Feliks W. Kres
Prawo Sępów
1991
Księga pierwsza
GAAREOGORDE HORK KEREK
część I
Z szacunkiem patrzyli uczniowie na siwe skronie i białą jak mleko brodę starego mistrza. Chylili głowy. Powaga i szara mądrość otaczały go od lat; umieli już dostrzec je nie tylko w pooranej wiekiem twarzy i spokojnym spojrzeniu. Zbyt wielkie, by pomieścić się w duszy, utworzyły wokół postaci aureolę cienia.
Weszli w cień uczniowie.
Otwarta księga na stole była tylko symbolem mądrości. Mistrz nie potrzebował księgi, wiedział więcej, niż ona.
- Rozum dał początek wszelkiemu złu na świecie. Z czego płynie zło? Z innego zła lub też z niedoskonałości. Dziś musicie wybrać: czy chcecie widzieć w rozumie twór z natury zły, czy też - niedoskonały. To ogromna różnica. Ogromna.
Cień pochłonął ich wszystkich. Już nie byli uczniami. Mieli prawo wyboru, mogli i musieli wybierać.
Wybrali. Wybrali różnie.
Gaareogorde hork kerek
część II
"I od stu lat czeka Królowa Światłości
W najwyższej płacząca zamczyska wieżycy
Na śmiałka-rycerza, co strachu nie zaznał
I przyjdzie, by wyrwać ją z mocy Moldorna".
(fragment legendy grombelardzkiej)
- Panie, Najgodniejszy Przedstawiciel Cesarza prosi do siebie! Odprawiłem niewolnika machnięciem ręki, po czym zwróciłem się do towarzyszącego mi pana Lira P.W., z którym narzekaliśmy na ciężkie czasy.
- Wybacz pan - rzekłem. - Pogawędzimy przy okazji.
Odpowiedział ukłonem.
Powoli i z godnością przybliżyłem się do wysokiego krzesła, na którym spoczywała ogromna postać gospodarza dworu. Najgodniejszy rozjaśnił się na mój widok.
- Poznaj pan - rzekł tak prędko, jakby bał się, że ucieknę - bawiących przejazdem w Rollaynie panów Zora H.T. i Tubilde'a F.R. z Grombelardu. Gorąco pragną cię poznać.
Pokłoniłem się gościom. Jako mieszkaniec Rollayny i współgospodarz dworu miałem prawo odezwać się pierwszy.
- Zaszczyt to dla mnie - rzekłem - poznać tak dobrze urodzonych szlachciców...
Pan Zor przerwał mi prędko:
- Wasza Godność drwisz sobie z nas. Cóż my, mieszkańcy dzikiego Grombelardu, znaczymy wobec pierwszego rycerza Dartanu?
Nieznacznie uniosłem do góry brwi. Najgodniejszy zakrztusił się wesołością.
- Cóż za gafa, panie Zor! - zarechotał. - "Dziki Grombelard" o ojczyźnie Pogromcy, to dobre, he, he!
Zor i Tubilde zmieszali się tak bardzo, że ledwie powstrzymałem uśmiech. Pospieszyłem im z pomocą.
- Źle zrozumiałeś słowa naszego gościa, Najgodniejszy - powiedziałem. - Pan Zor powiedział oczywiście "dżdżysty", a taki jest w istocie, nie zaś "dziki". Winę za nieporozumienie ponosi tu akcent, tak znamienny dla każdego Grombelardczyka używającego Konu.
Goście spojrzeli z wdzięcznością. Najgodniejszy długo kiwał głową, wreszcie uśmiechnął się.
- Widać stary już jestem - rzekł z humorem - i niedosłyszę.
- Pan Golst tak dobrze opanował wymowę Konu - stwierdził Tubilde - że nie dźwięczy w jego głosie ani jedna nutka naszego starego języka. Czy wolno mi spytać, przed ilu laty opuściłeś, panie, Grombelard?
- Sześć lat temu, ale Konu znam od dziecka - odparłem. - W młodości wiele podróżowałem...
- O! - przerwał mi Najgodniejszy. - Nie wykpisz się pan tym razem.. Wiem, że znasz bardzo dobrze Dartan, doskonale Armekt, ponoć swego czasu odwiedziłeś nawet Garrę... Ale mnie interesuje właśnie Grombelard! Panowie Zor i Tubilde opowiedzieli mi o Trzeciej Prowincji wiele niewiarygodnych historii, ciekaw jestem, czy pan, któryś przecie pół życia tam spędził, potwierdzisz je?
Zmarszczyłem nieco brwi. Nie lubiłem mówić o Grombelardzie. Z wielu powodów.
- Nie wiem, co panowie powiedzieli - rzekłem wymijająco - mimo to potwierdzam każde słowo. W Grombelardzie wszystko może się zdarzyć.
Najgodniejszy był niezadowolony. Skarcił mnie spojrzeniem.
- Znów się wymigujesz - powiedział. - Wspomniałeś kiedyś, że bawiłeś we wschodniej części Grombelardu...
Ściągnąłem twarz jeszcze bardziej.
- O czym mam opowiedzieć? - zapytałem wreszcie, po dość długiej chwili milczenia.
Przedstawiciel otworzył usta. Ale zamknął je zaraz, kierując spojrzenie gdzieś w bok, poza mnie. W tej samej chwili usłyszałem stanowczy, kobiecy głos:
- Nic z tego, mój drogi! Żadnych opowieści. Chcę wyjść do parku, źle się czuję...
Najgodniejsza Irina J.C.C. lekkim dotknięciem usunęła mnie na bok i stanęła przy mężu. Pochyliłem się w ukłonie, Zor i Tubilde przyklękli.
- Nie żądam, byś pozostawił dla mnie gości. Będzie mi towarzyszył nasz Pogromca... Pod jego opieką mogę czuć się bezpieczna, nieprawdaż?
Najgodniejszy zrobił dziwny grymas i niechętnie machnął dłonią. Irina posłała mu uśmiech. Spojrzała na mnie.
- Mogę prosić o opiekę, prawda?
Zgiąłem się wpół.
- Chodźmy zatem.
Podążyła w stronę wyjścia. Pokłoniłem się Najgodniejszemu i gościom, po czym ruszyłem za nią.
Sala była już niemal pusta, większość przybyłych dawno udała się do domów. Kolejne z wielkich przyjęć na dworze Najgodniejszego Gartolena, Przedstawiciela Cesarza w Rollaynie, dobiegało końca...
Zeszliśmy do ogrodu. Stojący przy drzwiach gwardziści zasalutowali nam mieczami. Po chwili przed ich wzrokiem zasłoniły nas krzewy dzikiej róży.
Niespiesznie zanurzaliśmy się w chłodny i mroczny gąszcz parku. Irina rozejrzała się uważnie dokoła. Byliśmy sami. Mogła zrzucić maskę.
- Cóż to, dzielny rycerzu? - zapytała z ironią. - Znów słaba kobieta musi wybawiać cię z opresji? I wreszcie - dawno już chciałam o to zapytać - czemu tak niechętnie mówisz o Grombelardzie, o przeszłości?
Spojrzałem uważnie, ale jej twarz tonęła w mroku.
- Czemu pytasz?
- A czemu nie?
Pocałowałem ją powoli, z namysłem.
- Moje życie w Grombelardzie nie ociekało miodem - skłamałem. - Dlatego niechętnie je wspominam. Cóż w tym dziwnego?
- Nic, rzecz jasna. Poza tym, że kłamiesz.
Usiedliśmy na otoczonej przez gęste krzewy ławce.
- Kłamiesz - powtórzyła z wyrzutem. - Ale dlaczego? Same tajemnice... Tajemnicza przeszłość, tajemniczy przyjaciel...
Usiłowała zajrzeć mi w oczy.
- Ten kot... Powiedz, dlaczego nazwał cię: Glorm? Czy Golst to nie jest twoje prawdziwe imię?
Milczałem. Cóż jej miałem powiedzieć? Że byłem rozbójnikiem? Ze napadałem na karawany kupieckie, że mordowałem - i jak jeszcze? Była Dartanką. Nie znała Grombelardu, raz i drugi słyszała może o okrutnych Ciężkich Górach i srożących się tam bandytach. O zwalczających ich dzielnych żołnierzach... Miałem przyznać się do swego rzemiosła? Przyznać, że... tęsknię za nim?
- Nie odpowiesz mi?
Milczałem. Wstała i bez słowa poszła przed siebie. Uraziłem ją, milczeniem... Chciała, bym nie miał przed nią tajemnic, bym jej mówił o wszystkim. Miała prawo żądać tego.
Patrzyłem, że znikła w mroku.
Wiedziałem, że jeśli będę stale kłamał - stracę ją. Ale czy wolno mi było powiedzieć prawdę? Zarysować przejrzysty dotąd wizerunek prawego, szlachetnego rycerza? W jaki sposób miałem to zrobić?
Wiedziałem, że to ja jestem winien, że to ja rozbijam nasz związek. Miałem ochotę pobiec za nią i... uderzyć. Bić ją po głowie, po twarzy, dlatego właśnie... dlatego, że była bez winy. Dlatego.
Powtarzałem sobie w kółko jedno słowo: "Rozbójnik".
Ale... w końcu sam nie wiedziałem, czy powtarzam je z nienawiścią, z pogardą... czy też może z dumą, że jednak kiedyś nim byłem...
***
- Wyana!
Biegła. Zabiłbym chyba, gdyby zwlekała.
- Chodź bliżej. Bliżej, mówię!
Stanęła tuż obok. Drżała. Niewolnicy i psy doskonale wiedzą, kiedy należy się bać.
Prawie bez zamachu wymierzyłem potężny policzek. Poleciała na ścianę, przewracając stojącą przy niej ogromną, llapmańską wazę. Stos skorup.
To była piękna waza.
- Co zrobiłaś?
Bezmyślnie przyciskała dłonie do policzka. Szeroko otwarte oczy wypełniły się łzami.
- Co zrobiłaś, pytam?!
- Panie... ja...
Wziąłem do ręki leżący na stole nóż. W tej samej chwili ktoś chwycił mnie za ramię. Liwara.
- Czyś oszalał?
