PROSPER MÉRIMÉE
CARMEN CZYŚĆCOWE DUSZE
Zawsze podejrzewałem geografów, że sami nie wiedzą, co plotą, mieszcząc pole bitwy pod Munda w okolicy Bastuli Poeni w pobliżu nowoczesnej Monda, o jakie dwie mile na północ od Marbella. Wedlp moich własnych Wniosków z tekstu anonimowego autora Bellum' Hispaniense oraz kilku wskazówek zebranych w doskonałej bibliotece księcia d’Ossuna' sądziłem, że to raczej w okolicy Montilla trzeba szukać pamiętnego miejsca, gdzie po raz ostatni Cezar zagrał w cetno i licho przeciw (>brońcom republiki. Znalazłszy się w Andaluzji z początkiem jesieni'roku 1830, podjąłem dość daleką wycieczkę, aby rozjaśnić ostatnie wątpliwości. Memoriał, który ogłoszę niebawem, nie zostawi już, mam nadzieję, żadnej niepewności w umyśle rzetelnych! archeologów W oczekiwaniu, aż pioja praca rozwiąże wreszcie problem geograficzny, trzymający w zawieszeniu całą naukową Europę, opowiem małą powiastkę; nie przesądza ona zresztą w niczym zajmującej kwestii położenia Mondy.
Nająłem w Kordowie przewodnika i dwa konie I puściłem Się W Órogę, z Komentarzami Cezara
i paroma koszulami za cały pakunek. Pewnego dnia błądząc w dolinie Kaszena, wyczerpany zmęczeniem, umierając z pragnienia, spalony słońcem z ołowiu, słałem z całego serca do diaska Cezara i synów Pompejusza, kiedy spostrzegłem dość daleko od mojej ścieżki zieloną polankę zarosłą sitowiem i trzcinami. Zwiastowało to bliskość źródła. W istocie, skorom się zbliżył, spostrzegłem, że mniemany trawnik to było bajoro, do którego wpadał strumyk wypływający, jak się zdawało, z ciasnej gardzieli między dwoma skałami. Wywnioskowałem stąd, iż idąc pod bieg strumyka znajdę wodę chłodniejszą, mniej żab i pijawek i może nieco cienia. Przy wejściu do- skalnej gardzieli koń mój zarżał, na co inny koń, niewidoczny, odpowiedział natychmiast. Ledwie uszedłem jakieś sto kroków, przesmyk rozszerzając się nagle odsłonił mi rodzaj naturalnego amfiteatru, doskonale zacienionego wysokimi ścianami. Niepodobna o miejsce, które by przyrzekało podróżnemu rozkoszniejszy postój. U stóp kończystych skał tryskało spienione źródło i spadało do małej sadzawki wyścielonej piaskiem białym jak śnieg. Kilka pięknych dębów, zasłonio- nych od wiatru i ódwilżanych źródłem, wznosiło się nad brzegiem i okrywało je swym g|stym cieniem: wreszcie dokoła sadzawki delikatna i lśniąca trawa przyrzekała lepsze łoże, niżby je można znaleźć w jakiejkolwiek gospodzie na dziesięć mil wokoło.
Nie mnie przypadł zaszczyt odkrycia tak pięknego miejsca. W chwili gdy w nie zaszedłem, jakiś
człowiek spoczywał tam juz, prawdopodobnie spał. Obudzony rżeniem wstał i podszedł do swego kof nia, który skorzystał ze snu pana, aby sobie uczynić dobry popas w okolicznej trawie. Był to młody chwat, średniego wzrostu, ale silnie zbudowany,
o spojrzeniu dumnym i posępnym. Cera jego, niegdyś może piękna, stała się pod wpływem słońca ciemniejsza niż jego włosy. Jedną ręką trzymał za uzdę konia, w drugiej miał mosiężną rusznicę. Wyznaję, iż zrazu rusznica i sroga mina jej właściciela zaskoczyły mnie nieco, ale nie wierzyłem już w bandytów, tyle się o nich nasłuchawszy, a nie spotkawszy ich nigdy. Zresztą widziałem tylu uczciwych rolników zbrojących się od stóp aż do głowy, aby iść na targ, iż widok palnej broni nie uprawniał mnie do wątpienia o czcigodności nieznajomego. A wreszcie, mówiłem sobie, cóż by począł z mymi koszulami i moimi Komentarzami w el- zewirze?
Pozdrowiłem tedy właściciela rusznicy poufnym skinieniem głowy, pytając z uśmiechem, czym nie zakłócił jego snu. Nie odpowiedział nic i zmierzył mnie bystro wzrokiem; po czym — jak gdyby rad z egzaminu — przyjrzał się równie bacznie memu przewodnikowi, który właśnie się zbliżał. Ujrzałem, iż ten zbladł i zatrzymał się z oznakami widocznej grozy. „Głupie spotkacie!” — rzekłem sobie.. Ale ''roztropność radziła mi nie okazywać niepokoju. Zsiadłem z konia, rzekłem przewodnikowi, aby go rozkulbaczył, i kląkłszy nad źródłem, zanurzyłem w nie głowę i ręce; następnie pociągnąłem dobry
łyk, leżąc na brzuchu, jalc owi z 1 i zołn jerze Gedeona.
Równocześnie przyglądałem się memu przewodnikowi 1 nieznajomemu. Przewodnik zbliżał się bardzo niechętnie; obcy zdawał się nie żywić złych zamiarów; puścił wolno konia, a rusznica, którą •. trzymał zrazu poziomo, zwrócona była obecnie ku ziemi.
Nie uważając za właściwe formalizować się widocznym zlekceważeniem mej osoby, wyciągnąłem się na trawie i swobodnie spytałem właściciela rusznicy, czy nie ma przy sobie krzesiwa. Równocześnie wydobyłem puzaerko z cygarami. Nieznajomy, wciąż bez słowa, sięgnął do kieszeni, wyjął krzesiwo i skwapliwie skrzesał mi ogień. Wyraźnie obłaskawiał się; usiadł na wprost mnie, ale nie wypuszczając broni z ręki. Zipali Wszy cygaro, wybrałem najlepsze z pozostałych i spytałem, czy pali.
— Owszem, proszę pana —■ odpowiedział.
Były to pierwsze słowa, które wyrzekł, przy czym zauważyłem, że akcent jego nie ma andaluzyjskiego brzmienia. Wyciągnąłem stąd wnioseki że jest podróżnym jak ja, tyle tylko, że nie archeologiem.
— Może to panu będzie smakowało — rzekłem, podając mu prawdziwe hawańskie regalia.
Skinął lekko41 głową, zapalił cygaro od mego, podziękował nowym skinieniem, po czym zaciągnął się z widoczną przyjemnością.
— Ach! — zawołał wypuszczając z wolna kłąb
dymu ustami ! nosem — jak dawno już nie paliłem.
W Hiszpanii ofiarowane i przyjęte cygaro stwarza stosunek gościnności, jak na Wschodzie podzie-v lenie się chlebem i solą. Nieznajomy okazał się rozmowniejszy, niż się spodziewałem. Zresztą mimo iż powiadał się mieszkańcem okolic Montilla, najwyraźniej znał kraj dość licho. Nie wiedział miana uroczej doliny, w której spoczywaliśmy; nie umiał nazwać żadnej wioski w pobliżu; wreszcie zapytany, czy nie widział gdzie w okolicy uszkodzonych murów, rzeźbionych kamieni, wyznał, że nigdy nie zwracał uwagi na podobne rzeczy. W zamian okazał się biegłym znawcą koni. Skrytykował mojego, co nie było trudno; następnie wywiódł mi rodowód swego, który pochodził ze sławnej kordo- wańskiej stadniny: było to w istocie szlachetne zwierzę i — wedle tego, co mówił jego pan — tak wytrzymałe, że raz zdarzyło mu się zrobić trzydzieści mil w jednym dniu galopem i kłusem. W toku swego wywodu nieznajomy zatrzymał się nagle, "jakby zmieszany i nierad, że za dużo powiedział. „Bardzo mi było wtedy spieszno do Kordowy — dodał z pewnym zakłopotaniem. — Musiałem odwiedzić sędziów w pewnym procesie...” Mówiąc spoglądał na mego przewodnika Antonia, który spuścił oczy.
Cień i źródło zachwyciły mnie do tego stopnia, że przypomniałem sobie o paru zrazach wybornej szynki, ktęrą przyjaciele moi z Montilla włożyli do sakwy przewodnika. Kazałem ją przynieść i zapro-
siłero obcego ćf*> udziału w Improwizowanej przekąsce. Jeżeli od dawna nie palił, mogłem wnosić, iż nie jadł co najmniej od czterdziestu ośmiu godzin. Pożerał jak zgłodniały wilk. Pomyślałem, że spotkanie było opatrznościowe dla nieboraka. Prze-': wodnik natomiast jadł mało, pił jeszcze mniej . i nie mówił wcale, mimo że od początku naszej podróży okazał się nieporównanym gadułą. Obecność naszego gościa zdawała się go krępować; jakaś nieufność, z której przyczyn nie zdawałem sobie jasno sprawy, oddalała ich od siebie.
Znikły już ostatnie kruszyny chleba i szynki; wypaliliśmy po drugim cygarze; kazałem przewodnikowi okulbaczyć konie i miałem się żegnać z nowym przyjacielem, kiedy ów spytał, gdzie zamierzam spędzić noc.
Nim zdołałem spostrzec znak mego przewodnika, odpowiedziałem, że jadę do gospody Del Cuervo.
— Lichy to nocleg dla osoby takiej jak pan... I ja tam jadę. Jeśli pan pozwoli sobie towarzyszyć, odbędziemy drogę razem.
— Bardzo chętnie — rzekłem dosiadając konia. Przewodnik, który mi trzymał strzemię, dał znowu znak oczami. Odpowiedziałem wzruszeniem ramion, jakby dla upewnienia go, że jestem zupełnie spokojny, i puściliśmy się w drogg.
Tajemnicze znaki Antonia, jego niepokój, kilką słów, które wymknęły się nieznajomemu, zwłasz-* cza ów trzydziestomilowy feürs i mało prawdopodobne jego objaśnienie, ustaliły już moje pojęcie
o towarzyszu podróży. Nie wątpiłem, że mam do
czynienia z przemytnikiem, może złodziejem. Cóż mi to szkodziło? Znałem na tyle Hiszpanów, aby być najpewniejszym, że nic mi nie grozi ze strony człowieka, który ze mną jadł i palił. Obecność jego była nawet dobrą rękojmią przeciw wszelkiemu niepożądanemu spotkaniu. Zresztą bardzo rad byłem dowiedzieć się, co to jest rozbójnik. Nie widuje się ich co dzień i'jest pewien urok w tym, aby się znaleźć w pobliżu istoty niebezpiecznej, zwłaszcza.kiedy się czuje, że jest łagodna i oswojona.
Spodziewałem się doprowadzić stopniowo nieznajomego do zwierzeń; mimo mrugań* przewodnika ściągnąłem rozmowę na témat opryszków. Rozumie się samo przez się, że mówiłem o nich z szacunkiem. Był wówczas w Andaluzji słynny bandyta, zwany José Maria, którego czyny były na wszystkich ustach. „Gdybym się tak znajdował strzemię w strzemię z Josém Maria?” — mówiłem sobie... Opowiadałem znane mi ze słychu historie o tym bohaterze, wszystkie zresztą Tai jego chwale, i wyrażałem głośno podziw dla jego męstwa i szlachetności.
— José Maria jest zwykłym ladaco — rzekł zimno nieznajomy. ; .
„Czy oddaje sobie sprawiedliwość, czy też to nadmiar skromności z jego strony? — pytałem siebie w myśli; w miarę bowiem, jak przyglądałem się memu towarzyszowi, odnajdywałem w nim rysopis Joségo Maria, który czytałem obwieszczony na bramie niejednego miasta w Andaluzji. „Tak,
tak, to on... Blond włosy, oczy niebieskie, duże usta, ładne zęby, małe ręce; koszula z cienkiego płótna, aksamitny kaftan ze srebrnymi guzami, białe skórzane kamasze, koń gniady... Nie ma wątpliwości. Ale szanujmy jego incognito”.
Przybyliśmy do gospody. Była taka, jak mi ją odmalował, to znaczy jedna z najnędzniejszych, jakie dotąd spotkałem. Duża izba służyła za kuchnię, jadalnię i sypialnię. Ogień zapalało się na płaskim kamieniu na środku izby, a dym wychodził przez dziurę w dachu, lub raczej nie wychodził, tworząc chmurę o kilka stóp nad ziemią. Pod ścianą leżało na ziemi kilka starych derek mulich: były to łóżka dla podróżnych. O dwadzieścia kroków od domu, lub raczej od tej jedynej izby, wznosiła się szopa służąca za stajnię. W uroczym tym przybytku nie było istoty ludzkiej — przynajmniej na tę chwilę — prócz starej kobiety i małej dziesięcio- lub dwunastoletniej dziewczynki: obie były koloru sadzy, odziane w okropne łachmany. „Oto wszystko, co zostało —pomyślałem — z ludności starożytnej Munda Boetica. O Cezarze!
O Sekscie Pompejuszu! Jakże bylibyście zdumieni, gdybyście wrócili na świat”.
Na widok mego towarzysza starej wyrwał się , okrzyk zdumienia.
— Och! Don Josél — wykrzyknęła.
Don José zmarszczył brwi i uczynił rozkazujący gest, który natychmiast opamiętał staruszkę. Obróciłem się w stronę przewodnika i nieznacznym ruchem dałem mu do zrozumienia, że zdaję sobie
doskonale sprawę, kim jest człowiek, z którym mam spędzać noc. Wieczerza była lepsza, niż się spodziewałem. Podano nam na małym stoliczku, wysokim na stopę, starego koguta ugotowanego z ryżem i z obfitością tureckiego pieprzu, następnie turecki pieprz z oliwą, wreszcie gaspacho, rodzaj sałaty z pieprzu tureckiego. Trzy dania tak korzenne kazały nam często zaglądać do bukłaczka z winem, które okazało się wyborowe. Skorośmy podjedli, wówczas, widząc na ścianie mandolinę — w Hiszpanii są wszędzie mandoliny. — spytałem dziewczynki', która nam usługiwała, czy umie grać.
— Nie — odparła — ale don José gra tak pięknie.
— Bądź pan tak uprzejmy — rzekłem — zaśpiewaj mi coś, przepadam za waszą narodową muzyką.
— Nie mogę niczego odmówić grzecznemu panu, który mi daje tak wyborne cygara — wykrzyknął don José, jak gdyby siląc się na wesołość.
Kazał podać mandolinę i zaczął śpiewać pobrzą- kując. Głos jego był surowy, ale miły, nuta melancholijna i oryginalna; co się tyczy treści, nie zrozumiałem ani słowa.
—- Jeśli się nie mylę — rzekłem — to nie jest melodia hiszpańska. To przypomina zorzicos z ziemi Basków i słowa muszą być też w tym języku.
— Tak — odparł don José z posępną twarzą. Położył mandolinę i zaplótłszy ręce patrzał w gasnący ogień z wyrazem szczególnego smutku. Oświecona lampką, stojącą na stoliku, twarz jego, szlachetna zarazem i dzika, przypominała mi Milto-
nowego szatana. Może jak ów szatan towarzysz mój myślał o siedzibie, którą opuścił, o wygnaniu, które na siebie ściągnął przez jeden błąd. Próbowałem nawiązać przerwaną rozmowę, ale nie odpowiadał, wciąż zatopiony w smutnych myślach. Stara ułożyła się tymczasem w kącie, odgrodzona dziurawą derką wiszącą na sznurku; dziewczynka wsunęła się za nią w to - ustronie przeznaczone dla płci pięknej. Wówczas przewodnik mój wstał i poprosił mnie, abym się udał za nim do stajni; ale na to don José, jak gdyby budząc się nagle, spytał go szorstko, dokąd idzie.
— Do, stajni — odpowiedział przewodnik.
— Po co? Konie mają co jeść. Połóż się tutaj, pan ci pozwoli.
— Boję się, że koń mego pana zachorował ; chciałbym, żeby go pan zobaczył; może będzie wiedział, czego mu trzeba.
Widoczne było, że Antonio chce mówić ze mną na osobności, ale ja nie miałem żadnej ochoty ściągać podejrzeń don Joségo; zdawało mi się, że w danej sytuacji najwłaściwszą drogą jest okazać mu nieograniczone zaufanie. Odpowiedziałem tedy, że nie rozumiem się na koniach i że mam ochotę spać. Don José poszedł za Antoniem do stajni, skąd niebawem wrócił sam. Oznajmił mi, że koniowi nic nie jest, ale że mój przewodnik uważa go za tak cenne zwierzę, iż wyciera go kamizelką, aby mu się dać wypocić, i zamierza spędzić całą noc na tym miłym zajęciu. Wśród tego ja wyciągnąłem się na derkach, starannie owinięty w płaszez, aby ich
nie dotykać. Przeprosiwszy mnie za te śmiałość, że kładzie się przy mnie, don José wyciągnął się pod drzwiami, nie zaniechawszy podsypać skałki u swojej flinty, którą ostrożnie umieścił pod sakwą służącą mu za poduszkę. W pięć minut później, powiedziawszy sobie wzajem dobranoc, usnęliśmy obaj głęboko.
Sądziłem, że jestem dość zmęczony, aby móc usnąć na podobnym legowisku; ale po jakiej godzinie przykre swędzenie wyrwało mnie z pierw-' szego snu. Z chwilą - gdy zrozumiałem przyczynę, wstałem, przeświadczony, że lepiej spędzić resztę nocy pod gołym niebem niż pod tym niegościnnym dachem. Stąpając na palcach dotarłem do drzwi, okraczyłem don Joségo, który spał snem sprawiedliwych, i zdołałem się wydostać z izby nie'zbudziwszy go. Koło drzwi znajdowała się szeroka drewniana ława; wyciągnąłem się na niej, układając się, jak mogłem, aby'tam spędzić resztę nocy. Miałem zamknąć oczy po raz drugi, kiedy mi się zdało, że przesuwa się koło mnie cień ćzłowieksM cień konia, oba kroczące bez szelestu. Podniosłem się na wpół i poznałem jak gdyby Antonia. Zdumiony, iż widzę go na dworze o tej godzinie, wstałem i podszedłem ku niemu. Spostrzegłszy mnie, przystanął.
— Gdzie on jest? -4- spytał Antonio szeptem.
— W izbie, śpi, nie boi się pluskiew. Po cóż ty wyprowadzasz tego konia?
Zauważyłem wówczas, iż — aby nie robić hałasu T— Antonio owinął kopyta zwierzęcia strzępami starej derki.
— Mów pan ciszej — rzekł Antonio — na imię nieba. Pan nie wie, kto jest ten człowiek. To José « Navarro, najgroźniejszy bandyta w całej Andaluzji. Cały dzień dawałem panu znaki, których pan nie chciał zrozumieć.
— Bandyta nie bandyta, co mnie to obchodzi? — odparłem. — Nas nie okradł i założyłbym się, że nie ma tego zamiaru.
— Niech i tak będzie; ale. naznaczono dwieście i dukatów nagrody dla tëgo, kto go wyda Wiem o jj posterunku lansjerów o półtorej mili stąd i nim się zrobi dzień, sprowadzę tu paru tęgich zuchów. « Byłbym wziął jego konia, ale jest tak zły, że nikt ! prócz Navarra nie może się doń zbliżyć.
— Niechże cię kaduk porwie! — rzekłem. — Cóż j ci złego uczynił ten nieborak, aby go wydawać? j Zresztą czyś pewien, że to jest ten bandyta?
— Zupełnie pewien; przed chwilą udał się że * mną do stajni i rzekł: „Masz minę, jakbyś mnie. j znał; otóż, jeśli powiesz temu dobremu panu, kto j jestem, strzelę ci w łeb”. Zostań pan, zostań pan j przy nim; nie ma się pan czego obawiać. Póki będzie wiedział, że pan jest tutaj, niczego nie będzie j podejrzewał.
Tak rozmawiając oddaliliśmy się od gospody na ■ tyle, aby nie można było już dosłyszeć podków Ąn- t tonio w mgnieniu oka odwiązał łachy, którymi 4 owinął nogi koniowi, i gotował się wskoczyć na siodło. Próbowałem prośby i groźby, aby go zatrzymać.
— Ja jestem biedak, $anie — odpowiedział. —
Dwieście dukatów! Takiej gratki się nie przepuszcza, zwłaszcza gdy chodzi / o oczyszczenie kraj u z podobnego ścierwa. Ale niech pan uważa; jeśji Navarro się zbudzi, chwyci za rusznicę i wówczas baczność. Ja już zaszedłem za daleko, aby się cofnąć; niech pan sobie daje rady, jak pan umie.
Ladaco był już na siodle; spiął konia, niebawem straciłem go z oczu w ciemności.
Byłem oburzony na mego przewodnika i dość niespokojny. Po chwili namysłu powziąłem postanowienie i wróciłem do izby. Don José spał jeszcze, wynagradzając sobie niewątpliwie trudy i bezsenność wielu burzliwych dni. Musiałem silnie nim potrząsnąć, aby go zbudzić. Nigdy nie zapomnę jego strasznego spojrzenia oraz gestu, jakim sięgnął po rusznicę, którą przez ostrożność umieściłem w pewnym oddaleniu.
— Panie — rzekłem — przepraszam, że pana budzę, ale chcę panu zadać jedno niedorzeczne pytanie: czy pan byłby rad spotkać tutaj jakie pół tuzina lansjerów?
Skoczył na równe nogi i rzekł grzmiącym głosem:
— Kto panu to powiedział?
— Mniejsza, skąd pochodzi przestroga, byle była dobra.
— Pański przewodnik mnie zdradził, ale mi to zapłaci. Gdzie on jest?
— Nie wiem... Sąd?ę, że w stajni... ale ktoś mi powiedział...
— Kto panu powiedział?... Przecież nie ta stara?..«
i— Kłoś. kogo nie znam... Nie tracąc sMw, czy ma pan powody, aby nie czekać tu na tych żołnierzy? Jeżeli tak. niech pan nie traci czasu; w przeciwnym razie dobranoc, i przepraszam, że zakłóciłem pański sen.
— Och, ten przewodnik. Ten przewodnik. Od razu mi sie nie podobał... ale dostanie mi się w ręce|| Żegnam pana. Niech panu Bóg odpłaci przysługą* którą mi pan oddał. Ja nie jestem tak bardzo zły, | jak pan sądzi... tak. jest we mnie jeszcze coś. cój zasługuje na wsr>6łczue'e zacnego człowieka... Żegnam pana... Jednego mi tylko żal... Ze nie mogę się panu wypłacić.
— Jako cenę usługi, którą panu oddałem, przy-1 rzeknij mi, don José, nie podejrzewać nikogo, nie j| myśleć o zemście. Oto masz pan parę cygar na drogę. Szczęśliwej podróży.
i podałem mu rękę.
Ścisnął Ją bez słowa, wziął rusznicę i sakwę,
! rzuciwszy kilka słów starej w narzeczu, którego nie zrozumiałem, pobiegł do szopy. W chwilę póz> j1 niej usłyszałem jego galop w szczerym polu.
Co do mnie, ułożyłem się z powrotem na ławce, J ale nie zasnąłem. Pytałem sam siebie, czy miałem J prawo ocalić od szubienicy złodzieja, może mor-.* dercę, Jedynie dlatego, że Jadłem z nim szynkąJ I ryż à la walentlenne. Czyż nie zdradziłem mego; ] przewodnika, który bronił społeczeństwa? Czy nie naraziłem go na zemstę zbrodniarza? Ale obowiązki I gościnności...,»Przesąd dzikich — mówiłem sobie —» stanę się odpowiedzialny za wszystkie zbrodnie,
10
których ten bandyta się dopuści...” Mimo to czy przesądem jest ów głoś sumienia opierający się. wszelkiemu rozumowaniu? Być może w drażliwym 'położeniu, w którym się znalazłem, nie mogłem się zeń wyplątać bez wyrźutów. Tonąłem jeszcze w największej niepewności co do moralnej strony mego postępku, kiedy ujrzałem jakieś pół tuzina jeźdźców wraz z Antoniem, trzymającym się przezornie z tyłu. Wyszedłem naprzeciw i uprzedziłem, że bandyta umknął już od dwóch godzin. Stara, wzięta na spytki przez kaprala, odparła, że zna Navarra, ale że żyjąc samotnie na tym odludziu, nie ośmieliłaby się nigdy narażać swego życia wydając go. Dodała, iż obyczajem jego, ilekroć zajechał do niej, było zawsze wyjeżdżać o północy. Co do mnie, trzeba mi było udać się o kilka mil, aby pokazać paszport i podpisać oświadczenie w obliczu alkada, po czym pozwolono mi prowadzić dalej moje archeologiczne poszukiwania. Antonio dąsał się na mnie podejrzewając, że-to ja mu przeszkodziłem w zarobieniu dwustu dukatów. Mimo to rozstaliśmy się w Kordowie w dobrej zgodzie: na pożegnanie dałem mu napiwek tak hojny, jak tylko pozwalał na to stan mojej sakiewki.
II
Spędziłem kilka dni w Kordowie. Powiedziano mi o jednym rękopisie w bibliotece dominikanów, w którym będę mógł znaleźć zajmujące wskazówki co do starożytnej Munda. Gościnnie przyjęty przez
znanych ojców trawiłem diii w ich klasztorze, a wieczorem przechadzałem się po mieście. W Kordowie o zachodzie słońca mnóstwo próżniaków wystaje na wybrzeżu ciągnącym się wzdłuż prawego brzegu Gwadalkwiwiru. Wdycha się tam wyziewy garbarni, która podtrzymuje starożytną sławę tego miasta, głośnego wyprawą skór, ale w zamian zażywa się widowiska, które warte jest uwagi. Na kilka minut przed Aniołem Pańskim mnogość kobiet zbiera się nad rzeką poniżej wybrzeża, które jest dość wyniosłe. Żaden mężczyzna nie ośmieliłby się wmieszać w tę gromadkę. Skoro tylko oddzwonią Anioł Pański, znaczy to, że jest noc. Z ostatnim uderzeniem dzwonu kobiety rozbierają się i wchodzą do wody. Dopieroż krzyki, śmiechy, piekielny zgiełk. Z wysokiego brzegu mężczyźni przyglądają się kąpiącym, wypatrują oczy i niewiele mogą dojrzeć. Bądź co bądź te białe i mgliste kształty, rysujące się na ciemnym lazurze rzeki, nastrajają poetycznie; przy odrobi-! nie wyobraźni nietrudno odtworzyć sobie Dianę i jej nimfy, nie narażając się na smutny los Akteo- na. Opowiadano mi, że paru urwisów ułożyło się jednego dnia, aby przekupić dzwonnika i skłonić go, aby oddzwonił Anioł Pański na dwadzieścia minut przed legalną godziną. Mimo że był jeszcze jasny dzień, nimfy Gwadalkwiwiru nie zawahały się i bardziej wierząc w Anioł Pański niż w słońce, ukazały się z czystym sumieniem w toalecie kąpielowej, która jest zawsze nad wyraz prosta. Nie było mnie przy tym. Za mego pobytu dzwonnik
był nieprzedajny, zmierzch dość ciemny i chyba kot mógłby odróżnić najstarszą przekupkę pomarańcz od najładniejszej gryzetki kordowiańskiej.
Jednego wieczora o godzinie, kiedy nie widać już nic, paliłem oparty o parapet, kiedy jakaś kobieta, wstępując po schodach wiodących od rzeki, przysiadła koło mnie. Miała we włosach duży bukiet jaśminu, którego płatki wydają wieczorem upajający zapach. Była skromnie, może nawet ubogo odziana, całkiem czarno, jak większość gryzetek wieczorem. Kobiety przyzwoite noszą kolor czarny jedynie rano; wieczorem ubierają się ó. francesa. Zbliżając się do mnie amatorka kąpieli spuściła na ramiona mantylkę okrywającą jej głowę: „Przy mrocznej jasności, która spływa z gwiazd”, ujrzałem, że jest mała, zgrabna i że ma bardzo duże oczy. Natychmiast rzuciłem cygaro. Zrozumiała ten akt na wskroś francuskiej grzeczności i pospieszyła mnie zapewnić, że bardzo lubi zapach tytoniu, a nawet sama pali, o ile ma pod ręką lekkie pape- litos. Szczęściem miałem właśnie takie; poczęstowałem ją skwapliwie. Raczyła przyjąć jeden i zapaliła go od płonącego sznurka, który chłopak podał nam za cenę jednego solda. Zanurzeni w kłębie dymu gawędziliśmy z piękną nieznajomą tak długo, aż zostaliśmy prawie sami na wybrzeżu. Sądziłem, że nie będę zbyt śmiały, zapraszając ją na lody do nevería *.
* Kawiarnia opatrzona lodownią lub raczej zbiornikiem śniegu. Nie ma ,w Hiszpanii wioski, która by nie miała swojej nevería.
’^,ri(MthAawka
sm
Po skromnym wahaniu przyjęła; ale nim się zdecydowała, spytała o godzinę. Nacisnąłem sprężynę zegarka, który zadzwonił; mechanizm ten uderzył ją wielce.
— Co u was są za wynalazki, panowie cudzoziemcy. Z jakiego pan kraju? Z pewnością Anglik?*
— Francuz, do usług. A panienka — czy pani
— zapewne z Kordowy?
— Nie. Ü
— W każdym razie z Andaluzji. Poznaję po miękkiej wymowie.
— Skoro pan jest tak biegły w rozróżnianiu akcentu, powinien pan odgadnąć, kto jestem.
— Sądzę, że pani jest z kraju Jezusa, p dwa kroki od raju.
(Przenośni tej, która oznacza Andaluzję, nauczyłem się od mego przyjaciela Francisco Sevilla, głośnego pikadora).
— Ba! Raj... tutejsi ludzie powiadają, że nie jest stworzony dla nas.
I— Byłażby więc pani Mauretanką albo... (Zatrzymałem się, nie śmiejąc powiedzieć: Żydówką).
— No, no! Widzi pan przecież,, że jestem Cyganką; chce pan, abym mu powróżyła? Słyszał pan kiedy imię Carmencita? To ja.
Byłem wówczas (jakieś piętnaście lat temu) takim niedowiarkiem, źe nie cofnąłem się ze zgrozą, dowiadując się, że stoję obok czarownicy. „Dobryś!
— pomyślałem sobie — zeszłego tygodnia wieczerzałem z bandytą, chodźmyż dziś na lody ze służebnicą szatana. W podróży trzeba wszystkiego skosztować”. Miałem jeszcze inny powód, aby nawiązać tę znajomość. Po wyjściu z gimnazjum, wyznaję to ze wstydem, straciłem jakiś czas na studiowaniu nauk' tajemnych, kilka razy nawet próbowałem zaklinać ducha ciemności. Uleczony od dawna z namiętności do podobnych dociekań, zachowąłem mimo. to źdźbło ciekawości dla wszystkich przesądów i ucieszyłem się ze sposobności poznania, jak daleko sięga sztuka magiczna u Cyganów.
Wciąż rozmawiając weszliśmy do nevería i sied- liśmy przy stoliku oświetlonym świecą w szklanym kloszu. Mogłem wówczas przyjrzeć się swobodnie mojej gitanie, podczas gdy przyzwoici ludzie spożywający swoje lody wytrzeszczali oczy ze zdumieniem, widząc mnie w tąk zacnym towarzystwie.
Wątpię, aby panna Carmen była czystej rasy; przynajmniej była nieskończenie ładniejsza od wszystkich jej krajanek, które kiedykolwiek spotkałem. Aby kobieta była ładna, powiadają Hiszpanie, trzeba, aby jednoczyła trzydzieści si lub —. jeśli ktq woli krr aby można ją było określić za pomocą dziesięciu przymiotników, z których każdy odnosi się do trzech szczegółów jej osoby. Na przykład ma mieć trzy rzeczy czarne: oczy, powieki i brwi; trzy cienkie: palce, usta, włosy etc. Resztę
znajdziecie w Brantomie. Moja Cyganka nie mogła sobie rościć praw do tylu doskonałości. Skóra jej, bardzo zresztą gładka, zbliżała się barwą do tonu miedzi. Oczy były skośne, ale prześlicznie wykrojone; wargi nieco grube, ale dobrze zarysowane, odsłaniały zęby bielsze niż migdał obrany ze skóry. Włosy, może za mało jedwabiste, były czarne z odcieniem niebieskim jak skrzydło kruka, przy tym długie i lśniące. Aby nie nużyć rozwlekłym opisem, powiem ogólnie, że z każdą wadą łączy się przymiot, uwydatniony jeszcze silniej przez kontrast. Była to piękność oryginalna i dzika, twarz, która zdumiewała w pierwszej chwili, ale której nie można było zapomnieć. Oczy jej zwłaszcza miały wyraz zmysłowy i okrutny, którego nie spotkałem później u żadnej ludzkiej istoty. „Cygańskie oko, wilcze oko” — jest takie przysłowie hiszpańskie, świąęłczące o spostrzegawczości. Jeśli nie macie czasu iść do ogrodu botanicznego, aby studiować spojrzenie wilka, przyjrzyjcie się swemu kotowi, kiedy czai się na wróble.
Każdy rozumie, że śmieszne byłoby dać sobie wróżyć w kawiarni, toteż poprosiłem piękną czarownicę, aby mi pozwoliła towarzyszyć sobie do domu. Zgodziła się bez trudu, ale znowuż chciała wiedzieć godzinę i poprosiła mnie, abym jeszcze raz zadzwonił w zegarek.
— Czy to naprawdę złote? — rzekła, przyglądając się z nadzwyczajną uwagą.
Kiedyśmy się puścili w drogę, była ciemna noc; sklepy były przeważnie zamknięte, ulice niemal
puste. Przebyliśmy most na Gwadalkwiwirze i już na krańcu miasta zatrzymaliśmy się pod domem, który bynajmniej nie miał pozorów pałacu. Otworzyło nam dziecko. Cyganka rzekła kilka słów w języku mi nie znanym; dowiedziałem się później, że to był rommani albo chipe kali, narzecze gita- nos. Natychmiast dziecko znikło, zostawiając nas w dość obszernym pokoju, którego umeblowanie stanowił stolik, dwa krzesełka i kufer. A, prawda, zapomniałem o garnku z wodą, stercie pomarańcz i wiązce cebuli.
