Frehel Jakub W SUDANIE

FREHEL JAKUB

W SUDANIE


Szczep winny i krzak róży bengalskiej pną się po ścia­nach starego szarego domku, którego nieregularna budowa wznosi się na końcu głównej ulicy w portowem miasteczku bretońskiem.

£ Stary ten domek szary, którego kruszące się mury czas ostrych kantów pozbawił, ma na sobie cechę smutku i bolesnego jakiegoś niepokoju, której nawet festony winogradu i kwiatem okryte różanych gałęzi pędy zakryć nie mogą.

Z domami to samo bywa, co z ludźmi: jedne z nich we­sołą, drugie posępną mają fizyognomią. Nadaje im ją czas, pod którego działaniem stają się uśmiechniętemi, lub łzawemi, dyskretnemi, lub roztrzepanemi. Ci, co je zamieszkują, udzielają im także coś z humoru swego, usposobienia, zapachu; a nic na­miętniej rozciekawió nie jest zdolne nad zgłębienie syntezy tych zagadek, na kamiennej powierzchni wyrytych.

Po nad oknami, które przesłania firanka, przybita jest wielka, na biało pomalowana, deska, za szyld służąca; na niej niebieskiemi literami: Telegraf i Poczta. Z za szyb widać rządo­we jakieś pisaniny, przylepione do nich różnokolorowcmi opłat­kami. Na pożółkłym papierze, strzeżonym od wszelkiego ro­dzaju uszkodzeń drucianą siatką, do drewnianej ramy przy­twierdzoną, stoją wypisane najrozmaitszego rodzaju „ostrzeże­nia,” niezmiernie liczno, bardzo rozwlekłe, a przez nikogo nigdy nieczytane.

Wstępuje się na trzy stare schodki, powyżłobiane i wypo­lerowane tarciem nóg; tak powyżłobiaue, że woda deszczowa zbiera się na nich w żółte jeziorka; tak wypolerowane, że wszel­kie chropowatości kamienia znikły już z nich bez śladu, a pier­wotną matowość, kamiennym powierzchniom właściwą, zastą­piła gładkość odbijającej słońce metalowej blachy. Wstąpiwszy tedy na te schodki, wchodzi się do pokoju, którego ściany, wa­pnem bielone, jaskrawą rażą białością.

W przepierzeniu, dzielącem binro od poczekalni interesan­tów, otwiera się okienko tak ciasne, że głowę wsadzić-by w nie trudno.

Zjęla mnie na ten widok nagła ciekawość przyjrzenia się nieszczęsnemu urzędnikowi, przykutemu do tej głnchej wios- czyny i widującemu ludzi tylko przez taki marny otwór, dobry jedynie dla kotów, chcących wędrować po dachu.

Okienko uchyla się do połowy, za niem ukazuje się — kobieta. Widać tylko szczupłe jej ramiona i wysmukłe linie kibici; głos jej czysty i dźwięczny przyciszone ma brzmienie.

Czego pan sobie życzysz? — pyta łagodnie.

Wysnwa przez okienko ręce, (rączki, powiedzieć-by raczej należało), gładkie, o wypukłych paznogciach, o palcach szczu­płych a dłngicli, rączki, jak kość słoniowa blade, szlachetnie wdzięczne i do dobrych uczynków skore. Czarne, bujne jej włosy, w gruby węzeł na karku skręcone, srebrem gdzienie­gdzie przeświecają. Łagodne jej oczy mają przenikliwość ja­kąś niespokojną i bolesne wytężenie wzrokn, jakby w oczeki­waniu na coś nieznanego, co jest raczej groźbą, niż obietnicą; zdawać-by się mogło, że łez potoki splókały połysk tych błęki­tnych źrenic; usta jej uśmiechają się trochę, jakby ukradkiem tylko, ale śmiech dawrno jnż na nich nie postał; głęboki jej od- pech uieledwie jest westchnieniem, a przelotnemu rozweseleniu tych warg bladych przeczy męczarnia tego niepokoju, jaki się w uśmiechu objawia. Ani jednej zmarszczki na skroniach, na których pod przezroczystością naskórka krzyżuje się błękitna­wych żyłek siateczka. Twarz ta, zakonną, matową bladością obleczona, nie oszpecona zmarszczkami, nie nosi śladów na­miętnych bnrz, ani nocy bezsennie w zabawach spędzonych, ani światowych kłamstw i komedyi, dla oczu świata odgrywanych..

Musiała snaclź spędzić cale życie w ciasnem, rodziunem kółku rodzinnej swojej Bretanii.

Milczenie otacza stary domek szary i zdaje się wisieć w powietrzu, ciężkie, nieledwie dotykalne.

Nie słychać żadnego % tych odgłosów, które, ściany prze­nikając, świadczą o życiu, wnętrze domu napełniającem: nie daje się słyszeć ani kot, ani pies, ani papuga, ani kanarek, nic.... nic zupełnie nie słychać.

Gdy się oderwie na ehwiię od nudnej i żmudnej pracy swojej, przykuta do niej kobieta nie ma czem rozweselić smu­tnych, niespokojnie w dal spojrzeniem biegnących oczu: niema tu bowiem nic, prócz zapylonych szpargałów, prócz pozawiesza- nych tu i owdzie, nawpół otwartych worków, które czuć psem zmokłym, aibo źle wyprawioną skórą, wytartą i zrudzialą od nieustannych podróży pod fartuchami dyliżausów, nic — prócz '/.czerniałego rondelka, przytwierdzonego nad lampką naftową, w którym zwykle przetapiają się, dia oszczędności lakn, stare pieczęcie rządowe; nic — prócz nieprzeliczonych a niepo­trzebnych papierów, wypełniających wszystkie szuflady i prze­gródki, nic — prócz stołu, na którym ustawiono przyrządy te­legraficzne, ze wszystkiem, co do użytkowania z nich po­trzebne.

Ani tu kwiatu, ani książki; bo książką do czytania na­zwać przecie nie można starego, w zniszczonej oprawie wolu­minu, zawierającego nieskończoną ilość przepisów, równie nu­dnych, jak do niczego nieprowadzących, ponumerowanych jak paragrafy kodexu i opatrzonych odsyłaczami, powstałemi w buj­nej fantazyi jakiegoś gryzipiórka, dobijającego się sławy i.... posady cokolwiek wyższej od tej, jaką mu los dotychczas zaj­mować każe. Niema tu powietrza, którem-by odetchnąć można swobodniej, niż tą mdlą atmosferą, w której woń starych rege­strów spleśniałych miesza się z wyziewami, pozostawionemi przez pocztowych roznosicieli.... nićma nic, coby wytchnieniem stać się mogło dla tej kobiety, tak delikatnej, tak poważnej, i która, w prostej, ciemnej wełnianej sukni, tak jeszcze pięknie wygląda, mimo czterdziestki, welonami swemi przesłaniającej już jesienne dni tej spóźnionej młodości, jaką widzieliśmy roz­kwitającą na czole naszych matek, jak smętne, wonue, blade kwiecie różane.

Więc jakże? ta kobieta żadnej nie ma nadziei? nic, eoby ją do życia przywiązywało?

O nie! łączy ją. z niem węzeł potężny, nadzieja przesłod- ka a ciągłemi obawami zatruta.... Syna ma, życia swego szczęście i męczarnie, syna, który jest dziełem jej i dumą, a któ­rego portrety zawieszone są tutaj, tuż przed oczyma bałwo­chwalczo kochającej matki.

Jeden z niob przedstawia śliczne dziecię, różowe, jasno­włose, o wielkich oczach błękitnych i złotych puklach, wijących się miękko nad czołem anielsko czystem i w koło jasnej, jak u amorka, twarzyczki. Na drugim nie dziecię już, ale dwu­dziestoletni młodzieniec, w mundurze podporucznika piechoty morskiej, o ściemniałych już, krótko ostrzyżonych włosach,

o barczystej celtyckiej budowie.

Gaet, dziecię o czole anielskiem a twarzyczce amorka, dorastając, zapragnął poświęcić się pełnemu przygód zawodowi,, któremu wszyscy jego przodkowie służyli.

Malem jeszcze był dziecięciem, gdy wołało go już ku so­bie sądzone mu przeznaczenie.

Dwunastu lat nie miał jeszcze, gdy marzył już o cudo­wnościach zamorskich, o dalekich w nieznane strefy podró­żach i, niepokojeni gnany, biegał tam i sam po morskiem wybrzeżn, rwąc się do morza, wyciągając ramiona ku statkom, w dali przepływającym z rozwiniętemi żaglami, podobnemi do szeroko roztwartych skrzydeł olbrzymich jakichś ptaków bia­łych.

A teraz ukochany ten jedynak matki wdowy, więcej już niż od roku w Senegalu przebywający, przyłączonym został do oddziału, który wyrusza na zbadanie wybrzeży Nigru i pogro­mić ma na prawym brzegu rzeki tajemuiczego proroka muzuł­manów, któremu w języku krajowców Samory na imię.

Niger przepływa jeden z najciekawszych na świecie kra­jów: wypłynąwszy z Timbuktu, skręca się i zawraca niby ogro­mny boa, owijający szyję olbrzymiego Ps-ylla, czarownika i po­gromcy wężów, trzymającego w każdej z obu rąk swoich jeden kouiec potwornego cielska gadu: jedna z tych dwóch^części — głowa — wlewa wody swoje do morza, kreśląc wielką, prostą

prawie drogę, zaludnioną potworami, zalaną słońcem, żarzą­cym się nad bujną przyrodą dziewiczą; część druga, ogonowi podobna, wije się w głębiach Sudanu, i poszarpana, podzielona, wikła się w plątaninę stojących odnóg, kanałów opływających obrosłe lasem wyspy, lub nieruchomo się rozlewających u stóp wysokich skał nadbrzeżnych, okrytych nieprzeniknioną krze­wów gęstwiną.

Młody oficer wyszedł z Dakar, świeżo wzniesionego mia­sta, którego brzeg nadmorski białością olśniewa na słońcu, a którego czarci mieszkańcy zasiadają ku schyłkowi dnia na ważkich, baobabami ocienionych placykach, i patrzą na morze, jak z jękiem uderza o skały, jak na fal grzbiecie błękitne, fo­sforyczne ogniki migają, lub ognistym wężem po wodnej suną powierzchni.

Oddział opuścił JDiamon w ostatni dzień starego roku. Oddział ten, w pochód wyruszający, garstką raczśj nazwać-by trzeba: czterystu tylko ludzi, cztery działa i przewodnicy.

Listy dochodzą icl/rzadko, bo kuryery niezawsze dobić się do nich zdołają.

Tak ich zresztą mało, tycb, którzy listów z Europy cze­kają: z wyjątkiem oficerów, cały oddział z czarnych tylko się składa. Są to tyralierzy senegalscy; za nimi ciągną żony, matki, siostry, a nawet i dalsi krewni z rodzinami.

Popłynęli ku źródłom Senegalu, wsiadłszy na pirogi, wpniu drzewa dondul wyżłobione, a gdy płynęli, kombonesy, łowcy hi­popotamów, o giętkich a silnych jak stal członkach, patrzyli na nich zdumieni, wstrzymując z kory uwinięte łódki swoje; po- czćm cala ta garstka przebyła potoki, rozłożystemi bambusami ocienione, po mostach naprędce z obalonego drzewa urządzo­nych.

Piątego Stycznia stanęli w Bafulahe, a we dwadzieścia dni później w Badumbe.

Gaet odważnie wytrzymuje klimat. Etapy są jednak długie, a miejsca, na wypoczynek przeznaczone, odległe od sie­bie i liclio w wygody zaopatrzone. Brak już oliwy, a wina zo­stało tak niewiele, że je tylko dla chorych chowają. A tych chorych tak wielu, niestety! Wszystkich prawie towarzyszy młodego Bretończyka trzęsie febra, rozbiera gorączka i przy­

wiązywać ich trzeba na siodłach, żeby nie spadli z koni, napół nieprzytomni i straszliwemi wymiotami podrzucani.

