Spełnione marzenia Palmer Diana

Troskliwa mamusia

Przełożyła Justyna Kubicka-Daab

/

Rozdział

pierwszy

Plaża była zatłoczona. Grupa studentów college'u ze­

brała się wokół przenośnego radia. Byli tak rozbawieni,

że nie dostrzegali wściekłych spojrzeń innych plażowi­

czów.

-

Wyłącz to - zaproponowała z uśmiechem Shelly

Astor, wskazując na pełne złości twarze sąsiadów. - Przy­

sparzasz nam wrogów.

-

Nie pękaj - wyśmiał ją kolega. - Jesteśmy młodzi,

mamy przerwę wiosenną, przez cały cudowny tydzień

żadnej biologii, angielskiego ani algebry!

-

Tak, to prawda - mruknął inny student. - Właści­

wie to powinienem się utopić. Oblałem pierwszy egzamin

ze wstępu do algebry!

-

Mniej rozrywek, więcej skrobania zadań na papie­

rze - poradził ktoś.

-

Słusznie, panie Jajogłowy. - Odpowiedzi towarzy­

szyło wrogie spojrzenie. - Ten oto Edwin popsuł staty­

stykę na biologii. - Wskazał rudowłosego, patykowatego

chłopaka. - Zdobył sto punktów.

Troskliwa mamusia

7

-

Flannery mówi, że jestem najlepszym studentem,

jakiego kiedykolwiek miał. Co ja poradzę, że jestem taki

zdolny? - westchnął Edwin.

-

Nie jesteś taki genialny w trygonometrii - mruknął

do niego Pete, po czym poinformował pozostałych: - Mu­

siałem dawać mu korepetycje, bo inaczej nie zdałby egza­

minu u Bragga.

-

Czy możecie wyłączyć to przekleństwo? - donośny

głos przerwał ciszę.

-

Jest pan bez serca! -jęknął chłopak, zwracając się

do prześladowcy. - Przeżyliśmy właśnie osiem tygodni

piekła, nie wspominając już o trygonometrii!

-

A jeden z nas ją oblał! - krzyknął Edwin, wska­

zując na Marka.

-

Wszyscy jesteśmy u kresu - dodał Pete, potrząsając

głową ze smutkiem. - Jeśli pozbawi się nas muzyki, Bóg

jeden wie, co moglibyśmy uczynić całemu światu!

Mężczyzna zaczął się śmiać, po czym bezradnie roz­

łożył ręce i położył się, zamykając oczy.

Shelly uśmiechnęła się do przyjaciół.

-

Pete studiuje socjologię - szepnęła do Nan, swej

najbliższej przyjaciółki. - Dodatkowo wziął sobie psy­

chologię. Czyż nie jest wspaniały?

-

Wyrazy szacunku dla jego uczelni - zgodziła się

dziewczyna.

Obie wstały i poszły nurkować w falach.

-

Czy nie cudownie? - westchnęła Nan. - A ty o mały

włos nie pojechałabyś.

-

Musiałam stoczyć walkę, by w ogóle pójść do col­

lege'u

a co dopiero mówić o wakacjach na Florydzie

-

powiedziała cicho Shelly. Odgarnęła rozwiane jasne

włosy,

a

na jej

pełnych

ustach

pojawił

się

figlarny

uśmiech. - Moi rodzice chcieli, żebym poszła do szkoły

pomaturalnej, a następnie została członkinią klubu kobiet

z towarzystwa w Waszyngtonie. Wyobrażasz sobie?

-

Domyślam się, że nie powiedziałaś im o swoim za­

miarze zostania pracownikiem socjalnym, zajmującym się

sprawami dzieci i rodziny? - podpuszczała przyjaciółka.

-

Ojciec przypłaciłby to załamaniem nerwowym - od­

parła. - Rodzice są kochani, ale chcieliby zapewnić mi ży­

cie w luksusie i bezpieczeństwie, a ja chciałabym zmieniać

świat.

-

Spojrzała

na

ciemnooką Nan

z

przewrotnym

uśmieszkiem. - Uważają, że jestem jakaś dziwna. Wybrali

już dla mnie uroczego męża: uczelnia Ivy League, stare

dobre nazwisko, mnóstwo pieniędzy. - Wzruszyła ramio­

nami. - To nie to, czego pragnę, ale do nich nic nie dociera.

Musiałam zagrozić, że znajdę sobie pracę i pójdę na studia

wieczorowe, dopiero wtedy ojciec zgodził się zapłacić za

mój college.

-

Ciekawe,

czy

wszyscy

rodzice

chcą żyć poprzez

swoje dzieci? - zastanowiła się Nan. - Moja matka już

w szkole podstawowej popychała mnie w kierunku pie­

lęgniarstwa, tylko dlatego że ona sama wyszła za mąż

i nie skończyła szkoły pielęgniarskiej. A mnie się robi

słabo na widok krwi, na miłość Pete'a!

-

Czy ktoś wymienił moje imię? - spytał chłopak,

wyłaniając się z wody obok dziewcząt-.

Nan ochlapała go wodą i już po chwili poważna dys­

kusja przerodziła się w dziecinną zabawę.

Później jednak, kiedy wróciły do motelu, Shelly za­

stanawiała się, czy nie jest niewdzięczna. Jej ojciec, za­

możny doradca inwestycyjny, zapewnił jej wspaniałą, do-

Troskliwa mamusia

9

statnią młodość. Matka była osobą z towarzystwa, a brat

wybitnym naukowcem. Miała doskonałe pochodzenie.

Nie chciała jednak

spędzać

życia pomiędzy

lunchami

a koktajlami, ani nawet brać udziału w pozornych dzia­

łaniach dobroczynnych. Chciała naprawdę pomagać lu­

dziom w ich problemach. Pragnęła żyć w prawdziwym

świecie, a nie w swoim odizolowanym środowisku. Jej

rodzice nie mogli, bądź nie chcieli, zrozumieć, że pragnie

czuć się potrzebna, wiedzieć, że jej życie ma jakiś cel,

głębszy niż nauka właściwych manier.

Lubiła

studia.

Chodziła

do

Thorn

College,

małej

uczelni w Waszyngtonie, gdzie, mimo swego pochodze­

nia,

była po prostu zwyczajną studentką,

akceptowaną

bez zastrzeżeń. Panowała tam ciepła i przyjazna atmo­

sfera, którą Shelly uwielbiała.

Mieszkanie poza kampusem ograniczało nieco jej ży­

cie towarzyskie, ale nie ubolewała nad tym. Zawsze uwa­

żała siebie za kobietę raczej zimną - przynajmniej jeśli

chodzi o mężczyzn. Umawiała się na randki i chłopcy

całowali ją od czasu do czasu, ale nie czuła nic poza

powierzchowną przyjemnością. Nie miała najmniejszego

zamiaru ryzykować bliższego związku tylko dla zaspo­

kojenia ciekawości lub z obawy przed ośmieszeniem. By­

ła wystarczająco silna, by znosić kpiące uwagi bardziej

swobodnych dziewczyn. Uważała, że pewnego dnia bę­

dzie zadowolona, iż nie uległa presji otoczenia. Uśmie­

chnęła się do tej myśli.

— Ty uparta oślico - powiedziała sama do siebie.

Energiczne

pukanie

do

drzwi

poprzedziło

wejście

Nan.

-

Nie jesteś jeszcze gotowa? - skarciła ją. Popatrzyła

10

DLA CIEBIE, MAMO

na

tradycyjnie

skrojoną,

czarno-żółtą

sukienkę

Shelly,

sandały

i upięte

w

kok włosy.

- Chyba

nie

pójdziesz

w tym stroju? - dodała załamanym głosem. - Czy ty nie

masz najmniejszego pojęcia o modzie?

-

Oczywiście, że mam. Spódnice i spodnie ze span-

deksu oraz jaskrawe bluzki. Ale to nie mój styl.

-

Nie zobaczyłabyś mnie w czymś takim nawet mar­

twej - westchnęła Nan. Jej kręcone włosy przytrzymy­

wała biało-żółta opaska, dopasowana do białych rajstop

i pstrokatej

krótkiej

sukienki.

-

Wyglądasz

naprawdę

wspaniale

-

powiedziała

Shelly z uznaniem.

Przyjaciółka przybrała pozę zawodowej modelki.

-

Zadzwoń do redakcji „Ebony" i powiedz im, że je­

stem gotowa na okładkę - zaśmiała się.

-

Naprawdę mogłabyś pozować do zdjęć - odparła

poważnie

Shelly.

Nan rzeczywiście była śliczna. Jej skóra miała ciepłą

barwę kawy z mlekiem, co w połączeniu z błyszczącymi

czarnymi oczami, takimiż włosami i harmonijnymi rysa­

mi twarzy stanowiło prawdziwą rewelację. Wyglądała jak

egipskie malowidło ścienne.

-

Widziałam gwiazdy filmowe, które były zdecydo­

wanie brzydsze od ciebie - dodała.

-

Ty diablico! - roześmiała się Nan.

-

Naprawdę. Dlaczego nigdy nie chciałaś zostać mo­

delką?

Dziewczyna wzruszyła ramionami.

-

Mam rozum - powiedziała skromnie. - Nie zamie­

rzam go tracić, paradując na wybiegach. Zostanę archeo­

logiem.

Troskliwa mamusia

11

Shelly uśmiechnęła się.

-

Nie przypominaj mi, że mam jeszcze dwa egzaminy

ze wstępu do antropologii, bo zacznę krzyczeć.

-

Pomogę ci. Dasz sobie radę.

-

Nie dam. Ledwo zdałam biologię.

-

Drobiazg - rzuciła lekceważąco Nan. - Ale czy nie

rozumiesz,

że

antropologia jest

częścią socjologii?

Jak

możesz pojąć naszą współczesną kulturę bez uprzedniego

zrozumienia, w jaki sposób stawaliśmy

się cywilizacją?

-

Znowu zaczynasz.

-

Uwielbiam to. Gdybyś zechciała, też byś polubiła.

Byłam na wszystkich zajęciach z antropologii, jakie ofe­

ruje Thorn College. Były wspaniałe.

-

To taki ciężki temat.

-

Życie jest ciężkie - przypomniała jej Nan. - Nie

możesz dostać dobrego stopnia z antropologii, jeśli się

go nie dokopiesz... -Urwała, zdziwiona. - Ale mi się

powiedzonko udało!

-

I

z tym powiedzonkiem

na

ustach

wychodzimy

-

wymamrotała

Shelly,

ciągnąc

przyjaciółkę w

stronę

drzwi.

Każdego wieczora jadały w tej samej restauracji. Była

to

ich

jedyna

ekstrawagancja,

spowodowana

głównie

tym, że Nan miała oko na jednego z gości, pewnego stu­

denta z Kenii, którego spotkała na plaży.

Shelly

natomiast

z

przyjemnością

oczekiwała

pory

kolacyjnej z powodu innego pana, który często odwiedzał

tę restaurację.

Ciągle wpadała na niego przypadkowo.

Kłaniał się uprzejmie i nigdy nie zagaił rozmowy, ona

zaś - ku rozbawieniu przyjaciół - wpatrywała się w nie­

go z nie skrywaną fascynacją.

Tak naprawdę, to urze-

12

DLA CIEBIE, MAMO

czenie było pretekstem, mającym odwieść przyjaciół od

swatania jej z Pete'em. Lubiła Pete'a, ale za bardzo róż­

nili się poglądami. Udając zauroczenie obcym mężczyzną

wywoływała, co prawda, współczucie z powodu swej nie

odwzajemnionej miłości, ale także unikała natrętnego ko­

jarzenia jej z kolegą.

Obiekt jej

uczuć zaczynał zauważać

awanse

Shelly

i w dodatku, irytować się. Powoli stało się dla niej wy­

zwaniem sprawdzenie, jak daleko może się posunąć, nim

wywoła jego wybuch. Ta myśl była dziwnie podniecająca

dla kobiety, która niemal nigdy nie ryzykowała. Tak na­

prawdę, w całym jej dwudziestoczteroletnim życiu, nigdy

nikogo nie uwodziła, nawet dla zabawy. Nie było to w jej

stylu, ale on przecież nigdy się o tym nie dowie. Jej uwo­

dzicielskie zachowanie zdawało się go drażnić i irytować.

Dodatkowo komplikował sprawę fakt, że mężczyzna

miał syna, mniej więcej dwunastoletniego, który to syn

spędzał większość czasu wpatrując się w Shelly. Obawia­

ła się, że chłopiec zaczyna się w niej podkochiwać i za­

stanawiała się, jak z tego wybrnąć, nie rezygnując jednak

z pozorów fascynacji ojcem. Codzienne jadanie w tej sa­

mej restauracji wcale nie ułatwiało sprawy, choć jedno­

cześnie wspaniale służyło celom Nan, a Shelly dawało

okazję do powłóczystych spojrzeń w kierunku mężczy­

zny, którego postanowiła publicznie 'adorować.

Najwyraźniej

przyciągnęła

go

swymi

myślami,

bo

właśnie kątem oka dostrzegła obiekt swych starań. Był

wysokim, eleganckim i efektownym mężczyzną, dobrze

po trzydziestce. Miał gęste czarne włosy i błyszczące sta-

lowoszare oczy. Szedł z synem. Chłopiec był jego młod­

szą i znacznie sympatyczniejszą kopią, Shelly zaczęła się

Troskliwa mamusia

13

zastanawiać, czym zajmuje się ten człowiek. Był bardzo

przystojny, ale nie w typie męskiego modela. Pomyślała,

że raczej pasuje do niego broń. Może agent specjalny

lub płatny morderca. Zanim udało się jej ukryć uśmiech,

mężczyzna odwrócił głowę i dostrzegł go. Jego spojrze­

nie było piorunujące.

Jak ktoś tak przystojny może

wyglądać

tak

wrogo

i nieprzystępnie? - dziwiła się. Te szare oczy, w pozba­

wionej

uśmiechu

twarzy,

wyglądały

jak

zimna

stal.

Brzydki mężczyzna miałby może powody, by nosić tak

nieprzystępną maskę, ale ten wyglądał jak bohaterowie

jej

marzeń.

Podparła brodę rękoma i

wpatrywała

się

w niego z pełnym żalu uśmiechem. Była zawsze wszy­

stkim przyjazna i z trudem przychodziło jej pogodzić się

z faktem, że ktoś nienawidzi jej od pierwszego wejrzenia

i bez wyraźnej przyczyny.

Wyglądał na zaskoczonego tym, że nie dała się zbić

z tropu. Jego twarz złagodniała, ale nie odwzajemnił

uśmiechu. Zwrócił się w kierunku przechodzącej za jego

plecami postaci w białej jedwabnej sukni i wstał sztyw­

no, by podsunąć krzesło szczupłej brunetce. Chłopiec po­

patrzył na nią wrogo i zrobił jakąś uwagę, która wywołała

wściekłe

spojrzenie

ojca.

Jakieś

niesnaski,

pomyślała

Shelly. Poczuła falę smutku. Poprzedniego wieczora przy­

padkiem usłyszała o nim plotkę, że jest wdowcem. Przy­

puszczała, że tak przystojny mężczyzna musi mieć koło

siebie masę kobiet, ale miała nadzieję, że nie był z nikim

związany. Widocznie już zawsze będzie się interesowała

niewłaściwymi mężczyznami. Westchnęła ciężko.

- Przestań

się

na

niego

gapić

-

skarciła

Nan,

znacząco dotykając ramienia przyjaciółki. - Zepsujesz go.

14

DLA CIEBIE, MAMO

-

Przepraszam. On mnie fascynuje. Czyż nie jest cu­

downy?

-

Jest dla ciebie o wiele za stary - powiedziała Nan

z przekonaniem. - A to pewnie jego narzeczona. Pasują

do siebie. Ma dorastającego syna, a ty jesteś uroczą stu­

dentką college'u, nie mówiąc już o twoim wieku.

Dla

niego to tak, jakbyś dopiero przestała ssać z butelki. Nie

jesteś nawet na drugim roku.

-

Ale będę po wakacjach.

-

Nudzisz. Jedz sałatę.

-

Tak, mamusiu - mruknęła, patrząc na roześmianą

młodszą przyjaciółkę.

Następny dzień przekonał Shelly, że przeznaczenie po­

stanowiło skierować ją na drogę pełną problemów. Wsta­

wała zawsze rankiem, dużo wcześniej niż Nan, i scho­

dziła na plażę, by nacieszyć się jej pustką, zanim nad­

ciągną turyści. Włożyła żółty jednoczęściowy kostium ką­

pielowy, na który narzuciła wzorzystą szyfonową koszulę.

Jasne włosy miała tym razem rozpuszczone. Lubiła, jak

rozwiewał je wiatr.

Tego ranka plaża nie była pusta. Samotny mężczyzna

stał wpatrując się w morze. Był wysoki i miał gęste ciem­

ne włosy. Białe szorty odsłaniały mocno opalone nogi,

a niebiesko-biała koszula w romby rozchylała się na sze­

rokiej owłosionej piersi. Nie widzącymi oczyma wpatry­

wał się w ocean, a jego przystojna twarz miała posępny

wyraz.

Shelly

spojrzała

na

niego

z

żalem

i

ruszyła

plażą

w przeciwnym kierunku. Nie chciała przeszkadzać mu

w chwili samotności.

Skoro był już ewidentnie z kimś

związany, nawet pozorne uwodzenie go nie miało żad-

Troskliwa mamusia

15

nego

sensu.

W

przypływie

szlachetności

postanowiła

z niego zrezygnować dla jego własnego dobra. Uznawszy

to za jedyne rozsądne wyjście, zaczęła iść brzegiem oce­

anu, upajając się morskim powietrzem.

Spokój panujący na plaży urzekał. Słychać było je­

dynie świergot mew i uderzenia fał o brzeg. Spienione,

rozbijały się o mokry piach, a wyrzucane na brzeg ma­

lutkie kraby pospiesznie szukały schronienia. Rozbawiły

ją i roześmiała się na głos.

-

Co może być takiego śmiesznego o tej porze dnia?

- odezwał się zza jej ramion szorstki, nieco zirytowany

głos. - Nawet ta cholerna kafejka nie jest jeszcze otwarta.

Jakim prawem żądają od ludzi, by rozpoczęli dzień bez

dawki

kofeiny?

Shelly odwróciła się, a jej twarz nadal była pełna roz­

bawienia. A więc to on, zabójczo przystojny, z rękoma

w kieszeniach białych szortów.

Oszałamiał nawet z odległości. Teraz, z bliska, był jak

dynamit. Z trudem odzyskiwała oddech. Dolatywał do

niej jakiś zmysłowy, korzenny zapach. Pachniał czysto­

ścią i wyrafinowaniem, tak że musiała się zmusić, by nie

wpatrywać się w jego idealnie zbudowane ciało. Mógłby

zrobić karierę w Hollywood.

-

Ja też lubię kawę - wymamrotała nieśmiało. Uśmie­

chnęła się do niego, odgarniając swe jasne, rozwiane wia­

trem włosy. - Ale morskie powietrze jest niemal równie

skuteczne.

-

Z czego się śmiałaś? - nalegał.

-

Z nich. - Wskazała na kraby, z których jeden pra­

cowicie kopał sobie dziurkę w piasku, po czym pospie­

sznie schował się do niej. - Czy nie przypominają ci ludzi

16

DLA CIEBIE, MAMO

śpieszących siędo metra? Popatrzyła na niego prze-

kornie.

-

Al

bo

zirytowanych tym, że nie dostają kawy

na czas?

Nieoczekiwanieuśmiechnął się, a ona poczuła, jak to­

pnieje jej serce. Nigdy nie widziała czegoś równie po­

ciągającego, jak

ta

przystojna

twarz

z

uśmiechem

na

wyraźnie zarysowanych ustach i z szarymi, błyszczący­

mi oczami.

-

Twoi przyjaciele jeszcze w łóżkach?

Przytaknęła.

-

W

czasie

roku większość

z

nas

zaczyna

zajęcia

o ósmej i nie można się wyspać. Jest to więc miła od­

miana, choć tylko przez tydzień.

Ruszyła przed siebie, a on zrównał z nią krok. Był

bardzo wysoki. Czubek jej głowy sięgał mu do ramienia.

-

Co studiujesz?

-

Socjologię -

odparła

i

zaczerwieniła

się trochę.

- Przepraszam, że tak ci się przyglądałam wczoraj wie­

czorem. Mam skłonność do nieopanowanego gapienia się

na ludzi. - Starała się wyjaśnić swoje natręctwo.

Spojrzał na nią cynicznie i nie odwzajemnił uśmiechu.

-

Mój syn uważa, że jesteś fascynująca.

-

Tak - przyznała. - Obawiałam się tego.

-

Ma już prawie trzynaście lat i wolno dojrzewa. Do­

tąd nie zwracał większej uwagi na dziewczęta.

Roześmiała się.

-

Jestem trochę za stara, żeby nazywać mnie dziew­

częciem.

-

Jesteś jeszcze w college'u, prawda? - mruknął. Sta­

ło się oczywiste, że bierze ją za kogoś niewiele starszego

od swego syna.

Troskliwa mamusia

17

-

Tak, to prawda. - Nie dodała, że zaczęła college

dopiero w zeszłym roku, ale nie wyjaśniła też, że zaczęła

go później, bo w wieku dwudziestu trzech lat. Zawsze

wyglądała na młodszą, niż była w rzeczywistości i ba­

wiło ją udawanie nastolatki.

Zatrzymała się, podniosła muszelkę i zaczęła się jej

przyglądać.

-

Kocham muszle. Nan kpi z tego, że je zbieram. Ale

gdybyś przeszedł się z nią kiedyś po zaoranej ziemi, zo­

baczyłbyś, że porusza się wtedy wyłącznie na czwora­

kach.

Kiedyś wlazła do studzienki kanalizacyjnej. Do­

brze, że robotnicy mieli poczucie humoru.

-

Studiuje archeologię?

-

To mało powiedziane. Nan chorobliwie studiuje ar­

cheologię!

Roześmiał się.

-

No cóż, to się nazywa zaangażowanie.

Popatrzyła na ocean.

-

Podobno są tutaj osady Indian paleolitycznych. Za­

lane przez przypływ oceanu zmieszanego z lodowcem

w późnym plejstocenie.

-

Myślałem, że to twoja przyjaciółka studiuje archeo­

logię.

-

Kiedy spędzasz z kimś dużo czasu, udziela ci się

jego zapał - wytłumaczyła. - Wiem więcej

o kamien­

nych narzędziach, niżbym chciała.

-

Nigdy nie miałem kontaktu z prehistorią. Skończy­

łem biznes i dodatkowo ekonomię.

Spojrzała na niego.

-

A więc pracujesz w biznesie?

Przytaknął.

18

DLA CIEBIE, MAMO

-

Jestem bankierem.

-

Czy twój syn zamierza podążyć w twoje ślady?

Jego wąskie usta zacisnęły się jeszcze bardziej.

-

Nie chce. Myśli, że biznes jest odpowiedzialny za całe

ekologiczne zniszczenie naszej planety. Chce być artystą.

-

Musisz być z niego dumny.

-

Dumny? Jestem absolwentem szkoły biznesu na Har-

vardzie - powiedział, spoglądając ha nią. - Co było dobre

dla mnie, jest dobre i dla niego. Został właśnie zapisany

do prywatnej

szkoły z internatem dla oficerów rezerwy.

Kiedy ją skończy, pójdzie do Harvardu, jak ja i mój ojciec.

