PATRICIA ST. JOHN
SKARBY ŚNIEGU
Tytuł oryginału: Treasures of the Snow
Przekład: Katarzyna Sperkows.
Patricia St. John urodziła się 5 kwietnia 1919 roku w St-Leonard’s-on-Sea w Wielkiej Brytanii. Dom rodzinny pisarki był miejscem niezwykłym i być może właśnie, dlatego wyrosła w nim tak niezwykła i wrażliwa osoba. Wychowywała się w bardzo licznej rodzinie, co sprzyjało pielęgnowaniu tradycji i podtrzymywaniu głębokich, trwałych więzi między poszczególnymi pokoleniami. Wracając myślami do lat dziecięcych, często ze wzruszeniem wspominała pełną ciepła i harmonii atmosferę domu, którą potrafili stworzyć jej i rodzeństwu wspaniali, kochający rodzice oraz dziadkowie. Codzienna lektura Biblii, długie spacery po łąkach i uśmiechy na twarzach rodziców na zawsze pozostały jej w pamięci.
Literackie sukcesy Patricii St. John rozpoczęły się, gdy zaczęła pracować, jako przełożona internatu w Malvern. W tym czasie przystąpiła, bowiem do konkursu literackiego ogłoszonego przez Związek Biblijny - i wygrała. Książka Tajemnica Dzikiego Boru od pierwszego wydania w 1948 roku stała się bestsellerem.
Po swym literackim debiucie autorka opuściła Wielką Brytanię i wyjechała do Maroka, gdzie spędziła 27 lat, jako misjonarka. Będąc z wykształcenia wykwalifikowaną pielęgniarką, pracowała opiekując się kobietami w wiejskiej osadzie w górach, gdyż pomoc lekarska przysługiwała tam wyłącznie mężczyznom.
Później założyła w Maroku szkołę kształcącą pielęgniarki z całego kraju.
Zmarła 16 sierpnia 1993 roku w wieku 74 lat.
Dwie pierwsze i jednocześnie najbardziej znane książki Patricii St. John Tajemnica Dzikiego Boru i Skarby śniegu były wznawiane ponad 20 razy, a ponadto powstały na ich podstawie filmy długometrażowe i telewizyjne.
Patricia St. John napisała 28 książek dla dzieci, wszystkie one łączą interesującą fabułę z wartościami chrześcijańskimi. Niektóre powieści są odzwierciedleniem wielu lat pracy i bogatych przeżyć związanych z pobytem w Północnej Afryce.
Pisarka otrzymywała mnóstwo listów od młodych czytelników i zawsze odpowiadała na nie osobiście.
„Dzieci mają swoje duchowe potrzeby i różne związane z nimi pytania, lecz często nie potrafią ich wypowiedzieć - wyznała kiedyś. - Wydaje mi się, że w moich książkach odnajdują na nie odpowiedzi.”
Oprócz pozycji dla dzieci Patricia St. John opublikowała także biografię swojego ojca, także misjonarza, książkę obyczajową o Afryce oraz opowiadania dla dorosłych.
W 1983 roku została prezesem towarzystwa dobroczynnego dla dzieci Global Care.
Oryginalnym wydawcą książki Skarby śniegu jest Związek Biblijny (Scripture Union) w Wielkiej Brytanii. Praca wydawnicza stanowi jedną z form jego działalności.
Związek Biblijny łączy ruchy narodowe oraz Kościoły różnych wyznań na całym świecie w celu współpracy i wymiany doświadczeń. Za swoje podstawowe cele Związek Biblijny uważa ewangelizację i upowszechnianie znajomości Pisma Świętego wśród dzieci, młodzieży i całych rodzin.
Kiedy byłam małą dziewczynką, wraz z rodziną wyjechałam na kilka lat do Szwajcarii. Mieszkałam tam w dokładnie takiej samej chatce, w jakiej mogli mieszkać Anette i Dani.
Zimą zjeżdżałam sankami do wiejskiej szkoły, a latem pomagałam przy zbiorach siana; tak jak oni wędrowałam ze stadem na górskie pastwiska i spałam w stogach.
W wigilię Bożego Narodzenia razem z innymi dziećmi szłam do kaplicy, by zobaczyć drzewko ozdobione pomarańczami i niedźwiadkami z piernika. Podobnie jak Dani miałam białego kotka o imieniu Kacper, a mój mały braciszek często jeździł wózkiem, do którego zaprzężony był wielki bernardyn.
To wszystko zdarzyło się ponad 20 lat temu i od tego czasu przyjeżdżałam do Szwajcarii tylko, jako turystka. Z pewnością kraj ten bardzo się zmienił. Nie sądzę, by obecnie dziecko mogło na dłuższy czas opuścić szkołę i aby na wsi nie było lekarza.
Pewne rzeczy jednak nie zmieniły się do dziś. Wiem na pewno, że w owej wsi nadal jest ta sama szkoła i ta sama drewniana kaplica, krowy wciąż brzęczą dzwonkami skubiąc trawę na łąkach, a w maju, jak co roku, pola pokrywają się dywanem narcyzów.
W książce nie nadałam wsi tej samej nazwy, gdyż historia Annette nie jest opowieścią o mnie. Wymyśliłam na przykład w całości przygodę o wyprawie Luciena do miasta przez niebezpieczną przełęcz. Starałam się przede wszystkim opisać bardzo wiernie życie na wsi w górach. Jeśli kiedykolwiek odwiedzicie Szwajcarię, wsiądźcie do pociągu odjeżdżającego z miasteczka Montreux, a dojedziecie do maleńkiej stacji otoczonej zielonymi wzgórzami, na których gdzieniegdzie stoją małe drewniane chatki. Na pewno zobaczycie, wijącą się od torów kolejowych, błękitno zieloną rzeczkę, za którą w oddali wznoszą się wysokie szczyty. Jeżeli uda wam się dostrzec biały budynek szkolny położony niedaleko stacji, możecie być pewni, że znajdujecie się w miejscu, gdzie narodziła się niniejsza opowieść.
Zapadła wigilijna noc. Blask księżyca rzucał długie smugi światła na ośnieżone zbocze góry, po którym wspinały się mozolnie trzy postacie. Wśród nich znajdowała się kobieta ubrana w obszerny, ciemny płaszcz oraz czarnowłosy, sześcioletni chłopczyk. Trzymając się kurczowo matki, nie przestawał mówić z ustami pełnymi jedzenia. Obok nich, z oczami zwróconymi w kierunku gwiazd i z ramionami skrzyżowanymi na piersiach, szła mała, siedmioletnia dziewczynka.
Dziecko przyciskało rączkami do serca złotego niedźwiadka zrobionego z piernika i lukru.
Chłopczyk również został obdarowany słodkim zwierzątkiem, ale zdążył je już prawie zjeść, zostawiając jedynie tylne nóżki. Popatrzył, więc na dziewczynkę zazdrośnie.
- Mój był większy od twojego - oświadczył. Jego towarzyszka nie zwróciła uwagi na zaczepkę.
- Nie zamienię się - odpowiedziała spokojnie, nie odwracając nawet głowy.
Następnie oczami pełnymi miłości spojrzała na pięknego misia spoczywającego w jej ramionach. Jakże wspaniale wyglądał, jak delikatnie pachniał i jak jasno błyszczał w świetle gwiazd. Nigdy go nie zje, przenigdy. Wszystkie dzieci z wioski zostały obdarowane niedźwiadkami z piernika, ale jej bez wątpienia był najpiękniejszy.
Tak, zatrzyma swojego misia na zawsze. Jeśli kiedykolwiek spojrzy na niego, staną jej przed oczami święta Bożego Narodzenia: mroźne błękitne niebo, ciepły blask bijący od kaplicy, drzewa udekorowane srebrnymi gwiazdami, kolędy, żłóbek i ta pełna słodyczy, a zarazem smutku opowieść wigilijna. Chciało jej się płakać ze wzruszenia, kiedy pomyślała o gospodzie, w której nie było miejsca dla Marii i Józefa. Tak bardzo chciałaby otworzyć drzwi i zaprosić ich do środka. Lucien znudził się ciszą.
- Prawie już zjadłem swój pierniczek - zakomunikował z naburmuszoną miną.
- Daj mi spróbować twojego, Annette, nawet go jeszcze nie zaczęłaś.
Ale Annette pokręciła przecząco głową i jeszcze mocniej przytuliła swojego niedźwiadka.
- Wcale nie zamierzam go zjeść - powiedziała.
- Pragnę zatrzymać go na zawsze.
Tymczasem wędrowcy zbliżyli się do rozwidlenia dróg. Ledwie widoczna ścieżka oznaczona śladami sanek rozdzielała się w tym miejscu. Kilkaset metrów dalej na prawo można było dostrzec grupę domków oświetlonych blaskiem wydobywającym się z okien i budynki gospodarskie. Annette była już prawie w domu.
Pani Morel zawahała się.
- Czy na pewno nie będziesz się bała iść dalej sama, Annette? - zapytała pełna wątpliwości - a może odprowadzimy cię do drzwi?
- O, z tego miejsca spokojnie już dojdę do domu - odpowiedziała Annette - i dziękuję bardzo za odprowadzenie. Dobranoc pani, dobranoc Lucien.
Dziewczynka zapragnęła znaleźć się jak najdalej od gadatliwego Luciena i szybko zanurzyć się w nocną ciszę. Bo jakże ma rozmyślać i patrzeć na gwiazdy, kiedy równocześnie trzeba grzecznie odpowiadać pani Morel i Lucienowi.
Nigdy jeszcze nie była sama w nocy poza domem, a zdarzyło się to niejako przypadkiem. Miała pojechać saniami z mamą i tatą do kaplicy, tak jak planowała to cała rodzina już od tygodni. Ale tego ranka mama zachorowała, a tata wyruszył w południe pociągiem, żeby sprowadzić doktora z pobliskiego miasteczka. Lekarz przybył w porze podwieczorku, ale nie zdążył wyleczyć mamy, tak aby mogła się udać na nabożeństwo, na co Annette bardzo liczyła. Wielce rozczarowana, musiała pójść z panią Morel i jej synkiem. Ale kiedy dziewczynka dotarła do kaplicy, tak bardzo oczarował ją nastrój świątecznego wieczoru, że zapomniała o wszystkim.
Czas Wigilii trwał niezmącony; i teraz, kiedy Annette stała samotnie w otoczeniu śniegu i gwiazd, poczuła smutek, że musi wejść do domu i przerwać tę urokliwą chwilę. Gdy dotarła do schodów prowadzących na ganek, zawahała się przez moment i rozejrzała wokoło. Z obory stojącej naprzeciwko dobiegało sapanie i pomruki zwierząt. Nagle przyszła dziewczynce do głowy znakomita myśl. Zastanawiała się chwilę, po czym pobiegła do obory, która przywitała ją ciepłym zapachem zwierząt, mleka i słomy. Krowy właśnie przeżuwały siano, kiedy Annette podeszła do jednej z nich, swojej ulubienicy Luise, i zarzuciła jej ręce na szyję. Nie przeszkodziło to zwierzęciu w kontynuowaniu posiłku. Z pewnością dawniej krowy tak samo żuły siano, kiedy Maria siedziała wśród nich z nowo narodzonym dzieciątkiem w ramionach.
Annette spojrzała na żłób i nagle oczami wyobraźni zobaczyła święte dziecię leżące na słomie w otoczeniu bydlątek okazujących Mu cześć i uwielbienie. Przez dziurę w dachu dostrzegła błyszczący punkcik i w tym samym momencie przypomniała sobie o gwieździe, która świeciła nad Betlejem i kierowała mędrców do miejsca, gdzie narodził się Jezus. Wyobrażała ich sobie przemierzających doliny na objuczonych darami wielbłądach.
Z pewnością w każdej chwili drzwi mogłyby otworzyć się miękko, a pasterze weszliby nieśmiało, niosąc na ramionach jagnięta i ofiarując dziecięciu okrycie z miękkiej wełny. Dziewczynka poczuła przypływ wielkiego żalu nad bezdomnym maleństwem, przed którym zatrzaśnięto wszystkie drzwi.
- W naszym domu znalazłoby się tyle miejsca - wyszeptała - ale chyba to właśnie jest najmilsze z możliwych schronień. Siano bowiem pachnie wspaniale, a oddech Luise tchnie ciepłem i bezpieczeństwem. Może Pan Bóg wybrał rzeczywiście najlepszą kołyskę dla swojego Dzieciątka.
Dziewczynka mogłaby tak siedzieć, marząc całą noc, gdyby me światło latarni, które wślizgnęło się przez półotwarte drzwi szopy i odgłos kroków na śniegu.
Zaraz potem usłyszała pełen niepokoju głos wołającego ją ojca.
Annette zeskoczyła ze żłobu, minęła Luise i wybiegła na powitanie taty z otwartymi ramionami.
- Chciałam życzyć zwierzętom wesołych świąt - powiedziała ze śmiechem. -
Szukałeś mnie?
- Tak - powiedział ojciec, ale nie odwzajemnił jej uśmiechu.
Jego twarz wyrażała smutek i powagę. W pośpiechu, niemal wciągnął córkę po schodach do domu.
- Powinnaś była przyjść natychmiast, wiedząc, że twoja matka jest tak ciężko chora. Pyta o ciebie bez przerwy od pół godziny.
Serce dziecka zadrżało od nagłej trwogi. W jakiś sposób czar tego wieczoru sprawił, że zapomniała o wszystkim, podczas gdy jej ukochana mama leżała chora i opuszczona przez swoją córkę. Cały czas miała nadzieję, że lekarz pomógł mamie wyzdrowieć. Dziewczynka, czując Wyrzuty sumienia, wyrwała tacie swoją rękę i pobiegła po drewnianych schodach prosto do sypialni rodziców.
Ani doktor, ani akuszerka ze wsi nie zauważyli małej, szczupłej postaci poruszającej się bezszelestnie jak cień, która stanęła przy łóżku chorej. Ale matka od razu zauważyła swoją córeczkę i natychmiast wyciągnęła do niej ramiona. Annette bez słowa wtuliła się w nie i zaczęła cichutko płakać, bo bladość twarzy mamy bardzo ją przestraszyła.
- Annette - wyszeptała mama - nie płacz, mam dla ciebie prezent.
Dziewczynka przestała szlochać. Prezent? Ależ oczywiście, przecież to była Gwiazdka. Prawie o tym zapomniała. Mama zawsze dawała jej prezent, ale dopiero w dniu Nowego Roku. Cóż to mógł być za podarek? Popatrzyła wokoło z zaciekawieniem.
Mama zwróciła się do akuszerki.
- Podaj go jej - wyszeptała. Kobieta odsłoniła kołderkę, wzięła na ręce małe zawiniątko opatulone białym szalem i podała je dziewczynce.
- To twój mały braciszek - wyjaśniła. - Zejdźmy na dół do kominka, tam będziesz mogła pobujać jego kołyskę. Musimy pozwolić twojej mamie zasnąć. Pocałuj ją na dobranoc.
- Twój mały braciszek - słabnącym głosem powtórzyła niczym echo mama. - Jest twój, Annette. Opiekuj się nim i kochaj go, tak abym mogła być z ciebie dumna.
Daję ci go.
Jej głos cichł coraz bardziej, aż w końcu zamilkła i zamknęła oczy. Annette, zbyt oszołomiona, aby cokolwiek powiedzieć, pozwoliła się sprowadzić na dół.
Usiadła przy piecu na stołeczku i zaczęła bujać kołyskę, w której spał jej gwiazdkowy prezent otulony kołderką.
Wpatrując się w małego braciszka, siedziała bez ruchu przez dłuższą chwilę.
Śnieg zza okna rzucał przedziwne światło na ściany, a żar bijący od pieca barwił sklepienie na różowo. W domu panował niezwykły spokój, a świąteczna gwiazda jaśniała przez nieosłonięte okna.
Podobnie musiała świecić innemu dziecięciu niegdyś w stajence betlejemskiej. I ona, Annette, tak jak Maria czuwała nad nowo narodzonym maleństwem w tę niezwykłą, zaczarowaną noc.
Pełna czci, dotknęła palcami mięciutkiej, pokrytej puchem główki, ledwie widocznej spod okrycia. W chwilę potem, zmęczona, oparła głowę o kołyskę i pozwoliła popłynąć swoim myślom ku gwiazdom, pasterzom, nowo narodzonym dzieciom, mędrcom, zamkniętym drzwiom gospody i piernikowym niedźwiadkom. Te wszystkie obrazy zaczęły powoli migotać przed jej oczami, po czym dziewczynka zapadła w sen i cicho osunęła się na podłogę.
I tak, godzinę później, znalazł ją ojciec, leżącą spokojnie z jasną główką opartą o kołyskę i śniącą, tak jak jej braciszek.
- Biedne, małe sierotki - powiedział, biorąc córkę na ręce. - Jakże je wychowam bez matki?
W tym czasie mama Annette święciła Boże Narodzenie w Niebie, wśród aniołów.
I w taki oto sposób Daniel Burnier, liczący trzy godziny, stał się niecodzienną własnością siedmioletniej Annette Burnier.
Uczynna akuszerka została na kilka dni, by zajmować się dzieckiem, a kiedy odeszła, ojciec postanowił zatrudnić do opieki kobietę z pobliskiej wsi. Mimo to Dani, bo tak na niego wszyscy mówili, należał wyłącznie do swojej siostry i nikt nie odważył się nazywać go inaczej, jak dzieckiem Annette.
Dziewczynka, przeżywszy ogromny szok i ból z powodu śmierci matki, zebrała całą swoją miłość, która wypełniała jej smutne, samotne serduszko i przelała ją na małego braciszka. Karmiła go, a potem siadywała cichutko przy kołysce, gotowa w razie, gdyby jej potrzebował. To również ona biegła do Daniego w nocy, gdy budził się kwiląc, a w dzień zanosiła go na balkon, by słońce ogrzało go swoimi promieniami. W takiej to atmosferze wypełnionej miłością i słońcem chłopiec wzrastał i żadne inne dziecko w całej okolicy nie było zdrowsze i piękniejsze.
Nikomu też nie sprawiał kłopotów, gdyż tylko spał, budził się, jadł, baraszkował chwilę i znowu zasypiał.
- Urodził się pod szczęśliwą gwiazdą - mawiała opiekunka, wpatrując się w niego uważnie.
- Urodził się pod wigilijną gwiazdą - poprawiała ją pełna powagi Annette. -
Myślę, że on będzie zawsze dobry i szczęśliwy.
Chłopiec rósł bardzo szybko. Jeszcze słońce nie zdążyło roztopić śniegu, a krokusy zapełnić pola, kiedy wszyscy musieli zacząć myśleć o nowych dziecięcych ubrankach. A kiedy krowy zostały wysłane w góry na pastwiska, u Daniego pojawił się pierwszy ząbek. Jako że Annette nie miała pojęcia o problemach wieku niemowlęcego, nie spodziewała się żadnych trudności, a dziecko jakby zapomniało, że powinno niepokoić wszystkich i zamiast płakać, szczebiotało tylko lub ssało małą piąstkę.
W czasie kiedy bukowe liście zapłonęły niczym złociste lampki pośród ciemnych sosen i śnieg pojawił się w górach, Dani stał się tak ruchliwy, że kołyska przestała mu wystarczać. Pragnął poznawać wszystko wokoło od pieca aż po schody prowadzące na balkon, tak więc Annette przeżywała pełne niepokoju tygodnie, chroniąc go przed każdym niebezpieczeństwem. W końcu, nie mogąc znieść takiego napięcia, przywiązała Daniego za nóżkę do kuchennego stołu. To spowodowało, że dziecko skoncentrowało się na najbliższej przestrzeni, a życie zaczęło płynąć spokojniej.
Pewnego razu, kiedy Annette zbiegła do pokoju kominkowego, położywszy wcześniej Daniego spać, znalazła tam ojca siedzącego przy piecu i chowającego twarz w dłoniach. Pan Burnier wyglądał tego dnia na wyjątkowo zmęczonego i jakby postarzałego. Dziewczynka wdrapała mu się na kolana i przytuliła swój miękki, ciepły policzek do jego twarzy.
- Co się stało, tatusiu? - zapytała. - Czy bardzo się dziś zmęczyłeś? Może zaparzyć ci kawy?
Patrzył na nią dziwnie przez minutę czy dwie. Zdawała mu się tak maleńka i krucha jak jakaś złotowłosa rusałka, a jednocześnie niezwykle rozsądna i dojrzała. W jakiś sposób w ostatnim roku zaczął się dzielić z nią swoimi problemami, a nawet słuchać jej rad. Teraz więc spojrzał córce w oczy i postanowił zrzucić ciężar z serca.
- Będziemy musieli sprzedać kilka krów, córeczko - wyjaśnił ze smutkiem. -
Potrzebujemy pieniędzy, bo inaczej nie będziemy mogli kupić ci butów.
Annette podniosła głowę i spojrzała na ojca z przerażeniem. Mieli przecież tylko dziesięć krów i z każdą z nich dziewczynkę łączyła głęboka przyjaźń. Brakowałoby jej każdej z dziesięciu przyjaciółek i dlatego czuła, że musi wymyślić lepszy sposób na zdobycie pieniędzy.
- Widzisz, dziecko - mówił dalej tata - inni gospodarze mają żony, które zajmują się dziećmi; ja zaś muszę płacić obcej kobiecie za opiekę nad Danim i dlatego wydatki są tak duże. Przecież ktoś musi opiekować się naszym maleństwem, moja mała kobietko.
Annette zdecydowanym ruchem przerzuciła warkocze na plecy. Dokładnie zdawała sobie sprawę, co należy zrobić w takiej sytuacji i jedyne, co musiała teraz uczynić, to przekonać ojca.
- Tatusiu - zaczęła powoli i wyraźnie - nie potrzebujesz już dłużej zatrudniać pani Mottier; mam już osiem i pół roku, więc mogę sama opiekować się Danim równie dobrze jak ktoś inny. Nie musisz już nikomu płacić i będziemy mogli zatrzymać wszystkie nasze krowy. Pomyśl tato, jakie byłyby nieszczęśliwe, gdyby musiały nas opuścić! Jestem pewna, że Paquerette bardzo by płakała!
- Ale przecież musisz chodzić do szkoły - powiedział tata pełen wątpliwości - nie mogę zatrzymać cię w domu, a poza tym jest to niezgodne z prawem. Nauczyciel będzie chciał poznać przyczynę twojej nieobecności, może o tym donieść burmistrzowi, a wtedy będziemy mieli poważne kłopoty.
- Najważniejsza jest przecież opieka nad Danim - odpowiedziała Annette, marszcząc czoło - jeśli wyjaśnisz to nauczycielowi, on na pewno wszystko zrozumie.
Jest przecież naszym przyjacielem; spróbujmy przynajmniej i zobaczymy, co zrobi by uczyć się codziennie rano.
W kuchni, podczas gdy Dani będzie się bawił na podłodze? poza tym, to długo nie potrwa. Kiedy Dam będzie miał pięć lat, pójdzie do przedszkola, ja zaś wrócę do szkoły.
Przez cały czas ojciec wpatrywał się w nią uważnie; mimo swojej młodości była tak zręczna jak dojrzała kobieta zarówno w opiece nad dzieckiem, jak i w pracach domowych. Ale przecież nie umiała gotować ani reperować odzieży, a już na pewno nie powinna wykonywać żadnej ciężkiej pracy. Poza tym musi się chociaż trochę uczyć. Siedział tak, nic nie mówiąc i myśląc przez całe pięć minut, aż w końcu przyszedł mu do głowy pewien pomysł.
- Zastanawiam się, czy nie przyjechałaby do nas babcia - powiedział nagle. -
Wprawdzie ma bardzo dużo lat, cierpi na reumatyzm i słabo widzi, ale mogłaby gotować i cerować ubrania, a wieczorami pomagać ci w lekcjach. Poza tym nie czułabyś się samotna, kiedy wyruszałbym w góry. Jesteś jeszcze zbyt mała, żeby pozostawiać cię samą na cały dzień. Jeśli napiszę nauczycielowi, że babcia pomoże ci w nauce, może zachowa wszystko w tajemnicy.
Annette zeszła z kolan ojca, by przynieść z szafki kawałek papieru, pióro i atrament.
- Napisz do nich teraz - powiedziała - kiedy pójdę po chleb, wyślę listy. W ten sposób szybko otrzymamy odpowiedzi..
Listy nadeszły jeszcze tego samego tygodnia. Pierwszy zapowiadał przybycie babci, która miała przyjechać pociągiem. Annette wyruszyła, by ją powitać. Już z daleka widać było elektryczny pociąg wijący się doliną między polami pełnymi siana.
Ponieważ pociąg był opóźniony, stał na stacji tak krótko, że babcia ledwo zdążyła wysiąść.
Mimo to starsza pani wydawała się nieporuszona; oparła się na lasce i zapytała krótko, w jaki sposób mają dotrzeć na wzgórze. Dziewczynka zapomniała o reumatyzmie i zaproponowała wędrówkę, ale babcia tylko popatrzyła na nią dziwnie. Całe szczęście, że natknęły się na wóz przewożący sery z gór na stację.
Właśnie wracał z powrotem, więc chętnie skorzystały z tego przypadkowego transportu. Droga była bardzo kamienista, koła wozu drewniane, a na dodatek muł szedł niepewnie. Annette bawiła się doskonale. Dużo lepiej niż babcia, która jednak zacisnęła zęby i wcale się nie skarżyła; poczuła jednak wielką ulgę, kiedy znalazła się bezpiecznie na sofie obok ogniska, z poduszką pod obolałymi plecami i filiżanką herbaty w ręku.
Dani wyjrzał zza stołu i wgramolił się na krzesełko, następnie włożył do buzi trzy palce i roześmiał się, patrząc na babcię, która założyła okulary, by lepiej mu się przyjrzeć. Przez kilka chwil patrzyły na siebie uważnie - jej osłabione, stare oczy i jego - niebieskie jak niezapominajki, po czym chłopczyk odrzucił głowę do tyłu i znowu wybuchnął śmiechem.
- To dziecko wkrótce wyrośnie ze swojego krzesełka - powiedziała babcia, sięgając po kawałek chleba, masło i dżem wiśniowy - trzeba nauczyć go raczkować.
Nie powiedziała ani słowa więcej, zanim nie skończyła pić herbaty, następnie strzepnęła okruchy ze swojej czarnej spódnicy i wstała, ciężko opierając się na lasce.
- Tak więc - oznajmiła starsza pani - przyjechałam. Zrobię to wszystko, na co starczy mi sił; czego nie będę mogła wykonać, musisz zrobić za mnie. Teraz, Annette, zabierz dziecko i pokaż mi kuchnię.
I od tego momentu babcia robiła to wszystko, na co pozwoliły jej ograniczone siły, a Annette wykonywała resztę pracy. W rezultacie gospodarstwo zaczęło działać sprawnie niczym zegar. Wszystko poza Danim, który kontynuował spacery wokół stołowej nogi, podskakując razem ze swoim krzesełkiem, mimo zaleceń babci dotyczących nauki raczkowania. Dlatego po kilku dniach Annette została wysłana do wsi, aby kupić kawałek grubego, czarnego filcu. Babcia obszyła nim wszystkie majtki Daniego. Wyglądał w nich dziwnie, ale spełniały one znakomicie swoją funkcję, poza tym prawie w ogóle nie było ich widać pod ubrankiem.
W odpowiedzi na drugi list pojawił się nauczyciel, który przybył z doliny późnym, sobotnim popołudniem. Ojciec Annette właśnie doił krowy, kiedy przez okno w oborze zobaczył nadchodzącego gościa. Nie miał najmniejszej ochoty spierać się z nauczycielem, wybiegł więc tylnymi drzwiami i schował się na strychu pełnym siana. Annette, która w tym czasie wyglądała przez okno, zauważyła nogi ojca wspinające się po drabinie oraz nauczyciela wychodzącego zza rogu i w lot zrozumiała, czego tata od niej oczekuje.
Dziewczynka otworzyła drzwi i zaprosiła gościa do środka, a następnie zaproponowała mu najlepsze krzesło obite czerwonym pluszem. Nauczyciel i Annette czuli do siebie sympatię, ale dzisiaj oboje byli onieśmieleni. Babcia, splótłszy ręce na piersiach, usiadła wyprostowana niczym żołnierz szykujący się do bitwy.
- Przyszedłem, żeby zobaczyć się z twoim ojcem - zaczął nauczyciel, kaszląc nerwowo - musimy przedyskutować jego list dotyczący twojej nieobecności w szkole.
Muszę przyznać, że to postanowienie nie wydaje mi się właściwe w stosunku do dziewczynki w twoim wieku. Poza tym jest ono sprzeczne z prawem.
- Nikt się o tym nie dowie, jeżeli zachowa pan tajemnicę - krótko odpowiedziała babcia. - Poza tym sama zajmę się jej nauką. Nie wydaje mi się właściwe, żeby Dani został pozbawiony opieki siostry.
- Ale czy pani nie mogłaby zastąpić Annette? - delikatnie zasugerował nauczyciel.
- Niestety nie - przerwała babcia - mój wzrok jest tak słaby, że nie jestem w stanie zobaczyć, gdzie dziecko idzie, zaś reumatyzm sprawia, że nie mogę go nawet podnieść. Poza tym Dani jest szybki niczym pociąg ekspresowy, a ja mam prawie osiemdziesiąt lat. Nawet pan nie wie, o czym mówi.
Skarcony nauczyciel patrzył na Daniego, który właśnie próbował, czy wióry ze stosu drewna nadają się do jedzenia. Ledwie było go widać zza wysokich, czarnych butów babci.
Nauczyciel nie bardzo wiedział, co powiedzieć. Może jego stary przyjaciel, pan Burnier, byłby rozsądniejszy. Zwrócił się więc do Annette.
- Kiedy twój tata wróci do domu? - zapytał.
- Naprawdę nie wiem. Wyszedł jakiś czas temu i nie wiadomo, kiedy wróci. Nie ma sensu, żeby tracił pan czas - odpowiedziała Annette z pewnością w głosie, dobrze wiedząc, że ojciec wróci z chwilą, kiedy kapelusz nauczyciela zniknie na horyzoncie.
Gość siedział, myśląc intensywnie. Był on naprawdę dobrym człowiekiem i troszczył się o los Annette. Z jednej strony zależało mu na wykształceniu swojej uczennicy, z drugiej jednak strony nie chciał donosić na starego przyjaciela, zwłaszcza że dziewczynka była rzeczywiście potrzebna w domu. W końcu wpadł na pomysł; nie uważał, że jest to dobre rozwiązanie, ale lepsze takie niż żadne.
- Pozostawię sprawę jej własnemu biegowi - powiedział w końcu - ale pod jednym warunkiem. Brzmi on następująco: w każdą sobotę rano, kiedy Annette będzie schodzić rano do wsi po chleb, odwiedzi mnie, a ja sprawdzę jej wiadomości.
Jeżeli stwierdzę, że robi postępy, przestanę nalegać, ale jeśli zauważę, że jej nauka w domu to strata czasu, będę musiał wypełnić swój obowiązek i sprawić, by uczęszczała do szkoły jak inne dzieci.
Usiłował mówić surowo, ale Annette, słysząc jego słowa, cała się rozpromieniła, a Dani, wyczuwając zwycięstwo rodziny, zapiał jak kogut. Nauczyciel uśmiechnął się lekko, patrząc na dwójkę jasnowłosych dzieci, po czym się pożegnał. Gdy tylko zniknął za sosnowym lasem, Annette pobiegła do drzwi i zawołała ojca, by razem cieszyli się z pomyślnego rozwiązania całej sprawy.
Od tego dnia w każdą sobotę rano dziewczynka biegła do wysokiego białego domu, gdzie mieszkał nauczyciel, który witał ją zawsze z radością. Zimą siadywali zwykle przy piecu, pijąc gorącą czekoladę, zaś latem wychodzili na werandę i delektowali się świeżymi wiśniami oraz sokiem jabłkowym. Dopiero po takim wstępie lekcje mogły się rozpocząć.
Zawsze zaczynali od arytmetyki; Annette nie była najlepsza z tego przedmiotu i nigdy nie była pewna, czy jej odpowiedzi zadowolą nauczyciela. Dlatego po kilku pytaniach przechodzili do historii i wtedy dziewczynka nie potrzebowała już żadnej pomocy. Siadała, obejmując zgięte kolana i opowiadała z zaangażowaniem o tym, jak Wilhelm Tell wywalczył wolność dla Szwajcarii i jak jego mały synek odważnie czekał, aż strzała przeszyje jabłko na jego głowie. Mogła też długo mówić o odważnym więźniu z zamku Chillon, który tak długo przemierzał swoją celę, aż jego stopy wyżłobiły ślady w kamieniu, a także o dywizjach z Cantous. Lubiła również opowiadać o pięknej pasterce Luce zabranej do wielkiego zamku przez lorda z Gruyere, która w kamiennym więzieniu uschła z tęsknoty do alpejskich pól i lasów. Annette zawsze drżał głos, kiedy wspominała losy pięknej Luce, które także bardzo wzruszały nauczyciela.
Rozważali wspólnie historię męczenników z Waldens prześladowanych z powodu religii, którzy umierali z modlitwą na ustach. Ciała ich były rzucane w przepaść, ale wiara i miłość panujące w ich sercach przeniosły ich dusze do Boga. Annette i jej przyjaciel patrzyli na siebie błyszczącymi z przejęcia oczami, gdyż oboje kochali odwagę, której mnóstwo przykładów mogli znaleźć w Biblii. Świętą księgę dziewczynka znała już całkiem dobrze, gdyż co wieczór czytała ją babci.
W takich momentach nauczyciel zapominał, że powinien skarcić uczennicę za słabą znajomość arytmetyki, i zamiast tego dawał jej wciąż nowe książki do czytania.
Zapełniał także koszyk serduszkami z piernika i czekoladkami owiniętymi w srebrny papier. Po lekcjach żegnali się zawsze z żalem, a potem nauczyciel jeszcze długo stał w drzwiach, do chwili, kiedy dziewczynka dochodziła do sosnowego lasu, przed którym zatrzymywała się, by jeszcze raz pomachać mu na pożegnanie.
Wiele lat temu nauczyciel kochał pewną złotowłosą dziewczynę mieszkającą wysoko w górach, dla której kupił ten piękny biały dom. Pewnego dnia wyszła na spacer, by narwać trochę kwiatów i już nigdy nie wróciła, pogrzebana pod lawiną. Od tego czasu mieszkał sam. Ale w marzeniach jego ukochana żyła nadal, kobieta, z którą pragnął mieć właśnie taką małą córeczkę o włosach jasnych jak pszenica i oczach niebieskich niby kwiaty goryczki. I w te sobotnie ranki jego marzenia w części się spełniały.
Boże Narodzenie znów zagościło na ziemi i tak od początku tej historii upłynęło pięć lat. Był to wielki dzień, gdyż Dani, wystarczająco już duży, pierwszy raz udał się z siostrą do kaplicy, by powitać Jezusa i zobaczyć choinkę.
Teraz, po powrocie do domu, siedział w łóżku przykryty wielką pierzyną, spod której widać było tylko jego jasną głowę, i zajadał zupę ziemniaczaną. Annette usiadła obok niego, trzymając piernikowego niedźwiadka w dłoni.
- Przykro mi, Dani - powiedziała - ale nie możesz zatrzymać go w łóżku na noc.
Zostałyby z niego same okruchy. Popatrz! Położę twój gwiazdkowy prezent tu, na półce, a światło księżyca będzie go oświetlało, tak że będziesz cały czas mógł go widzieć.
Dani otworzył buzię, żeby zaprotestować, ale szybko zmienił zdanie i zajął się znowu jedzeniem. Wiedział, że sprzeciwianie się siostrze niczego nie zmieni, a poza tym na świecie jest przecież wiele innych rzeczy, którymi można się cieszyć.
Dani cały czas czuł się szczęśliwy; od momentu, kiedy otwierał rano oczy do chwili, gdy zamykał je do snu. Dzisiaj czuł się szczególnie zadowolony, ponieważ słyszał dzwony kościelne, mógł obserwować świąteczne drzewko oraz biegać po śniegu w świetle gwiazd. Teraz jednak nadszedł czas na sen. Chłopczyk wręczył siostrze miseczkę i owinął się pierzyną.
- Czy myślisz -? zapytał z ufnością - że święty Mikołaj przyjdzie, jeżeli postawię moje kapcie na parapecie okna?
Annette zdziwiły słowa brata. W Szwajcarii święty Mikołaj był bardzo mało znany w porównaniu z innymi krajami. Dzieci dostawały na Gwiazdkę niedźwiadka z piernika, a prezenty od rodziców w Nowy Rok. Poza tym w Wigilię szły zawsze do kaplicy, gdzie odbywała się wielka uroczystość. Bardzo niewiele dzieci otrzymywało tego dnia podarki.
- Słyszałem - kontynuował Dani - że on przyjeżdża saniami, które ciągną renifery i zostawia grzecznym dzieciom prezenty w kapciach. Czy ja jestem grzeczny, Annette?
- Tak - odpowiedziała dziewczynka, całując go na dobranoc - jesteś bardzo dobrym dzieckiem, ale mimo to nie dostaniesz prezentu od świętego Mikołaja. On przychodzi tylko do bogatych dzieci.
- A czy ja nie jestem bogaty? - zapytał Dani, któremu niczego w życiu nie brakowało.
- Nie - odpowiedziała Annette stanowczo - nie jesteś. Jesteśmy biedni. Tata musi ciężko pracować, a babcia i ja wciąż cerujemy twoje stare ubranka, bo nie stać nas na kupno nowego.
Dani roześmiał się.
- Nie martwi mnie, że jesteśmy biedni - oświadczył zdecydowanym głosem. - A teraz, Annette, opowiedz mi historię o nowo narodzonym dzieciątku, krówkach i wielkiej świecącej gwieździe.
Annette zaczęła opowiadać swemu braciszkowi opowieść wigilijną, a on zamiast zasnąć, słuchał uważnie z szeroko otwartymi oczami.
- Sam chciałbym spać w żłobie na sianie bardziej niż w gospodzie - powiedział, kiedy siostra skończyła. - Wspaniale byłoby spać z Paquerrette.
Annette pokręciła przecząco głową.
- To nieprawda - odpowiedziała. - Zimą byłbyś nieszczęśliwy i marzyłbyś o ciepłym łóżku. To było okrutne powiedzieć, że nie ma pokoju dla nowo narodzonego dzieciątka.
Zegar z kukułką znajdujący się na schodach wybił dziewiątą. Annette poderwała się.
- Musisz już teraz zasnąć, Dani - powiedziała - ja idę przygotować tacie czekoladę.
Dziewczynka pocałowała brata, otuliła go pierzyną, zgasiła światło, a następnie wyszła z pokoju. Dani jednak nie mógł zasnąć, leżał wpatrując się w ciemność i myślał usilnie. Nie można było powiedzieć o Danim, że jest chciwy, nie mógł po prostu przestać myśleć o świętym Mikołaju odwiedzającym jego dom, podczas gdy on byłby nieprzygotowany. Oczywiście, przybycie niezwykłego gościa wydawało się chłopcu mało prawdopodobne, gdyż był on tylko małym, biednym chłopcem, ale z drugiej strony wszystko mogło się wydarzyć w taką niezwykłą noc. A poza tym nic złego się nie stanie, jeżeli przygotuje swój kapeć, nawet jeśli rano nie znajdzie tam prezentu. Problem stanowiło miejsce, gdzie należałoby go umieścić.
Nie mógł położyć go na parapecie, gdyż otwarcie ciężkich okiennic było ponad jego siły. Niemożliwe do realizacji było również powieszenie kapcia na drzwiach wejściowych, ponieważ cała rodzina przebywała teraz na dole przy kominku. Jedyne odpowiednie miejsce znajdowało się za tylnymi drzwiami, na skrawku śniegu między kuchnią a stodołą. Dani nie liczył specjalnie na to, że święty Mikołaj zauważy jego kapeć, ale pomyślał sobie, że zawsze warto spróbować. Malec postanowił działać. Wygramolił się z łóżka i przeszedł ostrożnie na paluszkach z sypialni na schody. Szedł boso, żeby nikt go nie usłyszał, a w ręku niósł mały kapciuszek obszyty króliczym futerkiem. Tata upolował królika, a Annette uszyła z jego futerka kapcie, więc Dani pomyślał, że może zwrócą one uwagę świętego Mikołaja, gdyż kapcie zrobione z króliczego futra są czymś nietypowym. Długo męczył się, zanim otworzył kuchenne drzwi.
Przez chwilę zajaśniał przed jego oczami śnieg i gwiazdy, a potem mroźne powietrze uderzyło w niego z taką siłą, że na moment stracił oddech. Szybko rzucił kapeć na śnieg i zatrzasnął drzwi.
Chłopiec wracał do łóżka z lekkim sercem, opatulił się kołdrą i schował nos w poduszkę. Co prawda odmawiał już modlitwę z Annette, ale teraz zapragnął dodać jeszcze kilka słów od siebie.
- Dobry Boże, proszę - wyszeptał - zrób coś, żeby święty Mikołaj przejeżdżał tędy ze swoimi reniferami. Spraw także, by zobaczył mój czerwony kapeć i schował do niego maleńki prezent, mimo że jestem tylko małym, biednym chłopcem.
Potem Dani zamknął oczy i zaczął śnić, jak tysiące innych dzieci na całym świecie, o starszym panu w purpurowym kubraku przemierzającym ośnieżone kraje przy dźwięku dzwonków zawieszonych na uprzęży reniferów.
Następnego dnia obudził się bardzo wcześnie, gdyż dzieci zazwyczaj nie mogą długo spać w wigilijną noc i oczywiście jego pierwsza myśl dotyczyła futrzanego kapcia. Myśl ta była tak podniecająca, że serce zaczęło mu bić mocniej i od razu wyjrzał zza pierzyny, żeby przekonać się, czy Annette jeszcze nie wstała. Ale dziewczynka spała mocno z długimi, jasnymi włosami rozrzuconymi na poduszce, więc Dani pomyślał, że to środek nocy. Jednakże w tym momencie usłyszał ojca stukającego w kuchni naczyniami do mleka.
Chłopiec doszedł do wniosku, że nastał już świąteczny poranek, więc musi wstać szybko, gdyż inaczej tata mógłby otworzyć drzwi i znaleźć prezent przed nim.
Dani miał dziwne i zarazem silne przekonanie, że w kapciu czeka na niego gwiazdkowy podarek.
Wydostał się z pokoju cichutko, by nie zbudzić siostry, po czym wymknął się do kuchni, gdzie natknął się na tatę. Ojciec zauważył go dopiero, gdy poczuł dwa dziecinne ramiona przytulające się do jego nogi; był to synek wpatrujący się weń rozświetlonymi oczami.
- Czy święty Mikołaj już tu był? - zapytał Dani.
Tata, który kładł się późno i wstawał wcześnie, musiał słyszeć dzwonki u sań i skrzypienie kroków na śniegu.
- Święty Mikołaj? - powtórzył ojciec zbity z tropu.
- Myślę, że nie. Mieszkamy zbyt daleko i zbyt wysoko w górach jak dla niego.
Ale Dani potrząsnął przecząco głową.
- Wcale nie - powiedział gorliwie. - Jego renifery mogą dojechać wszędzie, na pewno mocno spałeś i dlatego niczego nie słyszałeś.
Otwórz mi drzwi, tato, bo może zostawił dla mnie prezent.
Tata żałował, że nie wiedział o tym wszystkim wcześniej, gdyż przygotowałby chociaż kawałek czekolady; nie chciał bowiem patrzeć na rozczarowanie chłopca.
Musiał jednakże otworzyć drzwi, żeby wystawić naczynia na mleko, przekręcił więc klucz w drzwiach, a Dani natychmiast zanurkował między jego nogami jak zając, by sprawdzić, czy jest dla niego niespodzianka.
Zaraz potem rozległ się okrzyk pełen najgłębszej radości i malec cofnął się do kuchni, tuląc kapeć do piersi.
Wydarzył się cud: święty Mikołaj rzeczywiście przybył do jego domu i zostawił prezent. W ciągu swego szczęśliwego, pięcioletniego życia Dani nie dostał piękniejszego podarku.
