NA POŁUDNIOWYCH MORAWACH


NA POŁUDNIOWYCH MORAWACH

Piotr M. Majewski


Na południowe Morawy wybraliśmy ­się z przekonaniem, że czeka nas tam leniwy odpoczynek w krainie sielskiej, choć nieobfitującej w zbyt wiele zabytków. Myliliśmy się: przez dwa tygodnie zmagaliśmy się nie z brakiem, ale z nadmiarem miejsc, które warto odwiedzić.


Nie nastawiając się na wielkie wojaże, zdecydowaliśmy się na pobyt stacjonarny, co okazało się słuszne, ponieważ do większości interesujących zabytków można szybko dojechać samochodem i tego samego dnia wrócić na nocleg. Dobrym pomysłem było też zabranie ze sobą rowerów, dzięki czemu mogliśmy przemierzać szlaki niedostępne dla aut, łącząc zwiedzanie z odpoczynkiem na świeżym powietrzu.


VRANOV, CZYLI WISZĄCY PAŁAC


Naszą bazę założyliśmy we Vranovie nad Dyją – niewielkim miasteczku położonym tuż przy granicy czesko-austriackiej, u wrót maleńkiego, ale wyjątkowo pięknego Podyjskiego Parku Narodowego. Znajduje się tam kilka przyzwoitych pensjonatów; tam, gdzie się zatrzymaliśmy, gospodarze mówią nawet trochę po polsku, ponieważ nocują grupy naszych rodaków po drodze do Wiednia.


Główną atrakcję historyczną Vranova stanowi wspaniały barokowy pałac, który dzięki swemu położeniu na wyniosłej ostrodze zwanej Wronią Skałą (stąd też nazwa miasteczka), wyrastającej ponad zakolem Dyi, zdaje się dosłownie zawieszony nad rzeczną doliną. Nietypowe usytuowanie na wąskim kamiennym cyplu to efekt rozbudowy średniowiecznej twierdzy, której początki sięgają XI wieku. Rozbudowa, która nastąpiła po pożarze, nie zniszczyła – co rzadko się zdarza – wcześniejszych warstw architektonicznych, ale umiejętnie wykorzystała je jako tło dla nowej kompozycji. Dzięki temu założenie pałacowe zaskakuje różnorodnością widoków. Z perspektywy miasteczka w oczy rzuca się najbardziej efektowna część barokowego pałacu, wysuniętą tak daleko nad przepaść, jak to tylko możliwe, oraz zamkowa kaplica zwieńczona kopułą i dwoma wieżami. Z drogi wiodącej do zamkowej bramy głównej przez kamienny most dominującym elementem wydaje się gotycka wieża obronna. Z kolei od wschodu, z dalszej odległości, zamek optycznie wydłuża się, ukazując całość założenia wraz z podciętym przepaścią dziedzińcem, który niczym ogromny balkon spogląda na położone kilkadziesiąt metrów w dole miasteczko.


Niesamowite wrażenie, jakie wywiera rezydencja, to przede wszystkim zasługa jednego z najlepszych architektów swoich czasów Johanna Bernharda Fischera von Erlach (1656–1723), twórcy m.in. kościoła św. Karola Boromeusza w Wiedniu pod jego kierunkiem przebudowano Vranov na przełomie XVII

i XVIII wieku. Podobnie jak wiele innych zaprojektowanych przez niego budowli tutejszy pałac uznawany jest za arcydzieło środkowoeuropejskiego baroku. Jego uroki doceniali nawet Habsburgowie – częstym gościem w pałacu bywał cesarz Karol VI, choć zapewne przyciągała go tu nie tylko architektura, ale także wdzięki żony właściciela zamku hrabiego von Althann – pięknej Anny Marii Pignatelli.


