Fleming Ian Ośmiornica

Ian Fleming

OŚMIORNICA

przełożył: Jarosław Kotarski


Wiesz co? — spytał ośmiornicę major Dexter Smythe — jeśli mi się uda, będziesz dziś miała prawdziwą

ucztę.
Ponieważ oznajmił to głośno, jego oddech zasnuł mgłą szkło maski do nurkowania, a on sam został zmuszony do wynurzenia się, co nie było zbyt trudne biorąc pod uwa­gę fakt, że gdy stanął na pokrytym białym piaskiem dnie woda, sięgała mu zaledwie do ramion. Zdjął maskę, splunął do jej wnętrza, rozprowadził ślinę po szkle starym zwyczajem płetwonurków i zadowolony założył ją, z po­wrotem zanurzając się w wodę.

Z otworu w rafie koralowej, tak jak poprzednio, ob­serwowało go oko umieszczone w fałdach brązowego worka. Teraz jeszcze dodatkowo wysunięty, był koniec macki leniwie kołyszącej się w wodzie jakby węszyła, co nowego w okolicy. Smythe uśmiechnął się z satysfakcją — jeszcze trochę, może jeszcze z miesiąc dodany do tych dwóch, które spędził na oswajaniu ośmiornicy i zakończy się to sukcesem. Ale wiedział, że nie będzie miał tego miesiąca, a dziś zaryzykować podanie własnej ręki za­miast kawałka mięsa na czubku harpuna, jak zwykł to dotąd robić, wydawało się jeszcze zbyt wielkim ryzykiem. Nie mógł jej jeszcze zaufać — istniało zbyt duże prawdopodobieństwo, że z dziury wyprysną pozostałe macki owijając się wokół ręki, a wystarczyło, by został pociąg­nięty nie więcej niż o dwie stopy w głąb, by zawór maski zamknął się automatycznie, co spowodowałoby uduszenie się jej właściciela. Gdyby zaś ją zdjął skończyłoby się to utonięciem — obie perspektywy niezbyt go ucieszyły. Oczywiście miałby czas, żeby przebić ośmiornicę har­punem, ale na taki okaz trzeba było więcej niż jednego pchnięcia. Co prawda perspektywa była nęcąca — miał szanse 5:1, dokładnie takie same, jak grający w rosyjską ruletkę i mogłoby to być szybkim rozwiązaniem kłopo­tów, ale jeszcze nie teraz. Tym bardziej, że pozostawiło­by to nie rozwiązany problem, a obiecał profesorowi Bengry z Instytutu, że spróbuje mu pomóc. Powoli ru­szył wzdłuż rafy nie odrywając wzroku od dna — dziś szukał tylko jednego kształtu, jednego jedynego miesz­kańca tych okolic, który był równie brzydki, co groźny — Scoropaena plumieri, jak nazwał go profesor, a ogól­nie znanego jako ryba skorpion.

*

Emerytowany major Dexter Smythe, OBE, Royal Marines, był pozostałością niegdyś odważnego i rokują­cego duże nadzieje oficera oraz przystojnego młodzień­ca, mającego na koncie mnóstwo podbojów, szczególnie wśród kobiecych służb pomocniczych WREN, WRAC i ATS, zajmujących się łącznością lub sekretariatem. Te­raz miał pięćdziesiąt cztery lata, był łysiejącym i coraz grubszym wrakiem po dwóch zawałach. Jego lekarz

Prawda była taka, że Dexter Smythe dotarł do granicy samobójstwa. Powodów tego stanu rzeczy było wiele, choć część z nich była całkiem nieskomplikowana. Był przykuty do Jamajki, której tropikalny klimat zupełnie rozłożył jego zdrowie, choć na pozór wydawało się, że doskonale go zakonserwował. Dodając do tego zadaw­nione uczucie winy, ogólną odrazę do własnej osoby i pustkę po śmierci Mary, był wypaloną skorupą, żyjącą praktycznie przez przypadek i siłą rozpędu. Mary zmarła dwa lata temu i od tego czasu nikogo nie obdarzył uczuciem. Co prawda, sam nie bardzo wiedział czy ją kochał, ale od chwili jej śmierci brakowało mu jej miłości i troski, niejednokrotnie irytującej, ale zawsze obecnej. Być może mógłby ten brak zastąpić przyjaciółmi spośród dawnych wojskowych, teraz właścicieli ziemskich czy po­lityków, ale dzięki różnym czynnikom wewnętrznym ni­gdy o nich nie zabiegał i, praktycznie rzecz biorąc, takich przyjaciół nie miał. W efekcie doprowadziło go to prostą drogą do butelki — był śmiertelnie znudzony i gdyby nie jedna jedyna sprawa, dawno połknąłby zawartość butelki z barbituranami, którą bez większych problemów uzyskał od lokalnego lekarza. I tak lina ratunkowa, która utrzy­mywała go na granicy życia była nader cienka.

Ostre picie doprowadza bowiem do wyodrębnienia się u osób pijących jednej z czterech postaw: sangwinika, flegmatyka, choleryka i melancholika. Pijak sangwinik dochodzi do punktu, w którym zwycięża histeria i zidio­cenie, flegmatyk zapada w bagno ponurości, choleryk to po pijanemu typowy zawadiaka, któremu rysownicy po­święcili niezliczone ilości dowcipów i który większość trzeźwych dni spędza na odsiadywaniu wyroków za uszkodzone zdrowie czy mienie, zaś melancholik zostaje sprowadzony do rozpamiętywania przeszłości, rozczula­nia się nad sobą i rzewnych łez związanych z tymi tema­tami.

Major Smythe był melancholikiem, który zapadał w fantazję osnutą wokół ptaków i ryb zamieszkujących pięć akrów Warelets (jak nazywał tereny otaczające willęwraz z plażą i rafą koralową ciągnącą się wzdłuż brzegu). Szczególnymi jego ulubieńcami stały się ryby, do których przemawiał i które traktował jak ludzi. Ponieważ ryby raf koralowych nie opuszczają zazwyczaj swych terytoriów, podobnie jak czyni to większość małych ptaków, po dwóch latach znał je wszystkie, darząc głębokim uczuciem i wierząc głęboko, że one także go kochają.

One z całą pewnością go znały, podobnie jak przymuso­wi mieszkańcy zoo znają swoich opiekunów, gdyż zjawiał się codziennie, będąc regularnym zaopatrzeniowcem w świeży pokarm od alg zaczynając, a na mięsie kończąc. Normalne też było, że gdy płynął tak jak teraz, wzdłuż rafy i kanałów prowadzących w głębiny, różnokolorowe towarzystwo bez lęku kręciło się wokół pełne wyczekiwa­nia, skubiąc od czasu do czasu harpun, który kojarzył im się jedynie z widelcem, zaglądając w szkło maski lub lekko podszczypując jego nogi.

Część umysłu majora rozpoznawała i witała (choć bez­głośnie) różnobarwnych tubylców. Jednak przede wszystkim był on zainteresowany czymś innym — znalezieniem i zabi­ciem swego jedynego wroga na rafie — ryby skorpiona.

