Kundera Milan Tozsamosc


MILAN KUNDERA

Tożsamość



Przełożył

Marek Bieńczyk



















GTW


Państwowy Instytut Wydawniczy



Tytuł oryginału: «L'IDENTITÉ»



Okładkę i strony tytułowe projektował

MICHAŁ JĘDRCZAK

































© Milan Kundera, 1997


© Copyright for the Polish edition by

Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1998


PRINTED IN POLAND

Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2004 r.

00-372 Warszawa, ul. Foksal 17

e-mail: piw@piw.pl

www.piw.pl

Wydanie pierwsze dodruk

Skład: Fotoskład EWA, Warszawa, ul. Askenazego 5/119

Druk i oprawa: Zakłady Graficzne im. KEN w Bydgoszczy, ul. Jagiellońska 1

Nr zam. 263/2004


ISBN 83-06-02708-6













1


Hotel w miasteczku na normandzkim wybrzeżu, przy­padkowo znaleziony w przewodniku. Chantal przybyła w piątek wieczór, by spędzić w nim samotną noc, bez Jean-Marca, który miał dojechać nazajutrz, około południa. Zostawiła swą małą walizkę w pokoju, wyszła i po krótkim spacerze po nieznanych uliczkach zawróciła do hotelowej restauracji. O wpół do ósmej sala była jeszcze pusta. Usiad­ła przy stoliku i czekała, aż ktoś zechce ją zauważyć. Dwie kelnerki żywo o czymś rozprawiały po przeciwnej stronie, przy drzwiach do kuchni. Chantal nie cierpiała podnosić głosu, więc wstała, przeszła przez salę i zatrzymała się przed nimi; ale one były zbyt pochłonięte swą rozmową: „Mówię ci, minęło już dziesięć lat. Ja ich znam. To potworne. I nie ma żadnego śladu. Żadnego. Mówili o tym w telewizji". Druga kelnerka: ,,Co się mogło mu stać? - Nie można sobie nawet tego wyobrazić. I to jest straszne. - Zabójstwo? - Szukali po całej okolicy. - Porwanie? - Ale kto? I dlacze­go? Nie był ani kimś ważnym, ani bogatym. Pokazali ich w telewizji. Jego dzieci, żonę. Co za rozpacz. Dasz wiarę?"

Później dostrzegła Chantal: - Czy zna pani program w telewizji o ludziach, którzy zaginęli? Nazywa się to Straceni z oczu.

- Tak - powiedziała Chantal.

- To może widziała pani, co przydarzyło się rodzinie Bourdieu. Oni są stąd.

- Tak, to przerażające - powiedziała Chantal nie wie­dząc, jak sprowadzić rozmowę o tragedii na prozaiczną kwestię posiłku.

- A pani na kolację? - powiedziała wreszcie druga kelnerka.

- Tak.

- Zawołam maitre d'hôtel, proszę usiąść. Koleżanka dorzuciła jeszcze: - Czy da pani wiarę, ktoś, kogo pani kocha, znika i nigdy się pani nie dowie, co się z nim stało! Oszaleć można!"

Chantal wróciła do stolika; maitre d'hôtel zjawił się po pięciu minutach; zamówiła najprostszy posiłek na zimno; nie lubi jadać sama; ach, jakże nie znosi jadać sama!

Kroiła szynkę na talerzu i nie mogła powstrzymać myśli wywołanych przez kelnerki: jak na tym świecie, gdzie każdy z naszych kroków jest kontrolowany i rejestrowany, gdzie w wielkich sklepach pilnują nas kamery, gdzie ludzie nieustannie ocierają się o siebie, gdzie człowiek nie może się już nawet kochać bez pytań, które zadadzą mu naza­jutrz naukowcy i wysłannicy biur sondażowych („gdzie się pan kocha?", „ile razy na tydzień?", „z prezerwatywą czy bez prezerwatywy?"), jak na tym świecie jest możliwe, że ktoś wymyka się spod kontroli i znika bez śladu? Tak, dobrze zna ten program noszący tytuł, który ją przeraża, Straceni z oczu, jedyny program, rozbrajający ją swą powagą, swym smutkiem, tak jakby jakaś zewnętrzna ingerencja zmusiła telewizję do porzucenia wszelkiej frywolności; prezenter poważnym głosem zachęca widzów, by zgłaszali się z informacjami, które mogłyby pomóc w od­nalezieniu zaginionej osoby. Na koniec programu pokazy­wane są po kolei zdjęcia wszystkich „straconych z oczu", o których była mowa w programach poprzednich; kilku z nich poszukuje się już od jedenastu lat.

Wyobraża sobie, że któregoś dnia utraci w ten sposób Jean-Marca. Niczego nie wiedzieć, być zmuszonym wszyst­ko sobie wyobrazić. Nie mogłaby nawet popełnić samobój­stwa, gdyż samobójstwo oznaczałoby zdradę, odmowę czekania, utratę cierpliwości. Byłaby skazana na życie w nieustannej grozie, aż do końca swych dni.



2


Wróciła na górę do swego pokoju, z trudem zasnęła; coś jej się długo śniło i obudziła się w środku nocy. W śnie pojawiały się wyłącznie osoby z przeszłości: matka (zmarła dawno temu), a zwłaszcza jej były mąż (nie widziała go od lat i nie był do siebie podobny, tak jakby reżyser snu pomylił się w obsadzie); był ze swoją siostrą, władczą i energiczną, i z nową małżonką (nigdy jej nie widziała; jednak we śnie nie wątpiła w jej tożsamość); pod koniec składał jej niejasne propozycje erotyczne i jego nowa żona mocno pocałowała Chantal w usta, próbując wcisnąć język między jej wargi. Języki oblizujące się wzajemnie zawsze napawały ją wstrętem. I to ten pocałunek ją obudził.

Niesmak po śnie był taki, że usiłowała rozpoznać jego przyczynę. Tym, co ją tak bardzo poruszyło, myśli Chan­tal, było przekreślenie czasu teraźniejszego, dokonane w śnie. A ona zapamiętale trzyma się swej teraźniejszości, której za nic w świecie by nie zamieniła ani na przeszłość, ani na przyszłość. Właśnie dlatego nie lubi snów: narzucają one niepojętą równość między różnymi okresami, jednoczesność, która sprasowuje wszystko, co człowiek kiedyś przeżył; odbierają znaczenie teraźniejszości, podważając jej uprzywilejowaną pozycję. Jak w śnie z tej nocy: cały fragment jej życia został unicestwiony: Jean-Marc, ich wspólne mieszkanie, wszystkie lata, które spędzili razem; na ich miejscu usadowiła się przeszłość, osoby, z którymi już dawno temu zerwała i które próbowały schwytać ją w sieć banalnego uwiedzenia seksualnego. Czuła na ustach wilgotne usta kobiety (niebrzydkiej, reżyser snu okazał się dosyć wymagający przy wyborze aktorki) i było to tak nieprzyjemne, że w środku nocy poszła do łazienki, by dokładnie się wymyć i wypłukać usta.



3


F. był bardzo starym przyjacielem Jean-Marca, znali się z liceum; mieli te same poglądy, we wszystkim się rozumieli i pozostawali w kontakcie aż do dnia, w którym, kilka lat temu, Jean-Marc stracił dla niego, nagle i ostate­cznie, sympatię, i przestał się z nim widywać. Kiedy dowiedział się, że F. leży w szpitalu w Brukseli, nie miał najmniejszej ochoty składać mu wizyty, lecz Chantal nale­gała, by pojechał.

Widok dawnego przyjaciela był przygnębiający: Jean-Marc zachował go w pamięci takim, jaki był w liceum, wrażliwym chłopcem, zawsze doskonale ubranym, pełnym naturalnej finezji, przy której Jean-Marc czuł się niczym nosorożec. Delikatne, kobiece rysy, które niegdyś odmła­dzały F., teraz go postarzały: jego twarz wydawała się groteskowo mała, skurczona, pomarszczona niczym zmu­mifikowana głowa egipskiej księżniczki, zmarłej przed czterema tysiącami lat; Jean-Marc wpatrywał się w jego ręce: jedna była podłączona do kroplówki, nieruchoma, z igłą wbitą w żyłę, druga szeroko gestykulowała, aby uwydatnić słowa. Zawsze gdy patrzył na jego gesty, miał wrażenie, że ręce F. są na tle jego wątłego ciała jeszcze mniejsze, całkiem malutkie niczym rączki kukiełki. Tego dnia wrażenie jeszcze się nasiliło, gdyż te dziecięce gesty bardzo źle pasowały do powagi słów: F. opowiadał mu o tym, jak przez kilka dni był nieprzytomny, zanim lekarze przywrócili go do życia: „Znasz wyznania osób, które przeżyły własną śmierć. Tołstoj mówi o tym w jednym z opowiadań. Tunel, i na końcu światło. Przyciągające światło stamtąd. A ja ci przysięgam, żadnego światła. I, co gorsza, żadnej nieświadomości. Wiesz wszystko, wszystko słyszysz, tyle że oni, lekarze, nie zdają sobie z tego sprawy i wygadują przy tobie, co im ślina na język przyniesie, nawet to, czego nie powinieneś usłyszeć. Że już po tobie. Że twój mózg jest już do niczego".

Zamilkł na chwilę. A potem: „Nie twierdzę, że miałem całkiem jasny umysł. Miałem świadomość wszystkiego, lecz wszystko było nieco zniekształcone, tak jak we śnie. Od czasu do czasu sen zamieniał się w koszmar. Tyle że w życiu koszmar szybko się kończy, zaczynasz krzyczeć i budzisz się, lecz ja nie mogłem krzyczeć. I to było najpotworniejsze: nie móc krzyczeć. Być niezdolnym do krzyku w trakcie koszmaru".

Zamilkł ponownie. A potem: „Nigdy nie bałem się śmierci. Teraz się boję. Nie mogę pozbyć się myśli, że po śmierci pozostaje się żywym. Że być martwym to przeży­wać nie kończący się koszmar. Ale dajmy temu spokój. Dajmy spokój. Mówmy o czymś innym".

Przed przyjazdem do szpitala Jean-Marc był pewien, że ani on, ani F. nie zdołają przemilczeć wspomnienia o ich zerwaniu i że będzie musiał powiedzieć F. kilka nieszcze­rych słów na pojednanie. Ale jego obawy były próżne: myśl o śmierci czyniła błahymi wszystkie pozostałe tematy. Choć F. chciał przejść na inny temat, mówił wciąż o swym cierpiącym ciele. Ta opowieść przygnębiła Jean-Marca, lecz nie wzbudziła w nim żadnej emocji.



4


Czy jest doprawdy tak zimny, tak nieczuły? Pewnego dnia, kilka lat temu, dowiedział się, że F. go zdradził; ach, słowo jest zbyt romantyczne, z pewnością przesadne, jed­nakże Jean-Marc doznał wstrząsu: podczas zebrania, na którym nie był obecny, wszyscy przypuścili atak na Jean-Marca, co kosztowało go później utratę stanowiska. F. uczestniczył w tym zebraniu. Uczestniczył w nim i nie powiedział ani słowa w obronie Jean-Marca. Jego malut­kie ręce, które tak bardzo lubiły gestykulować, nawet nie poruszyły się dla przyjaciela. Nie chcąc postąpić zbyt pochopnie, Jean-Marc dokładnie sprawdził, czy F. rzeczywiście milczał. Kiedy się o tym przekonał, przez kilka minut czuł się dogłębnie zraniony; po czym postanowił nigdy już się z nim nie widywać; i natychmiast wypełniło go poczucie ulgi, niezrozumiale radosne.

F. kończył przemowę o swych nieszczęściach, gdy po chwili milczenia jego twarz zmumifikowanej księżniczki rozjaśniła się: - Przypominasz sobie nasze rozmowy w li­ceum?

- Nie bardzo - powiedział Jean-Marc.

- Zawsze słuchałem cię jako mojego mistrza, kiedy opowiadałeś o dziewczynach.

Jean-Marc usiłował przypomnieć sobie cokolwiek, lecz nie znalazł w pamięci żadnego śladu po dawnych roz­mowach: - Co ja, szesnastoletni szczeniak, mogłem mówić o dziewczynach?

- Widzę siebie, jak stoję przed tobą - ciągnął F. - a ty mówisz o dziewczynach. Pamiętasz, mnie zawsze zdumie­wało to, że piękne ciało może być maszyną do produkcji wydzielin; powiedziałem ci, że źle znoszę widok dziew­czyny wycierającej sobie nos. I widzę teraz ciebie; przy­stanąłeś, spojrzałeś na mnie uważnie i powiedziałaś mi tonem dziwnie doświadczonym, poważnym, stanowczym: wycierającej nos? mnie wystarczy zobaczyć jej mrugające oko, zobaczyć ruch powieki na rogówce, aby poczuć wstręt, który ledwie udaje mi się przełamać. Pamiętasz?

- Nie - odpowiedział Jean-Marc.

- Jak mogłeś zapomnieć? Ruch powieki. Taka dziwna myśl!

Ale Jean-Marc mówił prawdę; nie pamiętał. Zresztą nie próbował nawet odszukać wspomnienia. Myślał o czymś innym: oto prawdziwa i jedyna racja bytu przyjaźni: do­starczać zwierciadło, aby ten drugi mógł obejrzeć swój dawny obraz, który bez odwiecznej wspominkowej pap­laniny dwóch kumpli już dawno by się zatarł.

- Powieka. Doprawdy sobie nie przypominasz?

- Nie - powiedział Jean-Marc, a potem cicho do siebie: nie chcesz zatem zrozumieć, że nic a nic nie ob­chodzi mnie zwierciadło, które mi podstawiasz?

F. ogarnęło zmęczenie i zamilkł, jak gdyby wspomnie­nie o powiece wyczerpało jego siły.

- Prześpij się trochę - powiedział Jean-Marc i wstał.

Wychodząc ze szpitala poczuł nieodpartą chęć znalezie­nia się przy Chantal. Gdyby nie był wycieńczony, wyje­chałby od razu. Przed przyjazdem do Brukseli wyobrażał sobie, że nazajutrz zje obfity obiad i wyruszy w drogę spokojnie, bez pośpiechu. Ale po spotkaniu z F. nastawił podróżny budzik na piątą rano.



5


Chantal, znużona niedobrą nocą, wyszła z hotelu. Idąc nad morze spotkała niedzielnych turystów. Ich grupki odtwarzały ten sam schemat: mężczyzna popychał wózek z dzieckiem, kobieta szła obok; twarz mężczyzny była poczciwa, troskliwa, uśmiechnięta, nieco zakłopotana i go­towa w każdej chwili pochylić się nad dzieckiem, wytrzeć mu nos, ukoić jego krzyki; twarz kobiety była zblazowana, odległa, zadowolona z siebie, niekiedy nawet (niewytłuma­czalnie) złośliwa. Chantal dostrzegła, że schemat ten po­wtarzał się w różnych odmianach: mężczyzna obok kobie­ty pchał wózek i jednocześnie niósł na plecach, w specjal­nym plecaku, drugie dziecko; mężczyzna obok kobiety pchał wózek, niósł dziecko na ramionach, a kolejne dziec­ko w nosidełku na brzuchu; mężczyzna obok kobiety, bez wózka, trzymał dziecko za rękę, a trójkę pozostałych niósł na plecach, na brzuchu i na ramionach. Wreszcie kobieta bez mężczyzny pchała wózek; robiła to z wigorem obcym mężczyznom i Chantal, która szła tym samym chodnikiem, musiała w ostatniej chwili uskoczyć na bok.

Chantal myśli sobie: mężczyźni statusiali. Nie są już ojcami, lecz właśnie tatusiami, to znaczy: ojcami bez oj­cowskiego autorytetu. Wyobraża sobie, że flirtuje z tatusiem, który popycha wózek z dzieckiem i niesie pozo­stałą dwójkę na plecach i na brzuchu; korzystając z chwi­li, gdy małżonka przystanie przed witryną, szeptem za­proponowałaby mężowi spotkanie. Co by uczynił? Czy mężczyzna przemieniony w dzieciate drzewo mógłby się jeszcze obejrzeć za nieznajomą? Czy dzieci zwisające z je­go pleców i brzucha nie zaczęłyby wrzeszczeć na traga­rza, że im niewygodnie? Ta myśl wydaje się Chantal zabawna i wprawia ją w dobry humor. Mówi sobie: żyję w świecie, w którym mężczyźni nigdy się już za mną nie obejrzą.

Później znalazła się na molo wśród kilku porannych spacerowiczów: trwał odpływ; przed nią rozciągała się na kilometr piaszczysta równina. Już tak dawno nie była nad morzem w Normandii i nie znała modnych rozrywek, którym ludzie się oddawali: latawców i bojerów na kół­kach. Latawiec: kolorowe płótno naprężone na niezwykle twardym szkielecie i puszczone na wiatr; za pomocą dwóch sznurków, po jednym w każdej dłoni, nadaje mu się różne kierunki, tak że latawiec podnosi się i opada, wiruje, wydaje potworny dźwięk, podobny do odgłosu gigantycz­nego bąka i od czasu do czasu spada w piasek dziobem do przodu, niczym samolot, który się rozbił. Ze zdziwieniem stwierdziła, że właścicielami latawców wcale nie są dzieci czy młodzieńcy, lecz niemal wyłącznie dorośli. I nigdy kobiety, zawsze mężczyźni. No przecież, to byli tatusiowie! Tatusiowie bez dzieci, tatusiowie, którzy zdołali wymknąć się małżonkom! Nie śpieszyli do kochanek, śpieszyli na plażę, żeby się bawić!

Raz jeszcze naszła ją myśl o perfidnym uwiedzeniu: zbliżyć się z tyłu do mężczyzny, który trzyma dwa sznurki i z uniesioną głową obserwuje hałaśliwy lot zabawki; wyszeptać mu do ucha erotyczne zaproszenie złożone z najbardziej sprośnych słów. Jego reakcja? Nie ma żadnej wątpliwości: nie patrząc na nią, wysyczałby: daj mi spokój, jestem zajęty!

Ach nie, mężczyźni nigdy się już za nią nie obejrzą.

Wróciła do hotelu. Na parkingu zauważyła samochód Jean-Marca. W recepcji dowiedziała się, że przyjechał co najmniej pół godziny temu. Recepcjonista podał jej wiado­mość: Przyjechałem wcześniej. Idę po ciebie. J.-M.

- Poszedł po mnie - westchnęła Chantal. - Ale dokąd?

- Pan powiedział, że na pewno znajdzie panią na plaży.




6


Idąc w stronę morza Jean-Marc minął przystanek auto­busowy. Stała na nim jedynie młoda dziewczyna w dżin­sach i w T-shircie; kręciła biodrami bez wielkiego zapału, ale wyraźnie, tak jakby tańczyła. Kiedy był już blisko niej, zobaczył jej szeroko otwartą buzię: ziewała, długo, niena­sycenie; rozwarty na oścież otwór łagodnie kiwał się w rytm ciała, które machinalnie tańczyło. Jean-Marc po­myślał sobie: tańczy i się nudzi. Doszedł do mola; poniżej, na plaży, zobaczył mężczyzn, którzy z odrzuconą w tył głową wypuszczali w powietrze latawce. Robili to z pasją i Jean-Marc przypomniał sobie swoją starą teorię: istnieją trzy kategorie nudy: nuda bierna: dziewczyna, która tań­czy i ziewa; nuda czynna: amatorzy latawców; i nuda zbuntowana: młodzi, którzy podpalają samochody i roz­bijają witryny.

Nieco dalej na plaży dwunasto-, czternastoletnie dzieci w wielkich, kolorowych kaskach, pod którymi ginęły ich drobne ciała, gromadziły się wokół dziwnych pojazdów: na krzyżu utworzonym przez metalowe pręty umocowane jest jedno koło z przodu i dwa z tyłu; pośrodku, w długie i ni­skie pudło można wsunąć ciało w pozycji leżącej; w górze wznosi się maszt z żaglem. Dlaczego dzieci są w kaskach? Sport z pewnością jest niebezpieczny. Jednak, myśli sobie Jean-Marc, te maszyny kierowane przez dzieci zagrażają przede wszystkim spacerowiczom; dlaczego im nie propo­nuje się założenia kasku? Dlatego że ci, którzy nie uczest­niczą w rozrywkach zorganizowanych, są dezerterami z wielkiej, wspólnej walki z nudą i nie zasługują ani na względy, ani na kask.

Zszedł po schodach prowadzących na plażę i wpatry­wał się uważnie w cofnięty brzeg morza; wśród odległych sylwetek spacerowiczów usiłował dostrzec Chantal; wresz­cie ją poznał; właśnie przystanęła, aby kontemplować fale, żaglowce, chmury.

Minął dzieci, którym instruktor polecił usiąść w boje­rach; bojery zaczęły jechać powoli po kole. Obok inne bojery pędziły z dużą szybkością. Jedynie żagiel, poruszany liną, nadaje pojazdowi odpowiedni kierunek i przesuwając się w bok, pozwala wyminąć spacerowiczów. Czy jednak niezręczny amator może naprawdę panować nad żaglem? I czy pojazd jest naprawdę nieomylny i poddaje się woli pilota?

Jean-Marc patrzył na bojery i kiedy zobaczył, że jeden z nich zbliża się z wyścigową szybkością do Chantal, włosy mu się zjeżyły. W bojerze leżał, niczym kosmonauta w ra­kiecie, stary mężczyzna. Leżąc na płask nie może on widzieć niczego, co znajduje się przed nim! Czy Chantal będzie na tyle ostrożna, by w porę uskoczyć? Zaczął złorzeczyć na nią, na jej zbyt beztroską naturę, i przy­śpieszył kroku.

Obróciła się. Ale z pewnością nie widziała Jean-Marca, gdyż szła wolnym krokiem, krokiem kobiety, która po­grążona jest w myślach i nie patrzy wokół siebie. Chciał do niej krzyknąć, żeby nie była taka roztargniona, żeby uwa­żała na te kretyńskie pojazdy śmigające po plaży. Nagle wyobraża sobie jej ciało rozjechane przez bojer, Chantal leży na piasku, jest cała we krwi, bojer odjeżdża po plaży i Jean-Marc widzi siebie, jak ku niej biegnie. Jest do tego stopnia wzruszony tym obrazem, że rzeczywiście zaczyna wykrzykiwać imię Chantal, wiatr jest silny, plaża ogrom­na, i jego głosu nie słyszy nikt, może więc odgrywać swój sentymentalny teatr i ze łzami w oczach wykrzykiwać swój lęk o nią; z twarzą ściągniętą w grymasie płaczu przeżywa przez kilka sekund grozę jej śmierci.

Później, sam zdziwiony tym osobliwym atakiem his­terii, zobaczył ją w oddali, z nonszalancją, spokojną, cichą, uroczą, bezkreśnie wzruszającą, i śmieje się ze swej kome­dii żałoby, którą właśnie dla siebie odegrał, śmieje się, lecz nie ma jej sobie za złe, gdyż śmierć Chantal jest z nim, odkąd zaczął ją kochać; i zaczyna rzeczywiście biec, ma­chając ku niej ręką. Ale znowu przystanęła, znowu zwróci­ła twarz ku morzu i wpatrywała się w odległe żaglowce, nie dostrzegając mężczyzny, który macha za nią ręką.

Wreszcie! Odwróciła się w jego stronę i zdawało się, że go zobaczyła; uszczęśliwiony, raz jeszcze wzniósł ramię. Ale ona nie interesowała się nim i przystanęła, wiodąc wzrokiem wzdłuż długiej linii morza gładzącego piasek. Teraz, gdy stała do niego profilem, zobaczył, że to, co uznał za jej kok, było szalem okręconym wokół głowy. W miarę jak podchodził (krokiem nagle już niespiesznym), kobieta, którą wziął za Chantal, stawała się stara, brzydka i śmiesznie inna.



7


Chantal znużyła się wkrótce kontemplacją plaży z mola i postanowiła poczekać na Jean-Marca w pokoju. Ale ogarnęła ją taka senność! Aby nie zepsuć przyjemności spotkania, postanowiła szybko napić się kawy. Skręciła więc i poszła w stronę wielkiego pawilonu z betonu i szkła, w którym mieściły się restauracja, kawiarnia, sala gier i kilka sklepów.

Weszła do kawiarni; uderzyła ją muzyka, bardzo głośna. Zbita z tropu, Chantal wsunęła się między dwa rzędy stoli­ków. W dużej, pustej sali patrzyło na nią dwóch mężczyzn: jeden, młody, w ciemnym stroju kelnera, opierał się o ladę kontuaru; drugi, starszy, osiłek w T-shircie, stał w głębi sali.

Zamierzając tu zostać, powiedziała do osiłka: - Czy mógłby pan wyłączyć muzykę?

Zrobił kilka kroków w jej stronę: - Przepraszam, nie zrozumiałem.

Chantal spojrzała na jego muskularne, wytatuowane ramiona: naga kobieta z bardzo dużymi piersiami i wąż okręcony wokół jej ciała.

Powtórzyła (łagodząc swe żądanie): - Czy mógłby pan ściszyć muzykę?

Mężczyzna odpowiedział: - Muzykę? Nie podoba się pani? - i Chantal spostrzegła, że młodzieniec, który prze­szedł właśnie za ladę, puścił rocka jeszcze głośniej.

Mężczyzna z tatuażem był tuż przy niej. Jego uśmiech wydał się jej zły. Poddała się: - Nie, nie mam nic przeciw waszej muzyce!

Na co mężczyzna z tatuażem: - Byłem pewien, że się pani podoba. Co podać?

- Nic - powiedziała Chantal - chciałam tu tylko rzucić okiem. Przyjemnie u was.

- Czemu zatem pani nie zostanie? - powiedział za jej plecami, głosem nieprzyjemnie słodkim, młodzieniec w cze­rni, który znowu przeniósł się w inne miejsce: stanął między dwoma rzędami stolików, w jedynym przejściu prowadzącym do drzwi. Służalczość jego głosu wywołała w Chantal rodzaj paniki. Czuje się jak w pułapce, która za parę chwil się zatrzaśnie. Chce coś zrobić, szybko. Aby stąd wyjść, będzie musiała przejść tam, gdzie młodzieniec zagradza drogę. Zmierza w tę stronę, tak jakby postanowi­ła iść prosto ku zagładzie. Widząc przed sobą słodkawy uśmiech, Chantal czuje bicie swego serca. Dopiero w ostat­niej chwili młodzieniec odsuwa się na bok i ją przepuszcza.



8


Pomylić fizyczny wygląd ukochanej z wyglądem innej kobiety. Ileż razy już to przeżył! Zawsze z tym samym zdziwieniem: zatem różnica między nią a innymi jest taka znikoma? Jak to możliwe, że nie umie rozpoznać sylwetki osoby najbardziej przez siebie kochanej, osoby, którą uważa za niezrównaną?

Otwiera drzwi do pokoju. Wreszcie ją widzi. Tym razem jest to ona, bez najmniejszej wątpliwości, lecz też do siebie niepodobna. Jej twarz jest stara, jej spojrzenie dziwnie złe. Tak jakby kobieta, do której machał na plaży, miała od tej chwili, już na zawsze, zastąpić tę, którą kocha. Jak gdyby miał zostać ukarany za to, że nie zdołał jej rozpoznać.

- Co ci jest? Co się stało?

- Nic, nic - mówi Chantal.

- Jak to nic? Jesteś całkiem zmieniona.

- Bardzo źle spałam. W ogóle nie spałam. Spędziłam niedobry poranek.

- Niedobry poranek? Dlaczego?

- Ot tak, bez powodu, naprawdę bez powodu.

- Powiedz mi.

- Ale naprawdę bez powodu.

Nalega. Wreszcie Chantal mówi: „Mężczyźni już się za mną nie oglądają".

Patrzy na nią, niezdolny zrozumieć, co ona mówi, co chce przez to powiedzieć. Jest smutna, ponieważ mężczyźni już się za nią nie oglądają? Chce jej powiedzieć: A ja? A ja? Ja, który szukam cię kilometrami po plaży, ja, który wykrzykuję twoje imię płacząc i jestem gotów biec za tobą na koniec świata?