Każdy jednak zapomina o znużeniu i chorobie, gdy ci­chym, ciepłym wieczorem dobije się nareszcie do wioski, nad którą unoszą się świetliste, gwiazdami usiane opary, a w głębi z poza nich przegląda lekki błękit nieba. Zapomina! zapomi­nają wszyscy o straszliwem znużeniu, o wyczerpaniu sił w ciele, przez podrównikowe słońce prażonem, o gorączce, która zawro­tem odurza, o nieznanych a krwiożerczo żarłocznych owadach;

o wszystkich klęskach i wszystkich a licznych niebezpieczeń­stwach, bezustannie przez cały dzień dręczących Europejczyka, który odważy się zwiedzać głębiny tych nieznanych jeszcze okolic.

W jednej chwili stają rozpięte namioty w cieniu lasów bez końca i drzew dziwnem listowiem okrytych, obok chatek mu­rzyńskich, których bamhusowe dachy dźwigają zapas prosa, grubą warstwą rozesłanego.

Dzień blizkim jest już nocy, gdy kucharz, oddziałowi to­warzyszący, mistrz w swoje] sztuce, zabiera się do przysposo­bienia obiadu dla oficerów. Każdy dodaje mu konceptu w dyspo- zycyi tego obiadu, do którego Wszystko, co się gdzie znajdzie, zużytkować trzeba. Czasami znajdą się kuropatwy, lub zające, w pochodzie ustrzelone, a przyrządzone z roślinnem masłem, karite; czasem kurczęta lub barany, u murzynów kupione, a upie­czone w całości, przy ogniu, rozłożonym pod golem niebem- na wety zaś są zawsze długie, żółtawe śliwki, poziomkami i ter­pentyną pachnące.

Tyralierowie idą każdy do swoich: każda smala męża, ojca lub brata przygarnia. Płoną ognie, war kipi w kociołkach, do- gotowywa się kuskusson. Słychać języki francuzki i sabirski, brzmią śpiewy, za chwilę rozpoczną się tańce; bo gdy księżyc błękitnawem światłem gór wierzchołki obleje, piękności Sudanu, natarłszy całe ciało olejem palmowym, lubią puszczać się w pląsy taneczne.... Całćm ciałem w tył przechylone, z piersią obna- żoną, szałem tańca pijane, pląsają przy dźwięku gitar, tam-ta- mów i balafonów, na których przygrywają gryoci, muzykanci i ra­zem śpiewacy, popijając z tykw piwo, z prosa pędzone.

O takiej-to chwili Gaet, siadłszy przed swoim namiotem, zabiera się do czytania listów matki, tej drogićj, kochanej matki, którą widzi krzątającą się przy cichej, mozolnej pracy w sta­rym domeczku szarym.

Ach! ledwo dotknie palcami tych pożółkłych, zmiętych trochę ćwiartek, wnet obiegną go razem zmartwychpowstałe wspomnienia, a bijąca z macierzyńskich listów w'oń miłości niezmiennie gorącej budzi mu w sercu uczucie radosnego roz­rzewnienia. I przeciąga mu oto przed oczyma bretońska jego wioseczka, strome jej skały nadmorskie i morze wyspami za­ludnione.... wszystko to na oczach mu staje, jak pyszny obraz, w szarawych półcieniach trzymany.

Młody oticer zapala latarkę i nagle, jakby cudem, wynu­rzyła się z ciemności młoda murzynka, po to przybywająca, by mu latarką przyświecać. Wdzięcznie przykląkłszy na ziemi, zwinnemi rneby młodej małpki, skierowywa strumień światła na ręce, w których oficer list trzyma.

Gaet uśmiecha się, milcząc, ale żadnego nie okazuje zdzi­wienia, jak człowiek, do takich przysług nawykły.

Ta murzyneczka, siostra jednego z tyralierów, nosiła imię Joanny-Maryi.

Jakimże sposobem niewieście to imię bretońskie dostało się tej czarnoskórej dzieweczce?

Musiało to być zapewne poufałe przezwisko, wspomnienie oddalonej ojczyzny, nadane małćj córze plemienia Phoulóu•, przez jakiego biednego nowTobrańca z Bretanii, kolegującego z jej bratem murzynem.

W samej zaś rzeczy, brat miał na imię Sambo, siostra zwala się Dieba.

Matka ich niewolnicą była w Yola, w dalekim kraju, gdzieś aż za Timbuktu położonym, a syn chował oszczędnie każdy grosz żołnierskiego żołdu, by złożyć wreszcie sumę, po­trzebną na wykupienie nieszczęśliwej branki i sprowadzić ją z powrotem do kraju, przy pomocy ciągnących pustyniami ka­rawan.

Synu mój, — pisała matka Gaeta, — pamiętaj o swojein życiu i nie zapominaj, jak mi jesteś drogim ! Gdybyś zachoro­

wał zdała ode mnie, tam, gdzie mi się dostać niepodobna, czy wyobrażasz, czy możesz wyobrazić sobie boleść moję?

Z radością, za każdym razem równie żywą, odczytuję list twój ostatni, bo odnajduję cię w nim takim, jakim byłeś w dzie­ciństwie, bo mara w niiu zapewnienie przywiązania twego do matki, zapewnienie, które szczęściem jest dla mnie.

Jak słodko jest wierzyć w miłość tych, którzy drodzy są sercuO ! wierz mi, synu, kochaną byłam, zanim matką zosta­łam, ale nigdy.... nigdy tak nie potrzebowałam być kochaną. Pierwsze twoje pieszczoty upajały mnie nieznaną przedtem słodyczą. Przez tyle lat wszystkiem byłam dla ciebie! W nie­szczęściu mojem tak dumną się czułam, gdy stryj twój, ksiąds rektor, mówił, widząc cię: „Jak to dziecko patrzy na mat­kę! oczu z niej nie spuszcza; jak zakochany!”

Cóż-bym ja nie dala, żeby cię tu mieć przy sobie, jak w czasach twego dzieciństwa! Do celu tego wszystkie moje praguienia dążyły.... tyś pragnął czego innego. Nie myśl, że­bym ci to wyrzucała.... nie, synu mój, miej ambicyą, potrzebna ci jest bowiem świetna przyszłość, a my — matki Bretonki, przywykłyśmy na to chować synów, by wychowanych ojczyznie na służbę oddawać.

Myśl o biednej matce twojej, tylu cierpieniami znę­kanej: wiesz, że jesteś duszy jój połową.

Jak dłużą się bez koiica tygodnie! ostatni list twój ode­brałam dopiero cztery tygodnie temu! kiedyż dostanę nastę­pny? Mówią mi tu, że czasem więcej niż miesiąc czekać trze­ba! a mnie się już zdawało, że ten, który upłynął, nigdy się nie skończy.... Gdybyście chociaż mogli spotkać jakiego podróżni­ka, który by powiedział, że was na własne oczy widział! Mo- gła-bym przynajmniej spodziewać się jakićjkolwiek wiadomo­ści.,.. prędzej-by mi może czas upływał!

Ale widzę, że mówię ci o tera, co mnie smuci, a miałam zamiar same wesołe przesłać ci wieści!

Znajomi zasyłają ci najmilsze wyrazy pozdrowienia, a ja cię po milion razy całuję.

Matka twoja i przyjaciółka.’'

Joaana-Marya, drżąc cała z niecierpliwości, wpijała się

iskrzącemi źrenicami w niezrozumiałe dla niój pismo, a potćni przenosiła je na twarz Gaeta, którego usta, lekko drżące, przez pół się otwierały uśmiechem, podczas gdy w oczach łzy mu prawie stały.

Nieprzezwyciężoną ciekawością zjęta, mała murzynka końcem czarnego paluszka dotknęła białej ręki młodzieńca.

Włosy miała splecione w małe, twarde warkoczyki, z któ­rych zwieszały się bursztynowe paciorki; twarz jej i szyję przyozdabiały muszle i świecidełka szklane.

Śliczną była w barbarzyńskim tym stroju, z figlarnem i głębokiem czarnych oczu spojrzeniem, z ustami jak kwiat granatu szkarłatnemi.

Co fara jest w tym papierze? — spytała, — dlaczego śmiejesz się i płaczesz razem?

Bo mi razem wesoło i smutno, maleńka.

A ! rozumiem, — odparła dziewczynka, — i mnie także czasem tak bywa: wesoło razem i smutno. Myślałam jednak, że to dlatego, że ja dzika jestem dziewczyna. Między białymi Indźmi, ty tylko jeden masz twarz taką, jak wrota chaty, otwartą.... Zajrzeć tylko w głąb', a wszystko zobaczyć mo­żna!.... Czy i ty także dziki jesteś?

Na czole jćj, delikatnćm nakreślony tatuowaniem, roz­kwitał lotns błękitny, nad Nilu brzegami rosnący. Prostowała giętką figurkę, potrząsając warkoczykami i patrzała na księ­życ, powodzią łagodnego blasku lejący; u paska jej tkwił wielki pęk białych tulipanów, których kwiaty, do porcelanowych czar podobne, wznosiły się jedne nad drugiemi, sięgając aż po pierś jej, śpiżu połyskiem świecącą, i ziejąc wonią dziwnie nieznaną, a upajająco mocną.

Kto wić? może.... — odparł oficer, myśląc o szorstkiej mowie swoich praojców, długowłosych a dzielnych starej Bre­tanii synów. — Może.... Ale z jakiegoż powodn, ty, Joanno- Maryo, bywasz razem wesołą i smntną?

Joanna-Marya milczała. Niebo iskrzyło się gwiazdami, a cienie postaci tańczących nabierały w świetle dziwnie fanta­stycznych zarysów. Murzyni przynosili coraz to świeże tykwy, piwem z prosa napełnione, krążyły też one gęsto, a trunek uderzał już do głów żarem; gryoci śpiewali coraz głośniej, wydo­bywając z balafonóio coraz to ostrzejsze dźwięki; pantominy

przybierały odmienny, wyrazistszy charakter: bilo od aich na­tężeniem życia, pragnieniem rozkoszy i jćj szałem, i tragedyą, stawał się niejako miarowy ten taniec, któremn przygrywką była melodya rytmicznie monotonna, coraz to w siłę rosnąca, co­raz dźwięczniejsza, z każdą chwilą bardziej gorączkowa, wyra­zistsza, upartsza, wymowniejsza, coraz to lotniej natchniona, pieśń wojenna razem i miłosna, w którą śpiewacy i tancerze rzucali każdy całą duszę swoję, z obceini dla nas uczuciami nie­pojętego jakiegoś spirytualizmu, spragnionego krwi i rozkoszy.

Śmieję się, — odparła wreszcie, zmieszana i zawsty­dzona, murzynka,— gdy patrzę na twoje włosy, złote, jak proso dojrzałe, na twoje oczy, podobne do wody odbijającej niebo, na twarz twoje, białą i gładką jak pióra gołębicy; ale gdy patrzę na ciebie, zaraz mi na myśl przychodzi, że niezadługo już może.... niezadługo, popłyniesz na wielkiej pirodze do kraju bladych łu­dzi.... i wtedy płaczę....

I dwie łzy wielkie, w których jak w zwierciedle odbijała się ciemna jej skóra, spłynęły po jej twarzy, dwom czarnym perłom podobne.

Pociesz się, maleńka, dam ci kołdrę w pasy niebieskie i żółte, i przyjedzie tu jeszcze niejeden o jasnych wło­sach młodzieniec, przyglądać się tańcom ładnych rodaczek twoicb.

Ale ciebie już tu nie będzie! — z boleścią zawołała.

I w jcdnśj chwili znikła, wybiegając z lekkością antylo­py po za krąg światła, w ywę ciemność, w której niewyraźnie majaczyły tylko bezładne ruchy muzykantów.

Gaet widział ją, jak, zdyszana, przystanęła na chwilkę na skraju niewielkiego z bzów gaiku. Kształtne i ciemne jej ciało, o liniach śmiało i delikatnie zarysowanych, wyraziście odbijało nieruchomością na drżącem i przejrzystem tle blado­zielonych zarośli, których gałęzie, przez lekki wietrzyk łechta­ne, kołysały zlekka rozkwitłemi kiściami, o słodko rozmarzają­cej woni.

Wziąć ją można było za czarną Dyanę sudańskięh borów.