Otulony króliczym futerkiem, w kapciu leżał maleńki, biały kotek z niebieskimi oczami i czarną łatką koło nosa. Był niesłychanie chudy, prawie nieżywy od zimna i głodu, i z pewnością królicze futro uratowało mu życie. Ledwie zipał, więc tata zapomniawszy o swoich obowiązkach uklęknął, chcąc przywrócić go do życia.
Na początku owinął kotka miękką, ciepłą flanelą i położył przy piecu; następnie podgrzał mleko w garnuszku i nakarmił go łyżeczką, gdyż zwierzątko było zbyt słabe, aby pić samodzielnie. Z początku wszystko wylatywało mu z pyszczka, ale po chwili kotek wysunął różowy języczek, a w jego przyćmionych, niebieskich oczach błysnęło zainteresowanie. Po pięciu minutach rozwinął ogonek i przeciągnął się.
W końcu, najadłszy się do syta, zwinął się znowu w kłębek i pogrążył w spokojnym śnie. Przez cały czas trwania akcji ratunkowej Dani i tata nie wyrzekli ani jednego słowa, gdyż byli tak bardzo zaangażowani. Ale teraz, kiedy ich praca została uwieńczona sukcesem, usiedli nareszcie i spojrzeli sobie w oczy.
Policzki Daniego zaczerwieniły się niczym maki, a oczy świeciły jak gwiazdy.
- Wiedziałem, że święty Mikołaj przyjdzie - wyszeptał z przejęciem - ale nie spodziewałem się dostać aż tak pięknego prezentu; to najpiękniejszy podarek w moim życiu. Jakie imię powinienem mu nadać, tato?
- Zrobisz najlepiej, jeśli nazwiesz go Kacper, tak miał na imię jeden z mędrców - powiedział tata, patrząc na syna z wielkim zainteresowaniem i szacunkiem, gdyż całe zdarzenie rzeczywiście wydawało się cudem.
Ojciec zostawił śpiącego kotka pod opieką Daniego, a sam udał się do obory.
Siedząc w przytłumionym świetle z głową opartą o bok krowy, którą właśnie doił, starał się znaleźć wytłumaczenie dla tych niezwykłych wydarzeń.
Oczywiście kociak przybłąkał się skądś, ale cudem wydawał się fakt, że znalazł kapeć Daniego, który zresztą uratował mu życie. Po chwili doszedł również do wniosku, iż Ojciec Niebieski nie chciał po prostu rozczarować małego, osieroconego dziecka. To On z pewnością kierował krokami zwierzątka. Tata przerwał na chwilę dojenie i podziękował Bogu w imieniu swego małego synka.
Wkrótce w kuchni pojawiła się Annette, by przygotować śniadanie, ale zatrzymała się wpół kroku zdumiona widokiem Daniego w nocnej koszuli, wpatrzonego w białe stworzonko. Chciała zadać jakieś pytanie, ale brat położył palec na ustach, gdyż obawiał się, że rozmowa może zbudzić małego kotka. Następnie na paluszkach podszedł do siostry, wdrapał się jej na kolana i szeptem opowiedział na ucho całą tę niesamowitą historię.
Annette nie trudziła się, by zrozumieć wypadki tego ranka. Jako dwunastoletnia dziewczynka nie wierzyła już w świętego Mikołaja, ale wierzyła w anioły, które z pewnością przyniosły kotka prosto z Nieba. Dziewczynka usiadła na podłodze, przytuliła braciszka i położyła sobie kotka na kolanach. Pół godziny później znalazła ich tak babcia, która zeszła na dół na poranną kawę, o przygotowaniu której wnuczka całkiem zapomniała.
Lucien leżał pod ciepłą pierzyną i żałował bardzo, że nadszedł już czas, by wstawać. Łóżko grzało przyjemnie, a powietrze w pokoju było bardzo mroźne.
Westchnął cicho i schował się głębiej pod okryciem.
- Lucien! - W głosie matki słychać było gniew, więc chłopiec aż podskoczył i zaczął w pośpiechu wychodzić z łóżka. Dotychczas udawał, że śpi i mama musiała aż trzy razy wołać, by wyciągnąć go z pokoju. Wiedział, że ma wciąż szansę, by dotrzeć punktualnie do szkoły, ale nie będzie miał wystarczająco dużo czasu, by wydoić krowy. Wiadomo, że mama będzie musiała go wyręczyć, a trzeba przyznać, że ostatnio dojenie bardzo często go omijało.
- Inni chłopcy nie muszą doić krów przed pójściem do szkoły - wymamrotał pod nosem Lucien, zapinając koszulę na guziki. - Nie widzę powodu, dlaczego miałbym pracować ciężej od innych tylko dlatego, że nie mam ojca.
Zszedł na dół, a jego twarz była bardzo ponura. Usiadł, by w pośpiechu zjeść swój kawałek chleba i wypić kawę. Kiedy zamierzał wyjść, natknął się na matkę, która właśnie wracała z obory.
- Lucien - powiedziała ostrym głosem - czemu nie wstajesz, kiedy cię wołam? To się zdarza codziennie! Rano nie ma z ciebie żadnego pożytku. Bierz przykład z siostry, która też musi wcześnie wstawać, by zdążyć do pracy i nie robi żadnych ceregieli. Wiem, że inni chłopcy mają ojców do pomocy, ale my jesteśmy sami, mamy tylko trzy krowy i dzięki nim mamy za co żyć. Jesteś taki duży i silny, to wstyd, że rano mi nie pomagasz! Lucien zachmurzył się.
- Przecież pracuję wieczorami - wyjęczał - i nigdy nie mam czasu na zabawę.
Muszę chodzić daleko na wzgórza, by zbierać drewno na opał, muszę przygotowywać paszę dla zwierząt, a poza tym sprzątam oborę w każdą sobotę.
Mama potrząsnęła gniewnie głową.
- Zazwyczaj robię większość tych rzeczy, zanim ty wrócisz ze szkoły - odpowiedziała. - Wiem, że inne dzieci mają zimą więcej czasu niż ty, aleja na to nic nie poradzę. Sama robię, co mogę, ale poranne dojenie należy do ciebie.
Jesteś już wystarczająco duży, by temu podołać. Teraz pospiesz się, bo inaczej spóźnisz się do szkoły.
Lucien szybko narzucił kurtkę i mruknął coś na pożegnanie. Chwycił sanki, po czym zanurzył się w mroźną ciemność. Na świecie panowała przeogromna cisza, którą przeszywał jedynie odgłos sanek chłopca. Lucien bał się czasem tej ciszy, ale dziś nie miał czasu o tym pomyśleć.
- To niesprawiedliwe! - powiedział do siebie. - Wszyscy są przeciwko mnie i to nie moja wina, że nie odrabiam lekcji jak należy; po prostu muszę ciężko pracować w domu. Dzisiaj nauczyciel będzie stawiał stopnie z czytania i pewnie znowu dostanę słabą ocenę, a ta zuchwała Annette Burnier najlepszą. Założę się, że ona nie musi rano doić krów...Och..!!
Chciał się zatrzymać, ale było już za późno; próbując wymanewrować na rozwidleniu ścieżek, nie miał czasu sprawdzić, co się dzieje dookoła. W tej sekundzie uderzył w sanki Annette tak mocno, że dziewczynka wpadła do rowu.
Wszystko to zdarzyło się z powodu jego nieuwagi. Chłopiec pełen poczucia winy zeskoczył ze swoich sanek na pomoc, ale Annette była szybsza. Nigdy nie przepadała za Lucienem, a w tym momencie była naprawdę roztrzęsiona. Stojąc po pas w śniegu, odwróciła się do niego z błyszczącymi od gniewu oczami.
- Ty niezdarny ośle! - wykrzyknęła prawie płacząc.
- Nie możesz patrzeć, jak jedziesz? Spójrz na mój zeszyt - cały podarty i mokry. Powiem nauczycielowi, że to twoja wina!
Lucien, który nie umiał na długo zachować spokoju, natychmiast stracił panowanie nad sobą.
- I bardzo dobrze! - wrzasnął. - Chociaż nie zrobiłem tego celowo. Robisz tyle krzyku o swój głupi zeszyt, jakbym co najmniej chciał cię zabić. Nie obchodzą mnie też twoje stopnie. Jadę!
Wskoczył na sanki i pomknął w dal tak szybko, że udało mu się być na czas w szkole. Co prawda odczuwał wyrzuty sumienia, ale nigdy nie odznaczał się dobrymi manierami, postanowił więc nie rozmyślać zbyt długo o porannym zdarzeniu.
- Na pewno zaraz się pojawi - wymamrotał - i nie sądzę, bym mógł ją udobruchać.
Ale dobre i to, że jestem punktualnie w szkole; w tym tygodniu już dwa razy się spóźniłem.
W tym czasie Annette zdążyła już wygramolić się ze śniegu i oczyścić zeszyty.
Była tak zdenerwowana z powodu szoku, zimna, bolących kolan, a przede wszystkim złości, że prawie płakała. Kiedy w końcu dotarła spóźniona do szkoły, z czerwonymi oczyma, sinym nosem, podrapanymi rękami oraz mokrymi zeszytami, przedstawiała naprawdę smutny widok.
- Annette - powiedział zaniepokojony nauczyciel - co ci się, dziecko, przydarzyło?
Przez kilka sekund dziewczynka walczyła z sobą, ale widok Luciena siedzącego bezpiecznie w ławce pozbawił ją skrupułów.
- To wszystko przez Luciena - powiedziała pełna gniewu - zepchnął mnie saniami do rowu, a potem zostawił samą. Nie mogłam wydostać się ze śniegu. - Podniosła ręce do oczu i znowu zaczęła płakać. Była rzeczywiście niesłychanie zdenerwowana i bardzo zła na chłopca.
Cała klasa zamarła z oburzenia, a biedny Lucien spuścił głowę. Nauczyciel skarcił chłopca za takie niegrzeczne zachowanie, a Annette uśmiechnęła się nareszcie i poczuła lepiej. Później, kiedy zostały postawione oceny z czytania, a dziewczynka dostała jedną z najlepszych ocen, dobre samopoczucie wróciło jej całkowicie. Lucien, tak jak przypuszczał, dostał najgorszy stopień i musiał zostać dłużej w szkole, by powtórzyć materiał. Siedząc samotnie w klasie, kiedy pozostałe dzieci były już wolne, czuł narastający gniew i złość.
Wreszcie mógł pójść do domu. Ciągnąc za sobą sanki, chłopiec rozmyślał. Cóż to był za okropny dzień! Rano zbeształa go matka, potem Annette naskarżyła na niego w szkole, a na koniec nauczyciel skarcił go przy całej klasie. Co gorsza, znów dostał złą ocenę. Dlaczego nic mu się nie udawało, czy naprawdę jest aż tak zły?
Tej nocy niezwykłe, niebieskie cienie opadły na pola, był to ten rodzaj nieziemskiego błękitu, który przyrównać można do koloru mgieł rozpościerających się daleko w dolinach albo do pierza na piersi gołębia. Wysoko w górach, na szczytach czerwieniło się jeszcze słońce otoczone wstęgą obłoków. Cisza i spokój spływające z gór zdawały się wyciągać ramiona do Luciena, bo wiadomo, że dzieci i natura są sobie bardzo bliskie i często jej cisza może lepiej utulić zatroskane dziecko niż jakiekolwiek słowo. Więc kiedy chłopiec wdrapał się na wzgórze, jego gniew począł zmieniać się w smutek z powodu samotności i niezrozumienia. Chłopiec zaczął nawet trochę płakać.
Znowu znalazł się w miejscu rozwidlenia ścieżek i przypomniało mu się poranne zdarzenie. Nagle odkrył, że nie jest sam. Obok dróżki w śniegu stał wesoły, jasnooki malec z różowymi policzkami i patrzył na niego ze zdziwieniem. Jego włosy sterczały spod wełnianej czapki niczym strzecha, a twarz promieniała zdrowiem i zadowoleniem.
Tym małym chłopcem był Dani lepiący bałwana; właśnie zrobił głowę, którą ozdabiał oczami. Był to najwspanialszy bałwan, jakiego kiedykolwiek udało mu się ulepić, więc chłopiec miał zamiar zawołać siostrę, by oceniła jego dzieło.
- Dlaczego płaczesz? - zapytał nietaktownie Dani.
- Wcale nie płaczę! - krzyknął Lucien ze złością.
- Właśnie, że tak! - powtórzył malec. - I wiem dlaczego... to dlatego, że nauczyciel cię ukarał. Annette wszystko mi opowiedziała.
Dani wcale nie chciał być okrutny, wręcz przeciwnie, odznaczał się miłym usposobieniem, ale Lucien był niedobry dla Annette, a to dla malca było rzeczą niewybaczalną. Niestety Lucienowi niewiele brakowało, by się zdenerwować, tym razem jego złość wyładowała się na biednym bałwanie. Potężnym kopnięciem zburzył wspaniałe, śniegowe dzieło, na co Dani podniósł krzyk pełen rozpaczy.
Annette, która właśnie wychodziła z obory, była świadkiem całego zdarzenia.
Zbiegła do Luciena po ścieżce niczym młoda tygrysica i nie namyślając się długo, uderzyła go w twarz. Chłopak już podniósł rękę, by jej oddać, ale powstrzymał go widok pana Burniera wychodzącego z szopy.
- Skarżypyta! Tchórz! - krzyknął Lucien - Przedszkolak płaczący z byle powodu.
- Nieokrzesany zbir! - odkrzyknęła mu Annette. - To było okropne zostawić mnie tak w rowie albo zniszczyć dziecku bałwana. Przecież on ci nigdy nic złego nie zrobił. Bardzo się cieszę, że zostałeś ukarany w szkole. Chodź Dani, idziemy do domu.
Dziewczynka szła roztrzęsiona, ciągnąc Daniego za sobą, ale przechodząc obok stodoły, zauważyła zaróżowione niebo nad górami. Pewnego razu babcia nauczyła ją fragmentu z Biblii, który mówił, by nie pozwolić zajść słońcu, zanim gniew nie opadnie. Nagle przypomniała sobie te słowa. Wciąż był jeszcze czas na zawarcie pokoju - Lucien stał samotnie na ścieżce. Annette wiedziała także, że skarżenie nie było zbyt chlubnym postępkiem z jej strony. Zawahała się przez chwilę.
Ale nie, Lucien był od niej dużo gorszy, to on właśnie powinien przeprosić.
Gdyby ona pierwsza wyciągnęła rękę na zgodę, wyglądałoby to, jakby przyznawała się do winy. O nie! Weszła zdecydowanym krokiem do domu i zatrzasnęła za sobą drzwi.
Lucien pełen wściekłości wracał do siebie, policzek piekł go od uderzenia. Kiedy tak szedł, ujrzał przedziwny widok. Chmury przemieniły się w cudowną ławicę migoczącą nad górami za jego domem. W jednym miejscu przerzedziły się i Lucien zobaczył śnieżną grań promieniującą złotym światłem niczym mury niebiańskiego miasta skąpanego w Bożej chwale.
Piękno tego pejzażu przywróciło Lucienowi uśmiech na twarzy. Promienie słońca sprawiły, że jego gniew wydał mu się małą, nieważną rzeczą. Jak wspaniale byłoby zacząć wszystko od nowa! Jeszcze wciąż był czas, by złapać Annette, gdyby pobiegł za nią szybko.
Nie! Annette była chwalipiętą, a poza tym na pewno nie chciałaby go słuchać i jakby to wyglądało, gdyby on przepraszał dziewczynę.
W wyniku tego, że żadne z dzieci nie chciało wybaczyć jako pierwsze, niezgoda rozpoczęła się na dobre - niezgoda, która miała trwać o wiele za długo i przynieść obojgu dużo nieszczęść.
Podczas gdy Lucien stał tak, rozmyślając, duża chmura zasłoniła widok niebiańskiego miasta.
Urodziny Annette przypadały w marcu, ale Dani zaczął się do nich przygotowywać już kilka tygodni wcześniej, gdyż nic go tak nie radowało, jak wręczanie prezentów. Jakiś obserwator mógłby stwierdzić, że owe prezenty nie przedstawiają żadnej wartości, ale według Daniego były one naprawdę wspaniale. Przechowywał je w sekrecie, w szafce przeznaczonej do składania drew na opał. Wszyscy wiedzieli, że nie należy tam zaglądać i trzeba udawać, że niczego oprócz drewna tam nie ma.
W tym czasie w szafce spoczywała rodzina szyszek pomalowana na różne kolory i poustawiana w rządek. Ta-ta-szyszka był czerwony, mama-szyszka zielona, a obok nich znajdowało się pięć małych szyszek lśniących żółtym kolorem. Następnie w szafce znaleźć można było piękny obrazek przedstawiający Paquerette wąchającą kwiatki tak duże jak ona sama, śliczny, biały kamień oraz bransoletkę splecioną z włosów obciętych z ogona byka. Czasem znajdowały się tam czekoladki, ale nigdy na długo, gdyż Dani przepadał za nimi i zazwyczaj je zjadał.
Wielki dzień zbliżał się wielkimi krokami, aż Dani uświadomił sobie nagle, że to już jutro. Chłopiec myślał jedynie o urodzinach siostry i gdy tylko wyszła do szkoły, zdradził swój plan babci. Starsza pani siedziała właśnie na werandzie, grzejąc się w wiosennym słońcu i krojąc listki szczawiu na wieczorną zupę, kiedy jej mały wnuk podszedł i oparł swe łokcie o babcine kolana.
- Babciu - rzekł uroczyście Dani. - Chciałbym pójść wyżej w góry, tam, gdzie roztapia się śnieg, żeby narwać trochę krokusów i przebiśniegów dla Annette na jej urodziny. Wstawię je do wazonu i postawię na stole razem z moimi prezentami.
Babcia, która bardzo nie lubiła, kiedy wnuczek znikał jej z pola widzenia, popatrzyła na niego pełna wątpliwości.
- Jesteś zbyt mały, by pójść sam w góry - odpowiedziała. - Zbocza gór są strome i śliskie; nie chcę, żebyś wpadł w jakąś zaspę.
- Ale Kacper pójdzie ze mną - nalegał Dani. Babcia roześmiała się z takiego argumentu.
- Na pewno będzie ci bardzo pomocny - odrzekła i wydała cichy okrzyk, gdyż Kacper skoczył nagle na jej kolana i zaczął ocierać się o nią, mrucząc uroczo.
- Kacper wie, że o nim mówimy - upewnił babcię Dani - on wie wszystko i teraz mówi ci, że zaopiekuje się mną w górach.
Nie czekając na pozwolenie, chwycił kotka, pocałował babcię, po czym zszedł po schodach balkonowych, śpiewając pełną radości piosenkę o starszych paniach tańczących na moście w Avignon. Trzask! Trzask! hałasowały jego podkute buciki, a głos stawał się coraz czystszy i donośniejszy. Babcia wytężyła swoje słabowite oczy, by zobaczyć, w jakim kierunku wnuczek poszedł, po czym wróciła do swojej roboty. Pomyślała, że nie jest już malutki i że niedługo pójdzie do szkoły.
Chłopiec pobiegł raźno po zboczu, a Kacper szedł delikatnie po jego śladach, bo jakkolwiek był kotem gwiazdkowym, nie cierpiał chodzić po śniegu. Był przecudowny, wiosenny dzień; śniegi topniały na zboczach, a pola zazieleniły się. Na jednym ze wzgórz, spod białej połaci wymykała się bladożółta trawa, którą przecinał strumień o kryształowo zielonej wodzie.
Kacper kontynuował swój ostrożny spacer, aż dotarł do kamiennej ściany wznoszącej się na krańcu pola. Po drugiej stronie ściany wznosił się kamienny wąwóz, na dnie którego płynął rwący potok. Latem skały przypominały małe ogrody porośnięte dzwonkami i skalnicami, ale na razie wiosna nie pokazała jeszcze wszystkich swoich skarbów. Kacper usiadł na skale, by ogrzać swoje futerko w słońcu Następnie zaczął się myć z dużą dokładnością, choć było to niepotrzebne, gdyż zawsze mógł się szczycić nieskazitelną bielą swego futra.
W tym czasie Dani wędrował od kępy do kępy, zrywając kwiaty. Całe pole porośnięte było krokusami i prymulkami. Dani wszystkie je uwielbiał, ale najbardziej cieszył się widokiem zwieszających swe główki ku dołowi przebiśniegów, które żyły bardzo krótko, bo tylko do momentu kiedy śniegi nie stopniały.
Dani kochał piękne rzeczy, był więc tak szczęśliwy jak tylko dziecko być może na polu pełnym cudnego kwiecia. Słońce świeciło, kwiaty uśmiechały się i dziecko zaczęło opowiadać sobie historię o małych krasnoludkach żyjących w jaskiniach pod śniegiem; ich brody były białe, czapki czerwone, zaś głowy pełne psotnych myśli, Czasami, kiedy nikt nie patrzył, wychodziły ze swoich kryjówek i grały na dzwonkach przebiśniegów - mawiała Annette.
Z tego powodu chłopczyk zbliżał się zawsze do tych kwiatów na paluszkach, po czym zaglądał do ich środka. Ponieważ był zajęty, nie zwrócił uwagi na kroki, zanim nie usłyszał ich tuż za sobą. Odwrócił się i zadrżał.
Lucien stał koło niego z miną niezbyt przyjemną i ponurym triumfem w oczach; nie zapomniał, z jakiego powodu Annette go uderzyła. Od tego czasu planował zemstę, kiedy więc ujrzał z daleka małą figurkę Daniego, podszedł do chłopca bez wahania. Oczywiście wcale nie zamierzał skrzywdzić takiego małego dziecka, ale byłoby zabawne podrażnić go i przestraszyć, i w ten sposób odpłacić za swoją krzywdę. Mógł mu na przykład odebrać kwiaty.
- Dla kogo je zbierasz? - spytał ostro.
- Dla Annette - odpowiedział krótko Dani. Czuł, że odpowiedź nie spodoba się Lucienowi, ale siostra zawsze powtarzała, by mówić prawdę.
Lucien wybuchnął nieprzyjemnym śmiechem.
- Nie cierpię Annette - oświadczył. - Jest dumna i lubi się chwalić. Ale w szkole jest nieukiem, nawet małe dzieci są lepsze od niej w arytmetyce. Nie wie więcej o liczbach niż jej krowy. Oddaj mi zaraz te kwiaty; ona ich na pewno nie dostanie!
Dani nie mógł uwierzyć własnym uszom. Stracił na chwilę mowę, ale kwiaty schował za siebie. Jak to możliwe, by nie lubić Annette? Annette, która jest taka piękna, dobra i mądra. Dani, który nigdy nie słyszał o zazdrości, nie potrafił tego zrozumieć.
- Nie zabierzesz mi ich - powiedział dzielnie, trzymając bukiet w małych rączkach. - Są moje.
- Właśnie, że je zabiorę - powtórzył Lucien. - Jesteś tylko małym dzieckiem i nie możesz ze mną walczyć. Zrobię, co powiedziałem. Poza tym jesteś paplą i zapłacę ci za to.
Wyrwał brutalnie bukiet, rzucił na ziemię i podeptał. Dani popatrzył na zgniecione kwiaty i wybuchnął płaczem. Całe popołudnie spędził zrywając je, a teraz wszystkie zostały zniszczone. Rzucił się na Luciena i zaczął go bić swoimi małymi piąstkami.
- Powiem wszystko tacie - wykrzyknął. - Pójdę prosto do domu i wszystko opowiem, a tata pójdzie do twojego domu i zbije cię. Jesteś niedobrym chłopakiem.
Tego Lucien się nie spodziewał, a trzeba dodać, że pana Burniera bał się bardzo.
Ojciec Anette i Daniego był wysokim i dobrze zbudowanym mężczyzną, złe potraktowanie syna naprawdę mogłoby go rozzłościć. Lucien złapał Daniego za nadgarstki, by powstrzymać go od zadawania ciosów i zaczął myśleć, czym tu wystraszyć malca, by ten milczał.
Jego wzrok trafił na Kacpra wylegującego się na słońcu i do głowy przyszedł mu nowy pomysł. Popchnął Daniego, który pomyślał, że oprawca puścił go wolno, więc wytarł łzy i zaczął znów zbierać świeże kwiaty. Czy Lucien tego chce, czy nie, urodziny Annette muszą wypaść wspaniale.
Nagle usłyszał triumfalny głos swego nieprzyjaciela; Dani odwrócił się i na widok tego, co zobaczył, serce w nim zamarło. Lucien stał na kamiennej ścianie i trzymał za szyję Kacpra tuż nad przepastnym wąwozem, po którego dnie wił się rwący strumień.
- Jeśli nie przyjdziesz tu natychmiast i nie obiecasz, że nic nie powiesz swojemu ojcu - zawołał - wypuszczę kota prosto do wody.
Dani biegł tak szybko, jak tylko mógł, potykając się o kamienie. Sama myśl o biednym Kacprze znajdującym się w takim niebezpieczeństwie sprawiła, że wyschły mu usta i nie mógł wydać z siebie żadnego dźwięku. Jedyną myślą w jego głowie było to, aby odebrać kotka z rąk tego okrutnego chłopaka i nigdy, przenigdy nie zostawiać swego przyjaciela samego.
Trzeba zaznaczyć, że Lucien nawet przez moment nie zamierzał wypuścić kotka. Nie grzeszył na pewno uprzejmością, ale nie był mordercą. Niestety Kacper nieprzyzwyczajony do takiego traktowania, zaczął się wyrywać. Nie mogąc się uwolnić, zrobił coś, co nigdy przedtem się nie zdarzyło. Wyciągnął przednią łapę i mocno podrapał Luciena w rękę.
Lucien, który przyglądał się właśnie Daniemu, nie spodziewał się takiego ataku.
Krzyknął z bólu i wypuścił kota, który spadł do wąwozu niczym kamień w momencie, kiedy Dani dotarł do ścian, wszystko z jego twarzy. Teraz przecież musi wyglądać inaczej. Jest przecież mordercą.
Możliwe, że później znajdzie odwagę, by spojrzeć jej w oczy, ale nie od razu.
Teraz musi się ukryć. Rozejrzał się wokoło dzikim wzrokiem, aż dostrzegł drabinę opartą o stodołę, gdzie było przechowywane siano. Lucien wspiął się na górę, położył twarzą na sianie i szlochał tak bardzo, jakby serce miało mu pęknąć.
Babcia skończyła wreszcie przebierać liście szczawiu, następnie, opierając się na lasce, weszła do domu i usiadła na ulubionym krześle. Czuła się bardzo zmęczona i gdy tylko głowa opadła jej na piersi, zapadła w głęboki sen.
Starsza pani była coraz słabsza, a do tego prawie niewidoma i wykonywanie jakiejkolwiek pracy bardzo ją męczyło. Kochała jednak swe wnuki całym sercem, toteż pracowała dla ich dobra, dopóki siły nie odmawiały jej posłuszeństwa.
Gotowała, mimo że jej ręce powykręcane były reumatyzmem, cerowała ubrania, chociaż oczy bardzo ją bolały. Annette, która miała tylko dwanaście lat, nie domyślała się tego wszystkiego, gdyż babcia nigdy nie narzekała. Ponieważ pracowała z miłością, największy wysiłek stawał się niezauważalny.
Babcia ucięła sobie dłuższą drzemkę niż zazwyczaj. Annette wyruszyła rano do sklepu, zaś tata w góry do lasu, aby narąbać drzewa. Kiedy starsza pani się obudziła, nadal czuła się zmęczona, odłożyła więc łatanie rajstop Daniego i znowu zapadła w sen. Kiedy kukułka wyskoczyła i zegar wybił trzecią, nie ocknęła się nawet na chwilę.
Gdy babcia rozbudziła się na dobre, a zegar wybił czwartą, poczuła zdziwienie i niepokój. Dani wyszedł o drugiej i jeszcze nie wrócił. Gdzież on mógł się podziać?
- Dani! - krzyknęła ostro, gdyż przypuszczała, że gdzieś się schował. Miała nadzieję, że zaraz wyskoczy zza szafki uradowany i figlarny.
Ale nie usłyszała żadnej odpowiedzi, więc pokuśtykała na werandę i wytężyła swoje słabe oczy. Liczyła, że wypatrzy go podążającego do domu i przygotowała się, by go porządnie zbesztać za spóźnienie.
Ktoś zamajaczył jej przed oczami w okolicy stodoły, ale to nie był Dani. Okazało się, że to Annette wracająca ze sklepu z koszykiem, na którego czubku spoczywał ogromny bochen chleba. Pomachała do babci i podbiegła do niej.
- Annette - zawołała babcia - zanieś kosz do domu i zacznij szukać Daniego.
Wyszedł, by narwać kwiatów już ponad dwie godziny temu i jeszcze nie wrócił.
Dziewczynka pomyślała, że babcia niepotrzebnie robi zamieszanie. Cóż takiego mogłoby mu się stać na polach. Wszyscy go przecież znają i kochają.
- Na pewno jest w lesie z tatą - odpowiedziała.
- Pójdę tam zaraz, ale pozwól mi najpierw zjeść kawałek chleba, jestem taka głodna.
Gdy posmarowała wielką pajdę chleba masłem i dżemem, babcia wróciła na balkon i przypatrywała się ścieżce. W tym momencie nadszedł ojciec.
- Gdzie Dani? - krzyknęła babcia. - Czyż nie był z tobą, Pierre? Nie spotkałeś go w górach?
- Dani? - powtórzył zdziwiony. - Wcale go nie widziałem. A kiedy wyszedł z domu?
Babcia nie ukrywała już swojego zdenerwowania i drżenia rąk.
- Zostawił mnie dwie godziny temu - powiedziała.
- Wyszedł z kotem. Chciał nazrywać krokusów na pobliskim polu i coś musiało mu się przytrafić!
Annette i jej tata spojrzeli na siebie pełni niepokoju, wiedzieli, że ścieżka do lasu biegnie blisko krokusowego pola i tata powinien był go zobaczyć, wracając do domu. Annette chwyciła ojca za rękę.
- Może poszedł do lasu, bo chciał się z tobą spotkać - powiedziała uspokajająco. - Chodźmy go poszukać.
Kacper musi być gdzieś niedaleko, on nie lubi długich spacerów.
Babcia pozostawiona sama, weszła do środka i zaczęła modlić się, aż stanął jej przed oczami obraz przedstawiający ciemny las pocięty rwącymi potokami i ścieżki zasypane w wielu miejscach lawinami. Tą ścieżką biegł Dani z naręczem krokusów, a za nim kroczył anioł z białymi skrzydłami, które promieniowały ciepłem i bezpieczeństwem.
- Aniołowie będą się opiekować tobą z rozkazu Pana - wyszeptała babcia i uspokojona podniosła się z kolan, by przygotować wieczorny posiłek.
Na polach nie było ani śladu Daniego, ani Kacpra. Szli wyżej, wołając po imieniu, ale nic oprócz echa nie reagowało na ich krzyki. Ani szybkie potoki, ani słońce chowające się za szczytami, ani cienie na polach nie chciały udzielić odpowiedzi.
- Tatusiu - powiedziała nagle Annette - zastanawiam się, czy Dani nie poszedł do domu Luciena. Widziałam, jak kilka razy z nim rozmawiał. Pobiegnę tam i spytam.
Przez łąki i strumienie dotarła do domu pani Morel. Tylne drzwi zastała otwarte, weszła więc do środka i rozejrzała się.
- Proszę pani! - zawołała - Lucien! Czy ktoś tu jest? Nie widzieliście Daniego?
Dom był cichy i opuszczony, ale przecież nie mogli być daleko. Dziewczynka już miała biec do stodoły, gdy zauważyła panią Morel podążającą do domu. Annette natychmiast do niej podbiegła.
- Proszę pani - zawołała pełna niepokoju, chwytając ją za rękę - czy widziała pani naszego Daniego? Wyszedł z domu i nie widzieliśmy go od dwóch godzin. Czy pani myśli, że on może być z Lucienem?
- To możliwe - odpowiedziała pani Morel dosyć ponuro - właśnie byłam u was, by spytać, czy wiecie coś o moim synu. Ten leniwy chłopak już dawno powinien wrócić do domu i wydoić krowy.
Wszystko muszę robić sama. Chodźmy zobaczyć, czy nie ma go w oborze.
Podeszły obie i otworzyły ciężkie, drewniane drzwi. Znalazły tam jedynie czerwoną krowę machającą ogonem. Kobieta już zamierzała się wycofać, gdy Annette chwyciła ją za rękaw.
- Proszę posłuchać! - wyszeptała - co to za hałas na strychu? - Przystanęły intensywnie słuchając. Z komórki na siano dobiegał stłumiony dziecięcy szloch.
Annette wspięła się po drabinie niczym dziki kot, a pani Morel podążyła za nią.
Obie przeczuwały, że stało się coś bardzo złego, przy czym Annette myślała wyłącznie o Danim, zaś kobieta o swoim synu.
- Lucien - krzyknęła - moje biedne dziecko, co się stało? Czy coś cię boli?
- Dani - jęknęła Annette, chwytając go za ramię i potrząsając - gdzie on jest?
Co z nim zrobiłeś? Oddaj go!
Lucien cofnął się głębiej w siano, potrząsając gwałtownie głową. Widać było, że ogarnęła go histeria.
- Ja nie wiem...gdzie...on...jest - szlochał. - To nie była moja wina.
- Co nie było twoją winą? - Annette wykrzyknęła, potrząsając nim jeszcze mocniej.
- Gdzie on jest? Ty wiesz, nie kłam! Niech pani każe mu mówić prawdę!
Kobieta odsunęła Annette z drogi i uklękła obok syna. Jej twarz zbladła mocno, gdyż domyślała się, że coś złego przytrafiło się Daniemu, a Lucien wiedział o tym. Wyciągnęła go z siana i skierowała jego twarz w swoją stronę.
- Lucien - zażądała, starając się mówić spokojnie - mów natychmiast. Gdzie jest Dani?
Chłopak popatrzył na nią dziko i zrozumiał, że ucieczka nie jest możliwa.
- On nie żyje - wyszeptał i zaczął znów płakać, zanurzając twarz w sianie.
Annette usłyszała jego słowa, ale nie mogła się ruszyć, gdyż nagle straciła wszystkie siły. Była tak blada, jakby zaraz miała zemdleć. Pani Morel chciała ją podtrzymać, ale dziewczynka wyrwała się gwałtownie i zaczęła mówić głosem, który zdawał się nie należeć do niej.
- On musi pójść z nami i pokazać to miejsce - powiedziała w końcu. - Mój ojciec zaniesie Daniego do domu. A potem - dodała - ja zabiję Luciena.
Kobieta nie zwróciła uwagi na ostatnie słowa, ale początek wypowiedzi dziewczynki wydał jej się sensowny. Chwyciła syna za ramię i ściągnęła go na dół.
- Chodź, Lucien - nalegała - musisz nam pokazać, gdzie jest Dani, inaczej pan Burnier wróci tu z policją.
Słowa matki przywróciły Lucienowi nieco przytomności, ruszył więc tak szybko, jak mógł, płacząc wciąż i powtarzając, że to nie jego wina. Pani Morel i Annette podążały za nim. Kobieta również zaczęła szlochać w odróżnieniu od dziewczynki, która nie uroniła ani jednej łzy, gdyż one wszystkie zamarzły w niej z rozpaczy.
W końcu dotarli do skalnej ściany i Lucien pokazał wąwóz w dole.
- On utonął tam w strumieniu - wyszeptał, po czym upadł na trawę i schował twarz w dłoniach. W tym momencie pan Burnier wyszedł z lasu i skierował się ku małej grupie stojącej nad urwiskiem.
Wcale nie zwrócił uwagi na Luciena, ale spojrzał na swoją córkę i na skały, gdzie zauważył małego, białego kotka przytulającego się do kamiennej grani. Nie potrzebował mówić wielu słów, rzekł tylko: „Muszę przynieść linę” i pobiegł w dół jak człowiek ścigany przez dziką bestię.
Babcia stała wciąż w drzwiach chaty i nie musiała o nic pytać, gdyż twarz syna wyrażała wszystko. Bez słowa podała mu linę wiszącą na ścianie.
- W wąwozie - krzyknął, odwracając się nagle i zaraz potem zniknął.
Babcia pozostawiona sama nastawiła czajnik, wyniosła do prania brudną bieliznę i nalała gorącą wodę do dużej butelki na wszelki wypadek. Potem usiadła splótłszy ręce i zamknęła oczy.
Znowu zobaczyła Daniego chwyconego przez ciemne wody wąwozu, ale białe skrzydła anioła powstrzymały prąd i chłopiec został bezpiecznie uniesiony w ramionach świetlistego opiekuna.
- On każe swoim aniołom troszczyć się o niego - wyszeptała babcia, po czym weszła na górę, by przygotować małe łóżeczko i nagrzać pierzynę.
Ojciec wrócił z liną w niewiarygodnie krótkim czasie, choć obserwatorom czekającym koło wąwozu wydawało się, że upłynęły wieki. Nikt nie wyrzekł ani jednego słowa. Mężczyzna przywiązał linę do drzewa i przerzucił w przepaść.
Następnie chwycił ją rękami i nogami, po czym zniknął wszystkim z pola widzenia.
Wisząc tak w ciemnościach, spojrzał na groźne wody, które musiały zabrać jego biedne dziecko. Ale to, co zobaczył w tym momencie, wlało gorącą nadzieję w jego serce i wywołało głębokie wzruszenie. Babcia miała rację. Aniołowie zaopiekowali się Danim, gdy spadał i uchronili go od utonięcia. Chłopczyk spadł niedaleko na półkę skalną, gdzie leżał na plecach z nogą nienaturalnie zgiętą i czekał na pomoc. Płakał trochę, gdyż nie mógł się ruszyć. Nie pamiętał, co się zdarzyło w ciągu tych wielu godzin, ponieważ był w szoku, ale na zawsze zapamiętał ojca unoszącego się nad nim niczym wielki ptak. Mężczyzna spuścił się na skalny występ i uklęknął przy dziecku.
- Tatusiu - wyszeptał Dani nie całkiem przytomny - gdzie jest Kacper?
- Tuż nad nami - odpowiedział ojciec, ciesząc się widokiem małej, bladej twarzyczki. - Zaraz cię stąd zabiorę.
- Tato - znów zaczął Dani - noga mnie boli i nie mogę się ruszać. Czy zaniesiesz mnie do domu?
- Oczywiście - odrzekł mężczyzna. - Dlatego tu przyszedłem. Za chwilę znajdziemy się bezpiecznie w domu. - I objął syna swoimi silnymi ramionami.
- Ale tatusiu - zaczął znowu chłopiec pełnym niepokoju głosem - czy możesz nieść nas obu, Kacpra i mnie? Nie zostawimy go tutaj, prawda? Wieczorem zawsze dostaje mleko, musi być już głodny.
- Kacper będzie siedział w mojej kieszeni - obiecał ojciec, po czym podniósł delikatnie syna. Dani krzyknął, gdyż poczuł w nodze ogromny ból, ale widok ojca zaraz dodał mu odwagi.
Droga powrotna dłużyła się niesłychanie. Mężczyzna nie mógł wspinać się po linie z dzieckiem na ręku, zszedł więc na dół do strumienia i wrócił inną drogą. Dani zapadł w półsen, ale obudził się, gdy ojciec położył go na trawie obok Annette.
- Czy zabrałeś Kacpra? - spytał Dani, otwierając nagle oczy. - Właśnie idę po niego - powiedział tata, który po chwili był już z powrotem z kotem w kieszeni.
Dani wyciągnął ramiona i przytulił swego przyjaciela, który mruczał ze szczęścia niczym parowy statek. Annette po raz pierwszy w ciągu całego zdarzenia wybuchnęła płaczem. Chłopca położono na płaszczu i pani Morel z panem Burnierem zanieśli go powoli do domku w górach; Annette szła za nimi przytulając kota.
Była to smutna procesja, ale wszystkie serca przepełniała radość, ponieważ Dani żył. Na razie było to i tak dużo. Nikt nie zwrócił uwagi na Luciena, który wciąż leżał na trawie przy skale. Kiedy podniósł głowę, zauważył, że został sam i poczuł, jakby cały świat o nim zapomniał. Wstał i powlókł się do domu. Wszedł prosto do łóżka, drżąc jak w febrze. Czuł wtedy, że jest najbardziej samotnym i nieszczęśliwym dzieckiem na świecie.
Dani leżał w swoim małym łóżeczku przykryty dwiema ciepłymi kołdrami bardzo zadowolony z faktu, że stał się niesłychanie ważną osobą. Wszystko, o cokolwiek poprosił, było mu natychmiast dostarczane, a ponieważ pierwszy raz znalazł się w samym centrum zainteresowań domowników, rozkoszował się tym niezmiernie.
Tata stał w nogach łóżka, wpatrując się w syna jak w obrazek i opowiadając mu różne zabawne historie. Annette siedziała przy braciszku z czekoladowym batonem w ręku, zaś Kacper leżał na jego piersi, mrucząc przeuroczo. Babcia asystowała z miseczką pełną wspaniałych, malinowych konfitur i gdy tylko Dani poprosił, dostawał pełną łyżkę czerwonego, aromatycznego przysmaku wprost do buzi! Gdyby noga go tak bardzo nie bolała, czułby się jak w raju.
- Tatusiu - zaczął Dani chyba dziesiąty raz - czy jesteś całkowicie pewny, że Kacprowi nic się nie stało?
- Jestem zupełnie pewny - odpowiedział ojciec. - Wypił całą miskę mleka i pobiegł na górę z podniesionym ogonem, a jest to najpewniejsza oznaka jego zdrowia.
- Tatusiu - kontynuował malec, otwierając buzię po kolejną łyżkę konfitur niczym pisklak - to Lucien wrzucił Kacpra w przepaść. To było okrutne z jego strony, prawda?
- Bardzo - potwierdził tata - i na pewno zostanie za to ukarany.
Ale pan Burnier za bardzo się cieszył z uratowania syna, by myśleć teraz o Lucienie. Za to Annette siedząca bez słowa z czekoladą w ręku, myślała o nim bardzo dużo.
Wcale nie będę się spieszyć, powiedziała do siebie, ale nigdy, przenigdy nie wybaczę mu tego, co zrobił. Pewnego razu zrobię mu coś strasznego.
- Nette - powiedział Dani - chciałbym teraz zjeść moją czekoladę, a potem pójdę spać. Musisz zostać przy mnie, bo boli mnie noga.
- Oczywiście, kochanie - odpowiedziała siostra, wręczając mu batonik. - Zostanę tak długo, aż zaśniesz.
Tata i babcia pocałowali malca na dobranoc i wyszli, a Annette otoczyła brata ramieniem i przytuliła.
- Zaśpiewaj mi coś - poprosił Dani. - Zaśpiewaj dla mnie „Och, niechaj dobra ręka Ojca”.
Była to piosenka - modlitwa, której nauczyła ich babcia, modlitwa prosząca Ojca w Niebie o wybaczenie grzechów i o uchronienie dzieci przed nocą pod Jego skrzydłami. Annette często śpiewała tę pieśń, ale dzisiaj nie chciała. Nie potrafiła śpiewać o wybaczaniu win, kiedy jej serce przepełnione było nienawiścią do Luciena i jedyną rzeczą, o której myślała, była zemsta.
- Zaśpiewam ci inną - powiedziała Annette - tę o moście w Avignon, bardzo ją lubisz.
Dani zaoponował. Przecież dzisiaj trzeba było spełniać wszystkie jego życzenia.
- Już mi się nie podoba piosenka o moście w Avignon - jęknął. - Chcę „Och, niechaj dobra ręka Ojca”.
- No, dobrze - zgodziła się Annette, wzdychając cicho. - Zaśpiewam, jeśli tak bardzo chcesz. - I zanuciła ze smutkiem:
Och, niechaj Twa ojcowska ręka Spoczywa na mnie w czasie snu.
A siła Twoja przeogromna Niech będzie zawsze przy mnie tu.
I wybacz mi w dobroci Swojej Biedy i nieprawości me.
I niechaj Duch Twój Święty sprawi Bym naśladował Cię.
Ostatnie wersy Annette zaśpiewała ciszej i wolniej, a kiedy skończyła, Dani leżał już pogrążony w głębokim śnie. Patrząc na braciszka, dziewczynka zaczęła cicho płakać, gdyż była niezwykle zmęczona dramatycznymi wydarzeniami dnia. Ale to nie łzy radości spływały jej po twarzy, ponieważ nie możemy się czuć naprawdę szczęśliwi, gdy nienawidzimy drugiego człowieka.