Ryby te zamieszkują większość południowych mórz świata i choć różnią się nieco wyglądem i zwyczajami, to pewne generalia są niezmienne niezależnie od terytorium. Odmiana, która żyje w wodach Indii Wschodnich mierzy zaledwie dwanaście cali i waży niewiele ponad jeden funt, ale mimo to jest jedną z najgroźniejszych i najbrzydszych istot zamieszkujących wody, jakby sama natura ostrzega­ła przed zagrożeniem z jej strony. Ma brązowoszarą bar­wę i dużą, kanciastą głowę o ostro zarysowanych naroś­lach, do złudzenia przypominających krzaczaste brwi oci­eniające wściekłe, czerwone oczy. Nakrapiany grzbiet i neutralny kolor doskonale maskuje ją wśród raf koralo­wych, a choć niezbyt wielka, jest silnie uzębiona. Posiada też paszczę, w której pomieścić się mogą w całości nie­którzy z mniejszych od niej mieszkańców tej okolicy. Nazwę swą jednakże zawdzięcza czemuś innemu — płet­wa grzbietowa mogąca podnosić się w razie potrzeby, a właściwie pierwszy jej człon, działa na zasadzie strzykawki zaopatrzonej w truciznę, zdolną zabić w krótkim czasie człowieka. Szczególnie jeśli trafi w żyłę lub w okolice serca. Wtedy wystarczy tylko draśnięcie. Jest o wiele gorszym zagrożeniem dla pływaka niż barrakuda czy re­kin. Przyzwyczajona, że omijają ją inne ryby, tak dzięki kamuflażowi jak i potężnej broni, nie ucieka przed ni­czym, nie licząc bezpośredniego dotknięcia czy bardzo bliskiego kontaktu, a i wtedy przeważnie rzuca się do ataku, a nie do ucieczki. Na piasku wygląda jak frag­ment porośniętego korala, na rafie jest prawie niezauwa­żalna. Major Smythe zdecydowany był znaleźć ją, zabić i poczęstować nią swoją ulubienicę, Osmiorniczkę. Celem eksperymentu, o który prosił go Bengry było stwierdze­nie, czy ta przyjmie ten rodzaj pokarmu czy też go od­rzuci rozpoznając zagrożenie, czy spożyje w całości lub części, jeśli zajdzie ta pierwsza ewentualność i w końcu, czy trucizna wywrze na nią jakikolwiek efekt.

Ponieważ dzisiejszy dzień był początkiem końca majo­ra Smythe'a i mógł być końcem ośmiorniczki, postanowił znaleźć odpowiedź na te pytania i pozostawić po sobie choć tak nikłą pamiątkę, jak niewielka notatka w zaku­rzonym archiwum Instytutu Badań Życia Morskiego.

A wszystko dzięki temu, że od paru godzin jego i tak nieciekawa egzystencja na tym bożym świecie zmieniła się znacznie i to zdecydowanie na gorsze — tak zdecydowa­nie, że przy niejakim szczęściu za parę tygodni mógł oczekiwać kary dożywotniego więzienia. Za parę tygodni, gdyż wymiana depesz między Gubernatorem, Secret Service, Scotland Yardem i Prokuraturą nie mogła być zała­twiona w krótszym czasie, a przy szczęściu, gdyż mogło się skończyć karą śmierci.

I pomyśleć, że zawdzięcza to tylko i wyłącznie jednemu człowiekowi o nazwisku Bond, komandor James Bond, który pojawił się rankiem o dziesiątej trzydzieści w tak­sówce z Kingston...

Dzień rozpoczął się normalnie — wstał na kacu, połknął parę panadoli (stan serca nie pozwolił mu na używanie aspiryny), ogolił się i na tarasie spożył śnia­danie, po czym przez kilka godzin jego resztkami do­karmiał ptaki. Następnie spożył przepisaną porcję le­ków nasercowych i do około jedenastej zabijał czas lekturą „Daily Gleanera". Czas ten sam sobie wyzna­czył jako początek pierwszego drinka, a parę miesięcy temu przesunął go na dziesiątą trzydzieści. Właśnie nalał sobie pierwszą tego dnia brandy zmieszaną z pi­wem, gdy usłyszał zajeżdżający przed dom samochód.

Runa, jego kolorowa gosposia, pojawiła się w chwilę później w ogrodzie oznajmiając:

Dobrze, wprowadź go do livingroomu i po­wiedz, że za chwilę będę.

Nie licząc szortów nie miał na sobie nic, toteż pośpie­szył do sypialni gdzie rozczesał rozwichrzone resztki owło­sienia i założył szare spodnie i białą koszulę. Przez cały czas zastanawiał się, o co tu, do diabła, chodzi.

Ledwie znalazł się w pokoju i zobaczył wysokiego męż­czyznę w granatowym tropikalnym ubraniu spoglądające­go przez okno na morze, przeczuł złe nowiny. A gdy ten się odwrócił, przyglądając mu się poważnymi, szaroniebieskimi oczyma i nie odpowiadając na radosny uśmiech, wiedział, że są to oficjalne złe nowiny. Poczuł, jak coś zimnego wędruje mu po kręgosłupie — „Oni" jakimś cudem odkryli prawdę.

Witam — odezwał się uprzejmie. — Rozumiem, że przybywa pan od Gubernatora. Jak się miewa sir Ken­neth?

Jakoś automatycznie nie podali sobie rąk.

Nie spotkałem go. Przybyłem tu wczoraj i cały czas przebywałem w innych rejonach wyspy. Nazywam się Bond, James Bond i jestem z Ministerstwa Obrony.

Major Smythe dobrze pamiętał stary eufemizm ozna­czający Secret Service.

Bond oparł się o mahoniową ramę, a sam gospodarz usiadł wygodnie w fotelu przerzucając nogę przez jego oparcie, przysuwając sobie podręczny ochładzacz i umie­szczając w otworze szklankę z napojem.

Smythe roześmiał się ostro — wiedział! Wiedział to z całkowitą pewnością, ale gdy to usłyszał, coś zmusiło go do tego śmiechu, tak jak nagły cios zmusza do jęku.

Oczywiście, stare, poczciwe MOB — roześmiał się ponownie czując znajomy ból rodzący się w lewej części klatki piersiowej i błyskawicznie ogarniający ją całą.

Drżącą dłonią wyciągnął z kieszeni fiolkę i wysypał jej zawartość na oparcie fotela, kładąc małą, białą tabletkę nitrogliceryny pod język. Z pewną dozą przyjemności obserwował jak tamten spręża się widząc jego postępo­wanie — jeszcze nie zażył trucizny, jeszcze nie...

Naprawdę nic? Chodzi mi zwłaszcza o operację w Tyrolu. Miejsce nazywa się Ober Aurach, leży o milę
na wschód od Kitzbiihel.

Jedna z nazw, z którą żył przez wszystkie te lata, której wspomnienie ciągle go prześladowało, spowodo­wała kolejny wybuch chrapliwego śmiechu.

W tej ostatniej kwestii mówił całkowitą prawdę — do tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku wojna była niebezpieczna i zupełnie nie przypominała majówki. Kie­dy w tysiąc dziewięćset czterdziestym pierwszym roku utworzono Royal Marinę Commando, zgłosił się na ochotnika i został przyjęty. Potem przeniesiono go do Sztabu Operacji Połączonych pod dowództwem później­szego Lorda Mountbatten of Burma, gdzie jego dosko­nały niemiecki (matka pochodziła z Heidelbergu) spowo­dował, że dostał niezbyt przyjemne zadanie — uczestniczył w rajdach za kanał La Manche jako tłumacz i osoba na gorąco przesłuchująca złapanych jeńców. Przez dwa lata dopisywało mu szczęście. Przeżył je bez kalectwa i zdobył wojskowy Order of the British Empire, który podczas tej wojny był dość rzadko przyznawany. Później, gdy wynik wojny był już wiadomy i walki zaczęły przenosić się na rdzenne terytorium Niemiec, utworzono MOB. Utworzyły je wspólnie Operacje Mieszane i Secret Ser-vice, a on otrzymał czasowy stopień pułkownika i polece­nie utworzenia zespołu, który, już po upadku Niemiec, zająłby się odnajdywaniem skrytek Abwehry i Gestapo. Usłyszała o tym OSS i dzięki swym wpływom i amerykań­skiemu czynnikowi w działaniach wojennych włączyła się do operacji, czego rezultatem było powstanie nie jednego, lecz sześciu zespołów, które w dniu zawieszenia broni ruszyły do akcji na terenach Austrii i Niemiec.