Skorośmy zostali sami, Cyganka dobyła z kufra karty, widocznie mocno wysłużone, magnes, zasuszonego kameleona i parę innych przedmiotów właściwych jej sztuce. Następnie kazała mi uczynić w lewej dłoni znak krzyża monetą i zaczęły się ceremonie magiczne. Zbyteczne byłoby przytaczać jej przepowiednie, co zaś do sposobu, w jaki brała się do rzeczy, widać było, że z niej czarownica całą gębą.
Na nieszczęście przeszkodzono nam niebawem. Drzwi otworzyły się gwałtownie i mężczyzna, zawinięty aż po oczy w brunatny płaszcz, wszedł, zwracając się do Cyganki w sposób niezbyt uprzejmy. Nie rozumiałem, co mówi, ale ton świadczył, że jest w bardzo złym humorze. Na jego widok gi- tana nie okazała zdziwienia ani gniewu, ale podbiegła i z nadzwyczajną płynnością wymowy rzekła doń kilka zdań w tajemnym narzeczu, którym posługiwała Się już wobec mnie. Słowo payllo, często powtarzane, było jedyne, które zrozumia
łem. Wiedziałem, ze Cyganie nazywają tak każdego człowieka nie ich rasy. Przypuszczając, że chodzi
o mnie, spodziewałem się'drażliwych wyjaśnień; już ujmowałem krzesełko i siliłem się wyczuć moment, w którym wypadnie rzucić je na głowę natrętowi. Ten odepchnął szorstko Cygankę i postąpił ku mnie; po czym cofając się, o krok wykrzyknął:
— Ach! To pan.
Spojrzałem ja z kolei i poznałem mego przyjaciela don Josego. W tej chwili żałowałem nieco, żem go nie pozwolił powiesić.
— A, to ty, mój zuchu — wykrzyknąłem, śmiejąc się najmniej kwaśno, jak mogłem —- przerwałeś panience w chwili, gdy przepowiadała mi nader ciekawe rzeczy.
— Zawsze ta sama. Ale to się skończy — rzucił przez zęby, zwracając na nią posępne spojrzenie.
Tymczasem Cyganka mówiła doń dalej w swoim języku. Stopniowo rozgrzewała się. Oko jej na- biegło krwią i stawało się straszne, rysy ściągnęły się, tupała nogą. Zdawało mi się, że nagli go żywo, aby zrobił coś, co się spotykało u niego z wahaniem. Co to było, zdawało mi się, że rozumiem aż nadto, widząc ją, jak przeciąga szybko swoją drobną rączką pod brodą. Byłem skłonny mniemać, że chodzi o poderżnięcie gardła, i miałem niejakie ' podejrzenie, że to szło o moje gardło.
Na ten potok wymowy don Jose odpowiedział jedynie paroma słowy, wyrzeczonymi zwięzłym to- . nem. Wówczas Cyganka obrzuciła go spojrzeniem pełnym głębokiej wzgardy; następnie siadłszy po
turecku w kącie, wybrała pomarańczę, obrała ją i zaczęła jeść.
Don José wziął mnie za ramię, otworzył drzwi i wyprowadził mnie na ulicę. Przeszliśmy jakieś dwieście kroków w najgłębszym milczeniu. Następni o wyciągając rękę, rzekł1:
— Wciąż prosto, a dojdzie pan do mostu. Odwrócił się i oddalił szybko.
Wróciłem do gospody nieco markotny i w dość lichym humorze? Najgorsze było, iż rozbierając się, spostrzegłem brak zegarka.
Rozmaite względy nie pozwoliły mi dochodzić tego nazajutrz lub też upraszać pana koregidora, aby go kazał poszukać. Ukończyłem pracę nad rękopisem ojców dominikanów i wyjechałem do Sewilli. Po wielu miesiącach wędrówek po Andaluzji miałem wracać do Madrytu i trzeba mi było przejeżdżać przez Kordowę. Nie- miałem zamiaru zabawić tam długo; nabrałem odrazy do tego pięknego miasta i do dam kąpiących się w Gwadalkwi- wirze. Mimo to odwiedziny przyjaciół, parę sprawunków do załatwienia, wszystko to miało mnie zatrzymać co najmniej trzy lub cztery dni w dawnej stolicy władców muzułmańskich.
Skorom się pojawił w klasztorze, jeden z ojców, który okazywał zawsze zainteresowanie mymi pracami tyczącymi położenia Mundy, przyjął mnie z otwartymi ramionami, wołając:*
:— Pochwalone niech będzie imię Pana! Witajże nam, drogi przyjacielu. Mieliśmy cię wszyscy za nieboszczyka, i ja, jak mnie tu widzisz, odmówiłem
ijie jedno pater i ave — których nie żałuję — za zbawienie twojej duszy. Zatem nie zamordowano cię? Bo że cię okradziono, to wiemy.
— Jak to? — spytałem nieco zaskoczony.
— No tak, wie pan przecie, ten piękny zegarek, w który dzwoniłeś w bibliotece, kiedyśmy panu mówili, że czas na chór. Otóż znalazł się, oddadzą go panu.
— To jest... — przerwałem nieco zakłopotany
— właściwie zgubiłem...
— Huit aj jest pod kluczem, że zaś wiadomo było, że on zdolny jest wygarnąć z fuzji éío człowieka, aby mu zabrać jednego srebrnika, umieraliśmy z obawy, że pana uśmiercił. Pójdę z panem do koregidora i odbierze pan swój piękny zegarek. I niech pan potem opowiada w kraju, że policja niedobrze funkcjonuje w Hiszpanii.
— Wyznaję — rzekłem — że wolałbym raczej stracić zegarek, niż musieć świadczyć przed sądem po to, aby wyprawić na szubienicę biednego nieboraka, zwłaszcza że... zwłaszcza...
— Och, niech pan się tym nie kłopoce; ma już swoją porcję, a nie mogą go powiesić dwa razy. To jest, mylę się, kiedy mówię: powiesić. Ten pański złodziej to hidalgo; uduszą go tedy pojutrze bez ochyby. Wid^i pan, że jedna kradzież mniej albo więcej nie zmieni nic w jego sprawie. Dałby Bóg, aby on tylko kradł. Ale on popełnił wiele morderstw, jedno okropniejsze od drugiego.
— Znają go w okolicy pod mianem José Navarro,
ale ma jeszcze inne nazwisko baskijskie, którego ani pan, ani ja nie wymówimy nigdy. To człowiek, którego warto widzieć; pan, który lubisz poznawać miejscowe osobliwości, nie powinieneś zaniedbać sposobności przyjrzenia się, w jaki sposób w Hiszpanii hultaje schodzą ze świata. Jest w kaplicy, ojciec Martinez zaprowadzi pana.
Zacny dominikanin tak nalegał, abym obejrzał przygotowania do „cacanego uduszenia”, że nie mogłem się oprzeć. Poszedłem odwiedzić więźnia, zaopatrzony w paczkę cygar, które — miałem nadzieję — powinny były okupić moje natręctwo.
Spytałem go, czy za cenę pewnej kwoty lub za pomocą stosunków moich przyjaciół mógłbym uzyskać jakąś ulgę w jego losie. Zrazu wzruszył ramionami, uśmiechając się smutno; później namyślił się f poprosił, abym kazał odprawić mszę za zbawienie jego duszy. '
— Czy zechciałby pan — dodał nieśmiało —- zakupić i drugą, za osobę, która pana obraziła?
— Oczywiście, mój drogi — rzekłem — ale nikt,
o ile wiem, nie obraził mnie w tym kraju.
Wziął mnie za rękę i uścisnął mi ją poważnie. Po chwili podjął:
— Czy mogę pana jeszcze prosić o jedną usługę?... Kiedy pan będzie wracał do swoich, może będzie pan przejeżdżał przez Navarrę, a w każdym razie przez Vittorię, która leży niedaleko.
— Tak —| rzekłem — z pewnością będę jechał przez Yittorię, ale bardzo być może, że zboczę, aby
się udać do Pampeluny, i sądzę, iż dla pana nadłożyłbym chętnie drogi.
— Wybornie. Skoro pan jedzie do Pampeluny, ujrzy pan tam niejedną rzecz,, która pana zaciekawi... To ładne miasto... Dam panu ten medalik (pokazał mi medalik srebrny, który miał na szyi), zawinie go pan w papier... (zatrzymał się chwilę, aby opanować wzruszenie)... i oddasz go lub każesz oddać dobrej kobiecie, której adres dam panu. — Powie jej pan, że umarłem, ale nie powie pan jak.
Przyrzekłem spełnić zlecenie. Odwiedziłem go znów nazajutrz i spędziłem z nim kilka godzin. Z jego ust dowiedziałem się smutnej historii, którą przeczytacie.
III
Urodziłem się — mówił — w Elizondo, w dolinie Baztan. Nazywam się don José Lizzarrabengoa. Zna pan na tyle Hiszpanię, aby z mego nazwiska natychmiast poznać, że jestem Baskiem. Jeżeli noszę się „don”, to mam do tego prawo; gdybym był w Elizondo, pokazałbym panu mój rodowód na pergaminie. Rodzice chcieli, bym został księdzem, i dali mnie kształcić, ale nie szło mi to do głowy. Nadto lubiłem grać w piłkę, i to mnie zgubiło. My, ludzie z Navarry, kiedy gramy w piłkę, zapominamy o wszystkim. Jednego dnia, kiedy wygrałem partię, chłopak jeden ' z Alava szukał ze mną burdy; chwyciliśmy nasze maquilas (okute
kije Basków) i znowu ja byłem górą; ale przei to musiałem opuścić kraj. Spotkałem dragonów i zaciągnąłem się do pułku. My, górale, łatwo uczymy się żołnierskiego rzemiosła. Niebawem zostałem kapralem, obiecywano mnie zrobić sierżantem, kiedy — na moje nieszczęście — postawiono mnie na warcie przy fabryce tytoniu w Sewilli. Jeśli pan był w Sewilli, musiał pan widzieć ten wielki- budynek poza wałami, blisko Gwadalkwiwiru. Zdaje mi się, że widzę jeszcze bramę i strażnice tuż obok. Hiszpanie, kiedy mają służbę, grają w karty albo śpią; ja, jako szczery Navarczyk, zawsze starałem się czymś zająć. Robiłem łańcuszek z mosiężnego drutu, aby nosić na nim przetyczkę do fuzji. Naraz koledzy mówią: „Oho, dzwon słychać, dziewczęta będą wracały do roboty”. Wiadomo panu zapewne, że w fabryce pracuje kilkaset dziewcząt. To one zwijają cygara w wielkiej sali, do której mężczyźni nie wchodzą bez specjalnego pozwolenia, ponieważ one się tam rozbierają, zwłaszcza młode, kiedy jest gorąco. W porze, gdy robotnice wracają z obiadu, wiele ipłodych ludzi czeka na nie w przejściu i dopieroż umizgają się co wlezie. Mało która z tych panienek odmówi jedwabnej mantylki; toteż przy tym połowie amatorzy potrzebują tylko się schylić, aby pochwycić rybkę. Gdy inni się gapili, ja siedziałem na swojej ławce, koło drzwi. Byłem wówczas młody i myślałem wciąż o swoich stronach; nie przypuszczałem, aby mogła być ładna dziewczyna bez niebieskiej spódnicy i warkocza
spadającego na plecy*. Zresztą bałem się Andalu- zyjek, nie nawykłem jeszcze do ich obejścia, wciąż drwiny, nigdy rozsądnego słowa. Siedziałem tedy nad swoim łańcuszkiem, kiedy usłyszałem, jak cywile mówią: O, o, gitanilla! Podniosłem oczy i ujrzałem ją. Było to w piątek, nie zapomnę tego dnia nigdy. Ujrzałem Carmen, tę, którą pan zna, u której pana spotkałem przed kilkoma miesiącami.
Miała bardzo krótką czerwoną spódnicę, poniżej której widać było białe jedwabne pończochy, dobrze dziurawe, oraz maleńkie trzewiczki z czerwonego safianu, przymocowane wstążkami koloru płomienia. Rozchyliła mantylkę, tak aby pokazać ramiona i duży bukiet kasji sterczący zza koszuli. Miała też kwiat kasji w kącie ust i szła kołysząc się w biodrach niby klacz z kordowańskiej stadniny. W naszych stronach na widokvkobiety w tym stroju każdy by się przeżegnał. W Sewilli każdy rzucał jej dwuznaczny komplement; odpowiadała zawracając oczyma, z ręką na biodrach, bezczelnie jak szczera Cyganka. W pierwszej chwili nie podobała mi się, wróciłem też do swojej roboty;» ale ona obyczajem kobiet i kotów, które nie przychodzą, kiedy je wołać, a przychodzą, kiedy nie wołać, przystanęła i zwróciła się do mnie:
— Kumoterku — rzekła modą andaluzyjską — czy zechcesz mi dać ten łańcuszek? Nosiłabym na nim klucze od mojej kasy.
— To na przetyczkę do strzelby — odparłem.
— Do strzelby! — wykrzyknęła, śmiejąc się. — Myślałam, że pan dobrodziej będzie robił koronkę tym szydełkiem.
Wszyscy zaczęli się śmiać, ja czułem, że się czerwienię, nie umiałem nic odpowiedzieć.
— Doskonale, moje serduszko — podjęła — zrób mi siedem łokci czarnej koronki na mantylkę, ty moja słodka koronczarko.
I wyjmując kwiat kasji, który miała w ustach, rzuciła mi go zręcznym ruchem wprost między oczy. Panie, to mnie tak ugodziło jak kula... Nie wiedziałem, gdzie się podziać, stałem jak słup. Kiedy weszła do fabryki, spostrzegłem kwiat kasji, który upadł mi pod nogi; nie wiem, co mi się stało, ale podniosłem go tak, żeby koledzy nie widzieli, i schowałem troskliwie do kieszeni. Pierwsze głupstwo.
W parę godzin później myślałem o tym jeszcze, kiedy wpada na strażnicę odźwierny bez tchu, zmieniony na twarzy. Powiada, że w wielkiej sali fabrycznej zamordowano kobietę i że trzeba tam posłać straż. Sierżant każe mi wziąć dwóch ludzi i iść zobaczyć. Biorę dwóch ludzi i idę. Niech pan sobie wyobrazi, iż wszedłszy do sali, widzę najpierw trzysta kobiet w koszuli lub prawie — wszystkie krzyczą, wyją, wymachują rękami, robią hałas taki, że grzmotu byś nie usłyszał. Z jednej strony leży jedna na wznak, okryta, krwią, z twarzą naznaczoną w kształt litery X dwoma cięciami noża. Na wprost rannej, którą opatrywały naj-
poczciwsze dziewczęta z te* zgrai, widzę Carmen; kilka robotnic przytrzymuje ją. Zraniona kobieta; woła: „Księdza! Księdza! Umieram!” Carmen nie mówiła nic; zaciskała zęby, toczyła oczami jak kameleon.
— Co się stało? — spytałem. — Z trudem dowiedziałem się, co zaszło, bo wszystkie mówiły naraz. Zdaję się, że zraniona kobieta chwaliła się, że ma w kieszeni dosyć pieniędzy, aby kupić osła na jarmarku w Triana. „Ej — rzekła Carmen, która miała ostry języczek — nie wystarczy ci już miotła?” Tamta, dotknięta przymówką (może i miała nieczyste sumienie w tej mierze), odparła, że nic jej po miotle, ile że nie ma zaszczytu być chrześniacz- ką szatana, ale że panna Carmen pozna się niebawem z jej osłem, kiedy pan koregidor zaprowadzi ją na przechadzkę z dwoma lokajami idącymi za | nią, aby ją oganiać od much. „A ja — powiada Carmen — zrobię ci na twarzy -koryto do picia dla '• much i narysuję ci szachownicę!” Na to ciach, ^ ciach! nożem, którym ucinała końce cygar, kreśli jej krzyż św. Andrzeja na policzku.
Sprawa była jasna. Ująłem Carmen za ramię:
— Moja panno — rzekłem grzecznie — trzeba iść za mną. — Rzuciła mi spojrzenie takie, jakby mnie - poznała, ale rzekła z rezygnacją:
— Chodźmy! Gdzie mój płaszczyk? — Włożyła go na głowę w ten sposób, iż było widać tylko jedno wielkie oko, i poszła za mymi dwoma ludźmi potulna jak baranek. Skorośmy przybyli na strażnicę, sierżant orzekł, że rzecz jest poważna i że
trzeba odprowadzić dziewczynę do więzienia. Zno- wuź ja miałem ją eskortować. Umieściłem ją między dwoma dragonami i szedłem z tyłu, jak jest powinnością kaprala w takich razach. Zrazu Cyganka milczała, ale na ulicy Wężej — zna ją pan, zasługuje na swą nazwę, tak jest kręta — otóż na ulicy Wężej zaczyna od tego, że spuszcza płaszczyk na ramiona, aby mi pokazać swego szelmowskiego buziaka, i obracając się ku mnie rzecze:
— Panie oficerze, dokąd mnie pan prowadzi?
— Do więzienia, moje biedne dziecko — odparłem najłagodniej, jak umiałem, tak jak dobry żołnierz powinien mówić do więźnia, a zwłaszcza do kobiety.
— Och! I cóż się tam ze mną stanie? Panie oficerze, niech się pan zlituje^ nade mną. Pan jest taki młody, taki ładny!... — Potem, nieco ciszej:
— Niech mnie pan puści — rzekła — a dam panu kawałek bar lachi, który sprawi, że wszystkie kobiety będą pana kochały..
Bar lachi, proszę pana, to kamień magnetyczny,
o którym Cyganie twierdzą, że można nim działać mnogo czarów, o ile ktoś umie go używać. Dajcie się napić pożądanej kobiecie trochę tego kamienia utartego w białym winie, a nie oprze się wam. Odpowiedziałem najpoważniej:
— Nie jesteśmy tu po to, aby sie "bawić głupstwami; trzeba iść do więzienia, taki rozkaz, nie ma na to rady.
My, ludnie z kraju Basków, mamy akcent, który pozwala z łatwością odróżnić nas od Hiszpanów;
w zamian nie znajdzie się tu ani jednego, który » by się nauczył mówić bodaj: bai, jaona (tak, panie).• Carmen odgadła tedy bez trudu, skąd pochodzę. | Wiadomo panu, że Cyganie, jako nie należący do: żadnego kraju, wędrujący ciągle, mówią wszystkimi językami; większość jest jak w domu w Portu-1 galii, we Francji, u Basków, w Katalonii, wszędzie; { dogadają się nawet z Maurami i z Anglikami. Car- Ą men umiała dość dobrze po baskijsku.
— Laguna ene bihotsarena, miły ziomku — rzekła nagle do mnie — czyś ty z naszych stron?*
Nasz język, panie, jest tak piękny, że kiedy go usłyszymy w cudzoziemskim kraju, serce nam omdlewa... Chciałbym mieć spowiednika stamtąd, od nas — dodał ciszej bandyta.
Po chwili milczenia podjął:
— Jestem z Elizondo — odpowiedziałem po baskijsku, wzruszony mocno, że słyszę rodzinną mowę. 1 — Ja jestem z Etchalar (to wioska o cztery godziny od nas). Cyganie porwali mnie do Sewilli. Pracowałam w fabryce tytoniu, aby zarobić na powrót do Nawarry, do mojej biednej matki, która ma za całą podporę tylko mnie i mały barratcea (ogródek) z dwudziestoma jabłonkami. Och, znaleźć się znów tam, u nas, wśród białych gór. Znieważono mnie, bo nie jestem z tego kraju hultajów, przekupniów zgniłych pomarańcz; i te szelmy stanęły wszystkie przeciw mnie, bo im powiedziałam, że ich dudki z Sewilli ze swymi nożami nie nastraszyły chwata z naszych stron, w niebieskim berecie
I z maąuilą (okuty kij) w garści. Bracie mój, przyjacielu, czy nie pomożesz swojej krajance?
Kłamała, panie, ona zawsze kłamała. Nie wiem, czy ta dziewczyna w życiu swoim powiedziała słowo prawdy; ale kiedy mówiła, wierzyłem jej; nie umiałem się oprzeć. Kaleczyła nasz język, a ja brałem ją za Nawarkę: same oczy jej i usta,
|. i płeć świadczyły, że jest Cyganką. Oszalałem, nie zważałem już na nic. Myślałem, że gdyby Hiszpanie ośmielili się źle mówić o moim kraju, pokrajałbym im twarz tak samo, jak ona zrobiła swojej kole- I żance. Krótko mówiąc, byłem jak pijany; zaczynałem mówić głupstwa, gotów byłem je robić.
— Gdybym cię popchnęła i gdybyś upadł, mój bracie — podjęła po baskijsku — to pewna, że te dwa kasty li jskie rekruty nie zdołałyby mnie zatrzymać...
Daję słowo, zapomniałem o rozkazie i o wszystkim i rzekłem:
— A więc, siostro, krajanko moja, próbuj i niech Najświętsza Panna z Gór będzie ci pomocą.
W tej chwili przechodziliśmy koło jednej z tych wąskich uliczek, jakich tyle jest w Sewilli. Naraz Carmen odwraca się i uderza mnie w pierś. Padam z umysłu na wznak. Jednym susem skacze przeze mnie i zmyka, pokazując nam parę nóżek, i co za nóżek... Mówi się „nogi baskijskie”; te z pewnością I nie ustępowały im... a szybkie, a zgrabne. Ja zry- * wam się natychmiast, ale chwytam lancę w poprzek, zamykając nią ulicę, tak iż w pierwszej
chwili wstrzymałem pościg towarzyszów. Potem zacząłem sam pędzić, oni za mną: ale dogonić ją! Nie było obawy, z naszymi ostrogami, szablami, lancami. W krótszym czasie niż trzeba, aby to opo-^ wiedzieć, znikła nam z oczu. Zresztą wszystkie kumoszki pomagały jej w ucieczce, drwiąc sobie . z nas i pokazując nam mylną drogę. Po wielu marszach i kontrmarszach trzeba nam było wrócić na strażnicę bez poświadczenia od zarządu więzień.
Moi ludzie, aby uniknąć kary, zeznali, że Carmen mówiła ze mną po baskijsku. Aby rzec prawdę, nie wydało się rzeczą naturalną, aby jedno uderzenie pięści drobnej dziewczyny obaliło dryblasa takiego jak ja. Wszystko to wydało się mętne lub raczej zbyt jasne. Zdegradowano mnie i posłano na miesiąc do więzienia. Była to pierwsza kara od czasu' mej służby. Bywajcie zdrowe, galony sierżanta, które zdawały się już tak pewne.
Pierwsze dni więzienia upłynęły bardzo smutno. Przystając do wojska wyobrażałem sobie, że zostanę co najmniej oficerem. Longa, Mina, moi krajanie, są wszakże kapitanami; Chapalangarra, który jest z czarnych, jak Mina, i jak on uciekł do waszego kraju, Chapalangarra był pułkownikiem; grywałem często w piłkę z jego bratem, biedaczyną jak ja. Teraz mówiłem sobie: Cały czas, który służyłeś bez kary, stracony. Masz złą notę; aby odzyskać zaufanie przełożonych, trzeba ci będzie starać się dziesięć razy więcej, niż kiedy byłeś rekrutem. I dlaczego naraziłem się na karę? Dla szelmy
Cyganki, która zadrwiła sobie ze mnie i która w tej chwili kradnie gdzie może w mieście.
Mimo to nie mogłem się wstrzymać, aby o niej nie myśleć. Czy uwierzyłby pan? Te dziurawe jedwabne pończochy, które mi pokazała uciekając, ja miałem je ciągle przed oczami. Patrzałem przez kraty więzienne w ulicę i wśród wszystkich kobiet, które przechodziły, nie widziałem ani jednej, która by warta była tej diabelskiej dziewczyny. A przy tym, a przy tym mimo woli wąchałem ten kwiat kasji, który mi rzuciła i który — mimo iż uschnięty — zachował swój zapach... Jeśli są czarownice, ta dziewczyna była czarownicą.
Jednego dnia wchodzi odźwierny i podaje mi bułkę alkalskiego chleba*.
— Masz — powiada — to od pańskiej krewniacz- ki.
Wziąłem chleb bardzo zdziwiony, bo nie miałem krewniaczki w Sewilli. To może pomyłka. — mówiłem sobie — patrząc na chleb; ale był tak apetyczny, pachniał tak ładnie, że nie troszcząc się, od kogo pochodzi i dla kogo jest przeznaczony, postanowiłem go zjeść. Kiedym go krajał, nóż natrafił na coś twardego. Patrzę i znajduję piłkę angielską, którą wsunięto-w ciasto przed wypieczeniem chleba. . Była tam w chlebie dwupiastrowa sztuka złota. Nie było wątpliwości: to podarek od Carmen. |
Dla ludzi jej rasy wolność jest wszystkim: podpaliłaby miasto, aby oszczędzić sobie dnia więzienia. Zresztą dziewuszka była sprytna: mając taki chlebuś można było sobie drwić z dozorców. W godzinę przepiłowałbym tą piłką najgrubszą kratę, a za cenę dwóch piastrów zamieniłbym u pierwszego z brzegu handlarza starzyzny mundur na cywilne ubranie. Domyśla się pan, że dla człowieka, który nieraz wybierał orły z gniazd w naszych skałach, drobnostką było puścić się na ulicę z okna nie mającego więcej nad trzydzieści stóp od ziemi; ale ja nie chciałem uciekać. Miałem jeszcze honor żołnierski i dezercję uważałem za zbrodnię. Wzruszył mnie wszelako ten dowód pamięci. Kiedy człowiek jest w więzieniu, miło mu czuć za murami przyjazną duszę,, -która o nim myśli. Sztuka złota mierziła mnie nieco, byłbym rad ją zwrócić, ale gdzie szukać mego wierzyciela? Nie zdawałó mi się to łatwe.
Po obrzędzie degradacji sądziłem, że nic mnie już gorszego nie czeka; ale zostawało mi jeszcze jedno upokorzenie: a to po wyjściu z więzienia, kiedy mnie przydzielono do służby i postawiono na warcie jak prostego żołnierza. Nie wyobraża pan sobie, co człowiek z ambicją odczuwa w podobnej chwili. Sądzę, że byłbym wolał, aby mnie rozstrzelano. Przynajmniej wtedy idę sam, przed swoim plutonem, czuję się czymś, ludzie patrzą na mnie.
Postawiono mnie na warcie pod bramą pułkownika. Był to młody człowiek, bogaty, wesoły, lubią
cy się bawić. Wszyscy młodzi oficerowie byli u niego i wielu cywilnych, i kobiety, aktorki, jak mówiono. Co do mnie, miałem uczucie, że całe miasto naznaczyło sobie schadzkę u jego bramy, aby się na mnie gapić. Naraz nadjeżdża powó* pułkownika, lokaj na koźle. Kogóż widzę, jak wysiada?... Gitanillę. Wystrojona była tym razem jak monstrancja, wymuskana, samo złoto'i wstążki. Suknia naszywana blaszkami, niebieskie trzewiki również naszywane, kwiaty, galony... W ręku miała baskijski bębenek. Były z nią jeszcze dwie Cyganki: jedna młoda i jedna stara. Zawsze mają przy sobie taką starą; był i staruch z gitarą, też Cygan, aby im grać do tańca. Wiadomo panu, że często dla uciechy sprowadzają do towarzystwa Cyganki, aby im kazać tańczyć romalis —r to ich taniec —• a często i po co innego.
Carmen poznała mnie, wymieniliśmy spojrzenie. Nie wiem, ale w tej chwili byłbym pragnął znaleźć się na sto stóp pod ziemią.
— Agur, laguna (dzięń dobry, kamracie) — rzekła. — Mój oficerze, stoisz na warcie jak rekrut.
1 nim miałem czas coś odpowiedzieć, już znikła.
Całe towarzystwo było w patio i mimo. tłoku widziałem przez kratę niemal wszystko, co się działo wewnątrz*. Słyszałem kastaniety, bębenek,
śmiechy i brawa; od czasu do czasu widziałem głowę Carmen, kiedy tańczyła z bębenkiem. Słyszałem też oficerów mówiących jej rzeczy, od których krew nabiegała mi do twarzy. Co im odpowiadała, nie wiedziałem. Od tego dnia, zdaje mi się, zacząłem ją kochać na dobre; parę razy bowiem przychodziło mi do głowy wpaść do patio
i wpakować szablę w brzuch owym chłystkom, którzy się do niej umizgali. Męczarnie moje trwały dobrą godzinę, po czym Cyganie wyszli, powóz zajechał po nich. Mijając mnie Carmen spojrzała znowu tymi oczami, które pan zna, i szepnęła:
— Mój ziomku, kto lubi dobre smażone rybki, niech przyjdzie do Triana, do Lillas Pastia.
Lekka jak kozica skoczyła do pojazdu, woźnica zaciął muły i cała wesoła banda pomknęła nie wiem gdzie. . * •
Domyśla się pan, iż zszedłszy z warty, pognałem do Triana; ale wprzód wstąpiłem się ogolić i wyczyściłem się jak na paradę. Znalazłem Carmen u Lillas Pastia, starego handlarza ryb, Cygana czarnego jak Maur. Wiele osób zachodziło tam na smażone rybki, zwłaszcza — jak sądzę — odkąd Carmen założyła tam swój obóz.
— Lillas — rzekła, skoro mnie ujrzała — nie ma mnie dla nikogo. Jutro także będzie dzień. Chodź, mój ziomku, przejdziemy się trochę.
Naciągnęła płaszczyk na twarz, i oto znalazłem .się z nią na ulicy, nie wiedząc, dokąd idę.
dziniec, zaguan, zamknięta jest żelazną kratą wykwintnej roboty.
— Panienko — rzekłem — sądzę, że pani wi- nienem dziękować za podarek, który mi przysłałaś, kiedy byłem w więzieniu. Zjadłem chleb, piłka zda mi się do ostrzenia lancy i zachowałem ją jako pamiątkę po pani, ale pieniądze — proszę.
— Nie! Zachowaj pieniądze — krzyknęła wybuchając śmiechem. — Zresztą tym lepiej, bo nie jestem obecnie przy kapitałach, ale cóż? Wędrowny pies z głodu nie umiera*. Chodź, przejedzmy wszystko. Ty prosisz.
Ruszyliśmy z powrotem <3o Sewilli. U wejścia ulicy Wężej Carmen kup'iła tuzin pomarańcz, które kazała mi zawinąć do chustki. Nieco dalej kupiła chleba, kiełbasy, butelkę mazanilla, wreszcie weszła do cukierni. Tam rzuciła na ladę sztukę złota, którą jej oddałem, drugą jeszcze, którą miała w kieszeni, wraz z paroma srebrnikami; kazała mi dać wszystko, co miałem przy sobie. Miałem tylko jedną szttikę srebra i parę miedziaków, które oddałem jej mocno zawstydzony, że nie posiadam więcej. Zdawało się, że chce wynieść cały sklep. Brała wszystko, co było najpiękniejszego i najdroższego, yemas (żółtka w cukrze), turon (rodzaj nugatu), owoce kandyzowane, póki tylko starczyło pieniędzy. W dodatku musiałem to wszystko nieść w torbach papierowych. Zna pan może ulicę Can- dilejo, gdzie^ znajduje się biust króla Piotra Sędziego**. Powinien był przywieść mnie do zastano-
wienia. Zatrzymaliśmy się w tej ulicy pod jakimś starym domem. Carmen weszła do sieni i zapukała na parterze. Cyganicha, istna służebnica szatana. otworzyła nam. Carmen rzekła jej parę słów
po romańsku. Stara mruczała zrazu; aby ją ułagodzić, Carmen dała jej dwie pomarańcze, garść cukierków i pozwoliła pokosztować wina. Następnie zarzuciła jej mantylkę na plecy i przeprowadziła do drzwi, które zaryglowała drewnianą zaporą. Skorośmy zostali sami, zaczęła tańczyć i śmiać się jak szalona śpiewając:
— Ty jesteś mój rom (mąż), a ja twoja romi (żona).
Stałem na środku pokoju obarczony sprawunkami, nie wiedząc, gdzie je złożyć. Rzuciła wszystko na ziemię i skoczyła mi na szyję mówiąc:
— Płacę swoje długi, płacę swoje długi. Ach panie, ten dzień! Ten dzień!... Kiedy o nim myślę, zapominam o jutrzejszym.
Bandyta zamilkł na chwilę, po czym zapaliwszy zgasłe cygaro, podjął:
Spędziliśmy razem cały dzień jedząc, pijąc itd. Kiedy Carmen opchała się cukierkami jak sześcioletnie dziecko, natkała całe ich garście do dzbanka z wodą: „Będzie stara miała sorbet” — mówiła... Nie było szaleństwa, psoty, której by nie zrobiła. Rzekłem, iż chciałbym widzieć, jak tańczy; ale skąd wziąć kastaniety? Natychmiast bierze jedyny talerz starej, tłucze go na kawałki i tańczy romalis, przygrywając kawałkami fajansu równie dobrze, jak gdyby miała kastaniety z hebanu lub z kości słoniowej. Nie było sposobu znudzić się przy tej dziewczynie, ręczę panu. Zapadł zmrok, usłyszałem bębny grające capstrzyk wieczorny.
— Trzeba mi wracać do koszar, na apel — powiedziałem.
— Do koszar? — rzekła ze wzgardą — więc ty jesteś Murzyn, żeby się tak dać poganiać prętem? Jesteś prawdziwy kanarek*, z ubrania i z charakteru. Et, tyle masz serca, co kura.
Zostałem, zdecydowany z góry na areszt. Rano ona pierwsza wspomniała o rozstaniu.
— Słuchaj, Joseito — rzekła — wypłaciłam ci się. Wedle naszego prawa nie byłam ci winna nic, ponieważ jesteś payllo (obcy), ale jesteś ładny chłopak, spodobałeś mi się. Bywaj zdrów!
Spytałem, kiedy ją zobaczę.
