Merimee Prosper CARMEN CZYŚĆCOWE DUSZE

PROSPER MÉRIMÉE

CARMEN CZYŚĆCOWE DUSZE

Zawsze podejrzewałem geografów, że sami nie wiedzą, co plotą, mieszcząc pole bitwy pod Munda w okolicy Bastuli Poeni w pobliżu nowoczesnej Monda, o jakie dwie mile na północ od Marbella. Wedlp moich własnych Wniosków z tekstu anoni­mowego autora Bellum' Hispaniense oraz kilku wskazówek zebranych w doskonałej bibliotece księcia d’Ossuna' sądziłem, że to raczej w okolicy Montilla trzeba szukać pamiętnego miejsca, gdzie po raz ostatni Cezar zagrał w cetno i licho przeciw (>brońcom republiki. Znalazłszy się w Andaluzji z początkiem jesieni'roku 1830, podjąłem dość dale­ką wycieczkę, aby rozjaśnić ostatnie wątpliwości. Memoriał, który ogłoszę niebawem, nie zostawi już, mam nadzieję, żadnej niepewności w umyśle rzetelnych! archeologów W oczekiwaniu, aż pioja praca rozwiąże wreszcie problem geograficzny, trzymający w zawieszeniu całą naukową Europę, opowiem małą powiastkę; nie przesądza ona zresz­tą w niczym zajmującej kwestii położenia Mondy.

Nająłem w Kordowie przewodnika i dwa konie I puściłem Się W Órogę, z Komentarzami Cezara

i paroma koszulami za cały pakunek. Pewnego dnia błądząc w dolinie Kaszena, wyczerpany zmę­czeniem, umierając z pragnienia, spalony słońcem z ołowiu, słałem z całego serca do diaska Cezara i synów Pompejusza, kiedy spostrzegłem dość dale­ko od mojej ścieżki zieloną polankę zarosłą sito­wiem i trzcinami. Zwiastowało to bliskość źródła. W istocie, skorom się zbliżył, spostrzegłem, że mnie­many trawnik to było bajoro, do którego wpadał strumyk wypływający, jak się zdawało, z ciasnej gardzieli między dwoma skałami. Wywnioskowa­łem stąd, iż idąc pod bieg strumyka znajdę wodę chłodniejszą, mniej żab i pijawek i może nieco cie­nia. Przy wejściu do- skalnej gardzieli koń mój zarżał, na co inny koń, niewidoczny, odpowiedział natychmiast. Ledwie uszedłem jakieś sto kroków, przesmyk rozszerzając się nagle odsłonił mi rodzaj naturalnego amfiteatru, doskonale zacienionego wysokimi ścianami. Niepodobna o miejsce, które by przyrzekało podróżnemu rozkoszniejszy postój. U stóp kończystych skał tryskało spienione źródło i spadało do małej sadzawki wyścielonej piaskiem białym jak śnieg. Kilka pięknych dębów, zasłonio- nych od wiatru i ódwilżanych źródłem, wznosiło się nad brzegiem i okrywało je swym g|stym cie­niem: wreszcie dokoła sadzawki delikatna i lśniąca trawa przyrzekała lepsze łoże, niżby je można zna­leźć w jakiejkolwiek gospodzie na dziesięć mil wokoło.

Nie mnie przypadł zaszczyt odkrycia tak piękne­go miejsca. W chwili gdy w nie zaszedłem, jakiś

człowiek spoczywał tam juz, prawdopodobnie spał. Obudzony rżeniem wstał i podszedł do swego kof nia, który skorzystał ze snu pana, aby sobie uczy­nić dobry popas w okolicznej trawie. Był to młody chwat, średniego wzrostu, ale silnie zbudowany,

o spojrzeniu dumnym i posępnym. Cera jego, nie­gdyś może piękna, stała się pod wpływem słońca ciemniejsza niż jego włosy. Jedną ręką trzymał za uzdę konia, w drugiej miał mosiężną rusznicę. Wy­znaję, iż zrazu rusznica i sroga mina jej właściciela zaskoczyły mnie nieco, ale nie wierzyłem już w bandytów, tyle się o nich nasłuchawszy, a nie spotkawszy ich nigdy. Zresztą widziałem tylu ucz­ciwych rolników zbrojących się od stóp aż do gło­wy, aby iść na targ, iż widok palnej broni nie uprawniał mnie do wątpienia o czcigodności nie­znajomego. A wreszcie, mówiłem sobie, cóż by po­czął z mymi koszulami i moimi Komentarzami w el- zewirze?

Pozdrowiłem tedy właściciela rusznicy poufnym skinieniem głowy, pytając z uśmiechem, czym nie zakłócił jego snu. Nie odpowiedział nic i zmierzył mnie bystro wzrokiem; po czym — jak gdyby rad z egzaminu — przyjrzał się równie bacznie memu przewodnikowi, który właśnie się zbliżał. Ujrzałem, iż ten zbladł i zatrzymał się z oznakami widocznej grozy. „Głupie spotkacie!” — rzekłem sobie.. Ale ''roztropność radziła mi nie okazywać niepokoju. Zsiadłem z konia, rzekłem przewodnikowi, aby go rozkulbaczył, i kląkłszy nad źródłem, zanurzyłem w nie głowę i ręce; następnie pociągnąłem dobry

łyk, leżąc na brzuchu, jalc owi z 1 i zołn jerze Gedeona.

Równocześnie przyglądałem się memu przewod­nikowi 1 nieznajomemu. Przewodnik zbliżał się bardzo niechętnie; obcy zdawał się nie żywić złych zamiarów; puścił wolno konia, a rusznica, którą •. trzymał zrazu poziomo, zwrócona była obecnie ku ziemi.

Nie uważając za właściwe formalizować się wi­docznym zlekceważeniem mej osoby, wyciągnąłem się na trawie i swobodnie spytałem właściciela rusznicy, czy nie ma przy sobie krzesiwa. Równo­cześnie wydobyłem puzaerko z cygarami. Nieznajo­my, wciąż bez słowa, sięgnął do kieszeni, wyjął krzesiwo i skwapliwie skrzesał mi ogień. Wyraźnie obłaskawiał się; usiadł na wprost mnie, ale nie wypuszczając broni z ręki. Zipali Wszy cygaro, wy­brałem najlepsze z pozostałych i spytałem, czy pali.

Owszem, proszę pana —■ odpowiedział.

Były to pierwsze słowa, które wyrzekł, przy czym zauważyłem, że akcent jego nie ma andalu­zyjskiego brzmienia. Wyciągnąłem stąd wnioseki że jest podróżnym jak ja, tyle tylko, że nie archeo­logiem.

Może to panu będzie smakowało — rzekłem, podając mu prawdziwe hawańskie regalia.

Skinął lekko41 głową, zapalił cygaro od mego, po­dziękował nowym skinieniem, po czym zaciągnął się z widoczną przyjemnością.

Ach! — zawołał wypuszczając z wolna kłąb

dymu ustami ! nosem — jak dawno już nie pali­łem.

W Hiszpanii ofiarowane i przyjęte cygaro stwa­rza stosunek gościnności, jak na Wschodzie podzie-v lenie się chlebem i solą. Nieznajomy okazał się rozmowniejszy, niż się spodziewałem. Zresztą mimo iż powiadał się mieszkańcem okolic Montilla, naj­wyraźniej znał kraj dość licho. Nie wiedział miana uroczej doliny, w której spoczywaliśmy; nie umiał nazwać żadnej wioski w pobliżu; wreszcie zapy­tany, czy nie widział gdzie w okolicy uszkodzo­nych murów, rzeźbionych kamieni, wyznał, że nig­dy nie zwracał uwagi na podobne rzeczy. W zamian okazał się biegłym znawcą koni. Skrytykował mo­jego, co nie było trudno; następnie wywiódł mi rodowód swego, który pochodził ze sławnej kordo- wańskiej stadniny: było to w istocie szlachetne zwierzę i — wedle tego, co mówił jego pan — tak wytrzymałe, że raz zdarzyło mu się zrobić trzy­dzieści mil w jednym dniu galopem i kłusem. W to­ku swego wywodu nieznajomy zatrzymał się nagle, "jakby zmieszany i nierad, że za dużo powiedział. „Bardzo mi było wtedy spieszno do Kordowy — dodał z pewnym zakłopotaniem. — Musiałem od­wiedzić sędziów w pewnym procesie...” Mówiąc spoglądał na mego przewodnika Antonia, który spuścił oczy.

Cień i źródło zachwyciły mnie do tego stopnia, że przypomniałem sobie o paru zrazach wybornej szynki, ktęrą przyjaciele moi z Montilla włożyli do sakwy przewodnika. Kazałem ją przynieść i zapro-

siłero obcego ćf*> udziału w Improwizowanej prze­kąsce. Jeżeli od dawna nie palił, mogłem wnosić, iż nie jadł co najmniej od czterdziestu ośmiu go­dzin. Pożerał jak zgłodniały wilk. Pomyślałem, że spotkanie było opatrznościowe dla nieboraka. Prze-': wodnik natomiast jadł mało, pił jeszcze mniej . i nie mówił wcale, mimo że od początku naszej podróży okazał się nieporównanym gadułą. Obec­ność naszego gościa zdawała się go krępować; jakaś nieufność, z której przyczyn nie zdawałem sobie jasno sprawy, oddalała ich od siebie.

Znikły już ostatnie kruszyny chleba i szynki; wypaliliśmy po drugim cygarze; kazałem przewod­nikowi okulbaczyć konie i miałem się żegnać z no­wym przyjacielem, kiedy ów spytał, gdzie zamie­rzam spędzić noc.

Nim zdołałem spostrzec znak mego przewodnika, odpowiedziałem, że jadę do gospody Del Cuervo.

Lichy to nocleg dla osoby takiej jak pan... I ja tam jadę. Jeśli pan pozwoli sobie towarzyszyć, od­będziemy drogę razem.

Bardzo chętnie — rzekłem dosiadając konia. Przewodnik, który mi trzymał strzemię, dał zno­wu znak oczami. Odpowiedziałem wzruszeniem ra­mion, jakby dla upewnienia go, że jestem zupełnie spokojny, i puściliśmy się w drogg.

Tajemnicze znaki Antonia, jego niepokój, kilką słów, które wymknęły się nieznajomemu, zwłasz-* cza ów trzydziestomilowy feürs i mało prawdopo­dobne jego objaśnienie, ustaliły już moje pojęcie

o towarzyszu podróży. Nie wątpiłem, że mam do

czynienia z przemytnikiem, może złodziejem. Cóż mi to szkodziło? Znałem na tyle Hiszpanów, aby być najpewniejszym, że nic mi nie grozi ze strony człowieka, który ze mną jadł i palił. Obecność jego była nawet dobrą rękojmią przeciw wszelkiemu niepożądanemu spotkaniu. Zresztą bardzo rad by­łem dowiedzieć się, co to jest rozbójnik. Nie widu­je się ich co dzień i'jest pewien urok w tym, aby się znaleźć w pobliżu istoty niebezpiecznej, zwłaszcza.kiedy się czuje, że jest łagodna i oswojo­na.

Spodziewałem się doprowadzić stopniowo niezna­jomego do zwierzeń; mimo mrugań* przewodnika ściągnąłem rozmowę na témat opryszków. Rozumie się samo przez się, że mówiłem o nich z szacun­kiem. Był wówczas w Andaluzji słynny bandyta, zwany José Maria, którego czyny były na wszyst­kich ustach. „Gdybym się tak znajdował strzemię w strzemię z Josém Maria?” — mówiłem sobie... Opowiadałem znane mi ze słychu historie o tym bohaterze, wszystkie zresztą Tai jego chwale, i wy­rażałem głośno podziw dla jego męstwa i szlachet­ności.

José Maria jest zwykłym ladaco — rzekł zimno nieznajomy. ; .

Czy oddaje sobie sprawiedliwość, czy też to nadmiar skromności z jego strony? — pytałem siebie w myśli; w miarę bowiem, jak przyglądałem się memu towarzyszowi, odnajdywałem w nim ry­sopis Joségo Maria, który czytałem obwieszczony na bramie niejednego miasta w Andaluzji. „Tak,

tak, to on... Blond włosy, oczy niebieskie, duże usta, ładne zęby, małe ręce; koszula z cienkiego płótna, aksamitny kaftan ze srebrnymi guzami, białe skórzane kamasze, koń gniady... Nie ma wąt­pliwości. Ale szanujmy jego incognito”.

Przybyliśmy do gospody. Była taka, jak mi ją odmalował, to znaczy jedna z najnędzniejszych, jakie dotąd spotkałem. Duża izba służyła za kuch­nię, jadalnię i sypialnię. Ogień zapalało się na płas­kim kamieniu na środku izby, a dym wychodził przez dziurę w dachu, lub raczej nie wychodził, tworząc chmurę o kilka stóp nad ziemią. Pod ścia­ną leżało na ziemi kilka starych derek mulich: były to łóżka dla podróżnych. O dwadzieścia kro­ków od domu, lub raczej od tej jedynej izby, wznosiła się szopa służąca za stajnię. W uroczym tym przybytku nie było istoty ludzkiej — przy­najmniej na tę chwilę — prócz starej kobiety i ma­łej dziesięcio- lub dwunastoletniej dziewczynki: obie były koloru sadzy, odziane w okropne łach­many. „Oto wszystko, co zostało —pomyślałem — z ludności starożytnej Munda Boetica. O Cezarze!

O Sekscie Pompejuszu! Jakże bylibyście zdumieni, gdybyście wrócili na świat”.

Na widok mego towarzysza starej wyrwał się , okrzyk zdumienia.

Och! Don Josél — wykrzyknęła.

Don José zmarszczył brwi i uczynił rozkazujący gest, który natychmiast opamiętał staruszkę. Obró­ciłem się w stronę przewodnika i nieznacznym ru­chem dałem mu do zrozumienia, że zdaję sobie

doskonale sprawę, kim jest człowiek, z którym mam spędzać noc. Wieczerza była lepsza, niż się spodziewałem. Podano nam na małym stoliczku, wysokim na stopę, starego koguta ugotowanego z ryżem i z obfitością tureckiego pieprzu, następnie turecki pieprz z oliwą, wreszcie gaspacho, rodzaj sałaty z pieprzu tureckiego. Trzy dania tak korzen­ne kazały nam często zaglądać do bukłaczka z wi­nem, które okazało się wyborowe. Skorośmy pod­jedli, wówczas, widząc na ścianie mandolinę — w Hiszpanii są wszędzie mandoliny. — spytałem dziewczynki', która nam usługiwała, czy umie grać.

Nie — odparła — ale don José gra tak pięk­nie.

Bądź pan tak uprzejmy — rzekłem — zaśpie­waj mi coś, przepadam za waszą narodową muzyką.

Nie mogę niczego odmówić grzecznemu panu, który mi daje tak wyborne cygara — wykrzyknął don José, jak gdyby siląc się na wesołość.

Kazał podać mandolinę i zaczął śpiewać pobrzą- kując. Głos jego był surowy, ale miły, nuta me­lancholijna i oryginalna; co się tyczy treści, nie zrozumiałem ani słowa.

- Jeśli się nie mylę — rzekłem — to nie jest melodia hiszpańska. To przypomina zorzicos z zie­mi Basków i słowa muszą być też w tym języku.

Tak — odparł don José z posępną twarzą. Po­łożył mandolinę i zaplótłszy ręce patrzał w gasną­cy ogień z wyrazem szczególnego smutku. Oświe­cona lampką, stojącą na stoliku, twarz jego, szla­chetna zarazem i dzika, przypominała mi Milto-

nowego szatana. Może jak ów szatan towarzysz mój myślał o siedzibie, którą opuścił, o wygnaniu, które na siebie ściągnął przez jeden błąd. Próbowa­łem nawiązać przerwaną rozmowę, ale nie odpo­wiadał, wciąż zatopiony w smutnych myślach. Sta­ra ułożyła się tymczasem w kącie, odgrodzona dziu­rawą derką wiszącą na sznurku; dziewczynka wsu­nęła się za nią w to - ustronie przeznaczone dla płci pięknej. Wówczas przewodnik mój wstał i po­prosił mnie, abym się udał za nim do stajni; ale na to don José, jak gdyby budząc się nagle, spytał go szorstko, dokąd idzie.

Do, stajni — odpowiedział przewodnik.

Po co? Konie mają co jeść. Połóż się tutaj, pan ci pozwoli.

Boję się, że koń mego pana zachorował ; chciał­bym, żeby go pan zobaczył; może będzie wiedział, czego mu trzeba.

Widoczne było, że Antonio chce mówić ze mną na osobności, ale ja nie miałem żadnej ochoty ściągać podejrzeń don Joségo; zdawało mi się, że w danej sytuacji najwłaściwszą drogą jest okazać mu nieograniczone zaufanie. Odpowiedziałem tedy, że nie rozumiem się na koniach i że mam ochotę spać. Don José poszedł za Antoniem do stajni, skąd niebawem wrócił sam. Oznajmił mi, że koniowi nic nie jest, ale że mój przewodnik uważa go za tak cenne zwierzę, iż wyciera go kamizelką, aby mu się dać wypocić, i zamierza spędzić całą noc na tym miłym zajęciu. Wśród tego ja wyciągnąłem się na derkach, starannie owinięty w płaszez, aby ich

nie dotykać. Przeprosiwszy mnie za te śmiałość, że kładzie się przy mnie, don José wyciągnął się pod drzwiami, nie zaniechawszy podsypać skałki u swojej flinty, którą ostrożnie umieścił pod sak­wą służącą mu za poduszkę. W pięć minut później, powiedziawszy sobie wzajem dobranoc, usnęliśmy obaj głęboko.

Sądziłem, że jestem dość zmęczony, aby móc usnąć na podobnym legowisku; ale po jakiej go­dzinie przykre swędzenie wyrwało mnie z pierw-' szego snu. Z chwilą - gdy zrozumiałem przyczynę, wstałem, przeświadczony, że lepiej spędzić resztę nocy pod gołym niebem niż pod tym niegościnnym dachem. Stąpając na palcach dotarłem do drzwi, okraczyłem don Joségo, który spał snem sprawied­liwych, i zdołałem się wydostać z izby nie'zbudziw­szy go. Koło drzwi znajdowała się szeroka drew­niana ława; wyciągnąłem się na niej, układając się, jak mogłem, aby'tam spędzić resztę nocy. Miałem zamknąć oczy po raz drugi, kiedy mi się zdało, że przesuwa się koło mnie cień ćzłowieksM cień konia, oba kroczące bez szelestu. Podniosłem się na wpół i poznałem jak gdyby Antonia. Zdumiony, iż widzę go na dworze o tej godzinie, wstałem i podszedłem ku niemu. Spostrzegłszy mnie, przystanął.

Gdzie on jest? -4- spytał Antonio szeptem.

W izbie, śpi, nie boi się pluskiew. Po cóż ty wyprowadzasz tego konia?

Zauważyłem wówczas, iż — aby nie robić hała­su T— Antonio owinął kopyta zwierzęcia strzępami starej derki.

Mów pan ciszej — rzekł Antonio — na imię nieba. Pan nie wie, kto jest ten człowiek. To José « Navarro, najgroźniejszy bandyta w całej Andaluzji. Cały dzień dawałem panu znaki, których pan nie chciał zrozumieć.

Bandyta nie bandyta, co mnie to obchodzi? — odparłem. — Nas nie okradł i założyłbym się, że nie ma tego zamiaru.

Niech i tak będzie; ale. naznaczono dwieście i dukatów nagrody dla tëgo, kto go wyda Wiem o jj posterunku lansjerów o półtorej mili stąd i nim się zrobi dzień, sprowadzę tu paru tęgich zuchów. « Byłbym wziął jego konia, ale jest tak zły, że nikt ! prócz Navarra nie może się doń zbliżyć.

Niechże cię kaduk porwie! — rzekłem. — Cóż j ci złego uczynił ten nieborak, aby go wydawać? j Zresztą czyś pewien, że to jest ten bandyta?

Zupełnie pewien; przed chwilą udał się że * mną do stajni i rzekł: „Masz minę, jakbyś mnie. j znał; otóż, jeśli powiesz temu dobremu panu, kto j jestem, strzelę ci w łeb”. Zostań pan, zostań pan j przy nim; nie ma się pan czego obawiać. Póki będzie wiedział, że pan jest tutaj, niczego nie będzie j podejrzewał.

Tak rozmawiając oddaliliśmy się od gospody na ■ tyle, aby nie można było już dosłyszeć podków Ąn- t tonio w mgnieniu oka odwiązał łachy, którymi 4 owinął nogi koniowi, i gotował się wskoczyć na siodło. Próbowałem prośby i groźby, aby go za­trzymać.

Ja jestem biedak, $anie — odpowiedział. —

Dwieście dukatów! Takiej gratki się nie przepusz­cza, zwłaszcza gdy chodzi / o oczyszczenie kraj u z podobnego ścierwa. Ale niech pan uważa; jeśji Navarro się zbudzi, chwyci za rusznicę i wówczas baczność. Ja już zaszedłem za daleko, aby się cof­nąć; niech pan sobie daje rady, jak pan umie.

Ladaco był już na siodle; spiął konia, niebawem straciłem go z oczu w ciemności.

Byłem oburzony na mego przewodnika i dość niespokojny. Po chwili namysłu powziąłem posta­nowienie i wróciłem do izby. Don José spał jeszcze, wynagradzając sobie niewątpliwie trudy i bezsen­ność wielu burzliwych dni. Musiałem silnie nim potrząsnąć, aby go zbudzić. Nigdy nie zapomnę jego strasznego spojrzenia oraz gestu, jakim sięg­nął po rusznicę, którą przez ostrożność umieściłem w pewnym oddaleniu.

Panie — rzekłem — przepraszam, że pana budzę, ale chcę panu zadać jedno niedorzeczne py­tanie: czy pan byłby rad spotkać tutaj jakie pół tuzina lansjerów?

Skoczył na równe nogi i rzekł grzmiącym gło­sem:

Kto panu to powiedział?

Mniejsza, skąd pochodzi przestroga, byle była dobra.

Pański przewodnik mnie zdradził, ale mi to zapłaci. Gdzie on jest?

Nie wiem... Sąd?ę, że w stajni... ale ktoś mi powiedział...

Kto panu powiedział?... Przecież nie ta stara?..«

i— Kłoś. kogo nie znam... Nie tracąc sMw, czy ma pan powody, aby nie czekać tu na tych żołnierzy? Jeżeli tak. niech pan nie traci czasu; w przeciwnym razie dobranoc, i przepraszam, że zakłóciłem pański sen.

Och, ten przewodnik. Ten przewodnik. Od ra­zu mi sie nie podobał... ale dostanie mi się w ręce|| Żegnam pana. Niech panu Bóg odpłaci przysługą* którą mi pan oddał. Ja nie jestem tak bardzo zły, | jak pan sądzi... tak. jest we mnie jeszcze coś. cój zasługuje na wsr>6łczue'e zacnego człowieka... Żeg­nam pana... Jednego mi tylko żal... Ze nie mogę się panu wypłacić.

Jako cenę usługi, którą panu oddałem, przy-1 rzeknij mi, don José, nie podejrzewać nikogo, nie j| myśleć o zemście. Oto masz pan parę cygar na dro­gę. Szczęśliwej podróży.

i podałem mu rękę.

Ścisnął Ją bez słowa, wziął rusznicę i sakwę,

! rzuciwszy kilka słów starej w narzeczu, którego nie zrozumiałem, pobiegł do szopy. W chwilę póz> j1 niej usłyszałem jego galop w szczerym polu.

Co do mnie, ułożyłem się z powrotem na ławce, J ale nie zasnąłem. Pytałem sam siebie, czy miałem J prawo ocalić od szubienicy złodzieja, może mor-.* dercę, Jedynie dlatego, że Jadłem z nim szynkąJ I ryż à la walentlenne. Czyż nie zdradziłem mego; ] przewodnika, który bronił społeczeństwa? Czy nie naraziłem go na zemstę zbrodniarza? Ale obowiązki I gościnności...,»Przesąd dzikich — mówiłem sobie —» stanę się odpowiedzialny za wszystkie zbrodnie,

10

których ten bandyta się dopuści...” Mimo to czy przesądem jest ów głoś sumienia opierający się. wszelkiemu rozumowaniu? Być może w drażliwym 'położeniu, w którym się znalazłem, nie mogłem się zeń wyplątać bez wyrźutów. Tonąłem jeszcze w największej niepewności co do moralnej strony mego postępku, kiedy ujrzałem jakieś pół tuzina jeźdźców wraz z Antoniem, trzymającym się prze­zornie z tyłu. Wyszedłem naprzeciw i uprzedziłem, że bandyta umknął już od dwóch godzin. Stara, wzięta na spytki przez kaprala, odparła, że zna Navarra, ale że żyjąc samotnie na tym odludziu, nie ośmieliłaby się nigdy narażać swego życia wy­dając go. Dodała, iż obyczajem jego, ilekroć zaje­chał do niej, było zawsze wyjeżdżać o północy. Co do mnie, trzeba mi było udać się o kilka mil, aby pokazać paszport i podpisać oświadczenie w obli­czu alkada, po czym pozwolono mi prowadzić dalej moje archeologiczne poszukiwania. Antonio dąsał się na mnie podejrzewając, że-to ja mu przeszko­dziłem w zarobieniu dwustu dukatów. Mimo to rozstaliśmy się w Kordowie w dobrej zgodzie: na pożegnanie dałem mu napiwek tak hojny, jak tylko pozwalał na to stan mojej sakiewki.

II

Spędziłem kilka dni w Kordowie. Powiedziano mi o jednym rękopisie w bibliotece dominikanów, w którym będę mógł znaleźć zajmujące wskazówki co do starożytnej Munda. Gościnnie przyjęty przez

znanych ojców trawiłem diii w ich klasztorze, a wieczorem przechadzałem się po mieście. W Kor­dowie o zachodzie słońca mnóstwo próżniaków wystaje na wybrzeżu ciągnącym się wzdłuż pra­wego brzegu Gwadalkwiwiru. Wdycha się tam wy­ziewy garbarni, która podtrzymuje starożytną sła­wę tego miasta, głośnego wyprawą skór, ale w zamian zażywa się widowiska, które warte jest uwagi. Na kilka minut przed Aniołem Pańskim mnogość kobiet zbiera się nad rzeką poniżej wy­brzeża, które jest dość wyniosłe. Żaden mężczyzna nie ośmieliłby się wmieszać w tę gromadkę. Sko­ro tylko oddzwonią Anioł Pański, znaczy to, że jest noc. Z ostatnim uderzeniem dzwonu kobiety roz­bierają się i wchodzą do wody. Dopieroż krzyki, śmiechy, piekielny zgiełk. Z wysokiego brzegu mężczyźni przyglądają się kąpiącym, wypatrują oczy i niewiele mogą dojrzeć. Bądź co bądź te białe i mgliste kształty, rysujące się na ciemnym lazurze rzeki, nastrajają poetycznie; przy odrobi-! nie wyobraźni nietrudno odtworzyć sobie Dianę i jej nimfy, nie narażając się na smutny los Akteo- na. Opowiadano mi, że paru urwisów ułożyło się jednego dnia, aby przekupić dzwonnika i skłonić go, aby oddzwonił Anioł Pański na dwadzieścia minut przed legalną godziną. Mimo że był jeszcze jasny dzień, nimfy Gwadalkwiwiru nie zawahały się i bardziej wierząc w Anioł Pański niż w słoń­ce, ukazały się z czystym sumieniem w toalecie kąpielowej, która jest zawsze nad wyraz prosta. Nie było mnie przy tym. Za mego pobytu dzwonnik

był nieprzedajny, zmierzch dość ciemny i chyba kot mógłby odróżnić najstarszą przekupkę pomarańcz od najładniejszej gryzetki kordowiańskiej.

Jednego wieczora o godzinie, kiedy nie widać już nic, paliłem oparty o parapet, kiedy jakaś kobieta, wstępując po schodach wiodących od rzeki, przy­siadła koło mnie. Miała we włosach duży bukiet jaśminu, którego płatki wydają wieczorem upajają­cy zapach. Była skromnie, może nawet ubogo odzia­na, całkiem czarno, jak większość gryzetek wieczo­rem. Kobiety przyzwoite noszą kolor czarny je­dynie rano; wieczorem ubierają się ó. francesa. Zbliżając się do mnie amatorka kąpieli spuściła na ramiona mantylkę okrywającą jej głowę: „Przy mrocznej jasności, która spływa z gwiazd”, ujrza­łem, że jest mała, zgrabna i że ma bardzo duże oczy. Natychmiast rzuciłem cygaro. Zrozumiała ten akt na wskroś francuskiej grzeczności i pospieszyła mnie zapewnić, że bardzo lubi zapach tytoniu, a nawet sama pali, o ile ma pod ręką lekkie pape- litos. Szczęściem miałem właśnie takie; poczęstowa­łem ją skwapliwie. Raczyła przyjąć jeden i zapali­ła go od płonącego sznurka, który chłopak podał nam za cenę jednego solda. Zanurzeni w kłębie dymu gawędziliśmy z piękną nieznajomą tak długo, aż zostaliśmy prawie sami na wybrzeżu. Sądziłem, że nie będę zbyt śmiały, zapraszając ją na lody do nevería *.

* Kawiarnia opatrzona lodownią lub raczej zbiorni­kiem śniegu. Nie ma ,w Hiszpanii wioski, która by nie miała swojej nevería.

ÍíIIIíIhi

^,ri(MthAawka

sm

Po skromnym wahaniu przyjęła; ale nim się zde­cydowała, spytała o godzinę. Nacisnąłem sprężynę zegarka, który zadzwonił; mechanizm ten uderzył ją wielce.

Co u was są za wynalazki, panowie cudzo­ziemcy. Z jakiego pan kraju? Z pewnością An­glik?*

Francuz, do usług. A panienka — czy pani

zapewne z Kordowy?

Nie. Ü

W każdym razie z Andaluzji. Poznaję po miękkiej wymowie.

Skoro pan jest tak biegły w rozróżnianiu akcentu, powinien pan odgadnąć, kto jestem.

Sądzę, że pani jest z kraju Jezusa, p dwa kroki od raju.

(Przenośni tej, która oznacza Andaluzję, nauczy­łem się od mego przyjaciela Francisco Sevilla, gło­śnego pikadora).

Ba! Raj... tutejsi ludzie powiadają, że nie jest stworzony dla nas.

I— Byłażby więc pani Mauretanką albo... (Zatrzy­małem się, nie śmiejąc powiedzieć: Żydówką).

No, no! Widzi pan przecież,, że jestem Cygan­ką; chce pan, abym mu powróżyła? Słyszał pan kiedy imię Carmencita? To ja.

Byłem wówczas (jakieś piętnaście lat temu) ta­kim niedowiarkiem, źe nie cofnąłem się ze zgrozą, dowiadując się, że stoję obok czarownicy. „Dobryś!

pomyślałem sobie — zeszłego tygodnia wiecze­rzałem z bandytą, chodźmyż dziś na lody ze służeb­nicą szatana. W podróży trzeba wszystkiego skosz­tować”. Miałem jeszcze inny powód, aby nawiązać tę znajomość. Po wyjściu z gimnazjum, wyznaję to ze wstydem, straciłem jakiś czas na studiowa­niu nauk' tajemnych, kilka razy nawet próbowałem zaklinać ducha ciemności. Uleczony od dawna z na­miętności do podobnych dociekań, zachowąłem mi­mo. to źdźbło ciekawości dla wszystkich przesą­dów i ucieszyłem się ze sposobności poznania, jak daleko sięga sztuka magiczna u Cyganów.

Wciąż rozmawiając weszliśmy do nevería i sied- liśmy przy stoliku oświetlonym świecą w szklanym kloszu. Mogłem wówczas przyjrzeć się swobodnie mojej gitanie, podczas gdy przyzwoici ludzie spoży­wający swoje lody wytrzeszczali oczy ze zdumie­niem, widząc mnie w tąk zacnym towarzystwie.

Wątpię, aby panna Carmen była czystej rasy; przynajmniej była nieskończenie ładniejsza od wszystkich jej krajanek, które kiedykolwiek spo­tkałem. Aby kobieta była ładna, powiadają Hisz­panie, trzeba, aby jednoczyła trzydzieści si lub —. jeśli ktq woli krr aby można ją było określić za pomocą dziesięciu przymiotników, z których każdy odnosi się do trzech szczegółów jej osoby. Na przy­kład ma mieć trzy rzeczy czarne: oczy, powieki i brwi; trzy cienkie: palce, usta, włosy etc. Resztę

znajdziecie w Brantomie. Moja Cyganka nie mogła sobie rościć praw do tylu doskonałości. Skóra jej, bardzo zresztą gładka, zbliżała się barwą do tonu miedzi. Oczy były skośne, ale prześlicznie wykro­jone; wargi nieco grube, ale dobrze zarysowane, odsłaniały zęby bielsze niż migdał obrany ze skóry. Włosy, może za mało jedwabiste, były czarne z od­cieniem niebieskim jak skrzydło kruka, przy tym długie i lśniące. Aby nie nużyć rozwlekłym opisem, powiem ogólnie, że z każdą wadą łączy się przy­miot, uwydatniony jeszcze silniej przez kontrast. Była to piękność oryginalna i dzika, twarz, która zdumiewała w pierwszej chwili, ale której nie można było zapomnieć. Oczy jej zwłaszcza miały wyraz zmysłowy i okrutny, którego nie spotkałem później u żadnej ludzkiej istoty. „Cygańskie oko, wilcze oko” — jest takie przysłowie hiszpańskie, świąęłczące o spostrzegawczości. Jeśli nie macie czasu iść do ogrodu botanicznego, aby studiować spojrzenie wilka, przyjrzyjcie się swemu kotowi, kiedy czai się na wróble.

Każdy rozumie, że śmieszne byłoby dać sobie wróżyć w kawiarni, toteż poprosiłem piękną cza­rownicę, aby mi pozwoliła towarzyszyć sobie do domu. Zgodziła się bez trudu, ale znowuż chciała wiedzieć godzinę i poprosiła mnie, abym jeszcze raz zadzwonił w zegarek.

Czy to naprawdę złote? — rzekła, przygląda­jąc się z nadzwyczajną uwagą.

Kiedyśmy się puścili w drogę, była ciemna noc; sklepy były przeważnie zamknięte, ulice niemal

puste. Przebyliśmy most na Gwadalkwiwirze i już na krańcu miasta zatrzymaliśmy się pod domem, który bynajmniej nie miał pozorów pałacu. Otwo­rzyło nam dziecko. Cyganka rzekła kilka słów w języku mi nie znanym; dowiedziałem się później, że to był rommani albo chipe kali, narzecze gita- nos. Natychmiast dziecko znikło, zostawiając nas w dość obszernym pokoju, którego umeblowanie stanowił stolik, dwa krzesełka i kufer. A, prawda, zapomniałem o garnku z wodą, stercie pomarańcz i wiązce cebuli.