Każdy zespół składał się z dwudziestu ludzi, halftrucka, sześciu jeepów, ciężarówki z radiostacją i trzech normal­nych. Podlegały połączonej kwaterze sił alianckich (SHAEF), która także wyznaczała kolejne cele. Major Smythe był Numerem Drugim w ,,A" Force, której terenem działania był Tyrol — obszar pełen dobrych kryjówek, z łatwym dostępem do Włoch i dalej poza Europę, co, jak wiedzieli dzięki OSS i SIS, było „skryt­ką numer jeden" dla tych, których szukali. Przy okazji, jak to powiedział Bondowi, zrobili sobie wycieczkę i to wszystko bez jednego strzału — nie licząc rzecz jasna tych dwóch, które wystrzelił osobiście major Dexter Smythe.

Czy mówi coś panu nazwisko Hans Oberhauser? — spytał Bond.

Gospodarz wyglądał jakby się ciężko zastanawiał.

Nic — odparł po chwili.

Było około osiemdziesięciu stopni w cieniu (w skali Fahrenheita), ale zadrżał.

Pozwoli pan, że odświeżę pańską pamięć. Tego samego dnia, w którym otrzymał pan niemieckie dokumenty, rozpytywał pan w Tiefenbrunner Hotel, gdzie mieszkaliście, o najlepszego górskiego przewodnika w Kitzbuhel. Skierowano pana do Oberhausera. Następne­ go dnia poprosił pan dowódcę o dzień urlopu i wczesnym rankiem udał się pan do domu Oberhausera, aresztował go i wywiózł swym jeepem. Przypomina pan sobie?

Odświeżenie pamięci" — ile razy sam używał tego zwrotu starając się złapać jakiegoś Niemca, który łgał jak z nut. Był przygotowany na coś takiego przez lata, ale mimo wszystko musiał nad sobą panować kosztem duże­go wysiłku.

James wyjął z kieszeni niewielki notes oprawiony w błękitną skórę i przekartkował go zatrzymując się w pewnej chwili.

Przywołał złość by dźwięczała w jego głosie i Bond przyjrzał mu się prawie z ciekawością.

Wie pan — odparł prawie uprzejmie — coś panu zaproponuję. Przejdę się z kwadrans po ogrodzie i dam panu czas na przemyślenie wszystkiego. Proszę krzyknąć, gdy będzie pan gotów. Będzie o wiele łatwiej, jeżeli sam mi pan opowie jak było, niż gdybym ja musiał wszystko wyciągać po kawałku. Widzi pan, to w sumie jest i tak formalność, a jeśli czegoś nie wiem, to jedynie paru szczegółów. Rozmawiałem wczoraj w Kingston z braćmi Foo — odwrócił się i wyszedł do ogrodu.

Coś w majorze doznało ulgi. Przynajmniej w końcu próba nerwów, starania o alibi i niepewność były skoń­czone. Jeśli ten Bond dotarł do Foo, to wiedział prawie wszystko. Ostatnią rzeczą, jakiej życzyliby sobie bracia, był zatarg z władzami, a poza tym i tak zostało nie więcej jak sześć cali towaru.

Wstał i nalał sobie kolejną mieszankę — pół na pół brandy z piwem — gdyż poprzednia w dziwny sposób już mu się skończyła. Teraz mógł sobie całkowicie po­zwolić na zignorowanie lekarzy — przyszłość i tak nie

istniała dla jego skromnej osoby. Usiadł i zapalił dwu­dziestego w tym dniu papierosa, spoglądając na zegarek

jedenasta trzydzieści. Jeśli w ciągu godziny pozbędzie się gościa, to będzie miał masę czasu na odwiedziny w zatoczce. Popijając powoli porządkował myśli — mógł opowiadać długo, aż do najdrobniejszych szczegółów łącznie z pogodą i kolorem kwiatków mija­nych po drodze, albo mógł ograniczyć się do podstawo­wego przebiegu i istotnych faktów... Zdecydował się na to drugie.

*

W tej małżeńskiej sypialni w Tiefenbrunner, w ster­tach papierów porozkładanych na sąsiednim łóżku nie szukał niczego specjalnego. Sprawdzał po prostu zawar­tość najnowszego znaleziska i koncentrował uwagę na tych, które oznaczone były czerwonym napisem KOMANDOSACHE, HOECHST VERTRAULICH. Nie było ich wiele i najczęściej były to tajne raporty dla najwyższych rangą dygnitarzy III Rzeszy, przechwycone depesze ze złamanymi alianckimi szyframi i lokalizacje innych kryjówek. Jako że to kryjówki były głównym obiektem zainteresowania „A" Force. Przeglądał je szczególnie dokładnie — żywność, broń, materiały wybu­chowe, raporty wywiadu, akta personalne Gestapo... By­ło tego wiele i to bardzo ciekawych. Na samym dnie pakietu znalazł zapieczętowaną czerwonym woskiem cie­nką kopertę z napisem „OTWORZYĆ JEDYNIE W OSTATECZNEJ POTRZEBIE". Wewnątrz była tyl­ko jedna kartka papieru z paroma słowami skreślonymi czerwonym tuszem i bez podpisu. Nagłówek głosił: „VALUTA", zaś treść samej kartki była następująca: WILDE KAISER. FRANZISKANER HALT. 100 M. DESTLICH STEINHUGEL. WAFFENKISTE. ZWEI BAR 24 KT. i dalej wymiary w centymetrach. Biorąc je pod uwagę, każda sztaba wyglądała bardziej na fragment muru niż na sztabkę złota. Pomyśleć tylko, że zwykły pojedynczy angielski suweren i to jedynie z osiemnastokaratowego złota dziś osiągał cenę dwóch-trzech funtów. To, co miał przed oczyma, to była najprawdziwsza fortuna! Czterdzieści-pięćdziesiąt funtów, a może nawet i sto! Nie bar­dzo wiedział, co z tym dalej zrobić, ale na wypadek niespodziewanych odwiedzin spalił kartkę wraz z koper­tą, starł popiół na pył i wrzucił do klozetu. Następnym krokiem było dokładne przestudiowanie służbowej sztabówki tego rejonu — w niedługim czasie znalazł tam Franziskaner Halt. Był to nie zamieszkany szałas alpinis­tów usytuowany w siodle niedaleko najwyższych ze wschodnich szczytów gór Kaiser — tego wzbudzającego podziw masywu skalnych zrębów, które stanowiły pół­nocny horyzont Kitzbiihel. Cały ten majątek leżał o nie­spełna dziesięć mil i może z pięć godzin wspinaczki od miejsca, w którym właśnie siedział!

Początki były takie, jak domyślił się ten cały Bond. O czwartej rano udał się do domu Oberhausera, aresz­tował go, oznajmiając zaskoczonej i protestującej rodzi­nie, że zabiera go do obozu w Monachium celem prze­słuchania i jeśli przewodnik będzie miał czystą przeszłość, to w ciągu tygodnia znajdzie się w domu. Jeśli zaś rodzi­na narobi wokół całej sprawy zamieszania, to tylko po­gorszy sytuację zatrzymanego. Swojego nazwiska nie po­dał, a był na tyle przewidujący, że numery jeepa za­chlapał błotem — za dwadzieścia cztery godziny ,,A" Force ruszała w drogę, a zanim dotrą tu władze okupa­cyjne, cała sprawa zostanie zagubiona w okupacyjnym bałaganie.