Oddział, wypocząwszy, wyruszył w dalszy pochód przez dolinę Bakoi, przez Niagassola, dążąc ku brzegom Nigru. Wódz Kangaba, któremu dowiedziono zdrady, poniósł karę za to, że przy jego pomoęy Samory przedarł sio na lewy brzeg rzeki.

Dotarłszy aż do TiyuiriH, oddział zawrócił, ciągnąc przez pola i lasy drzew palmowych, kędy śpiące alligatory, słonecz­nym żarem odurzone, płyną z wodą nieruchomo; spotykał kiedy niekiedy podróżującą murzynkę, która, z dzieckiem na plecach, płynęła sama jedna w łódce z kory, nie lękając się hipopota­mów i kaimanów.

Na wybrzeżach Nigru początek roku jest także jego wio­sną. Od Listopada już, pierwsze tchy wschodniego wiatru, nad całym przeciągając krajem, zapowiadają ustanie dżdżystej pory. Roślinność czeka tylko na ten sygnał, aby zacząć bujać bez upamiętania; głuche jakieś współzawodnictwo ’zdaje się rozpoczynać między roślinami. W borze każda gałąź o lepsze się ubiega z sąsiadką, każda paproć w drzewo chce rosnąć, a źdźbła trawy jeszcze są dumniejsze, bo im się olbrzymami chce zostać. Glulu o blado-zielonem listowiu góruje nad krzewów zaroślami, a na czarnym i z ga­łęzi ogołoconym pniu dziwacznego afrykańskiego drzewa roz­wija się liść jedyny, na pięć metrów szeroki, i ruchem w niebo biegnącym wznosi się jak olbrzymia monstrancya szmaragdo wa, na hebanowej kolumnie stojąca.

W Styczniu wszystko się już łączy i jedno z drugiem się miesza: krzewiny opierają się jedne na drugich i zataczają się, rozkwitem swoim pijane, niby podochoceni kumowie, którzy, powracając z odpustu, prowadzą się pod ramię i żartami sobie drogę skracają. Z kielichów kwiatowych zieją najprzeróżniej­sze wonie, jakby z wnętrza różnobarwnych kadzielnic. A barw dobór olśniewa bogactwem: szkarłat, fiolet, złoto i lazury.... gdzieniegdzie zabłyśnie biel śnieżna, jakby ją pęzel anioła nie­winności upuścił w przelocie.

Lasy gardenii, bzów i akacyi o wielkich gronach złoto- żółtego kwiatn, stoją w pełnym rozkwicie, brzmiące krzykiem papug i gruchaniem gołębi; na neutralnym gruncie, kwiatami osypanej, cienistej ustroni leśnój, spotyka się bez wzajemnego niezadowolenia krzykliwy ród papuzi z roztkliwioną gołębią rzeszą. Jedne nie zazdroszczą drugim, wzajemnie z losu swego zadowolone.

Orzeźwiający, wonny owoc ananasu, dojrzewa na polu,

w pośród pęku liści, podobnych do staro-rzymskich mieczy, ostrzem ku niebu zwróconych, a delikatna, przejmująca woń owocu unosi się w ciepłem od słońca powietrzu.

Rozkoszna ta pora niedługo trwa jednak. Przelotna to chwila apoteozy, przydrożny ołtarz, w nietrwałe ozdoby przy­strojony, krótki antrakt między potopem wody i słonecznych ¿arów potopem.

W Kwietniu upał dochodzi już do maximum.

Niepokojące oznaki zapowiadały sąsiedztwo nieprzyja­ciela. Trzeba było siłą zdobywać żywność w wioskach, któ­rych czarni mieszkańcy siedzieli w groźnej postawie przed cha­tami, ze słomianych pletni sporządzonemi. Dzieci, bojaźnią zjęte, uciekały co im sił starczyło, widząc nadciągający od­dział.

Wieczorami nie było już ani tańców, ani muzyki, ani bra­terskich agap, skropionych bijącym do głowy z prosa napojem. W powietrzu unosiła się niechęć, a wpływ Samorego z dniem każdym «Juiej się uczuć dawał.

Postanowiono zatem wycofać żony i dzieci tyralierów po za domniemane pole wojny.

Rozłączenie nie obyło się bez wielu łe?, na sptekłą ziemię wylanych, jakby na zadatek tych dżdżów, których pora już się zbliżała.

Jedna tylko Joanna Marya nie płakała wcale. Czarne jej oczy, o złotem kropkowanych źrenicach, płonęły dziwnym ogniem, nie widząc nikogo, prócz bretońskiego młodzieńca.

Ze szczytu gór swoich, Samory, czarny prorok, patrzy na zbliżanie się cywilizacyi, groźnego przeciwnika wszystkich tych, którzy żyją z ciemnoty swoich bliźnich.

Głosząc wojnę świętą, marabut broni czegós o wiele droż­szego uad życie, do którego zresztą żadnej wagi nie przywią­zuje. Ocalić on pragnie, wraz z nienaruszalną całością rodzin­nego kraju, doczesną i duchowną władzę, tak teraźniejszych, jak i przyszłych proroków, oraz przez tradycyą uświęconą za­sadę, że z natchnienia Boga działają.

Kierować życiem współwyznawców, posiadając nad nimi wyższość, jaką mu zapewnia znajomość wielu faktów, dotyczą­

cych tak umysłowego, jak i zewnętrznego świata; znżytkowy- wać posiadane wiadomości magii, kabalistyki, alchemii, których pierwotne prawdy przechowują się w kaście kapłanów; zarazem być kapłanem, monarchą i lekarzem, to jest: potrzykroć być oszustem i trojaką mieć władzę w ręku; przewodniczyć tortu­rom, obcować z duchami i posiadać tajemnicę leku, życie prze­dłużającego: oto są wielorakie czynności, które spełniać mocen się powiada Samary.

W każdem krytycznem położeniu otwiera on rękopisy świętych ksiąg, przepisy religijne zawierających, a pod jego wyłącznie straż oddanych, i zgromadzonemu ludowi ustępy ich odczytuje, z całą mocą groźnej i dzikiej potęgi swojej, dodając na zakończenie: „Albowiem takie są drogi, przez Boga stworze­niom Jego wytknięte. A któż kiedy drogi Boże zmienić zdoła?”

Nie było Joanny-Maryi pomiędzy cofającemi się w pyłu tumanach smołami senegalskich tyralierów.

Patrzała, jak znikał jej z przed oczu nieskończenie długi pochód kobiet, dzieci i mułów. Podobni do starożytnćj kara­wany, ciągnęli w milczeniu przez równiny, karłowatemi palma­mi porosłe; słońce oświecało nagie ich plecy spiżowe i posągowe ruchy ciał, których twarde muskuły rysowały się wypukło pod lśniącą i gładką, ciemną skórą; wysmukłe szyje dźwigały kę­dzierzawe głowy, a niejedna twarz, profilem zwrócona, przypo­minała czystością rysów profil kamei greckiej. Nad ciągnącą kobiet gromadą wznosiły się postacie chłopaczków: na karku matek, jak na koniu usadowieni, z wieńcami zielonych liści na głowie, wyglądali jak chłopięcych Bachusów grono. Młoda ja­kaś dziewczyna rozciągnęła sobie nad głową rąbek gwinejskićj tkaniny, której lekkie zwoje, wlokące się za nią, wiatr rozdy- mał, czyniąc je do żagli podobnemi. Splątane cienie ich po­staci rysowały się na białym piasku ścieżki nierównemi, wpół- zatartemi liniami, jak przez wiek wygładzona, z tłem prawie już zrównana, jedna z tych płaskorzeźb staryeh, które znaleźć czasem można w dawnych obumarłych już grodacb, a na któ­rych przeciągają korowody dzieci i nagich, niewiadomo jakiej płci istot, z każdym dniem w proch się ze starości rozpadają­cych. Tłum zwolna ciągnący znikł wreszcie z oczu, zlawszy sic

w jedno ze zmartwiałym od spiekoty krajobrazem. Czas jakiś jeszcze widziała Joanna-Marya tkaninę, nad głową towarzyszki powiewającą, a potem już nic.... prócz bielejących piasków drogi.

W tymże samym czasie, gdy odchodziły kobiety i dzieci, ruszał też z miejsca obóz mężczyzn.

Gaet iść miał ze swoją kompanią, wyprawioną do wsi Nafadie po to, by załogę tam utworzyć. Reszta oddziału szła w przeciwną stronę.

Joanna Marya wyszła teraz z zarośli, w których się ukry­wała, i patrzała ua mały oddziałek, stępą z miejsca ruszający, po którego bokach kłusowali na koniach oficerowie.

Jeden z nich, wyższy od innych, wyłącznie zwracał jej uwagę. Kask z białej wełnianćj tkaniny, podbity rdzeniem bzu dzikiego, zakrywał mu więcej niż połowę twarzy; ale gdy, wy­padkową jakąś myślą wiedziony, odwrócił na bok głowę, rysy jego, z boku ujrzane, uderzały wyrazem prawdziwej słodyczy męzkiej, a podbródek mięsisty i wydatny znamionował energią i wolę. Z tem spojrzeniem głęboko osadzonych oczu, z tą po­stawą muskularną i silną, przypominał Napoleona w czasach, gdy młody wódz oblegał Tulon.

Mała z Phouluw plemienia dziewczyna patrzała na odda­lającego się Gaeta, wzywając bogów swoich i całując swoje gri-gri, rodzaj amuletu, zawieszonego na szyi pod licznemi z mu­szel naszyjnikami.

Od chwili wyruszenia z Dakar, rozmiłowana w urodzie młodego Bretończyka, Joanna Marya, krok w krok za nim idąc, usługiwała mu troskliwie; w nużących godzinach południowych nikt tak, jak ona, nie potrafił wynaleźć mu cienistego schronie­nia i ucieszyć go świeżą wodą, której pełną tykwę niosła na głowie, przytrzj mując ją zręcznym ruchem do góry podniesio­nych ramion. Ona też chłodziła mu spieczone skwarem czoło przyłożeniem drobnych, zawsze zimnych rączek swoich, któ­rych dotknięcie sprawiało młodzieńcowi wrażenie nieopisanej ulgi. Zapadał wtedy w sen, jak śmierć głęboki, sen niepokojony marzeniami, które dręczą jak zmora, a z których człowiek bu­dzi się zmordowany, bez przytomności, jak ktoś, co z niezmier-

-nie zdaleka powraca, albo gorączką odurzony, pełne ma jeszcze oczy zdumiewających widzeń i barw nieznanych.

W podobnych tej chwilach, niezrozumiała, zagadkowa dziewczyna dzika, tysiące wynajdywała pozorów, byle tylko dotknąć Gaeta, pogłaskać jego włosy, ująć w palce jego ubra­nie; a gdy niespodzianie podniósł powieki, mieszał się niele- dwie, spotykając ogniste to spojrzenie, które całą jego postać obejmowało. Nie rozumiał tego nic wcale; w oczach jego Jo- anna-Marya była do innych dzieci podobną; nie zdawał sobie sprawy z pośpiechu, z jakim rozkwitała jej młodość, ani z przy­czyn wytworności jej stroju, oraz kwiatów, któremi się dła przypodobania mu zdobiła, nie widział dzikiej rozpaczy, jaką przejmowała ją obojętność jego, nie słyszał bolesnych jej west­chnień.

Gaet wychowywany był pobożnie, w kraju surowych oby­czajów, przez kobietę, która wpoiła mu w duszę wszystką cnót własnych delikatność.

Oddział uchodził coraz dalej: ogień słoneczny odzwiercie­dlał się w polerownej broni żołnierzy, rozżarzał czerwień pła­szczów, olśniewał od bieli burnusów odbity, a piasek, kopytami mułów podniesiony, błyszczał jak tuman złotych pyłów.