Skorośmy zostali sami, Cyganka dobyła z kufra karty, widocznie mocno wysłużone, magnes, zasu­szonego kameleona i parę innych przedmiotów właściwych jej sztuce. Następnie kazała mi uczynić w lewej dłoni znak krzyża monetą i zaczęły się ceremonie magiczne. Zbyteczne byłoby przytaczać jej przepowiednie, co zaś do sposobu, w jaki brała się do rzeczy, widać było, że z niej czarownica całą gębą.

Na nieszczęście przeszkodzono nam niebawem. Drzwi otworzyły się gwałtownie i mężczyzna, za­winięty aż po oczy w brunatny płaszcz, wszedł, zwracając się do Cyganki w sposób niezbyt uprzej­my. Nie rozumiałem, co mówi, ale ton świadczył, że jest w bardzo złym humorze. Na jego widok gi- tana nie okazała zdziwienia ani gniewu, ale pod­biegła i z nadzwyczajną płynnością wymowy rzek­ła doń kilka zdań w tajemnym narzeczu, którym posługiwała Się już wobec mnie. Słowo payllo, często powtarzane, było jedyne, które zrozumia­

łem. Wiedziałem, ze Cyganie nazywają tak każde­go człowieka nie ich rasy. Przypuszczając, że chodzi

o mnie, spodziewałem się'drażliwych wyjaśnień; już ujmowałem krzesełko i siliłem się wyczuć mo­ment, w którym wypadnie rzucić je na głowę natrę­towi. Ten odepchnął szorstko Cygankę i postąpił ku mnie; po czym cofając się, o krok wykrzyknął:

Ach! To pan.

Spojrzałem ja z kolei i poznałem mego przyja­ciela don Josego. W tej chwili żałowałem nieco, żem go nie pozwolił powiesić.

A, to ty, mój zuchu — wykrzyknąłem, śmiejąc się najmniej kwaśno, jak mogłem —- przerwałeś pa­nience w chwili, gdy przepowiadała mi nader ciekawe rzeczy.

Zawsze ta sama. Ale to się skończy — rzucił przez zęby, zwracając na nią posępne spojrzenie.

Tymczasem Cyganka mówiła doń dalej w swoim języku. Stopniowo rozgrzewała się. Oko jej na- biegło krwią i stawało się straszne, rysy ściągnęły się, tupała nogą. Zdawało mi się, że nagli go żywo, aby zrobił coś, co się spotykało u niego z waha­niem. Co to było, zdawało mi się, że rozumiem aż nadto, widząc ją, jak przeciąga szybko swoją drob­ną rączką pod brodą. Byłem skłonny mniemać, że chodzi o poderżnięcie gardła, i miałem niejakie ' podejrzenie, że to szło o moje gardło.

Na ten potok wymowy don Jose odpowiedział je­dynie paroma słowy, wyrzeczonymi zwięzłym to- . nem. Wówczas Cyganka obrzuciła go spojrzeniem pełnym głębokiej wzgardy; następnie siadłszy po

turecku w kącie, wybrała pomarańczę, obrała ją i zaczęła jeść.

Don José wziął mnie za ramię, otworzył drzwi i wyprowadził mnie na ulicę. Przeszliśmy jakieś dwieście kroków w najgłębszym milczeniu. Następ­ni o wyciągając rękę, rzekł1:

Wciąż prosto, a dojdzie pan do mostu. Odwrócił się i oddalił szybko.

Wróciłem do gospody nieco markotny i w dość lichym humorze? Najgorsze było, iż rozbierając się, spostrzegłem brak zegarka.

Rozmaite względy nie pozwoliły mi dochodzić tego nazajutrz lub też upraszać pana koregidora, aby go kazał poszukać. Ukończyłem pracę nad rękopisem ojców dominikanów i wyjechałem do Sewilli. Po wielu miesiącach wędrówek po Anda­luzji miałem wracać do Madrytu i trzeba mi było przejeżdżać przez Kordowę. Nie- miałem zamiaru zabawić tam długo; nabrałem odrazy do tego pięk­nego miasta i do dam kąpiących się w Gwadalkwi- wirze. Mimo to odwiedziny przyjaciół, parę spra­wunków do załatwienia, wszystko to miało mnie zatrzymać co najmniej trzy lub cztery dni w daw­nej stolicy władców muzułmańskich.

Skorom się pojawił w klasztorze, jeden z ojców, który okazywał zawsze zainteresowanie mymi pra­cami tyczącymi położenia Mundy, przyjął mnie z otwartymi ramionami, wołając:*

:— Pochwalone niech będzie imię Pana! Witajże nam, drogi przyjacielu. Mieliśmy cię wszyscy za nieboszczyka, i ja, jak mnie tu widzisz, odmówiłem

ijie jedno pater i ave — których nie żałuję — za zbawienie twojej duszy. Zatem nie zamordowano cię? Bo że cię okradziono, to wiemy.

Jak to? — spytałem nieco zaskoczony.

No tak, wie pan przecie, ten piękny zegarek, w który dzwoniłeś w bibliotece, kiedyśmy panu mówili, że czas na chór. Otóż znalazł się, oddadzą go panu.

To jest... — przerwałem nieco zakłopotany

właściwie zgubiłem...

Huit aj jest pod kluczem, że zaś wiadomo było, że on zdolny jest wygarnąć z fuzji éío człowieka, aby mu zabrać jednego srebrnika, umieraliśmy z obawy, że pana uśmiercił. Pójdę z panem do koregidora i odbierze pan swój piękny zegarek. I niech pan potem opowiada w kraju, że policja niedobrze funkcjonuje w Hiszpanii.

Wyznaję — rzekłem — że wolałbym raczej stracić zegarek, niż musieć świadczyć przed sądem po to, aby wyprawić na szubienicę biednego nie­boraka, zwłaszcza że... zwłaszcza...

Och, niech pan się tym nie kłopoce; ma już swoją porcję, a nie mogą go powiesić dwa razy. To jest, mylę się, kiedy mówię: powiesić. Ten pański złodziej to hidalgo; uduszą go tedy pojutrze bez ochyby. Wid^i pan, że jedna kradzież mniej albo więcej nie zmieni nic w jego sprawie. Dałby Bóg, aby on tylko kradł. Ale on popełnił wiele mor­derstw, jedno okropniejsze od drugiego.

Jak się nazywa?

Znają go w okolicy pod mianem José Navarro,

ale ma jeszcze inne nazwisko baskijskie, którego ani pan, ani ja nie wymówimy nigdy. To człowiek, którego warto widzieć; pan, który lubisz pozna­wać miejscowe osobliwości, nie powinieneś zanie­dbać sposobności przyjrzenia się, w jaki sposób w Hiszpanii hultaje schodzą ze świata. Jest w kap­licy, ojciec Martinez zaprowadzi pana.

Zacny dominikanin tak nalegał, abym obejrzał przygotowania do „cacanego uduszenia”, że nie mogłem się oprzeć. Poszedłem odwiedzić więźnia, zaopatrzony w paczkę cygar, które — miałem nadzieję — powinny były okupić moje natręctwo.

Spytałem go, czy za cenę pewnej kwoty lub za pomocą stosunków moich przyjaciół mógłbym uzys­kać jakąś ulgę w jego losie. Zrazu wzruszył ra­mionami, uśmiechając się smutno; później namy­ślił się f poprosił, abym kazał odprawić mszę za zbawienie jego duszy. '

Czy zechciałby pan — dodał nieśmiało —- za­kupić i drugą, za osobę, która pana obraziła?

Oczywiście, mój drogi — rzekłem — ale nikt,

o ile wiem, nie obraził mnie w tym kraju.

Wziął mnie za rękę i uścisnął mi ją poważnie. Po chwili podjął:

Czy mogę pana jeszcze prosić o jedną usługę?... Kiedy pan będzie wracał do swoich, może będzie pan przejeżdżał przez Navarrę, a w każdym razie przez Vittorię, która leży niedaleko.

Tak —| rzekłem — z pewnością będę jechał przez Yittorię, ale bardzo być może, że zboczę, aby

się udać do Pampeluny, i sądzę, iż dla pana nadło­żyłbym chętnie drogi.

Wybornie. Skoro pan jedzie do Pampeluny, ujrzy pan tam niejedną rzecz,, która pana zacie­kawi... To ładne miasto... Dam panu ten medalik (pokazał mi medalik srebrny, który miał na szyi), zawinie go pan w papier... (zatrzymał się chwilę, aby opanować wzruszenie)... i oddasz go lub każesz oddać dobrej kobiecie, której adres dam panu. — Powie jej pan, że umarłem, ale nie powie pan jak.

Przyrzekłem spełnić zlecenie. Odwiedziłem go znów nazajutrz i spędziłem z nim kilka godzin. Z jego ust dowiedziałem się smutnej historii, którą przeczytacie.

III

Urodziłem się — mówił — w Elizondo, w dolinie Baztan. Nazywam się don José Lizzarrabengoa. Zna pan na tyle Hiszpanię, aby z mego nazwiska natychmiast poznać, że jestem Baskiem. Jeżeli noszę się „don”, to mam do tego prawo; gdybym był w Elizondo, pokazałbym panu mój rodowód na pergaminie. Rodzice chcieli, bym został księ­dzem, i dali mnie kształcić, ale nie szło mi to do głowy. Nadto lubiłem grać w piłkę, i to mnie zgu­biło. My, ludzie z Navarry, kiedy gramy w piłkę, zapominamy o wszystkim. Jednego dnia, kiedy wygrałem partię, chłopak jeden ' z Alava szukał ze mną burdy; chwyciliśmy nasze maquilas (okute

kije Basków) i znowu ja byłem górą; ale przei to musiałem opuścić kraj. Spotkałem dragonów i zaciągnąłem się do pułku. My, górale, łatwo uczy­my się żołnierskiego rzemiosła. Niebawem zostałem kapralem, obiecywano mnie zrobić sierżantem, kie­dy — na moje nieszczęście — postawiono mnie na warcie przy fabryce tytoniu w Sewilli. Jeśli pan był w Sewilli, musiał pan widzieć ten wielki- bu­dynek poza wałami, blisko Gwadalkwiwiru. Zdaje mi się, że widzę jeszcze bramę i strażnice tuż obok. Hiszpanie, kiedy mają służbę, grają w karty albo śpią; ja, jako szczery Navarczyk, zawsze starałem się czymś zająć. Robiłem łańcuszek z mosiężnego drutu, aby nosić na nim przetyczkę do fuzji. Naraz koledzy mówią: „Oho, dzwon słychać, dziewczęta będą wracały do roboty”. Wiadomo panu zapewne, że w fabryce pracuje kilkaset dziewcząt. To one zwijają cygara w wielkiej sali, do której mężczyźni nie wchodzą bez specjalnego pozwolenia, ponieważ one się tam rozbierają, zwłaszcza młode, kiedy jest gorąco. W porze, gdy robotnice wracają z obiadu, wiele ipłodych ludzi czeka na nie w przejściu i dopieroż umizgają się co wlezie. Mało która z tych panienek odmówi jedwabnej mantylki; toteż przy tym połowie amatorzy potrzebują tylko się schy­lić, aby pochwycić rybkę. Gdy inni się gapili, ja siedziałem na swojej ławce, koło drzwi. Byłem wówczas młody i myślałem wciąż o swoich stro­nach; nie przypuszczałem, aby mogła być ładna dziewczyna bez niebieskiej spódnicy i warkocza

spadającego na plecy*. Zresztą bałem się Andalu- zyjek, nie nawykłem jeszcze do ich obejścia, wciąż drwiny, nigdy rozsądnego słowa. Siedziałem tedy nad swoim łańcuszkiem, kiedy usłyszałem, jak cy­wile mówią: O, o, gitanilla! Podniosłem oczy i uj­rzałem ją. Było to w piątek, nie zapomnę tego dnia nigdy. Ujrzałem Carmen, tę, którą pan zna, u której pana spotkałem przed kilkoma miesiącami.

Miała bardzo krótką czerwoną spódnicę, poniżej której widać było białe jedwabne pończochy, dob­rze dziurawe, oraz maleńkie trzewiczki z czerwone­go safianu, przymocowane wstążkami koloru pło­mienia. Rozchyliła mantylkę, tak aby pokazać ra­miona i duży bukiet kasji sterczący zza koszuli. Miała też kwiat kasji w kącie ust i szła kołysząc się w biodrach niby klacz z kordowańskiej stadni­ny. W naszych stronach na widokvkobiety w tym stroju każdy by się przeżegnał. W Sewilli każdy rzucał jej dwuznaczny komplement; odpowiadała zawracając oczyma, z ręką na biodrach, bezczelnie jak szczera Cyganka. W pierwszej chwili nie podo­bała mi się, wróciłem też do swojej roboty;» ale ona obyczajem kobiet i kotów, które nie przychodzą, kiedy je wołać, a przychodzą, kiedy nie wołać, przystanęła i zwróciła się do mnie:

Kumoterku — rzekła modą andaluzyjską — czy zechcesz mi dać ten łańcuszek? Nosiłabym na nim klucze od mojej kasy.

To na przetyczkę do strzelby — odparłem.

Do strzelby! — wykrzyknęła, śmiejąc się. — Myślałam, że pan dobrodziej będzie robił koronkę tym szydełkiem.

Wszyscy zaczęli się śmiać, ja czułem, że się czer­wienię, nie umiałem nic odpowiedzieć.

Doskonale, moje serduszko — podjęła — zrób mi siedem łokci czarnej koronki na mantylkę, ty moja słodka koronczarko.

I wyjmując kwiat kasji, który miała w ustach, rzuciła mi go zręcznym ruchem wprost między oczy. Panie, to mnie tak ugodziło jak kula... Nie wiedziałem, gdzie się podziać, stałem jak słup. Kiedy weszła do fabryki, spostrzegłem kwiat kasji, który upadł mi pod nogi; nie wiem, co mi się stało, ale podniosłem go tak, żeby koledzy nie widzieli, i schowałem troskliwie do kieszeni. Pierwsze głup­stwo.

W parę godzin później myślałem o tym jeszcze, kiedy wpada na strażnicę odźwierny bez tchu, zmieniony na twarzy. Powiada, że w wielkiej sali fabrycznej zamordowano kobietę i że trzeba tam posłać straż. Sierżant każe mi wziąć dwóch ludzi i iść zobaczyć. Biorę dwóch ludzi i idę. Niech pan sobie wyobrazi, iż wszedłszy do sali, widzę naj­pierw trzysta kobiet w koszuli lub prawie — wszy­stkie krzyczą, wyją, wymachują rękami, robią ha­łas taki, że grzmotu byś nie usłyszał. Z jednej strony leży jedna na wznak, okryta, krwią, z twa­rzą naznaczoną w kształt litery X dwoma cięciami noża. Na wprost rannej, którą opatrywały naj-

poczciwsze dziewczęta z te* zgrai, widzę Carmen; kilka robotnic przytrzymuje ją. Zraniona kobieta; woła: „Księdza! Księdza! Umieram!” Carmen nie mówiła nic; zaciskała zęby, toczyła oczami jak ka­meleon.

Co się stało? — spytałem. — Z trudem dowie­działem się, co zaszło, bo wszystkie mówiły naraz. Zdaję się, że zraniona kobieta chwaliła się, że ma w kieszeni dosyć pieniędzy, aby kupić osła na jar­marku w Triana. „Ej — rzekła Carmen, która miała ostry języczek — nie wystarczy ci już mio­tła?” Tamta, dotknięta przymówką (może i miała nieczyste sumienie w tej mierze), odparła, że nic jej po miotle, ile że nie ma zaszczytu być chrześniacz- ką szatana, ale że panna Carmen pozna się nieba­wem z jej osłem, kiedy pan koregidor zaprowadzi ją na przechadzkę z dwoma lokajami idącymi za | nią, aby ją oganiać od much. „A ja — powiada Carmen — zrobię ci na twarzy -koryto do picia dla '• much i narysuję ci szachownicę!” Na to ciach, ^ ciach! nożem, którym ucinała końce cygar, kreśli jej krzyż św. Andrzeja na policzku.

Sprawa była jasna. Ująłem Carmen za ramię:

Moja panno — rzekłem grzecznie — trzeba iść za mną. — Rzuciła mi spojrzenie takie, jakby mnie - poznała, ale rzekła z rezygnacją:

Chodźmy! Gdzie mój płaszczyk? — Włożyła go na głowę w ten sposób, iż było widać tylko jedno wielkie oko, i poszła za mymi dwoma ludźmi potulna jak baranek. Skorośmy przybyli na straż­nicę, sierżant orzekł, że rzecz jest poważna i że

trzeba odprowadzić dziewczynę do więzienia. Zno- wuź ja miałem ją eskortować. Umieściłem ją mię­dzy dwoma dragonami i szedłem z tyłu, jak jest powinnością kaprala w takich razach. Zrazu Cy­ganka milczała, ale na ulicy Wężej — zna ją pan, zasługuje na swą nazwę, tak jest kręta — otóż na ulicy Wężej zaczyna od tego, że spuszcza płasz­czyk na ramiona, aby mi pokazać swego szelmow­skiego buziaka, i obracając się ku mnie rzecze:

Panie oficerze, dokąd mnie pan prowadzi?

Do więzienia, moje biedne dziecko — odpar­łem najłagodniej, jak umiałem, tak jak dobry żoł­nierz powinien mówić do więźnia, a zwłaszcza do kobiety.

Och! I cóż się tam ze mną stanie? Panie ofi­cerze, niech się pan zlituje^ nade mną. Pan jest taki młody, taki ładny!... — Potem, nieco ciszej:

Niech mnie pan puści — rzekła — a dam panu kawałek bar lachi, który sprawi, że wszystkie kobiety będą pana kochały..

Bar lachi, proszę pana, to kamień magnetyczny,

o którym Cyganie twierdzą, że można nim działać mnogo czarów, o ile ktoś umie go używać. Dajcie się napić pożądanej kobiecie trochę tego kamienia utartego w białym winie, a nie oprze się wam. Od­powiedziałem najpoważniej:

Nie jesteśmy tu po to, aby sie "bawić głupstwa­mi; trzeba iść do więzienia, taki rozkaz, nie ma na to rady.

My, ludnie z kraju Basków, mamy akcent, który pozwala z łatwością odróżnić nas od Hiszpanów;

w zamian nie znajdzie się tu ani jednego, który » by się nauczył mówić bodaj: bai, jaona (tak, panie).• Carmen odgadła tedy bez trudu, skąd pochodzę. | Wiadomo panu, że Cyganie, jako nie należący do: żadnego kraju, wędrujący ciągle, mówią wszystki­mi językami; większość jest jak w domu w Portu-1 galii, we Francji, u Basków, w Katalonii, wszędzie; { dogadają się nawet z Maurami i z Anglikami. Car- Ą men umiała dość dobrze po baskijsku.

Laguna ene bihotsarena, miły ziomku — rzek­ła nagle do mnie — czyś ty z naszych stron?*

Nasz język, panie, jest tak piękny, że kiedy go usłyszymy w cudzoziemskim kraju, serce nam omdlewa... Chciałbym mieć spowiednika stamtąd, od nas — dodał ciszej bandyta.

Po chwili milczenia podjął:

Jestem z Elizondo — odpowiedziałem po bas­kijsku, wzruszony mocno, że słyszę rodzinną mowę. 1 — Ja jestem z Etchalar (to wioska o cztery go­dziny od nas). Cyganie porwali mnie do Sewilli. Pracowałam w fabryce tytoniu, aby zarobić na powrót do Nawarry, do mojej biednej matki, która ma za całą podporę tylko mnie i mały barratcea (ogródek) z dwudziestoma jabłonkami. Och, znaleźć się znów tam, u nas, wśród białych gór. Znieważono mnie, bo nie jestem z tego kraju hultajów, prze­kupniów zgniłych pomarańcz; i te szelmy stanęły wszystkie przeciw mnie, bo im powiedziałam, że ich dudki z Sewilli ze swymi nożami nie nastraszyły chwata z naszych stron, w niebieskim berecie

I z maąuilą (okuty kij) w garści. Bracie mój, przyjacielu, czy nie pomożesz swojej krajance?

Kłamała, panie, ona zawsze kłamała. Nie wiem, czy ta dziewczyna w życiu swoim powiedziała słowo prawdy; ale kiedy mówiła, wierzyłem jej; nie umiałem się oprzeć. Kaleczyła nasz język, a ja brałem ją za Nawarkę: same oczy jej i usta,

|. i płeć świadczyły, że jest Cyganką. Oszalałem, nie zważałem już na nic. Myślałem, że gdyby Hiszpanie ośmielili się źle mówić o moim kraju, pokrajałbym im twarz tak samo, jak ona zrobiła swojej kole- I żance. Krótko mówiąc, byłem jak pijany; zaczy­nałem mówić głupstwa, gotów byłem je robić.

Gdybym cię popchnęła i gdybyś upadł, mój bracie — podjęła po baskijsku — to pewna, że te dwa kasty li jskie rekruty nie zdołałyby mnie za­trzymać...

Daję słowo, zapomniałem o rozkazie i o wszyst­kim i rzekłem:

A więc, siostro, krajanko moja, próbuj i niech Najświętsza Panna z Gór będzie ci pomocą.

W tej chwili przechodziliśmy koło jednej z tych wąskich uliczek, jakich tyle jest w Sewilli. Naraz Carmen odwraca się i uderza mnie w pierś. Padam z umysłu na wznak. Jednym susem skacze przeze mnie i zmyka, pokazując nam parę nóżek, i co za nóżek... Mówi się „nogi baskijskie”; te z pewnością I nie ustępowały im... a szybkie, a zgrabne. Ja zry- * wam się natychmiast, ale chwytam lancę w po­przek, zamykając nią ulicę, tak iż w pierwszej

chwili wstrzymałem pościg towarzyszów. Potem zacząłem sam pędzić, oni za mną: ale dogonić ją! Nie było obawy, z naszymi ostrogami, szablami, lancami. W krótszym czasie niż trzeba, aby to opo-^ wiedzieć, znikła nam z oczu. Zresztą wszystkie kumoszki pomagały jej w ucieczce, drwiąc sobie . z nas i pokazując nam mylną drogę. Po wielu mar­szach i kontrmarszach trzeba nam było wrócić na strażnicę bez poświadczenia od zarządu wię­zień.

Moi ludzie, aby uniknąć kary, zeznali, że Carmen mówiła ze mną po baskijsku. Aby rzec prawdę, nie wydało się rzeczą naturalną, aby jedno uderzenie pięści drobnej dziewczyny obaliło dryblasa takiego jak ja. Wszystko to wydało się mętne lub raczej zbyt jasne. Zdegradowano mnie i posłano na mie­siąc do więzienia. Była to pierwsza kara od czasu' mej służby. Bywajcie zdrowe, galony sierżanta, któ­re zdawały się już tak pewne.

Pierwsze dni więzienia upłynęły bardzo smutno. Przystając do wojska wyobrażałem sobie, że zosta­nę co najmniej oficerem. Longa, Mina, moi kraja­nie, są wszakże kapitanami; Chapalangarra, który jest z czarnych, jak Mina, i jak on uciekł do wa­szego kraju, Chapalangarra był pułkownikiem; grywałem często w piłkę z jego bratem, biedaczyną jak ja. Teraz mówiłem sobie: Cały czas, który służyłeś bez kary, stracony. Masz złą notę; aby od­zyskać zaufanie przełożonych, trzeba ci będzie sta­rać się dziesięć razy więcej, niż kiedy byłeś rekru­tem. I dlaczego naraziłem się na karę? Dla szelmy

Cyganki, która zadrwiła sobie ze mnie i która w tej chwili kradnie gdzie może w mieście.

Mimo to nie mogłem się wstrzymać, aby o niej nie myśleć. Czy uwierzyłby pan? Te dziurawe jed­wabne pończochy, które mi pokazała uciekając, ja miałem je ciągle przed oczami. Patrzałem przez kraty więzienne w ulicę i wśród wszystkich ko­biet, które przechodziły, nie widziałem ani jednej, która by warta była tej diabelskiej dziewczyny. A przy tym, a przy tym mimo woli wąchałem ten kwiat kasji, który mi rzuciła i który — mimo iż uschnięty — zachował swój zapach... Jeśli są czarownice, ta dziewczyna była czarownicą.

Jednego dnia wchodzi odźwierny i podaje mi bułkę alkalskiego chleba*.

Masz — powiada — to od pańskiej krewniacz- ki.

Wziąłem chleb bardzo zdziwiony, bo nie miałem krewniaczki w Sewilli. To może pomyłka. — mó­wiłem sobie — patrząc na chleb; ale był tak ape­tyczny, pachniał tak ładnie, że nie troszcząc się, od kogo pochodzi i dla kogo jest przeznaczony, po­stanowiłem go zjeść. Kiedym go krajał, nóż natrafił na coś twardego. Patrzę i znajduję piłkę angielską, którą wsunięto-w ciasto przed wypieczeniem chle­ba. . Była tam w chlebie dwupiastrowa sztuka zło­ta. Nie było wątpliwości: to podarek od Carmen. |

Dla ludzi jej rasy wolność jest wszystkim: pod­paliłaby miasto, aby oszczędzić sobie dnia więzie­nia. Zresztą dziewuszka była sprytna: mając taki chlebuś można było sobie drwić z dozorców. W go­dzinę przepiłowałbym tą piłką najgrubszą kratę, a za cenę dwóch piastrów zamieniłbym u pierw­szego z brzegu handlarza starzyzny mundur na cywilne ubranie. Domyśla się pan, że dla czło­wieka, który nieraz wybierał orły z gniazd w na­szych skałach, drobnostką było puścić się na ulicę z okna nie mającego więcej nad trzydzieści stóp od ziemi; ale ja nie chciałem uciekać. Miałem jeszcze honor żołnierski i dezercję uważałem za zbrodnię. Wzruszył mnie wszelako ten dowód pa­mięci. Kiedy człowiek jest w więzieniu, miło mu czuć za murami przyjazną duszę,, -która o nim myśli. Sztuka złota mierziła mnie nieco, byłbym rad ją zwrócić, ale gdzie szukać mego wierzycie­la? Nie zdawałó mi się to łatwe.

Po obrzędzie degradacji sądziłem, że nic mnie już gorszego nie czeka; ale zostawało mi jeszcze jedno upokorzenie: a to po wyjściu z więzienia, kiedy mnie przydzielono do służby i postawiono na warcie jak prostego żołnierza. Nie wyobraża pan sobie, co człowiek z ambicją odczuwa w podobnej chwili. Sądzę, że byłbym wolał, aby mnie roz­strzelano. Przynajmniej wtedy idę sam, przed swoim plutonem, czuję się czymś, ludzie patrzą na mnie.

Postawiono mnie na warcie pod bramą pułkow­nika. Był to młody człowiek, bogaty, wesoły, lubią­

cy się bawić. Wszyscy młodzi oficerowie byli u nie­go i wielu cywilnych, i kobiety, aktorki, jak mówio­no. Co do mnie, miałem uczucie, że całe miasto naznaczyło sobie schadzkę u jego bramy, aby się na mnie gapić. Naraz nadjeżdża powó* pułkowni­ka, lokaj na koźle. Kogóż widzę, jak wysiada?... Gitanillę. Wystrojona była tym razem jak mon­strancja, wymuskana, samo złoto'i wstążki. Suknia naszywana blaszkami, niebieskie trzewiki również naszywane, kwiaty, galony... W ręku miała baskij­ski bębenek. Były z nią jeszcze dwie Cyganki: jedna młoda i jedna stara. Zawsze mają przy so­bie taką starą; był i staruch z gitarą, też Cygan, aby im grać do tańca. Wiadomo panu, że często dla uciechy sprowadzają do towarzystwa Cyganki, aby im kazać tańczyć romalis —r to ich taniec —• a często i po co innego.

Carmen poznała mnie, wymieniliśmy spojrzenie. Nie wiem, ale w tej chwili byłbym pragnął znaleźć się na sto stóp pod ziemią.

Agur, laguna (dzięń dobry, kamracie) — rzekła. — Mój oficerze, stoisz na warcie jak rekrut.

1 nim miałem czas coś odpowiedzieć, już znikła.

Całe towarzystwo było w patio i mimo. tłoku widziałem przez kratę niemal wszystko, co się działo wewnątrz*. Słyszałem kastaniety, bębenek,

śmiechy i brawa; od czasu do czasu widziałem głowę Carmen, kiedy tańczyła z bębenkiem. Sły­szałem też oficerów mówiących jej rzeczy, od których krew nabiegała mi do twarzy. Co im odpowiadała, nie wiedziałem. Od tego dnia, zdaje mi się, zacząłem ją kochać na dobre; parę razy bowiem przychodziło mi do głowy wpaść do patio

i wpakować szablę w brzuch owym chłystkom, któ­rzy się do niej umizgali. Męczarnie moje trwały dobrą godzinę, po czym Cyganie wyszli, powóz za­jechał po nich. Mijając mnie Carmen spojrzała znowu tymi oczami, które pan zna, i szepnęła:

Mój ziomku, kto lubi dobre smażone rybki, niech przyjdzie do Triana, do Lillas Pastia.

Lekka jak kozica skoczyła do pojazdu, woźnica zaciął muły i cała wesoła banda pomknęła nie wiem gdzie. . * •

Domyśla się pan, iż zszedłszy z warty, pognałem do Triana; ale wprzód wstąpiłem się ogolić i wy­czyściłem się jak na paradę. Znalazłem Carmen u Lillas Pastia, starego handlarza ryb, Cygana czarnego jak Maur. Wiele osób zachodziło tam na smażone rybki, zwłaszcza — jak sądzę — odkąd Carmen założyła tam swój obóz.

Lillas — rzekła, skoro mnie ujrzała — nie ma mnie dla nikogo. Jutro także będzie dzień. Chodź, mój ziomku, przejdziemy się trochę.

Naciągnęła płaszczyk na twarz, i oto znalazłem .się z nią na ulicy, nie wiedząc, dokąd idę.

dziniec, zaguan, zamknięta jest żelazną kratą wykwin­tnej roboty.

Panienko — rzekłem — sądzę, że pani wi- nienem dziękować za podarek, który mi przysłałaś, kiedy byłem w więzieniu. Zjadłem chleb, piłka zda mi się do ostrzenia lancy i zachowałem ją jako pamiątkę po pani, ale pieniądze — proszę.

Nie! Zachowaj pieniądze — krzyknęła wybu­chając śmiechem. — Zresztą tym lepiej, bo nie jestem obecnie przy kapitałach, ale cóż? Wędrowny pies z głodu nie umiera*. Chodź, przejedzmy wszy­stko. Ty prosisz.

Ruszyliśmy z powrotem <3o Sewilli. U wejścia ulicy Wężej Carmen kup'iła tuzin pomarańcz, które kazała mi zawinąć do chustki. Nieco dalej kupiła chleba, kiełbasy, butelkę mazanilla, wreszcie we­szła do cukierni. Tam rzuciła na ladę sztukę złota, którą jej oddałem, drugą jeszcze, którą miała w kieszeni, wraz z paroma srebrnikami; kazała mi dać wszystko, co miałem przy sobie. Miałem tylko jedną szttikę srebra i parę miedziaków, któ­re oddałem jej mocno zawstydzony, że nie posiadam więcej. Zdawało się, że chce wynieść cały sklep. Brała wszystko, co było najpiękniejszego i naj­droższego, yemas (żółtka w cukrze), turon (rodzaj nugatu), owoce kandyzowane, póki tylko starczyło pieniędzy. W dodatku musiałem to wszystko nieść w torbach papierowych. Zna pan może ulicę Can- dilejo, gdzie^ znajduje się biust króla Piotra Sę­dziego**. Powinien był przywieść mnie do zastano-

wienia. Zatrzymaliśmy się w tej ulicy pod jakimś starym domem. Carmen weszła do sieni i zapuka­ła na parterze. Cyganicha, istna służebnica szata­na. otworzyła nam. Carmen rzekła jej parę słów

po romańsku. Stara mruczała zrazu; aby ją uła­godzić, Carmen dała jej dwie pomarańcze, garść cukierków i pozwoliła pokosztować wina. Następnie zarzuciła jej mantylkę na plecy i przeprowadziła do drzwi, które zaryglowała drewnianą zaporą. Skorośmy zostali sami, zaczęła tańczyć i śmiać się jak szalona śpiewając:

Ty jesteś mój rom (mąż), a ja twoja romi (żona).

Stałem na środku pokoju obarczony sprawunka­mi, nie wiedząc, gdzie je złożyć. Rzuciła wszystko na ziemię i skoczyła mi na szyję mówiąc:

Płacę swoje długi, płacę swoje długi. Ach pa­nie, ten dzień! Ten dzień!... Kiedy o nim myślę, zapominam o jutrzejszym.

Bandyta zamilkł na chwilę, po czym zapaliwszy zgasłe cygaro, podjął:

Spędziliśmy razem cały dzień jedząc, pijąc itd. Kiedy Carmen opchała się cukierkami jak sześ­cioletnie dziecko, natkała całe ich garście do dzban­ka z wodą: „Będzie stara miała sorbet” — mówiła... Nie było szaleństwa, psoty, której by nie zrobiła. Rzekłem, iż chciałbym widzieć, jak tańczy; ale skąd wziąć kastaniety? Natychmiast bierze jedyny ta­lerz starej, tłucze go na kawałki i tańczy romalis, przygrywając kawałkami fajansu równie dobrze, jak gdyby miała kastaniety z hebanu lub z kości słoniowej. Nie było sposobu znudzić się przy tej dziewczynie, ręczę panu. Zapadł zmrok, usłysza­łem bębny grające capstrzyk wieczorny.

Trzeba mi wracać do koszar, na apel — po­wiedziałem.

Do koszar? — rzekła ze wzgardą — więc ty jesteś Murzyn, żeby się tak dać poganiać prętem? Jesteś prawdziwy kanarek*, z ubrania i z charakte­ru. Et, tyle masz serca, co kura.

Zostałem, zdecydowany z góry na areszt. Rano ona pierwsza wspomniała o rozstaniu.

Słuchaj, Joseito — rzekła — wypłaciłam ci się. Wedle naszego prawa nie byłam ci winna nic, ponieważ jesteś payllo (obcy), ale jesteś ładny chłopak, spodobałeś mi się. Bywaj zdrów!

Spytałem, kiedy ją zobaczę.