Wzdychając ciężko, zeszła na dół. Ojciec poszedł właśnie do obory, skąd dobiegało muczenie krów nigdy jeszcze nie były dojone tak późno. Babcia w tym czasie przygotowywała kolację. Rodzina nie miała nic w ustach od wczesnego obiadu; nikt nie miał czasu pomyśleć o niczym innym, jak o biednym malcu.
- Zasnął nareszcie - powiedziała Annette, po czym usiadła, wpatrując się obojętnie w piec.
- Doktor powinien już wkrótce nadejść - odrzekła babcia - i niestety będziemy musieli obudzić Daniego. Ale na razie zostawmy go; niech śpi, póki może.
- Babciu - zaczęła nagle Annette, podnosząc głowę po długiej ciszy - Lucien musi zostać ukarany. Co należy zrobić? Nie mam żadnego pomysłu, jak mu odpłacić za jego okrucieństwo.
Babcia nie od razu się odezwała. Po chwili jednak odpowiedziała.
- Czy kiedykolwiek zastanawiałaś się nad tym, że gdy zrobimy coś złego, kara spada na nas sama, bez czyjegokolwiek mieszania się?
Nie, o tym Annette wcale nie pomyślała.
- Pomyśl, co czuł, gdy zobaczył, jak Dani spadał w dół - kontynuowała starsza pani - zastanów się, jak tej nocy cierpi z powodu wyrzutów sumienia i jaki wstyd i strach będzie czuł przed ludźmi, kiedy wszyscy się dowiedzą. A potem pomyśl, czy mogłabyś jeszcze więcej go karać i nie wybaczać, czy raczej pomogłabyś mu zacząć od nowa.
Annette nie zwróciła szczególnej uwagi na wypowiedź babci poza jednym zdaniem:
„Pomyśl, jaki wstyd i strach będzie czuł przed ludźmi, kiedy wszyscy się dowiedzą.” To była genialna myśl. Gdziekolwiek pójdzie, czy do wsi, czy do szkoły, powie wszystko, aby każdy go znienawidził.
Jej rozmyślania przerwało gwałtowne pukanie do drzwi i starsza siostra Luciena wpadła do pokoju. Kiedy przyjechała do domu z miasta, gdzie pracowała, natknęła się na smutną procesję i zaraz pobiegła do wsi na pocztę, by zatelefonować po doktora.
- Doktor Pilliard nie może przybyć - wyrzuciła z siebie dysząc. - Pojechał do innej wsi do chorej kobiety i nie wróci przed północą. Mówią, że musicie rano zawieźć Daniego do szpitala i tam doktor go zbada.
- Dziękujemy ci, Marie - powiedziała babcia. - To miło z twojej strony, że poszłaś zatelefonować. - Wróciła następnie do gotowania, ale Marie stała nadal ciekawa wiadomości.
- Powiedz mi, Annette - poprosiła zniżając głos - jak to się stało? I dlaczego moja mama była tak bardzo zmartwiona?
- To się zdarzyło w górach - odpowiedziała krótko Annette. - Lucien wrzucił kota Daniego do wąwozu. A Dani chciał go ratować. Lucien nie zrobił nic, by mu pomóc, może nawet go popchnął. Sądzimy, że Dani złamał nogę. Leżał samotnie na skałach kilka godzin, a Lucien nikogo nie zawiadomił.
Marie pobladła z przerażenia; nigdy nie spodziewałaby się tego, mimo że nie przepadała za swoim bratem. Gdyby jednak bardziej była serdeczna wobec niego, możliwe, że Lucien byłby milszym, lepszym chłopcem. Dzieci, które nie są kochane, rzadko kochają.
- Zostanie surowo ukarany - powiedziała gniewnie - sama tego dopilnuję - po czym wymknęła się z domu. Annette uśmiechnęła się. Skłócenie Luciena z jego rodziną było częścią jej planu. Zemsta rozpoczęła się.
Nie było sensu czekać dłużej, więc Annette zaraz po kolacji zjedzonej w milczeniu, powlokła się na górę z sercem ciężkim jak kamień. Zapaliła świecę i spojrzała na Daniego oczami pełnymi łez. Leżał na plecach z włosami rozsypanymi na poduszce i rozłożonymi rączkami, ale był bardzo niespokojny. Przez sen marszczył czoło, poruszał się nerwowo i mamrotał coś niezrozumiale.
Annette poszła do swojej sypialni, ale była zbyt zmęczona, by zasnąć. Czuła się strasznie samotna, ale po chwili, ku swojej wielkiej radości, usłyszała powolne, ciężkie kroki na schodach i do pokoju weszła babcia, która ze względu na ból w nogach rzadko kiedy wchodziła na górę.
- Babuniu! - krzyknęła Annette i schowała się w jej ramionach.
Starsza pani nic nie mówiła przez dłuższą chwilę, cały czas głaszcząc dziewczynkę po głowie, zanim ta nie przestała płakać.
- Posłuchaj, moje dziecko - rzekła w końcu - kiedy Dani był mały, zabraliśmy go do kaplicy i pełni wiary powierzyliśmy go Zbawicielowi. W codziennej modlitwie błagaliśmy, by otaczał go swą opieką. Więc nawet kiedy Dani spadał w przepaść, Zbawiciel nie opuszczał go, gdyż Jego ramiona podtrzymywały go cały czas. Nawet gdyby Dani zginął, Pan na rękach poniósłby go prosto do Nieba. Więc otrzyjmy łzy i dalej ufajmy Zbawicielowi, że będzie sprawował nad nami najlepszą opiekę.
- Ale dlaczego Bóg pozwolił Lucienowi go skrzywdzić? - sprzeciwiła się Annette.
- Babciu, ja tak nienawidzę Luciena, że mogłabym go zabić.
- W takim razie nie możesz się modlić za Daniego - odpowiedziała babcia po prostu. - Bóg jest Miłością, więc kiedy modlimy się, dążymy do tej miłości, a cała nasza nienawiść musi zniknąć, podobnie jak śnieg topnieje wiosną pod promieniami słońca. Pozostaw Luciena Bogu, dziecko. On sądzi nasze dobre i złe czyny, ale zapamiętaj: Pan kocha Luciena tak samo jak Daniego.
Babcia pocałowała wnuczkę i wyszła z pokoju, a dziewczynka zaczęła rozważać usłyszaną naukę. Ostatniej uwadze babci nie mogła uwierzyć. To niemożliwe, by Bóg kochał okrutnego, głupiego Luciena tak mocno, jak dobrego, słodkiego Daniego.
Ale pierwsze słowa babci wydały jej się prawdziwe. Nie mogła się modlić za braciszka, kiedy jednocześnie obmyślała zemstę. Oba uczucia nie mogły iść w parze; pragnęła pomodlić się za Daniego, ale nie chciała pozbyć się nienawiści przed dokonaniem odwetu. W czasie, kiedy obmyślałaby rewanż, mogłaby polecić brata modlitwom babci. Kiedy to pomyślała, Dani usiadł na łóżku i zaczął płakać ze strachu.
- Kacper! - krzyknął. - Gdzie jest Kacper? Wpadł do strumienia?!
Annette poderwała się do niego.
- Nie, nie - uspokajała go - jest tutaj. Położyła białą, mruczącą piłeczkę na łóżku obok chłopczyka, który szybko zasnął z kotkiem przytulonym do piersi. Dziewczynka czekała kilka minut, aż jego oddech uspokoi się, a potem udała się do sypialni i także zasnęła.
Lucien leżał w ciemnościach z głową rozbolała od myśli i kiedy tylko zamykał oczy, widział Daniego znikającego w przepaści. I nie była to zwyczajna przepaść, ale dół bez dna, w który leciało się w nieskończoność.
Znowu zapadł w półsen, ale za każdym razem budził się, płacząc ze strachu, z sercem bijącym dziko, gdyż sny były gorsze od myśli. Gdyby tak ktoś przyszedł do niego! Tak strasznie jest być samemu. Potrzebował obecności matki; słyszał, że przyszła do domu, gdyż krzątała się w kuchni na dole. Nie śmiał jednak jej zawołać, bo wiedział, że jest na niego ogromnie zagniewana. Poza tym siostra mogłaby odpowiedzieć na jego wołanie, a tego z pewnością nie pragnął. Nie chciał nawet wyobrażać sobie, co by mu powiedziała.
Z przerażeniem zaczął myśleć o jutrze. Przypuszczał, że gdy przyjdzie do szkoły, Annette opowie już wszystkim o wypadku. I tak nikt za nim nie przepadał, był przecież tak okropny, głupi i zły; teraz na pewno wszyscy go znienawidzą. Nikt się z nim nie zaprzyjaźni i zawsze już będzie wracał ze szkoły sam.
Nagle usłyszał kroki na schodach i matka weszła do pokoju. Lucien usiadł, płacząc ciągle i wyciągając do niej ramiona, ale odepchnęła go. Usiadła na łóżku i popatrzyła na niego wzrokiem pełnym przerażenia i gniewu.
W sercu czuła wiele współczucia do swego dziecka i była nawet skłonna pocieszyć go, ale ogromny strach zdominował wszystkie pozytywne odruchy. Obawiała się tego, co uczynią Burnierowie, jeśli się okaże, że stan Daniego jest poważny; bała się prawa i rachunku, jaki trzeba będzie zapłacić doktorowi. Poza tym nie chciała okazać synowi współczucia, by nikt nie pomyślał, że staje po jego stronie. Czuła, że jej obowiązkiem jest ukarać chłopca w jakiś sposób.
Gdyby była kobietą bardziej wrażliwą, zrozumiałaby, że jej kara jest niepotrzebna. Powinna była ujrzeć oczami wyobraźni długie tygodnie strachu i samotności, jakie Lucien będzie musiał przeżywać, i jej reakcją powinno być pocieszenie i pomoc. Ale matka chłopca nie była jednak zbytnio wrażliwą osobą.
- Jesteś bardzo złym chłopcem, Lucienie - powiedziała ciężko - i naprawdę nie wiem, co się teraz stanie. Jeśli dziecko Burnierów jest ciężko zranione, będziemy zrujnowani. Będziemy musieli zapłacić wszystkie rachunki, na co nas nie stać. Możliwe, że będziemy mieli do czynienia z policją. To straszne, co zrobiłeś i mam nadzieję, że przynajmniej okropnie ci wstyd.
Rzeczywiście Lucienowi było tak wstyd, że nic nie odpowiedział, co zdziwiło matkę, gdyż jej synowi często zdarzało się odpowiadać niegrzecznie i zawsze siebie bronić. Milczący Lucien - to było coś nowego.
- No tak - powiedziała w końcu milszym tonem - miejmy nadzieję, że to wszystko się nie zdarzy. Jutro pójdziesz do Burnierów i przeprosisz ich; może ci wybaczą.
Czekała na jego odpowiedź, ale niczego nie usłyszała, więc zmartwiona opuściła pokój. Wróciła wkrótce z talerzem gorącej zupy. Nie mogła pocieszać go, ale musiała karmić.
Lucien wziął miseczkę i spróbował się posilić, ale wmusił w siebie tylko trzy łyżki, po czym oddał wszystko matce. Potem rzucił się na łóżko, schował twarz w poduszkę i znowu zaczął płakać tak rozpaczliwie, jakby serce miało mu zaraz pęknąć.
Matka stała bez słowa, gdyż nie wiedziała, co powiedzieć; pogłaskała go jednak delikatnie po głowie i kiedy szloch zaczął ucichać, wyszła z pokoju.
Kiedy Lucien obudził się rano, nie mógł sobie przypomnieć ani tego, co się zdarzyło, ani czemu boli go tak bardzo głowa. Ale po sekundzie wspomnienia poprzedniego dnia uderzyły w niego niczym cios noża. Poza tym przypomniał sobie coś jeszcze. Dziś będzie musiał stanąć twarzą w twarz z innymi dziećmi.
Możliwe nawet, że Dani umarł tej nocy i jego wina będzie dla wszystkich oczywista.
I wtedy przyszła mu do głowy myśl, że przecież mógłby nie iść do szkoły, tylko ukryć się, co wcale nie wydawało się trudne. Mógłby pobiec w góry do sosnowego lasu, wrócić wieczorem i nikt nie odkryłby jego podstępu. Mama pomyśli, że był w szkole i na pewno nie będzie zadawać żadnych pytań. Mieszkali przecież w górach, daleko od wsi, a poza tym kogo to wszystko obchodzi? Oczywiście kiedyś wszystko wyjdzie na jaw, ale na razie martwił go tylko dzień dzisiejszy. Może jutro będzie czuł się inaczej i okaże się, że Dani ma się lepiej; jutro wszystko może się zmienić, ale dziś musi uciec i schować się przed światem.
Wstał z łóżka i poszedł na dół. W kuchni natknął się na siostrę. Właśnie zjadła śniadanie i szykowała się do wyjścia na dworzec. Kiedy chłopiec wszedł, odwróciła głowę, żeby na niego nie patrzeć. Lucien nie zauważył tego. Milcząc, przeszedł przez kuchnię i udał się prosto do obory, by pomóc matce w dojeniu.
Kobieta spojrzała na niego smutnym wzrokiem, ale nie padło między nimi żadne słowo. Tak samo w milczeniu zjedli śniadanie, po czym chłopiec pocałował matkę na pożegnanie i wyszedł.
Stała tak, obserwując go aż do zakrętu ścieżki, potem pomachała ręką, jakby dodając mu otuchy. Odpowiedział tym samym i stał, patrząc na nią, póki nie wróciła do domu.
W chwilę później odwrócił się i pognał na wzgórze tak szybko, jak tylko mu nogi pozwoliły.
Biegł do momentu, kiedy nie mógł już złapać oddechu, po czym zanurzył się w pełnym spokoju sosnowym lesie na skraju góry. Nareszcie czuł się bezpiecznie; było bardzo wcześnie, usiadł więc, by pomyśleć.
Las sosnowy odznaczał się niezwykłym pięknem, gdyż drzewa obudziły się już na wezwanie wiosny, nabrzmiały sokiem i zapachami. Żywica wytryskiwała z nich i spływała po sinych pniach, a słodka woń unosiła się od ziemi rozjaśnionej promieniami słońca, które świeciło między konarami i igłami sosen. Pokój i światło przepełniały las i Lucien poczuł wlewającą się weń nadzieję. A może to jeden z promieni słonecznych zagubił swą drogę między gałęziami i przeniknął do jego serca? Chłopiec nie miał pojęcia, co będzie robił cały dzień bez obiadu, który miał zapewniony w szkole. Dziwne uczucie nadziei sprawiło, że poczuł się senny; nic dziwnego, gdyż całą noc śniły mu się koszmary. Rozciągnął się na igłach między krzaczkami poziomek i zasnął głębokim snem.
Ciepłe wiosenne wiatry bawiły się jego włosami, a zabłąkane promyki całowały go od czasu do czasu. Zapracowane wiewiórki rozprawiały o czymś na czubkach drzew i obrzucały się szyszkami; w dole między kamieniami strumień płynął ze śmiechem.
Lucien spał mocno, dopóki słońce nie znalazło się tuż nad jego głową, a dzieci w szkole nie zasiadły do obiadu. Obudził się, gdyż jego żołądek także domagał się posiłku.
Nikogo w lesie nie było, zaczął więc spacerować po wzgórzach w nadziei, że jakiś miły rolnik, żyjący wyżej w górach, poczęstuje go kubkiem mleka. Kiedy tak chodził, włożył ręce do kieszeni i w jednej z nich znalazł swój nożyk.
Lekcje w szkole zaczynają się w Szwajcarii o 7.30 - przyp. aut.
W tym momencie dotarł na skraj lasu, gdzie między sosnami rosły także buki, a wysoka trawa sięgała po kolana. Grube, bukowe pączki lepiły się od soku gotowe wybuchnąć włochatymi listkami. Wkrótce wszystkie pąki wystrzelą, a las przemieni się w katedrę o jasnozielonym dachu pod błękitnym niebem.
Lucien usiadł na pniu, podniósł kawałek drewna i zaczął strugać go nożem.
Wcześniej już strugał coś w drewnie, ale nigdy nie zrobił niczego do końca.
Teraz, nie mając nic do roboty, postanowił spróbować wyrzeźbić górską kozicę i zaczął gorliwie obciosywać kawałki kory.
Stopniowo niezwykły kształt zaczął objawiać się pod jego palcami i jego duszę ogarnęło ogromne podniecenie. Po raz pierwszy zapomniał o swoim zmartwieniu, tak był zaabsorbowany tym, co robił. Oczami wyobraźni widział już piękne stworzenie, a jego palce podążały za myślami - rzeźbił więc smukłe racice, głowę z dumnymi rogami i podniesione uszy, które wyławiały dźwięki myśliwskich trąbek. Wreszcie ukazała się przed nim cała postać gotowa do walki.
Lucien trzymał figurkę na odległość wyciągniętej ręki i uważnie się jej przyglądał. Chociaż nie była doskonała, podobieństwo wydawało się uderzające. Po raz pierwszy od wypadku chłopiec czuł się nieomal szczęśliwy. W końcu znalazł coś, co umiał robić dobrze; mimo że był zły i głupi, potrafił przynajmniej rzeźbić, samotność nie wydawała się więc taka groźna. Jeśli dzieci nie będą chciały się z nim bawić, będzie mógł pójść do lasu i rzeźbić piękne przedmioty.
Cokolwiek się stanie, będzie mógł uciec do swoich umiejętności i zapomnieć o tym, co bolesne.
Wspiął się na stok i spojrzał na las poniżej. Słonce chowało się właśnie za zachodnie zbocza wzgórz, a daleko w dole maleńkie postacie rozbiegały się w różne kierunki; dzieci wracały do domu. Za jakiś kwadrans i on będzie mógł podążyć do swojej chaty.
Opieszale wracał przez sosnowy las. Słońce świeciło już tylko po drugiej stronie doliny i zmrok zaczął zapadać nad okolicą. Lucien szedł, trzymając ręce w kieszeniach i ściskał w dłoni figurkę kozicy. Było to bardzo przyjemne uczucie.
Szedł do domu powoli, gdyż obawiał się usłyszeć złe wiadomości. Może Dani nawet umarł; ale tę myśl Lucien szybko odsunął od siebie, gdyż nie mógł jej znieść.
Najprawdopodobniej Dani bardzo się zranił, co Lucien wywnioskował z zachowanego w pamięci obrazu bladej, przestraszonej twarzyczki.
Gdyby tylko mógł to wszystko naprawić. Nie potrafił jednak niczego wymyślić.
Wszedł nieśmiało do chatki, matka nachylona nad zlewem zerknęła na niego niespokojnie. Czekała przez chwilę na jego słowa, aż w końcu nie mogąc powstrzymać ciekawości, zadała mu pytanie.
- No cóż - zaczęła - jak dziś było w szkole?
- W porządku, dziękuję - odpowiedział Lucien.
- Poszłam rano do Burnierów - kontynuowała matka. - Annette i pan Burnier zabrali Daniego do szpitala. Nie wrócą przed wieczorem. Babcia była bardzo miła, Lucien. To bardzo dobrzy ludzie i myślę, że ci wybaczą.
Lucien nie odpowiadał. Może starsza pani wybaczy mu, ale on wiedział doskonale, że Annette nigdy tego nie zrobi.
- Czy nauczyciel wiedział już, co się stało? - zapytała kobieta po chwili.
- Tak - odpowiedział krótko.
- Czy coś ci powiedział? - kontynuowała mama.
- Nie - uciął Lucien.
Matka zastanowiła się. Spędziła męczący dzień, myśląc, co jej syn musiał znieść w szkole, ale wydaje się, że nic złego się nie wydarzyło. Wyglądał nawet na odrobinę weselszego niż rano.
- Idę wydoić krowy, mamo - powiedział chłopiec, po czym skierował się do obory z westchnieniem ulgi. Obora była schronieniem, gdzie mógł uciec od pytań matki i przebywać wśród krów, które nic złego nie mogły o nim pomyśleć. Zaczął szybko doić; po wypełnieniu kubełka wypił kwartę ciepłego mleka i od razu poczuł się lepiej. Nie miał przecież nic w ustach od śniadania.
Dziś wieczorem postanowił odłożyć trochę jedzenia z kolacji na jutro, aby spędzić bez uczucia głodu następny spokojny dzień w lesie. Mógłby tak robić codziennie, póki jego sekret nie zostanie odkryty. Żyli daleko od wsi, możliwe więc, że będzie mógł przez jakiś czas się ukrywać.
Pracował tak długo, aż napełnił wszystkie naczynia. Wracając do domu, doszedł do drzwi w tym samym czasie co jego siostra, która zmęczona biegiem pod górę, nie mogła złapać oddechu.
- Ty mały tchórzu! - krzyknęła zamiast powitania. - Tak sobie nie pójść do szkoły! Co on robił cały dzień, mamo? Powinnaś była go zmusić!
Matka odwróciła się z oburzeniem.
- O czym ty mówisz, Marie? - zapytała ostro. - Oczywiście, że był w szkole.
Przed chwilą wrócił. Zostaw to biedne dziecko w spokoju i zajmij się swoją robotą.
- Rzeczywiście! - wykrzyknęła Marie. - Jeśli naprawdę przed chwilą wrócił, ciekawa jestem skąd. Po drodze ze stacji spotkałam nauczyciela, który zawołał mnie. „Gdzie jest Lucien” spytał, „i dlaczego nie przyszedł do szkoły? Czy jest chory?”, a ja odpowiedziałam, „Na tyle dobrze się czuje, że przyjdzie jutro do szkoły, nawet jeśli będę musiała zaciągnąć go tam siłą!” Więc słuchaj, Lucien!
Bóg wie dokąd dzisiaj poszedłeś, ale jutro sama zaprowadzę cię do szkoły.
- Zastanawiam się, czemu mnie okłamałeś, Lucien? - krzyczała matka ze zdenerwowania. - Jesteś niegodziwym chłopcem. Już nie wiem, co z tobą zrobić. Chyba nauczyciel musi z tobą porozmawiać.
Ponieważ bardzo się zmartwiła, że ją oszukał, zakrył” twarz fartuchem i zaczęła gorzko płakać.
Lucien usiadł przy piecu milcząc ciągle. Wszystko i wszyscy zdawali się być przeciwko niemu. Jego jedyna nadzieja na ucieczkę została mu odebrana; jutro pójdzie do szkoły i zobaczy Annette. Podniósł kawałek drewna, wyj; nóż i zaczął dalej rzeźbić swoją figurkę.
Dani leżał na wozie na miękkim materacu wypełnionym sianem i wpatrywał się w niebo, po którym wędrowały białe, kłębiaste chmurki niczym zaspane owieczki po błękitnej łące. Chciał popatrzeć również na to, co się dzieje po obu stronach wozu, ale nie wolno mu było siedzieć, musiał się więc zadowolić widokiem nieba.
Annette na pociechę cały czas opisywała mu to, co działo się po obu stronach drogi. Noga go bolała, więc momentami był drażliwy, a kiedy wóz podskakiwał, nawet popłakiwał. W takich chwilach siostra szybko uspokajała go rozmową, poza tym bycie ważną osobą dostarczało mu wiele nowych przyjemności.
- Jesteśmy teraz w środku wsi, Dani - powiedziała Annette - właśnie mijamy kaplicę; widzę też Emila, syna porządkowego, który wygania krowy z dziedzińca.
Jakiś głupiec musiał zostawić otwartą furtkę.
- Czy krowy chciały wejść do kaplicy? - zaciekawił się Dani.
- Nie - odpowiedziała Annette. - Próbowały przeskoczyć przez mur, ale jest on zbyt wysoki, więc zamiast tego skakały przez grobowce. Teraz jesteśmy w okolicy przedszkola, pani wychowawczyni sprząta schody. Dzień sprzątania jest dniem wolnym dla maluchów. Żałuję, że nasz nauczyciel nie wyznacza takich wolnych dni w szkole. O! ktoś zbliża się do wozu. To jakaś pani, myślę, że chce sprawdzić, jak się czujesz. Widzę też kobiety piorące w fontannie, to pani Pilet i pani Lenoir, już nas zauważyły.
Annette miała rację; rzeczywiście chciały sprawdzić, jak się czuje chłopczyk.
Wiadomo, że w małej wiosce wiadomości rozprzestrzeniają się niezwykle szybko i pamięta się o wszystkich sprawach bardzo długo, gdyż wypadki nie zdarzają się zbyt często. Żona listonosza wiedziała już co nieco od siostry Luciena, kiedy ta telefonowała wieczorem po doktora, a żona dróżnika usłyszała więcej od Marie na stacji. Od tego momentu wszyscy już coś wiedzieli i oczekiwali nowych informacji.
Tak więc panie Pilet i Lenoir zostawiły mężowskie koszule, a pani Duruz, właścicielka sklepiku, porzuciła kantorek i przybiegła z dwoma klientkami.
Kobieta krzątająca się wokół przedszkola również pozostawiła swoje zajęcie.
Wszyscy skupili się wkoło wozu i wpatrywali się w Daniego, bledszego niż zazwyczaj, ale z drugiej strony zachwyconego takim zainteresowaniem.
- Oj, nasz mały ptaszek! - wykrzyknęła wychowawczyni z przedszkola i podniosła ręce. - Musisz nam o wszystkim opowiedzieć, Annette. - A chociaż każda z kobiet słyszała opowieść kilkakrotnie, wszystkie znów nadstawiły ucha. Annette opowiadała wszystko od początku, podczas gdy kobiety gniewnie wymachiwały rękami.
Głośno wyrażały swoje oburzenie na biednego Luciena.
- Jest niegodziwym chłopakiem - powiedziała wychowawczyni - muszę ostrzec młodsze dzieci, żeby uważały na niego!
- Nie pozwolę Pierre’owi bawić się z nim - postanowiła żona listonosza. - Jego serce jest okrutne. Ma to wypisane na twarzy. Przykro mi z powodu jego matki. -
Mówiła to z wyższością, gdyż była dumna ze swego syna, który był ulubieńcem wsi.
Ojciec Daniego machnął batem z niecierpliwością i krzyknął, że muszą się spieszyć do szpitala. Wszyscy odsunęli się więc, a wóz ostrożnie ruszył po wybojach. Kobiety pozostawione na drodze jeszcze długo rozmawiały kręcąc głowami.
Wóz podskakiwał na nierównościach, a słońce wędrowało coraz wyżej po niebie.
Koniowi nie zależało specjalnie, by się spieszyć do doktora, a Annette miała dużo czasu na opisywanie otoczenia. Powoli zbliżali się do miasteczka. Po ich lewej stronie góry wznosiły się stromo ku niebu; na prawo rozpościerała się niska, kamienna ściana, za którą mieniła się rzeka.
- Rzeka może niedługo wystąpić z brzegów - zauważyła Annette. - To dlatego, że słońce roztopiło dużo śniegu w szybkim czasie. Woda dochodzi do korzeni sosen i widzę też drzewo, które wpadło do rzeki i przypomina most i... och, Dani! Mała, szara wiewiórka stoi i zastanawia się, czy przebiec drogę, czy nie.
- Gdzie? - krzyknął Dani i zapomniawszy o nodze chciał się podnieść, ale upadł znów na plecy krzycząc z bólu.
- Nie możesz się podnosić - ostrzegła go Annette. - Poza tym wiewiórka pobiegła już do lasu. Zbliżamy się teraz do stacji kolejowej i widzę krowy czekające na peronie na załadunek.
Podróż mijała przyjemnie. Minęli hałasujący wodospad i wydostali się na szeroką drogę, po bokach której rosły piękne, wysokie drzewa. Przejechali obok tartaków pachnących drzewem oraz żywicą i po chwili między krokusowymi polami zaczęły wyłaniać się domy. Annette poinformowała Daniego, że zbliżają się do miasta.
- Opowiedz mi o sklepach! - poprosił Dani gorąco. Dotychczas odwiedził miasto trzy razy i wydawało się ono chłopcu najwspanialszym miejscem na świecie.
Nie należy sobie jednak po tym zbyt wiele wyobrażać, gdyż miasto mogło pochwalić się tylko jedną ulicą ze sklepami po obu stronach, choć były to rzeczywiście ładne sklepiki. Znajdowała się tam między innymi cukiernia, na wystawie której prezentowały się wspaniałe owocowe torciki i stosy pierniczków o niezwykle ciekawych kształtach. Był tam również sklep z narodowymi strojami, które mieniły się tysiącami kolorów. Jednak najwspanialszy był sklep z wyrobami z drewna, za którego szybą wystawione były zegary z kukułką i figurka starego człowieka wkładającego im do dziobków orzechy. Annette nie mogła złapać oddechu, opisując wszystkie te cudowności. W końcu dotarli do szpitala. Choć był to naprawdę maleńki szpitalik, Annette i Daniemu wydawał się przeogromny. Na słonecznych werandach widać było odpoczywających pacjentów. Tata zeskoczył z wozu, przywiązał wodze do furtki i wszedł do środka. Kilka minut później wrócił z dwoma mężczyznami, którzy nieśli nosze. Dani został zaniesiony do poczekalni.
Dziwna cisza panowała w tym miejscu; zapach lekarstw i widok osób ubranych na biało sprawiał, że Daniemu zdawało się, że nie jest na ziemi. Pielęgniarki w białych fartuchach i czepkach przypominały mu anioły, które widział na obrazku w babcinej Biblii.
Musieli długo czekać. Tata i Annette zaczęli drzemać, więc Dani podłożył ręce pod głowę i również zapadł w sen.
Zostali obudzeni nagle przez doktora, który się bardzo spieszył. Był to starszy mężczyzna z długą, czarną brodą, miał niski głos i Annette trochę się go bała.
Wszystko potem potoczyło się błyskawicznie. Dani został przewieziony wózkiem do pomieszczenia, gdzie prześwietlono mu nogę, co było dla chłopca niezwykle interesujące. Chciał się nawet dowiedzieć, czy będzie mógł zachować fotografię i powiesić ją u siebie w pokoju. Potem Dani został obrócony na bok, a lekarz pociągnął go za chorą nogę, tak że malec wykrzyknął z bólu i w tym momencie zostało zrobione zdjęcie, które wcale nie przypominało jego nogi.
Ale doktorowi wyraźnie się spodobało. Studiował je długo i cały czas kiwał mądrze głową. Potem odwrócił się do pana Burniera i stwierdził:
- To dziecko powinno zostać w szpitalu. Jego złamanie jest bardzo poważne.
Ojciec zaprzeczył gwałtownie. Nie zamierzał zostawiać swojego małego synka temu niesympatycznemu człowiekowi z czarną brodą i niedelikatnymi rękami.
- Zaopiekujemy się Danim w domu - powiedział twardo - z pewnością jest to możliwe?
Doktor wzruszył ramionami.
- To jest możliwe - odpowiedział - ale sądzę, że tu miałby bardziej fachową opiekę. Poza tym nie mogę odbywać tak dalekich wizyt, będziecie więc musieli go przywozić.
- To mi nie przeszkadza - powtarzał ojciec uparcie, a Annette, włożywszy swą małą rękę w jego dłoń, uścisnęła ją znacząco. Ona także chciała, by Dani został w domu.
Doktor ponownie wzruszył ramionami i rozłożył ręce. Dani został zabrany przez pielęgniarkę i nie widać go było przez pół godziny.
Kiedy w końcu go zobaczyli, był śpiący i zmęczony, i nie pamiętał niczego oprócz dziwnego zapachu. Annette od razu zauważyła, że od pasa po czubki palców miał założony gips. Uświadomiła to Daniemu, który ze zdziwieniem oglądał swoją nogę.
- Czemu muszę nosić te ciężkie, białe spodnie? - zapytał w końcu, po czym nie czekając na odpowiedź, oświadczył, że czarna broda doktora nie przypadła mu do gustu i że chce do domu.
Annette również nie podobał się szpital, więc wszyscy zaczęli szykować się do powrotu - Annette, ponieważ była głodna, Dani, gdyż odczuwał zmęczenie i ojciec, który niepokoił się o swoje krowy. Kiedy więc lekarz wrócił, by zrobić kolejne prześwietlenie, rodzina Daniego zniknęła. Jedynie z daleka dostrzegł wóz jadący w szybkim tempie z trzema pasażerami.
- Co za głupcy - zamruczał doktor. - Pewnie pomyśleli, że już nie przyjdę. Będę się musiał wlec kawał drogi w góry, żeby odwiedzić dziecko. Nawet nie wiedzą, kiedy znowu przyjechać.
Prawdę mówiąc, wszyscy zapomnieli o to spytać. Kiedy wóz oddalił się znacznie od szpitala, tata przypomniał sobie o tym nagle.
- Annette - zawołał - nie spytaliśmy, jak długo Dani ma nosić gips!
- Nie martw się tym - odpowiedziała córka. - Za tydzień będziesz jechał do miasteczka sprzedać sery, wtedy się możesz dowiedzieć. Jestem pewna, że Dani będzie musiał pozostać w nim dużo dłużej. Pamiętam, jak Leon ze szkoły musiał nosić gips na ramieniu przez sześć tygodni.
- Rzeczywiście! - upewnił się tata. - Nie będziemy się teraz zamartwiać. Jest już późno. - Podniósł się na siedzeniu i zawołał „Wio!”, a koń, znając dobrze drogę powrotną, popędził ku domowi.
Dotarli do domu około piątej. Dani został położony na sofie przy kominku, aby nie czuł się samotny, a Annette miała spać na materacu obok niego w razie, gdyby w nocy jej potrzebował. W tym miejscu Dani miał pozostać przez wiele tygodni z nogą opartą o poduszkę i domownikami krążącymi wokół niego.
Annette przestała chodzić do szkoły, by móc się lepiej opiekować bratem.
Siedziała przy nim, opowiadając przeróżne historie i baśnie oraz grając w rozmaite gry. Babcia przygotowywała wymyślne smakołyki w kuchni, by zaspokoić apetyt biednego, chorego chłopczyka - apetyt, który, prawdę mówiąc, nigdy nie osłabł, gdyż Dani był tak samo ciągle wesoły i głodny jak dawniej. Kiedy jego opiekunki były zajęte, leżał na werandzie i śpiewał niczym szczęśliwy skowronek.
Rzeczywiście mógł się czuć zadowolony, cała wieś dbała o to wytrwale. Wszyscy kochali jego piękną, delikatną matkę, która wychowała się wśród nich. Kiedy zmarła, ich miłość przelała się na jej dzieci, a szczególnie Daniego, który miał oczy jak niezapominajki i głos jak ptaszek, i w ogóle odznaczał się przemiłym usposobieniem.
Niezwykłe było to, że Dani, który przyjmował miłość od wszystkich za rzecz oczywistą, wcale nie był rozpieszczony. Reagował ze szczerą radością i zachwytem na widok prezentów lub gości. Z początku w ogóle nie odczuwał ograniczeń wynikających z choroby.
Odwiedzały go często dzieci, które specjalnie wybierały się na spacery w góry, by ozdobić stolik Daniego pierwszymi alpejskimi kwiatami. A ponieważ chłopiec uwielbiał te wizyty, babcia musiała nauczyć się znosić hałas, głośny śmiech i zabłocone buty, gdyż po lekcjach dom Burnierów zamieniał się w pole zabaw.
Przychodził także nauczyciel, który przynosił fascynujące książki z obrazkami; właściciel sklepu przysyłał jaja w brązowe plamki, a piekarz złote figurki chłopców z chleba z rodzynkowymi oczami i guzikami z kandyzowanych owoców. Kiedy Annette szła po pieczywo, miał zwyczaj wkładać jej do koszyka łakocie, mrugając porozumiewawczo. Nic więc dziwnego, że Dani zawsze domagał się, by samodzielnie rozpakowywać zakupy. Nigdy nie wiedział, jaka niespodzianka czeka na niego w koszyku, co dodatkowo dodawało uroku.
Ale listonosz prześcignął wszystkich. Rodzina Burnierów rzadko otrzymywała listy, stąd wizyta listonosza była zawsze wielką atrakcją. Dlatego dobry człowiek wpadł na pomysł, by raz w tygodniu doręczać Daniemu piękną pocztówkę. A ponieważ za każdym razem wybierał inny dzień tygodnia, malec co rano drżał z emocji.
Listonosz nigdy się nie spieszył i zawsze kładł pocztówkę na dno torby. Radował się, widząc zniecierpliwienie i rozgorączkowanie Daniego, kiedy szukał własnej pocztówki wśród stosu innych listów. I jeśli owe listy były później doręczane z odciskami małych palców, nikt nie miał o to żadnej pretensji.
W tym czasie, kiedy mieszkańcy wsi skupiali się wokół Daniego, by dodać mu otuchy, jednocześnie unikali Luciena i robili wszystko, by okazać mu swoją pogardę.
Przez kilka dni wszyscy jakby uwzięli się na niego. Nauczyciel skarcił go w szkole przed wszystkimi dziećmi i przedstawił jako przykład tchórza i okrutnika.
Dzieci nie chciały z nim rozmawiać, a nawet obrzucały go błotem, szybko jednak przestały i po prostu zaczęły go ignorować. Lucien nigdy nie miał zbyt wielu przyjaciół, gdyż był popędliwy i niezdarny, ale zawsze mógł bawić się w grupie.
Teraz jednak przeżywał czas nudy, samotności i odtrącenia. Nikt nie chciał się z nim bawić. Gdy były wybierane drużyny do gry, zawsze pozostawał ostatni. Poza tym jako jedyny siedział sam w ławce.
Nawet małe dzieci schodziły mu z drogi, gdyż matki wciąż ich ostrzegały, żeby nic z nim nie miały do czynienia. Jest okrutny i może was skrzywdzić tak, jak skrzywdził małego Daniela? umiera, mawiały, więc dzieci patrzyły na niego jak na potwora i uciekały, kiedy tylko się pojawiał. W sklepach sprzedawcy wręczali mu towar bez słowa; mleczarz nie gawędził z nim, jak to miał w zwyczaju, a żona piekarza nigdy nie dawała mu pierników, jak innym dzieciom. Nie odzywali się do niego nieuprzejmie, tylko po prostu nie zwracali na niego uwagi.
A Lucien, zbyt nieśmiały, by spróbować pokonać ich niechęć, zamknął się w swoim własnym, małym świecie.
Wracał ze szkoły samotnie, sam robił zakupy i na placu zabaw też bawił się sam.
I to nie dzieci wykluczały go ze swego towarzystwa, gdyż dzieci szybko zapominają i wybaczają, to jego własny wstyd nie pozwalał mu zbliżyć się do innych. Zawsze widział wrogość i niechęć w ich twarzach i wyobrażał sobie, że patrząc na niego, mają przed oczami biednego Daniego. Stopniowo Lucien zaczął się wszystkich bać, od małego dziecka po starego mleczarza.
Od chwili wypadku Lucien myślał wyłącznie o Danim. Chciał zapytać Annette, co stwierdził doktor, ale ponieważ dziewczynka ani nie patrzyła na niego, ani się nie odzywała, nie śmiał przemówić do niej pierwszy.
W domu matka zauważyła zmiany następujące w jej synu, był cichszy i bardziej pracowity, gdyż tylko dzięki dużemu wysiłkowi czuł się mniej samotny. Zamiast ulegać swoim starym, złym nawykom, rzucił się desperacko w wir ciężkiej pracy na farmie. Matka chwaliła go głośno, a siostra stawała się coraz milsza, gdyż sama ciężko pracowała i zawsze lenistwo brata wyprowadzało ją z równowagi. Ale było takie miejsce, jedyne na świecie, gdzie Lucien czuł się naprawdę szczęśliwy - las. Tutaj przyjazne drzewa były dla niego schronieniem, a cały świat, który go odrzucał, nie miał tu wstępu. Do tego miejsca uciekał zawsze, kiedy było mu źle.
Siedząc pomiędzy drzewami, rzeźbił swoje małe figurki i zapominał o wszystkim poza radością płynącą z rzemiosła.
Spokój i piękno leśnego zakątka uspokajały go i pocieszały. Pnie drzew przypominały omszałe ogrody, młode szyszki sosen lśniły niczym świece, a liście buków nie tłumiły promieni słońca, ale raczej przesiewały je niby sito. Dlatego Lucien, siedząc pod drzewami, mógł czuć gorący blask na włosach i rękach, kiedy pracował.
W tej okolicy, na skraju lasu żył w swojej chacie samotny starzec. Kupił ów domek przed wielu laty i mieszkał w nim ze swoimi kurami, kozą i kotem. Był to dziwaczny człowiek i wszyscy we wsi trochę się go bali. Kiedy czasami schodził do wsi, by kupić coś w sklepie, dzieci uciekały przed nim w popłochu. Nazywano go starym człowiekiem z gór; inni nazywali go sknerą, jeszcze inni uważali, że chowa się przed policją, a byli też tacy, którzy mieli go po prostu za wariata. Prawda, czy nie, nikt nigdy nie zawitał do jego domu, a nawet nie śmiał przechodzić obok jego chaty po zmroku.
Lucien zabłąkał się dużo dalej w las niż zazwyczaj, po czym usiadł, by jak zwykle oddać się swojej pasji. Właśnie strugał wiewiórkę trzymającą w łapkach orzech, kiedy usłyszał ciężki oddech za swoimi plecami. Odwrócił się gwałtownie i ujrzał starego człowieka z gór przyglądającego się drewnianemu zwierzątku.
Jego nagłe pojawienie i niezwykły wygląd wywołały u Luciena strach. Wielka, siwa broda przykrywała mu całą pierś, a haczykowaty nos przypominał chłopcu dzikiego, drapieżnego ptaka. Ale kiedy zaskoczony Lucien przypatrywał się starcowi, zauważył, że oczy człowieka z gór miały jasne, miłe wejrzenie. A ponieważ dostrzegł w nich także błysk zainteresowania, więc postanowił nie uciekać. Poza tym jego wielka samotność sprawiała, że czuł teraz mniejszą obawę niż dawniej.
Ten człowiek z lasu mógł być dziwaczny i złośliwy, ale przynajmniej nic nie wiedział o jego przeszłości.
Po chwili Lucien odważył się odezwać.
- Dzień dobry panu - powiedział tak śmiało, jak tylko potrafił i czekał na to, co się stanie.
Starzec wyciągnął swą brązową rękę niby łapę jakiegoś leśnego zwierza i podniósł małą wiewiórkę. Przyglądał się jej długo i obracał w palcach wiele razy, aż wreszcie odezwał się chrapliwym głosem:
- Jak na dziecko bardzo dobrze rzeźbisz. Kto jest twoim mistrzem?
- Ja nie mam mistrza, proszę pana. Sam się uczę.
- W takim razie sam jesteś wystarczająco dobrym mistrzem i zasługujesz na lepsze narzędzia. Po krótkiej praktyce możesz nawet zarabiać tym na utrzymanie.
Widzę życie w tej wiewiórce.
- Proszę pana, ja nie mam narzędzi; nie mam też pieniędzy, aby je kupić.
W odpowiedzi starzec tylko machnął ręką i Lucien, idąc jak we śnie, poszedł za nim w głąb lasu. Wspinali się w ciszy, aż dotarli do skraju drzew, gdzie na polanie wznosił się mały, drewniany domek.
Nie było żadnych innych budynków ani urządzeń gospodarskich poza małym korytkiem, gdzie urzędowały kury. Koza dzieliła ze starym człowiekiem kuchnię, podobnie jak kot, który w tym momencie wygrzewał się na słońcu i mył futerko. Pokój był również maleńki; starzec sypiał na sienniku, tuż obok składu siana przygotowanego dla kozy na zimę.
Jakkolwiek pomieszczenia były biedne, ich wystrój przedstawiał się królewsko.
Znajdowały się tam typowe domowe meble i urządzenia, takie jak piec, kubeł na mleko, stołeczek, krzesło, stół i prasowalnica do serów. Ponadto wszystkie ściany zapełniały półki, na których stały rzeźbione w drewnie figurki, niektóre prześliczne, inne groteskowe, ale wszystkie wykonane przez prawdziwego artystę.