— Kiedy będziesz mniejszym dudkiem — odparła śmiejąc się. Następnie poważniej: — Czy ty wiesz, mój synu, zdaje mi się, że ja cię kocham troszeczkę? Ale to nie może trwać. Pies i wilk niedługo wyżyją w zgodzie. Może gdybyś przyjął prawo Egiptu, rada bym być twoją romi. Ale to są głupstwa, to niemożliwe. Ba! Mój -chłopcze, wierzaj mi, wykpiłeś się tanim kosztem. Spotkałeś diabła, tak, diabła; nie zawsze jest czarny i nie ukręcił ci szyi. Mam na sobie wełnę, ale nie jestem owieczką. Idź, zapal świecę przed swoją majari (madonną); zarobiła na nią. No, bywaj zdrów jeszcze raz. Zapomnij już, co to Carmencita, lub zaślubiłbyś przy niej wdowę o drewnianych nogach (szubienicę).
Tak .mówiąc odsuwała zaporę zamykającą drzwi;
znalazłszy się na ulicy, zawinęła się w mantylkę
i pomknęła.
Mówiła prawdę. Byłoby rozsądniej nie myśleć
o niej; ale od owego dnia przy ulicy Candilejo nie mogłem już myśleć o czym innym. Wałęsałem się cały dzień w nadziei, że ją spotkam. Pytałem o nią starej Cyganki i handlarza ryb. Oboje odpowiadali, że pojechała do Laloro (ziemia czerwona): tak nazywają Portugalię. Prawdopodobnie mówili tak na rozkaz Carmen, ale niebawem dowiedziałem się, że kłamią.
W kilka tygodni po owym dniu przy ulicy Candilejo stałem na warcie u jednej z bram miejskich. Niedaleko tej bramy zrobił się wyłom w murze okalającym miasto. Naprawiano go w dzień, a w nocy stawiano tam żołnierza', aby powściągnąć przemytników. Przez cały dzień widziałeię, jak Lillas Pastia krąży koło strażnicy i zagaduje moich kolegów; wszyscy go znali, a jego rybki i pączki jeszcze lepiej. Zbliżył się do mnie i spytał, czy mam wiadomości od Carmen.
Nie — rzekłem.
— To będziesz miał, kochasiu.
Nie mylił się. W nocy postawiono mnie na warcie przy wyłomie. Skoro tylko kapral się oddalił, ujrzałem zbliżającą się kobietę. Serce mi powiadało, że to Carmen. Mimo to krzyknąłem:
— Stój! Nie wolno!
—- Nie bądźże taki srogi — rzekła odsłaniając twarz.
— Jak tol To ty, Carmen!
— Tak, ziomku. Mówmy mało, ale mądrze. Chcesz zarobić całego duro? Przyjdą tu ludzie z pakunkami, przepuść ich.
— Nie — odparłem. — Muszę ich zatrzymać, taki rozkaz.
— Rozkaz! Rozkaz! Nie myślałeś o rozkazie przy ulicy Candilejo.
— Och! — odparłem wzruszony do żywego tym wspomnieniem, dla tego warto było zapomnieć
0 rozkazie — ale nie chcę pieniędzy przemytników.
— Słuchaj, jeśli nie chcesz pieniędzy, czy chcesz, " żebyśmy jeszcze poszli na obiad do starej Doroty?
— Nie — odparłem, dławiąc się od wysiłku, jaki mnie to kosztowało. — Nie mogę.
— Doskonale. Jeżeli ty jesteś taki nieprzystępny, wiem, do kogo się zwrócić. Zaproponuję twemu oficerowi obiadek u Doroty. Wygląda na dobrego chłopca, postawi na warcie zucha, który będzie widział tylko to, co trzeba. Bądź zdrów, kanarku. Uśmieję sie w dniu, w którym będziesz miał rozkaz powiesić się.
Miałem tę słabość, żem ją odwołał i przyrzekłem przepuścić wszystkich Cyganów świata,' jeśli trże- , ba, byle otrzymać jedyną nagrodę, której pragnąłem. Przysięgała mi dotrzymać słowa zaraz jutro
1 pobiegła uprzedzić swoich kompanów, którzy czekali tuż. Było ich pięciu, w ich liczbie Pastia, wszyscy objuczeni angielskim towarem. Carmen stała na czatach. Miała ich ostrzec kastanietami, z chwilą gdy ujrzy ront, ale nie było potrzeby. Przemytnicy załatwili się w jednej chwili.
Nazajutrz poszedłem na ulicą Candilejo. Carmen dała na siebie czekać i przyszła w kwaśnym humorze. .
— Nie lubią ludzi, którzy się każą prosić — rzekła. — Oddałeś mi większą przysługę pierwszym razem, nie wiedząc, czy coś na tym zyskasz. Wczoraj targowałeś się ze mną. Nie wiem, po com przyszła, bo cię już nie kocham. Et, idź sobie, masz tu jednego duro za fatygę.
Mało brakło, a byłbym jej rzucił pieniądz w twarz; musiałem sobie zadać gwałt, aby jej nie wybić. Po godzinnej sprzeczce wyszedłem wściekły. Błądziłem jakiś czas po mieście, goniąc jak szalony; wreszcie wszedłem do kościoła i wcisnąwszy się w najciemniejszy kąt, płakałem gorącymi łzami. Naraz słyszę głos:
— Krokodyle łzy! Daj mi je na eliksir.
t Podnoszę oczy, widzę Carmen tuż przed sobą.
' — I cóż, ziomku, jeszcze masz żal do mnie? — rzekła. — Muszę cię chyba kochać, na przekór samej sobie, bo od czasu, jak odszedłeś, nie wiem, co mi się dzieje. Słuchaj, teraz ja cię proszę, abyś przyszedł na ulicę Candilejo.
Pojednaliśmy się tedy; ale charakter Carmen był taki jak pogoda u nas. Nigdy u nas w górach burzą nie jest bliżej, niż kiedy słońce najjaśniej świeci. Naznaczyła mi znowu schadzkę u Doroty
i nie przyszła; Dorota powiedziała mi znów w żywe oczy, że pojechała do Laloro „w sprawach Egiptu”.
Wiedząc już z doświadczenia, co o tym mniemać, szukałem Carmen wszędzie; dwadzieścia razy dziennie przechodziłem ulicą Candilejo. Jednego wieczora byłem u Doroty, którą niemal że obłaskawiłem, stawiając jej od czasu do czasu jakiś kieliszeczek, kiedy weszła Carmen w towarzystwie młodego człowieka, porucznika z naszego pułku.
— Zmykaj stąd — rzuciła mi po baski jsku.
Stałem osłupiały z wściekłością w sercu.
— Co ty tu robisz? — zawołał porucznik. — Dalej, zmykaj.
Nie mogłem uczynić kroku, byłem jak porażony. Oficer, wściekły, widząc, że nie odchodzę i że nie zdjąłem nawet czapeczki, wziął mnie za kołnierz
i potrząsnął mną. Nie wiem, com mu powiedział. Dobył szabli, ja również. Stara chwyciła mnie za rękę, a porucznik zadał mi cięcie w czoło, od którego jeszcze noszę ślad. Cofnąłem się i uderzeniem łokcia przewróciłem Dorotę na wznak; kiedy porucznik szedł na mnie, nastawiłem mu sztych, nabił się. Wówczas Carmen zgasiła lampę i rzekła w swoim narzeczu do Doroty, aby uciekała. Ja sam wypadłem na ulicę i zacząłem biec nie wiedząc, dokąd. Zdawało mi się, że ktoś biegnie za mną. Kiedym odzyskał przytomność, spostrzegłem, że Carmen nie opuściła mnie na krok.
— Oj, ty głupi kanarku! — rzekła — ty umiesz robić same głupstwa. Mówiłam, że ci przyniosę nieszczęście. No, ale jest rada na wszystko, kiedy się ma za przyjaciółkę poczciwą Cyganeczkę. Na początek weź tę chustkę na głowę, a rzuć mi swój
pas. Czekaj na mnie w tej sieni. Wracam za dwie minuty.
Znikła i przyniosła mi niebawem prążkowany płaszczyk, po który chodziła nie wiem gdzie. Kazała mi zdjąć mundur i włożyć płaszczyk na koszulę. Tak przystrojony, z chustką, którą przewiązała moją ranę* na czole, dość byłem podobny do wieś-' niaka, jakich sporo przychodzi do Sewilli sprzedawać orszadę. Następnie zaprowadziła mnie do domku dość podobnego do domku Doroty, w małej uliczce. Ona i druga Cyganka umyły mnie, opatrzyły lepiej, niżby to mógł zrobić chirurg pułkowy, dały mi się napić nie wiem czego, w końcu ułożyły mnie na materacu i zasnąłem.
Prawdopodobnie musiały wmieszać do napoju jakiś lek usypiający, który Cyganie umieją sporządzać, obudziłem się bowiem nazajutrz bardzo późno. Czułem silny ból głowy i nieco gorączki. Trzeba było dobrej chwili, abym odzyskał pamięć straszliwej sceny, w której brałem udział w wilię.
Opatrzywszy moją ranę Carmen i jej przyjaciółka, siedząc w kucki przy moim tapczanie, Wymieniły w swoim języku parę słów, które wyglądały na konsylium lekarskie. Następnie upewniły mnie, że będę zdrów niebawem, ale że trzeba co rychlej opuścić Sewillę; gdyby mnie złapano, rozstrzelano by mnie bez pardonu.
— Mój chłopcze — rzekła Carmen — musisz się wziąć do czegoś; obecnie, kiedy król nie daje xci już ryżu ani sztokfisza, trzeba ci myśleć o zarobieniu na życie. Jesteś za głupi, aby kraść i pastę-
tas (zręcznie, sztuką), ale jesteś mocny i zwinny: jeśli masz serce po temu, idź na wybrzeże i zostań przemytnikiem. Czy nie przyrzekłam ci, że będziesz wisiał przeze mnie? To przecież lepiej niż być rozstrzelanym. Zresztą jeśli będziesz umiał brać się do rzeczy, będziesz żył jak książę, póki celnicy
i żandarmi nie chwycą cię za kołnierz.
W ten zachęcający sposób diabelska dziewczyna wskazała mi nowy zawód, do którego mnie przeznaczała, jedyny, prawdę rzekłszy, jaki mi zostawał, odkąd ściągnąłem na siebie karę śmierci. Mam rzec prawdę? Skłoniła mnie bez -wielkiego .trudu. Miałem uczucie, że to życie przygody i buntu zespala mnie z nią ściślej. Sądziłem, iż odtąd zapewnię sobie jej miłość. Często słyszałem o głośnych przemytnikach, jak przebiegają Andaluzję na dobrym koniu, z rusznicą w garści, z kochanką za siodłem. Widziałem się już cwałującego przez góry i doliny ze śliczną Cyganeczką za sobą. Kiedy jej o tym mówiłem, brała się za boki ze śmiechu i powiadała, że nie ma nic ładniejszego niż noc spędzona ąa biwaku, kiedy każdy rom chroni się ze swoją romi w namiocie sporządzonym z trzech obręczy, pokrytych derką.
— Skoro cię raz będę miał w górach — mówiłem
— będę pewny ciebie. Tam nie ma porucznika, który by szedł ze mną do podziału.
— A, jesteś zazdrosny — odparła. — Tym gorzej dla ciebie. Jak możesz być tak głupi? Czy nie widzisz, że cię kocham, skoro nigdy nie żądałam od ciebie pieniędzy?
Kiedy tak mówiła, miałem ochotę ją udusić.
Aby się. streszczać, powiem, że Carmen dostarczyła mi cywilnego ubrania, w którym wymknąłem się z Sewilli nie poznany. Udałem się do Jerez z listem Pastii do pewnego szynkarza, u którego schodzą się przemytnicy. Zapoznałem się z tymi ludźmi, a herszt, zwany Dancaire, przyjął mnie do swej bandy. Puściliśmy się do Gaucin, tam odnalazłem Carmen, z którą naznaczyliśmy sobie spotkanie w tej miejscowości. 'W wyprawach naszych ona pełniła funkcje szpiega, i to najlepszego jak sobie można wyobrazić. Wracała z Gibraltaru i już ułożyła z kapitanem pewnego okrętu wyładowanie towarów angielskich, które mieliśmy, odebrać na wybrzeżu. Udaliśmy się, by czekać ich w pobliżu Estepony, po czym ukryliśmy część w górach; z resztą ładunku wędrowaliśmy do Ronda. Carmen poprzedziła nas tam. Ona również wskazała nam chwilę, w której mamy wejść do miasta. Ta pierw- ■ sza wyprawa oraz kilka następnych odbyły się szczęśliwie. Życie przemytnika lepiej mi się podobało niż życie żołnierza; obsypywałem Carmen podarkami. Miałem pieniądze i kochankę. Nie miałem wyrzutów, bo jak mówią Cyganie: wśród przyjemności świerzb nie swędzi. Wszędzie znajdowaliśmy dobre przyjęcie, koledzy traktowali mnie życzliwie, nawet z szacunkiem. Ale najbardziej przywiązywało mnie do. nowego życia to, że widywałem często Carmen. Była dla mnie serdeczniejsza niż kiedykolwiek; mimo to wobec towarzyszy nie przyznawała się, że jest moją kochanką; a na
wet kazała mi przysiąc na wszystkie świętości, że nikomu tego nie zdradzę. Byłem tak słaby wobec tej istoty, że ulegałem wszystkim jej kaprysom. Zresztą to było pierwszy raz, że mogłem w niej dostrzec skrupuły uczciwej kobiety, i byłem dość naiwny, aby wierzyć, że w istocie poprawiła się ze swych dawnych obyczajów.
Nasza banda, która składała się z dziesiątka ludzi, zbierała się jedynie w stanowczej chwili, zwykle zaś żyliśmy rozproszeni po dwóch lub trzech w miastach i miasteczkach. Każdy z nas rzekomo miał jakieś rzemiosło; ten był kotlarzem, ów koniarzem, ja byłem przekupniem wstążek, ale nie pokazywałem się w uczęszczanych miejscach z przyczyny mojej brzydkiej sprawy w Sewilli. Jednego dnia. lub raczej jednej nocy, mieliśmy się spotkać u stóp Veger. Dancaire znalazł się tam przed innymi. Wydawał się bardzo wesół.
— Będziemy mieli jednego kamrata więcej — rzekł. — Carmen dokazała niesłychanej wręcz sztuki. Uwolniła swego roma, który , był w kajdanach w Tarifa.
Zaczynałem już rozumieć język cygański, którym mówili prawie wszyscy moi towarzysze, i oto słowo tom wstrząsnęło mną.
— Jak tfi>, swego mężal Ona jest zamężna? —r spytałem herszta.
— Tak — odparł — z Ga reją Jednookim, Cyganem równie szczwanym jak ona. Biedny chłopak był na galerach. Carmen tak omotała więziennego chirurga, że uzyskała przezeń wolność swego roma.
Och! Ta dziewczyna to szczere złoto. Już dwa lata jak pracuje nad jego wolnością. Wszystko było na nic aż do chwili, w której wpadło się na ten pomysł, aby zmienić lekarza. Zdaje się, że z tym znalazła szybko drogę do porozumienia.
Wyobraża pan sobie, jak miłą była mi ta nowina. Ujrzałem niebawem Garcję, zaiste najszkaradniejszą poczwarę, jaką wydała rasa Cyganów. Czarny na ciele, a czarniejszy jeszcze na duszy, był to największy łajdak, .jakiego widziałem w życiu. Carmen przybyła wraz z nim; kiedy go nazywała przy mnie rom, trzeba było widzieć oczy, jakie robiła do mnie, oraz miny jej, kiedy Garcja odwrócił głowę. Byłem oburzony, nie odzywałem się do niej całą noc. Rano spakowaliśmy toboły i byliśmy już w drodze, kiedyśmy spostrzegli, że jakiś tuzin jeźdźców depce nam po piętach. Fanfaronom andaluzyjskim, którzy mieli w gębie jedynie śmierć^
i pożogę, zrzedła mocno mina. Wszystko zaczęło zmykać. Jedynie Dancaire, Garcja, ładny chłopak z Ecija nazwiskiem Remendado i Carmen nie stracili głowy. Reszta zostawiła muły i rzuciła się w wyrwy, gdzie konie nie mogły ich ścigać. Nie mogąc zachować naszych bydląt, zdjęliśmy z nich najlepszą część łupu i naładowawszy ją ną ramiona, próbowaliśmy zmykać skałami przez najstrom- sze urwiska. Rzucaliśmy toboły przed sobą i goniliśmy je, jakeśmy mogli, ślizgając się na piętach.
Tymczasem nieprzyjaciel wciąż nas ostrzeliwał; . pierwszy raz usłyszałem kóło uszu świst kul i nie wzruszyło mnie to zbytnio.' Kiedy na człowieka
patrzy kobieta, mala to zasługa drwić sobie ze śmierci. Wymknęliśmy się, z wyjątkiem biednego Remendado, który dostał postrzał w krzyże. Rzuciłem swój tobołek i próbowałem rannego unieść.
— Głupcze! — krzyknął na mnie Garcja — na co nam się zda padlina? Dokończ go i nie trać czasu.
— Rzuć go! — wołała Carmen.
Zmęczenie kazało mi złożyć go na chwilę za wystającą skałą. Garcja podszedł i wypalił mu z garłacza w łeb.
— Sprytny będzie, kto go teraz pozna — rzekł patrząc na twarz, którą dwanaście kul poszarpało w kawałki.
Oto, panie, piękne życie, jakie wiodłem. Wieczorem znaleźliśmy się w gąszczu wyczerpani, znużeni, nie mając nic do jedzenia, zrujnowani stratą mułów. Cóż robi ten piekielnik Garcja? Dobywa z kieszeni talię kart i zaczyna grać z Dancairem przy blasku ognia, który rozpalili; Przez ten czas ja leżałem, patrząc na gwiazdy, myśląc o Remendado
i powiadając 'sobie, że chętnie bym się z nim zamienił. ■
Carmen siedziała na ziemi przy mnie i od czasu do czasu podzwaniała kastanietami, nucąc. Potem zbliżywszy się, jak gdyby chcąc mi coś rzec do ucha, ucałowała mnie prawie przemocą parę razy.
— Ty jesteś diabeł — mówiłem.
— Tak — odpowiadała.
Po kilku godzinach spoczynku udała się do Gau- cin; nazajutrz rano mały koziarek przyniósł nam chleba. Przesiedzieliśmy tam cały dzień, a w nocy
zbliżyliśmy się cło Gaucin. Czekaliśmy nowin od Carmen. Nic nie nadchodziło. Z nastaniem dnia widzimy mulnika, który prowadzi kobietę wytwornie ubraną, pod parasolką oraz małą dziewczynkę wyglądającą na jej pokojówkę. Na to Garcja:
— Oto dwa muły i dwie kobiety, które zsyła nam święty Mikołaj. Wolałbym cztery muły, ale mniejsza, podejmuję się z nimi załatwić.
Wziął rusznicę i zaczął iść ku drodze, kryjąc się w zaroślach. Dancaire i ja szliśmy tuż za nim. Kiedyśmy podeszli dość blisko, pokazaliśmy się i krzyknęliśmy na mulnika, aby się zatrzymał. Widząc nas kobieta, zamiast się przestraszyć — a nasz strój wystarczyłby na to — parsknęła głośnym śmiechem.
— Och! Och! Ci lilipendi (głupcy) biorą mnie za erani (przyzwoitą kobietę).
Była to Carmen, lecz tak doskonale przebrana, - że ja sam nie byłbym jej poznał, gdyby mówiła innym językiem. Zeskoczyła z muła, poszeptała chwilę z Dancairem i Garcją, po czym rzekła do mnie:
— Kanarku, zobaczymy się, nim będziesz wisiał. Jadę do Gibraltaru w sprawach Egiptu. Usłyszycie niebawem o mnie.
Przed rozstaniem wskazała nam miejsce, gdzie- byśmy mogli znaleźć schronienie na kilka dni.
Ta dziewczyna była Opatrznością naszej bandy. Otrzymaliśmy niebawem trochę pieniędzy, które nam przesłała, i Wiadomość, która była warta więcej: że tego a tego dnia rusza w drogę dwóch
|
ggiplpp |
|
|
|
|
|
|
|
|
lordów angielskich, jadąc z Gibraltaru do Grenady tą a tą drogą. Mądrej głowie dość na słowie. Mają z sobą piękne i ważne gwinee. Garcja chciał ich zabić, ale Dancaire i ja, sprzeciwiliśmy się temu. Wzięliśmy im tylko pieniądze i zegarki; no i koszule, które nam były bardzo potrzebne.
Panie, człowiek staje się łajdakiem ani wiedząc.
0 tym. Ładna dziewczyna opęta cię, pobijesz się dla niej, zdarzy się nieszczęście, trzeba żyć w górach, i z przemytnika stajesz się złodziejem, nim się opatrzysz. Uznaliśmyr że niezdrowo jest nam zostać w okolicach Grenady po sprawie milordów,
1 zapuściliśmy się w Sierra de Ronda. Wspomniał mi pan o Josem-Marii, tam'właśnie zawarłem z nim znajomość. Brał z sobą kochankę swoją na wyprawy. Była to ładna dziewczyna, obyczajna, skromna, przyzwoita w obejściu, nigdy brzydkiego słowa i jak oddana... Za to on obchodził się z nią strasznie. Gonił za lada spódnicą, znęcał się'nad nią, a od czasu do czasu wyprawiał sceny zazdrości.
Pewnego razu pchnął ją nożem. I cóż, ona kochała go tym mocniej. Kobiety są już takie, zwłaszcza Andaluzyjki. Ta była dumna z blizny, którą miała na ramieniu; pokazywała ją niby najpiękniejszą rzecz na świecie. Przy tym Josś-Maria na dobitkę był bardzo złym kolegą... W wyprawie, którą odbyliśmy razem, urządził się tak, że cały zysk przypadł jemu, a nam guzy i kłopoty. Ale wracam do mojej historii. Zginął wszelki słuch o Carmen. Dancaire rzekł:
— Trzeba, aby jeden z nas poszedł do Gibraltaru
dowiedzieć się o niej czego: musiała przygotować jakąś psotę. Poszedłbym ja, ale zanadto znają \mnie w Gibraltarze.
Jednooki rzekł:
— I innie znają, wypłatałem tyle figlów rakom (nazwa Anglików, od czerwonych mundurów)- Że zaś mam tylko jedno oko, trudno mi się przebrać.
— Mam więc ja iść? — rzekłem, upojony na samą myśl o zobaczeniu Carmen. — Mówcie, co trzeba zrobić?
Tamci rzekli:
— Zrób tak: jedź wodą albo idź przez Saint-Roc, jak wolisz, a kiedy będziesz w Gibraltarze, spytaj w porcie, gdzie mieszka handlarka czekolady imieniem Rollona. Znajdziesz ją i dowiesz się, co się dzieje.
Stanęło na tym; że wszyscy trzej pójdziemy do sierry Gaucin, że tam zostawię moich dwóch towarzyszy i udam się do Gibraltaru jako handlarz owoców. W Ronda nasz człowiek postarał mi się
o paszport; w Gaucin dano mi osła:' naładowałem go pomarańczami i melonami i puściłem się w drogę. Skorom przybył do Gibraltaru, okazało sig, że znają tam Rollonę, ale że umarła lub też poszła do finibus terrae (na galery lub też do wszystkich diabłów); to jej zniknięcie tłumaczyło, moim zdaniem, w jaki sposób straciliśmy sposób porozumiewania się z Carmen. Umieściłem osła w stajni i, wziąwszy pomarańcze, szedłem przez miasto rzekomo, aby je sprzedać, w istocie, aby zobaczyć, czy nie spotkam znajomej twarzy. Jest tam moc kana-
lii ze wszystkich kątów świata, istna wieża Babel, nie można zrobić dziesięciu kroków, aby nie usłyszeć tyluż języków. Widziałem Egipcjan (Cyganów), ale nie śmiałem im zaufać; ja ich macałem i oni mnie macali. Zgadywaliśmy wzajem, że jesteśmy łajdaki; grunt zgadnąć, czy z tej samej bandy. Po dwóch dniach daremnej włóczęgi nie dowiedziałem się niczego o Rollonie ani o Carmen i miałem wracać do towarzyszów, poczyniwszy parę sprawunków, kiedy przechadzając się po ulicy
0 zachodzie słońca, słyszę kobiecy głos, który woła na mnie: „Hej, tam, pomarańcze!...” Podnoszę głowę
1 widzę na balkonie Carmen wspartą o poręez obok oficera w czerwonym mundurze, złotych epoletach, z ufryzowaną głową i miną wielkiego milorda. Ona sama' ubrana była wspaniale: szal na ramionach, złoty grzebień, cała w jedwabiach i dopieroż szelma — zawsze ta sama! — śmieje się, aż się trzyma za boki. Anglik kalecząc hiszpański woła, abym wszedł, że pani chce-pomarańcz, a Carmen powiada po baskijsku:
— Wchodź i nie dżiw się niczemu.
Nic w istocie nie powinno mnie dziwić z jej strony. Nie wiem, czy uczułem więcej radości czy bólu odnajdując ją. Stał tam w drzwiach służący Anglik, rosły, upudrowany, który mnie wprowadził do wspaniałego salonu. Carmen rzekła natychmiast po baskijsku:
— Nie umiesz ani słowa po hiszpańsku, nie znasz mnie.
Po czym zwracając się do Anglika:
— Mówiłam ci, zaraz poznałam, ze to Bask, usły* szysz, co to za pocieszny język. Jaką on ma głupią minę, prawda? Rzekłbyś, kot przyłapany w śpi- żarni.
— A ty — rzekłem do niej w moim języku — masz minę bezczelnej hultajki i mam ochotę przeorać ci facjatę w obecności twego gacha.
— Mój gach! — rzekła — doprawdy sameś to odgadł? Zazdrosny jesteś o tego dudka? Jesteś jeszcze większy głuptas, niż zanimeś zaczął bywać przy ulicy Candilejo. Nie widzisz, głupcze, że ja pracuję dla spraw Egiptu, i to w najwspanialszy sposób. Ten dom jest mój, gwinee raka będą moje; wodzę go za nos, zawiodę go tam, skąd nie wróci nigdy.
— A ja — rzekłem — powiadam ci, że jeśli jesz-» cze będziesz pracować dla spraw Egiptu w ten sposób, wnet zrobię koniec z tym wszystkim.
— Ho, ho! Patrzcie! Czy ty jesteś mój rom, żeby mną rządzić? Jednooki nic nie mówi, a co ty masz do gadania? Czyś nie powinien być szczęśliwy, że ty jeden możesz się uważać za mego minćhorro (kochanek, kaprys)?
— Co on mówi? — spytał Anglik.
— Że ma pragnienie i że napiłby się czego — odparła Carmen.
I przewróciła się na kanapę, śmiejąc się do rozpuku ze swego tłumaczenia.
Panie, kiedy ta dziewczyna się śmiała, nie było sposobu mówić rozsądnie. Kto żył, śmiał się wraz z nią. Ten dryblas Anglik zaczął się śmiać rów
nież — ot, głupiec? —- i kazał, aby mi przyniesiono pić.
Gdy piłem, ona rzedła:
— Widzisz ten pierścionek, który ma na palcu? Jeśli chcesz, dam ci go.
Odparłem:
— Dałbym palec, aby spotkać twego milorda w górach, każdy z maquila w garści.
— Maquila, co to znaczy? — spytał Anglik.
— Maquila — rzekła Carmen śmiejąc się — to pomarańcza. Czy to nie jest ucieszne słowo na pomarańczę? Mówi, że chciałby poczęstować cię mo- quilą.
W czasie tej rozmowy wszedł służący i oznajmił, że obiad gotów. Wówczas Anglik wstał, dał mi piastra* i podał ramię Carmen, jak gdyby nie mogła chodzić sama. Carmen, śmiejąc się ciągle, rzekła do mnie:
— Mój chłopcze, nie mogę ęię zaprosić na obiad; ale jutro, skoro tylko usłyszysz capstrzyk na paradę, przychodź tu z pomarańczami. Znajdziesz pokój lepiej umeblowany niż przy ulicy Candilejo i przekonasz się, czy jestem zawsze twoja Carmen- cita. A potem pomówimy o sprawach Egiptu.
Nie odpowiedziałem nic; byłem już na ulicy, kiedy Anglik krzyczał za mną:
— Przynieś jutro maquile/ — i słyszałem wybu*- chy śmiechu Carmen.
Wyszedłem nie wiedząc, co robię, nie spałem, rano byłem tak wściekły na tę zdraj czynię, że postanowiłem opuścić Gibraltar nie widząc się
z nią; ale z pierwszym uderzeniem bębna cała energia mnie opuściła: wziąłem naręcz pomarańcz i pobiegłem do Carmen. Żaluzja była uchylona: ujrzałem jej czarne oko wypatrujące mnie. Upudrowany lokaj wprowadził mnie natychmiast; Carmen dała mu jakieś zlecenie i skorośmj zostali sami, parsknęła swoim krokodylim śmiechem, rzucając mi się na szyję. Nigdy nie wydała mi się tak piękna. Ustrojona jak madonna, uperfumowana, meble, jedwabne, haftowane firanki, ach!... i ja ubrany jak złodziej... którym też byłem.
• — Minchorrol — mówiła Carmen — mam ochotę wszystko tu potłuc, poćoalić dom i uciec w sierrę.
I dopieroż pieszczoty!... i śmiech!... i tańczyła, i darła falbanki; żadna małpka nie nawyprawiała tyle skoków, minek, figlów, i-óźniej znowuż spoważniała.
— Słuchaj — rzekła — chodzi o Egipt. Chcę, aby mnie zawiózł do Ronda, gdzie mam siostrę zakonnicę.;, (tu nowe wybuchy śmiechu). Przejeżdżamy przez miejsce, które ci wskażę. Wpadacie nań: oskubać do nitki. Najlepiej byłoby go zatłam- sić, ale>— dodała 2«. szatańskim uśmiechem, który miewała w pewnych momentach, i wówczas nikt nie miał ochoty śmiać się — czy wiesz,' co by trzeba zrobić? Żeby jednooki szedł pierwszy. Ty trżymaj się nieco z tyłu; rak jest dzielny* i zręczny, ma dfcbre pistolety;.. Rozumiesz?... ,
Przerwała sobie nowym wybuchem śmiechu, który przyprawił mnie o dreszcz.
— Nie — odparłem — nienawidzę Garcji, ale to mój kamrat. Pewnego dnia może uwolnię się od niego, ale załatwimy się z sobą obyczajem mego kn jij. Jestem Cygan jedynie z przypadku; w pewny -b rzeczach zostanę zawsze szczerym Nawar- czykiem.
Odparła:
— Jesteś głupiec, ciemięga, prawdziwy payllo. Jesteś jak karzeł, który myśli, że jest wielki, kiedy umie daleko plunąć (przysłowie cygańskie). Nie kochasz mnie już, idź precz!
Kiedy ona mi mówiła „idź precz!”, nie mogłem odejść. Przyrzekłem jechać, wrócic do kamratów i czatować na Anglika; nawzajem ona przyrzekła m> udawać chorą aż do chwili podróży. Zostałem jaszcze dwa dni w Gibraltarze. Miała ~to zuchwalstwo, aby przyjść do mnie przebrana do gospody. Puściłem się w drogę. I ja miałem swój plan. Wróciłem w miejsce umówione z towarzyszami, znając czas i okolicę, w której Anglik i Carmten mieli się ujawić. Zastałem Dancaira i Garcję, którzy mnie oczekiwali. Spędziliśmy noc w lesie przy ogniu z szyszek, który doskonale się pali. Zaproponowałem Garcji, aby zagrał ze mną w karty; zgodził się. Przy drugiej partii powiedziałem mu, że oszukuje; zaczął się śmiać. Rzuciłem mu karty w twarz. Chciał chwycić rusznicę, przystąpiłem ją nogą i rzekłem: „Powiadają, że jesteś wielki > gracz na noże, czy chcesz spróbować się ze mną? Dancaire starał się nas rozłączyć. Uderzyłem parę razy Garcję pięścią. Wściekłość uczyniła go odważ
nym: dobył swego noża, ja również. Rzekliśmy Dancairowi, aby nam zostawił wolne pole i me mieszał się. Widząc, że nie ma sposobu nas powstrzymać, usunął się. Garcja zebrał się już w sobie niby kot gotowy rzucić się na mysz. Trzymał kapelusz w lewej ręce, aby chwytać ciosy, prawą z nożem wysunął ku przodowi. To ich moda andaluzyjska. Ja stanąłem po nawarsku, na wprost niego, z podniesioną lewą ręką, z lewą nogą naprzód, z nożem przy prawym udzie. Czułem się silniejszy od olbrzyma. Rzucił się na mnie jak strzała, okręciłem się na lewej nodze tak, iż uderzył w próżnię; ale ja ugodziłem go w gardło; noż wszedł tak głęboko, że ręka moja znalazła^się pod brodą. Obróciłem ostrze tak mocno, że się złamało. Miał dość. Ostrze wyszło z rany wypchnięte strumieniem krwi grubości ramienia. Padł na twarz, waląc się jak kłoda.
— Coś ty zrobił? — rzekł Dancaire.
— Słuchaj — rzekłem — za dużo było jednego z nas na świecie. Kocham Carmen i chcę mieć ją * sam.'Zresztą Gabcja był łajdak; pamiętam, co zrobił z biednym Remendado. Jest nas już tylko dwóch, ale jesteśmy szczere chłopy. Powiedz, chcesz być moim druhem na śmierć i życie?
Dancaire podał mi rękę. Był to mężczyzna pięćdziesięcioletni.
— Do czarta z miłostkami! — krzyknął. — Gdybyś poprosił go o Carmen, byłby ci ją sprzedał za piastra. Jest nas tylko dwóch, jakże sobie damy rady jutro?
— Zostaw to mnie — odparłem. — Teraz drwię sobie z całego świata.
Pogrzebaliśmy Garcję i przenieśliśmy obóz ,o dwieście kroków dalej. Nazajutrz nadjechała Carmen ze swoim Anglikiem, dwoma mulnikami i służącym. Rzekłem do Dancaira:
— Biorę na siebie Anglika. Nastrasz tamtych, są bez broni.