Kiedy będziesz mniejszym dudkiem — odparła śmiejąc się. Następnie poważniej: — Czy ty wiesz, mój synu, zdaje mi się, że ja cię kocham troszeczkę? Ale to nie może trwać. Pies i wilk niedługo wyżyją w zgodzie. Może gdybyś przyjął prawo Egiptu, rada bym być twoją romi. Ale to są głupstwa, to niemożliwe. Ba! Mój -chłopcze, wierzaj mi, wy­kpiłeś się tanim kosztem. Spotkałeś diabła, tak, diabła; nie zawsze jest czarny i nie ukręcił ci szyi. Mam na sobie wełnę, ale nie jestem owieczką. Idź, zapal świecę przed swoją majari (madonną); zaro­biła na nią. No, bywaj zdrów jeszcze raz. Zapomnij już, co to Carmencita, lub zaślubiłbyś przy niej wdowę o drewnianych nogach (szubienicę).

Tak .mówiąc odsuwała zaporę zamykającą drzwi;

znalazłszy się na ulicy, zawinęła się w mantylkę

i pomknęła.

Mówiła prawdę. Byłoby rozsądniej nie myśleć

o niej; ale od owego dnia przy ulicy Candilejo nie mogłem już myśleć o czym innym. Wałęsałem się cały dzień w nadziei, że ją spotkam. Pytałem o nią starej Cyganki i handlarza ryb. Oboje odpowiada­li, że pojechała do Laloro (ziemia czerwona): tak nazywają Portugalię. Prawdopodobnie mówili tak na rozkaz Carmen, ale niebawem dowiedziałem się, że kłamią.

W kilka tygodni po owym dniu przy ulicy Can­dilejo stałem na warcie u jednej z bram miejskich. Niedaleko tej bramy zrobił się wyłom w murze okalającym miasto. Naprawiano go w dzień, a w nocy stawiano tam żołnierza', aby powściągnąć przemytników. Przez cały dzień widziałeię, jak Lillas Pastia krąży koło strażnicy i zagaduje moich kolegów; wszyscy go znali, a jego rybki i pączki jeszcze lepiej. Zbliżył się do mnie i spytał, czy mam wiadomości od Carmen.

Nie — rzekłem.

To będziesz miał, kochasiu.

Nie mylił się. W nocy postawiono mnie na war­cie przy wyłomie. Skoro tylko kapral się oddalił, ujrzałem zbliżającą się kobietę. Serce mi powia­dało, że to Carmen. Mimo to krzyknąłem:

Stój! Nie wolno!

- Nie bądźże taki srogi — rzekła odsłaniając twarz.

Jak tol To ty, Carmen!

Tak, ziomku. Mówmy mało, ale mądrze. Chcesz zarobić całego duro? Przyjdą tu ludzie z pakunkami, przepuść ich.

Nie — odparłem. — Muszę ich zatrzymać, taki rozkaz.

Rozkaz! Rozkaz! Nie myślałeś o rozkazie przy ulicy Candilejo.

Och! — odparłem wzruszony do żywego tym wspomnieniem, dla tego warto było zapomnieć

0 rozkazie — ale nie chcę pieniędzy przemytników.

Słuchaj, jeśli nie chcesz pieniędzy, czy chcesz, " żebyśmy jeszcze poszli na obiad do starej Doroty?

Nie — odparłem, dławiąc się od wysiłku, jaki mnie to kosztowało. — Nie mogę.

Doskonale. Jeżeli ty jesteś taki nieprzystępny, wiem, do kogo się zwrócić. Zaproponuję twemu oficerowi obiadek u Doroty. Wygląda na dobrego chłopca, postawi na warcie zucha, który będzie widział tylko to, co trzeba. Bądź zdrów, kanarku. Uśmieję sie w dniu, w którym będziesz miał roz­kaz powiesić się.

Miałem tę słabość, żem ją odwołał i przyrzekłem przepuścić wszystkich Cyganów świata,' jeśli trże- , ba, byle otrzymać jedyną nagrodę, której pragną­łem. Przysięgała mi dotrzymać słowa zaraz jutro

1 pobiegła uprzedzić swoich kompanów, którzy cze­kali tuż. Było ich pięciu, w ich liczbie Pastia, wszy­scy objuczeni angielskim towarem. Carmen stała na czatach. Miała ich ostrzec kastanietami, z chwi­lą gdy ujrzy ront, ale nie było potrzeby. Przemyt­nicy załatwili się w jednej chwili.

Nazajutrz poszedłem na ulicą Candilejo. Carmen dała na siebie czekać i przyszła w kwaśnym hu­morze. .

Nie lubią ludzi, którzy się każą prosić — rzekła. — Oddałeś mi większą przysługę pierw­szym razem, nie wiedząc, czy coś na tym zyskasz. Wczoraj targowałeś się ze mną. Nie wiem, po com przyszła, bo cię już nie kocham. Et, idź sobie, masz tu jednego duro za fatygę.

Mało brakło, a byłbym jej rzucił pieniądz w twarz; musiałem sobie zadać gwałt, aby jej nie wybić. Po godzinnej sprzeczce wyszedłem wściekły. Błądziłem jakiś czas po mieście, goniąc jak szalony; wreszcie wszedłem do kościoła i wcisnąwszy się w najciemniejszy kąt, płakałem gorącymi łzami. Naraz słyszę głos:

Krokodyle łzy! Daj mi je na eliksir.

t Podnoszę oczy, widzę Carmen tuż przed sobą.

' — I cóż, ziomku, jeszcze masz żal do mnie? — rzekła. — Muszę cię chyba kochać, na przekór sa­mej sobie, bo od czasu, jak odszedłeś, nie wiem, co mi się dzieje. Słuchaj, teraz ja cię proszę, abyś przyszedł na ulicę Candilejo.

Pojednaliśmy się tedy; ale charakter Carmen był taki jak pogoda u nas. Nigdy u nas w górach burzą nie jest bliżej, niż kiedy słońce najjaśniej świeci. Naznaczyła mi znowu schadzkę u Doroty

i nie przyszła; Dorota powiedziała mi znów w ży­we oczy, że pojechała do Laloro „w sprawach Egip­tu”.

Wiedząc już z doświadczenia, co o tym mniemać, szukałem Carmen wszędzie; dwadzieścia razy dziennie przechodziłem ulicą Candilejo. Jednego wieczora byłem u Doroty, którą niemal że obłaska­wiłem, stawiając jej od czasu do czasu jakiś kie­liszeczek, kiedy weszła Carmen w towarzystwie młodego człowieka, porucznika z naszego pułku.

Zmykaj stąd — rzuciła mi po baski jsku.

Stałem osłupiały z wściekłością w sercu.

Co ty tu robisz? — zawołał porucznik. — Da­lej, zmykaj.

Nie mogłem uczynić kroku, byłem jak porażony. Oficer, wściekły, widząc, że nie odchodzę i że nie zdjąłem nawet czapeczki, wziął mnie za kołnierz

i potrząsnął mną. Nie wiem, com mu powiedział. Dobył szabli, ja również. Stara chwyciła mnie za rękę, a porucznik zadał mi cięcie w czoło, od któ­rego jeszcze noszę ślad. Cofnąłem się i uderzeniem łokcia przewróciłem Dorotę na wznak; kiedy po­rucznik szedł na mnie, nastawiłem mu sztych, na­bił się. Wówczas Carmen zgasiła lampę i rzekła w swoim narzeczu do Doroty, aby uciekała. Ja sam wypadłem na ulicę i zacząłem biec nie wiedząc, dokąd. Zdawało mi się, że ktoś biegnie za mną. Kiedym odzyskał przytomność, spostrzegłem, że Carmen nie opuściła mnie na krok.

Oj, ty głupi kanarku! — rzekła — ty umiesz robić same głupstwa. Mówiłam, że ci przyniosę nieszczęście. No, ale jest rada na wszystko, kiedy się ma za przyjaciółkę poczciwą Cyganeczkę. Na początek weź tę chustkę na głowę, a rzuć mi swój

pas. Czekaj na mnie w tej sieni. Wracam za dwie minuty.

Znikła i przyniosła mi niebawem prążkowany płaszczyk, po który chodziła nie wiem gdzie. Kaza­ła mi zdjąć mundur i włożyć płaszczyk na koszulę. Tak przystrojony, z chustką, którą przewiązała moją ranę* na czole, dość byłem podobny do wieś-' niaka, jakich sporo przychodzi do Sewilli sprze­dawać orszadę. Następnie zaprowadziła mnie do domku dość podobnego do domku Doroty, w ma­łej uliczce. Ona i druga Cyganka umyły mnie, opa­trzyły lepiej, niżby to mógł zrobić chirurg pułko­wy, dały mi się napić nie wiem czego, w końcu ułożyły mnie na materacu i zasnąłem.

Prawdopodobnie musiały wmieszać do napoju jakiś lek usypiający, który Cyganie umieją sporzą­dzać, obudziłem się bowiem nazajutrz bardzo póź­no. Czułem silny ból głowy i nieco gorączki. Trzeba było dobrej chwili, abym odzyskał pamięć strasz­liwej sceny, w której brałem udział w wilię.

Opatrzywszy moją ranę Carmen i jej przyja­ciółka, siedząc w kucki przy moim tapczanie, Wy­mieniły w swoim języku parę słów, które wyglą­dały na konsylium lekarskie. Następnie upewniły mnie, że będę zdrów niebawem, ale że trzeba co rychlej opuścić Sewillę; gdyby mnie złapano, roz­strzelano by mnie bez pardonu.

Mój chłopcze — rzekła Carmen — musisz się wziąć do czegoś; obecnie, kiedy król nie daje xci już ryżu ani sztokfisza, trzeba ci myśleć o zaro­bieniu na życie. Jesteś za głupi, aby kraść i pastę-

tas (zręcznie, sztuką), ale jesteś mocny i zwinny: jeśli masz serce po temu, idź na wybrzeże i zostań przemytnikiem. Czy nie przyrzekłam ci, że będziesz wisiał przeze mnie? To przecież lepiej niż być rozstrzelanym. Zresztą jeśli będziesz umiał brać się do rzeczy, będziesz żył jak książę, póki celnicy

i żandarmi nie chwycą cię za kołnierz.

W ten zachęcający sposób diabelska dziewczyna wskazała mi nowy zawód, do którego mnie prze­znaczała, jedyny, prawdę rzekłszy, jaki mi zosta­wał, odkąd ściągnąłem na siebie karę śmierci. Mam rzec prawdę? Skłoniła mnie bez -wielkiego .trudu. Miałem uczucie, że to życie przygody i buntu zespa­la mnie z nią ściślej. Sądziłem, iż odtąd zapewnię sobie jej miłość. Często słyszałem o głośnych prze­mytnikach, jak przebiegają Andaluzję na dobrym koniu, z rusznicą w garści, z kochanką za siodłem. Widziałem się już cwałującego przez góry i doliny ze śliczną Cyganeczką za sobą. Kiedy jej o tym mówiłem, brała się za boki ze śmiechu i powiada­ła, że nie ma nic ładniejszego niż noc spędzona ąa biwaku, kiedy każdy rom chroni się ze swoją romi w namiocie sporządzonym z trzech obręczy, pokry­tych derką.

Skoro cię raz będę miał w górach — mówiłem

będę pewny ciebie. Tam nie ma porucznika, któ­ry by szedł ze mną do podziału.

A, jesteś zazdrosny — odparła. — Tym gorzej dla ciebie. Jak możesz być tak głupi? Czy nie wi­dzisz, że cię kocham, skoro nigdy nie żądałam od ciebie pieniędzy?

Kiedy tak mówiła, miałem ochotę ją udusić.

Aby się. streszczać, powiem, że Carmen dostarczy­ła mi cywilnego ubrania, w którym wymknąłem się z Sewilli nie poznany. Udałem się do Jerez z li­stem Pastii do pewnego szynkarza, u którego scho­dzą się przemytnicy. Zapoznałem się z tymi ludźmi, a herszt, zwany Dancaire, przyjął mnie do swej bandy. Puściliśmy się do Gaucin, tam odnalazłem Carmen, z którą naznaczyliśmy sobie spotkanie w tej miejscowości. 'W wyprawach naszych ona pełniła funkcje szpiega, i to najlepszego jak sobie można wyobrazić. Wracała z Gibraltaru i już uło­żyła z kapitanem pewnego okrętu wyładowanie to­warów angielskich, które mieliśmy, odebrać na wybrzeżu. Udaliśmy się, by czekać ich w pobliżu Estepony, po czym ukryliśmy część w górach; z resztą ładunku wędrowaliśmy do Ronda. Carmen poprzedziła nas tam. Ona również wskazała nam chwilę, w której mamy wejść do miasta. Ta pierw- ■ sza wyprawa oraz kilka następnych odbyły się szczęśliwie. Życie przemytnika lepiej mi się podo­bało niż życie żołnierza; obsypywałem Carmen po­darkami. Miałem pieniądze i kochankę. Nie mia­łem wyrzutów, bo jak mówią Cyganie: wśród przy­jemności świerzb nie swędzi. Wszędzie znajdowa­liśmy dobre przyjęcie, koledzy traktowali mnie życzliwie, nawet z szacunkiem. Ale najbardziej przywiązywało mnie do. nowego życia to, że widy­wałem często Carmen. Była dla mnie serdeczniej­sza niż kiedykolwiek; mimo to wobec towarzyszy nie przyznawała się, że jest moją kochanką; a na­

wet kazała mi przysiąc na wszystkie świętości, że nikomu tego nie zdradzę. Byłem tak słaby wobec tej istoty, że ulegałem wszystkim jej kaprysom. Zresztą to było pierwszy raz, że mogłem w niej do­strzec skrupuły uczciwej kobiety, i byłem dość naiwny, aby wierzyć, że w istocie poprawiła się ze swych dawnych obyczajów.

Nasza banda, która składała się z dziesiątka lu­dzi, zbierała się jedynie w stanowczej chwili, zwy­kle zaś żyliśmy rozproszeni po dwóch lub trzech w miastach i miasteczkach. Każdy z nas rzekomo miał jakieś rzemiosło; ten był kotlarzem, ów konia­rzem, ja byłem przekupniem wstążek, ale nie po­kazywałem się w uczęszczanych miejscach z przy­czyny mojej brzydkiej sprawy w Sewilli. Jednego dnia. lub raczej jednej nocy, mieliśmy się spotkać u stóp Veger. Dancaire znalazł się tam przed inny­mi. Wydawał się bardzo wesół.

Będziemy mieli jednego kamrata więcej — rzekł. — Carmen dokazała niesłychanej wręcz sztuki. Uwolniła swego roma, który , był w kajda­nach w Tarifa.

Zaczynałem już rozumieć język cygański, którym mówili prawie wszyscy moi towarzysze, i oto sło­wo tom wstrząsnęło mną.

Jak tfi>, swego mężal Ona jest zamężna? —r spy­tałem herszta.

Tak — odparł — z Ga reją Jednookim, Cy­ganem równie szczwanym jak ona. Biedny chłopak był na galerach. Carmen tak omotała więziennego chirurga, że uzyskała przezeń wolność swego roma.

Och! Ta dziewczyna to szczere złoto. Już dwa lata jak pracuje nad jego wolnością. Wszystko było na nic aż do chwili, w której wpadło się na ten pomysł, aby zmienić lekarza. Zdaje się, że z tym znalazła szybko drogę do porozumienia.

Wyobraża pan sobie, jak miłą była mi ta nowina. Ujrzałem niebawem Garcję, zaiste najszkaradniej­szą poczwarę, jaką wydała rasa Cyganów. Czarny na ciele, a czarniejszy jeszcze na duszy, był to największy łajdak, .jakiego widziałem w życiu. Carmen przybyła wraz z nim; kiedy go nazywała przy mnie rom, trzeba było widzieć oczy, jakie robiła do mnie, oraz miny jej, kiedy Garcja odwró­cił głowę. Byłem oburzony, nie odzywałem się do niej całą noc. Rano spakowaliśmy toboły i byliśmy już w drodze, kiedyśmy spostrzegli, że jakiś tuzin jeźdźców depce nam po piętach. Fanfaronom anda­luzyjskim, którzy mieli w gębie jedynie śmierć^

i pożogę, zrzedła mocno mina. Wszystko zaczęło zmykać. Jedynie Dancaire, Garcja, ładny chłopak z Ecija nazwiskiem Remendado i Carmen nie stra­cili głowy. Reszta zostawiła muły i rzuciła się w wyrwy, gdzie konie nie mogły ich ścigać. Nie mogąc zachować naszych bydląt, zdjęliśmy z nich najlepszą część łupu i naładowawszy ją ną ramio­na, próbowaliśmy zmykać skałami przez najstrom- sze urwiska. Rzucaliśmy toboły przed sobą i goni­liśmy je, jakeśmy mogli, ślizgając się na piętach.

Tymczasem nieprzyjaciel wciąż nas ostrzeliwał; . pierwszy raz usłyszałem kóło uszu świst kul i nie wzruszyło mnie to zbytnio.' Kiedy na człowieka

patrzy kobieta, mala to zasługa drwić sobie ze śmierci. Wymknęliśmy się, z wyjątkiem biednego Remendado, który dostał postrzał w krzyże. Rzu­ciłem swój tobołek i próbowałem rannego unieść.

Głupcze! — krzyknął na mnie Garcja — na co nam się zda padlina? Dokończ go i nie trać czasu.

Rzuć go! — wołała Carmen.

Zmęczenie kazało mi złożyć go na chwilę za wystającą skałą. Garcja podszedł i wypalił mu z garłacza w łeb.

Sprytny będzie, kto go teraz pozna — rzekł patrząc na twarz, którą dwanaście kul poszarpało w kawałki.

Oto, panie, piękne życie, jakie wiodłem. Wie­czorem znaleźliśmy się w gąszczu wyczerpani, znu­żeni, nie mając nic do jedzenia, zrujnowani stratą mułów. Cóż robi ten piekielnik Garcja? Dobywa z kieszeni talię kart i zaczyna grać z Dancairem przy blasku ognia, który rozpalili; Przez ten czas ja leżałem, patrząc na gwiazdy, myśląc o Remendado

i powiadając 'sobie, że chętnie bym się z nim za­mienił. ■

Carmen siedziała na ziemi przy mnie i od czasu do czasu podzwaniała kastanietami, nucąc. Potem zbliżywszy się, jak gdyby chcąc mi coś rzec do ucha, ucałowała mnie prawie przemocą parę razy.

Ty jesteś diabeł — mówiłem.

Tak — odpowiadała.

Po kilku godzinach spoczynku udała się do Gau- cin; nazajutrz rano mały koziarek przyniósł nam chleba. Przesiedzieliśmy tam cały dzień, a w nocy

zbliżyliśmy się cło Gaucin. Czekaliśmy nowin od Carmen. Nic nie nadchodziło. Z nastaniem dnia widzimy mulnika, który prowadzi kobietę wytwor­nie ubraną, pod parasolką oraz małą dziewczynkę wyglądającą na jej pokojówkę. Na to Garcja:

Oto dwa muły i dwie kobiety, które zsyła nam święty Mikołaj. Wolałbym cztery muły, ale mniejsza, podejmuję się z nimi załatwić.

Wziął rusznicę i zaczął iść ku drodze, kryjąc się w zaroślach. Dancaire i ja szliśmy tuż za nim. Kiedyśmy podeszli dość blisko, pokazaliśmy się i krzyknęliśmy na mulnika, aby się zatrzymał. Widząc nas kobieta, zamiast się przestraszyć — a nasz strój wystarczyłby na to — parsknęła gło­śnym śmiechem.

Och! Och! Ci lilipendi (głupcy) biorą mnie za erani (przyzwoitą kobietę).

Była to Carmen, lecz tak doskonale przebrana, - że ja sam nie byłbym jej poznał, gdyby mówiła innym językiem. Zeskoczyła z muła, poszeptała chwilę z Dancairem i Garcją, po czym rzekła do mnie:

Kanarku, zobaczymy się, nim będziesz wisiał. Jadę do Gibraltaru w sprawach Egiptu. Usłyszycie niebawem o mnie.

Przed rozstaniem wskazała nam miejsce, gdzie- byśmy mogli znaleźć schronienie na kilka dni.

Ta dziewczyna była Opatrznością naszej bandy. Otrzymaliśmy niebawem trochę pieniędzy, które nam przesłała, i Wiadomość, która była warta wię­cej: że tego a tego dnia rusza w drogę dwóch


ggiplpp








lordów angielskich, jadąc z Gibraltaru do Grenady tą a tą drogą. Mądrej głowie dość na słowie. Mają z sobą piękne i ważne gwinee. Garcja chciał ich zabić, ale Dancaire i ja, sprzeciwiliśmy się temu. Wzięliśmy im tylko pieniądze i zegarki; no i ko­szule, które nam były bardzo potrzebne.

Panie, człowiek staje się łajdakiem ani wiedząc.

0 tym. Ładna dziewczyna opęta cię, pobijesz się dla niej, zdarzy się nieszczęście, trzeba żyć w gó­rach, i z przemytnika stajesz się złodziejem, nim się opatrzysz. Uznaliśmyr że niezdrowo jest nam zostać w okolicach Grenady po sprawie milordów,

1 zapuściliśmy się w Sierra de Ronda. Wspomniał mi pan o Josem-Marii, tam'właśnie zawarłem z nim znajomość. Brał z sobą kochankę swoją na wypra­wy. Była to ładna dziewczyna, obyczajna, skrom­na, przyzwoita w obejściu, nigdy brzydkiego słowa i jak oddana... Za to on obchodził się z nią strasz­nie. Gonił za lada spódnicą, znęcał się'nad nią, a od czasu do czasu wyprawiał sceny zazdrości.

Pewnego razu pchnął ją nożem. I cóż, ona kochała go tym mocniej. Kobiety są już takie, zwłaszcza Andaluzyjki. Ta była dumna z blizny, którą mia­ła na ramieniu; pokazywała ją niby najpiękniej­szą rzecz na świecie. Przy tym Josś-Maria na do­bitkę był bardzo złym kolegą... W wyprawie, którą odbyliśmy razem, urządził się tak, że cały zysk przypadł jemu, a nam guzy i kłopoty. Ale wracam do mojej historii. Zginął wszelki słuch o Carmen. Dancaire rzekł:

Trzeba, aby jeden z nas poszedł do Gibraltaru

dowiedzieć się o niej czego: musiała przygotować jakąś psotę. Poszedłbym ja, ale zanadto znają \mnie w Gibraltarze.

Jednooki rzekł:

I innie znają, wypłatałem tyle figlów rakom (nazwa Anglików, od czerwonych mundurów)- Że zaś mam tylko jedno oko, trudno mi się przebrać.

Mam więc ja iść? — rzekłem, upojony na samą myśl o zobaczeniu Carmen. — Mówcie, co trzeba zrobić?

Tamci rzekli:

Zrób tak: jedź wodą albo idź przez Saint-Roc, jak wolisz, a kiedy będziesz w Gibraltarze, spytaj w porcie, gdzie mieszka handlarka czekolady imie­niem Rollona. Znajdziesz ją i dowiesz się, co się dzieje.

Stanęło na tym; że wszyscy trzej pójdziemy do sierry Gaucin, że tam zostawię moich dwóch to­warzyszy i udam się do Gibraltaru jako handlarz owoców. W Ronda nasz człowiek postarał mi się

o paszport; w Gaucin dano mi osła:' naładowałem go pomarańczami i melonami i puściłem się w dro­gę. Skorom przybył do Gibraltaru, okazało sig, że znają tam Rollonę, ale że umarła lub też poszła do finibus terrae (na galery lub też do wszystkich diabłów); to jej zniknięcie tłumaczyło, moim zda­niem, w jaki sposób straciliśmy sposób porozumie­wania się z Carmen. Umieściłem osła w stajni i, wziąwszy pomarańcze, szedłem przez miasto rze­komo, aby je sprzedać, w istocie, aby zobaczyć, czy nie spotkam znajomej twarzy. Jest tam moc kana-

lii ze wszystkich kątów świata, istna wieża Babel, nie można zrobić dziesięciu kroków, aby nie usły­szeć tyluż języków. Widziałem Egipcjan (Cyganów), ale nie śmiałem im zaufać; ja ich macałem i oni mnie macali. Zgadywaliśmy wzajem, że jesteśmy łajdaki; grunt zgadnąć, czy z tej samej bandy. Po dwóch dniach daremnej włóczęgi nie dowie­działem się niczego o Rollonie ani o Carmen i mia­łem wracać do towarzyszów, poczyniwszy parę sprawunków, kiedy przechadzając się po ulicy

0 zachodzie słońca, słyszę kobiecy głos, który woła na mnie: „Hej, tam, pomarańcze!...” Podnoszę głowę

1 widzę na balkonie Carmen wspartą o poręez obok oficera w czerwonym mundurze, złotych epoletach, z ufryzowaną głową i miną wielkiego milorda. Ona sama' ubrana była wspaniale: szal na ramionach, złoty grzebień, cała w jedwabiach i dopieroż szel­ma — zawsze ta sama! — śmieje się, aż się trzyma za boki. Anglik kalecząc hiszpański woła, abym wszedł, że pani chce-pomarańcz, a Carmen powia­da po baskijsku:

Wchodź i nie dżiw się niczemu.

Nic w istocie nie powinno mnie dziwić z jej stro­ny. Nie wiem, czy uczułem więcej radości czy bólu odnajdując ją. Stał tam w drzwiach służący Anglik, rosły, upudrowany, który mnie wprowadził do wspaniałego salonu. Carmen rzekła natychmiast po baskijsku:

Nie umiesz ani słowa po hiszpańsku, nie znasz mnie.

Po czym zwracając się do Anglika:

Mówiłam ci, zaraz poznałam, ze to Bask, usły* szysz, co to za pocieszny język. Jaką on ma głupią minę, prawda? Rzekłbyś, kot przyłapany w śpi- żarni.

A ty — rzekłem do niej w moim języku — masz minę bezczelnej hultajki i mam ochotę przeo­rać ci facjatę w obecności twego gacha.

Mój gach! — rzekła — doprawdy sameś to odgadł? Zazdrosny jesteś o tego dudka? Jesteś jesz­cze większy głuptas, niż zanimeś zaczął bywać przy ulicy Candilejo. Nie widzisz, głupcze, że ja pracuję dla spraw Egiptu, i to w najwspanialszy sposób. Ten dom jest mój, gwinee raka będą moje; wodzę go za nos, zawiodę go tam, skąd nie wróci nigdy.

A ja — rzekłem — powiadam ci, że jeśli jesz-» cze będziesz pracować dla spraw Egiptu w ten spo­sób, wnet zrobię koniec z tym wszystkim.

Ho, ho! Patrzcie! Czy ty jesteś mój rom, żeby mną rządzić? Jednooki nic nie mówi, a co ty masz do gadania? Czyś nie powinien być szczęśliwy, że ty jeden możesz się uważać za mego minćhorro (kochanek, kaprys)?

Co on mówi? — spytał Anglik.

Że ma pragnienie i że napiłby się czego — od­parła Carmen.

I przewróciła się na kanapę, śmiejąc się do rozpu­ku ze swego tłumaczenia.

Panie, kiedy ta dziewczyna się śmiała, nie było sposobu mówić rozsądnie. Kto żył, śmiał się wraz z nią. Ten dryblas Anglik zaczął się śmiać rów­

nież — ot, głupiec? —- i kazał, aby mi przyniesiono pić.

Gdy piłem, ona rzedła:

Widzisz ten pierścionek, który ma na palcu? Jeśli chcesz, dam ci go.

Odparłem:

Dałbym palec, aby spotkać twego milorda w górach, każdy z maquila w garści.

Maquila, co to znaczy? — spytał Anglik.

Maquila — rzekła Carmen śmiejąc się — to pomarańcza. Czy to nie jest ucieszne słowo na po­marańczę? Mówi, że chciałby poczęstować cię mo- quilą.

W czasie tej rozmowy wszedł służący i oznajmił, że obiad gotów. Wówczas Anglik wstał, dał mi piastra* i podał ramię Carmen, jak gdyby nie mog­ła chodzić sama. Carmen, śmiejąc się ciągle, rzekła do mnie:

Mój chłopcze, nie mogę ęię zaprosić na obiad; ale jutro, skoro tylko usłyszysz capstrzyk na para­dę, przychodź tu z pomarańczami. Znajdziesz po­kój lepiej umeblowany niż przy ulicy Candilejo i przekonasz się, czy jestem zawsze twoja Carmen- cita. A potem pomówimy o sprawach Egiptu.

Nie odpowiedziałem nic; byłem już na ulicy, kiedy Anglik krzyczał za mną:

Przynieś jutro maquile/ — i słyszałem wybu*- chy śmiechu Carmen.

Wyszedłem nie wiedząc, co robię, nie spałem, rano byłem tak wściekły na tę zdraj czynię, że postanowiłem opuścić Gibraltar nie widząc się

z nią; ale z pierwszym uderzeniem bębna cała ener­gia mnie opuściła: wziąłem naręcz pomarańcz i po­biegłem do Carmen. Żaluzja była uchylona: ujrza­łem jej czarne oko wypatrujące mnie. Upudrowany lokaj wprowadził mnie natychmiast; Carmen dała mu jakieś zlecenie i skorośmj zostali sami, parsk­nęła swoim krokodylim śmiechem, rzucając mi się na szyję. Nigdy nie wydała mi się tak piękna. Ustrojona jak madonna, uperfumowana, meble, jedwabne, haftowane firanki, ach!... i ja ubrany jak złodziej... którym też byłem.

• — Minchorrol — mówiła Carmen — mam ocho­tę wszystko tu potłuc, poćoalić dom i uciec w sierrę.

I dopieroż pieszczoty!... i śmiech!... i tańczyła, i darła falbanki; żadna małpka nie nawyprawiała tyle skoków, minek, figlów, i-óźniej znowuż spo­ważniała.

Słuchaj — rzekła — chodzi o Egipt. Chcę, aby mnie zawiózł do Ronda, gdzie mam siostrę zakonnicę.;, (tu nowe wybuchy śmiechu). Przejeż­dżamy przez miejsce, które ci wskażę. Wpadacie nań: oskubać do nitki. Najlepiej byłoby go zatłam- sić, ale>— dodała 2«. szatańskim uśmiechem, który miewała w pewnych momentach, i wówczas nikt nie miał ochoty śmiać się — czy wiesz,' co by trzeba zrobić? Żeby jednooki szedł pierwszy. Ty trżymaj się nieco z tyłu; rak jest dzielny* i zręcz­ny, ma dfcbre pistolety;.. Rozumiesz?... ,

Przerwała sobie nowym wybuchem śmiechu, który przyprawił mnie o dreszcz.

Nie — odparłem — nienawidzę Garcji, ale to mój kamrat. Pewnego dnia może uwolnię się od niego, ale załatwimy się z sobą obyczajem mego kn jij. Jestem Cygan jedynie z przypadku; w pew­ny -b rzeczach zostanę zawsze szczerym Nawar- czykiem.

Odparła:

Jesteś głupiec, ciemięga, prawdziwy payllo. Jesteś jak karzeł, który myśli, że jest wielki, kie­dy umie daleko plunąć (przysłowie cygańskie). Nie kochasz mnie już, idź precz!

Kiedy ona mi mówiła „idź precz!”, nie mogłem odejść. Przyrzekłem jechać, wrócic do kamratów i czatować na Anglika; nawzajem ona przyrzekła m> udawać chorą aż do chwili podróży. Zosta­łem jaszcze dwa dni w Gibraltarze. Miała ~to zuch­walstwo, aby przyjść do mnie przebrana do gos­pody. Puściłem się w drogę. I ja miałem swój plan. Wróciłem w miejsce umówione z towarzyszami, znając czas i okolicę, w której Anglik i Carmten mieli się ujawić. Zastałem Dancaira i Garcję, któ­rzy mnie oczekiwali. Spędziliśmy noc w lesie przy ogniu z szyszek, który doskonale się pali. Zapropo­nowałem Garcji, aby zagrał ze mną w karty; zgo­dził się. Przy drugiej partii powiedziałem mu, że oszukuje; zaczął się śmiać. Rzuciłem mu karty w twarz. Chciał chwycić rusznicę, przystąpiłem ją nogą i rzekłem: „Powiadają, że jesteś wielki > gracz na noże, czy chcesz spróbować się ze mną? Dancaire starał się nas rozłączyć. Uderzyłem parę razy Garcję pięścią. Wściekłość uczyniła go odważ­

nym: dobył swego noża, ja również. Rzekliśmy Dancairowi, aby nam zostawił wolne pole i me mieszał się. Widząc, że nie ma sposobu nas po­wstrzymać, usunął się. Garcja zebrał się już w sobie niby kot gotowy rzucić się na mysz. Trzymał kapelusz w lewej ręce, aby chwytać ciosy, prawą z nożem wysunął ku przodowi. To ich moda an­daluzyjska. Ja stanąłem po nawarsku, na wprost niego, z podniesioną lewą ręką, z lewą nogą na­przód, z nożem przy prawym udzie. Czułem się silniejszy od olbrzyma. Rzucił się na mnie jak strzała, okręciłem się na lewej nodze tak, iż ude­rzył w próżnię; ale ja ugodziłem go w gardło; noż wszedł tak głęboko, że ręka moja znalazła^się pod brodą. Obróciłem ostrze tak mocno, że się złama­ło. Miał dość. Ostrze wyszło z rany wypchnięte strumieniem krwi grubości ramienia. Padł na twarz, waląc się jak kłoda.

Coś ty zrobił? — rzekł Dancaire.

Słuchaj — rzekłem — za dużo było jednego z nas na świecie. Kocham Carmen i chcę mieć ją * sam.'Zresztą Gabcja był łajdak; pamiętam, co zro­bił z biednym Remendado. Jest nas już tylko dwóch, ale jesteśmy szczere chłopy. Powiedz, chcesz być moim druhem na śmierć i życie?

Dancaire podał mi rękę. Był to mężczyzna pięć­dziesięcioletni.

Do czarta z miłostkami! — krzyknął. — Gdy­byś poprosił go o Carmen, byłby ci ją sprzedał za piastra. Jest nas tylko dwóch, jakże sobie damy rady jutro?

Zostaw to mnie — odparłem. — Teraz drwię sobie z całego świata.

Pogrzebaliśmy Garcję i przenieśliśmy obóz ,o dwieście kroków dalej. Nazajutrz nadjechała Car­men ze swoim Anglikiem, dwoma mulnikami i słu­żącym. Rzekłem do Dancaira:

Biorę na siebie Anglika. Nastrasz tamtych, są bez broni.