Wśród nich znaleźć można było niedźwiedzie i krowy, kozice i kozy, bernardyny i wiewiórki. Poza tym stały tam także rzeźby mężczyzn i kobiet, gnomów, krasnali i tańczących dzieci. Były tam również pudełka z wystruganymi na wieczkach kwiatami alpejskimi i naczynia z wyrzeźbionymi wieńcami na obwodzie. Ale najwspanialsza ze wszystkich eksponatów była Arka Noego z wstępującym doń korowodem różnorodnych zwierząt. Lucien nie mógł oderwać od niej oczu. Patrzył, patrzył i patrzył.
- To taka moja pasja - powiedział stary mężczyzna. - Dotrzymują mi towarzystwa w zimowe wieczory. Posłuchaj, chłopcze, jeśli będziesz przychodził do mnie od czasu do czasu, nauczę cię, jak korzystać z prawdziwych narzędzi.
Lucien potrząsnął gorliwie głową. Poczuł, że nagle wstąpiło w niego życie.
- Czy pan powiedział - zapytał niepewnie - że może mógłbym wkrótce zarabiać swoje własne pieniądze?
- Za jakiś czas, tak - potwierdził mężczyzna. - Mam przyjaciela, który sprzedaje wyroby z drewna po dobrej cenie. On sprzedaje wiele moich figurek.
Część, oczywiście, jak widzisz, zatrzymuję dla siebie. Za jakiś czas mógłby sprzedać twoje najlepsze prace. Poza tym dzięki moim narzędziom zrobisz szybsze postępy, niż pracując swoim nożem.
Lucien wciąż wpatrywał się weń z niedowierzaniem. Jego serce zaczęło śpiewać z wdzięczności, bo po prostu dostrzegł, że stary człowiek zainteresował się jego losem. W końcu znalazł się ktoś, kogo nie musiał się obawiać i kto dobrze o nim myślał.
Gwałtownie chwycił starca za rękę.
- Och, dziękuję panu bardzo - wykrzyknął. - Jakiż pan dla mnie dobry!
- Co też! - powiedział człowiek z gór. - Jestem samotny i nie mam przyjaciół.
Ale możemy razem rzeźbić.
- Ja też - odpowiedział Lucien - ja też jestem samotny i nie mam przyjaciół.
Kiedy chłopiec wracał do domu przez las, w jego głowie kipiało od nowych pomysłów, ale wśród nich jeden wydawał się najważniejszy. Mógłby sam zrobić dla Daniego Arkę Noego z wieloma maleńkimi figurkami krów, królików, słoni, wielbłądów, koni oraz z panem i panią Noe. A kiedy rzeźba będzie świetnie wykończona, zaniesie ją do domu Burnierów jako prezent na zgodę. Z pewnością nikt nie da Daniemu piękniejszego prezentu. I potem może pozwolą mu zaprzyjaźnić się z Danim choć odrobinę.
Od tej myśli serce biło Lucienowi przeraźliwie szybko. Przez ostatnie dwie godziny czuł się naprawdę szczęśliwy i ten błogi stan trwał jeszcze przez drogę powrotną do momentu, kiedy ujrzał wioskę. Jutro znowu będzie musiał pójść do szkoły. Znów będzie się czuł samotny i wystraszony. Tak, ale dziś udało mu się nawiązać nową przyjaźń.
Trzy razy w tygodniu, zaraz po zajęciach szkolnych, Lucien szedł przez cichy, sosnowy las, siadał na stopniach chaty człowieka z gór i pracował nad swoją Arką Noego. Praca z narzędziami była dużo łatwiejsza i przyjemniejsza.
Starzec zawsze podziwiał talent chłopca. Rodzina zwierząt z Arki powiększała się stale. W ciągu każdej kolejnej wizyty Lucien rzeźbił nową figurkę, więc gromadka zwierząt była coraz liczniejsza.
Jeszcze jedna rzecz radowała Luciena niezmiernie. Do szkoły przybył inspektor, który ogłosił konkurs prac ręcznych dla wszystkich dzieci. Dziewczynki mogły rywalizować w robieniu na drutach, wyszywaniu lub wyrabianiu koronek, zaś chłopcy w pracach wykonanych z drewna. Wielu z nich strugało coś w wolnym czasie, ale Lucien wiedział dobrze, iż nikt nie jest tak zręczny jak on.
„Zdobędę nagrodę. I od tego momentu wszyscy zrozumieją, że ja także umiem zrobić coś dobrze, nawet jeśli nie jestem dobrym uczniem i nikt nie chce się ze mną bawić.” Ta myśl sprawiła, że Lucien zaczął śpiewać w drodze do domu. Już wyobrażał sobie siebie idącego po nagrodę przed wszystkimi uczniami i nauczycielem. Możliwe nawet, że od tego momentu w szkole polubią go trochę bardziej.
Postanowił wyrzeźbić konia z rozwianą grzywą w pełnym galopie, stojącego na tylnych kopytach i z rozchylonymi nozdrzami. Lucien uwielbiał konie; stary człowiek wystrugał kiedyś podobną figurkę i chłopiec podziwiał ją bezgranicznie. Niedługo ukończy Arkę Noego i będzie mógł zacząć przygotowywać się do konkursu.
Tego dnia, gdy Lucien dowiedział się o konkursie, prosto ze szkoły pobiegł do domu starego człowieka, by podzielić się z nim radosną nowiną. Starzec był bardzo zadowolony i tak pewny sukcesu Luciena, jak sam chłopiec.
- Ale dlaczego chcesz wyrzeźbić konia? - zapytał. - Mógłbyś przedstawić swoją Arkę Noego. Jest świetnie wykonana.
Lucien potrząsnął przecząco głową.
- To jest prezent - powiedział zdecydowanie.
- Prezent? Dla kogo? Dla młodszego brata?
- Dla małego chłopca, który mocno się zranił i nie może chodzić.
- Naprawdę? A jak to zrobił?
- Wpadł do wąwozu.
- Biedny malec! Jak to się stało?
Lucien nie odpowiadał przez dłuższą chwilę. Ale przyjaźń, jaką starzec mu okazał, sprawiła, że chłopiec postanowił powiedzieć mu prawdę. Podniósł głowę i przemówił:
- To moja wina, że on spadł w przepaść. Upuściłem jego kota, a on próbował go wydostać.
Kiedy zwierzył się starcowi, od razu pożałował, że nie ugryzł się w język. Teraz człowiek z gór na pewno zacznie go nienawidzić, jak wszyscy inni. Ale wcale się tak nie stało. Zamiast tego, mężczyzna przemówił bardzo delikatnie:
- To dlatego powiedziałeś, że nie masz przyjaciół?
- Tak.
- I teraz starasz się zdobyć przychylność dzieci, robiąc zabawki?
- Tak.
- W takim razie dobrze robisz! Zdobycie na powrót miłości jest bardzo trudne.
Ale nie zniechęcaj się; ci, którzy potrafią w tym wytrwać, znajdują więcej szczęścia w dawaniu miłości niż w jej otrzymywaniu.
- Niezupełnie pana rozumiem - powiedział Lucien pełen zadumy.
- To znaczy, że jeśli poświęcisz swoje życie na przelewanie miłości z serca na to, co robisz dla innych ludzi, możesz często być zniechęcony i rozczarowany.
Jeśli jednak nie będziesz się tym zrażał, znajdziesz szczęście w obdarowywaniu miłością niezależnie od tego, czy otrzymasz ją w odpowiedzi, czy nie. Pewnie te słowa nie pasują ci do człowieka, który żyje samotnie i nikogo nie kocha, aleja naprawdę w to wierzę.
Tego wieczora Arka Noego została ukończona, więc Lucien z bijącym sercem i płonącą twarzą wyruszył do domu Burnierów, by wręczyć ją Daniemu.
Kiedy był już całkiem blisko ich drewnianego domu, wpadł w panikę i schował się za drzewa. Co ma powiedzieć? Jak przełamać milczenie? Jeśli Dani przebywałby w domu sam, byłoby mu łatwiej, ale Annette zawsze czuwała przy bracie po powrocie ze szkoły.
Ależ z pewnością mu przebaczą, gdy ujrzą Arkę. Jeśli tylko to zapomną i dadzą mu jeszcze jedną szansę, mógłby spędzić resztę życia, starając się naprawić całe wyrządzone przez siebie zło. Rozdarty między strachem a nadzieją, Lucien wyszedł zza drzew i poszedł prosto do chaty.
Łóżko Daniego zostało już wniesione z werandy do domu, a Annette siedziała samotnie, łatając dziury na łokciach w kurtce taty. Lucien ze ściśniętym sercem wszedł po schodach i postawił rzeźbę na stole.
- To dla Daniego - wyszeptał zachrypłym głosem, po czym słowa uwięzły mu w gardle i stał tak, czekając z oczami wbitymi w ziemię.
Annette wzięła Arkę Noego z twarzą pobladłą od gniewu.
- Jak śmiesz tu przychodzić! - wybuchnęła. - Jak śmiesz dawać Daniemu prezenty!
Wynoś się i nigdy tu nie przychodź!
Mówiąc to, rzuciła Arkę Noego z całą siłą młodych ramion na stertę drewna.
Wszystkie małe zwierzęta leżały porozrzucane na pniach.
Lucien wpatrywał się w nią przez chwilę, po czym odwrócił się i zszedł na dół.
Cały jego wysiłek poszedł na marne. Nigdy mu nie przebaczą; to tylko strata czasu.
W tym momencie przypomniały mu się słowa starego człowieka i wlały trochę światła w jego pełne goryczy i złości serce. „Ci, którzy potrafią wytrwać, znajdują więcej szczęścia w dawaniu miłości niż w jej otrzymywaniu.”
No cóż, może to i prawda. Rzeczywiście, niczego nie otrzymał, ale przynajmniej był szczęśliwy, rzeźbiąc Arkę i myśląc o tym, jaką przyjemność sprawi Daniemu.
Może jeśli wytrwa i będzie dalej przelewał miłość w swoje figurki, kiedyś komuś spodoba się jego praca i pokocha go za nią.
Noga Daniego goiła się bardzo wolno. Doktor wiele razy wspinał się do chaty w górach, by odwiedzić małego pacjenta, ale zawsze tylko kręcił głową i wydawał się zmartwiony. W końcu, kiedy narcyzy rozkwitły na polach i farmerzy zaczęli wypędzać krowy na łąki wysoko w górach, Dani trafił znów do szpitala, gdzie zdjęto mu gips. Niestety doktor miał złą nowinę. Stało się to, czego się obawiał.
- Dani nie będzie mógł chodzić prosto. Chora noga była zdecydowanie krótsza od zdrowej.
Z ciężkim sercem pan Burnier musiał pójść do cieśli i poprosić o zrobienie małych kul; potem odwiedził też szewca z prośbą, by podwyższył podeszwę jednego z bucików Daniego.
Zarówno cieśla, jak i szewc bardzo się zasmucili. Cieśla postanowił wyrzeźbić małe niedźwiadki na uchwytach kul, by dostarczyć Daniemu choć odrobinę radości, zaś szewc zwrócił buciki wraz z wetkniętymi w nie czekoladkami. Na początku Dani nie traktował kul jako czegoś złowieszczego, ale jako nową zabawkę i z niecierpliwością chciał je wypróbować.
Przez dzień lub dwa podskakiwał niczym polny konik i czuł się zupełnie zadowolony. Ale kiedy pewnego dnia usłyszał, że ojciec zamierza wygonić krowy w góry, chłopczyk usiadł na ziemi i zaczął płakać. Teraz dopiero dotarło do jego świadomości, że o kulach nie będzie mógł pobiec w góry za stadami. Dani bardzo rzadko płakał, ale kiedy już to mu się zdarzało, jego rozpacz była naprawdę wielka. Annette, pan Burnier i babcia pobiegli do stosu drewna, gdzie siedział Dani i zaczęli go ściskać i całować. Kacper, który nie znosił takiego zamieszania, wygiął grzbiet i miauknął.
Kiedy w końcu wszyscy zrozumieli przyczynę rozpaczy, zaczęli rozważać, w jaki sposób można by zaradzić takiemu nieszczęściu. Zdecydowano, że Dani pojedzie do wsi małym drewnianym wózkiem, aby odwiedzić targ handlowy, skąd stada wyruszały na górskie pastwiska. Następnie mógłby pojechać za pochodem wozem konnym, przespać się na sianie i wrócić do domu następnego dnia! Annette pojechałaby z nim, a babcia z Kacprem popilnowaliby gospodarstwa.
Wielki dzień przywitał wszystkich błękitnym niebem i dlatego Dani wstał bardzo wcześnie z uczuciem, że dziś stanie się coś wspaniałego. Kiedy przypomniało mu się, że to dzień wycieczki, zaczął jodłować z radości. Ponieważ jednak wcale mu to nie wychodziło, wrzaski obudziły Kacpra. Dani zapragnął opowiedzieć przyjacielowi o swoim szczęściu, ale kota nie interesowały takie historie, wymknął się więc do szopy na drewno, by zapolować na myszy.
Godzinę później Dani siedział już na drewnianym wózku, a Annette ciągnęła go w dół, a raczej trzymała z całej siły! gdyż ścieżka była bardzo stroma, Pola po obu stronach dróżki pokryte były pachnącą ławicą narcyzów kremowego koloru, kiedy jeszcze miały ściśnięte pąki, a śnieżnobiałe, gdy w pełni rozkwitały.
Sceneria była tak rozkoszna, że najlepszą rzeczą, jaką można było zrobić, to zasnąć słodkim snem, więc kiedy dojeżdżali do wsi, Dani walczył z sennością.
Jednakże tuż przed placem handlowym Dani otrzeźwiał zupełnie, gdyż usłyszał nawoływania ludzi, krzyki dzieci, dzwonki zawieszone na szyjach krów i ryki przestraszonych stad. Kiedy zaś ominęli źródło i chłopczyk spojrzał w dół wyboistej drogi, dziwny widok zwrócił jego uwagę.
Plac handlowy był cały zapełniony krowami i cielętami ściśniętymi jedno przy drugim. Niektóre były kasztanowe, inne płowe lub białe, a wszystkie miały zawieszone na szyjach dzwonki i kręciły nerwowo głowami. Tu i ówdzie krowy uwalniały się, przeskakiwały przez inne zwierzęta i trzeba było je gonić. Koło sklepu rozlegały się krzyki mężczyzn starających się powstrzymać młodego byka, który zamierzał wybić rogiem okno. Poza tym wszędzie przemykały się grupki dzieci, szczęśliwych, gdyż był to dzień wolny od zajęć szkolnych.
W Szwajcarii, kiedy trawa wyrastała bujnie na polach, krowy wypędzane były na wyższe pastwiska na całe lato. W tym czasie trawa w dolinach mogła rosnąć spokojnie, by potem służyć za pokarm zimą. Farmerzy szli ze swoimi stadami i mieszkali latem w górskich szałasach, podczas gdy kobiety z dziećmi pozostawały w domach. Jednakże tego jedynego dnia, gdy stada wyruszały w góry, wszyscy hodowcy wraz ze swoimi rodzinami podążali za zwierzętami i spędzali jeden dzień w górach, zakwaterowując krowy w ich nowym mieszkaniu.
Przyjazd Daniego wywołał duże poruszenie, gdyż nie licząc dnia, kiedy jechał do szpitala, była to jego pierwsza wizyta we wsi, więc wszyscy chcieli go powitać.
Dzieci pragnęły ciągnąć jego wózek, a kobiety chciały dać mu całusa, ale Dani wolał przyglądać się stadom, więc zamiast buziaków podawał wszystkim rękę.
Nadszedł najwyższy czas, by pochód ruszył. Farmerzy wyprowadzili z masy zwierząt przywódców, czyli te zwierzęta, które miały prowadzić stada. Każdy z nich wyróżniał się większym, donośniejszym dzwonkiem.
Pan Burnier chwycił swojego przywódcę za obrożę i pociągnął za sobą, co spowodowało, że pozostałe krowy ruszyły za nimi. Przywódcą stada pana Burniera była jedna z córek Paquerette, duża płowo biała krowa, która nazywała się Eglantine. Za nią zaś maszerował sympatyczny cielak o różowym nosie i trzęsących się nogach - najmłodszy z wnuków Paquerette zwany Napoleonem.
Pan Burnier wraz z Eglantine podszedł do dzieci.
- Wóz z mułem czeka przy warsztacie szewca - powiedział - posadź na nim Daniego, a wózek zostaw koło przedszkola. Wtedy ruszymy. Ja pójdę przodem, więc muł bez problemu dogoni stado.
Mężczyzna obszedł swoją gromadkę zwierząt i ruszył pod górę obok wieży zegarowej wyglądającej jak długa fajka, a sznur dzieciaków biegł za nim, gdyż wszystkie dzieci z okolicy lubiły pana Burniera. Muł szybko dogonił stado, gdyż Annette bardzo zręcznie powoziła. Dani siedział z tyłu i trzymając swoje kule, tak by wszyscy je podziwiali, krzyczał na cały głos.
Dani nigdy nie zapomniał tej wspaniałej drogi w góry. Nigdy też nie widział tak świeżego i pogodnego poranka z niebem błękitnym niby szafir i wiatrem przemykającym nad polami narcyzów. Kiedy dojechali do lasu, zanurzyli się w mroczną ciszę przerywaną jedynie dźwiękiem dzwonków. Ponieważ droga prowadziła cały czas pod górę, synek Eglantine szybko osłabł i zaczął zostawać w tyle, Dani chwycił go więc za obrożę i ciągnął za wozem.
Ojciec odwrócił się i uśmiechnął.
- Zmęczył się, biedak. Lepiej weź go do siebie nawóz, Dani - powiedział, po czym chwycił trzęsące się, zmęczone stworzenie i położył je na wozie. Dani otoczył szyję zwierzęcia ramionami i piał z radości. Był to śliczny byczek o łagodnych oczach, miękkich uszach i przydymionych loczkach na czole. Razem leżąc, obserwowali otoczenie.
W chwili, kiedy dotarli do krańca lasu, wspięli się tak wysoko, że mogli ujrzeć szeroki widok od zielonych dolin za pasmem wzgórz po białe łańcuchy gór, z których nigdy nie znikał śnieg. Dani leżał na plecach i liczył szczyty.
Wyobrażał sobie, że przebywa w Niebie, gdyż z pewnością Niebo musi tak wyglądać - leżące gdzieś daleko ponad ziemią, wypełnione muzyką dzwonków i ciepłe jak ciało byczka przytulone do jego boku. I na dodatek, co stanowiło jakby uwieńczenie tego całkowitego szczęścia, Annette wyjęła świeżą bułkę, duży kawałek sera i poprosiła, by zjadł obiad. Usiadł więc, żując chrupiącą skórkę z jednej strony, podczas gdy Napoleon podjadał bułkę z drugiego jej końca.
Annette zsiadła z wozu, pozwalając mułowi iść własnym tempem i zaczęła spacerować po zboczach, zbierając kwiaty, które rosną tylko na wysokich pastwiskach. Znalazła tam między innymi skupiska anemonów, niebieskich na zewnątrz a białych w środku, i błękitne goryczki o kielichach w kształcie dzwonków pnących się po ziemi. Kwiaty chciała po powrocie podarować babci. Dani żałował, że nie może biegać po zboczach i pomagać siostrze w zrywaniu tych pięknych roślinek. Szybko się jednak pocieszył, że przecież gdyby nie choroba, nie dostałby w prezencie tak wspaniałych kul i nie siedziałby na wozie, przytulając miłego cielaczka.
Ścieżka ostro skręciła, omijając korzenie potężnej sosny, której gałęzie połamały wichry i burze śnieżne. Po chwili dojechali do letniego domku - małego jednoizbowego szałasu stojącego na łące pokrytej żółtym kwieciem. Tuż za szałasem wznosiło się ostatnie najwyższe zbocze góry, które stanowiło zabezpieczenie domku. Krowy poznały swój drugi dom natychmiast i żwawiej ruszyły, a ich dzwonki zagrały na powitanie.
Obok chatki biło źródło krystalicznej wody, więc małe stadko ruszyło ku niemu, by ugasić pragnienie. Dani z cielątkiem również wygramolił się z wozu, aby się napić świeżego, górskiego nektaru. Potem wszyscy zgromadzili się przed szałasem, czekając aż pan Burnier otworzy drzwi.
W środku chaty pozostała wilgoć i chłód po zimie, kiedy to domek cały był przykryty śniegiem. Nikt się tym nie martwił, gdyż rodzina zaopatrzyła się we wszystkie potrzebne rzeczy i po chwili w kominku buzował już wesoły ogień.
Annette z miotłą w ręku wzięła się za porządki, zaś Dani towarzyszył jej, podskakując jak wesoły świerszcz. Pan Burnier wspiął się po drabinie na strych po siano, by przygotować legowisko dla zwierząt, a następnie wziął się za dojenie. W tym czasie Annette przygotowała kolację, która składała się z chleba, wędzonych kiełbasek, sera i kawy; wszyscy spożyli ją z zadowoleniem, gdyż każdy odczuwał już głód i zmęczenie. Jedli w milczeniu, ponieważ piękno gór było tak wymowne, że słowa mogłyby zepsuć cały nastrój.
Kiedy skończyli posiłek, Dani podniósł się i objął ojca ramionami.
- Chcesz już pewnie pójść spać, co? - zapytał tata, podnosząc go lekko.
- Nie - odpowiedział Dani bez wahania - chciałbym, żebyś mnie zaniósł na szczyt góry.
Pan Burnier osłupiał. Droga na szczyt zajmowała przecież dobre pół godziny marszu. Wiedział jednak dobrze, że nie potrafi niczego odmówić swojemu małemu, choremu synkowi. Ruszył więc na długi spacer z Danim na rękach i Annette trzymającą się poły jego kurtki.
Grzbiet góry przyozdabiało kwiecie tak piękne, że Annette nie mogła się powstrzymać, by nie pobiec na jego spotkanie, a pan Burnier zatrzymał się, gdyż cudowny widok zaparł mu dech w piersiach. Kiedy dotarli na szczyt, usiedli i podziwiali niezmierzone piękno świata, milcząc i oddając się każdy swoim myślom.
Gdziekolwiek sięgnęli wzrokiem, widzieli granicę między pasmem białego śniegu a morzem purpury. Zmierzch zapadał nad dolinami, jednak łańcuchy gór zatrzymały jeszcze odrobinę światła zachodzącego słońca. Dziecko mieszkające w innym kraju mogłoby pomyśleć, że Alpy zapłonęły czerwienią ognia, ale Dani przyzwyczajony był do takiego widoku, patrzył więc z zachwytem, ale bez zdziwienia. Kiedy tak siedzieli patrząc, słońce zeszło jeszcze niżej aż do miejsca, gdzie były widoczne tylko wierzchołki gór otoczone koroną gwiazd. Wkrótce wzniósł się księżyc, zaś biel szczytów przemieniła się w srebro.
Annette patrzyła z zapartym tchem, po czym podniosła się. Nie lubiła tego momentu, kiedy znikało wszelkie światło i ciepło z gór. Nadejście zmroku kojarzyło jej się z uczuciem smutku i osamotnienia, tak jakby straciła coś pięknego raz na zawsze. Takie same uczucia łączyły się ze wspomnieniem nocy, kiedy została obudzona i powiedziano jej, że mama nie żyje.
Cieszyła się, że wrócili do chaty i usiedli przy ciepłym, błyskającym ogniem kominku. Wrota od zagrody były otwarte, cielaczek wszedł więc do środka izby i usiadł na podłodze obok Daniego.
- Chcę dziś spać z cielaczkiem - poinformował wszystkich Dani niezłomnym głosem.
- Nie, Dani - powiedziała Annette pospiesznie - będziesz miał pchły.
- Jeśli Napoleon ma pchły, na pewno złapałem je już na wozie - zaoponował rozsądnie Dani. - Proszę, tatusiu, tak bardzo chcę spać z Napoleonem!
I pan Burnier, zastanawiając się ile razy zgodzi się jeszcze spełniać dziwaczne prośby swojego synka, odpowiedział: „Tak”. Przyniósł materac wypchany sianem dla Daniego i naręcze słomy dla cielaczka. Annette z wielką dezaprobatą położyła się jako jedyna na łóżku, gdyż ojciec wyszedł na dwór i urządził sobie wygodne posłanie w stogu siana.
Na zewnątrz księżyc uniósł się już ponad góry, których szczyty przemieniły się w łańcuch ze srebra.
Lucien, w odróżnieniu od innych, nie wyruszał na górskie pastwiska, gdyż rodzina Mordów posiadała jedynie cztery krowy, które latem dołączały do większego stada.
Zanim zaczęły się sianokosy, miał więc dużo wolnego czasu, który po zajęciach szkolnych spędzał ze starym człowiekiem z gór.
Figurka na konkurs była już prawie gotowa i, jak na tak młodego chłopca, wykonana znakomicie. Rzeźba konika wyszła większa, niż zamierzał początkowo, z rozwianą grzywą i kopytami, które ledwie dotykały ziemi. Patrząc na nią, można było odczuć tempo, z jakim rumak pędził i podziwiać wdzięk, z jakim się poruszał.
Lucien spędził wiele godzin na przyglądaniu się koniom sąsiadów, studiując każdą część ich ciała, każdy mięsień.
Wciąż miał dużo czasu, ponieważ konkurs miał się odbyć po sianokosach, ale dzieci nie mogły się powstrzymać od typowania swoich kandydatów na zwycięzców.
Większość chłopców głosowała na Michela, syna mleczarza, który wyrzeźbił dwa niedźwiadki wspinające się na slup. Michel pracował ciężko i rzeczywiście była to niezła robota, ale z pewnością niedźwiadki nie przypominały za bardzo tych z lasu i mogły być uważane równie dobrze za psy. Lucien patrzył na rzeźbę w milczeniu, podczas gdy inne dzieci głośno wyrażały swój zachwyt.
Z pewnością nikt nie będzie miał wątpliwości co do jego rumaka; był to koń i nie było co do tego dwóch zdań.
Nikt jednak nie podejrzewał, że to właśnie on zdobędzie główną nagrodę, gdyż nauczyciel był jedyną osobą, która wiedziała, że on także przystąpił do konkursu.
Lucien był zbyt nieśmiały, by powiedzieć o tym innym, zbyt niepewny, że może nie ujrzy na ich twarzach żadnego zainteresowania. Ale teraz, patrząc na niedźwiadki Michela, wiedział, że wygra. Już widział oczami wyobraźni siebie kroczącego po nagrodę i odprowadzanego wzrokiem pełnym zachwytu i zdziwienia. Potem na pewno podejdą do niego z ciekawością, by obejrzeć jego konia i może polubią go trochę.
Uśmiechnął się lekko na tę myśl.
Więcej wątpliwości budził konkurs dziewcząt. Marcelle, córka właścicieli sklepu, wykonała śliczną koronkę, a zajmowała się ich wyrobem już od piątego roku życia.
Mama Jeanne była krawcową, więc dziewczynka mogła się popisać zręcznym szyciem.
Annette zaś była niezrównana w robieniu na drutach. Nauczyła ją tego babcia, gdy dziewczynka nie chodziła do szkoły i opiekowała się Danim.
Pracą konkursową Annette był granatowy sweterek z białymi kwiatkami wokół nadgarstków i szyi, który robiła dla braciszka, by nosił go w niedziele i święta.
Nie dokończyła go jeszcze, musiała się więc spieszyć. Kiedy inne dzieci bawiły się, Annette siedziała z boku i ciężko pracowała.
- Myślę, że zdobędziesz nagrodę, Annette - mówiło jej wielu przyjaciół. -
Trudniej jest zrobić taki wzór, niż wykonać taką koronkę jak Marcelle. Wszyscy tak mówią.
Annette również na to liczyła. Tak bardzo chciała zdobyć pierwsze miejsce. Nie byłaby już wtedy smutna, że dostaje niskie oceny z arytmetyki. Babcia, tata i Dani ogromnie by się cieszyli i na pewno byliby z niej dumni.
Miała jednakże bardzo mało czasu na wykonanie sweterka, gdyż po lekcjach zawsze miała jakąś robotę. Poza tym zaczęły się już sianokosy i wszystkie dzieci musiały pomagać w pracach rolnych. Pan Burnier zostawił stada w górach pod opieką dorosłych już synów sąsiada i zszedł do doliny, by skosić swoje i jego pola.
Poza tym, jak zwykle, kosił małą łąkę należącą do pani Morel, gdyż Lucien był zbyt mały, by władać kosą.
Dawniej w górach ludzie nie mieli ani traktorów, ani kosiarek, więc jedynym narzędziem, jakie można było używać na stromych zboczach, była kosa. Za mężczyzną, który kosił trawę szły zawsze kobiety i dzieci, które drewnianymi grabiami zbierały siano i gromadziły je w duże stogi.
Pan Burnier i Annette musieli bardzo ciężko pracować, gdyż posiadali bardzo wiele pastwisk na zboczach, a nie stać ich było na wynajęcie parobków. Wstawali więc o wschodzie słońca, kiedy jeszcze rosa srebrzyła się na kwiatach, a koguty piały w dolinach. Później, w ciągu dnia, babcia i Dani dołączali do nich, ale babcia pracowała bardzo wolno, a chłopiec wcale, nie mógł bowiem jednocześnie grabić i chodzić o kulach. Zamiast tego podskakiwał niczym kangur i chował się w stogi, a kiedy się zmęczył, zasypiał na ziemi w cieniu.
Na początku pan Burnier skosił swoje łąki, a następnie zabrał się za pole należące do pani Morel. Tego lata kobieta nie była pewna, czy sąsiad jej pomoże.
Obawiała się, że z zemsty może nie chcieć jej pomagać. Nie było jednak powodu do zdenerwowania. Pewnego dnia pani Morel obudziła się i zobaczyła przez okno znajomą postać na zboczu.
- Pospiesz się, Lucien - zawołała - pan Burnier już zaczął kosić naszą łąkę, biegnij i zacznij robić stogi.
Lucien, śpiący jeszcze, podążył na pole i przywitał się z sąsiadem, nie patrząc mu w oczy. Nie cierpiał pracować z kimś, kto miał o nim jak najgorsze zdanie i trzymał się od niego jak najdalej. Rzeczywiście, pan Burnier nie miał najmniejszej ochoty na rozmowę. Inną rzeczą jest skosić sąsiadce łąkę, a zupełnie inną pogawędzić z chłopcem, który skrzywdził jego małego synka.
Annette przychodziła jak zawsze około południa na pole i przynosiła ojcu obiad.
Ona również nie zwracała najmniejszej uwagi na Luciena, który, kiedy ją widział, chował się zawsze między stogi.
Całe trzy dni zajęło panu Burnierowi skoszenie łąk należących do Morelów, a ten trzeci dzień był zakończeniem wakacji. Lucien ciężko pracował z matką i siostrą, by sprzątnąć siano, zanim zacznie chodzić do szkoły. Annette, jak zwykle, musiała przynieść ojcu obiad, a bardzo się spieszyła, by ukończyć sweterek.
Następnego dnia upływał termin składania prac konkursowych.
- Zastanawiam się, czy zdobędę nagrodę - powiedziała Annette do siebie. - Tak bardzo chciałabym być najlepsza - ale jeśli się to nie stanie, Dani i tak będzie ślicznie wyglądał w sweterku.
Wracając z łąki do domu, poczuła wielkie pragnienie. Właśnie przechodziła obok domu Luciena, który stał gościnnie otwarty.
- Wejdę i napiję się trochę wody - pomyślała Annette i weszła po schodach na werandę. Znała dobrze dom pani Morel, gdyż przed wypadkiem była tu częstym gościem.
Kiedy dziewczynka znalazła się na werandzie, stanęła nagle oniemiała i nie ruszała się dobrą chwilę, patrząc w jeden punkt.
Na werandzie stał mały stoliczek, na którym leżał zestaw narzędzi do rzeźbienia i kilka kawałków drewna. Między nimi znajdowała się figurka małego konia uchwyconego w galopie z rozwianą grzywą i wysoko podniesionymi kopytami.
Annette stała tak, patrząc przez całe pięć minut i nie mogła złapać oddechu.
Oczywiście była to rzeźba Luciena przygotowywana na konkurs, a ten okropny chłopak nic nikomu nie powiedział.
Figurka była niemal doskonała; nawet zazdrosne oczy Annette mogły to stwierdzić od razu. Jeśli przyniesie ją, bez trudu zostanie zwycięzcą; nikt inny mu nie dorówna.
A kiedy Lucien zdobędzie nagrodę, wszyscy zaczną podziwiać jego pracę i może nawet go polubią. Może nawet zapomną, jak okrutnie postąpił z Danim.
Jeśli rzeźba zostanie uznana za najlepszą, Lucien będzie szczęśliwy. Pójdzie odebrać swoją nagrodę z głową dumnie podniesioną do góry, a tego ona na pewno nie będzie mogła znieść. A dlaczego miałby się czuć szczęśliwy? Nie zasługuje na to. I nie będzie szczęśliwy, jeśli ona, Annette, coś zrobi. Poczuła zadowolenie, że zjawiła się w domu Morelów we właściwym momencie.
Stolik stał na werandzie, a dość silny wiatr zwiewał kawałeczki drewna na ziemię.
Silniejszy podmuch mógłby nawet zdmuchnąć figurkę; nikt nawet nie będzie podejrzewał, że była inna przyczyna.
Annette chwyciła figurkę i rzuciła ją na ziemię. Konik rozbił się na kawałki, a dziewczynka szybko uciekła, będąc pewna, że każdy pomyśli, że przyczyną nieszczęścia był wiatr.
Tak więc konik Luciena leżał zniszczony, a Annette szła do domu cały czas rozmyślając.
Z jakiegoś powodu słońce nagle straciło swój blask, a cały świat nie wyglądał już tak pięknie jak przed chwilą. Annette zastanawiała się, dlaczego, skoro żadna chmura nie przesłoniła nieba.
Po chwili wróciła do domu, gdzie Dani przywitał ją głośnym okrzykiem. Coś bardzo, bardzo ekscytującego musiało się wydarzyć i gdyby Dani mógł się zachowywać jak zwykli chłopcy, z pewnością podbiegłby do niej, ale był niepełnosprawny, więc jedynie przykuśtykał.
- Nette, Nette - krzyczał malec z jaśniejącymi oczami - w szopie na drewno mieszkają wróżki! Budowałem dziś sobie domek z pniaków i znalazłem tam słonia z wielką trąbą, a potem wielbłąda z jednym garbem, królika ze śmiesznymi uszami, krowy, malutkie kózki, tygrysa i żyrafę z długą szyją. Och, Annette, chodź i popatrz na nie, są tak śliczne, że tylko wróżki mogły je tu zostawić. Jak myślisz?
- Nie wiem - powiedziała Annette, a jej głos brzmiał dziwnie nieprzyjemnie. Dani spojrzał na nią zaskoczony, gdyż siostra wcale nie wydawała się zadowolona, a przecież dla niego było to najwspanialsze wydarzenie odkąd znalazł Kacpra.
Dani zaprowadził ją mimo to do stosu drewna i pokazał małe stadko, które postawił na pniu. Annette nawet nie przypuszczała, że są aż tak piękne. Dani patrzył na siostrę, ale ku swemu rozczarowaniu nie znalazł nawet cienia radości na jej twarzy.
- Myślę, że jakieś dziecko je zgubiło, Dani - powiedziała surowo - a poza tym nie ma o co robić tyle zamieszania, jesteś już zbyt duży, by wierzyć we wróżki.
Odwróciła się i weszła po schodach do domu, czując do siebie odrazę. Była bowiem niemiła dla Daniego i zepsuła mu całą radość. Dlaczego tak niegrzecznie się do niego odezwała? Cóż jej się stało?
Gdzieś w głębi duszy dziewczynka wiedziała, jaka była przyczyna jej smutku.
Zrobiła coś bardzo, bardzo złego, więc jej serce wypełniała ciemność. Poczuła, że cała radość życia odeszła bezpowrotnie.
Od tego momentu Annette nie mogła się pozbyć tego nieprzyjemnego uczucia.
Pobiegła do sypialni, rzuciła się na łóżko i wybuchnęła płaczem.
Tego wieczoru Lucien wracał z pola z lekkim sercem. Pracował ciężko i czuł się bardzo zmęczony, ale wiedział, że w domu czeka na niego mały konik. Jutro zaniesie go do szkoły i wszyscy się dowiedzą, że on także umie coś robić dobrze.
Wspiął się po schodach na werandę i stanął jak wryty. Jego koń zniknął; jedynie narzędzia i kawałki drewna pozostały na stoliku.
Ale może mama, która wróciła wcześniej z pola, zabrała go gdzieś. Szybko wbiegł do domu.
- Mamo! Mamo! - krzyczał przestraszony. - Gdzie położyłaś mojego konia?
Mama podniosła głowę znad talerza zupy.
- Wcale go nie widziałam - odpowiedziała - sam go gdzieś położyłeś.
Lucien przeraził się nie na żarty.
- Wcale nie - odrzekł - zostawiłem go na stoliku, na pewno. Och, mamo, gdzie on może być. Proszę, pomóż mi go znaleźć!
Kobieta natychmiast się podniosła. Jej także zależało, by Lucien zdobył nagrodę, zaczęła więc pomagać mu w poszukiwaniach. Nagle jakaś myśl przyszła jej do głowy.
- A może spadł z werandy poza ogrodzenie - powiedziała - poszukaj go na dole.
Lucien posłuchał rady matki i zszedł na dół po schodach. Długo nie musiał szukać swojej zguby. Znalazł ją szybko; zrozumiał, że porozbijane kawałki były jeszcze niedawno figurką jego ukochanego konika.
Zebrał je i zaniósł do matki, której okrzyk głębokiego rozczarowania przywołał Marie; wszyscy troje patrzyli na szczątki z przerażeniem.
- Myślę, że to zrobił kot - powiedziała w końcu Marie. - Tak mi przykro, Lucien.
Nie masz żadnej innej figurki?
Mama zaś nie mogła wydusić z siebie nic poza okrzykiem „Och, Lucien!”, ale głos, z jakim wypowiedziała te słowa, mówił bardzo wiele.
Jedynie chłopiec nic nie powiedział. Wszedł do domu i popatrzył na zegar.
- Idę w góry - odezwał się głosem, którego ciężko było słuchać. - I nie wrócę na kolację.
Zbiegł po schodach na pola pełne stogów siana. Matka patrzyła za nim zatroskana, dopóki nie zniknął w lesie. Potem wróciła do domu i wytarła łzy fartuchem.
- Wszystko idzie nie tak temu biednemu chłopcu - wyszeptała ze smutkiem. - Czy kiedykolwiek coś mu się uda?
Lucien biegł przez las, nie patrząc na drogę. Małe, szare wiewiórki przeskakiwały z gałęzi na gałąź, ale nie zwracał na nie najmniejszej uwagi; myślał wyłącznie o swojej utraconej nagrodzie i gorzkim rozczarowaniu. Ktoś inny odbierze nagrodę, na którą on najbardziej zasługiwał, a on, Lucien, nadal będzie nielubiany i odtrącony. Chyba już nigdy nie przytrafi mu się taka szansa, by pokazać, że też jest w czymś dobry. Nikt się przecież nim nie zainteresuje, jeśli nie zostanie zwycięzcą.
Kiedy tak tonął w smutku, dotarł do dużej, leśnej polany, z której mógł dostrzec wierzchołki drzew i rząd białych szczytów ponad doliną.
„Szkoda, że nie mogę pójść prosto przed siebie - pomyślał - i zacząć nowego życia wśród ludzi, którzy mnie nie znają. Gdybym tak mógł zamieszkać w innej dolinie, nie bałbym się wszystkich tak jak tu.”
Jego wzrok spoczął na wielkiej przełęczy między dwoma wysokimi szczytami, która prowadziła do dużego miasta, gdzie pracowała Marie. Widok groźnej przełęczy zawsze go fascynował; wyglądała na drogę prowadzącą do innego, nieznanego świata.
Było to jednocześnie miejsce, które jedynie bardzo śmiali podróżnicy przemierzali zimą w czasie burz śnieżnych. Lucien dwukrotnie ją przekroczył, ale zawsze latem, kiedy świeciło słońce i nie było śniegu. W tej chwili zbliżał się wieczór i przełęcz jaśniała ostatnimi błyskami zachodzącego słońca. Chłopcu zdawała się drzwiami prowadzącymi z więzienia ku słońcu i szczęściu.
Lucien dotarł do leśnej chaty i od razu spostrzegł swego przyjaciela. Starzec siedział przed frontowymi drzwiami i opierając twarz o podbródek, przypatrywał się górom. Zauważył chłopca, kiedy ten zbliżył się bardzo blisko.
- A, to ty - powiedział swoim głębokim, niewyraźnym głosem. - Jak ci idzie rzeźbienie i kiedy zdobędziesz swoją nagrodę?
- Nie zdobędę jej - odpowiedział Lucien głucho - mój koń jest rozbity na kawałki. Myślę, że to kot zrzucił go poza ogrodzenie i ktoś na niego nadepnął.
- Bardzo mi przykro - powiedział starzec miękko - ale z pewnością możesz przedstawić coś innego. Co powiesz o kozicy? To naprawdę piękna figurka.
Lucien kopnął kamień na ścieżce.
- Wykonałem ją bez odpowiednich narzędzi - wymamrotał - i wszyscy pomyślą, że tylko na to mnie stać. Nie, jeśli nie mogę pokazać mojego konia, w ogóle nie przystąpię do konkursu.
- Czy naprawdę ma dla ciebie znaczenie, co inni pomyślą? - zdziwił się stary człowiek.
- Tak - przyznał się Lucien.
- Ale dlaczego?
Lucien stał ze spuszczoną głową. Cóż mógł odpowiedzieć? Stary człowiek był jednak jego jedynym przyjacielem, może zrozumie, jeśli powie mu całą prawdę.
- To ma duże znaczenie - wyszeptał. - To dlatego, że wszyscy mnie nienawidzą i myślą, że jestem zły i głupi. Jeśli zdobyłbym nagrodę i wszyscy zobaczyliby, jak dobrze rzeźbię, może polubiliby mnie choć trochę.
- To nieprawda - powiedział starzec z prostotą. - Swoją pracą nigdy nie kupisz miłości, jeśli użyjesz jej dla własnych korzyści. Może dostarczyć ci podziwu i zazdrości, ale nigdy miłości i sympatii. Jeśli dlatego tak ciężko pracowałeś, to moim zdaniem marnowałeś czas.
Lucien cały czas patrzył w ziemię. Potem spojrzał na swojego przyjaciela oczami pełnymi łez.
- To znaczy, że to wszystko nie ma sensu - mówił przerywanym głosem. - Już nie wiem, co mam zrobić, żeby mnie polubili. Boję się, że to nigdy się nie stanie.
- Jeśli chcesz, żeby cię polubili - odpowiedział mężczyzna z mocą - musisz się zmienić i musisz wykorzystać swoje umiejętności, by służyć innym z miłością. To nie stanie się od razu, może nawet zajmie kilka lat, ale nie wolno ci rezygnować.
Lucien wciąż wpatrywał się w starca. Jedno pytanie wciąż cisnęło mu się na usta.
Czemu ten dziwny człowiek, który tak dużo wiedział o miłości bliźniego, był samotnikiem żyjącym z dala od ludzi.
Mężczyzna zdawał się odgadywać myśli chłopca. Może sposób, w jaki na niego patrzył i cień zagadki na czole pomogły mu się domyślić.
- Zastanawiasz się zapewne, dlaczego tak dużo mówię o miłości i służeniu innym?
- dociekał starzec. - Wcale ci się nie dziwię. To bardzo długa historia.
- No cóż - zgodził się Lucien - rzeczywiście myślałem, że to musi być bardzo trudne, kiedy się mieszka samotnie, daleko od ludzi i nie rozmawia z nikim poza mną.
- Opowiem ci historię mojego życia, ale pamiętaj, że to sekret. Od wielu lat nikomu się nie zwierzałem. Ponieważ jednak ty mi zaufałeś, ja zaufam tobie.
Lucien zarumienił się z ciekawości. Podobały mu się słowa starca; nawet utracona nagroda zdawała się mieć teraz jakby mniejsze znaczenie. Zrozumiał, że lepiej być obdarzonym zaufaniem, niż zdobywać nagrody.
- Zacznę od samego początku - powiedział starzec po prostu. - Ponieważ nie miałem rodzeństwa, chyba nie było na świecie rzeczy, której mój ojciec nie zrobiłby dla mnie. Domyślasz się więc, że byłem strasznie rozpieszczony.