Zstąpiwszy w dolinę, oddział przebywał właśnie wioskę, której chaty blado-złotego koloru, spiczastemi dachy pokryte, opasane były łańcuchem skał granitowych. Ze złomów skał zwieszały się dziwacznie powykręcane olbrzymie drzewa figo­we, uginające się pod ciężarem sino-fioletowego owocu; ptaszęta jakieś podskakiwały nad brzegiem szarej, mętnej wody, której powierzchnia skokami żab wzruszona, przypominała srebrzystą łuskę ryb, lub perłowe małż skorupki; na polance, pod sklepie­niem lianów, tańczyły wykrzywiając się małpy, a po nieskończo­nej, nieubłaganie błękitnej przestrzeni bezmiarów niebieskich, krążyły złowieszczym lotem szerokoskrzydłe sępy.

Udrapowana w białą swoję pagne, Joanna-Marya zstąpiła w dolinę i w dość znacznćj odległości szła za nieliczną garstką wojenną, która nikła już na złocistym widnokręgu, owiana pa- lącem tchnieniem epopei.

A w borze, z którego dopiero co wyszła, wybuchał pożar,

Dotiitek <io Numeru 1220 „Kłosów.” W Sudani?. ~

trzćsirczaly gałęzie, z łoskotem rozpadały się pnie starodrze­wy^; płomienie bladły przy łunie żarn słonecznego; groźne lwy ^TSmukle antylopy uciekały, panicznym zjęte strachem, pod- ■'.«jzas gdy chuiura różnobarwnego ptactwa szybkim mknęła lotem stronę Zachodu.

Kompania Gaeta stoi oblężona w Nafadie. Po bitwie, nad bagnistą rzeczułką stoczonej, bohaterski oddział, osaczony przez sześć tysięcy murzynów, zamknąć się musiał w tata, warownym obozie, otoczonym wkoło, ścianą, z pruskiego murn wzniesioną.

Piękne błękitne niebo zaciągnęło się teraz gęstemi chmu­rami czarnemi, deszcz pada dzień i noc bezustannie. Kto pój­dzie uwiadomić rodaków, ciągnących nieznanemi brzegami Ni­gru, że biedni tyralierzy znajdują się w tak strasznem położe­niu? Nikt chyba!... tyralierzy otoczeni bowiem zewsząd ńiezli- czonemi szeregami oblegających.

Szczury, nietoperze, pająki, zapragnęły także schronić się do zaimprowizowanej fortecy: jedna to więcej męczarnia.

Tyralierzy coclzień kładą trupem kilku nieprzyjaciół — fanatyków odważnych, którzy ku nim podchodzą i tuż pod sa­mym murern wojennym pląsają tańcem, wojennemi wyją pie­śniami, nakładając ceny na głowy zblizka widzianych ofice­rów. Uważnie, długo mierzą do nich oblężeni: aż murzyni, twa­rzą padłszy na ziemię, martwi kładą się pod rnurami, gdzie po­zostają ich trupy. Z tych ciał niepoebowanych, gnijących pod nieustannym ulewy potopem, wydobywają się zabójcze wyzie­wy, od których oblężeni w groźne wpadają omdlenie.

A deszcz pada jakby z niewyczerpanego źródła. Woda, w wielkie jeziora zebrana, oblewa wkoło tata, które ma minę wyspy, na wodnym bezmiarze samotnie sterczącej.

Samory z wojskiem swoim podejść do warowni nie może; ale żołnierze francuzcy stracili już nadzieję sprobowania ostat­niej wycieczki i wiedzą, że — z głodu umrzeć im przyjdzie!

Gaet ma gorączkę i majaczy nieprzytomny.

Wyciągnięty na ziemi, na podesłanym burnusie, leży bez ruchu i głosu; opuściła go przytomność, stracił już miarę czasu: za chwilę zapewne skeńczy.

Zkąd-że dolatuje do uszu jego słaby dźwięk dzwonów,

których śpiżowe glosy, znajome i donośne, tak mile pieszczą słuch ukochanego dziecięcia wdowy? Lżój będzie ruszać w wielką podróż bezpowrotną, skoro w starożytnój wieżycą bretońskiej, kędy dzikie gołębie gniazda ścielą, śpiżowe sercy starych przyjaciół uderzają ruchem powolnym, śląc na pola ,i łąki odgłos poważnej skargi swojej....

Myśl nieprzytomna przenosi go na miejsca, gdzie mu upłynęło dzieciństwo, na wyzębione skały nadbrzeżne, o któ­rych boki rozbijają się zielonawe morza bałwany, okrywając śniegiem mlecznych pian swoich wierzchy skał, dzikiemi gwoź­dzikami ukwiecone.

I w dalszym ciągu gorączkowych rojeń, zdaje się Gaeto- wi, że stąpa karkołomną ścieżką, nad morzem wzdłuż granito­wej ściany biegnącą; ale senne to widzenie niezupełnem darzy go złudzeniem, bo Gaet nie czuje pod nogami elastycznej pod- ściólki opadłego z sosen igliwia, po której ślizgały się Jiiegdyś dziecinne kroki jego. Nadmorski ten wzgórek, głazami usiany, okrywa kobierzec różowych wrzosów; na pół już przywiędłe, fioletową przybrały barwę, od której żywo odbija niezmieniona zieleń ostrokrzewów, bujających u stóp stuletnich dębów garba­tych. /

Tak.... tutaj-to, na dwóch młodych brzózkach niejednako­wego wzrostu, których korę rozdarł ostrzem noża swego, rył on obok swego imienia imię nroczej wiochny ss tej-że samej, co on, wioski. Drzewa od tej pory wyrosły, świecącym, drobnym li­ściem splotły się z sobą i splątały, przechowując pamiątkę owe­go wiosennego dzionka.

Ale co to za kobieta z zasłoną na twarzy, która wślad za nim idzie wszędzie, płacząc nieustannie?

Zechciej pani powiedzieć mi, jak się nazywasz, odkryj twarz i wyjaw, co jest twego zmartwienia powodem?

A nieznajoma odpowiada:

Płaczę syna mego, Gaeta, jedyne szczęście życia mego!

Pociesz się,-.matko nieszczęśliwa, bo oto dusza syna twojego powraca do ziemi pradziadów, waży się w powietrzu, lekka, jak nieujęte pyłki, co się nad okwitłemi trawami unoszą, i wonnej mgle podobna, łączy się ze słodką a silnie aromaty­czną wonią janowca.

Przybywa wreszcie pomoc umierającemu. Orzeźwiający uapój jakiś dotyka warg jego spieczonych i zwilża mu usta roz­kosznie.

Młody człowiek czuje, że fruwa koło niego napowietrznie lekka jakaś istota, której cień, migający mu przed zamkniętemi powiekami, nie jest mu zupełnie nieznanym. Nic sobie nie przypomina, ale czuje, że mu lepiej, jakby śmierć się od niego oddaliła. Świeży ten napój, kropla po kropli spływający mu w zaschłe od gorączki gardło, to sok pomarańczy, którą mu ktoś do ust wyciska.

Ktoś go w pół obejmuje, ktoś pieści....

Któż to taki?

Otworzyć trzeba oczy.... wysiłek to ciężki!

Więc to ty, Joauno-Maryo ? Ty tutaj ? — słabym gło­sem powtarzał Gaet zdumiony, z głową od gorączkowych ma­jaczeń ciężką. — Gdzież my jesteśmy? Wytłómacz mi.... .

Cicho! bądź mi zaraz cicho! — zawołała młoda dziew­czyna, — dam ci jeszcze uapić się wiua z pomarańczy, a potem ci opowiem corn zrobiła.

Widzisz, — zaczęła z dziecięcą powagą i arcyzabaw- nym pośpiechem, — wiedziałam, że Sjunory mścić się będzie za to, że byliście w owym tajemniczym kraju, gdzie znaleźć można kamienie złote. Często o tem przernyśliwałam wieczorem, le­żąc pod namiotem o tej godzinie, kiedy obrzydliwe stada sza­kali o ostrym węchu, wyjąc, krąż*, naokoło wiosek tak wielką liczbą, że krzyki ich spać przeszkudzają. Wyją i zgrzytają zę­bami i chichoczą straszliwie dopóty, aż hyena, która węchu nie ma wcale, nadejdzie pocichutku, rozpędzi je i z łupu ich sko­rzysta. Wtedy-to dowiedziałam się, że ty i twoja kompania idziecie razem z kapitanem do Najadże, w okolicę Bure, żeby tam pozostać, a przez ten czas V’'e;lki wódz Francuzów obcho­dzić będzie z żołnierzami brzegi , ciętej rzeki, tam gdzie koczu­jący Tuaregowie trzody swoje pasają. Odesłaliście kobiety. Ale ja schowałam się, żeby z niemi nie odejść, bo chciałam was ocalić wszystkich. Tak, chciałam was ocalić wszystkich, — prawiła dalej dziewczynka, nagłym wstydem zjęta, nie śmiejąc przyznać się, że jedynie szalona miłość dla Gaeta skłoniła ją do dokonania bohaterskiego czynu, i że o Gaecie tylko myślała, tylu niebezpieczeństwom stawiąc czoło; dziewczęta bowiem tego

plemienia nie boją się śmierci ani dla siebie, ani dla braci swoich, lękają się jej tylko dla kochanków. Wiado­me im są różne rodzaje męczarni; widziały jak spadają głowy u drzwi królewskiej chaty, gdy król, łagodnie się uśmiechając, wyrzekł wedle zwyczaju dziwny swój i różne domysły nasuwa­jący wyrok śmierci: Ja diarnou mabe, — niech ich pić poprowa­dzą; — widok krwi nie przejmuje ich przerażeniem; patrzały-by bez wzruszenia na rzeź całego narodu.

Bićdne dziecko! jakimże sposobem nie zabłądziłaś w pustyni ? — spytał młody człowiek.

Szłam waszemi śladami, idąc za tropem jak myśliwy. Dymiące popioły, ułamane gałęzie, nogami zdeptane trawy, lub zmącona woda strumienia, wskazywały mi drogę. Unikałam wiosek, pagnem moim okryta, sypiałam pomiędzy gałęziami bar- babu z obawy wężów i skorpionów. Pożywieniem mi były po­ziomki i złoty owoo kauczuku.

Spokojnie i bez trwogi przebywałam pewnego dnia nie­wielką dolinę, gdy nagle posłyszałam wielki hałas, a potem krzyki tak okropne, jakby za chwilę ukazać się miało całe woj­sko lwów pustyni. Spiesznie ukryłam się w krzakach i ztam- tąd ujrzałam cały szczyt góry, rojący się mymi rodakami, któ­rzy zbiegać jęli z gór z pędem, jak rwące w dal i nieokiełznane fale morza, gdy z rykiem uderzając o skały nadbrzeżne, czar- nemi toniami piasek nadmorski okryją.

Wojownicy proroka przeciągnęli obok miejsca, gdzie by­łam ukrytą, nie domyślając się mojej obecności; simoun dął gwałtownie, tumany piasku wznosiły się nad ich głowami jak czerwonawy obłok żarzący, a za tymi ludźmi zbrojnymi, szła gromada gryotów i grajków na lalafonie, razem z gromadą ko­biet strojnych w naszyjniki z nanizanych gałek bursztynowych i szczęk nietoperzy. Wyszłam wtedy z kryjówki mojej i połą­czyłam się z tym tłumem. Wszyscy pijani byli piwem, nie było więc z nimi co mówić; ale doszłam, że jeden z grajków bity i poniewierany przez drugich, nie jest z losu swego zadowolo­nym.... Potrafiłam go tedy przekonać, żeby się dał użyć za posła do komendanta oddziału i poszedł mu powiedzieć, że Sa- mory podejść was myśli z nienacka i, pobrawszy was do niewoli, upiecze w studni ognistej. Pomknął lotem ptaka

Dziewczynka zatrzymała się na chwilę, zdyszana tak dłu­

giem opowiadauiem, z gorączkowym rumieńcem na rozpromie­nionej radością twarzyczce.

Dzień świtać już zaczynał.

