra
fiły sprostać wyzwaniu, przed jakim postawiła je ta sytua
cja. Ale razem z namiętnością rósł w niej strach. Kiedy
Colin uwolnił jej usta z namiętnego pocałunku, odetchnęła
kilka razy głęboko i powiedziała cicho:
- Puść mnie, proszę. Boję się.
Wiedziała, że mógł dać jej rozkosz. Jego oczy błyszczały,
a ona nadal mu się opierała. Palce na jej szyi napięły się, po
czym rozluźniły i Colin puścił ją. Cassidy wykorzystała ten
moment, odsunęła się od niego i poprawiła włosy.
Colin z uwagą obserwował ją, po czym skrzyżował ręce
na piersiach.
- Zastanawiam się, czy więcej trudności sprawia ci
walka ze mną, czy z samą sobą.
- Też się nad tym zastanawiam - wypaliła rozbrajająco
spontanicznie.
Przekrzywił głowę, zaskoczony jej odpowiedzią.
- Jesteś wyjątkowo szczera, Cassidy. Uważaj, bo mogę
to wykorzystać.
- Jestem pewna, że tego nie zrobisz. - Wyprostowała
ramiona. - Nie twierdzę, że musimy na zawsze unikać
tego, co między nami zaszło, ale skoro mamy to już poza
sobą, powinniśmy się postarać, żeby na razie się nie po
wtórzyło.
- A niech to... - Colin potrząsnął głową i ryknął ho-
merycznym śmiechem.
- Powiedziałam coś zabawnego?
- Cass, jesteś jedyna w swoim rodzaju. - Zanim zdążyła
DOWÓD MIŁOŚCI 57
odpowiedzieć, przysunął się do niej, przytrzymał jej ramiona
i uścisnął je po przyjacielsku. - Brytyjska praktyczność bę
dzie w tobie zawsze walczyć z celtycką namiętnością.
- Straszny z ciebie romantyk - zakpiła.
- Drzwi zostały otwarte, Cassidy. - Jego słowa przy
pomniały jej o wcześniejszych postanowieniach. - Pew
nie wolałabyś, żebyśmy trzymali je zamknięte. - Potrząs
nął nią gwałtownie. - Tak, stało się. Drzwi już się nie
zanikną. To się jeszcze powtórzy. - Puścił ją, cofnął się,
ale nadal na siebie patrzyli. - Idź teraz, dopóki pamiętam,
że się mnie boisz.
Silna pokusa, by się do niego przytulić, przestraszyła
ją. Aby się jej oprzeć, odwróciła się szybko w stronę drzwi.
- Jutro o dziewiątej - powiedział, kiedy naciskała
klamkę.
Stał na środku pokoju, z kciukami zatkniętymi za przed
nie kieszenie spodni. Słońce przeświecało przez okno w da
chu, podkreślając ciemną karnację Colina. Cassidy przeszło
przez myśl, że gdyby była rozsądna, powinna wyjść i więcej
tu nie wracać.
- Nie stchórzysz, Cass, prawda? - zadrwił, jakby czy
tając w jej myślach.
Potrząsnęła głową i zacisnęła zęby.
- O dziewiątej - oświadczyła chłodno i zamknęła za
sobą drzwi.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Z każdym dniem Cassidy czuła się lepiej w roli model
ki, mimo iż jej zdaniem ciężko byłoby komukolwiek zre
laksować się w obecności Colina. Był nieprzewidywalny,
a jego nastrój zmieniał się jak w kalejdoskopie. Szybko
się złościł, ale równie szybko wracał mu dobry humor.
Z każdą chwilą, kiedy poznawała go lepiej, stawał się dla
niej bardziej fascynujący.
To tylko z pisarskiego obowiązku, usprawiedliwiała się
sama przed sobą za tak wnikliwą obserwację Colina. I by
ło w tym sporo prawdy, takiej bowiem postaci potrzebo
wała do swojej nowej powieści - różnorodnej, nieobli
czalnej, śmiałej. Co chwila powtarzała sobie, że nic ich
nie łączy, oczywiście poza wymianą przysług, jak to mię
dzy artystami.
Przez następne dni Colin zachowywał się nadzwyczaj
poprawnie. Jeśli nawet czasami dotknął Cassidy, to tylko
wtedy, gdy ustawiał ją do pozowania. Burzliwy pocałunek
pozostał żywym wspomnieniem... ale tylko wspomnieniem.
Siedząc nad maszyną do pisania, Cassidy uznała, że jest
prawdziwą szczęściarą. Zdobyła pracę, która podratowała
jej sytuację, a Colin Sullivan był całkowicie pochłonięty
DOWÓD MIŁOŚCI 59
tworzeniem. Była szczera ze sobą na tyle, by przyznać, iż
Colin naprawdę ją pociąga. Ale cóż, tak bardzo był po
chłonięty malowaniem, że fakt, iż Cassidy jest żywą istotą,
z trudem do niego docierał. Chyba że poruszyła się pod
czas pozowania. Ale to lepiej, że ignorował ją jako kobie
tę, uznała.
Owszem, pociągał ją, i było to całkiem naturalne, lecz
nie zamierzała zachować się równie głupio jak jej poprzed
niczka. O nie! Uważała, że jest zbyt rozsądna, by zakochać
się w Colinie. Powtarzała to sobie w myślach wielokrot
nie, umacniając się w swoim postanowieniu. Colin Sulli
van ma swoją sztukę i swoją Gail. Ona - Cassidy St. John
- ma swoją pracę. Spojrzała na pustą kartkę i westchnęła.
Obiecała sobie, że skończy rozdział, nie zaprzątając sobie
głowy ani jedną myślą o Colinie. Okazało się to jednak
bardzo trudne, wręcz niewykonalne.
Po pewnym czasie, kiedy rozdział był niemal skończo
ny, ktoś zapukał do drzwi.
- Kto tam?
- Cześć, Cass. - W progu pojawił się rudobrody Jeff
Mullans. - Masz chwilę?
Jeff był sąsiadem, do którego miała słabość, więc otwo
rzyła szerzej drzwi, zapraszając go do wejścia.
Jeff wpakował się do środka razem z gitarą i sześcio-
pakiem piwa.
- Mogę trochę tego towaru schować w twojej lodów
ce? Moja tradycyjnie jest zepsuta, a skwar jak na pustyni.
60 NORA ROBERTS
- Wiesz, gdzie jest kuchnia.
- O rany. Czym ty się żywisz? - wykrzyknął Jeff, uj
rzawszy w lodówce tylko karton soku, dwie marchewki
i kawałek papryki. - Chodźmy do knajpy na rogu, to po
każę ci prawdziwe żarcie. Mają świetne tacos i nieświeże
pączki.
- Brzmi wspaniale, ale naprawdę muszę wreszcie
skończyć ten rozdział.
- Nie wiesz, co tracisz, Cass. - Jeff podrapał się po
brodzie. - Masz jakieś wieści z Nowego Jorku?
- Na razie cisza. Jeszcze za wcześnie na jakiś sygnał,
ale cierpliwość nie jest moją mocną stroną.
- Wierzę, że ci się uda. Jeśli powieść jest równie dobra
jak ostatnie opowiadanie z magazynu, to jesteś na dobrej
drodze.
Uśmiechnęła się, mile połechtana komplementem.
- A ty nie chciałbyś powalczyć o stanowisko redaktora
w nowojorskim wydawnictwie?
- Nie potrzebujesz mojej pomocy, dziecinko. Poza tym
inaczej zaplanowałem sobie życie. Zostanę znanym tek
ściarzem i wykonawcą.
- Jasne. - Cassidy odchyliła się na krześle i patrząc na
Jeffa, doszła do wniosku, że byłby dobrym modelem dla
Colina. - Masz jakieś koncerty w przyszłym tygodniu?
- Dwa. A jak sesje z Sullivanem? Widziałem kilka je
go prac, są niesamowite. Jak się czujesz jako modelka
jednego ze współczesnych mistrzów?
- To dziwne uczucie, Jeff. Prawdę mówiąc, nigdy nie
DOWÓD MIŁOŚCI
61
jestem pewna, czy on widzi mnie podczas malowania i czy
to ja jestem na płótnie. Być może wykorzystuje tylko
jakieś moje cechy do stworzenia tego obrazu. Tak samo
robię ja, gdy konstruuję moich bohaterów.
- Jaki on jest? - Jeff zauważył, jak bardzo zmieniają
się oczy Cassidy, gdy zaczyna mówić o Colinie Sullivanie.
Blask padający ze stojącej na biurku lampki tworzył wokół
jej głowy świetlistą poświatę.
- Jest fascynujący - szepnęła jakby do siebie. - Wy
gląda jak pirat, trochę niebezpiecznie, trochę fantazyjnie.
Ma najbardziej niesamowite oczy, jakie kiedykolwiek wi
działam. A jego dłonie są przepiękne. Nie znam słowa,
które mogłoby je opisać. Po prostu są... nieskończenie
piękne. - Jej głos stawał się coraz bardziej miękki i deli-
katny, a w oczach pojawiło się rozmarzenie. - Emanuje
niezwykłą zmysłowością, szczególnie kiedy maluje. Do
pracy napędza go jakaś wewnętrzna siła. Zamyka się wów-
czas w sobie i tworzy. Raz kazał mi coś opowiedzieć, więc
mówiłam to, co akurat przyszło mi do głowy. Nie wiem,
czy w ogóle mnie słuchał. Tak naprawdę to jest bardzo
trudnym człowiekiem. Ma okropny charakter, a kiedy się
złości, co zdarza mu się często, w jego głosie słychać
irlandzki akcent. - Uśmiechnęła się. - Warto go podraż
nić, żeby to usłyszeć. Jest bezczelny i nieskończenie pew
ny siebie, arogancki wprost nie do wytrzymania, a jedno
cześnie czarujący. Z każdą chwilą odkrywam w nim coś
nowego. Wątpię, czy kiedykolwiek zdołałabym poznać go
do końca, nawet gdybym miała na to wiele lat.
62
NORA ROBERTS
Nastała cisza, przerywana jedynie brzdąkaniem gitary
Jeffa.
- Widzę, że się w nim zabujałaś.
Wzdrygnęła się. Jej ciemnoniebieskie oczy wyrażały
zdziwienie. Wyprostowała się na krześle.
- Słucham? Nie! Z pewnością nie. Ja po prostu... Po
prostu... - Po prostu co, Cassidy? Jak miała na to odpo
wiedzieć? - Po prostu interesuje mnie, bo jest niezwykły.
To wszystko.
- W porządku, mała. Ty wiesz najlepiej. - Jeff wstał
powoli, trzymając gitarę w ręku. - Tylko bądź ostrożna.
- Uśmiechnął się. - Sullivan to świetny artysta, ale plotki
głoszą, że jest ostrym facetem. Wiesz, o czym mówię,
Cass. Jesteś śliczną dziewczyną, ale tak pokierowałaś swo
im życiem, że masz niewiele doświadczeń z mężczyzna
mi. Wrażliwa samotnica... Trzymasz dystans, ale jeśli go
stracisz, łatwo cię skrzywdzić.
- Naprawdę sądzisz, że jestem tak mało doświadczo
na? Nie zapominaj, że studiowałam cztery lata w Berkeley
- odparowała.
- Tylko ktoś kompletnie naiwny może w tak doskona
ły sposób unikać moich zalotów, nie tracąc przy tym mojej
sympatii. - Jeff zbliżył się do niej, zapraszając do poca
łunku w sposób równie miły i delikatny, jak jego muzyka.
Serce Cassidy biło spokojnie i równomiernie. - Unikasz
mnie, co? - Uniósł głowę. - Pomyśl, ile moglibyśmy za
oszczędzić na opłatach za czynsz, gdybyśmy zamieszkali
razem.
DOWÓD MIŁOŚCI 63
Pociągnęła go za brodę.
- Zależy ci tylko na mojej lodówce.
- Co ty możesz wiedzieć? Idę do domu. Napiszę coś
smutnego.
- No proszę, co chwila kogoś inspiruję.
- Nie przeceniaj się. - Zamknął za sobą drzwi.
Uśmiech powoli zniknął z jej ust, kiedy przypomniała
sobie słowa Jeffa: „Widzę, że się w nim zabujałaś". Co za
bzdura! W żadnym razie nie zakochała się w Colinie. Czy
kobieta nie może bezinteresownie zainteresować się ja
kimś mężczyzną? Czy zawsze będzie posądzana o to, że
chodzi o coś więcej? Odruchowo dotknęła dolnej wargi
i wróciła pamięcią do pocałunku Jeffa. Spokojny, zwy
czajny. Co sprawia, że pocałunek jednego mężczyzny staje
się niezapomnianym doznaniem, a innego - co najwyżej
jest przyjemny? Pomyślała, że rozsądna kobieta nie pcha
łaby się w związek z nawiedzonym, zapatrzonym w siebie
artystą, który, choć czasami bywa uroczy, tak naprawdę
potrafi jedynie zadawać ból.
Wróciła do maszyny do pisania i zabrała się do pracy.
Ledwie zdołała zebrać myśli i skoncentrować się na pisa
niu, ktoś ponownie zapukał do drzwi.
- Chyba nie skończyłeś już pisać swojej smutnej pio
senki? - rzuciła przez drzwi, nadal waląc w klawiaturę. -
A piwo z całą pewnością jeszcze się nie schłodziło.
- Nie mogę podważyć żadnego z tych stwierdzeń.
Odwróciła się gwałtownie i spojrzała na Colina. Stał
64
NORA ROBERTS
w otwartych drzwiach, niedbale opierając się o futrynę
i obserwując gospodynię. Był lekko rozbawiony, ale prze
de wszystkim zafascynowany. Cassidy miała na sobie ob
cisłe szorty i koszulkę, która skurczyła się w praniu. In
tensywne spojrzenie Colina wyraźnie ją zawstydziło. Za
czerwieniła się.
- Co ty tu robisz?
- Podziwiam ten widok. - Wszedł do środka, zamyka
jąc za sobą drzwi. - Nie wiesz, że bezpieczniej byłoby
przekręcać klucz w zamku?
- Zawsze gdzieś gubię klucze, więc... - Przerwała,
zdając sobie sprawę, jak śmiesznie to brzmi. Kiedy nauczy
się dwa razy pomyśleć, zanim coś powie? - Zresztą nie
ma tu nic, co warto by ukraść.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo się mylisz. Powieś sobie
klucz na szyi, Cass, jeśli ci to pomoże, ale drzwi zawsze
trzymaj zamknięte.
Myślała już nad celną ripostą, ale zanim zdążyła ją
wypowiedzieć, Colin mówił dalej:
- Za kogo mnie wzięłaś, kiedy pukałem do drzwi?
- Za mojego sąsiada, który pisze teksty piosenek i ma
zepsutą lodówkę. Skąd wiedziałeś, gdzie mieszkam?
- Twój adres był na maszynopisie. - Wskazał na ko
pertę, którą trzymał w ręku, po czym odłożył ją na biurko.
Cassidy z pewnym zaskoczeniem spojrzała na znajomy
plik papierów. Sądziła, że Colin zapomniał o maszynopi
sie chwilę po tym, jak mu go dała. Nagle zrozumiała,
dlaczego nie zapytała Colina, czy już go przeczytał i co
DOWÓD MIŁOŚCI 65
o nim sądził. Trudniej byłoby jej znieść jego krytykę niż
uwagi jakiegoś bezosobowego wydawcy. Zdenerwowana
spojrzała na Cołina. Oczekiwana krytyka nie nadeszła.
Spacerował po pokoju, dotykając zwiędłych kwiatów,
wyglądając przez okno i przyglądając się zdjęciu w srebr
nej ramce.
- Napijesz się czegoś? - zapytała, bo tak powinna za
chować się gospodyni i zaraz przypomniała sobie uwagi
Jeffa o zawartości jej lodówki. - Na przykład kawy? - do
dała szybko, bo tyle akurat mogła zaoferować. Pod wa
runkiem, że Colin ma ochotę na czarną.
Odwrócił się od okna i zaczął ponownie spacerować.
- Masz niezłe wyczucie kolorów, Cass - powiedział.
- I niezwykłą zdolność tworzenia domowej atmosfery.
Dokonałaś tego nawet w takim mieszkaniu jak to, tej bez
dusznej klatce zaprojektowanej i zbudowanej pod wyna
jem, dla zysku. A jednak nadałaś mu swoisty charakter
i nasyciłaś prywatnością. - Uniósł małe lusterko w ramce
z muszelek. - To z Nabrzeża Rybaków? - Spojrzał na nią.
- To musi być dla ciebie szczególne miejsce.
- Rzeczywiście. Kocham to miasto w całości i bezwa
runkowo, ale Nabrzeże Rybaków to dla mnie coś zupeł
nie wyjątkowego. - Uśmiechnęła się. - Nie jest tam zbyt
tłoczno, natomiast pełno łódek przycumowanych jedna
obok drugiej. Lubię wyobrażać sobie, skąd wracają lub
dokąd płyną.
Gdy tylko to powiedziała, poczuła się strasznie głupio.
A tak bardzo starała się udowodnić Colinowi, że nie jest
66
NORA ROBERTS
romantyczką! Uśmiechnął się do niej, a jej zakłopotanie
przemieniło się w coś bardziej niebezpiecznego.
- Przygotuję kawę - powiedziała szybko.
- Nie rób sobie kłopotu. - Położył rękę na jej ramieniu
i spojrzał na biurko. Było zarzucone papierami i notatka
mi. - Przeszkadzam ci w pracy, a to nie jest w porządku.
- Wygląda na to, że dziś wieczorem i tak już nie po
pracuję. - Uśmiechnęła się, próbując zapomnieć o dys
komforcie, który czuła. - Ale nic nie szkodzi, bo prawie
skończyłam. W przeciwnym razie zachowałabym się tak
samo niegrzecznie jak ty, kiedy ktoś ci przeszkadza.
Poczuła zadowolenie, gdy ujrzała zaskoczenie w jego
oczach.
- Naprawdę zachowuję się niegrzecznie? To znaczy
jak? Wyjaśnisz mi?
- To wprost nie do opisania. Usiądź, Colin. Te podłogi
są cienkie. Wydepczesz w nich dziurę. - Wskazała na
krzesło, ale on przysiadł na brzegu biurka.
- Skończyłem dziś czytać twoją książkę.
- Domyśliłam się, skoro odnosisz maszynopis. - Sta
rała się mówić spokojnie, ale gdy Colin uparcie zwlekał
ze swoją recenzją, ogarnęła ją frustracja. - Proszę, nie
znęcaj się nade mną. Jestem na to za słaba. Nie, poczekaj.
- Gestem powstrzymała go, gdy zaczął mówić. Wstała
i przeszła się po pokoju. - Jeśli ci się nie podobało, będę
przygnębiona tylko przez pewien czas. Jestem pewna, że
jakoś to przeżyję. No... prawie pewna. Chcę, żebyś był ze
mną szczery. Nie potrzebuję owijania w bawełnę, tych
DOWÓD MIŁOŚCI
67
różnych gładkich słówek tylko po to, żeby nie sprawić mi
przykrości. I, na miłość boską, nie mów, że to było inte
resujące. Nie ma gorszego określenia!
- Skończyłaś? - zapytał delikatnie.
Zaczerpnęła tchu i skinęła głową.
- Tak. To znaczy, tak sądzę.
- Podejdź do mnie, Cass.
Zrobiła, jak prosił, gdyż jego głos był cichy i łagodny.
lch oczy spotkały się. Ujął jej dłonie.
- Nie wspominałem wcześniej o twojej książce, ponie
waż chciałem przeczytać ją spokojnie, kiedy nic mi nie
będzie przeszkadzało. Sądziłem, że lepiej nie rozmawiać
o niej, dopóki nie skończę. - Pogładził jej dłonie. - Masz
w sobie niezwykle rzadką cechę, Cass. Coś ulotnego. Ta
lent. I to nie jest coś, czego mogłaś nauczyć się na studiach
w Berkeley. Ty się z tym urodziłaś. Studia być może do
szlifowały twój warsztat, ale masz w sobie unikalny dar.
Cassidy westchnęła. Uznała za zdumiewające, że opi
nia tego mężczyzny, którego znała ledwie tydzień, miała
dla niej tak duże znaczenie. Pozytywnego zdania Jeffa
wysłuchała z przyjemnością, ale to, co powiedział Colin,
zaparło jej dech w piersiach.
- Nie wiem, jak zareagować. - Spojrzała na stos pa
pierów na biurku. - Czasami mam ochotę to wszystko
rzucić, bo nie jest warte tyle bólu i wysiłku.
- Ale podjęłaś decyzję, że będziesz pisarką.
- Nie. Nigdy nie podejmowałam takiej decyzji. - Spoj
rzała na niego swymi fiołkowymi oczami, ciemniejącymi
68 NORA ROBERTS
w słabym świetle lampki. - To po prostu było we mnie.