Oberhauser, gdy otrząsnął się z szoku, okazał się cał­kiem miły, a kiedy Smythe zaczął opowiadać o nartach i wspinaczce ze sporą znajomością rzeczy (przed wojną, w wolnych chwilach, zajmował się jednym i drugim), cał­kiem się rozruszał. Ich droga prowadziła u podnóża łań­cucha górskiego, a jechali niezbyt szybko przy pełnych podziwu komentarzach Dextera na temat szczytów różo­wych na tle wschodzącego słońca. W końcu pod Złotym

Szczytem, jak go w myślach ochrzcił, zjechał na poroś­nięte krzakami pobocze i oznajmił swemu pasażerowi:

Jest pan człowiekiem, który przypadł mi do serca. Mamy wiele wspólnych zainteresowań, a to, co pan mó­wił, tylko potwierdza moje przypuszczenia, że nie współ­pracował pan z nazistami. Powiem panu co zrobimy. Spędzimy dzień na łażeniu po górach, a potem odwiozę pana do domu i zamelduję swojemu przełożonemu, że w Monachium oczyścili pana z podejrzeń. Co pan na to?

Oberhauser prawie się rozpłakał z wdzięczności. Jedy­ną jego troską było, czy nie będzie potrzebował w przy­szłości jakiegoś urzędowego zaświadczenia o tym, że jest porządnym obywatelem, na co major Smythe zgodził się bez wahania. Jeep został sprowadzony z drogi i dobrze ukryty w krzakach, a oni ruszyli w górę porośniętego sosnami stoku.

Major był doskonale przygotowany do wspinaczki — ubrany w luźny battledress i amerykańskie buty spa­dochroniarskie na grubej, gumowej podeszwie, a jedy­nym obciążeniem był służbowy Webley and Scot. Jego towarzysz, jakby nie było, mógł okazać się wrogiem, a sam Oberhauser nie zasugerował jakoś, by zostawił broń za jakimś łatwym do odszukania kamieniem. Nie­miec co prawda miał na sobie odświętne ubranie i takież buty, ale nie przeszkadzało mu to w niczym, a z jego zapewnień wynikało jasno, że do dalszej drogi nie będą potrzebowali lin czy innego wyposażenia alpejskiego. Ot, zwykły spacer po górach i to z perspektywą odpoczynku w szałasie, który zbudowano akurat na tej górze. Nazy­wał się Franziskaner Halt. Nieco niżej był co prawda niewielki lodowiec, ale bez problemów można go było obejść.

Idąc z tyłu Dexter obserwował kark przewodnika, po raz ostatni rozważając swoją decyzję. W końcu był to tylko przeklęty szwab, a co znaczy jeden mniej czy więcej po tych sześciu latach? Reszta była prosta — jedyne, co go martwiło, to jak znieść złoto do jeepa. Pozostały wyłącznie własne plecy, choć sądząc z jakości terenu, po którym szli, przez większość drogi będzie w stanie ciąg­nąć je w tej skrzyni amunicyjnej, czy w czym są tam zapakowane.

Wspinaczka okazała się nadzwyczaj długa i monoton­na — za linię drzew dotarli koło południa, gdy słońce zdrowo już przypiekało, a przed nimi rozciągało się do­piero rumowisko skalne prowadzące do szałasu. Głazy i skały pokonali nadzy do pasa i ociekający potem, ale pomimo utykania Oberhausera utrzymali dobre tempo, a gdy zatrzymali się przy strumieniu, by się napić i ob­myć, tenże pogratulował Smythe'owi kondycji. W odpo­wiedzi dowiedział się (niezbyt zresztą zgodnie z prawdą), że angielscy żołnierze zawsze taką mają i ruszyli w dalszą drogę.

Ostatni odcinek, na który składała się z pozoru niedo­stępna skalna ściana okazał się dość prostą wspinaczką, tak zresztą jak przewidywał major — inaczej bez sensu byłoby budowanie szałasu za, a nie przed stokiem. Dla ułatwienia wspinaczki w skale wykuto otwory i wbito haki, ale sam przed sobą przyznawał, że w paru najtrud­niejszych miejscach miałby duże trudności z ich znalezie­niem i pogratulował sobie w duchu pomysłu z zabraniem przewodnika.

Gdy Oberhauser w pewnym momencie oderwał frag­ment skały, który z łoskotem runął w dół, Dexterowi przypomniała się jedyna kwestia, której dotąd nie miał okazji sprawdzić — kwestia hałasu.

Podczas obchodzenia białoniebieskiego lodowca ma­jor dokładnie go sobie obejrzał. Szczególnie interesował się wielkością wąwozów, teraz wyraźnie widocznych, stanowiących w zimie jednolitą całość pokrytą lodem — były wystarczające dla jego potrzeb. Wprost nad nimi, o jakieś sto stóp prawie pionowej ściany, wznosiły

się poczerniałe ściany szałasu. Zadowolony ruszył w dal­szą drogę — co prawda mógł pozbyć się już tutaj Oberhausera, ale parę szczegółów ostatniego odcinka nie było dlań tak zupełnie jasnych. Wolał zaczekać.

W szałasie znaleźli się po pięciu godzinach od wyrusze­nia w góry i pod pozorem potrzeby fizjologicznej Smythe powędrował już bez towarzystwa wzdłuż wschodniego krańca siodła, nie zwracając żadnej zresztą uwagi na wspaniałe panoramy Austrii i Bawarii, rozciągające się w kryształowym powietrzu po obu jego stronach na pra­wie pięćdziesiąt mil. Dokładną uwagę zwracał natomiast na liczenie kroków — gdy doszedł do stu dwudziestu stanął przed kamiennym kopcem, być może pamiątką po jakimś tragicznie zmarłym alpiniście. Wiedząc co zawie­ra, ledwie powstrzymał się, żeby go nie rozebrać. Za­miast tego sprawdził rewolwer i ruszył z powrotem do szałasu.

Byli na wysokości dziesięciu tysięcy stóp i było więcej niż chłodnawo. Oberhauser zajął się więc rozpalaniem ognia, co jego towarzysza wprawiło w stan ledwie mas­kowanego przerażenia. Ostatnią rzeczą, której pragnął Smythe, to widoczny z daleka dym.

Gdy wyszli z szałasu Oberhauser sięgnął do kieszeni i wyciągnął coś owiniętego w papier. Tym czymś okazała się wysuszona kiełbasa.

Doszli tak ponad lodowiec, gdzie Anglik wyciągnął rewolwer i z odległości dwóch stóp wpakował dwie kule w tył głowy Niemca. Śmierć nastąpiła natychmiast, a siła uderzenia wyrzuciła go w przepaść. Ciało uderzyło o ska­ły i spadło na lodowiec, ale nie tam, gdzie powinno — uderzenie o głazy zmieniło tor lotu, tak że trup spo­czywał w pół drogi do najbliższej rozpadliny na kupie starego śniegu. Odgłos strzałów odbił się głębokim echem od gór i zamarł, a major rzucił ostatnie spojrzenie na ciemny kształt leżący na białym śniegu i pospieszył w stronę pryzmy kamieni. Pewne sprawy miały bezwzględ­ne pierwszeństwo!