Orzeźwiony pomarańczami, które mu mała murzynka przyniosła, napiwszy się do syta z glinianej amfory pełnej świe­żej i chłodnej wody, zaczerpniętej w odleglem źródle, płynącem na posłauiu zielonych traw, pod gęstern sklepieniem bambusów, Gaet słuchał obrazowej i wielosiownej mowy Joanny-Maryi. Wzrok jego śledził z zajęciem śmiałe, a dziewiczo przecie skro­mne ruchy giętkich jój członków, których żadna zasłona nie kaziła kłamstwami swoich draperyi, poił się przedziwnym cza­rem tej młodości, czystością posągowych linii ciała, delikatnie, wdzięcznym rysunkiem kończyn drobniutkiej postaci o wązkiej stopie, na koczownicze jćj pochodzenie wskazującej, o podbiciu tak wygiętem, że pod podeszwą ślicznej nóżki bosej, pomiędzy palcami a piętą, przepłynąć-by mógł z łatwością wąziutki stru­myczek wody.

Razem ze świtem ukazała się na niebie tęcza, i zwolna znikła; barwy jej mdlały jedna po drugiej jak wspomnienie w letargiczncm zapomnieniu, powoli siłę swą tracąc; deszcz pa­dał ciężkiemi, ciepłemi, do łez podobnemi kroplami, a na wscho­dzie płynęła rozwiewna, postrzępiona blado-zielona chmura, złotem i purpurą leciutko przeświecająca.

Młody człowiek wyciągnięty na burnusie z sierści wiel­błądziej, rękę na łokciu, a głowę na ręce oparłszy, nie odwra­cał wzroku i myśli od tej istotki zamorskićj, tak od jego ple­mienia zupełnie innćj, którćj duszyczka istnienia własnego nie­świadoma i pełnią sił swoich niewładnąca, miała jednak rzewny i prosty urok dziecięcy, wraz z gorącym zapałem i męzką dzielnością wojownika, a przedziwnym kobiecym instynktem li­tości z ukochania płynącej.

Nieszczęśliwa załoga warowni była jeszcze pogrążona we śnie; nikt nie przeszkadzał długiemu sam-na-sam Gaeta i Joan­ny-Maryi, a młody oficer czekał na koniec opowiadania dziew­czynki, aby pobudzić kolegów i zwiastować kapitanowi radosną wieść przez Maryę-Joannę przyniesioną.

Jakąż dałaś zapłatę temu gryotowi, który pobiegł w stronę rzeki? — dopytywał się Gaet. — Nie miałaś przecie pieniędzy?

Dałam mu moje naszyjniki z muszli, zawój z gwinej- skiej tkaniny, przepaskę moję, bursztynowe paciorki dżetowe wsuwane, które z Chin przywiozłeś i mnie podarowałeś, bo moja tylko ręka wsunąć się mogła w ciasny ich obwód. Da~ łam mu także ten zagraniczny flakonik, w którym jakiś czaro­dziej zaklął ducha wszystkich na świecie róż.... Zostawiłam sobie tylko mój pngne i gri-gri. Obiecałam mu przytem, że toubah wasz wynagrodzi go wspaniale, ale pilnowałam się, żeby nie dotknąć jego palców, ani nie spojrzeć mu w oczy, bo niena­widzę zdrajców. Liczyliśmy razem, ile dni potrzeba, żeby dojść i powrócić, a jeżeli ten grajek wiernie sprawił poselstwo, to ziomkowie wasi dziś na odsiecz przybyć wam powinni. Na szczęście deszcze zimowe otoczyły tata rozległem i głębokiem bagnem, które zatrzyma w pochodzie wojsko proroka.. Napi­sano snadź było u Allaha, że nie zginiecie, bo przybyło Samore- mu tysiąc jezdnych, a każdy na przepysznym siedział ogierze i na siodle czerwonein. Pchali przed sobą piechotę, jak stado bawołów; nie bylibyście mogli się im oprzeć.

Odważne ty dziecko, — zawołał Gaet głęboko wzru­szony, — ocaliłaś nas od najstraszniejszej śmierci, sprawiłaś się dzielniej od niejednego mężczyzny. Naród mój, koledzy, ja sam wreszcie, wynagrodzimy cię, jak na to zasługujesz. Obu­dzę teraz swoich, aby się dowiedzieli, zkąd przyjdzie im oca­lenie.

I przyciągnąwszy do siebie dziewczynkę, serdecznie uca­łował eiemne i pełae jćj policzki, mieniące się połyskiem mory, podobne do granatn, na dwie połowy przeciętego.

Nie potrzebuję już innej nagrody, — odparła murzy- neczka, drżąc cala z rozkoszy, z oczyma wzruszeniem miłosnem zamglonenui, — ile razy o dniu dzisiejszym pomyślisz, pocałuj mnie tylko tak jak dzisiaj.... Dobrze? przyrzekasz pocałować? A tym wszystkim, — dodała, kolistym ruchem ręki razem obej­mując tyralierów i oficerów, — tym wszystkim nie mów ani sło­wa nie chcę! Na co się to przyda i co mnie oni wszyscy

razem obchodzą?

Daleko tam na obczyźnie, w murzyńskim kraju, grajek trąca pazurem lamparta, cztery struny trzymanej w ręku gita­ry, dzwoneczkami ozdobnej; oderwane, jękliwe akordy wpadają w ucho, niby oddalona, miłosna skarga zbłąkanej gdzieś w ba- rze ptaszyny.

Czarna dziewczynka omdlewa z bólu, serce w piersi się krwawi, bo czuje, niestety, jak okrutnem, jak niedościgle wy­soko sięgającóm jest uczucie, które ją całą pochłania.

Nic, ach! nic nie wstrzyma białego toubah, spragnionego ojczyzny swojej ! A przecie gdzież znajdzie się kobieta, która.- by-go ukochała z taką siłą namiętności, uczuciem aź do zapo­mnienia o sobie głębokiem, jak słońce afrykańskie pąlącem i aż. do śmierci wiernem ?

I czując jak jest nieszczęśliwą, jak opuszczoną i nędzną, padła, jak długa, twarzą na ziemię i rozciągnięta jak całopalna ofiara, wiła się na łykowej macie jak ranna murena, skarżąc się gorzko w swojej mowie gardłowej i łagodnie brzmiącej, łkaniem przerywanej i eo chwila na ustach jej konającej. Kąsana w serce zajadle przez ciągle się odradzające paszczęki hydry miłosnej, w podsycaniu swojej boleści jedyną już widząc roz­kosz, na klęczkach przypełzła do niego i błagalnie:

O, pocałiy mnie jeszcze, — załkała, — wszak prawda ? ty mnie kochasz? Powiedz mi, że mnie kochasz....

A potem, jakby ziowrogiem światłem nagle w jej umyśl© błyskającem, do reszty już znękana, w ciemności rozpaczy sła­bą swoję nadaieję odrzucając:

Nie, to niepodobna.... — krzyknęła, — czy ty myślisz, że ja nic nie rozumiem? Ja czuję, żeś ty ode mnie tak daleki, jakby morze bez końca rozdzielało nas wszystką tą falą, która między twoim a moim płynie krajem. Ach! i było-by tak na­wet wtedy, gdybyś trzymał mnie w swojem objęciu, gdybym czuła na piersi bicie serca twojego.,., Było-by tak zawsze, bo ty mnie pokochać nie możesz....

Pathos Joanny-Maryi przekonywającą miał siłę, gwałto­wna jej namiętność udzielała się tćż i jasnowłosemu Bretończy- kowi.

Przejęty litością i żalem, do głębi serca poruszony tą mi­łością pierwotnej szczeroty pełną, Gaet uspakajać zaczął dziew­czynkę najsłodszemi, jakie umiał, słowy i pieszczotą pocałun­

ków leciutko dotykających tćj ślicznej twarzyczki, tak rozko­chanej a smutnej.

Osuszywszy wreszcie jej Izy (a Izy pięknych oczu bez trudności wygraną w miłośnej sprawie zapewniają), znowu zwrócił rozmowę do tematu, od którego ją rozpoczynali.

Powiedz mi, jakim cudem, czy jakim podstępem wy­mogłaś na wodzu czarnych, że ci tu przyjść pozwolił? Czem go sobie ujęłaś? Nie miałaś już nic do darowania: pagne twoje niewielką ma wartość....

Nic ode mnie nie żądał, wiedząc, że dziewicą jeszcze jestem, — odparła z prostotą.

Zgiełk oddaleniem tłumiony i głośne krzyki wstrząsnęły ziemią. Z obozu Samorego słyszeć się dało strzelanie i bitwy odgłosy.

Znienacka zbudzeni oblężeńcy chciwie słuchać jęli, drżąc ż radości i z obawy, czy to nie snu jeszcze złudzenie.

Chwilami zupełne, straszne milczenie unosiło się nad nie­widzialną tą bitwą, potem, nagle, słychać było ostrzejszy nix przedtem świst kul; wściekłość czarnych wybuchała krzykiem i dzikiemi wrzaski, którym towarzyszył ryk bojowego rogu; strzały latały w powietrzu, jak mieczów ulewa.

Ze złoconych drzewców zwisające, kołysały się sztanda­ry z różnych pochodzące epok, niesione przez marabutów. Jeźdźcy sprzymierzonego pokolenia, pochyleni nad grzywami rumaków, przebiegali na wszystkie strony, na wiatr puszczając końce ogromnego bubu. Szerokie błękitne szarawary nie ta­mują im swobody ruchów, malutką czapeczkę białą owija tur­ban niezmierzonej wielkości, za pasem cięży ładownica z kula­mi i róg bawoli, pełen proęhu, wraz z niezliczoną ilością amule­tów. Przebiegają oni pole bitwy, zbierając, niby pasterz roz;- pierzchłą trzodę, wolnych wojowników z włosami do góry pod- czesanemi i spiętemi w czub, na wierzchu głowy sterczący, z ko­zią skórą przez plecy przewieszoną, z jednem okiem, przez zby­tek elegancyi otoczonem obwódką białej farby, oraz w łuk uzbrojonych niewolników, łatwych do poznania po ogolonych głowach i twarzach bez zarostu.

Od czasu do czasu rozlega się krzyk, rozpaczliwie pod

chorągiew zwołujący, a krzyk ten przechodzi najczęściej w chrapliwy jęk: la Ulali illallah, Mahrnadu rasul allah 1

Czy słyszysz? widzisz co? — pytała Joanna-Marya Gaeta.

1 ze zręcznością małpki wdrapawszy się na mar tata, nie' obawiając się kul, słała w dal, od dymu wystrzałów mroczną, spojrzenie ostrowidzowych swoich oczu.

Chodźmy! idźmy do nich ! pójdź, Gaecie!

I nagle młody jakiś sierżant, podniósłszy do góry ramio­na, z radości napół nieprzytomny prawie, krzyknął obok niej na całe gardło:

Sztandar! zobaczyłem sztandar!

Wtedy, na rozkaz kapitana, opuścili wszyscy małoobronną warownią, przebyli bagno, na którem opadły już trochę wody, i pędem pobiegli brać udział w walce, z nagle zbudzoną w piersi energią.

Otrzymawszy zwycięztwo nad czarnym wrogiem, w roz­sypce pierzchającym, nieszczęśliwa załoga, która srodze ucier­piała na oblężeniu, mogła wreszcie posilić się i wypocząć.

Zjedzono wołu, upieczonego przy ogniu drzew nad rzeka­mi rosnących; uraczono się ignamami, usmażonemi na oleju palmowym.

Gaet schwytał na polu bitwy pysznego ogiera, gniadosza bez żadnej odmiany; dosiadł go teraz na wyjezdnetn. Wysmu­kła postać biała tuliła się do jeźdźca; była to Joanna-Marya, którą młody Bretończyk z sobą zabierał, owiniętą w swoje pa- <jne i muskającą boki pięknego rumaka śliczną, czarną nóżką swoją.

Wszystkim wiadomy był już teraz odważny postępek ma­lej murzynki; nie dochowała się tajemnica, wszyscy jćj nadska­kiwali, każdy ją chciał czernś obdarzyć.