Czy ty podjąłeś decyzję, że będziesz artystą, Colin?
Przyglądał jej się przez chwilę, po czym pokręcił prze
cząco głową.
- Nie. Są takie rzeczy, które się dzieją niezależnie od
nas, czy o nie prosimy, czy też nie. Wierzysz w przezna
czenie, Cass?
- Tak - wyszeptała.
- Byłem pewien, że wierzysz. - Pod jego uważnym
spojrzeniem jej serce zabiło jeszcze mocniej. - Czy są
dzisz, że jest nam przeznaczone, abyśmy zostali kochan
kami, Cass?
Pokręciła przecząco głową, niezdolna do wypowiedze
nia choćby słowa.
- Straszna z ciebie kłamczucha. - Uniósł jej podbró
dek i pocałował ją.
Jakże różnił się ten pocałunek od tego, który dał jej dziś
Jeff! Był mocny i wprowadzał w drżenie każdy centymetr
jej ciała. Odchyliła się gwałtownie.
- Przestań!
- Dlaczego? - zapytał miękko. - Pocałunek to po pro
stu spotkanie ust.
- Nie, to nie jest takie proste - zaprotestowała, choć
czuła, że jego spojrzenie ją hipnotyzuje. - Bierzesz o wie
le więcej.
Musnął delikatnie wargami jej policzek.
- Tylko tyle, ile zechcesz mi dać, Cass. Tylko tyle. Nic
więcej. - Jego usta zbliżyły się kusząco ku jej wargom, aż
DOWÓD MIŁOŚCI
69
krew w niej zawrzała. Delikatnie gładził palcami jej poli
czek. - Smakujesz jak coś, o czym dawno zapomniałem
- wyszeptał. - Świeżość i młodość. Pocałuj mnie, Cass.
Potrzebuję tego.
Rozdzierana pomiędzy pragnieniem a lękiem, uległa
-jego prośbie, czy raczej żądaniu. Jej umysł wysyłał despe
rackie sygnały protestu, ale zignorowała je. Poczuła, że
i ona jego pragnie. Jej usta szukały jego pocałunków, pod
czas gdy ręce Colina poznawały jej ciało. Lęk, który czuła,
potęgował jedynie podniecenie, które ją wypełniało. Po
woli traciła kontrolę nad swoim ciałem. Przepełniały ją
zwierzęce instynkty. Wstrząsnął nią dreszcz, kiedy Colin
zaczął całować jej szyję, ale odchyliła głowę, by zaofero
wać więcej. Poczuła delikatne kąsanie. Ból, który jej za
dawał, doprowadzał ją do szaleństwa. Jego dłonie gładziły
jej ciało pod obcisłą koszulką. Kciukami pieścił jej napięte
piersi.
Nogi ugięły się pod nią, oczekując wsparcia Colina.
W chwili, gdy ich usta ponownie się spotkały, wiedziała,
że niczego mu nie odmówi. Jej oddanie było pełne i bez
warunkowe. Powoli, z rękami na jej ramionach, Colin od
sunął się od niej. Zamrugała kilka razy, zanim była w sta
nie otworzyć oczy. Jego ręce zacisnęły się.
- Wygląda na to, że miałaś rację - zaczął, a głos mu
drżał z podniecenia. - Pocałunek to nie jest po prostu
spotkanie warg. Pragnę cię, Cass, i ty sama wiesz najlepiej,
że nic na świecie nie przeszkodzi mi doprowadzić cię tam,
dokąd zamierzam. - Jego uścisk zmienił się w pieszczotę.
70 NORA ROBERTS
- Kiedy skończę obraz, nie będziemy mieli innego wyj
ścia, jak oddać się naszemu przeznaczeniu.
- Nie! - Wystraszona intensywnością uczuć, które
przed chwilą ją wypełniały, Cassidy uwolniła się z objęć
Colina. Przygładziła włosy. - Nie... Nie zamierzam być
kolejnym numerkiem na długiej liście twoich kochanek.
Co to, to nie! - Odsunęła się na kilka kroków i dumnie
wzruszyła ramionami.
Jego oczy zwęziły się nagle. Widziała, jak złość w nim
wzbiera. Przysunął się do niej, złapał ją za włosy, uniósł
jej twarz i gwałtownie pocałował. Wszystko w niej za
wrzało, ale nie pokazała tego po sobie.
- Czas pokaże, Cass. A teraz jest już późno, prawie
północ i lepiej, żebym sobie poszedł. - Uniósł jej dłoń
i musnął wargami palce. - Najbardziej grzeszymy po pół
nocy. - Uśmiechnął się i ruszył w stronę drzwi. Przesunął
zatrzask tak, by samoczynnie się zamknął po jego wyjściu.
- Znajdź klucze - rzucił rozkazująco i znikł.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Minął kolejny tydzień współpracy Cassidy z Colinem.
Między nimi nie było żadnych spięć. Następnego dnia po
wizycie Colina w jej mieszkaniu Cass przyszła do studia
z mocnym postanowieniem, że nie będzie ulegać jego ero
tycznym zakusom. Jak mu to powiedziała, nie zostanie
jego kolejną kochanką.
Miała poważne poglądy na życie, nie zamierzała roz
mieniać się na drobne. Czekała na długotrwały, głęboki
związek uczuciowy z idealnym mężczyzną, którego wize
runek sobie stworzyła, więc żadne erotyczne przygody czy
niepoważne romanse nie wchodziły w grę. Nie wydumała
sobie takiej postawy, tylko przyjęła ją na podstawie oso
bistych doświadczeń. Wychowywał ją ojciec. Obserwowa
ła jego przelotne znajomości z kobietami, z których żadna
nie stała się dla niego ważna. Widziała, jak szedł przez
życie zapatrzony jedynie w swoją pracę. Cassidy nato
miast obiecała sobie, że znajdzie kogoś, z kim będzie
chciała dzielić szczęście i troski. Tak myślała już jako
mała dziewczynka, a kiedy dorosła, umocniła się w tym
przekonaniu, snując rozważania o sensie życia, złudnych
i prawdziwych jego celach. Wiedziała, że to, co najważ-
72 NORA ROBERTS
niejsze, kryje się w duchowych potrzebach, które są
źródłem prawdziwego, trwałego szczęścia. Wbrew pozo
rom nie była nieuleczalną romantyczką. Twardo trzymała
się swojej drogi, bez reszty poświęcając się pisarstwu,
które było jej powołaniem, i czekała, aż spełni się to, co
najpiękniejsze.
Teraz też, wbrew pokusom, nie zamierzała odstąpić od
swego postanowienia.
Colin rozmawiał z nią niewiele, a kiedy ustawiał ją
w odpowiedniej pozie, jego dotyk był pozbawiony uczu
cia. Ale wydawało się, że wewnątrz tętnią w nim emocje.
Czy była to twórcza pasja artysty, czy pożądanie? Tego
Cassidy nie mogła wiedzieć.
Kolejne dni upływały prawie bez słowa. Pod koniec tygo
dnia nerwy Cassidy były napięte do ostateczności. Niezależ
nie od swoich rozterek i stanu psychicznego, nie wytrzymy
wała wysiłku związanego z pozowaniem. Zachowanie tej
samej pozycji przez długi czas było bardzo wyczerpujące.
Wpadające przez okno słońce grzało ją trochę, mimo to
czuła się skostniała. Colin stał za sztalugami. Wydawał się
skupiony wyłącznie na malowaniu. Mógł tak pracować go
dzinami bez odpoczynku. Cassidy obserwowała ruch pędzla
od palety do płótna. Nie wyobrażała sobie, jak wygląda jej
wizerunek przetworzony przez artystyczną wizję. Jak dalece
Colin zdołał wczuć się w jej psychikę? Czy dotarł do prawdy,
czy też Cassidy z portretu będzie miała niewiele wspólnego
z realną panną St. John?
Fantazja podsuwała jej zresztą coraz to inne pytania. Czy
DOWÓD MIŁOŚCI 73
będzie na obrazie obnażona, jak poprzednia modelka, która
leżała w negliżu na kanapie? Czy ten obraz zawiśnie w Ga
lerii? Być może zostanie tutaj, w tym studiu, twarzą do ścia
ny, dopóki Colin nie zdecyduje, co z nim zrobić. Niewyklu
czone, że zostanie sprzedany za astronomiczną sumę i będzie
wisiał na jakimś angielskim dworze. Jaki Colin nada mu
tytuł? Może „Kobieta w bieli" lub „Kobieta z fiołkami"?
Wyobrażała sobie, że obraz z jej podobizną omawiany jest
na uniwersyteckich zajęciach z historii sztuki. Albo że za sto
lat ktoś zobaczy go w zakurzonej galerii i będzie się zasta
nawiał, kim była uwieczniona na nim dziewczyna lub co
myślała, kiedy artysta ją malował...
Nagle Colin przypomniał jej o sobie. Najpierw zaklął
pod nosem, potem cisnął paletą o podłogę.
- Poruszyłaś się! - Podszedł do Cassidy. - Nie ruszaj się,
do cholery! - Mocnym chwytem ustawił jej ramiona w wy
maganej pozycji. - Nie rozumiesz? Nie wolno ci się wiercić!
Potulne przeprosiny zamarły na ustach Cassidy. Ogar
nęło ją wzrastające zniecierpliwienie.
- Nie mów do mnie tym tonem, Sullivan! - krzyknęła, •
odpychając jego dłonie i ciskając bukiecik fiołków na pa
rapet. - Nie wierciłam się. A jeśli nawet, to dlatego że
jestem żywą istotą, a nie manekinem. - Odrzuciła w tył
głowę, skutecznie psując misterne ułożenie włosów. -
Oczywiście trudno o wyrozumiałość dla zwykłego śmier
telnika, skoro jest się samą wzniosłością i wspaniałością,
ale trzeba przyjąć do wiadomości, że nie wszyscy są tak
bosko doskonali.
74 NORA ROBERTS
- Nie interesują mnie twoje opinie - powiedział chłod
nym tonem. - Jedyną rzeczą, jakiej oczekuję od modelki,
to pozowanie bez ruchu. - Ponownie zaczął ustawiać jej
ramiona. - Trzymaj nerwy na wodzy, kiedy pracuję.
- W takim razie maluj lepiej drzewa albo wazony
z kwiatami! - rzuciła z furią. - Nie ruszają się, a do tego
nie wyrażają opinii o twoim zachowaniu.
Udała się w kierunku garderoby, ale Colin chwycił jej
ramię i odwrócił w swoją stronę. Był wściekły.
- Nikt ode mnie nie odchodzi.
- Czyżby? - Cassidy dumnie uniosła głowę. - No to
patrz uważnie. - Odwróciła się ponownie w kierunku
drzwi, ale zanim zdołała ujść dwa kroki, Colin ponownie
ją chwycił. - Zostaw mnie! - Wprost kipiała ze złości.
Dotąd kontrolowała swoje zachowanie, ale miarka się
przebrała. - Nie mam ci nic więcej do powiedzenia. Mam
dość twojego grubiaństwa i siedzenia bez ruchu w jednej
cholernej pozycji przez cały dzień.
Uścisk na jej ramieniu osłabł.
- Świetnie. Ale przecież między nami jest coś więcej
niż tylko pozowanie, malowanie i rozmowy, prawda? -
Przyciągnął ją do siebie.
Serce Cassidy podskoczyło, kiedy poczuła dotyk jego
palców. Widziała, że Colin ulegał swemu dzikiemu tem
peramentowi, a ona ulegała tej sile. Miał taką moc, że nie
dopuszczał najmniejszego sprzeciwu. Był mężczyzną
przepełnionym pasją, która mogła doprowadzić ich do
miejsca, z którego nie będzie odwrotu. Cassidy próbowała
DOWÓD MIŁOŚCI 75
jeszcze odsunąć się od Colina, ale ledwie się poruszyła,
a jego usta przywarły do niej. Posmakowała jego wście
kłości.
Stłumił jej jęki protestu i skrępował ręce, żeby nie mog
ła się wyrwać. Jej serce łomotało coraz mocniej. Zdała
sobie sprawę, że jest zdana całkowicie na jego łaskę. Jego
pocałunki były gwałtowne i zdecydowane, wręcz brutal
ne. Kiedy próbowała odwrócić twarz, przytrzymał ją za
włosy, aby nie mogła się ruszyć. Usta miał twarde, gorące
i bezlitosne. Oczy Cassidy zaszły mgłą. Po raz pierwszy
w życiu poczuła, że może zemdleć. Protestowała coraz
słabiej, niezdolna do dalszej walki. Colin działał gwałtow
nie i szybko, a ona mu się poddawała. Nie reagowała już,
kiedy zaczął rozpinać jej suknię. Wręcz przeciwnie - jej
ciało pochłaniał ogień z każdym jego dotknięciem.
Pukanie do drzwi studia zabrzmiało jak huk wystrzału.
Colin zignorował to zupełnie i całował bez wytchnienia.
- Colin! - zawołała Gail Kingsley. - Jest tu ktoś, kto
chce się z tobą zobaczyć.
Klnąc dziko, Colin puścił Cassidy z objęć. Jego przekleń
stwa nagle ucichły, kiedy zobaczył jej szeroko otwarte, prze
straszone oczy. Jej usta drżały. Na moment przylgnęła do
niego i wtedy poczuł, że jej piersi falują w szlochu.
- Colin, nie drocz się ze mną. - W głosie Gail słychać
było wymuszoną cierpliwość. - Na pewno już dawno
skończyłeś pracę.
- W porządku, do diabła! - wrzasnął wściekle do Gail,
ale nadal patrzył na Cassidy. Powiódł ją za ramię do gar-
76
NORA ROBERTS
deroby. Wewnątrz obrócił ją twarzą do siebie. Spojrzała
na niego bez słowa. Próbowała uspokoić oddech. Łzy
wzbierały w jej oczach. - Przebierz się - powiedział ci
cho. Zawahał się, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze.
Odwrócił się jednak i wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
Cassidy płakała odwrócona twarzą do ściany. Po kilku
minutach usłyszała głosy dobiegające ze studia. Gail mó
wiła szybko, wyraźnie zdenerwowana, natomiast głos Co-
lina był zupełnie spokojny, nie zdradzał cienia emocji
i pasji, jakim ulegał przed chwilą. Cassidy nie zwracała
uwagi na to, co mówiono, wyłapała jednak jeszcze trzeci
głos. Mężczyzna mówił z wyraźnym włoskim akcentem.
Spojrzawszy w lustro, Cassidy przeraziła się swoim wy
glądem. Była tak blada, że barwa jej policzków bliska była
bieli sukienki, którą miała na sobie. W oczach miała słabość
i udrękę. Tak patrzyła kobieta, która poniosła klęskę.
- Nie, nie, nie! - powiedziała do siebie, zakrywając
ręką odbicie twarzy w lustrze. - Nic nie osiągnie w ten
sposób i musi o tym wiedzieć.
Zdjęła w pośpiechu suknię i włożyła swoje ubranie.
W prostej, klasycznie skrojonej bluzce wyglądała mniej
krucho i słabo. I czuła się nieporównanie lepiej. Głosy
dobiegające z sąsiedniego pokoju słychać było teraz
wyraźniej. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę z tego,
że nieświadomie podsłuchuje rozmowę. I jakoś się nie za
wstydziła.
- Interesujący dobór kolorów, Colin. Wygląda na to,
że osiągniesz niezwykły efekt - powiedziała Gail.
DOWÓD MIŁOŚCI
77
A więc rozmawiają o obrazie. Pozwolił, by Gail go
obejrzała, lecz Cassidy tego zabronił. Dlaczego?
- Wydaje się niemal sentymentalny. To będzie zasko
czenie dla artystycznego światka - kontynuowała Gail.
- O tak, sentymentalny - odezwał się Włoch. - Ale
w tej grze kolorów widać pasję. Jestem zaintrygowany,
Colin. Nie mogę rozgryźć twoich intencji.
- Bo jest ich kilka - odpowiedział Colin swym su
chym, ironicznym tonem.
- Skąd ja to znam? - zachichotał Włoch, po czym do
dał z zaciekawieniem: - Nie zacząłeś jeszcze twarzy.
- Nie.
Colin wyraźnie chciał już zakończyć dyskusję o po
wstającym dziele, ale Włoch mówił dalej:
- Intryguje mnie... I ciebie też. To widać. Powinna być
oczywiście piękna i wystarczająco młoda, żeby pasowała
do sukni i fiołków. Ale musi w niej być coś jeszcze.
Cassidy czekała na odpowiedź Colina, ale tej nie było.
Jednak Włoch się nie zniechęcał:
- Nie pokażesz mi jej, przyjacielu?
- No właśnie, Colin, gdzie jest Cassidy? - W głosie
Gail brzmiało rozbawienie. Oczy Cassidy zwęziły się. -
Przecież wiesz, że będzie zachwycona, gdy przedstawimy
ją Vince'owi - zaśmiała się. - Ona wygląda na słodką
istotę. Tylko nie mów, że ją spłoszyliśmy.
Rozdrażniona na dobre tą protekcjonalną uwagą, Cas
sidy otworzyła nagle drzwi.
- Nie spłoszyliście mnie ani trochę. - Obdarzyła całą
78
NORA ROBERTS
trójkę promiennym uśmiechem. -I z pewnością będę za
chwycona możliwością poznania Vince'a.
Oczy Gail rozbłysły wściekłością. Spojrzała pytająco
na Colina, ale na jego twarzy nie mogła odczytać żadnej
odpowiedzi.
Mężczyzna, który stał obok Colina, był niemal o głowę
niższy od niego, ale jego szczupła budowa i godna posta
wa sprawiały, że wydawał się wysoki. Włosy miał tak
ciemne jak Colin, tyle że proste, oczy piwne, podkreślane
przez oliwkową barwę skóry. Twarz miał gładką i przy
stojną, a kiedy się uśmiechał, wyglądał czarująco.
- Ach, bella. - Przeszedł przez pokój i ujął obie dłonie
Cassidy. - Bellisima. Oczywiście, że jest doskonała.
Gdzieś ty ją znalazł, Colin? - Przyglądał się jej z zachwy
tem. - Pojadę tam i zatrzymam się tak długo, aż znajdę
podobny skarb dla siebie.
Cassidy zaśmiała się, rozbawiona tą jawną próbą flirtu.
- We mgle - odpowiedziała, ponieważ Colin nadal
milczał. - Myślałam, że Colin chce mnie okraść.
- Aniołku, on jest zdolny do czegoś o wiele gorszego.
- Vince z uśmiechem zerknął na Colina, ale nadal trzymał
dłoń Cassidy. - Jest czarnym irlandzkim psem, którego
obrazy kupuję, ponieważ nie widzę nic lepszego, na co
mógłbym wydawać moje pieniądze.
Colin dołączył do nich, marszcząc brwi.
- Vince, to jest Cassidy St. John. Cass, to jest Vincente
Clemenza, książę Maracanti.
Cassidy otworzyła szeroko oczy ze zdumienia.
DOWÓD MIŁOŚCI
79
- Ach, teraz zaimponowałeś jej moim tytułem. - Vince
wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Jestem do pani dyspozy
cji. - Szarmancko uniósł dłonie Cassidy do swych ust.
- To wielka przyjemność poznać panienkę, signorina. Czy
zostanie panienka moją żoną?
- Zawsze marzyłam, żeby wyjść za księcia. Czy powin
nam dygnąć? - Uśmiechnęła się do niego znad ich złączo
nych dłoni. - Nie jestem pewna, czy wiem, jak to się robi.
- Vince zwykle oczekuje, że wszyscy poniżej hrabiego
klękają przed nim i całują sygnet. - Colin niby żartował,
ale wzrok miał posępny.
- Przesadzasz, przyjacielu. - Vince puścił dłonie Cas
sidy i poklepał Colina po ramieniu. - Jak nigdy dotąd,
zazdroszczę ci twojego daru. Obiecaj, że będę miał prawo
pierwokupu tego portretu.
Colin przyglądał się twarzy Cassidy.
- Już ktoś cię ubiegł.
- Naprawdę? - Vince wzruszył z gracją ramionami.
- Cóż, będę musiał przebić jego ofertę. - Ton jego głosu
wskazywał, że jest mężczyzną, który zwykle, otrzymuje to,
na czym mu zależy.
- Vince chciał zobaczyć „Janeen" - ucięła tę pogawęd
kę Gail i przeszła przez pokój, aby odszukać obraz.
- Jeśli pozwolicie zatem... - zaczęła Cassidy, ale Vin
ce chwycił ją ponownie za rękę.
- Nie, madonna, zostań. Obejrzysz ze mną dzieło mi
strza. - Nie czekając na odpowiedź, stanowczo pociągnął
Cassidy za rękę.