Anglik nie był tchórzem,- Gdyby go Carmen nie trąciła w ramię, byłby mnie zabił. Krótko mówiąc, odzyskałem Carmen tego dnia; pierwszym moim słowem było powiedzieć jej, że jest wdową. Wysłu­chawszy, jak się to stało, rzekła:

Ty zawsze będziesz dudek. Garcja powinien cię był zabić. Twoja nawarska sztuka to głupstwo; pochował on już tęższych od ciebie. Ale widać jego czas nadszedł. I twój przyjdzie.

I twój — odparłem — jeżeli nie będziesz dla mnie szczerą romi.

Doskonale — rzekła — Widziałam niejeden raz w fusach od kawy, że mamy skończyć razem. Bal Przyjdą inni po nas.

I zadzwoniła w kastaniety, jak czyniła zawsze, ilekroć chciała spędzić jakąś niewczesną myśl.

Człowiek traci miarę, kiedy mówi o sobie. Wszy­stkie te szczegóły nudzą pana może, ale niebawem skończę. Życie, któreśmy więdli, trwało dość długo. Dancaire i ja pozyskaliśmy kilku nowych towarzy­szy, pewniejszych niż dawni, i trudniliśmy się przemytnictwem, a niekiedy, trzeba przyznać, i roz­

bojem na gościńcu, ale to tylko w ostateczności, kiedy nie było sposobu inaczej. Zresztą nie czyni­liśmy krzywdy podróżnym; poprzestawaliśmy na tym, żeśmy im odbierali pieniądze. Przez kilka miesięcy byłem zadowolony z Carmen;, była nam pomocna we wszystkich przedsięwzięciach, wska­zując gratki, które się nastręczały. Przebywała to w Maladze, to w Kordowie, to w Grenadzie, ale na jedno moje słowo. rzucała wszystko, aby się ze mną spotkać w ustronnej gospodzie lub nawet w bi­waku. Raz tylko — było to w Maladze — dała mi przyczynę do niepokoju. Dowiedziałem się, że wzię­ła na oko bogatego kupca, z którym prawdopo­dobnie zamierzała powtórzyć figiel z Gibraltaru. Mimo perswazyj Daricaira, który chciał mnie za­trzymać, pognałem, wpadłem do Malagi w biały dzień, odszukałem Carmen i zabrałem ją z sobą. Przyszło do gwałtownych wyjaśnień.

Czy wiesz — rzekła — że od czasu, jak jesteś na dobre moim rom, mniej cię^ kocham, niż kiedy byłeś moim minchorro. Ja nie lubię, aby mnie kto dręczył, a zwłaszcza aby nade mną przewodził. Chcę być wolna, robić, co mi się podoba. Uważaj, abyś nie przeciągnął struny. Skor«^ mnie znudzisz, znajdę tęgiego chłopca, który zrobi z tobą to, co tv z jednookim.

Dancaire pojednał nas; ale powiedzieliśmy sobie rzeczy, które zostają na sercu, i nie byliśmy już z sobą tak jak wprzódy. Wkrótce zdarzyło się nam nieszczęście. Osaczyło nas wojsko. Dancaire padł, a z nim dwaj towarzysze; dwóch innych po­

chwycono. Ja otrzymałem ciężką ranę; gdyby nie mój dobry koń, byłbym wpadł w ręce żołnierzy. Wyczerpany znużeniem, mając kulę w ciele, ukry­łem się w lesie z jedynym kamratem, który mi został. Zsiadając z konia zemdlałem; myślałem, że zdechnę już w krzakach jak zając postrzelony śrutem. Towarzysz zaniósł mnie do znanej nam groty, poszedł po Carmen. Była w Grenadzie; przy­była natychmiast. Dwa tygodnie nie opuściła mnie ani na chwilę. Nie zmrużyła oka, pielęgnowała mnie z umiejętnością i względami, jakich chyba żadna kobieta nie miała dla najukochańszego męż­czyzny. Skoro tylko mogłem utrzymać się na no­gach, zaprowadziła mnie w największej tajemnicy do Grenady. Cyganki umieją wszędzie znaleźć bez­pieczne schronienie; spędziłem tam sześć tygodni w pewnym domu, o dwie bramy od koregidora, który mnie szukał. Niejeden raz przez przymknięte okiennice widziałem go przechodzącego. Wreszcie przyszedłem do siebie; ale na moim łożu boleści przemyślałem wiele rzeczy i postanowiłem odmie­nić życie. Wspomniałem Carmen o tym, aby opuścić Hiszpanię i starać się żyć uczciwie w Nowym Święcie. Wyśmiała mnie.

Nie jesteśmy stworzeni na to, by sadzić ka­pustę; nasza dola to żyć kosztem payllos. Słuchaj, ubiłam interes z Natanem Józefem z Gibraltaru. Chodzi o bawełniane materie, które czekają ty!ko na ciebie, aby przejść rogatkę. Wie, że żyjesz. Liczy na ciebie. Co by powiedzieli nasi wspólnicy z Gibraltaru, gdybyś im chybił słowa?

Dałem się wciągnąć i znów pociąłem swoje szpetne rzemiosło.

Podczas gdy ja się kryłem w Grenadzie, były tam walki byków, na które Carmen poszła. Za powro­tem wiele mówiła o bardzo zręcznym pikadorze, imieniem Łukasz. Znała imię jego konia, wiedzia­ła. ile kosztuje jego haftowany kubrak Nie zwró­ciłem na to uwagi. Juanito, ów towarzysz, który mi pozostał, powiedział mi w kilka dni później, że widział Carmen z Łukaszem w jakimś sklepie. Zaczęło mnie to niepokoić. Spytałem Carmen, jak i w jakim celu zazńajomiła się z pikadorerti.

To chłopak — rzekła — z którym warto gadać. W rzece, która szumi, jest woda albo kamie­nie (przysłowie cygańskie). Zarobił tysiąc dwieś­cie realów na walkach. Jedno albo drugie: albo trzeba wyciągnąć zeń te pieniądze, albo też — po­nieważ jest dobry jeździec i tęgi chwat — można go przyjąć do naszej bandy. Ten i ów zginął, trzeba ich zastąpić. Weź go ż sobą.

Nie chcę — odparłem — ani jego pieniędzy, ani jego samego i zabraniam ci odzywać się doń.

Uważaj — odparła — kiedy mi ktoś czego zabrania, tylko patrzeć, jak się to stanie.

Szczęściem pikador wyjechał do Malagi, ja zaś poczytywałem sobie za obowiązek przemycić ży­dowską bawełnę. Miałem dużo do roboty w tej wyprawie, Carmen także; zapomniałem o Łukaszu. Może i ona zapomniała o nim, przynajmniej na tę chwilę. W owym to czasie Spotkałem pana, naj­

pierw w okolicy Mantilli, później w Kordowie. Nie będę panu nic mówił o naszym ostatnim widzeniu. Może pan wie o nim więcej ode mnie. Carmen ukradła panu zegarek; chciała też pańskich pie­niędzy, a zwłaszcza tego pierścionka, który widzę na pańskim palcu. Powiadała, że to pierścionek magiczny i że jej na nim bardzo zależy. Mieliśmy gwałtowną sprzeczkę, uderzyłem ją. Zbladła, roz­płakała się. Pierwszy raz widziałem ją płaczącą, zrobiło to na mnie straszne wrażenie. Przeprosiłem ją, ale dąsała się na mnie cały tydzień; kiedy je­chałem do Mantilli, nie chciała mnie uściskać. Cięż­ko mi było na sercu, ale w trzy dni później zjawi­ła się z jasną twarzą, wesoła jak szczygieł. Wszyst­ko poszło w niepamięć, byliśmy niby para najczul­szych kochanków. W chwili gdyśmy się mieli roz­stać, rzekła:

Jest zabawa w Kordowie, chcę ją zobaczyć, przy tym wypatrzę ludzi, którzy wracają z pie­niędzmi, i powiem ci.

Pozwoliłem jej odjechać. Zostawszy sam, duma­łem o tej zabawie i o odmianie humoru Carmen. Musiała się już zemścić, rzekłem sobie, skoro wró­ciła pierwsza. Wieśniak jakiś powiedział mi, żp w Kordowie są byki. Krew zakipiała we mnie; pędzę jak szaleniec, przybywam do cyrku. Pokaza^ no mi Łukasza; na ławce przy barierze poznałem Carmen. Wystarczyło mi widzieć ją przez minutę, aby zyskać pewność. Łukasz przy pierwszym byku złożył jej hołd, jak »przewidywałem. Zerwał ko­

kardę* z byka i zanfósl ją Carmen, która ustroiła się w nią natychmiast. Byk pomścił mnie: Łukasz padł z koniem, który przygniótł mu pierś, byk zwalił się na nich obu. Spojrzałem w stronę Car­men, nie było jej już. Niepodobna mi było wy­dostać się ze swego miejsca; musiałem czekać koń­ca zapasów. Wówczas udałem się do domu, który pan zna, i siedziałem tam spokojnie do późnej nocy. Około drugiej rano Carmen wróciła i zdzi­wiła się nieco moim widokiem.

1 Chodź ze mną — rzekłem.

Dobrze, jedźmy! — odparła.

Poszedłem po konia, pósadziłem ją za sobą, je­chaliśmy całą noc nie mówiąc słowa. O brzasku zatrzymaliśmy się w ustronnej gospodzie, dość blisko małej pustelni. Tam rzekłem do Carmen:

Słuchaj, zapomnę o wszystkim. Nie powiem ci o tym nigdy ani słowa; ale przysięgnij mi jedno, że pojedziesz ze mną do Ameryki i że będziesz tam żyła uczciwie.

Nie — odparła z dąsem nie chcę jechać do Ameryki. Dobrze mi tutaj. ,

Dlatego, że jesteś blisko Łukasza; ale pomyśl, jeśli się wyliże, i tak nie czeka go długie życie. Ba, zresztą Co mi do niego. Za dużo roboty zabijać wszystkich twoich kochanków, ciebie zabiję.

Wpiła we mnie swoje dzikie spojrzenie i rzekła:

Zawsze myślałam, że mnie zabijesz. Za pierw­szym razem, kiedy cię ujrzałam, spotkałam księdza pod bramą. A tej nocy, wyjeżdżając z Kordowy, czy nic nie zauważyłeś? Zając przebiegł nam drogę tuż pod kopytami konia. Tak jest napisane.

Carmencita — spytałem — czy ty mnie już nie kochasz?

Nie odpowiedziała nic. Siedziała ze skrzyżowany­mi nogami na plecionce i kreśliła po ziemi pal­cem.

Odmieńmy życie, Carmen — mówiłem bła­galnie. — Chodźmy żyć gdzieś, gdzie się nigdy nie będziemy rozłączali. Ty wiesz, że mamy ijiedaleko stąd, pod dę"bem, zakopanych sto dwadzieścia un- cyj... A także mamy pieniądze u Żyda Józefa.

Uśmiechnęła się i rzekła:

Ja najpierw, ty potem. Wiem, że tak ma być.

Zastanów się — podjąłem — cierpliwość mo­ja, siła wyczerpały się; decyduj się albo ja się zde­cyduję.

Opuściłem ją i poszedłem w stronę pustelni. Za­stałem pustelnika na modlitwie. Czekałem, aż skończy; bardzo byłbym chciał się modlić, ale nie mogłem. Kiedy wstał, podszedłem ku niemu.

Mój ojcze — rzekłem — czy zechcesz pomod­lić się za kogoś, kto jest w wielkim niebezpieczeń­stwie? ,

Modlę się za wszystkich strapionych — od­parł.

Czy mógłbyś odprawić mszą za duszę, która stanie może przed swoim Stwórcą?

Tak — odparł, wpatrując się we mnie pilnie.

I jak gdyby dojrzał w mojej twarzy coś szcze­gólnego, chciał mnie wyciągnąć na słowa:

Zdaje mi się, że ja cię gdzieś widziałem — rzekł.

Położyłem piastra na ławce.

Kiedy odprawisz mszę, ojcze? — spytałem.

Za pół godziny. Syn oberżysty przyjdzie mi posłużyć. Powiedz mi, chłopcze, czy nie masz na sumieniu czegoś, co cię dręczy? Czy chcesz posłu­chać rady chrześcijanina?

Czułem się- bliski płaczu. Odpowiedziałem, że wrócę, i uciekłem. Poszedłem położyć się w tra­wie, do chwili, gdy usłyszę dzwonek. Wówczas zbliżyłem się, ale nie wszedłem do kaplicy. Skoro msza się skończyła, wróciłem do gospody. Miałem nadzieję, że Carmen uciekła; mogła wziąć mego konia i zemknąć... ale zastałem ją. Nie chciała, aby można było rzec, źe się mnie zlękła. W czasie mej nieobecności rozpruła rąbek sukni, aby wyjąć ołów. Obecnie siedziała przy stole, patrzała w mi­skę pełną wody, w którą świeżo lała ołów, kazaw­szy go stopić. Była tak zajęta, że nie spostrzegła zrazu mego powrotu. To brała kawałek ołowiu i obracała go na wszystkie strony z wyrazem smut­ku, to śpiewała jakąś czarnoksięską piosnkę z za­klęciami do Marii Padilla, kochanki don Pedra, która była, jak mówią, Bari Cralissa, czyli wielką królową Cyganów.

Carmen — rzekłem — chcesz pójść ze mną? Wstała, rzuciła drewnianą miseczkę i włożyła

mantylkę na głowę jakby gotowa do drogi. Przy­prowadzono mi konia, siadła za mną i ruszyliśmy.

Zatem — rzekłem, skorośmy ujechali kawa­łek — Carmen moja, chcesz iść ze mną, niepraw­daż?

Iść za tobą w śmierć, tak, ale nie będę już żyła z tobą.

Znaleźliśmy się w ustronnym wąwozie, zatrzy­małem konia.

To tu? — rzekła.

Jednym skokiem była na ziemi. Zdjęła mantylkę, rzuciła ją sobie pod nogi i stała nieruchomo z rę^ą na biodrze, patrząc na mnie bystro.

Chcesz mnie zabić, widzę to dobrze — rzekła

tak jest pisane; ale nie sprawisz, abym ustąpiła.

Proszę cię — mówiłem — bądź rozsądna. Słuchaj mnie. Wszystko, co było, zapomniane. Po­myśl, wiesz o tym, to ty mnie zgubiłaś; dla ciebie zostałem złodziejem i mordercą. Carmen! Moja Carmen! Pozwól mi ocalić cię i ocalić siebie wraz z tobą.

José — odparła — żądasz niepodobieństwa. Nie kocham cię już; ty mnie jeszcze kochasz i dla­tego chcesz mnie zabić. Mogłabym cię jeszcze okła­mywać; ale nie chce mi się tego trudu. Wszystko skończone między nami. Jako mój rom masz prawo zabić swoją romi; ale Carmen zawsze będzie wolna. Urodziła się koili, jako kalli umrze.

Kochasz tedy Łukasza? — spytałem.

Tak, kochałam go, jak ciebie, prze* chwilą, mniej może niż ciebie. Obecnie nie kocham już nic i brzydzą się sobą, że cię kochałam.

Rzuciłem się do jej nóg, ująłem jej ręce, wilżąc je łzami. Przypominałem jej wszystkie szczęsne chwile, które spędziliśmy razem. Ofiarowałem się zostać rozbójnikiem, byle zachować jej miłość. Wszystko, panie, wszystko; ofiarowałem jej wszyst­ko, byle mnie chciała kochać jeszcze.

Rzekła:

Kochać cię jeszcze — to niemożliwe. Żyć z to­bą dłużej — nie chcę.

Wściekłość mnie ogarnęła. Wyjąłem nóż. Był­bym chciał, aby się zlękła i prosiła mnie o litość, ale ta kobieta to był wcielony czart.

Po raz ostatni — krzyknąłem — chcesz zostać ze mną? • \

Nie! Nie! Nie! — rzekła, tupiąc nogą.

Zdjęła z palca pierścionek, który jej niegdyś dałem, i rzuciła go w krzaki.

Ugodziłem dwa razy. Był to nóż Garcji, który wziąłem złamawszy na nim swój. Za drugim cio­sem padła, bez krzyku. Zdaje- mi się, że widzę jeszcze jej wielkie czarne oko patrzące we mnie uparcie; potem zamgliło się i przymknęło. Stałem dobrą godzinę bezwładny nad trupem. Potem przy­pomniałem sobie, że Carmen mawiała często, że chciałaby być pochowana w lesie. Wykopałem jej grób nożem i złożyłem ją w nim. Długo szukałem jej pierścionka, znalazłem go wreszcie. Włożyłem go do dołu obok niej wraz z małym krzyżykiem.

Może źle uczyniłem. Następnie dosiadłem konia, pocwałowałem do Kordowy i przy pierwszej straż­nicy rzekłem, kim jestem. Powiedziałem, że za­biłem Carmen, ale nie chciałem zdradzić, gdzie leży jej ciało. Pustelnik był święty człowiek. Mod­lił się za nią. Odprawił mszę za jej duszę... Biedne dziecko. To oni są winni, że ją tak wychowali...

IV

Hiszpania jest .krajem, w którym można dziś spotkać w większej liczbie owe koczujące plemiona rozsypane po całej Europie, a znane pod nazwą Bohémiens, Gitanos, Gypsies, Cyganów. Większość ich mieszka, lub raczej koczuje, w prowincjach południowych i wschodnich: w Andaluzji, w Estra- madurze, w królestwie Murcji, sporo ich jest w Ka­talonii. Ci przechodzą często do Francji: spotyka się ich i^nas po wszystkich jarmarkach na połud- niUi Zazwyczaj ludzie ci praktykują rzemiosło ko­niarzy, konowałów i pestrzygaczy mułów; z rze­miosłem tym łączą umiejętność naprawiania rynek i naczyń miedzianych, nie mówiąc o przemytni­ctwie i innych niedozwolonych praktykach. Kobie­ty wróżą, żebrzą i sprzedają wszelkie rodzaje le­ków niewinnych lub mniej niewinnych.

Typ, fizyczny Cyganów łatwiej jest rozpoznać niż opisać; gdy się widziało jednego, poznałoby się wśród tysiąca ludzi osobnika tego szczepu. Fizjo­nomia, wyraz — oto zwłaszcza, co ich różni od miej-

tcowej ludności. Płeć ich jest bardzo smagła, zaw­sze ciemniejsza od cery ludności, wśród której żyją. Stąd miano Kale, czarni, którym określają się często*. Oczy ich wybitnie skośne, ładnie wykrojone, bardzo czarne, ocienione są długimi i gęstymi rzę­sami: wzrok ich można porównać jedynie do wzro­ku dzikiego zwierzęcia. Zuchwalstwo i lękliwość malują się w nim równocześnie; pod tym względem oczy ich wyrażają dość wiernie charakter narodu: chytry, śmiały, ale z natury lękający się — jak Panurg—guzów**. Mężczyźni są przeważnie dobrze zbudowani, zręczni, zwinni; nie pamiętam, abym kiedy widział otyłego Cygana. W Niemczech Cy­ganki są bardzo ładne, wśród Gitan' hiszpańskich piękność jest nader rzadka. Bardzo młode mogą uchodzić za sympatyczne brzydule, ale po dziecku stają się ohydne. Niechlujstwo obu płci jest czymś niewiarygodnym; kto nie widział włosów matrony cygańskiej, z trudem wytworzy sobie o nich po­jęcie, nawet wyobrażając sobie szczeć najbardziej twardą, tłustą, nabitą kurzem. W większych mia­stach Andaluzji młode dziewczyny, powabniejsze od innych, bardziej dbają o siebie. Te chodzą tań­czyć za pieniądze — tańce ich bardzo są podobne do' tych, których zabroniono u nas na balach pub­licznych w karnawale. Pastor Borrow, misjonarz

angielski, autor dwóch interesujących dzieł o hi­szpańskich Cyganach, których zamierzał nawró­cić na koszt Towarzystwa Biblijnego, upewnia, iż bez przykładu jest, aby Gitana dopuściła do sie­bie mężczyznę obcej rasy. Zdaje mi się, że jest wiele przesady w pochwałach, jakie oddaje ich czystości. Zresztą większość jest w położeniu owej brzyduli z Owidiusza: Casta quam nemo rogavit. Co się tyczy ładnych, są jak wszystkie Hiszpan­ki — trudne w wyborze kochanka. Trzeba im się podobać, trzeba je sobie zasłużyć. Pastor Borrow przytacza jako dowód ich cnoty ryś, który przynosi zaszczyt jego własnej cnocie, a zwłaszcza naiwnoś­ci. Ktoś z jego znajomych, człowiek niemoralny, ofiarował rzekomo bez skutku kilka uncji złota ładnej Gitanie. Andaluzyjczyk, któremu powtó­rzyłem tę anegdotkę, orzekł, iż ów niemoralny człowiek łatwiej dopiąłby celu, pokazując dwa albo trzy piastry; ofiarować kilka uncyj złota Cygance było równie, lichym argumentem, co przyrzekać jeden lub dwa miliony pomywaczce w gospodzie. Jak bądź^się rzeczy mają, to pewna, że Gitany oka­zują swoim mężom nadzwyczajne oddanie. Nie ma niebezpieczeństwa ani utrapienia, na które by się ńie narażały, aby im pomóc w złej doli. Jedno z mian, jakie sobie dają Cyganie, rome, czyli mał­żonkowie, świadczy o czci tego plemienia dla in­stytucji małżeństwa. W ogóle można powiedzieć, że ich główną cnotą jest patriotyzm, jeśli tak można nazwać wiarę, której strzegą w stosunku do współ- plemieńców, ich gorliwość w pomaganiu sobie wza­

jem, niezłomną tajemnicą, jaką zachowują w kom­promitujących sprawach. Zresztą we wszystkich tajnych stowarzyszeniach, będących poza prawem, widzi się coś podobnego.

Odwiedziłem przed kilku miesiącami bandę Cy­ganów koczującą w Wogezach. W namiocie starej Cyganki, najstarszej z gromady, znajdował się Cy­gan nie z jej rodziny, nawiedzony śmiertelną cho­robą. Człowiek ten opuścił szpital, gdzie miał tro­skliwą opiekę, aby umrzeć wśród swoich ziomków. Od trzynastu tygodni leżał u swoich ^gospodarzy, zażywając o wiele większych wygód niż synowie i zięciowie żyjący pod tym samym dachem. Miał dobre posłanie ze słomy i mchu, z dość czystym prześcieradłem, gdy reszta rodziny — jedenaście osób — leżała na deskach na trzy stopy długich. Óto przykład ich gościnności. Ta sama kobieta, tak ludzka dla swego gościa, mówiła do mnie w obecności chorego: Singo, singo homte hi mulo. (Niedługo, niedługo trzeba mu umrzeć). Życie tych ludzi jest tak nędzne, że świadomość śmierci nie ma dla nich nic przerażającego.

Znamienny rys charakteru Cyganów to ich obo­jętność w sprawach religii. Nie iżby wolnomyślni lub sceptycy; nigdy nie zdradzają poglądów trącą- cych niedowiarstwem. Wręcz przeciwnie, religię .lęraju, w którym mieszkają, przyjmują za swoją, ale zmieniając ojczyznę zmieniają i wiarę. Przesą­dy, które u ludów pierwotnych zastępują uczucia religijne, są im również obce. Trudno w istocie, aby przesądy istniały u ludzi żyjących najczęściej

z łatwowierności drugich. Mimo to zauważyłem u hiszpańskich Cyganów wstręt do dotknięcia tru­pa. Mało który zgodzi się za pieniądze zanieść czło­wieka na cmentarz.

Wspomniałem, iż większość Cyganów trudni się wróżbiarstwem. Wywiązują się z tego bardzo dob­rze. Ale co jest dla nich źródłem wielkich zysków, to sprzedaż talizmanów i lubczyków. Nie tylko mają w zapasie „ropuszne łapy” dla ustalenia płochych serc lub sproszkowany kamień magne­tyczny dla* skłonienia serc nieczułych, ale robią w potrzebie potężne zaklęcia, zniewalające diabła, aby im użyczył pomocy. Zeszłego roku pewna Hi­szpanka opowiadała mi następującą historię: prze­chodziła raz ulicą Alkala smutna i zadumana; Cyganka, siedząca w kucki na chodniku, krzyknęła do niej: „Paniusiu, śliczna paniusiu, kochanek- cię zdradza. (Była to prawda). Czy chcesz, paniusiu, abym ci go ściągnęła z powrotem?” Można zgadnąć, z jaką radością przyjęto tę propozycję i jaką ufność musiała budzić osoba zgadująca, ot, tak, od jednego rzutu oka, najskrytsze tajemnice serca. Niepodobna było podjąć, czarnoksięskich zabiegów na jednej z najludniejszych ulic Madrytu; umówiono tedy schadzkę na dzień następny. „Nic łatwiejszego niż sprowadzić niewiernego do twoich stóp — rzekła Gitana. Czy ma pani może chustkę, szarfę, mantyl- kę, które on ci dał?” Pani dała jej chustkę jedwab­ną. „Teraz zaszyj czerwonym jedwabiem piastra w róg chustki. W drugi róg zaszyj pół piastra, tu srebrnika, tam dwa reale. A teraz trzeba zaszyć

J8

w samym środku sztuką złota. Najlepiej dubelto­wego dukata”. Zaszyto dukata 1 resztę. „A teraz daj mi paniusia chustkę, zaniosę ją o samej północy do Campo Santo. Chodź ze mną, jeśli chcesz zoba­czyć ładną diabelską sztuczkę. Przyrzekam ci, że nie dalej niż jutro ujrzysz przedmiot swego ko­chania”. Cyganka puściła się sama do Campo San­to, dama bowiem zanadto się bała diabła, by jej towarzyszyć. Możecie się domyślić, czy biedna opuszczona istota ujrzała kiedy chustkę i kochan­ka.

Mimo swej nędzy i mimo wstrętu, jaki budzą, Cyganie zażywają wszelako pewnego szacunku u ludzi ciemnych i wielce są z tego dumni. Czują się rasą wyższą, inteligentniejszą i gardzą serdecz­nie ludem, który im użycza gościnności. Tutejsi ludzie są tak głupi, mówiła mi Cyganka z Woge- zów, że nie ma żadnej sztuki ich oszukać: Któregoś dnia wieśniaczka woła mnie z ulicy; wchodzę do chaty. Piec dymił; prosiła mnie o zaczarowanie go, aby dobrze ciągnął. Kazałam sobie dać spory ka­wał słoniny, po czym zaczęłam mamrotać po na­szemu jakieś wyrazy. „Głupia jesteś — mówiłam

urodziłaś się głupia, umrzesz głupia...” Kiedy się znalazłam blisko drzwi, rzekłam w czystej niemczyźnie: „Dam ci niezawodny sposób, aby ci piec nie dymili nie pal w nim”. I nogi za pas.

Historia Cyganów jest jeszcze zagadką. Wiadomo tyle, że pierwsze ich gromady, bardzo nieliczne, pojawiły się we wschodniej Europie w początku XV wieku; ale nikt nie umie powiedzieć ani skąd

się wzięli, ani po co przybyli do Europy. Co osob-L liwsze, nie wiadomo zupełnie, w jaki sposób roz- 3 mnożyli się w krótkim czasie tak zdumiewająco w wielu okolicach bardzo od siebie oddalonych. r Sami Cyganie nie zachowali żadnej tradycji swe­go pochodzenia; jeżeli większość z nich mówi

o Egipcie jako o swej pierwotnej ojczyźnie, powta­rzają bajkę od bardzo dawna krążącą w tej mierze, .-i Większość orientalistów, którzy badali język cy- _ l gański, sądzi, iż wiodą się oni z Indii. W istocie | zdaje się, że liczne źródłosłowy i wiele form grama- tycznych języka rommnni można odnaleźć w na­rzeczach pochodzących od sanskrytu. Zrozumiałe jest, że w swoich długich wędrówkach Cyganie - przyswoili sobie wiele wyrazów cudzoziemskich. We wszystkich dialektach rommani znajduje się obfitość słów greckich. Na przykład cocal, kość, od Tcokkali, o petalli, podkowa, od petalon, kafi, gwóźdź, od karfi etc. Dziś Cyganie mają prawie ty­le odmiennych narzeczy, ile istnieje oddzielnych band cygańskich. Wszędzie mówią językiem kraju, który zamieszkują, bieglej niż własnym narzeczem, którym posługują się jedynie po to, aby się .poro- - zumiewać swobodnie wobec cudzoziemców. Jeśli się porówna dialekt Cyganów niemieckich z gwarą Cyganów hiszpańskich, nie stykających się z tam­tymi od wieków, znajdzie się wielką ilość wspól­nych słów; ale wszędzie, mimo iż w różnym stopniu, pierwotny język skaził się przez zetknięcie z ję­zykami bardziej wykształconymi, którymi ten ko­czujący lud musiał się posługiwać. Z jednej strony

niemiecki, z drugiej hiszpański tak bardzo przeo­braziły pierwotne rommani, że Cyganowi ze Szwarcwaldu niepodobna byłoby rozmówić się z którymś z braci andaluzyjskich, mimo że. star­czyłoby wymiany kilku zdań, aby poznać, że obaj mówią dialektem tego samego narzecza. Pewne słowa bardzo pospolitego użytku wspólne są, jak sadzę, wszystkim gwarom; tak we wszystkich słow­nikach, które miałem sposobność zbadać, pani o- znacza wodę, manro — chleb, mas — mięso, Iow

sól.

Nazwy liczb są - prawie wszystkie te same. Dia­lekt niemiecki zdaje mi się o wiele czystszy niż hiszpański; zachował wiele pierwotnych form gra­matycznych, gdy Gitanos przyjęli je z kastylijskie- go. Mimo to kilka słów stanowi wyjątek, świadcząc

o dawnej wspólności mowy. — Czas przeszły dia­lektu niemieckiego tworzy się dodając ium do im­peratywu, który jest zawsze- źródłosłowem czasow­nika. W rommani hiszpańskim czasowniki odmie­nia się wszystkie na wzór czasowników kastylskich pierwszej koniugacji. Od bezokolicznika jamad, jeść, powinno by się prawidłowo tworzyć jame, jadłem: od lii lar, brać, powinno być lilie, brałem. Jednakże niektórzy starzy Cyganie mówią wyjątko­wo: jaynn, lillon. Nie znam innnych słów, które by zachowały tę starodawną formę.

Skoro' się już tak popisuję moimi skromnymi wiadomościami z zakresu języka rommani, muszę zanotować parę słów z francuskiej gwary, które złodzieje nasi zapożyczyli od Cyganów. Tajemnice

Paryża uświadomiły wytworną publiczność, że czurin znaczy nóż. Jest to czyste rom mani. Czuri jest jednym z owych słów wspólnych wszystkim dialektom. P. Vidocq* nazywa konia gres, jest to również cygańskie słowo, gras, grę, graste, gris. Dodajcie jeszcze słowo romaniszel, które w gwarze paryskiej oznacza Cyganów. Jest to zepsute rom- mane czawe, chłopcy cygańscy. Ale z czego jestem dumny, to z wywiedzenia etymologii słowa fri- mousse, twarz, mina, którego to słowa wszystkie uczniaki używają lub uzyWały za mego czasu. Zważcie, iż Oudin w swoim interesującym słowniku pisał w roku 1640 firlimousse. Otóż jirla, fila w języku rommani znaczy twarz, mui ma to samo znaczenie, jest to ściśle łacińskie os. Cygan-purysta zrozumiał natychmiast kombinację firlamui i sądzę, że jest zgodna z duchem języka.

To chyba dosyć, aby dać czytelnikom Carmen korzystne wyobrażenie o moich studiach nad ję­zykiem rommani. Zakończę tym przysłowiem, któ­re nasuwa mi się w porę: En retudi ponda nasti abela macha. Do zamkniętej gęby nie wleci mucha.

Czyśćcowe dusze

Cycero gdzieś powiada (zdaje mi się w traktacie

O naturze bogów), że istniało wielu Jowiszów: Jowisz na Krecie; inny w Olimpii, inny jeszcze indziej, tak iż nie ma w Grecji nieco znaczniejsze­go miasta, które by nie miało swojego Jowisza. Ze wszystkich tych Jowiszów uczyniono jednego, którego obdarzono łącznie wszystkimi przygodami jego imienników. To tłumaczy ową niesłychaną ilość zdobyczy- miłosnych, przypisywanych temu bogu.

To samo zamieszanie panuje w sprawie don Jua­na, osobistości, która — co do rozgłosu — niewiele ustępuje Jowiszowi. Sama Sewilla posiada kilku don Juanów; wiele innych miast chlubi się swoim. Każdy miał niegdyś swoją odrębną legendę. Z cza­sem wszystkie stopiły się w jedno.

Mimo to, skoro się przyjrzeć z bliska, łatwo wy­różnić cząstkę każdego z. nich lub bodaj rozróżnić dwóch spośród tych bohaterów, a mianowicie: don Juana Tenorio, którego — jak wiadomo — porwał kamienny posąg, i don Juana de Marana, którego koniec, był zgoła odmienny.







hb



Opowiadają na jedną modłę życie ich obu, różne są jedynie rozwiązania. Są -zakończenia na wszyst­kie gusty, jak w sztukach Ducisa, które kończą się dobrze lub źle, wedle wrażliwości czytelników.

Co do prawdziwości tej historii lub tych dwóch historii, jest ona niewątpliwa i wielce by obraził miejscowy patriotyzm sewillan, kto by podawał w wątpliwość istnienie tych dwóch hultajów, któ­rzy zamącili genealogię najszlachetniejszych ta­mecznych rodów. Pokazują tam cudzoziemcom pa­łac don Juana Tenorio, a żaden miłośnik sztuki nie opuścił z pewnością Sewilli, nie zwiedziwszy ko­ścioła Miłosierdzia. Ujrzał tam grób kawalera de Marana z tym napisem podyktowanym przez poko­rę lub, jeśli kto chce, przez pychę: Aqui yace el peor hombre que fué en el mundo*. Jak można wobec tego wątpić? Prawda, iż oprowadziwszy was po tych dwóch zabytkach cicerone opowie wam jeszcze, jak don Juan (nie wiadomo który) uczynił szczególne propozycje Giroldzie, pwej brązowej fi­gurze, która wznosi się na mauretańskiej wieży katedralnej, i jak je Girolda przyjęła; jak don Juan, przechadzając się podochocony winem po lewym brzegu Gwadalkwiwiru, poprosił o ogień człowie­ka, który szedł prawym brzegiem, paląc cygaro, i jak ramię palącego (był to nie kto inny, tylko diabeł we własnej osobie) wydłużyło się tak, że przebyło rzekę i podało cygaro don Juanowi, który zapalił odeń swoje ani mrugnąwszy okiem i nie korzystając z przestrogi, tak był zatwardziały.

na święcie.

