tytuł: "RYZYKO"
autor: Ian Fleming
przełożył: Jarosław Kotarski
Agencja Praw Autorskich
i Wydawnictwo "InterArt"
Debit Book Sp. z o.o.
Warszawa 1990
Tytuł oryginału: "Risico", "The Property of a Lady"
projekt okładki: Marek Łukasik
redaktor: Maria Koszutska/ Ewa Siarkiewicz
redaktor techniczny: Andrzej Wójcik
korekta: Ewa Siarkiewicz
Copyright for the Polish edition by Agencja Praw Autorskich i
Wydawnictwo "InterArt" Warszawa 1989
Copyright for the Polish translation by Jarosław Kotarski,
Poznań 1989
ISBN 83-85103-04
"InterArt" Sp. z o.o., Warszawa 1989
Nakład: 200 000 + 350 egz. Ark. wyd. 3,1
ark druk. 4,5.
Oddano do składania: 10.11.1989 Podpisano do druku: 30.11.1989
Druk ukończono: w styczniu 1990
Skład: "FIRET", Warszawa ul, Grzelszczaka 8/ 161
Druk i oprawa: Prasowe Zakłady Graficzne w Krakowie, AL
Pokoju 3 Nrprod. IA-11/89 A - 84
Zam 3128/89
* * *
RYZYKO
- Ten pizness to dusze ryzyko. Słowa padły przytłumione przez gruby wąs, a twarde,
czarne oczy powoli przesunęły się po twarzy Bonda, nieruchomiejąc na jego dłoniach
osłaniających papierowe zapałki z nadrukiem Albergo Colomba dOro. James czuł tę
lustrację, która trwała nieprzerwanie od momentu spotkania w barze Excelsior dwie
godziny temu. Powiedziano mu, by szukał samotnego mężczyzny z dużym wąsem,
pijącego Alexandrę, co zaskoczyło Bonda. Alexandra to damski trunek, natomiast jako
sygnał rozpoznawczy była o wiele lepsza niż zwinięte gazety, kwiaty w butonierce czy
hasła rzucające się w oczy, bądź wpadające w uszy uważniejszych sąsiadów. Kristatos
zaczął zresztą spotkanie od małego testu. Gdy James zjawił się, w barze nie zauważył
nikogo wśród dwudziestu gości, kto miałby cokolwiek przypominającego wąs, za" to na
narożnikowym stole, skrytym za oliwkami, stała wysoka szklanka ze śmietaną i wódką.
Doszedł tam i siadł na jednym z krzeseł.
- Dobry wieczór, sir - kelner zmaterializował się prawie natychmiast. - Signor Kristatos
jest w kabinie telefonicznej.
- Poczekam. Proszę Negroni z Gordon Gin.
- Negroni, uno z Gordonem - skłonił się kelner, odchodząc w stronę baru.
- Przepraszam - oznajmił głęboki bas, a potężna, owłosiona dłoń przestawiła sąsiednie
krzesło jak zabawkę. - Musiałem zamienić parę słów z Alfredo. Nie uścisnęli sobie dłoni,
a gdyby ktoś ich obserwował, odniósłby wrażenie, że są starymi współpracownikami
robiącymi wspólnie jakieś interesy.
- Jak jego chłopak? - odbił piłeczkę James. Czarne oczy zwęziły się, oceniając
przeciwnika - tak, to był zawodowiec.
- Bez zmian, a czego można oczekiwać?
- Grypa to przykra sprawa. Zjawiło się Negroni i obaj zamilkli. Byli zadowoleni, że mają
do czynienia z kimś tej samej klasy, co w tej profesji było rzadkością. Najczęściej pracę
w tandemie rozpoczynało się od utraty wiary w partnera. W przypadku Jamesa często
zaczynało się od lekkiego swądu spalenizny oznaczającego, że jego legenda zaczynała
być podejrzana i w krótkim czasie spłonie dokumentnie, co dawało mu wolny wybór -
skończyć grę lub ją kontynuować, czekając na kule. Tym razem nic nie śmierdziało."
Mimo to po dwóch godzinach spędzonych w niewielkiej restauracji przy Piazza di
Spagna o nazwie Colomba d'Oro z zaskoczeniem stwierdził, że w dalszym ciągu jest
obiektem oceny. Kristatos nadal obserwował go, zastanawiając się, czy może mu zaufać.
Uwaga o ryzyku była najbliższą tematu i w ogóle przyznania, że może między nimi być
mowa o jakimś interesie. Było to dobrym znakiem, gdyż takie środki ostrożności
oznaczać mogły tylko jedno - intuicja M była dobra i Kristatos faktycznie coś wie. Bond
wrzucił zapałkę do popielniczki i powiedział łagodnie:
- Kiedyś nauczono mnie, że jakikolwiek interes mający więcej niż dziesięć procent zysku
albo dokonywany po godzinie dwudziestej pierwszej jest niebezpieczny. Ten, który
spowodował nasze spotkanie, daje zysk tysiąckrotny, a interes przeprowadzany jest
wyłącznie w nocy, co powoduje, że musi być ryzykowny - zniżył głos. - Co do funduszy,
to nie ma obaw, są i to w dowolnej walucie. Mogą być brytyjskie funty, szwajcarskie
franki, wenezuelskie boliwary... do wyboru.
- Cieszę się. Mam już dość włoskiego lira - Signor Kristatos sięgnął po menu - ale
wpierw coś zjedzmy. Z pustym żołądkiem nie powinno się rozmawiać o poważnym
piznessie. Tydzień temu M posłał po Jamesa i ledwie ten wszedł zapytał:
- Jesteś zajęty czymś, 007?
- Tylko papierkami, sir.
- Co to znaczy, tylko papierkami? - widać było, że M nie jest w najlepszym humorze. -
Kto nie ma takiej roboty?
- Miałem na myśli to, że nie zajmuję się niczym aktywnym, sir.
- Tak ci się tylko wydaje - M pchnął po blacie w jego stronę stertę wiśniowych akt tak
silnie, że James ledwie zdążył je złapać tuż przed upadkiem na podłogę.
- Masz tu faktycznie papierkową robotę i to już zrobioną - głównie przez Scotland Yard.
Do tego Home Office, Ministerstwo Zdrowia i raporty z Międzynarodowego Biura
Kontroli Opium z Genewy. Przeczytaj to, masz na to resztę dnia i większość nocy. Jutro
lecisz do Rzymu i masz dostać szefa. Jasne? Bond stwierdził, że jasne, rozumiejąc
jednocześnie powody nastroju M, który niczego bardziej nie cierpiał, jak wypożyczać
swoich ludzi do innych niż służbowe zadań. Służbowe zadania zaś obejmowały wywiad,
kontrwywiad i w miarę potrzeby sabotaż
- wszystko inne było nadużywaniem służby i jej funduszy, które, Bóg jedyny wiedział,
jak są niewystarczające.
- Pytania? - ton głosu M wyraźnie mówił mu, żeby ich nie miał i dobrze by było, gdyby
zabrał się z aktami do wszystkich diabłów. James wiedział, że tylko niewielka część jego
zachowania jest grą. M miał swoje zagrywki, które były słynne wśród jego
podwładnych, o czym zresztą wiedział i co go bynajmniej nie wzruszało. Jedną z
głównych, było niewypożyczanie ludzi do zadań innych niż czysty wywiad, mniejszymi
było niezatrudnianie osób mających brody albo doskonale opanowane dwa języki,
kompletne ignorowanie osób starających się wywrzeć na niego presję poprzez członków
rodziny czy układy w rządzie, albo nie obdarzanie zaufaniem tych, którzy po służbie
zwracali się doń "sir", czy w końcu pokładanie prawie bezgranicznego zaufania w
Szkotach. M, podobnie jak Churchill czy Montgomery, zdawał sobie sprawę z własnych
obsesji, ale traktował to jako coś naturalnego, tak samo jak naturalnym było, iż nie
wysłałby nikogo i nigdzie bez dokładnego wprowadzenia.
- Dwa, sir - James starał się być zwięzły. - Dlaczego bierzemy to i, co za tym idzie, jak
może pomóc Stacja I w kwestii informacji o ludziach zamieszanych w aferę? M posłał
mu zranione spojrzenie i obrócił fotel tak, by móc obserwować zachmurzone
październikowe niebo za oknem. Wydmuchał ostro fajkę, i jakby tracąc przez to część
pary, położył ją łagodnie na biurku. Gdy odezwał się ponownie, głos miał spokojny i
rozsądny.
- Możesz sobie wyobrazić, że afery z narkotykami nie są moim marzeniem, jeśli chodzi o
wykorzystanie personelu. Wcześniej musiałem cię wysłać do Meksyku i omal cię tam nie
zabito. Była to uprzejmość w stosunku do Special Branch i mój błąd, ale kiedy poprosili
o ciebie znowu, tym razem do Włoch, posłałem ich do diabła. Ronnie Valance poszedł za
moimi plecami do Home Office i Ministerstwa Zdrowia, które zaczęły naciskać. Kiedy
powiedziałem, że jesteś niezbędny tu, a innego pracownika nie mam, to poszli do
Premiera - M przerwał. - Muszę przyznać, że Premier był bardzo przekonujący grając
na nucie, że heroina w takich ilościach, o jakie tu chodzi, staje się instrumentem wojny
psychologicznej, niszczy siłę i obronność kraju i takie tam, choć i tak sprawa była
przesądzona - Premiera nie mogłem posłać do diabła. Stwierdził, że nie zaskoczyłoby go,
gdyby się okazało, że stoi za tym nie tylko banda Włochów, którzy chcą zarobić. Wydaje
mi się, że to Valance podsunął mu ten pomysł. Nie ulega wątpliwości, że Wydział
Narkotyków wykonał nie lada robotę starając się, by narkomania nie osiągnęła u nas
takiej skali, jak w Ameryce, szczególnie wśród młodzieży. Jego Ghost Squad zdołał
spenetrować jedną z siatek dostawczych i nie ulega wątpliwości, że źródłem zaopatrzenia
są Włochy, a towar przybywa tu w samochodach włoskich turystów. Zrobił, co
mógł,używając Interpolu i włoskiej policji, ale do niczego nie doszli. Aresztowania tutaj
dotarły do drobnych pośredników i napotkały na mur niewiedzy. Ci, którzy stanowią
centrum dystrybucji, zbyt dobrze opłacili lub przestraszyli resztę. Poza tym
zorganizowali nowy system kontaktów, dający im o wiele większe niż dotąd szansę
ukrycia.
- Może mają gdzieś ochronę, sir - wtrącił James.
- Może, i na to też musisz uważać. Kiedy Premier zmusił mnie do wyrażenia zgody
pomyślałem, że można by porozmawiać z Waszyngtonem. CIA było bardzo pomocne.
Narkotics Bureau ma od końca wojny delegaturę we Włoszech. Ciekawostką jest, że nie
ma ono nic wspólnego z CIA, podlega bowiem Ministerstwu Skarbu. Swoją drogą, taki
system podległości mogli wymyślić tylko Amerykanie. Ciekawe, co FBI o tym sądzi? - M
powoli odwrócił się od okna, spoglądając w twarz Jamesowi.
- Ważne jest, że Stacja CIA w Rzymie współpracuje z tym zespołem .do spraw
narkotyków, i CIA, a konkretnie sam Allan Dulles, dał mi nazwisko ich najważniejszego
agenta. Ten facet, nazwiskiem Kristatos na przykrywkę sam trochę przemyca. Dulles
oczywiście nie może mieszać w tę sprawę swoich ludzi i mówił, że lepiej tych od
narkotyków też za bardzo nie wykorzystywać, chyba że byłbyś w niebezpieczeństwie.
Obiecał również, że przekaże temu agentowi wiadomość, że jeden z naszych... tego,
najlepszych ludzi, skontaktuje się z nim, by omówić pewien interes. Wczoraj dostałem
informację, że spotkanie umówione jest na pojutrze. Resztę detali masz w aktach.
Zapadła cisza i James zrozumiał, że temat został wyczerpany, a sprawa sama w sobie nie
jest zbyt przyjemna, prawdopodobnie niebezpieczna, a z całą pewnością parszywa.
Zebrał papiery i wstał.
- W porządku, sir. Ile możemy zapłacić, żeby zakończyć sprawę?
- Sto tysięcy funtów - M oparł ręce o blat. - W jakiejkolwiek walucie. To znaczy, tyle
daje Premier. Ja natomiast nie chcę, żebyś się poparzył, wyciągając za innych kasztany z
ognia i masz do dyspozycji następną setkę. Narkotyki to najzyskowniejsze i
najniebezpieczniejsze przestępstwo na świecie. Uważaj na siebie! Signor Kristatos
odłożył menu i zapytał:
- Nie bawmy się w ciuciubabkę, Mr Bond. Ile?
- Pięćdziesiąt tysięcy funtów za stuprocentowy rezultat.
- Tak, całkiem przyzwoita kwota. Ja wezmę melona z czekoladą, nie lubię obfitych
posiłków w nocy. Mają tu Chianti własnego wyrobu i mogę je z czystym sumieniem
polecić. Podszedł kelner i odbyła się błyskawiczna konwersacja po włosku. James
zamówił tagliatelli beroli z sosem genovese, Gdy zostali sami, Kristatos z zamyślonym
wyrazem twarzy przez dłuższą chwilę żuł w milczeniu wykałaczkę. James domyślał się,
że tamten zastanawia się właśnie, czy kogoś wydać, czy też nie.
- W pewnych przypadkach może być więcej - zachęcił.
- Tak? - Grek najwyraźniej zdecydował się. - Proszę mi wybaczyć, muszę iść do toalety.
Wstał i poszedł ku tyłowi restauracji. James poczuł się nagle głodny i spragniony, nalał
sobie Chianti i wypił je jednym tchem, po czym zabrał się za rogalik, zastanawiając się
przelotnie, dlaczego to pieczywo naprawdę dobrze smakuje jedynie we Francji i we
Włoszech. Nie miał i tak nic więcej do roboty jak tylko czekać, a był prawie pewien, że
Kristatos udzieli mu potrzebnych informacji. Teraz pewnie gdzieś dzwonił, by do końca
mieć gwarancję jego wypłacalności, co akurat nie podlegało żadnej kwestii, ale to z całą
pewnością wiedział tylko Bond. Odprężony spoglądał przez okno na przechodniów i
dostrzegł partyjnego sprzedawcę gazet, zawzięcie pedałującego na rowerze. Do błotnika
była przyczepiona chorągiewka z napisem: "PROGRESSO?
- SI! - AVVENTURI - NO!" Uśmiechnął się na ten widok - najlepiej byłoby, gdyby stało
się to mottem całego zadania.
Po przeciwległej stronie pomieszczenia, przy narożnym stoliku, zgrabna blondynka o
szerokich ustach powiedziała do jowialnie wyglądającego mężczyzny sporej tuszy,
którego twarz łączyła z talerzem gruba wiązka spaghetti:
- Ma raczej okrutny uśmiech, ale jest bardzo przystojny. Szpiedzy tak nie wyglądają.
Jesteś pewien, że się nie mylisz, mein Taubchen? Mężczyzna przegryzł makaron, wytarł
usta zdrowo już wysmarowaną sosem pomidorowym serwetką, czknął i oznajmił:
- Santos. w takich sprawach nigdy się nie myli. Ma nosa do szpiegów i dlatego wybrałem
go jako ogon dla tego bękarta Kristatosa. Kto inny oprócz szpiega mógłby spędzić
wieczór ze świnią? Ale upewnimy się. Z kieszeni wyjął tani kastaniet z gatunku tych,
które czasami rozdają w czasie karnawału razem z torbami i gwizdkami, i raz ostro nim
trzasnął. Maitre d'hotel, będący akurat po przeciwnej stronie pomieszczenia,
natychmiast przerwał swoje zajęcie i pośpieszył ku niemu.
- Si, Padrone. Maitre d'hotel otrzymał szeptem instrukcje, skinął głową, podszedł do
drzwi obok kuchni, oznaczonych tabliczką "uffizio", i starannie je za sobą zamknął.