Anglik nie był tchórzem,- Gdyby go Carmen nie trąciła w ramię, byłby mnie zabił. Krótko mówiąc, odzyskałem Carmen tego dnia; pierwszym moim słowem było powiedzieć jej, że jest wdową. Wysłuchawszy, jak się to stało, rzekła:
— Ty zawsze będziesz dudek. Garcja powinien cię był zabić. Twoja nawarska sztuka to głupstwo; pochował on już tęższych od ciebie. Ale widać jego czas nadszedł. I twój przyjdzie.
— I twój — odparłem — jeżeli nie będziesz dla mnie szczerą romi.
— Doskonale — rzekła — Widziałam niejeden raz w fusach od kawy, że mamy skończyć razem. Bal Przyjdą inni po nas.
I zadzwoniła w kastaniety, jak czyniła zawsze, ilekroć chciała spędzić jakąś niewczesną myśl.
Człowiek traci miarę, kiedy mówi o sobie. Wszystkie te szczegóły nudzą pana może, ale niebawem skończę. Życie, któreśmy więdli, trwało dość długo. Dancaire i ja pozyskaliśmy kilku nowych towarzyszy, pewniejszych niż dawni, i trudniliśmy się przemytnictwem, a niekiedy, trzeba przyznać, i roz
bojem na gościńcu, ale to tylko w ostateczności, kiedy nie było sposobu inaczej. Zresztą nie czyniliśmy krzywdy podróżnym; poprzestawaliśmy na tym, żeśmy im odbierali pieniądze. Przez kilka miesięcy byłem zadowolony z Carmen;, była nam pomocna we wszystkich przedsięwzięciach, wskazując gratki, które się nastręczały. Przebywała to w Maladze, to w Kordowie, to w Grenadzie, ale na jedno moje słowo. rzucała wszystko, aby się ze mną spotkać w ustronnej gospodzie lub nawet w biwaku. Raz tylko — było to w Maladze — dała mi przyczynę do niepokoju. Dowiedziałem się, że wzięła na oko bogatego kupca, z którym prawdopodobnie zamierzała powtórzyć figiel z Gibraltaru. Mimo perswazyj Daricaira, który chciał mnie zatrzymać, pognałem, wpadłem do Malagi w biały dzień, odszukałem Carmen i zabrałem ją z sobą. Przyszło do gwałtownych wyjaśnień.
— Czy wiesz — rzekła — że od czasu, jak jesteś na dobre moim rom, mniej cię^ kocham, niż kiedy byłeś moim minchorro. Ja nie lubię, aby mnie kto dręczył, a zwłaszcza aby nade mną przewodził. Chcę być wolna, robić, co mi się podoba. Uważaj, abyś nie przeciągnął struny. Skor«^ mnie znudzisz, znajdę tęgiego chłopca, który zrobi z tobą to, co tv z jednookim.
Dancaire pojednał nas; ale powiedzieliśmy sobie rzeczy, które zostają na sercu, i nie byliśmy już z sobą tak jak wprzódy. Wkrótce zdarzyło się nam nieszczęście. Osaczyło nas wojsko. Dancaire padł, a z nim dwaj towarzysze; dwóch innych po
chwycono. Ja otrzymałem ciężką ranę; gdyby nie mój dobry koń, byłbym wpadł w ręce żołnierzy. Wyczerpany znużeniem, mając kulę w ciele, ukryłem się w lesie z jedynym kamratem, który mi został. Zsiadając z konia zemdlałem; myślałem, że zdechnę już w krzakach jak zając postrzelony śrutem. Towarzysz zaniósł mnie do znanej nam groty, poszedł po Carmen. Była w Grenadzie; przybyła natychmiast. Dwa tygodnie nie opuściła mnie ani na chwilę. Nie zmrużyła oka, pielęgnowała mnie z umiejętnością i względami, jakich chyba żadna kobieta nie miała dla najukochańszego mężczyzny. Skoro tylko mogłem utrzymać się na nogach, zaprowadziła mnie w największej tajemnicy do Grenady. Cyganki umieją wszędzie znaleźć bezpieczne schronienie; spędziłem tam sześć tygodni w pewnym domu, o dwie bramy od koregidora, który mnie szukał. Niejeden raz przez przymknięte okiennice widziałem go przechodzącego. Wreszcie przyszedłem do siebie; ale na moim łożu boleści przemyślałem wiele rzeczy i postanowiłem odmienić życie. Wspomniałem Carmen o tym, aby opuścić Hiszpanię i starać się żyć uczciwie w Nowym Święcie. Wyśmiała mnie.
— Nie jesteśmy stworzeni na to, by sadzić kapustę; nasza dola to żyć kosztem payllos. Słuchaj, ubiłam interes z Natanem Józefem z Gibraltaru. Chodzi o bawełniane materie, które czekają ty!ko na ciebie, aby przejść rogatkę. Wie, że żyjesz. Liczy na ciebie. Co by powiedzieli nasi wspólnicy z Gibraltaru, gdybyś im chybił słowa?
Dałem się wciągnąć i znów pociąłem swoje szpetne rzemiosło.
Podczas gdy ja się kryłem w Grenadzie, były tam walki byków, na które Carmen poszła. Za powrotem wiele mówiła o bardzo zręcznym pikadorze, imieniem Łukasz. Znała imię jego konia, wiedziała. ile kosztuje jego haftowany kubrak Nie zwróciłem na to uwagi. Juanito, ów towarzysz, który mi pozostał, powiedział mi w kilka dni później, że widział Carmen z Łukaszem w jakimś sklepie. Zaczęło mnie to niepokoić. Spytałem Carmen, jak i w jakim celu zazńajomiła się z pikadorerti.
— To chłopak — rzekła — z którym warto gadać. W rzece, która szumi, jest woda albo kamienie (przysłowie cygańskie). Zarobił tysiąc dwieście realów na walkach. Jedno albo drugie: albo trzeba wyciągnąć zeń te pieniądze, albo też — ponieważ jest dobry jeździec i tęgi chwat — można go przyjąć do naszej bandy. Ten i ów zginął, trzeba ich zastąpić. Weź go ż sobą.
— Nie chcę — odparłem — ani jego pieniędzy, ani jego samego i zabraniam ci odzywać się doń.
— Uważaj — odparła — kiedy mi ktoś czego zabrania, tylko patrzeć, jak się to stanie.
Szczęściem pikador wyjechał do Malagi, ja zaś poczytywałem sobie za obowiązek przemycić żydowską bawełnę. Miałem dużo do roboty w tej wyprawie, Carmen także; zapomniałem o Łukaszu. Może i ona zapomniała o nim, przynajmniej na tę chwilę. W owym to czasie Spotkałem pana, naj
pierw w okolicy Mantilli, później w Kordowie. Nie będę panu nic mówił o naszym ostatnim widzeniu. Może pan wie o nim więcej ode mnie. Carmen ukradła panu zegarek; chciała też pańskich pieniędzy, a zwłaszcza tego pierścionka, który widzę na pańskim palcu. Powiadała, że to pierścionek magiczny i że jej na nim bardzo zależy. Mieliśmy gwałtowną sprzeczkę, uderzyłem ją. Zbladła, rozpłakała się. Pierwszy raz widziałem ją płaczącą, zrobiło to na mnie straszne wrażenie. Przeprosiłem ją, ale dąsała się na mnie cały tydzień; kiedy jechałem do Mantilli, nie chciała mnie uściskać. Ciężko mi było na sercu, ale w trzy dni później zjawiła się z jasną twarzą, wesoła jak szczygieł. Wszystko poszło w niepamięć, byliśmy niby para najczulszych kochanków. W chwili gdyśmy się mieli rozstać, rzekła:
— Jest zabawa w Kordowie, chcę ją zobaczyć, przy tym wypatrzę ludzi, którzy wracają z pieniędzmi, i powiem ci.
Pozwoliłem jej odjechać. Zostawszy sam, dumałem o tej zabawie i o odmianie humoru Carmen. Musiała się już zemścić, rzekłem sobie, skoro wróciła pierwsza. Wieśniak jakiś powiedział mi, żp w Kordowie są byki. Krew zakipiała we mnie; pędzę jak szaleniec, przybywam do cyrku. Pokaza^ no mi Łukasza; na ławce przy barierze poznałem Carmen. Wystarczyło mi widzieć ją przez minutę, aby zyskać pewność. Łukasz przy pierwszym byku złożył jej hołd, jak »przewidywałem. Zerwał ko
kardę* z byka i zanfósl ją Carmen, która ustroiła się w nią natychmiast. Byk pomścił mnie: Łukasz padł z koniem, który przygniótł mu pierś, byk zwalił się na nich obu. Spojrzałem w stronę Carmen, nie było jej już. Niepodobna mi było wydostać się ze swego miejsca; musiałem czekać końca zapasów. Wówczas udałem się do domu, który pan zna, i siedziałem tam spokojnie do późnej nocy. Około drugiej rano Carmen wróciła i zdziwiła się nieco moim widokiem.
—1 Chodź ze mną — rzekłem.
— Dobrze, jedźmy! — odparła.
Poszedłem po konia, pósadziłem ją za sobą, jechaliśmy całą noc nie mówiąc słowa. O brzasku zatrzymaliśmy się w ustronnej gospodzie, dość blisko małej pustelni. Tam rzekłem do Carmen:
— Słuchaj, zapomnę o wszystkim. Nie powiem ci o tym nigdy ani słowa; ale przysięgnij mi jedno, że pojedziesz ze mną do Ameryki i że będziesz tam żyła uczciwie.
— Nie — odparła z dąsem nie chcę jechać do Ameryki. Dobrze mi tutaj. ,
— Dlatego, że jesteś blisko Łukasza; ale pomyśl, jeśli się wyliże, i tak nie czeka go długie życie. Ba, zresztą Co mi do niego. Za dużo roboty zabijać wszystkich twoich kochanków, ciebie zabiję.
Wpiła we mnie swoje dzikie spojrzenie i rzekła:
— Zawsze myślałam, że mnie zabijesz. Za pierwszym razem, kiedy cię ujrzałam, spotkałam księdza pod bramą. A tej nocy, wyjeżdżając z Kordowy, czy nic nie zauważyłeś? Zając przebiegł nam drogę tuż pod kopytami konia. Tak jest napisane.
— Carmencita — spytałem — czy ty mnie już nie kochasz?
Nie odpowiedziała nic. Siedziała ze skrzyżowanymi nogami na plecionce i kreśliła po ziemi palcem.
— Odmieńmy życie, Carmen — mówiłem błagalnie. — Chodźmy żyć gdzieś, gdzie się nigdy nie będziemy rozłączali. Ty wiesz, że mamy ijiedaleko stąd, pod dę"bem, zakopanych sto dwadzieścia un- cyj... A także mamy pieniądze u Żyda Józefa.
Uśmiechnęła się i rzekła:
— Ja najpierw, ty potem. Wiem, że tak ma być.
— Zastanów się — podjąłem — cierpliwość moja, siła wyczerpały się; decyduj się albo ja się zdecyduję.
Opuściłem ją i poszedłem w stronę pustelni. Zastałem pustelnika na modlitwie. Czekałem, aż skończy; bardzo byłbym chciał się modlić, ale nie mogłem. Kiedy wstał, podszedłem ku niemu.
— Mój ojcze — rzekłem — czy zechcesz pomodlić się za kogoś, kto jest w wielkim niebezpieczeństwie? ,
— Modlę się za wszystkich strapionych — odparł.
— Czy mógłbyś odprawić mszą za duszę, która stanie może przed swoim Stwórcą?
— Tak — odparł, wpatrując się we mnie pilnie.
I jak gdyby dojrzał w mojej twarzy coś szczególnego, chciał mnie wyciągnąć na słowa:
— Zdaje mi się, że ja cię gdzieś widziałem — rzekł.
Położyłem piastra na ławce.
— Kiedy odprawisz mszę, ojcze? — spytałem.
— Za pół godziny. Syn oberżysty przyjdzie mi posłużyć. Powiedz mi, chłopcze, czy nie masz na sumieniu czegoś, co cię dręczy? Czy chcesz posłuchać rady chrześcijanina?
Czułem się- bliski płaczu. Odpowiedziałem, że wrócę, i uciekłem. Poszedłem położyć się w trawie, do chwili, gdy usłyszę dzwonek. Wówczas zbliżyłem się, ale nie wszedłem do kaplicy. Skoro msza się skończyła, wróciłem do gospody. Miałem nadzieję, że Carmen uciekła; mogła wziąć mego konia i zemknąć... ale zastałem ją. Nie chciała, aby można było rzec, źe się mnie zlękła. W czasie mej nieobecności rozpruła rąbek sukni, aby wyjąć ołów. Obecnie siedziała przy stole, patrzała w miskę pełną wody, w którą świeżo lała ołów, kazawszy go stopić. Była tak zajęta, że nie spostrzegła zrazu mego powrotu. To brała kawałek ołowiu i obracała go na wszystkie strony z wyrazem smutku, to śpiewała jakąś czarnoksięską piosnkę z zaklęciami do Marii Padilla, kochanki don Pedra, która była, jak mówią, Bari Cralissa, czyli wielką królową Cyganów.
— Carmen — rzekłem — chcesz pójść ze mną? Wstała, rzuciła drewnianą miseczkę i włożyła
mantylkę na głowę jakby gotowa do drogi. Przyprowadzono mi konia, siadła za mną i ruszyliśmy.
— Zatem — rzekłem, skorośmy ujechali kawałek — Carmen moja, chcesz iść ze mną, nieprawdaż?
— Iść za tobą w śmierć, tak, ale nie będę już żyła z tobą.
Znaleźliśmy się w ustronnym wąwozie, zatrzymałem konia.
Jednym skokiem była na ziemi. Zdjęła mantylkę, rzuciła ją sobie pod nogi i stała nieruchomo z rę^ą na biodrze, patrząc na mnie bystro.
— Chcesz mnie zabić, widzę to dobrze — rzekła
— tak jest pisane; ale nie sprawisz, abym ustąpiła.
— Proszę cię — mówiłem — bądź rozsądna. Słuchaj mnie. Wszystko, co było, zapomniane. Pomyśl, wiesz o tym, to ty mnie zgubiłaś; dla ciebie zostałem złodziejem i mordercą. Carmen! Moja Carmen! Pozwól mi ocalić cię i ocalić siebie wraz z tobą.
— José — odparła — żądasz niepodobieństwa. Nie kocham cię już; ty mnie jeszcze kochasz i dlatego chcesz mnie zabić. Mogłabym cię jeszcze okłamywać; ale nie chce mi się tego trudu. Wszystko skończone między nami. Jako mój rom masz prawo zabić swoją romi; ale Carmen zawsze będzie wolna. Urodziła się koili, jako kalli umrze.
— Kochasz tedy Łukasza? — spytałem.
— Tak, kochałam go, jak ciebie, prze* chwilą, mniej może niż ciebie. Obecnie nie kocham już nic i brzydzą się sobą, że cię kochałam.
Rzuciłem się do jej nóg, ująłem jej ręce, wilżąc je łzami. Przypominałem jej wszystkie szczęsne chwile, które spędziliśmy razem. Ofiarowałem się zostać rozbójnikiem, byle zachować jej miłość. Wszystko, panie, wszystko; ofiarowałem jej wszystko, byle mnie chciała kochać jeszcze.
Rzekła:
— Kochać cię jeszcze — to niemożliwe. Żyć z tobą dłużej — nie chcę.
Wściekłość mnie ogarnęła. Wyjąłem nóż. Byłbym chciał, aby się zlękła i prosiła mnie o litość, ale ta kobieta to był wcielony czart.
— Po raz ostatni — krzyknąłem — chcesz zostać ze mną? • \
— Nie! Nie! Nie! — rzekła, tupiąc nogą.
Zdjęła z palca pierścionek, który jej niegdyś dałem, i rzuciła go w krzaki.
Ugodziłem dwa razy. Był to nóż Garcji, który wziąłem złamawszy na nim swój. Za drugim ciosem padła, bez krzyku. Zdaje- mi się, że widzę jeszcze jej wielkie czarne oko patrzące we mnie uparcie; potem zamgliło się i przymknęło. Stałem dobrą godzinę bezwładny nad trupem. Potem przypomniałem sobie, że Carmen mawiała często, że chciałaby być pochowana w lesie. Wykopałem jej grób nożem i złożyłem ją w nim. Długo szukałem jej pierścionka, znalazłem go wreszcie. Włożyłem go do dołu obok niej wraz z małym krzyżykiem.
Może źle uczyniłem. Następnie dosiadłem konia, pocwałowałem do Kordowy i przy pierwszej strażnicy rzekłem, kim jestem. Powiedziałem, że zabiłem Carmen, ale nie chciałem zdradzić, gdzie leży jej ciało. Pustelnik był święty człowiek. Modlił się za nią. Odprawił mszę za jej duszę... Biedne dziecko. To oni są winni, że ją tak wychowali...
IV
Hiszpania jest .krajem, w którym można dziś spotkać w większej liczbie owe koczujące plemiona rozsypane po całej Europie, a znane pod nazwą Bohémiens, Gitanos, Gypsies, Cyganów. Większość ich mieszka, lub raczej koczuje, w prowincjach południowych i wschodnich: w Andaluzji, w Estra- madurze, w królestwie Murcji, sporo ich jest w Katalonii. Ci przechodzą często do Francji: spotyka się ich i^nas po wszystkich jarmarkach na połud- niUi Zazwyczaj ludzie ci praktykują rzemiosło koniarzy, konowałów i pestrzygaczy mułów; z rzemiosłem tym łączą umiejętność naprawiania rynek i naczyń miedzianych, nie mówiąc o przemytnictwie i innych niedozwolonych praktykach. Kobiety wróżą, żebrzą i sprzedają wszelkie rodzaje leków niewinnych lub mniej niewinnych.
Typ, fizyczny Cyganów łatwiej jest rozpoznać niż opisać; gdy się widziało jednego, poznałoby się wśród tysiąca ludzi osobnika tego szczepu. Fizjonomia, wyraz — oto zwłaszcza, co ich różni od miej-
tcowej ludności. Płeć ich jest bardzo smagła, zawsze ciemniejsza od cery ludności, wśród której żyją. Stąd miano Kale, czarni, którym określają się często*. Oczy ich wybitnie skośne, ładnie wykrojone, bardzo czarne, ocienione są długimi i gęstymi rzęsami: wzrok ich można porównać jedynie do wzroku dzikiego zwierzęcia. Zuchwalstwo i lękliwość malują się w nim równocześnie; pod tym względem oczy ich wyrażają dość wiernie charakter narodu: chytry, śmiały, ale z natury lękający się — jak Panurg—guzów**. Mężczyźni są przeważnie dobrze zbudowani, zręczni, zwinni; nie pamiętam, abym kiedy widział otyłego Cygana. W Niemczech Cyganki są bardzo ładne, wśród Gitan' hiszpańskich piękność jest nader rzadka. Bardzo młode mogą uchodzić za sympatyczne brzydule, ale po dziecku stają się ohydne. Niechlujstwo obu płci jest czymś niewiarygodnym; kto nie widział włosów matrony cygańskiej, z trudem wytworzy sobie o nich pojęcie, nawet wyobrażając sobie szczeć najbardziej twardą, tłustą, nabitą kurzem. W większych miastach Andaluzji młode dziewczyny, powabniejsze od innych, bardziej dbają o siebie. Te chodzą tańczyć za pieniądze — tańce ich bardzo są podobne do' tych, których zabroniono u nas na balach publicznych w karnawale. Pastor Borrow, misjonarz
angielski, autor dwóch interesujących dzieł o hiszpańskich Cyganach, których zamierzał nawrócić na koszt Towarzystwa Biblijnego, upewnia, iż bez przykładu jest, aby Gitana dopuściła do siebie mężczyznę obcej rasy. Zdaje mi się, że jest wiele przesady w pochwałach, jakie oddaje ich czystości. Zresztą większość jest w położeniu owej brzyduli z Owidiusza: Casta quam nemo rogavit. Co się tyczy ładnych, są jak wszystkie Hiszpanki — trudne w wyborze kochanka. Trzeba im się podobać, trzeba je sobie zasłużyć. Pastor Borrow przytacza jako dowód ich cnoty ryś, który przynosi zaszczyt jego własnej cnocie, a zwłaszcza naiwności. Ktoś z jego znajomych, człowiek niemoralny, ofiarował rzekomo bez skutku kilka uncji złota ładnej Gitanie. Andaluzyjczyk, któremu powtórzyłem tę anegdotkę, orzekł, iż ów niemoralny człowiek łatwiej dopiąłby celu, pokazując dwa albo trzy piastry; ofiarować kilka uncyj złota Cygance było równie, lichym argumentem, co przyrzekać jeden lub dwa miliony pomywaczce w gospodzie. Jak bądź^się rzeczy mają, to pewna, że Gitany okazują swoim mężom nadzwyczajne oddanie. Nie ma niebezpieczeństwa ani utrapienia, na które by się ńie narażały, aby im pomóc w złej doli. Jedno z mian, jakie sobie dają Cyganie, rome, czyli małżonkowie, świadczy o czci tego plemienia dla instytucji małżeństwa. W ogóle można powiedzieć, że ich główną cnotą jest patriotyzm, jeśli tak można nazwać wiarę, której strzegą w stosunku do współ- plemieńców, ich gorliwość w pomaganiu sobie wza
jem, niezłomną tajemnicą, jaką zachowują w kompromitujących sprawach. Zresztą we wszystkich tajnych stowarzyszeniach, będących poza prawem, widzi się coś podobnego.
Odwiedziłem przed kilku miesiącami bandę Cyganów koczującą w Wogezach. W namiocie starej Cyganki, najstarszej z gromady, znajdował się Cygan nie z jej rodziny, nawiedzony śmiertelną chorobą. Człowiek ten opuścił szpital, gdzie miał troskliwą opiekę, aby umrzeć wśród swoich ziomków. Od trzynastu tygodni leżał u swoich ^gospodarzy, zażywając o wiele większych wygód niż synowie i zięciowie żyjący pod tym samym dachem. Miał dobre posłanie ze słomy i mchu, z dość czystym prześcieradłem, gdy reszta rodziny — jedenaście osób — leżała na deskach na trzy stopy długich. Óto przykład ich gościnności. Ta sama kobieta, tak ludzka dla swego gościa, mówiła do mnie w obecności chorego: Singo, singo homte hi mulo. (Niedługo, niedługo trzeba mu umrzeć). Życie tych ludzi jest tak nędzne, że świadomość śmierci nie ma dla nich nic przerażającego.
Znamienny rys charakteru Cyganów to ich obojętność w sprawach religii. Nie iżby wolnomyślni lub sceptycy; nigdy nie zdradzają poglądów trącą- cych niedowiarstwem. Wręcz przeciwnie, religię .lęraju, w którym mieszkają, przyjmują za swoją, ale zmieniając ojczyznę zmieniają i wiarę. Przesądy, które u ludów pierwotnych zastępują uczucia religijne, są im również obce. Trudno w istocie, aby przesądy istniały u ludzi żyjących najczęściej
z łatwowierności drugich. Mimo to zauważyłem u hiszpańskich Cyganów wstręt do dotknięcia trupa. Mało który zgodzi się za pieniądze zanieść człowieka na cmentarz.
Wspomniałem, iż większość Cyganów trudni się wróżbiarstwem. Wywiązują się z tego bardzo dobrze. Ale co jest dla nich źródłem wielkich zysków, to sprzedaż talizmanów i lubczyków. Nie tylko mają w zapasie „ropuszne łapy” dla ustalenia płochych serc lub sproszkowany kamień magnetyczny dla* skłonienia serc nieczułych, ale robią w potrzebie potężne zaklęcia, zniewalające diabła, aby im użyczył pomocy. Zeszłego roku pewna Hiszpanka opowiadała mi następującą historię: przechodziła raz ulicą Alkala smutna i zadumana; Cyganka, siedząca w kucki na chodniku, krzyknęła do niej: „Paniusiu, śliczna paniusiu, kochanek- cię zdradza. (Była to prawda). Czy chcesz, paniusiu, abym ci go ściągnęła z powrotem?” Można zgadnąć, z jaką radością przyjęto tę propozycję i jaką ufność musiała budzić osoba zgadująca, ot, tak, od jednego rzutu oka, najskrytsze tajemnice serca. Niepodobna było podjąć, czarnoksięskich zabiegów na jednej z najludniejszych ulic Madrytu; umówiono tedy schadzkę na dzień następny. „Nic łatwiejszego niż sprowadzić niewiernego do twoich stóp — rzekła Gitana. Czy ma pani może chustkę, szarfę, mantyl- kę, które on ci dał?” Pani dała jej chustkę jedwabną. „Teraz zaszyj czerwonym jedwabiem piastra w róg chustki. W drugi róg zaszyj pół piastra, tu srebrnika, tam dwa reale. A teraz trzeba zaszyć
J8
•w samym środku sztuką złota. Najlepiej dubeltowego dukata”. Zaszyto dukata 1 resztę. „A teraz daj mi paniusia chustkę, zaniosę ją o samej północy do Campo Santo. Chodź ze mną, jeśli chcesz zobaczyć ładną diabelską sztuczkę. Przyrzekam ci, że nie dalej niż jutro ujrzysz przedmiot swego kochania”. Cyganka puściła się sama do Campo Santo, dama bowiem zanadto się bała diabła, by jej towarzyszyć. Możecie się domyślić, czy biedna opuszczona istota ujrzała kiedy chustkę i kochanka.
Mimo swej nędzy i mimo wstrętu, jaki budzą, Cyganie zażywają wszelako pewnego szacunku u ludzi ciemnych i wielce są z tego dumni. Czują się rasą wyższą, inteligentniejszą i gardzą serdecznie ludem, który im użycza gościnności. Tutejsi ludzie są tak głupi, mówiła mi Cyganka z Woge- zów, że nie ma żadnej sztuki ich oszukać: Któregoś dnia wieśniaczka woła mnie z ulicy; wchodzę do chaty. Piec dymił; prosiła mnie o zaczarowanie go, aby dobrze ciągnął. Kazałam sobie dać spory kawał słoniny, po czym zaczęłam mamrotać po naszemu jakieś wyrazy. „Głupia jesteś — mówiłam
— urodziłaś się głupia, umrzesz głupia...” Kiedy się znalazłam blisko drzwi, rzekłam w czystej niemczyźnie: „Dam ci niezawodny sposób, aby ci piec nie dymili nie pal w nim”. I nogi za pas.
Historia Cyganów jest jeszcze zagadką. Wiadomo tyle, że pierwsze ich gromady, bardzo nieliczne, pojawiły się we wschodniej Europie w początku XV wieku; ale nikt nie umie powiedzieć ani skąd
się wzięli, ani po co przybyli do Europy. Co osob-L liwsze, nie wiadomo zupełnie, w jaki sposób roz- 3 mnożyli się w krótkim czasie tak zdumiewająco w wielu okolicach bardzo od siebie oddalonych. r Sami Cyganie nie zachowali żadnej tradycji swego pochodzenia; jeżeli większość z nich mówi
o Egipcie jako o swej pierwotnej ojczyźnie, powtarzają bajkę od bardzo dawna krążącą w tej mierze, .-i Większość orientalistów, którzy badali język cy- _ l gański, sądzi, iż wiodą się oni z Indii. W istocie | zdaje się, że liczne źródłosłowy i wiele form grama- tycznych języka rommnni można odnaleźć w narzeczach pochodzących od sanskrytu. Zrozumiałe jest, że w swoich długich wędrówkach Cyganie - przyswoili sobie wiele wyrazów cudzoziemskich. We wszystkich dialektach rommani znajduje się obfitość słów greckich. Na przykład cocal, kość, od Tcokkali, o petalli, podkowa, od petalon, kafi, gwóźdź, od karfi etc. Dziś Cyganie mają prawie tyle odmiennych narzeczy, ile istnieje oddzielnych band cygańskich. Wszędzie mówią językiem kraju, który zamieszkują, bieglej niż własnym narzeczem, którym posługują się jedynie po to, aby się .poro- - zumiewać swobodnie wobec cudzoziemców. Jeśli się porówna dialekt Cyganów niemieckich z gwarą Cyganów hiszpańskich, nie stykających się z tamtymi od wieków, znajdzie się wielką ilość wspólnych słów; ale wszędzie, mimo iż w różnym stopniu, pierwotny język skaził się przez zetknięcie z językami bardziej wykształconymi, którymi ten koczujący lud musiał się posługiwać. Z jednej strony
niemiecki, z drugiej hiszpański tak bardzo przeobraziły pierwotne rommani, że Cyganowi ze Szwarcwaldu niepodobna byłoby rozmówić się z którymś z braci andaluzyjskich, mimo że. starczyłoby wymiany kilku zdań, aby poznać, że obaj mówią dialektem tego samego narzecza. Pewne słowa bardzo pospolitego użytku wspólne są, jak sadzę, wszystkim gwarom; tak we wszystkich słownikach, które miałem sposobność zbadać, pani o- znacza wodę, manro — chleb, mas — mięso, Iow
— sól.
Nazwy liczb są - prawie wszystkie te same. Dialekt niemiecki zdaje mi się o wiele czystszy niż hiszpański; zachował wiele pierwotnych form gramatycznych, gdy Gitanos przyjęli je z kastylijskie- go. Mimo to kilka słów stanowi wyjątek, świadcząc
o dawnej wspólności mowy. — Czas przeszły dialektu niemieckiego tworzy się dodając ium do imperatywu, który jest zawsze- źródłosłowem czasownika. W rommani hiszpańskim czasowniki odmienia się wszystkie na wzór czasowników kastylskich pierwszej koniugacji. Od bezokolicznika jamad, jeść, powinno by się prawidłowo tworzyć jame, jadłem: od lii lar, brać, powinno być lilie, brałem. Jednakże niektórzy starzy Cyganie mówią wyjątkowo: jaynn, lillon. Nie znam innnych słów, które by zachowały tę starodawną formę.
Skoro' się już tak popisuję moimi skromnymi wiadomościami z zakresu języka rommani, muszę zanotować parę słów z francuskiej gwary, które złodzieje nasi zapożyczyli od Cyganów. Tajemnice
Paryża uświadomiły wytworną publiczność, że czurin znaczy nóż. Jest to czyste rom mani. Czuri jest jednym z owych słów wspólnych wszystkim dialektom. P. Vidocq* nazywa konia gres, jest to również cygańskie słowo, gras, grę, graste, gris. Dodajcie jeszcze słowo romaniszel, które w gwarze paryskiej oznacza Cyganów. Jest to zepsute rom- mane czawe, chłopcy cygańscy. Ale z czego jestem dumny, to z wywiedzenia etymologii słowa fri- mousse, twarz, mina, którego to słowa wszystkie uczniaki używają lub uzyWały za mego czasu. Zważcie, iż Oudin w swoim interesującym słowniku pisał w roku 1640 firlimousse. Otóż jirla, fila w języku rommani znaczy twarz, mui ma to samo znaczenie, jest to ściśle łacińskie os. Cygan-purysta zrozumiał natychmiast kombinację firlamui i sądzę, że jest zgodna z duchem języka.
To chyba dosyć, aby dać czytelnikom Carmen korzystne wyobrażenie o moich studiach nad językiem rommani. Zakończę tym przysłowiem, które nasuwa mi się w porę: En retudi ponda nasti abela macha. Do zamkniętej gęby nie wleci mucha.
Cycero gdzieś powiada (zdaje mi się w traktacie
O naturze bogów), że istniało wielu Jowiszów: Jowisz na Krecie; inny w Olimpii, inny jeszcze indziej, tak iż nie ma w Grecji nieco znaczniejszego miasta, które by nie miało swojego Jowisza. Ze wszystkich tych Jowiszów uczyniono jednego, którego obdarzono łącznie wszystkimi przygodami jego imienników. To tłumaczy ową niesłychaną ilość zdobyczy- miłosnych, przypisywanych temu bogu.
To samo zamieszanie panuje w sprawie don Juana, osobistości, która — co do rozgłosu — niewiele ustępuje Jowiszowi. Sama Sewilla posiada kilku don Juanów; wiele innych miast chlubi się swoim. Każdy miał niegdyś swoją odrębną legendę. Z czasem wszystkie stopiły się w jedno.
Mimo to, skoro się przyjrzeć z bliska, łatwo wyróżnić cząstkę każdego z. nich lub bodaj rozróżnić dwóch spośród tych bohaterów, a mianowicie: don Juana Tenorio, którego — jak wiadomo — porwał kamienny posąg, i don Juana de Marana, którego koniec, był zgoła odmienny.
|
|
|
|
|
|
hb |
|
|
Opowiadają na jedną modłę życie ich obu, różne są jedynie rozwiązania. Są -zakończenia na wszystkie gusty, jak w sztukach Ducisa, które kończą się dobrze lub źle, wedle wrażliwości czytelników.
Co do prawdziwości tej historii lub tych dwóch historii, jest ona niewątpliwa i wielce by obraził miejscowy patriotyzm sewillan, kto by podawał w wątpliwość istnienie tych dwóch hultajów, którzy zamącili genealogię najszlachetniejszych tamecznych rodów. Pokazują tam cudzoziemcom pałac don Juana Tenorio, a żaden miłośnik sztuki nie opuścił z pewnością Sewilli, nie zwiedziwszy kościoła Miłosierdzia. Ujrzał tam grób kawalera de Marana z tym napisem podyktowanym przez pokorę lub, jeśli kto chce, przez pychę: Aqui yace el peor hombre que fué en el mundo*. Jak można wobec tego wątpić? Prawda, iż oprowadziwszy was po tych dwóch zabytkach cicerone opowie wam jeszcze, jak don Juan (nie wiadomo który) uczynił szczególne propozycje Giroldzie, pwej brązowej figurze, która wznosi się na mauretańskiej wieży katedralnej, i jak je Girolda przyjęła; jak don Juan, przechadzając się podochocony winem po lewym brzegu Gwadalkwiwiru, poprosił o ogień człowieka, który szedł prawym brzegiem, paląc cygaro, i jak ramię palącego (był to nie kto inny, tylko diabeł we własnej osobie) wydłużyło się tak, że przebyło rzekę i podało cygaro don Juanowi, który zapalił odeń swoje ani mrugnąwszy okiem i nie korzystając z przestrogi, tak był zatwardziały.
na święcie.