80 NORA ROBERTS
Gail podniosła płótno i umieściła je na sztalugach. To
był portret dziewczyny leżącej w negliżu na kanapie. Gail
uśmiechnęła się złośliwie.
- Poprzedniczka Cassidy - oznajmiła, po czym cofnę
ła się, żeby stanąć obok Colina.
Cassidy zrozumiała oczywistą wymowę tego gestu.
Skupiła się ponownie na obrazie, starając się nie patrzeć
na Colina.
- Piękne stworzonko - zamruczał Vince. - Można po
wiedzieć, kobieta w każdym calu. Jest w niej jakaś nie
zwykle pociągająca grzeszność. - Odwrócił głowę, żeby
uśmiechnąć się do Cassidy. - Co sądzisz?
- Jest wspaniała - odparła natychmiast. - Sprawia, że
czuję się niezręcznie. Zazdroszczę jej pewności siebie
w demonstrowaniu swej zmysłowości. Myślę, że mogłaby
onieśmielać większość mężczyzn. To sprawiałoby jej
przyjemność.
- Jak widzę, twoja modelka jest doskonałym znawcą
ludzkich charakterów - powiedział Vince. - Tak, wezmę
go. I jeszcze ten, który Gail pokazywała mi na dole. Bije
z niego nadzieja. A teraz... madonna. - Odwrócił się, aby
spojrzeć ponownie na Cassidy. W jego oczach widać było
zauroczenie. - Czy zjesz ze mną kolację? W mieście męż
czyzna czuje się wyjątkowo samotnie, jeśli nie towarzyszy
mu piękna kobieta.
Cassidy uśmiechnęła się, ale zanim odpowiedziała, Co
lin położył rękę na jej ramieniu.
- Obrazy są twoje, Vince, ale moja modelka nie.
DOWÓD MIŁOŚCI 81
- Ach tak - odpowiedział znacząco Vince.
Oczy Cassidy zwęziły się ze złości. Colin odwrócił się,
aby zdjąć obraz ze sztalug.
- Poproś kogoś, żeby spakował ten i ten z dołu dla
Vince'a - powiedział do Gail, wręczając jej płótno. - Za
raz zejdę do was i ustalimy wszystkie warunki.
Gail wyszła bez słowa. Vince odprowadził ją zamyślo
nym wzrokiem, po czym odwrócił się do Cassidy.
- Do widzenia, Cassidy St. John. - Ucałował jej dłoń
i westchnął z żalem. - Wygląda na to, że muszę sobie zna
leźć we mgle własne szczęście. Oczekuję korzystnej ceny za
obrazy, co nieco złagodzi gorycz mego rozczarowania, przy
jacielu. - Rzucił okiem na Colina i skierował się w stronę
drzwi. - Gdybyś kiedykolwiek była we Włoszech, madon
na... - Wyszedł, uśmiechając się na pożegnanie.
W chwili, gdy drzwi się zamknęły, Cassidy odwróciła
się do Colina, drżąc z wściekłości.
- Jak śmiesz? - Po bladości jej policzków zostało tyl
ko wspomnienie. - Jak śmiesz sugerować takie rzeczy?
- Powiedziałem jedynie Vince'owi, że może mieć mo
je obrazy, ale nie moją modelkę. - Colin przeszedł przez
pokój i zakrył portret Cassidy. - Jakiekolwiek podteksty
mogły być jedynie przypadkowe.
- O nie! - Podążyła za nim napędzana furią. - Tu nie
było żadnego przypadku. Dobrze wiedziałeś, co robisz.
Nie zamierzam tolerować takiego zachowania, Sullivan.
Mogę się spotykać, z kimkolwiek zechcę, niezależnie od
twoich sugestii i podtekstów.
82 NORA ROBERTS
Colin wsunął ręce do kieszeni. Przez chwilę przyglądał
jej się w milczeniu. A kiedy się odezwał, był całkowicie
spokojny.
- Jesteś bardzo młoda i nadzwyczaj naiwna. Vince jest
moim starym i dobrym przyjacielem. Jest także czarują
cym kobieciarzem. Nie ma skrupułów względem kobiet.
- A ty masz? - rzuciła wściekle.
Zauważyła, że Colin zesztywniał. Jego oczy zapłonęły,
a mięśnie twarzy napięły się. Po raz pierwszy dostrzegła,
jak z trudem próbował pohamować swój temperament.
- To twoja sprawa, Cass - powiedział łagodnie. - Nie
przychodź do czwartku. - Odwrócił się w kierunku drzwi.
- Potrzebuję kilku dni.
Cassidy stała w pustym studiu.
Osiągnęłam to, co chciałam, pomyślała smętnie. Ale to
nie jest słodkie zwycięstwo...
Była udręczona fizycznie i emocjonalnie. Wróciła do
garderoby po torebkę. Nie tylko Colin potrzebował kilku
dni, żeby sobie wszystko poukładać.
- Co za szczęście, że cię jeszcze złapałam. - Gail po
jawiła się w drzwiach studia w chwili, gdy Cassidy opusz
czała garderobę. - Pomyślałam, że powinnyśmy pogadać
- Lekko się uśmiechnęła. - Tylko my dwie.
Cassidy westchnęła z jawnym znużeniem.
- Nie teraz. - Poprawiła torebkę. - Mam dosyć na dziś.
- W takim razie powiem krótko i możesz sobie iść.
- Gail mówiła na pozór grzecznie, ale Cassidy czuła ukry
tą niechęć.
DOWÓD MIŁOŚCI 83
Lepiej się nie kłócić, pomyślała Cassidy. Lepiej wysłu
chać jej spokojnie, zgodzić się ze wszystkim, co powie,
i spokojnie wyjść. To najlepsze rozwiązanie.
Obdarzyła Gail najmniej zaczepnym uśmiechem, na
jaki było ją stać.
- W porządku, mów.
Gail zaczerpnęła powietrza.
- Wygląda na to, że nie wyraziłam się dość jasno... Na
temat mnie i Colina. - Jej głos był opanowany. Mówiła
cierpliwie jak nauczyciel do ucznia.
Cassidy zignorowała rosnące rozdrażnienie i skinęła
głową.
- Colin i ja jesteśmy parą od pewnego czasu. Zaspo
kajamy wzajemnie różne potrzeby. Przez te lata Colin miał
kilka romansów, które byłam w stanie mu wybaczyć.
W wielu przypadkach te związki były rozdmuchane przez
prasę. - Wzruszyła ramionami. - Romantyczny wizeru
nek tworzy jego artystyczną legendę. Zniosę wszystko,
jeśli to pomoże mu w karierze. Rozumiem go.
Gail nie była w stanie usiedzieć w jednym miejscu i za
częła nerwowo przechadzać się po studiu.
- Nie rozumiem, dlaczego mi o tym mówisz - zaczęła
Cassidy. Ostatnią rzeczą, jaką chciała usłyszeć, była infor
macja, jak doświadczonym kochankiem jest Colin Sullivan.
- Nie rozumiesz? Więc ci to wyjaśnię. - Gail zatrzy
mała się i spojrzała na Cassidy zimnymi jak lód oczami.
- Będę cię tolerować do czasu, aż Colin skończy pracę nad
twoim portretem. Nie zamierzam przeszkadzać mu w pra-
84 NORA ROBERTS
cy. Ale jeśli wejdziesz mi w drogę... - Zacisnęła palce na
pasku od torebki Cassidy. - Potrafię pozbywać się tych,
którzy włażą mi w paradę.
- Jestem pewna, że potrafisz. - Jeśli Gail myślała, że
wystraszy Cassidy, to srodze się zawiodła. - Tak się jednak
składa, że niełatwo się mnie pozbyć. - Odgięła palce Gail ze
swojej torebki. - Wyjaśnię ci coś jeszcze. Twój związek
z Colinem jest twoją prywatną sprawą i nie zamierzam się
w to wtrącać. - Zauważyła uśmiech satysfakcji w kącikach
ust Gail, więc dodała: - I nie dlatego, że mi grozisz. Nie
zastraszysz mnie, Gail. Tak naprawdę to mi ciebie żal.
Gail fuknęła z oburzeniem, ale Cassidy kontynuowała:
- Twój brak pewności siebie, gdy mowa jest o Colinie,
wygląda żałośnie. Nie stanowię dla ciebie zagrożenia. Na
wet ślepy by zauważył, że Colin myśli tylko o tym, co
tworzy na swoich płótnach. - Wskazała na zakryty portret.
- Interesuję go tylko jako modelka, taki swoisty przed
miot, a nie jako osoba. - Poczuła ucisk zawodu, gdy dotarł
do niej sens słów. - A on interesuje mnie wyłącznie jako
pracodawca. Nie zamierzam się wtrącać w wasz związek,
ponieważ nie jestem zakochana w Colinie, co więcej,
w ogóle mi to nie grozi.
Odwróciła się i wybiegła przez tylne drzwi studia. Dopie
ro kiedy nieco ochłonęła, zdała sobie sprawę, że skłamała.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Przez kolejne dwa dni Cassidy całkowicie pogrążyła się
w pracy. Musiała odpocząć od Colina, uspokoić emocje.
Jednak zwyczajna przerwa w kontaktach to było zbyt ma
ło. Cassidy wiedziała, że powinna przestać myśleć o Co-
linie i o ich wzajemnych stosunkach. W tych rozważa
niach starała się ignorować incydent z Gail. Mówiła sobie,
że mało ją obchodzą osobiste sprawy tej kobiety i nie
zamierzała brać ich pod uwagę, myśląc o własnym życiu.
Przecież nikt nie ma prawa wpływać na jej uczucia, a tym
bardziej stawać im na przeszkodzie.
Pisała z pasją, bez opamiętania. Wszystkie obserwacje,
fascynacje i lęki stanowiły nowe tworzywo literackie. Pra
cowała do późna, zapominając o jedzeniu, a potem padała
na łóżko i wyczerpana ciężką pracą, twardo zasypiała.
Była tak pochłonięta swoim zadaniem, że kiedy drugiego
dnia poczuła dłoń na ramieniu, wrzasnęła przerażona.
- O rany! Przepraszam. - Jeff starał się zachować po
wagę. - Pukałem, dzwoniłem, ale zupełnie odpłynęłaś.
- Już w porządku - wykrztusiła, trzymając ręce na
piersi, jakby starała się utrzymać serce w miejscu. - Takie
86 NORA ROBERTS
emocje dobrze robią na krążenie, krew płynie jak szalona.
Coś z twoją lodówką?
Jeff skrzywił się.
- Czy naprawdę sądzisz, że tylko po to tu przychodzę?
Jestem wrażliwym facetem, zapytaj mojej mamy.
Uśmiechnęła się.
- Na pewno zapytam. Więc co cię przyniosło?
- Mam dziś koncert w kafejce na naszej ulicy. Chodź
ze mną.
- Och Jeff, chciałabym, ale...
Szukając wymówki, ogarnęła dłonią papiery na biurku,
ale Jeff gwałtownie jej przerwał:
- Słuchaj, od dwóch dni ślęczysz przykuta do tego
biurka. Kiedy zamierzasz trochę się przewietrzyć?
Wzruszyła ramionami i postukała palcem w słownik.
- Jutro znowu mam być w studiu i muszę...
- I to kolejny powód, by zrobić sobie wolne dziś wie
czorem. Wyluzuj trochę, dziewczyno, bo się zamęczysz.
- Przyjrzał się jej uważnie i zmienił taktykę. - Wiesz, po
trzebujemy przyjaznej osoby wśród publiczności. My,
wschodzące gwiazdy, nie możemy być niczego pewni.
Cassidy westchnęła, po czym uśmiechnęła się.
- W porządku. Ale nie zostanę długo.
- Gram od ósmej do jedenastej. O północy możesz być
już w łóżku.
- Dobrze, będę tam koło ósmej. A która jest właściwie
godzina? - Spojrzała na zepsuty zegarek.
- Po siódmej. Jadłaś coś dzisiaj?
DOWÓD MIŁOŚCI
87
- Prawdę mówiąc, nie.
- O Boże. No dobra, wrzuć coś na siebie, bo pada.
Przed koncertem zdążymy skoczyć na hamburgera.
- A mogę dostać z serem? - spytała zachwycona pro
pozycją.
- Baby. Zawsze jakieś „ale"... - mruknął Jeff, zamy
kając za nią drzwi.
Ściana deszczu nie zrobiła na Cassidy żadnego wraże
nia. Po dwóch dniach przy biurku świeże powietrze było
wyjątkowo orzeźwiające, a hamburger okazał się prawdzi
wą ucztą bogów po ubogich posiłkach w domu.
Siedząc w końcu sali, piła kawę z mlekiem i słuchała kon
certu Jeffa. Zrobiło się już późno, kiedy zdała sobie sprawę,
że nagle i niespodziewanie powróciły myśli o Golinie. Za
mknęła na chwilę oczy, łudząc się, że po ich ponownym
otworzeniu obraz zniknie. Ale tak się nie stało, więc uznała,
że szkoda jej energii na wyrzucanie go z umysłu.
Zdawała sobie sprawę, że Colin jest nadzwyczaj pew
nym siebie facetem, który twardo i sprawnie kroczy przez
życie, rzadko kiedy oglądając się na innych. Niezbyt prze
padała za takimi ludźmi, wiedziała jednak, że jeśli ktoś
obdarzony podobnymi cechami posiada ponadto jakiś ta
lent, prawie na pewno zrobi karierę. A Colin jest genial
nym artystą i z tego daru robi wspaniały użytek. Przy tym
jest wrażliwy i pełen wdzięku, no i ma dobrze poukładane
w głowie. Tworzyłoby to całkiem znośną mieszankę, gdy
by nie to, że jednocześnie jest samolubny, arogancki
i kompletnie zatracony w swojej pracy. Bywa też bez-
88 NORA ROBERTS
myślny, dominujący i skory do przemocy. A to ją przera
żało i odpychało od niego.
Ale jest też facetem, którego bezgranicznie kocham,
pomyślała.
Zadrżała i zapatrzyła się w kawę.
Jestem skończoną idiotką, głupią romantyczną gąską,
strofowała się w duchu. I miała w tym dużo racji. Wie
działa przecież, że Colin ma kochankę, a na Cassidy pa
trzy jak na obiekt, który zamierza przenieść na obraz.
Wiedziała, że miał wiele kobiet, ale z żadną z nich nie
stworzył prawdziwego związku. Nawet z Gail, bo to byk
wbrew jego naturze. Jak to się więc stało, że zakochała się
w kimś, kto zupełnie nie odpowiadał jej marzeniom'
W kimś, kto absolutnie nie nadawał się do małżeństwa,
kto nigdy nie stworzy normalnej, opartej na zdrowych
zasadach rodziny? Wspaniale, po prostu wspaniale.
Uniosła powoli filiżankę i wypiła mały łyk kawy.
Musi dotrwać, aż powstanie portret, bo umowa zobowią
zuje. Spotykając się dzień w dzień, będą musieli ze sobą
rozmawiać. Niebezpiecznie też jest z nim walczyć, bo w cza
sie ostrych scen ujawnia się swoje emocje. Nie wiedziała, jak
głęboko potrafi przeniknąć ją wzrokiem, ale nie zamierzała
dać się upokorzyć i przyznać, że okazała się idiotką i zako
chała się w nim. Najlepiej, jak będzie zachowywać się natu
ralnie. Pozować jak należy, odpowiadać na pytania, i to
wszystko. Praca posuwa się sprawnie, więc obraz powinien
być skończony w ciągu kilku tygodni. Tyle była w stanie
wytrzymać. A kiedy to już się skończy...
i
i
DOWÓD MIŁOŚCI 89
Jej myśli zatopiły się w ciemnościach sali.
A kiedy obraz zostanie namalowany, to co wtedy? - po
myślała. Kiedy Colin zniknie z mojego życia, to przecież
świat się nie zawali.
Potrząsnęła głową, odrzucając niechciane myśli, i do
kończyła kawę. W tle leciały dźwięki piosenki Jeffa.
Cassidy stała przed studiem i przetrząsała torbę w po
szukiwaniu klucza, który dostała od Colina. Mamrocząc
przekleństwa, uniosła głowę właśnie w chwili, gdy Colin
otworzył drzwi.
- O, cześć - powiedziała speszona.
Skinął głową, po czym zatrzymał wzrok na jej dłoniach
pełnych różnych szpargałów.
- Szukasz czegoś?
Cassidy podążyła za jego wzrokiem i zawstydzona
wrzuciła wszystko do torby.
- Eee, nie... Ja... Nie spodziewałam się, że będziesz
tak wcześnie.
- Masz szczęście, że już jestem, prawda? Czyżbyś zgu
biła klucz, Cass?
Uśmieszek na jego twarzy sprawił, że poczuła się głupio.
- Nie zgubiłam... Tylko nie mogę znaleźć.
Weszła do środka, zawadzając ramieniem o pierś Coli
na, co sprawiło, że przeszedł ją dreszcz. Pomyślała, że
realizacja jej postanowień nie będzie zbyt łatwa.
- Przebiorę się - powiedziała i pospiesznie udała się
do garderoby.
90
NORA ROBERTS
Kiedy wróciła, Colin niemal nie zwrócił na nią uwagi,
co sprawiło, że poczuła się pewniej. Tłumaczyła sobie, że
nie ma się czego obawiać.
- Zamierzam popracować dziś nad twarzą - oświad
czył, mieszając farby.
Ta bezosobowa, rzucona w przestrzeń informacja była
kolejnym dowodem, że jego myśli są z dala od niej. Tro
chę jej było przykro z tego powodu, ale w ciszy cierpliwie
czekała, aż skończy malować. Postanowiła nie stwarzać
żadnych problemów. Ale kiedy ujął jej brodę, zadrżała
mimo woli.
Oczy Colina zapłonęły.
- Muszę cię dotykać, by poczuć, zrozumieć kształt
twojej twarzy. Wzrok czasem nie wystarcza. Wiesz, co
mam na myśli?
Przytaknęła. Colin odczekał chwilę, po czym dotknął
jej brody jeszcze raz. Tym razem delikatniej, jedynie opu
szkami palców. Cassidy z trudem udało się nie poruszyć.
- Spokojnie, Cass. Pomyśl o czymś miłym, zrelaksuj się.
Jego delikatny, cierpliwy głos zaskoczył ją, więc nie
protestowała. Zadowolony Colin przesunął palcami po jej
twarzy.
Dla niej było to nieprawdopodobne przeżycie. Jego
dotyk był łagodny, chociaż Colin był bardzo skoncentro
wany i spięty. Zastanawiała się, czy wyczuwa narastające
w niej ciepło. Jego palce znaczyły ślad od podbródka
przez policzki. Całą uwagę skupiała na miarowym oddy
chaniu. Próbowała sobie wmówić, że dotyk malarza - nie
DOWÓD MIŁOŚCI 91
Colina, ale malarza - jest jej równie obojętny i bezosobo
wy, co dotyk lekarza. Ale kiedy pogładził jej policzek,
uniosła rozpalone oczy.
- Zostań w tej pozycji. - Energicznie odwrócił się
w stronę sztalugi. - Spójrz na mnie. - Uniósł pędzel i farby.
Cassidy zastosowała się do polecenia, starając się skon
centrować nie na Colinie, a tylko i wyłącznie na człowie
ku malującym obraz. Ale czuła, że to niemożliwe. Nie
mogła patrzeć na niego i jednocześnie go nie dostrzegać.
Nie potrafiła być z nim i zarazem daleko od niego. Nie
mogła wymazać go z myśli, tak samo jak nie była w stanie
wyrzucić go z serca.
Ale chyba mogę sobie trochę pomarzyć, uznała. Pocie
szyć się tymi drobinkami szczęścia, które spadają na nią,
gdy jest z Colinem. Smutek i tak niedługo przyjdzie, więc
trzeba korzystać z chwili...
Obserwowała go podczas pracy i uczyła się na pamięć
jego wyglądu. Wiedziała, że przyjdzie czas, kiedy będzie
mogła korzystać jedynie z tych wspomnień. Patrzyła na
ciemną gęstwę włosów opadających lokami na ramiona.
Przyglądała się ruchliwym brwiom, za pomocą których
potrafił wyrażać najprzeróżniejsze uczucia. Fascynowała
ją gładkość jego twarzy. Malując, raz po raz podnosił oczy
ku niej. Cechowała je niebywała koncentracja, która spra
wiała, że były jeszcze bardziej niebieskie niż zwykle.
Nie widziała jego rąk, ale potrafiła je sobie wyobrazić.
Długie, szczupłe i piękne. Miała wrażenie, że czuje, jak
dotykają jej twarzy, odkrywając cechy, których ona sama
92 NORA ROBERTS
zapewne nigdy by nie dostrzegła. Jeśli już miała głupio
się w kimś zakochać, to nie mogła trafić na bardziej do
skonałego mężczyznę.