Odebrała mi nóż i na powrót położyła na stole. Taak... Zawsze pozwalałem ci na zbyt wiele, moja pierwsza niewolnico... Przebrała się miarka. Nie pomoże uroda.
- Zabiję cię, Liwa. Wiesz o tym?
Odczytała mój uśmiech niewłaściwie. Odpowiedziała swoim.
- Ale ja cię naprawdę zabiję. Już zabijam - czy czujesz?...
Zaczynała wierzyć. Bo ten uścisk nie był zwykłym, czułym uściskiem. Patrzyłem, jak jej twarz sinieje. Próbowała się wyrwać - coraz słabiej. Może chciała krzyknąć?
Trzask pękających kości i głuchy jęk zabrzmiały jednocześnie. Zawtórował im przeraźliwy wrzask Wyany. Strumień krwi buchnął mi na pierś. Zdwoiłem siłę uścisku, potem porwałem trupa ponad głowę, zawinąłem dwukrotnie i cisnąłem w drzwi.
Drzwi pękły.
Oddychałem chrapliwie.
Rozbójnik.
Pobiegłem do sypialni, runąłem na łóżko, ale nie było w nim spokoju. Stał obok łoża puchar z winem. Cisnąłem z całej siły. Strzeliło pękające szkło i wspaniałe, pokrywające pół ściany zwierciadło rozpadło się w kawałki. Skoczyłem ku wielkiej szafie w rogu pokoju i otwarłem ją. Był w niej ogromny topór - jedyna bojowa broń, jaką zawsze miałem pod ręką. Rozłupałem drzwi, potem przez okno wyskoczyłem do ogrodu. Topór zawarczał w powietrzu, targnął się w dłoniach, z łoskotem rozbijając kamienną rzeźbę, przedstawiającą młodego pasterza.
Rozbójnik.
Cisnąłem broń na ziemię, roztarłem zdrętwiałe od ciosu ramiona. Pot zalewał oczy. Otarłem go i osunąłem się na trawnik.
Rozbójnik...
Nie było dla mnie miejsca w pięknym, spokojnym Dartanie. Nie było miłości. Cóż mogłem ofiarować Irinie? Siebie? Nieprawda. Jak dotąd w ogóle mnie nie znała, znała zupełnie innego człowieka, którego kazałem jej znać. A ja - byłem rozbójnikiem. I już wiedziałem, że pragnę być nim nadal...
Nie tylko o Irinę chodziło. Bo cóż za życie? Dwór, ministrowie, Najgodniejszy głupiec, szlachta, turnieje... Bogactwo, przepych, piękne niewolnice... Ukłony, hołdy, tytuły... Rollayna. Najbogatsze i najwspanialsze miasto Imperium. Rzeka, mosty, pałace, brukowane ulice, kupcy, rynki, place, złotnicy, stadniny rasowych koni, klejnoty... Rollayna.
Zamknąłem oczy. Tuż przy uchu słyszałem świergot przedzierającego się przez trawę owada. Poza tym było cicho. Za cicho.
W Grombelardzie nigdy nie jest cicho. Tam zawsze szumi wiatr, tam codziennie stuka deszcz. W Grombelardzie...
Westchnąłem. W Grombelardzie, w Grombelardzie...
Powoli rozwarłem powieki. Świtało.
Grombelard był daleko. Tu - Dartan. Ale Dartan to nie tylko pełne nudy życie. Przede wszystkim to właśnie - bogactwo...
Nie wierzyłem, bym umiał zrezygnować z bogactwa na rzecz wolności. Po sześciu latach?
Wstałem powoli i podążyłem ku domowi. Otworzyłem wychodzące na ogród drzwi i poszedłem do sali stołowej. Nie było w niej Wyany.
Ani Liwary...
Zabiłem niewolnicę. Najwierniejszą ze wszystkich, jakie kiedykolwiek przeszły przez moje ręce. Czyn podły i nikczemny. Nigdym dotąd nie popełnił nic równie niskiego. Można zabić człowieka. Jeśli jest dzielny i silny - powód do chwały. Ale zabić wierną niewolnicę, wiernego towarzysza - konia czy psa - potrafi tylko łajdak i tchórz. Czyżbym... czyżby Dartan zrobił mnie takim?
Długo stałem bez ruchu, oparty o ścianę. Potem wezwałem Wyanę.
Podeszła powoli, z lękiem. Lewy policzek wciąż był mocno zaczerwieniony.
- Bliżej! - poleciłem.
Z jękiem opadła na kolana. Patrzyłem przez chwilę, potem powtórzyłem niegłośno:
- Powiedziałem: bliżej.
Zrobiłem dwa kroki, pochyliłem się. Z płaczem zasłoniła głowę dłońmi. Zagryzłem wargi. Nie chciałem uderzyć, powinna o tym wiedzieć. Delikatnie dotknąłem czarnych włosów.
- Nie trzeba, Wya... Naprawdę.
Przykucnąłem, by objąć ją ramieniem. Pocałowałem lekko. Przytuliła się nieśmiało, bojaźliwie.
- Wybaczysz mi, Wya?
Rozpłakała się na głos.
- Błagam, panie... nie żartuj sobie ze mnie...
Powstałem. Patrzyłem na wstrząsane szlochem ramiona, potem wyszedłem do sąsiedniego pokoju. Usiadłem w fotelu przy kominku i wbiłem wzrok w migocące płomyki.
Strach. Wzbudzałem strach.
Poczułem, jak znów narasta we mnie ta zwierzęca wściekłość, ten dziki gniew, przed którym drżeli niegdyś najodważniejsi grombelardzcy żołnierze. Jeszcze moment... jeszcze moment i oderwę poręcz tego fotela, na którym siedzę, rozwalę, roztrzaskam wszystkie meble, wezwę niewolnice i będę je bił dopóty, dopóki okrwawiony kawał drewna nie wypadnie mi ze zdrętwiałej ręki; jeszcze chwila i palnę pięścią w ten ozdobny, granitowy kominek, będę walił tak długo, aż usłyszę trzask pękających kości dłoni, aż knykcie spłyną mi krwią; jeszcze chwila i porwę porzucony w ogrodzie wyszczerbiony topór, przyczepię go do siodła wiatronogiego Galvatora i z krzykiem pognam Obwodnicą ku bramom miasta, a potem ku grombelardzkiej granicy...
Wstałem. Podszedłem do ściany i podparłem ją ramionami.
Sześć lat. Przez sześć lat wzbudzałem strach w turniejowych rywalach, a od dzisiaj - w niewolnicach. Od dzisiaj? Zapewne od dawna. Nie wiedziałem tego dotąd...
W kim będę budził strach za następnych sześć lat?
Umierały legendy, odchodzili bohaterowie. Dziesięć lat temu całe Cesarstwo wiedziało, kim są i gdzie się znajdują jego faktyczni władcy. Rapis - Demon Walki - rządził na morzu. Aktar był panem równin i stepów Armektu. Basergor-Kragdob panował w górach Grombelardu, dzieląc swą władzę z Łowczynią - piękną i samotną Królową Gór...
O Rapisie słuch zaginął równe dziesięć lat temu. Niespełna dwa lata później zginął najznakomitszy z jeźdźców - Aktar, stratowany - o ironio! - przez własnego wierzchowca. Tron grombelardzki wakował od sześciu lat.
Od sześciu lat... Człowiek, do którego tron ów należał - bił niewolnice.
Huknąłem pięścią w ścianę, aż pokryte aksamitem deski odpowiedziały głuchym stęknięciem. Kiedyś grabiłem po to, by być bogatym, by mieć wszystko. Miałem. I co dalej? Bogactwo nużyło mnie... Ale i pogrążało. Już dawno straciłem nad nim kontrolę, straciłem swobodę ruchów w zimnych górach ciężkiego złota, w kopcach diamentów, w stosach szmaragdów, zaplątałem się w pajęczynę wynikającej z bogactwa etykiety, ogłupiłem dworskimi zwyczajami... Krążyłem pośród lepkich dostatków i magnackich przyzwyczajeń jak mucha, której smoła zlepiła skrzydła, która już nie może oderwać się od czarnej, ciepłej powierzchni, choćby nie wiem jak szerokie przestrzenie na nią czekały... Nie umie.
Wreszcie do świata tych dostatków należała kobieta, którą kochałem. Mój świat, świat Ciężkich Gór, był dla niej tym, czym jej bogactwo dla mnie...
Powoli podszedłem do przeciwległej ściany i zdjąłem jeden z zawieszonych na niej puginałów. Lśnił od klejnotów. Ale można nim było zadać śmiertelne uderzenie...
Pieściłem ostrze w dłoniach. Potem, kalecząc palce, złamałem broń. Odłamki cisnąłem w ogień.
***
Dagona osiodłała mi Galvatora. Wskoczyłem na kulbakę i pojechałem do Rbita.
Było jeszcze wcześnie, gwardziści dopiero otwierali mosty na Obwodnicy. Jechałem niespiesznie, zamyślony. Nie zwracałem uwagi na poranne uroki miasta. Kiedyś jego uroda oszałamiała mnie. Jakże inna przecież była Rollayna od ponurych miast Grombelardu! Tam - czarny kamień i ciężka, brunatna cegła, tu - lśniące bielą ściany domów, szerokie okna, balkony, tarasy. Posrebrzane dachy zgrabnych pałacyków, rozłożyste ogrody. Mur, dla żartu chyba nazwany "obronnym", ten sam, wzdłuż którego wiedzie Obwodnica - pokryty freskami: widok zdolny w osłupienie wprawić ponurego kapitana Gwardii Grombelardzkiej. Jasnoszary bruk ulic. I rzeka, przecinająca miasto na dwie równe niemal części. Skrzypienie opuszczanych mostów - pięknych, jak wszystko inne.
Rbit miał swój pałac w Trzeciej Dzielnicy. Byłem prawie pewien, że nie zastanę go w domu, liczyłem co najwyżej na informację, gdzie przebywa. Ale był. Przyjąłem wiadomość ze zdumieniem, bo odkąd przybyliśmy do Rollayny, ani razu nie udało mi się przyłapać go w "śmietniku", jak pogardliwie nazywał swój pałac.
Oddałem konia służbie i po szerokich, marmurowych stopniach wszedłem do "śmietnika". Piękna dziewczyna w liberii pokojówki wskazała mi głęboki fotel w jednej z sal. Usiadłem.