Zatrzymała się. Oto kolejna osoba, usiłująca zorgani­

zować dziecku życie.

-

Czy decyzja nie powinna należeć do niego? - spy­

tała z ciekawością.

Nawet nie drgnął.

-

Czy nie jesteś zbyt młoda, by oceniać decyzje star­

szych? - powiedział z ironią.

-

Posłuchaj, myślisz, że jak masz te parę lat więcej

ode mnie...

-

Więcej niż piętnaście, sądząc po twoim wyglądzie.

Przyjrzała się uważnie jego twarzy. Miał kilka głębo­

kich zmarszczek, przy czym najmniej ich było wokół ust.

Nie uśmiechał się często. Może faktycznie nie był tak

młody, jak myślała. Uświadomiła sobie jednak, że prze­

cież uważał ją za młodszą, niż była w rzeczywistości.

-

Mam trzydzieści cztery lata. W porównaniu z tobą

jestem

starcem - mruknął.

- Nie wyglądasz na wiele

starszą od Bena.

Serce podeszło jej do gardła. Był jej bliższy wiekowo,

niż sądziła i o wiele bliższy, niż sam przypuszczał.

Troskliwa mamusia

19

-

Wyglądasz

bardzo

dojrzale.

-

Naprawdę? - Przyglądał się jej rozjarzonymi oczy­

ma. - Jesteś piękna - powiedział nieoczekiwanie, wo­

dząc wzrokiem po jej

nieskazitelnej

cerze, dużych bla-

doniebieskich oczach i długich jasnych włosach. - Spo­

dobałaś mi się od pierwszego wejrzenia. Ale - dodał cy­

nicznie - byłem zmęczony kupowaniem seksu za drogie

prezenty.

Poczuła, jak jej twarz płonie. Wyrobił sobie zupełnie

błędne przekonanie.

-

Ja... - zaczęła, pragnąc wytłumaczyć.

Wyciągnął z kieszeni szczupłą dłoń.

-

Nadal zresztą jestem - dodał. Przyglądał się jej bez

uśmiechu, a spojrzenie, jakim ją obdarzył sprawiło, że,

mimo

całej jego

arogancji, ugięły

się pod nią kolana.

-

Czy twoi rodzice wiedzą,

że jawnie prowokujesz ob­

cych

mężczyzn?

Czy

sądzisz,

że

byliby

zadowoleni

z

twojego zachowania?

Z trudem łapała powietrze.

-

Nie twoja sprawa, co myślą moi rodzice!

-

Oczywiście, że moja, bo to mnie chcesz uwieść.

- Nie odrywał od niej wzroku. - Postawmy sprawę jasno.

Nie sypiam z dziewczętami z college'u i nie życzę sobie

zakusów z ich strony.

Od tej pory baw się z rówieśni­

kami.

Po tym stwierdzeniu nie mogła powstrzymać okrzyku.

-

Mój Boże, tylko dlatego, że raz czy dwa uśmiech­

nęłam się do ciebie!

-

Uśmiech to mało powiedziane. Patrzyłaś na mnie

pożądliwym wzrokiem - sprostował.

-

Przestań! - krzyknęła. - Na miłość boską, przyglą-

20

DLA CIEBIE, MAMO

dałam ci się po prostu. A gdyby nawet chodziło mi...

o te sprawy, dlaczego miałabym sobie wybrać mężczyznę

z synem? Co z ciebie za ojciec? Czy twój syn wie, że

wałęsasz się po plaży i oskarżasz ludzi o podrywanie cię?

A poza tym, jesteś chyba z kimś związany...

Patrzył na nią jakoś dziwnie i, co jeszcze dziwniejsze,

nie okazywał złości. Obserwował jej twarz ze szczerym,

nieco rozbawionym zainteresowaniem.

-

No proszę, a wcale nie jesteś ruda - mruknął, pa­

trząc jak

Shelly blednie

i

czerwieni

się na przemian.

- Mój syn jest w tobie tak zakochany, że zakłada, iż się

mną interesujesz. Poza tym nie mam żony. Umarła parę

lat temu. Mam narzeczoną - no, powiedzmy, prawie na­

rzeczoną - dodał cicho.

•- Biedna kobieta!

-

Tak naprawdę to całkiem bogata - sprostował, udając,

że nie zrozumiał..- Tak jak i ja. To kolejny powód, by uni­

kać studentek, które zwykle są bez środków do życia.

Miała ochotę powiedzieć mu, jakimi środkami dys­

ponuje, ale była zbyt wściekła, by wydusić z siebie sło­

wo. Obrażona i pokrzywdzona, zaczerwieniła się ze zło­

ści. Właśnie w tym momencie postanowiła nie mówić mu

o swoim pochodzeniu. Będzie musiał poznać ją jako ją,

nie zaś poprzez jej „środki".

-

Myślisz nad właściwą odpowiedzią? - spytał życz­

liwie. - Coś w rodzaju „niech cię rekiny zjedzą"?

-

Powinny chyba ciągnąć losy, który biedak będzie

musiał mieć z tobą do czynienia - odparowała.

Odwróciła się i powędrowała dalej, jeszcze czerwona

od niedawnego wybuchu złości.

Zaczęła biec, by znaleźć

się jak najdalej

od niego.

Troskliwa

mamusia

21

Głupio się bawiła. Nie zdawała sobie sprawy, że wziął

jej udawane zainteresowanie za poważny flirt. W przy­

szłości będzie musiała bardziej uważać. Nigdy więcej na­

wet nie spojrzy na tego mężczyznę!

Szkoda, że się nie odwróciła. Stał tam, gdzie go zo­

stawiła, z łobuzerskim wyrazem szarych oczu i śmiał się.

Resztę dnia Shelly i Nan spędziły na plaży i chodząc

po sklepach, a wieczorem Shelly nakłoniła przyjaciółkę

do

zjedzenia

kolacji

w

barze

szybkiej

obsługi

w

to­

warzystwie kolegów, nie zaś w ich zwykłej restauracji.

Nie chciała jej tłumaczyć, dlaczego ma taki pomysł ani

przyznać się do własnej głupoty. Jeśli nawet Nan coś po­

dejrzewała, była na tyle uprzejma, że się z tym nie zdra­

dziła.

Shelly spacerowała sobie po plaży i myślała, że całe

to doświadczenie przyniosło jej przynajmniej dwie dobre

rzeczy. Minęły już dwa dni od spotkania. Od tej pory

udawało jej się unikać zachwyconego wzroku syna pana

Seksownego, a poza tym dostała bolesną lekcję skutków

nachalnego flirtu. Był bankierem. Czy to nie oczywiste,

że taki człowiek musi być dostojny, nieco małomówny

i

powściągliwy?

Jej

ojciec,

doradca

inwestycyjny,

był

właśnie taki. Oczywiście, on także odziedziczył fortunę,

co czyniło go nieco aroganckim. Ale pan Seksowny po

prostu osiągał szczyty arogancji i zarozumialstwa. My­

ślał, że ona tylko czeka, by wskoczyć mu do łóżka!

Powinnam była wiedzieć, mówiła sama do siebie, że

mężczyzna o tak cudownym wyglądzie musi mieć ukryte

jakieś brzydkie cechy. Pycha, głupota, arogancja...

Rozmyślając, doszła aż do pomostu, który ciągnął się

22

DLA CIEBIE, MAMO

w stronę motelu. Zwykle było tu dużo rybaków. Jednak

tego dnia był pusty, tylko z jego końca docierał jakiś

dźwięk.

Seria krótkich ostrych krzyków.

Zaintrygowana Shelly weszła na pomost i

spojrzała

na zatokę. Dźwięki stawały się głośniejsze. Kiedy przy­

śpieszyła kroku, by szybko znaleźć się na końcu pomostu,

usłyszała plusk wody.

Zatrzymała się i spojrzała w dół.

-

Pomocy!

-

Krzyczał

rozpaczliwie

młody

głos,

a długie, szczupłe ramię chlapało rozpaczliwie. Znała ten

głos i tę twarz. To był nastoletni syn pana Seksownego,

którego unikała od dwóch dni. I jak tu nie mówić o prze­

znaczeniu!

Nie namyślała się. Zrzuciła sandały i wskoczyła do wo­

dy. Miała za sobą kurs ratownictwa i wiedziała, co robić.

-

Nie

panikuj

-

ostrzegła,

podpływając

do

niego

i ujmując go pod brodę. Tonący pływacy często pociągają

za sobą ratownika, powodując zatonięcie obojga. - Prze­

stań się miotać i słuchaj mnie! - krzyknęła, ruszając no­

gami, by utrzymać się na powierzchni. - Tak lepiej. Przy­

ciągnę cię do brzegu. Staraj się odprężyć. Rozluźnij mięś­

nie.

-

Utonę! - padła zdławiona odpowiedź.

-

Nie utoniesz. Zaufaj mi.

Nastąpiła cisza, a po niej odgłos łapczywego łapania

powietrza.

-

Dobrze.

-

Dzielny chłopak. Ruszamy.

Zaczęła płynąć w kierunku brzegu, ciągnąc za sobą

niedoszłego topielca.

Nie było to bardzo daleko, ale nie ćwiczyła ostatnio

Troskliwa mamusia

23

holowania tonącej osoby. Zanim dotarli do brzegu, wal­

czyła o oddech nie mniej rozpaczliwie niż chłopak.

Rzucili się na piasek i chłopiec przez dłuższą chwilę

wykasływał wodę.

-

Myślałem, że już po mnie - wykrztusił. - Gdybyś

się nie pojawiła, utonąłbym! - Spojrzał na nią i uśmie­

chnął się. - Na pewno słyszałaś stare przysłowie na temat

ratowania życia.

Zmarszczyła się. Nic nie przychodziło jej do głowy.

-

Jakie przysłowie?

Uśmiechnął się jeszcze szerzej.

-

No takie, że jeśli uratowałaś komuś życie, to jesteś

za nie odpowiedzialna już do końca. - Szeroko otworzył

ramiona. - Jestem twój!

Rozdział

drugi

-

Dziękuję - odparła. - Możesz zatrzymać sobie swo­

je życie.

-

Przykro mi, ale nie da rady. Jesteś ze mną związana.

Gdzie będziemy mieszkali?

Wiedziała, że ma zaskoczenie wypisane na twarzy.

-

Posłuchaj, jesteś takim miłym chłopcem...

-

Mam dwanaście i pół roku - przerwał. - Mam

wszystkie zęby stałe, dobre zdrowie, umiem zmywać na­

czynia i słać łóżka. Nie mam nic przeciwko gotowaniu

od czasu do czasu. Możesz mi zaufać, jeśli chodzi o kar­

mienie

dowolnych

zwierząt,

jakie

zechcesz

posiadać

- dodał. - A poza tym jestem harcerzem.

Podniósł trzy palce.

Spojrzała na niego z oburzeniem.

-

Dwa palce, nie trzy! Trzy to harcerki!

Pstryknął palcami.

-

O cholera! - Spojrzał na nią. - Czy to znaczy, że

muszę oddać mundur?

Wybuchnęła śmiechem. Po szoku wywołanym wido-

Troskliwa mamusia

25

kiem tonącego i wysiłku związanym z jego ratowaniem,

wróciło jej znowu poczucie humoru. Opadła na piasek

i śmiała się, aż rozbolał ją brzuch.

-

Nie wytrzymam - krztusiła się.

Uśmiechnął się do niej.

-

Wspaniale. Chodźmy mnie nakarmić. Jem bardzo

dużo, ale mogę zacząć pracować, żeby pomóc nas utrzy­

mać.

-

Twój

ojciec nie odda mi ciebie - powiedziała ze

smutkiem i zaczerwieniła się na wspomnienie tego, co

jego ojciec powiedział do niej dwa dni temu i co ona

na to odparła. Miała szczęście, bo od tego czasu udało

jej się go nie spotkać.

-

Czemu nie? On mnie nie chce. Usiłuje wepchnąć

mnie do szkoły z internatem, a potem zamierza sprzedać

moją duszę do Harvardu.

-

Nie

odrzucaj

pieniędzy na college - powiedziała

zdecydowanie. - Ja musiałam nieźle walczyć o moje.

-

Tak, tata i ja widzieliśmy cię z innymi studentami

- przyznał. - Tata miał rację. Ty naprawdę jesteś śliczna

-

dodał,

widząc jej

zdziwienie.

- Lubisz szachy i

gry

komputerowe? Aha, i musisz lubić psy, bo ja mam psa.

Rozejrzała się, jakby chcąc się upewnić, czy do niej

skierowane są te słowa.

-

No więc? - nalegał.

-

Umiem grać w szachy - odparła. - Lubię koty, ale

mój

ojciec ma dwa posokowce i jakoś je toleruję.

Nic

nie wiem o grach komputerowych.

-

Nie szkodzi. Nauczę cię.

-

Na jaki etat jestem przyjmowana?

-

Mojej matki, oczywiście - odparł. - Wspólnik ojca

26

DLA CIEBIE, MAMO

ma córkę, która zrobiła już wszystko, oprócz wprowa­

dzenia się do nas, żeby tylko ojciec zechciał się z nią

ożenić.

Wygląda jak

dwudniowa flądra, je

marchewkę

i

zdrową

żywność

oraz

uprawia

aerobik.

Nienawidzi

mnie - dodał uprzejmie. - To ona uważa, że należy mnie

wysłać do szkoły. Do odległej szkoły.

-

A ty nie chcesz.

-

Nienawidzę broni i tego typu świństw - powiedział

poważnie.

Ich ubrania zaczęły wysychać na słońcu. Włosy chło­

pca były ciemnobrązowe, nieco jaśniejsze niż ojca. Miał

za to takie same srebrzystoszare oczy.

-

Rozumiem cię. Moi rodzice nie chcieli, żebym szła

do college'u. - Pochyliła się w jego stronę. - Ojciec jest

doradcą

inwestycyjnym.

Nic

nie

widzi

poza

liczbami

i księgowością.

-

To coś jak mój - jęknął. - Ale nie miej mu tego

za złe. To naprawdę przystojny facet i ma takie dobre

maniery. Jest tylko nieco wybuchowy - wyznał - i roz­

rzuca ubranie po całej sypialni, co denerwuje naszą słu­

żącą Jennie. Ale w ogóle ma dobre serce.

-

To wiele wynagradza - powiedziała, w duchu my­

śląc, że jej tego dobrego serca specjalnie nie okazał.

-

Poza tym lubi zwierzęta.

-

To bardzo miło z twojej strony, że dajesz mi swoje

życie i twojego ojca w rozliczeniu - powiedziała uprzej­

mie - ale mam przed sobą co najmniej trzy lata college'u

i jeszcze długo nie będę mogła myśleć o rodzinie. Chcę

zostać pracownikiem socjalnym.

-

Mój ojciec to prawdziwy problem społeczny. Mo­

głabyś nad nim popracować.

Troskliwa mamusia

27

-

Nie daj Boże - mruknęła do siebie.

-

Utrzyma cię - nalegał chłopiec. - On jest bogaty.

Wiedziała coś o tym. Pochodziła z rodziny władającej

starą fortuną. Jego ojciec najwyraźniej uważał, że chodzi

jej o pieniądze. Niezły ubaw.

-

Nie wszystko można kupić — przypomniała mu.

-

Wymień trzy takie rzeczy.

-

Miłość. Szczęście. Spokój.

Rozrzucił ręce.

-

Poddaję się!

- Staraj się unikać samotnego pływania - poradziła

mu. - To niebezpieczne.

•- Tak naprawdę - wyznał - to nie znalazłem się w tej

wodzie świadomie. Po prostu przechyliłem się przez ba­

rierkę i wpadłem. I pewnie bym już nie żył.

-

Pewnie tak. Myśl o tym, co robisz - poradziła znowu.

-

Roger, wykonać! - zasalutował żartobliwie.

-

Może polubiłbyś ten wojskowy internat - powie­

działa.

Wzdrygnął się.

-

Chciałbym malować ptaki.

-

O Boże...

-

Rozumiesz mnie? Ojciec poluje na kaczki. Chce,

żebym ja robił to samo. A ja tego nienawidzę.

Ten chłopak miał prawdziwy problem. Nie wiedziała,

co mu odpowiedzieć. Ojciec był najwyraźniej uparty jak

osioł i niereformowalny.

-

Jak długo jesteś już bez matki? - spytała delikatnie.

-

Całe życie. Umarła wkrótce po moich narodzinach.

Nieźle mi z ojcem, ale nie jesteśmy ze sobą blisko. Spę­

dza tyle czasu w pracy i za granicą, że prawie nigdy go

26

DLA CIEBIE, MAMO

nie ma. Większość czasu jestem z Jennie i panią Brady.

Są dla mnie dobre. Razem spędziliśmy cudowną Gwiazd­

kę...

-

Gdzie był wtedy twój ojciec?

-

Musiał polecieć do Paryża. Ona dowiedziała się

o tym i niepostrzeżenie wsiadła do samolotu. Nie mógł

jej wyrzucić, więc poleciała z nim.

-

Ona?

-

Marie Dumaris - wyjaśnił uprzejmie.

-

Może on ją kocha?

-

Akurat! Ona pochodzi z wpływowej rodziny i oj­

ciec poznał ją po śmierci matki. Była jakąś kuzynką, czy

kimś w tym rodzaju. Zawsze jest w pobliżu. Myślę, że

on jest zbyt zajęty, by dostrzegać inne kobiety i ona po­

stanowiła go zdobyć. Z tego jak się ostatnio zachowuje

wnoszę, że już jej się udało.

Shelly mogłaby się spierać o to, czy jego ojciec rze­

czywiście był zbyt zajęty, żeby zauważać inne kobiety.

Z

opowieści

chłopca wywnioskowała,

iż krótkotrwałe

związki nie były mu obce. Myślał przecież, że jej też

chodzi o krótki romans. Stanęła jej przed oczyma cie­

mnowłosa, wychudzona postać kobiety, o której rozma­

wiali, i odruchowo zaczęła się zastanawiać, jaką przyje­

mność może odczuwać mężczyzna pieszczący skórę i ko­

ści.

-

Jeśli on się z nią ożeni, ucieknę - powiedział cicho

chłopak. - Wystarczy już, że nie mam nic do powiedzenia

na temat tego, co chcę robić w życiu ani do jakiej szkoły

chcę iść. Nie mógłbym znieść jej jako mojej macochy.

- Spojrzał na Shelly. - Musimy się pospieszyć, bo przy­

jechałaś tu tylko na tydzień.

Troskliwa mamusia

29

-

Przykro mi, że muszę cię rozczarować, ale naprawdę

nie chcę twojego ojca - przypomniała mu.

-

Zostaję jeszcze ja - powiedział zmartwiony. - Po­

słuchaj, mam tylko dwanaście lat. Jeszcze przez parę lat

nie będę mógł się ożenić, a poza tym jestem dla ciebie

za niski. Mój ojciec to o wiele lepsza partia.

-

Nie chcę wychodzić za mąż. Nie mógłbyś poprze­

stać na tym, byśmy zostali przyjaciółmi?

-

To mnie nie uratuje - jęknął. - Co mam robić? Mo­

je życie, to jedno wielkie pasmo nieszczęść!

Wiedziała

co

to

znaczy

być

młodym

i

bezrad­

nym. Wciąż musiała walczyć ze swoim pełnym dobrej woli

ojcem, by móc przeżyć własne życie po swojemu.

-

Czy rozmawiałeś z ojcem? To znaczy, czy naprawdę

z nim rozmawiałeś, powiedziałeś mu, jak się czujesz?

-

On uważa, że jestem tylko dzieckiem. - Wzruszył

ramionami. - Nie rozmawia ze mną, rozkazuje mi. Mówi,

co mam zrobić, po czym odchodzi.

-

To tak jak mój - wyrwało się jej.

-

Czy ci ojcowie nie są żałośni?

Roześmiała się.

-

No tak, od czasu do czasu są. - Popatrzyła na jego

profil. - Na pewno nic ci się nie stało?

-

Mnie nic. A jak ty się czujesz?

-

Jestem tylko mokra. Chyba powinniśmy iść, żeby

porządnie się wysuszyć.

-

Dobrze. Postaram się znów z tobą zobaczyć - obiecał.

- Jestem Ben. Ben Scott. Mój ojciec ma na imię Faulkner.

-

Jestem Shelly Astor, - Uścisnęła mu rękę.

-

Miło cię poznać. Shelly Scott będzie brzmiało nie­

źle, nie sądzisz?

30

DLA CIEBIE, MAMO

- Posłuchaj...

-

Życie za życie - przypomniał jej. - Moje należy

do ciebie i jesteś za nie odpowiedzialna.

-

Nie

zrobiłam

nic

ponadto,

że

wyciągnęłam

cię

z oceanu.

-

Nieprawda. Uratowałaś mnie przed nieszczęściem

- powiedział. - Ale mamy przed sobą jeszcze wiele prze­

szkód. Matka opatrznościowa - to ty! - dodał z uśmie­

chem.

-

Nie jestem matką. - Popatrzyła na niego.

-

Owszem, jesteś.

- Nie!

-

Tak, tak, tak... - wołał odbiegając i śmiejąc się.

Rozrzuciła ręce w geście bezradności. Co teraz zrobi?

I jak wyjaśni, co się stało, jeśli jego ojciec wpadnie we

wściekłość dowiedziawszy się, że syn znalazł sobie mat­

kę? Nie wiedziała, gdzie mieszkają i w ogóle nic na ich

temat nie wiedziała.

Zaczęła niemal żałować, że się tu znalazła. Teraz jednak

było zbyt późno. Przyjechała, żeby popluskać się w oceanie,

a wylądowała - jakby tu powiedzieć - na patelni.

Tego wieczora, kiedy wraz z Nan przechodziły przez

motelowy korytarz, natknęły się na strzelistą Marie Dumaris.

U jej boku szedł Faulkner Scott, a za nimi wlókł się Ben.

-

Cześć, mamusiu - powiedział radośnie. Faulkner

zmarszczył brwi, a Marie parsknęła.

-

Ona nie jest twoją matką - syknęła.

-

A właśnie, że jest - odparł zaczepnie chłopiec.

Shelly zaczerwieniła się, a Nan poklepała ją po ra­

mieniu.

Troskliwa

mamusia

31

-

Spotkamy się w restauracji, dobrze? - powiedziała

szybko, po czym zniknęła.

Shelly pomyślała ze złością, że miałaby coś do powie­

dzenia na temat ucieczki z linii frontu. Nie patrzyła na

Faulknera. Była fatalnie ubrana i świadoma, że źle wygląda.

Obie z Nan zdecydowały się dziś na zwykłą kolację, toteż

postanowiły się nie stroić. Nawet nie zrobiła makijażu. Ma­

rie zaś ubrana była w zielony, jedwabny kostium oraz buty

i torebkę z najlepszych domów mody. Styl zeszłoroczny,

ale jeszcze ujdzie, pomyślała Shelly z odrobiną jadu. Sama

miała na sobie sprane spodnie i znoszoną bluzkę bez rę­

kawów, ż brakującym u góry guzikiem.

-

Ona mówi, że nie powinniście wysyłać mnie do

szkoły

wojskowej.

- Ben włożył kij

w

mrowisko,

po

czym z uśmiechem oddalił się do sali telewizyjnej.

-

Nieprawda! - wykrztusiła z trudem dziewczyna.