Nie mówi jej tego. Natomiast powtarza powoli, cicho, słowa, które właśnie wymówiła: „Mężczyźni już się za tobą nie oglądają. Doprawdy, czy dlatego jesteś smutna?"

Chantal się czerwieni. Czerwieni się tak, jak od dawna się przy nim nie zaczerwieniła. Ten rumieniec zdaje się zdradzać jakieś nie wyznane pragnienia. Pragnienia tak gwałtowne, że Chantal nie może się im oprzeć i powtarza: „Tak, mężczyźni już się za mną nie oglądają."



9


Kiedy Jean-Marc pojawił się na progu jej pokoju, miała jak najszczerszy zamiar być wesoła; chciała go poca­łować, lecz nie mogła; po przyjściu z kawiarni była spięta, zamknięta w sobie i pogrążona w tak podłym humorze, że obawiała się, iż odruch miłości, na który się zdobędzie, okaże się wymuszony i udawany.

Potem Jean-Marc spytał: „Co się stało?" Powiedziała mu, że źle spała, że jest zmęczona, lecz nie zdołała go przekonać i nadal zadawał jej pytania; nie wiedząc, jak wymknąć się spod tej miłosnej inkwizycji, chciała mu powie­dzieć coś śmiesznego; wówczas przyszedł jej ponownie na myśl poranny spacer i mężczyźni przemienieni w dzieciate drzewa, i znalazła zdanie, które pozostało w niej niczym mały zapomniany przedmiot: „Mężczyźni już się za mną nie oglądają". Sięgnęła po to zdanie, aby uciec od wszelkiej poważnej rozmowy; usiłowała wypowiedzieć je możliwie najlżej, lecz nie wiedzieć czemu jej głos okazał się gorzki i melancholijny. Czuła, że ta melancholia przywiera do jej twarzy, i natychmiast pojęła, że będzie zrozumiana opacznie.

Widziała, jak na nią patrzy, przeciągle, z powagą, i miała wrażenie, że spojrzenie to rozpala ogień w głębi jej ciała. Ogień rozchodził się szybko w jej brzuchu, wznosił się w piersiach, palił policzki, i słyszała, jak Jean-Marc powtarza za nią: „Mężczyźni już się za tobą nie oglądają. Doprawdy, czy dlatego jesteś smutna?"

Czuła, że pali się jak snop słomy i że po skórze spływa jej pot; wiedziała, że ta czerwień nadaje jej zdaniu przesad­ne znaczenie; Jean-Marc sądzi pewnie, że tymi słowami (ach, jakże niewinnymi!) zdradziła się, że ujawniła przed nim swoje tajemne skłonności, za które teraz się czerwieni ze wstydu; to nieporozumienie, lecz nie może mu tego wy­jaśnić, gdyż zna już od dłuższego czasu ten palący ogień; nigdy nie godziła się nazwać go prawdziwym imieniem, lecz tym razem nie ma wątpliwości, co on oznacza, i z tego powodu nie chce, nie może o nim mówić.

Fala ciepła była długa i napłynęła, szczyt sadyzmu, na oczach Jean-Marca; Chantal nie wiedziała, co począć, aby się schować, aby się zakryć, aby odwrócić badawcze spojrzenie. Bezgranicznie speszona, powtórzyła to samo zdanie w nadziei, że naprawi to, co za pierwszym razem jej się nie udało, i że zdoła wymówić je lekko niczym żart, niczym parodię: „Tak, mężczyźni już się za mną nie oglądają". Nic z tego, zdanie zabrzmiało jeszcze bardziej melancholijnie niż przed chwilą.

W oczach Jean-Marca zapala się nagle światło, które Chantal zna i które jest niczym latarnia zbawienia: „A ja? Jakże możesz myśleć o tych, którzy już się za tobą nie oglądają, skoro ja uganiam się bez przerwy za tobą, wszędzie tam, gdzie ty jesteś?"

Czuje się uratowana, gdyż głos Jean-Marca jest głosem miłości, głosem, o którego istnieniu zapomniała w czasie tych zgubnych chwil, głosem miłości, który pieści ją i odpręża, lecz na który nie jest jeszcze gotowa; tak jakby głos ten przybywał z daleka, z nazbyt daleka; potrzebowałaby słyszeć go jeszcze przez dłuższą chwilę, aby móc w niego uwierzyć.

Dlatego zesztywniała, kiedy chciał wziąć ją w ramiona; bała się jego uścisku; bała się, że jej wilgotne ciało ujawni tajemnicę. Chwila była zbyt krótka i nie pozwoliła jej się opanować; zanim więc Chantal zdołała powstrzymać swój odruch, odepchnęła go nieśmiało, lecz stanowczo.



10


Czy to nieudane spotkanie, które nie pozwoliło im się pocałować, naprawdę się odbyło? Czy Chantal pamięta jeszcze o tych paru chwilach nieporozumienia? Czy pamię­ta o zdaniu, które zmieszało Jean-Marca? Bynajmniej. Epizod poszedł w niepamięć jak tysiące innych. Jakieś dwie godziny później jedzą obiad w hotelowej restauracji i wesoło rozmawiają o śmierci. O śmierci? Szef Chantal poprosił ją, żeby zastanowiła się nad kampanią reklamową dla zakładu pogrzebowego Lucien Duvala.

- Nie należy się śmiać - powiedziała ze śmiechem.

- A oni się śmieją?

- Kto?

- Twoi koledzy. Myśl sama w sobie jest tak ewidentnie śmieszna, reklamować śmierć! Ten twój dyrektor, stary trockista! Zawsze powtarzasz, że jest inteligentny!

- Bo jest inteligentny. Logiczny jak skalpel. Zna Mar­ksa, psychoanalizę, poezję nowoczesną. Chętnie wspomi­na, że w literaturze lat dwudziestych, w Niemczech czy gdzie indziej, istniał prąd poezji codzienności. Wedle niego reklama spełnia po czasie ten poetycki program. Prze­kształca proste przedmioty życia w poezję. Dzięki niej codzienność zaczęła śpiewać.

- Cóż tak bardzo inteligentnego dostrzegasz w tych banałach!

- Ton cynicznej prowokacji, kiedy o tym mówi.

- A śmieje się, czy nie śmieje, gdy każe ci przygotować reklamę śmierci?

- Uśmiechem, który wskazuje na dystans, bo to takie eleganckie, a im większą masz władzę, tym większy od­czuwasz przymus elegancji. Lecz jego powściągliwy uśmiech nie ma nic wspólnego z takim uśmiechem jak twój. A on jest bardzo wyczulony na ten niuans.

- Jak zatem znosi twój uśmiech?

- Ależ Jean-Marc, co ty mówisz, ja się nie śmieję. Nie zapominaj, mam dwie twarze. Nauczyłam się czerpać z te­go pewną przyjemność, lecz mimo wszystko nie jest łatwo mieć dwie twarze. To wymaga wysiłku, to wymaga dyscyp­liny! Musisz zrozumieć, że wszystko, co robię, robię chcąc nie chcąc ambitnie, tak, żeby było dobrze zrobione. Choć­by po to, by nie stracić pracy. A bardzo trudno jest perfekcyjnie pracować i zarazem pracą pogardzać.

- Och, ty to potrafisz, ty jesteś do tego zdolna, jesteś w tym świetna - mówi Jean-Marc.

- Tak, mogę mieć dwie twarze, lecz nie mogę ich mieć jednocześnie. Przy tobie noszę twarz, która jest kpiąca. Kiedy jestem w biurze, noszę twarz poważną. Otrzymuję podania od ludzi poszukujących u nas zatrudnienia. Mu­szę wyrazić negatywną opinię lub ich polecić. Są wśród nich tacy, którzy w liście wyrażają się językiem jakże doskonale nowoczesnym, ze wszystkimi jego frazesami, z jego żargonem, jego obowiązkowym optymizmem. Po to, by ich znienawidzić, nie muszę się z nimi spotykać ani rozmawiać. Ale wiem, że to oni będą pracowali dobrze i gorliwie. I są też tacy, którzy w innych czasach poświęcili­by się z pewnością filozofii, historii sztuki, nauczaniu francuskiego, lecz dzisiaj poszukują pracy u nas, nie mając innego wyjścia, niemal z rozpaczy. Wiem, że gardzą w du­chu stanowiskiem, o które się ubiegają, i że są zatem moimi braćmi. I muszę wybierać.

- I jak wybierasz?

- Raz polecam kogoś, kto wydaje mi się sympatyczny, innym razem tego, kto będzie dobrze pracował. W połowie działam niczym zdrajca przedsiębiorstwa, w połowie niczym zdrajca siebie samej. Jestem podwójnym zdrajcą. I uznaję ten stan podwójnej zdrady nie za klęskę, lecz za wyczyn. Albowiem jak długo jeszcze będę umiała zachować obie twarze? To jest wyczerpujące. Nadejdzie dzień, w którym będę miała jedną tylko twarz. Oczywiście tę gorszą. Poważ­ną. Przytakującą. Czy będziesz jeszcze mnie kochał?

- Nigdy nie stracisz obu twarzy - mówi Jean-Marc. Chantal uśmiecha się i wznosi kieliszek z winem:

- Miejmy nadzieję!

Stukają się, piją, po czym Jean-Marc mówi: - Zresztą niemal zazdroszczę ci tej reklamy śmierci. Nie wiem dlaczego, ale od wczesnych lat urzekają mnie wiersze o śmier­ci. Tylu się nauczyłem na pamięć. Mogę ci je zarecytować, chcesz? Będziesz mogła je wykorzystać. Na przykład te wersety Baudelaire'a, z pewnością je znasz:

O Śmierci, stary szyprze, już czas! podnieśmy kotwicę! Ta kraina nas nudzi, o Śmierci! Wyjdźmy z portu!

- Znam to, znam - przerywa mu Chantal. - Bardzo piękne, lecz dla nas to się nie nadaje.

- Jak to? Twój stary trockista lubi poezję! A czyż jest lepsze pocieszenie dla umierającego niż słowa: ta kraina nas nudzi? Wyobrażam sobie taki neon, nad bramą wej­ściową cmentarzy. Dla potrzeb twojej reklamy wystar­czyłoby lekko zmienić słowa: Ta kraina was nudzi. Lucien Duval, stary szyper, przygotuje wyjście z portu.

- Ale moim zadaniem nie jest przypodobać się umiera­jącym. To nie oni zwrócą się do Lucien Duvala o usługę. Żywi zaś, którzy grzebią martwych, chcą cieszyć się ży­ciem, a nie celebrować śmierć. Zapamiętaj sobie: naszą religią jest pochwała życia. Słowo „życie" jest królem słów. Słowem-królem otoczonym przez inne wielkie słowa. Przez słowo „przygoda"! Przez słowo „przyszłość"! I przez sło­wo „nadzieja"! Właśnie, wiesz, jak brzmiało zaszyfrowane imię bomby atomowej zrzuconej na Hiroszimę? Little Boy! Ten szyfr musiał wymyślić jakiś geniusz! Lepiej wymyślić nie można. Little Boy, mały chłopiec, brzdąc, dzieciak, nie ma słowa bardziej czułego, bardziej wzruszającego, bar­dziej nabrzmiałego przyszłością.

- Tak, pojmuję - mówi Jean-Marc z zachwytem. - Nad Hiroszimą kołuje samo życie w osobie little boya, który spuszcza na ruiny złotą urynę nadziei. W ten sposób rozpoczęła się epoka powojenna. - Chwyta kieliszek: - Na­pijmy się!



11


Jej syn miał pięć latek, kiedy go pochowała. Później, podczas wakacji, szwagierka powiedziała jej: „Jesteś zbyt smutna. Musisz mieć jeszcze dziecko. Tylko w ten sposób uda ci się zapomnieć". Od słów szwagierki ścisnęło się jej serce. Dziecko: istnienie bez biografii. Cień, który szybko zaciera się w jego następcy. Ale ona nie pragnęła zapom­nieć o swym dziecku. Broniła jego niezastąpionej jedno­stkowości. Broniła przed przyszłością przeszłości, lekcewa­żonej i pogardzanej przeszłości biednego zmarłego malca. Tydzień później jej mąż powiedział: „Nie chcę, żebyś wpadła w depresję. Musimy mieć szybko drugie dziecko. Potem zapomnisz". Zapomnisz: nie starał się nawet zna­leźć innego określenia! I wówczas zrodziła się w niej decyzja o rozłące.

Jasne było dla niej, że jej mąż, człowiek raczej bierny, nie mówił we własnym imieniu, lecz w imieniu bardziej ogólnych interesów swej licznej rodziny, zdominowanej przez jego siostrę. Mieszkała ona wówczas z trzecim mę­żem i dwójką dzieci z poprzednich małżeństw; udało jej się zachować dobre stosunki z dawnymi małżonkami i groma­dzić ich wokół siebie wraz z rodzinami swych braci i kuzy­nek. Te ogromne zjazdy odbywały się podczas wakacji w olbrzymiej wiejskiej willi; szwagierka próbowała wpro­wadzić Chantal do plemienia, aby stopniowo, niezauważe­nie, stała się jego częścią.

To właśnie tam, w wielkiej willi, szwagierka, a następ­nie mąż namawiali ją na drugie dziecko. I tam, w małej sypialni, odmówiła pójścia z nim do łóżka. Każde z jego erotycznych starań przypominało jej o rodzinnej kampa­nii na rzecz nowej ciąży, i myśl, że ma iść z nim do łóżka, stała się groteskowa. Miała wrażenie, że wszyscy członko­wie plemienia, babcie, bracia, tatusiowie, siostrzeńcy, sio­strzenice, kuzynki, podsłuchiwali pod drzwiami, oglądali ukradkiem ich pościel, szukali oznak porannego zmęcze­nia. Wszyscy przywłaszczyli sobie prawo patrzenia na jej brzuch. Nawet najmłodsi siostrzeńcy zostali powołani jako najemnicy na tę wojnę. Jeden z nich powiedział jej: „Chantal, dlaczego nie lubisz dzieci? - Dlaczego sądzisz, że ich nie lubię?" - odrzekła gwałtownie i chłodno. Nie wiedział, co powiedzieć. Rozdrażniona, ciągnęła: „Kto ci nagadał, że nie lubię dzieci?" I mały siostrzeniec odpowiedział na jej srogie spojrzenie tonem tyleż nieśmiałym, co przekona­nym: „Gdybyś lubiła dzieci, to byś je miała".

Po powrocie z wakacji postępowała z determinacją: najpierw postanowiła powrócić do pracy. Przed narodzina­mi syna uczyła w liceum. Ponieważ źle tam zarabiała, zrezygnowała i znalazła inną pracę, która nie odpowiadała jej pragnieniom (lubiła nauczać), lecz była trzykrotnie lepiej płatna. Czuła się nieswojo, zdradzając swe zamiłowa­nia dla pieniędzy, lecz co robić, był to jedyny sposób na osiągnięcie niezależności. Jednakże pieniądze nie starczą, by ją osiągnąć. Potrzebowała także mężczyzny, który był­by żywym przykładem innego życia, bo choć gorączkowo chciała uwolnić się od życia poprzedniego, zupełnie innego wyobrazić sobie nie umiała.

Musiała odczekać kilka lat, zanim spotkała Jean-Marca. Dwa tygodnie później poprosiła zaskoczonego męża o roz­wód. Wówczas jej szwagierka, z podziwem podszytym wro­gością, nazwała ją Tygrysicą: „nie ruszasz się, nie wiadomo, co myślisz, i nagle uderzasz". Trzy miesiące później kupiła mieszkanie, do którego sprowadziła się ze swoim ukocha­nym, porzucając wszelką myśl o małżeństwie.



12


Jean-Marc miał sen: lęka się o Chantal, szuka jej, biega po ulicach, wreszcie widzi ją z tyłu, jak idzie i się oddala. Biegnie za nią i wykrzykuje jej imię. Jest już o parę ledwie kroków od niej, Chantal odwraca głowę i Jean-Marc, osłupiały, ma przed sobą inną twarz, twarz obcą i nie­przyjemną. Jednakże nie jest to ktoś inny, to jest Chantal, jego Chantal, nie ma żadnej wątpliwości, lecz jego Chantal ma twarz nieznajomej kobiety, i to jest straszne, straszne, nie do zniesienia. Obejmuje ją mocno, przyciska do ciała i powtarza, łkając: Chantal, moja mała Chantal, moja mała Chantal! jak gdyby powtarzając te słowa chciał przywrócić tej przemienionej twarzy jej dawny, utracony wygląd, jej utraconą tożsamość.

Sen go obudził. Chantal nie było już w łóżku, słyszał poranne odgłosy dochodzące z łazienki. Wciąż pod wpły­wem snu, odczuł nagłą potrzebę zobaczenia jej. Wstał i podszedł do niedomkniętych drzwi. Przystanął i niczym podglądacz, zachłannie wykradający dla siebie intymną scenę, obserwował ją: tak, to była jego Chantal, jaką zawsze znał: pochylona nad umywalką, czyściła zęby, wypluwała ślinę zmieszaną z pastą i była tak komicznie, tak dziecinnie skupiona na swej czynności, że Jean-Marc się uśmiechnął. Jakby czując jego spojrzenie, odwróciła się, zobaczyła go w drzwiach i dała się pocałować w jeszcze całkiem białe usta.

- Przyjdziesz po mnie wieczorem do agencji? - powie­działa do niego.

Około szóstej wszedł do hallu, przemierzył korytarz i zatrzymał się u drzwi jej biura. Były niedomknięte, podobnie jak tego ranka drzwi do łazienki. Zobaczył Chantal z dwiema kobietami, koleżankami z pracy. Ale nie była już taka sama, jak rano; mówiła mocniejszym głosem, do którego nie był przyzwyczajony, jej ruchy były szybsze, ostrzejsze, bardziej władcze. Rano w łazience odnalazł postać, którą dopiero co utracił podczas nocy i która pod wieczór znowu odmieniała się na jego oczach.

Wszedł. Uśmiechnęła się do niego. Ale ten uśmiech był zastygły, a Chantal jakby znieruchomiała. Całowanie w oba policzki stało się we Francji od dobrych dwudziestu lat konwencją niemal obowiązkową, niezręczną z tego powodu dla tych, którzy się kochają. Ale jak uciec od konwencji, kiedy spotykamy się na oczach innych i nie chcemy zostać uznani za skłóconą parę? Chantal, zażeno­wana, podeszła i nadstawiła oba policzki. Gest był sztucz­ny i pozostawił po sobie niesmak fałszu. Wyszli i dopiero po dłuższej chwili stała się dla niego na powrót Chantal, którą znał.

Dzieje się tak zawsze: od chwili, w której ją widzi, do chwili, gdy rozpoznaje tę, którą kocha, jest długa droga do przebycia. Podczas ich pierwszego spotkania, w górach, udało mu się niemal od razu znaleźć z nią na osobności. Gdyby przed tym spotkaniem sam na sam widywał ją często taką, jaką była przy innych, to czy rozpoznałby w niej osobę do pokochania? Gdyby poznał ją tylko z twarzą, którą pokazuje kolegom, szefom, podwładnym, to czy ta twarz by go wzruszyła i zachwyciła? Jean-Marc nie ma odpowiedzi na te pytania.



13


Być może to z powodu nadmiernego uwrażliwienia na chwile jej obcości zdanie „mężczyźni już się za mną nie oglądają" tak bardzo go przejęło: wypowiadając je Chan­tal stawała się nie do poznania. To zdanie nie było do niej podobne. I jej twarz, jakby zła, jakby postarzała, również nie była do niej podobna. Najpierw zareagował zazdrością: jakże mogła narzekać, że inni już się nią nie interesują, skoro on jeszcze tego ranka był gotów zginąć na drodze, aby być z nią tak szybko, jak tylko możliwe? Ale w niecałą godzinę później powiedział sobie wreszcie: każda kobieta mierzy stopień swego zestarzenia się zainteresowaniem lub brakiem zainteresowania, jakie mężczyźni okazują jej cia­łu. Czyż nie byłoby śmiesznością obrażać się za to? Nie zgadzał się jednak ze zdaniem Chantał, choć nie czuł się obrażony. Bo zauważył ślady lekkiego zestarzenia się na jej twarzy (jest cztery lata od niego starsza) już w dniu ich pierwszego spotkania. Jej piękno, które wówczas go ude­rzyło, nie odmładzało jej; mógłby raczej powiedzieć, że wiek czynił jej piękno bardziej wymownym.

Zdanie Chantal rozbrzmiewało w jego głowie i wyob­raził sobie historię jej ciała: było zagubione wśród tysięcy innych ciał aż do dnia, w którym pożądliwe spojrzenie na nim się zatrzymało i wyciągnęło je z galaktycznej wielości; następnie spojrzenia się rozmnożyły i rozpaliły to ciało, które od tamtej pory kroczy przez świat niczym pochod­nia; to czas świetlistej chwały, lecz wkrótce spojrzenia zaczną się przerzedzać, światło zacznie z wolna gasnąć aż do dnia, w którym to ciało, prześwietlone, następnie prze­zroczyste, następnie niewidzialne, będzie spacerowało po ulicach niczym mała wędrująca nicość. Na tej drodze prowadzącej od pierwszej niewidzialności do drugiej, zda­nie „mężczyźni już się za mną nie oglądają" jest czerwoną lampką wskazującą, że rozpoczęło się stopniowe wygasze­nie ciała.

Na nic się zda jej mówić, że ją kocha i uważa za piękną, jego zakochane spojrzenie nie będzie mogło jej pocieszyć. Albowiem spojrzenie miłości jest spojrzeniem, które odosabnia. Jean-Marc myślał o miłosnej samotności dwóch starych osób, niewidzialnych dla innych: smutnej samotno­ści zwiastującej śmierć. Nie, tym, czego Chantal potrzebu­je, nie jest zakochane spojrzenie, lecz zalew spojrzeń nie­znanych, grubiańskich, lubieżnych, zatrzymujących się na niej bez sympatii, bez selekcji, bez czułości ani grzeczności, nieodparcie, nieuchronnie. Te spojrzenia utrzymują ją w społeczeństwie mężczyzn. Spojrzenie miłości ją z niego wyrywa.

Myślał z wyrzutami sumienia o zawrotnie szybkich początkach ich miłości. Nie musiał jej zdobywać: była zdobyta od pierwszej chwili. Oglądać się za nią? Po co. Od początku była przy nim, naprzeciwko niego, obok niego.

Od początku on był silniejszy, a ona słabsza. Ta nierów­ność została wmurowana w podwaliny ich miłości. Nieró­wność nieusprawiedliwiona, nierówność niesprawiedliwa. Chantal była słabsza, gdyż była starsza.



14


Kiedy miała szesnaście, siedemnaście lat, uwielbiała pewną metaforę; czy sama ją wymyśliła, czy też ją usłysza­ła, przeczytała? nieważne: chciała być zapachem róży, zapachem zaborczym i zdobywczym, chciała w ten sposób przeniknąć we wszystkich mężczyzn, a poprzez mężczyzn objąć całą ziemię. Zaborczy zapach róży: metafora przygo­dy. Ta metafora rozkwitła na progu jej dorosłego życia niczym romantyczna obietnica słodkiej bliskości, niczym zaproszenie do podróży na wskroś mężczyzn. Ale ze swej natury nie była kobietą urodzoną, by zmieniać kochan­ków, i to niejasne liryczne marzenie szybko zasnęło w mał­żeństwie, które zapowiadało się spokojne i szczęśliwe.

O wiele później, gdy już porzuciła męża i od kilku lat żyła z Jean-Markiem, znalazła się któregoś dnia nad brze­giem morza: kolację zjedli na świeżym powietrzu, na zbitym z desek tarasie nad wodą; zachowuje po tamtej kolacji intensywne wspomnienie bieli; deski, stoliki, krzes­ła, obrusy, wszystko było białe, latarnie pomalowane były na biało i lampy biły białym światłem w letnie, jeszcze nie całkiem ciemne niebo, na którym również biały księżyc bielił wszystko wokół. W tej kąpieli z bieli odczuwała nieznośną tęsknotę za Jean-Markiem.

Tęsknotę? Jakże mogła odczuwać tęsknotę, skoro sie­dział naprzeciw niej? Jak można cierpieć z powodu nieobec­ności tego, kto jest obecny? (Jean-Marc umiałby odpowie­dzieć: można cierpieć z tęsknoty w obecności ukochanego, jeśli dostrzega się przyszłość, w której ukochanego już nie ma; jeśli śmierć ukochanego jest już niewidocznie obecna.)

W czasie tych minut dziwnej tęsknoty nad brzegiem morza przypomniała sobie nagle swoje zmarłe dziecko i zalała ją fala szczęścia. Uczucie to wkrótce ją przerazi. Ale na uczucia nie ma rady, one są i wymykają się wszelkiej cenzurze. Można sobie wyrzucać jakiś postępek, powiedziane słowo, lecz nie można sobie wyrzucać uczucia po prostu dlatego, że nie mamy nad nim żadnej władzy. Wspomnienie o zmarłym synku wypełniało ją szczęściem i mogła jedynie się zastanawiać, co to znaczy. Odpowiedź była jasna: znaczyło to, że jej obecność u boku Jean-Marca była absolutna i że mogła być absolutna dzięki nieobecno­ści jej syna. Była szczęśliwa, gdyż jej syn nie żył. Siedząc naprzeciw Jean-Marca, miała chęć powiedzieć to głośno, lecz się nie ośmieliła. Nie była pewna jego reakcji, lękała się, że uzna ją za potwora.

Smakowała całkowity brak przygód. Przygoda: sposób na objęcie świata. Nie chciała już obejmować świata. Nie chciała już świata.

Smakowała szczęście istnienia bez przygód i bez prag­nienia przygody. Przypomniała sobie swoją metaforę i zo­baczyła różę, która więdnie, szybko, jak na przyśpieszo­nym filmie, aż wreszcie zostaje po niej jedynie cienka łodyżka, sczerniała i niknąca na zawsze w białej przestrzeni ich wieczora: róża rozmyta w bieli.

Tego samego wieczoru przed zaśnięciem (Jean-Marc już spał) raz jeszcze przypomniała sobie o zmarłym dziec­ku i wspomnieniu temu ponownie towarzyszyła skandali­czna fala szczęścia. Pomyślała sobie wówczas, że jej miłość do Jean-Marca jest herezją, przekroczeniem niepisanych praw wspólnoty ludzkiej, od której się oddalała; pomyślała sobie, że musi trzymać w tajemnicy przesadny ogrom swej miłości, aby nie wzbudzać nienawistnego oburzenia in­nych.




15


Rano to zawsze ona wychodzi pierwsza z mieszkania i otwiera skrzynkę, zostawia w niej listy adresowane do Jean-Marca i wyjmuje swoje. Tego ranka zastała dwa listy: jeden na nazwisko Jean-Marca (obejrzała go przelotnie: stempel był z Brukseli), drugi na jej nazwisko, lecz bez adresu i znaczka. Ktoś musiał przynieść go osobiście. Nieco się śpieszyła, więc bez otwierania włożyła go do torebki i pomknęła do autobusu. Kiedy już usiadła, ot­worzyła kopertę; list składał się z jednego zdania: „Chodzę za panią jak szpieg, jest pani piękna, bardzo piękna".

Pierwsze odczucie było nieprzyjemne. Nie pytając, czy ona sobie tego życzy, ktoś postanowił wkroczyć w jej życie, ściągnąć na siebie jej uwagę (jej spostrzegawczość jest ograniczona i Chantal nie ma dość energii, aby ją roz­winąć), słowem, naprzykrzać się jej. Potem powiedziała sobie, że w końcu jest to błahostka. Któraż kobieta nie otrzymała pewnego dnia podobnego listu? Ponownie list odczytała i uzmysłowiła sobie, że pasażerka obok również mogła go przeczytać. Włożyła go z powrotem do torby i rozejrzała się wokół. Zobaczyła siedzących ludzi, wpat­rzonych z roztargnieniem w ulicę, dwie głośno roześmiane dziewczyny, młodego Murzyna przy wyjściu, wysokiego, przystojnego i przyglądającego się jej uważnie, kobietę pogrążoną w lekturze książki i z pewnością mającą przed sobą długą drogę.