Świadectwem upodobania, jakim Karol darzył Vranov, są podarowane przez niego dwie monumentalne rzeźby dłuta włoskiego mistrza Lorenzo Matiellego, działającego również w Austrii i Saksonii. Dynamicznie uchwycone postaci Herkulesa zmagającego się z olbrzymem Anteuszem oraz Eneasza wynoszącego z Troi swego ojca zdobią dwuskrzydłowe barokowe schody prowadzące z dziedzińca do wnętrza pałacu, podkreślając wysmakowany styl magnackiej rezydencji.


BLASKI I CIENIE ARYSTOKRACJI


Zamek we Vranovie ma pewne związki z Polską, bowiem od początku XIX wieku znajdował się w posiadaniu Mniszchów, a w 1876 roku przeszedł w ręce skoligaconych z nimi Stadnickich, którzy władali obiektem aż do jesieni 1938 roku, kiedy to po zaborze południowych Moraw przez Trzecią Rzeszę skonfiskowali go Niemcy. Krąży opowieść, że tuż po zakończeniu drugiej wojny światowej w zamku, który rząd Czechosłowacji zdążył już znacjonalizować, pojawił się prawowity dziedzic hr. Adam Stadnicki i poprosił o umożliwienie pożegnania się z rodową siedzibą. W trakcie przechadzki po budowli miał wydobyć z sekretnego schowka akt własności Vranova, a następnie złośliwie przekazać go w darze... komunistycznym władzom Polski, które za zrzeczenie się praw do zamku kazały ponoć bratniej Czechosłowacji słono zapłacić. Nawet jeśli to nieprawda, to – jak mawiają Włosi – dobrze wymyślona. W każdym razie pamięć o polskich właścicielach jest na zamku we Vranovie żywa. Oprowadzająca po nim przewodniczka opowiada nawet, jak przed kilku laty polscy arystokraci wynajęli na ślub cały kompleks pałacowy – jej twarz wyraża wtedy coś pomiędzy bezgranicznym zdumieniem a politowaniem.


W tym miejscu warto się zadumać nad polskim i czeskim stosunkiem do arystokracji. Polacy, choć, statystycznie rzecz biorąc, mają najczęściej chłopskie korzenie, chętnie odwołują się do tradycji szlacheckiej. Wiąże się z tym dość powszechna słabość do poszukiwania wysoko urodzonych przodków, nawet jeśli nie ma po temu podstaw. Czechom taki snobizm jest całkowicie obcy. Co więcej, nawet autentyczni arystokraci nie cieszą się wśród nich poważaniem. Większość Polaków złoży to oczywiście na karb plebejskich kompleksów, ale to podejrzenie niesłuszne, wynikające z mierzenia innych narodów własną miarą. Dla Czechów fascynowanie się w dzisiejszych czasach szlacheckim pochodzeniem, czy to rzeczywistym, czy wyssanym z palca, to bajka o żelaznym wilku – przejaw zacofania i obskurantyzmu. Gdy w rozmowach z czeskimi przyjaciółmi zdarzyło mi się parę razy napomknąć, że jakiś mój znajomy w kraju ma arystokratyczne korzenie, przyjmowali to z reguły z ironicznym uśmieszkiem lub złośliwym komentarzem: – No, nie ma co, nieźli z was, Polaków, demokraci, skoro co drugi twój kolega to hrabia!