-

Nie masz prawa komentować decyzji Faulknera na

temat jego syna - powiedziała Marie z zimną wyższością

i

wymownym

spojrzeniem

skierowanym

na

ubranie

Shelly. - Naprawdę, nie mogę zrozumieć, czemu nie­

chlujna studentka college'u miałaby interesować się wy­

kształceniem Bena. - Jej zimne zielone oczy najwyraź­

niej

dostrzegły wszystkie braki

dziewczyny.

Shelly zmarszczyła brwi. Niechlujna studentka colle­

ge'u Ta zajadająca się marchewką karierowiczka będzie

spoglądała na nią z wyższością?

Mogłaby

wybuchnąć

śmiechem, ale nie było jej do śmiechu.

Faulkner nic nie mówił. Patrzył na Shelly swymi dia­

belskimi oczyma i uśmiechał się nieznacznie.

Posłała mu pełne gorzkich wspomnień spojrzenie.

-

Ben jest moim przyjacielem - wyjaśniła, zwracając

32

DLA CIEBIE, MAMO

się do Marie. - Powierzono mi troskę o jego przyszłość.

Przynajmniej on tak uważa - dodała cicho. - Nienawidzi

szkoły wojskowej i nie chce do niczego strzelać.

-

Nie mów bzdur, oni nie muszą do niczego strzelać.

A poza tym - dodała Marie - ludzie polują, od kiedy

istnieje gatunek ludzki.

-

Polowali, kiedy musieli jeść - zgodziła się Shelly.

- Było to przed erą supermarketów i rzeźni.

-

Faulkner lubi polować - odpaliła Marie, uśmiecha­

jąc się do niego. - I poluje bardzo dobrze.

Shelly skinęła głową, patrząc na Scotta.

-

Nie mam co do tego wątpliwości - zgodziła się chęt­

nie. - Wysysanie krwi wydaje się być jego specjalnością.

Nie miał pan żadnych wampirów w rodzinie...?

Faulkner robił wszystko,

żeby

się nie uśmiechnąć,

a Marie o mało nie wybuchła. W tym momencie nad­

biegł Ben, wydmuchując z buzi dużego balona.

-

Wyrzuć tę wstrętną gumę. - Marie zwróciła się do

niego lodowatym tonem. -I przestań mlaskać. Czy musisz

ubierać się i zachowywać jak chłopiec z ulicy? - Z pogar­

dą spojrzała na Shelly. - To widocznie jej wpływ.

Jak ta kobieta śmie mówić tak o Benie i to w miejscu

publicznym! Chłopak zaczerwienił się i wyglądał, jakby

chciał zapaść się pod ziemię. To przepełniło miarę. Shelly

wbiła wzrok w pannę Dumaris, wpatrując się szczególnie

uważnie w zielony żakiet.

-

Ten żakiet był na wyprzedaży zeszłej jesieni, pra­

wda? Oczywiście wie pani, że w tym sezonie już się ta­

kich nie nosi? - Uśmiechnęła się z satysfakcją, widząc,

jak twarz obrażonej kobiety blednie.

Marie zaczerpnęła tchu.

Troskliwa mamusia

33

-

Moja garderoba niech cię nie obchodzi. A jeśli już

o tym mówimy...

-

Ben, chcę wiedzieć, co jest między tobą a panną

Astor - wtrącił się Faulkner, zaskakując Shelly tym, że

zna jej nazwisko.

-

Nic się nie dzieje. Ben i ja jesteśmy przyjaciółmi

- powiedziała odważnie.

-

Nie chcę, żeby Ben się z nią zadawał - wycedziła

zimno Marie.

-

Nie sądzę, aby ta decyzja należała do ciebie - prze­

rwał jej mężczyzna. - Ben powiedział mi, co zrobiłaś

dziś po południu - dodał cicho, szukając wzroku Shelly.

- Jestem twoim dłużnikiem. Jak przychodzi co do czego,

nie jesteś taką mimozą.

-

Nie było żadnego bohaterstwa, nie potrzebuję więc

żadnych pochwał - odparła. Przy nim stawała się nerwowa.

Sposób, w jaki na nią patrzył sprawiał, że uginały się pod

nią kolana. Czuła, że musi uciekać. - Przepraszam, ale cze­

kają na mnie przyjaciele. Do zobaczenia, Ben.

Chłopiec pomachał jej, ale wyglądał żałośnie. I do te­

go

ta

wyniosła

brunetka,

traktująca go jak

tresowane

zwierzątko! Shelly czuła, jak kipi w niej krew.

Ben przygryzł wargi.

Chciał,

żeby

Shelly stała się

członkiem jego rodziny, ale Marie wszystko psuła!

-

To okropne z twojej strony wciągać ojca w rozmo­

wy z takimi zarozumiałymi, źle wychowanymi włóczę­

gami - upomniała go Marie. - Jak mogłeś...?

-

Ona uratowała mi życie - odparł uprzejmie Ben

głosem pewnym i autorytatywnym,

zaskakująco podo­

bnym do głosu ojca.

34

V. DLA CIEBIE, MAMO

-

Co zrobiła? - spytała zdumiona kobieta.

Ben westchnął.

-

Spadłem z pomostu. Wskoczyła i wyciągnęła mnie.

Faulkner

patrzył

na

swego

syna

ze

zdziwieniem;

Poprzednia rozmowa z Shelly dała mu wiele do myśle­

nia. Żałował teraz tego, co wtedy powiedział. Jej uwagi

pozwoliły mu uświadomić sobie, że właściwie nie zna swo­

jego syna. Całe lata spędził na podróżowaniu i robieniu

pieniędzy, pozwolił, by interesy zajmowały mu całe dnie.

A przez ten czas Ben stał się obcym człowiekiem.

-

Czy możemy już pójść na kolację? - spytała Marie

z irytacją. - Jestem głodna. Moglibyśmy zamówić sałat­

kę z wodą źródlaną.

-

Nie będę jadł sałatki z wodą źródlaną - powiedział

Ben zaczepnie. - Zjem stek z wodą sodową.

-

Nie mów do mnie w ten sposób! - odpaliła Marie.

-

I nie będziesz jadł czerwonego mięsa...!

-

Może jeść, co chce - powiedział zimno Faulkner.

-

Ja też zamówię stek. Idziemy.

Ben i Marie byli równie zaskoczeni. Faulkner wyprze­

dził ich nieco. Smutnym, pełnym żalu spojrzeniem po­

wiódł w stronę drzwi, w których zniknęła Shelly. Chyba

będzie musiał ją przeprosić.

Niewiele

później,

kiedy

Shelly,

wykorzystując

cały

swój zapas brzydkich słów, opowiadała przyjaciółce o za­

chowaniu Marie, przysiadł się do nich Pete.

-

Na plaży jest dzisiaj party. Tańce i piwo. Przyjdzie­

cie? - spytał.

-

Oczywiście - odparła Nan. - Jak możemy oprzeć

się tańcom?

Troskliwa mamusia

35

Pete spojrzał na nią.

-

Nie mówiąc już o mnie, prawda?

-

Tobie mogę się oprzeć - powiedziała dziewczyna

z uśmiechem.

-

Ja nie mogę - westchnęła Shelly teatralnie. - Mdle­

ję przy tobie.

-

Naprawdę? Go za niespodzianka! To niesamowite!

-

Ona tylko udaje - głośno szepnęła Nan. - Jest już

przyrzeczona pewnemu agentowi inwestycyjnemu.

-

Czy to prawda? - Pete spojrzał na Shelly pyta­

jąco.

-

Ojciec

ciągle

mnie

do

tego

nakłania -

odparła

z niechęcią. - Chce, bym znalazła oparcie i poczucie

bezpieczeństwa.

- Roześmiała

się.

- Nie

ma

sprawy.

Mam długie nogi i mogę szybko biegać. Ucieknę.

-

Pamiętaj,

żebyś uciekała w

stronę plaży.

- Pete

trzymał ją za słowo. - Będziemy się świetnie bawić.

-

Ostatnim razem, kiedy tak powiedziałeś, spędzili­

śmy noc w areszcie - przypomniała Nan.

-

Dałem wam okazję do poznania twardego życia

- odparł urażony. - Dowiedziałyście się niesamowitych

rzeczy o ludziach.

-

Było tam z nami trzech stręczycieli, dwóch pijaków

i mężczyzna oskarżony o morderstwo

- przypomniała

Nan. - Pijacy źle się czuli - dodała dobitnie. - Jeden

z nich zwymiotował na mnie.

-

O mój Boże - mruknęła Shelly.

-

Tym razem nie będzie policji - obiecał Pete. - Żad­

nych narkotyków, żadnych kłopotów. Narkotyki są zre­

sztą idiotyczne. Napijemy się trochę piwa, zjemy pizzę

i potańczymy, dobrze?

36

DLA CIEBIE, MAMO

-

W takim razie przyjdę.

-

Ja chyba też - zdecydowała Shelly. - Ostatnio nie

mogę narzekać na nadmiar życia towarzyskiego.

Nan spojrzała przez ramię.

-

Nie powiedziałabym.

Shelly zwróciła wzrok w tym samym kierunku. Pan

Seksowny

szedł właśnie w ich stronę, ubrany w białe

spodnie, jedwabną niebieską koszulę i białą marynarkę.

Wyglądał rewelacyjnie i kobiety, obok których przecho­

dził, otwarcie mu się przyglądały.

-

O rany - westchnęła Nan cicho.

Shelly zastanawiała się właśnie, co też zrobił z Marie

i Benem, ale już był przy niej.

-

Chciałbym

z

tobą porozmawiać.

W

cztery

oczy

- dodał, patrząc znacząco na Nan i Pete'a.

-

Mnie już tu nie ma - szybko powiedział Pete.

-

Mnie też. - Dziewczyna pośpieszyła za nim, zo­

stawiając przyjaciółkę przy stoliku z Faulknerem.

Usiadł, rozglądając się dokoła zimnym wzrokiem. Je­

go

oczy spoczęły na twarzy

Shelly,

otoczonej jasnymi

rozwianymi włosami. Miała nieskazitelną, lekko różową

cerę, a jej niebieskie oczy wyglądały jak jeziora o pół­

nocy. Wpatrywał się w nią w zupełnej ciszy, urzeczony

jej

pięknością.

-

Ben powiedział mi, że uratowałaś mu życie. Chcę

cię przeprosić za to, co powiedziałem.

-

Proszę nie przepraszać za swoje złe maniery, panie

Scott - powiedziała uprzejmie - To zniszczy pana wi­

zerunek.

Skrzywił

się.

-

Czy tak to zabrzmiało?

Troskliwa mamusia

37

-

Niezależnie od tego, co sądzi twoja pani, nie jestem

ani ulicznicą, ani damą do towarzystwa - wyjaśniła ci­

cho. - A jeśli chodzi o Bena, to po prostu wyciągnęłam

go z wody i rozmawialiśmy przez kilka minut. To cała

nasza znajomość. Pomimo wrażenia, jakie starał się wy­

wołać, nie zamierzam zostać jego matką.

-

Jestem wdzięczny za to, co dla niego zrobiłaś - po­

wiedział. - Możesz myśleć inaczej, ale on jest dla mnie

bardzo ważny.

-

Czyżby? - spytała z lekką ironią. Na jego szerokich

kościach policzkowych pojawił się wyraźny rumieniec.

-

Tak, naprawdę - odparł uprzejmie. - Może już wy­

starczy tych obraźliwych słów?

-

Czyżby

było

coś

złego

w

odpłacaniu

pięknym

za nadobne? Od pierwszego dnia nie robisz nic inne­

go, tylko mnie obrażasz. Masz rację, nie powinnam by­

ła z tobą flirtować. Wpatrywałam się w ciebie i uda­

wałam zainteresowanie, żeby zmylić przyjaciół i to by­

ło nie w porządku. Ale nie masz żadnego powodu są­

dzić, że moje uśmiechy znaczyły, iż chcę ci wskoczyć

do łóżka!

-

Nie miałem - zgodził się nieoczekiwanie. - Być

może jestem bardziej zepsuty, niż sądziłem. Jesteś bardzo

ładna. Doświadczenie nauczyło mnie, że większość atra­

kcyjnych kobiet czyni ze swej urody towar.

-

Może

znasz

niewłaściwe

kobiety.

A

skoro

już

o tym mówimy, ta kobieta, niezależnie od tego, czy jest

twoją narzeczoną, czy też nie, nie ma prawa zwracać się

do Bena jak do psa!

-

No, no, no. - Uniósł swe ciemne brwi i uśmiechnął

się.

38

DLA CIEBIE, MAMO

-

To świetny chłopak! Lepszy, niż na to zasługujesz.

A w ogóle to chodzący cud, uwzględniając brak należy­

tych wzorców.

Westchnął cicho, obserwując ją przez zmrużone po­

wieki. Bawił się plastykowym widelcem, a przez cienką

koszulę widać było napinające się mięśnie klatki piersio­

wej i ciemne włosy.

-

Byłem zajęty utrzymywaniem nas - wyjaśnił.

-

Za jakieś sześć lat twój syn prawdopodobnie opuści

dom - uświadomiła mu. - Myślisz, że będzie chciał wra­

cać, by cię odwiedzać?

-• Co masz na myśli? - zachmurzył się.

-

Ben nie chce być wojskowym. Nie chce iść do szko­

ły z surową dyscypliną ani zostać myśliwym. Chce być

artystą. Czy to w porządku z twojej strony usiłować prze­

żyć jego życie za niego?

-

Wcale tego nie usiłuję. - Wyglądał na zaskoczo­

nego.

-

Ben uważa inaczej - skrzywiła się. - Ja zresztą też

- przyznała uczciwie. - Mój ojciec jest dokładnie taki

sam jak ty. Ciągle musiałam walczyć o to, by zrobić coś

po swojemu. Wybrał nawet dla mnie męża. A college

to, jego zdaniem, strata czasu dla kobiety.

Uniósł brew i nie odpowiedział.

-

Ty też tak myślisz, jak sądzę." Miejsce kobiety jest

w sypialni i w kuchni...

-

Skąd

miałbym

wiedzieć?

-

odparł

uprzejmie.

. - Moja matka była szefem zarządu firmy. Nigdy nie było

jej w domu.

Patrzyła na niego uważnie.

-

Zdziwiona? - spytał kpiącym tonem. - Ojciec za-

Troskliwa

mamusia

39

pracował się na śmierć, nim ukończył pięćdziesiąt lat

Matka odziedziczyła korporację. Aby ją utrzymać, po­

stanowiła się mnie pozbyć. Umieściła mnie w prywatnej

szkole, a resztę swojego krótkiego życia poświęciła in­

teresom. Umarła, kiedy kończyłem college. Dostała ataku

serca na jakimś gorącym posiedzeniu zarządu.

-

Ach tak, rozumiem. - Shelly była zszokowana.

-

Nie, niczego nie rozumiesz. Ojciec myślał, że żeni

się z domatorką, która będzie chciała dać mu dzieci, ko­

chać je i opiekować się nimi, aż będą wystarczająco duże.

A ona w ogóle nie chciała mieć dzieci. Bóg jeden wie,

jak często to mówiła, kiedy dorastałem,

-

Och, ty biedaku - powiedziała miękko i z prawdzi­

wym współczuciem. - Tak mi przykro!

Spojrzał na nią ze złością.

-

Nie potrzebuję litości!

-

Niektóre kobiety nie są stworzone do życia rodzin­

nego - ciągnęła delikatnie. - Z pewnością już teraz to

wiesz.

-

To nie powinny wychodzić za mąż.

Wpatrywała się w jego wyrazistą twarz. Wiele rzeczy

rozjaśniło się w jej głowie. Wychowywał swego syna w je­

dyny sposób, jaki znał, tak jak sam był wychowywany.

-

Są inne metody, by nauczyć chłopaka samodziel­

ności

i

niezależności

- powiedziała.

-

Niekoniecznie

trzeba go odrzucić, żeby stał się silny. On myśli, że go

nie chcesz.

-

Sam potrafię zająć się swoim prywatnym życiem.

- Wstał, pochylając się nad nią.

-

Mój Boże, cóż to za życie? - spytała, wpatrując

się w jego szare oczy. - Nie jesteś szczęśliwy. Ben też

40

DLA CIEBIE, MAMO

nie. Nie przekonałeś się jeszcze, że interesy to nie wszy­

stko?

Zabolała go taka ocena jego życia. Miał już dość kry­

tyki Marie, że jest za miękki dla Bena, a tu nagle Shelly

mówi mu, że jest dla niego za oschły. Zareagował ostrzej,

niż zamierzał.

-

A

co

wystarczy?

-

zagadnął

szorstko.

-

Zostać

biedną, niechlujną studentką college'u, jaką ty jesteś?

Gdyby jego słowa odzwierciedlały prawdę, pewnie by

ją zraniły. Ale nie zabolały jej. Uśmiechnęła się drwiąco.

-

Tobie pewnie nie - stwierdziła. - Marie jest do­

kładnie w twoim stylu. Przykro mi tylko z powodu Bena.

Mimo pozornej

szorstkości jest wrażliwy.

Jeśli jej po­

zwolisz, zniszczy go.

Obdarzył ją wymownym spojrzeniem, po czym od­

szedł, pełen złości widocznej w każdym jego ruchu.

Tej nocy wypiła za dużo. Prawie nic nie jadła, złość

na pana Seksownego odebrała jej apetyt, i zanim się zo­

rientowała, okazało się, że wypiła zbyt wiele piwa. Zwy­

kle ograniczała się do jednego łyku wina, a tym razem

miała już za sobą trzy puszki. Gdyby nie opieka Nan,

ta beztroska mogłaby mieć fatalne skutki. Pete, sam po

czterech puszkach piwa, był bardziej niż skłonny wyko­

rzystać jej opłakany stan. Jednak Nan przegoniła go, po

czym pozbierała przyjaciółkę i zawlokła ją do motelu.

-

Idiotka - mruczała, wciągając Shelly do holu, - Co

ty byś beze mnie zrobiła?

-

Nie jestem pijana, Nan - powiedziała Shelly z bło­

gim uśmiechem.

-

Oczywiście, że nie! Chodź, oprzyj się na mnie.

Troskliwa mamusia

41

Nan wsiadła do windy, taszcząc swój

ciężki bagaż

i kiedy właśnie miała nacisnąć właściwy guzik, do środka

wszedł Faulkner ze swoją damą.

-

Widziałam już w życiu rożne niesmaczne rzeczy,

ale czegoś takiego jeszcze nie - ogłosiła Marie z pełnym

wyższości spojrzeniem. - Czy te dziewczyny z college'u

naprawdę nie mają żadnej moralności?

Nan patrzyła na nią w milczeniu, a jej czarne oczy

pełne były niewypowiedzianej pogardy. Kobieta zaczer­

wieniła się i odwróciła wzrok, ale dziewczyna nie prze­

stawała się w nią wpatrywać.

-

Cześć, Panienko Chude Żebro - powiedziała Shel-

ly, uśmiechając się do brunetki. - Gdybyś miała trochę

mięsa na tych ptasich kosteczkach, byłabyś o wiele bar­

dziej atrakcyjna. Przypuszczam, że ten oto pan Seksowny

kaleczy sobie palce, ilekroć cię dotyka.

-

Jak śmiesz! - wybuchła Marie.

-

To już nasze piętro.

Teraz wychodzisz, kochana

- mruknęła Nan, pomagając przyjaciółce wytoczyć się

z windy.

-

Do zobaczenia jutro, Marie. Jedź na górę. - Faulk­

ner wysiadł i błyskawicznym ruchem chwycił Shelly na

ręce. - Prowadź!

Winda zamknęła się za sapiącą ze zdziwienia Marie,

a Nan po chwili wahania wskazała mężczyźnie ich pokój.

Shelly spojrzała na ciemną,

wyrazistą twarz

Scotta

z pełnym zaskoczenia zainteresowaniem.

-

Przykro mi, że mnie nie lubisz.

Uśmiechnął się delikatnie.

-

Czyżby? - spytał. - Trzymaj się mocno, malutka.

Nie chcę cię upuścić.

42

DLA CIEBIE, MAMO

Przyciągnął ją bardzo

blisko

i

ułożył jej

rozpaloną

twarz w zagłębieniu swej szyi, otaczając ją ciepłem, siłą

i uwodzicielskim zapachem wody kolońskiej. W jego ra­

mionach czuła się jak w niebie. On zaś jęknął cicho.

Shelly była ledwo

świadoma jego reakcji,

ale sama

czuła coś podobnego. Uśmiechając się, westchnęła i po­

grążyła w ciepłym, cudownym śnie.

Rozdział

trzeci

Następnego

ranka

Shelly

obudziła

się

z

potwor­

nym bólem głowy i niejasnymi wspomnieniami, że ja­

kiś mężczyzna niósł ją w swych silnych ramionach do

łóżka.

Gdy

tylko

weszła

do

salonu,

Nan

wyciągnęła

w jej

stronę buteleczkę

z

aspiryną

i

filiżankę

czarnej

kawy.

-

Proszę uprzejmie - powiedziała oschle. - Jeśli je­

szcze raz urządzisz taką hecę, będziesz mieszkała w od­

dzielnym pokoju, zupełnie sama.

•- Nie wrzeszcz - jęknęła Shelly.

-

Mówię szeptem, nie słyszysz?

-

Och! - Dziewczyna nakryła uszy dłońmi. - Jesteś

okropna!

-

Jedna z nas jest, to pewne.

-

Miałam sen, że ktoś mnie niósł - mruknęła Shelly,

trzymając się za obolałą głowę.

-

To nie był sen.

Spojrzała na Nan nieprzytomnym wzrokiem.

44

DLA CIEBIE, MAMO

-

O, nie!

-

O, tak. Twój wróg przyniósł cię tutaj i położył do

łóżka. Był bardzo miły, zważywszy, co powiedziałaś do

jego narzeczonej.

Shelly głośno jęknęła.

-

Nie chcę wiedzieć, ale jednak powtórz, co ja po­

wiedziałam?

-

Masz rację. Nie chcesz tego wiedzieć. Siadaj i pij

kawę.

-

A nie masz jakiejś trucizny?

Nan pokręciła tylko głową.

Ben leżał na plaży czekając na Shelly, która zjawiła

się o wiele później niż zwykle. Miała na sobie ciemne

okulary i czuła lekkie mdłości. Nan twierdziła, że tro­

chę świeżego powietrza uzdrowi ją. Toteż, podczas gdy

przyjaciółka

brała

prysznic,

Shelly

wskoczyła w

swój

żółty kostium kąpielowy, przewiązała się chustą i po­

wlokła na plażę.

-

Marie jest naprawdę wściekła na ciebie - powie­

dział Ben i uśmiechnął się, ale zaraz się zachmurzył.

- Wyglądasz strasznie. Co ci jest?

- Przesadziłam.

-

Przesadziłaś w czym?

-

W piwie. - Znalazła wolne miejsce pomiędzy tu­

rystami

i

delikatnie

usiadła

na

piasku.

Wystawiwszy

twarz do słońca jęknęła, oczy piekły ją mimo ciemnych

okularów. - To wina twojego ojca.

-

Czy on zmusił cię do picia piwa? - spytał chłopiec

z niedowierzaniem.

-

Doprowadził mnie do tego. To okropny człowiek!

Troskliwa mamusia

45

-

Nie, tak naprawdę nie jest taki straszny. Trochę

przesadziłem, bo byłem na niego wściekły - powiedział

Ben łagodnym głosem. - Ale teraz ponownie rozważa

sprawę wysłania mnie do tej szkoły. Dzięki ci, mamusiu!

- Uśmiechnął się do niej.

-

Nie ma za co. Czy jest tu gdzieś toaleta? Chyba

muszę zwymiotować.