Pracowali godzinami, robiąc jedynie krótkie przerwy,
żeby Cassidy mogła rozciągnąć zastałe mięśnie. Colin
zawsze niecierpliwie dążył do ponownego rozpoczęcia
pracy. Wyczuwała jego nastrój i wiedziała, że powstaje coś
wyjątkowego. Całe studio wypełnione było jego pod
ekscytowaniem.
- Oczy - mruknął i odłożył paletę. - Chodź, muszę cię
mieć bliżej. - Przyciągnął ją pod samą sztalugę. - Oczy...
dusza portretu.
Przytrzymał ją za ramiona, a jego twarz znalazła się
o centymetry od jej twarzy. Od farb i terpentyny zakręciło
jej się w nosie. Wiedziała, że gdy czas pozowania minie,
pewnie nigdy nie poczuje już tego zapachu.
- Patrz na mnie, Cass.
Z niemałym trudem spojrzała na niego. Jego wzrok
przeszywał ją na wylot. Zobaczyła swoje odbicie w jego
oczach i pomyślała, że wygląda w nich jak więzień. Jego
więzień.
Ich oddechy wymieszały się. Jej wargi rozchyliły się
zapraszająco. Colin gwałtownie zrobił krok w tył, w stro-
nę obrazu.
- Co zobaczyłeś? - spytała bez zastanowienia.
- Tajemnice - odpowiedział cicho. - Marzenia. Nie!
Nie odwracaj głowy. Właśnie tego potrzebuję.
Bezradna Cassidy spojrzała ponownie na niego. Nie była
DOWÓD MIŁOŚCI 93
to pora na stawianie oporu. Odłożywszy paletę i pędzle,
Colin przez dłuższą chwilę przyglądał się dziełu, po czym
podszedł do Cassidy i szeroko się uśmiechnął.
- Dałaś mi to, czego potrzebowałem.
- Czy to znaczy, że skończyłeś? - spytała z lekko wy
czuwalną obawą w głosie.
- Jeszcze nie, ale już niewiele zostało. - Uniósł jej
dłonie i pocałował. - Wkrótce obraz będzie gotowy.
Określenie „wkrótce" nie przypadło Cassidy do gustu.
- To znaczy, że wszystko idzie dobrze.
- Tak, bardzo dobrze! Wszystko idzie znakomicie.
- Ale nadal nie mogę spojrzeć na obraz? Dopiero jak
go skończysz?
- Jestem przesądny.
- Ale Gail pokażesz. - W jej głosie słychać było roz
goryczenie.
- Gail jest artystką. - Puścił jej dłonie i lekko poklepał
ją po policzku. - A nie modelką.
Cassidy westchnęła, uznając swą porażkę.
- Musiałeś ją kiedyś namalować. Jest taka intrygująca
i pełna życia.
- Ale nie potrafi ustać pięciu minut w jednej pozycji.
- Colin zaczął czyścić pędzle.
Uśmiechając się, Cassidy podeszła do okna. Przeciąg
nęła się i uniosła włosy z ramion i szyi wysoko do góry,
by po chwili puścić je w bezładzie na ramiona. Promienie
słońca prześliznęły się po chaotycznie rozrzuconych kos
mykach.
94 NORA ROBERTS
Kiedy odwróciła głowę, żeby ponownie uśmiechnąć się
do Colina, zauważyła, że bacznie się jej przypatruje. Coś
mówiło jej, żeby do niego podejść, ale zamiast tego ru
szyła w drugi koniec pokoju.
- Pierwszy twój obraz, jaki widziałam, to był jakiś
irlandzki krajobraz. - Starała się, żeby jej głos brzmiał
naturalnie. - Spodobał mi się, bo dzięki niemu wyobrazi
łam sobie moją matkę. Czy to nie dziwne? - Odwróciła
się do niego pod wpływem niezrozumiałego impulsu. -
Mam kilka jej fotografii, ale dopiero ten obraz sprawił, że
ją naprawdę zobaczyłam. - Ściszyła głos i dodała z deli
katnym uśmiechem: - A czy twoi rodzice żyją?
- Tak. Mieszkają w Irlandii.
- Muszą za tobą tęsknić.
- Być może. Mają tam jeszcze szóstkę dzieci, więc nie
sądzę, by czuli się samotni.
- Szóstkę?! Twoja matka musi być niezwykła.
- O tak. Potrafiła jednym ruchem zdzielić pasem trójkę
dzieciaków.
- Nie wątpię, że miała powody.
- Pewnie miała.
- Mój ojciec prawił mi morały. Prawdę mówiąc, wo
lałabym dostać lanie. Takie kazania są gorsze od spotkania
z pasem.
- Jak kazania profesora Eastermana w Berkeley? -
spytał z uśmiechem.
- Skąd o nim wiesz? - Spojrzała na niego zaskoczona.
- W zeszłym tygodniu sama mi opowiadałaś, skarbie.
DOWÓD MIŁOŚCI 95
- Nie sądziłam, że mnie słuchasz. - Cassidy próbowa
ła sobie szybko przypomnieć, co jeszcze paplała podczas
sesji. - Prawie nic nie pamiętam z tego, co mówiłam.
- Tak... a ja uważnie słuchałem - powiedział cicho.
- No dobra, znowu przeze mnie nic jeszcze nie zjadłaś,
więc czuję się jak zbrodniarz. Głodzić tak szczupłą osobę
to przecież przestępstwo. Pozwolisz w siebie coś we
pchnąć w kuchni? A może chociaż wypijesz kawę?
- Chyba zrezygnuję z tych wspaniałomyślnych propozy
cji. - Ruszyła w kierunku garderoby. - Zaryzykuję posiłek
w domu. Mój sąsiad ma zapasy nieświeżych pączków.
Zamknęła za sobą drzwi i uśmiechnęła się do siebie.
Pomyślała, że nie jest tak źle. Największe niebezpieczeń
stwo chyba minęło, ostatnie sesje powinny być łatwe.
Nucąc pod nosem, zaczęła się rozbierać. Kiedy już
wydostała się z sukienki, nucenie przerodziło się w pisk
przerażenia, gdy drzwi gwałtownie się otworzyły. Przycis
nęła materiał do nagiej skóry i przytrzymała mocno obie
ma rękami, starając się jak najwięcej ochronić przed ocza
mi Colina.
- Co powiesz na kolację? - spytał i wsunął się przez
uchylone drzwi.
- Colin!
- Tak? - spytał.
- Colin, wyjdź! Nie jestem ubrana! - Przycisnęła su
kienkę jeszcze mocniej do ciała.
- Przecież widzę. Ale nie odpowiedziałaś na moje py
tanie.
96 NORA ROBERTS
- Jakie pytanie?
- Co z kolacją? - Przesunął wzrokiem po jej nagich
ramionach.
- Z jaką kolacją?!
- Nie możesz żywić się starymi pączkami, to niezdro
we - wyjaśnił z uśmiechem.
- W porządku, ma też tacos. A teraz, czy mógłbyś
wyjść i zamknąć drzwi?
- Tylko nie tacos. - Potrząsnął głową, ignorując jej
prośbę. - Widzę, że sam muszę cię nakarmić.
- Czyżbyś zapraszał mnie na randkę?
- Randkę? - Przez chwilę nic nie mówił, rozważając
odpowiedź. - No na to właśnie wygląda.
- Kolacja? - upewniła się Cassidy.
- Tak, kolacja.
- O której?
- O siódmej.
- O siódmej - powtórzyła głośno, zagłuszając zdrowy
rozsądek. - A teraz wyjdź, żebym mogła się ubrać.
- Oczywiście. - Jego oczy zapłonęły diabelskim bla
skiem. - A przy okazji, chyba nie odniosłaś całkowitego
sukcesu.
- Co?
. - Nie zakryłaś się cała. - Zamknął za sobą drzwi.
Cass odwróciła głowę i zauważyła w lustrze, że jest
niemal naga.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Ubierając się na randkę, Cassidy błogosławiła czas spę
dzony w sklepie Julii. Kreacja z delikatnego szyfonu war
ta była tych wszystkich godzin poświęconych doskonale
niu sztuki cierpliwości. Cieniutka jak mgiełka sukienka
miała miękką, swobodną linię. Góra podtrzymywana nad
biustem elastyczną taśmą była zebrana w talii. Szeroka,
kloszowa spódniczka sięgała kolan. Na odkryte ramiona
Cassidy narzuciła przypominające pelerynkę bolerko, któ
re lekko związała w pasie. Uznała, że kolor kompletu
idealnie pasuje do jej oczu, podkreślając ich niezwykłą
barwę. To miała być noc, podczas której nie chciała się
czuć zwyczajnie.
W ogóle nie powinnaś tam iść, pomyślała nagle. Gwał
towniej przeczesała włosy szczotką. Nic mnie to nie ob
chodzi, idę i już, zbuntowała się przeciwko głosowi roz
sądku. Będziesz żałowała, nie ustępował rozsądek. Pójdę
czy nie, to i tak będę żałowała, rezolutnie ucięła wewnę
trzną kłótnię i szybkim ruchem wpięła w uszy małe złote
kolczyki w kształcie węzła kochanków.
Musiała jednak do końca uciszyć rozsądek.
- Czy nie mam prawa do ulotnej chwili szczęścia?
98 NORA ROBERTS
- półgłosem zadała retoryczne pytanie. - Czy nie zasłu
guję na to?
Tak bardzo pragnęła spędzić z Colinem wieczór bez
sztalug i palet. Chciała, by patrzył na nią nie jak na mo
delkę, nie jak na rekwizyt. Nie myślała o tym, co będzie
jutro, chciała korzystać z chwili, mieć coś dla siebie. A je
den wieczór to wcale nie tak dużo. Być może później
przyjdzie jej za to zapłacić, ale nie zamierzała rezygnować
z wymarzonej randki.
W popłochu spojrzała na zegarek. Dochodziła siódma.
Gorączkowo zaczęła szukać klucza. Akurat klęczała,
sprawdzając zakamarki pod kanapą, kiedy usłyszała stu
kanie do drzwi.
- Już, chwileczkę! - Wyciągnęła rękę po coś błyszczą
cego. - Mam cię. - Ucieszyła się, by po chwili westchnąć
zrezygnowana, kiedy zorientowała się, że w ręku ma mo
netę, a nie klucz.
- Przecież powiedziałem, że ja stawiam.
Stał w wejściu do pokoju, zaskoczony widokiem klę
czącej Cassidy. Uniosła się, odrzuciła włosy z twarzy
i przyjrzała mu się.
Miał na sobie elegancko skrojony czarny garnitur. Jego
linia świetnie akcentowała szczupłą sylwetkę. Całość uzu
pełniała śnieżnobiała koszula z rozpiętym kołnierzykiem.
Cassidy pomyślała, że Colin nigdy nie ograniczyłby sam
siebie, wkładając krawat.
- Pierwszy raz widzę cię w garniturze. Ale cieszę się
bo wcale nie wyglądasz konwencjonalnie.
DOWÓD MIŁOŚCI
99
- Jesteś niesamowita, Cassidy. - Wyciągnął rękę, żeby
pomóc jej wstać.
- Tak uważasz? - Uśmiechnęła się.
Też się uśmiechnął i wciąż trzymając jej dłoń, zrobił
krok do tyłu.
- Wyglądasz czarująco. Perfekcyjnie i cudownie.
Gdzie jest sypialnia? - spytał, obserwując ją, jak przetrzą
sa książki na półce w poszukiwaniu klucza.
- To właśnie jest sypialnia. - Teraz grzebała w donicz
kach. - A jednocześnie pokój dzienny, pracownia i salon.
Lubię, jak wszystko jest w jednym miejscu, oszczędza to
niepotrzebnego chodzenia. - Westchnęła z rezygnacją,
gdy znalazła kolejny przedmiot, który nie był kluczem.
- No dobrze, spokojnie, znajdę cię. - Przymknęła oczy,
próbując odtworzyć wydarzenia ostatnich dni. - Kiedy
miałam go ostatni raz, byłam w sklepie, potem wróciłam
z zakupami, poszłam do kuchni i powkładałam rzeczy do
szafek i lodówki i... - Otworzyła szeroko oczy i wybiegła
z pokoju.
Po chwili wróciła, triumfalnie przerzucając klucz z ręki
do ręki.
- Zamarzł na kość, biedaczek. Musiałam myśleć
o czymś innym, kiedy rozpakowywałam torby.
Zadowolona, wrzuciła klucz do torebki i ruszyła
w stronę drzwi. Colin z poważną miną podszedł do niej,
ujął jej twarz i powiedział:
- Cass.
- Tak?
100
NORA ROBERTS
- Nie masz butów na nogach.
- Och. - Wzruszyła ramionami. - Przypuszczam, że
mogą mi się przydać.
Pocałował ją w czoło.
- Masz rację, lepiej być przygotowanym na wszystko.
Włożyła buty, potem upewniła się, że nie zapomniała
o niczym więcej, i wreszcie opuścili mieszkanie.
Pierwszą niespodzianką wieczoru było czekające na
nich czerwone ferrari.
- Musi być twoje. - Cassidy przesunęła wzrokiem po
samochodzie. - Albo mój sąsiad właśnie odziedziczył for
tunę.
- Jedna z łapówek od Vince'a. - Otworzył jej drzwi.
- Musiałem za to namalować portret jego siostrzenicy.
Cassidy wcisnęła się w siedzenie i patrzyła na Colina,
jak obchodzi samochód, by zająć miejsce za kierownicą.
Kopciuszek nigdy nie miał takiej karety.
- Sądziłam, że nie malujesz, dopóki modelka nie
wpadnie ci szczególnie w oko.
- Vince należy do tych paru osób, którym nie bardzo
mogę odmówić.
Silnik ferrari ożył. Przez ciało Cassidy przeszedł dreszcz.
Colin prowadził pewnie przez miasto, omijając zatło
czone ulice.
- Dokąd jedziemy? - spytała, choć tak naprawdę nie
przywiązywała do tego zbyt dużej wagi. Najważniejsze,
że była z nim.
DOWÓD MIŁOŚCI 1 0 1
- Jeść. Umieram z głodu.
- Jak na Irlandczyka nie jesteś zbyt gadatliwy. Spójrz.
- Wyciągnęła rękę przed siebie. - Mgła spływa na miasto.
Będą dziś używać syren mgielnych. - Spojrzała ponownie
na Colina. - Zawsze ogarnia mnie dziwny smutek, kiedy
słyszę ich dźwięk.
Odchyliła głowę i zapatrzyła się w niebo. Dojechali na
miejsce, a na jej twarzy pojawiło się zdziwienie. Eksklu
zywne, snobistyczne Nob Hill.
Drzwi samochodu otworzył parkingowy, następnie po
dał jej rękę, pomagając wysiąść.
- Lubisz owoce morza? - spytał Colin, ujmując ją za
ramię i prowadząc w stronę wejścia.
- Dlaczego? Tak, ja...
- To dobrze. Mają tutaj naprawdę wyjątkowe specjały.
- Tak słyszałam.
Chwilę później wkroczyła ze świata, który dobrze znała,
w rzeczywistość, o której mogła jedynie czytać.
Restauracja była ogromna i urządzona z przepychem.
Wysoki sufit, zrobiony z opalizującego szkła, ukoronowany
był pięknymi żyrandolami. Kosztowne dywany i zastawione
bogato stoły dopełniały całości. Kiedy Colin po imieniu
wezwał szefa sali, Cassidy zrozumiała, że bywa tu często.
Stolik w zacisznym kącie zapewniał intymność, a jedno
cześnie pozwolił Cassidy podziwiać cały splendor wnętrza.
Była oszołomiona.
- Wygląda na to, że będę jadła trochę więcej niż talerz
tacos.
102 NORA ROBERTS
- Jestem człowiekiem honoru. Słowo to rzecz święta.
Dlatego też staram się je dawać tak rzadko, jak to tylko
możliwe. Wina? - uśmiechnął się we właściwy mu, cza
rujący sposób. - Nie wyglądasz na stałego gościa takich
miejsc.
- Dlaczego tak uważasz?
- Za dużo jest niewinności w twoich dużych fiołko
wych oczach. - Odsunął kosmyk z jej twarzy.
Ubrany na czarno kelner stał z należytym szacunkiem
przy ich stoliku.
- Butelkę białego Chateau Haut-Brion - polecił Colin,
nie spuszczając wzroku z Cassidy.
Spojrzała za oddalającym się kelnerem, potem powiod
ła jeszcze raz wzrokiem po sali, próbując wyłapać najdrob
niejsze szczegóły.
- Zauważyłem na twoim biurku, że pracowałaś. Jak
idzie pisanie?
Obserwowała go z rosnącym zaskoczeniem. Być może
widział o wiele więcej, niż przypuszczała.
- Dobrze. Wszystko mi się teraz dobrze układa. Takie
chwile nie trwają długo, ale są bardzo produktywne. Czy
tak samo jest z malowaniem?
- Tak. Są dni, kiedy wszystko przychodzi bez naj
mniejszego wysiłku. A kiedy indziej skrobię po płótnie
bez pomysłu i wiary. - Pogładził jej nadgarstek. - To jak
ślęczenie nad pustą kartką papieru.
Wrócił kelner z winem, więc rozpoczął się rytuał otwie
rania i próbowania trunku. Cassidy obserwowała ceremo-
DOWÓD MIŁOŚCI 103
nię w milczeniu, starając się uspokoić puls, który pod
wpływem dotyku Colina zdecydowanie przyspieszył. Kie
dy jej kieliszek został napełniony, podniosła go pewnie
i spokojnie. Wino było delikatnie schłodzone i miało sub
telny smak.
- Smakuje ci?
- Pyszne. Łatwo mogłabym się uzależnić.
- Opowiedz, o czym piszesz. - Również uniósł kieli
szek do ust, ale drugą ręką cały czas trzymał jej dłoń.
- O dwójce ludzi i ich życiu.
- Romans?
- Skomplikowany. - Zmarszczyła brwi, patrząc na ich
złączone dłonie, po czym spojrzała Colinowi w oczy.
Ogień świecy mienił się złotem i fioletem. Przypomniała
sobie, że ma korzystać z chwili i nie myśleć o konsekwen
cjach. Uniosła kieliszek do ust. - Oboje są mało przewi
dywalni, wiesz, żywiołowe, zmienne temperamenty, i cza
sami jak gdyby mi się wymykają. Za wszelką cenę pragną
pozostać niezależni, a jednak coś ich do siebie ciągnie.
Chciałabym wierzyć, że miłość pozwoli im jednak na
pewną niezależność.
- W każdej miłości panują inne reguły. Zależą one od
ludzi, których dopadła. To tak, jakby każdy mecz futbolo
wy rozgrywany był według różnych zasad, dopasowanych
do charakterów graczy. - Gładził delikatnie i czule jej
dłonie. Niby nic poważnego, ale ten prosty gest sprawiał,
że jej serce biło jak oszalałe. - Czy będzie szczęśliwe
zakończenie?
104 NORA ROBERTS
- Pewnie tak... - powiedziała cicho, zapatrzona
w błękit jego oczu. - Ich losy są w moich rękach.
Nie odrywając od niej wzroku, uniósł jej dłoń do swo
ich warg i spytał łagodnie:
- A czy dzisiejszej nocy twój los jest w moich rękach?
- Dzisiejszej nocy... - długą chwilę patrzyła mu
w oczy - ...tak.
Uśmiechnął się szelmowsko, uniósł wysoko kieliszek
i wzniósł toast:
- Oby ta noc trwała jak najdłużej.
To była bardzo luksusowa kolacja. Wino pobłyskiwało
w kieliszkach. Cassidy starała się zatrzymać każdą chwilę
w pamięci. Jeśli miała spędzić ten jedyny wieczór z męż
czyzną, którego kochała, to powinna rozkoszować się każ
dym najdrobniejszym szczegółem.
Świece już dogasały, kiedy wstawali od stolika. Cassidy
wsunęła dłoń w dłoń Colina. Kiedy dotarli do korytarza,
usłyszała, że ktoś woła go po imieniu. Rozejrzała się i za
uważyła łysiejącego grubaska, który zmierzał wprost do
nich. Uśmiechał się od ucha do ucha i rozłożył ramiona
w geście kordialnego powitania. Gdy już do nich dopadł,
jedną ręką entuzjastycznie potrząsał dłonią Colina, a dru
gą klepał go po ramieniu. Cassidy zauważyła błysk bry
lantu osadzonego w pierścieniu na jego palcu.
- Sullivan, hultaju, dobrze cię widzieć.
- Jack. - Colin wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Co
słychać?
- Jakoś leci. Mam akurat robotę w mieście.
DOWÓD MIŁOŚCI
105
Jego wzrok zatrzymał się na Cassidy.