Faza po fazie wykonano to, co było dawno już doprowadzone do perfekcji, podczas gdy
grubas z powrotem zajął się spaghetti, obserwując postępy akcji, jakby była to szybka
partia szachów. Maitre d'hotel wrócił na salę, przeszedł ją szybkim krokiem i dość
głośno polecił swemu zastępcy:
- Dodatkowy stolik dla numeru czwartego. Natychmiast! Zastępca spojrzał nań i skinął
głową, po czym ruszył jego śladem w pobliżu stolika Bonda, pstrykając na pomocników.
Pożyczył krzesło od jednego stolika, potem od drugiego i, z przeprosinami, od tego, przy
którym siedział Bond. Czwarte zostało przyniesione przez szefa z "uffizia". W środek
pomocnicy wstawili stolik, który natychmiast został przykryty obrusem i zastawiony dla
gości.
- Przygotowaliście stół dla czworga? - zdziwił się maitre d'hotel. - Ja przecież mówiłem o
trzech osobach.
- Złapał krzesło, które sam wyniósł z zaplecza, dostawił je do stolika Bonda i gestem
rozpędził pomocników, którzy zajęli się własnymi sprawami. Zajęło to wszystko około
jednej minuty. W drzwiach pojawiło się niewinnie wyglądające trio Włochów. Maitre
d'hotel powitał ich osobiście, poprowadził do stołu i akcja została zakończona przy
całkowitym braku czyjegokolwiek zainteresowania. James ledwie zwrócił uwagę na
zamieszanie. Równocześnie z powrotem Kristatosa przyniesiono posiłek, na którym obaj
się skupili. Podczas jedzenia rozmawiali o bzdurach: wyborach we Włoszech,
najnowszym modelu Alfa Romeo, włoskich autach i ich porównywaniem z angielskimi.
Kristatos był dobrym rozmówcą, mającym na każdy temat coś ciekawego do
powiedzenia. Mówił po angielsku ze specyficznym akcentem, od czasu do czasu
pożyczając wymowę lub sformułowanie z innego języka, co stwarzało nader interesującą
mieszankę. Ogólne wrażenie potwierdzało zaskakująco wysoką opinię amerykańskiego
wywiadu o jego użyteczności. Przy kawie zapalił cienkie, czarne cygaro i mówił nie
wyjmując go z ust. W pewnej chwili położył dłonie na stole i, wpatrując się w okno,
oznajmił:
- Ten pizness... zgadzam się, choć dotąd robiłem to tylko z Amerykanami. Im nie
powiedziałem tego, co powiem teraz. Nie było takiej potrzeby. Ta machina nie operuje w
Ameryce, to są ściśle regulowane sprawy. Ta machina działa tylko na terenie Anglii.
Capito?
- Rozumiem. Ścisły podział rynków to rzecz normalna w takich interesach.
- Właśnie. Teraz, zanim podam informacje, ustalimy warunki, jak na solidnych ludzi
interesu przystało. Zgoda?
- Oczywiście. Signor Kristatos przyjrzał się dokładniej obrusowi.
- Chcę dziesięć tysięcy dolarów, w banknotach o małym nominale, jutro do południa.
Gdy zniszczy pan machinę, o której mowa, chcę jeszcze dwadzieścia tysięcy
- przelotnie spojrzał na Bonda. - Nie jestem chciwy. Nie biorę całych pańskich zasobów
gotówkowych, prawda?
- Cena jest zadowalająca.
- Bueno. Drugi warunek. Nie może być mowy o tym, skąd pochodzą pańskie informacje,
nawet jeśli zostanie pan pobity.
- Zgoda.
- I ostatni. Głową tej machiny jest zły człowiek
- znów przelotne spojrzenie, ale teraz w czarnych oczach krył się czerwony ~błysk. - On
musi być destrutto
- zabity. James omal nie gwizdnął. Teraz wszystko było jasne
- prywatna vendetta. Kristatos potrzebował zabójcy i znalazł takiego, który nie dość, że
nie brał pieniędzy, to jeszcze mu płacił za przywilej pozbycia się wroga. Nieźle jak na
informatora - użyć Secret Service, żeby pozbyć się prywatnych długów.
- Dlaczego? - spytał uprzejmie.
- Kto nie pyta, nie słyszy kłamstw. Normalna sytuacja w przestępczych syndykatach
- jak w przypadku góry lodowej widzi się tylko wierzchołek. Zresztą, co go to
obchodziło? został przysłany by wykonać określone zadanie, a nikogo nie interesowało,
co się stanie przy tej okazji. Jeden bandzior mniej, ot, czysta korzyść dla wszystkich.
Miał zniszczyć pewną organizację. Jeśli oznaczało to zniszczenie pewnego człowieka, to
było to nadal wykonanie tego zadania.
- Nie mogę tego obiecać - odezwał się po chwili.
- Wszystko, co mogę zrobić to to, że jeśli ten człowiek spróbuje mnie zniszczyć, to go
zabiję. Kristatos oddarł opakowanie wykałaczek i zajął się czyszczeniem paznokci.
- Nieczęsto zgadzam się na niepewne - odezwał się, wyczyściwszy jedną rękę - tym razem
będzie odwrotnie, gdyż to pan mi płaci, a nie ja panu. Teraz podam panu wiadomości,
których pan oczekuje. Potem zostaje pan sam i działa sam. Jutro w nocy lecę do
Karaczi, mam tam ważne spotkanie. Pan rozgrywa to tak, jak pan będzie chciał.
- Zgoda. Tamten przesunął się z krzesłem i zaczął mówić cicho i szybko, bez cienia
wątpliwości podając daty i nazwiska dla udokumentowania swych słów, nie wdając się w
zbędne detale. Historia była krótka i treściwa: w kraju było ponad dwa tysiące
gangsterów, deportowanych z USA Amerykanów włoskiego pochodzenia, których
sytuacja nie była zbyt wesoła - byli na najgorszych listach policyjnych, a ich wspólnicy
tu, we Włoszech, nie bardzo mieli ochotę ich zatrudniać, głównie zresztą z powyższego
powodu. Setka najtwardszych połączyła zasoby finansowe i wysyłała niewielkie
oddziałki do Bejrutu, Istambułu, Tangeru i Macao - największych centrów przemytu na
świecie. Inni działali jako kurierzy lub właściciele niewielkiego, choć szanowanego
zakładu farmaceutycznego w Mediolanie, dokąd napływało opium, przemycane małymi
statkami, przez grupy stewardów Al Italia, czy też w Orient Expresie (gdzie obsługa
wypełniała towarem całe przedziały). Firma ta, o nazwie Pharmacia Colomba SA
zajmowała się przetwarzaniem go w heroinę i była centrum dalszej wysyłki, skąd
kurierzy, używając samochodów osobowych rozmaitych marek, przewozili ją do
pośredników w Anglii.
- Nasi celnicy są całkiem dobrzy w wykrywaniu przemytu, - przerwał mu Bond - a w
samochodzie nie ma zbyt wielu skrytek, o których by nie wiedzieli. Gdzie taheroina jest
umieszczana?
- Zawsze w zapasowym kole. Można tam zmieścić towaru za dwadzieścia tysięcy funtów.
- Czy oni nigdy nie wpadli? Ani na dostawie do Mediolanu, ani na rozwożeniu?
- Oczywiście, że część została wyłapana przy różnych okazjach, ale to twarde sztuki i
nigdy nie sypią. Jeśli ktoś zostaje skazany, otrzymuje za każdy rok spędzony w więzieniu
dziesięć tysięcy dolarów. Jeśli ma rodzinę, to ma ona zapewniony taki poziom życia,
jakby był on na wolności. Po wyjściu może znów wrócić do pracy. Podział zysków jest
tam równy, wyłączając szefa, który ma oczywiście więcej, ale dla szeregowych członków
są to i tak ogromne pieniądze.
- Kto to jest? Kristatos uniósł dłoń z cygarem, żeby osłonić usta i zza tej zasłony
powiedział cicho:
- Nazywają go "Gołąbek", Enrico Colombo. Jest właścicielem tej restauracji, zresztą
dlatego właśnie pana tutaj przyprowadziłem. To ten grubas, który siedzi z blondynką,
na którą wszyscy zwracają uwagę. Nazywa się ona Lisi Baum i jest luksusową kurwą.
James nie potrzebował się oglądać - zauważył ją, ledwie usiadł - tak samo zresztą, jak
wszyscy posiadacze spodni siedzący w lokalu. Miała obiecujący wygląd, jaki przypisuje
się mieszkankom Wiednia, swoją obecnością rozświetlała przeciwległy kąt sali. Miała
włosy koloru słomy, zadarty nosek, szerokie, śmiejące się usta i czarną wstążkę wokół
szyi, a James "zdawał sobie sprawę, iż obserwuje go z niewielkimi przerwami przez cały
wieczór. Jej towarzysza ocenił jako dobrodusznego, dobrze sytuowanego mężczyznę, z
którym była chwilowo, by odpocząć od rozrywkowego trybu życia. Na pewno był wesoły
i niezbyt skąpy, po zakończeniu szczęśliwych chwil, z niczyjej strony nie powinno być
wyrzutów. Bondowi spodobał się na pierwszy rzut oka
- lubił ludzi wesołych, korzystających z życia, ale po rewelacjach, które dopiero co
usłyszał... Spojrzał w ich stronę akurat w chwili, gdy mężczyzna pogładził ją po policzku
i wstał, kierując się ku drzwiom "uffizio". James obserwował znikającego za drzwiami
człowieka, który wart był dwieście tysięcy funtów i który w najbliższym czasie
najprawdopodobniej zakończy żywot, po czym przeniósł wzrok na dziewczynę i
uśmiechnął się, gdy uniosła głowę. Zdawała się go ignorować, ale na jej ustach pojawił
się skierowany do niego półuśmiech. Zbliżał się czas wzmożonego ruchu, który
następował po zakończeniu seansów w kinach, i maitre d'hotel zarządził sprzątanie
opuszczonych stolików i przygotowywanie nowych, co odbywało się przy
akompaniamencie zwykłego w takich razach brzęku naczyń. James kątem oka
zarejestrował zniknięcie dodatkowego krzesła przy ich stoliku - w pobliżu zestawiono
stół dla sześciu osób - ale nie zwrócił na to uwagi. Zapytał Kristatosa o szczegóły z
prywatnego życia signore Enrico Colombo. Ani on, ani jego rozmówca nie zauważyli
wolnej, ale nieprzerwanej drogi krzesła od jednego do drugiego stolika, aż w końcu jego
zniknięcia za drzwiami "uffiizio". Nie było zresztą żadnych powodów, dla których
mieliby to zauważyć. Enrico odprawił maitre d'hotel i zajął się krzesłem, uprzednio
starannie zamykając drzwi biura na klucz. Wyjął z krzesła poduszkę, rozpiął suwak
pokrycia i z wnętrza wyjął miniaturowy magnetofon Grundiga. Zatrzymał go, przewinął
taśmę i pogrążył się w słuchaniu nagranej konwersacji, od czasu do czasu puszczając
pewne jej fragmenty powtórnie. Wyłączył urządzenie po wygłoszeniu opinii Kristatosa
na temat Lisi, gdyż na taśmie była długa cisza, a i tak dowiedział się tego, co go
najbardziej interesowało. Przez pełną minutę wpatrywał się w taśmę, po czym schował
ją do szuflady z głośnym, choć pełnym zamyślenia stwierdzeniem:
- Skurwysyn. Wyszedł, kierując się ku swemu stolikowi. Cicho i dobitnie powiedział coś
do oczekującej jego powrotu dziewczyny. Skinęła głową i spojrzała w kierunku Jamesa,
wstającego właśnie wraz z Kristatosem od swego stolika.
- Jesteś obrzydliwy - powiedziała wściekle do Colombo - wszyscy mnie przed tobą
ostrzegali i mieli rację. To, że postawiłeś mi kolację w swojej restauracji, nie upoważnia
cię jeszcze do robienia mi świńskich propozycji. Jej głos w miarę mówienia stawał się
coraz głośniejszy. Wstała, trzymając torebkę w ręku, stojąc dokładnie na drodze Jamesa
do wyjścia.
- Ty przeklęta austriacka dziwko... - Enrico poderwał się z miejsca z twarzą czerwoną z
wściekłości.
- Nie waż się obrażać mojego kraju, ty włoska ropucho! - sięgnęła po kieliszek i
chlustnęła jego zawartość prosto w twarz mężczyzny, a gdy ten, ocierając zalane winem
oczy, ruszył ku niej, naturalnym ruchem cofnęła się wprost w objęcia Bonda,
czekającego spokojnie wraz z Kristatosem na możliwość przejścia. Colombo wytarł
twarz serwetką i oznajmił trochę spokojniejszym głosem:
- Nie pokazuj się więcej w mojej restauracji - udał, że spluwa jej pod nogi i wyszedł na
zaplecze. Maitre d'hotel pośpieszył ku nim wśród całkowitej ciszy - wszyscy goście
przestali jeść i wpatrywali się w nich.
- Pomóc pani znaleźć taksówkę? - spytał Bond, ujmując ją pod ramię. Wyszarpnęła je,
nadal wściekła.
- Wszyscy mężczyźni to świnie - oznajmiła, po czym przypomniała sobie o dobrych
manierach i dodała: - To miłe z pana strony. Ruszyła ku drzwiom, a obaj mężczyźni
podążyli w ślad za nią. W lokalu rozległ się przyciszony dźwięk rozmów i brzęk
sztućców - cisza pękła ku pełnemu zadowoleniu wszystkich obecnych. Smutno
wyglądający maitre d'hotel otworzył im drzwi, mówiąc do Jamesa:
- Przepraszam Monsieur, to miło z pana strony, że starał się pan pomóc. Gestem
zatrzymał przejeżdżającą taksówkę i otworzył jej drzwi. Dziewczyna wsiadła, James za
nią.
- Zadzwonię rano - oznajmił przez szybę Kristatosowi, i nie czekając na odpowiedź,
spytał wciśniętą w przeciwległy kąt siedzenia dziewczynę dokąd?
- Hotel Ambasadori. Przez chwilę jechali w milczeniu, które James przerwał pytaniem:
- Nie chciałaby pani napić się czegoś?
- Dziękuję, ale nie. Jest pan bardzo miły, ale dziś jestem zmęczona.
- To może innego dnia?
- Może, ale jutro wracam do Wenecji.
- Także tam będę. Zje pani ze mną kolację?
- Sądziłam, że Anglicy są sztywni - uśmiechnęła się.
- Pan jest Anglikiem, prawda? Jak się pan nazywa? Co pan robi?
- Tak, jestem Anglikiem. Nazywam się Bond... James Bond i piszę książki przygodowo -
sensacyjne. Teraz piszę taką o handlu narkotykami. Jej akcja rozgrywa się w Rzymie i
w Wenecji, a problem polega na tym, że niewiele wiem na ten temat. Dlatego chodzę
gdzie się da i zbieram plotki. Zna pani jakieś?
- To dlatego jadł pan kolację z tym Cristatosem. Słyszałam o nim, ma złą opinię... Nie,
nie znam plotek, które mogłyby panu pomóc. Wiem tylko to, co wiedzą wszyscy.
- Ależ o to właśnie mi chodzi, nie interesuje mnie fikcja. Tę mogę stworzyć sam.
Interesują mnie plotki z tak zwanych "źródeł zbliżonych do dobrze poinformowanych",
które przeważnie mają w sobie sporo prawdy. Takie wiadomości to klejnoty dla pisarza.
- Mówi pan o prawdziwych? - roześmiała się.
- Cóż, aż tyle jako pisarz nie zarabiam, ale udało mi się sprzedać prawa do sfilmowania
tej książki, a jeśli uda mi się ją napisać wystarczająco prawdziwie, to chyba ją sfilmują.
Powiedzmy, diamentowe klipsy od Van Cleefa. Umowa stoi? - Podjeżdżali pod
Ambasadori i Lisi, biorąc z siedzenia torebkę, zwróciła się twarzą do niego. Portier
otworzył drzwi i światła lamp padły na nią, ukazując poważną twarz.
- Wszyscy mężczyźni to świnie, ale niektórzy są milsi niż inni. Zgoda, spotkamy się, ale
nie na kolacji. To, co mam panu do powiedzenia, nie bardzo nadaje się na miejsca
publiczne. Każdego popołudnia kąpię się na Lido, ale nie na ogólnej plaży, tylko na
Bagni Alberoni, tam, gdzie wasz poeta Byron lubił jeździć konno. To na czubku
półwyspu, vaporetto dowiezie pana prawie na miejsce. Spotkamy się tam pojutrze o
piętnastej pod żółtym parasolem. Proszę w niego zapukać i zapytać o Fraulein Lisi
Baum. - Wysiadła podając mu dłoń.