-

Połóż się - zaproponował. - To powinno pomóc.

Gdzie twoi przyjaciele?

-

Poszli żeglować. - Zdjęła chustę i wyciągnęła się

na ręczniku. Gdy położyła głowę na piasku, na jej twarzy

pojawił się grymas bólu. - Czuję się okropnie.

-

Mogę sobie wyobrazić. Cieszę się, że nie piję - za­

uważył. - Tata też nie, z wyjątkiem szklaneczki wina od

czasu do czasu.

-

To cudownie. Jestem pewna, że twoja przyszła ma­

cocha nie akceptuje picia wina.

-

Ona po prostu nie znosi rzeczy, które są smaczne.

To ja nienawidzę wina.

-

Nie masz nic do roboty? - zainteresowała się Shelly.

-

Oczywiście, że mam. Muszę się tobą opiekować.

Biedna mamusia.

-

Nie jestem twoją matką.

-

Na razie.

-

Nigdy! - Westchnęła.

-

Co byś powiedziała na coś zimnego do picia?

-

Chętnie, byleby to nie było piwo!

- Podała mu

drobne.

-

To za dużo.

-

Kup coś dla siebie.

-

O rany, dziękuję!

46

DLA CIEBIE. MAMO

Oddalił się. Leżała spokojnie na piasku, starając się

głęboko oddychać. Nagle poczuła, że ktoś zasłonił jej

słońce.

-

Nan? - spytała.

-

To nie Nan - odparł znajomy głęboki głos. Faulk­

ner usiadł koło niej na piasku. - Jak się czujesz?

-

Mdło mi.

-

I dobrze ci tak. Jeśli nie potrafisz pić, to nie pij.

Gdyby nie przyjaciółka, mogłabyś wczoraj źle skończyć.

-

A ty będziesz mi to wypominać - mruknęła.

-

Tak jest. Nan pewnie też zmyła ci głowę.

-

I to jak. Aż mnie boli.

-

Nic dziwnego. - Pogładził jej rozwiane włosy. Jego

dłoń była duża, ciepła i zadziwiająco delikatna. Otworzyła

oczy i spojrzała na niego. Pożałowała tego natychmiast.

Miał na sobie tylko białe kąpielówki i wyglądał lepiej, niż

najbardziej

seksowne reklamy kremów do opalania. Był

piękny, po prostu piękny i była zadowolona, że ciemne oku­

lary skrywają jej pełne zachwytu spojrzenie.

-

A gdzie twój cień? - mruknęła, znów zamykając

oczy. - Czy ona w ogóle się opala? To musi być przykre

znosić okrzyki mężczyzn „włóż coś na siebie!"

-

Jesteś niemiła - stwierdził stanowczo. - W naszych

kręgach szczupła sylwetka jest modna.

-

Nieprawda - odparła zapominając, że on nie wie,

iż pochodzą z tego samego środowiska. - Chudość jest

modna tylko u modelek i - usiadła, zdejmując okulary

i wpatrując się w niego - u twojej najdroższej.

Wzruszył ramionami, napinając swe mocne mięśnie.

-

Niektórzy

mężczyźni

lubią

kobiety

o

bujnych

kształtach. Ja nie.

Troskliwa

mamusia

47

Doskonale

wiedziała,

że ma pełne biodra i

obfity

biust. Spojrzała na niego.

-

Nie trać więc czasu siedząc tu i rozmawiając ze

mną.

Roześmiał się obojętnie.

-

Owszem, interesuję się tobą, ale bądź łaskawa nie

odbierać tego jako zalotów. Nawet gdybyś mi się po­

dobała, choć fizycznie mi się nie podobasz - podkreślił

wyraźnie - to przecież jesteś jeszcze w szkole.

Znów była o krok od skorygowania jego wyobrażeń

co do jej wieku, ale powstrzymała się. Jeśli nadal będzie

się kręcił wokół niej, będą mieli jeszcze mnóstwo czasu

na wyznania. Na razie udawanie młodszej może być cał­

kiem niezłym sposobem ochrony. Sądząc po spojrzeniu,

jakim obrzucał jej ciało, musi być doświadczony. Nie na­

rzucał się, ale miał uwodzicielskie oczy i zmysłowy głos.

Twierdził, że nie ma wobec niej żadnych zamiarów, ale

jego oczy zdradzały co innego. Zastanawiała się, czy jest

tego świadom.

-

Już jestem...! - Ben zawahał się, zanim usiadł koło

ojca i Shelly. - O, cześć tato. Gdzie Marie?

-

Przypuszczam, że jeszcze śpi. - Patrzył, jak syn po­

daje Shelly napój.

-

Cudowny - szepnęła, przytykając zimną puszkę do

skroni.

-

Czy przyswajasz go poprzez osmozę? - spytał Ben.

- Mieliśmy to na biologii.

-

Nie będziesz miał pojęcia, co to jest biologia, do­

póki nie będziesz musiał studiować DNA, enzymów, pro­

tein i genetyki w college'u.

Chłopiec zamrugał oczami.

48

DLA CIEBIE, MAMO

-

A co ze zwierzętami?

-

To zoologia.

-

To na biologii są enzymy? - mruknął Ben.

-

Owszem. I jeśli naprawdę zamierzasz ją zrozumieć,

powinieneś uczyć się dodatkowo chemii. Ja jeszcze tego

nie zrobiłam. - Shelly uśmiechnęła się. - Moim głów­

nym przedmiotem jest

socjologia.

Obowiązkowo

mam

wziąć tylko biologię. A ponieważ już ją zdałam, nie mu­

szę studiować chemii.

-

Na którym jesteś roku? - spytał Faulkner.

-

O, wciąż na pierwszym.

Nie odpowiedział.

Jego twarz przybrała zamyślony

wyraz. Odwrócił się w stronę oceanu.

-

Skąd jesteś? - zapytał nagle Ben.

-

Waszyngton.

-

Stan? - pytał dalej.

-

Nie. Miasto.

-

To

tak jak

my!

-

wykrzyknął

z

podnieceniem,

a Shelly poczuła na sobie zainteresowany wzrok jego oj­

ca. - Do jakiej szkoły chodzisz?

-

Thorn College - odparła. - Jest bardzo mały, ale

miły.

Faulkner znał ten college i okolicę, w której się zna­

jdował.

Miła, średnio zamożna dzielnica. Stare domy

z małymi ogródkami w pobliżu autostrady.

-

Och

-

powiedział

Ben

-

my

mieszkamy

kilka

mil

stamtąd. Niektórzy z naszych sąsiadów to senato­

rowie.

-

Jesteście tu na wakacjach? - spytała z wahaniem.

-

Nie - odparł Faulkner. - W tym tygodniu jest tu

zebranie bankierów.

Troskliwa mamusia

49

-

Tata jest głównym prelegentem - powiedział z du­

mą chłopiec. - Shelly, czy nie wspomniałaś, że twój oj­

ciec zajmuje się liczbami i księgowością?

I to jak. Był w zarządzie dwóch banków. Miała na­

dzieję, że Faulkner nie jest w tych samych zarządach.

-

Mniej więcej.

-

Co on właściwie robi? - nalegał Ben.

-

Tak naprawdę to niewiele - znalazła wyjście.

-

Rozumiem - stwierdził cicho Faulkner, a jego ton

wskazywał, że uważa pana Astora za bezrobotnego z uli­

cy.

Shelly omal się nie roześmiała. Jej ojciec brał udział

w wielu akcjach dobroczynnych, pomagających osobom

z ulicy, ale jego samego trudno byłoby nazwać bezdo­

mnym.

-

Co masz zamiar robić po studiach? - spytał męż­

czyzna ze

szczerą ciekawością.

-

Chciałabym być pracownikiem socjalnym - odpar­

ła. - Jest tyle osób na tym świecie, którym potrzebna

jest pomoc.

-

Nie ma co do tego wątpliwości - odparł.

-

A ja

chcę być ilustratorem książek

o

przyrodzie

- powiedział stanowczo Ben.

-

Chce polować na kaczki za pomocą kamery - wes­

tchnął Faulkner.

-

Brawo. Myślę, że to, co ludzie robią z przyrodą

jest koszmarne.

-

Przemów mu do rozsądku, mamusiu. - Ben uśmie­

chnął się od ucha do ucha.

-

Nie jestem twoją matką - ucięła, po czym jęknęła

i chwyciła się za głowę.

50

DLA CIEBIE, MAMO

-

Jest o wiele za młoda, by być czyjąkolwiek mat­

ką - przyznał Faulkner,

a

w jego

oczach pojawił się

na

chwilę

żal.

Wstał

szybko,

by

zatrzeć

to

wraże­

nie. - Muszę iść po Marie. Umówiliśmy się na lunch.

Ben...

-

Ja mógłbym zostać z mamą. Dobrze?

-

Nie jestem...

-

...twoją matką!

Wierni

- Chłopiec roześmiał się.

- Mogę z tobą zostać?

-

Ona nie jest w stanie się tobą zająć - powiedział

Faulkner.

-

Ja chcę się nią zająć - odparł Ben. - Wymaga opie­

ki, a jej przyjaciele poszli żeglować. Nie wydaje mi się,

aby ona mogła dziś żeglować, prawda?

Shelly przełknęła ślinę i jęknęła.

-

To prawda.

Czy wszystko

w porządku? -

spytał

Faulkner.

-

Jeśli nie będzie mówił za głośno, to tak.

-

Nie sprawiaj jej kłopotu - upomniał chłopca.

-

Czy Marie wraca dziś do domu? - upewnił się Ben

z jawną radością.

-

Wyjeżdża z ojcem. Jeśli on jedzie dzisiaj, ona pew­

nie też.

A więc

nie mieszkali

w jednym pokoju, pomyślała

Shelly. Była zdziwiona, że kobieta w wieku panny Du-

maris podróżuje z ojcem, zwłaszcza że praktycznie była

zaręczona z Faulknerem.

-

Ojciec

Marie jest jednym

z bankierów obecnych

na tym spotkaniu - wyjaśnił Ben. - Razem przylecieli­

śmy.

-

To wszystko nie interesuje panny Astor - powie-

Troskliwa

mamusia

51

dział Faulkner. - Uważaj na siebie. Wrócimy koło trze­

ciej.

-

W porządku, tatusiu.

Mężczyzna

oddalił

się

z

żalem,

bo

o

wiele

bar­

dziej wolałby zostać na plaży z Benem i Shelly, niż sie­

dzieć i rozmawiać o interesach. Ale to była część jego

pracy.

Shelly i Ben zeszli z plaży pół godziny później. Po

dwóch tabletkach przeciwbólowych i kolejnym zimnym

napoju dziewczyna poczuła się na tyle dobrze, że poszła

z Benem na pomost łowić ryby.

-

Jak fajnie!

- stwierdziła,

leżąc na deskach z za­

mkniętymi

oczyma i

luźno trzymając w dłoni wędkę.

- Założę się, że robią tu fortunę, wydając pozwolenia na

łowienie, a nie sprzedają ani jednego robaka.

-

Twoja wędka jest bez przynęty - mruknął Ben. - To

nie w porządku.

-

Nie chcę złapać ryby, na miłość boską! Chcę tylko

leżeć i wdychać morskie powietrze.

-

A ja chcę coś złapać. Nie liczę na to, co prawda

-

dodał, z żalem wyciągając pustą wędkę. Małe rybki

podpływały pod pomost i podgryzały przynętę, nie łapiąc

się na haczyk.

-

Nie wpadnij - poprosiła stanowczo.

-

Dobrze.

Odgłos kroków nie zdziwił jej. Mnóstwo turystów krę­

ciło się po pomoście. Te jednak, zbliżały się. Spojrzała

w górę i ujrzała ojca Bena, w dżinsach, szarej koszuli

i mokasynach. Wyglądał jak inny człowiek.

-

Złapaliście coś? - spytał.

52

DLA CIEBIE, MAMO

-

Trochę snu - odparła Shelly.

-

A ja łapię tylko katar - zauważył chłopiec, zarzu­

cając wędkę po raz czwarty.

Stalowoszare oczy Faulknera prześliznęły się po ję­

drnych kształtach Shelly, ubranej w obcisłe białe dżinsy

i różową koszulkę bez rękawów związaną na brzuchu.

Jej cudowne włosy były spięte w koński ogon, a twarz,

nawet bez makijażu, wyglądała prześlicznie. Nie mógł

oderwać od niej wzroku.

Zaczerwieniła się lekko i usiadła. To spojrzenie za­

kłopotało ją.

-

Skoro już wróciłeś, zostawiam Bena z tobą. Spró­

buję odnaleźć Nan i resztę.

-

Myślałem, że żeglują.

-

Żeglowali - przyznała. - Ale Nan jest o wiele gor­

szym żeglarzem niż ja.

Przypuszczam, że

do tej

pory

zwróciła już śniadanie oraz lunch i wybłagała, żeby za­

wrócili do brzegu.

Wyciągnął swą dużą silną dłoń i pomógł jej

wstać.

Zdziwiła się widząc, że palce Faulknera są pełne odci­

sków; musnęła obrzmienia na jego dłoni i spojrzała ze

zdziwieniem.

-

Masz odciski na palcach - zauważyła.

Uśmiechnął się z ociąganiem, zamykając swe palce

na jej

dłoni.

-

To od żeglowania - wyjaśnił. - Mam łódź.

-

Aha.

-

A ty nie lubisz morza - mruknął oschle.

-

Mój żołądek nie lubi morza - sprostowała.

Odnalazł jej pełne ciepła oczy, a ona nie odwróciła

wzroku. Poczuła jakiś dziwny prąd, przeszywający jej cia-

Troskliwa

mamusia

53

ło, i przyspieszyła oddech, by nadążył za gwałtownie bi­

jącym sercem. Ciągle trzymał jej rękę i nagłe, nieocze­

kiwanie, podniósł ciepłą wilgotną dłoń do swych ust i po­

całował.

Poczuła, jak czerwienieją jej policzki.

••- Ja... naprawdę... muszę już iść. - Roześmiała się

nerwowo i uwolniła palce z jego uścisku.

-

Dziękuję za opiekę nad Benem. - Uśmiechnął się

do niej bez złości i kpiny.

-

To właściwie on się mną opiekował - odparła. Nie­

co zalękniona, odnalazła jego wzrok. Jego uśmiech był

czuły i trochę zdziwiony.

-

Wszystko w porządku - powiedział miękko, gło­

sem głębszym niż zwykle, a jego oczy zwęziły się i pa­

trzyły z uwagą.

Przygryzła dolną wargę, podświadomie rozumiejąc to,

co powiedział, choć na pozór jego słowa brzmiały bez­

sensownie. Odwróciła się.

-

Do zobaczenia, Ben.

•'- Jasne. Dziękuję!

Prawie

biegła

przez

pomost.

Miewała

już

randki

i chłopcy lubili ją. Ale ona nic do nich nie czuła. Teraz,

w ciągu kilku dni, mężczyzna, który uważał, że jest dla

niego zbyt młoda, odnalazł drogę do jej duszy i nie wie­

działa, jak go z niej zawrócić. Było wiele powodów, dla

których powinna, i nawet chciała, trzymać się od niego

z daleka. Ale Ben stale to uniemożliwiał.

Weszła do motelu,

zderzając

się nieomal z bardzo

wzburzoną Marie Dumaris.

-

To znowu ty - powiedziała kobieta. - Trzymaj się

z dala od Faulknera. Nie wiem, skąd ci przyszło do gło-

54

DLA CIEBIE, MAMO

wy, że on widzi coś w takim obszarpańcu jak ty, ale nie

podoba mi się sposób, w jaki przyczepiłaś się do niego

i do Bena.

Atak był przytłaczający. Shelly patrzyła na nią zszo­

kowana.

- Słucham?

-

Jeśli nie zostawisz Faulknera w spokoju, pożału­

jesz. Moja rodzina jest bogata i ma wpływy. Gdy zechcę,

wyrzucą cię ze

szkoły.

- Widząc

wyraz twarzy dziew­

czyny uśmiechnęła się z wyższością. - Faulkner powie­

dział mi, że chodzisz do Thorn College. Uważaj więc.

Nie wiesz, z kim masz do czynienia.

Shelly spojrzała na nią bez uśmiechu.

-

Ty też nie - odparła z godnością.

Marie zamierzała powiedzieć coś jeszcze, ale Shel­

ly odwróciła się na pięcie i odeszła. Nie mogła zrozu­

mieć, czemu ta kobieta chciała chronić przed nią Faulk­

nera,

który

przecież

wcale

nie

był nią zainteresowa­

ny.

Poza

tym,

będzie

tu

tylko

przez

cztery

dni.

To

stanowczo za mało, by zdobyć serce mężczyzny. Nie

uwzględniła jednak, że jej własne zaczynało się już po­

woli zmieniać...

Tego

wieczora, po

zjedzeniu ryby z

frytkami,

obie

z Nan siedziały w pokoju. Zaskoczyło je stukanie do

drzwi.

Shelly poszła otworzyć i ujrzała Faulknera. Uśmiech­

nął się uprzejmie, widząc jej zdziwienie. Nadal miała na

sobie dżinsy i różową bluzkę, ale on przebrał się w białe

spodnie i wzorzystą koszulę.

-

Lubisz muzykę latynoamerykańską? - spytał.

Troskliwa

mamusia

55

-

Tak. - Była oszołomiona i nie potrafiła tego ukryć.

-

To chodź, na dole jest orkiestra. Idziesz z nami,

Nan?

-

Bardzo bym chciała, ale w telewizji nadają spec­

jalny

program

o

wykopaliskach

w

Egipcie

-

powie­

działa przepraszająco dziewczyna.

- Kocham archeo­

logię.

-

Ucz się, ty zakuta pało - mruknęła Shelly.

-

A wy bawcie się dobrze!

Faulkner zaczekał, aż Shelly zawiąże sobie w pasie

różowy sweter, na wypadek gdyby zrobiło się chłodno,

i znajdzie torebkę.

Dopiero jadąc na dół windą, spytała:

-

Skąd nagłe taki pomysł? I gdzie jest Ben?

-

Na parę godzin powierzyłem go moim przyjacio­

łom.

Uniosła brwi.

-

Wiesz, co myślę o przelotnych związkach. - Roze­

śmiał się. - Już ci mówiłem. Nie mam na myśli nic zdroż­

nego. Pomyślałem, że spodoba ci się koncert na plaży,

więc wstąpiłem.

-

Czy zastępuję kogoś?

Uniósł jej twarz do góry i wpatrując się w jej oczy,

potrząsnął głową.

-

O, nie. - powiedział cicho. - Nie ty.

-

To miło. - Uśmiechnęła się delikatnie.

-

Bo ja jestem miły - odparł. - Oczywiście, niektó­

rzy potrzebują więcej czasu niż inni, żeby to zauważyć.

-

Ale pycha! - Roześmiała się.

-

Nie jestem zepsuty. Tak naprawdę moja skromność

często szokuje ludzi.

56

DLA CIEBIE, MAMO

-

Kiedy będzie mi to groziło, dam ci znać.

-

Koniecznie. - Jego szare oczy mrugnęły.

-

Nie jesteś taki, na jakiego wyglądasz - powiedzia­

ła zdziwiona. - Sądziłam, że bankierzy są nudni i rze­

czowi.

Jego potężne ramiona uniosły się i opadły.

-

I ja taki jestem w biurze. - Spojrzał na nią. - Ale

dziś wieczór nie jestem w biurze, więc uważaj.

- Nie mogę się doczekać. - Zaśmiała się.

W miarę jak zbliżali się do plaży, muzyka stawała

się

coraz

głośniejsza.

Przy

dźwiękach

latynoskich

ryt-

mów

wydawano jedzenie

i

piwo,

a na piasku pląsały

pary. Zebrał się tłumek gapiów, wśród nich paru studen-

tów z grupy Shelly. Jednym z nich okazał się, niestety,

Pete.

-

Jednak przyszłaś - zauważył zniecierpliwiony, pa-

trząc spode łba na Faulknera. - Dołączysz do nas?

Faulkner otoczył jej talię władczym gestem i uśmie­

chnął się do Pete'a. Nie był to przyjemny uśmiech.

-

Ona jest ze mną - powiedział cicho.

-

To prawda - dodała Shelly. - W każdym razie dzię-

kuję za zaproszenie.

Pete nie odpowiedział. Dostojnym krokiem oddalił się

w kierunku grupy.

-

Znowu pił - stwierdziła. - Zwykle jest bardzo miły.

-

Nan mówiła mi, że wczoraj z trudem go od cie­

bie odgoniła. Nie podoba mi się to. Mężczyzna, który

usiłuje wykorzystać nietrzeźwość kobiety, nie jest męż-

czyzną.

-

To znaczy, że jeśli się upiję, nie będziesz mnie uwo­

dził? - Spojrzała na niego.

Troskliwa

mamusia

57

-

Oczywiście, że nie. Poza tym, studentka pierwszego

roku, nawet nieprzyzwoicie trzeźwa, jest za zielona dla

mężczyzny w moim wieku - dodał, a jego głos był dziw­

nie ciepły.

Powinna być zadowolona, że udał jej się wybieg. Tym­

czasem jednak poczuła smutek, że uważają za zbyt młodą

dla siebie.

-

Może byś się tak odprężyła i posłuchała muzyki?

- zaproponował.

-

Przepraszam - uśmiechnęła się.

- Cieszę się,

że

mnie zaprosiłeś. Kocham muzykę.

-

Ja też.

-

Taką, jaką grają w windach i klasycznego rock and

rolla? - zakpiła.

Uniósł brew.

-

Axla Rosę i grupę Aerosmith - odpalił.

Roześmiała się.

-

Panie Scott, pan nawet nie przypomina osoby, na

jaką pan wygląda.

-

Dzięki Bogu.

Muzyka stała się głośniejsza i pary ruszyły w tan. Jej

rodzice

byli

entuzjastami balów,

umiała więc tańczyć

mambo i tango. Faulkner wydawał się zdziwiony, że ktoś

tak młody potrafi tańczyć wyrafinowane tango, ale gdy

dostosował się do jej stylu, pomknęli razem w porywa­

jącym rytmie.

Muzyka była oszałamiająca. Jeszcze bardziej pasjo­

nujące było to, co czuła, ilekroć muskało ją jego ciało.

Poddała się głosowi serca. Nie liczyło się jutro - była

wyłącznie ta noc. Zaczęła zachowywać się tak, jakby ist­

niała tylko ta jedna chwila. Z rozmysłem kusiła mężczy-

58

DLA CIEBIE, MAMO

|

znę ocierając się o niego piersiami, w gorączkowym ryt-

mie

wspólnych

kroków

miękko

przywierała

do

niego

udami.

Poddawała się spojrzeniu jego wąskich oczu, świado­

ma wrażenia, jakie na nim wywiera. Przyspieszył oddech,

zacisnął mocniej ręce na jej talii a następnie, kiedy ocie­

rała się o niego, zsunął je niżej, na biodra.

1

Nie mogła ukryć przed nim podniecenia. Kiedy mu-

zyka osiągnęła punkt kulminacyjny, znalazła wzrokiem

oczy mężczyzny i wpatrywała się w niego. Zanim taniec

dobiegł końca, przywarła do partnera jak tonący, szuka­

jący ratunku.

Kiedy

skończyli

tańczyć,

rozdygotana

Shelly

wy­

gięła się, przewieszona przez mocne ramię Faulknera.