Pragnąłem wydzielić każdemu don Juanowi cząstkę, jaka mu przypada ze wspólnego skarbca niegodziwości i zbrodni. W braku lepszej metody starałem się opowiedzieć o don Juanie de Marana, moim bohaterze, jedynie te przygody, które nie przynależą — prawem „zasiedzenia”— don Juano* wi Tenorio, tak znanemu u nas dzięki arcydziełom Mozarta i Moliera.

Hrabia don Karlos de Marana był to jeden z naj­bogatszych i najszanowniejszych magnatów w Se­willi. Pochodził ze znakomitego rodu, w wojnie zaś przeciw zbuntowanym Maurom dowiódł, że nie odrodził się od mężnych przodków. Po ujarzmieniu Alpuzarów wrócił do Sewilli ze szramą na czole oraz z wielką liczbą dzieci wziętych do niewoli, które to dzieci, dawszy je wprzód ochrzcić, sprze­dał z zyskiem do chrześcijańskich domów. Rany jego, nie oszpeciwszy go zgoła, nie przeszkodziły mu się spodobać panience z dobrego domu, która dała mu pierwszeństwo wśród wielkiej liczby za­lotników. Z tego małżeństwa urodziło się zrazu kilka córek, z których jedne wyszły za mąż, inne wstąpiły do klasztoru; Don Karlos de Marana rozpaczał, iż nie ma dziedzica nazwiska, kiedy uro­dzenie syna przepełniło go radością i pozwoliło mieć nadzieję, że jego starożytny majorat nie przej­dzie na boczną linię.

Don Juan, ów syn tak upragnionymi bohater tej wiarogodnej historii, psuty był przez ojca i matkę,

jak przystało na jedynego spadkobiercę wielkiego nazwiska i wielkiej fortuny. Od dziecka był niemal samowładnym panem swoich czynów; nikt w pa­łacu ojcowskim nie ośmielił mu się sprzeciwić. Tyle tylko, iż matka pragnęła, aby był pobożny jak ona, ojciec zaś chciał, aby syn jego był dzielny jak on. Matka przy pomocy łakoci i pieszczot skła­niała dziecko do uczenia się litanii, różańców, wszystkich obowiązkowych i nadobowiązkowych modłów. Usypiała go czytając mu żywoty świę­tych. Z drugiej strony ojciec uczył syna pieśni

o Cydzie i o Bernardzie del Carpio, opowiadał mu

o buncie Maurów i zachęcał, aby się cały dzień ćwiczył w rzucaniu oszczepem, strzelaniu z ręcznej kuszy lub zgoła z muszkietu do lalki ubranej za Maura, którą kazał ustawić w ogrodzie.

W ołtarzyku hrabiny de Marana znajdował się obraz, malowany w suchym i twardym stylu Mora- lesa, a przedstawiający męki czyśćcowe. Wszyst­kie rodzaje męczarni, iakie malarz mógł’wyroić, oddane były z taką dokładnością, że sam wielki Inkwizytor nie mógł nic -przyganić. Dusze czyśćco­we znajdowały się w wielkiej piwnicy, która miała w górze okienko. Siedząc przy tym otworze anioł podawał rękę duszy opuszczającej kaźń, gdy tuż obok sędziwy mężczyzna, trzymający w złożonych rękach różaniec, modlił się wielce żarliwie. Czło­wiek ten był to fundator obrazu, który kazał spo­rządzić dla kościoła w Huesca. W czasie powstania Maurowie podpalili miasto; kościół padł ofiarą zniszczenia, ale obraz cudem ocalał. Hrabia Mara­

86

na wziął go do domu i ozdobił nim ołtarzyk żony.

Zazwyczaj mały Juanek, ilekroć wszedł do poko­ju matki, stał długo zapatrzony w ten obraz, który przerażał go i przykuwał zarazem. Nie mógł zwła­szcza oderwać oczu od człowieka, któremu wąż wyjadał wnętrzności, gdy on sam wisiał za żebra na hakach nad gorejącym ogniskiem. Obrącając z trwogą oczy ku okienku, pacjent zdawał się błagać ofiarodawcę o modlitwę, która by mu o- szczędziła tylu cierpień. Hrabina nie zaniedbała za każdym razem objaśnić syna, iż ten nieszczęśnik cierpi męki za to, że nie uczył się porządnie kate­chizmu, żartował sobie z księdza lub był roztargnio­ny w kościele. Dusza, która ulatywała do raju, była to dusza krewniaka rodziny Marana, który miał z pewnością jakieś grzeszki na sumieniu; ale hrabia Marana modlił się zań, dał sporo grosza księżom, aby go wykupić z męczarni ogniowych, i osiągnął tę satysfakcję, iż wyprawił duszę krew­niaka do nieba, nie pozwalając jej długo markocić w czyśćcu. .

Pomyśl tylko, Juanku —• dodawała hrabina

że ja może będę kiedyś tak cierpiała, i spędzę miliony lat w czyśćcu, jeśli ty nie będziesz pa­miętał o mszach, aby mnie wybawić! Jak by to było okrutnie zostawić tam matkę, która clę wy- karmiła!

Wówczas chłopczyna płakał; o ile miał parę realów w kieszeni, dawał je pierwszemu kwesta-

rzowi, który się nawinął ze skarbonką, „za dusze czyśćcowe”.

Kiedy wszedł do pokoju ojca, widział pancerze pogięte od kul, kask, który hrabia Marana miał przy zdobyciu Almerii i który zachował ślad sie­kiery muzułmańskiej; lance, szable mauretańskie, sztandary zdobyte na niewiernych zdobiły tę kom­natę.

Ten bułat — mówił hrabia — wydarłem Ka- diemu Wajerskiemu, który uderzył mnie nim trzykrotnie, nim zbawiłem go życia. Ten sztandar nieśli powstańcy z Góry Elwirskiej, Właśnie spus­toszyli chrześcijańską wioskę; nadbiegłem z dwu­dziestoma rycerzami. Cztery razy próbowałem się wedrzeć w ich batalion, aby zdobyć ten sztandar; cztery razy odparto mnie. Za piątym uczyniłem znak krzyża, krzyknąłem: „Pomagaj, święty Ja­kubie!” i runąłem w szeregi pogan. — A widzisz ten kielich złoty w moim herbie? Herszt Maurów ukradł go w kpściele, gdzie dopuścił się tysiącz­nych bezeceństw. Konie jego jadły owies na ołta­rzu, a żołnierze rozwłóczyli kości świętych. Łotr kazał sobie podać w tym kielichu sorbet mrożony. Dopadłem go w chwili, kiedy przykładał do ust poświęcone naczynie. Zanim krzyknął Alła!, gdy napój był jeszcze w jego gardzieli, ciąłem tego psp tęgim mieczem w wygoloną głowę, tak że klin­ga oparła się aż o zęby. Na pamiątkę tej świętej pomsty król pozwolił mi nosić złoty kielich w her­bie Mówię ci to. Juanku. abyś to opowiedział swoim dzieciom i aby wiedziały, czemu twój herb

różni się nieco od herbu twego dziadka don Diega, ktćry widzisz nad jego portretem.

Tak pędząc życie między dewocją a wojną, dzie­lą ciak trawił czas na struganiu krzyżyków lub uzbro- , j jony w drewnianą szabelkę ćwiczył się w sadzie na melonach, które wyobrażały dlań głowy Mau­rów.

Mając lat osiemnaście don Juan licho czytał po łacinie, doskonale służył do mszy i władał rapie- rem — jedną ręką lub oburącz — lepiej od samego Cyda. Ojciec jego uważając, iż spadkobierca rodu Maranów winien posiąść jeszcze i inne talenty, postanowił wysłać go do Salamanki.

Przygotowania do podróży nie zajęły wiele czasu. Matka ,dała mu mnóstwo różańców, szkaplerzy i poświęconych medalików. Nauczyła go też wiele \ modlitw, bardzo pomocnych w różnych okolicznoś- f ciach. Don Karlos dał mu szpadę, której rękojeść wykładaną srebrem zdobiły herby rodzinne, przy czym rzekł:

i — Dotąd żyłeś jedynie z dziećmi, obecnie przyj­

dzie ci żyć z ludźmi. Pamiętaj, że najcenniejszy ‘ skarb szlachcica to jego honor, a twój honor to honor* Maranów. Niech raczej zginie ostatni po­tomek naszego domu, niżby honor jego miał ścierpieć jaką plamę! Weź tę szablę: ona cię obro­ni, jeśli cię ktoś zaczepi. Nigdy nie dobywaj jej pierwszy, ale pamiętaj, iż przodkowie twoi wkłada-

111 ją do pochwy nie wprzódy, aż osiągnęli zwy­cięstwo i pomstę.

Tak opatrzony bronią duchowną i doczesną, po-

tomek Maranów wsiadł na koń i opuścił siedzibę ojców.

Uniwersytet w Salamance był wówczas w pełni chwały. Nigdy uczniowie, jego nie byli liczniejsi ani mistrzowie bardziej uczeni; ale nigdy też oby­watele tyle nie cierpieli od zuchwalstwa niepo­skromionej młodzieży, która przebywała lub raczej panowała w ich mieście. Serenady, kocie muzyki, nocne burdy to był zwyczajny tryb życia, którego jednostajność urozmaicały od czasu do czasu por­wania żon lub córek, kradzieże lub pobicia. Przy­bywszy do Salamanki don Juan strawił kilka dni na oddawaniu listów polecających do przyjaciół ojcowskich, na składaniu wizyt profesorom, zwie­dzaniu kościołów i oglądaniu relikwii. W myśl zlecenia ojca wręczył jednemu z profesorów dość okrągłą sumkę do rozdziału między niezamożnych uczniów. Hojność ta spotkała się z żywym pokla­skiem i zyskała mu od razu wielu przyjaciół.

Don Juan pałał wielką żądzą nauki. Zamierzał słuchać jak ewangelii wszystkiego, co wychodzi z ust profesorów, aby nie stracić nic, chciał się umieścić jak najbliżej katedry. Wszedłszy do sali, gdzie miał się odbyć wykład, spostrzegł puste miej­sce bardzo blisko profesora, jak właśnie pragnął. Usiadł. Jakiś szkolarz, brudny, nie uczesany, odzia­ny w łachmany, jak tylu ich jest po uniwersyte­tach, podniósł na chwilę oczy znad książki, aby je zwrócić na don Juana z wyrazem tępego zdumie­nia.

Siadacie tutaj — rzekł niemal z przeraże­

niem — czy nie wiecie, ze tu siada zazwyczaj don Garcja Navarro?

Don Juan odparł, że zawsze słyszał, iż miejsce należy do pierwszego, który je zajmie, i że wobec tego, że było puste, sądził, iż może usiąść, zwłasz­cza o ile don Garcja nie polecił sąsiadowi, aby mu je zatrzymał.

Jesteście obcy, jak widzę — rzekł szkolarz

i bawicie tu od niedawna, skoro nie znacie don Garcji. Wiedzcie tedy, że to jest człowiek naj...

Tu szkolarz zniżył głos, jak gdyby się • lękał, aby go nie usłyszeli studenci.

Don Garcja to straszny człowiek! Biada temu, kto go obrazi! Cierpliwość jego jest krótka, a rapier długi; bądźcie pewni, że jeżeli ktoś siądzie na miejscu, gdzie don Garcja usiadł dwa razy, to wystarczy, aby wynikła zwada: jest bardzo draż­liwy, i obraźliwy. Kiedy ma z kim na pieńku, wy­zywa go i kładzie trupem. Ostrzegłem was, zro­bicie, co się wam spodoba.

Don Juanowi wydało się dzikie, aby don Garcja miał pretensję zajmować najlepsze miejsca, nie za­dając sobie trudu zdobycia ich swoją pilnością. Zarazem widział, iż .wielu studentów przygląda mu się bacznie; czuł, jak bardzo byłoby upokarza­jące opuścić tę ławkę, skoro raz na niej usiadł. Z drugiej strony wcale nie miał ochoty ledwie przybywszy wchodzić w zwadę, zwłaszcza z czło­wiekiem taft niebezpiecznym, na jakiego wyglą­dał don Garcja. Wahał się, nie wiedział, na co się

zdecydować, i siedział wciąż machinalnie na tym samym miejscu, kiedy wszedł jakiś student i skie­rował się prosto ku niemu.

Oto don Garcja — rzekł pąsiad..

Ów Garcja był to młody człowiek, szeroki w ba­rach, silnie zbudowany, z ogorzałą cerą, dumnym spojrzeniem i wzgardliwą twarzą. Kaftan, niegdyś czarny, był bardzo wytarty, płaszcz dziurawy;- na tym wszystkim wisiał długi'złoty łańcuch. Wiado­mo, że od niepamiętnych czadów studenci Salaman­ki i innnych hiszpańskich uniwersytetów mieścili punkt honoru w tym, aby chodzić obdarci, chcąc tym prawdopodobnie okazać, że prawdziwa zasłu­ga umie się obyć bez czczego blasku.

Don Garcja zbliżył się do ławki, gdzie don Juan siedział jeszcze, i kłaniając mu się bardzo dwor­nie rzekł:

- '— Mości studencie, jesteś tu nowo przybyłym, mimo to imię twoje jest mi dobrze znane.- Ojcowie nasi byli wielkimi przyjaciółmi; jeśli raczysz po­zwolić, i synowie będą nimi również.

Tak mówiąc podał rękę don Juanowi z najser­deczniejszą miną w świecie. Don Juan, który spo­dziewał się zgoła innego początku, przyjął skwap­liwie uprzejmość don Garcji i odpowiedział, że przyjaźń takiego jak on kawalera będzie dlań zaszczytem.

Nie znasz jeszcze Salamanki —• ciągnął don Garcja — jeśli zechcesz wziąć mnie za przewod­nika, z rozkoszą pokażę ci wszystko vod cedru do hyzopu.

Następnie zwracając się do szkolarza siedzącego obok don Juana: — Ńuże, Perico — rzekł — zabie­raj się stąd. Czy myślisz, że taki cham jak ty to odpowiednie towarzystwo dla szlachetnego don Juana Marany?

To mówiąc pchnął go szorstko i sam zajął miej­sce, które szkolarz skwapliwie opuścił.

Skoro wykład się skończył, don Garcja dał swój adres nowemu przyjacielowi i zaprosił go do sie­bie. Następnie pozdrowiwszy go poufale dłonią, wyszedł, drapując się z wdziękiem w płaszcz dziu­rawy jak sito.

Don Juan, trzymając książki pod pachą, zatrzy­mał się w krużganku, przyglądając się starym na­pisom zdobiącym mury kolegium, kiedy spostrzegł, iż szkolarz, który przemówił doń pierwszy, zbliża się, jak gdyby również chcąc obejrzeć napisy. Ski­nąwszy mu głową, aby okazać, że go poznaje, don Juan chciał odejść, ale szkolarz przytrzymał go za płaszcz.

Szlachetny don Juanie — rzekł — jeśli cię nic nie nagli, czy byłbyś łaskaw udzielić mi chwi­li rozmowy?

Chętnie — odparł don Juan i opaił się o filar.

Słucham. — Perico obejrzał się na wszystkie strony niespokojnie, jak gdyby się obawiał, że go ktoś śledzi, po czym zbliżył się do don Juana, szep­cząc mu do ucha. Don Juanowi wydała się ta ostroż­ność zbędna, ile że w dużym krużganku gotyckim nie było w tej chwili nikogo.

Czy mógłbyś mi powiedzieć, szlachetny don •

93

Juanie — spytał po chwili milczenia szkolarz ci­chym i niemal drżącym głosem — czy mógłbyś mi powiedzieć, czy ojciec twój znał w istocie ojca don Garcji Navarro?

Don Juan uczynił gest zdumienia.

Wszak słyszałeś, że don Garcja powiedział to przed chwilą.

Tak — odparł szkolarz jeszcze bardziej zni­żając głos— ale czy słyszałeś kiedy od ojca, iż znał pana Navarro?

Owszem, niewątpliwie, byli razem na wojnie przeciw Maurom.

Doskonale, ale czy słyszałeś, aby ten szlach­cic miał... syna?

Co prawda nigdy nie zwracałem zbytniej uwagi na to, co ojciec mój mówił w tej mierze... Ale na co te pytania? Czy don Garcja nie jest synem szlachetnego pana Navarro?... Byłżeby bę­kartem?

Klnę się niebem, nie rzekłem nic podobnego!

wykrzyknął przerażony szkolarz, zaglądając za filar, o który wspierał się don Juan. — Chciałem was tylko spytać, czy nie znacie dziwnej historii, którą wiele ludzi opowiada o tym don Garcji?

Ani słowa.

Powiadają... zważcie, powtarzam jedynie to, co słyszałem... powiadają, że don Diego Navarro miał syna. który licząc sześć czy siedem lat zapadł na chorobę ciężką, a tak dziwną, że lekarze nie wiedzieli, jakiego lekarstwa się imać. Ojciec, który miał tylko to jedno dziecko, ofiarował wota w wie­

lu kaplicach, dał choremu dotykać relikwii, wszyst­ko na próżno. Zrozpaczony rzekł jednego dnia... (tak mnie zapewniano) rzekł jednego dnia, patrząc na obraz św. Michała:

Skoro ty nie możesz ocalić mego syna, spró­buję, czy ten, którego depczesz nogami, nie będzie miał więcej mocy.

Ależ to straszne bluźnierstwo! — wykrzyknął don Juan, zgorszony w najwyższym stopniu.

Wkrótce potem dziecko wyzdrowiało... a to dziecko... to don Garcja!

\Tak, że od tego czasu don Garcja ma diabła w sobie — rzekł parskając śmiechem don Garcja, który się ukazał w tej chwili i który, zdaje się, słuchał rozmowy ukryty za filarem.

W istocie, Perico — rzekł zimno i wzgardliwie do zdumionego szkolarza — gdybyś nie był tchó­rzem, kazałbym ci pożałować zuchwalstwa, z ja­kim mówisz o mnie. — Mości don Juanie — ciąg­nął zwracając się do Marany — kiedy się lepiej poznamy, nie będziesz tracił czasu na słuchanie tego gaduły. A teraz, aby się przekonać, że ze mnie nie taki czarny diabeł, jak go malują, uczyń mi ten zaszczyt i chodź ze mną do kościoła Św. Piotra; skoro zmówimy kilka pacierzy, pozwolę sobie za­prosić cię do siebie na lichy obiadek wraz z kil­koma kolegami.

Tak mówiąc wziął pod ramię don Juana, który zawstydzony tym, iż zaskoczono -go, jak słucha szczególnych plotek szkolarza, skwapliwie przyjął zaproszenie nowego przyjaciela, aby mu dowieść,

jak mało dba o oszczerstwa słyszane przed chwi­lą.

Wszedłszy do kościoła, don Juan i don Garcja uklękli przed ołtarzem, koło którego tłoczyła się ciżba wiernych. Don Juan zmówił po cichu pa­cierz; mimo że to pobożne ćwiczenie zajęło mu dobrą chwilą, ujrzał podniósłszy głowę, że towa­rzysz jego trwa jeszcze w nabożnej ekstazie: poru­szał lekko wargami, można by rzec, że nie doszedł ani do połowy swoieh medytacji. Zawstydzony nie­co. że tak prędko skończył, don Juan zaczął od­mawiać po cichu wszystkie litanie, które mu przy­szły na pamięć. Gdy skończył, don Garcja również ani nie drgnął. Don Juan odklepał z roztargnie­niem jeszcze parę paciorków; po czym widząc, że towarzysz jego wciąż się nie rusza, sądził, iż może nieco rozejrzeć się dokoła, aby zabić czas i do­czekać końca tej wiekuistej modlitwy. Trzy kobie­ty klęczące na tureckim dywanie ściągnęły nie­bawem jego uwagę. Jedna, sądząc z wieku, oku­larów i obszernego czepka, mogła być jedynie du- enną. Dwie inne były młode i ładne; mimo iż oczy miały spuszczone na różaniec, można było dojrzeć, że te oczy są duże. żywe i ładnie oprawione. Don Juan znaidował wiele rozkoszy w widoku jednej

2 nich, wiecej rozkoszy nawet, niżby się godziło w tak świętym miejscu. Zapominając o modłach tcwarzysza, pociągnął go za rękaw i spytał cicho, kto jest owa panienka trzymająca w dłoniach róża­niec 2 bursztynu.

To — odparł don Garcja, nie okazując zgor­

szenia tym, że mu pr?erwano — jest dona Teresa de Ojeda; a tamta to dona Fausta, jej starsza sio­stra: obie są córkami audytora w Radzie Kastylii. Ja durzę się w starszej, staraj się rozkochać młod­szą. O — dodał — właśnie wstają i wychodzą z kościoła; spieszmy się, aby zdążyć-, jak będą wsia­dały do powozu; może wiatr uniesie spódniczki i zo­baczymy jaką ładną nóżkę albo i dwie.

Don Juan był tak oczarowany pięknością dony Teresy, że nie zwracając uwagi na nieprzystojność tej mowy, podążył za don Garcją aż do bram świątyni i ujrzał, jak szlachetne panienki wsiadły do karocy i opuściły plac przed kościołem, spiesząc na jedną z bardziej uczęszczanych ulic. Skoro od­jechały, Don Garcja, wsadzając kapelusz na bakier, zakrzyknął wesoło:

Oto mi\śliczne dziewczęta! Niech mnie czart porwie, jeśli starsza nie będzie moją, nim minie dziesięć dni! A ty, czy daleko zaszedłeś z młodszą?

Jak to, czy daleko zaszedłem? — odparł don Juan naiwnie — ależ ja ją widzę pierwszy raz w życiu!

Dobra racja! — wykrzyknął don Garcja. — Czy sądzisz, że ja o wiele dawniej znam Faustę? Mimo to dziś oddałem jej bilecik, który przyjęła bardzo łaskawie.

Bilecik? Nie widziałem, abyś pisał.

Mam zawsze przy sobie gotowe: byle nie kłaść imienia, nadadzą się dla wszystkich. Uważaj tylko, aby się nie zdradzić wyszczególnieniem koloni włosów albo oczu. Co do westchnień, mąk i zapa­

łów, każda, brunetka czy blondynka, panna czy mężatka, weźmie je jednako za dobrą monetę.

Tak gwarząc don Garcja i don Juan znaleźli się przed domem, gdzie czekał na nich obiad. Był to prawdziwy stół studencki: bardziej obfity niż wy­kwintny i urozmaicony: wiele korzennych przysta­wek, solonego mięsiwa, same rzeczy pobudzają­ce pragnienie. Jakoż wina było pod dostatkiem. Kilku studentów, przyjaciół don Garcji, czekało jego przybycia.

Wszyscy siedli natychmiast do stołu; jakiś czas nie było słychać innego hałasu niż łomot, szczęk

i trącanie kielichów. Niebawem wino wprawiło w dobry humor biesiadników i rozmowa stała się nader ożywiona. Mówiono jedynie o pojedynkach, miłostkach i figlach studenckich. Jeden opowiadał, jak oszukał swoją gospodynię, wyprowadzając się w wilię komornego. Drugi posłał do winiarza po kilka dzbanów trunku w imieniu jednego z najpo­ważniejszych profesorów teologii, po czym zgrab­nie skierował te dzbany do swego mieszkania, zostawiając profesorowi — o ile zechce -7 zapłace­nie rachunku. Ten pobił ront, ów za pomocą dra­binki sznurowej wszedł dó pokoju kochanki mimo czujności zazdrośnika.

Zrazu don Juan słuchał z pewnym zgorszeniem tych wybryków. Stopniowo wino oraz wesołość towarzyszów rozbroiły jego skrupuły. Śmiał się z- przygód, które opowiadano, a nawet zaczął za­zdrościć reputacji, którą ten i ów zdobył swymi figlami i hultajstwem. Zaczynał przepominać roz­

tropnych zasad, które przyniósł z sobą na uniwer­sytet, przyjmując regułę kodeksu studenckiego: re­gułę prostą i łatwą, polegającą na tym, iż wszystko jest dozwolone wobec pillos, tzn. rodzaju ludzkiego nie zapisanego w regestry uniwersyteckie. Student pośród pillos jest niejako w kraju nieprzyjacielskim

i ma prawo poczynać sobie z nimi jak Hebrajczycy z Kanaeńczykami. Jedynie wobec tego, że pan kore- gidor mało ma, niestety, szacunku dla świętych praw uniwersyteckich i sili' się, gdzie może, szko­dzić ich kapłanom, powinni zespolić się jak bracia, pomagać sobie wzajem, a zwłaszcza święcie docho­wywać sekretu.

Ta budująca rozmowa trwała póty, póki trwały butelki. Skoro się opróżniły, wszystkie mózgowni­ce były już w stanie osobliwie mętnym, a każdy odczuwał gwałtowną potrzebę snu. Ponieważ słoń­ce przypiekało jeszcze z całą siłą, rozeszli się na sjestę; don Juan wyciągnął się u don Garcji. Za­ledwie się rozłożył na skórzanym materacu, kiedy znużenie i opary winne pogrążyły go w głębokim śnie.

Długi czas marzenia jego były tak dziwne i męt­ne, iż jedynym uczuciem, jakiego doznawał, był stan nieokreślonej mdłości, bez świadomości obrazu lub myśli, które by mogły być jego przyczyną.

Stopniowo zaczął czytać jaśniej w swoim śnie, jeśli można się tak wyrazić, i zaczął śnić z pewnym związkiem. Zdawało mu się, że jest w łódce na wielkiej rzece, szerszej i mętniejszej niż kiedykol­wiek bywa Gwadalkwiwir w porze zimowej. Nie

było żagla, wiosła ani steru, a brzeg był pusty« Prąd podrzucał łódkę tak silnie, iż sądząc z mdłoś­ci, jakich doznawał, mniemał, iż znajduje się w uj­ściu Gwadalkwiwiru, w chwili gdy mieszczuchy sewilskie, jadące do Kadyksu, zaczynają odczuwać dolegliwości morskiej choroby. Niebawem zna­lazł się w węższej o wiele okolicy rzeki, tak iż mógł łatwo rozejrzeć się po obu brzegach, a nawet dosięgnąć ich głosem. Wówczas pojawiły się równo­cześnie po obu brzegach dwie promienne posta­cie, które zbliżały się, każda ze swej strony, jak gdyby śpiesząc mu na pomoc. Zwrócił zrazu gło­wę na prawo i ujrzał starca o poważnym i suro­wym obliczu, z bosymi nogami, mającego za całą odzież jedynie włosiennicę. Zdawało się don Jua­nowi, że wyciąga doń rękę. Spojrzawszy później na lewo, ujrzał kobietę wysokiego wzrostu, szla­chetnych i powabnych rysów, podającą mu * wie­niec z kwiatów, który trzymała w ręce. Równo­cześnie spostrzegł, że barka żegluje tam, gdzie on chce, bez wioseł, jedynie siłą jego wolL

Miał przybyć do lądu od strony kobiety, kiedy' krzyk z drugiego brzegu kazał mu odwrócić gło­wę i zbliżyć się ku tej stronie. Starzec miał oblicze jeszcze surowsze niż wprzódy.

Ciało jego, o ile je odsłaniał, było-okryte ranami, sine, splamione skrzepłą krwią. W jednej ręce trzymał cierniową koronę, w drugiej dyscyplinę opatrzoną kolcami.

Na ten widok groza zdjęła don Juana, zwrócił się szybko ku lewemu brzegowi. Zjawisko, które

go tak oczarowało, znajdowało się tam jeszcze; wlo*r sy kobiety bujały z wiatrem, oczy płonęły nadprzy­rodzonym ogniem, a zamiast wieńca trzymała w rę-- ce miecz. Don Juan zatrzymał się chwilę, nim przybił do brzegu; wówczas przyglądając się baczniej ujrzał, iż brzeszczot jest czerwony od krwi, a ręka nimfy również jest krwawa. Przera­żony obudził się nagle. Otarłszy oczy, nie mógł wstrzymać krzyku na widok nagiej szpady, która lśniła się o parę stóp od łóżka.

Ale nie piękna nimfa trzymała tę szpadę. Don Garcja przyszedł obudzić przyjaciela i widząc koło łóżka broń osobliwej roboty, oglądał ją z miną znawcy. Na klindze był napis: „Dochowaj wiary”. Rękojeść, jak już wspomnieliśmy, miała herb, na­zwisko i zawołanie Maranów.

, — Ładną, widzę, masz szpadę, kolego — rzekł don Garcja. — Musiałeś sobie odpocząć. Zbliża się noc, przejdziemy się nieco, a kiedy przyzwoici Obywatele pójdą spać, pośpieszymy, jeśli twoja wo­la, wyprawić serenadę dla naszych bogiń.

Don Juan i don Garcja przechadzali się jakiś czas nad brzegiem Tornesu, patrząc na kobiety, które przybyły odetchnąć chłodem lub oczkować z galantami. Stopniowo liczba przechodniów była coraz mniejsza, wreszcie znikli zupełnie.

Oto chwila — rzekł don Garcja — gdy całe miasto należy do studentów. Pillos nie odważyli­by się zamącić naszych niewinnych zabaw. Co się tyczy straży nocnej, to gdybyśmy przypadkiem mieli z nią wejść w zatarg,. nie potrzebuję ci

mówić, ze tej kanalii nie ma co oszczędzać. A gdyby hultaje byli w zbytniej przewadze i gdyby trzeba nam było wziąć nogi^za pas, bądź bez obawy: znam tu każdy zaułek, bacz tylko, aby się trzymać tuż za mną, i bądź pewny, że wszystko pójdzie dobrze.

Mówiąc to zarzucił płaszcz na lewe ramię w ten sposób, aby osłonić prawie całą twarz, a zarazem zostawić wolną prawą rękę. Don Juan zrobił toż samo, po czym obaj skierowali się w stronę ulicy, gdzie mieszkała dona Fausta i jej siostra. Kiedy przechodzili koło kruchty jakiegoś kościoła, don Garcja gwizdnął: ukazał się jego paź z gitarą w rę­ku. Don Garcja wziął gitarę i odprawił go.

Widzę — rzekł don Juan, wchodząc w ulicę Valladolid, widzę, że chcesz, bym osłaniał twoją serenadę; bądź pewien, że wywiążę się z tego ku twemu zadowoleniu. Sewilla, moje rodzone miasto, miałaby prawo wyprzeć się mnie, gdybym nie umiał obronić ulicy od natrętów!

Nie mam zamiaru zostawić cię na straży — odparł don Garcja. — Ja mam tu swoją łubkę, ale

i ty także. Każdy niech poluje na swoją zwierzynę. Pst! Oto dom. Ty do tej żaluzji, ja do tej, żywo!

Don Garcja, nastroiwszy gitarę, zaintonował dość miłym głosem piosenkę, w której jak zwykle była . mowa o łzach, westchnieniach itd. Nie wiem, czy on sam był jej autorem. Przy trzeciej lub czwartej zwrotce żaluzje w obu oknach podniosły się bez szelestu i dał się słyszeć lekki kaszel. To znaczyło, że dama słucha. Muzycy ponoć nigdy nie grają wtedy, kiedy się ich prosi albo słucha. Don Garcja

złożył gitarę na słupku kamiennym i rozpoczął półgłosem rozmowę z jedną ze słuchaczek.

Don Juan, podniósłszy oczy, ujrzał w oknie ko­bietę, która.przyglądała mu się z widoczną uwagą. Nie wątpił, że to siostra dony Fausty, ta, którą zarówno własna jego skłonność, jak i wybór przy­jaciela przeznaczyły na panią jego myśli. Ale był jeszcze nieśmiały, niedoświadczony, nie wiedział, jak zacząć. Naraz chusteczka spadła z okna i słodki głosik wykrzyknął:

Och! Jezu! Chusteczka mi spadła!

Don Juan podniósł natychmiast i podał na końcu szpady. Była to sposobność do nawiązania rozmo­wy. Głosik zaczął od .podziękowania, po czym spy­tał, czy ów tak dworny kawaler nie był przypad­kiem tego rana w kościele Sw. Piotra. Don Juan odparł, że był i że postradał tam spokój duszy.

A to jak?

Ujrzawszy panią.

Lody pękły. Don Juan był w Sewilli, umiał na pamięć wszystkie mauretańskie historie, których język miłosny jest tak bogaty. Nie mogło mu zbraknąć wymowy. Rozmowa trwała blisko godzi­nę. Wreszcie Teresa krzyknęła, że słyszy ojca i że trzeha kończyć. Dwaj galanci nie wprzód opuścili ulicę, aż ujrzeli dwie białe rączki wychylające się zza żaluzji, aby rzucić każdemu z nich po ga­łązce jaśminu. Don Juan poszedł spać z głową pełną miłosnych obrazów. Don Garcja wstąpił do szynku i zabawił tam niemal do rana.

Nazajutrz znowu westchnienia i serenady. Toż

samo następnej nocy. Po przyzwoitym oporze damy zgodziły się wymienić z kochankami pukle wło­sów; operacja odbyła się za pomocą sznurka, który zbiegł na dół wioząc tam i z powrotem upragnione przedmioty. Don Garcja, który nie był skłonny zadowalać się lada czym, wspomniał o drabince sznurowej lub o dorobieniu klucza, ale nazwano go zuchwalcem. Propozycja została jeżeli nie od­rzucona, to przynajmniej odroczona na czas nie oznaczony.

Od miesiąca blisko don Juan i don Garcja gru­chali dość jałowo pod oknami bogdanek. Pewnej bardzo ciemnej nocy stali na zwykłym posterunku

i rozmowa trwała od jakiegoś czasu ku zadowoleniu wszystkich czworga, kiedy na rogu ukazało się kilku ludzi zawiniętach w płaszcze, paru z nich miało instrumenty muzyczne.

Sprawiedliwe nieba! — wykrzyknęła Teresa

to don Christowal wyprawia nam serenadę. Oddalcie się, na miłość boską, albo zdarzy się jakieś nieszczęście.

Nie ustąpimy nikomu tak pięknego miejsca!

wykrzyknął don Garcja i podnosząc głos zawo­łał do pierwszego,, który się zbliżył:

Kawalerze, miejsce jest zajęte i damy wcale sobie nie życzą waszej muzyki; zatem, jeśli łaska, szukajcie szczęścia gdzie indziej.

To któryś z tych obwiesiów szkolarzy ośmiela się nam zagradzać drogę! — wykrzyknął don Chri­stowal. — Nauczę go, czym to pachnie zalecać się do mojej damy!

To mówiąc dobył szpady. Równocześnie błysnę­ły szpady dwóch jego towarzyszów. Don Garcja, owijając z cudowną zręcznością płaszcz koło ra­mienia, śmignął rapierem i krzyknął:

Do mnie, studenci! — Ale nie było ani jednego w pobliżu. Grajkowie, lękając się zapewne o całość instrumentów, uciekli wołając 'straży, gdy obie damy w oknie wzywały na pomoc wszystkich świę­tych z nieba.