- Dziękuję za pomoc. Dobranoc.
- A więc do zobaczenia - odparł. - Dobranoc. Popatrzył w zamyśleniu jak wchodziła po
stopniach, po czym polecił kierowcy zawieźć się do Nationale. Jechał obserwując
migające za oknem neony. Wszystko działo się zbyt szybko, ale jedyne, nad czym miał
kontrolę, to była taksówka. Pochylił się ku kierowcy i polecił mu zwolnić.
Najlepszym pociągiem z Rzymu do Wenecji jest "Laguna Express", wyjeżdżający z
Rzymu w południe. James, po ranku spędzonym na rozmowach z Londynem za
pośrednictwem Stacji I, ledwie nań zdążył i przekonał się, że nazwa jest jedynym
luksusem istniejącym w tymże pociągu. Fotele miały rozmiar młodzieżowy (Włosi są
drobnej budowy i im to nie przeszkadza), a wagon restauracyjny cierpiał na zarazę
coraz bardziej rozprzestrzeniającą się po europejskich pociągach: szczerą i serdeczną
niechęć do podróżnych, a szczególnie do podróżnych obcej narodowości. Jedyne wolne
miejsce znajdowało się na tylnej osi, wagonem trzęsło, jakby jechał po kocich łbach, co
malowniczo plamiło już i tak brudny obrus, kolana Jamesa ledwie weszły pod blat
stolika, a kelner robił prawdziwą łaskę racząc się w ogóle pojawić. Ogólnie Bond spędził
podróż klnąc w żywy kamień Ferrowe Italiane delio Stato, czyli Włoskie Koleje
Państwowe. Gdy w końcu za oknami pojawiła się Wenecja, nawet piękno Wielkiego
Kanału nie wywarło na nim wrażenia
- miał wszystkiego serdecznie dość. Wieczór spędził na rozdawaniu tysiąclirówek w
Vallombrosa, w Harry's Bar i w końcu w Quadri, udowadniając wszystkim, którzy
mogli go obserwować, że faktycznie jest tym, za kogo podał się dziewczynie - dobrze
zarabiającym pisarzem, lubiącym wygodne życie i poszukującym określonych
informacji. Następnie wrócił do hotelu i przespał kamiennym snem osiem godzin
dzielących go od południa. Maj i październik to najlepsze miesiące w Wenecji
- jest ciepło, choć słońce nie doskwiera, a noce są chłodne. W tym czasie,>jak na
Wenecję, - stosunkowo niewielu turystów, chociaż jest to miasto, które w swoich wąskich
uliczkach i kanałach potrafi schować imponującą liczbę ludzi, nie wspominając o
wrzaskliwych dzieciakach i tranzystorach. Godziny poranne Bond spędził na
spacerowaniu po bocznych uliczkach i odwiedzaniu kościołów (wchodził głównym
wejściem, wychodził bocznym) w nadziei, że uda mu się odkryć, kto za nim łazi (jeśli,
rzecz jasna, ktoś taki był). Po paru godzinach doszedł do budującego wniosku, że kogoś
takiego nie było, udał się więc do Floriana i przy drinku posłuchał pary amerykańskich
snobów dyskutujących o braku proporcji w fasadach na Placu Świętego Marka. Później,
kierując się nagłym impulsem, wysłał do swej sekretarki (która była tu na wycieczce i
przez parę ładnych miesięcy nie pozwalała mu o tym zapomnieć) kartkę następującej
treści: Wenecja jest cudowna. Jak dotąd zwiedziłem dworzec i giełdę. Wieczorem w
planie wodociągi miejskie i kino Scala. Znasz wspaniałą piosenkę "O sole mio"? - jest
bardzo romantyczna, podobnie jak wszystko tutaj. J.B. Zadowolony z siebie zjadł
wczesny obiad i wrócił do hotelu, gdzie sprawdził dokładnie Walthera PPK. Ubrał się i o
dwunastej czterdzieści znalazł się na vaporetto do Alberoni. Płynąc łodzią po podobnej
do lustra powierzchni laguny, zastanawiał się leniwie, co przyniosą najbliższe godziny. Z
mola w Alberoni (po weneckiej stronie Zatoki) jest pół mili pylistej drogi biegnącej
przez nasadę półwyspu do Bagni Alberoni, leżącego nad Adriatykiem. Jest to pustynny
świat. Choć o milę w głąb lądu pełno jest luksusowych posiadłości, tu nie ma nic oprócz
niewielkiej wioski rybackiej, sanatorium dla studentów i opuszczonych ruin, będących
niegdyś stacją badawczą włoskiej marynarki, oraz prawie niewidocznych zza krzewów i
chwastów cementowych podstaw do dział artylerii nadbrzeżnej z ostatniej wojny. W
środku niewielkiego pasa ziemi znajduje się klub golfowy, którego trasa wije się wśród
ruin starożytnych umocnień. Nie cieszy się on zbytnią popularnością tak wśród
turystów, jak i wśród mieszkańców Wenecji. Otacza go wysoki płot z rozwieszonymi
gęsto tabliczkami zawierającymi groźne Vietatos i Prohibitos. Położone wokół tej
enklawy wydmy nie zostały jeszcze od wojny oczyszczone z min, o czym świadczą
pordzewiałe ogrodzenia z drutu kolczastego i tablice "Minas. Pericolo di Morte" z
twarzowymi trupimi czaszkami pod spodem. Cały ten rejon jest dziwnie melancholijny i
stanowi duży kontrast z wesołą Wenecją oddaloną ledwie o godzinę drogi. Nieco się
spocił, przebywając te pół mili dzielącego od plaży i przez chwilę stał w cieniu ostatniej
akacji rozglądając się wokół - z przodu miał nie pierwszej świeżości drewnianą bramę z
wyblakłym napisem: "Bagni Alberoni", za nią podobnej jakości drewniane kabiny,
stoyardów piasku i błękit wody. Wokół nie było żywej duszy i miejsce wyglądało na
zamknięte od dawna, ale gdy dotarł do bramy, usłyszał słabe dźwięki radia nadającego
neapolitańską muzykę. Dobiegała ona z rozsypującej się budy ozdobionej reklamą
Cocacoli i paru tutejszych napojów orzeźwiających, choć nie mógł sobie wyobrazić, jak
"można tu zarobić nawet w środku sezonu. Stopy zagłębiały się w piasku, gdy wszedł na
wydmy, obchodząc zabudowania i zbliżając się do morza. W lewo pusta plaża łagodnym
łukiem ciągnęła się ku niewidocznym stąd ośrodkom w Lido, a w prawo było jej około
półtorej mili do cypla, na którym stały byle jak sklecone domostwa rybaków. Za plażą
ciągnęły się wydmy i majaczyło ogrodzenie klubu golfowego, a na skraju wydm, o
paręset yardów, widać było błysk jasnej żółci, ku której ruszył brzegiem morza.
- Ahem. Spoczywające na piasku dłonie poderwały się, podciągając opalacz. James
wszedł w zasięg wzroku leżącej dziewczyny i stanął spoglądając w dół, gdzie cień
parasola padał tylko na jej twarz, a reszta ciała w czarnym bikini wystawiona była na
promienie słoneczne.
- Jest pan pięć minut za wcześnie i miał pan pukać. Usiadł obok niej w cieniu parasola i
starannie wytarł twarz chusteczką.
- Jest pani właścicielką jedynej palmy na tej pustyni i musiałem się tu dostać
najszybciej, jak się dało. Niezłe miejsce na spotkanie.
- Pod tym względem jestem taka, jak Greta Garbo
- roześmiała się. - Lubię być sama.
- A jesteśmy sami?
- Dlaczego pan pyta? Sądzi pan, że wzięłam pokojówkę?
- Skoro wszyscy mężczyźni to świnie...
- Ach, ale pan jest świnią gentlemanem - zachichotała - a poza tym jest za gorąco na
takie rzeczy i w dodatku jest to spotkanie w interesach, no nie? Ja panu opowiem
historyjkę o narkotykach, a pan da mi diamentowe kolczyki od Van Cleefa. A może
zmienił pan zdanie?
- Nie. Od czego zaczniemy?
- Proszę pytać o to, co pana interesuje - siadła, podciągając kolana pod brodę i
przyglądając mu się poważnym wzrokiem. Zauważył zmianę, ale nie dał nic po sobie
poznać.
- Mówią, że pani przyjaciel, Colombo, to gruba ryba w interesie - powiedział obojętnie. -
Proszę mi o nim opowiedzieć. Byłby dobrą postacią do mojej książki, oczywiście
zmieniony. Potrzebuję szczegółów: jak działa, gdzie ma magazyny. Tego autor nie zdoła
już Wymyślić.
- Enrico byłby wściekły, gdyby wiedział, że zdradzam jego tajemnice. Sama nie wiem, co
by mi zrobił.
- Nie dowie się tego.
- Lieber Mr Bond - oznajmiła poważnie. Jest bardzo mało rzeczy, o których on nie wie, a
potrafi też skutecznie działać na podstawie domysłów. Nie zdziwiłabym się, gdyby kazał
mnie śledzić, to podejrzliwy człowiek... Myślę, że najlepiej będzie, jak pan sobie pójdzie.
To wszystko było wielkim błędem. W przeciwieństwie do niej, otwarcie spojrzał na
zegarek
- było wpół do czwartej. Lekko się wychylił, spoglądając wzdłuż plaży - przy
rozsypujących się kabinach poruszało się trzech mężczyzn, maszerując w nogę jak na
paradzie. Cała trójka miała na sobie ciemne ubrania. Wstał spoglądając na nią
mruknął:
- Widzę, co pani ma na myśli. Proszę powiedzieć Colombo, że od teraz biorę się za jego
biografie, i że jestem człowiekiem upartym. Na razie! Ruszył biegiem ku cyplowi - w
wiosce byli ludzie, a ludzie oznaczali bezpieczeństwo. Trójka mężczyzn przyśpieszyła
kroku, przechodząc w marszobieg, jakby trenowali do maratonu. Gdy mijali parasol,
jeden z nich uniósł rękę, na co dziewczyna, obserwująca ich postępy, zrobiła to samo i
położyła się na brzuchu, być może chcąc opalić plecy, a być może dlatego, że nie chciała
oglądać dalszego ciągu tego pościgu. James w biegu zdjął krawat, schował go do kieszeni
i rozpiął górne guziki koszuli - było gorąco i zaczynał już spływać potem. Ścigający byli,
rzecz jasna, w tej samej sytuacji i pytaniem rozstrzygającym było to, kto jest w lepszej
kondycji. Dotarł do falochronu i z jego wysokości obejrzał się - tamci nie zbliżyli się doń,
ale dwóch z nich oddaliło się w bok, chcąc ściąć cypel wzdłuż ogrodzenia klubu
golfowego, nie zwracając żadnej uwagi na stare tablice ostrzegające przed minami
Ocenił odległość i doszedł do wniosku, że mają spore szansę złapać go przed wioską
leżącą po przeciwnej stronie pola minowego, toteż nie zwlekając, pognał co sił w nogach.
Koszulę miał już mokrą, a stopy ciążyły jak kamienie. Dotąd przebył około mili i do
bezpiecznej strefy pozostało mu przynajmniej drugie tyle, w dodatku musiał uważać,
aby nie potknąć się o pordzewiałe działobitnie, rozmieszczone w betonie co jakieś
pięćdziesiąt yardów. Zaczynał łapać powietrze z coraz większym trudem, czując, jak
spodnie i marynarka stają się coraz bardziej wilgotne i coraz bardziej utrudniają mu
bieg. O trzysta yardów za nim był ścigający, w prawo, pomiędzy wydmami pozostała
dwójka,, która szybko nadrabiała straty, a w lewo znajdował się dwudziestostopowy
stok betonu, prowadzący wprost do zielonych wód Adriatyku. Miał właśnie zamiar
zwolnić do szybkiego marszu, by uspokoić oddech, gdy niespodziewanie nastąpiły po
sobie błyskawicznie dwie rzeczy. Przed sobą dostrzegł grupę rybaków wychodzących z
wody, a od strony klubu dobiegłgo huk eksplozji. W powietrze wyleciał grzyb dymu,
ziemi i innych odpadków, a w bok uderzyła go niezbyt silna fala podmuchu. Zwolnił,
widząc jak pozostały wśród wydm mężczyzna stanął, zamierając w całkowitym
bezruchu z otwartymi ustami. Nagle jęknął i runął na ziemię obejmując głowę rękami.
James znał te objawy
- facet był w szoku i nie ruszy się, dopóki ktoś po niego nie przyjdzie i go nie
wyprowadzi. Wydarzenie to znacznie podniosło go na duchu - do rybaków zostało mu
około dwustu yardów, a ci dostrzegli go najwyraźniej, gdyż zebrali się w grupę
zwróconą ku niemu.
- Mi Ingles. Prego dore il carabinieri! - krzyknął mobilizując swe zasoby włoskiego.
Zaryzykował spojrzenie w tył - dziwne, ale goniący go nadal nie zwalniał kroku i teraz
dzieliło ich zaledwie sto yardów. Przed nim rybacy rozsypali się w półkole, trzymając w
pogotowiu pneumatyczne harpuny, W środku linii stał mężczyzna z potężnym brzuchem
zwisającym nad czerwonymi kąpielówkami i maską do nurkowania zsuniętą na czubek
głowy. Widząc jego twarz Bond zwolnił aż do niespiesznego kroku i wyciągnął broń -
mężczyzną ze skrzyżowanymi rękoma, który stał w centrum harpunników, był Enrico
Colombo. Obserwował spokojnie Jamesa, a gdy dzieliło ich dwadzieścia yardów,
przemówił:
- Proszę odłożyć tę zabawkę, Mr Bond. Wiemy, że jest pan z Secret Service. To, co oni
trzymają w dłoniach, to pneumatyki na dwutlenek węgla. Radzę stanąć nieruchomo,
chyba że chce pan być kopią świętego Sebastiana z Magenty. - Zwrócił się do stojącego
po prawej stronie: - Jak daleko był ten Albańczyk, którego w zeszłym tygodniu...?
- Dwadzieścia yardów, padrone, a harpun przebił go na wylot. To był gruby facet, dwa
razy grubszy od tego. James siadł na najbliższym pordzewiałym żelastwie, umieszczając
dłoń z bronią na kolanie tak, że celowała W środek grubego brzucha Colombo.
- Możesz trafić i pięcioma harpunami, ale to nie zatrzyma kuli, którą będziesz miał we
flakach, Colombo uśmiechnął się i skinął dłonią - stojący za Bondem, ocalały z
pierwotnej trójki ścigających, mężczyzna rąbnął go fachowo kolbą Lugera w nasadę
czaszki.
Gdy człowiek się budzi po silnym ciosie w głowę, pierwszą reakcją jest ochota na
wymioty, a dopiero później zaczyna zdawać sobie sprawę z tego; co się dzieje wokół.
Dlatego też minęło nieco czasu od chwili odzyskania świadomości, zanim James Bond
zdał sobie sprawę, że jest na statku, który gdzieś płynie, i że jakiś facet wyciera mu czoło
mokrym ręcznikiem, mrucząc zachęcająco w łamanej angielszczyźnie:
- Okay, amigo... spokój... nie denerwować się... James się nie denerwował, nie mając na
to chwilowo siły, natomiast na tyle, na ile mógł się rozejrzeć bez ryzyka, że mu głowa
odpadnie, przyjrzał się otoczeniu. Był w niewielkiej, ale komfortowej kabinie,
wypełnionej zapachem damskich perfum, Leżał na koi, a nad nim pochylał się jeden z
harpunników, ubrany w wytarte spodnie i rozpiętą koszulę, uśmiechając się doń niczym
ukochana niania.
- Lepiej? - spytał wskazując własny kark w geście sympatii. - Trochę boleć, ale szybko
być okay. Tylko czarne włosy przykryć i dziewczyny nic nie widzieć. Bond uśmiechnął
się i odruchowo skinął głową, co omal mu jej nie rozsadziło. Gdy ponownie otworzył
oczy, mężczyzna skrzywił się z niezadowoleniem, podsuwając mu przed oczy zegarek -
była siódma wieczorem.