Jego usta zatrzymały się tuż nad jej ustami. Tłum bił

im brawo, ale oni byli tak zatraceni w oszałamiającej

magii obudzonego nagle pożądania, że ledwo to zau­

ważyli.

-

Och, co ja bym dał za kilka sekund sam na sam

- mruknął schrypniętym głosem, odchylając ją do tyłu

i wpatrując się w jej oczy. Zmysłowe muśnięcie jego sil­

nego ciała wywołało w niej nową falę gwałtownego po­

żądania.

Taniec był zmysłowy. Czuła, jak ich serca biją w jed­

nym rytmie.

-

Co byś zrobił? - rzuciła wyzwanie.

-

Myślę, że nie jesteś aż tak naiwna - odpowiedział,

a jego stalowe oczy powędrowały do jej

miękkich ust

i spoczęły na nich, aż rozchyliła wargi i wydała z siebie

cichy jęk.

Jego oddech stał się nagle głośny.

Troskliwa mamusia

59

-

Shelly, przestań!

Chciała

przestać,

naprawdę.

Ale

po

raz

pierwszy

w życiu straciła nad sobą kontrolę. Dotyk jego ciała spra­

wił,

że jej

piersi nagle

nabrzmiały.

Ogarnęło ją słod­

kie drżenie. Była młoda, dziewicza i spragniona pierw­

szego

posmaku

miłości

fizycznej.

Wszystko

to

moż­

na było wyczytać z jej oczu, które odważnie uniosła ku

niemu.

Zacisnął zęby. Przełknął ślinę.

-

Dobrze. Ale nie tutaj - powiedział szorstkim tonem.

Ujął ją za rękę i pociągnął za sobą.

Kręciło jej

się

w głowie. Czytał w jej myślach tak dokładnie, jakby je

wypowiedziała. Nigdy przedtem nie zaznała podobnego

porozumienia.

Było w tym coś przerażającego.

Przera­

żało ją też nagłe pożądanie, które sprawiło, że drżały jej

nogi.

-

Ludzie.

Cholerni

ludzie!

-

mruknął

pod

nosem

Faulkner,

szukając jakiegokolwiek

odosobnionego

miej­

sca. Nie było takiego. Spojrzał w stronę plaży, gdzie wy­

dmy i trawy morskie dawały przynajmniej złudzenie pry­

watności.

Gdyby myślał racjonalnie, natychmiast zaprowadziłby

Shelly do motelu i, póki jeszcze był na to czas, zosta­

wiłby ją z Nan. Ale ona pachniała jakimiś silnymi per­

fumami, które pobudzały jego zmysły i na myśl o jej krą­

głym ciele w jego ramionach przestawał panować nad

sobą.

Poprowadził ją przez wydmy i pomógł zejść na plażę,

przy

czym przez

chwilę jej

oczy były na tym samym

poziomie, co jego pełen pożądania wzrok.

Ocierając się o jego ciało, zsuwała się z wydmy, aż

60

DLA CIEBIE MAMO

jej stopy dotknęły piasku. Tuż za nimi szumiał ocean,

a księżyc odbijał się w falach, uderzających o brzeg. Je­

szcze głośniejsze wydawało się jednak szalone bicie jej

serca, które usłyszał, kiedy przyciągnął ją do siebie i po­

chylił z ironicznym uśmieszkiem.

- W końcu każdy mężczyzna ma prawo raz w życiu

zrobić coś szalonego - wyszeptał wprost w jej usta.

Rozdział

czwarty

Shelly nie miała urody modelki, ale jej bogactwo spra­

wiało, że zawsze kręcili się wokół niej adoratorzy. Żaden

z nich jednak, ani jeden, nie sprawił, by jej usta aż do

bólu pożądały pocałunków, by jej ciało błagało o dotyk

i pieszczotę. Ani jeden, z wyjątkiem Faulknera. Jej re­

akcja była natychmiastowa i przerażająca.

W pierwszej chwili próbowała się cofnąć, ale zsunął

dłonie na jej biodra, przyciągając ją do swego zmienio­

nego pożądaniem ciała.

Jego wargi pieściły jej

drżące

usta.

Poczuł

jej

odruchowy

opór

i

wykorzystując

swe

doświadczenie, starał się go przełamać. Z czułością za­

czął pocierać jej nos własnym, a w jego pocałunkach nie

było nawet cienia brutalności. Zważywszy stopień pod­

niecenia, w jakim się znajdował, był niesłychanie deli­

katny.

- Nie bój się mnie - szepnął łagodnym, pieszczotli­

wym głosem. - Możesz mnie zatrzymać, kiedy tylko ze­

chcesz. Przemoc jest dla byków.

62

DLA CIEBIE, MAMO

Jego spokojny ton przekonał ją. Przez chwilę wyrzu­

cała sobie, że przyszła tu z nim, ledwo go znając. Uwie­

dzenie przez obcego mężczyznę było prawdziwym nie­

bezpieczeństwem. Gazety pełne były relacji o tragediach,

których można było uniknąć, jeśli się miało odrobinę

zdrowego rozsądku, ostrożności i słuchało dobrych rad.

-

Chyba czytam zbyt wiele gazet - powiedziała nie­

pewnie.

-

Niektóre

kobiety

powinny

czytać jeszcze

więcej

-

odparł

zduszonym

głosem.

Odgarnął

włosy

z

jej

rozpalonych policzków i patrzył na nią w słabym świet­

le księżyca. - Ze mną jesteś całkiem bezpieczna. Gorzej

by było, gdybyś przyszła tu ze swoim przyjacielem Pe-

te'em.

Uśmiechnęła się, słysząc jego ton.

-

Wiem już

o tym,

dziękuję.

- Obserwowała jego

szeroką kanciastą twarz.

Jego rysy mogłyby zachwycić

niejednego malarza. Niepewnym ruchem wyciągnęła rękę

i dotknęła grubych brwi. Miał duże, głęboko osadzone

oczy, którymi zdawał się przeszywać ludzi na wylot. Jego

nos był dość szeroki, ale niezbyt duży i bardzo prosty.

Powiodła po nim dłonią, sięgając do linii zmysłowych,

wyraźnie zarysowanych warg, które wywołały w niej ta­

ką nieopanowaną reakcję.

-

To nierozważne — powiedział" cicho z odrobiną ża­

lu. - Smakujesz jak zielone jabłuszka, mała Shelly.

Wiedziona instynktem wspięła się na palce i delikatnie

chwyciła ustami jego nabrzmiałą dolną wargę. Zadrżał.

-

Naucz mnie - szepnęła niepewnie.

Mocniej zacisnął dłoń na jej talii.

-

Nauczyć cię czego? - spytał ochryple.

Troskliwa

mamusia

63

-

Jak... się kochać.

-

To byłoby niebezpieczne. - Tylko tyle zdołał z sie­

bie wydobyć. Jego ciało płonęło, bicie jego własnego ser­

ca wstrząsnęło nim.

-

Tak - dotknęła dłonią jego koszuli. Wytrzymując

jego wzrok, odpięła delikatnie pierwszy guzik. Nic nie

powiedział. Zachęcona, odpięła następny, i następny, i je­

szcze jeden, aż przed jej zafascynowanymi oczyma od­

słonił się widok muskularnej owłosionej piersi. - Och,

3oże - szepnęła. Obie ręce wsunęła w gęstwinę włosów

: wyczuła pod nimi twarde, ciepłe mięśnie. Był silny.

Czuła to. Poddał się jej, pozwalając odkrywać, do mo­

mentu, kiedy wywołane przez nią pożądanie stało się nie

do zniesienia.

-

Wystarczy

-

powiedział

miękko,

zatrzymując jej

dłonie.

-

Dlaczego?

-

Bo będę chciał tego samego.

Ich oczy spotkały się. Jej wzrok był pełen ciekawości

nieśmiałości zarazem.

-

Nie pozwoliłam nikomu oglądać mnie w ten spo­

sób. Jeszcze nie.

Jego oczy spoczęły na różowej bluzce, pod którą do-

jtrzegł zarys nabrzmiałych brodawek.

-

Nie miałam czasu włożyć nic pod spód - szepnęła

cicho.

-

O mój Boże -jęknął.

Odczuła ten głęboki jęk jako wyraz pożądania.

Rozejrzał się i upewnił, że nadal są sami. Następnie,

poddając się własnej lekkomyślności, rzucił jej sweter na

piach i zaczął zdejmować bluzkę.

64

DLA CIEBIE, MAMO

Odpinając małe perłowe guziczki, rozchylił usta, jak­

by oddychanie zaczęło mu nagle sprawiać trudność. To

samo działo się z nią. Jednak tak bardzo pragnęła pokazać

mu swe nagie ciało, że odrzuciła cały zdrowy rozsądek.

Kiedy odchylił brzegi bluzki i spojrzał na nią, stało się

jasne, że nie tylko ona tak bardzo tego pragnęła. Gdy

rozkoszował się piękną linią jej jędrnych różowych piersi,

jego zmrużone oczy przepełnione były gorącym podzi-

wem.

-

Mówiłeś, że lubisz... płaskie kobiety - wyszeptała

niepewnie.

-

Naprawdę? Musiałem być chyba niespełna rozumu!

Shelly - szepnął. - Och,

Shelly...!

Nie

była

pewna,

czego

powinna

w

tym

momencie

oczekiwać,

ale

gwałtowność,

z jaką jego

ciemna gło-

wa opadła w dół i ciepła wilgoć otwartych ust na jej

piersiach zdumiały ją. Kiedy pieścił je językiem, krzyk-

nęła zdławionym głosem i mocniej przycisnęła do sie-

bie jego głowę. Całe jej ciało pulsowało, drżało i nie-

mal

bolało

w

fali

nie

kontrolowanego

pożądania,

Szeptała do niego, błagając o więcej i więcej, zamknęła

oczy, pozwalając ponieść się płomieniowi, który ogarnął

ją całą.

Resztkami

świadomości

poczuła

pod

sobą chłodny

piasek, a na sobie ciężkie ciało Faulknera. Podniósł gło­

wę, by odnaleźć jej wargi. Pocałował ją z niepohamo­

waną pasją, jego język wdzierał się głęboko w jej usta.

Szorstkie włosy na piersiach pocierały jej obnażone sutki

wywołując

podniecenie,

którego

nie

mogła już

dłużej

znieść.

Odnalazła dłońmi jego biodra i przyciągnęła do sie-

Troskliwa mamusia

65

bie, zdecydowana przeżyć coś, czego jeszcze nigdy nie

doświadczyła. Równie podniecony jak ona, pozwolił jej

na to przez krótką, pełną ekstazy chwilę, kiedy wszedł

pomiędzy jej miękkie uda i mocno przywarł do same­

go jądra jej pożądania. Krzyknęła i poruszyła się, by go

przyjąć. Zdawało się jej, że gwiazdy spadają wprost na

lich.

Wtedy jednak on, jęknąwszy, oderwał się od niej i ob­

rócił na plecy. Drżąc, odsłaniał się przed głodnym, zafa­

scynowanym wzrokiem dziewczyny.

Patrzyła na niego tak, jakby już do niej należał, peł­

na podziwu dla siły i zmysłowości jego podnieconego

ciała. Wydawało się, że bardzo cierpi i żałowała swoje­

go braku doświadczenia, które pozwoliłoby przynieść mu

ulgę.

Usiadła, przyciągając kolana do swych nagich pier­

si.

Przemknęło jej

przez myśl,

że powinna może za­

piąć bluzkę, ale wszystko wydawało się teraz takie nie­

realne.

Faulkner podniósł się i siadł obok.

-

Opuść nogi - poprosił cicho. - Chcę na ciebie pa­

trzeć.

Posłuchała go,

a

widząc przepełniony

zachwytem

wzrok, poczuła, że zaczynają ją przeszywać dreszcze.

-

Sprawiasz, że kręci mi się w głowie - powiedział,

pochylając

się, by łagodnie

dotknąć

ustami jej

piersi.

- Podoba ci się tak? - szepnął, pocierając wargami o jej

brodawki. - Czy wolisz... tak? - Otworzył usta i z de­

likatną zapalczywością zaczął ssać jej pierś.

-

Faulkner... - Położyła się na piasku z otwartymi

ramionami, zapraszającymi oczyma i całkowicie uległym

66

DLA CIEBIE, MAMO

ciałem. Pragnęła go tak bardzo, że w tej chwili nie liczyło

się nic innego.

Patrzył na nią pełnym pożądania wzrokiem przez dłuż­

szą chwilę, walcząc z resztkami zdrowego rozsądku.

-

To byłby pierwszy raz, prawda, Shelly?

-

Tak.

-

Skoro

przedtem

mówiłaś. mężczyznom

„nie"

-

a muszę zakładać, że tak było - dlaczego mnie mówisz

„tak"?

Nie chciała o tym myśleć. Jeszcze parę sekund temu

odchodziła od zmysłów z pożądania, teraz czuła się nie­

pewna i zakłopotana. Usiadła i przez dłuższą, pełną przy­

krego milczenia, chwilę zapinała bluzkę.

Musiała coś powiedzieć. W tym nagłym, chłodnym

opamiętaniu trudno było o słowa.

-

Posłuchaj, chcę, żebyś wiedział... Nie przywykłam

tego robić ot tak sobie... - Zawahała się. - Przykro mi.

Jest mi raczej... wstyd.

Odwrócił do siebie jej twarz i obserwował ją wnikli­

wie, pochmurnym wzrokiem.

-

Nie zrobiłaś nic, co powinno zawstydzić lub zakło­

potać którekolwiek z nas.

Oboje wiemy, że jestem dla

ciebie za stary. Mimo to nie żałuję tego, co się stało.

- Powoli przeciągnął dłonią po jej ustach, a w jego do­

tyku była odrobina niepewności.

- Przez resztę życia bę­

dę marzył o tobie takiej, jaką byłaś dzisiejszego wieczo­

ra... - Urwał na chwilę. - Na Boga, Shelly, dlaczego ty

musisz być taka młoda?

Złapał ją w ramiona i przez nie kończące się chwi­

le sycił swój głód głębokimi pocałunkami. Zmusił się,

by podnieść głowę. Opierała się o niego, jej usta były

Troskliwa mamusia

67

nabrzmiałe, a oczy szeroko otwarte, ciepłe i zaprasza­

jące.

-

Pozwoliłabyś mi, prawda? - spytał schrypniętym,

pełnym cierpienia głosem. - Leżałabyś tu w świetle księ­

życa i pozwoliła się rozebrać. Otworzyłabyś ramiona, le­

żałabyś pode mną i wpuściła mnie do swego ciepła,..

Zaczerwieniła się na myśli o obrazach, które przed

mą roztaczał, drżąc wyobrażała sobie, jak jego musku­

larne ciało przyciska ją do piasku i bierze we władanie.

Jęknęła.

- Shelly! - Oparł policzek o jej miękkie piersi i za­

drżał. - Shelly, tak bardzo cię pragnę, skarbie!

-

Pozwoliłabym ci - wyszeptała zdławionym głosem.

- Tak, tak!

Zacisnął ramię i przytulił ją do siebie ze szczerym

współczuciem, położył twarz na jej szyi i ukrył się w pa­

chnącej miękkości włosów, rozwianych nagłym podmu­

chem wiatru.

-

Jestem o wiele za stary dla ciebie - powiedział ci­

cho, patrząc na ocean. - I, mimo że mój syn pragnie

matki, ja nie chcę drugiej żony.

-

To dlaczego żenisz się z Marie?

-

Nie żenię się. I ona o tym wie. Lubi udawać, że

coś się zmieni, podobnie jak jej ojciec, który jest mi wi­

nien pieniądze i uważa, że moje małżeństwo z jego córką

zlikwiduje dług.

-

Rozumiem.

Otarł się policzkiem o jej włosy.

-

Dobiegam czterdziestki, a ty jesteś na pierwszym

roku studiów. Dzieli nas generacja. Należę do środowiska,

do którego nie mogłabyś się nawet zbliżyć - zauważy-

68

DLA CIEBIE. MAMO

wszy, że ma ochotę mu zaprzeczyć, dodał: - pochodzę

z

rodziny

o

wielkich

pieniądzach.

Ogromnych.

- Za­

śmiał się gorzko, - Musiałabyś organizować i planować

lunche, kolacje, zebrania w interesach. Musiałabyś wie­

dzieć, jak się ubrać, jak bronić się przy różnych okazjach,

gdyż mam wrogów i byłe kochanki, które by cię znie­

nawidziły.

-

Jego

pierś

uniosła

się

i

opadła

ciężko,

- Małżeństwo nie wchodzi w grę, a romansu nie mogę

ci proponować, bo zabiłoby mnie sumienie.

-

Ach, tak?

-

Przestań tak mówić,

dobrze?

— Podniósł głowę

i odnalazł jej oczy, szukając tajemnicy, której nie chciały

odsłonić. Wyglądała jakoś inaczej. Jednocześnie rozba­

wiona i rozgoryczona.

-

Chcesz się ze mną kochać i nic poza tym - pod­

sumowała jego słowa.

-

Mniej

więcej

tak można by to ująć. - Nie mógł

powiedzieć, co zaczyna do niej czuć. Zbyt wiele by to

ich

kosztowało.

Ona

zapomni

o

nim,

a

on

zapomni

o niej, bo nie ma przed nimi przyszłości. Lepiej, by my­

ślała, że z jego strony było to czysto fizyczne pożądanie.

Łatwiej

będzie się jej otrząsnąć.

-

W takim razie

lepiej

będzie, jeśli

to przerwiemy

i wrócimy do motelu, prawda? - Uśmiechnęła się z za­

mierzoną

godnością.

Wstała,

wycierając

ręką

dżinsy.

Podniosła

sweter,

otrzepała go z piasku i włożyła na siebie. Nagle zrobiło

jej

się chłodno.

On również wstał.

-

Odprowadzę cię do pokoju - powiedział formalnie.

-

Dziękuję.

Troskliwa mamusia

69

Nie dotykali się. Czuła się oszukana. Myślał, że jest

kilka lat młodsza niż w rzeczywistości i że stoi niżej od

niego w hierarchii społecznej. Mogła powiedzieć mu pra­

wdę, ale skoro nie mógł zaakceptować jej takiej, za jaką

ją brał, w takim razie nie obchodziło go nic poza jej cia-

łem, W końcu sam to przecież przyznał. Dzięki Bogu,

|

że był przynajmniej dżentelmenem i postanowił nie ko­

rzystać z okazji. Ona straciła dla niego głowę. Z zakło-

potaniem przypominała sobie, jak bardzo była nieokieł-

zana. To wspomnienie jeszcze długo pozostanie dla niej

bolesne.

1

Oczywiście, nie mogła go pokochać. Znali się przecież

tak krótko, że niedorzecznością byłoby myśleć o miłości.

1

To po prostu czysto fizyczne zauroczenie, z którym sobie

poradzi.

Zbyt szybko znaleźli się pod jej

drzwiami.

-

Dziękuję

za

tańce

-

powiedziała,

unikając

jego

wzroku. Uśmiechnęła się nawet. - Powiedz ode mnie do­

branoc Benowi. Mamy z Nan wiele planów, więc nie są­

dzę, żebym się z nim zobaczyła przed wyjazdem.

Zmarszczył się. Aż do tej pory zdawał się zapominać,

jak blisko chłopiec poczuł się z nią związany.

-

Nie musisz odrzucać Bena z powodu dzisiejszego

wieczoru - powiedział krótko.

-

Nie robię tego.

Uniósł jej twarz do góry, wściekły, że unika jego wzroku.

- Popatrz na mnie, do cholery! - powiedział ostro.

Złość zmusiła ją do podniesienia wzroku, ale od razu

tego pożałowała. Jego oczy płonęły.

-

Nie chciałem cię skrzywdzić - powiedział krótko.

- Nie zamierzałem niczego więcej poza pocałunkiem. To

70

DLA CIEBIE, MAMO

ty

z

rozmysłem

kusiłaś

mnie,

ż e b y m

zaczął

się

z

tobą

kochać,

więc

nie

obarczaj

mnie

całą

winą!

Zrobiła

się purpurowa.

Było jej

niedobrze ze

wstydu

i

czuła

się

zbyt

urażona,

żeby

mu

cokolwiek

odpowie-

dzieć.

Odsuwając

się do

niego,

otworzyła drzwi i

weszła

do

środka,

nerwowym

gestem

zamykając

je

za

sobą.

Faulkner

stał,

patrząc

na

zamknięte

drzwi,

wstrząs-

nięty

pogardą,

jaką

czuł

do

siebie.

Nie

m ó g ł

uwierzyć,

że zwrócił się do niej

w ten sposób po tym, j a k tak szcze-

rze

się

przed

nim

otworzyła

i

pozbyła

zahamowań.

Nie

chciał,

by

wstydziła

się swego

słodkiego

podarunku,

ale

jej milczenie i wyraz twarzy zraniły go. Nie miał żadnego

prawa

zadawać jej

bólu,

niszczyć

pierwszych

uczuć,

wy-

pominąć jej

zmysłowości.

-

Shelly - powiedział cicho, opierając się jedną ręką

o drzwi. - Przepraszam.

Nie wiedział, czy go słyszała, ale miał nadzieję, że

tak. Odwrócił się i odszedł, przepełniony żalem.

Shelly poszła prosto do łóżka, udając ból głowy od

głośnej muzyki. Wiedziała, że nie zmyli Nan, ale nie znio-

słaby teraz żadnych pytań, lak szybko odeszła od drzwi,

że nie słyszała przeprosin Faulknera. Przykryła się cał-

kowicie, i zanim zasnęła, jej poduszka była zupełnie mo-

kra od łez.

Starała się unikać Bena, by jednocześnie unikać jego

ojca, ale już następnego ranka chłopiec czekał na nią

w restauracji.

Wstał rozpromieniony, gdy tylko weszły

z Nan do środka.

-

Zamówiłem już dla was kawę - powiedział z ga-

lanterią.

-

Siadajcie.

-

Troskliwa mamusia

71

Zajmując miejsca, Shelly i Nan nie mogły opanować

śmiechu.

,..- Co ja mam z tobą zrobić? - spytała miękko Shelly.

-

Zaadoptować mnie - odparł. - Ona uratowała mi

życie - wyjaśnił Nan. - Teraz musi zajmować się mną

do końca moich dni. - Zmarszczył się. - Trochę się opie­

ra, ale pracuję nad nią.

Ja naprawdę potrzebuję matki,

rozumiesz? A jeśli ojciec ożeni się z Marie, nie będę jej

miał - dodał stłumionym głosem.

••- Gdzie twój ojciec? - spytała Nan, z rozmysłem wy­

ręczając przyjaciółkę. Poprzedniego wieczora coś się sta­

ło, coś, co musiało być dla Shelly bardzo ważne, bo nie

pisnęła na ten temat nawet słowem.

-Tata

poszedł

na jakieś

spotkanie

-

odparł

Ben.

- Musiał być bardzo zły.

Nie chciał nawet śniadania.

Pewnie tęskni za nią - dodał żałośnie. - Wspominał coś

o naszym wcześniejszym powrocie do domu.

Shelley poczuła, jak krew zastyga jej w żyłach. Aż tak

bardzo nie mógł się doczekać chwili, w której się jej po­

zbędzie? Czyżby myślał, że narobi mu kłopotów? Za­

wstydzi go wyznaniami o dozgonnej miłości? To niebyło

w jej

stylu.

-

Będę za tobą tęsknić, Ben - powiedziała z uśmie­

chem. - Ale życie toczy się dalej.

-

Źle wyglądasz - zauważył. - Czy dobrze się czu­

jesz?