Nie, nie można było odmówić mojemu przyjacielowi wyczucia smaku. Dom urządzony był z przepychem, rzucały się w oczy aksamit, mahoń, srebro, marmur, porcelana... Ale bogactwo nie męczyło, nie przytłaczało. Raczej rozjaśniało wzrok i myśli. Czuło się jednak, że właściciel dawno o nim zapomniał, że nie pieści go i nie troszczy się o nie. Byłem u Rbita wiele razy i zawsze zastawałem dom dokładnie taki, jak poprzednio. Nie zmieniały się zasłony i kotary, nie przybywało ustawionych na kominku porcelanowych waz, a wbity przed laty w ścianę wielki, lśniący topór tkwił w niej do dziś - zardzewiały już nieco.
Ja sam go wbiłem.
W domu Rbita drzwi nie miały klamek; wszystkie osadzone były swobodnie w futrynach i rozchylały się wahadłowo na obie strony. Chodziło o to, by właściciel mógł je samodzielnie bez trudu otwierać i zamykać. Zawiasy były dobrze naoliwione, skrzydła drzwi poruszały się bezszelestnie. Wejściu Rbita nie towarzyszył szczęk naciskanej klamki ani żaden inny dźwięk; instynktownie wyczułem, że stoi za mną. Odwróciłem głowę.
- Nie spodziewałem się ciebie - powiedział tak zwyczajnie, jakbyśmy się rozstali przed minutą. Uniósł łapę w Pozdrowieniu Nocy. - Ale dobrze, żeś przyszedł. Mimo wszystko, dobrze...
Patrzyłem zdumiony. Potężne boki kocura pokrywała prostej, lecz solidnej roboty kolczuga. Mało tego: był uzbrojony. Przymocowane do wszystkich czterech łap skórzane rękawice zakończone były długimi, stalowymi pazurami w kształcie noży, haków i harpunów.
- Wybierasz się na wojnę? - zapytałem, marszcząc brwi. - Co znaczy ten ekwipunek?
Nie odpowiedział. Lekko wskoczył na stojący obok fotel. Z chrzęstem zbroi legł na brzuchu, skrzyżował przednie łapy.
- Wyjeżdżam - rzekł krótko. Do Grombelardu.
Patrzyliśmy na siebie.
Przyjechałem do Rbita nie bez powodu: oto chciałem mu opowiedzieć o Irinie, o swoich kłopotach... Poprosić o radę. Ale daleki już byłem od myśli o Grombelardzie. Pragnienie powrotu w góry przygasło. Rozważałem raczej co zrobić, by w Dartanie było mi znośnie. Sądziłem, że Rbit mi to powie.
Kiedy po raz pierwszy stanęliśmy w Rollaynie, oświadczył, że zrobi wszystko, by mnie jak najprędzej stąd wyciągnąć. Rzeczywiście starał się. Potem przestał. Myślałem, że zrezygnował.
Był spokojny.
- Nie patrz na mnie, jakbym postradał zmysły. Grozi mi niebezpieczeństwo, któremu nie umiem się przeciwstawić. Więc uciekam, to chyba zrozumiałe?
Niewolnice wniosły poczęstunek i wino. Odprawił je machnięciem ogona.
- Niebezpieczeństwo? - zapytałem zdumiony. - Jakie niebezpieczeństwo?
Pokręcił wielkim łbem.
- Patrzy i nie widzi - mruknął jakby do siebie. - Co się dzieje?
Spojrzał mi prosto w oczy.
- Zjadł cię ten cały Dartan, Glorm - stwierdził. - Nic z ciebie nie zostało... Jest w Rollaynie czarownik. Od pięciu dni. Robi wszystko, by nas dostać. Oczywiście nic o tym nie wiesz?
Siedziałem ze zmarszczonymi brwiami. Moja twarz musiała być żywym obrazem zdumienia.
Westchnął.
- Na Moc, byłem pewien, że doskonale orientujesz się w sytuacji. Nie szukałem kontaktu z tobą, bo przeciwnik nie powinien wiedzieć - o ile, rzecz jasna, już nie wie - że mamy z sobą cokolwiek wspólnego. Kręci się w zasięgu twego wzroku, węszy, spiskuje...
Urwał. Zeskoczył z fotela i powoli podszedł do ściany. Nic nie stracił ze swej zręczności, szybkości i siły. Trzy błyskawiczne ruchy łap i z zawieszonego nisko nad podłogą wspaniałego gobelinu pozostały tylko strzępy.
- Czarownik... - rzekł cicho. - W Dartanie nigdy nie mieszkał żaden czarownik. Musi pochodzić z Grombelardu. Musi mieć z nami jakieś porachunki. Z pewnością. Nazywa się Moldorn. Skądś znam to imię. Ale skąd?
Patrzył w podłogę. Wreszcie powiedział dobitnie:
- Czekałem sześć lat, Glorm. Dłużej czekać nie mogę i nie chcę. Przede wszystkim nie chcę. Pojadę do Grombelardu z tobą lub sam. Chciałem ci to powiedzieć.
Spojrzał na mnie. Żółte ślepia były zupełnie nieruchome. Czekał.
Wolno pokręciłem głową.
- Nie, Rbit. To nie takie proste. Jest parę rzeczy, o których muszę ci powiedzieć... Jest... kobieta...
Przerwałem. Śmiał się. Niesamowicie i nieprzyjemnie brzmi koci śmiech.
- Chyba to jednak ja powiem ci o paru rzeczach - mruknął.
Spojrzałem uważnie. Jeszcze mocniej ściągnąłem brwi.
- Tylko nie przerywaj - zastrzegł się. - Jeśli powiem coś, co będzie dla ciebie niezbyt przyjemne, to nie po to, żeby ci udowodnić, jak dużo wiem, tylko dlatego, że jestem twoim przyjacielem.
- Mów. Wiesz, że od ciebie dużo przyjmę.
- Dobrze: Pani Irina J.C.C.
Milczenie.
- Skąd wiem? Bo o tym chciałeś mówić, prawda? Wszyscy wiedzą. Wszyscy. Najgodniejszy Gartolen także. Ale on jest w tej chwili zajęty Panią Luirą R.Z. i twój romans z Irina jest mu na rękę... Nie przerywaj. Nie jesteś jedynym kochankiem Iriny. Istnieje jeszcze Lesal I.B. Myślałeś, że to już dawno skończone? Nie, Glorm, nie skończone.
Nie mogłem wykrztusić słowa.
- I najważniejsza sprawa, o której powinieneś wiedzieć: nasz czarownik najwyraźniej nie jest pewien, czy Basergor-Kragdob i ty to ta sama osoba. Usiłuje zebrać informacje o twej przeszłości. Wiem, że pomaga mu w tym Irina. Byłem pewien, że zdajesz sobie z tego doskonale sprawę...
- Kłamiesz...
- Kocur nie kłamie, licz się ze słowami.
- Rbit... Uwierzę we wszystko, ale... Ty się mylisz!
- Jestem pewien. Co do czarownika - absolutnie. Łażę za nim od trzech dni. O Lesalu natomiast wiem od Litary V.R., kocicy. Jest, wiesz chyba o tym, porucznikiem gwardii i zna sekreciki, o jakich ci się nawet nie śniło. A ponieważ zna je ona, oznacza to, że znam je również ja. Nie sądzę, aby Litara mogła się pomylić. Zresztą - możesz tak uważać. Ale co do czarownika - mam niezbitą pewność. Widziałem i słyszałem. Czy nadal mi nie wierzysz?
Objąłem czoło dłońmi.
- Nie pozuj na posąg rozpaczy, jesteś mężczyzną. Słuchaj dalej. Twój romans nie jest jedyną sprawą, która mnie boli... Czy wiesz, że jesteś śmieszny? Popatrz na siebie, spójrz w lustro! Nie, Glorm, nie pasują do ciebie pończochy i aksamitne porcięta w gwiazdki. I ta czapka z piórkiem... Glorm, do cholery... Gdzie twój niedźwiedzi kaftan, gdzie twoja kolczuga? Że wyglądałbyś w tym jak prosty żołnierz czy zbój? Żołnierz wzbudza szacunek, rozbójnik strach, a błazen - tylko śmiech...
Opanowany i małomówny zwykle Rbit wygłaszał przemowę. Mój los leżał mu na sercu. Ale niewiele z tego, co mówił, docierało do mnie. Irina?... Musiałem wierzyć. Przecież... nie umiałem.
- Czyżbyś naprawdę myślał, że nie widać, jak zabiegasz o nowe, coraz wyższe stanowiska i tytuły? Po co? Nazywam się Rbit L.S.I., nie jestem jakimś tam wyżej postawionym, nie jestem szlachcicem Czystej Krwi jak ty, lecz magnatem. Jestem lepiej urodzony, niż taki Gartolen i gdybym tylko zechciał - wszak i fortunę mam niemałą - dochrapałbym się nie byle jakich stanowisk. Ale po co, Glorm? Odpowiedz, po co? Bogactwo i tytuły tylko wtedy mają sens, gdy nie krępują rąk. Pieniądz ma ci dać wolność, nie niewolę.
- Przestań, Rbit.
- Nie, Glorm. Zacząłem, więc skończę. Nazywają cię Pogromcą. Bardzo słusznie. Nie ma w Dartanie - a według mnie w całym Imperium - człowieka, który w pojedynkę zdołałby cię pokonać. Ale te turnieje... Człowieku, czy nie widzisz, że obstawiają cię jak konia na wyścigach? Że Najgodniejszy nabija sobie twoim kosztem kiesę? Że...
- Dość, Rbit! Wyrzygałeś wszystko, teraz milcz!
Cisza.
- Dobrze. A teraz daj mi dwa dni. Potem - wyjedziemy...
Milczenie.
- Dobrze. Dwa dni.
***
Długo jeździłem po ulicach miasta, nim wreszcie znudzony Galvator sam trafił do domu. Byłem oszołomiony, rozgoryczony i przepełniony żalem. Irina...