Don Juan, który znajdował się pod oknem bliż­szym don Christowala, pierwszy przyjął jego im­pet. Przeciwnik był zręczny i co więcej, miał w le­wej ręce żelazną tarczę, którą się posługiwał dla obrony, gdy don Juan miał tylko szpadę i płaszcz. Żywo przypierany przez doń Christowala, przy­pomniał sobie bardzo w porę pchnięcie imć Uber- tiego, nauczyciela szermierki. Upadł na lewą rękę, prawą zaś, pomykając szpadą pod tarczą don Chri­stowala, wbił mu ją między żebra z taką siłą, że brzeszczot złamał się, wszedłszy w ciało na piędź głęboko. Don Christowal wydał krzyk i upadł za­lany krwią. Podczas tej operacji, która trwała krócej niż jej opowieść, don Garcja bronił się sku­tecznie dwóm wrogom, którzy, ujrzawszy swego wodza na ziemi, uciekli co tchu.

A teraz nogi za pas — rzekł don Garcja — nie pora na zabawę. Bywajcie, śliczne damy.

I pociągnął za sobą don Juana, przerażonego tym, co uczynił. O dwadzieścia kroków od domu don Garcja zatrzymał się, aby spytać towarzysza, co zrobił ze szpadą.

Moja szpada? — wykrzyknął don Juan, spo­strzegając dopiero wówczas, że jej nie ma... Nié wiem... musiałem ją upuścić.

Przekleństwo! — zawołał don Garcja— twoje nazwisko wyryte jest na rękojeści.

Równocześnie ukazali się ludzie z pochodniami, którzy wyszli z sąsiednich domów i skupili się koło umierającego. Z drugiego końca ulicy zbliżał się szybko zbrojny oddział.

Był to najwidoczniej patrol, ściągnięty wołaniem grajków i zgiełkiem walki.

Don Garcja, naciągnąwszy kapelusz na oczy

i okrywając płaszczem twarz, aby go nie poznano, rzucił się mimo niebezpieczeństwa w środek tego zbiegowiska w nadziei, iż odnajdzie szpadę, która zdradziłaby niechybnie winnego. Don Juarv ujrzał, jak wali na prawo i lewo, gasząc światła i wywra­cając wszystko, co mu stało na drodze. Zjawił się niebawem, biegnąc ze wszystkich sił i trzymając w każdej ręce po szpadzie, cały patrol biegł za nim.

Ach, don Garcjo! — wykrzyknął don Juan biorąc szpadę, którą ów mu podawał — ileż dzię- ków jestem ci winien!

Zmykajmy! Zmykajmy! — wołał Garcja. — Leć za mną, a gdyby który hultaj naciskał cię zbyt blisko, nadziej go tak jak tamtego.

Za czym jęli pędzić z całą szybkością, jakiej mogła im użyczyć przyrodzona krzepkość, pomno­żona lękiem przed panem koregidorem, urzędni­

kiem, który był jeszcze straszliwszy, dla studentów niż dla złodziei.

Don Garcja, który znał Salamanką jak pacierz, był mistrzem w wykręcaniu się po ulicach i gu­bieniu się w wąskich zaułkach, gdy towarzysz jego, mniej doświadczony, z trudem silił się mu nadążyć. Zaczynało im braknąć tchu, kiedy na rogu jakiegoś zaułka spotkali gromadę studentów, któ­rzy przechadzali się, śpiewśjąc 1 brząkając na gi­tarach. Skoro tylko spostrzegli, że dwóch kamratów uchodzi pozed pościgiem, chwycili kamienie, drągi i wszelką możliwą broń. Gwardziści, zdyszani, u- znali za właściwsze nie wszczynać zwady. Cofnęli się przezornie, a dwaj winowajcy schronili się do pobliskiego kościoła, aby wytchnąć chwilę.

W bramie don Juan chciał włożyć szpadę da pochwy, nie uważając za przyzwoite ani chrześci­jańskie wchodzić do domu bożego z orężem w dłoni.' Ale pochwa stawiała opór, klinga wchodziła z trudnością: krótko mówiąc, spostrzegł, że szpada, którą trzymał w ręce, to nie jego szpada: w po­śpiechu don Garcja chwycił pierwszą z brzegu broń, którą znalazł na ziemi; była to szpada zabitego lub kogoś z jego orszaku. Rzecz była poważna; don Juan powiadomił o,tym przyjaciela, którego nawykł uważać za dobrego doradcę.

Don Garcja zmarszczył brew, zagryzł wargi, zmiął rondo kapelusza i zaczął się przechadzać, gdy don Juan, oszołomiony fatalnym' odkryciem, był pastwą zarówno niepokoju / jak wyrzutów. Po kwadransie dumań, w czasie których don Garcja

miał ten takt, iż ani razu nie powiedział „Po cóż było gubić szpadę?”, ujął go pod ramię i rzekł:

Chodź ze mną, już mam.

W tej samej chwili wyszedł z zakrystii ksiądz,

i skierował się w ulicę. Don Garcja zatrzymał go.

' — Wszak to z uczonym licencjatem Gomezem mam zaszczyt...? — rzekł, skłoniwszy się głęboko.

Nie jestem jeszcze licencjatem — odparł- ksiądz, widocznie pogłaskany tym, iż wzięto go za lięencjata. — Nazywam się Manuel Tordoya, do usług. %

Mój ojcze — rzekł don Garcja — jesteś właś­nie tym, kogo szukałem, chodzi o kwestię sumie­nia, o ile zaś fama mnie nie omyliła,, ty, ojcze, jesteś autorem owego słynnego traktatu De casibus eon- scientiae, który tyle narobił hałasu w Madrycie?

Ksiądz, idąc na lep grzechu próżności, odparł zakłopotany, że nie jest autorem tego dzieła (które, po prawdzie, nigdy nie istniało), ale że wiele zaj­mował się podobnymi materiałami. Don .Garcja, nie słuchając jego tłumaczeń, ciągnął w ten spo­sób:

Oto, ojcze, w kilku słowach sprawa, w której chciałbym twojej rady. Jednego z moich przy­jaciół dziś, przed ‘godziną, dopadł na ulicy jakiś człowiek i rzekł: „Kawalerze, mam się bić o parę kroków stąd, przeciwnik ma szpadę dłuższą od mo­jej, chciej mi pożyczyć szpady, iżby broń była równa”. Mój przyjaciel zamienia z nim szpadę. Czeka chwilę na rogu, aż walka się skończy. Nie słysząc już szczęku oręża, zbliża się. Cóż widzi?

Martwe ciało, przeszyte tąż szpadą, której właśnie pożyczył. Od tej chwili rozpacza, wyrzuca sobie ową uczynność, lęka się, iż dopuścił się śmiertelne­go grzechu. Co do mnie, staram się go uspokoić, sądzę, iż to jest grzech jedynie powszedni, zważyw­szy, że gdyby nie użyczył szpady, byłby przyczyną, iż ci ludzie biliby się nierówną bronią. Co myślisz

0 tym, ojcze? Czy nie jesteś mego zdania?

Ksiądz, młody jeszcze kazuista, nastawił uszy

1 wodził ręką po czole jak człowiek, który szuka cytatu. Don Juan nie wiedział, dokąd don Garcja zmierza, ale nie mówił nic, bojąc się strzelić bąka.

Mój chłopcze — ciągnął Garcja — rzecz jest snadź bardzo drażliwa, skoro tak wielki uczo­ny jak ty waha się ją rozstrzygnąć. Jutro," jeśli pozwolisz, wrócimy, aby się dowiedzieć o twoim wyroku. Tymczasem proszę, zechciej sam zmówić lub kazać zmówić kilka mszy za duszę zmarłego.

To mówiąc wsunął parę dukatów w rękę księdza, co go do reszty nastroiło korzystnie dla młodych. ludzi taić nabożnych, tak skrupulatnych, a zwłasz­cza tak szczodrych. Przyrzekł, iż nazajutrz, w tym samym miejscu, da im swoją opinię na piśmie. Don Garcja obsypał go podziękowaniami, po czym do­dał niedbałym tonem, jak coś co nie ma wielkie­go znaczenia:

Byle tylko sądy nie chciały nas pociągnąć do odpowiedzialności za tę śmierć! Na ciebie liczymy, ojcze, iż pojednasz nas z bogiem.

Co się tyczy sądów — rzekł ksiądz ~ nie ma­cie czego się lękać. Przez to, że pożyczył swojej

szpady, przyjaciel twój nie jest wobec prawa wspólnikiem.

Tak, ojcze, ale morderca uciekł... Zbadają ranę, znajdą może zakrwawioną szpadą... czy ja wiem co? Ci sądziowie to podobno straszni ludzie.

Wszak — rzekł ksiądz — pan był świadkiem, że szpada była pożyczona?

Oczywiście — odparł don Garcja — mogą to stwierdzić przed wszystkimi trybunałami w ca­łym królestwie. Zresztą — dodał podstępnie — ty sam, ojcze, będziesz mógł dać świadectwo praw­dzie. Nim jeszcze ta sprawa była komukolwiek znana, zgłosiliśmy się wszak do ciebie, aby zasięg­nąć twej duchownej rady. Mógłbyś nawet, ojcze, zaświadczyć wymianę... A oto dowód.

Wziął szpadę z rąk don Juana.

Spójrz, ojcze, na tą szpadą — rzekł — czyż ona nadaje się do tej pochwy?!

Ksiądz skinął głową, jak człowiek przekonany o wiarygodności historii, którą mu opowiadano. Ważył w milczeniu dukaty w dłoni i wciąż znajdo­wał w nich nieprzeparty argument na korzyść młodzieńców.

Zresztą, ojcze — rzekł don Garcja tonem wy­soce nabożnym — co nam znaczy świecka sprawied­liwość, nam chodzi o pojednanie się z niebem.

Do jutra, moje dzieci — rzekł ksiądz na roz­stanie.

Do jutra — odparł don Garcja. — Całujemy ci ręce i liczymy na ciebie!

Skoro ksiądz odszedł, don Garcja podskoczył z radości.

Niech żyje symonia! — krzyknął. — Poprawi­ła się nasza sytuacja, jak sądzę. Jeśli sądy się nami zajmą, ten dobry ojciec w zamian za dukaty, które już dostał, i te, które się spodziewa z nas wyłudzić, gotów będzie zaświadczyć, że jesteśmy w tej ■. sprawie nie winniejsi niż nor/o narodzone dziecię. Idź teraz do siebie,, miej się na baczności

i nie otwieraj, póki się dobrze nie upewnisz, komu; ja przejdę się po mieście, dowiem się, co słychać.

Znalazłszy się w swoim pokoju, don Juan rzu­cił się w ubraniu na łóżko. Całą noc nie zmrużył oka, myślał wciąż o morderstwie, które popełnił, a zwłaszcza o następstwach.. Za każdym razem, kiedy usłyszał odgłos ludzkich kroków, wyobrażał sobie, że to straż przychodzi go uwięzić. Mimo to tak był zmęczony i głowę miał jeszcze tak ciężką po studenckim obiedzie, że usnął wreszcie o świ­cie.

Spał już od kilku godzin, kiedy obudził go słu­żący, oznajmiając, iż zakwefiona dama chce z nim mówić. Równocześnie niemal dama weszła do po­koju. Była zawinięta od stóp do głów w czarny płaszcz, spod którego widać było tylko jedno oko. Zwróciła tp oko kolejno to na służącego, to na don Juana, jak gdyby prosząc go o rozmowę bez świadków. Służący wyszedł. Dama usiadła, mie­rząc don Juana wzrokiem z wielką uwagą. Po chwili milczenia zaczęła w te słowa:

Szlachetny kawalerze, poitępek mój może

pana zdziwić i musisz mieć o mnie z pewnością liche mniemanie, ale gdyby kto znał pobudki, któ­re mnie sprowadzają, nie potępiłby mnie z pewnoś­cią. Pojedynkowałeś się wczoraj z jednym z tutej­szych kawalerów...

Ja, pani! —^wykrzyknął don Juan blednąc — nie wychodziłem z tego pokoju...

Zbyteczna udawać wobec mnie, chcę ci dać przykład szczerości.

To mówiąc rozchyliła płaszcz. Don Juan poznał donę Teresę.

Szlachetny don Juanie ~ ciągnęła oblewając się rumieńcem — muszę ci wyznać, że dzielność j twoja zjednała ci najżywszą moją sympatię. Spo­strzegłam, mimo mego wzruszenia, że szpada twoja złamała się i że ją porzuciłeś w pobliżu bramy. j W chwili gdy wszyscy tłoczyli się koło rannego, zeszłam i ujęłam rękojeść twej broni. Oglądając ją, wyczytałam twoje nazwisko, zrozumiałam, w ja­kim byłbyś niebezpieczeństwie, gdyby się dostała I w ręce twoich wrogów. Oto ona, szczęśliwa jestem^ że ci ją mogę oddać.

Rzecz prosta, że don Juan padł jej do nóg, rzekł, 1 iż zawdzięcza jej życie, ale że jest to dar bezuży- 9 teczny. wobec tego, iż przyjdzie mu umrzeć z mi- J łości. Donie Teresie było śpieszno, chciała bez- I zwłocznie odejść; słuchała wszelako don Juana 1 z taką rozkoszą, iż nie mogła się zdobyć na roz- 1 stanie. Godzina blisko spłynęła w ten sposób, wy- 1 pełniona przysięgami wiecznej miłości, całowaniem | rąk, prośbami z jednej strony, słabą odmową z dru- j

giej. Nagłe wejście don Garcji przerwało to sam na sam. Nie był to człowiek, który by się zgorszył czymś podobnym. Pierwszym jego staraniem było uspokoić donę Teresę. Pochwalił wielce jej odwa­gę, jej przytomność umysłu, w końcu -prosił, aby; zechciała się wstawić za nim do siostry i wyjedna­ła mu łaskawsze przyjęcie. Dona Teresa przyrzekła wszystko, czego żądał, owinęła się szczelnie w płaszcz i odeszła, przyrzekłszy znaleźć się z sio­strą jeszczę tego wieczora na przechadzce w umó­wionym miejscu.

Wszystko jak najlepiej — rzekł don Garcja, skoro zostali sami. — Nikt cię nie podejrzewa. Ko- regidor, który ma mnie na wątróbce, uczynił mi ten zaszczyt, iż zrazu pomyślał o mnie. Przekonany był — powiada — że to ja zabiłem don Christo- wala. Wiesz, co go odwiodło od tej myśli? To, że mu powiedziano, iż spędziłem cały wieczór z tobą: masz, mój chłopcze, reputację takiej świętości, że możesz nią obdzielić drugich. Słowem, to fakt, że nikt nie myśli o nas. Spryt tej dzielnej Tereni oszczędził nam obaw na przyszłość: zatem nie troszczmy się już o to i myślmy wyłącznie o za­bawie.

Ach, Garcyo! — wykrzyknął z żalem don Juan ■ — to bardzo smutna rzecz zabić swego bliźniego!

Jest inna, jeszcze smutniejsza — odparł don Garcja — kiedy bliźni nas zabije, a trzecia, prze­wyższająca smutkiem tamte obie, to spędzić dzień bez obiadu. Dlatego zapraszam cię wraz z kilko­

ma chwatami, którzy będą uszczęśliwieni z twego towarzystwa.

To mówiąc wyszedł.

Miłość przygłuszyła już znacznie wyrzuty nasze­go bohatera. Próżność zdławiła je do reszty. Stu­denci, których spotkał na obiedzie u don Garcji, dowiedzieli się odeń, kto był istotnym zabójcą don Christowala. Ów Christowal był to kawaler słynny z odwagi i zręczności, postrach studentów, toteż śmierć jego mogła ich ucieszyć, a_szczęśliwe­go przeciwnika obsypano powinszowaniami. Wed­le ich głosu don Juan był chlubą, kwiatem, ramie­niem uniwersytetu. Wypili z zapałem jego zdro­wie, a student pewien z Murcji zaimprowizował sonet, w którym porównał go do Cyda i Bernarda del Carpio. Wstając od stołu, don Juan czuł jeszcze niejaki ciężar na sercu, ale gdyby miał moc wskrze­szenia don Christowala, wątpliwe jest, czy byłby to uczynił z obawy postradania czci'i chluby, jaką ta śmierć zjednała mu w całym uniwersytecie.

Z nadejściem wieczoru obie strony zjawiły się punktualnie na schadzce, której miejscem było wybrzeże rzeki Tomes. Dona Teresa ujęła za rękę don Juana (nie podawano jeszcze wówczas ręki kobietom), a dona Fausta don Garcję. Po krótkiej przechadzce obie pary rozstały się bardzo rade, z obietnicą nieponiechania żadnej sposobności uj­rzenia się znowu. *

Pożegnawszy się z damami, młodzi ludzie natknę­li się na kilka Cyganek, tańczących w takt bęben­ków w gromadce szkolarzy. Przyłączyli się do nich.

Tancerki spodobały się don Garcji, który postano­wił wziąć je na wieczerzę. Zaproszenie spotkało się z wdzięcznym przyjęciem. Don Juan, jako fidus Achates, musiał brać udział w hulance. Jedna z Cyganek powiedziała mu, źe wygląda na klasz­tornego braciszka; podrażniony silił się dowieść czynem, że przydomek źle jest zastosowany: tań­czył, grał i pił co najmniej za dwóch.

Z trudem doprowadzono go do domu po północy; był mocno podpity i tak wściekły, że chciał pod­palić Salamankę i wypić cały Tornes, aby nie do­puścić ugaszenia pożaru.

Tak oto don Juan tracił jeden po drugim szczęś­liwe przymioty, jakie dała mu natura i wychowa­nie. Po trzech miesiącach pobytu w Salamance pod kierunkiem don Garcji uwiódł biedną Teresę; towarzysz jego dokonał swego dzieła o jaki ty­dzień wcześniej. Zrazu don Juan kochał swą lubą całym uczuciem, jakie chłopiec w jego wieku ma dla pierwszej kobiety, która mu się oddała, ale d.°n Garcją dowiódł mu bez trud ii, że stałość jest to uro­jona cnota; wytłumaczył mu co więcej, że jeśli zechce na, orgiach uniwersyteckich odróżniać się od towarzyszy, wyda tym samym na szwank dobrą sławę Teresy. Albowiem (mówił) jedynie miłość namiętna i uwieńczona tryumfem poprzestaje na jednej kobiecie. Zresztą, liche towarzystwo, w ja­kim don Juan utonął, nie zostawiało mu chwili spokoju. Zaledwie pojawiał się na wykładach lub też, wycieńczony bezsennością i rozpustą, drzemał na uczonych lekcjach najznakomitszych profeso­

rów. W zamian za to był zawsze pierwszy i ostat­ni na promenadzie; co się zaś tyczy nocy, spędzał je regularnie w szynkowni lub jeszcze gorzej, o ile nie mogła mit jej poświęcić dona Teresa.

Jednego razu otrzymał liścik od swej damy oznajmiający mu z żalem, iż schadzka wyznaczona na tę noc jest niemożliwa. Sędziwej krewnej, przy­byłej do Salamanki, oddano pokój Teresy, która miała spać z matką. Zawód ten bardzo umiarkowa­nie obszedł don Juana, który nie bywał w kło­pocie o spędzenie wieczoru. W chwili gdy wycho­dził zaprzątnięty projektami, zakwefiona kobieta oddała mu bilecik, znowuż od dony Teresy. Udało się jej uzyskać inny pokój i wszystko wraz z sio­strą przygotowała do schadzki. Don Juan pokazał bilecik do Garcji. Wahali się jakiś czas; następnie machinalnie i jakby z nawyku, wdrapali się na balkon swych bogdanek i zostali u nich na noc.

Dona Teresa miała na piersi dość pokaźne zna­mię. Było to olbrzymią łaską, kiedy don Juan do­stąpił pierwszy raz oglądania go. Jakiś czas wyda­wało mu się ono czymś najbardziej uroczym. To porównywał je do fiołka, to do anemohu, to do kwiatu alfalfy. Ale niebawem to znamię, które .było w istocie bardzo ładne, przestało z nastaniem sytości mu się podobać.

Ot, wielka czarna plama, to i wszystko — mówił wzdychając. — Szkoda, że jest tak zeszpeco­na. Pfuj, to przypomina wieprzową skórę na sło­ninie. Niech kaduk porwie to znamię! — Jednego dnia spytał Teresy, czy nie radziła się lekarza

o sposób' usunięcia go. Na co biedna panidhfca odpowiedziała, czerwieniąc się po fciałka, że nie ma w świecie mężczyzny :— wyjąwszy jego — któ­ry by widział tę plamę; zresztą niańka mówiła jej, że takie znamię przynosi szczęście.

Pewnego wieczora don Juan, przybywszy na schadzkę dość kwaśny, ujrzał znowuż to znamię, które mu się wydało większe niż kiedykolwiek.

Żywy obraz dużego szczura — mówił sam do siebie przyglądając się plamie. — W istocie, to potworne! To piętno przekleństwa podobne temu, którym naznaczono Kaina. Trzeba oszaleć, aby utrzymywać stosunki z podobną kobietą. — Był przykry do ostatnich granic. Dokuczał bez powodu biednej Teresie, która się rozpłakała, i opuścił ją

0 świcie bez jednego pocałunku. Don Garcja, który wyszedł wraz z nim, kroczył jakiś czas w milczeniu, po czym. zatrzymał się nagle i rzekł:

Przyznaj, don Juanie, żeśmy się porżądnie wynudzili tej nocy. Co do mnie, już mi to kością w gardle staje, mam wielką ochotę wyprawić moją panienkę do stu diabłów!

Głupstwo byś zrobił — rzekł don Juan — Fausta jest urocze stworzenie, biała jak łabędź

1 zawsze w dobrym humorze. A przy tym tak cię kocha! Doprawdy, jesteś.bardzo szczęśliwy.

Biała jest, to prawda, przyznaję, że jpst bia­ła, ale nie ma kolorów: przy siostrze wydaje mi się niby sowa przy gołębicy. To ty jesteś szczęśliwy.

Tak sobie ■*- odparł don Juan. — Ta mała jest milutka, ale to dziecko. Nie można się z nią

rozsądnie dogadać. Głowę ma nadzianą rycerskimi romansami, wytworzyła sobie o miłości najdziksze pojęcia. Nie masz wprost pojęcia o jej wymaga­niach!

Bo ty-jesteś za młody, Juanie, nie umiesz sobie ułożyć kochanki. Kobieta, widzisz, to jak koń; jeśli jej pozwolisz nabrać złych narowów, jeśli jej nie wpoisz przekonania, że nie darujesz naj­lżejszego kaprysu, nigdy z niej nic nie zrobisz.

Powiedz mi, Garcjo, czy ty naprawdę traktu­jesz swoje kochanki tak jak swoje konie? Czy często używasz pręta, aby przepędzić ich kaprysy?

Rzadko, ale ja jestem za dobry. Posłuchaj: chcesz mi ustąpić Teresy? Przyrzekam, że do dwóch tygodni będzie jak rękawiczka. Ofiaruję ci w za­mian Faustę. Czy mam jeszcze wydać reszty?

Handel byłby niezły — rzekł don Juan z uśmiechem — gdyby i nasze (łamy zgodziły się na to. Ale dona Fausta nie ustąpi cię nigdy. Za wiele straciłaby na zamianie.

Jesteś zbyt skromny, ale uspokój się. Tak ją pognębiłem wczoraj, że pierwszy z brzegu bę-' dzie jej po mnie jak anioł z nieba dla potępieńca. Czy wiesz, Juanie — ciągnął don Garcja — że ja mówię bardzo serio?

A don Juan śmiał się do rozpuku z powagi, z jaką przyjaciel wygłaszał te szaleństwa.

Tę budującą rozmowę przerwało nadejście paru studentów; myśli pobiegły innym torem. Gdy nad­szedł wieczór i dwaj przyjaciele zasiedli przy bu­telce, don Garcja znów się zaczął skarżyć na ko­

chankę. Otrzymał właśnie list od dony Fausty, pełen serdecznych słów i tkliwych wymówek, po­przez które przebijał jej miły dowcip i jej nawyk ujmowania każdej rzeczy z komicznej strony.

Ot — rzekł don Garcja, podając list don Juanowi i ziewając szeroko — przeczytaj ten pięk­ny kawałek. Znów schadzka na dziś wieczór! Ale niech mnie czarci porwą; jeśli ja pójdę!

Don Juan przeczytał list, który mu się wydał czarujący.

W istocie — rzekł — gdybym miał kochan­kę taką jak twoja, jedynym mym staraniem byłoby uczynić ją szczęśliwą.

Bierz ją tedy, mój chłopcze! — wykrzyknął don Garcja — bierz ją, nasyć się nią do woli. Przelewam na ciebie swoje prawa. Zróbmy lepiej

dodał, wstając jak gdyby olśniony nagle — zagrajmy o nasze kochanki. Oto karty. Zróbmy partię lombra. Stawiam donę Faustę, ty dawaj na stół Teresę.

Don Juan, śmiejąc się do łez z konceptu, wziął karty i stasował. Mimo że prawie zupełnie nie uwa­żał na grę, wygrał. Don Garcja, bynajmniej nie stroskany przegraną, zafądał pióra i inkaustu i sporządził coś w rodzaju obligu na imię dony Fausty, której zalecał oddać się do ..rozporządze­nia okaziciela, zupełnie tak jakby kazał swemu intendentowi wyliczyć sto dukatów któremuś z wierzycieli.

Don Juan, śmiejąc się ciągle, ofiarował don Garcji rewanż. Ale ten odmówił. — Jeśli masz

nieco odwagi — rzekł — weź mój płaszcz i udaj się do wiadomej furtki. Zastaniesz tam tylko Faustę, wobec tego, że Teresa nie spodziewa się ciebie. Idź za nią bez słowa; skoro raz znajdziesz się w jej pokoju, może będzie chwilę zdziwiona, może nawet uroni parę łez, ale niech cię to nie kłopoce. Bądź pewien, że nie ośmieli się krzyczeć.' Pokaż jej mój list, powiedz, że jestem ohydnym zbrodniarzem, potworem, czym ci się żywnie spo­doba, dodaj, że ma łatwy i szybki sposób ze­mszczenia się, i bądź pewien, że ta zemsta wyda jej się bardzo słodka.

Z każdym słowem don Garcji diabeł zatapiał głębiej pazury w serce don Juana i szeptał mu, że to, co uważał dotąd za czczy żart, mogłoby się dlań skończyć w nader przyjemny sposób. Przestał się śmiać; rumieniec żądzy ubarwił mu czoło.

Gdybym był pewien — rzekł — że Fausta się zgodzi...

Czy się zgodzi! — wykrzyknął bezecnik. — Co z ciebie za żółtodziób, mój kamracie, aby myśleć, że kobieta może się wahać między dawnym kochan­kiem a nowym! Wierzaj, podziękujecie mi oboje jutro, nie wątpię, a jedyna nagroda, o którą cię pro­szę, to abyś mi pozwolił w zamian umizgnąć się do 1 Teresy.

Następnie widząc, że don Juan jest już niemal przekonany, rzekł: — Namyśl się. Co do mnie, nie pójdę do Fausty dziś wieczór; jeśli ty jej nie zechcesz, dam ten liścik grubemu Fadrykowi i on skorzysta z gratki.

Na honor, niech się dzieje, co chce! — wy­krzyknął don Juan chwytając list; i aby sobie dodać odwagi, wychylił duszkiem szklankę wina*

Pora schadzki zbliżała się. Don Juan, którego wstrzymywała jeszcze resztka sumienia, pił na umór, aby się zagłuszyć. Wreszcie zegar wybił godzinę. Don Garcja zarzucił swój płaszcz na barki don Juana i odprowadził go aż do furtki; po czym dawszy umówiony znak, życzył mu dobrej nocy i oddalił się bez najmniejszego wyrzutu.

Natychmiast drzwiczki otworzyły się. Dona Fau­sta już czekała.

To ty, don Garcjo? — spytała cicho.

Tak — odparł c^on Juan jeszcze ciszej,'z twa­rzą ukrytą w fałdach płaszcza. Skoro drzwi się zamknęły, zaczął wstępować po ciemnych scho­dach za swoim przewodnikiem.

Weź kraj mojej mantylki — rzekła — i idź za mną najciszej, jak zdołasz.

W kilka chwil znalazł się w izdebce Fausty. Jedna lampka oświecała ją słabym blaskiem. Zrazu don Juan, nie zdejmując, płaszcza ani kapelusza, stał W miejscu, tuż przy drzwiach, nie śmiejąc odsłonić twarzy.. Dona Fausta patrzyła nań jakiś czas bez słowa, po czym podeszła wyciągając ręce. Wówczas don Juan, odrzucając płaszcz, odpowie­dział tym samym gestem.

Jak to! To pan, don Juanie? — wykrzyknęła.

Czy don Garcja chory?

Chory? Nie — odparł don Juan... — Ale nie może przyjść. Przysłał mnie na swoje miejsce.

Och! Co za przykrość! Ale powiedzcie mi, wszak to nie inna kobieta broni mu przyjść?

Zna pani jego słabostki?...

Och, jakże siostra ucieszy się z pańskiego przybycia! Biedna mała! Myślała, że pan nie przyj­dzie... Pozwól, don Juanie,. pójdę ją uwiadomić.

Nie potrzeba.

Pan ma jakąś dziwną minę, don Juanie... Ty masz dla mnie jakąś złą wiadomość... Mów, czy don Garcji zdarzyło się nieszczęście?

Aby sobie oszczędzić kłopotliwej odpowiedzi, don Juan podał biednej dziewczynie ohydny bile­cik don Garcji. Przeczytała śpiesznie, ale ni,e zro­zumiała zrazu. Odczytała jegZcze raz, nie mogąc uwierzyć oczom. Don Juan przyglądał się jej z uwa­gą; widział, jak na przemian wodzi ręką po czole, przeciera oczy; wargi jej drgają? śmiertelna bladość okryła twarz. Musiała oburącz trzymać papier, żeby nie upadł na ziemię. Wreszcie zrywając się rozpaczliwym wysiłkiem, zawołała:

To wszystko kłamstwoj To okropny fałsz! Don Garcja nigdy tego nie napisał!

Don Juan odparł:

Znasz jego pismo. Nie umiał ocenić skarbu, który posiadał... a ja przyjąłem, bo cię ubóstwiam.

Obrzuciła go spojrzeniem najgłębszej wzgardy i zaczęła odczytywać list z bacznością adwokata, który podejrzewa fałszerstwo. Oczy jej, nadmier­nie rozszerzone, wpiły się w papier. Od czasu do czasu spod nieruchomej powieki wymykała się duża łza i spadała spłynąwszy po lieu. Naraz

uśmiechnęła się uśmiechem obłąkanej i krzyknę­ła:

To żart, nieprawdaż, to żart? Don Garcja jest tu, zaraz przyjdzie!... ''

To nie żart, Fausto. Nic prawdziwszego nad miłość moją do ciebie. Byłbym bardzo nieszczęśli­wy, gdybyś mi nie uwierzyła.

Nędzniku! — wykrzyknęła dona Fausta — ale jeśli ty mówisz prawdę, jesteś większym jesz­cze zbrodniarzem niż don Garcja.

Miłość usprawiedliwia wszystko, piękna Fau- stynko. Don Garcja rzuca cię, weź mnie na po­cieszenie. Widzę na tym płótnie Bachusa i Ariadnę, pozwól mi być twoim Bachusem.

Nie odpowiadając słowa, chwyciła ze stołu nóż i trzymając go nad głową postąpiła ku don Juano­wi. Ale on spostrzegł’ ruch, chwycił ją za rękę, rozbroił bez trudu, po czym uważając się w pra­wie ukarania jej za ten nieprzyjacielski ^rok, ucałował ją kilkakrotnie i chciał pociągnąć na ka­napę. Dona Fausta była wątła i delikatna, ale gniew dodał jej sił; opierała się don Juanowi to czepiając się mebli, to broniąc się rękami, noga­mi i zębami. Zrazu don Juan zniósł kilka ciosów z uśmiechem, ale niebawem gniew zawrzał w nim równie silnie jak miłość. Przydusił Faustę, nie lękając się uszkodzić jej delikatnej skóry. Był niby podrażniony zapaśnik, który chce za wszelką cenę pokonać przeciwnika, gotów udusić go, jeśli trzeba, byle zwyciężyć. Wówczas Fausta uciekła się do ostatniej broni, jaka jej została. Dotąd uczucie

wstydu broniło jej wołać pomocy, ale widząc, iż lada chwilę może być pokonana, napełniła dom swoim krzykiem.

Don Juan zrozumiał, że nie chodzi już o posiada­nie ofiary i że przede wszystkim winien myśleć

0 swoim bezpieczeństwie. Chciał odepchnąć Faustę

1 dostać się do drzwi, ale ona czepiała się jego sukien, nie mógł się uwolnić. Równocześnie dał się słyszeć hałas otwieranych drzwi. Kroki i głosy zbliżały Się, nie było chwili do stracenia. Zebrał siły, aby odtrącić donę Faustę, ale trzymała go za kaftan z taką siłą, że okręcił się jedynie, nie zysku­jąc nic prócz zmiany pozycji. Fausta znalazła się od strony drzwi, które otwierały się do wewnątrz. Krzyczała ciągle. W tej chwili otwarły się drzwi, człowiek z muszkietem zjawił się w progu. Wydaje krzyk zdumienia, po którym następuje wystrzał. Lampa zgasła, don Juan uczuł, że ręce dony Fausty; zwoli^ły uścisk i że coś ciepłego i mokrego spływa po jego dłoniach. Padła lub raczej osunęła się na podłogę. Kula strzaskała jej krzyże. Ojciec zabił ją zamiast gwałciciela. Don Juan, czując się wolny, rzucił się ku drzwiom poprzez dym muszkietu. W drodze otrzymał uderzenie kolbą * od ojca i pchnięcie szpadą od lokaja, ale żaden z tych cio­sów nie wyrządził mu wielkiej szkody. Dobywszy szpady, silił się przebić sobie drogę i zgasić światło, które niósł lokaj. Przerażony jego natarciem sługa cofnął się. Alonzo de Ojeda, człowiek krewki i nie­ustraszony, rzucił się bez wahania na don Juana, ten odbił kilka ciosów, mając zrazu zamiar jedynie

sie bronić, ale biegłość w szermierce sprawia, iż riposta po zastawie staje się ruchem machinalnym i niemal bezwolnym... Po krótkiej walce ojciec dony Fausty wydał głębokie westchnienie i padl śmiertelnie ranny. Don Juan, mając wolne przej­ście, pomknął jak strzała na schody, stamtąd ku furtce, którą wydostał się w mgnieniu oka na ulicę, nie ścigany przez służbę, która skupiła się koło umierającego pana. Dona Teresa, która nadbiegła na huk muszkietu, widziała tę straszną scenę i pad­ła zemdlona obok ojca. Znała jedynie połowę swe­go nieszczęścia.