W autobusie Chantal zazwyczaj nie zwraca na ludzi uwagi. Z powodu listu zdawało się jej, że jest obser­wowana, i sama zaczęła obserwować. Czy zawsze jeździ autobusem ktoś, kto gapi się na nią jak ten Murzyn dzisiaj? Uśmiechnął się, tak jakby wiedział, co przeczytała. A jeśli to on jest autorem listu? Odrzuciła szybko tę zbyt absurdalną myśl i wstała, aby wysiąść na następnym przy­stanku. Musiała wyminąć Murzyna, który zastawiał drogę do drzwi wyjściowych, i to ją zakłopotało. Kiedy była już bardzo blisko niego, autobus zahamował, przez chwilę nie mogła złapać równowagi i Murzyn parsknął śmiechem. Wysiadła i pomyślała sobie: to nie był podryw; to była drwina.

Przez cały dzień słyszała ten drwiący śmiech niczym zwiastun złego. Parokrotnie jeszcze obejrzała list w biurze i po powrocie do domu zastanawiała się, co począć. Za­chować list? Dlaczego? Pokazać go Jean-Marcowi? To było­by dla niej krępujące; tak jakby chciała się pochwalić! A za­tem zniszczyć go? Oczywiście. Poszła do toalety i, pochylona nad muszlą, patrzyła na powierzchnię wody; podarła kopertę na drobne kawałki, wrzuciła je do środka, spuściła wodę, lecz sam list złożyła i zaniosła do swego pokoju. Otworzyła szafę z bielizną i wsunęła go pod biustonosze. Czyniąc to usłyszała znowu drwiący śmiech Murzyna i pomyślała sobie, że jest podobna do wszystkich kobiet; jej biustonosze wydały się jej nagle pospolite i głupio kobiece.



16


Zaledwie godzinę później Jean-Marc, wróciwszy do domu, pokazał Chantal zawiadomienie: „Wyjąłem je dzi­siaj rano ze skrzynki. F. nie żyje".

Chantal była niemal zadowolona, że inny list, ważniej­szy, przysłonił śmieszność jej listu. Wzięła Jean-Marca pod rękę i zaprowadziła do salonu, aby usiąść naprzeciw niego.

Chantal: - Jednak się przejąłeś.

- Nie - powiedział Jean-Marc - albo też przejmuję się tym, że się nie przejąłem.

- Nawet teraz mu nie wybaczyłeś?

- Wszystko mu wybaczyłem. Ale nie o to chodzi. Mówiłem ci o dziwnym uczuciu radości, którego dozna­łem, gdy przed laty postanowiłem nie widywać się z nim. Byłem zimny jak lód, i to mnie cieszyło. Jego śmierć w niczym tego uczucia nie odmieniła.

- Przerażasz mnie. Naprawdę mnie przerażasz.

Jean-Marc wstał po butelkę koniaku i dwa kieliszki. Pociągnął pierwszy łyk: - Pod koniec odwiedzin w szpitalu zaczął wspominać. Przypomniał mi, co rzekomo mówiłem, gdy miałem szesnaście lat. W tamtej chwili pojąłem, jaki jest jedyny sens przyjaźni, które rodzą się dzisiaj. Przyjaźń jest niezbędna człowiekowi dla właściwego funkcjonowa­nia jego pamięci. Przypominać sobie przeszłość, nosić ją zawsze przy sobie jest być może koniecznym warunkiem zachowania, jak to się mówi, integralności swojego ja. Po to, by owo ja nie zwęziło się, zachowało swą objętość, należy podlewać wspomnienia niczym kwiaty w doniczce, i to podlewanie wymaga regularnych kontaktów ze świad­kami przeszłości, to znaczy z przyjaciółmi. Są naszym zwierciadłem; naszą pamięcią; niczego od nich nie wyma­gamy, tego tylko, by od czasu do czasu odkurzyli zwier­ciadło, abyśmy mogli się w nim przejrzeć. Ale ja mam w nosie to, co robiłem w liceum! Od wczesnej młodości, może nawet od dzieciństwa, zawsze pragnąłem czegoś zupełnie innego: przyjaźni jako wartości wyniesionej po­nad wszelkie inne. Lubiłem mówić: między prawdą a przy­jacielem zawsze wybieram przyjaciela. Mówiłem prowoka­cyjnie, lecz myślałem serio. Dzisiaj wiem, że ta maksyma jest archaiczna. Mogła coś znaczyć dla Achillesa, przyja­ciela Patroklesa, dla muszkieterów Aleksandra Dumasa, nawet dla Sanczo, który był prawdziwym przyjacielem swego pana, mimo wszelkich między nimi sporów. Ale już nie dla nas. Posuwam się tak daleko w moim pesymizmie, że dzisiaj jestem wręcz gotów przedkładać prawdę nad przyjaźń.

Po wypiciu kolejnego łyka: - Przyjaźń była dla mnie dowodem, że istnieje coś silniejszego od ideologii, od religii, od narodu. W powieści Dumasa czterej przyjaciele znajdują się często we wrogich obozach, zmuszeni walczyć przeciw sobie. Ale to w niczym nie szkodzi ich przyjaźni. Postawili swą przyjaźń ponad prawdę, ponad sprawę, rozkazy dowódców, ponad króla, ponad królową, ponad wszystko.

Chantal pogłaskała go po dłoni i po chwili milczenia powiedział: - Dumas napisał historię muszkieterów z dys­tansu dwustu lat. Czy odczuwał już tęsknotę za utraconym światem przyjaźni? Czy też zanik przyjaźni jest zjawiskiem świeższej daty?

- Nie umiem ci odpowiedzieć. Przyjaźń nie jest dome­ną kobiet.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- To, co mówię. Przyjaźń jest problemem mężczyzn. Ich romantyzmem. Nie naszym.

Jean-Marc napił się łyk koniaku i wrócił do swych myśli: - Jak powstała przyjaźń? Z pewnością jako przymie­rze przeciwko wrogom, przymierze, bez którego człowiek byłby wobec nich bezbronny. Może nie ma już witalnej potrzeby takiego przymierza.

- Wrogowie będą istnieli zawsze.

- Tak, lecz są niewidzialni i anonimowi. Administra­cje, prawa. Co może dla ciebie przyjaciel, kiedy podjęto decyzję o zbudowaniu lotniska przed twoim oknem albo kiedy wyrzucają cię z pracy? Jeśli ktoś ci wówczas pomaga, jest to także ktoś anonimowy i niewidzialny, jakaś or­ganizacja pomocy społecznej, stowarzyszenie obrony kon­sumentów, biuro adwokackie. Przyjaźń nie jest już wy­stawiana na żadną próbę. Nie ma już sposobności, by pójść po przyjaciela, który odniósł rany na polu bitewnym albo wyciągnąć miecz, aby bronić go przed bandytami. Przechodzimy przez nasze życie bez większych niebezpie­czeństw, lecz także bez przyjaźni.

- Jeśli tak jest rzeczywiście, powinno to cię skłonić do zgody z F.

- Przyznaję od razu, że nie pojąłby moich zarzutów, gdybym mu je wówczas przedstawił. Kiedy inni rzucili się na mnie, on zamilkł. Ale muszę oddać mu sprawiedliwość: swoje milczenie uznał za akt odwagi. Mówiono mi, że chwalił się nawet, iż nie popadł w psychozę, która zapano­wała na moim punkcie, i nie powiedział niczego, co mogło­by mi zaszkodzić. Miał zatem czyste sumienie i musiał poczuć się dotknięty, kiedy bez żadnego wyjaśnienia prze­stałem się z nim widywać. Moim błędem było, że żądałem od niego czegoś więcej niż neutralności. Gdyby podjął ry­zyko mojej obrony w tym złośliwym i hardym środowisku, naraziłby się sam na niechęć, na konflikty, kłopoty. Jakże ja mogłem tego wymagać? Tym bardziej że był moim przy­jacielem! Był to z mojej strony brak przyjaźni! Powiedz­my to inaczej: było to niegrzeczne. Gdyż przyjaźń po­zbawiona swej dawnej treści przeistoczyła się dzisiaj w kon­trakt wzajemnej uczynności, słowem, w kontrakt grzeczno­ści. A jest niegrzecznością domagać się od przyjaciela rzeczy, która jego mogłaby krępować lub być dla niego nieprzyjemna.

- Ależ tak, tak właśnie jest. Tyle że powinieneś mówić o tym bez goryczy. Bez ironii.

- Mówię bez ironii. Tak właśnie jest.

- Jeśli godzi w ciebie czyjaś nienawiść, jeśli jesteś oskarżony, rzucony na czyjąś pastwę, możesz spodziewać się dwóch reakcji od ludzi, którzy cię znają: jedni dołączą do sfory, drudzy będę dyskretnie udawali, że o niczym nie wiedzą, o niczym nie słyszeli, tak że nadal będziesz mógł widywać się z nimi i rozmawiać. Ta druga kategoria, dyskretna, delikatna, to twoi przyjaciele. Przyjaciele w no­woczesnym sensie tego słowa. Jean-Marc, słuchaj, ja o tym wiem od dawna.



17


Na ekranie widać pupę w pozycji poziomej, piękną, seksowną, w dużym zbliżeniu. Jakaś ręka gładzi ją czule, rozkoszując się skórą tego nagiego, oddanego, opuszczo­nego ciała. Następnie kamera się oddala i widać całe ciało, leżące w łóżeczku: to niemowlę, nad którym pochyla się mamusia. W następnej sekwencji mamusia unosi je i jej rozchylone usta całują miękką, wilgotną i szeroko rozwar­tą buzię niemowlęcia. W tym momencie kamera zbliża się i ten sam pocałunek, wykadrowany, na dużym zbliżeniu, staje się nagle pocałunkiem zmysłowym, miłosnym.

Na tym ujęciu Leroy zatrzymał film: - Zawsze zabiega­my o większość. Podobnie jak kandydaci na stanowisko prezydenta Stanów Zjednoczonych podczas kampanii wy­borczej. Kładziemy produkt w zaczarowanym kręgu obra­zów mających przyciągnąć większość kupujących. Poszu­kując obrazów mamy skłonność do przeceniania seksu. Ostrzegam was. Jedynie malutka mniejszość prawdziwie rozkoszuje się życiem seksualnym.

Leroy przerwał, aby delektować się zdziwieniem nie­wielkiej grupki współpracowników, których zwołuje raz w tygodniu na seminarium poświęcone kampanii reklamo­wej, jakiemuś filmowi reklamowemu czy afiszowi. Od dawna wiedzą, że tym, co schlebia ich szefowi, nie jest pośpieszna zgoda, lecz ich zaskoczenie. Dlatego dystyn­gowana dama z kilkoma pierścionkami na swych postarza­łych palcach ośmieliła się zaprzeczyć:

- Wszystkie sondaże twierdzą co innego!

- Oczywiście - powiedział Leroy. - Czy jeśli ktoś, droga pani, pyta panią o pani seksualność, powie pani prawdę? Nawet jeśli osoba, która stawia pytanie, nie zna pani z nazwiska, nawet jeśli pyta panią przez telefon i pani nie widzi, to pani skłamie: „Lubi pani się pieprzyć? - I to jak! - Ile razy? - Sześć razy dziennie! - Lubi pani świntuszyć? - Do szaleństwa!" Ale to wszystko jest na pokaz. Erotyzm jest z handlowego punktu widzenia rzeczą dwu­znaczną, bo choć wszyscy pożądają życia erotycznego, to wszyscy zarazem go nienawidzą jako przyczyny swych nieszczęść, swych frustracji, zawiści, kompleksów, cierpień.

Puszcza im raz jeszcze tę samą sekwencję telewizyjnej reklamy; Chantal patrzy na wilgotne usta dotykające na zbliżeniu innych wilgotnych ust i uprzytamnia sobie (po raz pierwszy uprzytamnia to sobie tak jasno), że Jean-Marc i ona nigdy nie całują się w ten sposób. Sama jest tym zdziwiona: czyżby to była prawda? nigdy tak się nie całowali?

Ależ tak. Wtedy, gdy nie znali się jeszcze z nazwiska. W wielkiej sali górskiego hotelu mówili sobie banały wśród pijących i gawędzących ludzi, lecz ton ich głosu uzmysłowił im, że pragnęli się wzajemnie, i schowali się w pustym korytarzu, i tam się całowali. Otworzyła usta i wepchnęła język w usta Jean-Marca, gotowa lizać wszystko, co znaj­dzie w środku. Gorliwość, którą okazywały ich języki, nie była seksualną koniecznością, lecz pośpiechem powiedze­nia sobie, że są gotowi do miłości, natychmiast, na całość, dziko i bez straty czasu. Ich śliny nie miały nic wspólnego z pożądaniem czy z przyjemnością, były posłannikami. Nie mieli śmiałości powiedzieć sobie prosto i głośno „chcę się z tobą kochać, natychmiast, od razu", pozwolili więc swej ślinie mówić w ich imieniu. Dlatego podczas miłosnego uścisku (który nastąpił kilka godzin po pierwszym poca­łunku) ich usta prawdopodobnie (nie przypomina sobie, lecz z czasowego dystansu jest tego niemal pewna) nie interesowały się już sobą, nie dotykały się i nie lizały, i nie zdawały nawet sobie sprawy z tego wzajemnego, skan­dalicznego braku zainteresowania.

Leroy ponownie zatrzymał reklamę: - Cała sztuka polega na tym, aby znaleźć obrazy, które zachowują eroty­czną atrakcyjność, lecz nie rozogniają frustracji. Sekwencja interesuje nas z tego właśnie punktu widzenia: zmysłowa wyobraźnia zostaje pobudzona, lecz natychmiast jest spro­wadzona w obszar macierzyństwa. Bo intymny kontakt cielesny, brak prywatnego sekretu, połączenie się ślin nie należą wyłącznie do dorosłego erotyzmu, wszystko to istnieje w związku niemowlęcia z matką, w tym związku, który jest pierwotnym rajem wszelkich fizycznych radości. A propos, sfilmowano płód wewnątrz przyszłej mamusi. W akrobatycznej pozycji, której nie bylibyśmy zdolni naśladować, płód uprawiał fellację swego mikroskopijnego narządu. Widzicie, seksualność nie należy wyłącznie do młodych, dobrze zbudowanych ciał, wzbudzających gorz­ką zawiść. Autofellacja płodu rozczuli wszystkie babcie świata, nawet te najbardziej zgorzkniałe, najbardziej cnot­liwe. Gdyż niemowlę jest najsilniejszym, najobszerniej­szym, najpewniejszym wspólnym mianownikiem dla wszy­stkich większości. A płód, drodzy przyjaciele, to coś więcej niż niemowlę, to arcyniemowlę, to superniemowlę!

Raz jeszcze puszcza im tę samą reklamę, i raz jeszcze Chantal odczuwa lekki wstręt na widok dwojga wilgotnych ust, które się dotykają. Przypomina sobie, że w Chinach i w Japonii, jak jej mówiono, kulturze erotycznej obcy jest pocałunek otwartymi ustami. Wymiana ślin nie jest zatem fatalnością erotyzmu, lecz kaprysem, dewiacją, nieczystoś­cią typową dla Zachodu.

Po zakończeniu projekcji Leroy podsumował: „Ślina mamusi jest klejem, który połączy większość, jaką chcemy zebrać, aby uczynić z niej klientów marki Roubachoff'. I Chantal koryguje swoją starą metaforę: to nie zapach róży, niematerialny, poetycki, przenika w mężczyzn, lecz materialne i prozaiczne śliny, które wraz z armią mikro­bów przechodzą z ust kochanki do ust kochanka, z ko­chanka na jego małżonkę, z małżonki na dziecko, z dziec­ka na ciotkę, z ciotki, kelnerki w restauracji, na jej klienta, do którego zupy napluła, z klienta na jego małżonkę, z małżonki na kochanka i stąd do nowych i wciąż nowych ust, tak że każdy z nas jest zanurzony w morzu ślin, które się mieszają i czynią z nas jedną wspólnotę ślin, jedną wilgotną i złączoną ludzkość.



18


Tego wieczora wracała do domu znużona w tumulcie motorów i klaksonów. Żądna ciszy, otworzyła drzwi budynku i usłyszała okrzyki robotników i stukanie młotkiem. Winda była zepsuta. Wchodząc po schodach czuła, że ogar­nia ją nieznośne ciepło, a stukoty rozbrzmiewające po całej klatce są jak uderzenia w bęben, które dudnią wraz z ciepłem, wzmagają je, nagłaśniają, sławią. Zlana potem zatrzymała się przed drzwiami swego mieszkania i odczekała minutę, aby Jean-Marc nie zobaczył jej w tej szacie z czerwieni.

Ogień kremacji wręcza mi swą wizytówkę", powiedzia­ła do siebie. Nie ona wymyśliła to zdanie; przyszło jej do głowy nie wiadomo jak. Stojąc przed drzwiami, w nie usta­jącym hałasie, powtórzyła je parokrotnie. Zdanie się jej nie podobało, jego ostentacyjnie makabryczny charakter zda­wał się jej w złym smaku, lecz nie zdołała go odpędzić.

Młotki wreszcie zamilkły, ciepło zaczęło słabnąć i weszła do środka. Jean-Marc pocałował ją, lecz gdy zaczął coś do niej mówić, stukanie, choć nieco złagodzone, rozległo się na nowo. Miała wrażenie, że ktoś ją ściga, a ona nie ma się gdzie schować. Jej skóra była wciąż mokra i Chantal powiedziała bez żadnego logicznego związku: „Ogień kre­macji to jedyny sposób, żeby nie pozostawić ciała na ich łaskę".

Zauważyła zdziwione spojrzenie Jean-Marca i pojęła niezborność tego, co powiedziała; szybko zaczęła mówić o reklamie, którą widziała, i o tym, co opowiadał Leroy, zwłaszcza o płodzie sfotografowanym w brzuchu matki. Płodzie, który w akrobatycznej pozycji dokonywał rodzaju masturbacji, tak doskonałej, że żaden dorosły nie umiałby mu dorównać.

- Płód, który prowadzi życie płciowe, wyobrażasz so­bie! Nie ma jeszcze żadnej świadomości, żadnej indywidual­ności, żadnego postrzegania, lecz odczuwa już popęd płcio­wy i, być może, przyjemność. Nasza seksualność poprze­dza naszą świadomość. Nasze ja jeszcze nie istnieje, lecz istnieje już pożądliwość. I wyobraź sobie, że ta myśl wzru­szyła w biurze wszystkich! Na widok płodu-onanisty mieli łzy w oczach!

- A ty?

- Och, ja odczułam wstręt. Ach, Jean-Marc, wstręt! Dziwnie poruszona objęła go, przytuliła się i stała tak kilka długich sekund.

Później powiedziała: - Pomyśl tylko, nie możesz się schronić nawet w brzuchu twojej matki, który uchodzi za świętość. Filmuje się ciebie, śledzi, obserwuje się twoją masturbację. Twoją biedną masturbację płodu. Żywy im się nie wymkniesz, wszyscy to wiedzą. Ale nie wymkniesz się im nawet przed przyjściem na świat. Podobnie jak nie wymkniesz im się po śmierci. Przypominam sobie, co przeczytałam kiedyś w gazecie: podejrzewano o fałszerstwo kogoś, kto żył pod nazwiskiem wielkiego rosyjskiego arys­tokraty na wygnaniu. Po jego śmierci, chcąc go zdemas­kować, wyciągnięto z grobu stare szczątki wieśniaczki, która miała być jego matką. Rozkruszono jej kości, zbada­no geny. Chciałabym się dowiedzieć, jaka to szlachetna sprawa dała im prawo do wygrzebania tej biednej kobieci­ny! Do grzebania w jej nagości, w tej nagości absolutnej, tej transnagości szkieletu. Ach, Jean-Marc, odczuwam tylko wstręt, tylko wstręt. A czy znasz historię głowy Haydna? Odcięto ją od jeszcze ciepłego trupa, żeby jakiś stuknięty uczony mógł rozkroić mózg i wskazać dokładnie miejsce, w którym osiadł geniusz muzyki. A historia Ein­steina? Skrupulatnie spisał testament, chcąc, by spalono jego zwłoki. Wysłuchano go, lecz wierny i oddany uczeń nie godził się żyć dalej bez spojrzenia mistrza. Przed spaleniem wyjął z trupa oczy i włożył je do butelki ze spirytusem, aby patrzyły na niego aż do chwili, w której sam umrze. Dlatego powiedziałam ci przed chwilą, że tylko w ogniu kremacji nasze ciało może się im wymknąć. To jedyna śmierć absolutna. I nie chcę żadnej innej. Jean-Marc, chcę śmierci absolutnej.

Stukot młotka raz jeszcze rozbrzmiał w pokoju.

- Tylko po spaleniu będę miała pewność, że już ich nie usłyszę.

- Chantal, co ci jest?

Spojrzała na niego, po czym odwróciła się plecami, znowu wzruszona. Wzruszona teraz nie tym, co powiedzia­ła, lecz głosem Jean-Marca, nabrzmiałym od troskliwości, jaką ją otaczał.



19


Następnego dnia poszła na cmentarz (co czyni przynaj­mniej raz na miesiąc) i przystanęła przed grobem syna. Kiedy tam stoi, zawsze z nim rozmawia i tego dnia powiedziała do niego, tak jakby potrzebowała się wy­tłumaczyć, usprawiedliwić, mój najdroższy, mój najdroż­szy, nie myśl, że cię nie kocham albo że cię nie kochałam, ale gdybyś tutaj wciąż był, nie mogłabym, dlatego właśnie, że cię kochałam, stać się tą, którą jestem. Nie można mieć dziecka i pogardzać światem, jaki jest, ponieważ to na ten świat je wysłaliśmy. To z powodu dziecka przywiązujemy się do świata, myślimy o jego przyszłości, uczestniczymy chętnie w jego tumulcie, w jego poruszeniach, bierzemy poważnie jego nieuleczalną głupotę. Swoją śmiercią po­zbawiłeś mnie przyjemności bycia z tobą, lecz zarazem uczyniłeś mnie wolną. Wolną w moim spotkaniu twarzą w twarz ze światem, którego nie lubię. A jeśli mogę sobie pozwolić go nie kochać, to dlatego właśnie, że ciebie tu już nie ma. Moje ciemne myśli nie mogą już rzucić na ciebie żadnego przekleństwa. Chcę ci teraz powiedzieć, tyle lat po tym, jak mnie opuściłeś, że zrozumiałam, iż twoja śmierć jest darem, i wreszcie ten straszny dar przyjęłam.



20


Nazajutrz znalazła w skrzynce kopertę od nieznajome­go, adresowaną tym samym charakterem pisma. List nie miał już nic z lakonicznej lekkości. Przypominał długi raport. „W ostatnią sobotę, pisał jej korespondent, wyszła Pani z domu o godzinie 9 minut 25, wcześniej niż w po­przednie dni. Mam zwyczaj iść za Panią na przystanek autobusowy, lecz tym razem poszła Pani w przeciwnym kierunku. Miała Pani ze sobą walizkę i weszła Pani do pralni chemicznej. Właścicielka musi Panią dobrze znać i zapewne Panią lubi. Obserwowałem ją z ulicy: jakby obudziła się z drzemki i jej twarz rozpromieniła się, z pew­nością żartowałyście, słyszałem jej śmiech, śmiech, który Pani wywołała i w którym zdawało mi się widzieć odbicie Pani twarzy. Następnie wyszła Pani z pełną walizką. Czy były w niej Pani swetry, czy obrusy, czy też bielizna pościelowa? W każdym razie Pani walizka sprawiała na mnie wrażenie czegoś sztucznie dorzuconego do Pani ży­cia." Opisuje jej sukienkę i perły wokół szyi. „Nigdy wcześniej nie widziałem tych pereł. Są piękne. Pasuje do Pani ich czerwony kolor. Rozświetla Panią."

List jest podpisany: C.D.B. To ją intryguje. W pierw­szym liście nie było podpisu i mogła pomyśleć, że ta bezimienność jest, by tak rzec, szczera. Nieznajomy po­zdrawia ją, by wkrótce zniknąć. Ale podpis, nawet skróco­ny, świadczy o zamiarze ujawnienia się, krok po kroku, lecz niechybnie. C.D.B., powtarza sobie z uśmiechem: Cyrille-Didier Bourguiba, Charles-David Barberousse.

Rozmyśla nad tekstem: mężczyzna musiał iść za nią ulicą; „chodzę za panią jak szpieg", napisał w poprzednim liście; zapewne go widziała. Ale przecież ona przygląda się światu wokół niej z niewielkim zainteresowaniem, a tam­tego dnia patrzyła z jeszcze mniejszym, gdyż był z nią Jean-Marc. To zresztą on, a nie ona, rozśmieszył właś­cicielkę pralni i to on niósł walizkę. Odczytuje raz jeszcze słowa: „Pani walizka sprawiała na mnie wrażenie czegoś sztucznie dorzuconego do Pani życia". Jak walizka mogła być „dorzucona do jej życia", skoro Chantal jej nie niosła? Czy tą rzeczą „dorzuconą do jej życia" nie był sam Jean-Marc? Czy jej korespondent chciał w ten okrężny sposób ugodzić w jej ukochanego? Rozbawiona, uzmys­ławia sobie po chwili komiczność jej reakcji: jest zdolna bronić Jean-Marca nawet przed wyobrażonym kochan­kiem.

Podobnie jak za pierwszym razem nie wiedziała, co począć z listem, i balet wahania powtórzył się ze wszyst­kimi odsłonami: długo wpatrywała się w muszlę klozeto­wą, do której zamierzała go wrzucić; podarła kopertę na drobne kawałki i spuściła je z wodą; następnie złożyła list, zabrała go do swego pokoju i wsunęła pod biustonosze. Kiedy pochylała się nad półką z bielizną, usłyszała, że drzwi się otwierają. Szybko zamknęła szafę i odwróciła się: na progu stoi Jean-Marc.

Podchodzi do niej powoli i patrzy na nią jak nigdy wcześniej, spojrzeniem nieprzyjemnie skupionym, i kiedy jest tuż przy niej, chwyta ją za ramiona i utrzymując w odległości jakichś trzydziestu centymetrów od swego ciała, nie przestaje się w nią wpatrywać. Jest zmieszana, niezdolna wymówić słowa. Kiedy jej zmieszanie staje się nieznośne, przytula ją do siebie i mówi ze śmiechem: - Chciałem zobaczyć twą powiekę, która obmywa rogów­kę tak, jak wycieraczka zmywa szybę.



21


Od ostatniego spotkania z F. o tym myśli: oko: okno duszy, centrum piękna twarzy; punkt, gdzie skupia się tożsamość jednostki; ale zarazem narząd widzenia, który musi być bez przerwy obmywany, nawilżany, czyszczony przez specjalną ciecz z dodatkiem soli. Spojrzenie, najwięk­szy cud, jaki człowiek posiada, jest przerywane mechanicz­nym ruchem obmywania. Niczym szyba zmywana przez wycieraczkę. Dzisiaj można zresztą regulować szybkość wycieraczki tak, że w jej ruchu następuje dziesięciosekundowa przerwa, co odpowiada mniej więcej rytmowi powieki.

Jean-Marc patrzy w oczy tym, z którymi rozmawia, i usiłuje zaobserwować ruch powieki; stwierdza, że to niełatwe. Nie jesteśmy przyzwyczajeni zdawać sobie spra­wę z istnienia powieki. Mówi sobie: niczego nie widuję tak często jak oczu innych ludzi, a zatem powiek i ich ruchu. A przecież nie spostrzegam tego ruchu. Odbieram go oczom, które mam przed sobą.