A jednak musiałem wierzyć Rbitowi. Kto nigdy nie przyjaźnił się z kotem, niełatwo zdoła to pojąć. "Kocur nie kłamie" - powiedział Rbit. To prawda. Kłamią tylko ludzie i sępy. Ludzie - bo potrafią i lubią to robić, sępy - bo taka jest ich natura. Najnędzniejszy z kocich niewolników nie kłamie nawet wtedy, gdy od kłamstwa zależy jego życie. Kocur - kot-wojownik, rycerz - nie kłamie nigdy. Kłamstwo uważa za największą hańbę. Gdy go uderzysz - będzie twoim nieprzyjacielem; gdy naplujesz mu w oczy - będzie starał się zabić cię przy pierwszej sprzyjającej temu okazji; gdy mu zarzucisz kłamstwo - rzuci się na ciebie natychmiast, choćbyś był zakutym w stal olbrzymem, a on maleńkim kłębuszkiem riparta. A Rbit był olbrzymim gadba, z tych, co to w pojedynkę dają radę wilkowi. Nie odwrócił się, gdy mu rzekłem: kłamiesz. Był moim przyjacielem. Przyjacielem broni. Gdy zdarzy ci się walczyć z kotem ramię w ramię w jednym szeregu - będzie on twym najwierniejszym druhem do śmierci. Zelżysz go - wysłucha w milczeniu, dobędziesz miecza - ucieknie i nie zobaczysz go więcej, chyba przypadkiem. A i wtedy pozna cię, zajrzy w oczy i pozdrowi, a gdy znajdziesz się w opałach - pomoże i pójdzie dalej swoją drogą, nie chcąc słuchać podziękowań ani przeprosin. Cóż - zwykły wyżej postawiony kocur nosi w sobie więcej godności i honoru, niż wszyscy dwunożni Szlachcice Czystej Krwi i magnaci razem wzięci, nie mówiąc już o sępach...
Rbit nie kłamał. Nie umiałby tego zrobić. Mogłem nie wierzyć własnym oczom. Słowu kota - musiałem.
I wierzyłem. Wiedziałem, że jest tak, jak powiedział. TAK BYŁO.
Ale, ze względu na Irinę - musiałem też sprawdzić.
Irina... Była pierwszą kobietą w moim życiu, którą naprawdę kochałem. I oto w jednym momencie - miałem znienawidzić... Miałem uwierzyć, że zakpiła sobie ze mnie, zrobiła zabawkę... Ale najgorsze... najgorsze było to, że mnie szpiegowała...
Dlaczego?
Miałem ochotę zapłakać.
Przecież wierzyłem, naprawdę wierzyłem, że ona... Kochałem ją przecież całym zapasem miłości, jaki wynieść zdołałem z ociekających krwią Ciężkich Gór Grombelardu. Szanowałem tę miłość i żądałem szacunku od innych, bo była czymś niezwykłym, czymś szalenie wzniosłym i delikatnym. I kruchym. Czterdzieści z górą lat życia. I oto pierwsza kobieta, której włosów dotykałem nie żądzą rozrywki wiedziony, lecz uczuciem. I chęcią sprawienia radości; kochałem ją dla niej, bo - naiwny - sądziłem, że chce tego, że ceni. Naiwny. Naiwny.
Miał rację Rbit. Czas w drogę. Nic mnie już w tym mieście nie trzymało. Białe mury, zrazu piękne, potem obojętne - teraz stały się wstrętne i śliskie. Ale nigdy nie odchodziłem, mając dług do spłacenia. Zawszeni płacił. Z nawiązką.
Zapłacę i teraz.
Zsiadłem z konia - już spokojniejszy, niż u Rbita. Gdzie miecz - tam nie ma miejsca na emocje. Na wzruszenia, sentymenty. Orężna dłoń musi być pewna. Inaczej zbierze śmierć, miast ją zadać.
Do pałacu chciałem udać się z mieczem. Jeśli nie ma już miłości - będzie zemsta...
Poszedłem prosto do skarbca-zbrojowni. Zdjęte z Galvatora siodło cisnąłem na podłogę.
Od sześciu lat używałem tylko broni turniejowej i klucze od szafy gdzieś się zawieruszyły. Spojrzałem dokoła. W kącie stał olbrzymi młot pokryty pajęczyną. Ująłem go oburącz. Szafa pękła natychmiast. Uderzyłem jeszcze dwa razy, po czym wyłamałem resztki potrzaskanych desek.
Godzinę później ujrzałem się w zwierciadle. Patrzył na mnie z jego głębi barczysty olbrzym, odziany w wiązany pod szyją łosiowy kaftan, spod którego wystawały krótkie, nierówne rękawy stalowej kolczugi, grubą i szeroką, czarną spódnicę do kolan i skórzane, mocne buty z cholewami. U jego boku wisiał długi, wąski miecz w okutej żelazem pochwie, za pasem tkwił ciężki nóż. Do zarzuconego na plecy siodła przymocowany był ogromny topór i krótki miecz, z drugiej strony kusza i worek z bełtami. W prawej dłoni, opiętej skórzaną, nabijaną żelaznymi łuskami rękawicą, dzierżył olbrzym krótką, mocną włócznię o szerokim grocie.
Basergor-Kragdob - Król Gór.
Długo stałem przed lustrem. Dawno nie widziałem stojącego w nim człowieka...
Powoli poszedłem na piętro. Łokciem uchyliłem drzwi do sypialni i wśliznąłem się doń. Cisnąłem siodło na łóżko.
Teraz należało doprowadzić do spotkania z Iriną...
Na Moc, jakże bardzo musiałem dotąd jej ufać! Jakże musiałem wierzyć, skoro nigdy nie przyszła mi bodaj chętka na sprawdzenie jej prawdomówności! A był przecież prosty, szalenie prosty sposób. Miałem Pióro - Geerkoto, potężny Zły Magiczny Przedmiot. Siła w nim drzemiąca zabijała w krótkim czasie każdego, kto odważył się złożyć fałszywą przysięgę popartą imieniem Największego. Wystarczyło ukryć Pióro pod szatą i zażądać: "Poprzysięgnij na Krafa, że jestem jedynym twoim kochankiem"...
Do takiej właśnie przysięgi zamierzałem zmusić ją teraz.
Pierwotnie chciałem udać się do pałacu, odrzuciłem jednak ten pomysł. Pałac nie był miejscem, gdzie mogłoby się odbyć podobne spotkanie...
Zagryzłem usta.
Potrzebowałem ludzi umiejących obchodzić się z bronią. Cóż... Wielokrotnie namawiano mnie, bym kupił sobie kilku niewolników płci męskiej. Mawiałem wtedy, że nie potrzebuję licznej służby i sześć kobiet w pełni zaspokaja wszystkie moje potrzeby. Teraz żałowałem, że zbywa mi na samcach. W niespokojnym Grombelardzie kobiety znakomicie posługują się wszelką bronią, podobnie w Armekcie, gdzie w żyłach każdego człowieka płynie wojownicza krew przodków-zdobywców. Ale tu był rozpieszczony dostatkami i wygodami Dartan, niewielu mężczyzn wiedziało, za który koniec trzyma się włócznię, cóż dopiero kobiety. Wprawdzie - z nudów - wyszkoliłem swoje niewolnice w strzelaniu z łuku, ale to było wszystko, co potrafiły. Jedna Liwara znała sztukę władania mieczem - jej ojciec był czystej krwi Armektańczykiem... Ale Liwara... Liwa nie żyła...
- Wyana!
Po krótkiej chwili zatupotały na schodach jej małe stopy. Stanęła w drzwiach, szeroko otwierając oczy. Odrzuciłem nóż, którym bawiłem się w zamyśleniu i skinąłem głową. Podeszła.
- Tak... panie?
- Pójdziesz do Najgodniejszej Iriny J.C.C.
Podszedłem do stołu, rozprostowałem leżący na blacie rulon pergaminu i zanurzyłem pióro w kałamarzu. Po krótkim namyśle napisałem:
Pani! Potrzebna mi jest Twoja pomoc, koniecznie musimy się zobaczyć. Przybądź do mnie późnym wieczorem, zachowaj rzecz w tajemnicy. Więcej napisać nie mogę. Będę czekał. Kocham Cię.
Golst J.K.
Posypałem list piaskiem, strząsnąłem, po czym nie pieczętując wręczyłem Wyanie.
- Idź. Ubierz się pięknie i weź lektykę albo powóz. Ale nie mój.
Milczała.
- Jako moja pierwsza niewolnica masz prawo rozkazywać nisko urodzonym. Zatrzymaj pierwszy napotkany mieszczański powóz i wyrzuć właściciela na łeb. Możesz mu potem rzucić trochę złota - wysupłałem z pasa garść monet i cisnąłem jej pod nogi.
Stała w drzwiach ze wzrokiem wbitym w podłogę.
- Co jeszcze? Zapominasz, że od dziś jesteś moją pierwszą niewolnicą? Możesz do mnie mówić nie pytana!
Wahała się chwilę.
- Pięknie ci, panie, w tym stroju!
Upadła na kolana i czekała na karę. Zmarszczyłem brwi. W samej rzeczy, pozwoliła sobie na zbyt wiele. Prawda, że Liwara bywała jeszcze śmielsza, ale Liwara była najpiękniejszą kobietą, jaką znałem. Odwiedzający mnie czasem szlachcice skłaniali przed nią głowy, proponowali zawrotne sumy za odstąpienie. Tak... Liwara mogła mówić wszystko, mogła mnie nawet pouczać.
Liwara...
- Odejdź. Wieczorem obmyślę ci karę.
Nie podnosząc oczu, na kolanach wyczołgała się z pokoju. Chwilę później usłyszałem, jak zbiega po schodach. Wydobyłem z szuflady nowy zwój. Skreśliłem kilka słów, wycisnąłem pieczęć.
- Dagona, Karita, Kalarta, Fatta!
Usłyszałem na dole głos którejś z nich. Wołała pozostałe. Po chwili stały przede mną.
- Dziś wieczorem, a właściwie w nocy - powiedziałem powoli - złoży mi wizytę pewna dama. Będzie jej zapewne towarzyszyć kilka niewolnic. Gdy dam znak - będziecie musiały je zabić.
Cisza.
- Wolno wam pytać, ale krótko.
Po chwili wahania odezwała się najstarsza, Dagona:
- Co potem, panie?
Podszedłem do okna.