Pragnąłem wydzielić każdemu don Juanowi cząstkę, jaka mu przypada ze wspólnego skarbca niegodziwości i zbrodni. W braku lepszej metody starałem się opowiedzieć o don Juanie de Marana, moim bohaterze, jedynie te przygody, które nie przynależą — prawem „zasiedzenia”— don Juano* wi Tenorio, tak znanemu u nas dzięki arcydziełom Mozarta i Moliera.
Hrabia don Karlos de Marana był to jeden z najbogatszych i najszanowniejszych magnatów w Sewilli. Pochodził ze znakomitego rodu, w wojnie zaś przeciw zbuntowanym Maurom dowiódł, że nie odrodził się od mężnych przodków. Po ujarzmieniu Alpuzarów wrócił do Sewilli ze szramą na czole oraz z wielką liczbą dzieci wziętych do niewoli, które to dzieci, dawszy je wprzód ochrzcić, sprzedał z zyskiem do chrześcijańskich domów. Rany jego, nie oszpeciwszy go zgoła, nie przeszkodziły mu się spodobać panience z dobrego domu, która dała mu pierwszeństwo wśród wielkiej liczby zalotników. Z tego małżeństwa urodziło się zrazu kilka córek, z których jedne wyszły za mąż, inne wstąpiły do klasztoru; Don Karlos de Marana rozpaczał, iż nie ma dziedzica nazwiska, kiedy urodzenie syna przepełniło go radością i pozwoliło mieć nadzieję, że jego starożytny majorat nie przejdzie na boczną linię.
Don Juan, ów syn tak upragnionymi bohater tej wiarogodnej historii, psuty był przez ojca i matkę,
jak przystało na jedynego spadkobiercę wielkiego nazwiska i wielkiej fortuny. Od dziecka był niemal samowładnym panem swoich czynów; nikt w pałacu ojcowskim nie ośmielił mu się sprzeciwić. Tyle tylko, iż matka pragnęła, aby był pobożny jak ona, ojciec zaś chciał, aby syn jego był dzielny jak on. Matka przy pomocy łakoci i pieszczot skłaniała dziecko do uczenia się litanii, różańców, wszystkich obowiązkowych i nadobowiązkowych modłów. Usypiała go czytając mu żywoty świętych. Z drugiej strony ojciec uczył syna pieśni
o Cydzie i o Bernardzie del Carpio, opowiadał mu
o buncie Maurów i zachęcał, aby się cały dzień ćwiczył w rzucaniu oszczepem, strzelaniu z ręcznej kuszy lub zgoła z muszkietu do lalki ubranej za Maura, którą kazał ustawić w ogrodzie.
W ołtarzyku hrabiny de Marana znajdował się obraz, malowany w suchym i twardym stylu Mora- lesa, a przedstawiający męki czyśćcowe. Wszystkie rodzaje męczarni, iakie malarz mógł’wyroić, oddane były z taką dokładnością, że sam wielki Inkwizytor nie mógł nic -przyganić. Dusze czyśćcowe znajdowały się w wielkiej piwnicy, która miała w górze okienko. Siedząc przy tym otworze anioł podawał rękę duszy opuszczającej kaźń, gdy tuż obok sędziwy mężczyzna, trzymający w złożonych rękach różaniec, modlił się wielce żarliwie. Człowiek ten był to fundator obrazu, który kazał sporządzić dla kościoła w Huesca. W czasie powstania Maurowie podpalili miasto; kościół padł ofiarą zniszczenia, ale obraz cudem ocalał. Hrabia Mara
86
na wziął go do domu i ozdobił nim ołtarzyk żony.
Zazwyczaj mały Juanek, ilekroć wszedł do pokoju matki, stał długo zapatrzony w ten obraz, który przerażał go i przykuwał zarazem. Nie mógł zwłaszcza oderwać oczu od człowieka, któremu wąż wyjadał wnętrzności, gdy on sam wisiał za żebra na hakach nad gorejącym ogniskiem. Obrącając z trwogą oczy ku okienku, pacjent zdawał się błagać ofiarodawcę o modlitwę, która by mu o- szczędziła tylu cierpień. Hrabina nie zaniedbała za każdym razem objaśnić syna, iż ten nieszczęśnik cierpi męki za to, że nie uczył się porządnie katechizmu, żartował sobie z księdza lub był roztargniony w kościele. Dusza, która ulatywała do raju, była to dusza krewniaka rodziny Marana, który miał z pewnością jakieś grzeszki na sumieniu; ale hrabia Marana modlił się zań, dał sporo grosza księżom, aby go wykupić z męczarni ogniowych, i osiągnął tę satysfakcję, iż wyprawił duszę krewniaka do nieba, nie pozwalając jej długo markocić w czyśćcu. .
— Pomyśl tylko, Juanku —• dodawała hrabina
— że ja może będę kiedyś tak cierpiała, i spędzę miliony lat w czyśćcu, jeśli ty nie będziesz pamiętał o mszach, aby mnie wybawić! Jak by to było okrutnie zostawić tam matkę, która clę wy- karmiła!
Wówczas chłopczyna płakał; o ile miał parę realów w kieszeni, dawał je pierwszemu kwesta-
rzowi, który się nawinął ze skarbonką, „za dusze czyśćcowe”.
Kiedy wszedł do pokoju ojca, widział pancerze pogięte od kul, kask, który hrabia Marana miał przy zdobyciu Almerii i który zachował ślad siekiery muzułmańskiej; lance, szable mauretańskie, sztandary zdobyte na niewiernych zdobiły tę komnatę.
— Ten bułat — mówił hrabia — wydarłem Ka- diemu Wajerskiemu, który uderzył mnie nim trzykrotnie, nim zbawiłem go życia. Ten sztandar nieśli powstańcy z Góry Elwirskiej, Właśnie spustoszyli chrześcijańską wioskę; nadbiegłem z dwudziestoma rycerzami. Cztery razy próbowałem się wedrzeć w ich batalion, aby zdobyć ten sztandar; cztery razy odparto mnie. Za piątym uczyniłem znak krzyża, krzyknąłem: „Pomagaj, święty Jakubie!” i runąłem w szeregi pogan. — A widzisz ten kielich złoty w moim herbie? Herszt Maurów ukradł go w kpściele, gdzie dopuścił się tysiącznych bezeceństw. Konie jego jadły owies na ołtarzu, a żołnierze rozwłóczyli kości świętych. Łotr kazał sobie podać w tym kielichu sorbet mrożony. Dopadłem go w chwili, kiedy przykładał do ust poświęcone naczynie. Zanim krzyknął Alła!, gdy napój był jeszcze w jego gardzieli, ciąłem tego psp tęgim mieczem w wygoloną głowę, tak że klinga oparła się aż o zęby. Na pamiątkę tej świętej pomsty król pozwolił mi nosić złoty kielich w herbie Mówię ci to. Juanku. abyś to opowiedział swoim dzieciom i aby wiedziały, czemu twój herb
różni się nieco od herbu twego dziadka don Diega, ktćry widzisz nad jego portretem.
Tak pędząc życie między dewocją a wojną, dzielą ciak trawił czas na struganiu krzyżyków lub uzbro- , j jony w drewnianą szabelkę ćwiczył się w sadzie na melonach, które wyobrażały dlań głowy Maurów.
Mając lat osiemnaście don Juan licho czytał po łacinie, doskonale służył do mszy i władał rapie- rem — jedną ręką lub oburącz — lepiej od samego Cyda. Ojciec jego uważając, iż spadkobierca rodu Maranów winien posiąść jeszcze i inne talenty, postanowił wysłać go do Salamanki.
Przygotowania do podróży nie zajęły wiele czasu. Matka ,dała mu mnóstwo różańców, szkaplerzy i poświęconych medalików. Nauczyła go też wiele \ modlitw, bardzo pomocnych w różnych okolicznoś- f ciach. Don Karlos dał mu szpadę, której rękojeść wykładaną srebrem zdobiły herby rodzinne, przy czym rzekł:
i — Dotąd żyłeś jedynie z dziećmi, obecnie przyj
dzie ci żyć z ludźmi. Pamiętaj, że najcenniejszy ‘ skarb szlachcica to jego honor, a twój honor to honor* Maranów. Niech raczej zginie ostatni potomek naszego domu, niżby honor jego miał ścierpieć jaką plamę! Weź tę szablę: ona cię obroni, jeśli cię ktoś zaczepi. Nigdy nie dobywaj jej pierwszy, ale pamiętaj, iż przodkowie twoi wkłada-
111 ją do pochwy nie wprzódy, aż osiągnęli zwycięstwo i pomstę.
Tak opatrzony bronią duchowną i doczesną, po-
tomek Maranów wsiadł na koń i opuścił siedzibę ojców.
Uniwersytet w Salamance był wówczas w pełni chwały. Nigdy uczniowie, jego nie byli liczniejsi ani mistrzowie bardziej uczeni; ale nigdy też obywatele tyle nie cierpieli od zuchwalstwa nieposkromionej młodzieży, która przebywała lub raczej panowała w ich mieście. Serenady, kocie muzyki, nocne burdy to był zwyczajny tryb życia, którego jednostajność urozmaicały od czasu do czasu porwania żon lub córek, kradzieże lub pobicia. Przybywszy do Salamanki don Juan strawił kilka dni na oddawaniu listów polecających do przyjaciół ojcowskich, na składaniu wizyt profesorom, zwiedzaniu kościołów i oglądaniu relikwii. W myśl zlecenia ojca wręczył jednemu z profesorów dość okrągłą sumkę do rozdziału między niezamożnych uczniów. Hojność ta spotkała się z żywym poklaskiem i zyskała mu od razu wielu przyjaciół.
Don Juan pałał wielką żądzą nauki. Zamierzał słuchać jak ewangelii wszystkiego, co wychodzi z ust profesorów, aby nie stracić nic, chciał się umieścić jak najbliżej katedry. Wszedłszy do sali, gdzie miał się odbyć wykład, spostrzegł puste miejsce bardzo blisko profesora, jak właśnie pragnął. Usiadł. Jakiś szkolarz, brudny, nie uczesany, odziany w łachmany, jak tylu ich jest po uniwersytetach, podniósł na chwilę oczy znad książki, aby je zwrócić na don Juana z wyrazem tępego zdumienia.
— Siadacie tutaj — rzekł niemal z przeraże
niem — czy nie wiecie, ze tu siada zazwyczaj don Garcja Navarro?
Don Juan odparł, że zawsze słyszał, iż miejsce należy do pierwszego, który je zajmie, i że wobec tego, że było puste, sądził, iż może usiąść, zwłaszcza o ile don Garcja nie polecił sąsiadowi, aby mu je zatrzymał.
— Jesteście obcy, jak widzę — rzekł szkolarz
— i bawicie tu od niedawna, skoro nie znacie don Garcji. Wiedzcie tedy, że to jest człowiek naj...
Tu szkolarz zniżył głos, jak gdyby się • lękał, aby go nie usłyszeli studenci.
— Don Garcja to straszny człowiek! Biada temu, kto go obrazi! Cierpliwość jego jest krótka, a rapier długi; bądźcie pewni, że jeżeli ktoś siądzie na miejscu, gdzie don Garcja usiadł dwa razy, to wystarczy, aby wynikła zwada: jest bardzo drażliwy, i obraźliwy. Kiedy ma z kim na pieńku, wyzywa go i kładzie trupem. Ostrzegłem was, zrobicie, co się wam spodoba.
Don Juanowi wydało się dzikie, aby don Garcja miał pretensję zajmować najlepsze miejsca, nie zadając sobie trudu zdobycia ich swoją pilnością. Zarazem widział, iż .wielu studentów przygląda mu się bacznie; czuł, jak bardzo byłoby upokarzające opuścić tę ławkę, skoro raz na niej usiadł. Z drugiej strony wcale nie miał ochoty ledwie przybywszy wchodzić w zwadę, zwłaszcza z człowiekiem taft niebezpiecznym, na jakiego wyglądał don Garcja. Wahał się, nie wiedział, na co się
zdecydować, i siedział wciąż machinalnie na tym samym miejscu, kiedy wszedł jakiś student i skierował się prosto ku niemu.
— Oto don Garcja — rzekł pąsiad..
Ów Garcja był to młody człowiek, szeroki w barach, silnie zbudowany, z ogorzałą cerą, dumnym spojrzeniem i wzgardliwą twarzą. Kaftan, niegdyś czarny, był bardzo wytarty, płaszcz dziurawy;- na tym wszystkim wisiał długi'złoty łańcuch. Wiadomo, że od niepamiętnych czadów studenci Salamanki i innnych hiszpańskich uniwersytetów mieścili punkt honoru w tym, aby chodzić obdarci, chcąc tym prawdopodobnie okazać, że prawdziwa zasługa umie się obyć bez czczego blasku.
Don Garcja zbliżył się do ławki, gdzie don Juan siedział jeszcze, i kłaniając mu się bardzo dwornie rzekł:
- '— Mości studencie, jesteś tu nowo przybyłym, mimo to imię twoje jest mi dobrze znane.- Ojcowie nasi byli wielkimi przyjaciółmi; jeśli raczysz pozwolić, i synowie będą nimi również.
Tak mówiąc podał rękę don Juanowi z najserdeczniejszą miną w świecie. Don Juan, który spodziewał się zgoła innego początku, przyjął skwapliwie uprzejmość don Garcji i odpowiedział, że przyjaźń takiego jak on kawalera będzie dlań zaszczytem.
— Nie znasz jeszcze Salamanki —• ciągnął don Garcja — jeśli zechcesz wziąć mnie za przewodnika, z rozkoszą pokażę ci wszystko vod cedru do hyzopu.
Następnie zwracając się do szkolarza siedzącego obok don Juana: — Ńuże, Perico — rzekł — zabieraj się stąd. Czy myślisz, że taki cham jak ty to odpowiednie towarzystwo dla szlachetnego don Juana Marany?
To mówiąc pchnął go szorstko i sam zajął miejsce, które szkolarz skwapliwie opuścił.
Skoro wykład się skończył, don Garcja dał swój adres nowemu przyjacielowi i zaprosił go do siebie. Następnie pozdrowiwszy go poufale dłonią, wyszedł, drapując się z wdziękiem w płaszcz dziurawy jak sito.
Don Juan, trzymając książki pod pachą, zatrzymał się w krużganku, przyglądając się starym napisom zdobiącym mury kolegium, kiedy spostrzegł, iż szkolarz, który przemówił doń pierwszy, zbliża się, jak gdyby również chcąc obejrzeć napisy. Skinąwszy mu głową, aby okazać, że go poznaje, don Juan chciał odejść, ale szkolarz przytrzymał go za płaszcz.
— Szlachetny don Juanie — rzekł — jeśli cię nic nie nagli, czy byłbyś łaskaw udzielić mi chwili rozmowy?
— Chętnie — odparł don Juan i opaił się o filar.
— Słucham. — Perico obejrzał się na wszystkie strony niespokojnie, jak gdyby się obawiał, że go ktoś śledzi, po czym zbliżył się do don Juana, szepcząc mu do ucha. Don Juanowi wydała się ta ostrożność zbędna, ile że w dużym krużganku gotyckim nie było w tej chwili nikogo.
— Czy mógłbyś mi powiedzieć, szlachetny don •
Juanie — spytał po chwili milczenia szkolarz cichym i niemal drżącym głosem — czy mógłbyś mi powiedzieć, czy ojciec twój znał w istocie ojca don Garcji Navarro?
Don Juan uczynił gest zdumienia.
— Wszak słyszałeś, że don Garcja powiedział to przed chwilą.
— Tak — odparł szkolarz jeszcze bardziej zniżając głos— ale czy słyszałeś kiedy od ojca, iż znał pana Navarro?
— Owszem, niewątpliwie, byli razem na wojnie przeciw Maurom.
— Doskonale, ale czy słyszałeś, aby ten szlachcic miał... syna?
— Co prawda nigdy nie zwracałem zbytniej uwagi na to, co ojciec mój mówił w tej mierze... Ale na co te pytania? Czy don Garcja nie jest synem szlachetnego pana Navarro?... Byłżeby bękartem?
— Klnę się niebem, nie rzekłem nic podobnego!
— wykrzyknął przerażony szkolarz, zaglądając za filar, o który wspierał się don Juan. — Chciałem was tylko spytać, czy nie znacie dziwnej historii, którą wiele ludzi opowiada o tym don Garcji?
— Ani słowa.
— Powiadają... zważcie, powtarzam jedynie to, co słyszałem... powiadają, że don Diego Navarro miał syna. który licząc sześć czy siedem lat zapadł na chorobę ciężką, a tak dziwną, że lekarze nie wiedzieli, jakiego lekarstwa się imać. Ojciec, który miał tylko to jedno dziecko, ofiarował wota w wie
lu kaplicach, dał choremu dotykać relikwii, wszystko na próżno. Zrozpaczony rzekł jednego dnia... (tak mnie zapewniano) rzekł jednego dnia, patrząc na obraz św. Michała:
— Skoro ty nie możesz ocalić mego syna, spróbuję, czy ten, którego depczesz nogami, nie będzie miał więcej mocy.
— Ależ to straszne bluźnierstwo! — wykrzyknął don Juan, zgorszony w najwyższym stopniu.
— Wkrótce potem dziecko wyzdrowiało... a to dziecko... to don Garcja!
—\Tak, że od tego czasu don Garcja ma diabła w sobie — rzekł parskając śmiechem don Garcja, który się ukazał w tej chwili i który, zdaje się, słuchał rozmowy ukryty za filarem.
— W istocie, Perico — rzekł zimno i wzgardliwie do zdumionego szkolarza — gdybyś nie był tchórzem, kazałbym ci pożałować zuchwalstwa, z jakim mówisz o mnie. — Mości don Juanie — ciągnął zwracając się do Marany — kiedy się lepiej poznamy, nie będziesz tracił czasu na słuchanie tego gaduły. A teraz, aby się przekonać, że ze mnie nie taki czarny diabeł, jak go malują, uczyń mi ten zaszczyt i chodź ze mną do kościoła Św. Piotra; skoro zmówimy kilka pacierzy, pozwolę sobie zaprosić cię do siebie na lichy obiadek wraz z kilkoma kolegami.
Tak mówiąc wziął pod ramię don Juana, który zawstydzony tym, iż zaskoczono -go, jak słucha szczególnych plotek szkolarza, skwapliwie przyjął zaproszenie nowego przyjaciela, aby mu dowieść,
jak mało dba o oszczerstwa słyszane przed chwilą.
Wszedłszy do kościoła, don Juan i don Garcja uklękli przed ołtarzem, koło którego tłoczyła się ciżba wiernych. Don Juan zmówił po cichu pacierz; mimo że to pobożne ćwiczenie zajęło mu dobrą chwilą, ujrzał podniósłszy głowę, że towarzysz jego trwa jeszcze w nabożnej ekstazie: poruszał lekko wargami, można by rzec, że nie doszedł ani do połowy swoieh medytacji. Zawstydzony nieco. że tak prędko skończył, don Juan zaczął odmawiać po cichu wszystkie litanie, które mu przyszły na pamięć. Gdy skończył, don Garcja również ani nie drgnął. Don Juan odklepał z roztargnieniem jeszcze parę paciorków; po czym widząc, że towarzysz jego wciąż się nie rusza, sądził, iż może nieco rozejrzeć się dokoła, aby zabić czas i doczekać końca tej wiekuistej modlitwy. Trzy kobiety klęczące na tureckim dywanie ściągnęły niebawem jego uwagę. Jedna, sądząc z wieku, okularów i obszernego czepka, mogła być jedynie du- enną. Dwie inne były młode i ładne; mimo iż oczy miały spuszczone na różaniec, można było dojrzeć, że te oczy są duże. żywe i ładnie oprawione. Don Juan znaidował wiele rozkoszy w widoku jednej
2 nich, wiecej rozkoszy nawet, niżby się godziło w tak świętym miejscu. Zapominając o modłach tcwarzysza, pociągnął go za rękaw i spytał cicho, kto jest owa panienka trzymająca w dłoniach różaniec 2 bursztynu.
— To — odparł don Garcja, nie okazując zgor
szenia tym, że mu pr?erwano — jest dona Teresa de Ojeda; a tamta to dona Fausta, jej starsza siostra: obie są córkami audytora w Radzie Kastylii. Ja durzę się w starszej, staraj się rozkochać młodszą. O — dodał — właśnie wstają i wychodzą z kościoła; spieszmy się, aby zdążyć-, jak będą wsiadały do powozu; może wiatr uniesie spódniczki i zobaczymy jaką ładną nóżkę albo i dwie.
Don Juan był tak oczarowany pięknością dony Teresy, że nie zwracając uwagi na nieprzystojność tej mowy, podążył za don Garcją aż do bram świątyni i ujrzał, jak szlachetne panienki wsiadły do karocy i opuściły plac przed kościołem, spiesząc na jedną z bardziej uczęszczanych ulic. Skoro odjechały, Don Garcja, wsadzając kapelusz na bakier, zakrzyknął wesoło:
— Oto mi\śliczne dziewczęta! Niech mnie czart porwie, jeśli starsza nie będzie moją, nim minie dziesięć dni! A ty, czy daleko zaszedłeś z młodszą?
— Jak to, czy daleko zaszedłem? — odparł don Juan naiwnie — ależ ja ją widzę pierwszy raz w życiu!
— Dobra racja! — wykrzyknął don Garcja. — Czy sądzisz, że ja o wiele dawniej znam Faustę? Mimo to dziś oddałem jej bilecik, który przyjęła bardzo łaskawie.
— Bilecik? Nie widziałem, abyś pisał.
— Mam zawsze przy sobie gotowe: byle nie kłaść imienia, nadadzą się dla wszystkich. Uważaj tylko, aby się nie zdradzić wyszczególnieniem koloni włosów albo oczu. Co do westchnień, mąk i zapa
łów, każda, brunetka czy blondynka, panna czy mężatka, weźmie je jednako za dobrą monetę.
Tak gwarząc don Garcja i don Juan znaleźli się przed domem, gdzie czekał na nich obiad. Był to prawdziwy stół studencki: bardziej obfity niż wykwintny i urozmaicony: wiele korzennych przystawek, solonego mięsiwa, same rzeczy pobudzające pragnienie. Jakoż wina było pod dostatkiem. Kilku studentów, przyjaciół don Garcji, czekało jego przybycia.
Wszyscy siedli natychmiast do stołu; jakiś czas nie było słychać innego hałasu niż łomot, szczęk
i trącanie kielichów. Niebawem wino wprawiło w dobry humor biesiadników i rozmowa stała się nader ożywiona. Mówiono jedynie o pojedynkach, miłostkach i figlach studenckich. Jeden opowiadał, jak oszukał swoją gospodynię, wyprowadzając się w wilię komornego. Drugi posłał do winiarza po kilka dzbanów trunku w imieniu jednego z najpoważniejszych profesorów teologii, po czym zgrabnie skierował te dzbany do swego mieszkania, zostawiając profesorowi — o ile zechce -7 zapłacenie rachunku. Ten pobił ront, ów za pomocą drabinki sznurowej wszedł dó pokoju kochanki mimo czujności zazdrośnika.
Zrazu don Juan słuchał z pewnym zgorszeniem tych wybryków. Stopniowo wino oraz wesołość towarzyszów rozbroiły jego skrupuły. Śmiał się z- przygód, które opowiadano, a nawet zaczął zazdrościć reputacji, którą ten i ów zdobył swymi figlami i hultajstwem. Zaczynał przepominać roz
tropnych zasad, które przyniósł z sobą na uniwersytet, przyjmując regułę kodeksu studenckiego: regułę prostą i łatwą, polegającą na tym, iż wszystko jest dozwolone wobec pillos, tzn. rodzaju ludzkiego nie zapisanego w regestry uniwersyteckie. Student pośród pillos jest niejako w kraju nieprzyjacielskim
i ma prawo poczynać sobie z nimi jak Hebrajczycy z Kanaeńczykami. Jedynie wobec tego, że pan kore- gidor mało ma, niestety, szacunku dla świętych praw uniwersyteckich i sili' się, gdzie może, szkodzić ich kapłanom, powinni zespolić się jak bracia, pomagać sobie wzajem, a zwłaszcza święcie dochowywać sekretu.
Ta budująca rozmowa trwała póty, póki trwały butelki. Skoro się opróżniły, wszystkie mózgownice były już w stanie osobliwie mętnym, a każdy odczuwał gwałtowną potrzebę snu. Ponieważ słońce przypiekało jeszcze z całą siłą, rozeszli się na sjestę; don Juan wyciągnął się u don Garcji. Zaledwie się rozłożył na skórzanym materacu, kiedy znużenie i opary winne pogrążyły go w głębokim śnie.
Długi czas marzenia jego były tak dziwne i mętne, iż jedynym uczuciem, jakiego doznawał, był stan nieokreślonej mdłości, bez świadomości obrazu lub myśli, które by mogły być jego przyczyną.
Stopniowo zaczął czytać jaśniej w swoim śnie, jeśli można się tak wyrazić, i zaczął śnić z pewnym związkiem. Zdawało mu się, że jest w łódce na wielkiej rzece, szerszej i mętniejszej niż kiedykolwiek bywa Gwadalkwiwir w porze zimowej. Nie
było żagla, wiosła ani steru, a brzeg był pusty« Prąd podrzucał łódkę tak silnie, iż sądząc z mdłości, jakich doznawał, mniemał, iż znajduje się w ujściu Gwadalkwiwiru, w chwili gdy mieszczuchy sewilskie, jadące do Kadyksu, zaczynają odczuwać dolegliwości morskiej choroby. Niebawem znalazł się w węższej o wiele okolicy rzeki, tak iż mógł łatwo rozejrzeć się po obu brzegach, a nawet dosięgnąć ich głosem. Wówczas pojawiły się równocześnie po obu brzegach dwie promienne postacie, które zbliżały się, każda ze swej strony, jak gdyby śpiesząc mu na pomoc. Zwrócił zrazu głowę na prawo i ujrzał starca o poważnym i surowym obliczu, z bosymi nogami, mającego za całą odzież jedynie włosiennicę. Zdawało się don Juanowi, że wyciąga doń rękę. Spojrzawszy później na lewo, ujrzał kobietę wysokiego wzrostu, szlachetnych i powabnych rysów, podającą mu * wieniec z kwiatów, który trzymała w ręce. Równocześnie spostrzegł, że barka żegluje tam, gdzie on chce, bez wioseł, jedynie siłą jego wolL
Miał przybyć do lądu od strony kobiety, kiedy' krzyk z drugiego brzegu kazał mu odwrócić głowę i zbliżyć się ku tej stronie. Starzec miał oblicze jeszcze surowsze niż wprzódy.
Ciało jego, o ile je odsłaniał, było-okryte ranami, sine, splamione skrzepłą krwią. W jednej ręce trzymał cierniową koronę, w drugiej dyscyplinę opatrzoną kolcami.
Na ten widok groza zdjęła don Juana, zwrócił się szybko ku lewemu brzegowi. Zjawisko, które
go tak oczarowało, znajdowało się tam jeszcze; wlo*r sy kobiety bujały z wiatrem, oczy płonęły nadprzyrodzonym ogniem, a zamiast wieńca trzymała w rę-- ce miecz. Don Juan zatrzymał się chwilę, nim przybił do brzegu; wówczas przyglądając się baczniej ujrzał, iż brzeszczot jest czerwony od krwi, a ręka nimfy również jest krwawa. Przerażony obudził się nagle. Otarłszy oczy, nie mógł wstrzymać krzyku na widok nagiej szpady, która lśniła się o parę stóp od łóżka.
Ale nie piękna nimfa trzymała tę szpadę. Don Garcja przyszedł obudzić przyjaciela i widząc koło łóżka broń osobliwej roboty, oglądał ją z miną znawcy. Na klindze był napis: „Dochowaj wiary”. Rękojeść, jak już wspomnieliśmy, miała herb, nazwisko i zawołanie Maranów.
, — Ładną, widzę, masz szpadę, kolego — rzekł don Garcja. — Musiałeś sobie odpocząć. Zbliża się noc, przejdziemy się nieco, a kiedy przyzwoici Obywatele pójdą spać, pośpieszymy, jeśli twoja wola, wyprawić serenadę dla naszych bogiń.
Don Juan i don Garcja przechadzali się jakiś czas nad brzegiem Tornesu, patrząc na kobiety, które przybyły odetchnąć chłodem lub oczkować z galantami. Stopniowo liczba przechodniów była coraz mniejsza, wreszcie znikli zupełnie.
— Oto chwila — rzekł don Garcja — gdy całe miasto należy do studentów. Pillos nie odważyliby się zamącić naszych niewinnych zabaw. Co się tyczy straży nocnej, to gdybyśmy przypadkiem mieli z nią wejść w zatarg,. nie potrzebuję ci
mówić, ze tej kanalii nie ma co oszczędzać. A gdyby hultaje byli w zbytniej przewadze i gdyby trzeba nam było wziąć nogi^za pas, bądź bez obawy: znam tu każdy zaułek, bacz tylko, aby się trzymać tuż za mną, i bądź pewny, że wszystko pójdzie dobrze.
Mówiąc to zarzucił płaszcz na lewe ramię w ten sposób, aby osłonić prawie całą twarz, a zarazem zostawić wolną prawą rękę. Don Juan zrobił toż samo, po czym obaj skierowali się w stronę ulicy, gdzie mieszkała dona Fausta i jej siostra. Kiedy przechodzili koło kruchty jakiegoś kościoła, don Garcja gwizdnął: ukazał się jego paź z gitarą w ręku. Don Garcja wziął gitarę i odprawił go.
— Widzę — rzekł don Juan, wchodząc w ulicę Valladolid, widzę, że chcesz, bym osłaniał twoją serenadę; bądź pewien, że wywiążę się z tego ku twemu zadowoleniu. Sewilla, moje rodzone miasto, miałaby prawo wyprzeć się mnie, gdybym nie umiał obronić ulicy od natrętów!
— Nie mam zamiaru zostawić cię na straży — odparł don Garcja. — Ja mam tu swoją łubkę, ale
i ty także. Każdy niech poluje na swoją zwierzynę. Pst! Oto dom. Ty do tej żaluzji, ja do tej, żywo!
Don Garcja, nastroiwszy gitarę, zaintonował dość miłym głosem piosenkę, w której jak zwykle była . mowa o łzach, westchnieniach itd. Nie wiem, czy on sam był jej autorem. Przy trzeciej lub czwartej zwrotce żaluzje w obu oknach podniosły się bez szelestu i dał się słyszeć lekki kaszel. To znaczyło, że dama słucha. Muzycy ponoć nigdy nie grają wtedy, kiedy się ich prosi albo słucha. Don Garcja
złożył gitarę na słupku kamiennym i rozpoczął półgłosem rozmowę z jedną ze słuchaczek.
Don Juan, podniósłszy oczy, ujrzał w oknie kobietę, która.przyglądała mu się z widoczną uwagą. Nie wątpił, że to siostra dony Fausty, ta, którą zarówno własna jego skłonność, jak i wybór przyjaciela przeznaczyły na panią jego myśli. Ale był jeszcze nieśmiały, niedoświadczony, nie wiedział, jak zacząć. Naraz chusteczka spadła z okna i słodki głosik wykrzyknął:
— Och! Jezu! Chusteczka mi spadła!
Don Juan podniósł natychmiast i podał na końcu szpady. Była to sposobność do nawiązania rozmowy. Głosik zaczął od .podziękowania, po czym spytał, czy ów tak dworny kawaler nie był przypadkiem tego rana w kościele Sw. Piotra. Don Juan odparł, że był i że postradał tam spokój duszy.
— A to jak?
— Ujrzawszy panią.
Lody pękły. Don Juan był w Sewilli, umiał na pamięć wszystkie mauretańskie historie, których język miłosny jest tak bogaty. Nie mogło mu zbraknąć wymowy. Rozmowa trwała blisko godzinę. Wreszcie Teresa krzyknęła, że słyszy ojca i że trzeha kończyć. Dwaj galanci nie wprzód opuścili ulicę, aż ujrzeli dwie białe rączki wychylające się zza żaluzji, aby rzucić każdemu z nich po gałązce jaśminu. Don Juan poszedł spać z głową pełną miłosnych obrazów. Don Garcja wstąpił do szynku i zabawił tam niemal do rana.
Nazajutrz znowu westchnienia i serenady. Toż
samo następnej nocy. Po przyzwoitym oporze damy zgodziły się wymienić z kochankami pukle włosów; operacja odbyła się za pomocą sznurka, który zbiegł na dół wioząc tam i z powrotem upragnione przedmioty. Don Garcja, który nie był skłonny zadowalać się lada czym, wspomniał o drabince sznurowej lub o dorobieniu klucza, ale nazwano go zuchwalcem. Propozycja została jeżeli nie odrzucona, to przynajmniej odroczona na czas nie oznaczony.
Od miesiąca blisko don Juan i don Garcja gruchali dość jałowo pod oknami bogdanek. Pewnej bardzo ciemnej nocy stali na zwykłym posterunku
i rozmowa trwała od jakiegoś czasu ku zadowoleniu wszystkich czworga, kiedy na rogu ukazało się kilku ludzi zawiniętach w płaszcze, paru z nich miało instrumenty muzyczne.
— Sprawiedliwe nieba! — wykrzyknęła Teresa
— to don Christowal wyprawia nam serenadę. Oddalcie się, na miłość boską, albo zdarzy się jakieś nieszczęście.
— Nie ustąpimy nikomu tak pięknego miejsca!
— wykrzyknął don Garcja i podnosząc głos zawołał do pierwszego,, który się zbliżył:
— Kawalerze, miejsce jest zajęte i damy wcale sobie nie życzą waszej muzyki; zatem, jeśli łaska, szukajcie szczęścia gdzie indziej.
— To któryś z tych obwiesiów szkolarzy ośmiela się nam zagradzać drogę! — wykrzyknął don Christowal. — Nauczę go, czym to pachnie zalecać się do mojej damy!
To mówiąc dobył szpady. Równocześnie błysnęły szpady dwóch jego towarzyszów. Don Garcja, owijając z cudowną zręcznością płaszcz koło ramienia, śmignął rapierem i krzyknął:
— Do mnie, studenci! — Ale nie było ani jednego w pobliżu. Grajkowie, lękając się zapewne o całość instrumentów, uciekli wołając 'straży, gdy obie damy w oknie wzywały na pomoc wszystkich świętych z nieba.