I mówi sobie jeszcze: Bóg, majsterkując w swej pra­cowni, wytworzył przypadkiem ten model ciała, którego wszyscy jesteśmy zmuszeni na krótki czas stać się duszą. Ale jakże to żałosna dola być duszą tak beztrosko stworzo­nego ciała, którego oko nie może patrzeć, jeśli nie jest obmywane co dziesięć, co dwadzieścia sekund! Jakże uwie­rzyć, że człowiek naprzeciw nas jest istotą wolną, niezależ­ną, panem siebie samego? Jakże uwierzyć, że jego ciało wiernie wyraża duszę, która w nim mieszka? Aby w to uwierzyć, należało zapomnieć o wiecznym mruganiu po­wieki. Należało zapomnieć o pracowni, z której pochodzi­my. Należało podporządkować się kontraktowi zapom­nienia. Sam Bóg nam go narzucił.

Ale między dzieciństwem a wiekiem młodzieńczym Jean-Marca z pewnością był taki krótki okres, w którym nie wiedział on jeszcze o tym zobowiązaniu się do zapom­nienia i z osłupieniem wpatrywał się w powiekę opadającą na oko: stwierdził, że oko nie jest oknem, przez które widać duszę, jedyną i cudowną, lecz jest spartolonym aparatem, który ktoś w niepamiętnych czasach wprawił w ruch. Ta chwila nagłego młodzieńczego objawienia mu­siała być wstrząsem. „Przystanąłeś - powiedział mu F. -przyjrzałeś mi się i powiedziałeś do mnie tonem dziwnie stanowczym: mnie często wystarcza zobaczyć jej mrugają­ce oko..." Nie przypominał sobie tego. Był to wstrząs przeznaczony zapomnieniu. I w istocie na zawsze by o nim zapomniał, gdyby nie F.

Wrócił do domu pogrążony w myślach i otworzył drzwi do pokoju Chantal. Właśnie coś porządkowała w szafie i Jean-Marc chciał zobaczyć jej powiekę wyciera­jącą oko, jej oko, które jest dla niego oknem niewysłowionej duszy. Podszedł ku niej, chwycił ją za łokcie i spojrzał w oczy; istotnie, mrugały, nawet dość szybko, tak jakby wiedziała, że została poddana badaniu.

Widział, jak powieka opada i wznosi się, szybko, zbyt szybko, i chciał odnaleźć własne wrażenie, wrażenie szesna­stoletniego Jean-Marca, który uznał ten oczny mechanizm za beznadziejnie rozczarowujący. Ale niezwykła szybkość powieki i nagła nieregularność jej ruchów rozczulały go bardziej, niż rozczarowywały: w wycieraczce powieki Chan­tal widział skrzydło jej duszy, skrzydło, które drżało, które truchlało, które trzepotało. Wzruszenie było raptowne jak błyskawica i mocno przytulił Chantal.

Później zwolnił ucisk i zobaczył jej twarz, zmieszaną, spłoszoną. Powiedział do niej: - Chciałem zobaczyć twoją powiekę, która obmywa ci rogówkę, tak jak wycieraczka zmywa szybę.

- Zupełnie nie rozumiem, o czym ty mówisz - rzekła, nagle odprężona.

I opowiedział jej o zapomnianym wspomnieniu, które przywołał jego nie lubiany już przyjaciel.



22


- Kiedy F. przypomniał mi moje myśli, które rzekomo wygłaszałem w liceum, miałem wrażenie, że słyszę jakiś kompletny absurd.

- Ależ nie - powiedziała Chantal - na tyle, na ile cię znam, na pewno o tym mówiłeś. Wszystko się zgadza. Przypomnij sobie o twojej medycynie!

Nigdy nie lekceważył magicznej chwili, jaką jest dla mężczyzny wybór zawodu. Wiedząc dobrze, że życie jest zbyt krótkie, aby wybór ten nie był nieodwołalny, czuł lęk na myśl, że żaden zawód nie pociąga go spontanicznie. Ze sceptycyzmem rozważał wachlarz możliwości, które się otwierały: prokuratorzy, poświęcający całe życie prześla­dowaniu innych; nauczyciele, popychadła dla źle wycho­wanych dzieci; dyscypliny techniczne, których postęp przy­nosi przy niewielkich korzyściach ogromne szkody; pap­lanina nauk humanistycznych, tyleż wysmakowana co pus­ta; architektura wnętrz (pociągała go ze względu na wspo­mnienie o dziadku, który był stolarzem) zupełnie pod­porządkowana modom, których nienawidził; nędzny za­wód aptekarza ograniczający się do sprzedawania pudełek i flakoników. Kiedy pytał siebie: jaki zawód wybrać na całe życie? jego jaźń zapadała w zakłopotane milczenie. I choć ostatecznie zdecydował się na medycynę, nie uległ żadnemu tajemnemu pociągowi, lecz altruistycznemu idea­lizmowi: uważał medycynę za jedyne zajęcie bezspornie dla człowieka pożyteczne, zajęcie, w którym postęp techniczny przynosi najmniej ujemnych skutków.

Rozczarowanie pojawiło się niezwłocznie, gdy musiał spędzać czas w prosektorium: przeżył wstrząs, z którego nigdy się nie podniósł: był niezdolny patrzeć śmierci w twarz; wkrótce wyznał przed sobą, że prawda była jeszcze gorsza: był niezdolny patrzeć na ciało przed sobą: jego zgubna, nieodpowiedzialna niedoskonałość; zegar rozkładu, który zarządza jego trwaniem; jego krew, jego wnętrzności, jego ból.

Kiedy mówił F. o wstręcie do ruchu powieki, musiał mieć szesnaście lat. Kiedy postanowił studiować medycy­nę, miał lat dziewiętnaście; w tamtym okresie, podpisawszy już kontrakt zapomnienia, nie przypominał sobie, o czym opowiadał F. trzy lata wcześniej. Tym gorzej dla niego. Tamto wspomnienie mogło obudzić jego ostrożność. Mog­ło mu uzmysłowić, że jego wybór medycyny był w zupełno­ści teoretyczny, dokonany bez jakiejkolwiek znajomości siebie.

I tak studiował medycynę przez trzy lata, zanim po­rzucił ją z uczuciem klęski. Co wybrać po tych straconych latach? Czego się uczepić, skoro jego jaźń pozostawała ciągle niema, jak wcześniej? Po raz ostatni zbiegł po szerokich schodach prowadzących na fakultet z uczuciem, że znajdzie się za chwilę sam na peronie, z którego wszyst­kie pociągi już odjechały.



23


Chcąc zidentyfikować swego korespondenta, Chantal rozglądała się wokół siebie dyskretnie, lecz z uwagą. Na rogu ulicy znajdowało się bistro: miejsce idealne dla tego, kto zechciałby ją szpiegować; widać z niego wejście do jej domu, dwie ulice, którymi codziennie przechodzi, i przy­stanek autobusowy. Weszła, usiadła, zamówiła kawę i przyjrzała się gościom. Przy kontuarze zobaczyła młode­go mężczyznę, który na jej widok odwrócił oczy. Był tu stałym bywalcem i znała go z widzenia. Przypomniała sobie nawet, że niegdyś ich spojrzenia parokrotnie się zetknęły i że później udawał, iż jej nie widzi.

Któregoś dnia pokazała go sąsiadce. „Ależ to pan Dubarreau! - Dubarreau czy du Barreau?" Sąsiadka nie wiedziała. „A jak ma na imię? Pani wie?" Nie, nie wie­działa.

Du Barreau dobrze by pasowało. W takim razie jej wielbicielem nie byłby żaden Charles-Didier ani Christophe-David, a litera D oznaczałaby przyimek przed nazwiskiem i du Barreau miałby jedno tylko imię. Cyrille du Barreau. Albo lepiej: Charles. Wyobraża sobie rodzinę zrujnowa­nych arystokratów z prowincji. Rodzinę śmiesznie dumną ze swego przyimka. Wyobraża sobie Charles'a du Barreau przy kontuarze, obnoszącego się ze swą obojętnością, i myśli sobie, że ten przyimek pasuje do niego, znakomicie odpowiada jego znudzonej pozie.

W niedługi czas potem idzie ulicą z Jean-Markiem i du Barreau nadchodzi z przeciwka. Chantal ma na szyi czer­wone perły. To prezent od Jean-Marca, ale uważa, że za bardzo rzucają się w oczy, i nosi je rzadko. Uzmysławia sobie, że włożyła je, gdyż du Barreau wydały się bardzo piękne. Pewnie myśli (całkiem zresztą słusznie!), że to z jego powodu, że to dla niego je nosi. Patrzy na nią przelotnie, ona także patrzy na niego i zaczerwienia się na myśl o perłach. Zaczerwienia się aż po dekolt i jest pewna, że musiał to spostrzec. Ale już go minęli, już jest daleko za nimi, i to Jean-Marc się dziwi: „Zaczerwieniłaś się! Ale dlaczego? Co się dzieje?"

Ona także się dziwi; dlaczego się zaczerwieniła? Ze wstydu, że poświęca zbyt dużą uwagę temu mężczyźnie? Ale uwaga, którą mu poświęca, jest tylko błahą ciekawoś­cią! Mój Boże, dlaczego ostatnio czerwieni się tak często, tak łatwo, niczym nastolatka?

Istotnie, gdy była nastolatką, często się czerwieniła; była u początków fizjologicznej marszruty kobiety i jej ciało stawało się kłopotliwą przeszkodą, której się wstydzi­ła. Jako osoba dorosła zapomniała o czerwienieniu się. Później przypływy krwi do głowy oznajmiły jej kres marsz­ruty i ciało znowu sprawiało wstyd. Wstydliwość przebu­dziła się i Chantal ponownie nauczyła się czerwienić.



24


Nadeszły kolejne listy i w coraz mniejszym stopniu umiała je lekceważyć. Były inteligentne, przyzwoite, nie znajdowała w nich nic śmiesznego ani niestosownego. Jej korespondent niczego nie chciał, niczego się nie domagał, na nic nie nalegał. Był na tyle mądry (czy podstępny), żeby pozostawić w cieniu własną osobę, swoje życie, swoje uczucia, swoje pragnienia. Był szpiegiem, pisał jedynie o niej. Nie były to listy uwodzicielskie, lecz pełne admiracji. A jeśli było w nich jakieś uwodzenie, to rozumiane jako długa droga. Jednak list, który właśnie dostała, był śmielszy: „Na trzy dni straciłem Panią z oczu. Kiedy znowu Panią ujrzałem, zachwycił mnie Pani krok, tak lekki, tak złakniony wysokości. Przypominała Pani pło­mienie, które, aby istnieć, muszą tańczyć i się wznosić. Jeszcze smukłej sza niż zawsze, szła Pani otoczona płomie­niami, płomieniami wesołymi, bachicznymi, upojnymi, dzi­kimi. Myśląc o Pani, zarzucam na Pani nagie ciało płaszcz uszyty z płomieni. Zasłaniam Pani białe ciało karminowym płaszczem kardynalskim. I tak udrapowaną, wysyłam Pa­nią do czerwonego pokoju, na czerwone łoże, mój czer­wony kardynale, najpiękniejszy kardynale!"

Kilka dni później kupiła czerwoną koszulę nocną. Była w domu i przeglądała się w lustrze. Oglądała się na wszystkie strony, unosiła wolno rąbek koszuli i miała wrażenie, że nigdy nie była tak wysmukła, że nigdy nie miała tak białej skóry.

Nadszedł Jean-Marc. Był zaskoczony patrząc, jak Chantal unosi swą czerwoną, cudownie skrojoną koszulę, i idzie uwodzicielskim, kokieteryjnym krokiem w jego stronę, okrąża go, ucieka od niego, pozwala mu się zbliżyć, by znowu się mu wymknąć. Pozwolił się zwieść grze i podążał za nią po całym mieszkaniu. Odwieczna sytuacja kobiety, gonionej przez mężczyznę, w tej jednej chwili powtarza się i go urzeka. Chantal biegnie wokół wielkiego, okrągłego stołu, sama upojona tym obrazem kobiety, biegnącej przed mężczyzną, który jej pożąda, po czym wskakuje do łóżka i podciąga koszulę aż pod szyję. Jean-Marc kocha się z nią tego dnia z nową, nieoczekiwaną siłą i nagle Chantal ma wrażenie, że ktoś tu, w pokoju, jest i obserwuje ich z szaleńczą uwagą, Chantal widzi jego twarz, twarz Charles'a du Barreau, który nakłonił ją do kupna tej czerwonej koszuli, który nakłonił ją do tego miłosnego aktu, i wyobrażając go sobie, krzyczy z roz­koszy.

Teraz oddychają przy sobie, i obraz tego, kto ją śledzi, podnieca Chantal; szepcze Jean-Marcowi do ucha zdania o karminowym płaszczu, który włożyła na nagie ciało, by mogła przejść tak ubrana, ona, najpiękniejszy kardynał, przez kościół wypełniony po brzegi ludźmi. Po tych słowach Jean-Marc obejmuje ją i kołysany falami fantazji, o których Chantal nie przestaje mu opowiadać, znowu się z nią kocha.

Po czym wszystko się uspokaja; przed jej oczyma pozostaje jedynie czerwona koszula w kącie łóżka, zmięta przez ich ciała. Przed jej na wpół zamkniętymi oczyma czerwona plama przemienia się w grządkę róż i Chantal czuje kruchy, niemal zapomniany zapach, zapach róży pragnącej objąć wszystkich mężczyzn.



25


Następnego dnia, w sobotni poranek, otworzyła okno i zobaczyła cudownie niebieskie niebo. Poczuła się szczęś­liwa i radosna, i ni z tego, ni z owego powiedziała do Jean-Marca, który właśnie wychodził:

- Co może się dziać z moim biednym Britannicusem?

- Bo co?

- Czy jest jeszcze lubieżny? Czy jeszcze żyje?

- Dlaczego tak nagle ci się przypomniał?

- Nie wiem. Tak jakoś.

Jean-Marc wyszedł i została sama. Poszła do łazienki, potem w stronę szafy z zamiarem zrobienia się na bóstwo. Patrzyła na półki i coś przyciągnęło jej uwagę. Na półce z bielizną jej szal leżał u samej góry starannie złożony, a przecież pamiętała, że rzuciła go tam byle jak. Czy ktoś porządkował jej rzeczy? Sprzątaczka przychodzi raz w ty­godniu i nigdy nie zajmuje się jej garderobą. Zdziwiła ją jej własna zdolność obserwacji i pomyślała, że zawdzięcza ją lekcji otrzymanej w czasie swych wakacyjnych pobytów w willi. Czuła się tam do tego stopnia śledzona, że nauczyła się zachowywać w pamięci sposób, w jaki układała swe rzeczy, aby móc rozpoznać najmniejszą zmianę wpro­wadzoną przez obcą rękę. Szczęśliwa, że tamtą przeszłość ma już za sobą, z zadowoleniem przejrzała się w lustrze i wyszła. Na dole otworzyła skrzynkę, w której czekał na nią nowy list. Włożyła go do torebki i zastanawiała się, gdzie go przeczytać. Trafiła po drodze na skwer i usiadła pod wielką jesienną koroną pożółkłej lipy, rozpalonej słońcem.

...Pani obcasy stukające po chodniku przywodzą mi na myśl drogi, których nigdy nie przemierzyłem i które rozwidlają się niczym gałęzie drzewa. Rozbudziła Pani we mnie obsesję mojej wczesnej młodości: wyobrażałem sobie życie przede mną jako drzewo. Nazywałem je wówczas drzewem możliwości. Tylko przez krótką chwilę można zobaczyć w ten sposób swoje życie. Później wydaje się ono drogą narzuconą raz na zawsze, jakby tunelem, z którego niepodobna wyjść. Jednakże dawna ułuda drzewa tkwi w nas w postaci nieprzemożonej nostalgii. Pani przypo­mniała mi o tym drzewie i ja w zamian chciałbym przeka­zać Pani jego obraz i sprawić, by usłyszała Pani jego czarowny szmer".

Podniosła głowę. Powyżej rozciągała się, niczym zło­ty sufit ozdobny w ptaki, sieć gałęzi lipy. Jakby to ona była drzewem, o którym mówił list. Metaforyczne drze­wo mieszało się w jej myślach z dawną metaforą róży. Na znak pożegnania raz jeszcze wzniosła oczy ku lipie i odeszła.

Prawdę mówiąc, mitologiczna róża młodzieńczości nie przyniosła jej wielu przygód i nie kojarzy się nawet z żadną konkretną sytuacją - poza zabawnym raczej wspomnie­niem o pewnym Angliku, o wiele od niej starszym, który co najmniej dziesięć lat temu, podczas wizyty w agencji, przez pół godziny się do niej zalecał. Dopiero później dowiedziała się o jego sławie donżuana, rozpustnika. Spot­kanie nie miało ciągu dalszego, nie licząc tego, że stało się obiektem żartów ze strony Jean-Marca (to on nadał mu przydomek Britannicusa) i że oświetliło w Chantal kilka słów dotąd jej obojętnych: na przykład słowo rozpusta, i także słowo Anglia, przedstawiające dla niej, w przeci­wieństwie do skojarzeń, jakie wywołuje ono u innych, miejsce przyjemności i zepsucia.

W drodze powrotnej słyszy wciąż świergot ptaków na lipie i widzi starego, zepsutego Anglika; w mgiełce tych obrazów zbliża się niemrawym krokiem do ulicy, na której mieszka; jakieś pięćdziesiąt metrów przed nią wystawiono na chodniku stoliki z bistra i przy jednym z nich siedzi jej młody korespondent, sam, bez książki, bez gazety, nic nie robi, ma przed sobą kieliszek czerwonego wina i patrzy w pustkę z wyrazem błogiego rozleniwienia, które wtóruje rozleniwieniu Chantal. Jej serce zaczyna bić. Ależ diabolicznie jest to wszystko uknute! Skąd mógł wiedzieć, że spotka ją zaraz po tym, jak Chantal skończy czytać list? Zmieszana tak, jakby szła w czerwonym płaszczu, Chantal zbliża się do niego, do szpiega jej intymności. Dzieli ich już tylko kilka kroków i wyczekuje chwili, gdy ją zawoła. Co uczyni? Ona nigdy nie życzyła sobie tego spotkania! Ale nie może uciec w te pędy jak bojaźliwa dziewczynka. Zwalnia kroku, stara się na niego nie patrzeć (mój Boże, zachowuje się rzeczywiście jak dziewczynka, czy oznacza to, że tak bardzo się postarzała?), lecz, co dziwne, on siedzi z boską obojętnością przed swoim kieliszkiem czerwonego wina, patrzy w pustkę i zdaje się jej nie widzieć.

Jest już daleko za nim, w drodze do domu. Du Barreau się nie ośmielił? Czy też się powstrzymał? Ależ skąd, ależ skąd. Jego obojętność była tak wyraźna, że Chantal nie może już dłużej wątpić: pomyliła się; niedorzecznie się pomyliła.



26


Wieczorem poszła z Jean-Markiem do restauracji. Pa­ra przy sąsiednim stoliku pogrążona była w bezkresnym milczeniu. Niełatwo jest rozporządzać własnym milcze­niem, gdy się jest wystawionym na spojrzenia innych. Gdzie tych dwoje ludzi ma skierować wzrok? Byłoby komiczne, gdyby bez słowa patrzyli sobie w oczy. Gapić się w sufit? Wyglądałoby to jak obnoszenie się ze swą niemo­tą. Obserwować sąsiednie stoliki? Naraziliby się na spo­jrzenia rozbawione ich milczeniem i to byłoby jeszcze gorsze.

Jean-Marc mówi do Chantal: - Słuchaj, nie jest tak, że oni się nienawidzą. Albo że obojętność zajęła miejsce miłości. Nie możesz wymierzyć wzajemnych uczuć pary ludzkich istot na podstawie ilości słów, które między sobą zamieniają. Być może to wręcz przez delikatność nie chcą ze sobą rozmawiać, gdy nie mają sobie nic do powiedzenia. W przeciwieństwie do mojej ciotki z Perigordu. Kiedy się z nią spotykam, mówi bez chwili wytchnienia. Próbowałem zrozumieć metodę jej gadatliwości. Ona powiela słowami wszystko, co widzi, i wszystko, co robi. Że obudziła się rano, że na śniadanie wypiła tylko kawę, że jej mąż wyszedł potem na spacer, wyobraź sobie, Jean-Marc, kiedy wrócił, oglądał telewizję, wyobraź sobie! zmieniał kanały, a potem znużył się i przeglądał książki. I tak to - to są jej słowa - czas mu mija... Wiesz, Chantal, ja bardzo lubię te proste, zwykłe zdania, które są niczym definicja tajemnicy. Owo „i tak to czas mu mija" jest zdaniem podstawowym. Ich problemem jest czas, sprawianie, żeby czas mijał, mijał sam z siebie, bez wysiłku z ich strony, tak by nie musieli przebijać się przezeń niczym znużeni wędrowcy, i to jest przyczyna, dla której ona mówi, gdyż słowa przez nią wypowiadane skrycie przesuwają czas, gdy zaś jej buzia się nie otwiera, czas nieruchomieje, wynurza się z ciemności, ogromny, ciężki, i straszy moją biedną ciotkę, która w pa­nice poszukuje kogoś, komu mogłaby opowiedzieć, że jej córka ma kłopoty z dzieckiem, które dostało biegunki, tak, Jean-Marc, biegunki, biegunki, poszła do lekarza, nie znasz go, mieszka niedaleko stąd, znamy go już od paru niezłych lat, tak, Jean Marc, od paru niezłych lat, mnie też leczył zimą, gdy miałam grypę, pamiętasz, Jean-Marc, miałam straszną gorączkę...

Chantal uśmiechnęła się i Jean-Marc opowiedział o in­nym wspomnieniu: - Miałem czternaście lat i mój dziadek, nie ten stolarz, drugi dziadek, był umierający. Przez wiele dni z jego ust dobywał się dźwięk, który nie był do niczego podobny, nawet do jęku, gdyż dziadek nie cierpiał, ani do słów, z których wymówieniem nie mógłby sobie poradzić, nie, dziadek nie stracił zdolności mówienia, po prostu nie miał nic do powiedzenia, nic do przekazania, żadnej kon­kretnej wiadomości, nie miał nawet do kogo mówić, nikim się już nie interesował, był sam z dźwiękiem, który wyda­wał, jednym dźwiękiem, jednym aaaaa, które urywało się tylko w chwili, gdy musiał zaczerpnąć powietrza. Pat­rzyłem na niego jak urzeczony i nigdy tego nie zapom­niałem, bo choć byłem dzieckiem, wydawało mi się, że rozumiem: oto istnienie jako takie zderzone z czasem jako takim; i zrozumiałem, że to zderzenie nazywa się nudą. Nuda mojego dziadka wyrażała się w tym dźwięku, w tym bezkresnym aaaaa, gdyż bez tego aaaaa czas by go zmiaż­dżył, i mój dziadek miał tylko jedną broń, którą mógł wymachiwać w obliczu czasu, to jedno nędzne nie koń­czące się aaaaa.

- Chcesz przez to powiedzieć, że umierał i się nudził?

- To właśnie chcę powiedzieć.

Rozmawiają o śmierci, o nudzie, piją bordeaux, śmieją się, bawią, są szczęśliwi.

Później Jean-Marc powrócił do swej myśli: - Powie­działbym, że ilość nudy, jeśli nudę w ogóle da się wymie­rzyć, jest dzisiaj o wiele większa niż kiedyś. Bo dawne profesje były nie do pomyślenia, w dużej przynajmniej części, bez uczucia pasji: chłopi zakochani w ziemi, mój dziadek, magik pięknych stołów; szewcy, którzy znali na pamięć stopy wszystkich mieszkańców; leśnicy; ogrodnicy; przypuszczam, że nawet żołnierze zabijali wówczas z pasją.

Sens życia nie był kwestią, był z nimi, całkiem naturalnie, w ich pracowniach, na ich polach. Każdy zawód tworzył własną mentalność, własny sposób bycia. Lekarz myślał inaczej niż wieśniak, żołnierz zachowywał się inaczej niż nauczyciel. Dzisiaj wszyscy jesteśmy podobni, wszyscy jesteśmy złączeni wspólną obojętnością dla naszej pracy. Ta obojętność stała się naszą pasją. Jedyną wielką, zbioro­wą pasją naszych czasów.

Chantal powiedziała: - Powiedz no, przecież ty sam, kiedy byłeś instruktorem narciarskim, kiedy pisałeś ar­tykuły o architekturze wnętrz albo później o medycynie, albo kiedy pracowałeś jako projektant w fabryce mebli...

- ...tak, to właśnie najbardziej lubiłem, ale nie wyszło...

- ...albo kiedy byłeś na bezrobociu i nie robiłeś zupeł­nie nic, ty też musiałeś się nudzić!

- Wszystko zmieniło się, kiedy cię poznałem. Nie dla­tego, że moje skromne zajęcia stały się bardziej pasjonują­ce. Ale dlatego, że przekształcam wszystko, co dzieje się wokół mnie, w materię dla naszych rozmów.

- Moglibyśmy mówić o czymś innym!

- Dwie osoby, które się kochają, same, oderwane od świata, bardzo to piękne. Ale czym by żywili swe spot­kania twarzą w twarz? Jakkolwiek godny pogardy byłby świat, potrzebują go, aby o nim mówić.

- Mogliby zamilknąć.

- Jak tamci dwoje, przy stoliku obok? - Jean-Marc się roześmiał. - Och nie, żadna miłość nie przetrwa w mil­czeniu.



27


Nad ich stolikiem pochylił się kelner z deserem. Jean-Marc przeszedł do innego tematu: - Znasz tego żebraka, którego spotkać można czasem na naszej ulicy?

- Nie.

- Ależ z pewnością go zauważyłaś. Mężczyzna około czterdziestki, wyglądający na urzędnika albo nauczyciela w liceum, zastygły z zakłopotania wyciąga rękę, prosząc o kilka franków. Nie kojarzysz go sobie?

- Nie.

- Ależ tak. Zawsze staje pod platanem, jedynym zresztą, jaki pozostawiono na tej ulicy. Z okna widać nawet liście.

Obraz plątana pomógł Chantal przypomnieć go sobie: - A tak! Już kojarzę.

- Miałem ogromną ochotę z nim porozmawiać, wszcząć rozmowę, dowiedzieć się dokładniej, kim jest, ale nie masz pojęcia, jakie to trudne.

Chantal nie słyszy ostatnich słów Jean-Marca; widzi żebraka. Mężczyzna pod drzewem. Jego dyskrecja bije w oczy, jest, jakby w ogóle go nie było. Ubrany zawsze nienagannie, toteż przechodnie z trudem zdają sobie spra­wę, że żebrze. Przed kilku miesiącami zwrócił się do niej i bardzo grzecznie poprosił ją o jałmużnę.

Jean-Marc ciągnął: - To trudne, gdyż jest nieufny. Nie zrozumiałby, dlaczego chcę z nim rozmawiać. Z ciekawo­ści? Czegoś takiego właśnie się obawia. Z litości? To poniżające. Po to, by mu coś zaproponować? Ale co ja mógłbym mu zaproponować? Usiłowałem wejść w jego skórę, aby zrozumieć, czego mógłby oczekiwać od innych. Niczego nie wymyśliłem.

Chantal wyobraża go sobie pod drzewem, i to drzewo pozwala jej zrozumieć, nagle, w jednym błysku, że autorem listów jest właśnie on. Zdradził siebie metaforą drzewa, on, mężczyzna pod drzewem, wypełniony obrazem swojego drzewa. Jej myśli nagle zaczynają się układać: nikt poza nim, mężczyzną bez pracy, mającym czas dla siebie, nie może dyskretnie wrzucić listu do jej skrzynki, nikt inny poza nim, zaowalowanym swym nieistnieniem, nie może śledzić niepostrzeżenie jej codziennego życia.

A Jean-Marc ciągnął: - Mógłbym mu powiedzieć, niech pan przyjdzie pomóc mi zrobić porządek w piwnicy.

Odmówiłby, nie z lenistwa, lecz dlatego, że nie ma ubrania do takiej pracy, a swój garnitur musi utrzymać w czystości. Jednak tak bardzo chciałbym z nim porozmawiać. Jest moim alter ego!

Nie słuchając Jean-Marca, Chantal powiedziała: - Jak może wyglądać jego życie seksualne?