Don Garcja kończył właśnie ostatnią butelkę, kiedy don Juan, blady, okryty krwią, z błędnymi oczami, podartym płaszczem i przekręconym raba­tem, wpadł do pokoju i rzucił się zdyszany na fo­tel, nie mogąc wymówić słowa. Tamten zrozumiał natychmiast, że zaszło coś poważnego. Pozwolił don Juanowi się wydychać, po czym spytał o szcze­góły. W mgnieniu oka pojął wszystko. Don Garcja, który niełatwo wychodził ze zwykłej flegmy, wy­słuchał bez mrugnięcia okiem bezładnej opowieści przyjaciela, następnie napełnił szklankę i podając mu ją rzekł:

Pij, potrzebujesz tego. Głupia sprawa — do­dał napiwszy się sam. — Zabić ojca to nie lada co... Hm, bywały tego przykłady, zacząwszy od Cyda. Najgorsze to, że nie masz pięciuset ludzi, ubranych biało, samych twoich krewniaków» którzy by cię ochronili od straży miejskiej i krewnych niebosz­czyka... Zajmijmy się tym, co najpilniejsze...

Przeszedł parą razy po pokoju, jakby dla zebra­nia myśli.

Zostać w Salamance — podjął — po takiej awanturze to by było szaleństwo. Don Alonzo de, Ojeda nie byle szlachetka; przy tym służba mu­siała cię poznać. Przypuśćmy na chwilę, że cię nie poznano. Zyskałeś sobie obecnie na uniwersy­tecie tak piękną reputację, że nie zawahają się przypisać ci tej bezimiennej zbrodni. Wierząj mi, trzeba zmykać, im prędzej, tym lepiej. Nabyłeś tu trzy razy więcej nauki, niż przystało szlachcicowi z dobrego domu. Zostaw Minerwę i popróbuj tro­chę Marsa; to ci lepiej posłuży, masz wszystkie warunki ku temu. Biją się we Flandrii.' Idźmy tłuc heretyków, to najlepszy sposób, aby. okupić nasze grzeszki na tym świecie. Amen! Kończę jak na kazaniu.

Słowo „Flandria” podziałało na don Juana ma­gicznie. Miał uczucie, że opuścić Hiszpanię, to zna­czy uciec przed samym sobą. Wśród trudów i nie­bezpieczeństw wojennych nie będzie miał czasu na wyrzuty.

Do Flandrii! Do Flandrii! — wykrzyknął — chodźmy tłuc się wę Flandrii!

Z Salamanki do Brukseli to kawał drogi

odparł poważnie don Garcja — a w twoim po­łożeniu nie można zwlekać* ani godziny. Pamiętaj, źe jeżeli koregidor cię złapie, trudno ci będzie odbyć kampanię inaczej niż na galerach J. K. Mości.

Naradziwszy się chwilę z przyjacielem, don Juan zrzucił z siebie szybko suknie studenta. Przywdział

skórzany kaftan, taki jak wówczas nosili żołnierze, kapelusz z dużym rondem i nie omieszkał wypchać pasa tyloma dukatami, ile ich tylko don Garcja mógł dostarczyć. Wszystkie te przygotowania zaję­ły ledwie kilka minut. Puścił się w drogę pieszo, wyszedł z miasta nie poznany przez nikogo, idąc całą noc i cały ranek, póki skwar słoneczny nie zmusił go do spoczynku. W pierwszym mieście, które napotkał, kupił konia i przyłączywszy się do gromadki podróżnych, dobił bez przeszkód do Sa- ragossy. Tam zostali kilka dni pod mianem don Juana Carrasco. Don Garcja, który opuścił Sala­mankę w dzień po nim/ puścił się inną drogą i spot­kał się z nim w Saragossie. Nie zabawili tam dłu­go. Pomodliwszy się bardzo śpiesznie przed ołta­rzem cudownej Matki Boskiej (nie bez pozierania przy tym na aragońskie piękności), obaj, każdy mając przy boku tęgiego pachołka, udali się do Barcelony, gdzie wsiedli na statek do Civita Vec- chia. Zmęczenie, morska choroba, nowość kraj­obrazu i wrodzona płochość don Juana, wszystko złożyło się na to, aby zatrzeć w jego pamięci straszliwe sceny, które zostawił za sobą. Przez kilka miesięcy uciechy, jakie dwaj przyjaciele po­znali we Włoszech, kazały im zaniedbać istotnego celu podróży, ale skoro w kalecie zaczęło się prze­rzedzać, przyłączali się do gromadki rodaków, jak oni dzielnych i niebogatych w złoto, i puścili się do Niemiec.

Skoro przybyli do Brukseli, każdy zaciągnął się do kompanii tego kapitana, który mu przypadł

do serca. Dwaj przyjaciele postanowili rozpocząć służbę pod rozkazami don Manuela Gomare: naj­pierw był rodem z Andaluzji, po wtóre miał opi­nię, że wymaga od żołnierzy jedynie odwagi i dob­rze wyostrzonej broni, poza tym patrząc przez palce na kwestię dyscypliny.

Zachwycony ich dzielnym wyglądem, kapitan obchodził się z nimi dobrze i wedle ich pragnień, to znaczy używał ich we wszystkich niebezpiecz­nych okazjach. Los sprzyjał im: gdzie wielu kam­ratów znalazło śmierć, tam oni nie otrzymali nawet rany i zwrócili na siebie uwagę generałów; Uzyska­li stopień chorążych jednego i tego samego dnia. Z tą chwilą, pewni szacunku i życzliwości przełożo­nych, wyznali swoje prawdziwe nazwiska i podjęli zwyczajny tryb życia, to znaczy trawili dzień na grze lub pijaństwie, a noc na serenadach wypra­wianych dla najpiękniejszych kobiet w miastecz­ku, gdzie mieli leże zimowe. Otrzymali przebacze­nie rodziców, co ich wzruszyło dość średnio, oraz przekazy na bankierów w Antwerpii. Zrobili z nich dobry użytek. Byli młodzi, bogaci, dzielni i sprytni, toteż podboje ich były liczne i szybkie. Nie będę się rozwodził nad' szczegółami, niech wystarczy czytelnikowi, iż skoro ujrzeli ładną kobietę, wszyst­kie sposoby były im dobre, aby ją zdobyć. Obiet­nice, przysięgi były jedynie igraszką dla tych niec­nych rozpustników: a jeśli braciom lub mężom nie podobało się ich postępowanie, mieli jako odpo­wiedź szpady z dobrej stali i serca bez litości.

Wojna rozpoczęła się na nowo z wiosną.

W potyczce, która obróciła się nieszczęśliwie dla Hiszpanii, kapitan Gomare otrzymał śmiertelną ra­nę. Don Juan, który widział, jak pada, podbiegł ku niemu i zawołał kilku żołnierzy, aby go unieśli, ale dzielny kapitan, zbierając resztkę sił, rzekł:

Pozwólcie mi umrzeć tutaj, czuję, że to ko­niec. Tu czy pół mili dalej — wszystko jedno. Oszczędź swoich żołnierzy, będą mieli dość zaję­cia. Widzę Holendrów, którzy zbliżają się w znacz­nej sile.

Dzieci— rzekł do żołnierzy, którzy się krzą­tali koło niego — śpieszcie do sztandarów i nie troszczcie się o mnie.

W tej chwili nadbiegł don Garcja i spytał go, czy nie ma jakiejś ostatniej woli, którą by należa­ło wykonać po jego śmierci.

Czegóż, u licha, chcesz, abym pragnął w ta­kiej chwili...?

Namyślał się chwilę.

Nigdy dużo nie myślałem o śmierci — pod­jął — i nie sądziłem, aby była tak bliska... Dosyć rad byłbym mieć tutaj jakiego księdza... Ale wszy­stkie nasze mnichy są przy taborach... Ciężko jest człowiekowi umierać bez spowiedzi!

Oto mój brewiarz — rzekł don Garcja, poda­jąc mu nanierkę z winem. — Zaczerpnij w nim otuchy.

Oczy starego żołnierza zasnuwały się już mgłą. Nie zwrócił uwagi na koncept don Garcji, ale wia­rusy, które go otaczały, były mocno zgorszone.

Don Juanie — rzekł umierający — zbliż się,

moje dziecko. Pójdź, robię cię moim spadkobiercą. Weź tę sakiewkę, zawiera wszystko, co posiadam; lepiej, żeby się dostała tobie niż tym heretykom. Jedyna rzecz, o którą cię proszę, to abyś kazał odprawić kilka mszy za spokój mej duszy.

Don Juan przyrzekł, ściskając mu rękę, podczas gdy don Garcja zwracał mu po cichu uwagę na różnicę, jaka zachodzi między poglądami człowie­ka, który oddaje ostatnie tchnienie, a tymi, które wygłasza siedząc przy stole i przy pełnej „butelce. Parę kul świsnęło mu koło uszu, zwiastując Ho­lendrów. Żołnierze wrócili do szeregów. Każdy po­żegnał śpiesznie kapitana Gomare i myślał już tyl­ko o tym, aby wykonać odwrót w porządku. Było to dość trudne: nieprzyjaciel był w przeważającej liczbie, drogi rozmokłe od deszczu, a żołnierze znu­żeni długim marszem. Mimo to Holendrzy nie mog­li ich ukąsić i poniechali pościgu z nadejściem no­cy, nie zdobywszy ani jednego sztandaru i nie chwyciwszy ani jednego jeńca oprócz rannych.

Wieczorem dwaj przyjaciele, siedząc w namiocie z kilkoma oficerami, rozprawiali o potyczce. Ganio­no zarządzenia dowódcy i widziano, po fakcie, ja­sno, co trzeba było uczynić. Następnie zaczęli mó­wić o zabitych i rannych.

Kogo jak kogo — rzekł don Juan — ale kapi­tana Gomare długo będę żałował. Był to dzielny oficer, dobry kompan, prawdziwy ojciec dla żołnie­rzy.

Tak — rzekł don Garcja — ale przyznam się, że zdumiał mnie niepomału swoim strapieniem o to,

że nie ma klechy pod- bokiem. To dowodzi tylko, że łatwiej być dzielnym w słowach niż w czynach. Niejeden drwi sobie z niebezpieczeństwa na od­ległość, a blednie, kiedy się doń zbliży. Ale, ale, don Juanie, skoro jesteś jego spadkobiercą, po­wiedz nam, co jest w sakiewce, którą ci zostawił?

Don Juan otworzył ją pierwszy raz i ujrzał około sześćdziesięciu sztuk złota.

—■ Skoro jesteś przy pieniądzach — rzekł don Garcja, nawykły uważać . sakiewkę przyjaciela za własną — czemu byśmy nie mieli zrobić partyjki faraona, zamiast popłakiwać nad zabitymi kam­ratami?

. Propozycja przypadła wszystkim do smaku; przyniesiono parę bębnów, które przykryte płasz­czem posłużyły za stół do gry. Don Juan rozpoczął partię, wspierany radami don Garcji, ale nim za­czął stawiać, wyjął z sakiewki' dziesięć sztuk złota, które zawinął w chustkę i schował do kieszeni. -

Cóż ty, u diaska, chcesz z tym zrobić? — wykrzyknął don Garcja. ¡¡8 Żołnierz, który składa

pieniądze! I to w/wilię bitwy!

«— Wiesz, don Garcjo, że nie wszystkie pieniądze są moje. Don Manuel uczynił mi zapis sub poena nomine, jak mawialiśmy w Salamance.

—■ Niech czart porwie tego dudka! — wykrzyknął don Garcja. — Toć on, do stu tysięcy kaduków, ma zamiar oddać tych dziesieć dukatów pierwsze­mu klesze, na którego się natkniemy!

Czemu nie? Przyrzekłem.

Milcz! Na brodę Mahometa, wstyd mi przyno­sisz, nie poznaję cię.

Gra szła swoim trybem. Sczęście było zrazu zmienne, ale niebawem obróciło się wyraźnie prze­ciwko don Juanowi. Daremnie silił się przemóc kartę: po godzinie wszystkie pieniądze, jakie po­siadał, wraz z pięćdziesięcioma dukatami kapi­tana Gomare, przeszły do rąk bankiera. Don Juan chciał iść spać, ale don Garcja zaciekł się, krzy­czał, że musi się odegrać.

Dalej, mości Roztropnicki — rzekł — dobądź no te ostatnie dukaty, które schowałeś tak troskli­wie. Jestem pewien, że nam przyniosą szczęście.

Pomyśl, don Garcjo, przyrzekłem!...

-— Et, dzieciak z ciebie! Na dużo się zdadzą te msze teraz. Gdyby kapitan był tutaj, raczej byłby złupił kościół, niż przepuścił kartę bez stawki.

Masz więc pięć dukatów. Nie stawiaj ich na jeden raz.

Żadnych słabości! — rzekł don Garcja. I po­stawił pięć dukatów na króla. Wygrał, postawił znowu i przegrał w następnym rozdaniu.

Dawaj tych ostatnich pięć! — wykrzyknął blednąc z gniewu. Don Juan bronił się dość słabo, wreszcie ustąpił: dał cztery dukaty, które poszły za tamtymi. Don. Garcja rzucił, karty w nos ban­kierowi i wstał wściekły. Rzekł do don Juana: — Ty miałeś zawsze szczęście, a słyszałem, że ostatni talar ma dar odżegnywania nieszczęścia.

Don Juan był nie mniej wściekły od przyjacie­la. Nie myślał już o mszach ani o swojej przysię­

dze. Postawił ostatniego dukata na asa i przegrał go w jednej chwili.

Do czarta z duszą kapitana Gomareł — wy­krzyknął. — Zdaje się, że jego pieniądze były urzeczone. •

Bańkier spytał, czy chcą grać jaszcze, ale ponie­waż nie mieli już pieniędzy, niełatwo się zaś kre­dytuje ludziom narażającym się co dzień na kulę, trzeba im było poniechać gry i szukać pocie­chy w kompanii pijaków. O duszy biednego ka­pitana zapomniano zupełnie.

W kilka dni potem Hiszpanie, otrzymawszy po­siłki, podjęli ofensywę i posunęli się naprzód. Szli przez miejsce, gdzie się niedawno bito. Umarli leżeli jeszcze nie pogrzebani. Don Garcja i don Juan popędzili konie, aby minąć te trupy, rażące zarówno wzrok, jak powonienie. Naraz żołnierz jadący przed nimi wydał głośny krzyk na widok ciała leżącego w rowie. Zbliżyli się i poznali kapi­tana Gomare, mimo iż był prawie nie do pozna­nia. Rysy jego, wykrzywione i zmartwiałe w strasz­liwych konwulsjach, świadczyły, że ostatnim jego chwilom towarzyszyły okrutne męczarnie. Mimo że już oswojony z takimi obrazami, don Juan mimo woli zadrżał na widok tego trupa, którego oczy, szkliste i nabiegłe skrzepłą krwią, jak gdyby wpa­trywały się weń groźnie. Przypomniał sobie ostat­nie zlecenie biednego kapitana, zlecenie, któremu się tak sprzeniewierzył. Mimo to serce jego, które tak silnie starał się zatwardzić, otrząsnęło się nie­bawem z tych wyrzutów. Kazał szybko wykopać

rów, aby pogrzebać kapitana. Przypadkowo zna­lazł się jakiś kapucyn, który pospiesznie odmówił kilka pacierzy. Pokropiono trupa święconą wodą, przysypano ziemią i kamieniami i żołnierze ru­szyli dalej bardziej milczący niż zwykle, ale don Juan zauważył starszego muszkietera, który długo szukał w kieszeni, znalazł wreszcie talara i dał go kapucynowi, mówiąc:

To na mszę za duszę kapitana Gomare.

Tego dnia don Juan złożył dowody szczególnej odwagi i narażał się na ogień nieprzyjaciół z ta­ką nieopatrznością, iż można by myśleć, że szuka śmierci.

Bywa człowiek taki dzielny, kiedy nie śmier­dzi groszem — mówili koledzy.

W niedługi czas po śmierci kapitana Gomare do kompanii, w której służyli don Juan i don Garcja, przyjęto młodego rekruta, wydawał się tęgi j od-’ ważny, ale o zagadkowym i skrytym charakterze. Nigdy nie widziano go, aby pił i grał z kolegami, spędzał godziny całe na ławce w strażnicy, patrząc na latające muchy albo bawiąb się kurkiem musz­kietu. Żołnierze, którzy podrwiwali z'jego wstrze­mięźliwości, dali mu przydomek Modesto. Pod tym mianem znali go wszyscy w kompanii, nawet prze­łożeni nie dawali mu innego miana.

Kampania zakończyła się oblężeniem Berg-op- Zoom. Był to, jak wiadomo, jeden z najbardziej morderczych epizodów tej wojny, ile że oblężeni bronili się zaciekle. Jednej nocy dwaj przyjaciele mieli wspólną służbę na wałach, wówczas tak

zbliżonych do murów fortecznych, iż posterunek ten był nader niebezpieczny. Wycieczki oblężonych powtarzały się raz po raz, a ogień był żywy i celny.

Połowa nocy minęła na nieustannych utarcz­kach, następnie oblężeni i oblegający po równi ulegli zmęczeniu. Z jednej i z drugiej strony za­przestano strzelaniny, głęboka cisza zaległa na równinie. Od czasu do czasu przerywały ją jedy­nie rzadkie wystrzały, mające dowieść, że jeśli poniechano walki, sprawuje się bądź co bądź czuj­ne straże. Było około czwartej rano. Jest to chwi­la, w której człowiek, spędziwszy bezsenną noc, doznaje wrażenia dotkliwego chłodu oraz jakiegoś szczególnego przygnębienia, spowodowanego zmę­czeniem i chęcią snu. Nie ma uczciwego żołnierza, który by nie przyznał, iż w podobnym stanie ducha i ciała zdolny jest do słabości, za którą będzie się rumienił po wschodzie słońca. ,

Kroćset bomW — wykrzyknął don Garcja, drepcąc w miejscu, aby się rozgrzać, i otulając się szczelniej płaszczem. — Czuję, że szpik krzepnie mi w kościach, sądzę, że dziecko holenderskie zatłuk­łoby mnie z łatwością, mając za całą broń dzbanek od piwa. Dalibóg, nie poznaję sam siebie. Toć zatrząsłem się cały od tej salwy. Ba! gdybym był świętoszkiem, .mógłbym łatwo wziąć ten stan za ostrzeżenie nieba.

Wszyscy obecni, a zwłaszcza don Juan, zdziwi­li się niepomiernie słysząc w jego ustach „niebo”, ile że nie- zajmował się nim nigdy lub jeśli je wspominał, to aby zeń sobie drwić. Widząc, że ten

i ów uśmiecha się na te słowa, don Garcja, party uczuciem próżności, zakrzyknął:

Niech tylko nikomu nie przyjdzie do~ głowy, że ja się boję Holendrów, Boga albo diabła, bo po zluzowaniu wart miałby ze mną do czynienia!

Holendrów dobrze, ale co się tyczy Boga i Złe­go, to trzeba się ich bać — rzekł stary kapitan ze szpakowatym wąsem i różańcem okręconym

o rękojeść szpady.

Cóż mi mogą zrobić? — spytał. — Piorun nie niesie tak celnie jak muszkiet protestancki.

A dusza? — rzekł kapitan, żegnając się na to straszliwe przekleństwo.

A, dusza... trzeba by przede wszystkim wie­dzieć, czy ją mam. Któż mi powiedział, że ja mam duszę? Księża. Otóż wynalazek duszy przynosi im tak ładne dochody, że nie ulega wątpliwości, iż oni są jej autorami, tak jak pasztet wymyślili pasztetnicy, aby gó sprzedawać.

Don Garcja, ty źle skończysz — rzekł stary kapitan. — Nie trzeba-mówić takich rzeczy w oko­pach.

W okopach, czy gdzie indziej mówię, co myślę. Milczę już zresztą, bo memu koledze don Juanowi kapelusz zleci do rowu, tak mu włosy jeżą się na głowie. On nie tylko wierzy w duszę, on, wierzy i w dusze czyśćcowa.

Ja nie jestem filozofem — rzekł don Juan śmiejąc się — i zazdroszczę ci ilieraz twojej wspa­niałej obojętności na rzeczy zaziemskie. Przyznaję, choćbyś się miał śmiać ze mnie, bywają chwile,

w których to, co opowiadają o potępionych, przy­prawia mnie o niemiłą zadumę.

Najlepszy dowód bezsilności diabła, to że jesteś dziś ze mną na tych wałach. Na honor, pa­nowie — rzekł don Garcja klepiąc don Juana po ramieniu — gdyby istniał diabeł, już byłby porwał tego chłopca. Mimo że tak młody, macie w nim obraz istnego piekielnika. Oporządził więcej ko­biet i utrupił więcej mężczyzn, niżby tego mogło dokazać dwóch ojców franciszkanów i dwóch wa- lenckich zbirów.

Nie dokończył ostatniego słowa, kiedy padł strzał od szańca dotykającego hiszpańskiego obozu. Don Garcja podniósł rękę do piersi i krzyknął:

Ranny jestem!

Zachwiał się i prawie natychmiast upadł. Rów­nocześnie ujrzano, iż człowiek jakiś ucieka, ale ciemność zasłoniła go przed pościgiem.

Rana don Garcji okazała się śmiertelna. Strzał oddano z bardzo bliska, a broń nabita była kilko­ma kulami. Ale zatwardziały bezbożnik ani na chwilę nie zaparł się samego siebie. Posłał do diab­ła tych, którzy napomknęli mu o spowiedzi, po czym rzekł do don Juana:

Jedno tylko martwi mnie po śmierci, to iż kapucyni wytłumaczą ći, że to był sąd boży na mnie. Przyznają wraz ze mną, że nie ma nic natu­ralniejszego nad to, że żołnierz ginie od kuli. Powiadąją, że strzał padł od naszej strony: to pew­nie jakiś zazdrośnik kazał mnie zamordować przez zemstę. Każ go sumiennie powiesić, jeśli złapiesz.

Słuchaj, don Juanie, mam dwie kochanki w An­twerpii, trzy w Brukseli i inne jeszcze, których sobie nie przypominam... pamięć mi się mąpi... za­pisuję ci je... w braku czego lepszego... Weź jeszcze moją szpadę... a zwłaszcza nie zapominaj pchnię­cia, którego cię nauczyłem... Bądź zdrów... i za­miast mszy niech wszyscy kamraci urządzą tęgą hulankę po moim pogrzebie.

'Takie mniej więcej były jego ostatnie słowa.

O Boga, o tamten świat nie zatroszczył się tak samo, co kiedy był w pełni sił i życia. Umarł z uśmie­chem na ustach, próżność dała mu siłę podtrzyma­nia do końca wstrętnej roli, którą odgrywał tak długo. Modesto nie pojawił się już. Cała armia była przekonana, że to on zamordował don Garcję, ale wszyscy gubili się w próżnych domysłach co do pobudek, jakie go mogły popchnąć do tego zama­chu.

*M

Don Juan żałował don Garcji więcej, niż gdyby stracił rodzonego brata. Powiadał sobie (szalony!), że jemu zawdzięcza wszystko. On wtajemniczył go w wiedzę życia, on zdjął mu z oczu grubą łuskę, która je przesłaniała. „Czym ja byłem, nimem go poznał?” — pytał sam siebie, a miłość własna po­wiadała mu, że stał się istotą wyższą od innych ludzi. Słowem, wszystko zło, jakie w istocie wy­rządziła mu znajomość z tym bezbożnikiem, on zmieniał na dobro i miał dlań całą wdzięczność, jaką uczeń winien mieć dla mistrza.

Smutne wrażenie, jakie nań wywarła ta śmierć tak nagła, przetrwało dość długo w jego umyśle,

powodując na kilka miesięcy odmianę życia. Ale stopniowo don Juan wrócił do dawnych przyzwy­czajeń, zbyt już zakorzenionych, aby jeden wypa­dek mógł je zmienić. Zaczął znów grać, pić, bała­mucić żony i bić się z mężami. Co dnia miał nowe przygody. Dziś wdzierał się na-wyłom, jutro wspi­nał się na balkon, rano krzyżował szpadę z mężem, wieczór pił z ladacznicami. *

Wśród tej rozpusty dowiedział się o śmierci ojca. Matka przeżyła męża ledwie o kilka dni, tak iż obie wiadomości otrzymał naraz. Bankierzy, zgod­nie z jego własną ochotą, radzili mu, aby wrócił do Hiszpanii i objął w posiadanie majorat oraz wiel­kie dobra, które mu przypadły w dziedzictwie. Od dawna już zyskał ułaskawienie za śmierć don Alfonsa de Ojeda* ojca dony Fausty, i uważał tę sprawę za zupełnie załatwioną. Zresztą miał ocho­tę spróbować się na szerszej scenie. Myślał o roz­koszach Sewilli v i o licznych pięknościach, które czekają bez wątpienia tylko na jego przybycie, aby * mu otworzyć ramiona. Zrzuciwszy tedy zbroję, puścił się do Hiszpanii. Zabawił jakiś czas w Mad­rycie. Ściągnął na siebie uwagę na walce byków bogactwem stroju oraz zręcznością w gonitwie; do­konał paru podbojów, ale nie zatrzymał się tam długo.

Przybywszy do Sewilli, olśnił wielkich i małych swoim przepychem i wspaniałością. Co dnia wyda- * wał nowe uczty, na które zapraszał najpiękniej­sze damy Andaluzji. Co dnia nowe uciechy, nowe orgie w jego wspaniałym pałacu. Stał się królem

zgrai rozpustników, którzy, zuchwali i wyuzdani wobec wszystkich, jego słuchali z ową uległością, którą zbyt często się spotyka w bandach niego­dziwców. Słowem, nie było rozpusty, w której by się nie zanurzył, że zaś bogaty nicpoń jest niebez­pieczny nie tylko dla siebie, przykład jego sprowa­dzał na manowce całą andaluzyjską młodzież, któ­ra sławiła go pod niebiosa i brała za przykład. Nie ulega wątpliwości, że gdyby Opatrzność ścier- piała dłużej jego rozpustę, trzeba by ognistego deszczu, aby uczynić sprawiedliwość z wyuzdaniem i zbrodniami Sewilli. Choroba, która przetrzyma­ła don Juana w łóżku przez kilka dni, nie natchnę­ła go zastanowieniem, przeciwnie, prosił lekarza

o zdrowie po to, aby biec ku nowym wybrykom.

Podczas rekonwalescencji zabawiał się układa­niem spisu wszystkich kobiet, które uwiódł, i mę­żów, których oszukał. Lista była metodycznie po­dzielona na dwie kolumny. Na jednej były imiona kobiet i ich pobieżny rysopis, obok nazwiska mę­żów i ich stan. Wiele miał trudu z tym, aby od­naleźć w pamięci imiona wszystkich tych nieszczę­śnic: można przypuszczać, że ten katalog zgoła nie był wyczerpujący. Pokazał go któremuś z przy­jaciół, który doń zaszedł w odwiedziny, że zaś we Włoszech cieszył się łaskami kobiety, która ważyła się chełpić, że jest kochanką papieża, lista zaczynała się od jej imienia, imię zaś papieża wid­niało w spisie mężów. Następnie szedł panujący, potem książęta, margrabiowie i tak dalej, aż do rękodzielników.

- Spójrz, mój drogi — rzekł do przyjaciela — spójrz, nikt nie zdołał mi ujść, od papieża aż do szewca: nie ma klasy, która by mi nie spłaciła swojej dziesięciny.

Don Torribio — tak zwał się przyjaciel — przej­rzał katalog i oddał mu go, powiadając triumfal­nie:

Nie jest zupełny!

, — Jak to, niezupełny? Kogóż brakuje na mej liście mężów?

BOGA — odparł don Torribio.

Boga? Prawda, nie ma zakonnicy. Kroćset bomb! Dzięki, żeś mi zwrócił uwagę. Dobrze! Klnę się słowem szlachcica, że nim upłynie miesiąc, znajdzie się na mojej liście przed Jego Świątobli­wością papieżem i że cię tu zaproszę na kolacyjkę z zakonnicą. W którym klasztorze w Sewilli są ładne mniszeczki?

W kilka dni później don Juan rozpoczął kampa­nię. Jął odwiedzać kościoły przy klasztorach żeń-, skich, klękając blisko krat, które oddzielają mał­żonki Pana od reszty wiernych. Tam rzucał bez­wstydne spojrzenia na te lękliwe dziewice niby wilk, gdy wszedłszy do owczarni szuka najtłuś­ciejszej owieczki na pierwszą ofiarę. Zauważył niebawem w kościele Najświętszej Panny Różań­cowej młodą zakonnicę. Czarującą jej piękność ¿odnosił jeszcze wyraz melancholii rozlany w jej rysach. Nigdy nie podnosiła oczu ani nie odwra­cała głowy, zdawała się zupełnie pochłonięta bos­ką tajemnicą, którą święcono w jej obecności. Po

lekkim poruszeniu warg łatwo było poznać, że mod­li się z większą żarliwością i namaszczeniem niż wszystkie towarzyszki. Widok jej przywiódł don Juanowi dawne wspomnienia. Zdało mu się, że już gdzieś widział tę kobietę, ale nie mógł sobie przypomnieć, gdzie i kiedy. Tyle portretów odcis­nęło się mniej lub więcej wyraźnie w jego pamię­ci, że niepodobieństwem było, aby się zmąciły. Dwa dni z rzędu wracał do kościoła, stając wciąż w po­bliżu kraty, nie mogąc wszelako doprowadzić do te­go, aby siostra Agata podniosła oczy. Dowiedział się, że takie nosi imię.

Trudność zdobycia osoby, tak dobrze strzeżonej ^>rzez swój stan i przez swą skromność, pobudziła jedynie żądzę don Juana. Najważniejszym, a za­razem najtrudniejszym ^zadaniem było zwrócić na siebie uwagę. Próżność mówiła mu, że gdyby mógł tylko ściągnąć spojrzenie siostry Agaty, partia byłaby wygrana więcej niż w połowie. Oto sposób, na który wpadł, aby zmusić piękną mniszkę do pądniesienia oczu. Ukląkłszy tak blisko niej, jak tylko było możebne, i korzystając z chwili podnie­sienia, kiedy wszyscy się pochylili, wsunął rękę przez kratę i wylał przed siostrą Agatą flakonik pachnideł, który przyniósł ze sobą. Przenikliwa woń, która sią nagle rozeszła, skłoniła młodą mnisz­kę do podniesienia głowy, że zaś don Juan znaj-, dował się na wprost niej, nie mogła go nie spo- strzee. Na twarzy jej odmalowało się zdumienie, zbladła śmiertelnie, wydała słaby krzyk i padła zemdlona na kamienną posadzkę. Towarzyszki pod­

biegły ku niej i zaniosły ją do celi. Don Juan, od* chodząc bardzo rad z siebie, myślał:

Ta zakonniczka jest dopra\ydy urocza, ale im dłużej się jej przyglądam, tym bardziej mi się zdaje, że ona musi już figurować na mej liście!

Nazajutrz w porze mszy zjawił się punktualnie koło kraty. Ale siostry Agaty nie było na zwykłym miejscu, w pierwszym rzędzie zakonnic. Przeciw­nie, klęczała niemal ukryta wśród towarzyszek.

Mimo to don Juan spostrzegł, iż patrzy często ukradkiem w jego stronę. Wyciągnął stąd pomyśl­ną wróżbę dla swej miłości. „Mała boi się mnie, pomyślał, obłaskawi się niebawem”. Po mszy spo­strzegł, iż wchodzi do konfesjonału, ale po drodze przeszła koło kraty i upuściła niby przez nieuwagę różaniec. Don Juan miał zbyt wiele doświadcze­nia, aby wierzyć w to rzekome roztargnienie. Zro­zumiał natychmiast, że byłoby dlań ważne dostać ten różaniec, ale oddzielała go krata; zdawał sobie sprawę, iżby go podnieść, trzeba czekać, aż wszyscy wyjdą. Aby doczekać się tej chwili, oparł się o fi­lar w postawie pełnej zadumy, z ręką na oczach, aie z rozsuniętymi palcami, tak że nie tracił ani jednego ruchu siostry Agaty. Kto by go ujrzał w tej pozie, wziąłby go za dobrego chrześcijanina, po­grążonego w nabożnym dumaniu.

Zakonnica wyszła z konfesjonału i uczyniła kilka kroków aby zniknąć w krużgankach, ale spostrzeg­ła rychło lub raczej udała, że spostrzega brak ró- * żańca. Powiodła oczyma i ujrzała, że upadł blisko kraty. Wróciła i schyliła się, aby go podnieść. W tej

samej chwili don Juan ujrzał, że coś białego wysu­wa się za kratę. Był to maleńki kawałek papieru złożony we czworo. Zakonnica oddaliła się natych­miast.

Rozpustnik, zdziwiony, że mu się powiodło prę­dzej, niż się spodziewał, odczuwał raczej żal, że nie napotkał więcej, przeszkód. Był to niby żal myśliw­ca, który ściga jelenia, spodziewając się długiej i uciążliwej pogoni. Naraz zwierzę pada w samym zaczątku pościgu, odbierając myśliwemu przyjem­ność i chwałę, jakie sobie obiecywał z polowania. Bądź co bądź podniósł szybko bilecik i wyszedł z kościoła, aby go przeczytać swobodnie. Oto co zawierał:

To ty, don Juanie? Więc to prawda, że mnie nie zapomniałeś? Byłam bardzo nieszczęśliwa, ale za­czynałam się przyzwyczajać do swego losu. Będę obecnie sto razy nieszczęśliwsza. Powinna bym cię nienawidzić... przelałeś krew mego ojca... ale nie mogę ani cię nienawidzić, ani zapomnieć. Miej li­tość nade mną. Nie przychodź już do kościoła, zbyt wiele mąk mi zadajesz. Zegnaj, żegnaj, umar-. łam dla świata.

Teresa

Ach! To Teresita! — rzekł do siebie don Juan.

Byłem pewny, że ją gdzieś widziałem.

Następnie odczytał jeszcze raz bilecik:

Powinna bym cię nienawidzić...” To znaczy: ^ ubóstwiam cię. „Przelałeś krew mego ojca!...” Chi- mena mówi toż samo do Rodryga. „Nie przychodź

już do kościoła”. To znaczy: czekam cię jutro. Doskonale! Mam ją.

I poszedł na obiad.