-

Nic mi nie jest. Żadnego kaca więcej - obiecała.

Jednak nie czuła się dobrze. Udawała, że spędza we­

soło czas, przyłączając się do siatkówki na plaży, opalając

się i pływając. Ale nie wkładała w to serca. Nan znalazła

sobie miłego studenta z Nowego Jorku, którego spotkała

72

DLA CIEBIE, MAMO

na wyprawie żeglarskiej i Shelly żałowała, że nie ma ni­

kogo, chociażby po to, by trzymać Pete'a na dystans.

-

Moglibyśmy

pójść

do

mojego

pokoju

na

drinka

-

zaproponował - Chodź, Shelly, rozluźnij się!

Spojrzała mu prosto w oczy. Kurtuazja nie skutkowa­

ła. Może szczerość pomoże.

-

Nie chcę iść tobą do łóżka.

Rzeczywiście

zaczerwienił

się.

-

Shelly!

-

Przecież o to ci chodzi - powiedziała wprost. - Ale

mnie, niestety, nie. Przyjechałam tu, żeby się dobrze ba­

wić. I jakoś mi się to udaje, mimo twojej obecności!

Wstał zakłopotany i wzruszył ramionami.

-

W porządku, nie musisz od razu wpadać w złość.

Bez urazy. - Oddalił się i już wkrótce rozmawiał z inną

dziewczyną.

Dzięki Bogu, pomyślała. Jeden kłopot z głowy.

Poczuła

się zmęczona

i

senna,

i

zaczęła drzemać.

Zbudził ją nagły, gwałtowny ruch.

-

To

głupie

-

stwierdził

Faulkner

ostrym

tonem.

-

Smażysz się. Nie posmarowałaś się żadnym kremem?

-

Oczywiście, że

się posmarowałam.

-

Ale nie na plecach.

-

No bo chyba tam nie sięgnę, no nie? - spytała ze

złością. Usiadła. - I nie proponuj, że to zrobisz, bo nie

chcę, żebyś mnie dotykał. Odejdź.

Wolno odnalazł jej

wzrok.

-

Przeprosiłem, ale nie słyszałaś, prawda?

Spuściła oczy. Nie chciała patrzeć na niego, ubranego

tylko w kąpielówki.

Podniecał ją,

nawet gdy był kom­

pletnie ubrany.

Troskliwa mamusia

73

-

Muszę wracać do pokoju - powiedziała

sztywno.

- Nan i ja idziemy na zakupy z...

Faulkner!

Trzymał ją w swych potężnych ramionach i powoli

niósł do wody.

-

Posłuchaj, ty...!

Miękko położył wargi

na jej

ustach,

ucinając

roz­

mowę, a jednocześnie wchodził coraz głębiej w ocean,

aż do miejsca, gdzie woda sięgała im do ramion. Dopie­

ro wtedy postawił ją na nogi, ale tylko po to, by przy­

ciągnąć jej

ciało bliżej

swojego

i pogłębić długi, nie­

spieszny pocałunek, zamykający ich w kręgu wzajemnej

bliskości.

-

Och, nie -jęknęła, ale jej ramiona już go trzymały,

a usta szukały jego warg.

Położył dłonie na jej biodrach i przycisnął do swego

podnieconego

ciała,

poruszając nią rytmicznie,

a jego

palce wśliznęły się pod jej bikini. Ustawiając ją w pozycji

tak intymnej, że zaczęła drżeć i z trudem łapała oddech,

drażnił jej dolną wargę.

-

Nie

mogę przestać

o

tobie

myśleć

-

wyszeptał.

- Maltretujesz mnie - jęknął.

-

Faulkner!

-

Tak bardzo cię pragnę, Shelly! - Pocałował ją ła­

pczywie. Zdjął ręce z jej bioder i przesunął je wyżej, by

odwiązać kostium. Stanik opadł na talię, a jego ręce pie­

ściły teraz całe ciało dziewczyny. Nie przestawał jej ca­

łować. Czuła, jak pod wpływem jego dotyku jeszcze bar­

dziej twardnieją jej brodawki i jęknęła urywanie:

-

Chodź tu.

Przyciągnął ją do siebie, ocierając się o jej piersi tak

miękko i czule, że krzyknęła. Otoczył ją ramionami i po-

74

DLA CIEBIE, MAMO

łożył twarz na mokrej szyi, ściskając ją i lekko kołysząc.

Z nikim jeszcze nie przeżyła tak intymnej chwili.

-

Jesteś jak jedwab,

każde

dotknięcie

twojej

skóry

i ten słodki jęk, który wydobywasz gdzieś z głębi, pod­

niecają mnie. Shelly, prawda, że chcesz, żebym całował

twoje piersi? - szepnął, wędrując wargami po jej poli­

czku, aż dotarł do ust.

Na myśl o tym poczuła bolesny przypływ pożądania.

-

Tak - jęknęła. - Ale nie możemy!

-

Wiem. Musiałbym unieść cię do góry, a wtedy zo­

baczyliby nas. Shelly...

-

Nie odrywając od niej ust, zsunął rękę, aż znalazła

się pod bikini. Dotykał jej powoli i z doświadczoną zrę­

cznością. Nie przerywał, widząc, jak cała drży, a z jej

ust wydobywa się jęk. Intymność pozbawiła dziewczynę

wszelkich zahamowań.

Jednak za bardzo jej pragnął. Musiał się cofnąć, póki

jeszcze mógł. Niepożądana ciąża byłaby straszną ceną

za parę minut przyjemności.

Doprowadzając do porządku jej strój pomyślał, że dla

niej nie byłoby to zresztą wcale przyjemne. Przecież była

dziewicą. Dziewicą. Na samą myśl, że miałby wprowa­

dzić ją w seks, nauczyć otrzymywania i dawania rozko­

szy, zakręciło mu się w głowie. Ale była taka młoda!

Zbyt młoda i zbyt oddalona od niego pod względem spo­

łecznym i ekonomicznym.

-

Czemu to zrobiłeś? - spytała, kiedy trzymając ją

w ramionach, pomagał się jej opamiętać.

-

Z tego samego powodu, dla którego ty mnie nie

zatrzymałaś - odparł cicho. - Bo pragnąłem cię dotknąć.

Tak jak ty pragnęłaś mojego dotyku.

Troskliwa mamusia

75

- Jestem za młoda, nic nie wiem i poza tym jest Ma­

rie...

Pochylił się i delikatnie przykrył jej usta swoimi.

- Otwórz

usta

-

szepnął

czule.

-

Wiesz już

prze-

cież, że kiedy się całujemy, lubię, by mój język był we-

wnątrz.

Jęknęła. W tym momencie mógłby zacząć się z nią

kochać na środku plaży, przy ludziach, i chyba nie zna-

lazłaby w sobie siły, by zaprotestować.

Z widoczną trudnością oderwał się od niej. Jego twarz

była ściągnięta i blada.

-

Po prostu istnieje zbyt wiele przeszkód - pomyślał

na głos.

Wiedziała. Znajdując się w jego ramionach, kiedy całe

jej ciało pragnęło jedynie należeć do niego, uświadomiła

sobie, że po chwili rozkoszy znów przychodzi żal, wstyd

i ból.

-

O wiele za wiele - przyznała ze smutkiem.

Westchnął ciężko.

- Zasługujesz na więcej, niż tylko męskie pożądanie.

Przełknęła ślinę.

- A ty jesteś pewien,

że...

to

tylko

to,

Faulkner?

- spytała żałośnie.

Jego twarz przybrała nieprzenikniony wyraz. Uwolnił

ją z uścisku.

- Tak - powiedział głucho, walcząc z wewnętrznym

protestem, który w nim dojrzewał. - Nie kontrolowane,

szalone pożądanie, które mnie zawstydza. Przepraszam.

Tak naprawdę, to zamierzałem przeprosić, a nie pogar­

szać prawę.

-

Wiem.

76

DLA CIEBIE, MAMO

-

W momencie, kiedy cię dotykam,

dostaję szału.

- Roześmiał się chłodno. - To wybryk natury. Los za­

drwił sobie z nas obojga. - Skrzywił się. - To nie może

się więcej powtórzyć.

-

Nie powtórzy się. Starałam się ciebie unikać.

-

Ja też - przyznał żałośnie. - I widzisz, do czego

nas to doprowadziło.

Zaczerwieniła się i na wspomnienie bliskości, jaką

dzielili w wodzie, odwróciła wzrok.

-

Postaram

się myśleć

o tym jako

o praktycznym

ćwiczeniu z zakresu edukacji seksualnej.

Z ciężkim westchnieniem obrócił ku sobie jej twarz.

-

O, nie - zaprotestował. - To nie było to. - Opuścił

wzrok na jej miękkie usta. - Już od lat nie zachwycałem

się kobiecym ciałem, od łat nie czułem potrzeby doty­

kania, pieszczenia, podniecania. Dzięki tobie mam ochotę

przywołać całą moją delikatność. -Przerwał, sprawiając

wrażenie zaskoczonego, poirytowanego i nieco bezbron­

nego.

Shelly odszukała jego wzrok smutnymi, zgaszonymi

oczyma.

-

Naprawdę?

Gestem wyrażającym zdziwienie dotknął jej twarzy.

-

Na samym początku kochałem, matkę Bena. Czułem

wobec niej tyle ciepła, tyle bolesnej tęsknoty. Ale ona

chciała tylko tego, co mogłem jej dać w sensie material­

nym. Dla niej była to transakcja, w której moim zyskiem

był Ben. - Wzdrygnął się. - Nigdy mnie nie kochała.

Umarła w ramionach innego mężczyzny, a ja, kochając

i nienawidząc, opłakiwałem ją przez długie lata. Od tej

pory kobiety nie były dla mnie niczym więcej, jak tylko

Troskliwa

mamusia

77

rozrywką. Wykorzystywałem je - wyznał, podnosząc na

nią oczy. Powoli wodził wzrokiem po jej twarzy. - Ale

ciebie nie potrafiłem wykorzystać. I dlatego myślę, że

dla nas obojga będzie lepiej, jeśli zapomnimy o wszy-

stkim, co się między nami wydarzyło.

Rozdział

piąty

Shelly opuściła wzrok na jego pierś i starała się nie

zdradzić,

jak

bardzo

jest

zdruzgotana.

Myślała

tylko

o tym

że wkrótce przestaną się widywać.

Pragnął jej,

ale to by nie wystarczyło. Oboje o tym wiedzieli. Jego

umysł był zmącony pożądaniem, które odczuwał. Gdyby

je zaspokoił, nastąpiłoby opamiętanie i wzajemna niena-

wiść. Mimo że bardzo chciała, kontynuowanie związku

nie byłoby rozsądne.

-

Myślisz,

że nie powinniśmy

się już więcej

widy-

wać? - zapytała żałośnie.

-

Tak właśnie. - Odsunął się od niej, odgarniając mo-

kre włosy z wilgotnej twarzy. - Nie zostajemy tu długo

- dodał. - Poradzimy sobie. - Nie mógł oderwać od niej

wzroku - Jakoś.

Zmusiła się do uśmiechu.

-

Co z Benem? - spytała.

-

Ma bzika na twoim punkcie. Nie odmawiaj mu swe-

go

towarzystwa.

-

Nie zamierzałam.

_ _ _ _ _

Troskliwa mamusia

79

|

- Shelly. - Delikatnie dotknął jej policzka. - Wiesz,

ze to nie miało szans. Nawet gdybym pominął twój wiek,

to nasze położenie społeczne jest zbyt odległe.

- A na to już nic nie można poradzić - zgodziła się,

odwracając wzrok.

- Jestem bankierem. Moja pozycja wymaga zacho­

wania pozorów.

- Wzruszył ramionami.

- Nigdy nie

przywiązywałem większej

wagi do form, ale kiedy od

tego zależy praca innych ludzi, potrafię dbać o wizeru-

nek, jakiego się ode mnie wymaga. Poza wszystkim - do-

dał z goryczą - małżeństwo nie wchodzi w grę w moim

przypadku. Rozumiesz?

Spojrzała na jego wyrazistą twarz, dostrzegając w niej

rezygnację i zawzięty upór.

- Nie masz zaufania do kobiet. To dlatego pozwoliłeś

Marie tak bardzo się do ciebie zbliżyć. Bo ona ci nie zagraża.

- Wiem o niej wszystko - odparł, nie czując się ura-

zony. - Jest fałszywa, złośliwa i egoistyczna aż do prze-

sady. Wyrosła w bogactwie. Lubi pokazywać swoją wy-

zszość.

- Zauważyłam - potwierdziła Shelly.

- Ben uważa, że jesteś wyjątkowa - powiedział męż-

czyzna głębokim, pełnym ciepła głosem. - Ja też, Shelly.

Przykro mi. Żałuję. Naprawdę żałuję, że sprawy tak się

mają. Mamy ze sobą wiele wspólnego. Moglibyśmy od-

kryć jeszcze więcej.

- Pewnie tak. Ale podejmowanie ryzyka nie jest twoją

specjalnością, prawda?

Potrząsnął głową.

- Gram tylko o rzeczy pewne. Ta nie jest. - Dotknął

jej ust i cofnął się powoli. - Przykro mi.

80

DLA CIEBIE, MAMO

-

Mnie też. Ale - za wszelką cenę starała się wyrów-

nać oddech i powiedzieć coś lekkiego; przyszedł jej do

głowy fragment filmu „Casablanca" - cokolwiek się sta-

nie zawsze pozostaje nam Paryż.

Nieprędko pojął, co miała na myśli. Zanim się roze-

śmiał, była już w połowie drogi do plaży.

Zgodnie z zapowiedzią, Faulkner nie zbliżał się do

niej więcej. Ben jednak tak. Można wręcz powiedzieć,

że na nią polował.

-

Nie masz nic innego do roboty? - gniewała się.

Uśmiechnął się i potrząsnął głową, pewny, że go lubi.

Jej twarz była jak otwarta księga.

-

Nie możesz odrzucić swego jedynego dziecka.

-

Nie jesteś nim! - krzyknęła.

-

Skąd

wiesz?

- Zrobił

poważną minę.

- Mogłaś

mnie mieć i potem zapomnieć. Może masz zaawanso-

waną amnezję?

-

Nie mogłabym zostać matką w wieku dwunastu lat

- mruknęła. - A poza tym, pamiętałabym, że mam dziec-

ko. To nie jest coś, o czym można zapomnieć.

Ben nie odezwał się słowem, ale przecież potrafił do-

dawać. Ojciec uważał, że Shelly jest nastolatką, ale kiedy

odjęła jego wiek od swojego wyszło jej dwanaście. Miała

więc dwadzieścia cztery lata. Zacisnął usta.

-

Ile masz lat? - zaatakowało

-

A jak myślisz? - spytała spłoszona.

-

Dwadzieścia cztery.

.

Popatrzyła na niego.

-

Skąd, do diabła...

Wyjaśnił jej, skąd, do diabła, a ona wydała z siebie

długie, głębokie westchnienie.

Troskliwa mamusia

81

-

Nie powiem ojcu. Ale dlaczego nie chcesz, żeby

wiedział?

Nie mogłaby mu tego wyjaśnić, nie mówiąc całej pra­

wdy.

-

Mam swoje powody - wykręciła się. — Niech to

zostanie naszą tajemnicą. Dobrze?

-

Dobrze. W końcu chłopak nie może kłócić się ze

swoją mamusią.

Już otwierała usta, by zaprotestować, ale jęknęła tylko

i zrezygnowała. Nie było sensu się spierać.

Wieczorem, w przeddzień ich wyjazdu, Ben wmanew­

rował Nan i Shelly w kolację w towarzystwie własnym

oraz swego ojca. Nie był to przyjemny wieczór. Shelly

i Faulkner starali się nie zwracać na siebie uwagi i za­

chowywać normalnie. Nie udało im się. W końcu Nan

i Ben poszli kupić pamiątki do sąsiadującego z motelem

sklepu, a oni zostali sami.

-

To nie był mój pomysł - powiedział gorzko.

-

Wiem. - Patrzyła na swoją filiżankę kawy, ledwo ją

dostrzegając. Oboje wyjeżdżają. Nie zobaczą się już nigdy.

-

Do

cholery,

wiesz przecież, że tak jest najlepiej

- wycedził przez zęby. - Możesz na mnie spojrzeć?

Uniosła wzrok i

wzdrygnęła się na widok gniewu

w jego oczach.

-

Tak, wiem, że tak będzie najlepiej - mruknęła.

Nie mogąc złapać oddechu, rozchylił usta. Jego sta­

lowe oczy przeszywały ją tak, że się zarumieniła.

-

Pragnę cię! - powiedział niepewnie.

Patrzyła na niego.

-

No właśnie, sprowadź wszystko do tego, co najpo­

wszechniejsze.

82

DLA CIEBIE, MAMO

-

A czy istnieje jeszcze coś poza pożądaniem? - spy-

tał zaczepnie. - To jedyne, co nas łączy. I nawet tego

nie byłoby, gdybyś nie spędziła całych swoich wakacji

na łażeniu za mną!

,

-

W porządku, możesz mnie obwiniać. - Rozzłościła

się. - Powiedz całemu światu, że próbowałam cię uwieść!

-

To ty powiedz, że nie próbowałaś - odpalił. Objął

dłonią kieliszek do wina i ścisnął go tak mocno, że o ma-

ły włos nie pękł. - Gdziekolwiek się obróciłem, stałaś

i przewracałaś oczami.

-

Wyjaśniłam ci, dlaczego...

-

Kłamałaś - powiedział obcesowo, ze znudzonym

cynicznym uśmiechem. - Myślisz, że nie wiem, kiedy

się podobam kobiecie? Jestem bogaty. Całe swoje dorosłe

życie spędziłem na opędzaniu się od kobiet, chętnych,

by skorzystać z mego bogactwa.

-

Włączając w to Marie? - spytała słodko, z błysz-

czącymi oczyma.

-

Nie muszę opędzać się od Marie - odparł. — Ona

ma własną pozycję.

-

Masz na myśli jej rodziców - wypaliła.

-

To to samo.

-

Nie - powiedziała poważnie. - W życiu trzeba do-

konywać własnych wyborów, podejmować własne ryzy­

ko, torować sobie swoją własną drogę. Styl życia powi­

nien być samodzielnie odkryty, a nie odziedziczony.

-

Ach - mruknął ironicznie - raczkująca socjalistka.

-

Niezupełnie. - Popatrzyła na niego. - Nie słuchałeś?

Mówiłam, że ludzie powinni sami zarobić na to, co mają.

-

Marie zarabia na to - odparł,

skrywając w tonie

głosu sugestię.

Troskliwa

mamusia

83

Przypomniała sobie, jak czuła się w jego ramionach

i zaczerwieniła się, odwracając wzrok.

- Kiedy mniekąsasz, zapominam, jak bardzo jesteś mło-

da - powiedział ze złością. Opróżnił kieliszek z winem.

- Nie na tyle, by nie zrozumieć, co sugerowałeś na

temat twego związku z Marie - odparowała krótko. - Je-

śli to właśnie jej pragniesz, czemu całowałeś mnie na

plaży?

Odnalazł jej wzrok. Wspomnienia sprawiły, że pocie-

mniało mu w oczach.

- Może chciałem sprawdzić, jak daleko się posuniesz.

Poczuła, że jej policzki płoną coraz bardziej.

- Jak mówiłeś, jestem młoda.

Wspaniały kąsek dla

doświadczonego mężczyzny - dodała z goryczą.

Chciałby, żeby tak było, ale wiedział, że to nieprawda.

Bawił się pustym kieliszkiem, obserwując, jak płomień

świecy

odbija

się w

oszlifowanym krysztale.

- Nie - zaprzeczył. - To było coś o wiele ważniej-

szego. Dla nas obojga.

Znowu spojrzał na nią i ujrzawszy ten sam głód w jej

ciepłych, smutnych oczach, poczuł, jak płomień rozpala

siew nim na nowo.

Jego oddech stał się nieregularny, przyspieszony.

-

Chcę się z tobą kochać, ten jeden ostatni raz.

Rozchyliła usta.

-

Faulkner...

Wezwał kelnerkę i zapłacił rachunek. W kilka minut

później poprosił Nan, żeby zabrała rozpromienionego Be­

na do motelu, a sam z Shelly udał się na ciemną opu­

stoszałą plażę.

Dziewczyna była aż za bardzo

świadoma faktu, jak

84

DLA CIEBIE, MAMO

krótka jest jej

zielona wydekoltowana sukienka. Kiedy

pomyślała o dotyku jego silnych szorstkich dłoni na na­

giej skórze, poczuła się bezbronna. Jednak nic już nie

pozostało z jej dumy i nie zamierzała udawać, że go nie

pragnie. To będzie ich ostatni raz. Kiedy znaleźli się na

zasłoniętej części plaży, zwrócił się do niej.

-

Przyszłaś ze mną dobrowolnie - przypomniał jej.

- Nie zaciągnąłem cię tu siłą.

-

Tak. - Uderzenie fali stłumiło jej głos. W słabym

świetle poszukała wzrokiem jego ciemnych oczu. - Nie

biorę pigułki - powiedziała wprost.

-

Shelly, nie możemy się tu kochać. - Zaczerpnął

tchu. - I nie mogę cię wziąć do mojego pokoju, bo Ben

może wrócić w każdej chwili. - Chwycił ją w ramiona

i

przyciągnął

do

siebie.

-

Jesteś

dziewicą

-

szepnął

miękko,

obezwładniając ją swą siłą i pociągającym za-

pachem męskiej wody kolońskiej. - Nie jestem aż takim

draniem...

Otwartymi ustami rozchylał jej wargi. Poczuł, że drżą.

Jęknęła, przywierając do niego, a jego ciało gwałtownie

zareagowało na jej bliskość.

Zesztywniała i zaczęła się wycofywać,

ale jego rę-

ka powędrowała w dół jej pleców, delikatnie ją zatrzy-

mując.

-

Jesteś bezpieczna - wyszeptał wprost

do jej

ust.

-

Jest tak dobrze. Nie proś mnie, żebym przestał.

Jej także było dobrze, ale czuła się zakłopotana. Chcia-

ła mu to powiedzieć, lecz jego usta nalegały coraz bar-

dziej. Przywarła do niego, a wtedy namiętność pocałunku

gwałtownie wzrosła, by eksplodować uczuciem całkowi­

tego oddania.

Troskliwa

mamusia

85

Przez gruby materiał marynarki poczuł jej paznokcie.

Chciał poczuć je na skórze.

Wsunął rękę pomiędzy nią a siebie, a kiedy odpinał

koszulę, jego kciuk ocierał się o jej piersi. W chwilę po­

tem położył jej dłonie na swej klatce piersiowej i po-

zwolił się pieścić.

-

Och, Boże, to nie wystarczy - szepnął urwanym

głosem, a jego usta stały się jeszcze bardziej natarczywe.

-Shelly!

Ich wargi znów się zetknęły. Opuścił cienkie ramią-

czka jej sukienki i sprawnymi ruchami obnażył ją do pa-

sa. Zanim zdążyła zaprotestować, przyciągnął ją do sie­

bie, otulając połami koszuli i marynarki, tak że jej piersi

w podniecający sposób ocierały się o jego skórę.

Pieścił je

dłońmi

i jednocześnie

całował jej

usta,

chwytając je zębami i głęboko penetrując językiem. Obo­

je drżeli, a urywane bicie ich serc zdawało się zagłuszać

huk fal.

-

Proszę! - jęknęła wprost w jego usta.