- Jego życie seksualne? - zaśmiał się Jean-Marc. - Ni­jak, nijak! Marzenia!

Marzenia, myśli Chantal. Zatem ona jest tylko marze­niem nieszczęśnika. Dlaczego wybrał ją, właśnie ją?

Jean-Marc powrócił z uporem do swej myśli: - Chciał­bym mu powiedzieć któregoś dnia, niech pan pójdzie ze mną na kawę, jest pan moim alter ego. Tylko przypadkiem uniknąłem życia, jakie pan prowadzi.

- Nie opowiadaj głupot - powiedziała Chantal. - Ta­kie życie tobie nie groziło.

- Nigdy nie zapominam o chwili, gdy opuszczając fakultet, zrozumiałem, że wszystkie pociągi odjechały.

- Tak, wiem, wiem - powiedziała Chantal, która już wielokrotnie słyszała tę historię - ale jak możesz porów­nywać twoją małą porażkę z prawdziwym nieszczęściem człowieka czekającego, żeby jakiś przechodzień wsunął mu do dłoni franka?

- Porzucenie studiów nie było porażką, ja wówczas porzuciłem ambicje. Stałem się nagle człowiekiem bez ambicji. A straciwszy ambicje, znalazłem się w jednej chwili na marginesie świata. Gorzej jeszcze: nie miałem żadnej chęci znaleźć się gdzie indziej. Miałem tym mniejszą na to chęć, że nie groziła mi nędza. Ale jeśli nie masz ambicji, jeśli nie masz w sobie głodu sukcesu, uznania, siadasz na krawędzi upadku. Ja usiadłem na takiej krawę­dzi, prawda, że wielce wygodnie. Wszelako usiadłem właś­nie na krawędzi upadku. Jestem więc, i nie ma w tym żadnej przesady, po stronie tego żebraka, a nie po stronie szefa tej wspaniałej restauracji, w której tak się dobrze czuję.

Chantal myśli sobie: stałam się erotycznym bożyszczem żebraka. Oto iście błazeński honor. Potem siebie koryguje: dlaczego pragnienia żebraka miałyby być mniej godne szacunku niż pragnienia człowieka interesów? Pozbawione nadziei, pragnienia te posiadają bezcenną jakość: są wolne i szczere.

Następnie przychodzi jej do głowy inna myśl: w dniu, w którym kochała się z Jean-Markiem w czerwonej koszuli nocnej, tym trzecim, kto ich obserwował, przebywał z ni­mi, nie był młodzieniec z bistra, lecz żebrak! W istocie to on zarzucił na jej ramiona czerwony płaszcz, to on uczynił z niej występnego kardynała! Przez kilka chwil myśl ta zdaje się jej przykra, żenująca, lecz poczucie humoru szybko zwycięża i Chantal śmieje się w duchu, bezgłośnie. Wyobraża sobie tego mężczyznę, na wskroś nieśmiałego, ze swym wzruszającym krawatem, przyklejonego do ściany w ich pokoju, wyciągającego dłoń i patrzącego bez ruchu, obleśnie, jak się przed nim miotają. Wyobraża sobie, że po zakończeniu miłosnej sceny naga i spocona wstaje z łóżka, podnosi torebkę ze stolika, wyjmuje z niej monetę i wkłada mu ją do dłoni. Z trudem udaje się jej powstrzymać śmiech.



28


Jean-Marc patrzył na Chantal, której twarz nagle roz­paliła się skrytą wesołością. Nie miał ochoty pytać jej o powód, zadowolony, że może smakować przyjemność patrzenia na nią. Podczas gdy ona gubiła się w swych frywolnych obrazach, on myślał sobie, że Chantal jest jego jedyną uczuciową więzią ze światem. Opowiadają mu o więźniach, o prześladowanych, o głodujących? Zna jeden tylko sposób, aby poczuć się dotkniętym osobiście, boleś­nie, ich nieszczęściem: na ich miejscu wyobraża sobie Chantal. Opowiadają mu o kobietach gwałconych w czasie wojny domowej? Widzi wtedy Chantal, zgwałconą. Tylko ona, nikt inny, wyzwala go od obojętności. Tylko przez jej pośrednictwo zdolny jest do współczucia.

Chciałby jej o tym powiedzieć, lecz wstydził się patosu. Tym bardziej że inna myśl, całkiem odmienna, nagle go zaskoczyła: a gdyby stracił tę jedyną istotę, która wiąże go z ludźmi? Nie myślał o jej śmierci, lecz o czymś bardziej ulotnym, nieuchwytnym, czymś, co w ostatnim czasie za nim chodziło: pewnego dnia nie rozpozna jej, pewnego dnia spostrzeże, że Chantal nie jest tą Chantal, z którą żył, lecz ową kobietą na plaży, którą wziął za Chantal; pew­nego dnia pewność, jaką Chantal dla niego przedstawia, okaże się złudna i Chantal stanie mu się równie obojętna, co wszyscy inni.

Ujęła go za rękę: - Co ci jest? Znowu jesteś smutny. Od kilku dni widzę, że jesteś smutny. Co ci jest?

- Ależ nic, zupełnie nic.

- No przecież widzę. Powiedz mi, co cię smuci w tej chwili?

- Wyobraziłem sobie, że jesteś kimś innym.

- Jak to?

- Że jesteś inna, niż to sobie wyobrażam. Że pomyli­łem się co do twojej tożsamości.

- Nie rozumiem.

Widział stos biustonoszy. Smutny kopczyk biustonoszy. Żałosny kopczyk. Ale gdzieś w głębi tego obrazu pojawiała się z powrotem rzeczywista twarz Chantal siedzącej na­przeciw. Czuł dotyk jej ręki na swojej i wrażenie, że ma przed sobą kogoś obcego lub zdrajcę, szybko się zatarło. Uśmiechnął się: - Zapomnij o tym. Nic nie mówiłem.



29


Przywartego plecami do ściany pokoju, w którym się kochali, z wyciągniętą dłonią, z oczyma chciwie wbitymi w ich nagie ciała: tak go sobie wyobraziła podczas posiłku w restauracji. Teraz przywarł plecami do drzewa i niezdar­nie wyciąga dłoń w stronę przechodniów. Chantal chce najpierw udawać, że go nie dostrzega, potem świadomie, stanowczo, jakby z myślą, że wyjaśni ostatecznie tę całą zagmatwaną sytuację, przystaje przed nim. Nie podnosząc oczu żebrak powtarza swoją formułkę: - Proszę o wsparcie.

Patrzy na niego: jest niepokojąco czysty, w krawacie, szpakowate włosy są zaczesane do tyłu. Jest piękny czy brzydki? Jego kondycja stawia go poza pięknem i brzydo­tą. Chantal ma ochotę coś do niego rzec, ale nie wie co. Zakłopotanie nie pozwala jej mówić i Chantal otwiera torebkę, szuka drobnych, lecz poza paroma centymami niczego nie znajduje. On tam stoi, bez ruchu, wyciągając w jej stronę tę straszliwą dłoń i jego bezruch wzmaga ciężar milczenia. Powiedzieć teraz: proszę wybaczyć, nie mam przy sobie drobnych, zdaje się jej niemożliwe, chce więc dać mu banknot, lecz znajduje jedynie banknot dwustu-frankowy; jest to niewspółmierna jałmużna i na myśl o niej Chantal się czerwieni: ma wrażenie, że utrzymuje wyimagi­nowanego kochanka, że przepłaca go, aby słał do niej miłosne listy. Kiedy zamiast małego zimnego krążka meta­lu żebrak wyczuwa w dłoni papier, unosi głowę i Chantal widzi jego zdziwione oczy. Jest to spojrzenie pełne przera­żenia i Chantal, zmieszana, szybko odchodzi.

Wkładając mu banknot do dłoni, myślała jeszcze, że daje go swemu wielbicielowi. Dopiero gdy odchodzi, do­ciera do niej ta oczywistość: w jego oczach nie było najmniejszej iskierki porozumienia; żadnej niemej aluzji do ich wspólnej przygody; niczego poza szczerym i całkowi­tym zdziwieniem; zalęknionym zdziwieniem nędzarza. Na­gle wszystko staje się jasne: uważać tego mężczyznę za autora listów jest szczytem absurdu.

Gniew na siebie samą uderza jej do głowy. Dlaczego poświęca tyle uwagi takiemu głupstwu? Dlaczego nawet w wyobraźni pozwala sobie na tę hecę wymyśloną przez znudzonego obiboka? Myśl o pliku listów ukrytych pod biustonoszami zaczyna być nagle nieznośna. Wyobraża sobie obserwatora, który z ukrytego miejsca śledzi każdy jej ruch, lecz nie wie przy tym, co ona myśli. Na podstawie tego, co by zobaczył, musiałby uznać ją za kobietę banal­nie spragnioną mężczyzn, gorzej, za kobietę romantyczną i głupią, która przechowuje niczym święty przedmiot każ­dy dowód miłości, o jakiej słodko marzy.

Nie mogąc znieść dłużej tego kpiącego spojrzenia nie­widzialnego obserwatora, zaraz po przyjściu do domu podchodzi do szafy. Widzi stos biustonoszy i coś ją uderza. Ależ oczywiście, stwierdziła to już wczoraj: jej szal nie był złożony tak, jak składa go ona. Stan euforii sprawił, że natychmiast o tym zapomniała. Ale tym razem nie może zignorować tego śladu ręki, która nie jest jej ręką. Ach, to zbyt jasne! Przeczytał listy! Podgląda ją! Szpieguje!

Wypełnia ją gniew, gniew na wszystko: na nieznajome­go mężczyznę, który nie prosząc o wybaczenie zarzuca ją listami; na siebie samą, głupio przechowującą je w ukryciu; i na Jean-Marca, który ją śledzi! Chantal wyciąga plik listów i idzie (któryż to już raz!) do toalety. Przygląda się im po raz ostatni, zanim je podrze i spuści za nimi wodę, i coś wzbudza jej nieufność, charakter pisma wydaje się jej nagle podejrzany. Uważnie je ogląda: zawsze ten sam atrament, wszystkie litery są bardzo duże, lekko pochylone w lewo, lecz te same litery różnią się między sobą, tak jakby ten, kto je stawiał, nie zdołał zachować identycznego charakteru pisma. Ta konstatacja zdaje jej się do tego stopnia dziwna, że i tym razem nie drze listów, tylko siada przy stole, aby je znowu przeczytać. Zatrzymuje się nad drugim, który opisuje ją, gdy szła do pralni: jak to wów­czas wyglądało? była z Jean-Markiem, który rozśmieszył właścicielkę. Jej korespondent wspomina o tym śmiechu. Ale jakże mógł go słyszeć? Twierdzi, że patrzył na nią z ulicy. Ale któż mógł ją obserwować tak, że ona nie zdawała sobie z tego sprawy? Żaden du Barreau. Żaden żebrak. Jedna tylko osoba: ta, która była z nią w pralni. A sformułowanie „coś sztucznie dorzuconego do Pani życia", które uważała za niezdarną napaść wymierzoną w Jean-Marca, była w istocie narcystyczną kokieterią samego Jean-Marca. Tak, to tym narcyzmem się zdradził, tym płaczliwym narcyzmem, który miał jej powiedzieć: kiedy tylko na twojej drodze znajduje się inny mężczyzna, ja jestem jedynie niepotrzebnym przedmiotem, dorzuconym do twego życia. Potem przypomniała sobie o tym dziwnym zdaniu, gdy kończyli kolację w restauracji. Powiedział jej, że być może pomylił się co do jej tożsamości. Że być może była kimś innym! „Siedzę Panią niczym szpieg", napisał w pierw­szym liście. Zatem to on jest szpiegiem. Bada ją, prze­prowadza na niej doświadczenia, aby udowodnić sobie, że nie jest taka, za jaką ją uważa! Pisze do niej listy pod nieznanym imieniem i następnie obserwuje jej zachowanie, szpicluje ją aż do samej szafy, aż po biustonosze!

Ale po co to robi?

Narzuca się jedna tylko odpowiedź: chce ją osaczyć.

Ale po co ma ją osaczać?

Po to, by się jej pozbyć. Istotnie, jest młodszy, a ona się postarzała. Na próżno ukrywa uderzenia krwi do twarzy, postarzała się i to widać. A on szuka powodu, by ją porzucić. Nie może jej powiedzieć: postarzałaś się, ja jestem młody. Jest na to zbyt porządny, zbyt grzeczny. Ale kiedy tylko nabierze przekonania, że go zdradza, że jest zdolna go zdradzić, porzuci ją z tą samą łatwością, z tym samym chłodem, z jakimi odsunął od swego życia starego przyjaciela F. Ten chłód, tak dziwnie radosny, zawsze ją przerażał. Teraz rozumie, że jej przerażenie było prorocze.






30


Wpisał czerwień Chantal na pierwsze strony złotej księgi ich miłości. Po raz pierwszy spotkali się w tłumie ludzi, w sali przy długim stole zastawionym kieliszkami szampana i talerzami z tostami, z pasztetami, z szynką. Było to w górskim hotelu, a on był wówczas instruktorem narciarskim i został poproszony, całkiem przypadkowo i jeden tylko raz, by przyłączył się do towarzystwa uczest­ników seminarium, które każdego wieczora kończyło się małym koktajlem. Przedstawiono ich sobie w przelocie, szybko, nie mogli nawet zapamiętać swoich imion. Udało im się zamienić jedynie kilka słów w obecności innych osób. Następnego dnia Jean-Marc przyszedł nie zaproszo­ny po to tylko, by ją zobaczyć. Gdy go spostrzegła, zaczerwieniła się. Zaczerwieniły się nie tylko policzki, lecz także szyja i jeszcze niżej dekolt; była wspaniale czerwona na oczach wszystkich, czerwona z jego powodu i dla niego. Ta czerwień była miłosną deklaracją, ta czerwień przesą­dziła o wszystkim. Pół godziny później udało im się odosob­nić w półmroku długiego korytarza; nie wypowiedziawszy słowa, zachłannie się całowali.

To, że następnie przez całe lata nie widział, jak Chantal się czerwieni, potwierdzało wyjątkowy charakter tamtej czerwieni, która w głębi ich przeszłości błyszczała niczym niewymownie kosztowny rubin. Później powiedziała mu któregoś dnia, że mężczyźni nie oglądają się już za nią. Słowa, same w sobie błahe, stały się ważne z powodu towarzyszącej im czerwieni. Nie mógł pozostać głuchy na język kolorów, który był językiem ich miłości i który, powiązany ze zdaniem przez nią wypowiedzianym, zdawał mu się mówić o smutku starzenia się. Dlatego, przyjmując maskę obcego, napisał do niej: „Chodzę za Panią jak szpieg, jest Pani piękna, bardzo piękna".

Kiedy wrzucił pierwszy list do skrzynki, nawet nie myślał o wysyłaniu kolejnych. Niczego nie zaplanował na przyszłość, chciał po prostu sprawić jej przyjemność, teraz, natychmiast, pozbyć ją deprymującego wrażenia, że męż­czyźni już się za nią nie oglądają. Nie próbował przewi­dzieć jej reakcji. Gdyby mimo wszystko usiłował jej się domyślić, to by przypuszczał, że Chantal pokaże mu list mówiąc: „Spójrz! jednak mężczyźni jeszcze o mnie nie zapomnieli!", a on z całą niewinnością zakochanego do­rzuciłby do pochwał nieznajomego własne komplementy. Ale niczego mu nie pokazała. Epizod pozostał otwarty, bez końcowej kropki. W następnych dniach często znajdował ją w rozpaczy, pogrążonej w myśli o śmierci, przeto chcąc nie chcąc pisał dalej.

Pisząc drugi list myślał sobie: staję się Cyranem; Cyrano: mężczyzna, który pod maską kogoś innego wyznaje miłość ukochanej kobiecie; który, odciążony od swego imienia, nagle wyzwala w sobie elokwencję. Przeto pod listem dorzucił podpis: C.D.B. Był to szyfr tylko dla niego. Tak jakby pozostawił tajemny znak swego przejścia. C.D.B.: Cyrano de Bergerac.

I był nadal Cyranem. Podejrzewając, że Chantal prze­stała wierzyć w swe wdzięki, mówił dla niej o jej ciele. Próbował opisać każdą jego część, twarz, nos, oczy, szyję, nogi, aby na powrót zaczęła być z niego dumna. Był szczęśliwy, gdy stwierdził, że Chantal chętniej się stroi, że jest weselsza, lecz ten sukces zarazem go smucił: wcześniej nie lubiła nosić wokół szyi czerwonych pereł, nawet kiedy ją o to prosił; a teraz usłuchała kogoś innego.

Cyrano nie może żyć bez zazdrości. W dniu, w którym wszedł niespodziewanie do pokoju i Chantal pochylała się nad półką w szafie, wyraźnie dostrzegł jej zakłopotanie. Udając, że niczego nie zauważył, opowiedział jej o powie­ce, która obmywa oko; dopiero nazajutrz, kiedy był sam w domu, otworzył szafę i pod stosem biustonoszy znalazł dwa listy.

Wówczas pytał siebie zadumany, dlaczego Chantal ich mu nie pokazała; odpowiedź wydała mu się prosta. Kiedy mężczyzna pisze listy do kobiety, czyni to po to, by przygotować teren, na którym później zbliży się do niej w celu uwiedzenia. A kiedy kobieta te listy przemilcza, to dlatego, że chce, by jej dzisiejsza dyskrecja chroniła jutrzejszą przygodę. I kiedy na domiar je chowa, to dlatego, że gotowa jest pojmować tę przyszłą przygodę jako miłość.

Długo stał przed otwartą szafą i następnie, za każdym razem, gdy wrzucał do skrzynki nowy list, szedł spraw­dzić, czy odnajdzie go na swoim miejscu, pod biustono­szami.



31


Gdyby Chantal się dowiedziała, że Jean-Marc nie do­chował jej wierności, cierpiałaby, lecz zgadzałoby się to z tym, czego w ostateczności mogła się po nim spodziewać. Jednakże szpiegowanie, policyjne eksperymenty, które ka­zał jej znosić, nie odpowiadały niczemu, co o nim wiedzia­ła. Kiedy się poznali, nie chciał niczego wiedzieć, niczego słyszeć o jej przeszłym życiu. Szybko przystała na skraj­ność tej odmowy. Nie miała wobec niego żadnej tajemnicy i okrywała milczeniem to tylko, o czym on nie chciał słyszeć. Nie widzi żadnego powodu, dla którego Jean-Marc zaczął nagle ją podejrzewać, nadzorować.

Nagle przypomina sobie zdanie o karminowej szacie kardynała, które zawróciło jej w głowie, i teraz się wstydzi: jakże była otwarta dla obrazów, które ktoś siał w jej głowie! jakże musiała mu się wydać śmieszna! Wsadził ją do klatki niczym królika. Złośliwy i rozbawiony, śledzi jej reakcje.

A jeśli się myli? Czyż nie pomyliła się już dwukrotnie wtedy, gdy zdawało się jej, że zdemaskowała swego kore­spondenta?

Odszukuje kilka listów, które Jean-Marc kiedyś do niej napisał, i porównuje je z listami C.D.B. Jean-Marc ma pismo lekko pochylone w prawo, stawia raczej małe litery, podczas gdy we wszystkich listach nieznajomego pismo jest obszerne i pochyla się w lewo. Ale właśnie to nazbyt widoczne niepodobieństwo zdradza oszustwo. Ten, kto chce skryć swój charakter pisma, postara się najpierw zmienić jego pochylenie i rozmiar. Chantal próbuje porów­nać „f', „a" i „o", tak, jak wyglądają w listach Jean-Marca i nieznajomego. Stwierdza, że mimo różnej wielko­ści, ich zarys wydaje się podobny. Ale kiedy porównuje dłużej, wciąż na nowo, traci pewność. Och nie, nie jest grafologiem i niczego nie może być pewna.

Wybiera jeden list Jean-Marca i jeden list podpisany przez C.D.B.; wkłada je do torebki. Co począć z pozo­stałymi? Znaleźć lepszą dla nich kryjówkę? Po co. Jean-Marc zna je i zna nawet miejsce, w którym Chantal je chowa. Nie trzeba dawać mu do zrozumienia, że czuje się nadzorowana. Układa je zatem w szafie, dokładnie tam, gdzie dotąd leżały.

Niedługo potem zadzwoniła do drzwi gabinetu grafolo­ga. Przyjął ją miody mężczyzna w ciemnym garniturze i poprowadził korytarzem do biura, gdzie za stołem sie­dział inny mężczyna, osiłek w samej koszuli. Młodzieniec oparł się o ścianę w głębi pokoju, natomiast osiłek wstał i podał jej rękę.

Usiadł, a Chantal spoczęła w fotelu naprzeciw. Poło­żyła na stole list Jean-Marca i list C.D.B; kiedy wyjaśnia­ła, zakłopotana, czego chciałaby się dowiedzieć, mężczyz­na powiedział do niej bardzo obcym tonem: - Mogę sporządzić dla pani psychologiczną analizę mężczyzny, którego tożsamość jest pani znana. Ale trudno jest sporzą­dzić analizę psychologiczną podrabianego charakteru pis­ma.

- Nie potrzebuję analizy psychologicznej. Znam wy­starczająco dobrze psychologię człowieka, który napisał te listy, jeśli przypuścić, że to on je napisał.

- Jeśli dobrze pojąłem, chce pani mieć pewność, że osoba, która napisała ten list - pani kochanek bądź mąż -jest tą samą osobą, która zmieniła charakter pisma. Chce ją pani zdemaskować.

- Niezupełnie tak - powiedziała, zażenowana.

- Niezupełnie, lecz prawie. Tyle że, droga pani, ja jestem grafologiem-psychologiem, a nie prywatnym detek­tywem i z policją również nie współpracuję.

W pokoiku zapadło milczenie i żaden z obu mężczyzn nie chciał go przerwać, gdyż żaden nie miał dla niej współczucia.

Czuła, jak wewnątrz jej ciała wznosi się fala ciepła, potężna, dzika, zaborcza fala, i zrobiła się czerwona, czerwona na całym ciele; raz jeszcze przemknęły jej przez głowę słowa o karminowym płaszczu kardynała, gdyż jej ciało było teraz prawdziwie udrapowane w wykwintny płaszcz uszyty z płomieni.

- Pomyliła pani adres - powiedział jeszcze mężczyzna. - To nie jest gabinet donosów.

Usłyszała słowo ,,donos" i jej płaszcz z płomieni stał się płaszczem wstydu. Wstała, żeby zabrać listy. Ale zanim zdołała je wziąć, młodzieniec, który przyjął ją w drzwiach, przeszedł za stół; stojąc przy osiłku, wpatrywał się uważnie w oba charaktery pisma i powiedział:

- Oczywiście, że to jest ta sama osoba - następnie zwrócił się do Chantal: - Proszę spojrzeć na to „t", proszę spojrzeć na to „g"!

Nagle go rozpoznaje: ten młodzieniec to kelner z normandzkiego miasteczka, gdzie czekała na Jean-Marca. A ponieważ go rozpoznaje, słyszy wewnątrz swego roz­palonego ciała własny głos, pełen zdziwienia: przecież to wszystko nie jest prawdą! to mi się roi, to mi się roi, to nie może być prawdą!

Młodzieniec uniósł głowę, spojrzał na nią (jakby chciał jej pokazać swą twarz, aby mogła zostać rozpoznana) i powiedział do niej z uśmiechem tyleż słodkim, co pogard­liwym: - Oczywiście! To ten sam charakter pisma. Tyle że powiększył je i pochylił w lewo.

Chantal nie chce już niczego słyszeć, słowo „donos" wypędziło wszystkie inne słowa. Czuje się jak kobieta, która denuncjuje swojego ukochanego na policji, przynosząc jako dowód włos znaleziony na zdradzonej pościeli. Wreszcie, zebrawszy listy, odwraca się bez słowa i kieruje ku wyjściu. Młodzieniec przemieścił się raz jeszcze: stoi przy drzwiach i otwiera je przed nią. Chantal jest sześć kroków od niego, i ta mała odległość wydaje się jej nieskończona. Jest czerwona, pali się, rozpływa. Mężczyz­na przed nią jest arogancko młody i arogancko patrzy na jej biedne ciało. Jej biedne ciało! Pod spojrzeniem mło­dzieńca Chantal czuje, że starzeje się ono w oczach, w przyśpieszonym tempie, widocznie jak na dłoni.

Wydaje się jej, że powtarza się sytuacja, którą przeżyła w kawiarni na normandzkim wybrzeżu, kiedy zagrodził jej drogę do drzwi, uśmiechając się usłużnie, i ona bała się, że nie będzie już mogła wyjść. Spodziewa się, że teraz odegra przed nią tę samą scenę, lecz on stoi grzecznie obok drzwi do biura i ją przepuszcza; po czym Chantal niepewnym krokiem starej kobiety idzie korytarzem w stronę drzwi wyjściowych (czuje jego ciężkie spojrzenie na swych mok­rych plecach) i kiedy wreszcie znajduje się na klatce scho­dowej, ma wrażenie, że umknęła z wielkiego niebezpieczeń­stwa.




32


Dlaczego w dniu, w którym szli razem po ulicy, nie zamieniając ani słowa, widząc wokół siebie jedynie nie­znajomych przechodniów, nagle się zaczerwieniła? Było to niepojęte: stropiony, nie mógł zapanować nad swoją reak­cją: „Zaczerwieniłaś się! Dlaczego się zaczerwieniłaś?" Nie odpowiedziała mu i zaniepokoiło go, że dzieje się z nią coś, o czym on nie ma pojęcia.

Epizod ten jakby rozpalił złotą księgę ich miłości i Jean-Marc napisał do Chantal list o karminowym płaszczu kardynała. W swej roli Cyrana osiągnął wówczas swój największy sukces: oczarował ją. Był dumny z listu, ze swego uwodzicielskiego talentu, lecz odczuwał zazdrość silniejszą niż kiedykolwiek. Stworzył widmo mężczyzny i choć tego nie chciał, poddał Chantal testowi, który mierzył jej podatność na czyjeś uwodzenie.

Jego zazdrość nie przypominała tej, którą odczuwał w swej młodości, kiedy wyobraźnia torturowała go eroty­cznymi fantazjami; tym razem zazdrość była mniej boles­na, lecz bardziej niszczycielska: bardzo łagodnie przemie­niała ukochaną kobietę w złudzenie ukochanej kobiety. A ponieważ Chantal nie była już dla niego istotą pewną, nie miał już żadnego stałego punktu w chaosie bez warto­ści, jakim jest świat. Przy Chantal przeistoczonej (albo odistoczonej) opanowywała go dziwna, melancholijna obojętność. Nie obojętność wobec niej, lecz obojętność wobec wszystkiego. Jeśli Chantal jest złudzeniem, złudze­niem jest całe życie Jean-Marca.

W końcu jego miłość przezwyciężyła zazdrość i wątp­liwości. Pochylał się nad otwartą szafą, wbijał wzrok w biustonosze, i nagle, nie pojmując, jak to się stało, poczuł się wzruszony. Wzruszony odwiecznym gestem ko­biet chowających list w bieliźnie, gestem, którym jego Chantal, jedyna i niepowtarzalna, staje w nieskończonym pochodzie swych wspólniczek. Nigdy nie chciał niczego wiedzieć o intymnej części jej życia, której z nią nie dzielił. Dlaczego teraz miałby się nią interesować czy wręcz na nią oburzać?