- Rano, bez względu na to, jak będzie wyglądał dzisiejszy wieczór, uzyskacie wolność. Na stole leży odpowiednie pismo. Zaznaczyłem w nim, że wszystko, co kiedykolwiek uczyniłyście, zrobione zostało na mój wyraźny rozkaz. Tym samym, zgodnie z prawem, wszystkie wasze winy spadną na mnie. Dokument oddacie komendantowi Gwardii. Wymażą wam znamię niewolników i dadzą odpowiednie glejty. Mój dom i wszystko, co się w nim znajduje, będzie waszą własnością. Możecie go nawet sprzedać i kupić sobie herby niskoszlacheckie.
Stały oszołomione. Kalarta rozpłakała się, Fatta - prawie dziecko - zdawała się nie pojmować. Uklękły nagle.
- Dość tego. Chcę być sam.
Rzuciłem Dagonie dokument. Wciąż klęczały.
- Zabieracie mi czas. Wymierzycie sobie po dziesięć batów. Dagona piętnaście. Do krwi. Sprawdzę wieczorem.
Wybiegły z sypialni. Jeszcze raz na dole usłyszałem szloch którejś z nich, potem wszystko ucichło. Pomedytowałem przez chwilę, potem zacisnąłem szczęki i usiadłem na łożu.
Za kilka godzin zabić miałem Irinę.
***
Kończyłem właśnie obiad, gdy przybiegła Fatta. Odstawiłem kielich.
- Mów.
- Przyszedł pan Rai R.W., Panie mój. Czeka w Okrągłej Sali.
Wytarłem usta serwetą i pospiesznie przemierzyłem kilka komnat. Rbit siedział w głębokim fotelu. Był niespokojny. Poznałem to po nerwowym falowaniu ogona.
- Musimy natychmiast wyjeżdżać, Glorm. Mam bardzo złe przeczucie.
Zakląłem, opierając się o kominek.
- I ja czuję, że święci się coś niedobrego... Pióra nas ostrzegają, tego nie wolno lekceważyć... Czyżby nasz czarownik coś zwąchał?
- To możliwe, Glorm.
Wściekłym ruchem strąciłem z kominka porcelanowe figurki. Białe odłamki pokryły dywan.
- Nie mogę teraz opuścić tego domu! - zgrzytnąłem. - Kilka godzin, rozumiesz? Jeszcze kilka godzin. Co najmniej.
- Dobrze, tyle chyba możemy poczekać. Choć jest to szarpanie szczęścia za wąsy...
- Każę otworzyć bramę - powiedziałem z namysłem. - I osiodłać Galvatora. Lepiej być przygotowanym na wszystko... A teraz zapraszam cię na obiad.
- Doskonale.
Po chwili dorzucił:
- Ledwie cię poznałem w tym stroju.
Poprowadziłem do jadalni. Dagona natychmiast postawiła przed Rbitem półmisek z pieczystym i kryształową czarkę z winem. Mówiliśmy po grombelardzku.
- Dzisiaj wieczorem odwiedzi mnie... ona.
Rbit rozlał wino.
- Czyś oszalał? Chcesz?...
- Nie, Rbit. Gdybym chciał po prostu ją zabić, poszedłbym do pałacu i zrobił to. Zginie, jeśli jest winna... Ale nie tak szybko. Wiesz, co to jest "twarda tarcza"?
Nastroszył wąsy.
- To niegodne mężczyzny, Glorm. Umiem zabijać, wiesz o tym. Ale - nie w taki sposób.
- Nie musisz patrzeć. Chcę po prostu oddać, com winien.
Milczenie.
- Chyba, żeby Pióro zabiło ją wcześniej...
Milczenie.
- To twoja sprawa. Ale ten jeden, jedyny raz ci nie pomogę. Rozumiesz, czemu?
- Rozumiem.
Cisza. Wypiłem wino i skinąłem na Dagonę. Ale w tej samej chwili w drzwiach stanęła Fatta.
- Panie... żołnierze przed domem! Żądają, by ich wpuścić.
Zerwałem się na równe nogi.
- Powiedz, że mnie nie ma - rozkazałem. - Rbit, za kotarę!
Natychmiast ukrył się za zasłoną. Wezwałem niewolnice.
- Łuki, sztylety i czekać w gotowości. Gdy żołnierze wejdą do jadalni - strzelajcie. Koń osiodłany?
- Tak, panie.
Wybiegły z pokoju. Szybko sforsowałem schody, porwałem leżący na łóżku pas z mieczem. Zadudniłem obcasami wracając na dół. Zapiąłem pas i podążyłem ku drzwiom. Nadszedłem w momencie, gdy rozwścieczony, rosły gwardzista uderzył w twarz zagradzającą mu drogę niewolnicę i przemocą wdarł się do środka. Na mój widok uspokoił się.
- Co się tu dzieje? - zapytałem spokojnie. - Kto ci dał prawo, żołnierzu, do bicia mojej niewolnicy?
- Niewolnica Waszej Godności broniła nam wstępu do domu...
- Bo ja jej tak nakazałem. To nie jest odpowiedź na moje pytanie.
Gwardzista stropił się.
- Przybywamy w imieniu Cesarza - powiedział.
- Ach... I cóż to za sprawę ma do mnie Cesarz? - zapytałem kpiąco.
Żołnierz zbladł usłyszawszy, jakim tonem mówię o Najrozumniejszym.
- Otrzymaliśmy wiadomość, że Wasza Godność zna niejakiego kocura Rala R.W. - wyrecytował sucho.
- Pana Rala R.W. - poprawiłem chłodno. - Zapominasz się, żołnierzu.
- Pana Rala R.W. - powtórzył z przymusem. - Mamy rozkaz aresztować Waszą Godność, a także pana Rala, gdyby się tu przypadkiem znajdował.
- Aresztować? Na jakiej podstawie?
- Nie wolno mi powiedzieć.
- Nie znam żadnego kocura o tym imieniu - oświadczyłem. - Ale zapewne chcecie przeszukać dom? Proszę.
Skinął na trzech ukrytych za drzwiami ludzi. Powoli poprowadziłem ich do sali jadalnej.
- Na piętro tędy...
Kątem oka ujrzałem wysuwający się zza uchylonych drzwi grot strzały. Dowódca pobiegł wzrokiem za moim spojrzeniem, sięgnął do pasa, ale nie zdążył dobyć broni. Mocne ostrze z jękiem utkwiło w jego piersi. Dwie inne strzały spadły z góry, od strony schodów. Jeden żołnierz upadł trafiony w oko, drugi zatoczył się na stół, ściągając obrus. Strzała przebiła mu szyję.
Ostatni skoczył ku mnie z obnażonym mieczem. Po dwóch krokach upadł - Rbit podciął mu nogi. Dobyłem broni i pchnąłem krótko.
- Pora, Glorm - rzucił kocur.
Ciężko ranny dowódca jęknął. Przydusiłem mu ramię obcasem.
- Kto was tu nasłał?
- Był...list od Wa...
Krew popłynęła mu z ust. Wściekle uderzyłem mieczem i pobiegłem do sypialni. Zabrałem nóż i włócznię. Po chwili znów byłem na dole.
- Dom jest obstawiony, Glorm - ostrzegł Rbit. - Ręczę za to.
- Wiem. Ale z ogrodu możemy przedostać się do stajni, a potem... niech nas gonią.
Pognaliśmy korytarzykiem w stronę wyjścia. Mała Fatta pobiegła za nami.
- Panie, zabierz mnie! - zawołała z płaczem. - Nie chcę wolności, chcę z to...
Smagnąłem ją w twarz drzewcem włóczni, wybijając przednie zęby. Przewróciła się. Splunąłem i wypadłem do ogrodu. Przemykając między drzewami szybko dotarliśmy do stajni. Wskoczyłem na kulbakę.
- Heeej!
Jak burza pomknęliśmy ku bramie. Była otwarta, ale stali przy niej gwardziści. W pełnym galopie ciąłem mieczem. Przeraźliwy krzyk pozostał za plecami. Rbit sadził przede mną wielkimi, zajęczymi wręcz, skokami. Wiedziałem, że potrafi biegać jeszcze szybciej...
Wpadliśmy na Obwodnicę. Umykali nam z drogi przechodnie, spłoszone konie jakiegoś kupca przewróciły wóz pełen jabłek. Dudniły kopyta Galvatora.
- Hee-ej!
W lewo. Niedaleko most. Za nim brama. Wrzuciłem miecz do pochwy, odczepiłem od siodła topór. Ludzie pierzchali na boki, kto nie zdążył uskoczyć, ten ginął pod kopytami. Most. Du-du! du-du! - zahuczały podkowy na drewnianych belkach. Z wartowniczej budki wyskoczyli dwaj żołnierze i pobiegli do wielkiego kołowrotu opuszczającego kratę. Nie zdążyli. Przemknąłem pod nią, zatrzymałem się na moment i z całej siły rąbnąłem toporem w gruby, przytrzymujący ją łańcuch. Huknęła stal o kamienie, trysnął snop iskier. Krata opadła z grubym szczękiem. Odcięliśmy się od pogoni.
Rbit czekał na mnie po drugiej stronie fosy.
- Do Riveirollo - rzuciłem.
Szybko oddalaliśmy się od miasta.
***
Riveirollo leży na północny wschód od Rollayny, podczas gdy nasza pozorna ucieczka odbyła się w kierunku południowym. Wiedzieliśmy, że w ten sposób zatrzemy za sobą ślad i zmylimy pogoń. Nie przeliczyliśmy się.
Schronienia udzielił nam stary, zaniedbany zajazd, tkwiący od lat na poboczu drogi łączącej Riveirollo z Rollayną. Zajęliśmy jeden mały, brudny pokój na piętrze i czekaliśmy na zmierzch. Milczący od paru godzin Rbit przemówił:
- Widzę, że masz ochotę wrócić. To szaleństwo. Odczekaj trochę, zemsta nie ucieknie...
Pokręciłem głową. Z nagłym bólem zmarszczyłem brwi.
- Nie, Rbit. Muszę ją dostać. Słyszałeś, co mówił ten żołnierz? Oddała moje pismo gwardii... Muszę ją dostać, Rbit. Potem... potem wszystko jedno.