Don Juan, który znajdował się pod oknem bliższym don Christowala, pierwszy przyjął jego impet. Przeciwnik był zręczny i co więcej, miał w lewej ręce żelazną tarczę, którą się posługiwał dla obrony, gdy don Juan miał tylko szpadę i płaszcz. Żywo przypierany przez doń Christowala, przypomniał sobie bardzo w porę pchnięcie imć Uber- tiego, nauczyciela szermierki. Upadł na lewą rękę, prawą zaś, pomykając szpadą pod tarczą don Christowala, wbił mu ją między żebra z taką siłą, że brzeszczot złamał się, wszedłszy w ciało na piędź głęboko. Don Christowal wydał krzyk i upadł zalany krwią. Podczas tej operacji, która trwała krócej niż jej opowieść, don Garcja bronił się skutecznie dwóm wrogom, którzy, ujrzawszy swego wodza na ziemi, uciekli co tchu.
— A teraz nogi za pas — rzekł don Garcja — nie pora na zabawę. Bywajcie, śliczne damy.
I pociągnął za sobą don Juana, przerażonego tym, co uczynił. O dwadzieścia kroków od domu don Garcja zatrzymał się, aby spytać towarzysza, co zrobił ze szpadą.
— Moja szpada? — wykrzyknął don Juan, spostrzegając dopiero wówczas, że jej nie ma... Nié wiem... musiałem ją upuścić.
— Przekleństwo! — zawołał don Garcja— twoje nazwisko wyryte jest na rękojeści.
Równocześnie ukazali się ludzie z pochodniami, którzy wyszli z sąsiednich domów i skupili się koło umierającego. Z drugiego końca ulicy zbliżał się szybko zbrojny oddział.
Był to najwidoczniej patrol, ściągnięty wołaniem grajków i zgiełkiem walki.
Don Garcja, naciągnąwszy kapelusz na oczy
i okrywając płaszczem twarz, aby go nie poznano, rzucił się mimo niebezpieczeństwa w środek tego zbiegowiska w nadziei, iż odnajdzie szpadę, która zdradziłaby niechybnie winnego. Don Juarv ujrzał, jak wali na prawo i lewo, gasząc światła i wywracając wszystko, co mu stało na drodze. Zjawił się niebawem, biegnąc ze wszystkich sił i trzymając w każdej ręce po szpadzie, cały patrol biegł za nim.
— Ach, don Garcjo! — wykrzyknął don Juan biorąc szpadę, którą ów mu podawał — ileż dzię- ków jestem ci winien!
— Zmykajmy! Zmykajmy! — wołał Garcja. — Leć za mną, a gdyby który hultaj naciskał cię zbyt blisko, nadziej go tak jak tamtego.
Za czym jęli pędzić z całą szybkością, jakiej mogła im użyczyć przyrodzona krzepkość, pomnożona lękiem przed panem koregidorem, urzędni
kiem, który był jeszcze straszliwszy, dla studentów niż dla złodziei.
Don Garcja, który znał Salamanką jak pacierz, był mistrzem w wykręcaniu się po ulicach i gubieniu się w wąskich zaułkach, gdy towarzysz jego, mniej doświadczony, z trudem silił się mu nadążyć. Zaczynało im braknąć tchu, kiedy na rogu jakiegoś zaułka spotkali gromadę studentów, którzy przechadzali się, śpiewśjąc 1 brząkając na gitarach. Skoro tylko spostrzegli, że dwóch kamratów uchodzi pozed pościgiem, chwycili kamienie, drągi i wszelką możliwą broń. Gwardziści, zdyszani, u- znali za właściwsze nie wszczynać zwady. Cofnęli się przezornie, a dwaj winowajcy schronili się do pobliskiego kościoła, aby wytchnąć chwilę.
W bramie don Juan chciał włożyć szpadę da pochwy, nie uważając za przyzwoite ani chrześcijańskie wchodzić do domu bożego z orężem w dłoni.' Ale pochwa stawiała opór, klinga wchodziła z trudnością: krótko mówiąc, spostrzegł, że szpada, którą trzymał w ręce, to nie jego szpada: w pośpiechu don Garcja chwycił pierwszą z brzegu broń, którą znalazł na ziemi; była to szpada zabitego lub kogoś z jego orszaku. Rzecz była poważna; don Juan powiadomił o,tym przyjaciela, którego nawykł uważać za dobrego doradcę.
Don Garcja zmarszczył brew, zagryzł wargi, zmiął rondo kapelusza i zaczął się przechadzać, gdy don Juan, oszołomiony fatalnym' odkryciem, był pastwą zarówno niepokoju / jak wyrzutów. Po kwadransie dumań, w czasie których don Garcja
miał ten takt, iż ani razu nie powiedział „Po cóż było gubić szpadę?”, ujął go pod ramię i rzekł:
— Chodź ze mną, już mam.
W tej samej chwili wyszedł z zakrystii ksiądz,
i skierował się w ulicę. Don Garcja zatrzymał go.
' — Wszak to z uczonym licencjatem Gomezem mam zaszczyt...? — rzekł, skłoniwszy się głęboko.
— Nie jestem jeszcze licencjatem — odparł- ksiądz, widocznie pogłaskany tym, iż wzięto go za lięencjata. — Nazywam się Manuel Tordoya, do usług. %
— Mój ojcze — rzekł don Garcja — jesteś właśnie tym, kogo szukałem, chodzi o kwestię sumienia, o ile zaś fama mnie nie omyliła,, ty, ojcze, jesteś autorem owego słynnego traktatu De casibus eon- scientiae, który tyle narobił hałasu w Madrycie?
Ksiądz, idąc na lep grzechu próżności, odparł zakłopotany, że nie jest autorem tego dzieła (które, po prawdzie, nigdy nie istniało), ale że wiele zajmował się podobnymi materiałami. Don .Garcja, nie słuchając jego tłumaczeń, ciągnął w ten sposób:
— Oto, ojcze, w kilku słowach sprawa, w której chciałbym twojej rady. Jednego z moich przyjaciół dziś, przed ‘godziną, dopadł na ulicy jakiś człowiek i rzekł: „Kawalerze, mam się bić o parę kroków stąd, przeciwnik ma szpadę dłuższą od mojej, chciej mi pożyczyć szpady, iżby broń była równa”. Mój przyjaciel zamienia z nim szpadę. Czeka chwilę na rogu, aż walka się skończy. Nie słysząc już szczęku oręża, zbliża się. Cóż widzi?
Martwe ciało, przeszyte tąż szpadą, której właśnie pożyczył. Od tej chwili rozpacza, wyrzuca sobie ową uczynność, lęka się, iż dopuścił się śmiertelnego grzechu. Co do mnie, staram się go uspokoić, sądzę, iż to jest grzech jedynie powszedni, zważywszy, że gdyby nie użyczył szpady, byłby przyczyną, iż ci ludzie biliby się nierówną bronią. Co myślisz
0 tym, ojcze? Czy nie jesteś mego zdania?
Ksiądz, młody jeszcze kazuista, nastawił uszy
1 wodził ręką po czole jak człowiek, który szuka cytatu. Don Juan nie wiedział, dokąd don Garcja zmierza, ale nie mówił nic, bojąc się strzelić bąka.
— Mój chłopcze — ciągnął Garcja — rzecz jest snadź bardzo drażliwa, skoro tak wielki uczony jak ty waha się ją rozstrzygnąć. Jutro," jeśli pozwolisz, wrócimy, aby się dowiedzieć o twoim wyroku. Tymczasem proszę, zechciej sam zmówić lub kazać zmówić kilka mszy za duszę zmarłego.
To mówiąc wsunął parę dukatów w rękę księdza, co go do reszty nastroiło korzystnie dla młodych. ludzi taić nabożnych, tak skrupulatnych, a zwłaszcza tak szczodrych. Przyrzekł, iż nazajutrz, w tym samym miejscu, da im swoją opinię na piśmie. Don Garcja obsypał go podziękowaniami, po czym dodał niedbałym tonem, jak coś co nie ma wielkiego znaczenia:
— Byle tylko sądy nie chciały nas pociągnąć do odpowiedzialności za tę śmierć! Na ciebie liczymy, ojcze, iż pojednasz nas z bogiem.
— Co się tyczy sądów — rzekł ksiądz ~ nie macie czego się lękać. Przez to, że pożyczył swojej
szpady, przyjaciel twój nie jest wobec prawa wspólnikiem.
— Tak, ojcze, ale morderca uciekł... Zbadają ranę, znajdą może zakrwawioną szpadą... czy ja wiem co? Ci sądziowie to podobno straszni ludzie.
— Wszak — rzekł ksiądz — pan był świadkiem, że szpada była pożyczona?
— Oczywiście — odparł don Garcja — mogą to stwierdzić przed wszystkimi trybunałami w całym królestwie. Zresztą — dodał podstępnie — ty sam, ojcze, będziesz mógł dać świadectwo prawdzie. Nim jeszcze ta sprawa była komukolwiek znana, zgłosiliśmy się wszak do ciebie, aby zasięgnąć twej duchownej rady. Mógłbyś nawet, ojcze, zaświadczyć wymianę... A oto dowód.
Wziął szpadę z rąk don Juana.
— Spójrz, ojcze, na tą szpadą — rzekł — czyż ona nadaje się do tej pochwy?!
Ksiądz skinął głową, jak człowiek przekonany o wiarygodności historii, którą mu opowiadano. Ważył w milczeniu dukaty w dłoni i wciąż znajdował w nich nieprzeparty argument na korzyść młodzieńców.
— Zresztą, ojcze — rzekł don Garcja tonem wysoce nabożnym — co nam znaczy świecka sprawiedliwość, nam chodzi o pojednanie się z niebem.
— Do jutra, moje dzieci — rzekł ksiądz na rozstanie.
— Do jutra — odparł don Garcja. — Całujemy ci ręce i liczymy na ciebie!
Skoro ksiądz odszedł, don Garcja podskoczył z radości.
— Niech żyje symonia! — krzyknął. — Poprawiła się nasza sytuacja, jak sądzę. Jeśli sądy się nami zajmą, ten dobry ojciec w zamian za dukaty, które już dostał, i te, które się spodziewa z nas wyłudzić, gotów będzie zaświadczyć, że jesteśmy w tej ■. sprawie nie winniejsi niż nor/o narodzone dziecię. Idź teraz do siebie,, miej się na baczności
i nie otwieraj, póki się dobrze nie upewnisz, komu; ja przejdę się po mieście, dowiem się, co słychać.
Znalazłszy się w swoim pokoju, don Juan rzucił się w ubraniu na łóżko. Całą noc nie zmrużył oka, myślał wciąż o morderstwie, które popełnił, a zwłaszcza o następstwach.. Za każdym razem, kiedy usłyszał odgłos ludzkich kroków, wyobrażał sobie, że to straż przychodzi go uwięzić. Mimo to tak był zmęczony i głowę miał jeszcze tak ciężką po studenckim obiedzie, że usnął wreszcie o świcie.
Spał już od kilku godzin, kiedy obudził go służący, oznajmiając, iż zakwefiona dama chce z nim mówić. Równocześnie niemal dama weszła do pokoju. Była zawinięta od stóp do głów w czarny płaszcz, spod którego widać było tylko jedno oko. Zwróciła tp oko kolejno to na służącego, to na don Juana, jak gdyby prosząc go o rozmowę bez świadków. Służący wyszedł. Dama usiadła, mierząc don Juana wzrokiem z wielką uwagą. Po chwili milczenia zaczęła w te słowa:
— Szlachetny kawalerze, poitępek mój może
pana zdziwić i musisz mieć o mnie z pewnością liche mniemanie, ale gdyby kto znał pobudki, które mnie sprowadzają, nie potępiłby mnie z pewnością. Pojedynkowałeś się wczoraj z jednym z tutejszych kawalerów...
— Ja, pani! —^wykrzyknął don Juan blednąc — nie wychodziłem z tego pokoju...
— Zbyteczna udawać wobec mnie, chcę ci dać przykład szczerości.
To mówiąc rozchyliła płaszcz. Don Juan poznał donę Teresę.
— Szlachetny don Juanie ~ ciągnęła oblewając się rumieńcem — muszę ci wyznać, że dzielność j twoja zjednała ci najżywszą moją sympatię. Spostrzegłam, mimo mego wzruszenia, że szpada twoja złamała się i że ją porzuciłeś w pobliżu bramy. j W chwili gdy wszyscy tłoczyli się koło rannego, zeszłam i ujęłam rękojeść twej broni. Oglądając ją, wyczytałam twoje nazwisko, zrozumiałam, w jakim byłbyś niebezpieczeństwie, gdyby się dostała I w ręce twoich wrogów. Oto ona, szczęśliwa jestem^ że ci ją mogę oddać.
Rzecz prosta, że don Juan padł jej do nóg, rzekł, 1 iż zawdzięcza jej życie, ale że jest to dar bezuży- 9 teczny. wobec tego, iż przyjdzie mu umrzeć z mi- J łości. Donie Teresie było śpieszno, chciała bez- I zwłocznie odejść; słuchała wszelako don Juana 1 z taką rozkoszą, iż nie mogła się zdobyć na roz- 1 stanie. Godzina blisko spłynęła w ten sposób, wy- 1 pełniona przysięgami wiecznej miłości, całowaniem | rąk, prośbami z jednej strony, słabą odmową z dru- j
giej. Nagłe wejście don Garcji przerwało to sam na sam. Nie był to człowiek, który by się zgorszył czymś podobnym. Pierwszym jego staraniem było uspokoić donę Teresę. Pochwalił wielce jej odwagę, jej przytomność umysłu, w końcu -prosił, aby; zechciała się wstawić za nim do siostry i wyjednała mu łaskawsze przyjęcie. Dona Teresa przyrzekła wszystko, czego żądał, owinęła się szczelnie w płaszcz i odeszła, przyrzekłszy znaleźć się z siostrą jeszczę tego wieczora na przechadzce w umówionym miejscu.
— Wszystko jak najlepiej — rzekł don Garcja, skoro zostali sami. — Nikt cię nie podejrzewa. Ko- regidor, który ma mnie na wątróbce, uczynił mi ten zaszczyt, iż zrazu pomyślał o mnie. Przekonany był — powiada — że to ja zabiłem don Christo- wala. Wiesz, co go odwiodło od tej myśli? To, że mu powiedziano, iż spędziłem cały wieczór z tobą: masz, mój chłopcze, reputację takiej świętości, że możesz nią obdzielić drugich. Słowem, to fakt, że nikt nie myśli o nas. Spryt tej dzielnej Tereni oszczędził nam obaw na przyszłość: zatem nie troszczmy się już o to i myślmy wyłącznie o zabawie.
— Ach, Garcyo! — wykrzyknął z żalem don Juan ■ — to bardzo smutna rzecz zabić swego bliźniego!
— Jest inna, jeszcze smutniejsza — odparł don Garcja — kiedy bliźni nas zabije, a trzecia, przewyższająca smutkiem tamte obie, to spędzić dzień bez obiadu. Dlatego zapraszam cię wraz z kilko
ma chwatami, którzy będą uszczęśliwieni z twego towarzystwa.
To mówiąc wyszedł.
Miłość przygłuszyła już znacznie wyrzuty naszego bohatera. Próżność zdławiła je do reszty. Studenci, których spotkał na obiedzie u don Garcji, dowiedzieli się odeń, kto był istotnym zabójcą don Christowala. Ów Christowal był to kawaler słynny z odwagi i zręczności, postrach studentów, toteż śmierć jego mogła ich ucieszyć, a_szczęśliwego przeciwnika obsypano powinszowaniami. Wedle ich głosu don Juan był chlubą, kwiatem, ramieniem uniwersytetu. Wypili z zapałem jego zdrowie, a student pewien z Murcji zaimprowizował sonet, w którym porównał go do Cyda i Bernarda del Carpio. Wstając od stołu, don Juan czuł jeszcze niejaki ciężar na sercu, ale gdyby miał moc wskrzeszenia don Christowala, wątpliwe jest, czy byłby to uczynił z obawy postradania czci'i chluby, jaką ta śmierć zjednała mu w całym uniwersytecie.
Z nadejściem wieczoru obie strony zjawiły się punktualnie na schadzce, której miejscem było wybrzeże rzeki Tomes. Dona Teresa ujęła za rękę don Juana (nie podawano jeszcze wówczas ręki kobietom), a dona Fausta don Garcję. Po krótkiej przechadzce obie pary rozstały się bardzo rade, z obietnicą nieponiechania żadnej sposobności ujrzenia się znowu. *
Pożegnawszy się z damami, młodzi ludzie natknęli się na kilka Cyganek, tańczących w takt bębenków w gromadce szkolarzy. Przyłączyli się do nich.
Tancerki spodobały się don Garcji, który postanowił wziąć je na wieczerzę. Zaproszenie spotkało się z wdzięcznym przyjęciem. Don Juan, jako fidus Achates, musiał brać udział w hulance. Jedna z Cyganek powiedziała mu, źe wygląda na klasztornego braciszka; podrażniony silił się dowieść czynem, że przydomek źle jest zastosowany: tańczył, grał i pił co najmniej za dwóch.
Z trudem doprowadzono go do domu po północy; był mocno podpity i tak wściekły, że chciał podpalić Salamankę i wypić cały Tornes, aby nie dopuścić ugaszenia pożaru.
Tak oto don Juan tracił jeden po drugim szczęśliwe przymioty, jakie dała mu natura i wychowanie. Po trzech miesiącach pobytu w Salamance pod kierunkiem don Garcji uwiódł biedną Teresę; towarzysz jego dokonał swego dzieła o jaki tydzień wcześniej. Zrazu don Juan kochał swą lubą całym uczuciem, jakie chłopiec w jego wieku ma dla pierwszej kobiety, która mu się oddała, ale d.°n Garcją dowiódł mu bez trud ii, że stałość jest to urojona cnota; wytłumaczył mu co więcej, że jeśli zechce na, orgiach uniwersyteckich odróżniać się od towarzyszy, wyda tym samym na szwank dobrą sławę Teresy. Albowiem (mówił) jedynie miłość namiętna i uwieńczona tryumfem poprzestaje na jednej kobiecie. Zresztą, liche towarzystwo, w jakim don Juan utonął, nie zostawiało mu chwili spokoju. Zaledwie pojawiał się na wykładach lub też, wycieńczony bezsennością i rozpustą, drzemał na uczonych lekcjach najznakomitszych profeso
rów. W zamian za to był zawsze pierwszy i ostatni na promenadzie; co się zaś tyczy nocy, spędzał je regularnie w szynkowni lub jeszcze gorzej, o ile nie mogła mit jej poświęcić dona Teresa.
Jednego razu otrzymał liścik od swej damy oznajmiający mu z żalem, iż schadzka wyznaczona na tę noc jest niemożliwa. Sędziwej krewnej, przybyłej do Salamanki, oddano pokój Teresy, która miała spać z matką. Zawód ten bardzo umiarkowanie obszedł don Juana, który nie bywał w kłopocie o spędzenie wieczoru. W chwili gdy wychodził zaprzątnięty projektami, zakwefiona kobieta oddała mu bilecik, znowuż od dony Teresy. Udało się jej uzyskać inny pokój i wszystko wraz z siostrą przygotowała do schadzki. Don Juan pokazał bilecik do Garcji. Wahali się jakiś czas; następnie machinalnie i jakby z nawyku, wdrapali się na balkon swych bogdanek i zostali u nich na noc.
Dona Teresa miała na piersi dość pokaźne znamię. Było to olbrzymią łaską, kiedy don Juan dostąpił pierwszy raz oglądania go. Jakiś czas wydawało mu się ono czymś najbardziej uroczym. To porównywał je do fiołka, to do anemohu, to do kwiatu alfalfy. Ale niebawem to znamię, które .było w istocie bardzo ładne, przestało z nastaniem sytości mu się podobać.
— Ot, wielka czarna plama, to i wszystko — mówił wzdychając. — Szkoda, że jest tak zeszpecona. Pfuj, to przypomina wieprzową skórę na słoninie. Niech kaduk porwie to znamię! — Jednego dnia spytał Teresy, czy nie radziła się lekarza
o sposób' usunięcia go. Na co biedna panidhfca odpowiedziała, czerwieniąc się po fciałka, że nie ma w świecie mężczyzny :— wyjąwszy jego — który by widział tę plamę; zresztą niańka mówiła jej, że takie znamię przynosi szczęście.
Pewnego wieczora don Juan, przybywszy na schadzkę dość kwaśny, ujrzał znowuż to znamię, które mu się wydało większe niż kiedykolwiek.
— Żywy obraz dużego szczura — mówił sam do siebie przyglądając się plamie. — W istocie, to potworne! To piętno przekleństwa podobne temu, którym naznaczono Kaina. Trzeba oszaleć, aby utrzymywać stosunki z podobną kobietą. — Był przykry do ostatnich granic. Dokuczał bez powodu biednej Teresie, która się rozpłakała, i opuścił ją
0 świcie bez jednego pocałunku. Don Garcja, który wyszedł wraz z nim, kroczył jakiś czas w milczeniu, po czym. zatrzymał się nagle i rzekł:
— Przyznaj, don Juanie, żeśmy się porżądnie wynudzili tej nocy. Co do mnie, już mi to kością w gardle staje, mam wielką ochotę wyprawić moją panienkę do stu diabłów!
— Głupstwo byś zrobił — rzekł don Juan — Fausta jest urocze stworzenie, biała jak łabędź
1 zawsze w dobrym humorze. A przy tym tak cię kocha! Doprawdy, jesteś.bardzo szczęśliwy.
— Biała jest, to prawda, przyznaję, że jpst biała, ale nie ma kolorów: przy siostrze wydaje mi się niby sowa przy gołębicy. To ty jesteś szczęśliwy.
— Tak sobie ■*- odparł don Juan. — Ta mała jest milutka, ale to dziecko. Nie można się z nią
rozsądnie dogadać. Głowę ma nadzianą rycerskimi romansami, wytworzyła sobie o miłości najdziksze pojęcia. Nie masz wprost pojęcia o jej wymaganiach!
— Bo ty-jesteś za młody, Juanie, nie umiesz sobie ułożyć kochanki. Kobieta, widzisz, to jak koń; jeśli jej pozwolisz nabrać złych narowów, jeśli jej nie wpoisz przekonania, że nie darujesz najlżejszego kaprysu, nigdy z niej nic nie zrobisz.
— Powiedz mi, Garcjo, czy ty naprawdę traktujesz swoje kochanki tak jak swoje konie? Czy często używasz pręta, aby przepędzić ich kaprysy?
— Rzadko, ale ja jestem za dobry. Posłuchaj: chcesz mi ustąpić Teresy? Przyrzekam, że do dwóch tygodni będzie jak rękawiczka. Ofiaruję ci w zamian Faustę. Czy mam jeszcze wydać reszty?
— Handel byłby niezły — rzekł don Juan z uśmiechem — gdyby i nasze (łamy zgodziły się na to. Ale dona Fausta nie ustąpi cię nigdy. Za wiele straciłaby na zamianie.
— Jesteś zbyt skromny, ale uspokój się. Tak ją pognębiłem wczoraj, że pierwszy z brzegu bę-' dzie jej po mnie jak anioł z nieba dla potępieńca. Czy wiesz, Juanie — ciągnął don Garcja — że ja mówię bardzo serio?
A don Juan śmiał się do rozpuku z powagi, z jaką przyjaciel wygłaszał te szaleństwa.
Tę budującą rozmowę przerwało nadejście paru studentów; myśli pobiegły innym torem. Gdy nadszedł wieczór i dwaj przyjaciele zasiedli przy butelce, don Garcja znów się zaczął skarżyć na ko
chankę. Otrzymał właśnie list od dony Fausty, pełen serdecznych słów i tkliwych wymówek, poprzez które przebijał jej miły dowcip i jej nawyk ujmowania każdej rzeczy z komicznej strony.
— Ot — rzekł don Garcja, podając list don Juanowi i ziewając szeroko — przeczytaj ten piękny kawałek. Znów schadzka na dziś wieczór! Ale niech mnie czarci porwą; jeśli ja pójdę!
Don Juan przeczytał list, który mu się wydał czarujący.
— W istocie — rzekł — gdybym miał kochankę taką jak twoja, jedynym mym staraniem byłoby uczynić ją szczęśliwą.
— Bierz ją tedy, mój chłopcze! — wykrzyknął don Garcja — bierz ją, nasyć się nią do woli. Przelewam na ciebie swoje prawa. Zróbmy lepiej
— dodał, wstając jak gdyby olśniony nagle — zagrajmy o nasze kochanki. Oto karty. Zróbmy partię lombra. Stawiam donę Faustę, ty dawaj na stół Teresę.
Don Juan, śmiejąc się do łez z konceptu, wziął karty i stasował. Mimo że prawie zupełnie nie uważał na grę, wygrał. Don Garcja, bynajmniej nie stroskany przegraną, zafądał pióra i inkaustu i sporządził coś w rodzaju obligu na imię dony Fausty, której zalecał oddać się do ..rozporządzenia okaziciela, zupełnie tak jakby kazał swemu intendentowi wyliczyć sto dukatów któremuś z wierzycieli.
Don Juan, śmiejąc się ciągle, ofiarował don Garcji rewanż. Ale ten odmówił. — Jeśli masz
nieco odwagi — rzekł — weź mój płaszcz i udaj się do wiadomej furtki. Zastaniesz tam tylko Faustę, wobec tego, że Teresa nie spodziewa się ciebie. Idź za nią bez słowa; skoro raz znajdziesz się w jej pokoju, może będzie chwilę zdziwiona, może nawet uroni parę łez, ale niech cię to nie kłopoce. Bądź pewien, że nie ośmieli się krzyczeć.' Pokaż jej mój list, powiedz, że jestem ohydnym zbrodniarzem, potworem, czym ci się żywnie spodoba, dodaj, że ma łatwy i szybki sposób zemszczenia się, i bądź pewien, że ta zemsta wyda jej się bardzo słodka.
Z każdym słowem don Garcji diabeł zatapiał głębiej pazury w serce don Juana i szeptał mu, że to, co uważał dotąd za czczy żart, mogłoby się dlań skończyć w nader przyjemny sposób. Przestał się śmiać; rumieniec żądzy ubarwił mu czoło.
— Gdybym był pewien — rzekł — że Fausta się zgodzi...
— Czy się zgodzi! — wykrzyknął bezecnik. — Co z ciebie za żółtodziób, mój kamracie, aby myśleć, że kobieta może się wahać między dawnym kochankiem a nowym! Wierzaj, podziękujecie mi oboje jutro, nie wątpię, a jedyna nagroda, o którą cię proszę, to abyś mi pozwolił w zamian umizgnąć się do 1 Teresy.
Następnie widząc, że don Juan jest już niemal przekonany, rzekł: — Namyśl się. Co do mnie, nie pójdę do Fausty dziś wieczór; jeśli ty jej nie zechcesz, dam ten liścik grubemu Fadrykowi i on skorzysta z gratki.
— Na honor, niech się dzieje, co chce! — wykrzyknął don Juan chwytając list; i aby sobie dodać odwagi, wychylił duszkiem szklankę wina*
Pora schadzki zbliżała się. Don Juan, którego wstrzymywała jeszcze resztka sumienia, pił na umór, aby się zagłuszyć. Wreszcie zegar wybił godzinę. Don Garcja zarzucił swój płaszcz na barki don Juana i odprowadził go aż do furtki; po czym dawszy umówiony znak, życzył mu dobrej nocy i oddalił się bez najmniejszego wyrzutu.
Natychmiast drzwiczki otworzyły się. Dona Fausta już czekała.
— To ty, don Garcjo? — spytała cicho.
— Tak — odparł c^on Juan jeszcze ciszej,'z twarzą ukrytą w fałdach płaszcza. Skoro drzwi się zamknęły, zaczął wstępować po ciemnych schodach za swoim przewodnikiem.
— Weź kraj mojej mantylki — rzekła — i idź za mną najciszej, jak zdołasz.
W kilka chwil znalazł się w izdebce Fausty. Jedna lampka oświecała ją słabym blaskiem. Zrazu don Juan, nie zdejmując, płaszcza ani kapelusza, stał W miejscu, tuż przy drzwiach, nie śmiejąc odsłonić twarzy.. Dona Fausta patrzyła nań jakiś czas bez słowa, po czym podeszła wyciągając ręce. Wówczas don Juan, odrzucając płaszcz, odpowiedział tym samym gestem.
— Jak to! To pan, don Juanie? — wykrzyknęła.
— Czy don Garcja chory?
— Chory? Nie — odparł don Juan... — Ale nie może przyjść. Przysłał mnie na swoje miejsce.
— Och! Co za przykrość! Ale powiedzcie mi, wszak to nie inna kobieta broni mu przyjść?
— Zna pani jego słabostki?...
— Och, jakże siostra ucieszy się z pańskiego przybycia! Biedna mała! Myślała, że pan nie przyjdzie... Pozwól, don Juanie,. pójdę ją uwiadomić.
— Nie potrzeba.
— Pan ma jakąś dziwną minę, don Juanie... Ty masz dla mnie jakąś złą wiadomość... Mów, czy don Garcji zdarzyło się nieszczęście?
Aby sobie oszczędzić kłopotliwej odpowiedzi, don Juan podał biednej dziewczynie ohydny bilecik don Garcji. Przeczytała śpiesznie, ale ni,e zrozumiała zrazu. Odczytała jegZcze raz, nie mogąc uwierzyć oczom. Don Juan przyglądał się jej z uwagą; widział, jak na przemian wodzi ręką po czole, przeciera oczy; wargi jej drgają? śmiertelna bladość okryła twarz. Musiała oburącz trzymać papier, żeby nie upadł na ziemię. Wreszcie zrywając się rozpaczliwym wysiłkiem, zawołała:
— To wszystko kłamstwoj To okropny fałsz! Don Garcja nigdy tego nie napisał!
Don Juan odparł:
— Znasz jego pismo. Nie umiał ocenić skarbu, który posiadał... a ja przyjąłem, bo cię ubóstwiam.
Obrzuciła go spojrzeniem najgłębszej wzgardy i zaczęła odczytywać list z bacznością adwokata, który podejrzewa fałszerstwo. Oczy jej, nadmiernie rozszerzone, wpiły się w papier. Od czasu do czasu spod nieruchomej powieki wymykała się duża łza i spadała spłynąwszy po lieu. Naraz
uśmiechnęła się uśmiechem obłąkanej i krzyknęła:
— To żart, nieprawdaż, to żart? Don Garcja jest tu, zaraz przyjdzie!... ''
— To nie żart, Fausto. Nic prawdziwszego nad miłość moją do ciebie. Byłbym bardzo nieszczęśliwy, gdybyś mi nie uwierzyła.
— Nędzniku! — wykrzyknęła dona Fausta — ale jeśli ty mówisz prawdę, jesteś większym jeszcze zbrodniarzem niż don Garcja.
— Miłość usprawiedliwia wszystko, piękna Fau- stynko. Don Garcja rzuca cię, weź mnie na pocieszenie. Widzę na tym płótnie Bachusa i Ariadnę, pozwól mi być twoim Bachusem.
Nie odpowiadając słowa, chwyciła ze stołu nóż i trzymając go nad głową postąpiła ku don Juanowi. Ale on spostrzegł’ ruch, chwycił ją za rękę, rozbroił bez trudu, po czym uważając się w prawie ukarania jej za ten nieprzyjacielski ^rok, ucałował ją kilkakrotnie i chciał pociągnąć na kanapę. Dona Fausta była wątła i delikatna, ale gniew dodał jej sił; opierała się don Juanowi to czepiając się mebli, to broniąc się rękami, nogami i zębami. Zrazu don Juan zniósł kilka ciosów z uśmiechem, ale niebawem gniew zawrzał w nim równie silnie jak miłość. Przydusił Faustę, nie lękając się uszkodzić jej delikatnej skóry. Był niby podrażniony zapaśnik, który chce za wszelką cenę pokonać przeciwnika, gotów udusić go, jeśli trzeba, byle zwyciężyć. Wówczas Fausta uciekła się do ostatniej broni, jaka jej została. Dotąd uczucie
wstydu broniło jej wołać pomocy, ale widząc, iż lada chwilę może być pokonana, napełniła dom swoim krzykiem.
Don Juan zrozumiał, że nie chodzi już o posiadanie ofiary i że przede wszystkim winien myśleć
0 swoim bezpieczeństwie. Chciał odepchnąć Faustę
1 dostać się do drzwi, ale ona czepiała się jego sukien, nie mógł się uwolnić. Równocześnie dał się słyszeć hałas otwieranych drzwi. Kroki i głosy zbliżały Się, nie było chwili do stracenia. Zebrał siły, aby odtrącić donę Faustę, ale trzymała go za kaftan z taką siłą, że okręcił się jedynie, nie zyskując nic prócz zmiany pozycji. Fausta znalazła się od strony drzwi, które otwierały się do wewnątrz. Krzyczała ciągle. W tej chwili otwarły się drzwi, człowiek z muszkietem zjawił się w progu. Wydaje krzyk zdumienia, po którym następuje wystrzał. Lampa zgasła, don Juan uczuł, że ręce dony Fausty; zwoli^ły uścisk i że coś ciepłego i mokrego spływa po jego dłoniach. Padła lub raczej osunęła się na podłogę. Kula strzaskała jej krzyże. Ojciec zabił ją zamiast gwałciciela. Don Juan, czując się wolny, rzucił się ku drzwiom poprzez dym muszkietu. W drodze otrzymał uderzenie kolbą * od ojca i pchnięcie szpadą od lokaja, ale żaden z tych ciosów nie wyrządził mu wielkiej szkody. Dobywszy szpady, silił się przebić sobie drogę i zgasić światło, które niósł lokaj. Przerażony jego natarciem sługa cofnął się. Alonzo de Ojeda, człowiek krewki i nieustraszony, rzucił się bez wahania na don Juana, ten odbił kilka ciosów, mając zrazu zamiar jedynie
sie bronić, ale biegłość w szermierce sprawia, iż riposta po zastawie staje się ruchem machinalnym i niemal bezwolnym... Po krótkiej walce ojciec dony Fausty wydał głębokie westchnienie i padl śmiertelnie ranny. Don Juan, mając wolne przejście, pomknął jak strzała na schody, stamtąd ku furtce, którą wydostał się w mgnieniu oka na ulicę, nie ścigany przez służbę, która skupiła się koło umierającego pana. Dona Teresa, która nadbiegła na huk muszkietu, widziała tę straszną scenę i padła zemdlona obok ojca. Znała jedynie połowę swego nieszczęścia.