Dostałem staranne wykształcenie i byłem wystarczająco zdolny, by dostać bardzo dobrą posadę w banku. Ciężko pracowałem i po wielu szczeblach kariery wspiąłem się na sam szczyt. Potem zakochałem się w pewnej dziewczynie i postanowiłem się ożenić. Bóg obdarował nas dwoma synami i przez pierwsze lata naszego małżeństwa myślałem, że jestem dobrym mężem i ojcem.
Ale niestety, poznałem nieodpowiednich przyjaciół, którzy zaczęli zapraszać mnie do swoich domów. Interesowali się hazardem, a ponadto dużo pili. Stopniowo coraz więcej pieniędzy wydawałem na alkohol i grę w karty.
Nie muszę ci tłumaczyć, jak mijały te straszne lata. Coraz mniej czasu spędzałem w domu, a gdy już przychodziłem, byłem najczęściej pijany. Moi synowie zaczęli czuć do mnie odrazę i strach. Ale nałóg usidlił mnie na dobre.
Pieniądze zaczęły znikać, a ludzie coraz częściej mówili o moich złych nawykach.
Dyrektor banku ostrzegał mnie dwukrotnie, ale za trzecim razem, kiedy znaleziono mnie pijanego na ulicy, zostałem odprawiony. Tego dnia przyszedłem do domu trzeźwy i oznajmiłem żonie, że straciłem pracę. Odpowiedziała z prostotą: „W takim razie ja pójdę do pracy. Musimy przecież z czegoś żyć.”
Próbowałem znaleźć inną pracę, ale ponieważ byłem zbyt dobrze znany, nikt nie chciał mnie zatrudnić. Starałem się też zarobić trochę pieniędzy grając w karty, ale nigdy mi się to nie udało. Straciłem tylko resztę oszczędności.
Moja żona codziennie chodziła do pracy i zajmowała się synami, ale przecież nie mogła nas wszystkich utrzymać. Pewnego razu powiedziała mi, że toniemy w długach.
Potrzebowałem pieniędzy za wszelką cenę na długi i alkohol. Chociaż już nie pracowałem w banku, znałem dobrze rozkład pomieszczeń, postanowiłem więc włamać się do banku i ukraść potrzebne mi pieniądze.
Mój sprytny plan powiódł się, ale szybko zostałem złapany. Ponieważ nie mogłem zwrócić skradzionej sumy, a przestępstwo było duże, zostałem skazany na długie lata więzienia.
Moja żona była bardzo chora. Przepracowywała się po prostu i bardzo mało jadła, by więcej starczyło dla chłopców. Trzykrotnie odwiedziła mnie w więzieniu, blada i wymęczona. Potem starszy syn napisał list, że jest zbyt słaba, by przyjść. W kilka tygodni później policjant zaprowadził mnie do niej, bym się pożegnał.
Umierała na gruźlicę. Ja zaś twierdzę, że umarła z powodu złamanego serca i to ja ją zabiłem.
Siedziałem przy niej dwadzieścia cztery godziny, trzymając ją za rękę. Cały czas mówiła mi o miłości i litości Boga, i o wybaczaniu grzechów. Zostałem przy niej, dopóki nie umarła, po czym policjant odprowadził mnie z powrotem do więzienia.
Niewiele pamiętam z tych miesięcy, które potem upłynęły. Żyłem w rozpaczy jak sparaliżowany. Miałem tylko jedną ucieczkę. Całe życie uwielbiałem rzeźbić i w czasie wolnym pozwalano mi się tym zajmować. Stawałem się coraz zręczniejszy w tym fachu, a uprzejmy strażnik wynosił moje prace na zewnątrz i sprzedawał. W ten sposób zarobiłem trochę pieniędzy. Miałem nadzieję, że kiedyś zacznę nowe życie.
Ten dzień nadszedł szybciej, niż myślałem. Zostałem wezwany do dyrektora więzienia, który mnie poinformował, że za dobre sprawowanie będę wypuszczony wcześniej. Za trzy tygodnie byłem już wolnym człowiekiem.
Przed opuszczeniem więzienia odwiedziłem swój warsztat i nie wiedziałem, czy się cieszyć, czy nie. Powinienem się czuć zadowolony, ale z drugiej strony, gdzie miałem pójść i jak zacząć to nowe życie. Ale jednej rzeczy byłem pewny. Moi chłopcy nigdy mnie nie ujrzą. Zaopiekowali się nimi dziadkowie i wiem, że wyrośli na wspaniałych młodych ludzi. Nie chciałem, by cierpieli z powodu mego złego imienia. Dla nich powinienem być jak umarły.
Poza tym niczego więcej nie wiedziałem. Dyrektor proponował mi pomoc, aleja chciałem się odciąć zupełnie od przeszłości, więc odmówiłem. Kiedy nadszedł dzień wolności, wyruszyłem w drogę, mając przy sobie tylko trochę pieniędzy, które zarobiłem w więzieniu. Wsiadłem do pierwszego pociągu wyruszającego w góry.
Wysiadłem w tej wsi, ponieważ zauważyłem człowieka, który nie mógł poradzić sobie ze swoimi krowami. Pomogłem mu zebrać stado i spytałem, czy nie miałby dla mnie jakiejś pracy.
Nie mógł mi w niczym pomóc, ale pokazał dom na wzgórzach, w którym mieszkał pewien rolnik. Jego syn miał jechać do miasta uczyć się handlu i dlatego gospodarz pilnie potrzebował kogoś na jego miejsce.
Nigdy nie zapomnę tego dnia. Kiedy wspinałem się na wzgórze, mijałem pola pokryte błękitną chustą narcyzów. Znalazłem tam chatę i mężczyznę rąbiącego drwa.
Podszedłem i stanąłem przed nim. Byłem zmęczony i głodny, nie traciłem więc czasu na zbędne słowa.
„Słyszałem, że potrzebujesz pasterza - zacząłem - czy zgodzisz się mnie zatrudnić?”
Spojrzał na mnie uważnie. Miał dobrą twarz i miłe oczy.
„Nie pochodzisz z naszej wsi - powiedział. - Skąd przychodzisz i kim jesteś?”
„Przyjechałem z Genewy.”
„A jaki jest twój fach?”
„Nie mam fachu.”
„W takim razie co dotychczas robiłeś?”
Zastanawiałem się, jakie dobre kłamstwo wymyślić, ale mężczyzna patrzył mi prosto w oczy, a jego twarz była tak dobra i szczera, że kłamstwo zamarło mi na ustach. Zrozumiałem, że należy mu powiedzieć całą prawdę.
„Właśnie wyszedłem z więzienia” - odpowiedziałem po prostu.
„A dlaczego tam trafiłeś?”
„Za kradzież pieniędzy.”
„A skąd mam wiedzieć, że mnie nie okradniesz?”
„Chcę zacząć życie od nowa i proszę, byś mi zaufał. Jeśli nie możesz mi uwierzyć, odejdę.”
Znów dokładnie mi się przyjrzał. Potem podał mi rękę i zaprosił, bym usiadł.
Pracowałem dla tego człowieka całe pięć lat. Z nikim innym się nie zaprzyjaźniłem. Jedyną radością, jaką odczuwałem, była praca dla mojego dobroczyńcy, który jako jedyny mnie przyjął, podczas gdy inni się odwrócili. Często zastanawiałem się, dlaczego to zrobił, aż kiedyś usłyszałem jego rozmowę z synem, który przyjeżdżał do nas na niedziele.
„Ojcze” - powiedział syn - dlaczego zatrudniłeś człowieka, który wyszedł z więzienia?
To nie było rozsądne.”
„Synu - odpowiedział mężczyzna - Jezus przygarniał grzeszników, a my jesteśmy Jego uczniami”.
Latem zabieraliśmy stada w góry i mieszkaliśmy w tej chacie, w której ja teraz żyję. Piękno i spokój emanujące z gór przenikały mnie i leczyły rany. Zarówno dla mnie, grzesznika, jak i dla niego, świętego człowieka, rosły kwiaty na zboczach i świeciło słońce na bezchmurnym niebie. Nie było żadnej różnicy. Ja również zacząłem wierzyć w miłość i miłosierdzie Boże.
Po kilku latach mój dobroczyńca osłabł bardzo. Odwiedzali go doktorzy, ale nie mogli mu już pomóc. Troszczyłem się o niego przez cały rok, a syn przyjeżdżał co tydzień. Kiedy zmarł, znowu zostałem sam. W noc poprzedzającą zgon przemawiał do mnie całą noc, podobnie jak moja żona, o miłości Boga i przebaczeniu win.
Straciłem więc mojego jedynego przyjaciela, mimo że jego syn był także dla mnie dobry. On mieszkał w mieście, więc sprzedał cały majątek ojca, ale chatę pozwolił mi zachować na własność. Kupiłem kozę, parę kur i mieszkam tu od tamtej pory.
Poza tym mam jeszcze jedną przyjazną duszę - właściciela sklepu z miasta, który sprzedaje moje wyroby z drewna; on także dostarcza mi czasem wiadomości o moich synach. Wyrośli na dobrych ludzi; jeden jest doktorem a drugi przedsiębiorcą.
Nie wiedzą, czy żyję i chcę, by tak zostało. Nie mam nic, co mógłbym im zostawić, a moja obecność mogłaby im tylko zaszkodzić.
Słowa mojego dobroczyńcy i żony sprawiły, że ja także uwierzyłem w miłość Boga i odpuszczenie grzechów. Nie mogę oddać pieniędzy ludziom, których okradłem, gdyż nie znam ich nazwisk, ale mimo to ciągle ciężko pracuję. Zaoszczędziłem już prawie tyle pieniędzy, ile ukradłem, a kiedy zgromadzę całą sumę, poszukam kogoś biednego, kogo te pieniądze poratują, w ten sposób spłacę cały dług.
Mówisz, że nie można zacząć od nowa, ale mylisz się. Ja zgrzeszyłem bardzo, dużo ciężej niż ty i cierpiałem tak strasznie, że nie możesz sobie tego nawet wyobrazić. Ale wierzę, że Bóg mi przebaczył i pracuję ciężko, żeby ludziom zwrócić to, co jestem im winien, starając się być miłym Bogu. Przeszłość musimy zostawić Jego osądowi.
Starzec skończył, a wtedy podeszła do niego koza i położyła głowę na jego kolanach; to przypomniało wszystkim, że nadszedł czas dojenia. Lucien podniósł się i pożegnał w milczeniu.
Wracał do domu wolnym krokiem. „Pracuję ciężko, by zwrócić ludziom to, co jestem im winien, starając się być miłym Bogu.” Myślał o tym tak długo, że całe zamieszanie wokół nagrody wydało mu się drobiazgiem. Poza tym, chociaż nie potrafił zwrócić Daniemu zdrowej nogi, może zrobić dla niego coś wspaniałego, a przede wszystkim musi się postarać być milszy. Na przykład, matka tak się dziś zmartwiła z powodu konika. Musi być dzielny i pokazać jej, że wcale to nie ma takiego znaczenia. Wróci jej w ten sposób dobry humor.
Wychodząc z lasu, zauważył pomarańczowe światła w oknach chat, ciepłe i witające wędrowców. Świerszcze śpiewały wieczorną pieśń na polach, a świeżo ścięte siano pachniało mocno. Cienki rogalik księżyca oświecał czarne wierzchołki sosen - i było tak, jak to powiedział starzec - noc obdarowała swoim pięknem i spokojem zarówno dobrych, jak i złych ludzi.
Z lekkim sercem wbiegł do domu i pocałował matkę, która czekała na niego na balkonie.
- Jestem głodny, mamo - powiedział wesoło. - Czy zostawiłaś dla mnie trochę zupy?
Pochylając się nad miską, uśmiechnął się do niej, a kiedy odwzajemniła jego uśmiech, cień zniknął jej z czoła.
Następnego ranka mocny blask słońca obudził Daniego, który leżał jeszcze krótką chwilę, starając sobie przypomnieć, jakie wielkie wydarzenie dziś nastąpi.
Szybko wróciła mu pamięć, usiadł więc na łóżku z przejęcia zawołał Annette.
- Nette! - krzyknął - chodź szybko! Dziś idę z tobą do szkoły, żeby zobaczyć, jak dostajesz nagrodę! Przynieś moje najlepsze ubranko i wyszywany pas. Szybko!
Annette, leżąc w łóżku, udawała, że nie słyszy aż wołanie powtórzyło się czterokrotnie. Wtedy podniosła się.
- Bądź cicho, Dani - zawołała dość ostro. - Wcale’ nie jest pewne, czy dostanę nagrodę, a poza tym jest zbyt wcześnie, by się ubierać. Dopiero, co wstał tata.
Dani westchnął, położył się, ale był zbyt podekscytowany, by przestać mówić.
Wciągnął Kacpra na swoje łóżko i zaczął coś w pośpiechu szeptać do jego białego ucha.
- Pojadę dziś wózkiem, Kacper - zamruczałam - i zobaczę wszystkie piękne rzeczy, jakie zrobiły dzieci, ale i tak wiem, że wygra Annette. Zobaczę, jak będą jej wręczać nagrodę i będę klaskał tak głośno, jak Umiem - włożę na tę okazję mój najlepszy pas.
Kacper ziewnął, za chwilę Dani zrobił to samo było przecież bardzo wcześnie rano.
Kiedy Annette przyszła trochę później do sypialni, znalazła tam brata i kotka zwiniętych w kulkę i śpiących słodko w słońcu.
Półtorej godziny później wyruszyli do wsi. Dani oczywiście ubrany w swoje wspaniałe, niedzielne ubranko i wyszywany pas. Tata ciągnął wózek, a Annette szła obok zamyślona i smutna. Cóż takiego mogło jej popsuć humor w tak cudowny poranek? Daniemu cały świat wydawał się wspaniałym darem. Słońce przecież świeciło, rzeka błyszczała, a dziewczynka szła po nagrodę, o której tak marzyła.
Wszystko układało się jak najlepiej i bardzo szczęśliwie, zresztą chłopiec nigdy nie czuł się smutny lub niezadowolony poza momentami, kiedy bolała go noga.
- Czy może boli cię brzuch, Nette? - zapytał nieoczekiwanie Dani.
- Oczywiście, że nie - odpowiedziała Annette zirytowana. - Czemu miałby mnie bolec brzuch?
- Pomyślałem, że może cię coś boli - wyjaśnił malec. - Och, Nette, spójrz, na moim bucie siedzi błękitny motyl.
Ale Annette nie zwróciła uwagi na pięknego owada. Szła ze wzrokiem utkwionym w ziemię. Co takiego jej się stało?
Gdy dotarli do szkoły, cała klasa była już wypełniona uczniami i ich rodzinami.
Stoły ustawione były w długi rząd, a na nich stały prace dzieci. Matki i ojcowie oglądali piękne przedmioty, a dzieci wskazywały palcami na niektóre eksponaty i paplały bez przerwy.
Jeden ze stołów przeznaczony był wyłącznie na prace zrobione na drutach; poza tym znajdował się tam stół z wyhaftowanymi fartuszkami i pasami, a dalej stół zapełniony koronkami i pracami szydełkowymi. Po przeciwnej stronie wystawione były prace z drewna wykonane przez chłopców.
Pierre, syn listonosza, stał z jaśniejącymi oczami i dużą pewnością siebie obok swojej pracy - drewnianej podstawki pod kałamarz z figurką niedźwiadka. Pyszczek zwierzątka był nieco przekrzywiony, a tułów grubszy z jednej strony, mimo wszystko był to rzeczywiście niedźwiadek. Jak na swój wiek Pierre bardzo dobrze rzeźbił. Poza tym był to miły chłopiec i wszyscy go za to lubili. Kiedy matka Pierre’ a przechodziła obok pracy syna, odcień dumy pojawił się na jej twarzy.
Lucien również przybył na wystawę i jak zwykle staj sam, gdyż mama, zajęta przy sianie, nie mogła mu towarzyszyć. Patrzył ponuro na podstawkę Pierre’a i porównywał niezbyt zręczną pracę kolegi ze swoim pięknym zadaniem. Gdyby nie wypadek, to on stałby teraz otoczony dziećmi. Poczuł, że zazdrości Pierre’owi, który był mądry ładny, zręczny w grach i miał dostać nagrodę, która należała się jemu, Lucienowi. Odsunął się jeszcze bardziej w kąt i patrzył ze smutkiem na wesołą gromadkę.
Annette otoczona grupą przyjaciół, zachowywała się dziwnie cicho. Niektórzy uważali, że to jej przypadnie zwycięstwo, inni zaś głosowali na Jeanne. W sali panowało zamieszanie. Wszyscy biegali podekscytowani i ciągle rozmawiali.
Tylko Annette, zazwyczaj wesoła i rozmowna nic nie mówiła.
Dani, trzymając ojca kurczowo za rękę, podskakiwał i oglądał piękne przedmioty, a wszyscy witali go przyjaźnie i zagadywali. Następnie, obejrzawszy wszystko stanął obok stołu, gdzie wystawiona była praca jego siostry i gdzie było blisko do miejsca, skąd ogłoszony miał być werdykt. Dani był jeszcze małym chłopcem, więc nie widział niczego ponad blatem stołu, ale jego okrągłe, błękitne oczy z wielką ciekawością przyglądały się wszystkim. Nagle drzwi otworzyły się z hałasem i zapadła cisza - właśnie przybył z miasta inspektor, by rozstrzygnąć konkurs. Wszystkie dzieci wraz z rodzicami stały w milczeniu pod ścianą, podczas gdy mężczyzna szedł wolno wzdłuż stołów i przyglądał się uważnie dziecięcym zabawom, Zachwalał bardzo wiele wyrobów i zapewnił wszystkich, że ta wspaniała wystawa przerosła jego wyobrażenia.
W chwilach przerwy oglądał zeszyty uczniowskie i rozmawiał przyjaźnie z rodzicami. Był to bardzo miły, cierpliwy i spokojny człowiek. Wszyscy ledwie powstrzymywali swoją ciekawość; kto zdobędzie pierwszą nagrodę?
Na początku sędzia postanowił rozstrzygnąć konkurs dziewcząt. Najpierw długo się przyglądał koronkom Marcelle, a następnie zawrócił, by znów popatrzeć na robótkę Annette. Wziął sweterek do ręki i długo mu się przypatrywał.
Nagle czyjś głos przerwał ciszę.
- Moja siostra to zrobiła - dał się słyszeć czysty, dziecięcy głosik.
Mężczyzna podskoczył nagle i rozejrzał się dokoła. Ujrzał miłą, jasną twarzyczkę pełną nadziei i niecierpliwości wyglądającą spod stołu.
- W takim razie twoja siostra jest bardzo zręczną dziewczynką - odpowiedział mężczyzna pełen powagi, po czym zauważył małe kule.
- Ja myślę, że ta praca jest najlepsza, a pan? - kontynuował Dani, nieświadomy, że wszyscy się przysłuchują, nieświadomy niczego poza pragnieniem, by Annette wygrała.
W rzeczywistości sędzia nie był całkowicie pewny werdyktu, ale kiedy mały chłopiec przemówił, zdecydował się, a właściwie to za niego zdecydowano.
- Tak, myślę, że ta praca jest najlepsza - powiedział mężczyzna, a Dani bez najmniejszego wahania przykuśtykał do siostry, która zaczerwieniła się z powodu całego incydentu.
- Nette, zdobyłaś pierwszą nagrodę - zawołał, a wszyscy wybuchnęli śmiechem i zaczęli bić brawo. W ten niekonwencjonalny sposób zapadł werdykt w konkursie dziewcząt.
Pierre wygrał w rywalizacji chłopców. Następnie została podana herbata i ciastka, a zwycięzca został odprowadzony przez grupę wiernych przyjaciół. Wszyscy potem bawili się na placu zabaw; dzieci kupowały Pierre’owi czekoladki, by w ten sposób mu pogratulować, ale niestety, ponieważ zjadł tyle słodyczy, w nocy zachorował na niestrawność.
Lucien szedł samotnie przez wieś, by kupić bochenek chleba, a kiedy wracał do domu, plac zabaw był już opustoszały. Szedł pod górę bardzo wolno, ale to nie kosz z chlebem tak mu ciążył, tylko głęboki smutek w sercu.
Lucien czuł się bardzo nieszczęśliwy. Zastanawiał się, czemu jednego dnia czujemy się szczęśliwi, a następnego nie możemy pozbyć się uczucia gniewu i zazdrości. Wczoraj stary przyjaciel powiedział mu, że nie będzie czuł żalu, patrząc na kolegę odbierającego nagrodę, ale dziś Lucien nienawidził Pierre’a.
Starzec mówił także o wytrwaniu w byciu coraz bardziej miłym Bogu, a teraz wydawało się to chłopcu bardzo ciężkim zadaniem i prawie niemożliwym do spełnienia.
Jednakże człowiekowi z gór rzeczywiście udało się zmienić i Lucien zastanawiał się, w jaki sposób. Starzec mówił o Bogu; może Bóg naprawdę może zmienić niedobrych ludzi w uczciwych i miłych, jeśli oni Go o to poproszą. Lucien zrozumiał, że wie bardzo niewiele o Bogu, a poza tym Bóg był na pewno bardzo zły na niego za to, co zrobił Daniemu.
Czy to naprawdę możliwe, aby Bóg go kochał? Z pewnością nie mógł On przebaczyć takiego strasznego grzechu od razu, a nawet, jeśli Bóg uczyniłby to, nikt inny poza Nim nie zrobiłby tego. Uczucie nieszczęścia znów go opanowało, aż zaczął kopać ze złością kamienie.
Doszedł do miejsca, gdzie ścieżka rozdzielała się na dwie małe dróżki, jedną prowadzącą do jego domu, drugą do chaty Burnierów. Kiedy już kierował się ku swojemu domowi, usłyszał jak jakieś dziecko śpiewa wesołą piosenkę. Odwrócił się, by zobaczyć, kto to.
Dani wraz z Kacprem siedzieli na stogu siana niczym dwa ptaszki w gnieździe.
Chłopczyk pochylał swą jasną główkę nad jakimś przedmiotem i nucił skoczną piosenkę. Jego kule leżały obok.
Popychany przez swoją samotność, Lucien podszedł bliżej i stał, patrząc chciwie na miły obrazek. Nagle uśmiech szczęścia zawitał na jego twarzy i poczuł lekki ucisk w sercu, gdyż zobaczył, że Dani bawił się małymi, drewnianymi zwierzątkami pochodzącymi z Arki Noego.
„Więc mimo wszystko dała mu je” pomyślał Lucien, drżąc ze szczęścia. „A Dani naprawdę je lubi!” i dodał głośno:
- Czym się bawisz, Dani?
Malec podskoczył i spojrzał z przerażeniem na chłopca, który chciał kiedyś zabić jego ukochanego kotka. Jego pierwszym odruchem było przytulić mocno swego przyjaciela i powiedzieć: „Odejdź, straszny chłopcze!”
Ale, mimo że Dani miał tylko pięć lat, nie mógł nie zauważyć, że Lucien wygląda na bardzo, bardzo nieszczęśliwego, a tego jego małe, dobre serduszko nie mogło znieść. Więc, pomimo że nadal mocno trzymał kota, powiedział po chwili:
- Bawię się moimi zaczarowanymi zwierzątkami, ale Nette nie pozwala mi z tobą rozmawiać.
- Ja ciebie nie skrzywdzę - powiedział Lucien delikatnie - i bardzo mi przykro z powodu twojej nogi. To dlatego zrobiłem dla ciebie te małe zwierzątka.
- Wcale ich nie zrobiłeś - odrzekł Dani pogodnie - znalazłem je w stosie drewna na opał, to prezent od wróżek.
Lucien już miał coś powiedzieć, ale nagle dotarł do nich ostry głos Annette dobiegający od drzwi.
- Dani - zawołała - chodź natychmiast na kolację. Lucien odwrócił się wolno. „A więc mu nie powiedziała” - pomyślał z goryczą. Ale mimo to przyjemnie było wiedzieć, że Dani lubi się nimi bawić. Może pewnego dnia nadarzy się okazja, by wytłumaczyć wszystko Daniemu i może nawet zostać jego przyjacielem. Wspiął się na ścieżkę prowadzącą do domu z uczuciem otuchy.
Dani pokuśtykał do kuchni, wgramolił się na siedzenie i pogłaskał brzuszek, podczas gdy jego nos łowił zapach babcinej zupy kartoflanej.
- Nette - zaczął Dani - Lucien powiedział, że to on zrobił dla mnie zwierzątka, ale on chyba oszukuje, jak myślisz? To wróżki włożyły je do stosu drewna, prawda?
No powiedz!
- Mówiłam, żebyś nie rozmawiał z Lucienem, Dani - przypomniała mu Annette sucho. - Znowu ci zrobi coś złego. Jest strasznym chłopcem.
- No tak - odpowiedział Dani - ale ja rozmawiałem z nim tylko troszeczkę; ale on nie zrobił tego, prawda?
Annette zawahała się. Była dzieckiem prawdomównym, więc nie chciała kłamać.
Gdyby jednak Dani dowiedział się prawdy, byłby wdzięczny Lucienowi za prezent i na pewno natychmiast by mu przebaczył, a nawet poszedł do niego, by mu podziękować. Szybko by się zaprzyjaźnili, a do tego nie chciała dopuścić.
- Powiedziałeś, że znalazłeś je w stosie drewna - odpowiedziała nie patrząc mu w oczy - więc jak mógłby je tam zostawić? Nie bądź głupi, Dani!
- No cóż, on tak powiedział - tłumaczył się Dani - ale ja wiem, że to nieprawda. To musiały być wróżki, prawda, Nette?
- Och, nie wiem, Dani - odpowiedziała znudzona dziewczynka. - Przestań już paplać i szybko jedz zupę. Zaraz będzie zimna.
Chłopczyk posłusznie pochylił się nad miską, ale babcia, której słabe oczy widziały więcej niż oczy zwykłych ludzi, spojrzała na wnuczkę surowo. Ona również słyszała opowieść o zwierzątkach.
Annette, czując na sobie karcący wzrok babci, zaczerwieniła się i udawała, że bardzo zajmuje ją jedzenie. Ale wcale nie była głodna. Dzień, na który od tak dawna czekała, wydał się jej zmarnowany. Dostała co prawda nagrodę, na której jej bardzo zależało, ale wcale nie czuła się szczęśliwa. Była bardzo, bardzo smutna.
Milcząc pozmywała naczynia, ucałowała sennego Daniego i wyszła na dwór. Czasami lubiła być przez chwilę sama i patrzeć na niezmienne, sino błękitne góry o zmroku.
Dziś jednak nie czuła się dobrze. Szum strumienia, śpiew koników polnych i dźwięk dzwonków zdawały się brzmieć nieprzyjaźnie a nawet straszliwie. Chciała przez chwilę nie myśleć, gdyż natychmiast nasuwał się jej obraz małego, zniszczonego konika i smutek na twarzy Daniego, gdy odezwała się do niego nieprzyjemnie.
„Może już nigdy nie będę lubiła siedzieć sama w letni wieczór” - powiedziała do siebie zatroskana dziewczynka i wolno wróciła do domu. „Jaka szkoda, że nie mogę się nikomu zwierzyć. Nie byłabym taka niedobra. Och, dlaczego mama tak szybko odeszła, na pewno znalazłaby radę. Tak żałuję, że to zrobiłam.”
Jesień powoli zaczęła wypędzać lato, więc pasterze sprowadzali swoje stada z górskich pastwisk, a gospodarze zbierali w pośpiechu siano. Annette urządzała sobie i bratu spacery do leszczynowego lasu i oboje z Danim zbierali pełne kosze orzechów. Chłopczyk z każdym dniem rósł i rósł, tak że trzeba mu było sprawić nowe buty. Zaczął też chodzić codziennie do przedszkola, a pan Burnier płacił każdego tygodnia po franku dwóm dużym chłopcom, by pchali jego wózek.
Boże Narodzenie znów zagościło na ziemi; śnieg przyozdobił dachy pokrywą grubą na blisko pół metra, a pan Burnier musiał odśnieżyć ścieżkę prowadzącą z domu do głównej drogi dla sań. Mały strumień zamarzł całkiem i ścichł, a na skałach zwisały białe sople niczym błyszczące miecze. Każdego ranka Annette i Dani, odprowadzani przez światło gwiazd, zjeżdżali saniami do szkoły, a kiedy wracali na świecie panowały błękit nieba i biel skrzącego się śniegu.
Każda Gwiazdka stanowiła dla Daniego wydarzenie wyjątkowe, gdyż wszystkie najważniejsze rzeczy w jego życiu zdarzały się właśnie wtedy. Jego mama umarła w Boże Narodzenie i jakkolwiek Dani nie znał jej, czasami za nią tęsknił, zwłaszcza wtedy, gdy zauważał cień smutku na twarzy ojca. Całą miłość macierzyńską malec otrzymywał od babci i Annette. Najczęściej myślał o mamie, gdy babcia czytała mu z Biblii o Niebie. Potem wpatrywał się w fotografie, mamy na ścianie i myślał, że kiedy nadejdzie jego czas przekroczenia Złotej Bramy, miło będzie zobaczyć dobrą, kochaną twarz.
Poza tym w Boże Narodzenie święcono jego urodziny, a minął mu już szósty rok.
Długo myślał o swojej kolejnej rocznicy i zdawało mu się, że tego ranka obudzi się jako całkiem nowa osoba. Poczuł więc lekkie rozczarowanie, gdy obudził się nad ranem i zauważył, że wcale nie jest ani większy, ani silniejszy, ani bardziej poważny. Potem jednak przypomniał sobie, że pójdzie do kaplicy zobaczyć zielone drzewko, a babcia upiecze dla niego wspaniały tort i cały smutek zniknął.
Oczywiście dla Daniego Gwiazdka była także dniem urodzin Kacpra. Tak naprawdę kotek musiał mieć co najmniej dwa tygodnie, kiedy natknął się na kapeć chłopca, ale on tego nie wiedział. Według malca życie Kacpra rozpoczęło się z chwilą, kiedy święty Mikołaj przywiózł mu go na swoich saniach ciągniętych przez renifery. Tego roku Annette kupiła czerwoną wstążkę i przyozdobiła w nią kota, który choć wyglądał wytwornie, bardzo się męczył w takim niewygodnym kołnierzu.
Najwspanialsze jednak tego dnia było to, że narodził się Jezus, a Dani, jak na swój wiek, wiedział o tym wydarzeniu bardzo dużo. Czuł się niezmiernie szczęśliwy i dumny, że obchodzi urodziny tego samego dnia co Zbawiciel.
- Co takiego mógłbym dać Dzieciątku jako prezent? - zapytał, opierając się o kolana babci i patrząc jej w oczy.
- Możesz dać Mu siebie - odpowiedziała babcia, przerywając na chwilę cerowanie.
- I możesz Go poprosić, by sprawił, abyś był jeszcze lepszy i posłuszniejszy.
Taki prezent ucieszy Go bardziej niż cokolwiek innego.
Cały więc dzień Dani starał się być grzeczny i uczynny, aby sprawić przyjemność i Dzieciątku, i wszystkim dokoła. Wyczyścił babci pudełko na robótki, wytarł naczynia za Annette, wieczorem zaś poszedł do obory na obchód i odwiedził krowy, mrucząc im do ucha gwiazdkowe nowiny. Następnie ukląkł do modlitwy i wyszeptał: „Mam nadzieję, że sprawiłem Ci miły prezent na urodziny, mały Panie Jezu.”
Potem, ponieważ dobre dzieci są zawsze szczęśliwe, spędził swoje własne urodziny z wielką radością. Wieczorem, gdy nadszedł czas, by się ubrać i zejść do wsi do kaplicy, opanował go już niemalże bezmiar szczęścia.
Na początku wraz z tatą i Annette odbył wspaniałą podróż saniami, a mróz zabarwił wszystkim nosy i policzki na różowo. Blask płynący od księżyca w pełni sprawił, że góry wyglądały jak wykute ze srebra. Drzewa w lasach uginały się pod ciężarem śniegu, a niższe gałęzie trącały Daniego w głowę. Miękki odgłos sań sunących po śniegu zdawał się być najpiękniejszą muzyką, a uścisk siostry ogrzewał i dodawał bezpieczeństwa.
Gdy las się skończył i minęli mały wyboisty mostek, przemknęli przez ośnieżone pola i dotarli do kaplicy oświetlonej tysiącem świec, w której przedsionku mieszkańcy wioski składali sobie świąteczne życzenia. Potem Dani, mrużąc oczy od nagłego blasku, został zaniesiony przez tatę do środka i posadzony wśród innych dzieci patrzących z otwartymi ustami na drzewko. Jeszcze niedawno rosło sobie w lesie, podobne do pozostałych, a teraz migotało od świecidełek, czekoladek, pomarańczy i pierniczków.
Dani cieszył się niezmiernie, że siedzi na przodzie, gdyż dokładnie widział drzewko i piękny obraz przedstawiający Miłosiernego Samarytanina. Wspaniałe dzieło zostało namalowane przez słynnego szwajcarskiego artystę. Dani uwielbiał pełną dobroci twarz Samarytanina, a także małego osiołka, ale najbardziej cieszył się na widok wielkiego bernardyna, który wiernie szedł przy nodze swego pana. Namalowany pies przypominał do złudzenia Rudolfa, psa, który ciągnął codziennie wóz z mlekiem na plac handlowy i był własnością mleczarza, ale wszystkie dzieci uważały, że należał do nich. Miały zwyczaj wspinać się na jego grzbiet i urządzać sobie przejażdżki. Rudolf zawsze lizał je i pozwalał się męczyć, traktując dzieci jak małe, nieznośne szczeniaczki, dlatego każde dziecko we wsi lubiło obraz Miłosiernego Samarytanina i psa Rudolfa kroczącego wiernie przy jego nodze.
Rozpoczęło się nabożeństwo i starsze dzieci zaśpiewały na początek kolędę. Była to smutna, ale bardzo urokliwa pieśń, którą Maria mogła śpiewać dla swego nowo narodzonego Dziecka.
Śpij, śpij na mych kolanach; Maleńki Jezu, uśnij już!
Annette śpiewała wraz z innymi dziećmi, a jej myśli odpłynęły w przeszłość, kiedy to pierwszy raz tuliła w ramionach Daniego. Jakże go wszyscy witali i obserwowali. „Położyli go w żłobie, gdyż nie było miejsca w gospodzie.”
Kolęda się skończyła i starsze dzieci zajęły swoje miejsca. Wtedy nadszedł czas na młodsze dziatki, które wyszły na przód. Dani pozostał w tyle, gdyż na swoich kulach nie mógł dotrzymać kroku innym, ale dzieci poczekały na niego, a wszyscy wokoło się uśmiechali. Kiedy dotarł do szeregu, zaśpiewał ze wszystkimi:
Znów Boże Narodzenie, Ta słodka, niezwykła noc!
Gwiazda świeci wysoko Dziś triumfuje świata moc!
Dani podniósł wzrok ku górze i zaczął obserwować niedźwiadki z piernika zawieszone na choince i zapomniał o pieśni, gdyż się zastanawiał, które ze zwierzątek będzie należało do niego. Szczególnie jeden z nich spodobał mu się bardzo, gdyż zdawał się śmiać do wszystkich. Pomyślał, że ucieszyłby się z takiego misia i odwzajemnił mu uśmiech.
Po zaśpiewaniu kolędy dzieci, patrząc jeszcze długo na drzewko, wróciły na miejsca, a za pulpitem stanął stary pastor. Opiekował się parafią od czterdziestu pięciu lat i wszyscy go gorąco kochali. Miał już zaokrąglone plecy i skórę opaloną na brąz, ponieważ, mimo swego podeszłego wieku, wędrował często w góry, by odwiedzić nawet najdalej położone chaty. Miał brodę tak długą i białą, że Dani pomyślał zaraz o świętym Mikołaju i zastanawiał się, czemu on nosi czarny płaszcz zamiast czerwonego.
Pastor spojrzał w dół na ludzi, których kochał i którym poświęcił swoje życie.
Był już bardzo stary, może to więc jego ostatnia świąteczna nauka. Modlił się cały dzień, by Bóg pomógł mu znaleźć takie słowa, które nigdy nie zostałyby zapomniane.
Annette słuchała niezbyt uważnie, dopóki pastor nie powtórzył słów, które na zawsze wryły się jej w pamięć od momentu, kiedy wyobraziła sobie siebie jako Marię, przed którą zatrzaśnięto drzwi gospody.
- Nie było dla nich miejsca... - miejsca dla Niego! Starzec mówił bardzo wolno, ale kiedy powtórzył te słowa trzykrotnie, brzmiały one dla Annette coraz smutniej. Jakże chętnie otworzyłaby dla Jezusa swoje drzwi!
- Tej nocy - kontynuował starzec - Zbawiciel znowu stoi przed zamkniętymi drzwiami, bo wciąż są serca, w których nie ma dla Niego miejsca. „Stoję za drzwiami i pukam; jeśli ktokolwiek słyszy mój głos i otworzy, wejdę doń...”
- A co ty zamierzasz zrobić w ten święty czas? Czy otworzysz Mu drzwi, czy nie?
- Chciałabym zaprosić Jezusa - pomyślała Annette - zastanawiam się tylko, co to znaczy. Pastor mówił, by zaprosić Go do swego serca. Ciekawe, czy ja też mogę to zrobić?
Pomysł ten wydał się dziewczynce wspaniały, aż spojrzała na innych ludzi z ciekawością, czy oni też chcą zaprosić Jezusa do swoich serc. Rozglądała się i zauważyła Luciena siedzącego wraz z matką i siostrą.
Widok chłopca sprawił, że zrozumiała, iż nie może zaprosić Zbawiciela do swego serca, gdyż jej dusza przepełniona była nienawiścią. Albo będzie miła i przebaczy Lucienowi, albo Jezus pozostanie na zewnątrz.
Ale dziewczynka nie chciała ani przebaczyć, ani być miła. Ciągle nie.
Poza tym dokuczała jej jeszcze jedna rzecz. Zniszczyła rzeźbę Luciena, który myślał, że stało się to z winy kota i w ten sposób pozbawiła go możliwości zdobycia nagrody. Gdyby Jezus wszedł do jej serca, z pewnością kazałby jej coś z tym zrobić, a ona nie była chętna słuchać.
Nabożeństwo się skończyło, ale dziewczynka niewiele słyszała, tak była zajęta swoimi myślami. Dani musiał ją szturchnąć, gdyż nadszedł czas rozdawania niedźwiadków z piernika.
Kaplicę wypełniał cichy szmer rozmów i tupot małych nóżek biegnących do drzewka.
Pan Pilet, drwal, rozdzielał niedźwiadki, ale Dani, wyciągnąwszy rękę, sam wskazał misia wiszącego bardzo wysoko, prawie na samym czubku, tego misia, który uśmiechał się do wigilijnej gwiazdy.
- Bardzo proszę, chcę dostać tamtego niedźwiadka - wyszeptał Dani - tego tam, wysoko; proszę, tak bardzo chcę go dostać!
Nie chcąc zrobić zawodu małemu chłopcu, pan Pilet poszedł po drabinę, zapalił światła w kaplicy i wspiął się po roześmianą figurkę.
Malec wracał do domu śnieżną drogą oświetloną mnóstwem gwiazd i przytulał do serca małego misia. Za każdym razem, kiedy spoglądał na uśmiechniętego niedźwiadka z piernika, chichotał radośnie, ponieważ wraz ze swoim małym przyjacielem opowiadali sobie wigilijne żarciki, których nikt inny nie słyszał.
Wieczór wigilijny zakończył się i zapadła świąteczna noc. Dani spał już smacznie z policzkiem przytulonym do poduszki, gdy ojciec poszedł dorzucić siana swoim zwierzętom. Babcia, wraz z Annette, siedząc przy stole robiła na drutach długie, białe pończochy dla swoich wnucząt. Dziewczynka natomiast miała połatać swój fartuszek, ale zamiast tego patrzyła na ogień, podpierając podbródek rękami.
- Annette - zapytała nagle babcia, nie podnosząc głowy znad robótki - czy szczęśliwie spędziłaś Wigilię?
- Tak, dziękuję ci, babciu - odrzekła wnuczka bez przekonania, ponieważ uważała, że mimo wszystko tak należało odpowiedzieć. A potem nagle zapytała:
- Babciu, co to znaczy, że Jezus puka do naszych serc?
- To znaczy - zaczęła babcia, odkładając robótkę, by całkowicie poświęcić uwagę wnuczce - że Zbawiciel widzi wszystkie nasze złe uczynki i czarne myśli. Dlatego przybył na ziemię i pozwolił się ukrzyżować; wziął na siebie nasze złe czyny i niedobre słowa. Teraz czeka, aż poprosimy Go, by kierował naszym życiem i zamieszkał w nas. W ten sposób może wyrzucić nasze złe myśli i wypełnić nas miłością. To tak, jakby jakiś człowiek zapukał do drzwi zaniedbanego, brudnego domu i powiedział: „Jeśli mnie wpuścisz, posprzątam twój dom i sprawię, że będzie jasny i piękny.” Ale pamiętaj, Bóg do niczego nie zmusza - On po prostu pyta, czy może wejść. Dlatego Biblia mówi, że On puka, a nie wchodzi. Trzeba sobie powiedzieć: „Tak, Panie Jezu, potrzebuję Cię i pragnę, byś wszedł i zamieszkał we mnie” - to właśnie znaczy otworzyć Mu drzwi.
Oczy Annette wpatrywały się uważnie w babcię; zapadła długa cisza.
Po chwili dziewczynka odezwała się.
- Ale babciu - powiedziała, przysuwając bliżej stołeczek i opierając łokcie na babcinych kolanach - jeżeli się kogoś nienawidzi, nie można zaprosić Jezusa do serca prawda?
- Jeśli kogoś nienawidzisz - odrzekła babcia - widać jak bardzo potrzebujesz Jezusa. Im ciemniejszy jest dom twojego serca, tym więcej potrzebuje on światła.
- Ale ja nie potrafię przestać nienawidzić Luciena - odezwała się Annette miękko, bawiąc się końcami swoich warkoczy.
- Nikt z nas nie umie się sam uwolnić od złych myśli. Ale dziecko, kiedy rano schodzisz do ciemnego pokoju, gdzie okna są zasłonięte okiennicami i nie przepuszczają światła, czy mówisz wtedy do siebie: „Muszę wypędzić ciemności, a potem otworzę okiennice i wpuszczę blask słońca?” Przecież nie. A czy marnujesz czas, chcąc pozbyć się ciemności?
- Oczywiście, że nie! - zgodziła się Annette.
- Więc jak usuwasz ciemność z pokoju?
- No więc, otwieram okiennice, a potem światło samo przychodzi.
- A co się dzieje z ciemnością?
- Nie wiem, po prostu znika, gdy pojawia się światło!
- Tak samo się dzieje, gdy zapraszasz Jezusa do swego serca - powiedziała babcia. - On jest miłością, a kiedy miłość przychodzi, nienawiść i duma uciekają, tak jak ciemność znika pod wpływem promieni słońca. Ale starać się pozbyć złych uczuć bez Jego pomocy to tak, jakby wyganiać ciemność bez otwierania okiennic.
To po prostu strata czasu.
Annette nic nie odpowiedziała; siedziała przez chwilę, myśląc i patrząc na ścianę, a potem podniosła swój fartuszek i pracowała dalej w ciszy. Po pewnym czasie podniosła się, ucałowała babcię na dobranoc i poszła do sypialni.
Ale nie mogła usnąć. Leżała w ciemnościach, kręcąc się, przewracając i snując rozmaite rozważania.
- To prawda - powiedziała do siebie. - Jeśli zaproszę Jezusa do środka, będę musiała zostać przyjacielem Luciena, a tego nie chcę. I przypuszczam, że będę się musiała przyznać do zniszczenia konika, a na to też nie mam ochoty. Muszę po prostu zapomnieć o pukaniu do mego serca i potem może będę szczęśliwa.
Nie wiedziała, że dziecko, które słyszy pukającego doń Jezusa i zamyka Mu drzwi, zamyka sobie jednocześnie drogę do szczęścia. Dziewczynka myślała, że może o wszystkim zapomnieć i znaleźć w jakiś inny sposób radość życia. Odwróciła się więc na bok, policzyła w wyobraźni kilka baranów na łące i zasnęła.