Awersję Czechów do błękitnej krwi tłumaczy się w Polsce na ogół utratą przez nich własnej szlachty w wyniku klęski powstania w 1620 roku i germanizacji warstw wyższych, jaka nastąpiła w następnych dwóch stuleciach. Nie jest to jednak wcale takie oczywiste. Po pierwsze, wśród zbuntowanych przeciw Habsburgom panów czeskich nie brakowało Niemców i kto wie, czy zwycięstwo protestantów w bitwie na Białej Górze nie stanowiłoby na dłuższą metę większego zagrożenia dla czeskości niż triumf katolicyzmu. Po drugie, germanizacja była co najwyżej produktem ubocznym absolutyzmu zaprowadzonego w Czechach po stłumieniu powstania, a nie jego celem. Habsburgom było obojętne – i tak w zasadzie pozostało aż do 1918 roku – czy ich poddani czuli się w sensie etnicznym Czechami, Niemcami czy Polakami, byle tylko zachowywali lojalność wobec tronu. Po trzecie wreszcie, wierna Habsburgom arystokracja, która napłynęła na ziemie czeskie po 1620 roku, niekoniecznie miała niemieckie pochodzenie, bo znajdowali się wśród niej także Włosi (Colloredo), Francuzi (de Rohan), Irlandczycy (Taaffe), Węgrzy (Palffy) itd. Co najmniej do połowy XIX wieku (w wielu wypadkach tę cezurę można przesunąć na lata 1914–1918) grupa ta nie identyfikowała się z niemieckością, lecz uważała się za warstwę ponadetniczną, swoisty trzeci naród, pełen wyniosłej dumy wobec ulegającego nacjonalistycznym porywom plebsu. Jak pisał pochodzący z Pragi niemiecki publicysta Willy Haas: szlachta w swych olbrzymich, tajemniczych barokowych pałacach na Malej Stranie mówiła po francusku i nie należała do żadnego z narodów; należała bardziej do Świętego Cesarstwa Rzymskiego, które nie istniało już całe stulecie.


Przed pierwszą wojną światową czeski ruch narodowy współdziałał z częścią tamtejszej szlachty, nigdy jednak nie udało mu się jej zreintegrować i nawet ci arystokraci, którzy przyznawali się do czeskości (np. południowoczeski ród książęcy Schwarzenbergów, posiadający największy majątek ziemski w kraju, liczący 168 tys. ha), pod względem społecznym, obyczajowym, kulturowym pozostali dla Czechów obcy. Ślady tego widać nawet w popularnej bajce o rozbójniku Rumcajsie, gdzie safandułowaty jiczyński książę pan i jego wiecznie nabzdyczona małżonka, księżna Majolena, są zdegenerowanymi kosmopolitami,rozmawiającymi ze służbą po niemiecku, naradzającymi się między sobą po francusku i korespondującymi z innymi arystokratami po włosku.


WINO I ZNÓJ


Zostawmy jednak na chwilę arystokrację z jej niejasnym poczuciem tożsamości, aby udać się w kierunku Znojma, największego miasteczka na pograniczu czesko-austriackim. Choć od czasów średniowiecza aż po koniec drugiej wojny światowej przeważała w nim ludność niemiecka (w 1918 roku Znojmo było nawet stolicą efemerycznego kraiku Niemieckie Południowe Morawy, który bezskutecznie usiłował się przyłączyć do Republiki Austriackiej), o jego słowiańskich korzeniach świadczy już chociażby sama nazwa, wywodzona od znoju. Jak bardzo jest ona adekwatna, przekonaliśmy się na własnej skórze, pedałując na rowerach w lejącym się z nieba sierpniowym żarze.


Owemu dobremu nasłonecznieniu południowe Morawy zawdzięczają doskonałe warunki do uprawy winnej latorośli, a najlepsze wina wyrabiane są właśnie w okolicach Znojma. Najlepsze z najlepszych pochodzą zaś z winnicy Šobes, położonej na wapiennym pagórku w zakolu Dyi, zataczającym wokół niego niemal 360 stopni. Opływają-ca winnicę rzeka, chłodząc nocami terasy wygrzane za dnia przez słońce, zapewnia wprost idealny mikroklimat dla dojrzewania winorośli. Jej uprawę w tym miejscu zapoczątkowali ponoć już Rzymianie, co nie jest wykluczone, zważywszy że granica imperium przebiegała zaledwie kilkadziesiąt kilometrów dalej na południe, a zdjęcia lotnicze pozwoliły odkryć na Morawach wiele śladów po obozach rzymskich legionów. Jeszcze lepszą rekomendacją dla trunków pochodzących z Šobesu jest jednak to, że na dworze w Wiedniu były one uważane za najszlachetniejsze z białych win, jakie wytwarzano w państwie Habsburgów: od Tyrolu i Dalmacji aż po Siedmiogród.