- Mangiare con Padrone, si? - spytał, pokazując palcem dziewiątą.
- Si.
- Dormire - tamten przyłożył dłonie do policzka i przekrzywił głowę w geście
oznaczającym sen.
- Si - mruknął ponownie Bond, obserwując jak tamten wychodzi zadowolony i zamyka
za sobą drzwi. Nie usłyszał jednakże żadnego szczęku klucza w zamku czy innej zasuwy.
Klnąc w duchu wstał ostrożnie i powlókł się do umywalki. Odświeżony nieco rozejrzał
się i ku swemu zaskoczeniu znalazł na szafie wszystko co miał przy sobie, poza bronią.
Umieścił drobiazgi w kieszeniach, siadł na łóżku i zapalił papierosa. Zamyślił się, jednak
nie doszedł do zbyt konstruktywnych wniosków. Wzięto go na wycieczkę, ale sądząc po
zachowaniu tego marynarza, nie traktowano go jak przeciwnika. Z drugiej strony
jednak, zadano sobie sporo trudu, by go złapać i przypuszczalnie stracono przy tej
okazji człowieka, choć był to czysty przypadek. Możliwe,, że to łagodne traktowanie było
przygrywką do rozmów i do zawarcia z nim jakiegoś układu, ale o co chodzi i co mu
zaproponują, nie miał pojęcia. Toteż doszedł do wniosku, że dalsze myślenie nic nie da i
położył się spać. W dwie godziny później ten sam mężczyzna przyszedł i zaprowadził go
do niewielkiego, choć gustownie urządzonego saloniku, pozostawiając go tam samego.
Na środku stał stół z dwoma fotelami i niklowany stolik na kółkach zastawiony
półmiskami i baterią butelek. Próba otwarcia drzwi po przeciwległej stronie salonu
wykazała, że są zamknięte, toteż James zainteresował się iluminatorem. Z tego, co mógł
dostrzec, statek miał około dwustu ton wyporności i prawdopodobnie niegdyś był dużym
trawlerem rybackim. Praca silnika przypominała odgłosy diesla. Choć na maszcie widać
było zrefowany żagiel, to ich szybkość oceniał na sześć do siedmiu węzłów. Na ciemnym
już horyzoncie dostrzegł zbiorowisko świateł - wyglądało na to, że płyną wzdłuż brzegu
Adriatyku. Zasuwa w drzwiach szczęknęła i odszedł od iluminatora - w otworze pojawił
się Colombo w podkoszulce, spodniachi sandałach, z dziwnym wyrazem twarzy i
błyskiem zainteresowania w oczach. Zajął jeden z foteli i machnął ręką w stronę
drugiego.
- Siadaj, przyjacielu. Jedz i pij. Musimy sobie porozmawiać i przestać się zachowywać
jak chłopcy. Jesteśmy przecież dorośli, prawda? Czego się napijesz - gin, whisky,
szampan? A to są najlepsze parówki w całej Bolonii, rovelone, czyli wędzony ser i świeże
figi. To chłopskie jedzenie, ale wyśmienite. Ten bieg musiał zaostrzyć ci apetyt.
Smacznego. Jego uśmiech był zaraźliwy. James nalał sobie whisky i usiadł.
- Dlaczego zadałeś sobie tyle trudu? - spytał.
- Mogliśmy się spotkać bez tego całego dramatyzmu, a tak przysporzyłeś sobie sporo
kłopotu. Ostrzegłem mojego szefa, że coś takiego może się zdarzyć. Sposób, w jaki
zaaranżowałeś poznanie Lisi w swojej restauracji, był tak banalny, że aż szkoda słów.
Uprzedziłem go, że pakuję się w pułapkę, by przekonać się, co jest grane. Jeśli do jutra
w południe nie skontaktuję się z nim, będziesz miał na karku tutejszą policję, Interpol i
moich kumpli. Colombo wyglądał na zaskoczonego.
- Jeśli wiedziałeś i byłeś gotów wpaść w tę pułapkę, to dlaczego starałeś się uciec,moim
ludziom? Posłałem ich, by cię zaprosili na ten statek i wszystko miało się odbyć po
przyjacielsku. Teraz straciłem dobrego człowieka, a ty omal nie masz pękniętej czaszki.
Nic nie rozumiem.
- Nie spodobali mi się twoi wysłannicy. Rozpoznaję morderców na pierwszy rzut oka.
Pomyślałem, że mogłeś wpaść na jakiś głupi pomysł. Wystarczyło użyć tylko dziewczyny,
oni byli niepotrzebni. Colombo potrząsnął smętnie głową.
- Lisi nie miała nic przeciwko temu, by się o tobie czegoś dowiedzieć, by cię poznać, ale
absolutnie nic więcej, a teraz jest pewnie tak wściekła na mnie, jak ty. Życie jest bardzo
trudne. Lubię mieć wokół siebie przyjaciół, a teraz w ciągu jednego dnia przysporzyłem
sobie dwóch wrogów. To bardzo, ale to bardzo źle - wyglądał na szczerze zmartwionego,
uciął sobie solidny kawał parówki i popijając szampanem zjadł błyskawicznie, po czym
poinformował Jamesa ze smutkiem: - Zawsze to samo. Kiedy jestem zmartwiony, muszę
jeść, ale niczego nie mogę przetrawić. A teraz ty mnie martwisz. Mówisz, że mogliśmy
się spotkać i porozmawiać, mówisz, że niepotrzebnie wszystko skomplikowałem i przez
to krew Maria jest na moich rękach, choć nie kazałem mu iść na skróty. Ale ja nie sądzę,
żeby to była tylko moja wina. Ty także masz w tym swój udział. Może nawet większy!
Zgodziłeś się mnie zabić! Jak można zorganizować przyjacielskie spotkanie z kimś, kto
ma cię zabić? Powiedz mi. - Ostatnie zdanie prawie wykrzyczał, po czym oderwał kawał
chleba i zaczął go wściekle gryźć, spoglądając ze złością na Bonda.
- O czym ty, u diabła, mówisz? - zdumiał się James. Colombo cisnął na stół resztki
pieczywa, wstał i nie spuszczając oczu z gościa, podszedł do stojącej pod ścianą szafki,
otworzył ją i wyjął miniaturowy magnetofon. Ciągle patrząc oskarżycielsko, wrócił na
swoje miejsce i wcisnął klawisz odtwarzania.
- Właśnie - dobiegł z głośnika głos Kristatosa.
- A teraz jak dobrzy handlowcy ustalimy warunki, zgoda? James ze szklanką w dłoni
słuchał w milczeniu. Nie pamiętał, jak dokładnie brzmiała jego własna odpowiedź i
zdawał sobie sprawę z tego, że w tej chwili jest to dla niego jedna z najistotniejszych
rzeczy. Wreszcie usłyszał swój głos:
- Nie mogę tego obiecać. Mogę natomiast przyrzec, że jeśli ten ktoś zdecyduje się mnie
zniszczyć, to go zabiję. Colombo wyłączył magnetofon, a James wypił co miał i oznajmił
z ulgą:
- To jeszcze nie znaczy, że jestem mordercą.
- Dla mnie tak, szczególnie jeśli mówi to Anglik. Pracowałem z wami w czasie wojny i
znam wasz sposób mówienia. Mam nawet wasz medal - wyjął z kieszeni srebrny Medal
za Wolność i rzucił na stół. - Widzisz?
- Tylko że dawno skończyłeś współpracę - odparł twardo Bond. - To też jest na tej
taśmie. Teraz pracujesz przeciwko nam, i to dla zysku.
- Słyszałem całą waszą rozmowę i wszystko to są kłamstwa! - Colombo rąbnął otwartą
dłonią w stół, aż zadzwoniły szklanki. - Każde słowo to kłamstwo. Wstał gwałtownie,
przewracając fotel, sięgnął po butelkę i wlał uczciwą porcję do szklanki Jamesa, po
czym ostrożnie podniósł mebel i ustawił przed sobą butelkę szampana.
- Szczerze mówiąc, to jest w tym odrobina prawdy
- wyznał spokojnie z poważną twarzą - dlatego zdecydowałem się porozmawiać. Jeśli mi
nie uwierzysz i wciągniesz we wszystko policję, to będę miał sporo kłopotów, skandal,
ruinę i takie rzeczy. Zdecydowałem się jednak pokazać ci prawdę, po którą wysłano cię
tutaj. Wszystko w przeciągu paru godzin, bo do świtu misja będzie skończona.
- Co jest prawdą z tego, co powiedział mi Kristatos? Colombo przyjrzał mu się z
namysłem i rzekł:
- Przyjacielu, jestem przemytnikiem, i to jest prawda. Jestem chyba najlepszy nad całym
Adriatykiem i nie jest to przesada. Połowa amerykańskich papierosów we Włoszech jest
przywożona przeze mnie z Tangeru, jestem jedynym dostawcą złota na czarny rynek,
mam swego dostawcę diamentów w Bejrucie, który zaopatruje się bezpośrednio w Sierra
Leone i Południowej Afryce. Dawniej, gdy nie było leków, zajmowałem się też penicyliną
i innymi antybiotykami. Pochodziły wprost z amerykańskich baz wojskowych. Były też
inne sprawy, nawet dziewczynki z Syrii i Persji. Przewoziłem też skazańców, tylko w
drugą stronę, ale nigdy nie zajmowałem się narkotykami! I nigdy się nimi nie zajmę:
Opium, heroina
- to zło i grzech. Przysięgam na głowę mojej matki, że to prawda! James zaczynał
pojmować sytuację i zaczynał lubić tego zbyt późno urodzonego pirata, który omal nie
został wystawiony przez konkurencję. Musiał się jednak upewnić.
- To dlaczego Kristatos wystawił ciebie? Co on na tym zyskuje?
- Przyjacielu, Kristatos to Kristatos. On prowadzi największą podwójną grę, jaką można
rozgrywać. Aby utrzymać opiekę amerykańskiego wywiadu i ludzi od narkotyków, musi
od czasu do czasu dać im jakąś ofiarę, jakąś płotkę, by odwrócić podejrzenia. Z wami,
Anglikami, sprawa ma się inaczej. Tu idzie duża ilość i aby ją osłonić, potrzebna jest
duża ofiara. Albo on, albo jego szefowie wybrali mnie. Ma to o tyle dobrą stronę z ich
punktu widzenia, że gdybyś się uparł i wydał sporo gotówki, mógłbyś potwierdzić z
niezależnych od niego źródeł część wiadomości o mnie, które ci podał. W dodatku każda
taka informacja odsuwałaby cię dalej od prawdy działając na ich korzyść. Nie lekceważę
Secret Service i wiem, że w końcu trafiłbym do więzienia, ale ten, którego naprawdę
szukasz, śmiałby się w kułak zupełnie bezpieczny.
- Dlaczego on chce cię zabić?
- Po prostu wiem za dużo, przyjacielu. W takim fachu czasami słyszy się to i owo o
innych. Niedawno na tymże statku miałem nieporozumienie z albańskim patrolowcem i
udało mi się trafić go w zbiornik paliwa. Ocalał tylko jeden członek załogi i przekonałem
go, żeby ze mną porozmawiał. Opowiedział mi sporo ciekawych rzeczy, ale jak idiota
wysadziłem go na brzeg koło Tirany, ryzykując zresztą przejście przez ich pola minowe.
Parę dni później zacząłem czuć na karku tego bękarta, Kristatosa. Na szczęście
posiadam informację, o której on nie wie. O świcie mamy spotkanie w niewielkim porcie
rybackim na północ od Ancony. Tam zobaczymy, czyje będzie na wierzchu.
- A jaka jest twoja cena? - spytał uprzejmie James.
- Powiedziałeś, że moja misja zostanie rano zakończona. Ile?
- Nic. Przypadek sprawił, że nasze interesy są wspólne, ale muszę mieć twoje słowo, że
to, co ci teraz powiedziałem, zostanie między nami i twoim szefem w Londynie. Nie może
pod żadnym pozorem wrócić do Włoch. Zgoda?
- Zgoda. Nie sądzę, by były z tym problemy. Colombo wstał i podał Jamesowi jego broń
wyjętą z kieszeni, mówiąc:
- W takim razie, mój drogi, lepiej żebyś to miał, gdyż sądzę, iż będziesz go potrzebował.
Teraz lepiej się prześpij. Przed piątą rano pobudka i kawa - wyciągnął dłoń, którą Bond
uścisnął.
- Zgoda, Colombo - uśmiechnął się, po czym wrócił do swojej kabiny.
"Colombina" miała załogę składającą się z dwunastu młodych i zawadiacko
wyglądających typów, obecnie siedzących w salonie nad parującymi kubkami kawy i
cicho dyskutujących. Jedyne światło dawała sztormowa latarnia, poza tym wygaszono
na statku wszystkie inne, stwarzając dość skutecznie atmosferę napięcia i podniecenia,
żywcem wyjętą z "Wyspy skarbów". Colombo po kolei sprawdzał broń swoich ludzi -
wszyscy mieli Lugery i noże. Każdy egzemplarz był przez niego osobiście zlustrowany.
James stwierdził z zaskoczeniem, że trochę mu zazdrości życia poza prawem, ale dla
każdego normalnego człovieka przepisy celne czy handlowe nie są zbyt istotną rzeczą. W
każdym razie nikt, nie licząc, rzecz jasna policji, celników lub podobnych zboczeńców
nie traktuje ludzi łamiących je jako przestępców. Enrico spojrzał na zegarek i posłał
ludzi na stanowiska, gasząc przy okazji latarnię, po czym obaj udali się na mostek.
Zaczynało świtać, choć jak dotąd było szarawo, bez śladów słońca. Wystarczyło to
jednak, by widzieć nie tylko najbliższe otoczenie. Znajdowali się w pobliżu skalistego
wybrzeża i poruszali się z niewielką szybkością.
- Za tym cyplem jest port - wyjaśnił Colombo.
- Nie sądzę, by o nas wiedzieli, a możemy podpłynąć pod samo nadbrzeże. Oczekuję, że
zastaniemy tam jednostkę mniej więcej naszej wyporności, wyładowującą role papieru,
który składowany jest w leżącym przy nadbrzeżu magazynie. Mam zamiar wziąć ją
szturmem i zdziwiłbym się, gdybyśmy nie napotkali oporu, choć mam nadzieję, że
strzelaniny będzie niewiele. W każdym razie moi ludzie mają rozkaz nie strzelać pierwsi,
co i tak niewiele zmieni - to albański statek obsadzony mętami. Są wrogami tak twojego,
jak i mojego kraju. Jeśli któryś z nas będzie miał pecha i zginie, mówi się trudno, nic na
to i tak nie poradzimy.
- Prawda - zgodził się James. Gdy to mówił, rozległ się dźwięk telegrafu maszynowego i
w chwili, gdy silniki ruszyły pełną mocą pokład zadrżał. Z szybkością dziesięciu węzłów
wpłynęli na teren portu. Wyglądał tak, jak Colombo go opisał - przy nadbrzeżu
cumował statek, z którego rufy biegła drewniana pochylnia ku otwartej bramie
magazynu, oświetlonego słabymi żarówkami. Ładunek umieszczony na pokładzie
składał się z walcowatych bel papieru, które były pojedynczo transportowane ku
rampie, po której staczały się już same, wprost w otwartą bramę magazynu. W zasięgu
wzroku było około dwudziestu ludzi i jedynie zaskoczenie ich mogło wyrównać szansę -
byli o pięćdziesiąt yardów, gdy ich zauważono. Jeden ze znajdujących się na brzegu
pobiegł w kierunku magazynu i w tym momencie Colombo rzucił coś ostro po włosku
- silniki stanęły, po czym ruszyły "pełną wstecz" a na mostku zapłonął silny reflektor,
oświetlając całą scenę. Statek dobił do burty Albańczyka. Przy pierwszym zetknięciu
sczepiono burty hakami i załoga z Enrico na czele ruszyła hurmem na pokład tamtego.
Bond miał swoje własne plany. Ledwie znalazł się na obcym pokładzie, przebiegł do
przeciwległej burty, wspiął się na reling i skoczył - do nadbrzeża było około dwunastu
stóp, ale wylądował miękko, na zgiętych kolanach i rękach amortyzujących uderzenie.