- Cass, to jest Jack Swanson, wielki rozpustnik. Jack,
to Cassidy St. John, mój wielki skarb.
Cassidy z jednej strony było przyjemnie, że Colin tak
ją przedstawił, z drugiej nie bardzo pasowało jej określe
nie „rozpustnik" do wyglądu Jacka Swansona, tym bar
dziej, że ogromnie go szanowała i podziwiała, choć dotąd
nie znała osobiście. W ostatnim ćwierćwieczu Jack stwo
rzył kilka znakomitych filmów, które powoli stawały się
klasykami.
- Rozpustnik? - spytał zaskoczony, witając się z Cas
sidy. - Nie powinnaś wierzyć nawet połowie tego, co wy
gaduje ten nieokrzesany Irlandczyk. Jestem filarem społe
czeństwa.
- Przynajmniej tak kazał napisać na drzwiach do swo
jej nory - dodał Colin.
- Nigdy nie miałeś nawet grama szacunku... - Po
wiódł wzrokiem po twarzy Cassidy. - Ale smak masz bez
zarzutu. Nie jesteś aktorką, prawda?
- Nie licząc roli grzybka w szkolnym przedstawieniu,
to nie. - Uśmiechnęła się.
- Miałem do czynienia z mniej doświadczonymi aktor
kami.
- Cass jest pisarką. - Colin objął ją ramieniem. - Sam
ostrzegałeś mnie, żebym trzymał się z dala od aktorek.
- A od kiedy to słuchasz moich rad? - Swanson przy
gryzł wargi, przyglądając się z zainteresowaniem Cassidy.
- Jaką pisarką jesteś?
106
NORA ROBERTS
- Świetną, oczywiście. - Znów się uśmiechnęła.
- Mam dziś jeszcze jedno spotkanie, ale musimy zjeść
razem obiad, zanim wyjadę z miasta. Jeśli masz ochotę,
możesz przyprowadzić go ze sobą. - Rzucił okiem na
Colina, kolejny raz klepnął go w ramię, po czym zniknął
w korytarzu.
- Niezwykła postać, co? - spytał Colin, kierując ją
w stronę wyjścia.
- Zdumiewająca. - Uświadomiła sobie, że niedawno
ściskała rękę prawdziwego włoskiego księcia, a teraz
z kolei jednego z aktualnie panujących władców Hol
lywood.
Wyszli na zewnątrz w ciepłe światło wieczoru. Słońce
już zaszło, ale na niebie wciąż było widać ślady po jego
dziennej obecności. Cassidy wśliznęła się do ferrari i wes
tchnęła z zadowoleniem. Patrzyła na pierwsze gwiazdy.
Ze zdziwieniem zauważyła, że Colin jedzie w kierunku,
który nie prowadził do jej mieszkania.
- Dokąd jedziemy?
- Jest takie jedno miłe miejsce. Myślę, że ci się spo
doba - stwierdził z uśmiechem.
Klub, do którego przyjechali, był słabo oświetlony i za
dymiony. Stoliki były małe i stały jeden przy drugim,
a goście ubrani byli zarówno w dżinsy, jak i wieczorowe
kreacje. W rogu sali hałaśliwie przygrywał zespół, a na
parkiecie tańczyło kilka par.
Colin poprowadził Cassidy do zaciemnionego stolika
w końcu sali. Kiedy szli, kilka osób zawołało go po imie-
DOWÓD MIŁOŚCI
107
niu, ale odpowiedział jedynie powitalnym machnięciem
ręki.
- Cudownie. Jestem święcie przekonana, że zaraz za
bierzemy się do przemytu broni lub diamentów.
- To by ci się na pewno spodobało, czyż nie? - Colin
roześmiał się głośno.
- Jasne. Królowa podziemia, Krwawa Cassidy, brzmi
nawet nieźle. Bój się, Irlandczyku.
Przepchnęła się do nich kelnerka i stanęła w niecierpli
wej pozie przy ich stoliku.
- Pani ma ochotę na szampana - powiedział Colin.
- Kto nie ma - mruknęła kelnerka i odpłynęła w stronę
baru.
- Co za brak szacunku dla pana Sullivana - zaśmiała
się Cassidy.
- To wyłącznie sprawa nastawienia. W odpowiednim
otoczeniu lubię nawet niegrzeczne kelnerki. - Przycisnął
jej dłoń do ust. - Wiesz, w tych zatłoczonych knajpkach
ludzie są blisko ze sobą. Półmrok, ścisk, i tylko my dwoje.
Mogę cieszyć się twoim smakiem i zapachem, jakbyśmy
byli w przytulnym domu. - Nachylił głowę i pocałował ją
ostrożnie tuż za uchem.
- Colin. - Wyciągnęła ręce do jego ust w obronnym
geście.
Pocałował jej palce.
W tym momencie na ich stolik dotarł szampan. Colin
wyciągnął rachunek spod butelki, wręczył pieniądze kel
nerce, która bez słowa znikła w tłumie.
108 NORA ROBERTS
- Irytująco szybka obsługa - mruknął i otworzył bu
telkę.
Zespół zagrał coś bardziej agresywnego, a Cassidy wy
piła duży łyk szampana, mając nadzieję, że to uspokoi jej
tętno.
Pili w ciszy, obserwując nocne życie toczące się wokół
nich. Cassidy odpłynęła w świat marzeń. Wszystko było
takie cudowne, że zaczynała się gubić, co jest jawą, a co
snem. Kiedy Colin wziął ją za rękę, wstała i dała się po
prowadzić na parkiet.
Ze sceny popłynęły wolne bluesowe dźwięki. Położył
ręce na jej biodrach, a ona oplotła ramionami jego szyję.
Ich ciała zbliżyły się do siebie. Powietrze było ciężkie od
dymu i zapachu perfum. Inne pary wydawały się nieobec
ne w przygaszonym świetle. Ruchy ich przytulonych ciał
ograniczały się do powolnego kołysania.
Odchyliła głowę, żeby popatrzeć na Colina. Ich wzrok
spotkał się, ich wargi niemal się dotykały. Poczuła nagłe
pożądanie.
Muzyka ucichła. Nie mówiąc słowa, Colin wziął ją za
rękę i wyprowadził z tłumu.
Księżyc był w pełni. Chłodne powietrze ostudziło tro
chę jej krew i przegoniło chmury z myśli. Ferrari mknęło
po szosie. Cassidy uśmiechnęła się sama do siebie. Jest
dobrze, jest wspaniale, niech nic się nie zmienia.
- Do mojego domu na łodzi - odpowiedział na pyta
nie, którego nie zdążyła zadać. - Mam coś dla ciebie.
DOWÓD MIŁOŚCI 109
Cassidy odczuła lekki niepokój. Spojrzała przez okno
na zasnutą mgłą zatokę i pomyślała, że powinna poprosić
Colina o zawiezienie do domu. Ale przecież noc się jesz
cze nie skończyła. Cassidy obiecała sobie, że ta noc będzie
należeć do niej.
Mgła nacierała coraz agresywniej na zatokę i drogę.
W oddali słychać było pierwsze dźwięki syren ostrzegaw
czych. Cassidy straciła poczucie czasu. Colin zatrzymał
samochód. Gdy wysiedli, poprowadził ją w stronę łodzi.
Piskliwy, przenikliwy krzyk jakiegoś ptaka zakłócił ciszę.
Wąski most linowy zakołysał się pod jej stopami. Bryza
rozwiała na chwilę zasłonę z mgły i Cassidy ujrzała łódź.
- Och, Colin. - Zatrzymała się oszołomiona. - Jest cu
downa.
Przed oczyma miała dwupoziomową, drewnianą bu
dowlę.
Kiedy weszli do środka, potrząsnęła głową, strącając
krople z włosów. Colin zapalił światło i przeszli do salonu.
Był to duży, niemal kwadratowy pokój z niską kanapą
i stołem.
- To niesamowite mieszkać na wodzie. - Odwróciła
się do niego i uśmiechnęła.
- Kiedy noc jest spokojna, miasto wygląda wspaniale.
Mgła dodaje mu tajemniczego, baśniowego wyglądu. -
Podszedł do Cassidy i odrzucił jej loki na ramiona. - Masz
mokre włosy - powiedział cicho. - Czy wiesz, ile złotej
i brązowej farby użyłem, żeby je namalować? Ich kolor
zmienia się przy każdej zmianie światła. To nie lada wy-
110
NORA ROBERTS
zwanie dla malarza, który próbuje oddać ich barwę. -
Zmarszczył czoło. - Musisz napić się brandy, żeby się nie
przeziębić. - Podszedł do barku.
Obserwowała go, jak napełnia kieliszki, a kiedy podał
jej już alkohol, odwróciła się, żeby przyjrzeć się pomiesz
czeniu. Na przeciwległej ścianie wisiał obraz przedstawia
jący zatokę o wschodzie słońca. Niebo było mieszanką
kolorów, głównie czerwieni i złota. Wyczuwało się w tym
dziele żywiołowość i niepokój twórcy. A także drapież
ność i agresję, jakby artysta w tym dziele chciał ujawnić
całą dręczącą go nienawiść do świata.
Cassidy nie musiała sprawdzać, by wiedzieć, że było
to dzieło Gail Kingsley.
- Jest nadzwyczaj utalentowana - stwierdził Colin.
- Tak - przyznała uczciwie, ponieważ obraz naprawdę
ją poruszył. - To niezwykły wschód słońca, pełen emocji,
po prostu ekscytujący. Nie chciałabym jednak zaczynać
każdego dnia od takiej dawki przemocy, choćby nie wiem
jak pięknej.
- Mówisz o obrazie czy o jego autorce?
Wzruszyła ramionami. Nie chcąc drążyć tego tematu,
powiedziała:
- Można by pomyśleć, że artysta powinien pokryć ściany
obrazami, ale ty masz ich tylko kilka. - Zaczęła je po kolei
oglądać. Szczególnie jeden przykuł jej uwagę. Był to typowy
irlandzki krajobraz, o jakim już dziś wspominała.
- Ciekawy byłem, czy pamiętałaś. - Stanął za nią i po-
łożył ręce na jej ramionach.
DOWÓD MIŁOŚCI
111
- Oczywiście.
- Miałem dwadzieścia lat, kiedy go namalowałem. To
była moja pierwsza podróż do Irlandii.
- Czy to nie dziwne, że właśnie dziś rano o tym mó
wiłam? - wyszeptała.
- Przeznaczenie, Cassidy. - Pocałował ją w głowę.
Podszedł do ściany, zdjął z niej obraz i wręczył go jej.
- Chcę, żebyś go zatrzymała.
- Colin, nie mogę! - Była zdumiona.
- Nie? Wyglądało na to, że ci się podoba.
- Och, wiesz, że bardzo. Jest piękny, cudowny, ale nie
mogę ot tak zabrać ze sobą twojego obrazu.
- Nie zabierasz, przecież ci go daję. To przywilej ar
tysty.
- Ale... - Spojrzała na pejzaż, a potem na Colina. -
Nie trzymałbyś go tak długo, gdyby wiele dla ciebie nie
znaczył. Przecież mógłbyś go bez problemu sprzedać.
- Pewnych rzeczy się nie sprzedaje, tylko darowuje.
- Wyciągnął ręce z obrazem w jej stronę. - Cass, nie od
mawiaj, proszę.
- Nigdy dotąd nie słyszałam „proszę" z twoich ust.
- Jej głos zadrżał ze wzruszenia.
- Zachowuję takie słowa na specjalne okazje.
Przyjrzała mu się uważnie. Dał jej coś więcej niż obraz.
Coś, co w magiczny sposób łączyło ją z matką, której
nigdy nie poznała. Uśmiechnęła się ciepło.
- Dziękuję.
Przesunął palcami po jej wargach.
112
NORA ROBERTS
- Tyle w tobie piękna i czaru, ale twoje usta... - po
wiedział cicho. - Usiądź, Cass, i wypij brandy. - Odstawił
obraz na bok i wskazał kanapę.
- Czy tutaj też malujesz?
- Czasami.
- Pamiętam noc, kiedy cię spotkałam. Namawiałeś
mnie, żebym przyszła tu z tobą, bo chciałeś zrobić wstępne
szkice.
- A ty straszyłaś mnie mężem sportowcem. Sto dzie
więćdziesiąt wzrostu, sto kilo żywej wagi.
- Nic innego nie przyszło mi do głowy. - Odwróciła
się do niego z uśmiechem i niemal zderzyła się z jego
twarzą.
Pochylił się jeszcze bardziej, by musnąć wargami jej
policzek. Przesunął głowę i pocałował ją w drugi poli
czek. Ich usta niemal się dotknęły.
- Colin - wyszeptała i położyła ręce na jego piersi.
Ich wargi złączyły się. Wiedziała, że ciepło, które czuje
wewnątrz, to nie brandy.
- Cassidy. - Pocałował ją ostrożnie, po czym odsunął
głowę, żeby móc na nią spojrzeć. - Kiedy ostatni raz cię
całowałem, zraniłem cię. Żałuję tego.
- Proszę, Colin, nie mówmy o tym. - Potrząsnęła gło
wą. - Oboje byliśmy wtedy wściekli.
- Wiem, że już mi wybaczyłaś, bo taki masz charakter.
Ale pamiętam wyraz twojej twarzy. - Zsunął dłoń po jej
ciele, aż ich ręce się połączyły. - Chcę pocałować cię
jeszcze raz, Cass, ale w sposób, w jaki powinnaś być ca-
DOWÓD MIŁOŚCI 113
łowana. Musisz mi jednak powiedzieć, że również ty tego
właśnie chcesz.
Wydawało się takie proste powstrzymać go teraz jed
nym krótkim „nie". Ale czuła się tak ubezwłasnowolniona,
jakby była do niego przywiązana.
- Tak - powiedziała i zamknęła oczy. - Chcę.
Jego usta dotknęły jej delikatnie. Rozchyliła wargi za
chęcająco. Całował ją miękko i łagodnie. Pozwoliła, żeby
zsunął bolerko z jej ramion i oddała się pieszczotom. Po
całunki stawały się coraz bardziej natarczywe. Oplotła
ręce wokół niego.
- Cass. - Zwolnił silny uścisk, kiedy ich wargi rozłą
czyły się.
Przywarła do niego z westchnieniem, pieszcząc warga
mi jego pierś.
- Tak? - wymruczała, unosząc głowę, żeby na niego
spojrzeć.
Zaklął cicho i zamiast odpowiedzi pocałował ją mocno.
W Cassidy zawrzała krew. Poczuła, jak opada na kana
pę pod naporem naprężonego ciała Colina. Jego dłonie
gładziły jej nagie ramiona. Całował z pasją, a ona tylko
jęczała z rozkoszy.
Uwolnił jej piersi spod materiału i pieścił je zdecydo
wanymi ruchami. Pasja i uczucie rozkoszy wypełniły ją
całkowicie. Odchyliła głowę i jęknęła cicho. Całował jej
szyję i piersi. Drażnił palcami sutki. Zadrżała, kiedy po
nownie przycisnął usta do jej warg. Otworzyła gwałtownie
oczy, gdy przerwał pocałunek.
1 1 4 NORA ROBERTS
Wyciągnęła rękę, żeby odsunąć kosmyk włosów z twa
rzy Colina. Wymówiła cicho jego imię. Złapał ją za rękę,
a następnie poprawił jej strój i pociągnął ją tak, że oboje
znów usiedli.
- Cass, na Sądzie Ostatecznym zaświadczysz, że przy
najmniej raz zachowałem się szlachetnie. - Mówił chrap
liwie, niemal słyszała, jak głośno bije jego serce. - Zabiorę
cię teraz do domu.
- Colin...
- Nie mów nic, proszę. - Zdjął ręce z jej ramion i wsa
dził je do kieszeni spodni. - Powierzyłaś mi swój los na
dzisiejszą noc. Następnym razem sama zdecydujesz, ale
teraz zawiozę cię do domu.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Słońce było wysoko i świeciło jasno. Leżąc w łóżku,
Cassidy patrzyła, jak przedziera się przez okno i kładzie
cienie na podłodze. Spojrzała na obraz wiszący po lewej
stronie. Był tu dopiero od dwóch dni, ale znała każdy jego
szczegół i każde pociągnięcie pędzla. Westchnęła i utkwi
ła wzrok w suficie.
Wspominała wieczór spędzony z Colinem, od chwili,
gdy zobaczyła go w swoim mieszkaniu, aż do szybkiego
pożegnania przy drzwiach.
Kiedy przyszła do studia dzień po ich randce, Colin
zajęty był pracą. Cassidy zdecydowała, że cokolwiek wy
darzyło się pomiędzy nimi, nie będzie miało dalszego
ciągu. Jedna noc. Tylko jedna noc.
Dla niego to zamknięty rozdział, pomyślała, wpatrując
się w portret. Wiedziała jednak, że w niej to wspomnienie
pozostanie na zawsze. Powinna być wdzięczna Colinowi,
że odwiózł ją do domu, bo gdyby została na łodzi...
Wtedy stałaby się jedną z jego kochanek. I podzieliłaby
ich los. Ile trwałby ten romans? Dwa tygodnie, miesiąc,
może trzy, a potem... A potem Cassidy byłaby jeszcze
116
NORA ROBERTS
bardziej samotna i głęboko nieszczęśliwa. A tak przynaj
mniej może wspominać ten wyjątkowy wieczór. Wino,
świece i muzykę.
- Ale ze mnie głupia romantyczka - mruknęła ze zło
ścią i walnęła pięścią w poduszkę.
Z rozmyślań wybiło ją stukanie do drzwi.
- Cassidy! - Niezrażony brakiem odpowiedzi Jeff
wtargnął do pokoju. - Hej, Cassidy! - Zatrzymał się, pa
trząc na nią z dezaprobatą. - Jeszcze w łóżku? Już jede
nasta.
Podciągnęła kołdrę pod brodę i usiadła.
- Tak, jeszcze jestem w łóżku. Pracowałam do wpół
do czwartej. Wydawało mi się, że zamykałam drzwi.
- No tak. - Jeff przysiadł na łóżku.
Cassidy zarumieniła się.
- Czuj się jak u siebie w domu. - Wskazała na pokój.
- Nie zwracaj na mnie uwagi.
- Spójrz na to! Piszą o tobie.
- Co takiego? - Rzuciła okiem na gazetę, którą Jeff
trzymał w ręku. - O czym ty mówisz?
Uśmiechnął się.
- Choć ostatnio krucho przędę, zaszalałem i kupiłem
niedzielne wydanie. Warto było. - Trącił palcem jej nos.
- Bo kogo zobaczyłem w rubryce towarzyskiej? Moją
przyjaciółkę i sąsiadkę, Cassidy St. John.
- Żartujesz! - Nerwowo odrzuciła włosy. - A niby ja
kim cudem Cassidy St. John miałaby się znaleźć w rubry
ce towarzyskiej?
DOWÓD MIŁOŚCI 117
- A takim, że tańczysz z Colinem Sullivanem. - Jeff
podsunął jej gazetę pod nos.
Od razu zobaczyła to zdjęcie. Przez chwilę wpatrywała
się w nie ze zdumieniem, a potem wyrwała Jeffowi gazetę.
- Pokaż mi to!
- Proszę bardzo - odpowiedział uprzejmie. Oparł się
na łokciu i przyglądał pełnej emocji twarzy Cassidy. Wy
razisty rumieniec pokrył jej policzki.
- Wygląda na to, że przyłapano was w jakimś modnym
klubie. W podpisie dodano też kilka spekulacji, kim może
być najnowsza wybranka Sullivana. - Pociągnął się za
brodę i zachichotał. - A ona siedzi tutaj, w koszulce fut
bolowej z numerem pięćdziesiąt trzy, w której wygląda
o niebo lepiej niż noszący ten numer zawodnik. - Ponow
nie się zaśmiał. - Na tym zdjęciu zresztą także świetnie
wyglądasz.
- Co za bzdury! - Cisnęła gazetą i wstała z łóżka, od
pychając Jeffa. - Czytałeś ten artykuł? - Z furią wkopała
but pod szafę. - Jak oni mają czelność sugerować takie
rzeczy?
Jeff rozsiadł się wygodnie, obserwując, jak Cassidy
krąży wściekła po pokoju.
- Daj spokój, to tyko artykuł. Nie trzeba się tym przej
mować. - Podniósł wygniecioną gazetę i starannie ją roz
prostował. - Zresztą nadzwyczaj pochlebnie wypowiadają
się na twój temat. Słuchaj, nazywają cię... zaraz, niech
znajdę... o, mam: „Tajemnicza piękność". Zgadzam się.