Na Šobes można się wybrać tylko pieszo bądź rowerem, pokonując malowniczą trasę wiodącą skalnym grzbietem (w kilku miejscach ma on zaledwie kilka metrów szerokości) opadającym z obu stron ku rzece przepaściami. Do wielu innych winnic da się jednak dojechać również samochodem. Szczególna ich obfitość znajduje się w pobliżu wioski Nový Šaldorf, położonej na południe od Znojma przy samej granicy z Austrią. W niektórych można degustować lokalną produkcję i zakupić parę butelek, jeśli nam zasmakuje. W Novým Šaldorfie warto też odwiedzić osobliwe muzeum, wykute głęboko pod ziemią w miękkim piaskowcu, pierwotnie z przeznaczeniem na składzik wina. Ponieważ jego przedwojenni właściciele nie tylko produkowali szlachetny trunek, ale też lubili go w dużych ilościach konsumować, podziemna piwniczka z czasem przeistoczyła się w niewielki labirynt, pozwalający im bezpiecznie podać tyły w razie „nalotów” niechętnych libacjom małżonek.


O atmosferę miejsca zadbał przyjaciel właścicieli, który przy blasku świeczki przez kilkadziesiąt lat zdobił ściany składziku figurami kamiennych zwergów i wszystkim, co tylko przyszło mu do głowy. Jako Niemiec w 1938 roku dał upust swemu wielkoniemieckiemu patriotyzmowi, rzeźbiąc postać Hitlera stojącego na zdobytym bez walki po Monachium bunkrze czechosłowackim (kilka takich obiektów znajduje się w okolicach wioski), jednak w 1945 roku przezornie skuł Führera, a zamiast niego umieścił na tym samym obrazku hasło z czechosłowackiego godła „Prawda zwycięży!”. Podobnie sprawnie udało mu się przerobić swastykę na komunistyczny Order Pracy i zapewne właśnie ta zręczność pozwoliła mu uniknąć losu ogromnej większości rodaków, tzn. wysiedlenia z Czechosłowacji po 1945 roku.


Samo Znojmo to stosunkowo niewielkie miasto z plantami na miejscu dawnych murów miejskich, rynkiem ozdobionym słupem morowym, przylegającym doń gotyckim ratuszem i średniowiecznym kościołem św. Mikołaja w takim samym stylu. Pod miastem znajduje się rozległy labirynt dawnych piwnic na wino, którym obecnie prowadzi trasa turystyczna.


Najciekawszym zabytkiem Znojma jest jednak romańska rotunda św. Katarzyny z XI wieku. To jedyna pozostałość potężnego zamku, który został w XVIII wieku odsprzedany przez cesarza Józefa II miastu, a następnie zburzony. Na jego miejscu wybudowano m.in. browar. Rotunda znajduje się obecnie na terenie warzelni piwa, przez co jej zwiedzaniu towarzyszy natarczywy, mdlący zapach słodu. Ocalała prawdopodobnie tylko dlatego, że praktyczni mieszczanie urządzili w niej... chlewik.


W ten sposób do naszych czasów dotrwały w bardzo dobrym stanie unikalne, najstarsze na ziemiach czeskich freski, wykonane w 1134 roku na polecenie księcia Konrada ze znojemskiej gałęzi Przemyślidów. Przedstawiają cykl dynastyczny, poczynając od legendarnych scen proroctwa Libuszy przepowiadającej świetność Pragi oraz powołania Przemysła Oracza na pierwszego władcę Czech aż po wizerunki fundatora i jego małżonki.