Znieruchomiał, planując następne posunięcie. Na pokładzie huknął pierwszy strzał i
rozpętała się kanonada pistoletowego ognia. Jeden z pierwszych pocisków zgasił
reflektor, pogrążając wszystko w szarym świetle niepewnego jeszcze poranka. Z pokładu
spadł bezgłośnie kształt, nieruchomiejąc parę kroków od przyczajonego Bonda - jeden z
przeciwników z dziurą w głowie. W tym momencie z wnętrza magazynu odezwał się
erkaem, bijąc krótkimi seriami po pokładzie. Ten, który go obsługiwał znał się na
rzeczy, toteż James wystartował ku niemu, starając się pozostać w cieniu okrętu
- ta broń mogła przeważyć szalę zwycięstwa. Został jednakże zauważony i kule
zagwizdały wokół, rykoszetując od burty i wyrywając kratery w betonie. Szczupakiem
rzucił się za osłonę rampy słysząc, jak kule trafiają w miejsce, w którym był przed
chwilą. Tu miał chwilę spokoju. Osłonięty grubymi deskami, których kule nie mogły
przebić, słyszał nad sobą serię głuchych uderzeń i odgłos toczenia się - któryś z ludzi
Colomba musiał przeciąć liny i posłać w dół rampy przygotowane do stoczenia bele
papieru, dając mu przypadkowo szansę, której szukał. Jeśli obsługujący erkaem go
oczekiwał, w tym momencie został zaskoczony hałasem i ruchem, który rozproszył jego
uwagę. James wyskoczył zza osłony i prawie się uśmiechnął, przy ścianie magazynu
przykucnęła postać trzymająca w dłoniach brena. Zanim tamten zdołał wycelować,
James strzelił dwukrotnie i nim broń wyślizgnęła się z bezwładnych rąk osuwającej się
po ścianie postaci, palec martwego już strzelca zacisnął się na spuście wysyłając w niebo
krótką serię. W tym czasie James biegł już w stronę magazynu. Potknął się i wylądował
twarzą w błotnistej kałuży. Zerwał się i klnąc na czym świat stoi dopadł osłony,
utworzonej przez spiętrzone przy ścianie bele papieru. Jedna z nich, rozdarta kulami,
sypała z wnętrza czarny proszek o specyficznym, słodkawym zapachu, który po raz
pierwszy poczuł parę lat temu w Meksyku - było to czyste opium. Kula zrykoszetowała
od blaszanej ściany magazynu dość blisko jego głowy, toteż nie czekając na następną,
skoczył ku drzwiom i - choć stanowił wyraźny cel - ku swemu zaskoczeniu nie został
ostrzelany. Wewnętrzne światła wygaszono, a na zewnątrz robiło się coraz jaśniej.
Wewnątrz było chłodno i cicho, nic nie poruszało się ani pomiędzy rolami papieru, ani w
przejściu prowadzącym do przeciwległych drzwi, a mimo to odniósł wrażenie, że skóra
na karku pokrywa mu się potem - nieomylny znak, że "coś tu jest nie tak. Ostrożnie
wycofał się na zewnątrz uważając, by za plecami mieć ścianę. Strzelanina znacznie
osłabła przechodząc w pojedynczą wymianę ognia. Zobaczył biegnącego w stronę
magazynu Enrica.
- Stój przy drzwiach i nie wchodź! - polecił mu, gdy zdyszany grubas znalazł się obok. -
Nie pozwól też wejść swoim ludziom, coś mi się tu nie podoba. Idę sprawdzić, jak to
wygląda z tyłu.Nie czekając na odpowiedź, pognał sprintem za róg i biegł wzdłuż
bocznej ściany, która miała około pięćdziesięciu stóp. Na dziesięć stóp przed końcem
zwolnił i przyklejając się do ściany, ostrożnie wyjrzał za narożnik, cofając się zresztą
natychmiast. Przy tylnych drzwiach stał mężczyzna, spoglądając do wnętrza przez
zamaskowany otwór. Trzymał w dłoniach pudełko, od którego biegł pod drzwi przewód
elektryczny. Sportowa czarna Lancia stała obok, zwrócona maską ku wiejskiej drodze, z
włączonym silnikiem i opuszczonym dachem. Tym mężczyzną był Kristatos. James
przyklęknął, ujmując Walthera oburącz w klasycznym uchwycie zawodowca.
Błyskawicznie wysunął się za róg i strzelił. Prawie dostrzegł, jak kula muska włosy
stojącego, gdy rozległ się potężny huk eksplozji i cienka ściana wybrzuszyła się,
posyłając Bonda w pobliskie krzaki. Gdy podniósł się magazyn z trzaskiem zapadł się
jak domek z kart. Lancia z Kristatosem oddalona była już o dwadzieścia yardów,
wyrzucając spod kół fontanny kurzu. Stanął w rozkroku, pewnie ujmując broń, i
uważnie wycelował. Walther odezwał się trzy razy - przy ostatnim strzale oddalona o
mniej więcej pięćdziesiąt yardów sylwetka kierowcy podskoczyła i bezwładnie opadła na
oparcie siedzenia, wyrzucając w górę ręce trzymające dotąd kierownicę. Głowa opadła
na piersi, a prawa dłoń znieruchomiała za karoserią, jakby sygnalizując zakręt w lewo.
Bond zaczął biec, oczekując, że samochód się zatrzyma, ale wyrobione koleiny
zablokowały koła, a stopa zabitego musiała pozostać na gazie, gdyż wóz, rycząc
silnikiem na trzecim biegu, pomknął do przodu wzdłuż pozbawionej zakrętów drogi,
ciągnąc za sobą chmurę białego kurzu. James stanął, patrząc w ślad za nim, aż ten
zniknął w porannej mgle zapowiadającej piękny dzień. Schował broń i odwrócił się,
wpadając prosto na szeroko uśmiechniętego Colomba, który złapał go w niedźwiedzi
uścisk i ucałował w oba policzki.
- Na litość boską! - jęknął James.
- Ach, ci powściągliwi Anglicy - ryknął śmiechem Włoch, waląc się w piersi, aż
zadudniło. - Ja nie boję się uczuć i nie boję się do nich przyznać. Nie wstydzę się też
publicznie oznajmić, że cię kocham i Gdybyś nie dostał tego faceta, który miał erkaem,
żaden z nas by nie przeżył, a tak straciłem tylko dwóch ludzi, a z tamtych ocalało może z
pół tuzina. Gwoli ścisłości, uciekli zresztą do miasta i policja wyłapie ich bez żadnego
trudu. A teraz posłałeś jeszcze to ścierwo Kristatosa na przejażdżkę prosto do piekła.
Cudowny koniec dla takiego czarciego pomiotu jak on! Szkoda, że nie zobaczę, jak
będzie wyjeżdżał na autostradę! No, czas na nas, przyjacielu. Na tamtej łajbie zawory są
już otwarte i najwyższy czas, żebyśmy stąd zniknęli, Nie ma tu co prawda telefonu, ale
kanonadę słychać było dość daleko, a ani tobie, ani mnie nie zależy specjalnie na
spotkaniu z policją. Rybacy im nie pomogą. Rozmawiałem już z ich szefem, ale lepiej,
żeby nas tu nie było. Mamy przed sobą kawałek drogi a po tej stronie Wenecji nie ma
doktora, któremu mógłbym zaufać. Mam paru rannych, co prawda nie śmiertelnie,
chciałbym jednak jak najszybciej oddać ich w fachowe ręce. Gdy obaj podeszli do
nadbrzeża, szczątki magazynu zaczynały lizać płomienie, a w niebo uderzyły kłęby
czarnego, tłustego dymu o zapachu słodkich roślin. Albański statek osiadł już na dnie i
jego pokład znalazł się pod falami. Na "Colombinie" Jamesa rozbolała ręka od uścisków
i plecy od przyjacielskich klepnięć, toteż z ulgą przyjął odpłynięcie. Obserwowała ich
grupa rybaków stojących nie opodal wioski przy wyciągniętych na piasek łodziach. Gdy
przepływali, jeden z nich coś krzyknął, a załoga przyjęła to salwą śmiechu.
- Powiedzieli, że to było lepsze niż kino w Ankonie
- wyjaśnił Colombo - i że mamy szybko wrócić. James poczuł, jak opuszcza go napięcie.
Czuł, że jest brudny i spocony. Zszedł pod pokład i pożyczoną brzytwą doprowadził się
w miarę do porządku. Czysta koszula jednego z członków załogi też w tym wydatnie
pomogła. Otworzył iluminator obserwując błękitne morze i zielony, w świetle porannego
słońca, brzeg. Doleciał go zapach pieczonego mięsa i czym prędzej zamknął bulaj, po
czym ruszył do salonu. Przy górze jajek na bekonie i morzu czarnej kawy Colombo
wyjaśnił ostatnie szczegóły:
- To, co poszło, mój drogi, to roczna dostawa czystego opium, która była w drodze do
chemików Kristatosa w Neapolu. Prawdą jest, że mam zakłady chemiczne w Mediolanie,
co znacznie ułatwia mi pewne operacje, ale nie produkują tam nic groźniejszego od
aspiryny. W opowieści Kristatosa należy zmienić nazwiska. Czytać "Kristatos" tam,
gdzie on mówił "Colombo" i wszystko się zgadza. To on zaopatrywał handlarzy w
Londynie, a ta dostawa warta była miliony... I powiem ci jeszcze coś; nie kosztowała go
nic, ani złamanego centa. A wiesz dlaczego? Bo to podarunek z Chin, który miał być
wystrzelony w społeczeństwa Zachodu, a Albania to ich pośrednik w brudnej robocie.
Oni mieli groźną broń, ale nie mieli aparatu, by jej użyć. Kristatos stworzył ten aparat,
a my dziś wszystko to zniszczyliśmy. Możesz wracać do domu i zameldować, że z tego
źródła nie będzie już żadnych dostaw. Powiedz im także prawdę, że Włochy nie miały
nic wspólnego z powstaniem tego wszystkiego. Bez wątpienia na pomysł wpadł ktoś z
sekcji wojny psychologicznej chińskiego wywiadu. Może wyślą cię tam, żebyś to
sprawdził. Jeśli" tak się stanie, to mam nadzieję, że znajdziesz tam kogoś tak
czarującego jak Fraulein Lisi Baum, kto skieruje cię na drogę prawdy. - Co masz na
myśli? Ona jest twoja.
- Mój drogi - Colombo potrząsnął głową - mam wielu przyjaciół. Spędzisz tu jeszcze
parę dni, pisząc raport dla szefa i sprawdzając parę rzeczy, które ci powiedziałem. Może
spędzisz miłe pół godziny, wyjaśniając kolegom z amerykańskiego wywiadu, jak
brutalne jest życie. W wolnych chwilach będziesz potrzebował towarzystwa. Kogoś, kto
pokaże ci piękno mojej kochanej ojczyzny. W krajach, w których cywilizacja nie jest tak
dobrze rozwinięta, panuje zwyczaj proponowania szanowanemu gościowi, którego chce
się zadowolić, jedną z żon. Ja też stoję z cywilizacją na bakier, ale nie mam żon. Mam
natomiast wiele przyjaciółek takich jak Lisi. W dodatku w tej sprawie nie muszę jej
niczego nakazywać czy o nic prosić. Mam poważne powody, by sądzić, że dziś wieczorem
oczekuje z niecierpliwością twojego powrotu - wyjął coś z kieszeni i położył na stole
przed Bondem, uśmiechając się nieznacznie. - Oto ten poważny powód. Daję ci go tak,
jak prosiła, bym to zrobił i życzę miłego spędzenia wolnego czasu. James podniósł to, co
tamten położył - był to klucz z metalową podwieszką, na której wytłoczony był napis:
Albergo Danielli - Pokój 68.
* * *
WłASNOŚĆ PEWNEJ DAMY
Jak na początek czerwca dzień był wyjątkowo upalny, toteż James Bond bez wyrzutów
sumienia odłożył ołówek, którym" robił notatki na marginesie akt i zdjął marynarkę, nie
zadając sobie nawet trudu powieszenia jej na krześle, nie mówiąc już o wieszaku.
Wieszak ten zakupiła Mary Goodnight za własne pieniądze i powiesiła go własnoręcznie,
co do tej pory wprawiało go w osłupienie, ilekroć przypomniał sobie o tym drobnym
fakcie. Marynarka znalazła się na podłodze, jako że nie istniały dokładnie żadne powody
uzasadniające utrzymanie jej w stanie nienagannym - nic nie wskazywało bowiem na
jakieś nowe zadanie. Na świecie, jak okiem, a raczej uchem sięgnąć, panował błogi
spokój i codzienne raporty z Łączności były irytująco nudne. Nie dość, że gazety, ale w
dodatku nawet "ściśle tajne" raporty ziały rutyną i bezczynnością. Te pierwsze
nadrabiały to rodzimymi skandalami wygrzebywanymi skąd się dało, te drugie nie
nadrabiały tego niczym. Nienawidził takich okresów próżni i ledwie udawało mu się
skupić uwagę nad usypiającymi rozważaniami Sekcji Badań na temat używania przez
Rosjan cyjanku w postaci gazowej, wystrzeliwanego zresztą ze zwykłych pistoletów na
wodę, które można było kupić w każdym sklepie z zabawkami. Jeśli wierzyć temu, co
czytał, to spray skierowany w twarz zaatakowanego działał prawie natychmiast.
Najlepiej stosować go wobec osób powyżej dwudziestego piątego roku życia, na
schodach lub innych pochyłościach - orzeczenie lekarskie najprawdopodobniej stwierdzi
atak serca. Dzwonek czerwonego telefonu rozległ się tak niespodziewanie i był tak nie na
miejscu, że Bond automatycznie sięgnął po broń, zanim zorientował się, co to za dźwięk.
Uśmiechnął się ironicznie do siebie i podniósł słuchawkę.
- Sir?
- Sir. Wstał, włożył marynarkę i pobudzając do działania szare komórki, śpiące do tej
pory w najlepsze, wyszedł do sekretariatu. W ostatniej chwili powstrzymał się, przed
pogładzeniem złocistych włosów Mary Goodnight.
- M - oznajmił jej, wychodząc na korytarz i kierując się ku windzie. Na ósmym piętrze,
w sekretariacie, wyraz twarzy Miss Moneypenny nie zdradzał nic - jak zwykle
wyglądała tak, jakby coś wiedziała i nie mogła mu tego powiedzieć. Przyjął to za oznakę
nadciągającego rutynowego zadania i zgodnie z tym przeświadczeniem wkroczył do
sanktuarium szefa. Wewnątrz zastał gospodarza (co było normalne) i obcego mężczyznę
(co było wysoce nienormalne), siedzącego po lewej stronie M. Gdy James zajął swe
zwyczajowe miejsce po przeciwległej stronie biurka, gość rzucił mu przelotne spojrzenie.
- Doktorze Fanshawe, nie sądzę, żeby spotkał pan już komandora Bonda z Sekcji Analiz
- odezwał się M. Przyzwyczajony do tej nazwy Bond wstał i podał doktorowi dłoń. Ten
dotknął jej i - jakby miał okazję uścisnąć rękę wilkołaka - szybko cofnął swoją, siadając
na krześle. Tym razem uważnie przyjrzał się Jamesowi, który poczuł się oszacowany,
przebadany i zaszufladkowany w ciągu paru sekund, odnosząc przy tym nieodparte
wrażenie, że doktor Fanshawe jest ekspertem, którego zainteresowania mogą być różne,
ale z pewnością dotyczą. faktów, teorii i przedmiotów, a nie ludzi. Wolałby, żeby M
uprzedził go o tym spotkaniu, ale zamiłowanie szefa do robienia niespodzianek i
zaskakiwanie w ten czy w inny sposób podwładnych było znane w Secret Service, toteż
przyjął rozwój wypadków z filozoficznym spokojem. Możliwe zresztą, że M miał
dokładnie takie same przeżycia związane z upałem i nudą sprzed kilku minut i
postanowił wykorzystać niewielką nawet odmianę w maksymalnie efektowny sposób.
Doktor Fanshawe był mężczyzną średniej budowy, takiegoż wieku i dobrego zdrowia,
ubranym starannie, w myśl zasad neoedwardiańskiego stylu - wyciągnięte mankiety
płaszcza z granatowej wełny, perłowa spinka w jedwabnym krawacie, spinki do
mankietów w kształcie starych monet i zawieszone na czarnej wstążce pincenez. James
zakwalifikował go jako kawalera mającego coś wspólnego ze sztuką, na przykład krytyk
literacki o pewnych skłonnościach homoseksualnych.