Czym jest zresztą, pytał siebie, intymny sekret? Czy to w nim spoczywa to, co w istocie ludzkiej jest najbardzej indywidualne, najbardziej oryginalne, najbardziej tajemne? Czy to intymne sekrety czynią z Chantal ową jedyną istotę, którą on kocha? Nie. Sekretne jest to, co najbardziej pospolite, najbanalniejsze, najczęstsze i wspólne wszyst­kim: ciało i jego potrzeby, jego manie, choroby, na przy­kład zatwardzenie albo miesiączka. Skrywamy wstydliwie owe intymności nie dlatego, że są takie osobiste, lecz przeciwnie, dlatego że są żałośnie bezosobowe. Jak może mieć Chantal za złe, że należy ona do swojej płci, że przypomina inne kobiety, że nosi biustonosz i wraz z nim psychologię biustonosza? Tak jakby sam nie należał do jakiegoś wiecznie męskiego idiotyzmu! Początki obojga wywodzą się z pracowni, w której spartolono ich oczy, dodając bezwładny ruch powieki, a w ich brzuchach umie­szczono śmierdzącą fabryczkę. Oboje mają ciało, w którym biedna dusza zajmuje tak mało miejsca. Czy nie powinni przejść mimo tej małej nędzy, którą skrywają głęboko w szufladach? Ogarnęło go ogromne współczucie i aby już ostatecznie zakończyć tę historię, postanowił napisać do Chantal ostatni list.



33


Pochylony nad kartką papieru, zastanawia się znów nad tym, co Cyrano, którym był (którym jeszcze, po raz ostatni, jest), nazywał drzewem możliwości. Drzewo moż­liwości: życie takie, jakie się objawia człowiekowi, kiedy, zdziwiony, dociera do progu życia dorosłego: rozgałęzienia pełne rozśpiewanych pszczół. I wydaje mu się, że pojmuje, dlaczego Chantal nie pokazała mu nigdy listów: chciała usłyszeć szelest drzewa, sama, bez niego, gdyż on, Jean-Marc, uosabiał przekreślenie wszystkich możliwości, był redukcją jej życia (choćby i redukcją szczęśliwą) do jednej możliwości. Nie mogła opowiedzieć mu o listach, gdyż tą szczerością natychmiast by mu uświadomiła, że nie inte­resuje się prawdziwie możliwościami, jakie listy jej przy­rzekały, że z góry odrzuca utracone drzewo, które jej pokazywał. Jakże mógłby mieć to jej za złe? W ostatecz­nym rozrachunku to on chciał, by usłyszała muzykę szele­szczących gałęzi. Zachowała się zatem zgodnie z życzeniem Jean-Marca. Usłuchała go.

Pochylony nad kartką, myśli: nawet jeśli przygoda z listami dobiega kresu, echo tego szelestu pozostało w Chantal. I pisze do niej, że nieoczekiwana okoliczność zmusza go do wyjazdu. Potem osłabia nieco to stwier­dzenie: „Czy jest to doprawdy nieoczekiwany wyjazd, czy raczej pisałem moje listy dlatego właśnie, że wiedziałem, iż pozostaną bez dalszego ciągu? Czyż to nie pewność wy­jazdu pozwalała mi przemawiać do Pani z pełną szczero­ścią?"

Wyjechać. Tak, to jedyne możliwe rozwiązanie, lecz dokąd jechać? Zastanawia się. Może nie wspominać o celu podróży? Byłoby to tajemnicze na zbyt romantyczny spo­sób. Albo byłby to niegrzeczny unik. To prawda, jego istnienie musi pozostać w cieniu, dlatego nie poda przy­czyn swego wyjazdu, bo mogłyby wskazać na wymyśloną tożsamość respondenta, na przykład na jego zawód. Jed­nak bardziej naturalne byłoby powiedzieć, dokąd jedzie. Jakieś miasto we Francji? Nie. Nie byłby to wystarczający powód do przerwania korespondencji. Nowy Jork? Mek­syk? Japonia? Wyglądałoby to nieco podejrzanie. Należy wymyślić miasto za granicą, a jednak bliskie, banalne. Londyn! Ależ tak; wydaje to mu się tak logiczne, tak naturalne, że mówi do siebie z uśmiechem: istotnie, wyje­chać mogę tylko do Londynu. Ale zaraz pyta: dlaczego właśnie Londyn wydaje mi się tak naturalny? Wówczas wyłania się wspomnienie mężczyzny z Londynu, z którego Chantal i on często żartowali, kobieciarza, który niegdyś dał Chantal wizytówkę. Anglika, Brytyjczyka, którego Jean-Marc nazwał Britannicusem. Nieźle: Londyn, miasto lubieżnych marzeń. To tam nieznajomy wielbiciel pojedzie i wmiesza się w tłum rozpustników, psów na kobiety, podrywaczy, erotomanów, perwersantów, lubieżników; to tam zniknie na zawsze.

I jeszcze myśli sobie: pozostawi słowo Londyn zamiast podpisu, jako ledwie dostrzegalny ślad swych rozmów z Chantal. Smieje się cicho sam z siebie: chce pozostać nieznany, bez tożsamości, gdyż wymaga tego gra. A jed­nak pragnienie przeciwne, pragnienie zupełnie nieuzasadnione i niezasadne, irracjonalne, tajemne, z pewnością głupie, namawia go, by nie zniknął tak zupełnie niezauwa­żony, by zostawił znak, ukrył gdzieś zaszyfrowany podpis, na którego podstawie jakiś nieznany i wyjątkowo przenik­liwy obserwator mógłby go zidentyfikować.

Gdy schodził włożyć list do skrzynki, usłyszał piskliwe krzyki. Na dole zobaczył ich: kobietę z trójką dzieci przed domofonem. Podchodząc do skrzynek umieszczonych na przeciwległej ścianie, przeszedł obok. Kiedy się odwrócił, zauważył, że kobieta naciska dzwonek, przy którym napi­sane jest nazwisko Chantal i jego nazwisko.

- Kogoś pani szuka? - zapytał. Kobieta powiedziała nazwisko.

- To ja!

Cofnęła się o krok i spojrzała na niego z ostentacyjnym zdziwieniem: - To pan! Och, jakże jestem szczęśliwa, że mogę pana poznać! Jestem szwagierką Chantal!



34


Zbity z tropu, musiał zaprosić ich do siebie na górę.

- Nie chcę panu przeszkadzać - powiedziała szwagier­ką, gdy weszli do mieszkania.

- Nie przeszkadza mi pani. Zresztą Chantal zaraz wróci.

Szwagierką zaczęła mówić; od czasu do czasu rzucała okiem na dzieci, które były zupełnie spokojne, wystraszo­ne, niemalże osłupiałe.

- Jestem szczęśliwa, że Chantal je zobaczy - powie­działa, głaszcząc po głowie jedno z nich. - Ona ich nawet nie zna, urodziły się po jej wyjeździe. Lubiła dzieci. Nasza willa pękała od nich w szwach. Jej mąż był raczej okrop­nym facetem, nie powinnam tak mówić o własnym bracie, ale ożenił się drugi raz i już się z nami nie widuje. - Śmiejąc się: - Właściwie to zawsze wolałam Chantal od jej męża!

Znowu cofnęła się o krok i przyjrzała Jean-Marcowi spojrzeniem równie wielbiącym co prowokującym: - Cóż, umiała dobrać sobie mężczyznę! Przyjechałam powiedzieć wam, że jesteście u nas mile widziani. Będę wdzięczna, jeśli pan przyjedzie i w ten sposób zwróci nam naszą Chantal. Dom jest otwarty, kiedy tylko pan zechce. Zawsze.

- Dziękuję.

- Jest pan wysoki, och, jakże to mi się podoba. Mój brat jest niższy od Chantal. Zawsze miałam wrażenie, że ona jest jego mamą. Nazywała go „moją małą myszką", może pan to pojąć, nadała mu kobiece przezwisko! Zawsze sobie wyobrażałam - powiedziała wybuchając śmiechem - jak trzyma go w ramionach i kołysze, szepcząc „moja mała myszka, moja mała myszka!"

Zrobiła kilka tanecznych kroków, wyciągając ramiona, tak jakby niosła w nich dziecko, i powtórzyła: „Moja mała myszka, moja mała myszka!" Jeszcze przez chwilę tań­czyła, domagając się śmiechu Jean-Marca jako odpowie­dzi. Aby ją zadowolić, udał, że się uśmiecha, i wyobraził sobie Chantal przy mężczyźnie, którego nazywała „małą myszką". Szwagierka nadal mówiła i nie mógł wyrzucić z siebie tego obrazu, który go napawał przerażeniem: obrazu Chantal nazywającej mężczyznę (niższego od niej) swoją „małą myszką".

Z sąsiedniego pokoju dochodziły jakieś hałasy. Jean-Marc spostrzegł, że dzieci się rozbiegły; oto podstępna strategia najeźdźców: pod płaszczykiem niewinności udało im się wślizgnąć do pokoju Chantal; najpierw milczący niczym tajna armia, potem, po dyskretnym zamknięciu za sobą drzwi, odgrywający furioso zdobywców.

Jean-Marc był niespokojny, lecz szwagierka go zapew­niła: - Nic takiego. To tylko dzieci. Bawią się.

- Tak, tak - powiedział Jean-Marc - widzę, że się bawią - i skierował kroki w stronę rozkrzyczanego pokoju. Szwagierka była szybsza. Otworzyła drzwi: z obrotowego krzesła zrobili karuzelę; jedno dziecko położyło się brzu­chem na siedzeniu i kręciło się w koło, dwoje pozostałych obserwowało je wrzeszcząc.

- Mówiłam panu, bawią się - powtórzyła szwagierka, zamykając drzwi. I porozumiewawczo mrugnęła okiem: - To są dzieci. Co poradzić? Szkoda, że Chantal nie ma. Tak bardzo bym chciała, by je poznała.

Wrzawa z sąsiedniego pokoju przeistoczyła się w praw­dziwy tumult i Jean-Marc nie ma już żadnej ochoty uciszać dzieci. Widzi przed sobą Chantal, która w środku rodzin­nej ciżby kołysze w ramionach niskiego mężczyznę i nazy­wa go „małą myszką". Do tego obrazu dołącza następny: Chantal, która strzeże zazdrośnie listów od nieznajomego wielbiciela, aby nie zdusić w zarodku obietnicy przygody. Ta Chantal nie jest do siebie podobna; ta Chantal nie jest tą, którą kocha; ta Chantal jest złudzeniem. Wypełnia go dziwne, destrukcyjne pragnienie i Jean-Marc rozkoszuje się zgiełkiem, jaki robią dzieci. Pragnie, by zdemolowały pokój, by zdemolowały cały, mały świat, który kochał i który stał się złudzeniem.

- Mój brat - ciągnęła szwagierka - był dla niej za wątły, rozumie mnie pan, wątły - śmieje się - we wszyst­kich znaczeniach słowa. Pan rozumie, pan rozumie! - Zno­wu się śmieje. - Czy mogę dać panu pewną radę?

- Jak pani sobie życzy.

- Radę bardzo poufną!

Przysunęła usta i coś mu powiedziała, ale jej wargi, dotykając ucha Jean-Marca, mlasknęły i zagłuszyły słowa. Odsunęła się i zaśmiała: - I co pan na to? Niczego nie zrozumiał, ale też się roześmiał.

- Ach, rozbawiło to pana! - powiedziała szwagierka i dorzuciła: - Mogłabym opowiedzieć panu mnóstwo po­dobnych rzeczy. Och, wie pan, my nie miałyśmy przed sobą tajemnic. Jeśli ma pan z nią problemy, proszę mi powiedzieć, mogę dać panu parę dobrych rad! - Roze­śmiała się: - Wiem, jak ją poskromić!

I Jean-Marc myśli: Chantal zawsze z wrogością wyra­żała się o swej rodzinie i szwagierce. Jak jest możliwe, że szwagierka darzy ją tak szczerą sympatią? Co zatem właś­ciwie oznacza to, że Chantal ich nienawidziła? Jak można kogoś nienawidzić i zarazem tak łatwo przystosowywać się do tego, co się nienawidzi?

W sąsiednim pokoju dzieci szalały i szwagierka uśmie­cha się, wskazując ręką w stronę drzwi: - Widzę, że to panu nie przeszkadza! Jest pan jak ja. Widzi pan, ja nie jestem kobietą kochającą porządek, ja lubię, żeby coś się działo, żeby śpiewało, słowem, kocham życie!

Na tle dziecięcych krzyków nasuwają mu się dalsze myśli: czy łatwość, z jaką Chantal umie przystosować się do tego, co nienawidzi, jest doprawdy tak godna podziwu? Czy mieć dwie twarze to doprawdy powód do tryumfu? Niegdyś cieszył się myślą, że wśród tych ludzi od reklamy ona jest intruzem, szpiegiem, zamaskowanym wrogiem, potencjalną terrorystką. Ale Chantal nie jest terrorystką, jest raczej, jeśli już posługiwać się terminologią polityczną, kolaborantką. Kolaborantką, która służy znienawidzonej władzy, nie utożsamiając się z nią, która pracuje dla niej, będąc od niej daleko i która pewnego dnia na swą obronę przytoczy przed sędziami fakt, że miała dwie twarze.



35


Chantal zatrzymała się na progu i, zdziwiona, stała w nim niemal minutę, gdyż ani Jean-Marc, ani szwagierka jej nie zauważyli. Dobiegł do niej piskliwy głos, którego już dawno nie słyszała: „Pan jest podobny do mnie. Wi­dzi pan, ja nie jestem kobietą kochającą porządek, ja lu­bię, żeby coś się działo, żeby śpiewało, słowem, kocham życie!"

Wreszcie spojrzenie szwagierki spoczęło na niej: - Chantal - wykrzyknęła - co za niespodzianka, nieprawdaż? - i podbiegła ją ucałować. Chantal poczuła w kąci­kach ust wilgoć warg swej szwagierki.

Nadejście Chantal wywołało zakłopotanie, lecz prze­rwała je wkrótce dziewczynka, która wbiegła do pokoju. - To jest nasza mała Corinne - oznajmiła szwagierka Chantal; i do dziecka: - Powiedz cioci dzień dobry - lecz dziewczynka nie zwróciła żadnej uwagi na Chantal i oznaj­miła, że chce jej się siusiu. Szwagierka bez wahania, tak jakby była tu już dobrze zadomowiona, weszła z Corinne do przedpokoju i zniknęła w toalecie.

- Boże - wyszeptała Chantal, korzystając z nieobecno­ści szwagierki. - Jak oni nas tu wykryli?

Jean-Marc wzruszył ramionami. Ponieważ szwagierka pozostawiła drzwi do przedpokoju i toalety szeroko otwar­te, niewiele mogli sobie powiedzieć. Słyszeli plusk moczu spadającego w wodę w muszli, zmieszany z głosem szwa­gierki, która przekazywała im informacje o swej rodzinie i od czasu do czasu strofowała siusiającą dziewczynkę.

Chantal przypomina sobie: pewnego dnia, podczas wakacji, zamknęła się w toalecie; nagle ktoś pociągnął za klamkę. Ponieważ nie znosi prowadzić rozmów przez drzwi toalety, nie odpowiedziała. Po drugiej stronie domu ktoś krzyknął, aby uspokoić natręta. „Tam siedzi Chan­tal!" Mimo informacji natręt jeszcze parokrotnie szarpnął klamkę, jakby chciał zaprotestować przeciw milczeniu Chantal.

Odgłos moczu ustąpił szumowi spuszczonej wody i Chantal myśli wciąż o wielkiej betonowej willi, w której dźwięki roznosiły się tak, że nie sposób było określić kierun­ku, z jakiego pochodziły. Przyzwyczajona była słyszeć ko­pulacyjne westchnienia szwagierki (ich zbędna donośność miała być zapewne prowokacją, nie tyle seksualną, co moralną: demonstracyjnym odrzuceniem wszelkich tajem­nic); pewnego dnia miłosne westchnienia rozległy się pono­wnie i dopiero po pewnym czasie zrozumiała, że to babcia astmatyczka oddycha, jęcząc po drugiej stronie domu.

Szwagierka wróciła do salonu. - No to leć - powiedzia­ła do Corinne, która pobiegła do dzieci w pokoju obok. Po czym szwagierka zwróciła się do Jean-Marca: - Nie mam Chantal za złe, że zostawiła mojego brata. Być może powinna go już dawno zostawić. Ale mam jej za złe, że o nas zapomniała. - I, obracając się w stronę Chantal: - Przecież jesteśmy dla ciebie, Chantal, dużą częścią twoje­go życia! Nie możesz nas się wyprzeć, przekreślić, nie możesz zmienić swej przeszłości! Twoja przeszłość jest tym, czym jest. Nie możesz zaprzeczyć, że byłaś z nami szczęś­liwa. Przyjechałam powiedzieć twojemu nowemu przyja­cielowi, że jesteście oboje mile u mnie widziani!

Chantal słyszała jej słowa i myślała sobie, że zbyt długo żyła z tą rodziną nie okazując swej inności, przeto szwagie­rka całkiem (niemal całkiem) słusznie mogłaby się gniewać, że po rozwodzie zerwała z nimi wszystkie więzy. Dlaczego w czasie swego małżeństwa Chantal była tak miła i ugodo­wa? Sama nie wiedziała, jak nazwać swe ówczesne za­chowanie. Posłuszeństwem? Hipokryzją? Obojętnością? Dyscypliną?

Kiedy żył jej syn, była w pełni gotowa przystać na to życie we wspólnocie, pod stałym nadzorem, z całym jego zbiorowym brudem, z niemal obowiązkową nagością na basenie, z niewinną bliskością, która pozwalała jej się dowiadywać, dzięki subtelnym, lecz sugestywnym śladom, kto był przed nią w toalecie. Czy lubiła to? Nie, przepełniał ją wstręt, lecz wstręt ten był łagodny, milczący, nie walecz­ny, zrezygnowany, niemal łagodny, nieco kpiący, nigdy zbuntowany. Gdyby jej dziecko nie umarło, żyłaby w ten sposób do kresu swych dni.

W pokoju Chantal zgiełk się wzmógł. Szwagierka krzy­knęła: „Cicho!", lecz jej głos, bardziej wesoły niż roz­gniewany, nie zdradzał ochoty poskromienia wrzasków, a raczej przyłączenia się do zabawy.

Chantal traci cierpliwość i wchodzi do pokoju. Dzieci wspinają się na fotele, lecz Chantal ich nie widzi; oszołomiona, wpatruje się w szafę; drzwi otwarte są na oścież; a przed szafą, na podłodze, walają się jej biustonosze, majteczki, i wśród nich listy. Dopiero później spostrzega, że najstarsza dziewczynka okręciła biustonosz wokół gło­wy w ten sposób, że miseczka przeznaczona na pierś wznosi się na jej włosach niczym kozacka czapka.

- Spójrzcie no na nią! - Szwagierka śmieje się, chwyta­jąc po przyjacielsku Jean-Marca za ramię. - Spójrzcie, spójrzcie! istny bal maskowy!

Chantal widzi swe listy rozrzucone na podłodze. Ogar­nia ją gniew. Ledwie godzinę temu wyszła z gabinetu grafologa, gdzie potraktowano ją z pogardą, i ona, zdra­dzona przez swe rozpalone ciało, nie umiała stawić czoła. Teraz ma dosyć poczucia winy: te listy nie uosabiają już dla niej śmiesznego sekretu, którego powinna się wstydzić; od tej chwili symbolizują fałsz Jean-Marca, jego perfidię, jego zdradę.

Szwagierka zdała sobie sprawę z lodowatej reakcji Chantal. Nie przestając mówić i się śmiać, pochyliła się nad dzieckiem, odwiązała biustonosz i przykucnęła, aby pozbierać bieliznę.

- Nie, proszę cię, zostaw - powiedziała do niej Chantal stanowczym tonem.

- Jak sobie życzysz, jak sobie życzysz, chciałam dob­rze.

- Wiem - powiedziała Chantal, patrząc na szwagierkę, która oparła się ponownie na ramieniu Jean-Marca; Chan­tal ma wrażenie, że pasują do siebie, że tworzą doskonałą parę, parę nadzorców, parę szpiegów. Nie, nie ma żadnej ochoty zamykać drzwi od szafy. Pozostawia ją otwartą jako dowód plądrowania. Myśli sobie: to mieszkanie nale­ży do mnie i teraz mam przemożną chęć być w nim sama; być w nim wzniosie, suwerennie sama. I mówi to na głos: - To mieszkanie jest moje i nikt nie ma prawa otwierać moich szaf i grzebać w moich osobistych rzeczach. Nikt. Mówię: nikt.

Ostatnie słowo skierowane było o wiele bardziej do Jean-Marca niż do szwagierki. Nie chcąc jednak zdradzić się z tym wobec intruzki, zwróciła się tylko do niej:

- Proszę cię, idź stąd.

- Nikt nie grzebał w twoich osobistych rzeczach - po­wiedziała szwagierka, przechodząc do defensywy.

Zamiast odpowiedzi Chantal wskazała głową na otwar­tą szafę, bieliznę i listy porozrzucane na podłodze.

- Mój Boże, przecież dzieci się bawiły! - powiedzia­ła szwagierka, i dzieci, jakby czując gniew wibrujący w powietrzu, zamilkły ze swym wielkim wyczuciem dyp­lomacji.

- Proszę cię - powtórzyła Chantal i wskazała na drzwi. Jedno z dzieci trzymało w ręku jabłko, które wzięło z patery leżącej na stole.

- Odłóż jabłko tam, gdzie było - powiedziała do niego Chantal.

- Chyba śnię! - wykrzyknęła szwagierka.

- Odłóż jabłko. Kto ci je dał?

- Odbiera dziecku jabłko, ja chyba śnię!

Dziecko odłożyło jabłko na paterę, szwagierka chwyci­ła je za rękę, pozostała dwójka przyłączyła się do nich i poszli sobie.



36


Jest sama z Jean-Markiem i nie widzi żadnej różnicy między nim a tymi, którzy właśnie wyszli.

- Nieomal zapomniałam - mówi - że kupiłam niegdyś to mieszkanie, aby być wreszcie wolna, aby nie być śledzo­na, aby móc kłaść moje rzeczy tam, gdzie chcę, i być pewna, że pozostaną tam, gdzie je położyłam.

- Mówiłem ci wielokrotnie, że moje miejsce jest obok tamtego żebraka, a nie obok ciebie. Jestem na marginesie tego świata. Ty ustawiłaś się w centrum.

- A ty usadowiłeś się na całkiem luksusowym mar­ginesie i nic cię to nie kosztuje.

- Zawsze jestem gotów porzucić mój luksusowy mar­gines. Ale ty nigdy nie zrezygnujesz z tej cytadeli konfor­mizmu, w której osiadłaś z twymi wieloma twarzami.



37


Minutę wcześniej Jean-Marc chciał wyjaśnić całą rzecz, wyznać swą mistyfikację, lecz wymiana tych czterech replik uniemożliwiła wszelki dialog. Nie ma już nic do powiedze­nia, gdyż prawdą jest, że mieszkanie należy do niej, a nie do niego; powiedziała mu, że usadowił się na luksusowym marginesie, który nic go nie kosztuje, i jest to prawdą: zarabia piątą część tego, co ona, i cały ich związek opiera się na niemej zgodzie, że o tej nierówności nie będą nigdy wspominali.

Stali naprzeciwko siebie, po dwóch stronach stołu. Chantal wyciągnęła z torebki kopertę, rozdarła ją i wyjęła list: list, który właśnie do niej napisał, przed godziną ledwie. Nie kryła się z tym listem wcale, wręcz chciała się z nim pokazać. Bez żadnego gestu przeczytała przy nim list, który powinna zachować w tajemnicy. Po czym wło­żyła go do torebki, rzuciła na Jean-Marca krótkie i nie­mal obojętne spojrzenie, i bez słowa poszła do swego pokoju.

Jean-Marc zastanawia się nad tym, co mu powiedziała: „Nikt nie ma prawa otwierać mych szaf i grzebać w moich osobistych rzeczach." Zatem zrozumiała, Bóg wie jak, że on zna listy i kryjówkę. Chce mu pokazać, że wie o tym i że jest jej wszystko jedno. Że jest zdecydowana żyć jak jej się podoba i nie troszczyć się o niego. Że od tej pory gotowa jest czytać swe miłosne listy przy nim. Tą obojęt­nością zapowiada już nieobecność Jean-Marca. Dla niej jego już tu nie ma. Już go stąd wyprowadziła.

Długo siedziała w swoim pokoju. Słyszał wściekły głos odkurzacza, którym porządkowała bałagan pozostawiony przez intruzów. Potem przeszła do kuchni. Dziesięć minut później zawołała go. Usiedli przy stole do skromnego posiłku na zimno. Po raz pierwszy w ich wspólnym życiu nie wypowiedzieli ani słowa. Och, z jakąż szybkością przeżuwał jedzenie, którego smaku nawet nie czuł! Znowu poszła do swego pokoju. Nie wiedząc, co czynić (niezdolny uczynić cokolwiek) włożył piżamę i położył się w ich szerokim łożu, w którym zwykle byli razem. Ale tego wieczoru nie wyszła od siebie. Czas mijał i nie mógł spać. Wreszcie wstał i przytknął ucho do drzwi. Usłyszał regu­larny oddech. Ten spokojny sen, ta łatwość, z jaką zasnęła, były dla niego torturą. Długo stał z uchem przy drzwiach i mówił sobie, że była znacznie mniej bezbronna, niż myślał. I że być może się mylił, gdy ją uznał za słabszą, a siebie za silniejszego.

Któż bowiem jest silniejszy? Gdy znajdowali się oboje na ziemi miłości, być może silniejszy był on. Ale gdy ziemia miłości zniknęła pod ich stopami, silniejsza jest ona, i to on jest słabszy.



38


Na swym wąskim łóżku nie spała tak dobrze, jak myślał; był to sen stokrotnie przerywany i pełen nieprzyje­mnych, porwanych majaczeń, absurdalnych, błahych, mo­zolnie erotycznych. Za każdym razem, gdy budzi się po takim śnie, odczuwa zażenowanie. Oto, myśli sobie, jeden z sekretów życia kobiety, każdej kobiety, te nocne zbliże­nia, które wszystkie obietnice wierności, całą czystość, całą niewinność czynią podejrzanymi. W naszym stuleciu nikt się tym nie gorszy, ale Chantał lubi sobie wyobrażać księżniczkę de Cleves albo cnotliwą Wirginię Bernardin Saint-Pierre'a, albo świętą Teresę z Avila, albo Matkę Teresę, która w naszych czasach przebiega w pocie czoła świat ze swym dziełem miłosierdzia, lubi je sobie wyobra­żać, gdy wychodzą ze swych nocy niczym z kloaki występ­ków, nie do wyznania, nieprawdopodobnych, durnych, aby w dzień stać się dziewiczymi i cnotliwymi. Taka była i jej noc: obudziła się parokrotnie, za każdym razem po przedziwnych orgiach z mężczyznami, których nie znała i którzy budzili w niej obrzydzenie.

Nie chcąc już dłużej pogrążać się w tych nieczystych przyjemnościach, ubrała się bardzo wcześnie rano i zapa­kowała do podręcznej walizki kilka przedmiotów niezbęd­nych w krótkiej podróży. Kiedy była już gotowa, zobaczy­ła w drzwiach swego pokoju Jean-Marca w piżamie.

- Dokąd jedziesz? - powiedział do niej.

- Do Londynu.

- Co? Do Londynu? Dlaczego do Londynu? Chantal powiedziała z całkowitym spokojem: - Dobrze wiesz, dlaczego do Londynu.

Jean-Marc czerwieni się.

Powtórzyła: - Dobrze wiesz, prawda? — i spojrzała mu w twarz. Jakim tryumfem było dla niej zobaczyć, że tym razem to on jest cały czerwony!

Z palącymi policzkami powiedział: - Nie, nie wiem dlaczego do Londynu.

Chantal nie mogła się nasycić jego rumieńcem.

- Mamy seminarium w Londynie - powiedziała. - Do­wiedziałam się o nim wczoraj wieczorem. Rozumiesz, że nie miałam ani okazji, ani ochoty, aby o tym z tobą mówić.

Była pewna, że nie może jej uwierzyć, i cieszyła się, że jej kłamstwo było takie nagie, takie bezwstydne, takie bezczelne, tak wrogie.

- Zamówiłam taksówkę. Schodzę. Będzie lada chwila. Uśmiechnęła się do niego, tak jak uśmiechem mówi się do widzenia albo żegnaj. I w ostatniej chwili, jakby wbrew swej woli, jakby ten gest jej się wymknął, położyła prawą dłoń na policzku Jean-Marca; ten gest był krótki, nie trwał dłużej niż sekundę lub dwie, po czym odwróciła się do niego plecami i wyszła.