Ledwo ją słyszał. Prąd przeszywał jego ciało wszędzie

tam,

gdzie

go

dotykała.

Jego

ręce

zdobywały ją,

we

wszechogarniającej

i

przejmującej

ciszy

odkrywały jej

cudowną miękkość. Gdy byli tak blisko, wszelkie dzie-

łące

ich

różnice

przestawały

mieć jakiekolwiek

zna-

czenie. Nigdy nie czuł tego, co teraz. Nawet ze swą by-

łą żoną, w okresie największych uniesień pierwszej mi-

łości.

Uniósł wzrok i spojrzał w jej rozpromienioną, uległą

twarz.

- Gdybyś brała pigułkę - spytał urywanym głosem

- pozwoliłabyś mi?

86

DLA CIEBIE, MAMO

-

Nie wiem. - Położyła głowę na jego piersi, drżąc

w odpowiedzi. - To ważny krok. Zawsze uważałam, że

powinien wiązać się z małżeństwem, że to decyzja dwoj­

ga ludzi, którzy chcą wytrwać ze sobą przez całe życie.

-

Podniosła na niego wzrok. - Czy to bardzo niereali­

styczne w świecie, w którym miłość jest tylko łagodniej­

szym określeniem seksu?

-

Ważne

pytanie.

-

Uśmiechnął

się,

ale

w

jego

oczach było wiele smutku. - To nie ja będę cię o to pro­

sił.

Poza

tym

-

dodał

z

wymuszoną

nutką

humoru

- gdzie mielibyśmy się kochać? To miejsce nie jest cał­

kiem odosobnione, a Nan i mój syn są w waszym po­

koju. Gdybyśmy poszli do mojego... - westchnął ciężko

- nie mógłbym. Pragnę cię i gdybyś była chociaż trochę

doświadczona, kochałbym się z tobą. Ale to nie jest dla

ciebie, Shelly, to ci nie wystarczy. A ja, już ci mówiłem,

nie mam nic innego do zaoferowania.

Przytulił jej policzek do swej ciepłej, ciężko dyszącej

piersi. Gęste włosy łaskotały ją w nos. Stali tak w pół­

cieniu i milczeli.

-

Gdybym była starsza... - zaczęła - bogatsza...

-

Nadał byłabyś dziewicą - odparł po prostu. - A ja

mam już na zawsze dość małżeństwa. - Uniósł jej pod­

bródek. - Będę żałował tej nocy aż do śmierci.

-

Tego, że mnie pocałowałeś?

-

O, nie. - Potrząsnął głową. - Tego, że nie mo­

głem obnażyć twej jedwabistej

skóry

i posiąść

cię tu,

na tym piasku - szepnął, wodząc palcem po jej mięk­

kich

nabrzmiałych

wargach.

-

Tak

bardzo

pragniemy

siebie nawzajem, że, być może, nie sprawiłbym ci nawet

bólu.

Troskliwa

mamusia

87

Chwyciła zębami jego górną wargę wczepiając palce

w gęste włosy Faulknera.

- Potrzebowałabym wiele czasu, prawda?

- Tak. - Pocałował ją, czule i powoli. Jego ręce zna-

lazły jej miękkie piersi i pieściły je w pełnej ciepła ciszy.

- Jakie to miłe...

-

Co?

-Twoje ręce na mojej

skórze - powiedziała z war-

gami tuż przy jego ustach. - Rób tak... mocniej.

- Nie mogę.

-

Dlaczego?

Koniuszkiem języka obrysował jej

usta.

- Wiesz, dlaczego. Twoje piersi są bardzo delikatne,

a ja nie jestem sadystą. Nie chcę zadać ci bólu.

- To nie będzie bolało. - Uśmiechnęła się. - Chcę

tak.

Położyła jego kciuk i palec wskazujący na ciemnej

brodawce i pokazała mu, czego pragnie. Czując falę cie-

pła, przeszywającą jej ciało, westchnęła.

-

Shelly - wyszeptał chrapliwie - czy kiedy tak ro-

bię, czujesz gorąco w całym ciele? - Spytał o coś jesz-

cze,

o

coś bardzo intymnego

i

oczywistego

zarazem.

- Czy tak? - nalegał.

- Tak - wyznała nieśmiało.

To nie było rozsądne. Wiedział o tym, kiedy pochylał

głowę i ujmował zębami jej brodawkę. Ale doznania, ja­

kie opisywała, bardzo przypominały pełne zaspokojenie.

Podniecała go myśl, że mógłby doprowadzić ją do eks­

tazy samą grą miłosną. Musiał to sprawdzić.

Kiedy

poczuł

przeszywający

dreszcz

i

usłyszał

krzyk, jęknął i, przepełniony żalem, delikatnie pocało-

88

DLA CIEBIE, MAMO

wał. Nigdy nie udało mu się dać tego innej kobiecie.

Czy dlatego tak mocno reagowała na jego namiętność,

że była dziewicą? A może znaczyło to coś więcej?

Podniósł głowę, a ona zawisła w jego ramionach. Ca­

łe jej ciało drżało, twarz płonęła wstydem i zakłopota­

niem.

Uniósł ją, powoli wkładając jej stanik i zapinając haf-

tki. Ręce mu drżały. Nadal był szalenie podniecony.

-

Nie powinieneś...! - Tyle tylko udało jej się po-

wiedzieć w zakłopotaniu.

-

Myślę, że powinienem. - Podniósł jej głowę i spo-

jrzał

w

oczy

spokojnym

mądrym

wzrokiem.

- Rozu-

miesz, co się wydarzyło?

-

No, tak... - Zaczerwieniła się i odwróciła wzrok.

-

Nie ma się czego wstydzić. Jesteś jedna na milion

-

stwierdził głębokim, pełnym czułości głosem. - Męż-

czyźni gotowi

są zabijać się dla kobiety tak namiętnej

jak ty.

-

Wstyd mi - jęknęła.

-

Że osiągnęłaś zaspokojenie, kiedy całowałem twoją

pierś?

-

spytał wprost,

ale jednocześnie

uspokajająco.

- Shelly, urosłem we własnych oczach. Nigdy nie czułem

się mężczyzną bardziej niż w tej chwili.

-

Nie sądzisz, że jestem nienormalna?

-

Myślę, że jesteś jak dynamit. -"Pogładził jej potar-

gane włosy. Dłonie wciąż mu drżały, choć powoli się

uspokajał. - Pochlebia mi, że tak bardzo mnie pragniesz.

Opuściła wzrok na jego pierś.

-

Ale to wszystko...

-

Tak. - Przyciągnął ją do siebie, upajając się jej za-

pachem i dotykiem. - Shelly?

Troskliwa mamusia

89

- Tak?

Pocałował jej włosy.

-

Zawsze pozostaje nam Paryż.

Mimo smutku, uśmiechnęła się.

Następnego dnia rozjechali się.

Shelly

nie widziała

się już z Faulknerem, zresztą nawet nie próbowała. Kie-

dy wrócili do jej pokoju, pożegnała się z Benem, tłu-

miąc łzy.

Chciał pozostać z nią w kontakcie, ale nie

ośmieliła się zostawić mu adresu. Nie mogła ryzykować,

że odkryją prawdę o jej pochodzeniu i rodzicach. Wa-

szyngton jest dużym miastem i jej ojciec, mimo że bogaty

i

wpływowy,

był

przecież

tylko jednym

z

bankierów

w tym mieście. Nie pamiętała, aby kiedykolwiek wspo-

minął o Faulknerze Scotcie, było więc mało prawdopo-

dobne, by się znali. Dla własnego spokoju wolała więc

tę sprawę zakończyć. W końcu przecież Faulkner przy-

znał, że główny problem leżał w jego niechęci do jakich-

kolwiek trwałych związków. On chciał romansu, ona zaś

wspólnego życia po wsze czasy. Kompromis między tak

rozbieżnymi oczekiwaniami nie byłby łatwy.

Wiedziała że będzie za nim tęsknić. A także za Benem.

Dotychczas nie znała żadnego ze Scottów, ale wiedziała,

że przez resztę życia będzie o nich pamiętała.

Nan dostrzegła melancholię i niezwykłe wyciszenie

przyjaciółki, ale powstrzymywała się od komentarza.

W samolocie siedziały obok siebie, miały więc czas

na rozmowę z dala od reszty grupy.

- Przykro mi, że wam się nie udało - powiedziała

Nań.

-

Naprawdę

mi

przykro.

On

był

rewelacyjny,

a chłopak wyjątkowy.

90

DLA CIEBIE, MAMO

-

Dziękuję. Mnie też jest przykro. - Oparła się o sie-

dzenie, zamykając oczy. - Nan, gdybym tylko była ko-

bietą

wyzwoloną.

-

Jesteś.

-

Wiesz, o co mi chodzi.

-

Wyzwoloną po to, by spędzić jedną noc wybucho-

wej namiętności, a potem przez całe życie tym się za-

dręcząc?

-

Nie zawstydzaj mnie. - Shelly spojrzała na nią

-

Nie

można

całe

życie

dręczyć

się

wspomnie-

niem jednej nocy, niezależnie od tego, jak bardzo by by-

ła niezwykła - stwierdziła stanowczo Nan. - A przez tę

jedną noc mogłabyś złapać chorobę, która by cię zabiła

lub uczyniła nietykalną na resztę życia. Mogłabyś po-

święcić wszystkie swoje zasady i nie otrzymać w zamian

nic, poza pewnością, że uwielbiany przez ciebie męż-

czyzna potraktował cię jak posiłek w barze szybkiej ob-

sługi.

-

Posiłek... w barze...?

-

Coś, czym się pożywiasz, a potem się tego pozby-

wasz.

- N a n !

-

Kiedy mam rację - powiedziała stanowczo śniada

dziewczyna. - Nie będę ryzykować zdrowia lub życia dla

jednej romantycznej nocy. To nie dla mnie. Wszystko za-

chowuję dla jednego szczęśliwego mężczyzny, który co­

dziennie na klęczkach będzie dziękował Bogu, że cze­

kałam właśnie na niego. - Pochyliła się. - To jest ro­

mantyczne.

-

Masz tę cudowną umiejętność sprawiania, że czuję

się jak szumowina - skrzywiła się Shelly.

Troskliwa mamusia

91

Nan zmarszczyła nos.

-

Skoro już mówimy o szumowinach, to gdzie jest

Pete?

-

Widziałam, że wsiadał do samolotu tuż za tobą

-

powiedziała

dziewczyna

parskając

śmiechem.

-

To

brzydko, że go tak nazywasz.

-

Ale on naprawdę jest szumowiną - odparła Nan

poważnie.

-

Uwiódł

jedną

studentkę

z

pierwszego

roku i następnego dnia nie chciał mieć z nią do czynie­

nia.

-

Masz

rację.

On jest

szumowiną!

- wykrzyknęła

Shelly.

-

Tak jak wielu innych mężczyzn, gotowych szeptać

słodkie słówka, byle tylko dopiąć swego.

-

Ale są też tacy, którzy potrafią ochraniać kobiety po­

zbawione instynktu samoobrony - wyszeptała Shelly ża­

łośnie.

-

To dlatego on tak wyglądał wczorajszego wieczora

-

zauważyła sucho Nan.

-

Jak wyglądał?

-

Sfrustrowany.

Zdezorientowany.

Zaskoczony.

Za­

chwycony... Sposób, w jaki na ciebie patrzył, kiedy ty

go nie widziałaś. - Westchnęła. - Och, Shelly. Gdybyście

mieli jeszcze tydzień, skończyłoby się ślubem.

-

Obawiam się, że nie. On nie chce się żenić.

-

A który mężczyzna chce?

-

No cóż, i tak nie ma to żadnego znaczenia, prawda?

- Dziewczyna zamknęła oczy.

- Przerwa wiosenna się

skończyła i więcej go nie zobaczę.

-

Wie, że chodzisz do Thorn College - zauważyła

Nan. - I on także mieszka w Waszyngtonie.

9 2

DLA CIEBIE, MAMO

_ _

-

To

niczego

nie

zmienia

-

powiedziała

Shelly

z przekonaniem, choć w głębi serca miała nadzieję, że

się myli.

Wreszcie semestr się skończył i Shelly wróciła do do­

mu. Czekała jeszcze na świadectwo z dziekanatu. W za­

sadzie była pewna, że stopnie będą dobre, ale zawsze

martwiła się do samego końca.

-

Kochanie,

czy

musisz

wkładać

sukienkę?

- mruknęła matka.

-

Przecież jest bardzo odpowiednia.

-

Jest taka staromodna, Shelly - odparła pani Astor,

spoglądając na ciemnoniebieską welwetową suknię, przy­

krywającą córkę od szyi aż do stóp i tylko odrobinę, uwo­

dzicielsko, rozciętą na plecach.

Tonia Astor miała na sobie czarną jedwabną kreację,

podkreślającą jej wciąż młode ciało oraz kontrast między

naturalnymi

czarnymi

włosami

i

siwymi

pasemkami.

Wyglądała szykownie i elegancko, bo taka po prostu by­

ła. Shelly z rozpaczą stwierdzała, że nigdy nie nabędzie

szyku, jakim matka zawsze odznaczała się na towarzy­

skich spotkaniach.

Tego wieczora Astorowie wydawali przyjęcie na cześć

nowego prezydenta jednego z banków, w których zarzą­

dzie zasiadał Bart Astor. Rodzice poprosili Shelly, by po­

magała hostessie. Nie miała wymówki, gdyż nie zamie­

rzała uczęszczać na letnie zajęcia uczelniane.

-

Nie tak dawno byłaś na wakacjach - przypomniała

jej matka. - To tylko małe spotkanko. Będziesz się dobrze

bawiła. Już najwyższy czas zrezygnować z tego głupa­

wego pomysłu z college'em i wyjść za mąż. Charles jest

Troskliwa

mamusia

93

cudownym, bardzo dobrze ustawionym i wpływowym

mężczyzną.

- Charles jest nudny. Lubi cytować notowania gieł-

Ale jest ustawiony - podkreśliła matka.

— Nie dziwnego, mieszka ze swoją mamusią.

- Shelly, no wiesz! O, jest już Ted!

Matka ruszyła naprzód, przeciskając się przez zatło-

czoną salę, gdzie grała orkiestra i ciągnąc za sobą Shelly.

W nienagannym uczesaniu prosto od fryzjera i w skro-

mnym, lecz drogim szafirowym naszyjniku z dopasowa-

ną do niego bransoletką, dziewczyna prezentowała ele-

gancję dostosowaną do charakteru przyjęcia.

- Ted Dumaris! - wykrzyknęła Tonią, ujmując obie

ręce mężczyzny. - Tak miło znów cię widzieć! - dodała,

zupełnie nieświadoma szoku na twarzy Shelly, która do-

znała uczucia gwałtownej paniki na widok wysokiego

ciemnowłosego mężczyzny, ze znajomą sylwetką szczu­

płej brunetki u swego boku. Właśnie torowali sobie drogę

w kierunku Antonii i Shelly. - A to jest twoja córka,

o której mi tyle opowiadałeś? - wykrzyknęła pani Astor

z entuzjazmem.

- Tak, to moja Marie, a to jej... nasz... przyjaciel,

Faulkner Scott. A to Antonia Astor.

Wyraz twarzy Faulknera zdradzał pewną ciekawość.

Nie

widział

Shelly,

która

stała

tuż

za

matką,

ale

najwyraźniej zaczynał kojarzyć nazwiska.

- To cudownie, że nas zaprosiłaś. - Marie przymilała

się do Antonii. - Jestem zachwycona waszym domem.

Robi ogromne wrażenie!

Shelly nie była zachwycona. Uniżona postawa Marie

94

DLA CIEBIE, MAMO

przyprawiała ją o mdłości, a widok Faulknera też nie po­

magał.

-

Gdzie jest

Shelly?

O,

tu jesteś,

kochanie,

chodź

i przedstaw się. Jest na pierwszym roku college'u, choć ma

już dwadzieścia cztery lata! Byliśmy kompletnie przerażeni!

Matka nie przestawała mówić, ale dziewczyna nie słu­

chała jej wyjaśnień i opowieści o przedstawianych go­

ściach. Utonęła w błyszczących szarych oczach Faulk­

nera. Patrzył na nią zaszokowany, ledwo świadom obe-

cności innych ludzi. Powoli zaczynał rozumieć.

-

Dwadzieścia cztery? - spytał zduszonym głosem.

-

Tak, prawda, że jak na rozpoczynanie college'u, to

starczy wiek? - roześmiała się Tonią. - Ale ma wysoką

średnią i jesteśmy z niej bardzo dumni. A co pani robi,

panno Dumaris? - zwróciła się do Marie.

-

Kiedy nie wywyższa się nad innych, to zapewne

chodzi na przyjęcia, prawda? - Wzburzona Shelly utk-

wiła chłodny wzrok w zaskoczonej kobiecie. - Panna

Dumaris wspomniała ostatnio, że mogłaby użyć swoich

wpływów, by wyrzucić mnie z college'u.

-

Shelly - zaczęła niepewnie Tonią, po raz pierwszy

widząc, jak jej córka traci panowanie nad sobą.

Marie przełknęła ślinę,

czerwieniąc się gwałtownie

i cofając o krok.

-

Nigdy nie miałam tego na myśli. - Zaśmiała się

nerwowo,

z

zaciśniętymi

zębami.

-

Z

pewnością

źle

mnie zrozumiałaś.

-

Na twoje nieszczęście dokładnie zrozumiałam każ-

de słowo.

Odwróciła się plecami i jej wzrok spoczął na Char-

lesie. Ruszyła w jego stronę, ignorując Faulknera i ża-

Troskliwa mamusia

95

łosne wysiłki Marie, która przy matce Shelly usiłowała

zbagatelizować

wrogość,

jaką

okazywała

w

Daytona

Beach.

Shelly złapała za rękę wysokiego jasnowłosego męż­

czyznę i odwróciła się do gości. Była blada, ale poza

tym opanowana jak nigdy dotąd.

-

Chciałabym przedstawić państwu Charlesa Barring-

tona - powiedziała z wymuszonym promiennym uśmie­

chem. - To mój narzeczony!

Rozdział

szósty

-

Nie mogę uwierzyć, że wreszcie zdecydowałaś się wyjść

za mnie - rozpromienił się Charles, kiedy znaleźli się poza

zasięgiem uszu innych. - Shelly, co za niespodzianka!

-

Mam nadzieję, że nie będziesz zły, Charles, ale tak

naprawdę nie mówiłam poważnie - wyjaśniła delikatnie.

- Przepraszam, ale znalazłam się w bardzo trudnym po-

łożeniu. Wyjaśnię ci to później.

Wyglądał na rozdartego między rozczarowaniem a ul-

gą.

Jego

oczy powędrowały w kierunku Betsy, młodej

kobiety, wobec której stopniowo dojrzewały w nim głę-

bokie uczucia.

-

Co wszyscy powiedzą? - spytał.

-

Nic - zapewniła go. - Na pytanie, dlaczego nie je-

steśmy jeszcze zaręczeni, po prostu wyjaśnię, że nie by-

łam dla ciebie odpowiednią dziewczyną.

-

To miło z twojej strony - powiedział zaskoczony.

-

Niezupełnie i przepraszam, że cię w to wciągnę­

łam. Od dawna jesteśmy przyjaciółmi i miałam nadzieję,

że nie będziesz miał mi za złe.

Troskliwa mamusia

97

-- Oczywiście, że nie mam.

- To dobrze. - Uśmiechnęła się, widząc, jak mężczy-

zna się czerwieni,

Na swój sposób był uroczy, ale nie miał za grosz wy­

obraźni

i

woli

walki.

Instynktownie

czuła,

że

gdyby

się pobrali, całe życie spędziłaby rządząc nim. Nie od­

powiadałoby to żadnemu z nich, a zwłaszcza Charleso-

wi. Zauważyła, że Betsy obserwuje go i wpadła na po­

mysł.

- Idź, napij się teraz czegoś, porozmawiamy później.

O, jest Betsy, pamiętasz ją? Wygląda na bardzo samotną.

Byłoby dobrze, gdybyś poprosił ją do tańca.

- Tak, oczywiście - zgodził się ochoczo.

- No to na co czekasz? To miła dziewczyna.

Charles ruszył we wskazanym kierunku. Nie rozumiał

Shelly i nigdy chyba jej nie zrozumie. A Betsy była ła-

godna i chyba bardzo go lubiła. Na przyjęciach tańczyła

tylko z nim. Podszedł do niej z uśmiechem, a ona za-

czerwieniła

się.

Tańczył trzymając ją,

rozpromienioną,

w ramionach i zastanawiał się, czy dotychczas nie kie-

rował swej uwagi w złą stronę.

Tymczasem Shelly podeszła do stołu z drinkami i na-

lała

sobie

spory

kieliszek

brandy.

Pociągnąwszy

łyk,

skrzywiła

się.

Zza jej pleców wyłoniła się duża, szczupła dłoń, ode­

brała jej kieliszek i postawiła go z powrotem na stole.

-

Nie umiesz pić. Zostaw to!

Odwróciła się ze złością w oczach.

-

Nie mów mi, co mam robić. Nie lubię tego.

Uniósł brwi.

- Oho, ale się zmieniłaś. Młoda, dziewicza studentka

98

DLA CIEBIE, MAMO

-,

,

,

-

..,.

college'u, bez grosza przy duszy - czy nie tak brzmiała

ta historia?

-

Wszystko kłamstwa - powiedziała, uśmiechając s i ę i

do niego. - Miałam niezły ubaw. A ty nie?

-

Nie

wszystko

kłamstwa

-

odparł,

wyczuwając

w niej

strach pod maską bezczelności.

Szybko spuściła

wzrok. - Mogę nie umieć odróżnić biednej studentki od

panienki z towarzystwa, ale umiem rozpoznać dziewicę,

kiedy się z nią kocham.

-

Nie kochaliśmy się.

-

Nie - przyznał cicho. - Masz dwadzieścia cztery

lata i jesteś bogata. Nie ma żadnych przeszkód. Oczeku-

jesz, że tak właśnie powiem? - Uniosła wzrok.

-

Nadal wierzę w dozgonny związek, a ty nie chcesz

się żenić. - Wyglądał na zaskoczonego. Zaśmiała się zim-

no. - Nie wierzę w bajeczki.

Sam mi powiedziałeś, że

prawdziwym

problemem jest

dla

ciebie

zaangażowanie

się, nie zaś moje pochodzenie. A raczej to, co uważałeś

za

moje

pochodzenie.

-

Uśmiechnęła

się

cynicznie.

-

Wiesz, jestem po

prostu rozchwytywana.

Mężczyźni

uwielbiają pieniądze

mojego

ojca.

-

To dlatego.

-

Dlatego co?

-

Dlatego wróciłaś na uczelnię, nie mówiąc nikomu,

kim naprawdę jesteś.

-

To przykre być na liście przystawek.

Wpatrywał

się w jej

zaczerwienioną twarz.

-

Twój narzeczony tańczy z inną kobietę. O wiele za

blisko - dodał, spojrzawszy na Charlesa i Betsy. - Nie

przeszkadza ci to?

-Przeszkadzałoby,

gdybym

zamierzała

za

niego

Troskliwa mamusia

99

wyjść.

On myśli, że zamierzam.

Podobnie mój

ojciec,

córy

to

wszystko

zaaranżował.

Ojciec

chce,

żebym

została panią Charlesową Barrington. Z całym szacun-

kiem- uśmiechnęła się kpiąco - wątpię, by bankier zdo­

był wysoką pozycję na jego

liście pożądanych zięciów.