Z dezaprobatą poruszył wąsami.
- Nie sądzisz, że lepiej by było jeszcze trochę pożyć?
Milczałem.
- Powiedz mi - rzekł po chwili - tyś ją naprawdę kochał?
Zagryzłem usta. Kocur pomachał ogonem.
- Ludzie to dziwny naród... - wymruczał. - No cóż... Jak wejdziesz do miasta? W przebraniu?
Otarłem twarz.
- Po trupach, Rbit. W przebraniu? Kpisz chyba... Mam sobie może uciąć głowę? A i tak byłbym jeszcze najwyższym człowiekiem w Rollaynie.
- To prawda. Ale po trupach... znaczy się - otwarcie? Szaleństwo.
- Cóż z tego? Winien jestem Rollaynie trochę krwi jej mieszkańców.
- I swojej?
Żachnąłem się.
- Nie rozumiem, skąd u ciebie ta niezwykła ostrożność? Jeszcze trochę i każesz mi rzucić miecz pod nogi żołnierzy...
Znów poruszył wąsami, ale tym razem w uśmiechu.
- Masz rację. Odwykłem od walki... To nic. Pójdę także. Może pozdrowię Gartolena?
Spojrzeliśmy po sobie.
- Spotkamy się tutaj. Który przybędzie pierwszy, poczeka na drugiego. Ale tylko do świtu.
- Tak.
Milczenie.
- Za godzinę będzie ciemno.
- Tak, pora ruszać.
Wstałem z twardego łóżka i przypasałem długi miecz. Po namyśle wyciągnąłem spod pryczy siodło, wydobyłem z juków pas z pochwą i wrzuciłem do niej krótki miecz. Pas przewiesiłem przez plecy. Sprawdziłem, czy broń lekko wychodzi z pochew.
- Idziemy. Ale przez okno.
Pierwszy wyskoczył Rbit - cicho jak duch. Za nim ja, nieco głośniej .
- Naprzód.
Ruszyliśmy biegiem. Od Rollayny dzieliły nas prawie trzy mile.
Był już późny wieczór, gdy nieco zdyszany stanąłem przed wschodnią bramą miasta. Gwardziści właśnie podnosili most. Przebiegłem po nim szybko i ukryłem się w cieniu łukowatego sklepienia bramy. Parę chwil później zgrzytnęła opuszczana krata. Byłem w mieście.
Powoli wydobyłem wąski miecz. Lata minęły, odkąd wykuli tę broń grombelardzcy płatnerze, a przecież wciąż lśniła jasno i czysto... Dawno, dawno temu złożyłem przysięgę, że przeciw komu tego miecza dobędę - ten musi umrzeć. Musi.
Lekko dotknąłem wygiętego ku dołowi jelca. Milczące przyrzeczenie zostało złożone. Od tej chwili Irina - nie żyła...
Kilkanaście kroków przede mną widniała w świetle płonących na murach pochodni wartownia. Przez uchylone drzwi dobiegały głosy sprzeczki. Powoli, krok za krokiem, ze wzrokiem wbitym w siedzących wokół kołowrotu żołnierzy, sunąłem wzdłuż muru. Pogrążeni w rozmowie dostrzegli mnie dopiero wtedy, gdy stanąłem wśród nich. Zamilkli, wbijając we mnie zdumione oczy. Lekko dotknąłem zawieszonego na szyi Pióra i powiedziałem:
- Aarad kogrobo sterk!
Zerwali się na równe nogi, ale spoczywające już na rękojeściach mieczy ręce opadły. Patrzyli zamglonym wzrokiem. Po tylu, tylu latach potrafiłem jeszcze rzucić skuteczny czar...
- Kangror lahakhar roteg, roteg kochor...
Nie drgnęli. Powtórzyłem zaklęcie, ale nie zadziałało. Zbyt było potężne, a ja zbyt długo nie miałem kontaktu z Mocą. Potrafiłem ich unieruchomić, ale nie potrafiłem zmusić do wykonania najprostszego nawet rozkazu.
Gwardziści...
Czas naglił. Ale chciałem pozostawić znienawidzonemu miastu tyle trupów, ile tylko zdołam.
Poderżnąłem im nożem gardła.
Lekkim, cichym krokiem ruszyłem Obwodnicą. Wkrótce ujrzałem Trzeci Most - ale był zamknięty, poznałem to z daleka. Wokół kołowrotu i na murach czuwali gwardziści. Przedostać się przez ich kordon było niepodobieństwem; mogłem rzucić czar na trzech zaskoczonych ludzi, ale nigdy na trzydziestu. Tego nie dokonałby nawet czarownik.
Myślałem szybko. Był jeszcze jeden sposób na przedostanie się do Centralnej Dzielnicy. Ale istniało ogromne ryzyko: mogli mnie dostrzec wartujący na murach gwardziści. Innego wyjścia jednak nie widziałem.
Skręciłem w boczną uliczkę i podążyłem w kierunku centrum miasta. Bezszelestnie mijałem błyszczące od świateł domy i pałacyki, wreszcie ujrzałem wyłaniający się z półmroku wewnętrzny pierścień murów. Stanąłem i wyjąłem Pióro. Lewą ręką delikatnie zwichrzyłem jego szczyt. Powoli uniosłem się do góry. Dawno nie używane Pióro nie chciało mnie nieść, z trudem dotarłem na wysokość muru. Opadłem na potężne blanki. Miałem szczęście, wokół nie było żywej duszy. Szybko przelazłem na drugą stronę. Przytulony plecami do szorstkiej ściany nasłuchiwałem. Cisza. Z dłonią na rękojeści miecza ruszyłem pustą ulicą w kierunku pałacu Przedstawiciela. Nie spotkawszy nikogo (po zapadnięciu zmroku nie wolno było poruszać się po ulicach żadnego miasta Imperium) dotarłem w pobliże wielkiej, wiodącej na dziedziniec pałacowy bramy. Jak zwykle czuwali przy niej gwardziści. Nie zamierzałem jej forsować. Przemykając w ciemności okrążyłem pałac i dotarłem do ogrodzenia otaczającego park. Przeskoczyłem przez płot i podążyłem ku prawemu skrzydłu, gdzie znajdowały się apartamenty Iriny. Serce zabiło boleśnie... Ileż to razy, na Moc, szedłem tą drogą, lecz - w innym zupełnie celu... Ileż to razy w tych mrocznych alejkach pieściłem ukochane ramiona i włosy, całowałem usta... A teraz... Teraz niosłem gorący miecz. Dla niej.
Miecz...
Żal umarł. Pozostała wściekłość i żądza odwetu. Nic więcej.
Byłem na miejscu. Rozejrzałem się dokoła. Po lewej ręce miałem park, po prawej obszerny taras, przez który wchodziło się do wnętrza pałacu. Myślałem właśnie, czy dostać się do jej pokoju przez okno, czy też próbować normalną drogą, gdy od strony lewego skrzydła doleciał straszliwy zgiełk. Natychmiast zrozumiałem, co to oznacza: odkryto Rbita lub - jego dzieło...
Nie miałem chwili do stracenia. Wyciągnąłem Pióro i zwichrzyłem jego szczyt. Chwilę później ramieniem wybiłem szybę i wpadłem do sypialni Iriny. Z mieczem w dłoni skoczyłem w stronę łoża...
Było puste.
Pobiegłem do drzwi. Otworzyłem je i znalazłem się w sąsiednim pokoju. I tu nikogo. Biegiem ruszyłem ku następnym drzwiom, już je miałem kopnąć, gdy otworzyły się z hałasem i wpadła na mnie młoda, brzydka pokojówka. Wytrzeszczyła oczy, chciała krzyknąć, ale chwyciłem ją za gardło.
- Gdzie twoja pani?
Wycharczała coś niewyraźnie. Rozluźniłem chwyt i ponowiłem pytanie. Natychmiast zaczęła krzyczeć. Znów zacisnąłem palce, chrupnęło coś niegłośno. Rozwścieczony cisnąłem trupa pod ścianę.
Wpadłem do następnej komnaty, potem dalej. Nigdzie żywej duszy. Tylko z oddali dobiegały liczne, przerażone głosy. Gdzieś niedaleko trzasnęły drzwi. Prędko ukryłem się za kominkiem. Znowu łomot otwieranych z rozmachem drzwi, szybki tupot w sąsiednim pokoju, zgrzyt klamki - i do pokoju wpadł młody mężczyzna.
- Najgodniejsza?!
Stał tyłem do mnie i rozglądał się na boki. Chwyciłem miecz za ostrze i prawie bez zamachu cisnąłem w jego stronę. Rozległo się głuche uderzenie, mężczyzna krzyknął chrapliwie i postąpił krok naprzód. Chciał się odwrócić, ale już nie zdołał. Z charkotem upadł twarzą na dywan. Drgał jeszcze w agonii, gdy wyrwałem miecz i kopniakiem przewróciłem bezwładne ciało twarzą do góry. To był Sorsil H.R., doradca i prawa ręka Gartolena...
W pokojach Iriny?
Z furią wywinąłem mieczem. Chichocząc jak wariat ciąłem i żgałem bezwładne ciało, zmieniając je w bezkształtną kupę mięsa i kości. Oparłem się na mieczu.
- Masz jedną zabawkę mniej... - kochanie - wychrypiałem.
Znów strzeliły gdzieś drzwi i usłyszałem zmieszany gwar ludzkich głosów. Drgnąłem, chwytając potężny haust powietrza: jeden z nich należał do...
Skoczyłem przed siebie. Minąłem kilka komnat i nim zdążyłem zorientować się gdzie jestem, wypadłem na korytarz. Panował tam niesamowity wręcz chaos: lokaje krzyczeli, dworzanie biegali bezładnie, zderzając się z rozsypanymi niekarnie gwardzistami, wrzeszczała przeraźliwie gruba dama, tuląc do piersi piszczącego pieska... Nikt nie zwracał na mnie uwagi, chyba mnie nawet nie poznano. Stałem zdumiony i oszołomiony, by nagle zdać sobie sprawę, że już od dłuższego czasu czuję zapach dymu. Pożar! Rbit podłożył ogień w lewym skrzydle budowli. Przewrócił świecznik?...