„Wspaniała figura". Zawsze to mówiłem, tylko nie chcia-
1 1 8 NORA ROBERTS
łaś mnie słuchać. „Fascynująca, oryginalna twarz". Słu
chaj, ten dziennikarz musiał się w tobie zakochać. Ale mu
się nie dziwię... Słuchaj, to jest najlepsze: „Leniwie se
ksowne kocie ruchy, nieodgadnione spojrzenie kryjące ta
jemną obietnicę". - Jeff ryknął śmiechem. - Do zakocha
nego malarza możesz dodać zakochanego grafomana. Oj,
narozrabiałaś, słodka Cass. Au! - Następny but, kopnięty!
z niepojętą siłą, trafił Jeffa prosto w kolano.
- Zabolało? To dobrze. Tak cię rozbawił ten artykuł?
No jasne, przecież jesteś tylko facetem. Czyli durniem.
- Otworzyła szufladę i wyciągnęła parę krótkich dżinsów.
Po chwili znowu krążyła po pokoju, wymachując szortami
w kierunku Jeffa. - Myślisz, że kilka, bardzo zresztą wąt
pliwych komplementów wszystko naprawi? - Ponownie
podeszła do szuflady i wróciła z purpurowym podkoszul
kiem. - Otóż nie naprawi! - Odrzuciła włosy z twarzy.
- Mogę to zatrzymać? - zapytała spokojniejszym tonem.
- Jasne. - Jeff wstał i niepewnie wręczył jej gazetę.
- Będzie chyba najlepiej, jeśli już sobie pójdę.
Jednak Cassidy go nie słuchała, ponownie wpatrując
się w zdjęcie. Jeff wymknął się niezauważony.
Niecałą godzinę później Cassidy szła w dół molo,
w kierunku łodzi Cołina. W ręku trzymała zmiętą nie
dzielną gazetę. Cały czas wrzała oburzeniem. Przeszła
przez wąski, kołyszący się trap i zastukała do drzwi kabi
ny. Odpowiedziała jej cisza i plusk fal. Rozejrzała się do
okoła i zauważyła stojące opodal ferrari.
DOWÓD MIŁOŚCI 119
- Ach, więc jesteś w domu, Sullivan - warknęła i za
pukała ponownie, tym razem z całej siły.
- Po diabła tak łomoczesz? - zabrzmiał głos ponad jej
głową. Cassidy zrobiła kilka kroków w tył i osłaniając
przed słońcem oczy, spojrzała w górę.
Colin przechylał się przez reling na górnym pokładzie.
Miał na sobie tylko obcisłe szorty. W ręku trzymał pędzel
umazany niebieską farbą.
- Sullivan, muszę z tobą porozmawiać. - Pomachała
gazetą. Jej głos nie brzmiał zbyt zachęcająco.
- W porządku, wejdź na górę, ale skończ z tym idio
tycznym stukaniem.
Zniknął znad poręczy, zanim zdążyła odpowiedzieć,
więc poszła w kierunku dziobu, aż dotarła do stromych
schodów. Wspięła się po nich na górny pokład, stanęła za
Colinem i stuknęła go w plecy.
Siedział na trójnogim krzesełku przed sztalugami, ma
lując pewnymi, szybkimi pociągnięciami pędzla. Popa
trzyła przed siebie i zobaczyła łodzie, które uwieczniał na
płótnie.
- A więc co cię sprowadza, Cass? I dlaczego walisz
w moje drzwi, jakby się paliło? - mówił niewyraźnie, bo
w zębach, niczym piracki nóż, trzymał pędzel.
Pomachała mu przed nosem gazetą.
- To!
Colin odłożył pędzle, uśmiechnął się do Cassidy i wziął
do rąk niedzielne wydanie najpopularniejszego dziennika
w San Francisco.
120 NORA ROBERTS
- Całkiem dobre zdjęcie. W naturze oczywiście jesteś
ładniejsza, ale naprawdę niezłe - powiedział po chwili.
- Colin!
- Ciii, czytam. - Pogrążył się w lekturze.
Zagryzała zęby, tłumiąc przekleństwo, i wielkimi kro
kami ruszyła po pokładzie w tę i z powrotem.
Nagle Colin roześmiał się, zaraz jednak uniósł rękę,
zakazując Cassidy mówić. Wykrzywiła się do niego szpet
nie i podjęła swą wędrówkę.
- No proszę - powiedział po chwili. - Całkiem zabaw
ne. - Był spokojny i rozluźniony.
Obróciła się w jego stronę.
- Zabawne? Zabawne?! To wszystko, co masz do po
wiedzenia o tym... tym chłamie?
Colin wzruszył ramionami.
- Mogłoby być lepiej napisane. Dziennikarzyna się
wysilał, ale mu nie wyszło. Napijesz się kawy?
- Czy ty w ogóle to przeczytałeś? - Podeszła bliżej.
Wiatr rozwiewał jej włosy, więc niecierpliwie odrzuciła je
na plecy. - Przeczytałeś, jakie rzeczy tu wypisują? - Prych-
nęła, tupnęła nogą i walnęła go pięścią w pierś. - Do diabła,
nie jestem twoją najnowszą zdobyczą, Sullivan!
- Ach tak...
Jej oczy zaiskrzyły się.
- Co ma znaczyć to „ach, tak"? Zapamiętaj sobie raz
na zawsze, nie jestem twoją najnowszą zdobyczą! W ogóle
nie jestem żadną zdobyczą, ani nową, ani starą, ani twoją,
ani czyjąkolwiek. Za takie określenie powinno się chło-
DOWÓD MIŁOŚCI 1 2 1
stać. W ogóle nie znoszę tego obślizgłego języka, tych
wszystkich insynuacji, że jesteśmy kochankami, że wije
my sobie gdzieś gniazdko... A ciebie, jak widzę, to bawi!
- Z jej oczu posypały się błyskawice. - Co to za bzdurna
logika, że skoro tańczyliśmy ze sobą, to od razu musimy
być kochankami.
- Musisz przyznać, że ten pomysł się pojawił - zachi
chotał, patrząc w rozognione oczy Cassidy. Wiatr rozrzu
cał jej włosy wokół twarzy. Colin odsunął je, po czym
położył rękę na jej ramieniu. - Chcesz zaskarżyć gazetę?
Wyczuła rozbawienie w jego głosie.
- Chcę, żeby to odszczekali - powiedziała uparcie,
wsuwając ręce w kieszenie.
- Z jakiego powodu? Że ktoś pstryknął zdjęcie bez
naszej zgody i napisał kilka plotek? Cass, bądź poważna.
Gdyby ktoś napisał, że jesteś złodziejką albo morderczy
nią, to rozumiem, ale tak... Poza tym, maleńka, to zdjęcie
mówi samo za siebie. - Uniósł gazetę przed jej oczy. -
Spójrz na tych dwoje! Widzą tylko siebie, świat dla nich
nie istnieje.
Cassidy podeszła do relingu. Wiedziała, że miał rację.
Przytuleni w tańcu, zapatrzeni w siebie, jej ręce splecione
wokół szyi Colina, jego usta muskające jej policzek...
Ciemny, zadymiony klub był doskonałym tłem dla tej
sceny. Żadne słowa nie były potrzebne do opisania tego
zdjęcia. Pamiętała ten moment, swoje uczucia i intym
ność, którą dzieliła z Colinem.
Ta fotografia była brutalną inwazją w jej prywatność,
122 NORA ROBERTS
a tego nienawidziła. Nie znosiła plotkarskich rubryk to
warzyskich, a teraz właśnie plotka połączyła ją z Colinem.
Dziennikarz nie zdołał nawet ustalić, jak Cassidy się na
zywa i kim jest, ale bez żenady nazwał ją „najnowszą
zdobyczą Sullivana".
Cassidy zapatrzyła się w wodę i przelatujące mewy.
- Nie podoba mi się to. Nie lubię być obiektem plot
karskich sensacji, które się omawia nad płatkami śniada
niowymi i kawą. Nie lubię, kiedy ktoś, przez swoją bujną
wyobraźnię, przedstawia mnie jako osobę, którą nie je
stem. I nie lubię być opisywana jako...
- Tajemnicza piękność? - usłużnie podsunął Colin.
- Nie widzę nic zabawnego w tym frazesie. Sprawia,
że czuję się idiotycznie. - Skrzyżowała ręce na piersi. - To
nie jest komplement, niezależnie od tego, co ty i Jeff są
dzicie.
- A kim, do diabła, jest Jeff?
- Jego zdaniem ten artykuł jest odjazdowy. Ryczał ze
śmiechu jak durny bawół... to zresztą was łączy. - Znów
mocno się nakręcała w swej złości. - Siedział dzisiaj rano
na moim łóżku i tłumaczył mi, że powinnam być dumna,
że powinnam...
- A może raczej powinnaś powiedzieć mi, kim jest ten
cały Jeff i dlaczego był dziś rano w twoim łóżku - prze
rwał jej Colin.
- Nie w łóżku, ale na łóżku - rzuciła niecierpliwie. -
I trzymaj się tematu, Sullivan.
- Chcę najpierw wyjaśnić tę kwestię. - Podszedł do
DOWÓD MIŁOŚCI 123
niej i złapał za podbródek. Jego palce były zaskakująco
silne. - No więc kim dla ciebie jest Jeff?
- Możesz przestać? - Wyszarpnęła się gwałtownie. -
Jak mogę cokolwiek wyjaśnić, skoro wciąż mnie dręczysz
i poniżasz?
- Dręczę i poniżam? - Zaniósł się śmiechem. - To jest
dopiero wyrażenie. A teraz słucham, kim jest Jeff.
- Możesz go zostawić w spokoju? - Jej oczy ponow
nie rozbłysły. - Przyniósł mi ten artykuł. Colin, powta
rzam jeszcze raz, nie zamierzam znaleźć się na długiej
liście twoich kochanek. I nie dam się wykorzystać do pod
trzymywania twojego wizerunku romantycznego artysty.
- Zaraz, zaraz, co znaczy to ostatnie zdanie? - spytał
zdumiony. - Bo poprzednie po prostu zignoruję.
- Myślę, że nie trzeba tego tłumaczyć. To zdanie twier
dzące, w pierwszej osobie liczby pojedynczej - zadrwiła.
- Do diabła, Colin, mówię poważnie: nie pozwolę na to.
Naprawdę nie żartuję. - W jej głosie zabrzmiała groźba.
- O tak. - Przyjrzał się uważnie Cassidy. - Widzę, że
nie żartujesz.
Patrzyli na siebie w milczeniu. Była w pełni świadoma,
że najchętniej rzuciłaby mu się w ramiona i zapomniała
o wszystkim w morzu pieszczot. By odpędzić pokusę i za
prowadzić jaki taki ład w swej głowie, Cassidy odwróciła się
i przechyliła przez barierkę. Przez chwilę słuchała delikatne
go plusku wody o drewniany bok łódki. Westchnęła głośno.
- Jestem ubogą, skromną i prostą osobą, Colin. Nigdy
nie byłam poza naszym stanem, a najdalej wyjechałam
124
NORA ROBERTS
kilkaset kilometrów poza miasto. Urodziłam się w zwykłej
rodzinie i wiodę zwyczajne życie. Nie jestem tajemniczą,
fascynującą kobietą. - Odwróciła się ponownie do niego.
Wiatr rozwiewał jej włosy. - Nie lubię być brana za kogoś,
kim nie jestem. Nie jestem taką osobą, jaką opisano.
Zwinął gazetę, wcisnął do tylnej kieszeni i podszedł do
Cassidy.
- Jesteś z pewnością o wiele bardziej fascynująca niż
kobieta, jaką opisano w tym artykule.
Cassidy potrząsnęła głową.
- Nie powiedziałam tego po to, żebyś prawił mi kom
plementy.
- To było jedynie stwierdzenie faktu. - Pocałował ją,
zanim zdołała zastanowić się, czy się zgodzić, czy nie.
- Teraz czujesz się lepiej?
- Nie jestem dzieckiem, które miało napad złości.
- Jesteś młodą, piękną kobietą.
- W San Francisco mówią o mnie, że jestem niebrzyd
ka. - Zerknęła po sobie.
- I z pewnością młoda.
- A więc zgadzasz się, że tylko niebrzydka? A nie
piękna? - Posłała mu prowokujące spojrzenie.
- Piękna... nie, to już przesada.
- Och!
Colin zaśmiał się i chwycił jej podbródek.
- Ta twarz... - Wpatrywał się intensywnie. - Twoja
twarz jest idealna. Cudowne proporcje, karnacja.... Bije
z niej siła, a zarazem kruchość. A ty jesteś tego całkowicie
DOWÓD MIŁOŚCI
125
nieświadoma. „Piękna" to banał, to nic nie znaczy. Jesteś
niepowtarzalna, niezwykła i fascynująca.
Cassidy zarumieniła się. Zastanawiała się, dlaczego po
tylu godzinach pozowania Colinowi czuła teraz, że krew
szybciej w niej krąży, kiedy przyglądał się jej twarzy.
- Czarujący sposób, żeby się zrehabilitować za
obraźliwe zachowanie - zadrwiła. - To pewnie ta twoja
irlandzka dusza.
- Znam wiele lepszych sposobów.
Pocałunek spadł na jej usta tak nieoczekiwanie, że za
nim zdążyła pomyśleć, już go odwzajemniała. Czuła go
rąco bijące od słońca i to wewnętrzne, które wypełniało
jej ciało. Ogarnęło ją pożądanie. Zamiast opierać się Co
linowi, przyciągała go. Pasja, jaką w niej wywołał, zmie
niła jej uległość w agresję.
- Cassidy... - Obsypał jej twarz pocałunkami. - Urze
kasz mnie.
Jej ręce gładziły jego nagi tors i umięśnione ramiona.
Serce waliło mu jak młot pod dotykiem jej dłoni. Ich usta
ponownie się złączyły.
- Wygląda na to, że przyszłam nie w porę.
Przestraszona Cassidy odsunęła usta od Colina, ale nie
była w stanie uwolnić się z jego uścisku. Odwróciła głowę
i ujrzała Gail Kingsley, która stała na szczycie schodów,
trzymając się jedną ręką poręczy. Jedwabny, szmaragdowy
szal, który miała na szyi, powiewał na wietrze.
- To chyba oczywiste - odpowiedział Colin spokojnie.
Zaczerwieniona Cassidy walczyła, by się wyswobodzić.
126 NORA ROBERTS
- Wybacz, Colin, kochanie. Nie wiedziałam, że masz
towarzystwo. W końcu rzadko zapraszasz gości w nie
dzielę. - Uśmiechnęła się do niego w sposób sugerujący,
że zna dobrze jego zwyczaje. - Muszę odebrać płótna, nie
pamiętasz? I mamy kilka spraw do przedyskutowania. Po
czekam na dole. - Przeszła przez pokład i otworzyła drzwi
kabiny. - Mam przygotować trzy kawy? - Zniknęła
w środku, nie czekając na odpowiedź.
Cassidy odwróciła głowę do Colina, jednocześnie od
pychając się od jego piersi.
- Puść mnie - syknęła. - Puść mnie natychmiast!
- Dlaczego? Jeszcze przed chwilą byłaś bardzo szczęś
liwa i zadowolona.
Jej próby wyszarpnięcia się spełzły na niczym.
- Byłam zaślepiona zwierzęcym pożądaniem. Teraz,
wrócił mi wzrok.
- Zwierzęce pożądanie? - Uśmiechnął się szeroko.
Całkiem interesujące. Często cię dopada?
- Nie drwij ze mnie, Sullivan. - Zabrzmiało to nad
wyraz groźnie. - Nawet się nie waż!
- Czasami naprawdę nie jest łatwo. - Wreszcie ją puścił.
Postanowiła nieco wyciszyć atmosferę, dlatego powie
działa w miarę spokojnie:
- Zrozum, to dla mnie żenujące. Nie chcę całować
się z tobą na oczach Gail, która na dodatek uśmiecha się
z wyższością. - Wygładziła ubranie.
- Dlaczego, Cass? Jesteś zazdrosna? - Uśmiechnął się
szerzej. - Pochlebia mi to.
DOWÓD MIŁOŚCI
127
- Ty napuszony, przemądrzały idioto!
- Zaraz, zaraz, Cass. - Zniżył głos. - Przecież pragnęłaś
mi się oddać, kiedy zaślepiło cię owo zwierzęce pożądanie...
Cassidy zamachnęła się pięścią, ale zrobił unik i złapał
ją mocno w talii.
- Kobiety policzkują, a nie tłuką jak bokser.
- Guzik mnie to obchodzi - warknęła i wyszarpnęła
mu się. Chciała natychmiast stąd wyjść, ale Colin znów ją
złapał i przyciągnął tak mocno, że się z nim zderzyła.
Uśmiechnął się i pocałował ją w czubek nosa.
- Dlaczego się tak spieszysz?
- Jest tłok. - Znów zaczęła się wyrywać.
- Cass, nie bądź głupia. - Zachichotał i poklepał ją po
policzku.
Wzniosła oczy do nieba. Już nawet nie chciało jej się
wrzeszczeć.
- Wiesz co, Colin? Maluj dalej te swoje żaglówki -
parsknęła i ruszyła w stronę schodów wiodących na dolny
pokład.
- Dzięki za radę. A tak przy okazji, jesteś śliczną
dziewczyną, Cassidy St. John - zawołał za nią z przesad
nym irlandzkim akcentem. Odwróciła głowę i spojrzała na
niego z błyskiem w oczach. Przechylił się przez reling.
- Przyjemniej patrzeć, jak złość ci mija, niż jak nadchodzi.
Następnym razem namaluję cię w taki sposób, by ukazać
twoje bardziej czarujące oblicze.
- Prędzej mi tu kaktus wyrośnie! - Przyspieszyła kro
ku. Z oddali słyszała jeszcze jego śmiech.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Cassidy wiedziała, że obraz był już niemal gotów.
Z jednej strony czuła, że jego zakończenie przyniesie jej
ulgę. uwolni od napięcia, z drugiej strony starała się za
chować te chwile w pamięci. Kiedy siedziała w ustawio
nej pozie, była pewna, że Colin dopracowuje ostatnie
szczegóły. Szybkie dotąd ruchy pędzla stały się powolne
i dokładniejsze.
Była mu wdzięczna, że nie nawiązał ani słowem do jej
niedzielnej wizyty. Zdawała sobie sprawę, że tym razem
przesadziła. Powinna była pamiętać, jak bardzo porywcza
jest z natury. Ale cóż, nie pamiętała, no i się ośmieszyła.
Dokładniej mówiąc, zrobiła z siebie kompletną idiotkę.
Zresztą nie po raz pierwszy.
Chociaż jej reakcja była do pewnego stopnia uzasadnio
na. Gwałtowne zakończenie cudownej randki, pozosta
wiające za sobą bolesne niespełnienie, a potem ten głupi
artykuł. Przypomniała sobie, co Gail mówiła o kreowa
nym przez media romantycznym wizerunku Colina. Cóż,
Cassidy nie będzie już musiała więcej jej słuchać. Najle
piej zrobi, jak zaraz zacznie się zbierać. Czas pomyśleć
DOWÓD MIŁOŚCI 129
o przyszłości. I o jakiejś pracy, posępnie dodała w duchu.
To będzie początek czegoś zupełnie nowego, szybko się
poprawiła. Nowe doświadczenia, nowi ludzie. Samotne
noce.
- Na szczęście twarz skończyłem już wczoraj - wy
rwał ją z zadumy Colin. - Bo dzisiaj pojawiają się na niej
coraz to nowe nastroje i emocje. - Uśmiechnął się lekko.
- Nie wiedziałem, że w tak krótkim czasie potrafisz zrobić
tyle różnych min.
- Przepraszam, ja tylko... - Szukała odpowiednich
słów, ale nie znalazła nic naprawdę sensownego. - Ja tylko
myślałam.
- To się dało zauważyć. - Uchwycił jej spojrzenie.
- Jakieś smutne myśli?
- Nie, obmyślałam właśnie scenę z mojej książki.
- Yhm... - Colin odsunął się od sztalug. -I to niezbyt
wesołą.
- Wszystkie nie mogą być przecież wesołe. Skończy
łeś, prawda?
- Tak, prawie skończyłem. - Krytycznie spojrzał na
obraz. - Sama zobacz. - Odsunął ręce od portretu, ale
nadal wpatrywał się w niego.
Tak długo czekała na tę chwilę. A teraz ogarnął ja lęk.
- No chodź, Cass!
Zacisnęła palce na bukiecie i ruszyła w kierunku
sztalug. Ujęła wyciągniętą dłoń Colina i nieśmiało spoj
rzała na obraz.