Nazajutrz zjawił się punktualnie, mając gotowy list w kieszeni, ale zdziwił się wielce nie widząc siostry Agaty. Nigdy msza nie wydała mu się dłuż­sza. Był wściekły. Klął, co wlezie, skrupuły Teresy, po czym udał się na przechadzkę nad brzeg Gwa- dalkwiwiru, aby obmyślić sposób, i oto jaką obrał drogę.

Klasztor Najświętszej Panny Różańcowej słynny był wśród klasztorów w Sewilli dla znakomitych konfitur, które siostry przyrządzały. Udał się do rozmównicy, spytał o odźwierną i kazał sobie dać spis wszystkich konfitur, jakie mają na sprzedaż.

Czy nie macie przypadkiem cytryn a la Mara­na? — spytał najnaturalniej w świecie.

Cytryn a la Marana, panie kawalerze? Pierw­szy raz w życiu słyszę o tej konfiturze.

Ależ to dziś najmodniejsza! Dziwię się, że w takim zakładzie jak wasz nie wyrabia się jej masami.

Cytryny & la Marana?

A la Marana — powtórzył don Juan, wyma­wiając wyraźnie każdą sylabę.-— Niepodobna, aby która z mniszek nie znała przepisu. Spytaj ich, siostro, proszę, czy nie znają tych' konfitur. Jutro wrócę.

W chwilę później w całym klasztorze była mowa jedynie o cytrynach a la Marana. Najbieglejsze cukierniczki nigdy o nich nie słyszały. Jedna siostra

Agata znała sposób. Trzeba dodać wody różanej, fiołkowej etc. do zwyczajnych cytryn, potem...

Podjęła się wszystkiego. Kiedy don Juan wrócił, zastał słoik cytryn a la Marana; były co prawda bardzo niesmaczne, ale pod pokrywką znajdował się bilecik, kreślony ręką Teresy. Nowe prośby, aby się jej wyrzekł, aby zapomniał... Biedna dziew­czyna siliła się oszukać samą siebie. Religia, przy­wiązanie córki i miłość zmagały się w sercu nie­szczęśliwej, ale łatwo b$ło poznać, że miłość jest najsilniejsza.

Nazajutrz don Juan posłał do klasztoru pazia ze skrzynką cytryn, z których chciał mieć konfi­tury: polecił je w szczególności zakonnicy, która sporządziła wczorajszy przysmak. Na dnie skrzyni znajdowała się zmyślnie ukryta odpowiedź na list Teresy. Pisał:

Byłem bardzo nieszczęśliwy. Fatalność wiodła moje ramię. Od tej złowrogiej nocy nie przestałem myśleć o tobie. Nie śmiałem żywić nadziei, że mnie nie znienawidzisz. Wreszcie odnalazłem cię. Prze­stań mówić o ślubach, któreś wyrzekła: nim ślubo­wałaś u stóp ołtarza, należałaś do mnie. Nie mogłaś rozrządzać sercem, które było moje... Przychodzę upomnieć się o skarb, który mi jest droższy od ży­cia. Zginę albo znów będziesz moją. Jutro popro­szę cię do rozmównicy. Nie śmiałem się tam zjaypić, nie uprzedziwszy cię. Bałem się, aby twoje wzru­szenie nie zdradziło nas. Uzbrój się w odwagę. Napisz mi, czy odźwierną dałoby się przekupić.

Dwie krople wody zręcznie pryśnięte na papier miały oznaczać łzy wylane przy pisaniu listu.

W kilka godzin później ogrodnik klasztorny przy­niósł odpowiedź i ofiarował swoje usługi. Odźwier­na jest nieprzejednana, siostra Agata godzi się przyjść do rozmównicy, ale jedynie po to, aby wy­mienić wiekuiste pożegnanie.

Nieszczęsna Teresa zjawiła się w rozmównicy półżywa. Musiała się trzymać oburącz kraty, aby nie upaść. Don Juan, spokojny i nieczuły, sycił się wzruszeniem, o jakie ją przyprawiał. Zrazu, aby uśpić baczność odźwiernej, mówili swobodnie o przyjaciołach, których Teresa zostawiła w Sewilli i którzy kazali ją pozdrowić. Następnie, korzysta­jąc z chwili, gdy odźwierna była daleko, rzekł ci­cho i prędko:

Jestem gotów ważyć się na wszystko, aby cię stąd wydostać. Jeśli trzeba podłożyć ogień pod klasztor, spalę go. Nie chcę słyszeć o niczym. Na­leżysz do mnie. Za kilka dni będziesz moją albo zginę, ale wiele osób zginie wraz ze mną.

Odźwierna podeszła bliżej. Dona Teresa nie mog­ła złapać oddechu, nie mogła wyrzec słowa. Tym­czasem don Juan mówił obojętnym tonem o konfi­turach, o robótkach, którymi trudnią się mniszki, obiecywał odźwiernej, że jej przyśle poświęcany różaniec z Rzymu i że daruje klasztorowi brokato­wą suknię, aby przystroić świętą patronkę w dzień jej imienia. Po pół godzinie rozmowy skłonił się Teresie z miną Doważną i pełną szacunku, zosta­wiając ją w stanie wzruszenia i rozpaczy niepodob­

nym do opisania. Pobiegła zamknąć się w celi i rę­ka jej, posłuszniejsza niż język, nakreśliła długi list pełen wyrzutów, próśb i lamentów. Ale nie mogła się wstrzymać od wyznania swej miłości i szukała wobec samej siebie usprawiedliwienia błędu, w myśli, iż dość zań pokutuje odmawiając prośbom ukochanego. Don Juan groził wciąż, że się posunie do ostateczności. Ma stu chwatów na swoje usługi. Świętokradztwo nie przeraża go. Umrze z rozkoszą, byle mógł jeszcze raz mieć w ramionach swą lubą. Co mogło uczynić słabe dziecko, nawykłe ulegać ubóstwianemu człowiekowi? Noce trawiła we łzach, w dzień się nie mogła modlić, obraz don Juana ścigał ją wszędzie; nawet kiedy odprawiała z towarzyszkami pobożne ćwiczenia, ciało jej wy­konywało gesty osoby, która się modli, ale serce tonęło całe w nieszczęsnej namiętności.

Po upływie kilku dni nie miała już siły się opie­rać. Oznajmiła don Juanowi, że jest gotowa na wszystko. Uważała się za zgubioną tak czy inaczej i powiedziała sobie, że skoro ma ginąć/lepiej za­kosztować chwili szczęścia. Don Juan uszczęśliwio­ny przygotował wszystko do porwania. Wybrał noc bez księżyca. Ogrodnik doręczył Teresie jedwabną drabinkę, za pomocą której miała przebyć mury. Paczkę zawierającą świeckie suknie ukryto w umó­wionym miejscu w ogrodzie; niepodobna było po­jawić się na ulicy w stroju mniszki. Don Juan miał czekać na nią pod murem. W pewnym odda­leniu będzie stała kolaska zaprzężona w silne mu­ły, aby szybko uwieźć Teresę do majątku don Jua-

na. Tam, bezpieczna od pościgu, pędzić będzie szczęśliwe i spokojne życie przy boku kochanka. Oto był plan nakreślony przez don Juana. Kazał uszyć przyzwoite suknie, wypróbował drabinkę, dołączył wskazówki o sposobie jej umocowania, słowem, nie zaniedbał niczego. Ogrodnik był pew­ny, zbyt wiele miał korzyści w dochowaniu wia­ry, aby można było o nim wątpić. Co więcej, zarządzono wszystko, aby go zamordować następ­nej nocy. Zdawało się, że spisek uknuty jest tak zręcznie, iż nic nie może go udaremnić.

Aby się ustrzec podejrzeń, don Juan wyjechał do zamku Marana na dwie doby przed wykradzeniem. W zamku tym spędził niemal całe dzieciństwo, ale od powrotu do Sewilli nie zajrzał tam. Przybył- z zapadnięciem nocy, a pierwszą jego troską była wieczerza. Następnie kazał się rozebrać i położył się do łóżka. Kazał zapalić w swoim pokoju dwie wielkie świece woskowe, na stoliku leżała książka z plugawymi powiastkami. Przeczytał kilka stronic, uczuł'senność, zamknął książkę i zgasił jedną świe­cę. Nim zgasił drugą, powiódł roztargnionym wzro­kiem po pokoju. Naraz spostrzegł w alkowie obraz- przedstawiający męki czyśćcowe, ten sam, które­mu tak często przyglądał się dzieckiem. Mimo wo­li oczy jego zwróciły się na człowieka, któremu wąż wyjada wnętrzności; mimo że ta scena budzi­ła w nim jeszcze większą grozę niż niegdyś, nie mógł się od niej oderwać. Przypomniał sobie nagle twarz kapitana Gomare i straszliwy skurcz, jakim śmierć wykrzywiła jego rysy. Ta myśl przejęła

go dreszczem, czuł, że włosy mu się jeżą. Mimo to zbierając odwagę, zgasi) i drugą świecę w na­dziei, iż ciemność zwolni go od wstrętnych obra­zów, które go prześladowały. Ciemność spotęgo­wała jeszcze jego lęk. Oczy don Juana wciąż zwra­cały się ku obrazowi, którego nie mógł widzieć, ale był mu tak znany, iż malował się w jego wyobraźni dokładnie jak w dzień. Niekiedy nawet zdawało mu się, że postacie rozjaśniają się i stają się świecące, jak gdyby ogień czyśćcowy, odmalo­wany przez artystę, był istotnym płomieniem. Wreszcie pod wpływem wzmagającego się niepoko­ju zaczął wołać głośno' na lokajów, aby zabrali obraz, który przejmuje go takim lękiem. Skoro -się zbiegli, don Juan zawstydził się swej słabości. Pomyślał, że służba drwiłaby zeń, gdyby się dowie­działa, iż zląkł się obrazu. Powiedział tylko głosem najnaturalniejszym, na jaki się mógł zdobyć, aby zapalono świece i zostawiono go samego. Wziął się z powrotem do czytania, ale jedynie oczy iego- przebiegały książkę, duch był przy obrazie. Mio­tany niepokojem spędził noc nie zmrużywszy oka.'

Skoro zaczęło dnieć, wstał Spiesznie i udał się na polowanie. Ruch i świeżość poranka uspokoiły go nieco. Skoro wrócił do zamku, wrażenia zbudzone widokiem obrazu pierzchły. Siadł do stołu i pił obficie. Był nieco odurzony, kiedy/szedł spać. Z je- g~ rozkazu narządzono łóżko w innym pokoju i jak można się domyślić, nie przeniesiono tam obrazu, ale don Juan zachował jego wspomnienie dość silne, aby mu nie pozwoliło zasnąć do późna.

Strachy te nie obudziły w nim żalu za przeszłe życie. Wciąż zajęty był zamierzonym porwaniem. Wydawszy odpowiednie rozkazy służbie, puścił się do Sewilli w największy skwar, aby tam stanąć aż w nocy. W istocie była ciemna noc, kiedy przejeżdżał koło wieży del Lloro, gdzie nań czekał jeden ze służących. Podano mu konia, spytał, czy kolaska i muły gotowe. W myśl rozkazu don Juana miały nań czekać w uliczce dość blisko klasztoru, aby mógł się tam rychło dostać wraz z Teresą, a nie dość blisko, aby wzbudzić podejrzenia rontu, w razie gdyby ich spotkano. Wszystko było goto­we, rozkazy wykonano najpunktualniej. Don Juan stwierdził, że ma jeszcze godzinę czasu, nim będzie mógł dać sygnał umówiony z Teresą. Służący za­rzucił mu wielki ciemny płaszcz na ramiona, i tak doszedł do Sewilli bramą Triana, kryjąc pilnie twarz, aby go nie poznano. Upał i znużenie spra­wiły, iż usiadł na ławce w pustej ulicy. Siadłszy zaczął gwizdać i nucić melodie, które mu przy­chodziły na pamięć. Od czasu do czasu spoglądał na zegarek i widział z żalem, że wskazówka nie posuwa się tak szybko, jakby pragnęła jego nie­cierpliwość... Naraz posępna i uroczysta muzyka zabrzmiała mu w uszach. Poznał śpiew, jakirp kościół święci ceremonię pogrzebu. Niebawem z poprzecznej ulicy wyszedł kondukt i zbliżał się ku niemu. Dwa sznury pokutników niosły zapalo­ne świece, poprzedzając trumnę okrytą czarnym aksamitem, niesioną przez kilku ludzi ubranych z staroświecka, z białymi brodami, ze szpadą przy

boku. Dwa sznury pokutników w żałobie, niosący świece tak jak pierwsi, zamykały pochód. Cały ten a kondukt posuwał się poważnie i z wolna. Nie było słychać odgłosu kroków na bruku; można by rzec, ^ że każda postać raczej sunie, niż stąpa. Długie i sztywne fałdy szat i płaszczów zdawały się nie­ruchome niby marmurowe szaty posągów.

Na ten widok don Juan doznał zrazu uczucia ^ owego wstrętu, jaki myśl o śmierci budzi w roz- , koszniku. Wstał i chciał się oddalić, ale mnogość ’ pokutników i pompa orszaku zdumiały go i obudzi­ły jego ciekawość. Skoro procesja skierowała się do sąsiedniego kościoła, którego brama otwarła się z hałasem, don Juan przytrzymał za rękaw jedną z postaci niosącą świece i spytał uprzejmie, co za osobistość mają tam grzebać. Pokutnik pod- < niósł głowę: twarz jego była blada i wychudła ^ jak twarz człowieka, który przebył długą i bolesną chorobę. Opowiedział grobowym głosem:

Hrabiego don Juana Maranę.

Ta dziwna odpowiedź sprawiła, że włosy z jeżyły się don Juanowi na głowie, ale w chwilę później odzyskał zimną krew i uśmiechnął się.

Musiałem się przesłyszeć — pomyślał — albo ten starzec się omylił”.

Wszedł do kościoła z konduktem. Śpiewy żałobne zaczęły się na nowo," a towarzyszył im grzmiący głos organów; księża ubrani w żałobne kapy zain­tonowali De profundis. Mimo iż silił się zachować pozór spokoju, don Juan czuł, że krew ścina mu się

w żyłach. Zbliżyć się do drugiego pokutnika i spy­tał:

Co za nieboszczyka grzebiecie? ‘ ■

Hrabiego don Juana de Marana — odparł pokutnik głuchym i przeraźliwym głosem.

Don Juan oparł się o kolumnę, aby nie upaść. Czuł, że omdlewa, cała odwaga opuściła go. Wśród tego nabożeństwo odprawiało się dalej, a sklepie­nie kościelne potęgowało jeszcze hałas organów i głosów śpiewających straszliwe Dies irae. Don Juan miał uczucie, że słyszy chóry aniołów w dzień Sądu. Wreszcie przemagając się chwycił za rękę księdza, który go mijał. Ręka była zimna jak marmur.

Na imię nieba! Ojcze! — wykrzyknął'— za ko­go się modlicie i kto wy jesteście?

I Modlimy się za hrabiego don Juana de Mara­na — odparł ksiądz — wpatrując się weń pilnie, z wyrazem bólu. — Modlimy się za jego duszę, któ­ra jest w stanie grzechu śmiertelnego, a my jeste­śmy dusze, które dzięki mszom i modłom jego mat­ki wydostały się z czyśćcowego ognia. Spłacamy sy­nowi dług matki, ale ta msza to ostatnia, jaką nam wolno odprawić za duszę don Juana Marany.

W tej chwili zegar na wieży Uderzył: była to go­dzina umówiona na porwanie Teresy.

Czas nadszedł —- krzyknął głos wychodzący z ciemnego kąta w kościele.— czas nadszedł! Czy jest nasz?

Don Juan odwrócił głowę i ujrzał straszliwe zjawisko. Don Garcja, blady i zakrwawiony, zbli-

żał się wraz z kapitanem Gcmare, którego rysy i były.zniekształcone ohydnie. Don Gareja, zrzuca- I jąc gwałtownym ruchem wieko na ziemię, powtó-" rzył: „Czy jest nasz?” W tej samej chwili podniósł 1 się spoza niego olbrzymi wąż i przerastając don i Garcję o kilka stóp, gotował się jak gdyby rzucić j do trumny, pon Juan krzyknął: „Jezus” i padł j zemdlony na bruk.

Noc była późna, kiedy przechodzący ront ujrzał człowieka leżącego bez ruchu u bram kościoła, i Gwardziści zbliżyli się, sądząc że to trup zamor-, dowanego człowieka. Poznali hrabiego de Marana i próbowali go otrzeźwić, skrapiając mu twarz zimną wodą, ale widząc, że przytomność nie wraca,1 odnieśli go do domu. Jedni mówili, że jest pijany, | drudzy, że oberwał kije od jakiegoś zazdrosnego męża. Nikt, a przynajmniej żaden uczciwy czło-I wiek, nie lubił go w Sewilli i każdy miał jakieś słówko do powiedzenia. Jeden błogosławił kij, któ- < ry go tak dobrze oporządził, drugi pytał, ile bu­telek może się mieścić w tym bezwładnym cielsku. Słudzy don Juana odebrali swego pana z rąk straży i pobiegli po chirurga. Puszczono mu obfi- | cie krew, niebawem odzyskał zmysły. Zrazu wy- j rzucał jedynie oderwane słowa, bezładne krzyki, | szlochy, jęki. Stopniowo zaczął się rozglądać po j otaczających przedmiotach. Spytał, gdzie jest i co się stało z kapitanem Gomare, z don Garcją i kon- I duktem. Słudzy sądzili, że oszalał. Jednakże zażyw­szy kordiał, kazał sobie przynieść krucyfiks i cało­wał go przez kilka chwil wylewając strumienie

łez. Wreszcie polecił, aby mu sprowadzono spo­wiednika.

Obudziło to powszechne zdumienie, tak bardzo znana była bezbożność don Juana. Ten i ów ksiądz, wezwany przez jego ludzi, odmówił, przekonany, że niedowiarek gotuje jakiś złośliwy żart. Wreszcie mnich z zakonu św. Dominika zgodził się go od­wiedzić. Zostawiono ich samych. Don Juan, rzu­cając się do stóp księdza, opowiedział mu swoje widzenie, następnie wyspowiadał się. Wyznając ko­lejno swoje grzechy, przerywał co chwilę pytając, czy podobna, aby tak wielki grzesznik uzyskał kiedy przebaczenie niebios. Zakonnik odpowiadał, że miłosierdzie Boga-jest nieskończone. Upomniaw­szy go, aby wytrwał w skrusze, i udzieliwszy mu pociech, jakich religia nie odmawia największym zbrodniarzom, dominikanin odszedł, przyrzekając wrócić wieczór. Don Juan spędził cały dzień na modlitwie. Skoro dominikanin wrócił, don Juan oświadczył mu, iż postanowił usunąć się ze świata, gdzie sprawił tyle zgorszenia, i zmazać.. pokutą zbrodnie, którymi się splamił. Mnich, wzruszony jego łzami, dodawał mu otuchy; aby zaś wypró­bować, czy będzie £ miał odwagę wytrwać w po­stanowieniu, odmalował mu w straszliwych bar­wach regułę klasztorną. Ale za każdym umartwie­niem, które opisywał, don Juan wołał, że to o wie­le za mało i że zasłużył, aby się z nim obejść o wie­le surowiej.

Żafaz nazajutrz oddał pół mienia swoim krew­nym, którzy byli biedni, drugą część poświęcił na

założenie szpitala i zbudowanie kaplicy, rozdał znaczne sumy ubogim i kazał odmówić liczne msze za dusze czyśćcowe, zwłaszcza za dusze kapitana Gomare oraz tych nieszczęśliwych, którzy padli bijąc się z nim w pojedynku. Wreszcie zgromadził wszystkich przyjaciół i kajał się wobec nich za zły przykład, który dawał im tak długo; odmalo­wał im w porywających słowach wyrzuty, o jakie go przyprawia minione życie, oraz nadzieje, jakie ośmiela się żywić na przyszłość. Ten i ów rozpust­nik wzruszył się i nawrócił, inni, niepoprawni, opuścili go z zimnym szyderstwem.

Nim wstąpił do klasztoru, który wybrał na schronienie, don Juan napisał do dony Teresy. Wyznał jej swoje bezecne zamysły, opowiedział swoje życie, swoje nawrócenie, zachęcając ją, aby skorzystała z jego przykładu i szukała zbawienia w pokucie. Powierzył ten list dominikaninowi, pokazawszy mu jego zawartość.

Biedna Teresa długo czekała w ogrodzie klasz­tornym na umówiony znak. Spędziwszy kilka go­dzin w strasznym niepokoju, widząc wreszcie, że dnieje, wróciła do celi, wydana na łup najżywszej boleści. Nieobecność don Juana tłumaczyła tysią­cem przyczyn bardzo odległych od prawdy. Kilka dni upłynęło w ten sposób, bez żadnej wiadomoś­ci, bez żadnego poselstwa, które by mogło złago­dzić jej rozpacz. Wreszcie mnich, odbywszy nara­dę z przełożoną, uzyskał pozwolenie widzenia się z nią i doręczył list pokutującego uwodziciela. Gdy czytała, czoło jej okryło się perlistym potem;

to była czerwona jak ogień, to bladą-'-jak śmierć. Zdołała wszelako mężnie dokończyć czytania. Wówczas dominikanin spróbował odmalować jej pokutę don Juana i winszował jej, iż uniknęła straszliwego niebezpieczeństwa, jakie czekało ich oboje, gdyby zamiaru ich nie udaremniło oczywiste wdanie się Opatrzności. Ale na wszystkie upomnie­nia Terasa wołała jeno: „On mnie nigdy nie kochał!” Nieszczęśliwa popadła w złośliwą gorącz­kę. Próżno medycyna i religia otaczały ją swoją opieką, odepchnęła jedną, była nieczuła na drugą. Wyzionęła ducha po kilku dniach, powtarzając ciągle: „On mnie nigdy nie kochał!”

Oblókłszy suknie zakonne, don Juan okazał, iż nawrócenie jego było szczere. Nie było umartwie­nia ani pokuty, które by mu się nie wydały zbyt łagodne; przeor musiał często nakładać granice udręczeniom, jakimi doświadczał swe ciało. Przed­stawiał mu, iż w ten sposób skraca swoje dni i że niewątpliwie więcej jest hartu w tym, aby dłużej cierpifeć umiarkowane katusze, niż aby skończyć od razu pokutę odbierając sobie życie. Skoro upłynął czas nowicjatu, don Juan złożył śluby i pod mianem brata Ambrożego nadal budował klasztor suro­wością swego nabożeństwa. Pod grubym habitem nosił włosiehnicę; wąska skrzynka, za krótka na jego wzrosty służyła mu za łoże. Jarzyny gotowań« w wodzie były całym jego pożywieniem; jedynie w święta i na wyraźny rozkaz przeora godził się spożywać chleb. Noce spędzał przeważnie na cżu- waniu * i modlitwie, leżąc krzyżem. Słowem, był

wzorem tej. pobożnej gminy, jak niegdyś był wzo­rem rozwiązłych rówieśników. Zaraza, która wy­buchła w Sewilli, dała mu sposobność roztoczenia nowych cnót, jakie zrodziło w nim nawrócenie. Chorych pomieszczono. w szpitalu, który on ufun­dował. Pielęgnował ubogich, spędzał dnie całe przy ich łóżku, katechizując ich, dodając otuchy, pocieszając. Tak wielkie było niebezpieczeństwo za­razy, że za najwyższą zapłatę nie można było zna­leźć ludzi, którzy by zechcieli chować zmarłych. Don Juan pełnił to zadanie, chodził do opuszczo­nych domów i grzebał rozkładające się trupy, le­żące nieraz od kilku dni. Wszędzie błogosławiono go, że zaś w czasie tego strasznego 'moru ani razu nie zapadł, ludzie nabożni twierdzili, że Bóg spra­wił dlań nowy cud.

Już od kilku lat don Juan, lub brat Ambroży, mieszkał w klasztorze, a życie jego było nieprze-. rwanym pasmem pobożnych praktyk i umartwień. Wspomnienie minionego żywota było wciąż przy­tomne jego pamięci, ale zadowolenie sumienia, spowodowane odmianą, złagodziło wyrzuty.

Jednego dnia po południu, gdy słońce prażyło najdotkliwiej, wszyscy bracia w klasztorze zażywa­li — jak dozwala obyczaj — nieco wczasu. Jedynie brat Ambroży pracował w ogrodzie z gołą głową, w słońcu: było to jedno z umartwień, jakie sobie nałożył. Pochylając się nad łopatą, ujrzał cień człowieka, który się zatrzymał przy nim. Sądził, że to któryś mnich zaszedł do ogrodu. Jakoż nie przerywając pracy, pozdrowił go słowami Ave Ma­

ria. Żadnej odpowiedzi. Zdziwiony tym nierucho­mym cieniem, podniósł oczy i ujrzał rosłego mło­dzieńca, okrytego płaszczem aż do ziemi. Twarz osłaniał kapelusz z białym i czarnym piórem. Czło­wiek ten przyglądał mu się w milczeniu z wyra­zem złośliwej radości i głębokiej wzgardy. Patrzy­li na siebie bystro kilka chwil. Wreszcie niezna­jomy, postępując o krok i 'unosząc kapelusz, aby odsłonić swe rysy, rzekł:

Poznajesz mnie?

Don Juan przyjrzał mu się uważniejr ale nie poznał.

Przypominasz sobie oblężenie Berg-op-Zoom?

spytał nieznajomy. — Zapomniałeś żołnierza zwanego Modesto?...

Don Juan zadrżał. Nieznajomy ciągnął zimno:

Żołnierza zwanego Modesto, który strzałem z muszkietu zabił twego godnego przyjaciela don Garcję zamiast ciebie, w którego mierzył?... Mo­desto — to ja. Mam jeszcze inne miano, don Juanie: zowię si% don Pedro 4e Ojeda. Jestem synem don Alfonsa de Ojeda, którego zabiłeś. Jestem bratem dony Fausty de Ojeda, którą zabiłeś. Jestem bra­tem dony Teresy de Ojeda, którą zabiłeś.

Bracie — rzekł don Juan* klękając przed nim

jestem nędznikiem, okrytym zbrodniami. Aby je zmaźać, noszę ten strój, wyrzekłem się świata. Jeśli jest jaki sposób, aby uzyskać twoje przeba­czenie, wskaż mi go. Najcięższa pokuta nie prze­straszy mnie, jeśli zdołam sprawić, abyś mnie nie przeklinał.

Don Pedro uśmiechnął się gorzko.

Dajmy spokój obłudzie, panie de Marana, ja nie przebaczam. Co do moich przekleństw, mo­żesz na nie liczyć. Ale ja nie jestem tak cierpliwy, aby czekać na ich skutek. Mam przy sobie coś skuteczniejszego niż przekleństwa.

To mówiąc odrzucił płaszcz, spod którego ukazały się dwa długie rapiery. Wydobył je z pochew i za­tknął'w ziemię oba.

Wybieraj, don Juanie — rzekł. — Powiadają, żeś tęgi rębacz; ja także chlubię się pewną' zręcz­nością w tej sztuce. Zobaczymy, co potrafisz.

Don Juan uczynił znak krzyża i rzekł:

Bracie, zapominasz o ślubach, które złożyłem. Nie jestem don Juanem, którego znałeś, jestem bratem Ambrożym.

A więc, bracie Ambroży, jesteś moim wro- £ giem; jakiekolwiek imię nosisz, nienawidzę cię 1

i chcę się mścić na tobie.

Don Juan znowuż ukląkł przed nim:

Jeżeli mego życia chcesz, bracie, bierz je. i Ukarz mnie, jak zechcesz.

Nędzny obłudniku! Myślisz, że mnie omamisz? ą Gdybym cię chciał zabić Jak wściekłego psa, czyż byłbym się trudził dźwiganiem tej broni? Dalej, wybieraj prędko i broń swego życia.

Powtarzam ci, bracie, nie mogę się bić, ale mogę umrzeć.

Nędzniku! — wykrzyknął don Pedro wściekły

mówiono mi, żeś odważny: widzę, żeś jedynie podłym tchórzem!

Odważny, bracie? Proszą Boga, aby mi dal odwagę, iżbym się nie poddał rozpaczy, w jaką bez jego pomocy wtrąciłoby mnie wspomnienie mych zbrodni. Żegnaj, bracie, odchodzę: widzę, że mój widok cię drażni. Obyś zrozumiał kiedyś, jak szczerą jest moja Skrucha!

Postąpił kilka kroków, aby opuścić ogród, kiedy don Pedro chwycił go za rękaw.

Ty albo ja! — krzyknął. — Jeden z nas nie wyjdzie stad żywy. Weź tę szpadę i niech mnie czart porwie, jeśli wierzę jchoć słówko twoim je­remiadom.

Don Juan spojrzał_nań błagalnie i uczynił jeszcze krok, aby się oddalić, ale don Pedro chwycił go brutalnie za kołnierz:

Wiec ty myślisz, nikczemny morderco, że zdołasz się wvrwać z moich rąk! Nie! Potargam w strzępy tę obłudną suknię, pod którą kryje się diabelskie kopyto: wówczas może znajdziesz dość serca, aby się bić ze mną.

To mówiąc pchnął go gwałtownie na mur.

Szlachetny Pedro de Ojeda — wykrzyknął don Juan — zabij mnie, jeśli chcesz, ale bić się nie będęl — I skrzyżował ramiona, wlepiając w don Pedra wzrok spokoiny, ale dumny.

Tak. zabije cię, nędzniku, ale wprzód postąpię

2 tobg tak, jak się postępuje z nikczemnikiem i tchórzem.

I dał mu policzek, pierwszy, jaki don Juan kiedykolwiek otrzymał. Twarz don Juana stała się purpurowa. Duma i krewkość młodzieńcza zbu­

dziły się w jego duszy. Bez słowa rzucił się ku szpadom i pochwycił jedną. Don Pedro wziął dru­gą i stanął w obronnej postawie. Zapaśnicy runęli na siebie z równą gwałtownością. Szpada don Pedra ugrzęzła w wełnianej sukni don Juana

i prześliznęła się obok ciała nie raniąc go, gdy oręż don Juana utonął po rękojeść w piersi przeciwnika. Don Pedro wyzionął ducha natychmiast. Don Juan, widząc wroga u swych stóp, spoglądał nań jakiś czas z tępym zdumieniem. Z wolna przyszedł do siebie i ogarnął rozmiar nowej zbrodni. Przykląkł przy trupie i silił się przywołać go do życia. Ale zbyt wiele widział ran, aby wątpić, że ta jest śmiertelna. Zakrwawiona szpada leżała u jego stóp, jak gdyby wzywając go,\§by skarał sam siebie, ale oddalając szybko nówą pokusę czarta, pobiegł do przeora i wpadł śpiesznie do jego celi. Tam, leżąc u jego nóg, opowiedział mu straszliwą scenę; mówiąc, wylewał potoki łez. Zrazu przeor nie chciał wierzyć, pierwszą jego myślą było, że umartwie­nia, jakie sobie zadawał brat Ambroży, przypra­wiły go o utratę rozumu. Ale krew, która widnia­ła na sukni i na rękach don Juana, nie pozwalała wątpić dłużej o straszliwej prawdzie. Przeor był to człowiek przytomny i bystry, pojął natychmiast rozmiar zgorszenia, jakie padłoby na klasztor, gdy­by przygoda rozgłosiła się w mieście. Nikt nie widział pojedynku. Postanowił zataić go nawet mieszkańcom klasztoru. Kazał don Juanowi iść za sobą i z jego pomocą przeniósł trupa do komórki, od której zabrał klucz. Następnie zamknąwszy don

Juana w celi, poszedł uwiadomić o wszystkim ko- regidora.

Wydaje się może dziwne, że don Pedro, który już próbował zabić don Juana z zasadzki, odrzu­cił myśl drugiego morderstwa i silił się sprzątnąć wroga w walce równą bronią; ale był to z jego strony jedynie akt piekielnej zemsty. Słyszał o po­kucie don Juana, a sława jego świętości była tak powszechna, iż don Pedro nie wątpił, że gdyby go zamordował, posłałby go prosto do nieba. Miał tedy nadzieję, iż wyzwawszy go i zmusiwszy do pojedynku, zabije go w stanie grzechu śmiertelnego

i zgubi w ten sposób wraz ciało jego i duszę. Wr- dzieliśmy, jak ten szatański zamiąr zwrócił się przeciw swemu twórcy.

Nietrudno było zdławić tę sprawę. Koregidor porozumiał się z przeorem co do sposobu usunięcia podejrzeń." Zakonnicy sądzili, że zmarły padł w walce z nieznanym przeciwnikiem i że go prze­niesiono do klasztoru, gdzie rychło umarł z ran. Co się tyczy don Juana, nie będę się silił odmalo­wać jego żalu i zgryzoty. Spełnił z radością wszyst­kie pokuty, które przeor mu nałożył. Całe życie zachował nad łóżkiem szpadę, którą przeszył don Pedra, i nie zdarzyło mu się spojrzeć na nią, aby się nie modlił za duszę jego i dusze jego rodziny. Aby pognębić resztę świeckiej dumy, która prze­trwała jeszcze w jego sercu, przeor nakazał mu stawić się co rano przed kuchtą klasztornym, który miał. mu dać policzek. Otrzymawszy go, brat Am­broży nie omieszkał nigdy nadstawić drugiego li­

ii

ca, dziękując kuchcie za to upokorzenie. 2ył w klasztorze jeszcze dziesięć lat i nigdy żaden nawrót grzechów młodości nie zmącił jego pokuty. Umarł czczony jak święty nawet przez tych, którzy zna­li dawną jego swawolę. Na łożu śmierci prosił jak o łaskę, by go pogrzebano w progu kościoła, tak aby każdy wchodzący deptał go nogami. Pro­sił również, aby na jego grobie wyryto napis: „Tu leży najgorszy człowiek, jaki był na świecie”. Ale nie uznano za właściwe wypełnić wszystkich zle­ceń, dyktowanych nadmierną pokorą. Pogrzebano go wpodle głównego ołtarza, w kaplicy, którą ufundował. Wyryto co prawda na kamieniu pokry­wającym śmiertelne szczątki napis, który sam uło­żył, ale przydano doó pochwałę nawrócenia. Szpi­tal jego, a zwłaszcza kaplicę, gdzie jest pochowany, zwiedzają wszyscy cudzoziemcy bawiący w Sewilli. Murillo przystroił tę kaplicę swymi arcydziełami. „Powrót syna marnotrawnego” i „Sadzawka w Je­rycho”, które sję dziś podziwia w galerii marszałka Soult, zdobiły niegdyś mury Szpitala Miłosierdzia.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Merimee Prosper Carmen
Merimee Prosper CARMEN
Merimee Prosper Carmen
Czyśćcowe dusze
Merimee Prosper TAMANGO

więcej podobnych podstron