W nocy śniła o ciemnym domu bez świateł w oknach, z drzwiami zamkniętymi na wielki skobel. Ktoś przyszedł do tego domu w nocy, gdyż widziała ślady stóp na śniegu, które pozostawił po sobie. Gość pukał do drzwi wolno i cierpliwie, ale nikt mu nie otwierał. Szukał klamki, ale jej nie znalazł. Mimo że wiał mocny wiatr a chmury zakryły księżyc, nie odchodził. Cały czas cierpliwie pukał, aż do momentu, kiedy Annette obudziła się. W pokoju panowała ciemność i cisza.
- Chyba nikogo nie ma - pomyślała w półśnie. Ale nie mogła już dłużej leżeć w łóżku, gdyż brak światła w pokoju bardzo ją zasmucał.
Dziewczynka ubrała się i zeszła na dół na śniadanie w nie najlepszym humorze.
Okazało się, że trafiła na kolejny problem. Na dole siedział bardzo smutny Dani.
Kacper zniknął, więc malec oświadczył, że dopóty nie zje śniadania, dopóki jego przyjaciel się nie odnajdzie.
- Zawsze budzi mnie rano - wyjaśnił Dani. - Podchodzi do mnie i mruczy, ale dzisiejszego ranka nie przyszedł. Wyszedł w nocy zanim poszedłem spać i jeszcze nie wrócił.
Ponieważ nie sposób było patrzeć na rozpacz Daniego, wszyscy domownicy wyruszyli na poszukiwania. Ojciec przespacerował się wokół budynków gospodarskich, a babcia przeszukała kuchnię, w czym Dani jej gorliwie pomagał. Annette weszła na górę, by sprawdzić w sypialniach, ale wszystkie były opustoszałe. Nigdzie nie można było znaleźć Kacpra. Jako ostatni widział go poprzedniego dnia pan Burnier przemykającego z podniesionym ogonem po śniegu niedaleko obory. Od tego czasu wszelki ślad po Kacprze zaginął.
Był to okropny dzień. Dani załamał się znowu podczas obiadu i stwierdził uparcie, że nie zje niczego, dopóki kotek się nie odnajdzie. Łzy spływały mu do zupy i nikt nie potrafił go pocieszyć, aczkolwiek ani tata, ani babcia nie wydawali się specjalnie zmartwieni.
- Wróci, zobaczysz - mówił tata spokojnie. - Ma jakiś powód, by się chować, ale wróci.
Dzieci miały jednak wyraźnie kiepskie humory. Poza tym tego dnia nie świeciło słońce, siwe chmury ciężko wisiały nad górami, aż w końcu zaczął padać śnieg.
Nocą stwardnieje, a następnego dnia niebezpiecznie będzie wyruszać na wędrówkę.
Ojciec nałożył czapkę i wyszedł, by przyciągnąć sanie pod dom, a babcia ucięła sobie drzemkę przy piecu. Dani podszedł do Annette i przytulił się do niej.
- Nette - powiedział smutnym głosem - chcę iść do łóżka.
- Dlaczego? - zapytała siostra zdziwiona. - Jest jeszcze bardzo wcześnie, dopiero zaczyna się ściemniać i nie zjadłeś kolacji.
- Ale chcę już iść spać, Nette - nalegał chłopczyk - i chcę jeszcze zmówić wieczorną modlitwę.
Annette roześmiała się.
- Wcale nie musisz iść do łóżka, żeby się pomodlić - odpowiedziała. - Możesz zrobić to teraz, potem zjeść kolację i pójść spać o normalnej porze.
Ale Dani potrząsnął głową.
- Nie - odrzekł - chcę, żeby to była moja wieczorna modlitwa. Proszę, pomóż mi pójść do łóżka.
- No dobrze - odpowiedziała dziewczynka, rozpinając mu sweterek - ale tak naprawdę to nie ma znaczenia, kiedy się modlisz. Potem ucałowała mocno braciszka, gdyż na jego twarzyczce malował się wielki smutek, a usta wykrzywiły się w podkówkę.
Kiedy ukląkł ubrany w nocną koszulę, złożył rączki i zaczął się modlić.
- Dobry Boże - wyszeptał - proszę, pobłogosław Kacpra. Proszę, znajdź go i przyprowadź do domu. Nie pozwól, by cierpiał z zimna, głodu i strachu. Pokaż mu drogę. Proszę, proszę, dobry Boże. Amen.
- Czy nie zamierzasz pomodlić się za nikogo innego?
- zapytała Annette trochę zaskoczona.
- Nie - odpowiedział Dani, wstając z kolan - nie dzisiaj. Chcę, żeby Pan Bóg myślał dziś wyłącznie o Kacprze! - Potem, myśląc, że może jego słowa brzmiały nieprzyjemnie, dodał - Możesz się pomodlić za innych w moim imieniu.
Oddając Kacpra pod opiekę Bogu, Dani wspiął się na łóżko już uspokojony. Leżał jeszcze chwilę z otwartymi oczami.
- Nette - zaczął.
- Słucham - odpowiedziała siostra.
- Obudzisz mnie, gdy przyjdzie?
- Kiedy kto przyjdzie?
- Kacper oczywiście! - odpowiedział obruszony Dani i w chwilę potem zasnął mocno.
Annette spacerowała po pokoju w tę i z powrotem, a ponieważ policzki ją paliły i czuła, że jest jej gorąco, wyszła na balkon.
Śnieg przestał padać; zachodni wiatr szumiał w dolinie, przesuwając warstwy świeżego śniegu z miejsca na miejsce. W tym momencie dziewczynka zdecydowała się wyruszyć na spacer do strumienia i poszukać Kacpra.
Włożyła pelerynę, buciki i wyszła na dwór. Księżyc świecił tak jasno, że nieomal można by czytać w jego blasku. Kiedy Annette dotarła na szczyt wzgórza, zauważyła na śniegu ślady stóp, zupełnie tak, jak w swoim śnie.
Dziewczynka przemierzyła całkiem pokaźny odcinek drogi i wreszcie dotarła do celu swej wędrówki, małego mostu nad strumieniem. Długie sople wspaniale udekorowały mostek, a cichy szmer wody świadczył o tym, że strumień nie zamarzł.
Całe otoczenie zdawało się trwać nieporuszenie. Wiatr ucichł, temperatura spadła nagle i śnieg zaczął zamarzać. Annette nie zdawała sobie sprawy, że mostek przemienił się w ślizgawkę ukrytą pod cienką warstwą białego puchu i szła spokojnie zajęta własnymi myślami. W pewnym momencie poślizgnęła się i upadła na lód, krzycząc z bólu.
Silny ból w kostce sprawił, że leżała minutę lub dwie na śniegu bez ruchu; następnie podjęła wysiłek, by wstać, ale upadła natychmiast pod wpływem nowej fali bólu. Domyśliła się, że na tyle poważnie skręciła nogę, iż stanie na niej jest niemożliwe.
Na kilka minut opanował ją ogromny strach. Leżała sama w miejscu, gdzie wydawało się mało prawdopodobne, by kogoś spotkać, zwłaszcza, że zbliżała się noc. Było jej coraz zimniej; wiedziała, że musi znaleźć schronienie, w innym wypadku grozi jej zamarznięcie.
Pamiętała, że niedaleko w lesie znajduje się mały domek, w którym mieszka młody drwal z żoną. Gdyby udało się jej doczołgać do chatki, z pewnością zawieźliby ją saniami do domu. Droga nie była daleka, ale musiała natychmiast wyruszyć.
Annette zaczęła mozolną wędrówkę na czworakach, wlokąc za sobą obolałą nogę.
Każdy ruch wywoływał ból, a poza tym dziewczynka szybko zaczęła odczuwać zmęczenie. Wysoki śnieg dodatkowo utrudniał wędrówkę. Oczy zaszły jej łzami i zaczęła wątpić, czy kiedykolwiek dotrze do celu.
Dziewczynka chwyciła gałąź i podciągnąwszy się ostatkiem sił, dotarła do ścieżki, skąd dostrzec mogła domek i małe światełko w jednym z okien. Mimo że czuła się wyczerpana, ten widok dodał jej sił, więc raźniej podjęła dalszą walkę.
Krok za krokiem dotarła do chaty i zaczęła wołać mieszkańców, ale nikt się nie pojawiał. Wspięła się na schody i zapukała do drzwi, niestety bez rezultatu.
Wszędzie panował niesłychany spokój, dom był tak cichy, jak bezgłośny był las.
Annette waliła w drzwi pięścią i krzyczała, aż zabrakło jej sił i straszna prawda dotarła do jej świadomości. Dziewczynka upadła w śnieg i zaczęła płakać.
Małe światełko paliło się jedynie w celu odstraszenia złodziei. Zrozumiała, że w środku nikogo nie było.
Ogarnęła ją panika; była dzieckiem gór, znała więc znakomicie historie o ludziach, którzy zamarzli tu na śmierć. Zaraz się jednak opanowała i zaczęła myśleć rozsądnie.
Jeżeli gospodarze zostawili światełko, możliwe, że wrócą tej nocy. Jeśli natomiast poszli do wsi, mogą długo nie wracać, a poza tym może być już za późno.
Dziewczynka czuła, że zimno coraz bardziej zniewala jej ciało.
A może gdyby odpoczęła, znalazłaby siłę, by wrócić do mostku i czołgać się dalej.
Wiedziała jednak, że następna chata stoi daleko, a wokoło znajduje się wiele zdradliwych zasp. Mimo to postanowiła się ruszać. Była to jej jedyna szansa.
Annette rozejrzała się wokoło. Po prawej stronie rozpościerał się las, przez który przepływał niewidoczny o tej porze roku strumień. Po lewej stronie rozciągały się pola, na których jednak znajdowało się wiele przeszkód w postaci ścianek skalnych, płotków i pagórków ukrytych pod śniegiem.
Po raz kolejny przypomniał jej się sen z ostatniej nocy. Ślady stóp na śniegu prowadziły, tak samo jak teraz, do cichego, opuszczonego domku. Zrozumiała, co może czuć Jezus pukający nadaremnie do czyichś drzwi. Ona stała przed zamkniętymi drzwiami tylko kilka minut, a On nie zaprzestaje pukania przez całe życie człowieka.
Dziewczynka przestała uderzać w drzwi, wiedziała, że dom jest pusty. Ale zakładając, że państwo Berdozowie przebywaliby w domu i słyszeli pukanie, ale powiedzieliby do siebie: „Ktoś puka do drzwi, ale nie wpuścimy go, będziemy udawać, że nie słyszymy!” Jakże byłaby na nich zła za taką nieuprzejmość.
A przecież tak samo postąpiła w stosunku do Jezusa, On zaś wcale nie przestał jej kochać. Tak mówiła babcia.
Zajęta rozmyślaniem zapomniała o strachu i samotności. Nagle podniosła głowę, gdyż dotarł do niej znajomy szmer, odgłos nart sunących po miękkim śniegu, a potem chłopięcy głos śpiewający wesołą piosenkę.
Jakiś narciarz przemierzał las i wiedziała, że za chwilę skręci, by przeciąć ścieżkę tuż obok domku państwa Berdozów. Ale jeśli jedzie szybko, może jej nie zauważyć.
- Na pomoc! - wykrzyknęła, zwijając dłonie w trąbkę. - Zatrzymaj się i pomóż mi!
Narciarz nagle się zatrzymał, stał przez kilka sekund, po czym gwałtownie skręcił i podjechał do chaty.
- Co się stało? - krzyknął. - Kto to? Czy jesteś ranna?
Okazało się, że tym narciarzem jest Lucien. Właśnie wracał z gór, gdzie odwiedził swojego starego przyjaciela, a teraz jechał do domu. Słysząc krzyk, zatrzymał się, a kiedy rozpoznał klęczącą osobę, stał jak zaklęty, wpatrując się w dziewczynkę jak w ducha.
Annette była tak szczęśliwa, że ktoś ją zauważył, że zapomniała o wszystkim.
Lucien wydał jej się aniołem przybywającym prosto z Nieba na ratunek. Wyciągnęła rękę, bojąc się, że cudowny obraz zniknie.
- Och, Lucien! - wykrzyknęła drżącym głosem. - Tak się cieszę, że tędy jechałeś.
Skręciłam nogę i nie mogę chodzić. Bałam się, że zamarznę, zanim państwo Berdozowie wrócą. Czy możesz mnie zabrać do domu, Lucien? Jest mi tak strasznie zimno.
Ciepła kurtka Luciena znalazła się na jej plecach zamiast odpowiedzi. Chłopiec usiadł obok niej i zaczął rozgrzewać jej skostniałe ręce.
- Nie mogę cię teraz wziąć, Annette - powiedział ciepło - jesteś zbyt ciężka, bym cię mógł zabrać na narty. Ale za kilka minut mogę wrócić z saniami i za jakieś pół godziny znajdziesz się w domu.
W sercu chłopiec czuł tak ogromną radość, że miał ochotę krzyczeć, biec i śpiewać. Jego najgłębsze marzenie miało się spełnić. Może coś zrobić dla Annette, za co ona będzie mu wdzięczna. Miał nadzieję, że może teraz mu przebaczy i zakończą tę straszną niezgodę.
- Czy nie zmarzniesz bez kurtki, Lucien? - zapytała wyczerpana Annette.
W odpowiedzi Lucien zdjął swój sweter i otulił nim głowę dziewczynki, miał nawet zamiar oddać jej koszulę, ale w ostatniej chwili się opamiętał. Poczuł przerażające uściski mrozu, szybko więc pomknął w kierunku domu. Podmuchy wiatru dodatkowo sprawiały mu ból, ale czuł, że to zaplata, jaką musi uiścić za swój straszny grzech. Poza tym taka radość go rozpierała, że nie zwracał uwagi na zimno do momentu, aż ujrzała go matka przerażona widokiem gołych rąk i sinego nosa.
Annette, ubrana w kurtkę Luciena, rozkoszowała się ciepłem. Wiedziała, że chłopiec wróci za jakieś dwadzieścia minut, miała więc czas na przemyślenie wydarzeń ostatnich godzin.
Po pierwsze, była bezpieczna. Lucien wyjechał z lasu w odpowiednim momencie, by usłyszeć jej krzyk. Cały czas, gdy czuła się tak strasznie samotna, Zbawiciel się o nią troszczył i sprowadził chłopca na pomoc.
Po drugie, nareszcie zrozumiała znaczenie przypowieści o zamkniętych drzwiach.
Nie wiedziała, co nastąpi, jeśli otworzy drzwi swojego serca, ale jednej rzeczy była pewna. Nie każe czekać Zbawicielowi ani chwili dłużej. Oparła głowę o pień drzewa i zamknęła oczy.
- Panie Jezu - zaczęła Annette - otwieram Ci moje serce. Żałuję, że tak długo byłam uparta, proszę wejdź teraz. Wybacz, że tyle czasu nienawidziłam Luciena, spraw, bym go polubiła i daj mi odwagę, bym mu powiedziała prawdę o jego drewnianym koniku. Dziękuję Ci też, że przysłałeś mi go na ratunek. Amen.
Tak więc Jezus, który długo czekał przed zamkniętym sercem Annette, wszedł do środka, by przebaczyć i wypełnić ją dobrem. Nikt nie był świadkiem tego najcudowniejszego wydarzenia, nawet Annette nie czuła wyraźnej różnicy. Ale wysoko w Niebie, tej nocy, imię dziewczynki zostało zapisane w Bożej Księdze Życia, a wszyscy aniołowie zaśpiewali radosny hymn, gdyż kolejne dziecko otworzyło Zbawicielowi swoje serce.
- No tak - pomyślała Annette - zrobiłam to i teraz zobaczę, co się stanie.
Zauważyła, że serce bije jej coraz szybciej, a widok rozgwieżdżonego nieba i wysokich chmur dodaje jej sił. Strach wydawał się mało znaczący w obliczu niezmienności i wieczności szczytów.
Mała, czarna postać pojawiła się znowu, ciągnąc za sobą sanie. Lucien zbliżył się do dziewczynki, ledwo łapiąc oddech i mówiąc z trudem.
- Wstań, Annette - powiedział dysząc ciężko. - Zabrałem największe sanie, żebyś mogła wygodnie ułożyć nogę. Za kilka minut będziesz w domu.
Wyciągnął rękę, by pomóc jej wstać, ale Annette się cofnęła.
- Poczekaj, Lucien - powiedziała pospiesznie - muszę ci coś wyznać. To nie kot zrzucił twojego konika. Ja to zrobiłam celowo, żebyś nie zdobył nagrody; to dlatego, że skrzywdziłeś Daniego. Bardzo mi przykro, Lucien.
Chłopiec stał, patrząc na nią zdziwiony i niezdolny wydusić z siebie żadnego słowa, a jednocześnie czuł się bardzo szczęśliwy. Zamiast wpaść w gniew, poczuł się wyzwolony. Annette zrobiła mu coś złego i może, jeśli on jej przebaczy, ona także uczyni to samo w odpowiedzi. Wiedział jednak, że zniszczenie konika nie równało się w najmniejszym stopniu temu, co on uczynił Lucien nie wiedział, co powiedzieć, więc zaczął się śmiać.
- Och, nic się nie stało, Annette - powiedział. - Nie przejmuj się. Wsiadaj na sanie.
Owinął dziewczynkę mocniej kurtką, usiadł naprzeciwko i razem pomknęli prosto do domu Burnierów.
Gdy przyjechali, Annette wdrapała się wolno na schody. Stojąc na jednej nodze przy drzwiach, odwróciła się do Luciena. Chłopiec szedł w kierunku swojego domu, ciągnąc za sobą sanie.
Ponieważ dziewczynka otworzyła swe serce na miłość Jezusa, znalazła jednocześnie sympatię do Luciena.
- Wejdź, Lucien - zawołała. - Wejdź i przywitaj się z babcią; będzie ci wdzięczna, że mnie znalazłeś.
Szeroko otworzyła drzwi i weszli oboje. Babcia wydała okrzyk radości i westchnienie ulgi na widok wnuczki. Wszyscy byli bardzo zaniepokojeni jej zniknięciem, a tata wyruszył nawet na poszukiwania. Już miała robić dziewczynce wymówki, gdy zauważyła zranioną nogę, zamknęła więc usta i pomogła jej usiąść.
Zakrzątnęła się też w poszukiwaniu wody i bandaży.
Kiedy się odwróciła, ujrzała Luciena stojącego nieśmiało w kącie i przez chwilę patrzyli sobie głęboko w oczy. Słabe oczy babci potrafiły czytać z twarzy dzieci, jak z otwartych ksiąg; nigdy jednak nie dostrzegła tyle żalu, błagania i nadziei w dziecięcej buzi. Położyła obie ręce na jego ramionach i przysunęła go do kominka.
- Witam cię, drogie dziecko - powiedziała ciepło. - Wejdź i zjedz z nami kolację.
W tym momencie drzwi otworzyły się powtórnie i wszedł ojciec, strzepując śnieg z płaszcza. Był już spokojny o Annette, gdyż przed domem zauważył sanie i ślady dziecięcych stóp. Kiedy usłyszał całą historię, zganił córkę, że wyszła tak daleko sama, ale już w kilka chwil później wszyscy zgodnie zasiedli do kolacji.
Babcia podała chleb, masło, żółty ser i czekoladę do picia.
Zapadła senna i pełna spokoju cisza. Ciepło płynące od kominka sprawiło, że wszyscy poczuli wielką błogość. Lucien siedział, wpatrując się w ogień i mrużąc oczy od blasku; żałował, że ta chwila nie może trwać wiecznie. Nagle spokój został zakłócony przez głośne skrobanie do drzwi.
- To Kacper! - wykrzyknęła Annette i już chciała rzucić się do drzwi, ale ból nogi zatrzymał ją na miejscu. Pan Burnier i Lucien pobiegli do drzwi i szybko je otworzyli.
Do środka wszedł Kacper z ogonem podniesionym z dumą ku górze, niosąc w pyszczku maleńkie, ślepe, nowo narodzone kociątko. No cóż, okazało się, że Kacper nie był kotem, ale kotką, nikt się jednak tym nie przejął. Kot nie zwrócił na nikogo uwagi, tylko poszedł prosto do małego łóżeczka, gdzie spał Dani i położył tam małą kuleczkę. Następnie wrócił do drzwi.
- Zaraz przyniesie następne dziecko - powiedział tata.
- Trzymaj drzwi otwarte - poradziła babcia, nakrywając sobie kolana ciepłym kocem. Wszyscy czekali cierpliwie, aż Kacper wróci z kolejnym kotkiem i położy obok Daniego. Nie była to jednak jego ostatnia runda.
- Mam nadzieję, że to ostatni - mruknęła babcia pod nosem, myśląc o zamieszaniu, jakie zapanuje w ich małym domku. Wszyscy niecierpliwie czekali na rozwój wydarzeń.
Po chwili Kacper nadszedł rzeczywiście z ostatnim kotkiem, gdyż nie wracał już do drzwi, tylko zaczął urządzać dla swych dzieci miękkie posłanie na poduszce Daniego.
- Zamknij drzwi, Lucien - poprosiła babcia, oddychając z ulgą. - Pierre, lepiej znajdź koszyk dla tych kociaków, inaczej zaduszą Daniego.
Tata potrząsnął głową.
- Rano, mamo - odrzekł. - Dzisiejszej nocy wybrały już sobie legowisko, a Daniemu wcale nie przeszkadzają.
Po chwili pan Burnier wyszedł do obory. Lucien także się podniósł, podszedł do starszej pani i wyciągnął rękę na pożegnanie.
- Muszę już iść - powiedział - dziękuję bardzo za zaproszenie i mam nadzieję, że Annette szybko wyzdrowieje.
Babcia, patrząc mu prosto w twarz, uścisnęła jego dłoń.
- Tak, musisz już iść - odparła - ale pamiętaj, że masz tu przychodzić. Zawsze będziesz mile widziany.
Annette, nie mówiąc nic babci w obawie przed jej niezadowoleniem, podeszła cichutko, zgodnie z obietnicą, do śpiącego braciszka.
- Dani - wyszeptała, odgarniając jasne kosmyki z jego czoła. Chłopczyk westchnął, przewrócił się na drugi bok, ale spał dalej. - Dani! - powiedziała już głośniej i szturchnęła go. Otworzył oczy i spojrzał na nią nieprzytomnie.
- Spójrz, Dani - powiedziała dziewczynka - wrócił i przyniósł ci prezent!
Chłopczyk spojrzał na trzy maleńkie piłeczki spoczywające w jego ramionach, ale nie był pewny tego, co widział.
- Znalazł trzy szczury - zauważył.
- Nie, Dani - wykrzyknęła. - To nie szczury, to są trzy słodkie kociaczki.
Kacper jest kotką i ma troje dzieci. Przyprowadził je do ciebie.
Dani zamrugał oczami.
- Wiedziałem, że przyjdzie - wymamrotał - przyszedł, bo prosiłem o to Pana Boga.
Annette uklękła i objęła ramionami całą gromadkę, braciszka i wszystkie kotki.
- A ja poprosiłam Pana Jezusa, by zamieszkał w moim sercu - wyszeptała. - I On to zrobił. Dwie modlitwy spełniły się jednej nocy!
Ale Dani już niczego nie słyszał, ponownie zasnął; tym razem z koniuszkiem Kacprowego ogona w buzi.
Zimne bandaże babci wspaniale zadziałały i następnego ranka, gdy Annette obudziła się, ból i opuchlizna zniknęły prawie całkowicie, chociaż dziewczynka nie mogła jeszcze swobodnie chodzić. Na dworze cały czas padało i potworzyły się tak wielkie zaspy, że trzeba było odśnieżyć ścieżkę prowadzącą do obory.
Annette, Dani, Kacper i trzy kotki bawili się świetnie w pokoju kominkowym, ale po południu babcia zmęczona hałasem poprosiła, by przenieśli się do stodoły.
Dani zebrał całą kocią rodzinę do koszyka i zrobił jej w sianie wygodne legowisko, zaś Annette wzięła ze sobą Biblię babci i leżąc teraz wygodnie, przewracała strony.
Chciała znaleźć fragment o Jezusie pukającym do drzwi, gdyż pragnęła nauczyć się go na pamięć. Znalazła go szybko, ponieważ pamiętała, że pastor podał dokładne miejsce w Piśmie Świętym, Apokalipsa świętego Jana, rozdział 3., wers 20:
„Oto stoję u drzwi i kołaczę: jeśli kto posłyszy mój głos i drzwi otworzy, wejdę do niego i będę z nim wieczerzał, a on ze mną.”
Annette nauczyła się wypowiadać to mądre zdanie bez zaglądania do księgi.
Zastanawiała się tylko, co mogą oznaczać ostatnie słowa odnoszące się do posiłku.
Postanowiła zapytać babcię przy najbliższej okazji. Potem położyła się na plecach i patrzyła na Daniego, który z radością fikał koziołki.
Myślała o tym, że otworzyła swe serce Jezusowi, który wszedł i zamieszkał w nim i wszystko dalej potoczyło się tak, jak mówiła babcia. Jezus wszedł ze swoją ogromną miłością i mocą przebaczania; ciemne i złe myśli zniknęły, tak jak cienie uciekają pod wpływem światła. Nagle zrozumiała, że łatwo jej było wybaczyć Lucienowi. Zrozumiała również, że postępowała samolubnie i niekoleżeńsko. Obawiała się trochę, czy Lucien nie będzie miał jej tego wszystkiego za złe.
Wprawdzie przyznała się do winy, a on nie wydawał się rozgniewany, mimo wszystko jednak pozbawiła go zwycięstwa. Dziewczynka czuła, że musi coś w tej sprawie zrobić.
Miała zwierzątka z Arki Noego i mogłaby zanieść je nauczycielowi, by zobaczył, jak wspaniale Lucien rzeźbi. Może znalazłby dla niego jakąś inną nagrodę.
Annette obawiała się jednak reakcji nauczyciela i dzieci, postanowiła więc poczekać jeszcze trochę i nie myśleć o tym w tej chwili. Przez dziurę w ścianie zaczęła karmić krowy, a kiedy przyszedł ojciec na wieczorne dojenie, przeniosła się do niego, by dotrzymywać mu towarzystwa.
Zimą zmrok zapada szybko, więc kiedy wszyscy jedli kolację, na ciemnym niebie świeciły już gwiazdy. Następnie przyszedł dla Daniego czas na sen i, co było do przewidzenia, rozpoczęło się zamieszanie, gdzie mają spać koty. Babcia chciała, by nocowały w stodole, zaś Dani oczywiście nalegał, żeby spały w jego łóżku. W końcu znaleziono kompromisowe rozwiązanie i ulokowano koty w koszu pod łóżkiem.
Babcia wieczorami była tak zmęczona, że marzyła jedynie o wygodnym fotelu ustawionym przy ogniu. Kiedy Dani usnął, a pan Burnier zajął się gospodarstwem, Annette i babcia zostały same. Po chwili jednak rozległo się pukanie do drzwi i dziewczynka poszła je otworzyć.
Lucien stał na progu bardzo zmieszany, a Anette, chociaż starała się być miła, również czuła się nieswojo, stali więc tak oboje, czekając, aż ktoś się pierwszy odezwie.
Babcia spojrzała w kierunku drzwi zdziwiona ciszą.
- Wejdź, Lucien - zawołała. - Miło nam cię widzieć. Annette, przynieś drugi stołek i usiądźcie tu, obok mnie.
Dzieci usiadły posłusznie. Lucien, po wyjaśnieniu, że przyszedł zapytać o samopoczucie Annette, znowu zamilkł. Annette, po wypowiedzeniu grzecznościowych podziękowań, siedziała patrząc w podłogę. Wtedy babcia spojrzała na nich surowo spod okularów.
- Posłuchajcie mnie, Annette i Lucien - powiedziała nagle starsza pani - musicie w końcu skończyć tę bezsensowną niezgodę i zacząć się zachowywać jak rozsądne dzieci. Ty, Lucien, zrobiłeś bardzo złą rzecz, ale po pierwsze, nie chciałeś tego, a po drugie, dużo przez to przecierpiałeś. Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem; musicie zdobyć się na odwagę i zacząć wszystko od nowa. Ty, Annette, musisz nauczyć się wybaczać i być bardziej uprzejma, a także przestać myśleć, że jesteś lepsza od innych.
- Wcale tak nie myślę - zaoponowała zdziwiona Annette.
- Właśnie, że tak - powtórzyła babcia. - W każdym razie nie umiesz innym przebaczać.
- Ale ja już przebaczyłam - powiedziała dziewczynka. - Ostatniej nocy w górach; to wcale nie było trudne, dlatego że ja też zrobiłam mu coś bardzo brzydkiego.
Opowiedziałam prawdę, a on wcale nie był na mnie zły, prawda Lucien? Tak więc oboje postąpiliśmy źle.
- To prawda - potwierdził Lucien. - Ale to nie było tak złe, jak to, co ja uczyniłem. Mogę w każdej chwili zrobić nowego konika, ale nie potrafię wyleczyć nogi Daniego. Poza tym wszyscy ciebie lubią i uważają, że jesteś dobra, mnie zaś nikt nie lubi.
- Może dlatego - wytłumaczyła Annette - że znają twój zły uczynek, a o moim nic nie wiedzą. I wiesz, Lucien, dziś myślałam o tym, że powinnam wszystko wyjaśnić nauczycielowi. Chociaż nie wiem, czy znajdę odwagę.
Po raz pierwszy rozmawiali ze sobą szczerze. Po chwili odezwała się babcia.
- Annette - zapytała nagle - jak to się stało, że wybaczenie przyszło ci tak łatwo? Dwa dni temu powiedziałaś, że nigdy tego nie zrobisz.
- Otworzyłam drzwi mojego serca, babciu, jak mi radziłaś i wszystkie twoje słowa się sprawdziły. Kiedy zaprosiłam Jezusa, wszystko stało się proste.
- Tak właśnie jest - powiedziała babcia uradowana - czułam, że tak się stanie, jeśli tylko się na to zdobędziesz. Kiedy Jezus wchodzi do naszego serca, przybywa wraz ze swoją miłością i przebaczeniem, i nagle nie ma już miejsca na złość i samolubstwo - uciekają tak jak ciemność znika przed blaskiem słońca. Ale jest też inny piękny fragment o tym, jak miłość Jezusa niweczy ludzkie słabości.
Przynieś mi Biblię, Annette.
Babcia wolno przewracała kartki, wypatrując właściwego fragmentu, aż znalazła w Pierwszym Liście świętego Jana, rozdział 4., wersy 18. i 19.
- Przeczytaj, Annette - poprosiła.
Annette zaczęła czytać wolno, wyraźnie i z wielką powagą:
„W miłości nie ma lęku, lecz doskonała miłość usuwa lęk, ponieważ lęk kojarzy się z karą. Ten zaś, kto się lęka, nie wydoskonalił się w miłości. My miłujemy Boga, ponieważ Bóg sam pierwszy nas umiłował.”
- Tak - powiedziała babcia z mocą. - Miłość doskonała pokonuje strach. Kiedy Jezus wlewa tę doskonałą miłość do naszych serc, znika nie tylko złość i ciemne myśli, ale także strach. Musicie zrozumieć, że Jezus kocha nas uczuciem doskonałym, więc nie musimy się niczego obawiać. On nigdy nie pozwoli nas skrzywdzić.
Annette i Lucien siedzieli zamyśleni, po czym uśmiechnęli się do siebie w głębi swoich serc. Dziewczynka podeszła do kredensu, wyjęła piernikowego niedźwiadka, przełamała go na pół i dała chłopcu. Siedzieli na stołeczkach, Lucien chrupiąc ze smakiem, zaś Annette cały czas rozmyślając. Teraz już wiedziała, co należy zrobić, ale jednocześnie wciąż czuła wewnętrzny opór.
Lucien nie został długo, a kiedy wyszedł, Annette pożegnała się i poszła na górę do sypialni.
- Annette - powiedziała babcia, gdy wnuczka była już na schodach - pamiętaj, że kiedy Jezus wchodzi do naszego serca, przychodzi zawsze jako Pan. Musisz teraz robić to, co On ci poleci, a nie to, na co ty masz ochotę.
- Wiem, babciu - powiedziała Annette smutno. Weszła po schodach na pięterko, a kiedy się już rozebrała, uklękła do wieczornej modlitwy.
- Panie Jezu - wyszeptała - naprawdę chcę wykonywać Twoje polecenia. Spraw, bym była odważna i nie czuła już strachu.
Weszła do łóżka z lżejszym sercem i szybko zasnęła. Rankiem obudziła się wcześnie i leżała, zastanawiając się nad godziną. Po chwili zauważyła cienką strużkę światła sączącą się na podłogę ze szpary w okiennicach.
- Już ranek - pomyślała - otworzę okiennice i zobaczę, czy niebo jest dziś ładne.
Wyskoczyła i otworzyła szeroko okno. Dolina zanurzona była jeszcze w głębokim cieniu, który docierał aż do jej chatki, wyżej zaś w górach blask słońca iskrzył się już na ośnieżonych szczytach. Pokój wypełnił się światłem i mroźnym, świeżym powietrzem.
- Babcia miała rację - pomyślała Annette. - Nie ma innej możliwości na pozbycie się cienia w dolinie, niż czekać aż słońce wzejdzie wyżej. Nie można go przyciągnąć na siłę i nie można go też zatrzymać.
Zadowolona z własnych myśli wróciła do łóżka i oddawała się marzeniom, aż przyszedł czas na wstawanie. Ubrała się wtedy szybko i zeszła na dół do kuchni, gdzie urzędowała już babcia.
- Podjęłam decyzję - powiedziała zdecydowanym głosem - chcę dziś odwiedzić nauczyciela.
- Ale co z twoją nogą? - zapytała babcia.
- Pojadę saniami.
- A w jaki sposób wrócisz?
- Nie wiem, najwyżej będę szła w żółwim tempie, ale cokolwiek się stanie, muszę dziś porozmawiać z nauczycielem. To nie może czekać.
- Nie widzę żadnego problemu - wtrącił tata, otrzepując buty ze śniegu. - Jeśli Annette chce odwiedzić nauczyciela, może jechać ze mną. Muszę zawieźć sery na stację, jadę więc wozem.
Twarz Annette rozjaśniła się z radości. Czuła, że nie mogła dłużej czekać. Bała się, że ogarnie ją tak wielki strach, że następnego dnia już się na to nie zdobędzie.
Siedząc jednak z tatą na wozie między serami i ściskając w ręku drewniane zwierzątka, wcale nie czuła się taka szczęśliwa. Nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów, by dokładnie wszystko opowiedzieć. Co się stanie, jeśli nauczyciel wpadnie w gniew. Wydaje się to całkiem możliwe.
- Czemu tak nagle chcesz odwiedzić nauczyciela? - zapytał ojciec. - Czy tęsknisz już za lekcjami?
- Nie - odparła cicho. - Muszę mu powiedzieć coś ważnego. To sekret, tato.
Pan Burnier był mądrym człowiekiem i dobrym ojcem, uśmiechnął się więc i nie zadawał zbędnych pytań. Ciężko pracował, by utrzymać rodzinę i często nie znajdował czasu na poważną rozmowę z dziećmi. Nie martwił się tym zbytnio, gdyż wiedział, że babcia wspaniale go zastępuje. Poza tym miał rzadką umiejętność odczytywania wszystkich uczuć z twarzy swoich dzieci i czasami przysłuchiwał się ich rozmowom. Kiedy zaś wychodził w góry i ciężko pracował, myślał zawsze o dzieciach i modlił się za nie. Czuł, że jego córeczka miała kłopoty i cierpiała, ale jakieś zdarzenie przywróciło jej spokój. Był zadowolony, że jest szczęśliwa jak dawniej.
Jechali w ciszy aż do momentu, kiedy zza rogu wyłonił się biały dom.
- Czas na ciebie, dziecko - powiedział ojciec - wrócę za jakieś pół godziny.
Muł ruszył, a dziewczynka, z sercem bijącym jak oszalały ptak, poszła ścieżką, po czym zatrzymała się przed drzwiami na dłuższą chwilę. Może stałaby tak i czekała, aż przyjedzie ojciec, gdyby nauczyciel nie zauważył jej i nie otworzył drzwi.
- Wejdź, wejdź, proszę - zawołał i wprowadził ją do pokoju, w którym wspólnie się uczyli. Kochał bardzo swoich uczniów i w czasie wakacji bardzo za nimi tęsknił, przepadał więc za wizytami swoich pupili. Annette podeszła prosto do stołu, rozwinęła chusteczkę i ustawiła zwierzątka w rządku.
- Lucien je zrobił - zakomunikowała. - Czyż nie są wspaniałe?
Nauczyciel z dużym zainteresowaniem podnosił kolejno każdą figurkę i długo się im przyglądał.
- Świetna robota - powiedział zdumiony. - Są niezwykle dobrze wykonane, jak na chłopca w jego wieku. Wkrótce będzie mógł zarabiać tym na życie. Nie miałem pojęcia, że umie rzeźbić. Czemu nie przystąpił do konkursu?
- Przystąpił - odpowiedziała Annette. - Przyszłam właśnie o tym porozmawiać.
Lucien wykonał pięknego konika, a ja mu go zniszczyłam. Nie chciałam, by brał udział w konkursie; byłam zła za to, co zrobił Daniemu. Teraz bardzo mi przykro i zastanawiam się, czy mimo wszystko Lucien nie mógłby dostać jakiejś nagrody.
Teraz zna pan już prawdę.
Nauczyciel patrzył na nią zamyślony. Policzki dziewczynki zaczerwieniły się ze wstydu.
- Ale ja nie mam trzeciej nagrody - powiedział w końcu nauczyciel. - Były tylko dwie. Jedną dostał Pierre, a drugą ty.
- W takim razie Lucien powinien dostać tę nagrodę, która przypadła Pierre’owi.
Miała należeć do najzdolniejszego chłopca, a Lucien jest znacznie zdolniejszy od
??????’?.
- Oj, nie - zaoponował nauczyciel - tak nie można zrobić. Przecież Pierre wygrał uczciwie. Jeśli rzeczywiście chcesz, by Lucien dostał nagrodę, musisz mu oddać swoją. Przecież to twoja wina, że nie wygrał, prawda?
- Tak - przyznała Annette, po czym usiadła i myślała przez kilka minut. W nagrodę dostała piękną książkę pełną obrazków przedstawiających góry Szwajcarii, książka leżała teraz w szufladzie zawinięta w papier i stanowiła najcenniejszą własność dziewczynki.
Anette mogłaby się jeszcze wycofać; wiedziała, że nauczyciel nie będzie jej do niczego zmuszał. Ale babcia tyle mówiła o doskonalej miłości. Ponieważ Jezus zamieszkał w jej sercu i przyniósł w prezencie tę miłość, teraz musi słuchać jego poleceń.
- No dobrze - powiedziała po długiej chwili.
- Bardzo się cieszę! - odpowiedział nauczyciel, a w jego oczach zabłysnął triumf, wiedział bowiem, że dziewczynka stoczyła ze sobą straszną bitwę. -
Przynieś mi swą książkę, a ja wręczę ją Lucienowi przy całej klasie i wszyscy będą mogli zobaczyć jego figurki.
- Dobrze - zgodziła się Annette i w końcu zdobyła się na odwagę, by spojrzeć na nauczyciela i zobaczyć, czy nie jest na nią bardzo zły. Ale stary przyjaciel uśmiechnął się do niej i wtedy zrozumiała, że kocha ją tak samo jak dawniej.
Kiedy dziewczynka wróciła z ojcem do domu, jej serce wypełniał spokój. Usiadła na werandzie; Dani bawił się z małymi kociakami, a babcia krzątała się w kuchni, skąd dobiegał smakowity zapach. Nagle zauważyła, że słońce wzeszło bardzo wysoko i oświetliło całą kotlinę.
„Rankiem dolina była zasnuta cieniem - pomyślała - teraz wypełniają blask słońca.” Wiedziała, że tak samo Pan Jezus wypełnił jej serce miłością, światłem i odwagą.
Lucien wspinał się na wzgórze z lekkim sercem, a Annette szła obok niego. Nigdy wcześniej nie wracali razem ze szkoły, a teraz, mimo że było to trudne, musieli się tego nauczyć.
Ten dzień był dla chłopca niezwykle szczęśliwy. Nauczyciel bez żadnego wyjaśniania zakomunikował, że miał okazję w wakacje zobaczyć tak ciekawą pracę z drewna, że ustanowił trzecią nagrodę. Ku zdumieniu wszystkich i własnemu Lucien został wywołany na środek i nauczyciel wręczył mu piękną książkę. Annette, która spodziewała się, że nauczyciel opowie jej historię przy całej klasie, czuła, że za chwilę zemdleje ze strachu. Ale nic takiego się nie stało. Wszystkie dzieci zebrały się wokół zwierzątek i zaczęły głośno chwalić talent Luciena.
Najgłośniej robił to Pierre, który przyznał, że gdyby Lucien zgłosił się do konkursu wraz z innymi chłopcami, jemu przypadłaby nagroda. Wszyscy zgodzili się z jego opinią. Potem dzieci chciały obejrzeć książkę, aż tu nagle koleżanki wykrzyknęły: „Ojej, przecież to książka Annette”; dziewczynka tylko czekała, kiedy nauczyciel to potwierdzi. Ale on jedynie zapytał: „Naprawdę?”, a kiedy nikt nie patrzył, mrugną} do swej małej, przestraszonej przyjaciółki.
Kiedy dzieci były zajęte oglądaniem zwierzątek, Lucien podszedł do Annette.
- To miłe uczucie dostać nagrodę - powiedział - ale ja jej nie chcę, naprawdę Annette. To twoja książka. Czułbym się okropnie, gdybym ci ją zabrał.
Annette potrząsnęła przecząco głową.
- Nie masz racji, jest twoja - odrzekła. - Tak powiedział nauczyciel. Teraz należy do ciebie.
- W takim razie - zakończył spór Lucien - będzie należała do nas obojga. Jednego miesiąca będzie u mnie, a drugiego u ciebie.
Twarz dziewczynki rozjaśniła się na te słowa, bo książka bardzo jej się podobała.
- Niech już tak będzie - zgodziła się Annette - jeśli tego naprawdę chcesz, pierwszego dnia każdego miesiąca będziemy się wymieniać.
Od tego dnia dziecięcym zwyczajem stało się przekazywanie książki zawsze na początku miesiąca o piątej po południu. Rytuał nie zmieniał się przez cały rok i spełniał jeszcze jedno pozytywne zadanie. Dzieci przypominały sobie, że prawdziwe szczęście płynie z wybaczania i dzielenia się z innymi.
- Usiądźmy tu na pniach i przejrzyjmy ją razem - zaproponował Lucien, gdyż nie miał wcześniej okazji obejrzeć swej cennej nagrody. Chłopiec uwielbiał góry i często przeglądał przewodniki po górskich szczytach. Teraz wskazywał koleżance różne szlaki wspinaczek.
- Tędy najlepiej dojść na Mattehorn - powiedział z żarem w głosie i wskazał szlak palcem - tą drogą mam zamiar zdobyć ten szczyt.
Annette pożałowała, że nie jest chłopcem i że nie może uprawiać wspinaczki.
Siedzieli długo w słoneczne popołudnie, patrząc na błękit nieba i biel szczytów.
Tak zainteresowali się obrazkami w książce, że zupełnie zapomnieli o obiedzie.
Przypomniał im o tym dopiero cieniutki, dziecinny głosik za plecami.
- Annette, babcia pozwoliła mi pójść po ciebie. My już dawno zjedliśmy obiad.
Za nimi stał Dani, ciężko opierając się na kulach. Wyglądał na bardzo zmęczonego wędrówką. Annette poczuła się winna temu, że kazała na siebie czekać.
- Dani! - krzyknęła - nie wolno ci chodzić samemu tak daleko. Może ci się coś stać.
Szybko idziemy do domu.
Wolno wspinali się pod górę, ale Dani był wyczerpany, gdyż nigdy wcześniej nie szedł o kulach tak daleko. W końcu Lucien wziął go na barana, a Annette niosła drewniane kule.
Lucien zaniósł malca pod same drzwi chaty. Wszyscy milczeli i czuli, że jakiś cień padł między nimi, gdyż zarówno Lucien, jak i Annette wiedzieli, że gdyby nie ich kłótnia, Dani byłby zdrowym dzieckiem.