Torebka z palmowej kory zawierała wszystkie te skarby: pióra strusie, tkaniny o jaskrawych barwach, skórę goryla, ko­pytko antylopy i trochę złotego proszku. Jeden z tyralierów dał jej talizman, od upicia się ochraniający: fioletowy kamień, przez zbiegłego niewolnika w kopalni ametystów ukradziony ludożerczym Mithisom, którzy tam, po-za Timbuktu, mieszkają w niepoznanych jeszcze stronach; inny znowu kość słoniową, delikatnie rzeźbioną, kupioną u kurzem okrytych kupców kara­

wany, oraz trochę siarczanu antymonium, na powierzchni ziemi zebranego; a jeszcze inni, muślinowe lulu, skórzane obrączki na nogi, naszyjnik o kaliwach z ciasta, do którego wchodzi sproszkowany gwoździk i popiół z jądra zawartego w pestce ta­mecznego owocu, popiół o mocnym, korzennym aromacie; wiel­kie różowe muszle, w których, do ucha je zbliżywszy, usłyszeć można nieustanny szum morza; małe lusterko miedziane, które się u pasa zawiesza.

Czasami zrywał się uragan i, trzęsąc drzewami, obalał je i martwe ich gałęzie z sobą unosił. Niezadługo grzmot huczeć zaczynał do wtóru, i szalała w przyrodzie burza, dysząc gro­mem, siekąc spiętrzone szare chmury glębokiemi cięciami elek­tryczności.

Wtedy dopiero dobrze było chronić się do chatek murzyń­skich, zawieszonych na tę porę roku nad ziemią, na mocno wbitych palach. Wchodziło się tam po drabinie, z lianów uple­cionej, a z chmur lały się tymczasem potoki wody, od których wzbierały bagna i jeziorka, przez spływającą zewsząd wodę utworzone.

Kobiety w stępach tłukły proso; na chwilę przerywając robotę, podnosiły uśmiechnięte twarze, na których kwitły nie­bieskie tatuowania; a gdy się niebo wyjaśniło, wypoczęty i orzeźwiony oddział znowu w powrotną podróż wyruszał.

Woda deszczowa, nagromadzona w wiełkich liściach, kształt kielicha mających, przeginała je swoim ciężarem, i jak z przepełnionej po brzeg czary wylewała się na grzbiet jakie­goś dzikiego zwierzątka, co się w gęstwinie ukryło, lub małpy, która uciekała wylękła, skacząc z gałęzi na gałąź i unosząc czasem na mokrej sierci swojej szmaragdowe piórka papug, po trawie porozrzucane.

Różowe czerwonaki, ważące się całćm ciałem na jednej do tyki podobnej nodze, zdawały się drzemać nieruchomo, uszykowane nad brzegiem rzeki z wdzięcznie przegiętą szyją i dziobem w pierzu ukrytym; na odgłos kroków przeciągającego oddziału, zrywały się wesołą gromadą, potrząsając szkarłatne- mi jak zorza skrzydłami.

Łono ziemi zdawało się podnosić prężeniem kiełkujących nasion; dyszało wonią do głowy uderzającą, zionęło przeróżne-

mi aromatami burzącego się w niem życia odrodzonej roślin­ności.

Tyralierzy połączyli się na nowo z rodzinami swemi, każ­da smolą doliczyła się członków swoich, z których jedni przy ~ życiu pozostali, drugich śmierć skosiła nielitościwie, i cały od­dział długiemi etapami wraca znowu do Dakar, niecierpliwie śpiesząc do celu. Jedna tylko Joanna-Marya, dzika dziewczyna z sercem przez miłość oswojonóm, chciała-by, żeby dni były bez końca, a noce bez przebudzenia. Nie skarży się, nie zdra­dza trwogi, która ją dręczy, z bohaterstwem kobiecej dumy tai męczarnie swoje; ale nocą, gdy z rozłożystych drzew spada łagodna świeżość, do wonnej kąpieli podobna, gdy na wszyst­kich powiekach sen cięży, ona jedna oczu w gwiazdaęh utkwio­nych nie zamknie snem kojącym.

Pokój przedziwnie głęboki sozlany jest w całej przyro­dzie: wąż, piersią zginający łodygi wysokich i wątłych traw pustyni, stado aligatorów, odprawiających nocne igrzyska na wyspie, od brzegu rzeki niedalekiej, niepewny lot nietoperzy, wszystko to słychać wyraźnie!... Wśród wielkiego uciszenia martwych i żywych tworów, wśród bezbrzeżnej tćj pustyni, nie utai się szmer najlżejszy; każdy szelest echem rozbrzmiewa i echem coraz to słabszśm w dal płynie; najcichszego oddźwię­ku drgnienia usłyszy milczenie tu panujące, cisza, wśród której nieledwie usłyszeć-by można gołębie całujące się w gnieździe dziobkami.

A w umyśle biednej murzynki tysiącem roją się myśli, je­dna z drugą sprzeczne, bezładne, jakby na sekundę z chaosu jćj ciemnoty wyłonione. Wielkie problemata serc ludzkich ciągną korowodem smutnym, niewyraźne jakieś, zmalałe, mgłą zagadki owiane, zagadki, której rozwiązania, niestety! i my także da­remnie nieraz szukamy.

Zadumy te, zbyt dla niej głębokie, rozwiewały się prędko, znikały jak senne mary, ustępując miejsca innemu obrazowi. Przed bezsennemi jćj źrenicami zjawiało się wtedy, z okrutną sennego widzenia wyrazistością, morze, słońcem wyzłocone,

o skały białą pianą bijące, a na falach jego.... mknie całą siłą pary statek, podobny do tych potworów bajecznych, co zioną snopami iskier i dymu kłębami. I oto parowiec ten, po morzu jak rumak pędzący, zabiera jej nazawsze Gaeta, a ona, do wy-

brzeża przykuta, czuje.... we śnie-li to, czy na jawie?.... że pie­kielna, nieopisana boleść rozdziera jćj serce, w cząrnej piersi juilośnie bijące.

Gaet ponauczał ją piosenek bretońskich, które śpiewała świeżym głosikiem ptaszęcym, przecudownie giętkim i kryszta­łowo ezystym.

Jak wszyscy jej ziomkowie, którzy z dawnych fetyszy- stów Mahometanami dziś zostali, Joanna-Marya miała niepe­wne i nieliczne wiadomości, ze Starego Testamentu zaczerpnięte. Między innemi znaną jej była historya Abrahama i Agary. Cór­ka plemienia koczowniczo w wielożeństwie żyjącego, uważała biblijne te postacie za pierwszych swego plemienia rodziców, a najmniejszego nie mając pojęcia o upłynionych epok prze­biegu, naiwnie w nich widziała najbliższych przodków swoich. Izmael, syn niewolnicy, dzikie chłopię, gaszące pragnienie w cn- downem źródle na pustyni pomiędzy Kad.es a Barad wytrysłem, był dla niej czemś niby najstarszym z jej braci, barczystych i hardych pacholąt, o wargach jak krew czerwonych, o drgają­cych rozdętych nozdrzach, z kozią skórą, zarzuconą na ciałko, jak u bożka greckiego kształtne, biegnących u boku matki, ko­czowniczego plemienia córy.

Pustynia! jałowy, słońcem przepalony bezmiar oceanu, straszniejszego niż niezmierzony wód ocean. Pod spiętrzonemi białych piasków bałwanami pogrzebane tam karawan krocie, a gdy jedna z nich szczęśliwie z niebezpiecznej podróży powra­ca, to zdyszane, tumanami kurzu otoczone wielbłądzice, ukląkł­szy wśród ostów, modrawym kwiatem okrytych, nieruchome

i jakby z głazu wykute, wyciągają tylko szyje, pijąc wiatr, traw świeżością wilgotny, a piękne czarne ich oczy, po ludzku łago­dnie patrzące, toną w zachwycie błogiej jakiejś zadumy. A tym­czasem dozorcy ich i przewodnicy, o wychudłych twarzach ascetów, od simunu spiekłyćh, gorącemi piaskami posiekanych,

o orlich garbatych nosach, zdejmują z nich brzemię drogocen­nych ładunków, a w oczach mają nieopisany majestat ludzi, którzy głębią przyrody stopami przechodniów zgruntowali, a wzrokiem obejmować przywykli bezbrzeżne przestrzenie i nie­skończoną próżuią bezgranicznych widnokręgów.

Gaet nauczył też był małą murzynkę niektórych 'wersetów Biblii, którą matka czytywała mu za lat dziecinnych; przedzi­

wnie prosta ich poezya zdawała się być kwiatem, wykwitłym na ustach tej córy Sudanu, gdy z nieporównanym wdziękiem mówiła:

„Czarnać-iem, ale piękna ! Nie patrzcie na mnie, iżem ogorzała, bo słońce-to barwę lic moich spiło. Kwiaty mi za podporę dajcie, a owoce dajcie za posiłek, bo oto więdnę z mi­łości !”

Był jednak ustęp, do którego gdy doszła, odwagi jej bra­kło i urywała nagle, gniewna niby, z dziecięcą przebiegłością murzyńską udająca, że zapomniała już wyrazów, które stokro­tnie powtarzała pocichu:

„Szukałam tego, za którym usycha moja dusza, szu­kałam go, a nie znalazłam nigdzie!"

Powoli, głośno, z najpyszniejszemi głosu intonacyami, po­wtarzała smutnej skargi wyrazy:

„A nie znalazłam nigdzie!”

Biedna dziewczynka murzyńska!

Wtedy-to zaszedł wypadek, który wpłynął stanowczo qa losy Joanny-Maryi.

Oddział, przybywszy do Kita, rozłożył się tam obozem.

Dzień się miał ku schyłkowi, gdy, z głębi kraju nadcią­gnął żałosny orszak niewolników: jeńcy czarnego plemienia, tak mężczyzui jak i kobiety, nadzy, ranami tylko okryci, wszyscy mieli na szyi obroże z plecionych rzemieni, połączone między sobą kijami, utrzymująccmi nieszczęsnych w tej samej jeden od drugiego odległości: żywy, niezerwany łańcuch ludzki o nie­zliczonych, nierównej wielkości ogniwach. Słabszych poprze- gradzano silniejszymi, którzy ciągnęli zdyszani, szałem ogar­nięci, jak rozbiegane w zaprzęgu konie; ramionami uderzali cza­sem o siebie, a wychudłe podnosząc ręce, umocowywali niesione na głowie olbrzymie tykwy, pełne przedmiotów, któremi pan ich handlował.

Gdy stanęli, ujrzano zdumiewająco straszny widok twarzy, niedolą zmiażdżonych: jedni uśmiechali się z tragiczną jakąś błogością, drudzy kołysali cało ciało regularnie machinalnym, ruchem niedźwiedzia na łańcuch wziętego; ogolenie głów uwy­datniało niezwykłą ich chudość i spiczastą ostrość rysów, twa­

rze ich wyrażały do idyotyzmu posunięty przestrach, z choro­bliwych hallucynacyi powstały; ciała, mimo młodości, zwiędłe były, jak suszą strawione rośliny; matki, same dziećmi prawie będące, matki, którym wyrwano karmione przez nie niemowlę­ta, wiodły wkoło obłąkanem spojrzeniem, jęcząc na bezdziet- ność swoję i na ból, co wyschłej piersi karmicielek wrzodan i dolegał.... Niejedna z nich, urodzona wolną, miała na wychu­dłej twarzy delikatnych tatuowali rysunki....

Młodzieńcy, o słabych jeszcze muskułach, gnąc karki pod nadmiernym obarczającego ich brzemienia ciężarem, szli na sa­mym kuńcu, chwiejnym i niepewnym krokiem, z nieprzyto­mnym wyrazem twarzy, okropnemi wstrząsani dreszczami, jak­by dręczeni nigdy niezatartem wspomnieniem krwawych mor­dów i wstrętnych, strasznych biesiad!...

A to, co w ogromnych tykwach nieśli na głowie nieszczę­śliwi ci jeńcy, miało wartość sto razy od ceny ich wyższą! Było to złoto, z gór Labul pochodzące, a z niezrównaną orygi­nalnością cyzelowane; czerwone, ogniami sypiące, drogie ka­mienie, i kły słoniowe; gliniaue dziwnych kształtów naczynia; bronie misternym okryte rysunkiem; farbowane w najrozmait­szy deseń skóry; hafty, jedwabiem i metalową nicią dziergane; strusie pióra, słoniową szerść, olćj palmowy, proszek złoty i ró­żnobarwne kwarce, oraz paciorki bursztynowe, jasne, wonne, elektryczne, do łez przez słońce uronionych podobne.