Zaczął od szczytu kopca, pracując jakby się ziemia za nim paliła, odwalając na boki nieforemne głazy. Dłonie krwawiły, paznokcie łamały się, ale nie zwracał na to uwagi pochłonięty pracą i przerażeniem, gdyż kamieni ubywało, a on nadal niczego nie znajdował. Dopiero gdy odrzucił ostatnie, ukazał się narożnik skrzyni w kolorze feldgrau. Skrzynka amunicyjna standardowego typu, używana przez Wehrmacht i mająca jeszcze ślady napisów. Z westchnieniem ulgi opadł na najbliższy fragment skały, z umysłem wirującym wokół obrazów Monte Carlo, Bentleya, kawioru i szampana...

Siedział tak przez kwadrans, po czym przypadkowe spojrzenie na zegarek przyprawiło go ponownie o stan gorączkowej aktywności. Był już bowiem najwyższy czas, by pozbyć się śladów swej działalności. Skrzynka miała po bokach uchwyty i spodziewał się, że będzie ciężka

podświadomie porównywał ją z najcięższą rzeczą, jaką w życiu niósł — czterdziestofuntowym pstrągiem złapa­nym w Szkocji tuż przed wojną — ale ważyła przeszło dwukrotnie więcej i ledwie zdołał ją wyciągnąć z zagłębie­nia na miękką, górską trawę. Owinął jeden z uchwytów w chusteczkę i dociągnął ją do szałasu, po czym z ulgą siadł na skalnym progu, nadal ani na moment nie spusz­czając z niej wzroku. Pogryzając kiełbasę rozmyślał nad tym, jak sprowadzi na dół pięćdziesiąt tysięcy funtów — na tyle bowiem oszacował jej zawartość, i umieści w nowej kryjówce.

Kiełbasa była doskonała na górskie wyprawy — twar­da, tłusta i doskonale doprawiona. Co twardsze kawałki sprawiały przy żuciu pewne problemy i wypluł nawet parę, ale wyszkolony wywiadowczy umysł włączył się do akcji — starannie przeszukał trawę i kamienie, pozbierał je wszystkie i połknął. Od teraz był przestępcą. Może nie aż takim co to obrabował bank, ale bez wątpienia prze­stępcą. Policjantem, który stał się złodziejem i przez cały czas będzie musiał o tym pamiętać. Jeśli nie będzie o tym pamiętał, to zamiast luksusów czeka go śmierć. Spraw­dził dokładnie wnętrze szałasu usuwając wszelkie ślady swojej obecności, następnie zaciągnął skrzynię na skraj urwiska i, starając się ją tak skierować, by nie upadła na lodowiec, pchnął z całych sił.

Skrzynia, powoli obracając się w locie, odbiła się od jakiegoś wystającego głazu i z hukiem wylądowała na piargach, usuwając się nieco w miniaturowej lawinie. Te­go czy otwarła się przy upadku nie mógł dostrzec, ale nie bardzo go to wzruszało — prędzej czy później, i tak mu­siał ją dziś otworzyć. Z równym powodzeniem góry mog­ły zaoszczędzić mu wysiłku.

Ostrożnie, starannie sprawdzając każdy uchwyt i opar­cie zanim przeniósł na nie ciężar ciała, ruszył w dół — miał teraz znacznie więcej powodów, by cenić swe życie, niż podczas wchodzenia — jakieś pięćdziesiąt tysię­cy powodów. Dotarł do lodowca i przedostał się do leżącego na nim trupa. Na odciski stóp nie potrafił nic
poradzić, ale parę słonecznych dni powinno, jeśli nie zupełnie je zlikwidować, to przynajmniej zniekształcić na tyle, by uniemożliwiły jakąkolwiek próbę identyfikacji. W czasie wojny napatrzył się na wystarczającą ilość nie­boszczyków, by przestało to robić na nim jakiekolwiek wrażenie, toteż bez jakiejkolwiek zwłoki zaciągnął trupa do najbliższej rozpadliny i wrzucił. By zamaskować ciem­ną plamę, skopał wystający na skraju śnieg i zadowolony wrócił, stawiając stopy w tych samych miejscach, w któ­rych robił to idąc ku nieboszczykowi. Bez przeszkód wrócił poza zasięg śniegu i lodu i podszedł do metalowej skrzyni.

Góry zaoszczędziły mu jednak wysiłku na podważanie wieka czy mocowanie się z zamkiem. Pozostało jedynie rozedrzeć gruby papier pakowy i jego oczom ukazały się dwa lśniące w słońcu kawały metalu. Każdy na środku oznaczony był swastyką w kole, trzymaną w szponach orła — symbolem Reichsbanku i datą — tysiąc dziewięć­set czterdzieści trzy. Zawinął je z zadowoleniem w ten sam papier, odłamem skały przymocował jakoś pogięte dno i przywiązał rzemień od rewolweru do jednego z uchwy­tów. Po wykonaniu tych czynności ruszył w dół, ciągnąc za sobą ciężki i nieporęczny pakunek.

Była pierwsza i słońce piekło niemiłosiernie gotując go we własnym pocie, poczerwieniałe ramiona zaczynały pa­lić, podobnie jak twarz i dopiero dotarcie do strumienia mogło coś na to zaradzić.

W dalszą drogę ruszył nieco pokrzepiony, klnąc od czasu do czasu, gdy na większej stromiźnie skrzynka do­ganiała go obijając się o nogi. Najbardziej nieprzyjemną rzeczą była perspektywa tego, co go czeka, gdy zejdzie w dolinę i pozostanie mu do pokonania obszar dzielący go od jeepa, a to była, jak oceniał, mila i to bez siły grawitacji działającej na jego korzyść.

Gdy znalazł się na płaskim terenie, długo odpoczywał w cieniu drzew. Rozłożył na trawie koszulę i przeniósł na nią obie sztaby. Związał następnie brzegi koszuli z początkiem rękawów tak mocno, jak tylko mógł. Na­stępną rzeczą było wykopanie płytkiego dołu i zakopa­nie w nim skrzyni, po czym nastąpiła najgorsza część zadania. Związał rękawy, przyklęknął i założył sobie to prowizoryczne nosidło na plecy, podtrzymując ładunek rękoma, a przewiązane rękawy opierając na czole. Prze­gięty do przodu tak, by ładunek go nie przeważył co, groziło bolesnym upadkiem, wstał i zataczając się ruszył, czując jak z każdym krokiem coraz bardziej bolą go plecy i opuszczają siły w miarę skracania się gorączkowo łapanego oddechu. W dodatku ścieżka była nierówna i wiła się między drzewami, co jeszcze bardziej utrudniało marsz.

Ilekroć wspomina tę część podróży, nie może się nadzi­wić, jakim cudem udało mu się dotrzeć do wozu. Co paręnaście kroków węzły nie wytrzymywały obciążenia i ładunek sypał się z hałasem na ziemię, boleśnie obijając mu pośladki i łydki. Za każdym razem odpoczywał i za­bierał się znów do roboty. W końcu zaczął liczyć kroki, odpoczywając po każdej setce i to najprawdopodobniej doprowadziło go wreszcie do jeepa, przy którym zwalił się na ziemię. Po dłuższej chwili zebrał siły na tyle, by zabrać się za wyszukanie odpowiedniej kryjówki pośród usypiska głazów, które będzie w stanie odnaleźć bez ni­czyjej pomocy, i zakopanie tam skarbu. Resztką sił oczyś­cił się i okrężną drogą (by nie przejeżdżać obok domu Oberhausera) dotarł do hotelu, gdzie spił się trzema zale­dwie sznapsami i runął na łóżko, zasypiając momental­nie.

Następnego dnia „A" Force ruszyła śnieżnym tropem do doliny MittersilFa, a sześć miesięcy później major Smythe był z powrotem w Londynie — dla niego wojna się skończyła.