- Tak mnie boli noga - powiedział rozżalonym głosem Dani, kiedy siostra wnosiła go po schodach do domu. - Zanieś mnie do łóżka, Nette.
Dziewczynka położyła braciszka na posłaniu i przyniosła mu wszystkie kotki, by w czasie zabawy zapomniał o bólu. Później zjadła zupę, a babcia skarciła ją za spóźnienie. Po obiedzie Annette poszła do kuchni, by pomóc w zmywaniu. Babcia właśnie zgarniała śmietanę z mleka, kiedy zauważyła, że wnuczka zachowuje się inaczej niż zwykle.
- Co się z tobą dzieje, Annette? - zapytała nagle. - Wyglądasz, jakbyś była nieszczęśliwa.
Dziewczynka długo nie odpowiadała; po chwili jednak odezwała się.
- Babciu...
- Tak, drogie dziecko.
- Babuniu, mówiłaś, że jeśli zaproszę Jezusa do swojego serca, On sprawi, że polubię Luciena i znikną wszystkie moje złe uczucia. Tak było przez ostatni tydzień, ale kiedy teraz patrzę na cierpienie Daniego i pomyślę, jaki był zdrowy i silny, wszystkie czarne myśli wracają.
- Tak - przyznała babcia - spodziewałam się tego. Codziennie złe, samolubne myśli będą pukały do twego serca i próbowały się dostać tam z powrotem. Nie próbuj sama się ich pozbyć; poproś’ Jezusa, by pokonał je Swoją mocą. Cały czas myśl o Jego wielkiej miłości.
Czytaj codziennie Biblię. Wtedy nie będzie w twoim sercu miejsca na złe myśli.
- Jakie fragmenty w Biblii mam czytać? - zapytała dziewczynka.
- Trzeba czytać całą Biblię - odpowiedziała starsza pani. - Ostatniego wieczoru czytaliśmy na głos Ewangelię świętego Marka, prawda? Każda strona Ewangelii mówi o miłości Jezusa do Swoich uczniów, Swoich wrogów, do wszystkich ubogich i cierpiących, i do wszystkich dzieci. Czytaj o życiu Jezusa i często myśl o tym, jak wielka jest Jego miłość. Wtedy to samo wielkie uczucie przeniknie twoje serce.
- Dobrze - zgodziła się Annette i pomyślała sobie - od dzisiaj zacznę; każdego ranka będę czytać o tym, jak objawiała się miłość Jezusa do ludzi.
W tym czasie Lucien wracał wolno do domu. Jego głowa była także przepełniona myślami. Annette postąpiła bardzo szlachetnie i w ten sposób naprawiła zło, jakie wyrządziła. Ale on nigdy nie zdoła naprawić nogi Daniego.
Czemu Annette wybaczyła mu tak nagle i zmieniła się tak bardzo? Zastanawiał się nad tym długo. Na początku myślał, że stało się tak za sprawą zdarzenia w górach, ale domyślał się, że musiało się stać coś jeszcze. Dziewczynka opowiedziała, że otworzyła serce Jezusowi; o tym samym mówiła babcia.
O miłości i przebaczeniu wspominał też przyjaciel z gór. Może jeśli „otworzy się drzwi swojego serca”, cokolwiek by to znaczyło, przebaczenie przychodzi jak miłość.
Rzeczywiście Annette bardzo się zmieniła od tego wydarzenia. Czuła przecież do niego ogromną nienawiść, a teraz była miła i przyjacielska. Do świadomości chłopca zaczęło docierać, że Jezus Chrystus nie był jedynie postacią historyczną, ale Kimś, Kto cały czas działa w życiu człowieka.
Chłopiec wolno zbliżał się do domu. Zauważył, że kiedy rozstawał się z Annette, niebo jaśniało błękitem, a teraz nadciągnęły wielkie chmury przywoływane przez coraz silniejszy wiatr.
- Będzie padać - powiedział Lucien do siebie.
W nocy może się nawet rozpętać burza śnieżna.
Krowy, usłyszawszy ryki wiatru, zaczęły niespokojnie przestępować z nogi na nogę.
Chłopiec wszedł czym prędzej do domu i przywitał się z matką.
- Usiądź zaraz - powiedziała. - Spóźniłeś się. Cieszę się, że nie masz dziś lekcji po południu. Na pewno będzie burza śnieżna. A co to za książka?
- To nagroda - odpowiedział Lucien. - Nauczyciel przyznał mi ją za pracę z drewna.
Widział zwierzątka, które zrobiłem w czasie wakacji.
- Jakie to miłe - uśmiechnęła się mama. - A czy wie, że nie przystąpiłeś do konkursu, bo kot zniszczył ci konika?
- Tak - odpowiedział chłopiec i szybko zmienił temat. Czuł, że powinien dla siebie zatrzymać ten sekret.
Próbował się czymś zająć, ale wszystkie jego myśli biegły do rozmowy z Annette.
„Zaprosiłam Jezusa do mojego serca” - tak powiedziała, a potem jeszcze babcia czytała jakieś fragmenty z Biblii. Może mógłby je odnaleźć. Chciał jeszcze raz je przeczytać.
Wspiął się na stołek i zdjął z półki starą, zakurzoną Biblię. Jego matka była tak zapracowana, że rzadko sięgała do świętej księgi, natomiast chłopiec pamiętał tylko to, czego nauczył się w szkole albo na niedzielnych nabożeństwach.
Nie mógł znaleźć fragmentu, który czytała babcia, ale natknął się na inne ciekawe rzeczy. Przypomniał sobie przypowieści czytane niegdyś w szkole o Jezusie Uzdrowicielu, który przywrócił ślepcowi wzrok, życie umarłemu, a także dar chodzenia chromemu.
„Wstań, weź swoje łóżko i chodź.”
Jeśli Jezus nadal żyje i zmienił tak serce Annette, to pewnie mógłby także uzdrowić Daniemu nogę.
Lucien nie modlił się szczerze, odkąd przestał być małym chłopcem. Wtedy modlił się jeszcze z mamą. Ale teraz poszedł do obory i ukląkł w miejscu, gdzie przed miesiącami ukrył się przed światem i gorzko opłakiwał swój ciężki grzech.
Jeszcze nie rozumiał, co to znaczy, kiedy człowiek otwiera się na Jezusa, ale wierzył, że Bóg wysłucha jego modlitwy. Błagał, by Dani znów mógł chodzić i został uzdrowiony jak chorzy w Biblii.
Potem wstał z klęczek i poszedł wydoić krowy. Kiedy szedł do domu z ciężkimi kubłami, omal nie przewrócił go silny wiatr. Matka popatrzyła niespokojnie przez okno.
- Nadchodzi prawdziwa burza śnieżna - powiedziała. - Lepiej weź latarkę i wyjdź siostrze naprzeciw; zaraz zapadnie zmrok.
W tym momencie wpadła Marie cała obsypana śniegiem, ledwie łapiąc oddech i śmiejąc się od progu.
- To była prawdziwa walka ze śniegiem i wiatrem - powiedziała dysząc ciężko i szybko zaczęła zmieniać ubranie. - Prawie całkiem przemokłam! Lucien, dlaczego po mnie nie wyszedłeś? Mamo, czy kolacja gotowa?
Umieram z głodu.
Siedząc przy stole, Marie mówiła bez przerwy. Uśmiechała się, a jej policzki zaczerwieniły się jak jabłuszka.
- Cóż to był za wspaniały dzień! - wykrzyknęła.
- W hotelu jest masa gości, którzy przyjechali, żeby uprawiać sporty zimowe.
Dzisiaj jednak pogoda pokrzyżowała im plany. Ledwo stoję na nogach. Ale, patrzcie, jaki dziś dostałam napiwek!
Wyjęła banknot i wręczyła go matce. Pani Morel pokiwała ze zdziwienia głową. Jak większości farmerom w górach, ledwie starczało jej na skromne utrzymanie. Marie była dobrym dzieckiem i zawsze przynosiła matce całą pensję.
- Kto ci dał tyle pieniędzy? - zapytała.
- Och, taki bardzo miły pan! - wykrzyknęła Marie - i wierzę, że jest naprawdę tak sławny, jak o nim mówią. Żona właściciela hotelu opowiedziała mi o nim w czasie obiadu. Jest słynnym lekarzem, który podobno wyleczy każdego człowieka, który miał złamaną rękę czy nogę. Ma swój szpital nad jeziorem, gdzie przyjeżdżają ludzie z całej Szwajcarii.
Lucien o mało się nie zakrztusił. Oparł się o stół i spojrzał na siostrę niezmiernie podekscytowany.
- Marie! - krzyknął - czy on mógłby wyleczyć Daniego Burniera?
Dziewczyna spojrzała na brata zdumiona. Nie wiedziała, że Lucien wciąż dręczy się chorobą Daniego.
- Nie wiem - odpowiedziała miękko. - Musieliby go zawieźć do tego szpitala nad jeziorem i poprosić pana Giveta, by go przyjął. Ale przecież Burnierowie nie mają pieniędzy, a to bardzo dużo kosztuje. Myślę, że więcej, niż warte są ich wszystkie krowy.
Nad jeziorem! Dla Luciena, który nigdy nie opuścił doliny, to miejsce wydawało się końcem świata.
- Ale Marie, nie mogliby go zawieźć rano do hotelu?
- Pan Givet wyjeżdża porannym pociągiem; cały jego bagaż zawieziono już na stację.
- A czy nie mogliby zawieźć go dziś w nocy? Marie nie zniecierpliwiła się.
- Oczywiście, że nie, Lucien - tłumaczyła cierpliwie. - Jak można zabrać dziecko w taką zamieć! Poza tym ostatni pociąg już odjechał i jedyną drogą jest przełęcz, która na pewno jest zasypana. Zresztą można ją pokonać tylko na nartach. Jak ty to sobie wyobrażasz? Poza tym Burnierowie nie mają pieniędzy. Przestań wciąż się martwić o Daniego. Przecież nie chciałeś go skrzywdzić.
Lucien nie odezwał się więcej, a Marie zaczęła opowiadać o innych gościach z hotelu, o tym, co powiedziała kelnerka do portiera, a właściciel do kucharza.
Lucien nie słuchał. Wiedział, co musi zrobić, ale wciąż były trzy przeszkody.
Skąd wziąć pieniądze dla doktora? Jego myśli od razu popłynęły do starego człowieka w górach. Mówił, że odłożył dużo pieniędzy dla kogoś potrzebującego.
Może uda mu się go przekonać, by zużytkował je na ten właśnie cel.
Poza tym przełęcz będzie na pewno nieprzejezdna. Jeśli nie uda mu się, będzie przynajmniej wiedział, że zrobił, co w jego mocy.
Ale czy doktor przyjedzie w góry? Czy zgodzi się zostawić swój szpital, wsiąść do pociągu i odwiedzić małego, wiejskiego chłopca? Nie wiadomo nawet, czy burza przejdzie do tego czasu.
Wszystko wydawało się nieprawdopodobne i niemożliwe do wykonania. Ale Marie mówiła, że to bardzo miły człowiek.
- Już zjadłem, mamo - powiedział Lucien. - Idę się teraz położyć.
W swoim pokoju na górze Lucien poruszał się jak w ukropie. Nie mógł stracić ani minuty.
Założył na siebie ciepły płaszcz i grubą czapkę zakrywającą uszy, następnie wełniane skarpety i wysokie buty. Na koniec zostawił list, że wróci dopiero nad ranem.
Na palcach zszedł do kuchni i napełnił kieszenie chlebem, serem i zapałkami.
Wyszedł niezauważony tylnymi drzwiami prosto do obory. Stamtąd zabrał latarkę, zastanawiał się jeszcze nad nartami, ale stwierdził, że jest zbyt ciemno.
Otworzył drzwi i poszedł przed siebie przez wietrzne, białe łąki, zmagając się z zamiecią. Rozpoczęła się wielka przygoda.
Jeśli zamieć jest tak silna na polach, co się będzie działo na przełęczy? Bał się, że wiatr zmiecie go i pochowa w zaspach. Ale nie było sensu martwić się na zapas. Teraz musiał się skoncentrować i znaleźć drogę do chaty starego przyjaciela.
Odetchnął z ulgą, kiedy dotarł do lasu. Tutaj czuł się bezpieczniej, gdyż drzewa tłumiły ryki wiatru i szum zamieci. Poza tym śnieg był tu niższy i chłopiec nie zapadał się po kolana przy każdym kroku, tym samym szedł więc szybciej.
Po chwili dostrzegł światełko palące się w oknie znajomego domku. Pierwszy odcinek jego podróży zakończył się sukcesem. Zastukał mocno do drzwi.
- Kto tam? - usłyszał ze środka niepewny głos.
- To ja, Lucien!
Drzwi natychmiast się otworzyły i starzec wciągnął go do izby.
- Lucien, drogi chłopcze - wykrzyknął zdumiony - co cię tu sprowadza w tak straszną pogodę?!
Chłopiec usiadł na chwilę, by nabrać sił. Nie chciał tak od razu prosić o pieniądze, ale czas go naglił i nie miał innego wyjścia.
- Kiedyś powiedział pan - zaczął Lucien, patrząc przyjacielowi prosto w oczy - że zebrał pan dużą sumę pieniędzy. Jest ktoś, kto bardzo ich potrzebuje. Jeśli powierzy mi pan swoje pieniądze, myślę, że Dani wyzdrowieje i będzie mógł chodzić.
- Jak to możliwe? - spytał starzec, patrząc na chłopca uważnie.
- W hotelu, gdzie pracuje moja siostra, przebywa słynny lekarz - wyjaśnił Lucien - który umie leczyć złamane kości. Idę tam teraz spytać go, czy nie zechciałby pomóc Daniemu; ale moja siostra mówi, że to bardzo drogo kosztuje.
- Teraz idziesz? - powtórzył stary człowiek. - W taką pogodę? Musisz być szalony, chłopcze! Nie uda ci się przejść przez przełęcz.
- A ja myślę, że mi się uda! - nie zgodził się Lucien. - Zamieć zaczęła się kilka godzin temu, więc nie napadało jeszcze dużo śniegu. Jeśli się pospieszę... ale nie wiem, czy bez pieniędzy coś osiągnę.
Starzec nie odpowiadał przez dłuższą chwilę. Widać było, że walczy z samym sobą.
- Dałby mci je, gdybym był pewny, że zostaną dobrze użyte. A nie chcę ich stracić.
Skąd możemy wiedzieć, że to uczciwy człowiek i jak się nazywa?
- Pan Givet. Siostra mówi, że jest bardzo sławny.
- Pan Givet!?
Stary człowiek powtórzył to nazwisko dziwnie drżącym głosem. Lucienowi wydawało się nawet, że mocno pobladł. Po chwili bez słowa odwrócił się, otworzył kluczem jedno z drewnianych pudełek i wyjął plik banknotów związanych sznurkiem.
- Weź wszystko - powiedział - i daj je panu Givetowi. Powiedz, że wszystkie będą należały do niego, jeśli wyleczy to dziecko. Powiedz mu też, powiedz, Lucien, że to spłata długu.
Głos mu lekko drżał, ale Lucien był zbyt szczęśliwy, by pytać o cokolwiek. Nigdy w życiu nie widział tylu pieniędzy. Włożył zwitek do kieszeni koszuli, zapiął płaszcz i ruszył do wyjścia.
- Dziękuję z całego serca - powiedział wzruszony. - Przyjdę i opowiem, czy się udało.
Starzec odprowadził go do drzwi. Kiedy Lucien zszedł po schodach, zawołał go.
- Lucien! Chłopiec odwrócił się.
- Tak, proszę pana?
- Nie zapomnisz przekazać wiadomości ode mnie, prawda?
- Nie - odpowiedział Lucien gorliwie. - Powiem, że to spłata długu. Nie zapomnę.
Do widzenia.
Ale starzec zawołał znowu.
- Lucien!
- Tak, proszę pana?
- Niczego o mnie nie powiesz, dobrze? Nie mów mu mojego imienia.
- Ja nie znam pańskiego imienia - przypomniał mu chłopiec.
- I nie mów, gdzie mieszkam, pamiętaj!
- Dobrze - powiedział Lucien, zaczynając się niecierpliwić - powiem tylko, że to spłata długu. Do zobaczenia.
Chłopiec szybko zniknął w ciemności, ale po chwili odwrócił się jeszcze raz i pomachał latarką. Mała, zgarbiona postać wciąż stała na progu domku.
Teraz musiał się bardzo spieszyć; śnieg cały czas padał i wkrótce przełęcz będzie tak zasypana, że nie uda mu się jej pokonać.
Prawdopodobne, że już teraz było to niemożliwe. Ponieważ znajdował się niedaleko domu, postanowił wpaść jeszcze do obory i zabrać narty. Ledwie tam się znalazł i zdążył ukryć za drzwiami, a w oborze pojawiły się mama i Marie z latarką.
- Nie ma go tu - powiedział matka głosem pełnym gniewu i niepokoju. - Myślę, Marie, że Lucien rzeczywiście postanowił pójść do tego doktora. Ten głupi chłopak nie wziął nawet nart. Zastanawiam się, czy nie poprosić pana Burniera, by poszedł go poszukać. Nie mógł zajść daleko.
- Masz rację, mamo - przyznała Marie. - Pan Burnier szybko go znajdzie i powstrzyma od zrobienia głupstwa. Chodźmy natychmiast.
Kiedy tylko wyszły, Lucien aż podskoczył. Nie miał chwili do stracenia.
Dwie minuty zajęła mu zmiana butów. Wiedział, że zanim kobiety dotrą do domu Burnierów, minie kwadrans. Potem upłynie kolejnych dziesięć minut zanim opowiedzą, co się stało, a pan Burnier przygotuje się do drogi. Miał więc około pół godziny przewagi. Możliwe, że to wystarczy, ale był tylko chłopcem, a pan Burnier doświadczonym, silnym mężczyzną, który znacznie lepiej, szybciej i pewniej poruszał się w górach.
Chłopiec błyskawicznie przypiął narty, chwycił latarkę i ruszył do walki z zamiecią i ciemnością. Jechał tą samą drogą, przez pola do cichego lasu, a potem przeciął dolinę, gdzie wiatr znacznie osłabł. Teraz mógł jechać znacznie szybciej i nadrobić trochę czasu. Światełka we wsi dodawały chłopcu otuchy.
Minął opustoszały plac handlowy, stację kolejową, po czym dotarł do mostku, gdzie zatrzymał się na chwilę, by złapać oddech. Teraz musiał wspiąć się na zbocze prowadzące aż do przełęczy, należało więc odzyskać nieco sił.
Rozejrzał się, czy przypadkiem pan Burnier nie jedzie za nim, ale wokoło nie było żywego ducha. Nagle poczuł się przerażająco samotny i zatęsknił do czyjejś obecności. Przez chwilę nawet zapragnął, by pojawił się ojciec Annette, ale odepchnął tę myśl i rozpoczął wspinaczkę.
Śnieg nie był jeszcze wysoki, więc Lucien odpiął narty i szedł bez większego wysiłku. Przed sobą słyszał cały czas wycie wiatru, ale jednocześnie wydało mu się, że burza ucichła.
Znów dotarł do lasu, ale tu nie czuł się już pewnie. Nie był to przecież znajomy las blisko domu, ale obcy i przerażający. Lucien nie był pewny, czy odnajdzie właściwą ścieżkę. Musiał uważać, by nie zabłądzić, gdyż mógłby wpaść w przepaść.
Ponadto gdzieś wyżej słyszał groźne grzmoty strumienia, a narty coraz bardziej mu ciążyły.
Wędrówka po lesie ciągnęła się już prawie trzy godziny i z minuty na minutę coraz bardziej ogarniała go rozpacz i strach.
W każdej chwili mógł zawrócić. Zatrzymał się, by pomyśleć. Nic łatwiejszego, niż przypiąć narty i spokojnie zjechać do wsi.
- Zrobiłem, co mogłem - mógłby powiedzieć Annette - ale nie udało się - i Burnierowie nie mieliby co do tego najmniejszych wątpliwości.
Wiatr ryczał przeraźliwie, wielkie drzewa przechylały gwałtownie swoje potężne gałęzie. Chłopiec dotarł już do końca lasu i mógł chwilę odpocząć. Niedaleko przed nim rozciągała się groźna przełęcz. Był to jednak teren nieosłonięty drzewami i Lucien obawiał się, że zostanie porwany przez wiatr niczym piórko. Na myśl o tym omal się nie rozpłakał.
- Boję się - jęknął. - Nie mogę dalej iść. Zginę na przełęczy. Szkoda, że nie ma tu ze mną pana? umiera.
Zatrzymał się, żeby odpiąć narty, kiedy nagle przypomniał sobie pełną ciepła chwilę, kiedy wraz z Annette i jej babcią siedział przy ogniu, a starsza pani czytała Biblię.
„W miłości nie ma lęku... jeśli naprawdę wierzycie, że Jezus nas kocha, nigdy nie pozwoli nas skrzywdzić.”
Lucien stał przez moment zajęty swoimi myślami. Zrozumiał, że nie był sam.
Biblia opowiada, że Jezus kocha go doskonałą miłością, nie zostawi go więc na pastwę ciemności i niebezpieczeństwa. Był Ktoś silniejszy od ciemności, wiatru i przerażenia.
Bez namysłu chłopak zarzucił narty na ramię i ruszył przed siebie.
- W miłości nie ma lęku - powtarzał po cichu raz za razem. Słowa pomogły. Nie czuł już takiego strachu, gdyż wiedział, że nie jest samotny.
Dotarł na skraj lasu i wyszedł na otwartą przestrzeń. Teraz myślał już wyłącznie o tym, jak pokonać przełęcz.
Lodowaty podmuch wiatru przewrócił go na kolana; podniósł się z trudnością, opierając się plecami o drzewo. Następnie zgięty w pół, gdyż lodowate powietrze odmrażało mu twarz, rozpoczął mozolną walkę z żywiołem.
Na szczęście przestał padać śnieg, a chmury odsłoniły księżyc, który przez chwilę oświetlił cały teren. Chłopiec dostrzegł skały sterczące ze śniegu i intuicyjnie wytyczył sobie kierunek wędrówki. Czuł, że niedługo dotrze na szczyt.
Niestety znów zerwał się wiatr i kolejny silny podmuch powalił chłopca na ziemię.
- Nie mam już siły, żeby wstać - powiedział do siebie tak wyczerpany, że było mu wszystko jedno. I znów, jak pod działaniem czarodziejskiej różdżki, przypomniał sobie słowa o Bożej miłości. Ponieważ był dzieckiem i czuł, że Zbawiciel troszczy się o niego, zamiast modlić się, wyciągnął rękę jakby po ratunek.
Po chwili poczuł napływ nowych sił niczym podanie pomocnej dłoni, podniósł się więc i zobaczył, że zbocze opada w dół. Zrozumiał, że przebył przełęcz i przezwyciężył własną słabość Teraz czuł wdzięczność do wiatru, który popychając go z tyłu, pomagał mu schodzić na dół. Nogi i narty tak mu ciążyły, że bez tej pomocy musiałby usiąść i odpocząć. Po chwili, nie mogąc stać, usiadł na nartach jak na saniach i dał się nieść deskom.
Był tak wyczerpany, że nie czuł już zimna i przez moment walczył z sennością. Po chwili jednak poczuł ogromny wstrząs; wiatr przestał go popychać i narty wjechały w zaspę.
Otrząsnął się ze śniegu i rozejrzał. Wiatr ucichł; zrozumiał, że dojechał do kolejnego lasu. Nie wiedział, czy szedł w dobrym kierunku, całkowicie zdał się na Jezusa i wierzył, że On właściwie go poprowadzi. Ścieżka wiła się ciągle, musiał więc zwracać uwagę, by nie wpaść na powalone drzewa. Nareszcie nie czuł jednak uderzeń wiatru i to go na razie zadowalało.
Szedł więc w dół ku dolinie, gdzie leżało uśpione miasto. Czasami przystawał, siadał na krótki odpoczynek, po czym pokrzepiony blaskiem księżyca, wstawał i uparcie szedł naprzód. W końcu dostrzegł miasto zanurzone w nocnej ciszy.
Wiedział, że za jakieś pół godziny dotrze do hotelu i porozmawia z doktorem.
- Jeśli Jezus mnie kocha, nie pozwoli, by ten cały wysiłek poszedł na marne - pomyślał i wytrwale podążał dalej.
Pan Givet obudził się bardzo wcześnie. Nie słyszał już ryku zamieci, zrozumiał więc, że pogoda wróciła do normy. Następna myśl, jaka dotarła do jego świadomości, odnosiła się do rodzinnego domu. Cieszył się, że wraca.
Doktor przyjechał w góry nabrać sił po chorobie, a wiadomo, że powietrze górskie znane jest ze swoich leczniczych właściwości. Teraz na powrót czuł się wypoczęty, silny i gotowy do pracy. Wsiądzie do porannego pociągu i około południa będzie już w domu; a jakież gorące będzie powitanie!
Dzieci na pewno narobią okropnego hałasu. Uśmiechnął się na myśl o swoich pociechach: silnym i stanowczym Marcu, wesołej Yvette, grubym Jean-Paulu i nowo narodzonej Claire. A potem pomyślał o ich matce, ciepłej, wesołej kobiecie o włosach kręconych jak u Yvette i tak często zmęczonej u schyłku dnia. Odkąd odeszła pielęgniarka, cały dom był na jej głowie. Wiedział, że musi znaleźć kogoś do pomocy. Jak tylko wróci, natychmiast trzeba będzie załatwić tę sprawę.
Doktor wstał z łóżka, ubrał się, a potem poszedł do łazienki. Chociaż miał już czterdzieści lat, wciąż gwizdał przy goleniu. Kiedy tylko skończył, rozległo się pukanie do drzwi.
- Proszę wejść - zawołał pan Givet zdziwiony, gdyż za wcześnie było na śniadanie.
Dochodziło pół do szóstej.
Drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł nocny portier; wyglądał, jakby miał do przekazania niezwykłą wiadomość.
- Bardzo przepraszam, proszę pana - zaczął - myślę, że raczej nie oczekiwał pan żadnego gościa.
- Gościa? - powtórzył pan Givet niczym echo wciąż mocno zdumiony - o tej godzinie i w taką pogodę? Z pewnością nie.
- No cóż - powiedział portier zakłopotany - wyglądało to tak. Jakiś kwadrans temu usłyszałem pukanie do frontowych drzwi. Kiedy je otworzyłem, ujrzałem mniej więcej dwunastoletniego chłopca, bladego niczym prześcieradło i wyglądającego jak zjawa z zaświatów. „Chcę się widzieć z panem Givet” - powiedział zamiast powitania, po czym usiadł na schodach i oparł się o drzwi. „Chłopcze - powiedziałem - nie możesz widzieć się z panem Givet o tak wczesnej porze, wszyscy jeszcze śpią.” „W takim razie poczekam” - odpowiedział i położył głowę na kolanach, jakby chciał spać.
Nie mogłem pozwolić, żeby został na mrozie, odpiąłem mu narty i wprowadziłem go do środka. Zapytałem się go: „Skąd przybywasz?” - a on mi na to: „Ze Złotej Doliny.” „Jak to możliwe?” - pytam się go znowu. - Nie przyjechał przecież jeszcze pierwszy pociąg.”
„Szedłem przez przełęcz” - powiedział i im dłużej na niego patrzę, tym bardziej mu wierzę. Siedzi teraz na dole w holu. Kiedy zobaczyłem światło w pana pokoju, postanowiłem zapytać, czy nie zechciałby pan się z nim zobaczyć.
- Oczywiście, porozmawiam z nim - odparł pan Givet - ale nie bardzo wierzę w tę historię. Nie sądzę też, żeby nawet doświadczeni przewodnicy byli w stanie przejść tą drogą w nocy i w taką pogodę. Tam przecież musi być piekło.
Portier wzruszył ramionami i poprowadził doktora na dół. Kiedy zeszli do recepcji, jednocześnie wykrzyknęli ze zgrozy.
Lucien osunął się z krzesła i leżał zemdlony na podłodze; jego twarz była biała jak ściana. Pan Givet podniósł bezwładne ciało.
- Wezmę chłopca do mojego pokoju - powiedział do portiera - proszę przynieść kilka butelek z gorącą wodą i trochę kawy tak szybko, jak to możliwe.
Zaniósł chłopca do pokoju i położył na łóżku, zdjął mokre ubranie i przemoczone buty. Gdy owinął go kocem, wszedł portier z butelkami i gorącą kawą.
Pan Givet wlał łyżkę brandy do sinych ust chłopca. Lucien nie otworzył oczu, ale westchnął i wypił podany napój.
- Już dobrze, chłopcze - powiedział pan Givet.
- Zaraz poczujesz się lepiej.
Kiedy Lucien oprzytomniał i otworzył oczy, zobaczył przed sobą miłą, opaloną twarz, ale nie pamiętał, co się zdarzyło. Poczuł jednak, że jest mu nareszcie ciepło i wygodnie. Pomyślał, że najchętniej nie ruszałby się do końca życia, ale chciał też wiedzieć jak się nazywał jego wybawiciel.
- Kim pan jest?
Lekarz nie odpowiedział od razu. Podniósł głowę chłopca i pomógł mu się napić kawy. Kiedy Lucien skończył pić, powtórzył pytanie.
- Kim pan jest i gdzie ja jestem?
- Nazywam się Givet - poinformował go doktor.
- Nie wiem dlaczego, ale podobno mnie szukałeś.
Lucien zaczął odzyskiwać świadomość; był tak zmęczony, że prawie zapomniał, po co przybył do miasta. Powoli jednak wszystko sobie przypominał.
- Czy to pan jest tym wielkim, słynnym lekarzem?
- Nie, jestem po prostu lekarzem.
- Ale może pan sprawić, by chore dziecko zaczęło chodzić?
- To zależy jaka była przyczyna choroby. Czasem mogę pomóc.
- Kuleje, bo wpadł w przepaść. Teraz chodzi o kulach i w jednym podwyższonym bucie.
- Któż to jest? - zapytał pan Givet z ciekawością.
- Mały Dani Burnier; ma sześć lat i mieszka blisko mnie. Przyszedłem więc zapytać, czy mógłby pan mu pomóc. Mam wystarczająco dużo pieniędzy.
- Ale skąd wiesz o mnie?
- Moja siostra opowiadała o panu wczoraj wieczorem. Pracuje tutaj jako pokojówka.
- A jak tutaj dotarłeś w taką burzę?
- Przejechałem przez przełęcz na nartach.
- Nie mogłeś tego zrobić, chłopcze, nie w taką zamieć.
- Ale zrobiłem, nie ma innej drogi.
Miał rację, to była jedyna droga z gór do miasta. Pan Givet usiadł i patrzył na chłopca ze zdumieniem. Lucien nie mógł jednak spokojnie leżeć, sięgnął więc do kieszeni koszuli i wyjął pieniądze.
- Bardzo proszę - powiedział błagalnym głosem - czy to wystarczy na leczenie?
Pan Givet przyjrzał się plikowi banknotów i wydał okrzyk zdumienia.
- Chłopcze - powiedział doktor delikatnie, ale stanowczo - zanim cokolwiek ustalimy, musisz mi powiedzieć, skąd masz tyle pieniędzy. Czy wiesz, jak duża to suma?
- Nie - odpowiedział Lucien szczerze - ale moja siostra mówiła, że takie leczenie dużo kosztuje. Czy to wystarczy?
- To znacznie za dużo - odrzekł lekarz. - Ale skąd je wziąłeś?
- Pewien stary człowiek, z którym się zaprzyjaźniłem, dał mi je - wymamrotał Lucien, ledwie powstrzymując się od zaśnięcia - i mam jeszcze jedną wiadomość dla pana. On powiedział, że te pieniądze stanowią spłatę długu i może je pan wszystkie zatrzymać.
- Kim jest ten stary człowiek? - zapytał pan Givet z wielką ciekawością. -
Powiedz mi jak się nazywa i będziesz mógł zasnąć.
- Nie wiem, proszę pana.
- A gdzie mieszka?
- Obiecałem mu, że zatrzymam to w tajemnicy - powiedział chłopiec i natychmiast pogrążył się we śnie.
Pan Givet był w niezręcznej sytuacji. Z jednej strony wiedział, że za około trzy kwadranse odjeżdża jego pociąg, ale z drugiej strony leżał tu chłopiec, który, by się z nim spotkać, ryzykował własne życie. Nie był pewny, czy będzie mógł pomóc, ale wiedział, że nie może rozczarować chłopca, który wykazał się taką odwagą, by pomóc swojemu małemu choremu przyjacielowi. Poza tym i tak nie mógł się nigdzie ruszyć, gdyż przybysz będzie spał jeszcze kilka dobrych godzin.
Doktor cicho opuścił pokój i zszedł na dół, by zatelefonować do żony.
- Czy to ty, Marthe? - zaczął. - Kochanie, tak mi przykro, ale nie wrócę dzisiaj, wiesz, przydarzyła mi się niezwykła historia... - i opowiedział swojej wspaniałej, wyrozumiałej żonie o tajemniczym wydarzeniu.
Kiedy opuścił recepcję, omal nie zderzył się w holu z bladą dziewczyną z zaczerwienionymi oczami. Chwyciła go za rękę.
- Och, proszę pana - wykrzyknęła. - Portier powiedział, że mój brat Lucien jest u pana. Bałyśmy się z matką, że zginął gdzieś w górach. Muszę jechać do domu i wszystkich uspokoić.
Pan Givet usiadł wraz z Marie na sofie i próbował wydostać z niej więcej informacji na temat dziwnego zdarzenia, ale dziewczyna opowiadała jedynie o koszmarnej nocy, którą przeżyła z matką. Pan Burnier szukał chłopca całą noc, ale ponieważ przekazano mu, że Lucien wyruszył w drogę na piechotę, zajął się przeszukiwaniem lasu. Lucień nie powinien był zajść dalej. Przebycie przełęczy pieszo było niemożliwe, a ślady nart, które mogły być wskazówką, natychmiast pokrył świeży śnieg. Później wprawdzie mężczyzna znalazł ślady stóp w lesie, które Lucien pozostawił, gdy szedł do swego przyjaciela, ale zaprowadziły go one tylko na skraj lasu. Pan Burnier zajął się więc przeszukiwaniem zasp, ale na próżno; wrócił do domu nad ranem ze smutną wiadomością.
O Danim Marie nie umiała zbyt dużo powiedzieć. Była bardzo zmęczona i marzyła jedynie o powrocie z bratem do domu. Postanowiła też zatelefonować do wsi na pocztę i posłać jakieś dziecko do matki z pomyślną wiadomością.
Pan Givet nie zgodził się jednak na zabranie Luciena. Poradził Marie, by sama wróciła do domu pociągiem, on zaś z chłopcem przybędzie później. Polecił też dziewczynie, by zorganizowała sanie ze stacji do domu Burnierów.
Marie zgodziła się na wszystko i zaraz wyszła, a doktor wrócił do pokoju. Lucien wciąż spał kamiennym snem, ale musiał dochodzić do siebie, bo zaróżowiły mu się policzki. Mężczyzna usiadł i zaczął się zastanawiać, jak ów mały chłopiec wszedł w posiadanie tak ogromnej sumy pieniędzy. I kim był tajemniczy starszy człowiek, który przekazał taką dziwną wiadomość?
- Spłata długu - powtórzył głośno pan Givet i postanowił przyjrzeć się tej sprawie bliżej.
Lucien obudził się dopiero w południe i przez chwilę nie mógł się zorientować, gdzie przebywał. Bolał go każdy mięsień, ale mógł się rozkoszować ciepłym i wygodnym łóżkiem. Nie miał najmniejszej ochoty się ruszać. Doktor usłyszał, że chłopiec się obudził, wszedł więc, by z nim porozmawiać.
- No tak - powiedział miłym głosem - jak się teraz czujesz?
- Dobrze, dziękuję - odpowiedział Lucien, po czym zapytał niespokojnie - czy znajdzie pan czas i odwiedzi chłopca, o którym mówiłem?
- Tak - odrzekł lekarz, siadając na łóżku - pojedziemy razem po obiedzie.
Posłałem po dwa nakrycia, ale zanim je przyniosą, opowiedz mi jeszcze raz o tym małym chłopcu i starym człowieku, który dał ci pieniądze.
- Wszystko co mogłem, powiedziałem, proszę pana - powtórzył Lucien błagalnie - obiecałem więcej nie mówić. To sekret. Nikt nawet nie odwiedza go oprócz mnie.
Miałem tylko przekazać, że te pieniądze stanowią spłatę długu i to wszystko; niech pan będzie tak dobry i nie zmusza mnie do mówienia.
- Dobrze - zgodził się pan Givet. - Nie chcę, żebyś złamał obietnicę; już więcej nie będę o niego pytał. Teraz opowiedz mi o chłopcu. Jak to się właściwie stało?
Lekarz zauważył, że Lucien nagle poczerwieniał. Chłopiec nie odpowiadał przez kilka minut. Było mu wstyd przyznać się do tego, co zrobił, ale wolał, by doktor z jego ust dowiedział się o tej przykrej historii. Inaczej dowie się i tak wszystkiego w domu Burnierów.
Zaczął więc z trudem.
- To wszystko moja wina. Wypadek zdarzył się wiosną. Drażniłem się z Danim i udawałem, że chcę wrzucić do przepaści jego kota. Niechcący rzeczywiście go upuściłem, a Dani chciał go ratować. Upadł na skalną półkę i złamał nogę. Od tego czasu nie może chodzić bez kul.
Głos mu zadrżał i przeszedł w szept, ale i tak wszystko już wyjaśnił. Ponieważ doktor kochał i rozumiał dzieci, domyślił się z kilku urwanych zdań całej historii. Czuł też, że chłopiec bardzo cierpiał od tamtej pory.
- Lucien - powiedział po chwili - odwiedzimy dziś tego małego chłopca i może da Bóg, uda mi się mu pomóc. Wiesz, chłopcze, musisz Bogu bardzo podziękować; bardzo się tobą opiekował tej nocy. Inaczej nie pokonałbyś tej przełęczy żywy.
- Tak, wiem - wyszeptał Lucien. - Wie pan, wczoraj modliłem się do Boga o uzdrowienie Daniego, a potem usłyszałem o panu i zrozumiałem, że to odpowiedź na moją modlitwę. Kiedy szedłem przez las, byłem przerażony, ale wciąż powtarzałem sobie słowa, które usłyszałem w Boże Narodzenie.
- Jakie to słowa? - zapytał pan Givet z zainteresowaniem.
- Pamiętam, jak babcia Daniego czytała nam Biblię - odpowiadał Lucien powoli. - Nie pamiętam wszystkiego dokładnie oprócz słów, że w prawdziwej miłości nie ma strachu. Babcia mówiła, że miłość Jezusa jest doskonała, więc przestałem czuć strach i bezpiecznie dotarłem do miasta.
- Tak - westchnął pan Givet - nic innego jak tylko miłość Jezusa mogła cię ochronić w taką burzę, poprowadzić właściwą drogą i pozbawić uczucia strachu.
Podziękujmy mu za to wszystko, zanim przyniosą obiad.
Lucien schował twarz w poduszkę, a pan Givet ukląkł koło łóżka i zaczął się głośno modlić. Podziękował Bogu za opiekę nad chłopcem i za to, że jego miłość jest potężniejsza od burzy i zamieci. Potem poprosił Boga, by dał mu moc uzdrowienia Daniego.
Lucien także się modlił, ale po cichu. „Panie Jezu - zawołał w głębi serca - byłeś tak blisko mnie w górach i wcale się nie bałem.
Nigdy mnie nie opuszczaj; chcę też zaprosić cię do mego serca, tak jak zrobiła to Annette. Proszę, wejdź.”
Na stacji czekał na Luciena i doktora pan Burnier z saniami zaprzężonymi do muła.
Oprócz niego na peronie można było zobaczyć niemal wszystkich mieszkańców wsi, którzy po usłyszeniu niezwykłej historii, wylegli ze swoich domów na powitanie.
Dzieciom się wydawało, że ujrzą czarodzieja z magiczną różdżką, której dotknięcie natychmiast uleczy Daniego. Luciena porównywano do bohatera, ale ponieważ muł szybko biegł, a dzwonki hałasowały, chłopiec nie słyszał tych głosów i może dobrze, bo mógłby stać się nieco próżny.
Siedział na wozie naprzeciwko pana Giveta. Miał jeszcze tak osłabione mięśnie, że z ledwością się poruszał, musiał więc być zarówno wniesiony do pociągu, jak i przeniesiony z niego na wóz. Mimo niezbyt dobrego samopoczucia, przepełniony był szczęściem i nadzieją.
Pan Burnier siedział na koźle w milczeniu, nie wiedząc co powiedzieć i jak się zachować w stosunku do tak słynnego człowieka. Skupił więc całą uwagę na kierowaniu mułem. Miał nadzieję, że dziś nie wypadnie koło za drogę, co było prawdopodobne na tak wąskiej, górskiej ścieżce.
Poza tym martwił się o pieniądze; oczywiście był w stanie zaoferować wszystko, co miał, ale nie było tego dużo. Zastanawiał się też, czy lekarz nie przyjąłby zamiast pieniędzy młodego byczka.
Na szczęście dotarli do chatki bez kłopotów. Pan Burnier pomógł doktorowi zsiąść, a potem wniósł do środka Luciena. Był szczęśliwy, że po tak strasznej nocy pełnej bezowocnych poszukiwań, ujrzał chłopca całego i zdrowego.
Babcia, Annette i Dani wyglądali dość sztywno i nienaturalnie, bo byli wystrojeni w swoje odświętne ubrania i siedzieli na najlepszych krzesłach ustawieni jak do fotografii. Kiedy doktor wszedł, na skinienie babci dzieci wstały i ukłoniły się, a starsza pani ze względu na swój reumatyzm, kiwnęła tylko głową.
Dani był rozczarowany. Oczekiwał, że tak sławny człowiek będzie ubrany w czerwoną pelerynę niczym lord z książki Annette, który kazał Wilhelmowi Tellowi przestrzelić jabłko ustawione na głowie syna. Myślał poza tym, że doktor będzie miał długą, kręconą brodę i przyjedzie na wspaniałym koniu. Lekarz natomiast wyglądał zwyczajnie. Mina Daniego wyrażała więc niezadowolenie.
Doktor nie zraził się niczym. Usiadł naprzeciwko małej grupki, stale się uśmiechając, a ponieważ uśmiech miał ujmujący, Dani zapomniał o rozczarowaniu i odwzajemnił się tym samym.
Pan Givet sięgnął do kieszeni, wyjął cukierka i wyciągnął rękę.
- Chcesz cukierka, Dani? - zapytał.
Dani kiwnął z radością głową; to okazało się ważniejsze od peleryny i konia.
- Chodź i weź go sobie - powiedział pan Givet, a Dani na jednej nodze zaczął przemierzać pokój w podskokach. Doktor przyglądał mu się uważnie. Kiedy Dani dotarł do celu, natychmiast włożył sobie cukierka do buzi.
Lekarz polubił tę rodzinę od pierwszej chwili. Spodobała mu się babcia, która cały czas surowo mu się przyglądała, jakby chciała powiedzieć: „To dziecko jest pod moją opieką, uważaj, jeżeli je skrzywdzisz, będziesz miał ze mną do czynienia!” Polubił też ojca, człowieka o uczciwej twarzy i ramionach pochylonych od ciężkiej pracy oraz Annette, dziewczynkę o złotych warkoczach i uroczych piegach na nosie. Ale najbardziej przypadł mu do gustu mały, wesoły, błękitnooki chłopczyk, który teraz siedział u jego stóp i głośno ssał cukierka. Zauważył też, że nie ma matki i zastanawiał się, czyja to zasługa, że dom jest utrzymany w takiej czystości.
- Czy noga cię boli? - zapytał pan Givet.
- Nie - odpowiedział Dani.
- Nie, proszę pana - poprawiła babcia.
- Proszę pana - dodał chłopczyk - tylko czasem, gdy chodzę bez kul. Moje kule mają wyrzeźbione głowy niedźwiadków; chce je pan zobaczyć?