Pobiegłem w kierunku centralnej części pałacu. Tuż za zakrętem korytarza chwycił mnie za ramię jakiś człowiek. Odepchnąłem go tak silnie, że upadł. Biegłem dalej. Schody. Wpadłem na nie i natychmiast ujrzałem na ich szczycie znajomą, czarnowłosą postać otoczoną wianuszkiem dworzan. Z krzykiem rzuciłem się w jej stronę. Zobaczyła mnie i znieruchomiała, ale w tej samej chwili uderzyła ją w piersi odrąbana głowa pana Llosa M.A., który stał tuż obok. Z całej siły żgnąłem mieczem następnego szlachcica, pozostawiając w jego brzuchu wbity aż po rękojeść brzeszczot przerzuciłem przez poręcz schodów jakąś damę i uderzeniem pięści zwaliłem z nóg jej pazia. U stóp schodów ktoś krzyknął, ale ja już trzymałem Irinę za włosy. Wolną ręką wyrwałem ze zwiniętego na podłodze trupa miecz, rozbiłem szybę w znajdującym się obok oknie. Odrzuciłem broń i czując na ramieniu ciosy pięści swej branki porwałem ją pod pachę. Lewą ręką wydobyłem Pióro i zwichrzyłem jego szczyt. Gdy wypływaliśmy przez wybite okno, poczułem silne, bolesne uderzenie w plecy: ktoś zadał mi cios mieczem. Na szczęście kolczuga wytrzymała. Nie traciłem czasu na oglądanie się za siebie, trzymając mocno zdrętwiałą z przerażenia kobietę pomknąłem ponad drzewa parku.
Nad dziedzińcem - kłęby dymu buchające z okien lewego skrzydła. W dole tłum krzyczących, przerażonych ludzi. Ktoś nas zauważył, wymachiwał rękami, ale nie zwrócono na niego uwagi. Błogosławiąc Rbita za wywołane zamieszanie skierowałem się ku zbudowanej w najustronniejszym miejscu parku altanie. Opadłem na ziemię.
Półżywa ze strachu Irina wciąż milczała. Jęknęła dopiero wówczas, gdy jak worek cisnąłem ją na podłogę altany. Byliśmy sami. Cały park odgradzał nas od pałacu, od pożaru, od ogłupiałego tłumu dworzan, służby i niewolników. Od jedynej płonącej w kandelabrze świecy odpaliłem pozostałe. Ręce mi drżały.
Stanąłem przy drzwiach. I stałem tak.
Dygotałem cały. Patrzyła na mnie z lękiem, jak zaszczute, dzikie zwierzę. Wezbrała we mnie wściekłość i tłumiony dotąd żal. Chciałem dobyć miecza, ale ręce opadły mi bezsilnie. Poczułem wilgoć pod powiekami - po raz pierwszy od czasów dzieciństwa. Długa chwila minęła, nim zdałem sobie sprawę, że w kółko powtarzam jej imię.
Patrzyła z rozpaczą i strachem.
- Golst... dlaczego? dlaczego?
Opanowałem się. I nagle powiedziałem niemal chłodno, choć mocno drżącym głosem:
- Gartolen zasłużył sobie na ten pożar... A ty... nasłałaś na mnie gwardzistów, a wcześniej... bawiłaś się ze mną, igrałaś, szpiegowałaś... Byłem zabawką, tylko zabawką...
Rozpłakała się nagle.
- Golst... Golst, kochany, o czym ty mówisz? Golst, proszę...
- Ilu miałaś kochanków? No, ilu?! Mów, mów dziwko! Mów! Po kolei: Lesal to jeden, Sorsil, ja...
- To nieprawda, Golst, ty... tyś chyba oszalał... Na Moc, Golst, o czym ty mówisz! Kocham cię, słyszysz?! Ty głupcze, ty cholerny głupcze! Coś ty narobił?! Dlaczego?! No powiedz, dlaczego?!
Łzy ciurkiem płynęły po bladych policzkach.
- Dlaczego?!
- Łżesz, dziwko. Wiem...
- Milcz! Wynoś się stąd, nie chcę cię widzieć! A może chcesz zemsty?! Idioto! No zabij mnie, zabij łajdaku! - masz, zabij!
Zakryła twarz dłońmi. Spazmatyczne łkanie wstrząsnęło całym ciałem. Zaczęła nagle mówić zduszonym głosem:
- Na Moc, Golst, przysięgam, nie wiem, o czym mówisz... Kochałam cię zawsze i kocham... Nikogo więcej. Na Moc, na Największego, Golst, na co chcesz... przysięgam.
Przysięgła... Na Moc. I na Krafa...
Pióro milczało.
Nogi ugięły się pode mną. Była niewinna... Dobyłem przeciw niej miecza... Przysięgła na Największego. Pióro... zabiłoby...
- Irina...
Nie uniosła głowy. Skulona na podłodze połykała łzy. Była niewinna.
Klęczeliśmy naprzeciwko siebie. Ona z pochyloną, ukrytą w dłoniach twarzą, ja z pięścią przyciśniętą do czoła. Dobyłem przeciw niej miecza... Muszę. Na wszystkie Moce! Na wszystkie Moce! Nie mogę tego zrobić!
I wtedy poczułem, że w dłoni ściskam rękojeść broni. W ostatniej chwili, gdy jeszcze byłem panem swego ciała - zrozumiałem: Pióro! Ono pomagało mi rzucać czary, ono potęgowało moją zręczność w walce, ono strzegło mnie przed zaklęciami. Ale było Geerkoto - Złym Magicznym Przedmiotem. I było potężne. Bardzo potężne.
Walczyłem z sobą. Lewą rękę miałem zupełnie bezwładną, nie mogłem nią sięgnąć po Pióro, nie mogłem go od siebie odrzucić. Palce prawej ręki wciąż silnie obejmowały rękojeść miecza. Nie mogłem ich rozewrzeć. Pióro pilnowało, bym dopełnił złowrogiej przysięgi.
- Irinaa! Na wszystkie moce... uciekaj...
Uniosła głowę i zobaczyłem jej zapłakane oczy. Potem - nie widziałem już nic...
Leżała nieruchomo i... żyła jeszcze. Z rozdartego mieczem brzucha wylały się drgające, parujące wnętrzności. Nabrzmiałe, sine wargi poruszały się bezdźwięcznie, z ust ciekła wąska strużka krwi. Otwarte szeroko oczy szukały mojego spojrzenia, potem - znieruchomiały.
Straciłem przytomność.
***
Potężnym kopnięciem wywaliłem drzwi. Rbit skoczył na pryczy. Sprężone już mięśnie rozluźniły się powoli.
- To ty! - parsknął gniewnie. - Jeszcze chwila i byłbym...
Zwinął się jak sprężyna. Mój miecz trafił w łóżko, przeciął je i szczęknął na deskach podłogi. Uniosłem go po raz drugi i ze zwierzęcym rykiem skoczyłem na kota. Wyprysnął w powietrze, wyminął rozpędzony sztych i uderzył mnie w pierś. Zachwiałem się; w tej samej niemal sekundzie stalowe pazury rozdarły mi dłoń. Miecz upadł.
Rbit odskoczył pod ścianę. Żółte ślepia były zupełnie spokojne.
- Teraz siadaj i mów - rzucił krótko. - Ciekaw jestem, jak daleko posunął się twój obłęd.
Powoli wyciągnąłem nóż.
- Odłóż to. Chyba, zanim mnie zabijesz, możesz jeszcze powiedzieć dlaczego?
Opuściłem uzbrojoną rękę.
- Zabiłem ją. Rozdarłem. Przez ciebie.
Nastroszył wąsy.
- Przeze mnie?
Posunąłem się o krok. Mówiłem teraz zupełnie spokojnie i beznamiętnie:
- Przez wiele, wiele lat byłeś moim przyjacielem. Na dobre i na złe. Więc odejdź. Natychmiast. Daję ci życie, choć najchętniej bym rozdarł. Wynoś się. To wszystko.
Po raz pierwszy widziałem go naprawdę zdumionego.
- Tyś oszalał... Poczekaj... Glorm, powoli, zabiłeś ją, rozumiem... przeze mnie, tak? Dlaczego przeze mnie?
Załamałem się nagle. I zapłakałem - po raz pierwszy od szczenięcych czasów naprawdę płakałem.
- Dlaczegoś ty to zrobił, Rbit? Ty jeden... tobie jednemu wierzyłem bardziej, niż samemu sobie... Nawet nie sprawdziłem... bo po co? Kot nie kłamie... przyjaciel. Twoje słowo znaczyło dla mnie więcej niż wzrok... niż słuch. Tyle lat razem, w Górach... Nigdyś mnie nie zawiódł, ufałem ci ślepo...
Słuchał w milczeniu. Wytarłem oczy dłonią. Powiedział:
- Więc twierdzisz, że to ja kazałem ci ją...?
- Ona nie miała kochanków, Rbit. Nikogo... prócz mnie. Dlaczegoś mi mówił, że miała? Nie szpiegowała mnie. Przysięgła na Naj... ale Pióro...
Nie mogłem mówić dalej. Straszny żal ścisnął gardło stalowymi kleszczami. Rbit wywlókł z juków bukłak z winem.
- Pij. A potem opowiedz wszystko, co przeżyłeś przez ostatnie... pięć dni. Stać cię na to? Potem... zrobisz ze mną, co zechcesz. W imię przyjaźni, Glorm. Być może to moja ostatnia próba...
Wypiłem połowę zawartości bukłaka, resztę rozlałem. Przez długą chwilę próbowałem się opanować. Ale łzy wciąż płynęły. Przejrzyste, niegodne męskie łzy.
- To niesamowite, Glorm - powiedział poruszony. - Niesamowite. Opowiedziałeś mi o wielu rzeczach, które w ogóle nie miały miejsca. Nie okłamałem cię, Glorm. To ty mi powiedziałeś, że Irina... Tylko dlatego zdecydowałeś się wyjechać z Rollayny. Moje obawy przed czarownikiem wyśmiałeś...
Mocniej ścisnąłem w dłoni nóż.
- Ten żart, Rbit...
- Czekaj. Wiem, co się stało... Pękła Moc, Glorm.
Nóż wypadł mi z ręki.