Nie dotyczyło to bynajmniej jego problemów — złoto jest towarem trudnym do przemycenia, szczególnie w ilo­ściach jakimi dysponował, a sprawą najpilniejszą stało się obecnie przewiezienie go przez Kanał i znalezienie nowej skrytki. Odłożył więc demobilizację i korzystając z przy­wilejów, jakie dawał mu stopień, a zwłaszcza z przepus­tek Military Inteligence, wkręcił się jako brytyjski re­prezentant do Połączonego Centrum Przesłuchań w Mo­nachium. Spędził tu następne sześć miesięcy nudząc się niemiłosiernie, ale przetransportował sztaby i trzymał je w walizce pod łóżkiem. W tej samej walizce przewiózł je pojedynczo do Anglii korzystając z przepustek na week­end. Marsz przez lotniska w Monachium i Northold, przy takim niesieniu walizki jakby zawierała jedynie papiery, wymagał dwóch tabletek benzydryny i żelaznego opanowania, ale w, efekcie miał fortunę ukrytą w piwnicy mieszkania swej ciotki w Kingston i mógł spokojnie za­brać się za realizację kolejnego etapu swoich planów. Zrezygnował ze służby i ożenił się z jedną z dziewczyn, z którymi podczas niej sypiał — miłą blondynką Mary Parnell, pochodzącą z solidnej, mieszczańskiej rodziny. Załatwił bilety na jeden z nielicznych wówczas statków pływających z Aronmouth do Kingston, gdyż oboje byli zgodni co do tego, że Jamajka będzie rajem słońca, dob­rego jedzenia i tanich drinków, szczególnie po ponurej i objętej restrykcjami ekonomicznymi powojennej Anglii. Zanim odpłynęli pokazał jej złoto, z którego wcześniej dłutem usunął znaki Reichsbanku informując:

Byłem sprytny, kochanie i nie zaufałem papierkom. Sprzedałem wszystko co mogłem i zamieniłem na to. Jeśli dobrze je sprzedam, to dostanę przynajmniej dwadzieścia tysięcy funtów, a to powinno nam zapewnić wcale po­rządne życie.

Mary nie znała zasad i tajników operacji bankowych w ogóle, a ceny złota w szczególności, ale widok jaki przedstawił się jej oczom podziałał na nią zupełnie jedno­znacznie — objęła go i ucałowała gorąco.

*

Pńnce's Club położony na wzgórzach z panoramą na Kingston był faktycznie rajem — przyjemni człon­kowie, świetna służba, nielimitowana żywność i tanie

napoje, a w dodatku klimat jakiego oboje nie znali. Byli popularną parą, a przebieg służby majora Smythe'a bez trudu wprowadził ich w środowisko elity wyspy, zamie­niając ich życie w niekończące się pasmo przyjęć, tenisa (dla Mary) i golfa (dla niego). Wieczorem był brydż i poker (na wysokie stawki). To był w rzeczy samej raj, szczególnie w porównaniu z racjonowaniem żywności, inflacją i czarnym rynkiem, a w dodatku najgorszą zimą jaka od trzydziestu lat nawiedziła Anglię.

Wydatki pokrywali z połączonych rezerw gotówko­wych odłożonych z pensji, które w okresie wojny były wcale wysokie. Prawie rok zajęło mu dokładne spraw­dzenie i delikatne rozpytywanie, zanim zdecydował się na przeprowadzenie transakcji z braćmi Foo — poważnymi i wielce zamożnymi postaciami stojącymi na czele chiń­skiej kolonii na Jamajce. Jak głosiła plotka część ich interesów była podejrzana, ale wszystkie wywiady jakie przeprowadził niezmiennie wskazywały, że są w interesie jak najbardziej godni zaufania. Podpisanie Konwencji Bretton Wood ustaliło światową cenę złota, która aktual­nie wynosiła trzydzieści pięć dolarów za uncję, ale ogól­nie wiadomo było, że Macao i Tanger, dwa porty, które z różnych względów, ale z równym skutkiem, nie pod­legały jej ograniczeniom, oferują cenę co najmniej stu dolarów za złoto najwyższej próby. Zupełnie przypad­kowo bracia Foo ponownie rozpoczęli handel z Hong Kongiem, który zyskał już sławę Złotych Wrót dla tego kruszcu, przemycanego później do sąsiedniego Macao. Wszystko to bardzo mu odpowiadało, toteż w końcu spotkał się z nimi by omówić wspólne interesy.

Przebieg spotkania był bardzo miły i aż do momentu pokazania sztab nikt nie zadawał zbędnych pytań. Padły one, gdy okazało się, że nie ma na nich próby bankowej, choć przyznać trzeba, że zadano je w sposób tyle uprzej­my, co dyskretny.

Widzi pan, majorze — oznajmił starszy z braci, bardziej łysy, siedzący za mahoniowym biurkiem — na tym rynku próby wszystkich szanujących się banków i

handlarzy są przyjmowane bez pytań. Gwarantują one bowiem jakość złota. Ale są również takie banki czy handlarze, których metody przetopu są, powiedzmy, nie­zupełnie zadowalające.

Nie mając wyjścia musiał im całkowicie zaufać. Musiał też przyjąć każdą wartość jaką mu podadzą, toteż wracał do ich biura po dwóch głębszych i sandwichu, który omal nie stanął mu w gardle.

Biuro wyglądało tak, jak w momencie gdy je opuszczał — dwóch uśmiechniętych braci, dwie sztaby złota, waliz­ka przed starszym z nich i kartka papieru, na której leżał złoty parker.

Rozwiązaliśmy pański problem, majorze — powie­dział starszy — to niemieckie złoto, prawdopodobnie z rezerw Reichsbanku. Widzi pan, każda sztaba zawiera dziesięć procent ołowiu, co pod rządami Hitlera było typowym i nierozsądnym przyzwyczajeniem Reichsbanku. Zawsze mieszali złoto z ołowiem w tej proporcji, co zresztą szybko stało się ogólnie znanym faktem, szczegól­nie w Szwajcarii, gdzie go sporo trafiło. Efektem tego
posunięcia była utrata przez bank niemiecki reputacji uczciwego handlarza, jaką zyskał sobie przez stulecia. To bardzo złe i bardzo głupie posunięcie, majorze.

Przez chwilę zastanawiał się, czy to ostatnie zdanie dotyczyło posunięcia Reichsbanku czy też jego własnych poczynań, ale zdecydowała chęć poznania prawdy.

To interesujące, ale z mojego punktu widzenia nie­ zbyt dobre wieści. Czy to złoto nie jest dobrym towarem, czy jak inaczej to się określa na rynku?

Na jakieś trzydzieści tysięcy funtów.
Starszy Foo chrząknął z rozbawieniem.

Sądził co prawda, że suma ta jest znacznie niższa, ale po pierwsze i tak nie miał wyjścia, a po drugie wy­chodziło na to, że od lunchu wzbogacił się o jakieś dziesięć tysięcy funtów gotówką.

Zgoda — oznajmił wyciągając rękę nad lśniącym blatem biurka.