- Z przyjemnością - odparł pan Givet, a kiedy Dani w podskokach udał się po nie, lekarz znów przyglądał mu się z uwagą.
- Za pomocą kul mogę wykonać przeogromny skok - oświadczył Dani. - Czy chciałby pan zobaczyć, jak skaczę?
- Tak, oczywiście - odparł doktor.
- Uważaj na krzesła, Dani - przypomniała babcia, która zabraniała wnukowi wykonywać skoki w domu, a Annette szybko chwyciła kociaki, by brat niechcący nie zrobił im krzywdy.
Skok udał się znakomicie i doktor zaklaskał w ręce.
- Wspaniale - wykrzyknął - tak jak kangur, którego widziałem kiedyś w zoo. Teraz odłóż kule i chodź do mnie.
Dani przykuśtykał z uśmiechem, ciągnąc za sobą chorą nogę. W nagrodę dostał kolejnego cukierka.
Babcia, która cały czas uważnie się wszystkiemu przyglądała, zawołała do wnuczki:
- Annette, nastaw czajnik i przygotuj herbatę. Przynieś też pudełko z maślanymi ciasteczkami.
Babcia nigdy nie świętowała, jeśli nie czuła, że jest ku temu prawdziwa okazja.
Kiedy dziewczynka przygotowywała herbatę, pan Givet położył Daniego na stole i długo badał jego nogę. Wykręcał ją na wszystkie strony i oglądał z bliska. Gdy skończył, herbata i ciastka zostały podane. Babcia zaprosiła lekarza do stołu.
- No i co - zaczęła starsza pani dość ostro. - Czy może pan coś na to poradzić?
Oczy wszystkich spoczęły na lekarzu i każdy z zapartym tchem czekał na odpowiedź.
Oczywiście oprócz Daniego, który za wszelką cenę starał się dostać ręką do ciastek. Maślane ciasteczka były jednym z jego ulubionych przysmaków i kiedy babcia je piekła raz w miesiącu, malec zawsze jej asystował.
Pan Givet nie od razu odpowiedział; zamiast tego odwrócił się do Daniego.
- Dani - zapytał - czy chciałbyś biegać jak inni chłopcy?
Malec zawahał się. Trudno było mu od razu podjąć decyzję. Był przecież jedynym dzieckiem we wsi, które miało takie wspaniałe kule i one sprawiały, że czuł się wyjątkową osobą. Ale pamiętał również, że nadchodziła wiosna i że nie będzie mógł bawić się z małymi kózkami i owieczkami, tak jak to było w zeszłym roku.
Namyślał się chwilę i stwierdził, że gonienie kózek jest przyjemniejsze od bycia wyjątkową osobą.
- Tak, chciałbym - odpowiedział - i zaraz dodał - babciu, czy mogę dostać jeszcze jedno ciasteczko?
Nikt inny się nie odezwał. Lucien i Annette siedzieli ze swoimi kubkami bladzi jak ściana. Wszyscy nadal wpatrywali się w doktora.
- Dani - zapytał nagle lekarz - gdzie się podział ten ładny kotek, który był tu przed chwilą?
- Jest w szopie na drewno i ma jeszcze trójkę dzieci.
- poinformował go Dani. - Czy chciałby go pan zobaczyć?
- Bardzo - oświadczył pan Givet i malec pokuśtykał po swojego przyjaciela, zgarniając po drodze kolejne dwa ciastka.
Gdy tylko drzwi się zamknęły, doktor zwrócił się do ojca.
- Myślę, że mogę pomóc pańskiemu synowi - powiedział poważnie - chociaż nie mogę być stuprocentowo pewny, dopóki nie zrobię prześwietlenia. Wydaje mi się, że kość została źle złożona i dlatego nieodpowiednio się zrosła. Dani będzie musiał mieć operację. Kość trzeba na nowo złamać i złożyć prosto. To znaczy, że Dani będzie musiał jechać ze mną do szpitala i zostać tam na długo. Musi pan teraz zdecydować, czy puści go pan ze mną?
Pan Burnier czuł się niezręcznie i patrzył to na córkę, to na matkę, jakby w poszukiwaniu pomocy. Słowo „operacja” brzmiało strasznie. Poza tym musiało to bardzo dużo kosztować; nie był pewny, czy będzie w stanie zapłacić.
- A ile to kosztuje? - zapytał w końcu, drapiąc się w głowę.
- Leczenie nic nie będzie pana kosztowało - odpowiedział pan Givet. - Lucien już się o to zatroszczył. Nie mogę za dużo wyjaśniać, bo pański syn zaraz wróci, więc teraz musimy zadecydować. Czy pozwoli mi pan go zabrać?
- Tak - odpowiedziała babcia przez nikogo niepytana.
- Kiedy? - chciała dowiedzieć się Annette.
- Jutro rano - odpowiedział pan Givet. - Pojedziemy z Danim porannym pociągiem.
- Gdzie pojadę pociągiem? - dał się słyszeć czysty głosik; Dani tak cichutko wszedł do środka, że nikt go nie zauważył.
Teraz stał przy panu Givet z kotkami w ramionach i wyglądał na zadowolonego.
Kiedyś był w pociągu przez dziesięć minut i nigdy nie zapomniał tego wspaniałego przeżycia.
Nikt nie odpowiadał. Wszyscy patrzyli na doktora.
- Gdzie, babciu? - nalegał malec.
- Dani - powiedział doktor wesołym głosem - pojedziesz ze mną do miasteczka nad jeziorem i tam na trochę zostaniesz. A potem w nagrodę będziesz mógł biegać jak inni chłopcy. Podoba ci się ten pomysł?
Dani spojrzał na niego podejrzliwie.
- I Annette? - zapytał. - I babcia, i tatuś, i Kacper, i kotki? Tak, proszę pana, wszyscy chętnie pojedziemy.
- Ależ Dani - wykrzyknęła Annette, choć z ledwością powstrzymywała się od łez. -
Nie możemy wszyscy z tobą pojechać. Musisz być grzeczny i dzielny. Pan doktor będzie o ciebie dbał i zanim się obejrzysz, wrócisz z powrotem.
Efekt jej słów był straszny. Dani rzucił się w ramiona siostry i wybuchnął wielkim płaczem.
Prawdę mówiąc, dom Burnierów nigdy nie słyszał takiego hałasu. Annette zaczęła całować brata, babcia przytulać, a tata wciskał mu do ręki ciastka. Nic jednak nie pomagało i wszyscy patrzyli na siebie bezradnie. Pan Givet wiedział, że musi coś wymyślić, inaczej cały trud poszedłby na marne.
Spojrzał na babcię jako na najbardziej rozsądną osobę.
- Czy dziewczynka zna się na opiece nad dziećmi? - krzyknął, by w tym wrzasku mogła go usłyszeć.
- Wychowała Daniego! - odkrzyknęła starsza pani, ale widok tego, co się działo wokół, nie był według doktora najlepszym świadectwem jej talentów pedagogicznych.
- Niech w takim razie zgodzi się pani wysłać ją z bratem - powiedział lekarz. -
Może pomagać mojej żonie w domu.
- Dani! - wykrzyknęła Annette, potrząsając bratem porządnie. - Jadę z tobą!
Dani przestał natychmiast płakać, chlipnął jeszcze ze trzy razy, po czym uśmiechnął się. Ale pan Givet nie wyglądał na zadowolonego. Przyciągnął chłopca do siebie i przemówił do niego surowo.
- Obawiam się, Dani, że jesteś bardzo rozpieszczony - powiedział. - Gdy przyjedziesz do mojego szpitala, czy będziesz wykonywał wszystkie polecenia grzecznie i bez krzyków?
Dani rzucił mu się na szyję.
- I Annette! - powtórzył, śmiejąc się od ucha do ucha. Domyślał się, że trochę przesadził, ale nie wyobrażał sobie jechać gdzieś daleko bez siostry.
Pan Givet podniósł się.
- Zawiozę Luciena do domu, jeśli pożyczycie mi państwo sanie - powiedział. - Na razie do widzenia. Niech dzieci czekają na mnie na dworcu o 8.30 z rzeczami na jakieś dwa, trzy miesiące. Annette będzie pomagać mojej żonie rano, do szkoły chodzić po południu, a wieczory będzie mogła poświęcać bratu.
Pan Burnier gorąco uścisnął gościowi rękę. Wydarzenia biegły tego dnia tak szybko, że niezupełnie za nimi nadążał. Rozumiał jedynie, że dom bez dzieci będzie zupełnie opustoszały. Nie chcąc o tym myśleć, udał się do obory, aby wydoić krowy.
Babcia także podeszła do drzwi, ujęła rękę doktora i trzymała ją przez chwilę w swojej.
- Jest pan dobrym człowiekiem - powiedziała nagle.
- Bóg pana wynagrodzi.
Pan Givet spojrzał jej głęboko w oczy. W tym schludnym domu, z dwojgiem szczęśliwych wnucząt, wydała mu się aniołem trzymającym straż. Czuł płynące z postaci starej kobiety miłość i odwagę, które pozwalały jej pracować ponad siły.
Bez słowa protestu pozwoliła odjechać swoim wnukom, choć na pewno bardzo będzie za nimi tęsknić. Doktor był przekonany, że stoi przed jakąś świętą.
- Pani też - odpowiedział. - Pani też jest dobrą kobietą i z pewnością zasługującą na nagrodę.
Pan Givet wsiadł z Lucienem do pożyczonych sań i zawiózł chłopca do domu. Wniósł go na rękach do środka, gdzie tak długo i z niepokojem czekała na niego matka.
Kobieta starała się wyglądać na zagniewaną.
- Jesteś nieposłusznym chłopcem, Lucien - wykrzyknęła - jak mogłeś wyjść i tak nas przestraszyć? Zasługujesz na lanie.
Pomogła doktorowi zanieść chłopca na górę i położyć do łóżka. Potem, kiedy wrócili na dół, usiadła przy stole, zakryła twarz dłońmi i zaczęła płakać.
- Ma pani bardzo odważnego syna - powiedział pan Givet.
- Jest taki nieposłuszny - odrzekła kobieta, płacząc, choć tak naprawdę czuła ogromną dumę i była szczęśliwa, że chłopiec wrócił zdrowy.
Razem z Marie upiekły rano wspaniałe ciasto, ulubiony przysmak Luciena, w całym więc domu roznosił się smakowity zapach. Zaprosiły lekarza do wspólnego posiłku, ale odmówił; musiał jeszcze załatwić coś pilnego.
- Podobno - zaczął bardzo naturalnym głosem - Lucien zna jakiegoś starego człowieka, który gdzieś tu mieszka; czy mogłybyście mi powiedzieć, gdzie dokładnie?
- Stary człowiek? - powtórzyła Marie. - Och, tak, to może być tylko ten starzec mieszkający wysoko w górach. Uczy Luciena rzeźbić. Razem spędzają dużo czasu, choć nie wiem, co Lucien w nim widzi. Większość ludzi mówi, że jest szalony.
- Pokażesz mi jego dom? - poprosił pan Givet.
- Oczywiście - odpowiedziała Marie zdziwiona. - Trzeba iść prosto przez las.
Aleja na pana miejscu nie szłabym tam; ścieżka jest na pewno całkowicie zasypana śniegiem.
- Mam do niego ważną sprawę - wyjaśnił lekarz.
- Wskaż mi tylko kierunek i poradzę sobie. Wracając, wstąpię i pożegnam się z Lucienem.
Idąc ścieżką, pan Givet wpatrywał się w las jak zaczarowany. Nigdy wcześniej nie widział tak cudownego widoku. Drzewa obciążone śniegiem zginały w dół gałęzie, a szyszki pokryte szronem świeciły jak lampki. Ciekawe, jak wyglądało życie w ciszy i spokoju wśród natury.
Kiedy doktor przeszedł przez las, znalazł się na małej polance, na której wznosiła się drewniana chatka prawie po dach zasypana śniegiem.
Pan Givet zapukał do drzwi i wszedł, nie czekając na zaproszenie. Stary człowiek siedział odwrócony do drzwi plecami i czyścił fajkę. Po obu stronach siedziały kot i koza, towarzysze samotnika. Doktor wziął krzesło i usiadł przy piecu.
- Czy wszystko zakończyło się szczęśliwie, Lucien?
- powiedział starzec, nie odwracając głowy.
- To nie Lucien - odpowiedział pan Givet miękko, a starzec odwrócił się zaskoczony. Patrzyli na siebie w ciszy, jakby obaj ujrzeli ducha.
- Przyszedłem zwrócić pieniądze - powiedział w końcu pan Givet. - Nie potrzebuję ich, by pomóc temu dziecku. Zrobię to za darmo.
- Chłopiec złamał obietnicę - zasmucił się starzec, wciąż nie odrywając wzroku od gościa.
- To nieprawda - odpowiedział pan Givet. - Powiedział mi tylko, że pieniądze dostał od starego człowieka i że stanowią one spłatę długu. Nie mogłem przyjąć tak dużej sumy od biednego, wiejskiego chłopca, nie będąc pewien, z jakiego pochodzą źródła. Bez kłopotu znalazłem twój dom, pytając mieszkańców wsi.
Zapadła długa cisza.
- Czy tylko dlatego przyszedłeś? - zapytał starzec, a jego głos wydał się należeć do człowieka zmęczonego i pozbawionego nadziei.
Pan Givet zerwał się i ukląkł przy starcu.
- Po co więcej udawać? - zapytał. - Przyszedłem zabrać cię do domu, ojcze i wyznać, że bardzo za tobą tęskniliśmy. Potrzebujemy cię!
Kilka godzin później Annette otulona w gruby, wełniany płaszcz przybyła do domu Morelów, by zobaczyć się z Lucienem. Chłopiec wciąż wyglądał na zmęczonego, ale jednocześnie bardzo szczęśliwego.
- Opowiedz mi wszystko - nalegała Annette, a oczy płonęły jej z ciekawości. -
Wszyscy mówią, że dokonałeś dzielnego czynu. Opowiedz wszystko od początku. Jak tam było na szczycie?
Lucien zmarszczył czoło. Miło słyszeć pochwały, ale wydarzenia ostatniej nocy wydawały się już tak odległe, a poza tym trudno mu było znaleźć odpowiednie słowa. Wszystko minęło niczym sen. Był zbyt zmęczony drogą, by skupiać uwagę na tym, co czuł.
- No więc - zaczął - najpierw poszedłem do starego człowieka z gór i poprosiłem o pieniądze. Wróciłem po narty i zjechałem do wsi. Potem musiałem się wspinać przez las, doszedłem na szczyt i zjechałem do miasta.
- Tego mogę się domyślić sama - przerwała Annette niecierpliwie - ale opowiedz dokładnie. Jak się czułeś? Czy miałeś jakieś przygody? Bałeś się? Jak było na przełęczy?
Lucien milczał, gdyż nie wiedział, jak zacząć.
- Tak - przyznał w końcu - bardzo się bałem w drodze na przełęcz. Omal nie zawróciłem. Pamiętasz, Annette, jak mi opowiadałaś, że bardzo mnie nienawidziłaś, a potem zaprosiłaś Jezusa do swego serca i wszystko się zmieniło?
- Tak - odpowiedziała dziewczynka - oczywiście, że pamiętam. Dlaczego pytasz?
- Ponieważ - ciągnął nieśmiało Lucien - przydarzyło mi się coś podobnego, kiedy odczuwałem największy strach. Przypomniałem sobie ten fragment z Biblii o doskonałej miłości, w której nie ma lęku. Poprosiłem Jezusa, by przezwyciężył mój strach i natychmiast poczułem napływ odwagi.
- Naprawdę? - spytała Annette do głębi zainteresowana. - Myślę, że to Pan Jezus wszedł do twojego serca, jak wcześniej do mojego. Twój strach zniknął, tak jak moja nienawiść. Nasze losy podobnie się ułożyły. Kiedy się człowiek boi, albo nienawidzi, czy oszukuje i Pan Jezus wejdzie do jego serca ze swoją miłością, nie ma już miejsca na złe myśli.
- Tak - zgodził się Lucien skwapliwie. I siedzieli tak zamyśleni, podpierając podbródki rękami i rozmawiali o tym, jak pięknie się mieni śnieg za oknem.
Wracając do domu i sycąc się pięknem górskiego krajobrazu, dziewczynka pierwszy raz zdała sobie sprawę, że na długo miała opuścić dom; poczuła ucisk w gardle i łzy pod powiekami. Ruszyła do domu biegiem, by ukoić swój żal w ramionach bliskich.
Tata wciąż przebywał w oborze, ale babcia siedziała przy kominku i cerowała fartuszek Annette. Rzeczy dzieci leżały już spakowane w dwa tobołki, Dani zaś spał mocno z kotkami w objęciach.
- Babciu! - krzyknęła Annette i rzuciła się prosto w ramiona starszej pani, wybuchając płaczem.
Babcia pozwoliła się wnuczce wypłakać, a potem posadziła ją na stołeczku i zaczęła przemawiać z uczuciem. Mówiła o domu, do którego pojedzie, obowiązkach, jakie będą na niej spoczywały i doglądaniu Daniego, który na pewno wyzdrowieje. Babcia przemawiała tak odważnie i wesoło, że Annette poczuła się znacznie lepiej. Nie wiedziała, że starsza pani w głębi serca odpowiadała w ten sposób na swoje własne pytanie: „Jak ja wytrzymam bez dzieci przez tych kilka miesięcy?”
Ponieważ było już późno, a dzieci wcześnie wyruszały, należało udać się na spoczynek. Annette sięgnęła po Biblię, jak to robiła co wieczór, by przeczytać wybrany fragment.
- Przeczytamy 13. rozdział z Pierwszego Listu do Koryntian - zadecydowała babcia. - Jest to hymn o miłości. Chcę, abyś jego treść pamiętała, kiedy będziesz daleko od domu.
Annette przeczytała właściwy fragment, a kiedy skończyła, babcia powiedziała:
- Zapamiętaj te słowa, a szczególnie zwróć uwagę na wers 4. Przeczytaj go jeszcze raz, Annette.
Dziewczynka powtórzyła wolno i wyraźnie. „Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest.
Miłość nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą.”
- Mówiłaś - zaczęła znowu babcia, splatając ręce na Biblii i patrząc na wnuczkę zza okularów - że zaprosiłaś Jezusa do swego serca, a On wszedł i przyniósł prawdziwą miłość, taką miłość, o której przed chwilą czytałaś.
- Będziesz opiekować się dziećmi, a sama jesteś jeszcze dzieckiem. Nie zawsze będą grzeczne, więc często będziesz czuła gniew i zniecierpliwienie. Ale miłość Jezusa jest cierpliwa i łaskawa, poproś Go wtedy, by zniweczył twój gniew swoją miłością i wszystko będzie dobrze.
Poza tym pojedziesz do wielkiego domu i zobaczysz piękne rzeczy, o których nawet nie marzyłaś; czasem może będziesz odczuwała niezadowolenie i zazdrość. Pamiętaj jednak, że prawdziwa miłość nie zna zazdrości, nie powinno więc być na nią miejsca w twoim sercu.
Będziesz poza tym ciężko pracowała i nie sądzę, by cię za to często chwalono.
Jesteś przyzwyczajona do pochwał, ale pamiętaj, że prawdziwa miłość nie unosi się pychą i nie potrzebuje poklasku. Jezus nauczy cię pracować cicho i pokornie.
Pamiętaj, że pracujesz, by zadowolić swego Pana.
Czytaj o miłości Jezusa i często myśl o tym, a kiedy złe myśli zapukają do twego serca, nie próbuj pozbyć się ich sama. Poproś Zbawiciela, by jego miłość tak przepełniła twoje serce, żeby na gniew nie było w nim miejsca.
- Tak samo znika ciemność, kiedy wpuszczamy światło, otwierając okiennice - dokończyła Annette. Potem uspokojona pocałowała babcię i pobiegła do obory, by spędzić ostatnią chwilę przed snem z ojcem.
Wczesnym rankiem, kiedy dolina była jeszcze szara, a szczyty srebrzyste, cała rodzina wybrała się wozem na stację. Przybyli dużo za wcześnie, gdyż bali się spóźnić, stali więc na peronie wśród baniek z mlekiem i czekali na pana Giveta, który wkrótce do nich dołączył.
Annette trzymała jedną ręką bagaż, a drugą dłoń ojca. Dani ubrany w za duży płaszcz chował się za bańką i wydawał się wyjątkowo nieśmiały. Zanim się obejrzeli, siedzieli już w przedziale i patrzyli przez okno na znikającą dolinę.
Nagle dziewczynka zauważyła jakiś dziwny ruch pod płaszczem brata.
- Co tam masz za pazuchą, Dani? - spytała ze zdumieniem.
Chłopczyk poczerwieniał.
- Wziąłem tylko jednego, Nette - powiedział, próbując ratować sytuację.
- Tylko jednego? - powtórzyła zdenerwowana siostra, patrząc na pana Giveta, ale doktor był całkowicie pogrążony w lekturze książki.
- Tak, popatrz - wyszeptał Dani i odpiął guzik. Mały, biały kociaczek nieśmiało wychylił główkę ze swojej kryjówki.
- Dani! - wykrzyknęła Annette oburzona - jesteś bardzo, bardzo nieposłuszny.
Babcia zabroniła ci brać kota do szpitala. Co my z nim zrobimy?
Dani spojrzał w okno i nic nie odpowiedział. Nie umiał znaleźć wytłumaczenia dla swojego zachowania, ale nie potrafił sobie również wyobrazić wyjazdu bez choćby jednego ze swoich ulubieńców.
Dani trafił do szpitala zaraz, gdy tylko dotarli do miasta. Zaprowadzono go do sali pełnej dzieci podobnych do niego. Daniemu wydawało się, że w szpitalu panuje zbyt smutna atmosfera, zaproponował więc, że wykona swój przeogromny skok na kulach. Wszyscy się rozweselili, a po godzinie Dani zaprzyjaźnił się już z każdym małym pacjentem. Kotek zamieszkał w koszyku w kuchni, a w czasie godzin przeznaczonych na wizyty, chłopczyk mógł się z nim bawić.
Przyjazd Annette nie przebiegł tak wspaniale, aczkolwiek została bardzo mile przywitana przez panią Givet, która była uroczą, młodą kobietą. Ale kiedy dziewczynka znalazła się sama w pokoiku na poddaszu i zobaczyła przez okno mnóstwo budynków miejskich i brudny śnieg, zatęskniła za domem. Rzuciła się na łóżko i zaczęła płakać.
Tak znalazła ją pół godziny później pani Givet. Kobieta nic nie powiedziawszy, wyszła i wróciła po chwili z maleńką Claire. Posadziła dziecko na łóżku i rzeczywiście okazało się to najlepszym lekarstwem na łzy. Po pięciu minutach dziewczynka wspaniale się bawiła z najmłodszą córką doktora.
W domu państwa Givetów Anette była bardzo szczęśliwa i jednocześnie niesłychanie zajęta. Rankiem pomagała pani domu w opiece nad dziećmi, po południu biegła do szkoły i do Daniego, a wieczory spędzała na odrabianiu lekcji. Dzieci nie zawsze były posłuszne i wielokrotnie pani Givet musiała wkraczać do akcji, żeby uspokajać hałaśliwe towarzystwo. Chociaż Annette była czasami zniechęcona i niecierpliwa, przypominała sobie słowa, które zadedykowała jej babcia. „Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest.” Powtarzała je zdesperowana, kiedy Marc odmawiał zasznurowania butów, Yvette rozlała na podłogę atrament, a Jean - Paul zachlapał się błotem. Stopniowo miłość Boża sprawiała, że dziewczynka stawała się coraz cierpliwsza i pokorniejsza. Nagle zauważyła, że nauczyła się przemawiać spokojnie i powściągać swój temperament.
Po tygodniu Dani został poddany operacji. Był tym faktem ogromnie podekscytowany i wcale nie czuł strachu. Kiedy jednak obudził się po zabiegu, zauważył zszokowany, że leży przykuty do łóżka z nogą w gipsie i w dodatku wysoko zawieszoną. Co gorsza, do nogi przymocowane były odważniki, które sprawiały chłopcu ogromny ból. Malec czuł się chory i rozpalony. Stale wołał swoją siostrę.
Kiedy nadeszła pielęgniarka, uderzył ją za to, że to nie była Annette, co było bardzo dziwne, gdyż Dani odznaczał się dotąd wyjątkowo miłym usposobieniem.
Cały tydzień biedny chłopiec leżał na plecach z odważnikami przy nodze. Annette przychodziła codziennie i przez czytanie ciekawych opowieści o statkach zatopionych w jeziorze starała się, by zapomniał o bólu. Dla obojga dzieci był to najgorszy tydzień. Poza tym ich smutek pogłębiała okropna pogoda; szare, ciężkie chmury wisiały nad miastem kilka dobrych dni. Dani bardzo starał się być dzielny, ale niezbyt mu się to udawało.
Jednakże w tych trudnych dniach jedna rzecz bardzo malca pocieszała. Na ścianie, naprzeciwko jego łóżka wisiał obraz z napisem, którego Dani nie potrafił odczytać. Kiedy czuł się zmęczony bólem, szarym niebem i innymi dziećmi, patrzył na obrazek i tam szukał ukojenia.
Obraz przedstawiał Jezusa siedzącego na polu pełnym kwiatów, wśród dzieci z całego świata, które z ufnością patrzyły mu w twarz. U Jego stóp siedział mały Murzynek, a na kolanach maleńka Indianka z ciemnymi warkoczami. Jednym ramieniem Pan obejmował jasnowłosą dziewczynkę z błękitnymi oczami, a drugim małą Chinkę.
Poza tym wokoło znajdowało się wiele innych dzieci o różnych kolorach skóry, włosów i oczu.
Kiedy upłynął tydzień od operacji, Dani postanowił porozmawiać z siostrą na temat obrazka. Większość dzieci już spała, ale Annette przez ostatnie dni wychodziła od brata późno w nocy, gdyż jako jedyna potrafiła go uspokoić.
Chłopczyk leżał na plecach z rękami splecionymi pod głową, a oczy świeciły mu jak w gorączce. Był przeraźliwie zmęczony, ale ból w nodze uniemożliwiał mu zaśnięcie. Odwrócił więc głowę w stronę rysunku, by popatrzeć na Jezusa i dzieci.
- Co tam jest napisane, Nette?
- Pozwólcie dzieciom przychodzić do Mnie - odpowiedziała.
- Znam tę opowieść - pochwalił się Dani - babcia mi czytała. To są w takim razie dzieci z Biblii. Zobacz, jak są śmiesznie ubrane.
- Myślę, że to nie są dzieci z Biblii - wytłumaczyła Annette. - To dzieci z całego świata; zobacz jest tu Indianin i chłopczyk z Afryki, a ta mała, jasnowłosa dziewczynka pewnie pochodzi ze Szwajcarii.
- Dlaczego? - nie rozumiał Dani.
- Myślę, że artysta chciał zwrócić uwagę, że absolutnie wszystkie dzieci mogą przyjść i należeć do Jezusa, nie tylko te z Biblii.
- A jak to możliwe? - zaciekawił się Dani.
- Nie wiem, jak to wyjaśnić. Po prostu, jeśli chcesz przyjść do Jezusa i być blisko, to znaczy, że już do Niego należysz. Nawet, gdy go nie widzisz, On stale się tobą opiekuje.
- Och - jęknął Dani - Annette, jak strasznie mnie boli noga. Chciałbym już zasnąć, a nie mogę. - Zaczął nawet płakać, więc dziewczynka dała mu pić i starała się go uspokoić.
- Zaśpiewaj mi jakąś piosenkę - zażądał i dziewczynka zanuciła cichutko, by nie obudzić małych pacjentów.
Och, niechaj Twa ojcowska raka Spoczywa na mnie w czasie snu.
Po minucie malec przymknął powieki. Ni to na jawie, ni to we śnie Dani otworzył oczy i spojrzał jeszcze raz na obraz. Mały Murzynek zniknął, a na jego miejscu siedziało na trawie inne dziecko. Był to mały, błękitnooki chłopczyk, który patrzył z ufnością na Jezusa, a obok niego leżały na trawie drewniane kule z wyrzeźbionymi główkami niedźwiadków.
- To ja - pomyślał Dani i zasnął już na dobre w dużo lepszym nastroju.
Podczas gdy Dani spał, wydarzyło się wiele ważnych rzeczy. Po pierwsze, odwiedził go pan Givet i zdjął z jego nogi jeden z odważników; po drugie, spadła mu gorączka, a po trzecie, nad jezioro zawitał miły, ciepły wietrzyk, który rozgonił szare chmury i odsłonił błękit nieba.
Chłopczyk spał bardzo, bardzo długo, a kiedy nareszcie się obudził, wydało mu się, że znalazł się w zupełnie innym świecie. Nie czuł już gorączki ani bólu głowy, a co najważniejsze nie bolała go noga. Poza tym widok z okna przedstawiał zamiast szarugi piękne, czyste niebo, na którym gdzie niegdzie pojawiały się białe chmurki. Przypominały one Daniemu kózki i jagniątka pasące się na łąkach.
- Nareszcie czuję się lepiej - powiedział Dani do siebie, po czym zaczerpnął ogromny haust świeżego powietrza. Powiew dochodzący zza okna przyniósł zapachy wilgotnej ziemi i ciepłego deszczu, i malec zrozumiał, że to zapowiedź wiosny.
Ptaki zaczęły śpiewać tak pięknie, że serca wszystkich poweselały.
Nagle drzwi się otworzyły i do sali wpadła Annette przepojona wonią rosy i wiatru. Zawsze po śniadaniu przychodziła na chwilę do szpitala, żeby przywitać się z bratem.
- Czyż to nie piękny dzień, Dani? - wykrzyknęła. - Spójrz na jezioro i góry, i na te małe łódki.
W odpowiedzi Dani odwrócił się do siostry.
- Annette, gdzie są moje kule?
- Tutaj, Dani, za łóżkiem. Dlaczego pytasz?
- Daj je temu małemu chłopcu, który leży w rogu. Mówił, że bardzo mu się podobają.
- Ale czemu? Tak bardzo je lubisz.
- To prawda, ale nie będę już ich więcej potrzebował. Jestem zdrowy i będę biegał jak inni chłopcy.
Miał zupełną rację. Więcej już ich nie potrzebował. Jego noga całkowicie wyzdrowiała.
Czas upływał tak samo w górach, jak i w mieście nad jeziorem. Nadchodziła wiosna, śnieg topił się powoli, a potoki przemieniały się w małe wodospady. Po kilku następnych dniach pola wzdłuż rzeki pokryły się krokusami. Zwierzęta, zamknięte na zimę w oborach, zaczęły niespokojnie domagać się wypuszczenia na wolność.
Ciepły, południowy wiatr odświeżył dolinę i okoliczne wzgórza, a drzewa wzmocnione nowymi sokami wspaniale zapachniały. Wiosna zbliżała się w góry wielkimi krokami.
Babcia zajęła się wiosennymi porządkami, a pan Burnier pomocą w przyjściu na świat nowych cielaczków, nie mieli więc zbyt dużo czasu, by tęsknić za dziećmi.
Jednakże każdy nowy cielaczek przypominał Napoleona, którego tak bardzo kochał Dani. Wracało więc uczucie pustki. Babcia zbyt stara i osłabiona, by ciężko pracować, często musiała odpoczywać, a wtedy w półśnie słyszała tupot małych nóżek, skoki na jednej nodze, śpiewy i rozmowy. Jednakże gdy się budziła, w domu panowała smutna cisza. Lucien także tęsknił za swoimi sąsiadami. Mieszkał poza wsią i często musiał samotnie wracać do domu po lekcjach. Brakowało mu rozmów z Annette. Jednakże w szkole nie czuł się już opuszczony; udowodnił, jak przykro mu było z powodu wypadku Daniego i jak odważnie potrafił się zachować. Dzieci przyjęły go więc z wielką radością.
Poza tym w chłopcu zaistniała ogromna przemiana wewnętrzna, a było to wynikiem przyjęcia do serca Zbawiciela. Złość, lenistwo, poczucie własnej niższości zniknęły bezpowrotnie, gdyż w sercu wypełnionym miłością Bożą nie było już dla nich miejsca. Z każdym dniem Lucien starał się zbliżyć do Jezusa przez modlitwę i czytanie Biblii; miłość stawała się coraz silniejsza od stałych wad. Wszyscy zauważyli, że Lucien stał się zupełnie innym chłopcem.
Często po szkole odwiedzał babcię Annette i pomagał jej w porządkach. Szybko zaprzyjaźnili się, mimo różnicy wieku i bolesnych doświadczeń. Lucien starał się za wszystko odwdzięczyć, rąbał więc drzewo, chodził po zakupy i na pocztę.
Najbardziej lubił przynosić listy od Annette, które potem razem czytali. Czasem do listu dołączone były obrazki namalowane przez Daniego. Starsza pani przechowywała je w Biblii i kilka razy dziennie przyglądała się im z czułością.
W końcu lutego babcia posiadała już całkiem sporą kolekcję obrazków zatytułowanych: „Dani w łóżku”, „Dani goniący kózki”, „Dani biorący lekarstwa”, „Dani z pielęgniarką”, „Dani i Annette”, Dani i kotek”.
Lucien cierpiał nie tylko z powodu rozłąki z Danim i Annette. Jego przyjaciel, stary rzeźbiarz, zamierzał opuścić góry i zamieszkać z synem w mieście nad jeziorem. Koza, kot i kury zostały oddane w dzierżawę, a niemal wszystkie rzeźby sprzedane. Od marca chatka miała świecić pustkami.
Chłopiec odwiedził swego przyjaciela na dzień przed jego wyjazdem, by pomóc mu w pakowaniu.
- Będę tu zawsze wracał, Lucien - zapewnił chłopca. - Nie umiałbym opuścić tego miejsca na zawsze. Będę mieszkał w mieście, ale kiedy usłyszę wołanie gór, przyjadę tu na wakacje.
Milcząc, popatrzył na dolinę i zaczął szukać czegoś w szufladzie.
- Zabiorę ze sobą kilka figurek dla wnuków - powiedział. - Może je polubią. Ale jedną rzeźbę trzymałem dla ciebie, Lucien. Myślałem, że nie zdołam zrealizować tego pomysłu, ale udało się.
Lucien spojrzał z zainteresowaniem.
- Naprawdę? - wyszeptał z przejęciem. - Zawsze marzyłem, żeby mieć jakąś pańską rzeźbę. Będzie mi zawsze pana przypominała. Może kiedyś będę tak samo zdolny i zrobię podobną.
Starzec podszedł do szuflady i wyjął z niej prezent. Podał go chłopcu i pilnie obserwował jego reakcję.
Na pierwszy rzut oka praca wydała się bardzo prosta. Przedstawiała krzyż wykonany z dwóch niewygładzonych kawałków drewna. Jednakże belka poprzeczna była przymocowana do słupa za pomocą mistrzowsko wykonanych lin powiązanych w węzły. Największy mistrz nie powstydziłby się tej roboty. Lucien delikatnie dotykał każdego centymetru rzeźby, po czym podniósł na swojego mistrza oczy błyszczące z zachwytu.
- Jest piękny - wykrzyknął. - Jak się panu udało wyrzeźbić te liny z jednego kawałka drewna - a potem dodał nieśmiało - to jest krzyż, na którym powieszono Jezusa, prawda?
- Tak - odpowiedział mężczyzna z prostotą. - Wyrzeźbiłem go w nocy, kiedy zmarł mój dobroczyńca; tej nocy, kiedy tuż przed zgonem przemawiał do mnie o miłości i wybaczeniu. Wtedy też zrozumiałem, że Bóg mi przebaczy. Już raz rozmawialiśmy o tej miłości, której największym symbolem jest krzyż.
- To miłość doskonała! - wykrzyknął Lucien. - Na ten temat czytała babcia Annette; wtedy wybaczyliśmy sobie wszystko i zaprzyjaźniliśmy się.
- Masz rację - zgodził się starzec. - Doskonała, Boża miłość dociera dalej niż jakakolwiek inna siła i potrafi pokonać cierpienie. To dlatego, gdy Jezus został ukrzyżowany, wypowiedział słowa: „Dokonało się”. Pan odkupił wszystkie winy świata i nie ma już żadnego grzechu, który nie mógłby być odpuszczony. Każdy grzesznik może być rozgrzeszony, gdyż On umiłował nas do końca.
Siedzieli w ciszy, rozważając tajemnicę Bożej miłości. Potem Lucien pożegnał się ze swoim przyjacielem i obiecał przyjść wcześnie rano, jeszcze przed lekcjami, by pomóc zanieść bagaż na stację. Chłopiec spieszył się do domu, gdyż chciał zdążyć napisać list do Annette, który stary rzeźbiarz mógłby doręczyć osobiście.
Jednak pierwszą czynnością, jaką wykonał po powrocie do domu, było zawieszenie krzyża nad łóżkiem. Potem pobiegł do kuchni po papier oraz atrament i wrócił do sypialni, by w ciszy napisać list.
Lucien położył się wygodnie na łóżku, lecz zanim napisał pierwsze słowo, jego oczy natknęły się na krzyż. Chłopiec patrzył na niezwykły kawałek drewna, starając sobie przypomnieć słowa przyjaciela: „Doskonała miłość Boża dociera dalej niż jakakolwiek siła.”
Nagle zapragnął mocno, by chociaż w małym stopniu upodobnić się do Zbawiciela i nauczyć się odczuwać taką samą doskonałą miłość. W tym momencie zadecydował, że, mimo iż miał do napisania bardzo pilny list, pójdzie umyć naczynia i pomoże zapracowanej mamie.
Kiedy pół godziny później matka wróciła z obory, zaskoczona ujrzała wyszorowane do czysta nie tylko naczynia i garnki, ale także całą kuchnię. Zaś sprawca tej miłej niespodzianki siedział szczęśliwy przy stole i pisał list.
Następnego dnia wcześnie rano chłopiec udał się znowu do małej chatki w górach, po czym odprowadził swego przyjaciela na stację. Słońce wzeszło nad szczytami, a koguty we wsi piały na pobudkę.
Starzec wszedł do tego samego pociągu, który zabrał dzieci Burnierów i po raz ostatni popatrzył z zadumą na góry.
- Kiedy pojawią się narcyzy, wrócę - przypomniał Lucienowi, gdy pociąg ruszał.
- Napisz wtedy do mnie, a przyjadę, by się nimi nacieszyć. Nie zapomnij, Lucien.
Ale odpowiedź chłopca została zagłuszona przez odgłos ruszającego pojazdu i po chwili pociąg zniknął za wzgórzem.
Niedługo po rozstaniu ze starym przyjacielem Lucien odebrał z poczty list dla babci. Domyślał się, że musiała go wysłać Annette, niecierpliwie więc oczekiwał na jego otwarcie. Wbiegł na werandę domu Burnierów i z radością przekazał starszej pani wiadomość.
- Przeczytaj go, Lucien - poprosiła babcia wzruszona i usiadła w słońcu ze splecionymi na kolanach rękami. Był to bardzo krótki list i Lucien przeczytał go jednym tchem.
- „Moi kochani -? czytał - wracamy do domu pojutrze. Dani już zupełnie wyzdrowiał. Bardzo za wami tęsknimy. Dani prosi, żebyście wzięli na stację Kacpra. Wasza kochająca Annette.”
Poza tym pani Givet dołączyła dokładną informację o godzinie przyjazdu, a Dani rysunek przedstawiający dzieci wracające do domu pociągiem.
Po minucie babcia zaczęła płakać ze wzruszenia, ale szybko otarła łzy, gdyż nie lubiła okazywać słabości. Poza tym czekała ją masa pracy.
- Idź do stodoły i zanieś list panu Burnierowi, Lucien - poprosiła chłopca - a potem wróć i pomóż mi trochę w domu. Musimy przewietrzyć pierzyny, upiec dużo ciastek i wyczyścić meble. Wszystko musi być wspaniale przygotowane na przyjazd dzieci.
Pan Burnier po przeczytaniu listu westchnął jedynie i podrapał się w głowę.
Potem jednak, co mu się pierwszy raz zdarzyło, nie skończył dojenia, tylko udał się samotnie do lasu i długo nie wracał.
Następnego dnia pogoda wszystkich olśniła; słońce świeciło mocno na przeczystym błękicie. Poza tym był to dzień wolny od zajęć szkolnych, więc Lucien wybrał się na pola, by narwać trochę krokusów, prymulek i przebiśniegów. Ułożył je w piękny bukiet i ustawił w wazonie na werandzie domu Burnierów. Potem wyruszył wolno na stację; miał wystarczająco dużo czasu, by się nie spieszyć i przemyśleć kilka spraw. Natomiast babcia, pan Burnier i Kacper udali się do wsi wozem.
Chłopcu wydawało się, że nigdy nie widział tak uroczego poranka. Pola pokryły się soczystą zielenią ozdobioną różnobarwnym kwieciem. Śpiew ptaków mieszał się z melodią dzwonków zawieszonych na szyjach zwierząt, wypuszczonych nareszcie na wiosenną wolność. Małe kózki baraszkowały na łąkach, a z sadów dobiegały głosy skowronków. Wysokie, ostre szczyty przedziurawiały błękitne niebo i świeciły taką bielą, że chłopiec musiał mrużyć oczy.
Równo rok temu, kiedy kwitły krokusy, miał miejsce wypadek Daniego. Pamięć o tym nieszczęsnym dniu przyćmiła pogodne myśli chłopca. Wiedział, że to przez niego Annette i Dani musieli wyjechać z domu. Dziewczynka napisała wprawdzie, że z nogą brata wszystko w porządku, jednak Lucien nie bardzo w to wierzył. Obawiał się, że mogą być niezadowoleni z jego przybycia.
Zdenerwowany dotarł na stację i nieśmiało stanął w pewnym oddaleniu od rodziny Burnierów. Na peronie zrobił się w tym czasie ogromny tłok, gdyż małych bohaterów oczekiwali prawie wszyscy mieszkańcy wsi. Ludzie wpatrywali się w kotlinę między dwoma wzgórzami, skąd miał nadjechać pociąg, a babcia walczyła z Kacprem, który niezadowolony nie chciał siedzieć w koszyku.
- Jedzie! - wykrzyknął pan Burnier i wszyscy ruszyli do przodu, oprócz Luciena, który nieśmiało usunął się w cień.
I nareszcie wszyscy ujrzeli zaróżowione ze szczęścia i emocji twarze dzieci.
Dani natychmiast został pochwycony w ramiona i otoczony tłumem witających go mieszkańców wsi. Jednakże chłopczyk zdołał zauważyć stojącego w oddali Luciena i nie mógł zrozumieć, dlaczego on nie witał go wraz z innymi. Jego kochające, dobre serduszko pragnęło, by wszyscy tego dnia byli szczęśliwi. Przedostał się więc przez tłum i stanął naprzeciwko Luciena.
- Patrz, Lucien - wykrzyknął - mogę chodzić! Twój doktor wyleczył moją nogę i mogę teraz biegać tak szybko jak inne dzieci. Patrz, babciu! Tato! Biegam bez kul! I patrz Kacper, przywitaj się ze swoim synkiem. Czyż nie jest już duży, babciu? Prawie tak duży jak Kacper!
Jednakże Kacper i jego synek nie tylko się nie poznali, ale nawet wszczęli walkę, aż Dani i babcia musieli ich rozdzielić. Cały tłum zatrząsł się ze śmiechu, a Annette przytuliła się mocno do ojca i postanowiła, że nigdy już go nie opuści.
Tylko Lucien odwrócił oczy od szczęśliwej gromadki, gdyż nie chciał, by ktokolwiek widział łzy w jego oczach. Zrozumiał nareszcie, że wszyscy mu wybaczyli raz na zawsze, a Dani mógł chodzić tak dobrze, jakby nigdy się nie zdarzył ten nieszczęśliwy wypadek.
Nagle chłopiec zauważył, że rozwinął się pierwszy kwiat na migdałowym drzewie, które rosło na peronie, a jeszcze wczoraj drzewo mogło się poszczycić jedynie nagimi gałęziami. W ciągu jednego dnia wiosna przyozdobiła ogołocone drzewa w różowe pąki.
Zima na dobre odeszła, a ziemia pokryła się soczystą zielenią i wszystkimi barwami tęczy. Pojawiły się pierwsze kwiaty i śpiewające od rana do nocy ptaki - zwiastuny pogody i szczęścia.