39


Czuje na policzku dotyk jej ręki, a właściwie opuszek trzech palców, i jest to zimny ślad, jakby muśnięcie żaby. Jej pieszczoty zawsze były powolne, spokojne, wydawało mu się, że chcą przedłużać czas. Tymczasem te trzy palce, złożone pośpiesznie na jego policzku, nie były pieszczotą, lecz przypomnieniem. Tak jakby schwytana przez burzę, przez falę, która ją unosi, Chantal miała dla siebie już tylko ten jeden, uciekający gest, aby powiedzieć: „A jed­nak tu byłam! Przeszłam tędy! Cokolwiek się zdarzy, nie zapomnij o mnie!"

Ubiera się machinalnie i myśli o tym, co powiedzieli sobie na temat Londynu. „Dlaczego do Londynu?", spytał i ona odpowiedziała: „Dobrze wiesz, dlaczego do Londynu". Była to jasna aluzja do wyjazdu, zapowiedzianego w ostatnim liście. Owo „dobrze wiesz" znaczyło: znasz list. Ale ten list, który dopiero co wyjęła ze skrzynki, mógł być znany tylko jego nadawcy i jej samej. Inaczej mówiąc, Chantal zerwała maskę z biednego Cyrano i chciała mu powiedzieć: to ty mnie zaprosiłeś do Londynu, zatem jestem ci posłuszna.

Ale jeśli się domyśliła (mój Boże, mój Boże, jak mogła się domyślić?), że on jest autorem listów, dlaczego przyjęła to tak źle? Jeśli wszystkiego się domyśliła, dlaczego nie do­myśliła się przyczyn jego fałszerstwa? O co go podejrzewa? Za wszystkimi tymi pytaniami ma tylko jedną pewność: nie rozumie jej. Ona zresztą też niczego nie zrozumiała. Ich myśli potoczyły się w przeciwnych kierunkach i zdaje mu się, że już się więcej nie spotkają.

Ból, który odczuwa, nie szuka ukojenia, przeciwnie, chce rozjątrzyć ranę i unosić ją tak, jak obnosimy się na oczach wszystkich z krzywdą. A on nie ma dość cierpliwo­ści, by czekać na powrót Chantal i wyjaśnić nieporozumie­nie. W głębi duszy dobrze wie, że byłoby to jedynym rozsądnym zachowaniem, lecz ból nie chce słuchać rozsąd­ku, ma swój własny rozsądek, który nie jest rozsądny. I ten nierozsądny rozsądek chce, by po swym powrocie Chantal znalazła się w pustym mieszkaniu, bez Jean-Marca, w ta­kim mieszkaniu, jakiego sobie życzyła, samotnym i bez niczyjego nadzoru. Jean-Marc wkłada do kieszeni kilka banknotów, wszystko co ma, potem przez chwilę waha się, czy powinien wziąć klucze. Ostatecznie zostawia je na stoliku przy wejściu. Kiedy Chantal je zobaczy, zrozumie, że on już nie wróci. Tylko kilka marynarek i koszul w szafie, tylko kilka książek w bibliotece pozostanie tu na pamiątkę.

Wychodzi, nie wiedząc, co uczyni. Najważniejsze to opuścić mieszkanie, które nie jest już jego. Opuścić je, zanim postanowi, dokąd teraz pójdzie. Dopiero gdy będzie na ulicy, pozwoli sobie o tym myśleć.

Ale na dole doznaje dziwnego wrażenia, że znajduje się poza rzeczywistością. Musi zatrzymać się na środku ulicy, aby pozbierać myśli. Dokąd iść? Różne pomysły kłębią mu się w głowie: Perigord, gdzie na wsi mieszka część jego rodziny, która zawsze chętnie go przyjmuje; jakiś tani hotel w Paryżu. Kiedy tak się zastanawia, na czerwonym świetle staje taksówka. Macha na nią ręką.



40


Oczywiście żadna taksówka nie czekała na nią na ulicy i Chantal nie miała zupełnie pojęcia, dokąd iść. Jej decyzja jest w pełni improwizacją wywołaną niepokojem, nad którym nie była zdolna zapanować. W tej chwili pragnie jednej tylko rzeczy: nie widzieć go przynajmniej przez dzień i noc. Pomyślała o pokoju w hotelu, tu, w Paryżu, lecz pomysł od razu wydał się jej głupi: co będzie robiła przez cały dzień? Spacerowała po ulicach, by wdychać ich smród? Siedziała zamknięta w pokoju? I po co? Potem ma pomysł, by wsiąść do samochodu i pojechać gdzieś na wieś, przed siebie, aby znaleźć spokojne miejsce i pobyć w nim dzień, dwa. Lecz gdzie?

Nie bardzo wiedząc jak, znalazła się przy przystanku autobusowym. Miała ochotę wsiąść do pierwszego auto­busu, jaki nadjedzie, i dać się zawieźć na ostatni przy­stanek. Autobus się zatrzymał i była zdziwiona, że wi­dzi napis wymieniający wśród kolejnych przystanków Dworzec Północny. To z niego odjeżdżają pociągi do Londynu.

Ma wrażenie, że wiedzie ją splot okoliczności i Chantal chce przekonać siebie, iż to dobra wróżka przyszła ją wspomóc. Londyn: powiedziała Jean-Marcowi, że właśnie tam jedzie, po to, by wiedział, że go zdemaskowała. Teraz przychodzi jej do głowy myśl: może Jean-Marc wziął poważnie zapowiedź wyjazdu do Londynu; może będzie jej szukał na dworcu. I z tej myśli rodzi się następna, słabsza, ledwo słyszalna, niczym głos pisklęcia: jeśli Jean-Marc będzie na dworcu, skończy się to całe dziwne nieporozu­mienie. Myśl ta jest jak pieszczota, lecz pieszczota zbyt krótka, gdyż już po chwili Chantal buntuje się ponownie przeciw niemu i odpycha od siebie wszelką tęsknotę.

Ale dokąd pójdzie i co zrobi? A gdyby tak naprawdę pojechała do Londynu? Gdyby pozwoliła kłamstwu zmate­rializować się? Przypomina sobie, że w swym kalendarzyku ma wciąż adres Britannicusa. Britannicus: ileż on może mieć lat? Wie, że spotkanie z nim byłoby najmniej praw­dopodobną rzeczą na świecie. I co? Tym lepiej. Przyjedzie do Londynu, będzie spacerowała, zatrzyma się w hotelu i nazajutrz wróci do Paryża.

Za chwilę pomysł ten przestaje się jej podobać: wy­chodząc z domu myślała, że odzyska swą niezależność, a w istocie pozwala manipulować sobą nieznanej i niekontrolowanej sile. Wyjazd do Londynu, decyzja, którą pod­sunął jej żałosny przypadek, jest szaleństwem. Dlaczego myśleć, że splot okoliczności pracuje dla niej? Dlaczego uznawać go za dobrą wróżkę? A jeśli ta wróżka byłaby zła i knuła na jej zgubę? Przyrzeka sobie: kiedy autobus zatrzyma się na Dworcu Północnym, ona nie ruszy się; pojedzie dalej.

Ale kiedy autobus się zatrzymuje, Chantal ku swemu zdziwieniu wysiada. I kieruje się w stronę dworcowego budynku, jakby wsysana do środka.

W ogromnym hallu widzi marmurowe schody prowa­dzące wysoko, do poczekalni dla pasażerów wyjeżdżają­cych do Londynu. Chce spojrzeć na rozkład jazdy, lecz nagle słyszy swe imię pośród wybuchów śmiechu. Za­trzymuje się i widzi kolegów z biura zebranych przy schodach. Kiedy rozumieją, że ich dostrzegła, ich śmiech jeszcze się wzmaga. Są niczym licealiści, którym udał się świetny żart, wyborny figiel.

Wiemy teraz, co zrobić, abyś jeździła z nami! Gdybyś wiedziała, że tu jesteśmy, jak zawsze byś znalazła wymów­kę! Cholerna indywidualistka!" I znowu wybuchają śmie­chem.

Chantal wiedziała, że Leroy planował seminarium w Londynie, lecz miało się ono odbyć dopiero za trzy tygodnie. Jak to możliwe, że są tu dzisiaj? Raz jeszcze ma dziwne uczucie, że to, co się dzieje, nie dzieje się naprawdę, nie może być prawdą. Ale to zdziwienie ustępuje natych­miast innemu zdziwieniu: w przeciwieństwie do tego, czego mogłaby sama się spodziewać, czuje się prawdziwie szczęś­liwa w obecności kolegów, wdzięczna, że zgotowali jej niespodziankę.

Gdy wchodzi po schodach, młoda koleżanka z biura bierze ją pod rękę i Chantal mówi sobie, że Jean-Marc przez cały czas robił tylko jedno: odciągał ją od życia, które powinno być jej życiem. Słyszy, jak mówi: „Usado­wiłaś się w centrum". I jeszcze: „Osiadłaś w cytadeli konformizmu". Teraz mu odpowiada: Tak. I ty nie prze­szkodzisz mi w niej pozostać!

Jej młoda koleżanka prowadzi ją wciąż pod rękę przez tłum pasażerów aż do punktu kontroli paszportowej, usy­tuowanego przed drugimi schodami, wiodącymi w dół, na peron. Chantal jak odurzona ciągnie swoją niemą kłótnię z Jean-Markiem i rzuca w jego stronę: Jaki to sędzia postanowił, że konformizm jest złem, a nonkonformizm dobrem? Czy przystosować się nie znaczy zbliżyć się do innych ludzi? Czy konformizm nie jest wielkim miejscem spotkania, do którego spływają zewsząd wszyscy, w któ­rym życie jest bardziej gęste, żarliwsze?

Ze szczytu schodów widzi pociąg do Londynu, nowo­czesny i elegancki, i mówi jeszcze sobie: Bez względu na to, czy narodziny na tej ziemi są szczęśliwym czy nieszczęś­liwym trafem, najlepszym sposobem na spędzenie życia jest pozwolić się nieść, tak jak ja w tej chwili, wesołemu i ha­łaśliwemu tłumowi, który kroczy naprzód.



41


Po wejściu do taksówki powiedział: „Dworzec Północ­ny!", i była to chwila prawdy: może opuścić mieszkanie, może wrzucić klucze do Sekwany, spać na ulicy, lecz nie ma siły odejść od Chantal. Szukać jej na dworcu jest gestem rozpaczy, ale pociąg do Londynu jest jedyną wska­zówką, jedyną, jaką mu pozostawiła, i Jean-Marc nie umie jej pominąć, choć prawdopodobieństwo, że kieruje go na dobrą drogę, jest całkiem mizerne.

Kiedy przybył na dworzec, pociąg do Londynu jeszcze nie odszedł. Wbiegł schodami przeskakując po cztery stop­nie i kupił bilet; większość pasażerów już wsiadła; jako ostatni zszedł na dokładnie strzeżony peron; wzdłuż całego pociągu przechadzali się policjanci z owczarkami niemiec­kimi ćwiczonymi do wykrywania materiałów wybuchowych; wskoczył do wagonu pełnego Japończyków z apara­tami fotograficznymi wokół szyi; znalazł swoje miejsce i usiadł.

Dopiero wówczas uderzyła go absurdalność jego za­chowania. Jest w pociągu, w którym wedle wszelkiego prawdopodobieństwa tej, której szuka, nie ma. Za trzy godziny będzie w Londynie, nie wiedząc, po co przyjechał; ledwie mu starczy pieniędzy na bilet powrotny. Skonfudowany wstał i wyszedł na peron z niejasną pokusą powrotu do domu. Ale jak wracać bez kluczy? Zostawił je przecież na stoliku przy drzwiach. Jednak oprzytomniał i wie teraz, że gest ten był jedynie sentymentalnym kabo­tyństwem, które odegrał dla siebie: dozorczyni ma drugie klucze i da mu je bez problemu. Pełen wahania spojrzał na koniec peronu i zobaczył, że wszystkie wyjścia są już zamknięte. Zatrzymał policjanta i spytał, jak się stąd wydostać; policjant wyjaśnił mu, że to niemożliwe; kiedy jest się już w pociągu, z powodów bezpieczeństwa nie można z niego wysiąść; każdy pasażer musi w nim pozo­stać jako żywa gwarancja tego, że nie podłożył bomby; są terroryści islamscy i są terroryści irlandzcy; marzą tylko o masakrze w podmorskim tunelu.

Wrócił do wagonu, kontrolerka uśmiechnęła się do niego, uśmiechnął się cały personel i Jean-Marc myśli: to w ten właśnie sposób, z powielonymi i szerokimi uśmiecha­mi, człowiek towarzyszy rakiecie wpuszczonej w tunel śmierci, tej rakiecie, w której wojownicy nudy, turyści amerykańscy, niemieccy, hiszpańscy, koreańscy, są gotowi narażać życie dla swej wielkiej walki. Usiadł, i gdy tylko pociąg ruszył, zerwał się z siedzenia i udał na poszukiwanie Chantal.

Wszedł do wagonu pierwszej klasy. Po jednej stronie korytarza ustawione były fotele jednoosobowe, po drugiej, dwuosobowe; w środku wagonu fotele stały naprzeciw siebie, tak że podróżni mogli toczyć wspólną, hałaśliwą rozmowę. Była wśród nich Chantal. Widział jej plecy: rozpoznawał nieskończenie wzruszający i niemal śmieszny kształt jej głowy z niemodnym kokiem. Siedząc przy oknie, uczestniczyła w ożywionej rozmowie; zapewne byli to jej koledzy z agencji; a zatem nie skłamała? nie, choć wydawa­ło się nieprawdopodobne, z pewnością nie skłamała.

Stał bez ruchu; słyszał śmiechy, wśród których rozróż­nił śmiech Chantal. Była wesoła. Tak, była wesoła i to go raniło. Patrzył na jej ruchy pełne wigoru, którego u niej nie znał. Nie słyszał, co mówiła, lecz widział jej rękę energicz­nie unoszącą się i opadającą; tej ręki nie można było rozpoznać; to była ręka kogoś innego; nie miał wrażenia, że Chantal go zdradza; było inaczej: zdawało mu się, że ona nie istnieje już dla niego, że odeszła sobie gdzie indziej, w inne życie, w którym jeśli ją spotka, to już jej nie rozpozna.



42


Chantal powiedziała bojowym tonem: - Ale jak troc­kista mógł stać się człowiekiem wierzącym? Gdzie tu logika?

- Droga przyjaciółko, zna pani słynne powiedzenie Marksa: zmienić świat.

- Oczywiście.

Chantal siedziała przy oknie, zwrócona twarzą do najstarszej koleżanki z agencji, dystyngowanej damy z pal­cami pokrytymi pierścionkami; obok niej Leroy mówił dalej: - Otóż nasze stulecie uzmysłowiło nam rzecz przeog­romną: człowiek nie jest zdolny zmienić świata i nie zmieni go nigdy. Jest to podstawowy wniosek z mojego doświad­czenia rewolucyjnego. Wniosek zresztą przyjmowany mil­cząco przez wszystkich. Ale wynika z niego następny wniosek, który idzie o wiele dalej. Jest on teologiczny i mówi: człowiek nie ma prawa zmieniać tego, co stworzył Pan Bóg. Trzeba pójść do końca tego zakazu.

Chantal patrzyła na niego zafascynowana: mówił nie jako wykładowca udzielający lekcji, lecz jako prowokator. I to właśnie Chantal w nim lubi: ten suchy ton mężczyzny, który zamienia w prowokację wszystko, co robi, zgodnie ze świętą tradycją rewolucjonistów czy awangardzistów; nigdy nie zapomni „zadziwić burżuja", nawet jeśli wypo­wiada najbardziej konwencjonalne prawdy. Czyż prawdy najbardziej prowokacyjne („burżuja na stryczek!") nie stają się zresztą najbardziej konwencjonalnymi, kiedy tyl­ko dochodzą do władzy? Konwencja może w każdej chwili stać się prowokacją, a prowokacja konwencją. Ważna jest natomiast wola, by pójść do końca każdej postawy. Chan­tal wyobraża sobie Leroya na hałaśliwych zebraniach studenckiej rewolty 1968 roku, wypowiadającego na swój inteligentny, logiczny i suchy sposób sentencje, wobec których wszelki opór rozsądku skazany jest na klęskę: burżuazja nie ma prawa do życia; sztuka, której klasa robotnicza nie rozumie, powinna zniknąć; nauka służąca interesom burżuazji jest bezwartościowa; należy przepędzić z uniwersytetów tych, którzy ją wykładają; nie ma wolno­ści dla wrogów wolności. Im bardziej zdanie, które wy­głaszał, było absurdalne, tym bardziej był z niego dumny, gdyż jedynie wybitna inteligencja zdolna jest nadać bezsen­sownym ideom sens logiczny.

Chantal odpowiedziała: - Zgoda, ja również myślę, że wszystkie zmiany są zgubne. W takim razie naszym obo­wiązkiem byłoby strzec świat przed zmianami. Niestety, świat nie umie powstrzymać szaleńczego pędu ku zmia­nom...

- ...dla których człowiek jest przecież jedynie narzę­dziem - przerwał jej Leroy:

- Wynalezienie lokomotywy zawiera w zarodku plan samolotu, który nieuchronnie prowadzi do rakiety kosmicznej. Ta logika zawiera się w samych rzeczach, mówiąc inaczej, stanowi część projek­tu boskiego. Może pani wymienić całkowicie tę ludzkość na inną, a i tak nie naruszy to ewolucji, która prowadzi od roweru do rakiety. Człowiek nie jest autorem tej ewolucji, jedynie wykonawcą. Wykonawcą wręcz żałosnym, gdyż nie zna sensu tego, co wykonuje. A sens ten nie należy do nas, należy wyłącznie do Boga i my jesteśmy tu po to jedynie, aby być Mu posłusznym i aby On mógł robić, co Mu się podoba.

Zamknęła oczy: słodkie słowo „zbliżenie" przyszło do niej i ją nasączyło; wymówiła w milczeniu dla siebie samej: „zbliżenie idei". Jak równie sprzeczne postawy mogły nastąpić po sobie w jednej głowie, niczym dwie kochanki w tym samym łóżku? Niegdyś niemal ją to oburzało, lecz dzisiaj zachwyca: wie bowiem, że przeciwstawienie tego, co Leroy mówił kiedyś, temu, co głosi dzisiaj, nie ma żadnego znaczenia. Ponieważ wszystkie idee są siebie warte. Ponie­waż wszystkie twierdzenia i stanowiska mają tę samą wartość, mogą się o siebie ocierać, spotykać się, gładzić, mieszać, migdalić się, macać, kopulować.

Naprzeciw Chantal odezwał się słodki i lekko drżący głos: - Ale w takim razie po co my jesteśmy na tym padole? Dla kogo żyjemy?

Był to głos dystyngowanej damy siedzącej obok Leroya, którego dama uwielbia. Chantal wyobraża sobie, że Leroy jest teraz otoczony dwiema kobietami, między którymi będzie musiał wybrać: damą romantyczną i damą cynicz­ną; słyszy cienki głosik, który nie chce porzucić swych pięknych wierzeń, lecz który (wedle wyobrażenia Chantal) broni ich z nieujawnionym pragnieniem, by zostały poni­żone przez jej demonicznego bohatera, właśnie zwracające­go się do niej:

- Po co żyjemy? Aby dostarczyć Bogu ludzkie mięso. Albowiem Biblia nie wymaga od nas, droga pani, abyśmy szukali sensu życia. Wymaga od nas, abyśmy się roz­mnażali. Kochajcie się i prokreujcie. Proszę dobrze zro­zumieć: sens owego „kochajcie się" jest określony przez „prokreujcie". „Kochajcie się" nie oznacza w żaden spo­sób miłości miłosiernej, współczującej, duchowej czy namiętnej, lecz oznajmia po prostu: „uprawiajcie miłość!", „kopulujcie" (przybiera słodki ton i pochyla się nad da­mą:)... „pieprzcie się!" (Niczym oddany uczeń, dama po­słusznie patrzy mu w oczy). To na tym i tylko na tym polega sens życia ludzkiego. Reszta to brednie.

Rozumowanie Leroya jest ostre jak brzytwa i Chantal się zgadza: miłość jako egzaltacja dwóch jednostek, miłość jako wierność, namiętne przywiązanie do jednej tylko osoby, nie, coś takiego nie istnieje. A jeśli istnieje, to wyłącznie jako samoukaranie, dobrowolna ślepota, uciecz­ka do klasztoru. Chantal mówi sobie, że jeśli nawet miłość istnieje, to istnieć nie powinna, i ta myśl nie przynosi goryczy, przeciwnie, Chantal czuje od niej błogość, która roznosi się po jej ciele. Myśli o metaforze róży przenikają­cej we wszystkich mężczyzn i mówi sobie, że żyła dotąd w miłosnym odosobnieniu i że teraz gotowa jest usłuchać mitu róży i zmieszać się z jej upojnym zapachem. W tej chwili przypomina sobie o Jean-Marcu. Czy został w do­mu? Wyszedł? Stawia sobie to pytanie bez żadnej emocji: tak jakby pytała, czy w Rzymie pada deszcz albo czy w Nowym Jorku jest ładna pogoda.

Jakkolwiek obojętne, wspomnienie o Jean-Marcu zmu­siło ją jednak, by obróciła głowę. W głębi wagonu zobaczy­ła osobę, która odwraca się plecami i przechodzi do następnego wagonu. Miała wrażenie, że rozpoznaje Jean-Marca usiłującego uciec przed jej spojrzeniem. Czy to naprawdę był on? Zamiast szukać odpowiedzi, patrzyła przez okno: krajobraz był coraz brzydszy, pola coraz bardziej szare, a równiny najeżone coraz większą ilością metalowych słupów, konstrukcji metalowych i drutów. Głos w głośniku oznajmił, że pociąg za kilka sekund zjedzie pod morze. Istotnie, zobaczyła okrągły i ciemny otwór, w który pociąg wślizgnie się zaraz niczym wąż.



43


- Zjeżdżamy - powiedziała dystyngowana dama, i jej głos zdradzał lękliwą ekscytację.

- Do piekła - dorzuciła Chantal, przypuszczając, że Leroy życzyłby sobie, by dama okazała się jeszcze bardziej naiwna, jeszcze bardziej zdziwiona, jeszcze bardziej zalęk­niona. Chantal czuła się teraz jego diaboliczną asystentką. Rozkoszowała się myślą, że przyprowadzi mu tę pruderyj­ną i dystyngowaną damę do łóżka, które wyobrażała sobie nie w jakimś luksusowym hotelu londyńskim, lecz na estradzie pełnej świateł, jęków, dymów i diabłów.

Przez okno nie było już co oglądać, pociąg jechał w tunelu i Chantal miała wrażenie, że oddala się od swej szwagierki, od Jean-Marca, od wszelkiego nadzoru, od wszelkiego szpiegowania, że oddała się od swego życia, od życia, które się do niej przykleiło, które jej ciążyło; w jej głowie wyłoniły się słowa: „stracony z oczu", i była zdzi­wiona, że ta podróż, aby zniknąć, nie była ponura, lecz toczyła się, słodka i radosna, pod opieką mitologicznej róży.

- Zjeżdżamy coraz głębiej - powiedziała dama, za­trwożona.

- Tam, gdzie znajduje się prawda - powiedziała Chan­tal.

- Tam - Leroy wszedł jej w słowo - gdzie znajduje się odpowiedź na pani pytanie: po co żyjemy? co jest w życiu istotne? - Wbił wzrok w damę: - Istotne w życie jest przedłużanie życia: poród i to, co go poprzedza, kopulacja, oraz to, co poprzedza kopulację, uwiedzenie, to znaczy pocałunki, włosy rozwiane na wietrze, zgrabnie uszyte majteczki i biustonosze, i wszystko, co czyni ludzi zdol­nymi do kopulacji, to znaczy żarcie, nie jakaś wielka kuchnia, ta zbędna rzecz, której nikt już nie docenia, lecz żarcie, które kupują wszyscy, i wraz z żarciem defekacja, gdyż, jak pani wie, moja droga damo, moja piękna i wielbiona damo, jak pani wie, w naszym zawodzie poczesne miejsce zajmuje pochwała papieru toaletowego i pieluszek. Papier toaletowy, pieluszki, pranie, żarcie. Oto święty krąg człowieka, i naszą misją jest nie tylko ten krąg odkryć, uchwycić i wyznaczyć, lecz także uczynić go pięknym, przekształcić w śpiew. Dzięki naszemu wpływowi papier toaletowy jest niemal wyłącznie koloru różowego i jest to wysoce budujący fakt, który polecam, moja droga i za­trwożona pani, do głębokiej medytacji.

- Ależ to nędza, nędza - powiedziała dama swym głosem wibrującym jak skarga zgwałconej kobiety - to nędza umalowana! Jesteśmy wszyscy malarzami nędzy!

- Tak, właśnie tak - powiedział Leroy i Chantal do­słyszała w tym „właśnie" przyjemność, jaką czerpał ze skargi dystyngowanej damy.

- Ale w takim razie gdzie jest wielkość życia? Skoro wszyscy jesteśmy skazani na żarcie, kopulację, na papier toaletowy, kim jesteśmy? I skoro tylko do tego jesteśmy zdolni, jaką dumę możemy czerpać z faktu, że jesteśmy, jak to się powiada, wolnymi istotami?

Chantal spojrzała na damę i pomyślała, że była wyma­rzoną ofiarą dla uczestników orgii. Wyobraziła sobie, że ją rozbierają, że skuwają łańcuchem jej stare i dystyngowane ciało, że zmuszają ją, by powtarzała piskliwym i roz­żalonym głosem swe naiwne prawdy, podczas gdy przed nią wszyscy będą się wypinali i kopulowali...

Leroy przerwał fantazje Chantal: - Wolność? Przeży­wając swą nędzę może być pani nieszczęśliwa lub szczęś­liwa. Pani wolność polega na tym właśnie wyborze. Wolno pani roztopić pani indywidualność w uczuciu klęski albo w euforii. Naszym wyborem, moja droga pani, jest euforia.

Chantal poczuła, jak na jej usta wypływa uśmiech. Dobrze zapamiętała, co Leroy przed chwilą powiedział: naszą jedyną wolnością jest wybór między zgorzknieniem a przyjemnością. A że naszym losem jest błahość wszyst­kich rzeczy, nie trzeba nosić tej błahości jako wady, lecz trzeba umieć się nią cieszyć. Patrzyła na niewzruszoną twarz Leroya, na tyleż uroczą co perwersyjną inteligencję, która z niej biła. Patrzyła na niego z sympatią bez pożąda­nia i pomyślała sobie (tak jakby ścierała ręką poprzednie marzenie), że już od dawna przeistoczył on swą męską energię w siłę ciętej logiki, we wpływ, jaki wywierał na ekipę swych pracowników. Wyobraziła sobie chwilę, gdy będą wysiadali z pociągu: podczas gdy Leroy nadal będzie straszył swymi wypowiedziami damę, która go wielbi, ona zniknie dyskretnie w kabinie telefonicznej, aby potem wymknąć się im wszystkim.





44


Japończycy, Amerykanie, Hiszpanie, Rosjanie, wszyscy z aparatami fotograficznym na szyi, wychodzą z pociągu, a Jean-Marc usiłuje nie stracić Chantal z oczu. Rozległa ludzka fala nagle się zwęża i niknie pod peronem na ruchomych schodach. Na dole schodów, w hallu, pod­biegają ludzie z kamerami, a za nimi biegnie tłum gapiów, którzy stają mu na drodze. Pasażerowie z pociągu muszą się zatrzymać. Słychać oklaski i okrzyki, podczas gdy schodami obok zbiegają dzieci. Wszystkie mają na głowie różnokolorowe kaski, tak jakby była to drużyna sportowa, drużyna małych motocyklistów albo narciarzy. To właśnie one są filmowane. Jean-Marc staje na czubkach palców, chcąc dojrzeć ponad głowami Chantal. Wreszcie ją do­strzega. Jest po drugiej stronie kolumny dzieci, w kabinie telefonicznej. Przytyka słuchawkę do ucha i mówi. Jean-Marc usiłuje przetrzeć sobie drogę. Popycha operatora, który, rozwścieczony, wymierza mu kopniaka. Jean-Marc uderza go łokciem i mężczyzna niemal upuszcza swą kame­rę. Podchodzi policjant i nakazuje Jean-Marcowi doczekać końca ujęcia. I w tej właśnie chwili jego oczy natykają się na spojrzenie Chantal wychodzącej z kabiny. Jean-Marc znowu biegnie, chcąc przedrzeć się przez tłum. Policjant wykręca mu ramię tak bolesnym chwytem, że Jean-Marc zgina się wpół i traci Chantal z oczu.