Podczas pozowania wiele razy próbowała wyobrazić
130 NORA ROBERTS
sobie swój portret, ale to, co zobaczyła, kompletnie ją
zaskoczyło. Tło było ciemne, z grą cieni i głębi. Pośrodku
stała ona, rozjaśniona przez perłowobiałą suknię. Bukiet
był zaskakującą kolorystyczną plamą, która kierowała
wzrok na kruche dłonie Cassidy. Duma biła z jej postawy,
co w przedziwny sposób podkreślała lekko pochylona gło
wa. Gęste włosy opadały swobodnie, uwypuklając biel
sukni. Rysy twarzy były nadzwyczaj delikatne, z czego
dotąd nie zdawała sobie sprawy, lecz owa delikatność
mieszała się z siłą. Colin miał rację, że widział ją w spo
sób, w jaki nigdy na siebie nie patrzyła.
Była poważna, lecz lekko rozchylone usta szykowały
się do uśmiechu. Uśmiechu na powitanie kochanka. To
miało nastąpić zaraz, za chwilę, i ten przyszły moment był
wpisany w obraz, co nadawało mu niezwykłą dynamikę.
W wyrazie twarzy Cassidy było oczekiwanie na coś, co
miało się wkrótce zdarzyć.
Poczuła się nieswojo. Ilu nieznanych jej mężczyzn, któ
rzy będą oglądać ten obraz, zacznie marzyć o egzotycznej
piękności, która za chwilę z uśmiechem wpadnie w ramio
na ukochanego?
Cóż, to nie jestem ja, to tylko wyobrażenie Colina,
pomyślała.
Czyżby?
Oczy zdradzały wszystko. Z portretu patrzyła kobieta
przepełniona miłością i niewinnością. Lecz owa niewin
ność, tak słodka i czysta, była zarazem darem dla kochan
ka, darem, który za chwilę miała mu ofiarować.
DOWÓD MIŁOŚCI 1 3 1
Bo kobieta z portretu darzyła bezgranicznym uczuciem
artystę, który ją namalował.
Takie było przesłanie dzieła.
Cassidy otrząsnęła się. Nie powinna o tym myśleć tak
osobiście. Czy to jednak możliwe? Spróbuje.
Odsunęła się nieco i jeszcze raz zaczęła kontemplować
obraz. Ogarnął ją niedający się ująć w słowa zachwyt.
- Dlaczego nic nie mówisz, Cass? - Colin otoczył ją
ramieniem.
- Tego się nie da opisać - wyszeptała. - Wszystko za
brzmi jak pusty frazes. - Starała się zapomnieć, że Colin
ujawnił jej uczucia, wniknął w najgłębsze tajniki duszy.
Tak jak zapowiedział, ukazał jej tajemnice i marzenia.
Pocałował szyję Cassidy i puścił ją.
- Rzadko się zdarza, by artysta po skończeniu swej
pracy był zdumiony, że jego ręce stworzyły coś tak nad
zwyczajnego. - Był ogromnie podniecony i zdziwiony,
czego Cassidy zupełnie się po nim nie spodziewała. - To
najwspanialszy obraz, jaki kiedykolwiek stworzyłem. -
Odwrócił się do niej. - Jestem ci niewymownie wdzięcz
ny. Masz niezwykła urodę, Cassidy, ale to mało. To two
ja dusza rozświetliła ten portret, dzięki niej jest tak wspa
niały.
Cassidy powinna być dumna z tych pochlebnych słów,
ale wyznanie Colina zaskoczyło ją i przytłoczyło. Despe
racko starała się, aby jej głos brzmiał spokojnie.
- Zawsze uważałam, że to artysta nasyca swoją duszą
tworzone przez siebie obrazy. - Odłożyła bukiet na stolik
132 NORA ROBERTS
i zaczęła krążyć po pokoju. Jedwab sukni szeleścił przy
każdym jej kroku. - To twoja wyobraźnia, twój talent. Ile
ze mnie jest na tym płótnie?
Nastąpiła długa cisza.
- Nie wiesz?
Odwróciła się do Colina.
- Moja twarz, moje ciało, to wszystko. Reszta jest
twoja. Nie mogę zbierać oklasków za twoją pracę. Nama
lowałeś mnie taką, jaką mnie widziałeś. Miałeś wizję,
chciałeś ją ukazać w tym obrazie i ci się udało. To twoja
iluzja. - Mówiąc te słowa, poczuła więcej bólu, niż się
spodziewała. Ale cieszyła się, że to powiedziała.
- Czy tak to właśnie widzisz? - Na jego twarzy uka
zała się złość. - Ty tylko stałaś, a ja wykonywałem całą
pracę? O to ci chodzi?
- Jesteś artystą, a ja tylko bezrobotną pisarką.
Po długiej chwili milczenia podszedł do Cassidy i ujął
jej ramiona. Znała to poszukujące, badawcze spojrzenie.
Zesztywniała, broniąc się przed nim.
Palce Colina zacisnęły się.
- Czy ta kobieta z obrazu ma z tobą coś wspólnego?
- zapytał powoli.
Cassidy poczuła, że coś ściska ją w gardle.
- Oczywiście. Dlaczego pytasz? Przecież właśnie ci
powiedziałam...
Potrząsnął nią tak gwałtownie, że słowa zamarły jej
w ustach. Zobaczyła furię w jego oczach. Gwałtowność,
która mogła przerodzić się w agresję.
DOWÓD MIŁOŚCI 133
- Czy myślisz, że potrzebowałem tylko twojej twarzy
i figury? Tylko manekina? Czy uważasz, że nie ma w tym
nic z ciebie, nic z twoich myśli i marzeń? Nic z twojej
duszy?
- Czy zawsze musisz mieć wszystko? - krzyknęła
z rozpaczą i gniewem. - Aż taki jesteś zachłanny? - Jej
głos drżał z emocji. - Zmęczyłeś mnie, Colin. Jestem wy
czerpana. - Machnęła ręką w kierunku płótna. - Dałam ci
to, co mogłam dać. Czego jeszcze chcesz? Nigdy na mnie
nie patrzyłeś... nie mówię o modelce, ale o Cassidy
St. John... nigdy o mnie nie myślałeś. - Odepchnęła go.
- Chodziło ci tylko o ten portret, no to go masz. - Odrzu
ciła włosy i ścisnęła palcami skronie. - Nie dam ci już nic
więcej. Nie mogę. Nie ma już nic więcej. Wszystko jest
już tutaj. - Wskazała ponownie na obraz. - Bogu dzięki,
już po wszystkim...
Wyszarpnęła się gwałtownie z jego objęć i wybiegła ze
studia.
Cassidy spędziła następne dwa tygodnie, pilnując mie
szkania przyjaciół, którzy wyjechali na wakacje. Zostawi
ła krótki liścik dla Jeffa, spakowała maszynę do pisania
i zagłębiła się w pracy. Odłączyła telefon, zamknęła drzwi
i przez czternaście dni próbowała zapomnieć, że istnieje
inny świat niż to mieszkanie, inni ludzie, inne miejsca,
a także - że ma jakieś wspomnienia. Zatraciła się w two
rzeniu powieści, w konstruowaniu postaci z całym ich ży
ciem i bagażem doświadczeń, by zapomnieć o Cassidy
134 NORA ROBERTS
St. John. Jeśli ona nie istniała, nie mogła też odczuwać
bólu. Pod koniec tego okresu ważyła mniej o trzy kilogra
my, zapisała setki stron i niemal doprowadziła do ładu
swoje nerwy.
Kiedy wracała do siebie, niosąc pod pachą maszynę do
pisania, usłyszała dźwięki gitary Jeffa. Zawahała się, czy
nie wstąpić do niego, by wiedział, że już wróciła, ale
zrezygnowała i poszła prosto do swojego mieszkania. Nie
była jeszcze gotowa odpowiadać na pytania. Rozważała
też, czy nie zadzwonić do Colina, by go przeprosić, ale
także postanowiła tego nie robić. Skoro już dała uput
swoim żalom, goryczy i rozczarowaniu, niech to jej przy
niesie ulgę. Koniec to koniec, trzeba myśleć o przyszłości
a nie rozpamiętywać, co by było, gdyby...
No właśnie, gdyby. Gdyby rozstali się w dobrych sto-
siukach, najpewniej Colin chciałby spotykać się z nią od
czasu do czasu, a ona nie potrafiłaby znieść zwyczajnej
przyjaźni.
Spakowała suknię, którą miała na sobie, kiedy wybie
gała ze studia. Wkładając ją do pudełka, pogładziła mate
riał. Tyle się wydarzyło, odkąd po raz pierwszy ją włożyła.
Szybko zamknęła wieczko. Ten etap jej życia też był
zamknięty.
Zadzwoniła do Galerii. Telefon odebrała Gail.
- Mówi Cassidy St. John.
- Witaj, Cassidy. Gdzieś ty uciekła?
- Mam suknię, w której pozowałam do portretu,
i klucz do studia - powiedziała, ignorując uszczyp-
DOWÓD MIŁOŚCI 135
liwe pytanie. - Chciałabym, żeby ktoś to dzisiaj ode mnie
odebrał.
- Rozumiem... Niestety jesteśmy bardzo zajęci, moja
droga. Ale wiem, że Colin bardzo potrzebuje tej sukni.
Bądź tak mila i podrzuć ją do nas. Colina nie ma, a my
mamy mnóstwo pracy.
- Wolałabym tego nie robić.
- Dziękuję ci, kochana. Muszę kończyć. - Rozłączyła
się, co zapewne dało jej satysfakcję.
Rozdrażniona Cassidy odłożyła słuchawkę.
Colin wyjechał, pomyślała, unosząc pudełko. Nastał
zatem czas, żeby wszystko ostatecznie zakończyć.
Niedługo potem otwierała drzwi studia. Otoczyły ją
znajome zapachy, przywodząc na myśl wspomnienia
o Colinie.
Szybko jednak pozbyła się tych myśli, podeszła do
stolika i położyła suknię oraz klucz.
Rozejrzała się po pokoju. Spędziła tu wiele godzin, całe
dni. Każdy szczegół wyrył się w jej pamięci. Chciała zo-
baczyć wszystko ponownie. Bała się, że może coś kiedyś
zapomnieć, choćby jakiś nieistotny drobiazg.
Zaskoczyło ją, że portret nadal stał na sztalugach. Za
pominając o tym, że miała szybko stąd odejść, spacero
wała po studiu, żeby po raz ostatni mu się przyjrzeć.
Jak Colin, widząc jej twarz patrzącą z portretu, mógł
uwierzyć w to, co mu powiedziała na pożegnanie? A jed
nak tak się stało... i była mu za to wdzięczna. To dobrze,
136 NORA ROBERTS
że uwierzył jej słowom, a nie temu, co zobaczył. Temu,
co namalowały jego ręce, gnane intuicją, jasnowidzeniem
dostępnym tylko prawdziwym artystom.
Wyciągnęła rękę ku portretowi i dotknęła fiołków.
Kiedy drzwi się otworzyły się, cofnęła rękę i odwróciła
się gwałtownie.
- Cassidy? - Do pokoju wszedł Vince. Uśmiechał się
szeroko. - Co za niespodzianka. - Ujął jej dłonie.
- Witaj. - Mimo że czuła się bardzo niepewnie, zdołała
się uśmiechnąć.
- Cassidy... - Przyjrzał się jej bladej twarzy, dostrzegł,
jak bardzo jest spięta i zdenerwowana. - Wiesz, że Colin
cię szukał?
- Nie. - Zaczęła ogarniać ją panika. Wzrokiem szukała
drzwi. - Nie, nic nie wiem. Wyjechałam i pracowałam. Ja
tylko... - Cofnęła ręce. - Tylko odniosłam suknię, którą
miałam na sobie podczas pozowania.
Ciemne oczy Vince'a błysnęły przebiegle.
- Ukrywałaś się, madonna?
- Nie. - Odwróciła się i podeszła do okna. - Oczywi
ście, że nie. Pracowałam. - Zobaczyła wróbla, energicznie
karmiącego swe młode. - Nie wiedziałam, że zamierzasz
zostać w Ameryce tak długo. Nie stęskniłeś się za ojczy
zną? Za włoskim niebem? - paplała, byle tylko nie myśleć
o Colinie.
- Och, stęskniłem się, ale zostałem dłużej, by przeko
nać Colina do sprzedaży obrazu, z którym tak uparcie nie
chciał się rozstać.
DOWÓD MIŁOŚCI
137
Cassidy mocno chwyciła się parapetu. Wiedziałaś, że
go sprzeda, pomyślała. Wiedziałaś to od samego początku.
Wszystko, co z tego zostanie, to trochę pieniędzy. Czy
oczekiwałaś, że go sobie zostawi i będzie myślał o tobie?
- Cassidy... - Vince dotknął delikatnie jej ramienia.
- Nie powinnam była tu przychodzić - wyszeptała.
- Przecież wiedziałam...
Chciała uciec. Vince uśmiechnął się szerzej i odwrócił
ją w swoją stronę. Przyglądając się jej, uniósł rękę, żeby
pogładzić jej policzek.
- Proszę... - Zamknęła oczy. - Proszę, nie pocieszaj
mnie. Tak jest jeszcze gorzej. Nie jestem taka silna, jak
przypuszczałam...
- Tak bardzo go kochasz. Rozumiem.
Otworzyła gwałtownie oczy.
- Nie, chodzi tylko o to, że ja...
- Madonna. - Vince położył jej palec na ustach. - Wi
działem portret. On mówi głośniej, niż brzmią najgłośniej
sze słowa.
Cassidy opuściła głowę.
- Nie chcę... Tak bardzo się staram, żeby nie... Muszę
iść - powiedziała szybko.
- Cassidy. - Vince przytrzymał ją za ramiona. Jego
głos był delikatny. - Musisz się z nim zobaczyć. Poroz
mawiać z nim.
- Nie mogę. - Położyła ręce na jego piersi i potrząs
nęła głową z desperacją. - Proszę, nie mów mu. Proszę,
po prostu weź obraz i niech to się wreszcie skończy. -
138 NORA ROBERTS
Głos jej się załamał. Nie protestowała, kiedy kołysał ją
w swych ramionach. - Zawsze wiedziałam, że kiedyś to
się skończy. - Zamknęła załzawione oczy, ale pozwoliła,
aby Vince ją trzymał w objęciach. Pogłaskał jej włosy, ale
nic nie mówił, aż do chwili gdy poczuł, że jej oddech się
uspokoił. Delikatnie ucałował czubek jej głowy.
- Cassidy, Colin jest moim przyjacielem.
- To ciekawe.
Odwróciła się gwałtownie i ujrzała stojącego
w drzwiach Colina.
- Witaj - powiedział szybko Vince.
- A witaj, witaj... Też sądziłem, że jesteś moim przy
jacielem. - Colin mówił cicho, z pozoru spokojnie. - Ale
wygląda na to, że się myliłem. I to nie tylko wobec ciebie,
Vince. - Spojrzał na Cassidy. - Gail powiedziała mi, że
cię tutaj znajdę. - Podszedł do nich. - Z moim przyja
cielem.
- Colin... - zaczął Vince.
Ale ten przerwał mu gwałtownie:
- Zabierz swoje łapy od Cassidy. Dopiero jak wyjdę,
będziesz mógł zacząć od momentu, w którym wam prze
rwałem. - Jego oczy błysnęły dziko.
Cassidy, nie chcąc dopuścić do awantury, wysunęła się
z objęć Vince'a i powiedziała do niego:
- Proszę, zostaw nas na chwilę samych. - A gdy się
wahał, powtórzyła: - Proszę.
Niechętnie zdjął rękę z jej ramienia.
- W porządku, cara. - Spojrzał na Colina. - Nikt nigdy
DOWÓD MIŁOŚCI 139
mi nie zarzucił, że kogoś zawiodłem lub nadużyłem jego
zaufania, przyjacielu!
Wyszedł, zamykając cicho drzwi. Cassidy, zanim prze
mówiła, odczekała dłuższą chwilę.
- Przyszłam, żeby zwrócić suknię i klucz. Gail powie
działa, że wyjechałeś.
- Jak to wygodnie się złożyło, że ty i Vince akurat
w tym samym czasie tu się zjawiliście.
- Colin, przestań.
- Jesteś już księżną? - zapytał chłodno. - Powinienem
cię ostrzec. Vince jest znany ze swej hojności, ale nie ze
stałości. Lecz tak czy inaczej, taka jak ty kobieta może
nieźle na tym wyjść.
- To poniżej twojego poziomu, Colin.
Odwróciła się i ruszyła do drzwi, ale Colin złapał ją za
włosy. Krzyknęła, a potem spojrzała na niego. Jego oczy
były ciemne, podobnie jak nieogolone policzki. Dotarło
do niej, jak bardzo jest wyczerpany, a przecież nigdy nie
okazywał zmęczenia, nawet po wielu godzinach mozolne-
go malowania.
Jego palce zacisnęły się na jej włosach.
- Colin! - Uniosła rękę w obronie.
- Taka niewinna - powiedział miękko. - Taka niewin-
na. Jesteś sprytną kobietą, Cassidy. - Szybko objął ją za
ramiona. Patrzyła na niego z lękiem. - Jedna rzecz to kła-
mać słowami, ale zupełnie inna to kłamać wyglądem i wy-
razem oczu, dzień po dniu. To niezwykle wyrafinowana
forma oszustwa.
140 NORA ROBERTS
- Nie! - Potrząsnęła głową, gdyż jego słowa ponownie
wywołały łzy, nad którymi bezskutecznie starała się zapa
nować. - Nie, Colin, proszę. - Chciała powiedzieć mu, że
nigdy go nie okłamała, ale nie mogła wydusić ani słowa.
Rozpłakała się bezradnie.
- O co prosisz? Czego chcesz ode mnie? - Jego
głos złagodniał, gdy spojrzał na twarz Cassidy. W sło-
necznych promieniach dochodzących przez świetlik jej
oczy i pobladłe policzki iskrzyły się od łez. - Chcesz,
bym zapomniał, że patrzyłem na ciebie dzień po dniu
i widziałem coś, czego nie dane mi było ujrzeć nigdy
dotąd?
- Dałam ci to, czego chciałeś - powiedziała przez łzy.
- Proszę, pozwól mi odejść. Dałam ci to, czego chciałeś.
Lecz wszystko już się skończyło.
- Dałaś mi powłokę, maskę. Czy nie to mi powiedzia
łaś? - Przyciągnął ją bliżej, siłą przechylając jej głowę do
tyłu, aby na niego spojrzała. - A reszta była moją imagi-
nacją. Wszystko już się skończyło, Cass? Jak cokolwiek
może się skończyć, skoro nawet się nie zaczęło? - Kiedy
Cassidy próbowała opuścić głowę, ponownie chwycił ją
za włosy. - Powiedziałaś, że cię dręczę. Masz w ogóle
pojęcie, co te ostatnie tygodnie ze mną zrobiły? - Potrząs
nął nią, a jej szloch stał się głośniejszy. - Miałaś rację,
kiedy mówiłaś mi, że ten obraz to nic więcej, jak tylko
twoja twarz i ciało. Nie ma w tobie ciepła, nie ma w tobie
uczuć... nie ma w tobie duszy. To ja stworzyłem tę kobietę
z obrazu.
DOWÓD MIŁOŚCI 1 4 1
- Proszę, Colin. Wystarczy! - Zakryła dłońmi uszy,
aby zapomnieć jego słowa.
- Uciekasz przed prawdą, Cassidy? - Odciągnął jej
ręce, zmuszając ją, by ponownie na niego spojrzała. - Tyl
ko my dwoje będziemy wiedzieli, że ten obraz to kłam
stwo i że sportretowana kobieta tak naprawdę nie istnieje.
Wzajemnie oddaliśmy sobie przysługę, czyż nie tak? - Pu
ścił ją, odsunął od siebie i zaklął pod nosem. - Wyjdź stąd!
Cassidy na oślep rzuciła się do ucieczki.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Cassidy dotarła do swojego mieszkania długo po tym,
jak obeschły jej łzy. Snuła się po mieście, bo chciała sa
motnie zatopić się w tłumie. Zmęczenie osłabiło jej ból.
Kiedy dochodziła do domu, rozpadało się, ale nie przy
spieszyła kroku. Deszcz był chłodny i delikatny.
Gdy weszła do budynku, zaczęła szukać kluczyka do
skrzynki na listy. Chciała przestrzegać codziennego po
rządku, nie odstępować od przyzwyczajeń. Miała nadzie
ję, że dzięki temu nie wpadnie w rozpacz i depresję, bę
dzie jakoś funkcjonować. Mogła przeżyć. Tak przynaj
mniej wymyśliła podczas długiej popołudniowej włóczęgi
po mieście.
Uchyliwszy drzwiczki wąskiej skrzynki, wyciągnęła li
sty i ruszyła po schodach. Szybko przejrzała reklamy i ra
chunki, i nagle zatrzymała się gwałtownie, gdy na jednej
z kopert zobaczyła stempel nowojorskiej poczty. Ruszyła
z powrotem do skrzynki i wrzuciła do niej pozostałą ko
respondencję, a potem wpatrywała się w kopertę z nadzie
ją i lękiem zarazem.