Od tego dnia raz na kwartał składał wizytę w biurze braci z pustą walizką. Czekało na niego regularnie pięć­set funtów w nowych banknotach jamajskiego nominału i kartka, na której dokładnie wyliczono sprzedaną ilość, uzyskaną kwotę i rozliczenie z braćmi Foo. Wszystko to było nader proste, miłe i utrzymane w konkretnej atmo­sferze. Nawet jeśli potrącali sobie więcej niż dziesięć pro­cent, to on ani o tym nie wiedział, ani nie mógł tego udowodnić, ani w końcu go to nie obchodziło — dwa tysiące rocznie to była wystarczająca kwota i jedynym zmartwieniem był fakt, że w końcu mogą się nim zainte­resować specjaliści od podatków. Wspomniał o tym bra­ciom przy kolejnej wizycie, ale uspokojono go i przez następny rok na stole pojawiało się tylko po czterysta funtów, ale za to nigdy nie poruszano już tego tematu i nikt go nie niepokoił z tego tytułu.

W ten sposób mijały pełne rozleniwienia dni, zmienia­jąc się dostrzegalnie — obojgu przybywało wieku i wagi — w lata. Smythe miał pierwszy zawał i pierwsze ostrze­żenie od lekarza o konieczności zmniejszenia picia i pale­nia oraz o diecie, które Mary z początku starała się egzekwować, co skończyło się potajemnym sięganiem do butelki i kłamstwami, z początku drobnymi, potem coraz większymi. Jej starania spełzły na niczym — gdy starała się trafić do niego uczuciem, było już za późno — stała się dlań symbolem strażnika, którego odruchowo się uni­ka i oszukuje. Gdy z tego powodu zaczęły się awantury, załamała się sięgając po lekarstwa i po kolejnej wzięła zbyt wielką dawkę środków nasennych „żeby mu poka­zać". Mimo prób ratunku dawka była zbyt silna. Co prawda samobójstwo zostało zatuszowane, ale ślad na towarzyskiej reputacji Dextera pozostał. Przeniósł się więc na wybrzeże, które, choć oddalone od Kingston zaledwie trzy mile, w małym światku Jamajki było zupeł­nie inną planetą. Tu, po drugim zawale, był właśnie w trakcie zapijania się na śmierć, gdy pojawił się męż­czyzna o nazwisku Bond z wyrokiem śmierci w kieszeni.

Major spojrzał na zegarek — było parę minut po godzinie dwunastej, gdy skończył swoją opowieść. James wysłuchał jej siedząc pod parasolem plażowym na weran­dzie, po czym mruknął:

Scotland Yardu.

Bond nie patrząc na gospodarza wstał.

Wracam do Kingston. Nie, proszę się nie wysilać, znajdę drogę do wozu. Miną pewnie dwa tygodnie za­nim kogoś po pana przyślą.

Dexter słyszał jego oddalające się kroki i szum zapa­lanego silnika po drugiej stronie domu, a następnie coraz cichszy odgłos jego pracy.

*

Szukając swej ofiary ponad rafą, Smythe zastanawiał się, co dokładnie miały znaczyć słowa wypowiedziane przez tego całego Bonda. W pewnej chwili uśmiechnął się — jak zwykle najprostsze było zawsze najtrudniejsze,

a to po prostu była nowa odmiana starego jak świat i wojsko sposobu pozostawienia winnego jakiegoś prze­stępstwa oficera sam na sam z jego służbową bronią. Gdyby Bond chciał, mógłby zadzwonić do biura Guber­natora i poczekać zanim oficer z tutejszego pułku nie przyjedzie, by zabrać gospodarza do aresztu. To miło z jego strony, że tego nie zrobił, ale czy tylko miłe...? Samobójstwo było dla władz rzeczą przyjemniejszą, oszczędzało masę papierkowej roboty i pieniędzy. Miał do wyboru — albo zgodzić się z milczącą sugestią Bonda i dobrowolnie dołączyć do Mary (swoją drogą ciekawe, gdzie też trafiają samobójcy?), albo przejść przez tę całą procedurę — nużące formalności, upokorzenia, nagłówki w gazetach i nudę wyroku (jeśli będzie to dożywocie), zakończoną bez wątpienia trzecim zawałem. Mógł też spróbować obrony — czasy wojny i nienawiści, szamota­nina z Oberhauserem na szczycie góry, próba ucieczki więźnia, normalna ludzka słabość na widok bogactwa, która wystąpiła u biednego oficera z nienagannym prze­biegiem służby i dramatyczne zdanie się na łaskę sądu. Nagle oczyma wyobraźni zobaczył siebie na sali sądowej — wyprostowaną postać w mundurze ozdobionym wszystkimi odznaczeniami, wspaniale się prezentującą w tra­dycyjnej czerwieni i błękicie galowego uniformu (chyba mole nie dostały się jeszcze do niego?). Nic, Lunoi dopil­nuje przygotowań, wywietrzy się go i wysuszy, a z pomo­cą gorsetu zmieści jeszcze swoją czterdziestojednocalową talię w trzydziestoczterocalowych spodniach, które Gives szył mu na miarę ćwierć wieku temu. W dodatku będzie tam (przypuszczalnie w Chatham) wyższy rangą oficer broniący jego sprawy. No i zawsze można się odwołać
do wyższej instancji... Cała ta sprawa może się jeszcze stać cause calebre — sprzeda historię gazetom, napisze
książkę...

Poczuł jak ogarnia go podniecenie i zaraz się zganił — lekarz

mówił o szkodliwości nagłych wzruszeń, a to była i tak tylko jedna z możliwości. Stanął na dnie czując przyjemne kołysanie fal — tak, po lunchu rozważy to wszystko spokojnie i dokładnie. Przed coctailem ze zna­jomymi i kolacją w Show Park Beach Club. Perspektywa przyjemnego i znojnego popołudnia rozwiała mroki wy­wołane pojawieniem się Bonda i skierowała jego myśli z powrotem na aktualny problem.

Ośmiorniczka czekała na lunch, toteż zanurzył się czym prędzej, koncentrując wzrok i uwagę na przesuwa­jącym się dnie. Płynął powoli pomiędzy odłamkami poro­śniętego algami korala, ku rysującej się z przodu rafie.

Prawie natychmiast dostrzegł parę czułków langusty pytająco kołyszących się z otworu pod luźnym koralem, zaniepokojonej turbulencją jaką powodował płynąc. Są­dząc z ich grubości musiał to być spory okaz — trzy albo cztery funty. Normalnie zatrzymałby się mącąc pia­sek przed jamą, by ją bardziej wywabić — langusty to ciekawa rodzina — po czym przeszyłby ją harpunem i zabrał na obiad, ale dziś istniała dla niego tylko jedna zdobycz i jeden kształt, na którym koncentrował uwagę — nieforemny i brzydki kształt ryby skorpiona.

Dziesięć minut później dojrzał leżący na białym piasku porośnięty odłamek skały, który jednak nim nie był. Ostrożnie stanął na dnie obserwując jak kolce jadowe na grzbiecie wroga prostują się — to była spora sztuka, może trzy czwarte funta. Obserwowała go uważnie czer­wonymi, wściekłymi oczami. Ujął mocniej harpun i sprę­żył się — miał tylko jedną szansę szybkiego i celnego ciosu wymierzonego prawie pionowo. Z doświadczenia wiedział, że grot, choć cienki i ostry, odbije się i ześlizg­nie z rogatego, osłoniętego organicznym pancerzem łba. Powoli odbił się i używając łagodnych ruchów nóg po­płynął na spotkanie, aż znalazł się nad rybą, po czym gwałtownie runął w dół. Ofiara musiała poczuć jednakże słabe, ale istniejące drganie wywołane zbliżaniem się har­puna, piasek zakotłował się i ryba wystrzeliła prawie pionowo na kształt spłoszonego ptaka, znikając pod jego brzuchem.

Klnąc obrócił się, szukając gorączkowo ryby. Jest! Tak jak często robił jej gatunek, poszukała osłony przy najbliższej, porośniętej algami skale i ufna w swój wspaniały kamuflaż znieruchomiała obok. Podpłynął parę stóp, po­nownie zaatakował i na końcu harpuna trzepotała prze­bita tym razem zdobycz.