Ale biedacy lękali się okazać, jak bardzo są znużeni,

i wieczorem, zjadłszy wydzieloną im poreyą gęstej z prosa roz­gotowanej kaszy, żartują i śmieją się przy dozorcach i wątłe siły wytężają, z obawy, aby, jako chorych i na nic nieprzyda­tnych, nie rozpłatano ich żywcem.

Uważani jako bydlęta robocze, weszli w obieg, niby ro­dzaj obdarzonej życiem monety; wartością równi dwóm szta­bom soli, (których dwanaście kosztuje koń), mieli zostać sprze­dani natychmiast po doniesieniu na miejsce kosztownego cię­żaru, którym ich obarczono.

Przez wiele, wiele tygodni i wiele miesięcy, których li­czyć już siły nie mieli, szli pod żarem z nieba padającym, wzdłuż brzegów Nigru.

Niektórzy z nich mówili językiem Phulów; w dalekiej, po-za Timbuktu położonej krainie, na urodzajnych wybrze­

żach Benue, byli oni od dawna niewolnikami mieszkańców Yola. Podczas najazdu nieprzyjaciela jeńcami uczynieni, stali się towarzyszami niewoli dawnych panów swoich, dziś także w niewolę zabranych.

Tyralierzy licznym tłumem otoczyli karawanę, kupując dla siebie, lub dla żon swoich, orzechy z drzewa guro, któ­rego owoc żółty, o mocno gorzkim smaku, zawiera w pestce swojej jądro, za wielki przysmak uważane. Ostremi, białe- mi zębami zwolna gryząc twardą łupinę, przyglądali się jeń­com, przemawiając dźwięcznćm narzeczem Phulów do tych,

o których sądz li, że z ich ojczyzny są rodem.

Nierzadką bowiem jest rzeczą spotkać wśród nieszczę­snej takiej rzeszy przyjaciela, lub krewnego, którego zosta­wiło się w kraju, wolnym i szanownym bogatego domu panem.

Joanna-Marya i brat jej, tyralier, zbliżyli się wraz z in­nymi przyglądać się wygłodniałym jeńcom. *

Mimo miedzianej cery swojej, Joanna Marya była bar­dzo piękną. Twarz jćj przedstawiała doskonały typ, właści­wych jej plemieniu, czysto kaukazkich rysów, a wygody, któ- remi teraz była otoczoną, nadały jej twarzy coś łagodnie wy­poczętego, coś, co przez kontrast z otoczeniem—cywilizowanym wyrazem twarzy nazwać-by prawie można. Strój też miała na sobie wykwintny: cała owinięta wielkiem białem bubu, zawiesiła na szyi mnóztwo naszyjników, gri gri, i paciorek trójkątem opadających ną jędrne, elastyczne, wysoko umie­szczone jej piersi, nieznacznie wznoszące się przy oddychania. Policzki, jak u dziecka okrągłe i pulchne, w oczach miłośnie omdlewających malowała się kobieca dusza dziewczęcia; smętna powolność ruchów zdradzała cierpienie serdeczne; nóżki, w złocone sandały obute, wolno i lekko stąpały, a na jej czole, młodzieńczo-czystem,'wypukłem i jak metalowa płyta gładkiem, rozkwitał, o estetycznym ideale, o mistycznych po­lotach plemienia jej świadczący, doskonałem tatuowaniem nie- starcie wyryty,—błękitny kwiat lotusu.

Jedna z nieszczęśliwych niewolnic utkwiła gorejące oczy w twarzy ładnej murzyńskiej dzieweczki.

Była to stara już kobieta, o piersi okropnie pomarszczo­nej; na szyi miała straszliwy naszyjnik z ran jątrzących się,

zaognionych, ran, pochodzących z ciągłego Jarcia niewolniczej obroży,

0 ! jak chciwe, jak zaiskrzone źrenice wpijała nieboga w błękitny ten lotus, na, czół» Joanny-Maryi kwitnący, czołgając się na kolanach, by zbliżyć się do dziewczynki o tyle, o ile na to pozwalała długość rzemienia, który ją do jéj towarzysza przywiązywał. Nie widziała ona oczu dziewczęcia, ani świe­tnego jéj stroju.... błędne, spłakane jéj oczy szukały tylko kwiatu, delikatnemi liniami skreślonego na czole dziecka, kwia­tu, którego widok zdawał się budzić w niéj rozkoszne, dawne jakieś wspomnieuia !

Oficerowie fraueuzcy przy każdćj sposobności protestują przeciwko ohydnemu zwyczajowi wiązania z sobą niewolników,

i na szczęście zwyczaj ten coraz rzadziej praktykowanym już bywa. I teraz więc, korzystając z wpływu, na naczelnika wio­ski wywieranego, wchodzić zaczęli w układy z właścicielem niewolników, żądając, by zdjął z nich pęta i zbolałym ich człon­kom wolność przywrócił. Przekupień, człowieczym towarem haudlujący, acz niechętnie, uległ jednak żądaniu „zamorskich’’ ludzi, i własną ręką narzędzia tortury rozwiązywać począł nie­wolnikom.

Tyralierzy poprzynosili jeńcom pełne czary dolo, a Joanna- Marya przyniósłszy w rogu swego peigne drobne bryłki soli, rozdawała je końcami czarnych paluszków, niby istna królewna dzika.

W chwili, gdy pochylała się nad starą kobietą, niewolnica, nie zwracając uwagi na drogocenny dar dzieweczki, pochwyciła ją za ramię i, przyciągnąwszy ku sobie, z miłością wzrok w jéj rysach zatopiła.

Dieba! — nagle zawołała, — piękna Dieba! To ty? O! dziecię moje!

Na dźwięk tego imienia, śpiewnym głosem wymówione­go, brat Joanny-Maryi, szybko się obróciwszy, upadł do nóg starej niewolnicy, a potém wpół ją objąwszy ramiony i złożyw­szy głowę na jéj chudych, jak ziemia czarnych, kolanach, które łzami rzęsistemi oblewał, jął szeptać od wzruszenia zdławionym głosem słowa, dzwoniące tą przedziwną harmonią miłości i usza­nowania, którą murzyni dla matek tylko swoich z głębi serca wydobywają.

Doîate’î ûo Numeru 1221 „Kłosów.” W Sudanie.

3

Nene! Nene! biedna nasza Nene! wolna już teraz jesteś!

I ty tutaj, Sambo mój mały! — krzyknęła radośnie murzyuka, — i ty! oboje was widzę.... Ach ! ja się tak do Nama modliłam!

W parę godzin potem, już od więzów wrolną, wykupioną, wykąpaną, orzeźwioną, w nowiusieńkie lulu odzianą, uprowa­dziły dzieci do chaty, którą w Kita posiadał Sambo i ułożyły na łóżku, usłanero z bambusów i łodyg prosa, a nad ziemię wy­soko wzniesionem.

Sambo przysposabiał z ziół gri-gri, którem wyleczyć miał matkę, a Joanna-Marya, przewróciwszy do góry dnem koszałkę z palmowej kory i, wyrzuciwszy z niej na ziemię wszystkie swoje skarby, kładła matce na nogi srebrne swoje bransolety.

A stara, nawpół usiadłszy na łóżku, z gwałtownemi opo­wiadała ruchami, jak pewnej nocy dzicy n’goulah, ludożerczy fetyszyści, napadłszy nieszczęśliwych mieszkańców Yola, rzeź między ninti sprawili, przeszywając ich zatrutepai strzałami, które do celu trafiały, choć w ciemnością na chybił trafił ciska­ne; jak napadnięci pod wpływem przestrachu źle się bronili, zbiwszy się jak trzoda pod ścianami cbat, a za jedyną broń mająe ciężkie, źle niosące pistolety i stare strzelby skałkówki.

Wtedy-to napastnicy, żądzą mordu szaleni, porwawszy straszliwe miecze swoje, ucinali głowy i ręce, jak dojrzałych kło­sów żniwo, i mordowali, rycząc jak dzikie zwierzęta, na zdobycz się rzucające, a jeden z nich, by wśród ciemnej nocy poświecić, skrzesał ognia i podpalił wielką chatę królewską.

Zlupiw8zy wieś, po odbytej rzezi krwawą się uraczywszy biesiadą, plemię ngoulah dzielić pomiędzy siebie zaczęło skarby zabitych, oraz nieszczęśliwych, którzy' przy życiu pozostali. Ko­biety i najsilniejsi z pomiędzy młodzieńców dostali się naczel­nikom; sporą część wydzielono ludożercom, resztę zaś sprze­dano karawanie, która ciągnęła lądem wzdłuż rzeki Benue, by dostać hię nad Niger i jego brzegami dotrzeć do granic Timbuktu.

Przebywszy Timbuktu, okrążywszy jezioro Denve, zatrzy­mawszy się w Seyu-Sikcro, w Niayassoła, przerżnąwszy wzdłuż dolinę Bakoi. karawana przybyła wreszcie do Kita.

Podezas opow ladania starej niewolnicy, w otworze do chaty wiodącym stanęła wysoka postać męzka i jasnowłosy młodzieniec przestąpił próg domowstwa.

Jednym skokiem stanęła przy nim Joanna-Marya, okry­wając ręce jego pocałunkami.

Gaet uparcie jął szukać oczyma spojrzenia starej matki; znalazłszy je, utonął w niem wymownym wzrokiem. Oczy ich długo, długo mówiły coś z sobą i zrozumiały się wreszcie....

Błękitne, łzami zaszłe źrenice młodzieńca, mówiły:

„Zatrzymaj ją przy sobie! pociesz ją!”

A wilgotne, zbolałe, gorączką rozpalone oczy starej odpo­wiadały:

„Rozumiem.... ona cię kocha!.... Jedź sobie, jedź.... Wyleczę ją!”

Powracał początek roku.

Pewnego wiosennego poranku, przeciągał drogą po przez łany dojrzałego prosa, oddział żołnierzy, któremu się przy­glądać ściągała ztąd i owad ciekawa rzesza.

Dwie kobiety murzyńskie, staruszka i młoda dziewczyna, ukazały się także na drodze. Były to Dieba i jej matka.

Zapóźno jednak przybywały. Oddział wyprzedził je był znacznie; zaledwie już rozróżnić można było jadących konno oficerów od tłumu żołnierzy i kobiet.

Stara murzynka zdawała się błagać i zaklinać swoję to­warzyszkę, ale młoda dziewczyna, boleści pohamować nie umie- » jąc, słuchać i widzieć nic nie chciała, i całćm ciałem wyprężona, spłótłszy wzniesione nad głową ręce obie, wyciągnęła drżące te ręce w dal, zwolna już kontury postaci zacierającą.... Czasami postąpiła kilka kroków naprzód, jak ptak, który się do lotu po­rywa, ale stara kobieta, jak wąż koło jej kolan owinięta, wychu- dłemi ramiony obejmowała w silny uścisk giętkie nogi dziewczęcia.

I rozrzewniającym był widok pokornej tej matki, rozpa­czliwie trzymającej się dziecka, jakby to dziecko skrzydła do odlotu lada chwila rozwinąć mogło!

Wtedy Joanna Marya krzyczeć wielkim głosem poczęła.... głosem chrapliwym, w którym nic już ludzkiego nie było, roz­dzierającym głosem istoty, głęboko, śmiertelnie zranionej..,. Krzyczała.... tym wielkim krzykiem młodej piersi, w którym drga trwoga pierwszych uczuć namiętnych i jęczy ból pierw­szych ran, jakiemi kąsa miłość, a w krzyku jej były dźwięki takie, które pierś kobieca raz tylko wydać z siebie może, które

nigdy już równie silnie brzmieć nie będą, jak nigdy nie wróci już ból ten gorzki, do amputacyi serca podobny.

Chwiejąc się, wzruszeniem wyczerpana, krzyczała mu­rzynka biedna, słowo z głębi duszy płynące, słowo, które zna­czy „miłość” w harmonijnie brzmiącej PhouI’ów mowie:

Ntiophel! O ! o! Ntiophel!