To pewnie odmowa, pomyślała. Ale w takim razie dla
czego nie zwrócili maszynopisu?
DOWÓD MIŁOŚCI 143
- Och, do diabła z tym - mruknęła, rozerwała kopertę
i przeczytała list. - Dlaczego teraz? - szepnęła, nienawi
dząc się za to, że znowu płacze. - Nie teraz, kiedy...
kiedy...
I nagle uznała, że jest akurat odwrotnie. Ten list nie
mógł przyjść w lepszej chwili.
Wepchnęła kopertę do kieszeni i wybiegła na deszcz.
Dziesięć minut później łomotała do drzwi Jeffa. Otworzył,
trzymając gitarę w ręku.
- Cassidy, wróciłaś! Gdzie się podziewałaś? Napisałaś,
że jakiś czas cię nie będzie, ale tak długo? Już chciałem
dzwonić na policję. - Zatrzymał się. - Hej, jesteś jak
zmokła kura.
- Wcale nie jestem - zaprzeczyła, choć z jej ubrania
kapało na podłogę. Uniosła butelkę szampana. - Jestem
zbyt niezwykła, by porównywać mnie do jakiegoś prze
mokniętego ptaszyska. Znalazłam swoje miejsce w histo
rii literatury. Będą wydawać moje powieści i sprzedawać
je w wielkich nakładach, wkrótce znajdziesz je w każdej
bibliotece publicznej i w każdym szanującym się domu.
Ha, i co ty na to?
- Kupili twoją książkę? - Jeff zawył niczym dzikus
i pochwycił Cassidy w niedźwiedzi uścisk, gniotąc jej ple
cy gitarą.
Zaśmiała się i odsunęła od niego.
- Och, co za prostak! Czyż tak należy fetować histo
ryczne wydarzenia? - Odsunęła spadające na twarz włosy.
- Jednakże, mimo iż plebejusz, to zarazem dobry człek
144 NORA ROBERTS
z ciebie, więc ja, osoba z wyższych sfer, podzielę się z to
bą szampanem w moim stylowym salonie. Smoking nie
jest konieczny.
Ruszyła do swojego mieszkania. Jeff, odłożywszy gi
tarę, poszedł za Cassidy. Pod jej drzwiami powiedział:
- Ja otworzę. - Wziął od niej butelkę. - A ty weź
ręcznik i osusz się, bo inaczej umrzesz na zapalenie płuc,
zanim twoja pierwsza książka trafi do księgarń.
Kiedy wróciła z łazienki owinięta w szlafrok frotte i
w turbanie z ręcznika na głowie, Jeff otworzył butelkę.
Szampan wystrzelił.
- Prysznic z szampana służy dywanom - zażartował
i zaczął nalewać. - Znalazłem tylko te salaterki.
- Moja kryształowa zastawa się potłukła. - Uniosła
swój kielich. - Za bardzo mądrego człowieka - uroczyście
wzniosła toast.
- Kogo masz na myśli?
- Mojego wydawcę. - Zaśmiała się i wypiła łyk szam
pana. - Wspaniały rocznik. - Z zadumą przyjrzała się bą
belkom skaczącym w jej salaterce.
- Który to rok? - Jeff uniósł butelkę, żeby odczytać
datę produkcji.
- Obecny. - Cassidy napiła się ponownie. - Kupuję
tylko młode wina.
Jeff pochylił się i pocałował ją.
- Moje gratulacje, maleńka. - Zsunął wilgotny ręcznik
z jej ramion. - Jakie to uczucie?
- Nie wiem. - Odrzuciła głowę i przymknęła oczy. -
DOWÓD MIŁOŚCI
145
Czuję się tak, jakbym była kimś innym. - Wypiła do dna.
Wiedziała, że powinna się ruszać i coś mówić. Nie umiała
spokojnie myśleć o tym, co wygrała tego dnia, ani o tym,
co straciła. - Powinnam była kupić dwie butelki. To jest
okazja co najmniej na dwie. - Wypiła ponownie, czując,
że alkohol uderza jej do głowy. - Ostatni raz, kiedy piłam
szampana... - przerwała, starając się sobie przypomnieć,
a potem potrząsnęła głową. - Nie, nie. - Machnęła ręką,
jakby odganiając przykre myśli. - Piłam szampana na we
selu Barbary Seabright w Sausalito. Jeden z kelnerów
przystawiał się do mnie w szatni.
Jeff zaśmiał się i pociągnął kolejny łyk. Nagle usłyszeli
pukanie do drzwi.
- Proszę wejść - zawołała Casśidy. - Wystarczy dla...
- Głos jej zamarł, gdy w otwartych drzwiach ujrzała Co-
lina. Zbladła gwałtownie, a oczy jej pociemniały. Jeff
zerknął na nią, potem na Colina i odstawił kieliszek.
- Cóż, muszę się zbierać. Dzięki za szampana, maleń
ka. Pogadamy później.
- Nie, Jeff - zaczęła Cassidy. - Nie musisz...
- Mam dziś koncert. - Odsunął jej dłoń od swego ra
mienia. Zobaczyła, jak wymienił długie spojrzenie z Co-
linem, zanim zniknął w drzwiach.
- Cass. - Colin zrobił kilka kroków do przodu.
- Colin, wyjdź stąd. Proszę. - Zamknęła oczy i przy
cisnęła do nich dłonie. Czuła kłucie w piersiach i łzy pod
powiekami. Tylko nie płacz, nakazała sobie.
- Wiem, że nie mam prawa być tutaj - powiedział
146 NORA ROBERTS
niskim głosem. - Wiem, że nie mam prawa prosić cię,
żebyś mnie wysłuchała. Ale jednak proszę o to.
- Nie ma już nic do dodania. - Cassidy zmusiła się, by
wstać i spojrzeć mu w oczy. - Chcę, żebyś natychmiast
wyszedł z mojego mieszkania - powiedziała stanowczo.
- Rozumiem... Ale należą ci się przeprosiny i wyjaś
nienie.
Dłonie miała zaciśnięte. Powoli rozluźniła je i spojrzała
na swoje palce.
- Doceniam ten wspaniałomyślny gest - zadrwiła - ale
wystarczą szlachetne intencje. A teraz... - Uniosła oczy
ku niemu. - Jeśli to wszystko...
- Och, Cassidy, na miłość boską, wykaż więcej litości,
niż ja to zrobiłem. Przynajmniej pozwól mi przeprosić,
zanim wyrzucisz mnie ze swego życia.
Patrzyła na niego, niezdolna, by coś odpowiedzieć. Co
lin wziął butelkę szampana.
- Jak widzę, świętowaliście z jakiegoś powodu. Przy
kro mi, że wam przerwałem. - Odstawił butelkę i spojrzał
na Cassidy. - Wydarzyło się coś nadzwyczajnego?
- Tak. - Starała się mówić spokojnie. - Moja książka
niedługo ukaże się drukiem. Dziś dostałam list w tej
sprawie.
- Cass. - Podszedł do niej i uniósł rękę, żeby dotknąć
jej policzka.
- Ani się waż! - Błyskawicznie się cofnęła.
Colin powoli opuścił rękę. Widać było, że poczuł się
dotknięty.
DOWÓD MIŁOŚCI 147
- Przepraszam - powiedziała cicho. - A teraz wyjdź.
- Jeszcze chwilę, Cass. I nie przepraszaj. Zraniłem cię,
rozumiem, że nie chcesz, bym tu był, ani tym bardziej,
bym cię dotykał... - Przerwał, spoglądając na swoje dło
nie. Po chwili znów odszukał jej spojrzenie. - Ponieważ
znam cię tak dobrze, jak znam samego siebie, wiem, jak
bardzo cię zraniłem. I muszę z tym żyć. Nie mam prawa
prosić cię o wybaczenie, ale błagam, wysłuchaj mnie.
- Dobrze, Colin - odpowiedziała zmęczonym głosem.
- Usiądź.
Skinął głową, odwrócił się, podszedł do okna i wsparł
ręce o parapet.
- Przestało padać i nadciągnęła mgła. Nigdy nie zapo
mnę, jak wyglądałaś tamtej nocy, kiedy pierwszy raz cię
zobaczyłem. Stałaś we mgle wpatrzona w niebo. Myśla
łem, że jesteś złudzeniem - zakończył ledwie słyszalnie,
jakby mówił do siebie.
- Colin, to nie ma sensu. - Nie chciała, by snuł te
wspomnienia. Były zbyt bolesne.
Lecz do niego jakby nie dotarły jej słowa.
- Od lat miałem wizję doskonałej kobiety. Ta wizja wciąż
mnie nawiedzała, choć była ledwie uchwytna. Gdy próbo
wałem nadać jej konkretny kształt, ledwie zarysowany obraz
rozmywał się ostatecznie, znikał. I zaraz znów się pojawiał,
konkretny, jedyny, a zarazem prawie niewidoczny. Był jak
owa myśl, która uparcie krąży nam po głowie, a my wiemy,
że stanowi jedyne rozwiązanie jakiejś zagadki, jakiegoś pro
blemu, lecz nie potrafimy jej pochwycić. Wreszcie zrozu-
148
NORA ROBERTS
miałem, że muszę cierpliwie czekać, aż w końcu napotkam
na swej drodze nie wizję, nie mglisty kontur, lecz ideał
ucieleśniony, skończone piękno przyobleczone w ciało.
Czekałem długie lata, aż spotkałem ciebie, kobietę dosko
nałą. Wiedziałem, że muszę cię namalować, bo taki dar
artysta może otrzymać tylko raz w życiu.
- Och... - szepnęła Cassidy.
Na chwilę zapadła cisza. Colin zasępił się.
- Kiedy zaczęliśmy pracować, odnalazłem w tobie
wszystko, czego w życiu szukałem. Dobroć, prawdziwą
duszę, inteligencję, siłę, pasję. Im dłużej cię malowałem,
tym bardziej mnie fascynowałaś. Powiedziałem ci kiedyś,
że mnie urzekłaś. Prawie w to uwierzyłem. Nigdy nie
znałem kobiety, której pragnąłbym bardziej, niż pragnę
ciebie. - Odwrócił się, żeby na nią spojrzeć. - Za każdym
razem, kiedy cię dotykałem, pragnąłem cię bardziej. Nie
kochałem się z tobą tamtej nocy na łodzi, ponieważ nie
chciałem, żebyś myślała o sobie jako o jednej z moich
kochanek. Nie chciałem wykorzystać tego uczucia, któ
rym mnie obdarzyłaś.
- Mój Boże... - Cassidy zamknęła oczy. - Nie będę
tego słuchać.
- Proszę, jeszcze chwilę. W dniu, w którym ukończy
łem twój portret, zaprzeczyłaś wszystkiemu. Powiedziałaś,
że to, co ujrzałem w tobie, było jedynie dziełem mojej
wyobraźni. Mówiłaś to tak chłodno i bez emocji. Niemal
mnie zniszczyłaś. Nie sądziłem, by ktokolwiek mógł mieć
nade mną taką władzę - zakończył miękko.
DOWÓD MIŁOŚCI 149
Znów zapadła cisza. Colin przymknął oczy, jeszcze raz
rozpamiętując tamte chwile. Cassidy siedziała jak skamie-
niała. Jej zwykle tak wyrazista twarz była teraz nieprze-
nikniona.
Wreszcie znów zaczął mówić:
- To było dla mnie niezwykłe odkrycie. Byłem nim
oszołomiony. W pierwszej chwili odrzucałem twoje sło-
wa, bo rozpierało mnie szczęście, że dotarłem do najważ-
niejszej tajemnicy istnienia. Że wreszcie pojąłem, co ludzi
naprawdę łączy. A zarazem pragnąłem więcej, potrzebo-
wałem więcej. I nagle zrozumiałem to, co mi mówiłaś. Że
nie masz dla mnie już nic. Byłem wściekły, kiedy uciekłaś.
Najpierw próbowałem cię zatrzymać, aż wreszcie pozwo-
liłem ci odejść. - Znów przerwał na chwilę. - Kiedy
później tu przyszedłem, ciebie nie było. Przez dwa tygo-
dnie odchodziłem od zmysłów, nie wiedząc, gdzie się po-
dziewasz ani kiedy wrócisz. I czy w ogóle wrócisz. Twój
sąsiad miał jedynie twój niewiele mówiący liścik, i to
wszystko.
- Widziałeś się z Jeffem?
- Cassidy, czy ty nie rozumiesz? Zniknęłaś. Ostatni
raz, kiedy cię widziałem, uciekałaś ode mnie, a potem
nagle zniknęłaś. Nie wiedziałem, gdzie jesteś, bałem się,
że coś ci się stało. Powoli zaczynałem wariować.
Podeszła do niego.
- Colin, przykro mi. Nie miałam pojęcia, że będziesz
się przejmował...
- Przejmował?! Umierałem z niepewności. Dwa tygo-
150 NORA ROBERTS
dnie, Cassidy. Dwa tygodnie nie dałaś znaku życia dwa
tygodnie bez jednego słowa od ciebie. Czy ty rozumiesz,
jakie to beznadziejne uczucie, jeśli możesz jedynie cze-
kać? Nie do opisania. Przekopałem Nabrzeże Rybaków
wzdłuż i wszerz, zwiedziłem całe miasto. Gdzie do diabła
się podziewałaś? - zapytał z desperacją, zaraz jednak
uniósł rękę, nim zdążyła odpowiedzieć. - Przykro mi nie
spałem ostatnio zbyt wiele. Nie panuję nad sobą-Jego
ruchy znów stały się niespokojne. Uniósł salaterkę
z resztką szampana i przyjrzał się wzorków na ściance.
- Oryginalny kieliszek... - Wzniósł toast: -Za ciebie,
Cass. Tylko za ciebie. - Wypił.
Cassidy spuściła oczy.
- Colin, przykro mi, że się martwiłeś. pracowałam i
-
Nie tłumacz się - przerwał jej. Ich oczy ponownie się
spotkały. - Nie musisz mi się tłumaczyć. Po prostu posłuchaj.
Kiedy wszedłem dzisiaj do studia i zobaczyłem cię z Vin-
ce'em, coś we mnie pękło. Stres, wyczerpanie , szaleństwo,
wszystko się na to złożyło, ale nic nie usprawiedliwia słów,
które do ciebie wypowiedziałem. - Spojrzał jej głęboko
w oczy. - Gardzę sobą za to, że doprowadziłem cię do łez.
Nienawidzę słów, które powiedziałem. Ale gdy po tylu
dniach bezskutecznych poszukiwań nagle ujrzałem cię
w mojej pracowni z Vince'em... - Przerwał, potrząsnął gło-
wą i podszedł do okna. - Gail wszystko świetnie zaaranżo
-wała. Wiedziała, przez co przechodziłem przez ostatnie dwa
tygodnie. Zna mnie na tyle dobrze, żeby przewidzieć, jak
zareaguję, kiedy zobaczę cię sam na sam z Vince'em .Zanim
DOWÓD MIŁOŚCI 151
dotarłem do Galerii, wysłała go do studia pod byle prete
kstem. Powiedziała mi. że macie tu schadzkę.
- Gail... - powiedziała cicho Cassidy.
- Tak, Gail. Kiedyś byliśmy ze sobą... zresztą był to
bardzo luźny związek... ale przed rokiem ostatecznie się
rozstaliśmy. Nadal jednak współpracowaliśmy. Powinie-
nem był pamiętać, z kim mam do czynienia, ale popełni-
łem błąd. Kilka dni temu odbyłem z Gail ostateczną roz-
mowę, w wyniku której postanowiła wyjechać na
Wschodnie Wybrzeże i tam szukać szczęścia. - Odwrócił
się do Cassidy. - Chciałbym, żebyś zrozumiała, dlaczego
zachowałem się tak paskudnie.
W ciszy rozbrzmiewały jedynie dźwięki gitary Jeffa
dobiegające zza cienkich ścian.
- Colin. - Jej oczy szukały jego twarzy. - Jesteś taki
wyczerpany.
Wyraz jego twarzy nagle się zmienił.
- Nie wiem, kiedy zakochałem się w tobie. Chyba od
razu, gdy spotkaliśmy się we mgle. A może wtedy, kiedy
po raz pierwszy włożyłaś tę suknię. - Przymknął na chwilę
oczy. - Nie, Cass, kochałem cię od zawsze, od dnia moich
narodzin, i tyle lat czekałem, by wreszcie cię spotkać.
- Miłość? Ty mówisz o miłości?! - Była zdumiona.
Artystyczna fascynacja, w to mogła uwierzyć. Niepokój
Colina, gdy po burzliwej scenie zniknęła jego modelka,
też był zrozumiały, a okrutną scenę związaną z Vince'em
składała na karb egoistycznej zazdrości artysty o ową mo
delkę. Ale miłość?!
152 NORA ROBERTS
- Tak, miłość. - Uśmiechnął się delikatnie. - Cóż,
Cassidy, niełatwy ze mnie facet. Sama mi to kiedyś po
wiedziałaś.
- Tak, pamiętam.
- Jestem samolubny i łatwo wpadam w złość. Nie
mam cierpliwości do niczego poza moją pracą. Nie mogę
obiecać, że cię nie skrzywdzę, nie rozzłoszczę, że nie będę
zachowywał się irracjonalnie i gwałtownie. Ale mogę ci
obiecać, że nikt nigdy tak cię nie pokocha. Nikt. - Czekał
na jej słowa, lecz ona mogła jedynie patrzeć na niego jak
zahipnotyzowana. - Proszę cię, żebyś wbrew zdrowemu
rozsądkowi została moją żoną, moją kochanką i matką
moich dzieci. Proszę cię, żebyś dzieliła swe życie ze mną,
biorąc mnie takim, jakim jestem. - Głos mu się załamał.
- Kocham cię, Cass. Teraz moje przeznaczenie jest w two
ich rękach.
Przyglądała mu się. W jego głosie usłyszała więcej ir
landzkiej nuty niż kiedykolwiek.
Wciąż nie zrobił nawet kroku w jej stronę, tylko stał
nieruchomo na środku pokoju.
Wolno podeszła do Colina, oplotła ręce wokół jego szyi
i wtuliła twarz w jego ramiona.
- Przytul mnie.
Objął ją delikatnie.
- Przytul mnie, Sullivan - zażądała ponownie, mocno
się do niego przytulając. Potem szybko znalazła drogę do
jego ust.
Zacisnął mocniej ramiona.
DOWÓD MIŁOŚCI 153
- Kocham cię - wyszeptała pomiędzy pocałunkami.
- Już tak dawno chciałam ci to powiedzieć.
- Mówiłaś mi to za każdym razem, kiedy na mnie
patrzyłaś. - Wtulił głowę w jej włosy. - Starałem się nie
dopuścić do siebie myśli, że mogłem się w tobie zakochać,
że to mogło stać się tak szybko, tak bez wysiłku. Ale kiedy
obraz był już niemal skończony, dotarło do mnie, że nie
mogę bez ciebie żyć. - Zniżył głos i przyciągnął ją jeszcze
bliżej. - Traciłem zmysły przez ostatnie dwa tygodnie,
patrząc na twój portret i zastanawiając się, gdzie jesteś
i czy w ogóle jeszcze kiedyś cię zobaczę.
- Teraz jestem twoja -powiedziała cicho, nie sprzeci-
wiając się, kiedy wsunął ręce pod jej bluzkę. - A Vince
ma portret.
- Nie. Mówiłem ci, że nie wszystko jest na sprzedaż.
Odmówiłem nawet Vince'owi. W tym obrazie jest zbyt
dużo nas, ciebie i mnie.
- To dobrze, że go nie sprzedałeś. - Była szczęśliwa,
że dowód miłości pozostanie przy tych, którzy tę miłość
odkryli i zamierzali nieść przez życie. - Bo myślałam...
- Co myślałaś?
- Nie, już nic. - Pocałowała go. - Kocham cię. - Przy
cisnęła wargi mocniej do jego ust, ciesząc się, że teraz
należą do niej.
- Cass. - Czuła, jak mocno bije jego serce, i jak Colin
gładzi jej włosy. - Czy wiesz, co ty ze mną robisz?
- Pokaż mi - szepnęła.
Pocałował ją ponownie. Zawarł w tym pocałunku całe
154 NORA ROBERTS
usilnie skrywane pragnienie miłości. Była gotowa, by mu
się oddać.
- Pobierzemy się szybko. - Znowu gwałtownie ją po
całował. Przesunął dłońmi po jej plecach, potem przyciąg
nął do siebie. - Bardzo szybko.
- Dobrze. - Zamknęła oczy, rozkoszując się ciepłem
jego ciała. - Mam już nawet idealną sukienkę. - Wtuliła
się w niego. - Jak zatytułujesz obraz?
- On już ma tytuł. - Uśmiechnął się. - „Dowód miłości".