Chyba

że

jesteś

właścicielem

wszystkich

udziałów

swoim banku.

- Nic o mnie nie wiesz.

- Spojrzał na nią z góry.

- Ani

o

moich

finansach,

ani

o

niczym.

A

gdybym

chciał się z tobą ożenić, jedyną opinią, na której by mi

zależało, byłaby twoja.

- Mój ojciec pokonał większych od ciebie. Walczy­

łam z nim, żeby pozwolił mi iść do college'u. - Popa­

trzyła na Charlesa ze smutną rezygnacją. - Nie mam

ochoty już więcej walczyć. Miałeś rację. Nie ma czegoś

takiego, jak miłość i wieczne szczęście. To były tylko

głupie marzenia.

Złapał ją za rękę. Było mu przykro, że jest taka cy­

niczna, obolała i smutna. On też czuł się osamotniony,

ale wyglądało na to, że te tygodnie, podczas których się

się widzieli, ją kosztowały o wiele więcej.

-

Shelly - szepnął miękko.

Odsunęła jego rękę i uśmiechnęła się grzecznościo-

wym uśmiechem wyższych sfer, którego nigdy przedtem

niej nie widział.

|

- To miło, że mógł pan dzisiaj przyjść, panie Scott

- powiedziała. - Proszę mi wybaczyć, muszę podejść do

mnych gości.

Zabrała Charlesa od Betsy, mrucząc pod nosem jakieś

przeprosiny.

-

Nie będzie ci przeszkadzało, jeśli jeszcze do końca

1 0 0

DLA CIEBIE, MAMO

1

wieczoru

będziemy

występowali jako narzeczeni?

Wy-

nagrodzę to Betsy.

-

Nie, oczywiście, że nie - odparł niepewnie.

Oparła policzek o jego ramię i zamknęła oczy.

-

To tańczmy, Charles, po prostu tańczmy.

Następnego dnia pojechała do Nassau i wprowadziła

się do hotelu z kasynem, wychodzącego na Cable Beach,

z jej

błyszczącym białym piaskiem i niezwykle czystą

turkusową wodą.

Przed wyjazdem wyjaśniła Betsy ma-

skaradę, jaką odegrała podczas przyjęcia i miała nadzieję,

że Charles będzie na tyle wrażliwy, by dostrzec, że ta

młoda dama ma bzika na jego punkcie. Shelly nie była

zainteresowana Charlesem ani małżeństwem. Ponowne

spotkanie ze Scottem zburzyło cały jej spokój. Teraz mu-

siała znowu odzyskać równowagę, choć nie bardzo wie-

działa, czy jej się to uda. To, co czuła do Faulknera, nie

znikło. Przybrało jeszcze na sile.

Jej

żółte

bikini

było

o

wiele

za

skąpe,

ale

wszy-

scy

nosili

tu równie

śmiałe

przyodziewki.

Zamknęła

oczy

z westchnieniem

i

wystawiła

plecy

do

ciepłego

słońca.

Nagły strumień lodowatej wody poderwał ją do góry.

-

Hej! - krzyknęła ze złością.

Ujrzała roześmiane szare oczy.

-

Cześć, mamusiu! - Ben dławił się ze śmiechu. Był

cały mokry. Miał na sobie kąpielówki, a w ręku ręcznik.

- Śmiesznie znów cię spotkać!

-

O Boże - jęknęła, opierając głowę na rękach.

-

Niezupełnie - usłyszała nad sobą głęboki, poważny

głos.

Troskliwa mamusia

1 0 1

Nie spojrzała w górę. Nie musiała. Wiedziała, kto to

był.

-

Co ty tu robisz?

'

•- Mam wakacje. Marie poleciała z ojcem w intere­

sach do Anglii, a mnie zostało trochę zaległego urlopu.

Ben ma przerwę w szkole. Lubimy wyspy Bahama, pra­

wda, synku?

-

Na

Bahamach jest

siedemset

wysp

-

zauważyła,

- Nie moglibyście polubić jakiejś innej?

-

Ta jest wspaniała - odparł. - Jest nawet kasyno.

Grasz?

-

Nie. Przegrywam. Tylko to potrafię. - Uniosła gło­

wę i spojrzała na niego. - Ostatnio stało się to już nie

do zniesienia.

-

To przykre - skarcił ją, przysuwając się bliżej. Wy­

glądał na równie rozluźnionego jak jego

syn.

Miał na

sobie jedynie

czarne kąpielówki z białymi paskami na

bokach.

Patrzyła na jego wspaniałe umięśnione ciało. Zauwa­

żył jej wzrok i roześmiał się.

-

Rzuć mi ręcznik, Ben - powiedział i usiadł koło

niej. - Miły hotel. To dobrze, że wybrałaś taki, który jest

blisko

wody.

-

Wszystkie są blisko wody.

-

Niezupełnie. Kiedyś mieszkaliśmy z Benem w ho-

telu na wzgórzu nad zatoką. Był luksusowy. Basen i pię­

ciogwiazdkowe jedzenie. Ale bez oceanu,

-

Racja. To miły hotel, mamusiu. Tata musiał ob­

dzwonić połowę hoteli w Nassau, żeby cię znaleźć.

-

Nie poszedłbyś popływać, synku? - padło pytanie.

-

Och, tak - zaśmiał się. - Do zobaczenia, mamusiu!

1 0 2

DLA CIEBIE, MAMO

Shelly jęknęła, nie mając siły protestować, że nie jest

jego mamą. Nikt jej zresztą nie słuchał.

Faulkner wyciągnął się na plecach, krzyżując silne no-

gi-

-

Twoja matka prosiła, by ci powtórzyć, że Charles

zaprosił Betsy na randkę. Twój ojciec kipi.

-

Biedny tatuś - stwierdziła.

-

On tylko chce, żebyś była szczęśliwa.

-

Gdyby tak było, pozwoliłby mi żyć po swojemu.

-

Czasami trochę trwa, zanim rodzice uświadomią so-

bie, że ich dzieci mogą same podejmować decyzję. Ze

mną też tak było - przypomniał jej. - Będziesz pewnie

zadowolona, gdy ci powiem, że między mną a Benem

bardzo dobrze się ostatnio układa. Nie przypomina tego

chłopaka co kiedyś.

-

Mam nadzieję, że tak już zostanie - powiedziała

sztywno. - Twoja Marie wygląda mi na kobietę, która

chce wszystkich dokoła zmienić na swój obraz i podo-

bieństwo.

-

Kiedyś nie była aż taka zła - odparł. - Otrzeźwiłaś

ją brutalnie i dobrze jej to zrobiło. Teraz trzy razy się

zastanowi, zanim znów obrazi kogoś nieznajomego.

-

Kiedy

ślub?

-

spytała,

starając

się,

by jej

głos

brzmiał naturalnie, choć serce jej pękało.

-

Nie wiem. - Obrócił się na brzuch i spojrzał na nią.

- A kiedy chcesz, żeby był?

-

Nie żartuj. - Przełknęła ślinę.

-

Nie żartuję. - Uniósł rękę i czubkiem palca zaczął

wodzić po ramiączku jej stanika, drażniąc miękką nagą

skórę aż po linię piersi.

-

Przestań! - szepnęła.

Troskliwa mamusia

1 0 3

- Dlaczego, maleńka? - Uchwycił wzrok dziewczyny

i nie spuszczał z niej oczu, a jego palec nie przestawał

się przesuwać, drażnić, podniecać. Pod jego dotykiem jej

sutek wyraźnie stwardniał i musiała przygryźć wargi, by

nie krzyknąć z narastającego pożądania.

- Faulkner, przestań! - błagała urywanym głosem.

- Przestałbym,

gdyby nie sprawiało ci to aż takiej

przyjemności. - Uśmiechnął się, zwiększając ucisk,

się skuliła. - Jak miło - mruknął ochryple. - Lubię pa-

trzeć na ciebie, kiedy cię dotykam,

- Nie zauważyłeś, że dokoła są ludzie? - Jej głos był

bardzo wysoki, piskliwy.

- Tak, ale oni opalają się i pływają. Nikt nas nie ob-

serwuje. Nawet Ben. - Faulkner przesunął się trochę, tak

że swym ciałem odgrodził ich od reszty plażowiczów.

- Co oznacza - westchnął - że mogę...

Wsunął rękę pod żółty trójkąt i przykrył całą jej pierś.

Widział, jak drży, a jej paznokcie wpijają się w jego ra-

mię. Uśmiechnął się podniecony. Była bardzo zmysłowa,

a on uwielbiał dotykać jej ciała.

- Faulkner, nie! - szepnęła.

Kciukiem i wskazującym palcem delikatnie pieścił jej

jędrną pierś, ale ona, przestraszona przeszywającymi jej

dało doznaniami, odepchnęła go.

Zresztą, nie tylko ona była coraz bardziej podniecona.

Kiedy obserwował jej reakcje, czuł napięcie, narastające

w jego własnym ciele.

2 jękiem odsunął się od niej i obrócił na brzuch, sta­

rając się normalnie oddychać.

- Czy nic ci nie jest? - spytała, odzyskawszy mowę.

- Przywykłem już,

prawda?

- powoli wciągnął po-

1 0 4 .

DLA CIEBIE, MAMO

wietrze i patrzył na nią. z gorzkim, ironicznym uśmie-

chem. - Może zechciałabyś się domyślić, dlaczego leżę

teraz na brzuchu, zamiast na plecach?

-

Niekoniecznie - mruknęła, odwracając wzrok.

-

Tchórz.

-

To ty powinieneś się wstydzić,

że uwodzisz nie-

winne kobiety na zatłoczonych plażach - wymamrotała,

-

Nie kobiety. Kobietę. Tylko ciebie.

-

Ale...

-

Nie sądzisz, że nasz pierwszy raz powinien być na

plaży? - spytał, podnosząc na nią wzrok.

- W

świetle

księżyca. Tylko my dwoje, nasze ciała, pasujące do siebie

tak idealnie, jak dwie części układanki.

-

Doprowadzasz

mnie

do

szaleństwa!

-

wycedziła

przez zęby.

-

Kiedy cierpię, jestem bardzo nieprzyjemny - przy-

znał. - Mam oddzielny pokój, Bert ma swój. Kiedy bę-

dzie pływał, mogłabyś pójść ze mną do mojego pokoju

i moglibyśmy się kochać w wannie z masażem wodnym.

-

Faulkner!

-

To była tylko taka rozpaczliwa myśl. - Popatrzył

na piasek. - Biały ślub będzie koszmarem. Przeraża mnie

myśl o nim.

Mówiąc między nami, znamy zbyt wiele

osób.

Wszystko

to

oznacza

odpowiednie

stroje,

odpo-

wiednią restaurację serwującą posiłki, przyjęcie w coun-

try club...

-

To czemu nie uciekniecie z Marie?

-

Nie żenię się z nią i doskonale o tym wiesz. Wie-

działaś tej nocy na plaży, kiedy o mały włos nie posu-

nęliśmy się za daleko - powiedział cicho. - Myślę, że

ja też już wtedy wiedziałem, ale nie mogłem tego

do

Troskliwa mamusia

1 0 5

końca zaakceptować. Teraz miałem czas, by zastanowić

się nad moją hierarchią wartości. Ty i Ben jesteście na

pierwszym

miejscu.

Ziemia zaczęła się obracać wokół niej. Była tego pew-

na. Zmusiła się, by spojrzeć na Faulknera i szerzej otwo-

rzyła oczy.

- Go ty mówisz? - szepnęła.

- Nie wiesz? - Przysunął się i pocałował ją powoli.

Jego usta były miękkie i czułe. - Kocham cię - szepnął.

- Powiedz „tak" i uwolnij mnie od cierpienia.

- Ale...

ale Marie i Charles...

-

Zamknij

się - szepnął i przyciągając ją do

siebie,

pogłębił pocałunek do granic wytrzymałości.

Zaczęły na nich kapać mokre krople. Otworzyła oczy

i spojrzała nieprzytomnym wzrokiem.

- No i? - spytał niecierpliwie Ben.

- Powiedziała

„tak" - schrypniętym głosem

odparł

Faulkner, przytulając ją jeszcze mocniej.

- Hurra!

- wrzasnął Ben.

Odwrócił się do plażowi-

ezów i poinformował ich, że będzie miał całkiem nową

matkę. Wszyscy się śmiali i gratulowali mu. To znaczy

wszyscy, z wyjątkiem pewnej pary, która była zajęta wy-

łącznie sobą.

Ślub

odbył

się miesiąc

później,

w

dużym kościele

prezbiteriańskim,

blisko

domu

Shelly.

Jej

rodzina

od

trzech pokoleń należała do tego kościoła, był to więc

niemal drugi dom. Ceremonię celebrował ksiądz, który

chrzcił Shelly, a Ben był drużbą swojego ojca. Jej druhną

była, oczywiście, Nan.

Były

to

najdłuższe

cztery

tygodnie

w

ich

życiu.

1 0 6

DLA CIEBIE, MAMO

W czasie

nieznośnie

długiego

narzeczeństwa byli

nie­

zwykłe powściągliwi. Nie był to pomysł Shelly. Wielo­

krotnie próbowała zwabić go do łóżka, przypominając

mu, że nawet purytanie nie potępiają seksu przedmał-

żeńskiego

u

zaręczonych

par.

Ale

nic

nie

wskórała.

Faulkner uparł się, że ma być biały ślub i noc poślubna.

Nadszedł wielki dzień.

Shelly trzęsła się ze zdener­

wowania, a jej mąż nie wydawał się o wiele spokojniej-

szy. W podróż poślubną udawali się na Jamajkę i dziew-

czynie

wydawało

się,

że miną lata,

zanim będą mieli

w końcu czas dla siebie.

-

Zaczerpnij tchu - szepnął, kiedy dotarli do półmet-

ka przyjęcia. - Jakoś przez to przebrniemy.

-

Mam nadzieję. - Spojrzała na niego. - Nie pocą-

łowałeś mnie przed ołtarzem.

Popatrzył w jej pełne ciepła oczy. Rzeczywiście, pod-

niósł welon, ale nie pocałował jej. Ucałował wnętrze obu

dłoni i obdarzył ją spojrzeniem, które mogłoby roztopić

lód.

-

Sposób, w jaki pragnę cię całować, byłby nieprzy-

zwoity w kościele - powiedział cicho. - Dlatego z tym

zwlekam.

Rozchyliła usta. Pełnym pożądania wzrokiem powiod-

ła po jego wyrazistej twarzy.

-

Pragnę cię - szepnęła drżącym głosem.

-

Ja też cię pragnę. - Powiódł palcem po jej ustach.

- Już niedługo.

-

Wiem.

Podeszli jej rodzice, by znów im pogratulować. Ojciec

odniósł się do tego małżeństwa o wiele lepiej, niż się spo-

dziewała. Matka była oczarowana Faulknerem i małym Be-

__

Troskliwa mamusia

1 0 7

nem. Kiedy pewnego ranka ogłosili swe zaręczyny, spot­

kały ich same gratulacje i zachwyty.

Było to nieco za-

skakujące,

ale

Shelly

nie

wyrażała

głośno

swego

zdzi-

wienia.

Gdy odjeżdżali pięknie udekorowanym

samochodem,

wszyscy goście raz jeszcze złożyli im życzenia. Ben zgodził

się zostać najpierw u rodziców swej nowej matki, a nastę-

pnie wyjechać z Nan i jej kolegami z college'u. Kiedy szo-

fer Faulknera wiózł ich na lotnisko, Shelly z niedowierza­

­iem wpatrywała się w szeroką obrączkę z białego złota,

którą mąż wsunął jej na palec.

Była to bardzo długa podróż. Kiedy dotarli do swego

hotelu w Montego Bay i zarejestrowali się, nadeszła pora

posiłku. Shelly nie miała zbyt wielkiego apetytu, ale po-

szła z mężem do restauracji i podczas gdy on jadł krwisty

stek, skubała owoce morza.

Spacerowali

plażą,

patrząc

na

ocean

i

zachodzące

słońce. Potem zawrócili i poszli do hotelu.

Pokój

miał wychodzący na zatokę balkon - bardzo

mtymny, wysoki i ukryty. Faulkner poprowadził ją tam.

Duża sofa przykryta była ręcznikiem.

Delikatnie rozebrał ją i położył. Stał nad nią i prze-

pełnionymi miłością oczyma napawał się miękkimi linia-

mi jej ciała.

- Czy chcesz od razu zostać matką, czy wolisz po-

czekać parę miesięcy?

Zaszokowana, z trudem złapała oddech i rozchyliła

usta. Nie rozmawiali dotąd na ten temat. Czuła się za-

kłopotana żarem, z jakim wypowiedział te słowa, zawsty-

dzona myślą, że mógłby dać jej dziecko. Zadrżała, za­

tapiając w nim swój

wzrok.

1 0 8

DLA

CIEBIE,

M

A

M

O

|

-

Chcesz tego, prawda? - spytał ochryple.

-

Przepraszam - szepnęła. - Tak, chcę!

-

Nie ma za co przepraszać - powiedział głębokim.

spokojnym głosem. - Pragnę tego tak samo jak ty.

-

Czy Ben nie będzie miał za złe?

-

Nie, nie będzie - uśmiechnął się maż.

Sięgnął ręką do koszuli. Rozbierał się bardzo powoli,

pozwalając jej patrzeć na siebie. Jego oddech zmienił się.

gdy zdjął już wszystko, a ona mogła wreszcie zobaczyć

jego

podniecone

ciało.

Zafascynowana,

nie

odrywała

wzroku.

-

Co czujesz, patrząc tak na mnie?

Westchnęła głęboko.

-

Bliskość - szepnęła, zmuszając się, by spojrzeć mu

w oczy. - Ogromną bliskość. I wielkie podniecenie. Je­

stem cała rozpalona.

-

Zajmę się tym - odparł, uśmiechając się czule.

Położył się obok i zaczął ją całować. Na początku po­

całunki były leniwe, delikatne i niewymagające. Kiedy

jednak zaczął jej dotykać, każde poruszenie jego palców

wywoływało w jej ciele dreszcze, aż zapragnęła, pożą­

daniem silnym jak letnia burza, przyjąć go całego.

Uległ jej, jego usta stawały się tak natarczywe jak

palce, które wędrowały po całym ciele Shelly, odkrywając

jej najintymniejsze sekrety. Kiedy była gotowa, obrócił

ją na plecy i zbliżył się, by połączyć się z nią.

Pocałował ją czule, wsuwając się pomiędzy jej mięk­

kie uda i torując sobie drogę. Cofnęła się nieco, ale parę

sekund później, rozluźniając się i przysuwając, usiłowała

mu pomóc.

-

Cofnęłaś się - szepnął, unosząc głowę, by spojrzeć

Troskliwa mamusia

1 0 9

wprost w jej oczy. - Chcesz, bym przygotował cię jesz-

cze trochę, zanim w ciebie wejdę?

Zaczerwieniła się, słysząc tak bezpośrednie pytanie.

-

Ale przecież już jesteś!

- Nie. - Pocałował jej powieki i posunął się do przo-

du. Wówczas poczuła ukłucie i zesztywniała. - To będzie

trudne - wyszeptał. - Potrzebujesz więcej

czasu. Wszy-

itko w porządku - dodał, gdy, widząc jak drży z pod-

niecenia, miała ochotę zaprotestować. - Mogę zaczekać.

Już dobrze, Shelly.

Zgodnie z obietnicą, zaczął raz jeszcze, a jego usta

ręce były tak delikatne i zarazem ruchliwe, że bardzo

szybko doprowadził ją do granicy napięcia. Nie tylko nie

miała już ochoty mu przeszkadzać, ale zapragnęła go z si­

łą bliską szaleństwa. Z ustami przy jego wargach jęknęła

i zanim zorientował się, do czego zmierza, wypchnęła

biodra do góry, oddając mu się całkowicie.

Zadrżał, a po chwili odnaleźli wspólny rytm i morze,

niebo i noc stopiły się w jedno. Słyszała jego głos tuż

przy swoich ustach, ale nie rozpoznawała słów, wspinając

się, wspinając

i wspinając...

Ostra eksplozja wszechogarniającego ciepła z trudem

dotarła do jej

świadomości.

Przywarła do niego

i ze­

sztywniała, świadoma chrapliwego jęku i konwulsyjnego

drżenia ciała, tak intymnie złączonego z jej własnym. Po­

tem powoli zaczęła powracać do rzeczywistości.

Leżała pod nim, wyczerpana rozkoszą, zbyt oszoło­

miona, by się poruszyć i walczyła o odzyskanie oddechu.

-

W kategorii pierwszych razów - powiedziała drżą­

cym głosem - i przy skali dziesięciostopniowej, to było

co najmniej

dwadzieścia.

1 1 0

DLA CIEBIE, MAMO

-

Nawet w kategorii wieloletniego doświadczenia to

też było dwadzieścia - szepnął jej do ucha. -Nic ci nie

jest? Nie boli za mocno?

-

W ogóle nie boli. - Przysunęła się do niego, za­

chwycona ich wspólną nagością i poczuciem, że jest tak

blisko niej. - Czy teraz zamierzasz się ode mnie odwrócić

i zasnąć?

-

Tak, i ty także. - Roześmiał się.

Wstał, wziął ją na ręce i zaniósł do łóżka. Okrył ją,

objął delikatnie i zgasił światło.

-

Staraj się odpocząć - szepnął. - Rano będziesz po­

trzebowała siły.

Roześmiała się i, przepełniona szczęściem, położyła

policzek na jego piersi.

-

Shelly...

-

Hmm?

-

Nie powiedziałaś, że mnie kochasz.

-

Owszem,

powiedziałam

-

mruknęła,

zasypiając.

- Mówiłam to setki razy, ale ty nie słyszałeś. Kocham

cię do szaleństwa. Zawsze będę.

Uśmiechnął się i musnął jej czoło wargami.

-

To dobrze. Bo jesteś teraz moim życiem.

Westchnęła, przysuwając się i wyciągając obok niego.

-

Faulkner...

-

Hmm?

-

Zawsze pozostaje nam Paryż.

Zaśmiał się. Zanim zamknął oczy, zdążył jeszcze ze

współczuciem pomyśleć o tym biednym filmowym bo­

haterze,

którego jedynym ukojeniem

stała się przyjaźń

z żandarmem. On miał o wiele, wiele więcej. Miał Shel­

ly, Bena i pełną miłości przyszłość.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Palmer Diana Spełnione marzenia
Palmer Diana Spełnione marzenia
Diana Palmer Long tall Texans 25 Spełnione marzenia Lionhearted
Palmer Diana Spełnione marzenia
Palmer Diana LTT 25 Spełnione marzenia
Palmer Diana Spełnione marzenia
Palmer Diana Long tall Texans 25 Spełnione marzenia (Harlequin Romans 761)
Palmer Diana Spełnione marzenia
Palmer Diana Spełnione marzenia
Palmer Diana Long Tall Texans 25 Spełnione marzenia
Palmer Diana Spelnione marzenia 13
Palmer Diana 25 Spełnione marzenia
Diana Palmer Spełnione marzenia
25 Long tall Texans Palmer Diana Spełnione marzenia
Palmer Diana Texas 25 Spelnione marzenia
Palmer Diana Spełnione marzenia
POLSKA Kraina Spełnianych Marzeń
Niech się spełnią marzenia me, Teksty piosenek, TEKSTY
Spełnienia marzeń pod puchową poduchą

więcej podobnych podstron