Podniecenie i wysiłek skróciły mu oddech i poczuł stary ból wychylający się na światło dzienne, gotowy do objęcia w posiadanie jego piersi. Stanął na dnie i powoli podążył ku brzegowi, trzymając tym razem ponad wodą nadal szarpiącą się rybę. Dotarł do drewnianej ławki ustawionej na ocienionym kawałku swojej plaży i z wes­tchnieniem ulgi usiadł. Harpun z drgającą jeszcze zdoby­czą położył na piasku.

Mniej więcej w pięć minut później poczuł dziwne dręt­wienie w okolicy splotu słonecznego. Fragment skóry, mniej więcej wielkości piłki do krykieta, zbielał pod opa­lenizną, a w środku tej plamy widać było trzy ranki z kropelkami krwi, które automatycznie starł. Otwory były nie większe niż po ukłuciu szpilką, ale pamiętał ucieczkę swej ofiary po jego pierwszym, niezbyt udanym ataku.

Dostałaś mnie ścierwo — mruknął głośno z uzna­niem. — Naprawdę mnie dostałaś.

Siedząc w bezruchu spoglądał na ranki, przypominając sobie, co przeczytał o truciźnie ryby skorpiona w wypo­życzonej z Instytutu monografii zatytułowanej Niebezpie­czne zwierzęta morza. Delikatnie dotknął białej skóry — była całkowicie pozbawiona czucia, a teraz pojawił się tuż pod nią nieśmiały ból, pulsujący w rytm uderzeń serca. Wkrótce stanie się silniejszy i ogarnie całe ciało, aż zintensyfikuje się tak, że padnie na piach i zacznie krzy­czeć targany drgawkami. Będzie wymiotował i toczył pia­nę z ust, potem delirium i konwulsje, aż straci przytom­ność i, co w jego wypadku jest nieuniknione, przyjdzie zawał i śmierć. Według książki całość nie potrwa dłużej niż kwadrans... Zostało mu więc piętnaście minut życia i to życia w coraz głębszej agonii. Rzecz jasna, były odtrutki na jad ryby skorpiona — jeśli jego osłabione serce by je wytrzymało — ale nie miał ich pod ręką, a nawet gdyby zdołał wspiąć się po schodach do willi a Jimmy Graves miał je u siebie, a nie w szpitalu, nie zdążyłby tu dotrzeć szybciej jak za pół godziny.

Pierwszy atak mocniejszego bólu zgiął go we dwoje. Po nim przyszedł drugi i trzeci. Poczuł w ustach suchy, metaliczny smak. Jęknął i opadł na plażę. Słabe poru­szenie obok głowy przypomniało mu o istnieniu ryby skorpiona. Czuł jakby całe ciało miał w ogniu. Ataki stały się tak szybkie, że praktycznie zlały się w jedną całość, ale umysł mu się rozjaśnił. Eksperyment! Jakoś musi dostać się do Ośmiorniczki i dać jej obiad!

Na czworakach znalazł maskę i udało mu się ją zało­żyć. Kurczowo złapał harpun i trzymając się drugą ręką za brzuch, bardziej popełzł i zsunął się do wody niż doszedł do celu.

Do jej siedziby było pięćdziesiąt yardów płycizny i ję­cząc z bólu jakoś udało mu się pokonać ten dystans (głównie na kolanach). Gdy dotarł do celu,musiał jed­nak wstać — było tu głębiej — i ból zakołysał nim ze zdwojoną siłą niczym kukiełką znajdującą się w rękach pijanego animatora. Najwyższym wysiłkiem woli zapa­nował nad sobą i przeczyścił zaparowaną od krzyków maskę, po czym, przygryzając do krwi dolną wargę, ostrożnie nachylił się nad siedzibą swej ulubienicy. Brą­zowa masa tkwiła nadal na swoim miejscu, ale teraz nie była nieruchoma tak jak poprzednio. Teraz drgała z podniecenia. Dostrzegł ciemne pasmo swej krwi płynące z przegryzionej wargi, powoli rozpuszczające się w wo­dzie i znał już przyczynę tego podniecenia — jego ulu­bienica poczuła krew. Kolejna fala bólu targnęła nim i trzymała przez chwilę, zanim zdołał stanąć na tyle nieruchomo, by opuścić rybę nadzianą na harpun ku otworowi wypełnionemu teraz w całości drgającym kłę­bowiskiem macek.

Gdyby tylko Bengry mógł tu być i obserwować. Trzy macki, drgając z podniecenia wysunęły się z dziury koły­sząc się wokół ryby. Pole widzenia ograniczała mu szara mgła — początki utraty przytomności... Potrząsnął głową na chwilę odpędzając ją. W tym momencie macki skoczy­ły, ale nie ku rybie, lecz ku jego ręce. Uśmiechnął się z triumfem — uścisnęli sobie prawice!

Ale ośmiornica nie tylko uścisnęła jego rękę w zwo­jach, które przyssały się do skóry — po sekundowej przerwie zaczęła ciągnąć go do siebie i straszliwe zro­zumienie wypełniło jego umysł. Przywołał resztki sił i pchnął harpunem w głąb otworu, ale jedyne, co przez ten cios rozpaczy zyskał, to zaoferowanie ośmiornicy na­stępnego fragmentu swojej ręki w zasięg jej macek. Wy­korzystała ten moment i następne oplotły mu kończynę ciągnąc teraz ze zdwojoną siłą... Zbyt późno zdjął mas­kę... Nad cichą zatoczką przetoczył się urywany krzyk i jego głowa zniknęła pod wodą... Pod powierzchnią za­kotłowało się od baniek powietrza, po czym nad nią pojawiły się nogi, a po chwili bezwładne ciało. Było na wpół zanurzone w wodzie i kołysało się w rytm fal. Ośmiornica tymczasem badała jego prawą dłoń, po czym ostrożnie spróbowała ją zaczynając od kciuka, uderzając swymi zakrzywionymi szczękami.

*

Ciało Dextera Smythe'a znaleźli dwaj młodzi chłopcy, którzy wybrali się łódką na ryby. Używając harpuna, będącego do niedawna własnością majora, zabili ośmior­nicę, po czym zgodnie z tradycją przewrócili jej ciało na drugą stronę i odcięli podobne do dzioba szczęki. Na­stępnie przewieźli trzy ciała do domu, przekazując zwłoki majora policji, a rybę i ośmiornicę garnkowi. Reporter Daily Gleaner doniósł, że major Dexter Smythe został zabity przez ośmiornicę, ale wydrukowano „został znale­ziony martwy", żeby nie odstraszać turystów.

Po tygodniu, w Londynie, James Bond osobiście domniemając się samobójstwo, wpisał ten sam werdykt

wraz z datą na ostatniej stronie grubej teczki z papiera­mi.

Jedynie z notatek doktora Greavesa, który przeprowa­dził sekcję zwłok, można było zrekonstruować w miarę spójny i prawdopodobny koniec jednego z lepszych nie­gdyś oficerów Secret Service.





BodzioKB”


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Fleming Ian Ośmiornica
Fleming Ian Tylko dla twoich oczu
Fleming Ian Ryzyko
Fleming, Ian Bond 14 (1966) Octopussy
Fleming Ian Diamenty są wieczne
Fleming, Ian Bond 11 (1963) On her Majestys Secret Servi
Fleming Ian Diamenty są wieczne
Fleming Ian Ryzyko
Fleming Ian Doktor No

więcej podobnych podstron