Przeszło ostatnie dziecko w kasku i dopiero teraz policjant zwalnia uchwyt i go puszcza. Jean-Marc patrzy w stronę kabiny telefonicznej, ale jest pusta. Obok niego przystanęła grupka Francuzów; rozpoznaje kolegów Chantal.

- Gdzie jest Chantal? - pyta młodej dziewczyny. Odpowiada mu tonem pełnym wyrzutu: - To pan powinien wiedzieć! Była taka wesoła! Ale kiedy wyszliśmy z pociągu, zniknęła!

Druga, grubsza, jest wściekła: - Widziałam pana w po­ciągu. Dawał jej pan znaki. Wszystko widziałam. Wszyst­ko pan popsuł.

Przerywa im głos Leroya: - Idziemy!

Dziewczyna pyta: - A Chantal?

- Zna adres.

- Ten pan - mówi dystyngowana dama z palcami w pierścionkach - też jej szuka.

Jean-Marc dobrze wie, że Leroy zna go z widzenia, podobnie jak on zna jego. Mówi do niego: - Dzień dobry.

- Dzień dobry - odpowiada Leroy i uśmiecha się: - Widziałem, jak pan się z nimi zmagał. Jeden przeciw wszystkim.

Jean-Marc czuje jakby sympatię w jego głosie. Jest ona niczym wyciągnięta ręka, której chce się chwycić z roz­paczy, w jakiej tkwi; jest jak iskierka, która w jednej sekundzie obiecuje przyjaźń; przyjaźń między dwoma męż­czyznami, którzy nie znając się, skorzy są do pomocy, choćby ze względu na radość z nagle zrodzonej między nimi sympatii. Tak jakby w Jean-Marca spłynęło piękne stare marzenie.

Mówi z ufnością: - Czy może mi pan podać nazwę hotelu? Chciałbym zatelefonować i dowiedzieć się, czy Chantal tam jest.

Leroy milknie, po czym pyta: - Nie dała go panu?

- Nie.

- W takim razie proszę wybaczyć - mówi grzecznie, niemal z żalem - nie mogę go panu podać.

Iskierka opadła, zgaszona, i Jean-Marc znowu poczuł ból w ramieniu, skutek chwytu policjanta. Wyszedł z dworca osamotniony. Nie wiedząc dokąd iść, ruszył ulicą przed siebie.

W marszu wyciąga z kieszeni banknoty i raz jeszcze je przelicza. Starczy na podróż powrotną, lecz na nic więcej. Jeśli się zdecyduje, może wracać natychmiast. Wieczorem będzie w Paryżu. Oczywiście byłoby to najrozsądniejsze rozwiązanie. Co będzie tutaj robił? Nie ma tu nic do roboty. A jednak nie może wyjechać. Nigdy nie zdecyduje się na powrót. Nie może opuścić Londynu, skoro jest tu Chantal.

Jeśli jednak nie wolno mu wydawać pieniędzy, aby miał na powrót, nie może również zamieszkać w hotelu, nie może zjeść nawet jednej kanapki. Gdzie będzie spał? Nagle uzmysławia sobie, że potwierdza się wreszcie to, o czym tak często mówiła Chantal: z najgłębszego powołania jest wyrzutkiem, odrzutkiem, który żył co prawda w dob­robycie, lecz jedynie dzięki niepewnym i tymczasowym okolicznościom. I oto nagle jest, kim jest, odesłany do tych, do których należy: do nędzarzy niemających dachu, pod którym mogliby skryć swe osamotnienie.

Przypomina sobie rozmowy z Chantal i odczuwa dzie­cinną potrzebę, by mieć ją tu przed sobą po to tylko, by jej powiedzieć: wreszcie widzisz, że miałem rację, że to nie było na pokaz, ja jestem naprawdę tym, kim jestem, wyrzutkiem, bezdomnym, kloszardem.



45


Wieczór zapadł i powietrze zrobiło się chłodne. Wszedł na ulicę z szeregiem domów po jednej stronie, a po drugiej parkiem okolonym malowaną na czarno kratą. Na chodniku, który ciągnął się wzdłuż parku, stała drewniana ławka; usiadł na niej. Poczuł się bardzo zmęczony i przy­szła mu ochota położyć nogi na ławce i się wyciągnąć. Pomyślał: z pewnością tak to się zaczyna. Pewnego dnia kładzie się nogi na ławce, potem zapada noc i się zasypia. W ten sposób, pewnego dnia, człowiek przyłącza się do włóczęgów i staje się jednym z nich.

Dlatego ze wszystkich sił zapanował nad zmęczeniem i siedział wyprostowany niczym pilny uczeń w klasie. Za sobą miał drzewa, a przed sobą, pod drugiej stronie jezdni, domy; wszystkie były podobne, białe, dwupiętrowe, z dwiema kolumienkami przy wejściu i z czterema oknami na każdym piętrze. Z uwagą patrzył na przechodniów tej mało uczęszczanej ulicy. Zdecydowany był tu zostać, do­póki nie zobaczy Chantal. Czekać było jedyną rzeczą, jaką mógł zrobić dla niej, dla nich dwojga.

Nagle, w domu stojącym trzydzieści mniej więcej met­rów na prawo, zapalają się wszystkie światła i wewnątrz ktoś zaciąga czerwone kotary. Myśli sobie, że zapewne jakieś światowe towarzystwo zebrało się na zabawę. Ale dziwi go, że nie dostrzegł nikogo, kto by tu wchodził; czyżby byli tu od dawna i dopiero teraz zapalili światła? A może mimo woli zdrzemnął się i nie widział, jak nad­chodzili? Mój Boże, a jeśli śpiąc przegapił Chantal? Nagle rozdziera go myśl o podejrzanej orgietce; słyszy słowa: „Dobrze wiesz, dlaczego do Londynu"; i owo „dobrze wiesz" staje przed nim znienacka w innym świetle: Londyn jest miastem Anglika, Brytyjczyka, Britannicusa; to do niego telefonowała z dworca i to z jego powodu wymknęła się Leroyowi, swoim kolegom, wszystkim.

Chwyta go ogromna i bolesna zazdrość, nie zazdrość abstrakcyjna, wy rozumowana, którą odczuwał, gdy przed otwartą szafą zadawał sobie całkiem teoretyczne pytanie o gotowość Chantal do zdrady, lecz zazdrość zaznana w młodości, zazdrość, która przebija ciało, która wypełnia je bólem, która jest nieznośna. Wyobraża sobie Chantal oddającą się innym, posłuszną i gorliwą, i nie może dłużej wytrzymać. Zrywa się i biegnie w stronę domu. Wejściowe drzwi, całe w bieli, oświetla latarnia. Przekręca klamkę, drzwi otwierają się, wchodzi, widzi schody z czerwonym dywanem, słyszy dźwięki głosów na górze, wspina się, na pierwszym piętrze trafia na wielką klatkę schodową, za­stawioną na całej szerokości wieszakami z płaszczami, lecz także (to nowy cios w serce) z sukniami kobiet i kilkoma męskimi koszulami. Przedziera się wściekle przez ubrania i właśnie dochodzi do wielkich wahadłowych drzwi, rów­nież białych, gdy na jego obolałe ramię opada ciężka ręka. Odwraca się i czuje na policzku oddech mężczyzny, osiłka w T-shircie, z wytatuowanymi ramionami, który mówi coś do niego po angielsku.

Usiłuje strząsnąć tę rękę, sprawiającą mu coraz większy ból i popychającą ku schodom. Próbuje stawić opór, traci równowagę i w ostatniej chwili udaje mu się chwycić poręczy. Zwyciężony, powoli idzie w dół. Wytatuowany mężczyzna schodzi za nim i kiedy Jean-Marc przystaje z wahaniem przy drzwiach, krzyczy coś do niego po angielsku i uniesionym ramieniem nakazuje mu wyjść.



46


Obraz orgii towarzyszył Chantal od dawna w jej zawi­łych snach, w jej wyobrażeniach, a nawet podczas rozmów z Jean-Markiem, który powiedział jej pewnego dnia (już tak odległego): chciałbym być tam z tobą, ale pod jednym warunkiem: w chwili rozkoszy każdy z uczestników prze­mieni się w zwierzę, jeden w owcę, inny w krowę, jeszcze inny w kozę, tak że orgia Dionizosa stanie się pastorałką, w której my pozostaniemy sami wśród zwierząt jako pasterz i pasterka (ta idylliczna fantazja bawiła go: biedni rozpustnicy spieszą do domu występku nie wiedząc, że wyjdą z niego przemienieni w krowy).

Otoczona jest nagimi postaciami i jest to chwila, w któ­rej wolałaby owce od ludzi. Nie chcąc już nikogo widzieć, zamyka oczy: ale za powiekami wciąż ich widzi, widzi ich członki, które się unoszą, zmniejszają, są wielkie, są małe. Sprawia to na niej wrażenie pola, z którego wystają dżdżownice i skręcają się, wiją, opadają. Później nie widzi już dżdżownic, lecz węże; jest pełna wstrętu, a przy tym wciąż podniecona. Tyle tylko, że od tego podniecenia już jej nie chce się kochać, przeciwnie, im bardziej jest pod­niecona, tym większy ogarnia ją wstręt do własnego pod­niecenia, które uświadamia jej, że jej ciało należy nie do niej, lecz do błotnistego pola, pola z dżdżownicami i węża­mi.

Otwiera oczy: z przyległego pokoju idzie w jej stronę kobieta, przystaje w otwartych na oścież drzwiach i, tak jakby chciała wyrwać ją z tej samczej bzdury, z tego królestwa dżdżownic, omiata Chantal uwodzicielskim spoj­rzeniem. Jest wysoka, cudownie zbudowana, z blond wło­sami wokół pięknej twarzy. Dokładnie w chwili, gdy Chan­tal ma odpowiedzieć na jej nieme zaproszenie, blondynka zaokrągla wargi i wypuszcza nieco śliny; Chantal widzi te usta w powiększeniu niczym przez potężną lupę: ślina jest biała i pełna pęcherzyków powietrza; kobieta wypuszcza i wsysa pianę śliny, jak gdyby chciała przyciągnąć Chantal, jak gdyby chciała przyrzec jej czułe i wilgotne pocałunki, w których jedna z nich rozpłynie się w drugiej.

Chantal patrzy na ślinę, która się perli, która drży, która lśni na wargach, i jej wstręt zmienia się w mdłości. Odwraca się, aby dyskretnie się wymknąć. Ale blondynka chwyta ją z tyłu za rękę. Chantal wyrywa się i robi kilka kroków, próbując uciec. Czując ponownie rękę blondynki na swym ciele, zaczyna biec. Słyszy oddech prześladow­czym, która z pewnością uznała jej ucieczkę za grę erotycz­ną. Jest w zasadzce: im bardziej usiłuje uciec, tym bardziej podnieca blondynkę, a ta przyciąga ku niej innych prze­śladowców, którzy rzucają się za nią w pogoń.

Chantal wpada na korytarz i słyszy za sobą kroki. Ciała, które ją gonią, napawają ją do tego stopnia obrzy­dzeniem, że jej wstręt przemienia się raptownie w przeraże­nie: biegnie tak, jakby miała ratować swe życie. Korytarz jest długi i kończy się otwartymi drzwiami, wychodzącymi na małą, wyłożoną kafelkami salkę z drzwiami w kącie; Chantal otwiera je i zatrzaskuje za sobą.

W ciemnościach opiera się o ścianę, żeby złapać od­dech; następnie obmacowuje ścianę wokół drzwi i zapala światło. Jest w komórce: odkurzacz, szczotki, ścierki. A na ziemi, na zwoju szmat, zwinięty w kłębek pies. Nie słysząc żadnego głosu z zewnątrz, Chantal myśli: chwila zwierząt nadeszła i jestem uratowana. Głośno pyta psa: - Którym z ludzi jesteś?

Nagle to, co powiedziała, peszy ją. Mój Boże, pyta siebie, skąd przyszedł mi do głowy pomysł, że ludzie u kresu orgii stają się zwierzętami?

To dziwne: zupełnie nie wie, skąd wziął się ten pomysł. Szuka w pamięci i niczego w niej nie znajduje. Odczuwa jedynie łagodne wrażenie, które nie wywołuje w niej żadnego konkretnego wspomnienia, wrażenie tajemnicze, niewytłuma­czalnie szczęśliwe, niczym zbawienie nadeszłe z daleka.

Drzwi otwierają się gwałtownie, brutalnie. Wchodzi czarna kobieta, niska, w zielonej bluzie. Bez zdziwienia rzuca na Chantal krótkie i pogardliwe spojrzenie. Chantal odsuwa się na krok, aby kobieta mogła podnieść wielki odkurzacz i z nim wyjść.

W ten sposób zbliża się do psa, który obnaża kły i warczy. Znowu chwyta ją przerażenie; wychodzi.



47


Stała w korytarzu i myślała wyłącznie o jednym: zna­leźć klatkę schodową, gdzie na wieszaku wiszą jej ubrania. Ale wszystkie drzwi, których klamką kręciła, były zamknięte na klucz. Wreszcie przez drzwi, które były szeroko otwarte, weszła do salonu; wydał się jej dziwnie wielki i pusty: czarna kobieta w zielonej bluzie zabrała się już do sprzątania wielkim odkurzaczem. Z całego wieczornego towarzystwa pozostało jedynie kilku panów; cicho roz­mawiali stojąc; byli ubrani i nie zwracali żadnej uwagi na Chantal, która uzmysławiając sobie swą nagle nieprzystoj­ną nagość, obserwowała ich bojaźliwie. Podszedł do nich inny pan, około siedemdziesiątki, w białym peniuarze i w pantoflach, i coś powiedział.

Łamała sobie głowę, by odkryć, którędy można stąd wyjść, lecz w tej odmiennej atmosferze, w tej nieoczekiwa­nej pustce, układ pokojów wydał się jej przeinaczony i nie była zdolna się w nim połapać. Zobaczyła szeroko otwarte drzwi prowadzące do przyległego pokoju, w którym wcześ­niej zalecała się do niej obśliniona blondynka; przeszła do niego; pokój był pusty; przystanęła i szukała innych drzwi; drzwi nie było.

Zawróciła do salonu i stwierdziła, że w tym czasie panowie poszli sobie. Dlaczego nie była bardziej uważna? Mogła była pójść za nimi! Pozostał jedynie siedemdziesięciolatek w peniuarze. Ich spojrzenia się zetknęły i rozpo­znała go; w uniesieniu nagłej ufności podeszła do niego: - Telefonowałam do pana, przypomina pan sobie? Powie­dział mi pan, żebym przyszła, ale kiedy przyjechałem, nie zastałam pana!

- Wiem, wiem, proszę mi wybaczyć, ja nie uczestniczę w tych dziecinnych zabawach - powiedział uprzejmie, lecz nie zwracając na nią uwagi. Podszedł do okien i otworzył je jedno po drugim. Do salonu wtargnął silny powiew powietrza.

- Jestem taka szczęśliwa, że znalazłam kogoś, kogo znam - powiedziała Chantal z ożywieniem.

- Trzeba się pozbyć tego smrodu.

- Proszę mi powiedzieć, jak trafić na piętro. Mam tam wszystkie swoje rzeczy.

- Więcej cierpliwości - powiedział i poszedł w kąt pokoju, gdzie stało jakieś krzesło; podsunął je Chantal: - Proszę usiąść. Zajmę się panią, jak tylko będę wolny.

Krzesło stoi na środku salonu. Chantal siada posłusz­nie. Siedemdziesięciolatek podchodzi do czarnej kobiety i znika z nią w sąsiednim pokoju. Tam teraz warczy odkurzacz; w jego hałasie Chantal słyszy głos siedemdziesięciolatka, wydającego rozkazy, i stukanie młot­kiem. Młotek? - dziwi się - kto tutaj pracuje młotkiem? Nikogo nie widziała! Ktoś musiał przyjść! Ale którędy wszedł?

Przeciąg unosi czerwone kotary w oknach. Chantal, nagiej na krześle, jest zimno. Raz jeszcze słyszy stukanie młotkiem i, przerażona, pojmuje: zabijają wszystkie drzwi! Nie wyjdzie stąd nigdy! Dławi ją poczucie olbrzymiego niebezpieczeństwa. Podnosi się z krzesła, robi kilka kro­ków, lecz nie wie, dokąd iść, i przystaje. Chce wołać pomocy. Ale kto mógłby jej pomóc? W szczytowej chwili lęku pojawia się w niej obraz mężczyzny, który zmaga się z tłumem, aby do niej dotrzeć. Ktoś z tyłu wykręca mu ramię. Nie widzi jego twarzy, jedynie pochylone ciało. Mój Boże, chciałaby dokładniej coś sobie o nim przypomnieć, przywołać jego rysy, lecz nie potrafi, wie jedynie, że to mężczyzna, który ją kocha, i jest to jedyna rzecz, jaka ją teraz obchodzi. Widziała go w tym mieście, on nie może być daleko. Chce go odnaleźć tak szybko, jak tylko moż­liwe. Ale jak? Drzwi wszędzie są zabite gwoździami! Okna! Są otwarte! Musi podejść do okien! Krzyczeć w stronę ulicy! Będzie nawet mogła wyskoczyć na zewnątrz, jeśli okno nie jest zbyt wysoko! Znowu stukot młotka. I jeszcze jeden. Teraz albo nigdy. Czas pracuje przeciw niej. To jej ostatnia szansa, by cokolwiek uczynić.



48


Wrócił na ławkę, ledwo widoczną w ciemności, którą pozostawiły między sobą dwie latarnie, jedyne na ulicy i bardzo od siebie oddalone.

Już siadał, gdy usłyszał wrzask. Podskoczył; mężczyz­na, który tymczasem zajął ławkę, obsypał go przekleńst­wami. Jean-Marc odszedł bez słowa protestu. Stało się, powiedział do siebie, oto mój nowy status; będę musiał się bić nawet o najmniejszy kąt do spania.

Przystanął po drugiej stronie jezdni, tam gdzie lampa, zawieszona między dwiema kolumienkami, oświetlała białe drzwi domu, z którego go wyrzucono dwie minuty temu. Usiadł na chodniku i oparł się o kratę okalającą park.

Po chwili zaczął padać drobny deszcz. Podniósł koł­nierz marynarki i obserwował dom.

Nagle okna otworzyły się jedno po drugim. Czerwone zasłony, rozsunięte na boki, łopoczą na wietrze i odsłaniają biały, rozświetlony sufit. Co to znaczy? Zabawa się skoń­czyła? Przecież nikt nie wyszedł. Kilka minut temu spalał się w ogniu zazdrości, a teraz odczuwa już tylko strach, strach o Chantal. Chce dla niej uczynić wszystko, lecz nie wie, co należy uczynić, i to jest nieznośne: nie wie, jak jej pomóc, a przecież pomóc jej może on jeden, on, on jeden, gdyż Chantal nie ma nikogo innego na świecie, nikogo innego nigdzie na świecie.

Z twarzą zmoczoną łzami wstaje, robi kilka kroków w stronę domu i wykrzykuje jej imię.



49


Siedemdziesięciolatek przystaje przy Chantal z drugim krzesłem w dłoni: - Dokąd chce pani odejść?

Zdziwiona, spostrzega go naprzeciw siebie i w tym momencie wielkiej trwogi mocna fala ciepła wznosi się z głębi jej ciała, wypełnia jej brzuch, jej piersi, pokrywa jej twarz. Jest w płomieniach. Jest cała naga, jest cała czer­wona, i spojrzenie mężczyzny utkwione w jej ciele każe jej czuć każdą cząsteczkę rozpalonej nagości. Machinalnym gestem kładzie rękę na piersi, jakby chciała je ukryć. Wewnątrz ciała płomienie szybko pożerają jej odwagę i bunt. Nagle czuje się zmęczona. Nagle czuje się słaba.

Chwyta ją za ramię, prowadzi do krzesła, i stawia swoje krzesło tuż przed nią. Siedzą sami, twarzą w twarz, tuż przy sobie, na środku pustego salonu.

Powiew zimnego powietrza obejmuje spocone ciało Chantal. Chantal drży i cieniutkim, błagającym głosem pyta: - Nie można stąd wyjść?

- Dlaczego nie chce pani zostać ze mną, Anno? - pyta ją tonem pełnym wyrzutu.

- Anno? - zlodowaciała z przerażenia: - Dlaczego nazywa mnie pan Anną?

- Czyż nie jest to pani imię?

- Ja nie jestem Anną.

- Ależ od zawsze znam panią jako Annę!

Z przyległego pokoju dotarł kolejny stukot młotka; odwrócił twarz w tamtą stronę, jakby wahał się, czy pójść i zażądać ciszy. Zawłaszczyła sobie tę chwilę samotności, aby spróbować zrozumieć: jest naga, lecz oni ciągle ją rozbierają! Rozbierają ją z jej ja! Rozbierają ją z jej przeznaczenia! Dadzą jej inne imię, a potem porzucą ją wśród nieznajomych ludzi, którym nigdy nie będzie mogła wyjaśnić, kim jest.

Nie ma już nadziei, że stąd wyjdzie. Drzwi są zabite gwoździami. Musi skromnie zacząć od początku. Początek to jej imię. Chce najpierw osiągnąć niezbędne minimum i do­prowadzić do tego, by mężczyzna naprzeciw nazwał ją jej własnym imieniem, jej prawdziwym imieniem. To jest pierw­sza rzecz, o którą go poprosi. Której zażąda. Ledwo jednak wyznacza sobie ten cel, stwierdza, że jej imię jest jakby zatrzaśnięte w jej myślach; nie przypomina go sobie.

Wywołuje to w niej skrajną panikę, lecz Chantal wie, że gra toczy się o jej życie i że chcąc się bronić, chcąc walczyć, musi za wszelką cenę odzyskać zimną krew; skupia się żarliwie i usiłuje sobie przypomnieć: na chrzcie dano jej trzy imiona, tak, trzy, używała tylko jednego, to wie, lecz jakie były te trzy imiona i które z nich zachowała? Mój Boże, musiała słyszeć to imię tysiące razy!

Wyłania się myśl o mężczyźnie, który ją kocha. Gdyby tu był, nazwałby ją jej imieniem. Jeśliby udało się jej przypomnieć sobie jego twarz, umiałaby być może wyob­razić sobie usta wymawiające jej imię. Wydaje jej się, że to dobry trop: dotrzeć do swego imienia za pośrednictwem tego mężczyzny. Próbuje wyobrazić go sobie i raz jeszcze widzi sylwetkę, która przedziera się przez tłum. Jest to obraz blady, uciekający, i teraz usiłuje go utrzymać, utrzymać i pogłębić, rozciągnąć na przeszłość: skąd ten mężczyzna przyszedł? jak się znalazł w tym tłumie? dlaczego się bił?

Usiłuje rozciągnąć wspomnienie i ukazuje się jej ogród, wielki, z willą, gdzie wśród ludzi dostrzega niskiego, wątłego mężczyznę, i przypomina sobie, że miała z nim dziecko, dziecko, o którym nie wie nic, z wyjątkiem tego, że zmarło...

- Gdzież to pani teraz przebywa, Anno?

Chantal unosi głowę i widzi kogoś starego, siedzącego przed nią na krześle i w nią wpatrzonego.

- Moje dziecko nie żyje - mówi. Wspomnienie jest zbyt słabe; właśnie dlatego wypowiada je na głos; myśli, że uczyni je w ten sposób bardziej rzeczywistym; myśli, że w ten sposób je przytrzyma niczym kawałek swego życia, które od niej ucieka.

Mężczyzna pochyla się nad nią, chwyta ją za ręce i mówi spokojnie, głosem pełnym zachęty: - Anno, niechże pani zapomni o swym dziecku, zapomni o zmarłych, pomyśli o życiu!

Uśmiecha się do niej. Po czym zatacza szeroki gest ręką, jakby chciał wskazać na coś olbrzymiego i wznios­łego: - Życie! Życie, Anno, życie!

Ten uśmiech i gest napełniają ją lękiem. Wstaje. Drży. Jej głos drży: - Jakie życie? Co pan nazywa życiem?

Pytanie, które wypowiedziała bez zastanowienia, przy­wołuje kolejne: a jeśli to byłaby śmierć? jeśli to już jest śmierć?

Odpycha krzesło, które sunie po salonie i uderza o ścia­nę. Chce krzyczeć, lecz nie znajduje żadnego słowa. Z jej ust wyrywa się długie i niewyraźne aaaaa...



50


- Chantal! Chantal! Chantal!

Ściskał w ramionach jej ciało wstrząsane krzykiem.

- Obudź się! To nie jest naprawdę!

Drżała w jego ramionach i jeszcze parokrotnie mówił jej, że to nie jest naprawdę.

Powtarzała za nim: „Nie, to nie jest naprawdę, to nie jest naprawdę", i powoli, bardzo powoli się uspokajała.

A ja się zastanawiam: kto śnił? Kto wyśnił tę historię? Kto ją sobie wyobraził? Ona? On? Oboje? Każde dla siebie? I począwszy od której chwili ich rzeczywiste życie przemieniło się w tę perfidną fantazję? Kiedy pociąg zanu­rzył się pod kanałem La Manche? Wcześniej? Tego ranka, gdy oznajmiła mu, że jedzie do Londynu? Jeszcze wcześ­niej? W dniu, kiedy w gabinecie grafologa spotkała kelnera z kawiarni w normandzkim miasteczku? Albo jeszcze wcześniej? Kiedy Jean-Marc wysłał jej pierwszy list? Ale czy naprawdę wysyłał do niej listy? Czy też napisał je tylko w swej wyobraźni? Jaka jest owa dokładna chwila, w któ­rej to, co rzeczywiste, przemieniło się w nierzeczywiste, rzeczywistość przemieniła się w sen? Gdzie była granica? Gdzie jest granica?



51


Widzę ich głowy z profilu, oświetlone przez małą, nocną lampkę: głowę Jean-Marca z karkiem na poduszce, głowę Chantal pochyloną kilkadziesiąt centymetrów nad nim.

Chantal mówiła: - Nigdy już nie spuszczę cię z oczu. Będę patrzyła na ciebie bez przerwy.

I po pauzie: - Boję się, kiedy moje oko mruga. Boję się, że w tej sekundzie, w której moje spojrzenie gaśnie, na twoje miejsce wślizgnie się wąż, szczur, inny mężczyzna.

Usiłował unieść się nieco, aby dotknąć jej warg.

Pokręciła głową: - Nie, chcę tylko na ciebie patrzeć.

I potem: - Zostawię lampę zapaloną przez całą noc. Przez wszystkie noce.





Ukończone we Francji jesienią 1996 roku.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kundera Milan Tożsamość
[ICI][PL] Kundera Milan Tozsamosc
Kundera Milan Tozsamosc PL eBook GTW
Kundera Milan Nieznośna lekkość bytu
Kundera Milan Nieznośna lekkość bytu(1)
Kundera Milan Nieznosna lekkosc bytu
Kundera Milan Nieśmiertelność
Kundera, Milan The Joke
Kundera Milan Niewiedza
Kundera Milan Zachód porwany albo tragedia Europy Środkowej
Kundera, Milan El arte de la novela
Kundera Milan Nesmrtelnost
KUNDERA Milan Niesmiertelnosc
Kundera Milan Życie jest gdzie indziej
Kundera Milan Nieśmiertelność
Kundera Milan Nieznośna lekkość bytu

więcej podobnych podstron