ZAMKI I ICH PANOWIE


Będąc na południowych Morawach, warto również odwiedzić któryś z tamtejszych zamków. Polecam np. transgraniczny wypad do austriackiego Hardegg, gdzie znajduje się dobrze zachowana wczesnogotycka warownia z ciekawą kaplicą zamkową i lochami, w których żyje endemiczny gatunek pająków (wyglądają jak żywcem wyjęte z serialu Z archiwum X). W zamku urządzono interesującą ekspozycję poświęconą krótkotrwałemu panowaniu w Meksyku cesarza Maksymiliana Habsburga, ponieważ przodek właścicieli twierdzy książę Johann Carl zu Khevenhüller-Metsch brał udział w tej niefortunnej eskapadzie. Z okolic Znojma do Hardegg najlepiej wybrać się na rowerze, zjeżdżając serpentynami w głąb doliny Dyi (niestety, z powrotem trzeba nimi podjechać w górę), a następnie przekraczając granicę mostkiem zam- kniętym dla ruchu samochodowego. Okolica wydaje się zupełnie idylliczna i aż trudno uwierzyć, że w latach 1948–1990 roku był to obszar całkowicie zamknięty dla ruchu turystycznego, gdzie żołnierze czechosłowackiej służby granicznej mieli prawo strzelać bez ostrzeżenia do ludzi. Przypomina o tym niewielki fragment żelaznej kurtyny z wieżami strażniczymi i zasiekami z drutu kolczastego, jaki celowo zachowano w pobliżu wioski Čížov, gdzie najlepiej pozostawić samochód, udając się na wycieczkę do Hardegg.


Nieco dłuższą wyprawę rowerową można urządzić z Vranova do gotyckiego zamku Bítov położonego nad malowniczym sztucznym rozlewiskiem Dyi. Jego osobliwością jest niezwykła i nieco makabryczna kolekcja wypchanych zwierząt (w tym psów), zgromadzona przez ostatniego prywatnego właściciela posiadłości barona Georga Haase von Hasenfels (zm. w 1945 roku). Swój tytuł ów dobrze prosperujący fabrykant porcelany otrzymał od cesarza Franciszka Józefa I dopiero w 1908 roku i mimo nabycia imponującej średniowiecznej twierdzy nigdy nie został zaakceptowany przez rodowodową arystokrację. Nic dziwnego, gdyż rody osiadłe na ziemiach czeskich stanowiły crême de la crême arystokracji państwa Habsburgów (w języku niemieckim określa się je mianem Hochadel – wysoka szlachta) i zazdrośnie broniły dostępu do swego towarzystwa uszlachconym nuworyszom. Jeden z najwybitniejszych przedstawicieli tej warstwy, książę Felix zu Schwarzenberg, który w latach 1848–1850 sprawował urząd pierwszego ministra monarchii, zwykł nawet mawiać, że człowiek zaczyna się dla niego od barona wzwyż. Georg Haase, niedopuszczony na arystokratyczne salony, dał upust frustracji, przebierając wypchane zwierzęta ze swojej kolekcji w stroje mające upodobnić je do utytułowanych sąsiadów. Zemsta, jak wiadomo, jest rozkoszą bogów.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Alistair MacLean Na południe od Jawy
Alistair MacLean Na poludnie od Jawy
MacLean Alistair Na poludnie od Jawy
Alistair MacLean Na południe od Jawy
MacLean Alistair Na poludnie od Jawy
sawanna na poludnie od rownika
Alistair MacLean Na południe od Jawy
Browning Amanda Światowe Życie Extra 349 Na południu Francji
Alistair MacLean Na poludnie od Jawy (South by Java Head), 1957
Jack London Na południe od Toru [pl]
Podroz na Poludnie Powrot do kalabryjskiej ojczyzny Annie Hawes
Wernic Wieslaw 12 Na poludnie od Rio Grande
Wernic Wieslaw Na Poludnie Od Rio Grande
O PIELGRZYMCE NA POŁUDNIE
Maclean [Na południe od Jawy]

więcej podobnych podstron