Don Garcja kończył właśnie ostatnią butelkę, kiedy don Juan, blady, okryty krwią, z błędnymi oczami, podartym płaszczem i przekręconym rabatem, wpadł do pokoju i rzucił się zdyszany na fotel, nie mogąc wymówić słowa. Tamten zrozumiał natychmiast, że zaszło coś poważnego. Pozwolił don Juanowi się wydychać, po czym spytał o szczegóły. W mgnieniu oka pojął wszystko. Don Garcja, który niełatwo wychodził ze zwykłej flegmy, wysłuchał bez mrugnięcia okiem bezładnej opowieści przyjaciela, następnie napełnił szklankę i podając mu ją rzekł:
— Pij, potrzebujesz tego. Głupia sprawa — dodał napiwszy się sam. — Zabić ojca to nie lada co... Hm, bywały tego przykłady, zacząwszy od Cyda. Najgorsze to, że nie masz pięciuset ludzi, ubranych biało, samych twoich krewniaków» którzy by cię ochronili od straży miejskiej i krewnych nieboszczyka... Zajmijmy się tym, co najpilniejsze...
Przeszedł parą razy po pokoju, jakby dla zebrania myśli.
— Zostać w Salamance — podjął — po takiej awanturze to by było szaleństwo. Don Alonzo de, Ojeda nie byle szlachetka; przy tym służba musiała cię poznać. Przypuśćmy na chwilę, że cię nie poznano. Zyskałeś sobie obecnie na uniwersytecie tak piękną reputację, że nie zawahają się przypisać ci tej bezimiennej zbrodni. Wierząj mi, trzeba zmykać, im prędzej, tym lepiej. Nabyłeś tu trzy razy więcej nauki, niż przystało szlachcicowi z dobrego domu. Zostaw Minerwę i popróbuj trochę Marsa; to ci lepiej posłuży, masz wszystkie warunki ku temu. Biją się we Flandrii.' Idźmy tłuc heretyków, to najlepszy sposób, aby. okupić nasze grzeszki na tym świecie. Amen! Kończę jak na kazaniu.
Słowo „Flandria” podziałało na don Juana magicznie. Miał uczucie, że opuścić Hiszpanię, to znaczy uciec przed samym sobą. Wśród trudów i niebezpieczeństw wojennych nie będzie miał czasu na wyrzuty.
— Do Flandrii! Do Flandrii! — wykrzyknął — chodźmy tłuc się wę Flandrii!
— Z Salamanki do Brukseli to kawał drogi
— odparł poważnie don Garcja — a w twoim położeniu nie można zwlekać* ani godziny. Pamiętaj, źe jeżeli koregidor cię złapie, trudno ci będzie odbyć kampanię inaczej niż na galerach J. K. Mości.
Naradziwszy się chwilę z przyjacielem, don Juan zrzucił z siebie szybko suknie studenta. Przywdział
skórzany kaftan, taki jak wówczas nosili żołnierze, kapelusz z dużym rondem i nie omieszkał wypchać pasa tyloma dukatami, ile ich tylko don Garcja mógł dostarczyć. Wszystkie te przygotowania zajęły ledwie kilka minut. Puścił się w drogę pieszo, wyszedł z miasta nie poznany przez nikogo, idąc całą noc i cały ranek, póki skwar słoneczny nie zmusił go do spoczynku. W pierwszym mieście, które napotkał, kupił konia i przyłączywszy się do gromadki podróżnych, dobił bez przeszkód do Sa- ragossy. Tam zostali kilka dni pod mianem don Juana Carrasco. Don Garcja, który opuścił Salamankę w dzień po nim/ puścił się inną drogą i spotkał się z nim w Saragossie. Nie zabawili tam długo. Pomodliwszy się bardzo śpiesznie przed ołtarzem cudownej Matki Boskiej (nie bez pozierania przy tym na aragońskie piękności), obaj, każdy mając przy boku tęgiego pachołka, udali się do Barcelony, gdzie wsiedli na statek do Civita Vec- chia. Zmęczenie, morska choroba, nowość krajobrazu i wrodzona płochość don Juana, wszystko złożyło się na to, aby zatrzeć w jego pamięci straszliwe sceny, które zostawił za sobą. Przez kilka miesięcy uciechy, jakie dwaj przyjaciele poznali we Włoszech, kazały im zaniedbać istotnego celu podróży, ale skoro w kalecie zaczęło się przerzedzać, przyłączali się do gromadki rodaków, jak oni dzielnych i niebogatych w złoto, i puścili się do Niemiec.
Skoro przybyli do Brukseli, każdy zaciągnął się do kompanii tego kapitana, który mu przypadł
do serca. Dwaj przyjaciele postanowili rozpocząć służbę pod rozkazami don Manuela Gomare: najpierw był rodem z Andaluzji, po wtóre miał opinię, że wymaga od żołnierzy jedynie odwagi i dobrze wyostrzonej broni, poza tym patrząc przez palce na kwestię dyscypliny.
Zachwycony ich dzielnym wyglądem, kapitan obchodził się z nimi dobrze i wedle ich pragnień, to znaczy używał ich we wszystkich niebezpiecznych okazjach. Los sprzyjał im: gdzie wielu kamratów znalazło śmierć, tam oni nie otrzymali nawet rany i zwrócili na siebie uwagę generałów; Uzyskali stopień chorążych jednego i tego samego dnia. Z tą chwilą, pewni szacunku i życzliwości przełożonych, wyznali swoje prawdziwe nazwiska i podjęli zwyczajny tryb życia, to znaczy trawili dzień na grze lub pijaństwie, a noc na serenadach wyprawianych dla najpiękniejszych kobiet w miasteczku, gdzie mieli leże zimowe. Otrzymali przebaczenie rodziców, co ich wzruszyło dość średnio, oraz przekazy na bankierów w Antwerpii. Zrobili z nich dobry użytek. Byli młodzi, bogaci, dzielni i sprytni, toteż podboje ich były liczne i szybkie. Nie będę się rozwodził nad' szczegółami, niech wystarczy czytelnikowi, iż skoro ujrzeli ładną kobietę, wszystkie sposoby były im dobre, aby ją zdobyć. Obietnice, przysięgi były jedynie igraszką dla tych niecnych rozpustników: a jeśli braciom lub mężom nie podobało się ich postępowanie, mieli jako odpowiedź szpady z dobrej stali i serca bez litości.
Wojna rozpoczęła się na nowo z wiosną.
W potyczce, która obróciła się nieszczęśliwie dla Hiszpanii, kapitan Gomare otrzymał śmiertelną ranę. Don Juan, który widział, jak pada, podbiegł ku niemu i zawołał kilku żołnierzy, aby go unieśli, ale dzielny kapitan, zbierając resztkę sił, rzekł:
— Pozwólcie mi umrzeć tutaj, czuję, że to koniec. Tu czy pół mili dalej — wszystko jedno. Oszczędź swoich żołnierzy, będą mieli dość zajęcia. Widzę Holendrów, którzy zbliżają się w znacznej sile.
— Dzieci— rzekł do żołnierzy, którzy się krzątali koło niego — śpieszcie do sztandarów i nie troszczcie się o mnie.
W tej chwili nadbiegł don Garcja i spytał go, czy nie ma jakiejś ostatniej woli, którą by należało wykonać po jego śmierci.
— Czegóż, u licha, chcesz, abym pragnął w takiej chwili...?
Namyślał się chwilę.
— Nigdy dużo nie myślałem o śmierci — podjął — i nie sądziłem, aby była tak bliska... Dosyć rad byłbym mieć tutaj jakiego księdza... Ale wszystkie nasze mnichy są przy taborach... Ciężko jest człowiekowi umierać bez spowiedzi!
— Oto mój brewiarz — rzekł don Garcja, podając mu nanierkę z winem. — Zaczerpnij w nim otuchy.
Oczy starego żołnierza zasnuwały się już mgłą. Nie zwrócił uwagi na koncept don Garcji, ale wiarusy, które go otaczały, były mocno zgorszone.
— Don Juanie — rzekł umierający — zbliż się,
moje dziecko. Pójdź, robię cię moim spadkobiercą. Weź tę sakiewkę, zawiera wszystko, co posiadam; lepiej, żeby się dostała tobie niż tym heretykom. Jedyna rzecz, o którą cię proszę, to abyś kazał odprawić kilka mszy za spokój mej duszy.
Don Juan przyrzekł, ściskając mu rękę, podczas gdy don Garcja zwracał mu po cichu uwagę na różnicę, jaka zachodzi między poglądami człowieka, który oddaje ostatnie tchnienie, a tymi, które wygłasza siedząc przy stole i przy pełnej „butelce. Parę kul świsnęło mu koło uszu, zwiastując Holendrów. Żołnierze wrócili do szeregów. Każdy pożegnał śpiesznie kapitana Gomare i myślał już tylko o tym, aby wykonać odwrót w porządku. Było to dość trudne: nieprzyjaciel był w przeważającej liczbie, drogi rozmokłe od deszczu, a żołnierze znużeni długim marszem. Mimo to Holendrzy nie mogli ich ukąsić i poniechali pościgu z nadejściem nocy, nie zdobywszy ani jednego sztandaru i nie chwyciwszy ani jednego jeńca oprócz rannych.
Wieczorem dwaj przyjaciele, siedząc w namiocie z kilkoma oficerami, rozprawiali o potyczce. Ganiono zarządzenia dowódcy i widziano, po fakcie, jasno, co trzeba było uczynić. Następnie zaczęli mówić o zabitych i rannych.
— Kogo jak kogo — rzekł don Juan — ale kapitana Gomare długo będę żałował. Był to dzielny oficer, dobry kompan, prawdziwy ojciec dla żołnierzy.
— Tak — rzekł don Garcja — ale przyznam się, że zdumiał mnie niepomału swoim strapieniem o to,
że nie ma klechy pod- bokiem. To dowodzi tylko, że łatwiej być dzielnym w słowach niż w czynach. Niejeden drwi sobie z niebezpieczeństwa na odległość, a blednie, kiedy się doń zbliży. Ale, ale, don Juanie, skoro jesteś jego spadkobiercą, powiedz nam, co jest w sakiewce, którą ci zostawił?
Don Juan otworzył ją pierwszy raz i ujrzał około sześćdziesięciu sztuk złota.
—■ Skoro jesteś przy pieniądzach — rzekł don Garcja, nawykły uważać . sakiewkę przyjaciela za własną — czemu byśmy nie mieli zrobić partyjki faraona, zamiast popłakiwać nad zabitymi kamratami?
. Propozycja przypadła wszystkim do smaku; przyniesiono parę bębnów, które przykryte płaszczem posłużyły za stół do gry. Don Juan rozpoczął partię, wspierany radami don Garcji, ale nim zaczął stawiać, wyjął z sakiewki' dziesięć sztuk złota, które zawinął w chustkę i schował do kieszeni. -
— Cóż ty, u diaska, chcesz z tym zrobić? — wykrzyknął don Garcja. ¡¡8 Żołnierz, który składa
pieniądze! I to w/wilię bitwy!
«— Wiesz, don Garcjo, że nie wszystkie pieniądze są moje. Don Manuel uczynił mi zapis sub poena nomine, jak mawialiśmy w Salamance.
—■ Niech czart porwie tego dudka! — wykrzyknął don Garcja. — Toć on, do stu tysięcy kaduków, ma zamiar oddać tych dziesieć dukatów pierwszemu klesze, na którego się natkniemy!
— Czemu nie? Przyrzekłem.
— Milcz! Na brodę Mahometa, wstyd mi przynosisz, nie poznaję cię.
Gra szła swoim trybem. Sczęście było zrazu zmienne, ale niebawem obróciło się wyraźnie przeciwko don Juanowi. Daremnie silił się przemóc kartę: po godzinie wszystkie pieniądze, jakie posiadał, wraz z pięćdziesięcioma dukatami kapitana Gomare, przeszły do rąk bankiera. Don Juan chciał iść spać, ale don Garcja zaciekł się, krzyczał, że musi się odegrać.
— Dalej, mości Roztropnicki — rzekł — dobądź no te ostatnie dukaty, które schowałeś tak troskliwie. Jestem pewien, że nam przyniosą szczęście.
— Pomyśl, don Garcjo, przyrzekłem!...
-— Et, dzieciak z ciebie! Na dużo się zdadzą te msze teraz. Gdyby kapitan był tutaj, raczej byłby złupił kościół, niż przepuścił kartę bez stawki.
— Masz więc pięć dukatów. Nie stawiaj ich na jeden raz.
— Żadnych słabości! — rzekł don Garcja. I postawił pięć dukatów na króla. Wygrał, postawił znowu i przegrał w następnym rozdaniu.
— Dawaj tych ostatnich pięć! — wykrzyknął blednąc z gniewu. Don Juan bronił się dość słabo, wreszcie ustąpił: dał cztery dukaty, które poszły za tamtymi. Don. Garcja rzucił, karty w nos bankierowi i wstał wściekły. Rzekł do don Juana: — Ty miałeś zawsze szczęście, a słyszałem, że ostatni talar ma dar odżegnywania nieszczęścia.
Don Juan był nie mniej wściekły od przyjaciela. Nie myślał już o mszach ani o swojej przysię
dze. Postawił ostatniego dukata na asa i przegrał go w jednej chwili.
— Do czarta z duszą kapitana Gomareł — wykrzyknął. — Zdaje się, że jego pieniądze były urzeczone. •
Bańkier spytał, czy chcą grać jaszcze, ale ponieważ nie mieli już pieniędzy, niełatwo się zaś kredytuje ludziom narażającym się co dzień na kulę, trzeba im było poniechać gry i szukać pociechy w kompanii pijaków. O duszy biednego kapitana zapomniano zupełnie.
W kilka dni potem Hiszpanie, otrzymawszy posiłki, podjęli ofensywę i posunęli się naprzód. Szli przez miejsce, gdzie się niedawno bito. Umarli leżeli jeszcze nie pogrzebani. Don Garcja i don Juan popędzili konie, aby minąć te trupy, rażące zarówno wzrok, jak powonienie. Naraz żołnierz jadący przed nimi wydał głośny krzyk na widok ciała leżącego w rowie. Zbliżyli się i poznali kapitana Gomare, mimo iż był prawie nie do poznania. Rysy jego, wykrzywione i zmartwiałe w straszliwych konwulsjach, świadczyły, że ostatnim jego chwilom towarzyszyły okrutne męczarnie. Mimo że już oswojony z takimi obrazami, don Juan mimo woli zadrżał na widok tego trupa, którego oczy, szkliste i nabiegłe skrzepłą krwią, jak gdyby wpatrywały się weń groźnie. Przypomniał sobie ostatnie zlecenie biednego kapitana, zlecenie, któremu się tak sprzeniewierzył. Mimo to serce jego, które tak silnie starał się zatwardzić, otrząsnęło się niebawem z tych wyrzutów. Kazał szybko wykopać
rów, aby pogrzebać kapitana. Przypadkowo znalazł się jakiś kapucyn, który pospiesznie odmówił kilka pacierzy. Pokropiono trupa święconą wodą, przysypano ziemią i kamieniami i żołnierze ruszyli dalej bardziej milczący niż zwykle, ale don Juan zauważył starszego muszkietera, który długo szukał w kieszeni, znalazł wreszcie talara i dał go kapucynowi, mówiąc:
— To na mszę za duszę kapitana Gomare.
Tego dnia don Juan złożył dowody szczególnej odwagi i narażał się na ogień nieprzyjaciół z taką nieopatrznością, iż można by myśleć, że szuka śmierci.
— Bywa człowiek taki dzielny, kiedy nie śmierdzi groszem — mówili koledzy.
W niedługi czas po śmierci kapitana Gomare do kompanii, w której służyli don Juan i don Garcja, przyjęto młodego rekruta, wydawał się tęgi j od-’ ważny, ale o zagadkowym i skrytym charakterze. Nigdy nie widziano go, aby pił i grał z kolegami, spędzał godziny całe na ławce w strażnicy, patrząc na latające muchy albo bawiąb się kurkiem muszkietu. Żołnierze, którzy podrwiwali z'jego wstrzemięźliwości, dali mu przydomek Modesto. Pod tym mianem znali go wszyscy w kompanii, nawet przełożeni nie dawali mu innego miana.
Kampania zakończyła się oblężeniem Berg-op- Zoom. Był to, jak wiadomo, jeden z najbardziej morderczych epizodów tej wojny, ile że oblężeni bronili się zaciekle. Jednej nocy dwaj przyjaciele mieli wspólną służbę na wałach, wówczas tak
zbliżonych do murów fortecznych, iż posterunek ten był nader niebezpieczny. Wycieczki oblężonych powtarzały się raz po raz, a ogień był żywy i celny.
Połowa nocy minęła na nieustannych utarczkach, następnie oblężeni i oblegający po równi ulegli zmęczeniu. Z jednej i z drugiej strony zaprzestano strzelaniny, głęboka cisza zaległa na równinie. Od czasu do czasu przerywały ją jedynie rzadkie wystrzały, mające dowieść, że jeśli poniechano walki, sprawuje się bądź co bądź czujne straże. Było około czwartej rano. Jest to chwila, w której człowiek, spędziwszy bezsenną noc, doznaje wrażenia dotkliwego chłodu oraz jakiegoś szczególnego przygnębienia, spowodowanego zmęczeniem i chęcią snu. Nie ma uczciwego żołnierza, który by nie przyznał, iż w podobnym stanie ducha i ciała zdolny jest do słabości, za którą będzie się rumienił po wschodzie słońca. ,
— Kroćset bomW — wykrzyknął don Garcja, drepcąc w miejscu, aby się rozgrzać, i otulając się szczelniej płaszczem. — Czuję, że szpik krzepnie mi w kościach, sądzę, że dziecko holenderskie zatłukłoby mnie z łatwością, mając za całą broń dzbanek od piwa. Dalibóg, nie poznaję sam siebie. Toć zatrząsłem się cały od tej salwy. Ba! gdybym był świętoszkiem, .mógłbym łatwo wziąć ten stan za ostrzeżenie nieba.
Wszyscy obecni, a zwłaszcza don Juan, zdziwili się niepomiernie słysząc w jego ustach „niebo”, ile że nie- zajmował się nim nigdy lub jeśli je wspominał, to aby zeń sobie drwić. Widząc, że ten
i ów uśmiecha się na te słowa, don Garcja, party uczuciem próżności, zakrzyknął:
— Niech tylko nikomu nie przyjdzie do~ głowy, że ja się boję Holendrów, Boga albo diabła, bo po zluzowaniu wart miałby ze mną do czynienia!
— Holendrów dobrze, ale co się tyczy Boga i Złego, to trzeba się ich bać — rzekł stary kapitan ze szpakowatym wąsem i różańcem okręconym
o rękojeść szpady.
— Cóż mi mogą zrobić? — spytał. — Piorun nie niesie tak celnie jak muszkiet protestancki.
— A dusza? — rzekł kapitan, żegnając się na to straszliwe przekleństwo.
— A, dusza... trzeba by przede wszystkim wiedzieć, czy ją mam. Któż mi powiedział, że ja mam duszę? Księża. Otóż wynalazek duszy przynosi im tak ładne dochody, że nie ulega wątpliwości, iż oni są jej autorami, tak jak pasztet wymyślili pasztetnicy, aby gó sprzedawać.
— Don Garcja, ty źle skończysz — rzekł stary kapitan. — Nie trzeba-mówić takich rzeczy w okopach.
— W okopach, czy gdzie indziej mówię, co myślę. Milczę już zresztą, bo memu koledze don Juanowi kapelusz zleci do rowu, tak mu włosy jeżą się na głowie. On nie tylko wierzy w duszę, on, wierzy i w dusze czyśćcowa.
— Ja nie jestem filozofem — rzekł don Juan śmiejąc się — i zazdroszczę ci ilieraz twojej wspaniałej obojętności na rzeczy zaziemskie. Przyznaję, choćbyś się miał śmiać ze mnie, bywają chwile,
w których to, co opowiadają o potępionych, przyprawia mnie o niemiłą zadumę.
— Najlepszy dowód bezsilności diabła, to że jesteś dziś ze mną na tych wałach. Na honor, panowie — rzekł don Garcja klepiąc don Juana po ramieniu — gdyby istniał diabeł, już byłby porwał tego chłopca. Mimo że tak młody, macie w nim obraz istnego piekielnika. Oporządził więcej kobiet i utrupił więcej mężczyzn, niżby tego mogło dokazać dwóch ojców franciszkanów i dwóch wa- lenckich zbirów.
Nie dokończył ostatniego słowa, kiedy padł strzał od szańca dotykającego hiszpańskiego obozu. Don Garcja podniósł rękę do piersi i krzyknął:
— Ranny jestem!
Zachwiał się i prawie natychmiast upadł. Równocześnie ujrzano, iż człowiek jakiś ucieka, ale ciemność zasłoniła go przed pościgiem.
Rana don Garcji okazała się śmiertelna. Strzał oddano z bardzo bliska, a broń nabita była kilkoma kulami. Ale zatwardziały bezbożnik ani na chwilę nie zaparł się samego siebie. Posłał do diabła tych, którzy napomknęli mu o spowiedzi, po czym rzekł do don Juana:
— Jedno tylko martwi mnie po śmierci, to iż kapucyni wytłumaczą ći, że to był sąd boży na mnie. Przyznają wraz ze mną, że nie ma nic naturalniejszego nad to, że żołnierz ginie od kuli. Powiadąją, że strzał padł od naszej strony: to pewnie jakiś zazdrośnik kazał mnie zamordować przez zemstę. Każ go sumiennie powiesić, jeśli złapiesz.
Słuchaj, don Juanie, mam dwie kochanki w Antwerpii, trzy w Brukseli i inne jeszcze, których sobie nie przypominam... pamięć mi się mąpi... zapisuję ci je... w braku czego lepszego... Weź jeszcze moją szpadę... a zwłaszcza nie zapominaj pchnięcia, którego cię nauczyłem... Bądź zdrów... i zamiast mszy niech wszyscy kamraci urządzą tęgą hulankę po moim pogrzebie.
'Takie mniej więcej były jego ostatnie słowa.
O Boga, o tamten świat nie zatroszczył się tak samo, co kiedy był w pełni sił i życia. Umarł z uśmiechem na ustach, próżność dała mu siłę podtrzymania do końca wstrętnej roli, którą odgrywał tak długo. Modesto nie pojawił się już. Cała armia była przekonana, że to on zamordował don Garcję, ale wszyscy gubili się w próżnych domysłach co do pobudek, jakie go mogły popchnąć do tego zamachu.
• *M
Don Juan żałował don Garcji więcej, niż gdyby stracił rodzonego brata. Powiadał sobie (szalony!), że jemu zawdzięcza wszystko. On wtajemniczył go w wiedzę życia, on zdjął mu z oczu grubą łuskę, która je przesłaniała. „Czym ja byłem, nimem go poznał?” — pytał sam siebie, a miłość własna powiadała mu, że stał się istotą wyższą od innych ludzi. Słowem, wszystko zło, jakie w istocie wyrządziła mu znajomość z tym bezbożnikiem, on zmieniał na dobro i miał dlań całą wdzięczność, jaką uczeń winien mieć dla mistrza.
Smutne wrażenie, jakie nań wywarła ta śmierć tak nagła, przetrwało dość długo w jego umyśle,
powodując na kilka miesięcy odmianę życia. Ale stopniowo don Juan wrócił do dawnych przyzwyczajeń, zbyt już zakorzenionych, aby jeden wypadek mógł je zmienić. Zaczął znów grać, pić, bałamucić żony i bić się z mężami. Co dnia miał nowe przygody. Dziś wdzierał się na-wyłom, jutro wspinał się na balkon, rano krzyżował szpadę z mężem, wieczór pił z ladacznicami. *
Wśród tej rozpusty dowiedział się o śmierci ojca. Matka przeżyła męża ledwie o kilka dni, tak iż obie wiadomości otrzymał naraz. Bankierzy, zgodnie z jego własną ochotą, radzili mu, aby wrócił do Hiszpanii i objął w posiadanie majorat oraz wielkie dobra, które mu przypadły w dziedzictwie. Od dawna już zyskał ułaskawienie za śmierć don Alfonsa de Ojeda* ojca dony Fausty, i uważał tę sprawę za zupełnie załatwioną. Zresztą miał ochotę spróbować się na szerszej scenie. Myślał o rozkoszach Sewilli v i o licznych pięknościach, które czekają bez wątpienia tylko na jego przybycie, aby * mu otworzyć ramiona. Zrzuciwszy tedy zbroję, puścił się do Hiszpanii. Zabawił jakiś czas w Madrycie. Ściągnął na siebie uwagę na walce byków bogactwem stroju oraz zręcznością w gonitwie; dokonał paru podbojów, ale nie zatrzymał się tam długo.
Przybywszy do Sewilli, olśnił wielkich i małych swoim przepychem i wspaniałością. Co dnia wyda- * wał nowe uczty, na które zapraszał najpiękniejsze damy Andaluzji. Co dnia nowe uciechy, nowe orgie w jego wspaniałym pałacu. Stał się królem
zgrai rozpustników, którzy, zuchwali i wyuzdani wobec wszystkich, jego słuchali z ową uległością, którą zbyt często się spotyka w bandach niegodziwców. Słowem, nie było rozpusty, w której by się nie zanurzył, że zaś bogaty nicpoń jest niebezpieczny nie tylko dla siebie, przykład jego sprowadzał na manowce całą andaluzyjską młodzież, która sławiła go pod niebiosa i brała za przykład. Nie ulega wątpliwości, że gdyby Opatrzność ścier- piała dłużej jego rozpustę, trzeba by ognistego deszczu, aby uczynić sprawiedliwość z wyuzdaniem i zbrodniami Sewilli. Choroba, która przetrzymała don Juana w łóżku przez kilka dni, nie natchnęła go zastanowieniem, przeciwnie, prosił lekarza
o zdrowie po to, aby biec ku nowym wybrykom.
Podczas rekonwalescencji zabawiał się układaniem spisu wszystkich kobiet, które uwiódł, i mężów, których oszukał. Lista była metodycznie podzielona na dwie kolumny. Na jednej były imiona kobiet i ich pobieżny rysopis, obok nazwiska mężów i ich stan. Wiele miał trudu z tym, aby odnaleźć w pamięci imiona wszystkich tych nieszczęśnic: można przypuszczać, że ten katalog zgoła nie był wyczerpujący. Pokazał go któremuś z przyjaciół, który doń zaszedł w odwiedziny, że zaś we Włoszech cieszył się łaskami kobiety, która ważyła się chełpić, że jest kochanką papieża, lista zaczynała się od jej imienia, imię zaś papieża widniało w spisie mężów. Następnie szedł panujący, potem książęta, margrabiowie i tak dalej, aż do rękodzielników.
—- Spójrz, mój drogi — rzekł do przyjaciela — spójrz, nikt nie zdołał mi ujść, od papieża aż do szewca: nie ma klasy, która by mi nie spłaciła swojej dziesięciny.
Don Torribio — tak zwał się przyjaciel — przejrzał katalog i oddał mu go, powiadając triumfalnie:
— Nie jest zupełny!
, — Jak to, niezupełny? Kogóż brakuje na mej liście mężów?
— BOGA — odparł don Torribio.
— Boga? Prawda, nie ma zakonnicy. Kroćset bomb! Dzięki, żeś mi zwrócił uwagę. Dobrze! Klnę się słowem szlachcica, że nim upłynie miesiąc, znajdzie się na mojej liście przed Jego Świątobliwością papieżem i że cię tu zaproszę na kolacyjkę z zakonnicą. W którym klasztorze w Sewilli są ładne mniszeczki?
W kilka dni później don Juan rozpoczął kampanię. Jął odwiedzać kościoły przy klasztorach żeń-, skich, klękając blisko krat, które oddzielają małżonki Pana od reszty wiernych. Tam rzucał bezwstydne spojrzenia na te lękliwe dziewice niby wilk, gdy wszedłszy do owczarni szuka najtłuściejszej owieczki na pierwszą ofiarę. Zauważył niebawem w kościele Najświętszej Panny Różańcowej młodą zakonnicę. Czarującą jej piękność ¿odnosił jeszcze wyraz melancholii rozlany w jej rysach. Nigdy nie podnosiła oczu ani nie odwracała głowy, zdawała się zupełnie pochłonięta boską tajemnicą, którą święcono w jej obecności. Po
lekkim poruszeniu warg łatwo było poznać, że modli się z większą żarliwością i namaszczeniem niż wszystkie towarzyszki. Widok jej przywiódł don Juanowi dawne wspomnienia. Zdało mu się, że już gdzieś widział tę kobietę, ale nie mógł sobie przypomnieć, gdzie i kiedy. Tyle portretów odcisnęło się mniej lub więcej wyraźnie w jego pamięci, że niepodobieństwem było, aby się zmąciły. Dwa dni z rzędu wracał do kościoła, stając wciąż w pobliżu kraty, nie mogąc wszelako doprowadzić do tego, aby siostra Agata podniosła oczy. Dowiedział się, że takie nosi imię.
Trudność zdobycia osoby, tak dobrze strzeżonej ^>rzez swój stan i przez swą skromność, pobudziła jedynie żądzę don Juana. Najważniejszym, a zarazem najtrudniejszym ^zadaniem było zwrócić na siebie uwagę. Próżność mówiła mu, że gdyby mógł tylko ściągnąć spojrzenie siostry Agaty, partia byłaby wygrana więcej niż w połowie. Oto sposób, na który wpadł, aby zmusić piękną mniszkę do pądniesienia oczu. Ukląkłszy tak blisko niej, jak tylko było możebne, i korzystając z chwili podniesienia, kiedy wszyscy się pochylili, wsunął rękę przez kratę i wylał przed siostrą Agatą flakonik pachnideł, który przyniósł ze sobą. Przenikliwa woń, która sią nagle rozeszła, skłoniła młodą mniszkę do podniesienia głowy, że zaś don Juan znaj-, dował się na wprost niej, nie mogła go nie spo- strzee. Na twarzy jej odmalowało się zdumienie, zbladła śmiertelnie, wydała słaby krzyk i padła zemdlona na kamienną posadzkę. Towarzyszki pod
biegły ku niej i zaniosły ją do celi. Don Juan, od* chodząc bardzo rad z siebie, myślał:
— Ta zakonniczka jest dopra\ydy urocza, ale im dłużej się jej przyglądam, tym bardziej mi się zdaje, że ona musi już figurować na mej liście!
Nazajutrz w porze mszy zjawił się punktualnie koło kraty. Ale siostry Agaty nie było na zwykłym miejscu, w pierwszym rzędzie zakonnic. Przeciwnie, klęczała niemal ukryta wśród towarzyszek.
■ Mimo to don Juan spostrzegł, iż patrzy często ukradkiem w jego stronę. Wyciągnął stąd pomyślną wróżbę dla swej miłości. „Mała boi się mnie, pomyślał, obłaskawi się niebawem”. Po mszy spostrzegł, iż wchodzi do konfesjonału, ale po drodze przeszła koło kraty i upuściła niby przez nieuwagę różaniec. Don Juan miał zbyt wiele doświadczenia, aby wierzyć w to rzekome roztargnienie. Zrozumiał natychmiast, że byłoby dlań ważne dostać ten różaniec, ale oddzielała go krata; zdawał sobie sprawę, iżby go podnieść, trzeba czekać, aż wszyscy wyjdą. Aby doczekać się tej chwili, oparł się o filar w postawie pełnej zadumy, z ręką na oczach, aie z rozsuniętymi palcami, tak że nie tracił ani jednego ruchu siostry Agaty. Kto by go ujrzał w tej pozie, wziąłby go za dobrego chrześcijanina, pogrążonego w nabożnym dumaniu.
Zakonnica wyszła z konfesjonału i uczyniła kilka kroków aby zniknąć w krużgankach, ale spostrzegła rychło lub raczej udała, że spostrzega brak ró- * żańca. Powiodła oczyma i ujrzała, że upadł blisko kraty. Wróciła i schyliła się, aby go podnieść. W tej
samej chwili don Juan ujrzał, że coś białego wysuwa się za kratę. Był to maleńki kawałek papieru złożony we czworo. Zakonnica oddaliła się natychmiast.
Rozpustnik, zdziwiony, że mu się powiodło prędzej, niż się spodziewał, odczuwał raczej żal, że nie napotkał więcej, przeszkód. Był to niby żal myśliwca, który ściga jelenia, spodziewając się długiej i uciążliwej pogoni. Naraz zwierzę pada w samym zaczątku pościgu, odbierając myśliwemu przyjemność i chwałę, jakie sobie obiecywał z polowania. Bądź co bądź podniósł szybko bilecik i wyszedł z kościoła, aby go przeczytać swobodnie. Oto co zawierał:
To ty, don Juanie? Więc to prawda, że mnie nie zapomniałeś? Byłam bardzo nieszczęśliwa, ale zaczynałam się przyzwyczajać do swego losu. Będę obecnie sto razy nieszczęśliwsza. Powinna bym cię nienawidzić... przelałeś krew mego ojca... ale nie mogę ani cię nienawidzić, ani zapomnieć. Miej litość nade mną. Nie przychodź już do kościoła, zbyt wiele mąk mi zadajesz. Zegnaj, żegnaj, umar-. łam dla świata.
Teresa
— Ach! To Teresita! — rzekł do siebie don Juan.
— Byłem pewny, że ją gdzieś widziałem.
Następnie odczytał jeszcze raz bilecik:
„Powinna bym cię nienawidzić...” To znaczy: ^ ubóstwiam cię. „Przelałeś krew mego ojca!...” Chi- mena mówi toż samo do Rodryga. „Nie przychodź
już do kościoła”. To znaczy: czekam cię jutro. Doskonale! Mam ją.