- Doktor Fanshawe jest znanym autorytetem w kwestiach starej biżuterii - odezwał się
M, przerywając chwilę ciszy. - Jest także, choć nie jest to znane szerokim kręgom,
konsultantem Urzędu Celnego i CID Scotland Yardu w sprawach precjozów. Skierował
go do nas znajomy z MI 5, a sprawa ma związek z Miss Freudenstein. Jeśli chciał
zaskoczyć Bonda, to tym razem udało mu się to całkowicie. Maria Freudenstein była w
Sekcji Łączności. Zajmowała ściśle tajny i specjalnie dla niej wybudowany pokój, a jej
obowiązkiem było załatwianie korespondencji w Purpurowym Kodzie - kodzie; który
został stworzony również specjalnie dla niej. Sześć razy dziennie odpowiedzialna była za
kodowanie i wysyłanie długich "ściśle tajnych" raportów do CIA, będących wynikiem
działalności Sekcji 100, zajmującej się podwójnymi agentami. Raporty były naukową
mieszaniną faktów, niegroźnych tajemnic i dezinformacji, a Miss Freudenstein - o której
wiedziano, dla kogo pracuje, zanim ją jeszcze przyjęto do Secret Service - pozwolono
ukraść klucz do tego szyfru ze zbożnym zamiarem dostarczenia przeciwnikowi dostępu
do treści tych "ściśle tajnych" raportów. Możliwość bowiem kontrolowania dostępu
przeciwnika do informacji i podsyłania mu w miarę potrzeby fałszywych danych, była
jednym z najważniejszych zadań każdego wywiadu. Cała operacja miała najwyższy
stopień utajnienia, prowadzono ją zresztą bardzo ostrożnie, i jak dotąd, trwała bez
żadnych zgrzytów ponad trzy lata. Nic, jak na razie, nie wskazywało, że coś jej grozi. W
dodatku plotek na jej temat było bardzo niewiele, a Maria była kobietą tak
nieatrakcyjną, że zmniejszało to możliwość wpadki z tej strony prawie do zera.
- Może opowiedziałby pan, doktorze, komandorowi, o co tu chodzi - zaproponował M.
- Oczywiście - przytaknął ten skwapliwie, rzucając ukradkowe spojrzenie na Bonda i
opuszczając oczy na własne buty. - Widzi pan... eee, komandorze... bez wątpienia słyszał
pan o człowieku nazwiskiem Faberge, słynnym rosyjskim jubilerze.
- Owszem, robił przed rewolucją słynne jajka Faberge, dla carskiej rodziny.
- To jedna z jego specjalności. Ale wykonał wiele interesujących dzieł sztuki, które z całą
pewnością można nazwać wartościowymi. Dziś w salonach aukcyjnych najlepsze jego
wyroby nie schodzą poniżej pięćdziesięciu tysięcy funtów, a ostatnio w Anglii pojawiła
się Szmaragdowa Kula, jeden z najwspanialszych okazów jego kunsztu. Dzieło wybitne,
znane dotąd jedynie ze szkiców wykonawcy. Skarb ten przybył pocztą z Paryża i jest
adresowany właśnie do osoby, której nazwisko tu padło
- Miss Marii Freudenstein.
- Miły prezencik. Można spytać, jak pan się o tym dowiedział, doktorze?
- Jak powiedział już pana przełożony, jestem doradcą Urzędu Celnego Jej Królewskiej
Mości w kwestiach dotyczących starej biżuterii i innych obiektów sztuki podobnego
rodzaju. Zadeklarowana wartość przesyłki z Paryża wynosiła sto tysięcy funtów, co nie
jest często spotykane. Są sposoby otwierania podejrzanych przesyłek bez pozostawienia
śladów i ta została w ten sposób otwarta, oczywiście za zgodą Home Office. Poproszono
mnie o zbadanie i wycenę jej zawartości. Szmaragdową Sferę - bo tak też ją nazywano -
rozpoznałem natychmiast na podstawie szkiców i opisu z monografii Faberge'a
napisanej przez Mr Kennetha Snowmana. Uważam zresztą, że wartość, która została
zadeklarowana, jest najniższą możliwą wartością obiektu. Natomiast najbardziej
interesujący wydał mi się dokument podający w języku rosyjskim i francuskim
pochodzenie obiektu - gestem wskazał leżącą przed M fotokopię czegoś, co przypominało
drzewo genealogiczne. - Oto kopia, którą zrobiłem. Skrótowo rzecz ujmując, stwierdza
on, że sfera została uzyskana przez dziadka Miss Freudenstein w 1917 roku
bezpośrednio od samego Faberge'a. Bez wątpienia chodziło mu o zamianę części
majątku na coś wartościowego, łatwego do przewozu. Przekazał ją bratu w dniu swej
śmierci, w 1918 roku, następnie w 1950 roku trafiła do matki adresatki przesyłki. Matka
ta opuściła Rosję jako dziecko i żyła w kołach białej emigracji rosyjskiej w Paryżu.
Nigdy nie wyszła za mąż, ale miała córkę imieniem Maria. Wygląda na to, iż zmarła w
zeszłym roku i przyjaciel lub wykonawca testamentu przekazał obiekt aktualnej
pełnoprawnej właścicielce. Ponieważ dokument nie jest podpisany, trudno stwierdzić,
kto to był. Cała sprawa nie wzbudziłaby mojego większego zainteresowania, gdyby nie
zapowiedź w katalogu Sotheby'ego, że w przyszłym tygodniu wystawią na sprzedaż
aukcyjną Szmaragdową Kulę, opisaną jako "własność pewnej damy". Z ramienia
British Museum i eee... innych zainteresowanych stron, poczyniłem dyskretne próby i
spotkałem ową damę, która potwierdziła tę raczej niewiarygodną historię zawartą w
owym dokumencie. Wtedy też dowiedziałem się, że pracuje w Ministerstwie Obrony i
przyszło mi na myśl przyznaję, że jestem podejrzliwy z natury - że łagodnie mówiąc, jest
nieco dziwne, by urzędniczka z niezbyt długim stażem, możliwe, że mająca obowiązki
dość delikatnej natury, nagle otrzymywała z zagranicy podarek wartości stu tysięcy
funtów. Porozmawiałem o tym przypuszczeniu z pewnym gentelmanem z MI 5, z
którym jestem w stałym kontakcie i w efekcie zostałem skierowany tutaj. I to,
komandorze, wszystko, co mogę powiedzieć w tej sprawie.
- Dzięki, doktorze - włączył się M - jeszcze tylko parę drobiazgów - on jest autentyczny?
Doktor Fanshawe przestał spoglądać na buty. Spojrzał i przemówił do punktu na
ścianie, gdzieś ponad lewym ramieniem M.
- Z całą pewnością. Taka jest też opinia Mr Snowmana, największego eksperta od
Faberge'a. Bez wątpienia jest to zaginione dzieło Carla Fabergea, znane dotąd jedynie z
jego szkiców.
- A dokument? Co o nim mówią eksperci?
- Podobnie. Większość prac Fabergea była prywatnie kupowana od niego niedługo po
ich wykonaniu. Miss Freudenstein twierdzi, że jej dziadek był przed rewolucją nader
zamożnym człowiekiem. Miał fabrykę porcelany. Poza tym dziewięćdziesiąt dziewięć
procent wszystkich prac Faberge'a znalazło się po rewolucji za granicą. W Rosji zostało
ledwie parę, opisywanych jako "przed rewolucyjne przykłady rosyjskiej biżuterii".
Oficjalnie, się nimi nie chlubią, tak samo, jak nie chlubią się swą wspaniałą kolekcją
francuskich impresjonistów. - Jeśli więc nadal są w posiadaniu choćby niewielkiej części
prac tego jubilera, to czy jest możliwe, by to szmaragdowe cudo przeleżało w ukryciu,
powiedzmy w magazynie muzeum, przez te wszystkie lata i żeby nikt na Zachodzie nie
wiedział o tym?
- Jest to prawdopodobne. Skarby przechowywane na Kremlu są ogromne, a w
ekspozycji muzealnej znajduje się, i to zresztą od niedawna, niewielki ich ułamek.
- Teoretycznie rzecz ujmując - mruknął M, wpatrując się w zamyśleniu w dym
wydobywający się z jego fajki - nie ma żadnych podstaw, by wykluczyć, iż rzecz ta leżała
tam, o czym nikt nie wie. Sfabrykowano jej fałszywą historię, żeby potwierdzić prawo
własności i przesłano za granicę, by wynagrodzić usługi jakiejś przyjaznej duszy.
- Dokładnie żadnych przeszkód. Przyznaję, że jest to niespotykany sposób, ale eliminuje
niebezpieczeństwo wpłat sporych sum na konto bankowe, co może być wyśledzone, a
jeśli nawet nie znajdzie się nadawcy, to takie rzeczy wzbudzają podejrzenia.
- Nie wywołuje ich wpłata należności uzyskanej z legalnej sprzedaży rzeczy, która jest
bezsprzeczną własnością danej osoby. Jaką cenę, według pana, może osiągnąć ten
drobiazg na aukcji?
- To niemożliwe do określenia. Wartski na pewno będzie przebijał ostro, ale z pewnością
nie powiedzą, do jakiej wysokości, niezależnie od tego, czy będą kupowali z własnych
zasobów czy też będą działali w czyimś imieniu. Z całą pewnością mogę jedynie
stwierdzić, że cena nie będzie niższa niż sto tysięcy funtów.
- Hm, kosztowny klejnocik - mruknął M, co najpierw wprawiło doktora Fanshawe w
stan osłupienia, a niewiele później oburzenia.
- Sir - eksplodował, patrząc w twarz swego rozmówcy - czy uważa pan skradzionego
Goyę, zakupionego u Sotheby'ego za sto czterdzieści tysięcy funtów przez National
Gallery, jedynie za kosztowny obrazek złożony ze starego płótna i farb?
- Proszę mi wybaczyć, doktorze, wyraziłem się niezręcznie. Poza tym nigdy nie
interesowałem się jakoś dziełami sztuki, a z pensją oficera marynarki nigdy nie miałem
okazji wejść w ich posiadanie. Po prostu zaskoczyła mnie wysokość sum, jakie dziś
uzyskuje się za nie w salonach aukcyjnych.
- Ma pan prawo mieć własne zdanie - doktor Fanshawe nie zdawał się być ułagodzony
tymi wyjaśnieniami. Bond, bawiąc się doskonale widokiem M w niecodziennej i bardziej
ludzkiej, niż miał dotąd okazję obserwować, sytuacji, w końcu doszedł do wniosku, że
czas przyjść mu z pomocą. Żeby przedyskutować zawodowe aspekty sytuacji, należało
najpierw pozbyć się eksperta, toteż wstał i zwrócił się do M:
- Cóż, sir, nie sądzę, by było jeszcze coś; co mogłoby być mi pomocne i nie wątpię, że cała
sprawa okaże się banalnie prosta i legalna. To bardzo uprzejmie ze strony doktora
Fanshawe'a, że zadał sobie tyle trudu. Czy chciałby pan, doktorze, by pana odwieźś?
- Nie, bardzo dziękuję. Z przyjemnością przespaceruję się po parku. Uściśnięto sobie
dłonie i Bond wyprowadził szacownego specjalistę. Gdy wrócił, M pogrążony był w
lekturze grubych akt oznaczonych czerwoną gwiazdką najwyższego stopnia tajności.
Siadł więc i czekał spokojnie, słuchając szelestu przewracanych kartek. W pewnej chwili
szelest ustał - M znalazł to, czego szukał i pogrążył się w lekturze. Był to nieoficjalny
życiorys - dokument sporządzony przez Sekcję Personalną o każdym pracowniku Secret
Service. Podstawą były wyniki własnych badań, a nie wersja osoby zainteresowanej i
regułą było, że osoba ta, o ile wiedziała o istnieniu czegoś takiego, nigdy nie miała okazji
obejrzeć sobie zawartości tego dokumentu. M odłożył kartkę i spojrzał na Jamesa.
- Wszystko pasuje - oznajmił z zadowoleniem.
- Urodziła się w Paryżu, w 1935 roku. Matka działała aktywnie w Resistance w czasie
okupacji. Przeżyła wojnę, posłała córkę na Sorbonę. Po jej ukończeniu córka dostała
pracę w naszej ambasadzie jako tłumaczka u attache morskiego. Reszta jest znana -
została nakłoniona do współpracy przez starego przyjaciela matki, który wtedy
pracował w KGB i odtąd pracuje dla drugiej strony. Prośba o obywatelstwo brytyjskie
była bez wątpienia ich pomysłem, a opinia z ambasady i to, co robiła matka w
Resistance, znacznie jej pomogły. Dostała je w 1959 roku, później została nam
zarekomendowana przez Foreign Office i tu właśnie popełniła błąd. Zanim zaczęła u nas
pracować, poprosiła o roczny urlop, a parę tygodni później siatka Hotchinsona
zameldowała, że widziano Ją w Leningradzie. Przeszła tam przypuszczalnie normalne
szkolenie, a co z nią zrobić, to już myśmy zadecydowali. Sekcja 100 wymyśliła
Purpurowy Kod i od trzech lat pracuje u nas dla KGB, Teraz nadszedł czas nagrody. I
to jest interesujące z dwóch powodów. Po pierwsze, Purpurowy Kod sprawdził się w stu
procentach, bo inaczej kwota nie byłaby taka wielka, co już samo w sobie jest wspaniałą
wiadomością. Spokojnie można zwiększyć zasięg dezinformacji, przechodząc na
materiały Stopnia 3, a czasem i Stopnia 2. Po drugie, wyjaśnia coś, czego dotąd nie
mogliśmy rozgryźć - ona nie otrzymywała ani pensa za swą pracę, i to nas niepokoiło.
Ma konto u (Byna i Millsa, na które wpływa miesięczna pensja i nie ma większych
wydatków. Teraz jej stopa życiowa znacznie wzrośnie, i to błyskawicznie - całkiem
dobry i, przyznać trzeba, całkiem niekonwencjonalny sposób. M opróżnił fajkę do
popielniczki zrobionej z łuski dwunastocalowego pocisku, sprawiając wrażenie kogoś,
kto osiągnął tego dnia doskonałe wyniki i ma powody do satysfakcji.
- Czy złapaliśmy jej kontrolera? Wiemy, skąd dostaje instrukcje? - spytał James, nie
będąc usatysfakcjonowany w tym samym stopniu co M.
- Nie - M dla odmiany sprawiał wrażenie zniecierpliwionego I nie potrzebuje zresztą
instrukcji. Ma dostęp do Szyfru i nie musi robić nic więcej, jak tylko starać się, by nie
stracić posady. Sześć razy dziennie ma świeże informacje. Po co mają jej przekazywać
jakiekolwiek polecenia? Nie wiem zresztą, ale podejrzewam, że tak jest. Nikt poza
Rezydentem na Londyn nie wie pewnie o jej istnieniu. Swoją drogą, wiele bym dał, żeby
wiedzieć, kto to jest! Jamesa nagle olśniło.
- Być może ta aukcja u Sotheby'ego może nam pomóc go znaleźć - powiedział cicho.
- Że co proszę?
- Cóż, sir. Jeśli tak, jak mówił doktor Fanshawe, Rosjanie nie bardzo interesują się tymi
sprawami, to mogą dokładnie nie wiedzieć, ile faktycznie warte jest to świecidełko. Jest
też rzeczą mało prawdopodobną, żeby wiedzieli to ci, którzy jej płacą za usługi. Pewnie,
że zdają sobie sprawę z tego, że jest cenne, ale mogą je ocenić na dziesięć - dwadzieścia
tysięcy funtów, co zresztą byłoby bardziej sensowne. Chodzi mi o to, że gdyby ona
dostała dwadzieścia tysięcy, nie rzucałoby się to tak w oczy, a tak otrzyma małą fortunę.