Jabłka dojrzewały; bursztynem i purpurą świecił owoc, pod którym uginały się gałęzie, wiosennej sprężystości pozba­wione, łam ące się od ciężaru tak, że niektóre do połowy się prawie nurzały w śnieżystćj fali kwitnącej gryki, której kwiat, na wysokiej, różowej łodydze drżący, falował pod czy- stem a pelnćm tchnieniem morza, całym łanem na stoku wzgórz rozesłany.

Droga wspina się na góry, spuszcza się w dolinę, biegnie wzdłuż morza, jak ścieżka biała, brzegiem zielonego gościńca się wijąca.

Dyliżans, wiozący Gaeta, ciężko i hałaśliwie toczy się dro­gą przez pola. Miody oficer usadowił się w kabryoleciku, umieszczonym za siedzeniem konduktora.

Gaet znał tę drogę i całą tę okolicę, aż do najdrobniej­szych szczegółów krajobrazu; dziecinne jego wspomnienia, • w pamięci mężczyzny pyłem zapomnienia przysute, budziły srę nagle wyraźne: na tym oto strumyku ślizgał się nieraz zimą; tam­ten wąwóz wysłany bywa na wiosnę kobiercem najpierwszych fiołków; ów zuowu złom granitu utlfwił mu w pamięci dlatego, że na wierzchołku jego znajduje się w kamieniu odciśnięty ślad ogromnćj o kogucich szponach nogi, ślad, będący ma sic rozu­mieć, śladem stopy dyabelskiej.

Pomiędzy drogą a morzem, pola odłogiem leżące, pokryte ostokrzewem, wrzosami, drzewiastemi prawie paprociami, wśród których tu i owdzie przeświecają skały, jak pociemniałe sre­bra bryły. Pastuch, o długich włosach jasnych, spadających mu na limoudne (rodzaj barki), pędzi przed sobą trzodę, której pilnuje pies, z pyskiem do pyska hyeny podobnym.

Sino-fioletowe, jakby spłakane, trzciny, rosną nad stawem, w którego czarniawych wodach muszą zapewne nocami gasić pragnienie strzygi, i przeglądać się upiory, zanim wkoło ster­czącego w ziemi kamienia ciągnąć zaczną tanecznem kołem,

które gdy rozerwie śmiertelnik, w oka mgnieniu tłumem karłów zaroi mu się cały rozłóg nadmorski. Na drucie telegraficznym, głucho brzęczącym, siedzą rzędem, jedna za drugą, przytulone do siebie jaskółlu, których biała kamizelka świeci w czarnego fraka wycięciu. A u końca tej na powietrze rzuconej linii tele­graficznego drutu, widzi Gaet oczyma wyobraźni rękę kobiecą, miękką, pieszczotami darzącą rękę matki.

Serce młodzieńca wzbiera miłością najtkliwszą. Nie uprzedził matki, że dziś wieczorem przybędzie.... Byle tylko nie przelękła się szczęścia, niespodzianie ją spotykającego.

Ach! jak im dobrze będzie we dwoje, w tym starym do­meczku szarym, w którym Gaet cały czas urlopu przepędzi!

Konie, poczuwszy stajnią, pędzą galopem prawie, a ciężki odrapany pojazd toczy się wzdłuż drogi z przeraźliwem skrzy­pieniem osi i zapamiętałem brzęczeniem wszystkich dzwonecz­ków uprzęży.

Oto i dzwonnica wiejskiego kościołka, na pół już zapa­dłego w ziemię. Wokoło cmentarzyk, ogrodzony żywopłotem.

Oto i chałupy niziutkie, słomą kryte, których strzechy irysami fioletowo zakwitły; oto i pusta dzisiaj pralnia wiejska, kamieniami ocembrowana, jak modre zwierciadło przezroczy­sta, i dynie w ogródkach porzucone, do spadłych księżyców po­dobne; oto zagony krzycząco zielonej kapusty, widne po przez szare opłotki kamienue, na których rosną amaranty; oto szczu­płe ogródki, gdzie wśród tymianów i złocieni rosną lewkonie

i lilie; a dalej znowu stodoła, pełna złocistej słomy i wonnego siana, i klepisko, na którem się co Niedziela tańczy ochoczo.

Janie-Ludwiku ! — woła Gaet na konduktora, — za­trzymaj no się tutaj, przyjacielu, i popilnuj mi rzeczy. Matka nie wie o moim powrocie, pójdę więc piechotą do domu, żeby ją tak nie zaskoczyć znienacka.

Kiedy, z przeproszeniem pana porucznika, muszę oddać tnamie pańskiej depesze.

Wypij za zdrowie moje, kochanku; oddasz je parę mi­nut później. Święto dziś uroczyste: nie codzień wraca się z nad Nigru !

Cień zalegał już ulice wioski, gdy Gaet, wysiadłszy z dyli­żansu, piechotą ruszył w dalszą drogę.

Spiesznie idąc, natknął się na młodą jakąś kobietę, która dźwigała pełne wiadro wody. Podniosła na niego dziecięco-nai- wne spojrzenie, i stawiając brzemię swoje na ziemi, zawołała ze zdumieniem:

Jezus, Marya, Święty Józefie, mój patronie! Toż to pan Gaet powrócił!

Ale Gaet nie zatrzymał się wcale.

Młodzieniec biegł teraz z radością i niepokojem w sercu, jak dziecię, do matki śpieszące. Za każdym krokiem, na przód zrobionym, czuł, że coraz go silniej przyciąga nadziąja ujrzenia wkrótce tej pięknej twarzy spokojnej. Serce mu się ściskało.... radością.

Gaet kochał matkę dlatego, że była jego matką, ale ko­chał ją także za jej wdowieństwo surowe, za prostotę i słodycz jej cnoty, za jej życie poświęcenia pełne, a szczególniej, głównie

i przedewszystkiem za to, że, cudownie piękną i młodą jeszcze będąc, nie chciała znać innych prócz synowskich pocałunków; bo w głębi serca każdego ukochanego jedynaka czai się zawsze zazdrośnik, niepodzielnie w sercu kobiety panować chcący.

Wszystko jej zawdzięczał, nawet ten szacunek, którym ją mógł otoczyć, a jeżeli bujne jej włosy opromienić mógł aureolą świętości, to dlatego jedynie, że ona sama nosić ją chciała na skroni.

Coraz bliżej był«domu.

Ciesz się, stary domku szary! dusza twoja powraca.

Szczep winuy okryty gronami, $ wszystkie krzewy różane osypane kwiecia bogactwem.

Jak połyskują te trzy stare kamienne schodki w świetle- księżyca, który się w nich przegląda!

Ale oto wśród głębokiej, życiem drgającej ciszy wieczoru, dźwięk jakiś rozdziera przejrzyste zmierzchy powietrza. To dźwięk dzwonu.,., znany mu dobrze dźwięk śpiżowy, który bu­dzi gołębie dzikie, gnieżdżące się na starej wieży bretońskićj

i słodko pieści ucho ukochanego jedynaka wdowy; ten sam dźwięk, który w godzinach gorączkowych majaczeń szumiał mu w uszach nad brzegami Nigru, ten sam, który pożegnalnćm bi- . ciem łkal niegdyś nad trumną jego ojca, ten sam, tajemniczą wypadku igraszką, wita dzisiaj powróconego matce syna.

Młodzieniec, upojony wzruszeniem, usiadł po cichutku na najwyższym stopniu starych schodków kamiennych i, w tył przechyliwszy jasnowłosą głowę, płakać zaczął cichemi łzami.

Przez zamkniętą okiennicę widać było światło, ale Gaet wejść nie śmiał, nagłą zjęty obawą. A jeżeli, niespodzianie ujrzawszy go przed sobą, padnie martwa, nadmiarem szczęścia zabita? Bywają czasem istoty, dzielnie dźwigające niedolę, a bezsilne wobec szczęścia, zbyt nagle spadającego na nie....

Przyszła mu wtedy myśl szczęśliwa: półgłosem zaczął śpiewać starą kolędę.

Była to naiwna, nierymowana i bezsensowna stara pieśń jakaś kantyczkowa, którą matka mu śpiewywała, gdy był ma- łćm dziecięciem.

Gaet półgłosem zrazu nócił.

Było to niby stłumione, dalekie, niepewne echo ulubionej nóty pieśnianćj, niewyraźnie szemrane słowa zaledwie dosły­szalnym szeptem. Dźwięk ich wpadał w poprzeczną szparę, przecinającą mur tuż pod oknem, na to, by listy nią rzucać do skrzynki, i rozbrzmiawszy w ciasnocie skrzynki, wpływał do biurowego pokoju, łagodny i przyciszony.

Śpiew po łzach, to słońce po ulewie, tysiącem drogocen­nych kamieni strojące ogród, który nigdy przedtem nie jaśniał takim blaskiem piękności. Głos łzami zwilżony, nigdy bar­dziej wzruszających nie miewa dźwięków; struny tego instru­mentu, który się piersią ludzką nazywa, nigdy tak bozkim nie drgają dźwiękiem, jak wtedy, gdy się w gorzkich łez źródle ob­myty !

Gaet usłyszał lekki krok matki, zbliżającej się do okna: zdawało mu się, że słyszy jej oddech i szelest powłóczystej jćj sukni. Przystanęła chwileczkę za okiennicą, w której świecił otwór, kształt gwiazdy mający, a potem znowu chodzić zaczęła po pokoju. Nieraz może sny temu podobne miewając, myślała, że złudzeniu tylko podlega.

Podjął więc znowu pełniejszym a drżącym głosem:

Na trosk odegnanie Po czterech ruszyli Sławetni mieszczanie Z Châtres....”

Ale nie dokończył już zwrotki.

Rozległ się okrzyk głośny, brzmiący pół jeszcze nieufną radością, i we drzwiach szeroko otwartych, wśród nieładu sprzę­tów, które, biegnąc, z miejsca poruszyła, w jasnem świetle trzy­manej w ręce lampy, stanęła przed nim matka na pierwszym z wydeptanych schodków kamiennych, o całą głowę syna wzro­stem przenosząca.

Gaet, pochwyciwszy matkę w ramiona, jednym skokiem przebył trzy schodki kamienne, na których czas wycisnął swe piętno, i wniósłszy ją do domu, posadził na środku biurowego pokoju, w ogromnym, zniszczonym jej fotelu, obok stołu, na któ­rym rzędem ustawione stały przyrządy telegraficzne.

Teraz młody człowiek padł do nóg samotnej pracownicy tym samym ruchem czci miłosnej, z jakim tyralier murzyn po­chylał się w Kita do kolan tej, w której rodzicielkę swą poznał...

I głowę na jej kolanach złożywszy, płakał i śmiał się razem, t£k jak wówczas, gdy zauważyła to Joanna Marya, pod niebem Afryki, złotemi gwiazdami usianem.

Wtedy-to cisza, od tak dawna kąty starego domu szarego zalegająca, uleciała spłoszona, a matka Gaeta, wznosząc ku Niebu blade jak słoniowa kość ręce, kryształowo czystym, słod­ko dzwoniącym głosem, w którego bretońskim akcencie namię­tne i rzewne drgają dźwięki, przez Izy te tylko słowa wyrzec zdołała:

Dzięki Ci, o Jezu! Ach! ja się tak.do Ciebie mo­dliłam !....

W kraju Murzynów, Bóg biednej matki niewolnicy na imię miał Nama; w Bretanii Jezus Mu na imię....

Ale jakkolwiek go nazwiemy, w najdalszym zakącie świa­ta, strapione matki zawsze modlitwami błagać go będą za dzieci.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Frehel Jakób W SUDANIE
TRANZ~1, Jakub Jo˙czyk
Wzory podań, Wzór rezygnacji z usługi NEOSTRADA w T.P., Jakub Kowalski
Wzory podań, Wzór rezygnacji z usługi NEOSTRADA w T.P., Jakub Kowalski
Konflikt w Sudanie(1)
Sprawozdania ELEKTRO Jakub Świętoń, SGGW TRiL, Elektrotechnika Tril Sggw
Konspekt 2, Jakub Świerkowski i Waldemar Szczerbowski, 2CGG3

więcej podobnych podstron