I poszedł na obiad.
Nazajutrz zjawił się punktualnie, mając gotowy list w kieszeni, ale zdziwił się wielce nie widząc siostry Agaty. Nigdy msza nie wydała mu się dłuższa. Był wściekły. Klął, co wlezie, skrupuły Teresy, po czym udał się na przechadzkę nad brzeg Gwa- dalkwiwiru, aby obmyślić sposób, i oto jaką obrał drogę.
Klasztor Najświętszej Panny Różańcowej słynny był wśród klasztorów w Sewilli dla znakomitych konfitur, które siostry przyrządzały. Udał się do rozmównicy, spytał o odźwierną i kazał sobie dać spis wszystkich konfitur, jakie mają na sprzedaż.
— Czy nie macie przypadkiem cytryn a la Marana? — spytał najnaturalniej w świecie.
— Cytryn a la Marana, panie kawalerze? Pierwszy raz w życiu słyszę o tej konfiturze.
— Ależ to dziś najmodniejsza! Dziwię się, że w takim zakładzie jak wasz nie wyrabia się jej masami.
— Cytryny & la Marana?
— A la Marana — powtórzył don Juan, wymawiając wyraźnie każdą sylabę.-— Niepodobna, aby która z mniszek nie znała przepisu. Spytaj ich, siostro, proszę, czy nie znają tych' konfitur. Jutro wrócę.
W chwilę później w całym klasztorze była mowa jedynie o cytrynach a la Marana. Najbieglejsze cukierniczki nigdy o nich nie słyszały. Jedna siostra
Agata znała sposób. Trzeba dodać wody różanej, fiołkowej etc. do zwyczajnych cytryn, potem...
Podjęła się wszystkiego. Kiedy don Juan wrócił, zastał słoik cytryn a la Marana; były co prawda bardzo niesmaczne, ale pod pokrywką znajdował się bilecik, kreślony ręką Teresy. Nowe prośby, aby się jej wyrzekł, aby zapomniał... Biedna dziewczyna siliła się oszukać samą siebie. Religia, przywiązanie córki i miłość zmagały się w sercu nieszczęśliwej, ale łatwo b$ło poznać, że miłość jest najsilniejsza.
Nazajutrz don Juan posłał do klasztoru pazia ze skrzynką cytryn, z których chciał mieć konfitury: polecił je w szczególności zakonnicy, która sporządziła wczorajszy przysmak. Na dnie skrzyni znajdowała się zmyślnie ukryta odpowiedź na list Teresy. Pisał:
Byłem bardzo nieszczęśliwy. Fatalność wiodła moje ramię. Od tej złowrogiej nocy nie przestałem myśleć o tobie. Nie śmiałem żywić nadziei, że mnie nie znienawidzisz. Wreszcie odnalazłem cię. Przestań mówić o ślubach, któreś wyrzekła: nim ślubowałaś u stóp ołtarza, należałaś do mnie. Nie mogłaś rozrządzać sercem, które było moje... Przychodzę upomnieć się o skarb, który mi jest droższy od życia. Zginę albo znów będziesz moją. Jutro poproszę cię do rozmównicy. Nie śmiałem się tam zjaypić, nie uprzedziwszy cię. Bałem się, aby twoje wzruszenie nie zdradziło nas. Uzbrój się w odwagę. Napisz mi, czy odźwierną dałoby się przekupić.
Dwie krople wody zręcznie pryśnięte na papier miały oznaczać łzy wylane przy pisaniu listu.
W kilka godzin później ogrodnik klasztorny przyniósł odpowiedź i ofiarował swoje usługi. Odźwierna jest nieprzejednana, siostra Agata godzi się przyjść do rozmównicy, ale jedynie po to, aby wymienić wiekuiste pożegnanie.
Nieszczęsna Teresa zjawiła się w rozmównicy półżywa. Musiała się trzymać oburącz kraty, aby nie upaść. Don Juan, spokojny i nieczuły, sycił się wzruszeniem, o jakie ją przyprawiał. Zrazu, aby uśpić baczność odźwiernej, mówili swobodnie o przyjaciołach, których Teresa zostawiła w Sewilli i którzy kazali ją pozdrowić. Następnie, korzystając z chwili, gdy odźwierna była daleko, rzekł cicho i prędko:
— Jestem gotów ważyć się na wszystko, aby cię stąd wydostać. Jeśli trzeba podłożyć ogień pod klasztor, spalę go. Nie chcę słyszeć o niczym. Należysz do mnie. Za kilka dni będziesz moją albo zginę, ale wiele osób zginie wraz ze mną.
Odźwierna podeszła bliżej. Dona Teresa nie mogła złapać oddechu, nie mogła wyrzec słowa. Tymczasem don Juan mówił obojętnym tonem o konfiturach, o robótkach, którymi trudnią się mniszki, obiecywał odźwiernej, że jej przyśle poświęcany różaniec z Rzymu i że daruje klasztorowi brokatową suknię, aby przystroić świętą patronkę w dzień jej imienia. Po pół godzinie rozmowy skłonił się Teresie z miną Doważną i pełną szacunku, zostawiając ją w stanie wzruszenia i rozpaczy niepodob
nym do opisania. Pobiegła zamknąć się w celi i ręka jej, posłuszniejsza niż język, nakreśliła długi list pełen wyrzutów, próśb i lamentów. Ale nie mogła się wstrzymać od wyznania swej miłości i szukała wobec samej siebie usprawiedliwienia błędu, w myśli, iż dość zań pokutuje odmawiając prośbom ukochanego. Don Juan groził wciąż, że się posunie do ostateczności. Ma stu chwatów na swoje usługi. Świętokradztwo nie przeraża go. Umrze z rozkoszą, byle mógł jeszcze raz mieć w ramionach swą lubą. Co mogło uczynić słabe dziecko, nawykłe ulegać ubóstwianemu człowiekowi? Noce trawiła we łzach, w dzień się nie mogła modlić, obraz don Juana ścigał ją wszędzie; nawet kiedy odprawiała z towarzyszkami pobożne ćwiczenia, ciało jej wykonywało gesty osoby, która się modli, ale serce tonęło całe w nieszczęsnej namiętności.
Po upływie kilku dni nie miała już siły się opierać. Oznajmiła don Juanowi, że jest gotowa na wszystko. Uważała się za zgubioną tak czy inaczej i powiedziała sobie, że skoro ma ginąć/lepiej zakosztować chwili szczęścia. Don Juan uszczęśliwiony przygotował wszystko do porwania. Wybrał noc bez księżyca. Ogrodnik doręczył Teresie jedwabną drabinkę, za pomocą której miała przebyć mury. Paczkę zawierającą świeckie suknie ukryto w umówionym miejscu w ogrodzie; niepodobna było pojawić się na ulicy w stroju mniszki. Don Juan miał czekać na nią pod murem. W pewnym oddaleniu będzie stała kolaska zaprzężona w silne muły, aby szybko uwieźć Teresę do majątku don Jua-
na. Tam, bezpieczna od pościgu, pędzić będzie szczęśliwe i spokojne życie przy boku kochanka. Oto był plan nakreślony przez don Juana. Kazał uszyć przyzwoite suknie, wypróbował drabinkę, dołączył wskazówki o sposobie jej umocowania, słowem, nie zaniedbał niczego. Ogrodnik był pewny, zbyt wiele miał korzyści w dochowaniu wiary, aby można było o nim wątpić. Co więcej, zarządzono wszystko, aby go zamordować następnej nocy. Zdawało się, że spisek uknuty jest tak zręcznie, iż nic nie może go udaremnić.
Aby się ustrzec podejrzeń, don Juan wyjechał do zamku Marana na dwie doby przed wykradzeniem. W zamku tym spędził niemal całe dzieciństwo, ale od powrotu do Sewilli nie zajrzał tam. Przybył- z zapadnięciem nocy, a pierwszą jego troską była wieczerza. Następnie kazał się rozebrać i położył się do łóżka. Kazał zapalić w swoim pokoju dwie wielkie świece woskowe, na stoliku leżała książka z plugawymi powiastkami. Przeczytał kilka stronic, uczuł'senność, zamknął książkę i zgasił jedną świecę. Nim zgasił drugą, powiódł roztargnionym wzrokiem po pokoju. Naraz spostrzegł w alkowie obraz- przedstawiający męki czyśćcowe, ten sam, któremu tak często przyglądał się dzieckiem. Mimo woli oczy jego zwróciły się na człowieka, któremu wąż wyjada wnętrzności; mimo że ta scena budziła w nim jeszcze większą grozę niż niegdyś, nie mógł się od niej oderwać. Przypomniał sobie nagle twarz kapitana Gomare i straszliwy skurcz, jakim śmierć wykrzywiła jego rysy. Ta myśl przejęła
go dreszczem, czuł, że włosy mu się jeżą. Mimo to zbierając odwagę, zgasi) i drugą świecę w nadziei, iż ciemność zwolni go od wstrętnych obrazów, które go prześladowały. Ciemność spotęgowała jeszcze jego lęk. Oczy don Juana wciąż zwracały się ku obrazowi, którego nie mógł widzieć, ale był mu tak znany, iż malował się w jego wyobraźni dokładnie jak w dzień. Niekiedy nawet zdawało mu się, że postacie rozjaśniają się i stają się świecące, jak gdyby ogień czyśćcowy, odmalowany przez artystę, był istotnym płomieniem. Wreszcie pod wpływem wzmagającego się niepokoju zaczął wołać głośno' na lokajów, aby zabrali obraz, który przejmuje go takim lękiem. Skoro -się zbiegli, don Juan zawstydził się swej słabości. Pomyślał, że służba drwiłaby zeń, gdyby się dowiedziała, iż zląkł się obrazu. Powiedział tylko głosem najnaturalniejszym, na jaki się mógł zdobyć, aby zapalono świece i zostawiono go samego. Wziął się z powrotem do czytania, ale jedynie oczy iego- przebiegały książkę, duch był przy obrazie. Miotany niepokojem spędził noc nie zmrużywszy oka.'
Skoro zaczęło dnieć, wstał Spiesznie i udał się na polowanie. Ruch i świeżość poranka uspokoiły go nieco. Skoro wrócił do zamku, wrażenia zbudzone widokiem obrazu pierzchły. Siadł do stołu i pił obficie. Był nieco odurzony, kiedy/szedł spać. Z je- g~ rozkazu narządzono łóżko w innym pokoju i jak można się domyślić, nie przeniesiono tam obrazu, ale don Juan zachował jego wspomnienie dość silne, aby mu nie pozwoliło zasnąć do późna.
Strachy te nie obudziły w nim żalu za przeszłe życie. Wciąż zajęty był zamierzonym porwaniem. Wydawszy odpowiednie rozkazy służbie, puścił się do Sewilli w największy skwar, aby tam stanąć aż w nocy. W istocie była ciemna noc, kiedy przejeżdżał koło wieży del Lloro, gdzie nań czekał jeden ze służących. Podano mu konia, spytał, czy kolaska i muły gotowe. W myśl rozkazu don Juana miały nań czekać w uliczce dość blisko klasztoru, aby mógł się tam rychło dostać wraz z Teresą, a nie dość blisko, aby wzbudzić podejrzenia rontu, w razie gdyby ich spotkano. Wszystko było gotowe, rozkazy wykonano najpunktualniej. Don Juan stwierdził, że ma jeszcze godzinę czasu, nim będzie mógł dać sygnał umówiony z Teresą. Służący zarzucił mu wielki ciemny płaszcz na ramiona, i tak doszedł do Sewilli bramą Triana, kryjąc pilnie twarz, aby go nie poznano. Upał i znużenie sprawiły, iż usiadł na ławce w pustej ulicy. Siadłszy zaczął gwizdać i nucić melodie, które mu przychodziły na pamięć. Od czasu do czasu spoglądał na zegarek i widział z żalem, że wskazówka nie posuwa się tak szybko, jakby pragnęła jego niecierpliwość... Naraz posępna i uroczysta muzyka zabrzmiała mu w uszach. Poznał śpiew, jakirp kościół święci ceremonię pogrzebu. Niebawem z poprzecznej ulicy wyszedł kondukt i zbliżał się ku niemu. Dwa sznury pokutników niosły zapalone świece, poprzedzając trumnę okrytą czarnym aksamitem, niesioną przez kilku ludzi ubranych z staroświecka, z białymi brodami, ze szpadą przy
boku. Dwa sznury pokutników w żałobie, niosący świece tak jak pierwsi, zamykały pochód. Cały ten a kondukt posuwał się poważnie i z wolna. Nie było słychać odgłosu kroków na bruku; można by rzec, ^ że każda postać raczej sunie, niż stąpa. Długie i sztywne fałdy szat i płaszczów zdawały się nieruchome niby marmurowe szaty posągów.
Na ten widok don Juan doznał zrazu uczucia ^ owego wstrętu, jaki myśl o śmierci budzi w roz- , koszniku. Wstał i chciał się oddalić, ale mnogość ’ pokutników i pompa orszaku zdumiały go i obudziły jego ciekawość. Skoro procesja skierowała się do sąsiedniego kościoła, którego brama otwarła się z hałasem, don Juan przytrzymał za rękaw jedną z postaci niosącą świece i spytał uprzejmie, co za osobistość mają tam grzebać. Pokutnik pod- < niósł głowę: twarz jego była blada i wychudła ^ jak twarz człowieka, który przebył długą i bolesną chorobę. Opowiedział grobowym głosem:
— Hrabiego don Juana Maranę.
Ta dziwna odpowiedź sprawiła, że włosy z jeżyły się don Juanowi na głowie, ale w chwilę później odzyskał zimną krew i uśmiechnął się.
„Musiałem się przesłyszeć — pomyślał — albo ten starzec się omylił”.
Wszedł do kościoła z konduktem. Śpiewy żałobne zaczęły się na nowo," a towarzyszył im grzmiący głos organów; księża ubrani w żałobne kapy zaintonowali De profundis. Mimo iż silił się zachować pozór spokoju, don Juan czuł, że krew ścina mu się
w żyłach. Zbliżyć się do drugiego pokutnika i spytał:
— Co za nieboszczyka grzebiecie? ‘ ■
— Hrabiego don Juana de Marana — odparł pokutnik głuchym i przeraźliwym głosem.
Don Juan oparł się o kolumnę, aby nie upaść. Czuł, że omdlewa, cała odwaga opuściła go. Wśród tego nabożeństwo odprawiało się dalej, a sklepienie kościelne potęgowało jeszcze hałas organów i głosów śpiewających straszliwe Dies irae. Don Juan miał uczucie, że słyszy chóry aniołów w dzień Sądu. Wreszcie przemagając się chwycił za rękę księdza, który go mijał. Ręka była zimna jak marmur.
— Na imię nieba! Ojcze! — wykrzyknął'— za kogo się modlicie i kto wy jesteście?
—I Modlimy się za hrabiego don Juana de Marana — odparł ksiądz — wpatrując się weń pilnie, z wyrazem bólu. — Modlimy się za jego duszę, która jest w stanie grzechu śmiertelnego, a my jesteśmy dusze, które dzięki mszom i modłom jego matki wydostały się z czyśćcowego ognia. Spłacamy synowi dług matki, ale ta msza to ostatnia, jaką nam wolno odprawić za duszę don Juana Marany.
W tej chwili zegar na wieży Uderzył: była to godzina umówiona na porwanie Teresy.
— Czas nadszedł —- krzyknął głos wychodzący z ciemnego kąta w kościele.— czas nadszedł! Czy jest nasz?
Don Juan odwrócił głowę i ujrzał straszliwe zjawisko. Don Garcja, blady i zakrwawiony, zbli-
żał się wraz z kapitanem Gcmare, którego rysy i były.zniekształcone ohydnie. Don Gareja, zrzuca- I jąc gwałtownym ruchem wieko na ziemię, powtó-" rzył: „Czy jest nasz?” W tej samej chwili podniósł 1 się spoza niego olbrzymi wąż i przerastając don i Garcję o kilka stóp, gotował się jak gdyby rzucić j do trumny, pon Juan krzyknął: „Jezus” i padł j zemdlony na bruk.
Noc była późna, kiedy przechodzący ront ujrzał człowieka leżącego bez ruchu u bram kościoła, i Gwardziści zbliżyli się, sądząc że to trup zamor-, dowanego człowieka. Poznali hrabiego de Marana i próbowali go otrzeźwić, skrapiając mu twarz zimną wodą, ale widząc, że przytomność nie wraca,1 odnieśli go do domu. Jedni mówili, że jest pijany, | drudzy, że oberwał kije od jakiegoś zazdrosnego męża. Nikt, a przynajmniej żaden uczciwy czło-I wiek, nie lubił go w Sewilli i każdy miał jakieś słówko do powiedzenia. Jeden błogosławił kij, któ- < ry go tak dobrze oporządził, drugi pytał, ile butelek może się mieścić w tym bezwładnym cielsku. Słudzy don Juana odebrali swego pana z rąk straży i pobiegli po chirurga. Puszczono mu obfi- | cie krew, niebawem odzyskał zmysły. Zrazu wy- j rzucał jedynie oderwane słowa, bezładne krzyki, | szlochy, jęki. Stopniowo zaczął się rozglądać po j otaczających przedmiotach. Spytał, gdzie jest i co się stało z kapitanem Gomare, z don Garcją i kon- I duktem. Słudzy sądzili, że oszalał. Jednakże zażywszy kordiał, kazał sobie przynieść krucyfiks i całował go przez kilka chwil wylewając strumienie
łez. Wreszcie polecił, aby mu sprowadzono spowiednika.
Obudziło to powszechne zdumienie, tak bardzo znana była bezbożność don Juana. Ten i ów ksiądz, wezwany przez jego ludzi, odmówił, przekonany, że niedowiarek gotuje jakiś złośliwy żart. Wreszcie mnich z zakonu św. Dominika zgodził się go odwiedzić. Zostawiono ich samych. Don Juan, rzucając się do stóp księdza, opowiedział mu swoje widzenie, następnie wyspowiadał się. Wyznając kolejno swoje grzechy, przerywał co chwilę pytając, czy podobna, aby tak wielki grzesznik uzyskał kiedy przebaczenie niebios. Zakonnik odpowiadał, że miłosierdzie Boga-jest nieskończone. Upomniawszy go, aby wytrwał w skrusze, i udzieliwszy mu pociech, jakich religia nie odmawia największym zbrodniarzom, dominikanin odszedł, przyrzekając wrócić wieczór. Don Juan spędził cały dzień na modlitwie. Skoro dominikanin wrócił, don Juan oświadczył mu, iż postanowił usunąć się ze świata, gdzie sprawił tyle zgorszenia, i zmazać.. pokutą zbrodnie, którymi się splamił. Mnich, wzruszony jego łzami, dodawał mu otuchy; aby zaś wypróbować, czy będzie £ miał odwagę wytrwać w postanowieniu, odmalował mu w straszliwych barwach regułę klasztorną. Ale za każdym umartwieniem, które opisywał, don Juan wołał, że to o wiele za mało i że zasłużył, aby się z nim obejść o wiele surowiej.
Żafaz nazajutrz oddał pół mienia swoim krewnym, którzy byli biedni, drugą część poświęcił na
założenie szpitala i zbudowanie kaplicy, rozdał znaczne sumy ubogim i kazał odmówić liczne msze za dusze czyśćcowe, zwłaszcza za dusze kapitana Gomare oraz tych nieszczęśliwych, którzy padli bijąc się z nim w pojedynku. Wreszcie zgromadził wszystkich przyjaciół i kajał się wobec nich za zły przykład, który dawał im tak długo; odmalował im w porywających słowach wyrzuty, o jakie go przyprawia minione życie, oraz nadzieje, jakie ośmiela się żywić na przyszłość. Ten i ów rozpustnik wzruszył się i nawrócił, inni, niepoprawni, opuścili go z zimnym szyderstwem.
Nim wstąpił do klasztoru, który wybrał na schronienie, don Juan napisał do dony Teresy. Wyznał jej swoje bezecne zamysły, opowiedział swoje życie, swoje nawrócenie, zachęcając ją, aby skorzystała z jego przykładu i szukała zbawienia w pokucie. Powierzył ten list dominikaninowi, pokazawszy mu jego zawartość.
Biedna Teresa długo czekała w ogrodzie klasztornym na umówiony znak. Spędziwszy kilka godzin w strasznym niepokoju, widząc wreszcie, że dnieje, wróciła do celi, wydana na łup najżywszej boleści. Nieobecność don Juana tłumaczyła tysiącem przyczyn bardzo odległych od prawdy. Kilka dni upłynęło w ten sposób, bez żadnej wiadomości, bez żadnego poselstwa, które by mogło złagodzić jej rozpacz. Wreszcie mnich, odbywszy naradę z przełożoną, uzyskał pozwolenie widzenia się z nią i doręczył list pokutującego uwodziciela. Gdy czytała, czoło jej okryło się perlistym potem;
to była czerwona jak ogień, to bladą-'-jak śmierć. Zdołała wszelako mężnie dokończyć czytania. Wówczas dominikanin spróbował odmalować jej pokutę don Juana i winszował jej, iż uniknęła straszliwego niebezpieczeństwa, jakie czekało ich oboje, gdyby zamiaru ich nie udaremniło oczywiste wdanie się Opatrzności. Ale na wszystkie upomnienia Terasa wołała jeno: „On mnie nigdy nie kochał!” Nieszczęśliwa popadła w złośliwą gorączkę. Próżno medycyna i religia otaczały ją swoją opieką, odepchnęła jedną, była nieczuła na drugą. Wyzionęła ducha po kilku dniach, powtarzając ciągle: „On mnie nigdy nie kochał!”
Oblókłszy suknie zakonne, don Juan okazał, iż nawrócenie jego było szczere. Nie było umartwienia ani pokuty, które by mu się nie wydały zbyt łagodne; przeor musiał często nakładać granice udręczeniom, jakimi doświadczał swe ciało. Przedstawiał mu, iż w ten sposób skraca swoje dni i że niewątpliwie więcej jest hartu w tym, aby dłużej cierpifeć umiarkowane katusze, niż aby skończyć od razu pokutę odbierając sobie życie. Skoro upłynął czas nowicjatu, don Juan złożył śluby i pod mianem brata Ambrożego nadal budował klasztor surowością swego nabożeństwa. Pod grubym habitem nosił włosiehnicę; wąska skrzynka, za krótka na jego wzrosty służyła mu za łoże. Jarzyny gotowań« w wodzie były całym jego pożywieniem; jedynie w święta i na wyraźny rozkaz przeora godził się spożywać chleb. Noce spędzał przeważnie na cżu- waniu * i modlitwie, leżąc krzyżem. Słowem, był
wzorem tej. pobożnej gminy, jak niegdyś był wzorem rozwiązłych rówieśników. Zaraza, która wybuchła w Sewilli, dała mu sposobność roztoczenia nowych cnót, jakie zrodziło w nim nawrócenie. Chorych pomieszczono. w szpitalu, który on ufundował. Pielęgnował ubogich, spędzał dnie całe przy ich łóżku, katechizując ich, dodając otuchy, pocieszając. Tak wielkie było niebezpieczeństwo zarazy, że za najwyższą zapłatę nie można było znaleźć ludzi, którzy by zechcieli chować zmarłych. Don Juan pełnił to zadanie, chodził do opuszczonych domów i grzebał rozkładające się trupy, leżące nieraz od kilku dni. Wszędzie błogosławiono go, że zaś w czasie tego strasznego 'moru ani razu nie zapadł, ludzie nabożni twierdzili, że Bóg sprawił dlań nowy cud.
Już od kilku lat don Juan, lub brat Ambroży, mieszkał w klasztorze, a życie jego było nieprze-. rwanym pasmem pobożnych praktyk i umartwień. Wspomnienie minionego żywota było wciąż przytomne jego pamięci, ale zadowolenie sumienia, spowodowane odmianą, złagodziło wyrzuty.
Jednego dnia po południu, gdy słońce prażyło najdotkliwiej, wszyscy bracia w klasztorze zażywali — jak dozwala obyczaj — nieco wczasu. Jedynie brat Ambroży pracował w ogrodzie z gołą głową, w słońcu: było to jedno z umartwień, jakie sobie nałożył. Pochylając się nad łopatą, ujrzał cień człowieka, który się zatrzymał przy nim. Sądził, że to któryś mnich zaszedł do ogrodu. Jakoż nie przerywając pracy, pozdrowił go słowami Ave Ma
ria. Żadnej odpowiedzi. Zdziwiony tym nieruchomym cieniem, podniósł oczy i ujrzał rosłego młodzieńca, okrytego płaszczem aż do ziemi. Twarz osłaniał kapelusz z białym i czarnym piórem. Człowiek ten przyglądał mu się w milczeniu z wyrazem złośliwej radości i głębokiej wzgardy. Patrzyli na siebie bystro kilka chwil. Wreszcie nieznajomy, postępując o krok i 'unosząc kapelusz, aby odsłonić swe rysy, rzekł:
— Poznajesz mnie?
Don Juan przyjrzał mu się uważniejr ale nie poznał.
— Przypominasz sobie oblężenie Berg-op-Zoom?
— spytał nieznajomy. — Zapomniałeś żołnierza zwanego Modesto?...
Don Juan zadrżał. Nieznajomy ciągnął zimno:
— Żołnierza zwanego Modesto, który strzałem z muszkietu zabił twego godnego przyjaciela don Garcję zamiast ciebie, w którego mierzył?... Modesto — to ja. Mam jeszcze inne miano, don Juanie: zowię si% don Pedro 4e Ojeda. Jestem synem don Alfonsa de Ojeda, którego zabiłeś. Jestem bratem dony Fausty de Ojeda, którą zabiłeś. Jestem bratem dony Teresy de Ojeda, którą zabiłeś.
— Bracie — rzekł don Juan* klękając przed nim
— jestem nędznikiem, okrytym zbrodniami. Aby je zmaźać, noszę ten strój, wyrzekłem się świata. Jeśli jest jaki sposób, aby uzyskać twoje przebaczenie, wskaż mi go. Najcięższa pokuta nie przestraszy mnie, jeśli zdołam sprawić, abyś mnie nie przeklinał.
Don Pedro uśmiechnął się gorzko.
— Dajmy spokój obłudzie, panie de Marana, ja nie przebaczam. Co do moich przekleństw, możesz na nie liczyć. Ale ja nie jestem tak cierpliwy, aby czekać na ich skutek. Mam przy sobie coś skuteczniejszego niż przekleństwa.
To mówiąc odrzucił płaszcz, spod którego ukazały się dwa długie rapiery. Wydobył je z pochew i zatknął'w ziemię oba.
— Wybieraj, don Juanie — rzekł. — Powiadają, żeś tęgi rębacz; ja także chlubię się pewną' zręcznością w tej sztuce. Zobaczymy, co potrafisz.
Don Juan uczynił znak krzyża i rzekł:
— Bracie, zapominasz o ślubach, które złożyłem. Nie jestem don Juanem, którego znałeś, jestem bratem Ambrożym.
— A więc, bracie Ambroży, jesteś moim wro- £ giem; jakiekolwiek imię nosisz, nienawidzę cię 1
i chcę się mścić na tobie.
Don Juan znowuż ukląkł przed nim:
— Jeżeli mego życia chcesz, bracie, bierz je. i Ukarz mnie, jak zechcesz.
— Nędzny obłudniku! Myślisz, że mnie omamisz? ą Gdybym cię chciał zabić Jak wściekłego psa, czyż byłbym się trudził dźwiganiem tej broni? Dalej, wybieraj prędko i broń swego życia.
— Powtarzam ci, bracie, nie mogę się bić, ale mogę umrzeć.
— Nędzniku! — wykrzyknął don Pedro wściekły
— mówiono mi, żeś odważny: widzę, żeś jedynie podłym tchórzem!
— Odważny, bracie? Proszą Boga, aby mi dal odwagę, iżbym się nie poddał rozpaczy, w jaką bez jego pomocy wtrąciłoby mnie wspomnienie mych zbrodni. Żegnaj, bracie, odchodzę: widzę, że mój widok cię drażni. Obyś zrozumiał kiedyś, jak szczerą jest moja Skrucha!
Postąpił kilka kroków, aby opuścić ogród, kiedy don Pedro chwycił go za rękaw.
— Ty albo ja! — krzyknął. — Jeden z nas nie wyjdzie stad żywy. Weź tę szpadę i niech mnie czart porwie, jeśli wierzę jchoć słówko twoim jeremiadom.
Don Juan spojrzał_nań błagalnie i uczynił jeszcze krok, aby się oddalić, ale don Pedro chwycił go brutalnie za kołnierz:
— Wiec ty myślisz, nikczemny morderco, że zdołasz się wvrwać z moich rąk! Nie! Potargam w strzępy tę obłudną suknię, pod którą kryje się diabelskie kopyto: wówczas może znajdziesz dość serca, aby się bić ze mną.
To mówiąc pchnął go gwałtownie na mur.
— Szlachetny Pedro de Ojeda — wykrzyknął don Juan — zabij mnie, jeśli chcesz, ale bić się nie będęl — I skrzyżował ramiona, wlepiając w don Pedra wzrok spokoiny, ale dumny.
— Tak. zabije cię, nędzniku, ale wprzód postąpię
2 tobg tak, jak się postępuje z nikczemnikiem i tchórzem.
I dał mu policzek, pierwszy, jaki don Juan kiedykolwiek otrzymał. Twarz don Juana stała się purpurowa. Duma i krewkość młodzieńcza zbu
dziły się w jego duszy. Bez słowa rzucił się ku szpadom i pochwycił jedną. Don Pedro wziął drugą i stanął w obronnej postawie. Zapaśnicy runęli na siebie z równą gwałtownością. Szpada don Pedra ugrzęzła w wełnianej sukni don Juana
i prześliznęła się obok ciała nie raniąc go, gdy oręż don Juana utonął po rękojeść w piersi przeciwnika. Don Pedro wyzionął ducha natychmiast. Don Juan, widząc wroga u swych stóp, spoglądał nań jakiś czas z tępym zdumieniem. Z wolna przyszedł do siebie i ogarnął rozmiar nowej zbrodni. Przykląkł przy trupie i silił się przywołać go do życia. Ale zbyt wiele widział ran, aby wątpić, że ta jest śmiertelna. Zakrwawiona szpada leżała u jego stóp, jak gdyby wzywając go,\§by skarał sam siebie, ale oddalając szybko nówą pokusę czarta, pobiegł do przeora i wpadł śpiesznie do jego celi. Tam, leżąc u jego nóg, opowiedział mu straszliwą scenę; mówiąc, wylewał potoki łez. Zrazu przeor nie chciał wierzyć, pierwszą jego myślą było, że umartwienia, jakie sobie zadawał brat Ambroży, przyprawiły go o utratę rozumu. Ale krew, która widniała na sukni i na rękach don Juana, nie pozwalała wątpić dłużej o straszliwej prawdzie. Przeor był to człowiek przytomny i bystry, pojął natychmiast rozmiar zgorszenia, jakie padłoby na klasztor, gdyby przygoda rozgłosiła się w mieście. Nikt nie widział pojedynku. Postanowił zataić go nawet mieszkańcom klasztoru. Kazał don Juanowi iść za sobą i z jego pomocą przeniósł trupa do komórki, od której zabrał klucz. Następnie zamknąwszy don
Juana w celi, poszedł uwiadomić o wszystkim ko- regidora.
Wydaje się może dziwne, że don Pedro, który już próbował zabić don Juana z zasadzki, odrzucił myśl drugiego morderstwa i silił się sprzątnąć wroga w walce równą bronią; ale był to z jego strony jedynie akt piekielnej zemsty. Słyszał o pokucie don Juana, a sława jego świętości była tak powszechna, iż don Pedro nie wątpił, że gdyby go zamordował, posłałby go prosto do nieba. Miał tedy nadzieję, iż wyzwawszy go i zmusiwszy do pojedynku, zabije go w stanie grzechu śmiertelnego
i zgubi w ten sposób wraz ciało jego i duszę. Wr- dzieliśmy, jak ten szatański zamiąr zwrócił się przeciw swemu twórcy.
Nietrudno było zdławić tę sprawę. Koregidor porozumiał się z przeorem co do sposobu usunięcia podejrzeń." Zakonnicy sądzili, że zmarły padł w walce z nieznanym przeciwnikiem i że go przeniesiono do klasztoru, gdzie rychło umarł z ran. Co się tyczy don Juana, nie będę się silił odmalować jego żalu i zgryzoty. Spełnił z radością wszystkie pokuty, które przeor mu nałożył. Całe życie zachował nad łóżkiem szpadę, którą przeszył don Pedra, i nie zdarzyło mu się spojrzeć na nią, aby się nie modlił za duszę jego i dusze jego rodziny. Aby pognębić resztę świeckiej dumy, która przetrwała jeszcze w jego sercu, przeor nakazał mu stawić się co rano przed kuchtą klasztornym, który miał. mu dać policzek. Otrzymawszy go, brat Ambroży nie omieszkał nigdy nadstawić drugiego li
ii
ca, dziękując kuchcie za to upokorzenie. 2ył w klasztorze jeszcze dziesięć lat i nigdy żaden nawrót grzechów młodości nie zmącił jego pokuty. Umarł czczony jak święty nawet przez tych, którzy znali dawną jego swawolę. Na łożu śmierci prosił jak o łaskę, by go pogrzebano w progu kościoła, tak aby każdy wchodzący deptał go nogami. Prosił również, aby na jego grobie wyryto napis: „Tu leży najgorszy człowiek, jaki był na świecie”. Ale nie uznano za właściwe wypełnić wszystkich zleceń, dyktowanych nadmierną pokorą. Pogrzebano go wpodle głównego ołtarza, w kaplicy, którą ufundował. Wyryto co prawda na kamieniu pokrywającym śmiertelne szczątki napis, który sam ułożył, ale przydano doó pochwałę nawrócenia. Szpital jego, a zwłaszcza kaplicę, gdzie jest pochowany, zwiedzają wszyscy cudzoziemcy bawiący w Sewilli. Murillo przystroił tę kaplicę swymi arcydziełami. „Powrót syna marnotrawnego” i „Sadzawka w Jerycho”, które sję dziś podziwia w galerii marszałka Soult, zdobiły niegdyś mury Szpitala Miłosierdzia.