Jeśli Rezydent jest jedynym człowiekiem, który o niej wie, to jest też jedynym, który wie
o zapłacie, wobec tego będzie też osobą, która sama, znajdzie się u Sotheby'ego, albo
pośle tam kogoś by podbić cenę jak najwyżej. Ta druga możliwość jest mniej
prawdopodobna. W takim wypadku będziemy w stanie go zidentyfikować albo na
miejscu, albo śledząc tego, który będzie podbijał cenę do ostatka, ale nie kupi. Mamy
dość materiałów, by go wsadzić, albo wysłać do domu, jeśli to ktoś z ich ambasady, a ani
on, ani jego szefowie nie będą wiedzieli, co na nich spadło. Przy dobrym rozstawieniu
kamer i mikrofonów w sali aukcyjnej, Foreign Office wyśle go tam w ciągu tygodnia.
Rezydenci nie rosną na drzewach i minie sporo czasu, zanim zjawi się jego następca, a
prawdopodobnie część jego kontaktów i tak" stracą, jeśli są one oparte na osobistych
znajomościach, co często się zdarza.
- Coś w tym jest - zamyślił się M, popatrując się w okno i panoramę Londynu, milknąc
przy tym na długą chwilę. - Dobrze, 007, idź do Szefa Sztabu i uruchomcie całą maszynę,
a ja uzgodnię sprawy z Piątką. To ich działka, ale nasz ptaszek. Z tym nie będzie
kłopotów. Tylko nie daj się ponieść i nie przebijaj ceny tego świecidełka. Jak na razie,
nie stać nas na to.
- Nie będę, sir. James wstał i czym prędzej wyszedł, nie mając ochoty na to, by M
zmienił zdanie na temat tego, że w zasadzie to nie on - agent z dwoma zerami w numerze
- musi zajmować się tak prozaiczną sprawą. Nuda była gorsza od najgorszego zadania.
Wartski miał skromne, choć ultranowoczesne wejście od 138 Regent Street, a okno z
ekspozycją tak współczesnej, jak i starej biżuterii bynajmniej nie wskazywało, że tu
właśnie mieszczą się najlepsi fachowcy od dzieł Faberge'a na świecie. Wnętrze było
spokojne i dyskretne - szary dywan, boazeria, kilka niewielkich i bezpretensjonalnych
gablotek. Nic z krzykliwej "wystawności Cartiera, Boucherona, czy Van Cleefa. Rangę
tego miejsca podnosiły jedynie wiszące na ścianie listy od królowej Marii, Królowej
Matki, króla Pawła z Grecji czy Fryderyka IX z Danii. James zapytał o Mr Kennetha
Snowmana i spośród mężczyzn, siedzących w tyle pomieszczenia i zajętych najwyraźniej
jakąś naradą, wstał dobrze wyglądający i doskonale ubrany mężczyzna około
czterdziestki.
- Jestem z CID (Wydział Spraw Kryminalnych)
- przedstawił się cicho Bond. - Możemy porozmawiać? Może wpierw chce pan
sprawdzić? Nazywam się Bond, James Bond. Zadzwonić pan musi bezpośrednio do sir
Ronalda Vallace'a albo jego zastępcy. Nie jestem bezpośrednio ze Scotland Yardu, to coś
w rodzaju pośredniej pomocy. Wydawało się, że para inteligentnych oczu nawet go
dokładnie nie obejrzała, a ich właściciel uśmiechnął się i zaproponował:
- Zejdźmy na dół. Właśnie rozmawiałem z przyjaciółmi z "Old Russia" na Piątej Alei.
- Znam to miejsce pełne bogato zdobionych ikon. Niedaleko od Pierre'a.
- Zgadza się. Prowadząc wyłożonymi grubym chodnikiem schodami do dużego i bogato
zastawionego pomieszczenia, będącego najwyraźniej właściwą salą ekspozycyjną sklepu,
Mr Snowman sprawiał wrażenie osoby pewnej swego.
- Proszę usiąść. Zapali pan? James starym zwyczajem sięgnął po swoją papierośnicę i
wyjaśnił:
- Chodzi o Szmaragdową Kulę Faberge'a, która jutro ma być sprzedana na aukcji.
- Ach - brwi jubilera zmarszczyły się. - Mam nadzieję, że jeśli chodzi o nią, to nic się nie
skomplikowało?
- Z pańskiego punktu widzenia, nie. Nas interesuje sam przebieg podwyższenia ceny.
Najbardziej interesuje nas osoba, która będzie ostro licytowała, lecz nie kupi.
Przypuszczam, że pańska firma będzie przodowała w licytacji, jeśli można to tak
nazwać. Cóż... można tak to nazwać. Zamierzamy poważnie spróbować ją dostać, ale
cena będzie bardzo wysoka. Tak mówiąc między nami wiemy, że Victoria and Albert
Museum zamierza licytować, a prawdopodobnie Metropolitan Museum także. Ale jeśli
ma pan na myśli jakiegoś oszusta, to może pan być spokojny - ta licytacja przewyższy
najlepszych z nich przynajmniej o klasę.
- Tym razem nie chodzi nam o oszusta. James zastanowił się, ile prawdy może odkryć.
To, że ktoś jest nader ostrożny co do tajemnic własnych interesów, nie jest
równoznaczne z tym, że będzie równie ostrożny z tajemnicami innych osób. Podniósł
mahoniową plakietkę leżącą na stole, na której widniał napis zrobiony z kości słoniowej:
"To wstrętne i okropne, oświadczył kupiec lecz gdy interes poszedł po jego myśli, był
wniebowzięty". Sentencje XX, 14
- Za tym cytatem kryje się cała historia handlu i bazaru - powiedział, .patrząc
zaskoczony w oczy rozmówcy. - W tej sprawie potrzebuję właśnie czegoś takiego;
doskonałego wyczucia, nosa, intuicji, obojętnie jak to nazwać. Pomoże mi pan?
- Jeśli powie mi pan, w jaki sposób. Jeżeli zaś martwi się pan o dochowanie tajemnicy, to
może pan przestać. Jubilerzy są do nich przyzwyczajeni, a Scotland Yard spokojnie
panu za mnie poręczy. Bóg jeden wie, ile razy współpracowaliśmy przez te wszystkie
lata.
- A gdybym był z Ministerstwa Obrony?
- Tak samo. Może pan sprawdzić i może pan polegać na mojej dyskrecji.
- Dobrze. To wszystko, co panu powiem, podlega oczywiście pod Official Secret Act.
Przypuszczamy, że konkurencją w aukcji - najprawdopodobniej dla pana
- będzie radziecki agent, a moim zadaniem jest ustalenie jego tożsamości Więcej niestety
nie mogę powiedzieć, zresztą i tak pozostałe informacje nie byłyby panu potrzebne. Chcę
pana prosić, żebyśmy jutro poszli razem na aukcję i żeby pomógł mi pan znaleźć tego
człowieka. Obawiam się, że nie będzie za to medali, ale bylibyśmy bardzo wdzięczni za
pomoc, którą pan okaże.
- Oczywiście - wzrok Mr Snowmana rozbłysł podnieceniem - z przyjemnością pomogę,
ale to może okazać się trudniejsze, niż pan sądzi. Jedyna osoba, która mogłaby nam
powiedzieć, kto to jest, to Peter Wilson, szef Sotheby, który będzie prowadził aukcję.
Widzi pan, jeśli przebijający chce pozostać nieznany, to istnieje tuzin sposobów, by
podnosić cenę nie ruszając palcem, nie mówiąc już o podnoszeniu ręki. Problem w tym,
że jeśli uzgodnił taki system znaków z Peterem, to przed licytacją Wilson nam go nie
poda. To wydałoby całą sprawę i odkryło limit, do którego tamten chce kupić, a to, jak
pan rozumie, jest jedną z największych tajemnic salonów aukcyjnych. Teoretycznie jest
to możliwe, ale praktycznie zupełnie wykluczone. Ja wiem, do jakiej kwoty mogę dojść.
Tak na marginesie, będę kupował w imieniu klienta, ale gdybym wiedział, jak wysoko
zamierza licytować konkurencja, to moja praca byłaby dziecinnie prosta. I tak to,, co
pan mi powiedział, jest wielką pomocą. Muszę uzgodnić z moim klientem wyższy pułap.
Jeśli ten pański agent ma mocne nerwy, może solidnie wywindować cenę, nie
wspominając oczywiście o innych godnych zaufania kupcach. Zapowiada się niezły
numer. Chcą puścić to w telewizji jako superatrakcję, spraszając koronowane głowy i
milionerów, a Sotheby jest dobry w takich rzeczach. Gdyby wiedzieli, że dochodzi do
tego jeszcze szpiegostwo, kasy byłyby oblężone. Dobrze, czy poza znalezieniem tego
klienta nic więcej nie nastąpi?
- Nie. Resztą zajmie się ktoś inny i gdzie indziej. Jak pan myśli, za ile może iść ten
drobiazg? . Widzi pan, tu właśnie zaczyna się moja tajemnica. Wiem, do ilu mogę dojść,
ale to sekret klienta. Mogę natomiast powiedzieć, że jeśli pójdzie za mniej niż sto tysięcy
funtów, będę bardzo zaskoczony.
- Tak - mruknął James - a jak ja się dostanę do środka? Mr Snowman wyjął portfel ze
skóry aligatora, a z niego dwa starannie wydrukowane kartoniki. To mojej żony -
powiedział, podając jeden z nich Bondowi. - Wkręcę ją jakimś innym sposobem. Miejsce
B 5 to blisko i na środku. Ja mam B 6. Na kartoniku widniał ozdobny napis: -
SOTHEBY and CO. Sprzedaż Zestaw Wspaniałych Kamieni , i Unikatowego Dzieła
Carla Fabergea Własność pewnej damy Wejście pojedyncze do'Głównej Sali
Aukcyjnej,środa, 20 czerwca, dokładnie o godzinie 2130. WEJŚCIE OD ST. GEORGE
STREET
- Stare wejście od Bond Street jest już nieczynne
- wyjaśnił Mr Snowman. - Teraz to pełna gala z ciemnoczerwonym dywanem i
kryształami. Chciałby pan zobaczyć parę rzeczy Carla Faberge'a? Mamy kilka, które
mó] ojciec zakupił na Kremlu w 1927 roku. Pomoże to panu zorientować się, skąd te
wielkie sumy i całe zamieszanie; chociaż, rzecz jasna, Szmaragdowa Sfera jest
nieporównanie doskonalsza i cenniejsza od czegokolwiek, co mogę panu pokazać. James
Bond wyszedł odurzony widokiem diamentów, wielobarwnego złota, jedwabiu i
szmaragdów. W porównaniu z tym reszta dnia spędzona w ponurych urzędach
Whitehall była dość nieatrakcyjna i upłynęła na uzgadnianiu zasad fotografowania i
identyfikowania osób, które będą obecne w zatłoczonej sali, zakładania podsłuchów na
telefony u Sotheby'ego i przygotowaniu zespołów śledzących, jeśliby osoba została
znaleziona, ale nie zidentyfikowana do chwili opuszczenia budynku. Następnego dnia
podniecenie Jamesa wzrastało w miarę zbliżania się wieczoru. Znalazł pretekst, by
wstąpić do Sekcji Łączności, a raczej do niewielkiego pokoiku, w którym pracowała
Miss Maria Freudenstein z dwiema pomocniczkami. Przejrzał przygotowane do
wysłania raporty (miał wolny dostęp do większości pomieszczeń i materiałów w
Kwaterze Głównej), posegregowane w dokładnie oddzielone paragrafy, które za mniej
więcej pół godziny zostaną zaszyfrowane i przesłane (jakiś urzędnik w Waszyngtonie
zniszczy je > nie czytając, a inny w Moskwie przekaże z uszanowaniem oficerowi KGB).
Pożartował z dziewczętami, od szefowej otrzymał uprzejmy uśmiech i wyszedł,
zastanawiając się nad motywami kierującymi postępowaniem tej osoby. Była
nieatrakcyjna - miała bladą, pryszczatą cerę, czarne włosy sprawiające wrażenie
wiecznie nie mytych. Takie dziewczyny pozostają nie kochane, mają niewielu przyjaciół,
ciągle czegoś się boją i za wszystkie swoje klęski winią innych
- przeważnie społeczeństwo. Może jej jedyną przyjemnością była świadomość, że jest
sprytniejsza niż wszyscy wokół, że każdego dnia odpłaca światu, który ją poniża albo
zwyczajnie ignoruje z uwagi na jej przeciętność, tak jak może, złem za zło. Dość często
spotykany motyw działania neurotyków (pewnego dnia pożałują!)
- zemsta brzydkiego kaczątka na społeczności. Dziś wieczorem dostanie majątek,
trzydzieści srebrników zwielokrotnione niewyobrażalnie - może pieniądze przynosząc
szczęście, zmienią jej charakter. Stać ją będzie na chirurgię plastyczną i salony
piękności, na doskonale uszyte ubranie, ładne mieszkanie. Ale M chce wzmocnić
działalność Purpurowego Kodu, nadając jej jednocześnie niebezpieczniejszy charakter,
a to ryzykowna gra - wystarczy jeden fałszywy krok, jedno nieostrożne kłamstwo, które
obudzi podejrzliwość przeciwnika. A przeciwnik nie jest głupi i nie jest początkujący.
Błąd się powtórzy, co przy zwracaniu uwagi na wiarygodność przesyłanych informacji
jest prawie pewne. Zorientują się, że to celowa działalność i że tak było od samego
początku, co prowadzi do logicznego wniosku
- Maria Freudenstein jest podwójnym agentem działającym na rzecz Anglików.
Wniosek jest prosty i niepodważalny - jak świat długi i szeroki, podwójni agenci zawsze
kończą w jeden sposób przy wpadce. Ona może skończyć za pomocą pistoletu, o którym
niedawno czytał, może przy pomocy kogoś, ale z pewnością będzie koniec, i to szybki.
Nagle zrobiło mu się chłodno. Dzięki Bogu, nie było to jego sprawą i jej los nie leżał w
jego rękach. Znalazła się w maszynie zwanej wywiadem i będzie miała szczęście, jeśli
zdąży wydać dziesiątą część otrzymanej fortuny. Ale to była już jej sprawa, tak samo
zresztą, jak znalezienie się w tej maszynie. Dojazd do Sotheby'ego na George Street
blokował sznur taksówek i wozów prywatnych, toteż Bond kazał kierowcy stanąć
wcześniej i spokojnie dotarł na piechotę do wejścia. Portier w liberii obejrzał jego
zaproszenie, wręczył katalog i zaprosił do środka. Szerokie schody, galeria - i wraz z
innymi' znalazł się w Równej sali aukcyjnej, w większości wypełnionej widzami. Mr
Snowman także już był i pisał coś zawzięcie na odwrocie katalogu. Siedział tam, gdzie
obiecał - obok wolnego miejsca oznaczonego B 5. James siadł obok i rozejrzał się
ciekawie. Pomieszczenie miało wielkość kortu tenisowego, a całość tchnęła wiekową
powagą. Światło zapewniały dwa kryształowe żyrandole i rząd lamp umieszczonych pod
szklanym dachem. Na oliwkowozielonych ścianach wisiały obrazy i tkaniny gustownie
dopasowane do wnętrza. Na środku jednej ze ścian zbudowano podwyższenie, na
którym zgromadzili się reporterzy i umieszczono kamerzystów, między innymi z MI 5,
którzy legitymowali się przynależnością do Sunday Times'a. Około stu kupców i widzów
siedziało na krzesłach uszeregowanych w rzędy bokiem do kamer, a frontem do
drewnianego pulpitu, za którym stał szczupły mężczyzna prowadzący aukcję. Ubrany
był w nienaganny strój wieczorowy z czerwonym goździkiem w klapie. Mówił cicho, bez
wyrazu i zupełnie bez gestykulacji, a mimo to był doskonale słyszalny w całej sali - cisza
była prawie absolutna.
- Piętnaście tysięcy funtów, szesnaście - przerwa, rzut oka na kogoś w pierwszym
rzędzie, błysk papieru, gdy ktoś uniósł katalog - siedemnaście tysięcy... osiemnaście...
dziewiętnaście... dwadzieścia... Spokojny głos bez pośpiechu kontynuował licytację, a na
widowni równie opanowani licytujący sygnalizowali swe reakcje na posunięcia
przeciwników.
- Co on teraz sprzedaje? - spytał James otwierając katalog.
- Pozycję czterdzieści - odparł Snowman. - Diamentowy naszyjnik, który urzędnik
trzyma na czarnej atłasowej tacy. Przypuszczalnie pójdzie za dwadzieścia pięć. Włoch
przebija parę Francuzów, inaczej mieliby go za dwadzieścia. Ja doszedłem tylko do
piętnastu,, a chciałbym go mieć. Są w nim piękne kamienie... o, właśnie koniec. Cena
stanęła na dwudziestu pięciu tysiącach funtów i młotek, trzymany przez prowadzącego
nie za rękojeść lecz za bijak, opadł z cichym stukiem.
- Pański, sir - oznajmił Mr Wilson i urzędnik pośpieszył ku szczęśliwemu posiadaczowi,
by sprawdzić jego tożsamość.
- Jestem zawiedziony - mruknął James.
- Dlaczego? - zdumiał się jego sąsiad.
- Nigdy nie byłem na aukcji i zawsze sądziłem, że aukcjoner wali młotkiem trzy razy,
powtarzając najwyższą cenę i dając ostatnią szansę licytującym. Dopiero, gdy kwota
padnie po raz trzeci, towar jest ostatecznie sprzedany.
- W Irlandii, na przykład, nadal jeszcze tak jest
- uśmiechnął się Snowman - ale w londyńskich salonach aukcyjnych zaniechano tego
zwyczaju grubo wcześniej, niż ja się w nich znalazłem po raz pierwszy.
- Szkoda, to dodaje dramatyzmu.
- Za chwilę będzie go dość. To ostatnia licytacja przed głównym daniem dzisiejszego
wieczoru. Przed siedzącymi przemaszerował ubrany w liberię urzędnik, ukazując na
czarnej, wybitej aksamitem tacy połyskujące pasma rubinów i diamentów. James
spojrzał do katalogu, w którym pod hasłem "Pozycja czterdzieści jeden" figurowało:
Para bransolet rubinowodiamentowych - na froncie każdej eliptyczna grupa złożona z
jednego dużego i dwóch mniejszych rubinów otoczonych drobnymi diamentami, każdy
w kształcie poduszki. Środek i tył składają się z podobnych, choć prostych grup na
przemian z diamentowymi grupami spiralnymi; w środku każdego pojedynczy rubin
osadzony w złocie. Zapinka także w kształcie eliptycznej grupy. Zgodnie z przekazem
rodzinnym, była to poprzednio własność Mrs Fitzherbert (1756-1837), której
małżeństwo z księciem Walii, późniejszym Jerzym IV zostało potwierdzone ponad
wszelką wątpliwość, gdy w 1905 roku otwarto, za królewskim zezwoleniem, pakiet
zdeponowany w Coutte Bank w 1833 roku. Znaleziono w nim świadectwo ślubu i inne
dokumenty potwierdzające związek małżeński. Te bransolety zostały przypuszczalnie
darowane siostrzenicy przez Mr Fitzherbert, która przez księcia Orleanu opisana była
jako "najładniejsza buzia w Anglii". Licytacja rozpoczęła się, a James wymknął się ku
westybulowi w tyle pomieszczenia, skąd zbyt liczna bądź zbyt znudzona publiczność
mogła przejść do Nowej Galerii lub hallu i śledzić przebieg licytacji na monitorach
wewnętrznej telewizji, oglądając przy okazji inne cacka przeznaczone na kolejne
licytacje. Z uwagą, ale dyskretnie, przyglądał się obecnym, sprawdzając, czy nie
rozpozna którejś z dwustu twarzy członków rosyjskiej ambasady, których podobizny
studiował przez parę ostatnich dni. Jednakże wśród obecnych handlarzy,
kolekcjonerów-amatorów i bogatych poszukiwaczy przyjemności nie było nikogo, czyja
twarz byłaby mu znana, jeśli nie brać pod uwagę działów zajmujących się plotkami z
wyższych sfer. Było parę fizjonomii o słowiańskich rysach, co nie oznaczało dokładnie
niczego - mogli to być z powodzeniem Amerykanie w trzecim pokoleniu. Było też trochę
ciemnych okularów, które dawno już przestały uchodzić za skuteczne przebranie.
Zniechęcony wrócił na miejsce. Pozostała jedynie nadzieja, że obiekt jego zainteresowań
zdradzi się podczas licytacji.
- Czternaście tysięcy... i piętnaście... Piętnaście tysięcy funtów - młotek opadł. - Pańskie,
sir. Salę wypełnił przyciszony pomruk podniecenia i szelest kartkowanych katalogów, a
Mr Snowman, ocierając czoło jedwabną chusteczką, zwrócił się do Jamesa:
- Obawiam się, że praktycznie może pan liczyć tylko na siebie. Ja muszę zająć się
licytacją, a z jakichś nieznanych, a pradawnych powodów, niemile widziane jest
oglądanie się przez ramię, by zobaczyć kto podbija cenę, jeśli wejdzie się w licytację.
Oczywiście, jeżeli jest się w branży. Amatorzy to zupełnie inna sprawa i takiego
zachowania nikt im za złe nie weźmie. Tak więc mogę go zauważyć jedynie wówczas,
jeśli siedzi przed nami, lecz obawiam się, że jest to mało prawdopodobne. Radzę, by
zwrócił pan uwagę na oczy Wilsona i starał się stwierdzić, na kogo spogląda, albo kto się
w niego intensywnie wpatruje. Jeśli zauważy pan tego kogoś, to proszę zwrócić uwagę na
każdy ruch, każdy gest, jaki wykona, nawet gdyby był on najdrobniejszy i
najnormalniejszy pod słońcem, jak choćby drapanie się w ucho czy unoszenie brwi
- to właśnie będzie ustalony z Peterem kod. Nie sądzę, żeby robił coś tak oczywistego, jak
unoszenie katalogu. Rozumiem, że to trudne, ale nie ma innej rady i proszę nie
zapomnieć, że on może w ogóle nic nie robić do samego końca, to jest do chwili, w której,
według niego, cena dochodzi do maksimum i on się wycofuje z dalszej licytacji. Gdy
dojdzie do końcówki, postaram się go przetrzymać w maksymalnie denerwujący sposób.
Może się zdenerwuje i łatwiej rzuci w oczy. Oczywiście przy założeniu, że będziemy
jedyni, którzy pozostaną na placu boju. Wydaje mi się, że spokojnie możemy to przyjąć.
Ze sposobu, w jaki mówił i uśmiechał się, Bond był prawie pewien, że dostał polecenie
zdobycia Szmaragdowej Kuli za wszelką cenę. Gdy przed podwyższeniem, na którym
rezydował Peter Wilson, postawiono obity czarnym aksamitem postument, na którym
ceremonialnie i z wielką gracją umieszczono owalne pudło z białego jedwabiu, pomruk
zamilkł, zamieniając się w absolutną ciszę. Starszy wiekiem urzędnik w szarym
uniformie z ciemnoczerwonymi mankietami i kołnierzem otworzył ją i ostrożnie wyjął
na światło dzienne "Pozycję czterdzieści dwa", ustawiając ją na podwyższeniu i
zabierając białą kasetkę. Szmaragdowa Kula na złotej podstawie rozbłysła tysiącem
ogni, odbijając światło od swej wypolerowanej powierzchni i wypełniając otoczenie
zielonkawą poświatą przetykaną tu i ówdzie innymi barwami. Widownia jęknęła z
zachwytu - nawet urzędnicy i aukcjoner, przyzwyczajeni do różnych skarbów, które
przewinęły się przez ich ręce w dotychczasowej pracy, pochylili się, by lepiej obejrzeć to
cacko. James otworzył katalog. Grubym drukiem i dużą czcionką napisano tam: KULA
ZIEMSKA - WYKONANA W 1917 ROKU PRZEZ CARLA FABERGE'A DLA
ROSYJSKIEGO GENTLEMANA OBECNIE WŁASNOŚĆ JEGO WNUCZKI Kula
wykonana z nadzwyczaj dużego szmaragdu syberyjskiego o wadze 1300 karatów i
doskonałej barwie oraz przezroczystości. Wyobraża ona kulę ziemską, podtrzymywaną
przez delikatną spiralę wykonaną ze złota i ozdobioną różyczkami z diamentów i
szmaragdów o intensywnej, ciemnej barwie, tworząc razem stojący zegar. Wokół
rozmieszczono sześć platynowych spiral pomiędzy chmuropodobnymi kształtami,
naturalistycznie wyrzeźbionymi ze skalnego kryształu, zmatowionymi i wykończonymi
malutkimi diamentami. Kula ma dokładnie naniesioną mapę świata z głównymi
miastami, oznaczonymi jasnymi diamencikami, osadzonymi w złocie. Obraca się na
trzpieniu kontrolowanym przez mechanizm zegarowy ukryty w podstawie, podpisany
przez G. Mosera. Otoczona jest pasem ze złota ozdobionym pasem z macicy perłowej
techniką champleve, na którym namalowano sepią rzymskie cyfry służące do oznaczania
godzin. Pojedynczy rubin z Birmy, o trójkątnym kształcie, umieszczony na powierzchni
globu, służy jako wskazówka. Wysokość: 7,5 cala. W oryginalnej kasecie z białego
jedwabiu, o owalnym kształcie, ze złotym kluczem przymocowanym do podstawy.
- Pomysł kuli ziemskiej zaowocował 15 lat wcześniej w wyrobach Carla Faberge'a w
postaci miniaturki globu, aktualnie wchodzącej w skład Kolekcji Królewskiej w
Sandringham (por. s. 280 w "Dziełach Carla Faberge'a" Kennetha Snowmana). Peter
Wilson rozejrzał się po sali, stuknął młotkiem i oznajmił:
- Pozycja czterdzieści dwa. Dzieło Carla Faberge'a... cena wyjściowa dwadzieścia tysięcy
funtów.
- Zaczęło się - mruknął Mr Snowman. W powietrze uniosły się katalogi i głos Wilsona
oznajmił: trzydzieści... czterdzieści... pięćdziesiąt tysięcy funtów... sześćdziesiąt...
siedemdziesiąt... osiemdziesiąt... dziewięćdziesiąt... - chwila przerwy - sto tysięcy funtów.
Fala aplauzu przeszła przez salę, a kamery skoncentrowały się na młodym urzędniku,
jednym z trzech dyżurujących przy telefonach po lewej stronie Petera Wilsona,
mówiącym coś cicho, choć dobitnie do słuchawki.
- On ma otwarte połączenie z Ameryką - wyjaśnił Kenneth - przypuszczam, że do
Metropolitan, ale mogę się mylić. Czas zabrać się do roboty. Mówiąc te słowa uniósł
zwinięty katalog.
- I dziesięć - oznajmił licytator, a po skinięciu głową przez rozmawiającego z Ameryką
dodał - i dwadzieścia. Znowu ruch katalogu Mr Snowmana.
- I trzydzieści... Stojący przy telefonie zdawał się mówić dłużej niż poprzednio, po czym
potrząsnął głową i Peter Wilson rozejrzał się po sali.
- Sto trzydzieści tysięcy funtów - powtórzył spokojnie.
- Teraz proszę uważać - mruknął Snowman do Jamesa. - Stany wysiadły i najwyższy
czas, by pański człowiek zaczął mnie przebijać. Bond wstał i podszedł do grupy
reporterów znajdujących się na podwyższeniu, patrząc w kierunku, w który zwrócona
była głowa Wilsona. Nie mógł tam dostrzec żadnego ruchu, ale licytator oświadczył:
- I sto czterdzieści tysięcy funtów. - Spojrzał na Snowmana, który po dłuższej chwili
podniósł dłoń.
- I sto czterdzieści pięć tysięcy. Znowu nastąpiło spojrzenie ku tyłowi pomieszczenia,
znów całkowity brak ruchu i znów niedostrzegalna wymiana sygnałów, gdyż Wilson
ogłosił:
- Sto pięćdziesiąt tysięcy funtów. Szmer podniecenia i cisza. Tym razem reakcja
Snowmana była jeszcze wolniejsza. Z ociąganiem, jakby osiągał kres swych możliwości,
podniósł dłoń i to dopiero wtedy, gdy licytator spojrzał nań bezpośrednio, powtarzając
poprzednią cenę.
- Sto pięćdziesiąt pięć tysięcy funtów - rozległ się głos Wilsona. James zaczynał się pocić -
jak dotąd nic nie zbliżało go do celu, a licytacja zbliżała się do końca - znów padło sto
pięćdziesiąt pięć tysięcy funtów. W tylnych rzędach, na które skierował całą uwagę, coś
się poruszyło - niepozornie wyglądający mężczyzna, nie rzucającym się w oczy gestem
zdjął ciemne okulary, ukazując zwyczajną twarz, która mogła należeć do bankowca,
lekarza czy pracownika Loyda. Musiał to być uzgodniony sygnał, gdyż Peter Wilson,
spoglądając w jego stronę, nie podniósł ceny - widocznie ustalono, że zdjęcie okularów
oznacza wycofanie się z licytacji. Bond spojrzał ku kamerzystom - fotograf z MI 5
musiał dojść do podobnych wniosków, gdyż jego aparat filmował ten właśnie fragment
widowni. Zadowolony wrócił na miejsce i poinformował Kennetha:
- Mamy go. Skontaktuję się jutro i serdeczne dzięki. Ten skinął jedynie głową, nie
odrywając oczu od Wilsona.
- Sto pięćdziesiąt pięć tysięcy funtów - oznajmił ten, opuszczając młotek. - Pańska, sir.
Zanim reszta zdążyła wstać, bijąc brawo, James znalazł się w kuluarach. Jego ofiara
została przyblokowana w drodze do wyjścia, ale na nosie znów miała czarne okulary.
Włożył więc swoje i zmieszał się z tłumem wymieniającym pełne podniecenia uwagi.
Przepuścił obiekt swego zainteresowania i ruszył, nie odrywając wzroku od jego pleców.
Mężczyzna miał włosy zasłaniające szyję, ciasno przylegające uszy, lekkie skrzywienie
kręgosłupa, być może będące wynikiem deformacji kości i... nagle Jamesowi
przypomniało się, kto to taki - Piotr Malinowski, attache rolniczy ambasady rosyjskiej.
Na zewnątrz zaczął maszerować szparko w stronę Conduit Street, a Bond, nie śpiesząc
się, wsiadł do stojącej opodal taksówki z włączonym taksometrem i pracującym
silnikiem.
- To on. Jedź za nim - polecił kierowcy, wskazując obiekt zainteresowania.
- Yes, sir - odparł kierowca z MI 5. Mężczyzna złapał taksówkę na Bond Street, ale
dzięki dość dużemu ruchowi śledzenie go nie było niczym trudnym. Jechali wzdłuż
Bayswater i zadowolenie Bonda wzrastało z każdym przebytym metrem. Było bowiem
coraz bardziej prawdopodobne, iż kierują się ku prywatnemu wejściu do Kensington
Palace Gardens, gdzie pierwsza posiadłość po lewej stronie solidny budynek z szarego
kamienia - mieściła siedzibę ambasady ZSRR. Jeśliby tak było, znacznie uprościłoby to
problem
- szczególnie, że pilnujący ambasady policjanci byli tej nocy agentami MI 5,
wyposażonymi w aparaty fotograficzne, z których zdjęcia mają potwierdzić, czy obiekt
wejdzie na jej teren. Byłoby bardzo uprzejmie z jego strony, gdyby to zrobił -
oszczędziłoby to paru osobom pracy i czasu na zebranie dokumentacji potwierdzającej
jego obecność wśród pracowników tej placówki. Dysponując materiałami Secret Service,
zeznaniami Bonda i filmami specjalistów z MI 5, Foreign Office nie będzie miał żadnych
problemów z uznaniem towarzysza Malinowskiego za persona non grata na terenie
Wysp Brytyjskich z uwagi na zajmowanie się działalnością szpiegowską i, co za tym
idzie, posłaniem go do domu. W tej partii szachów, jaką był wywiad, przeciwnik straci
królową, co - jak na jeden wieczór w sali aukcyjnej
- było nader satysfakcjonującym wynikiem. Taksówka wioząca Rosjanina zatrzymała
się przed kutą w żelazie kratą bramy wejściowej, a jej pasażer wysiadł i wszedł do
wnętrza. James uśmiechnął się z zadowoleniem i pochylił ku kierowcy.
- Dzięki, wracamy do Sztabu.
* * *
Koniec