***
Podobno w historii Ery Sępów zanotowano jak dotąd tylko trzy wypadki pęknięcia Mocy. Za pierwszym razem zdarzyło się to w okolicy Grombu, stolicy Grombelardu. Uwięzieni dotąd za Ścianą Mocy umarli wydostali się na wolność i w ciągu niespełna dwóch dni zawładnęli linią życia ówczesnego Przedstawiciela Cesarza w Grombie - Graktra J.J.A. I choć Moc zrosła się już po ośmiu dniach, przez ten krótki okres Graktr zdołał rozniecić straszną w skutkach wojnę domową, która pociągnęła za sobą setki, a może i tysiące ofiar. Dopiero śmierć Graktra i jego rodziny położyła jej kres.
Drugie pęknięcie nastąpiło w tym samym dniu, w którym XXXI Cesarz Imperium, Arkonis A.A.A.A. objął władzę po swym ojcu. Dotknięty skutkami pęknięcia dwór cesarski nagle oszalał: w ciągu zaledwie jednej nocy popełniono osiem zabójstw i tyleż samobójstw. Potem nastąpiło Bezkrólewie Lat Trzech - Kirra, stolica Imperium, została odgrodzona od świata kordonem Gwardii Armektu. Przez trzy lata istniało pęknięcie, przez trzy lata każdy, kto próbował opuścić stolicę, zabijany był na miejscu. Wszak jego linia życia mogła być spreparowana przez umarłych. Gdy po zrośnięciu się Mocy oddziały gwardyjskie wkroczyły do stolicy - nikt ich nie witał. Spośród pięćdziesięciu tysięcy mieszkańców miasta ocalało może sto osób. Lecz to nie byli już ludzie...
Trzecie pęknięcie nastąpiło na jednej z maleńkich, otaczających Garrę wysp. Zasklepiło się po trzech tygodniach. Przez ten czas kilkudziesięciu zamieszkujących wyspę rybaków zmarło lub zaginęło bez wieści.
Zeskoczyłem z siodła i rzuciwszy cugle chłopakowi stajennemu ruszyłem ku drzwiom zajazdu. Rbit podążał za mną jak cień. Przekroczyliśmy próg. W twarze buchnął gwar, zmieszany z fajkowym dymem i zapachem potu. Obudziły się dawne nawyki - miast od razu ruszyć do szynkwasu, rozejrzeliśmy się najpierw uważnie dokoła. Na pierwszy rzut oka widać było, że w karczmie nie goszczą, jak to zwykle bywa, przypadkowi, przejazdem bawiący podróżni. To była grupa, grupa ludzi dobrze się znających, pewnych siebie i prymitywnych. Świadczyły o tym urywki zdań i pojedyncze słowa, jakie zdołałem wychwycić z ogólnego gwaru. Po chwili miałem już pewność: to byli rozbójnicy. Nie, nie rozbójnicy gór, lecz jeźdźcy równin.
- Dziwne... - rzucił Rbit. Jak zwykle myśleliśmy o tym samym.
- Słusznie. Skąd?
- Ba!
Rzeczywiście, cóż mogli robić Jeźdźcy Równin na dartańsko-grom-belardzkiej granicy? Skąd się tu wzięli i po co? Owo "ba! " Rbita znaczyło tyle, co: sam chciałbym to wiedzieć, wyjaśnimy to.
Podeszliśmy do baru. Obstępowały go rosłe chłopy o niemiłej powierzchowności i krzywych od siodeł nogach. Wiedziałem, że jeśli stanę skromnie za nimi i poproszę oberżystę o coś do jedzenia, natychmiast mnie zaczepią. Z tym typem ludzi należało postępować inaczej. Wybrałem najszerszego w barach i za kołnierz odciągnąłem od szynkwasu... Pchnąłem silnie w kierunku ławy. Usiadł posłusznie, patrząc spode łba.
- Gospodarzu, mały pokój przy schodach i obrok dla koni!
Łysy jak kolano barman z niepewnym uśmiechem na pryszczatej gębie skubał ścierkę.
- Wszystkie pokoje zajęte, panie.
- Jeden musi być wolny.
- Nie ma, panie...
Chwyciłem go za rękę.
- Jeden musi być wolny. W przeciwnym wypadku odstąpisz nam swoje własne łóżko.
Wycofał się pospiesznie.
Rozmowy, które przed chwilą przycichły, teraz odżyły ze wzmożoną siłą. Mówiono o nas.
Rbit wskoczył na bufet i beztrosko legł na nim jak długi. Potem wypadki potoczyły się jak lawina; brunatna, owłosiona dłoń szarpiąca kocura za ogon, rozkurczające się jak stalowa sprężyna mięśnie łap i grzbietu, cios.
- Aaaa!!
Zgięta wpół barczysta sylwetka. Krew cieknąca spomiędzy przyciśniętych do twarzy palców. Cisza. Tylko ten krzyk.
Nieznacznie położyłem dłoń na rękojeści miecza. Spojrzałem na Rbita. Leżał rozwalony jeszcze bardziej niż poprzednio. Wąsy miał radośnie nastroszone.
- Co?
- Oczy.
W izbie pojaśniało. Lśniły obnażone ostrza mieczy i sztyletów. Najjaśniej lśniło moje.
Cisza. Tylko jęk rannego. Otaczali nasz zwartym kręgiem. Było ich wielu.
Zmrużyłem oczy. Rbit lizał łapę.
Trzasnęły drzwi. Ktoś wybiegł z karczmy.
- Gdzie wasz dowódca?
Milczenie.
- Gdzie wasz dowódca?!
Znów trzaśniecie drzwi. Wysoki, szczupły mężczyzna szybko przeciskał się ku nam. W dłoni błyszczało mu nagie ostrze. Spojrzał na nas i znieruchomiał. Zesztywniałem i ja.
- Glorm!
Cisza.
Odwrócił się ku swoim ludziom.
- W samą porę, chłopcy - powiedział niemal szeptem. - Jeszcze chwila i leżelibyście porąbani na sztuki...
Wąsate, brodate draby spojrzały po sobie niepewnie. Delone odwrócił się ku nam. Padliśmy sobie w objęcia. Wyrwał się po chwili i zwrócił ku swojej bandzie:
- Won do stajni i spać! Rakat, Bas - sprawdzić, czy konie oporządzone jak należy. I zabrać mi to ścierwo! - wskazał oślepionego, wciąż jęczącego awanturnika.
Draby niechętnie powyłaziły z izby. Delone uściskał Rbita i posadził nas przy stole. Gospodarz z niezwykłą gorliwością podał wino i duszoną baraninę.
- Mówcie, mówcie! Co tu robicie? Na Moc, ileż to lat minęło! Ech, dobre, grombelardzkie czasy!
Rbit opowiedział krótko. Ja siedziałem i patrzyłem w milczeniu. Delone... Prawda, ileż to lat...
Sześć lat temu, gdy rozwiązywałem swoją grupę, liczyła ona jeszcze dziewięć osób. Po mnie i po Rbicie najważniejszym w niej człowiekiem był Delone.
Cóż można o nim powiedzieć? Skryty, jeśli chodzi o własną przeszłość, o innych sprawach rozprawiał swobodnie, z werwą. W ogóle lubił dużo mówić. Łowca miłosnych przygód i pojedynków. Tych ostatnich stoczył w swoim życiu bez liku. Zawsze zwyciężał. Bo też i szermierz był z niego niezrównany. Nikt nie dotrzymał mu pola na wąskie miecze. Sześć lat temu na pożegnanie powiedział nam, że zamierza kupić posiadłość gdzieś w środkowym Armekcie, być może pod Riną, w okolicy Jezior. Od tamtego czasu nie widzieliśmy się ani razu.
- Niedobrze, Glorm - mówił teraz. - Czarownik, gwardziści na karku i to pęknięcie... To za dużo nawet dla was. To pęknięcie najgorsze... Z tego, co mówił Rbit, rozumiem, że tylko twoja linia życia została spreparowana?
Powoli skinąłem głową.
- Zostawmy to - rzekłem. - Pęknięcie już się zrosło, ale wspomnienia...
Zagryzłem usta.
Szybko zmienił temat.
- A co zamierzacie po przekroczeniu granicy?
- W Ciężkie Góry - powiedział Rbit.
- Przez Sępią Przełęcz?
Miał rację, też już o tym myślałem. Ciężkie Góry były dostępne dla człowieka jedynie od wschodu. Ale żeby podejść do nich od wschodu, należało przebyć najpierw Wąskie Góry. A wiodła przez nie tylko jedna droga: właśnie przez Sępią Przełęcz. Tam zawsze było pełno gwardzistów. Nie mogłem mieć złudzeń - Gwardia Grombelardzka z pewnością została powiadomiona o moich i Rbita dartańskich wyczynach. Wymordowanie rodziny Księcia Przedstawiciela i spalenie jego dworu nie były przestępstwami zwykłej miary...
- Więc co nam radzisz?
Zamyślił się.
- Uciekajcie do Armektu - powiedział wreszcie. - To chyba najrozsądniejsza rzecz, jaką możecie zrobić.
Spojrzeliśmy z Rbitem po sobie.
- Nie - pokręciłem głową. - Żyć po staremu możemy tylko w Górach, Delone.
- Rozbójnikiem można być i w Armekcie.
- Zapewne. Ale zapominasz, Delone, że nie jestem jeźdźcem. Jestem rozbójnikiem gór.
Żachnął się.
- I ja nim byłem, Glorm. A od roku...
Opowiedział nam swoją historię. Była zajmująca, choć prosta i pasowała do niego jak ulał. W rzeczy samej, przed sześcioma laty kupił folwark w okolicy Riny. Żył spokojnie, bogacił się, tylko ciągle lubił kobiety i pojedynki. I raz wyzwał na wąskie miecze komendanta gwardii w Rinie.
- Nie chciałem go zabić, chciałem tylko dać mu nauczkę. Ale tak skoczył na mnie, że nie uwierzycie - sam się nadział na sztych...
Delone zabił komendanta, trzech jego sekundantów, wrócił do Riny, spędził noc z wdową po zabitym przeciwniku i zmuszony był uciekać, bo całe miasto aż huczało o śmierci jednej z najważniejszych osobistości Okręgu Jezior. W niedługi czas potem los go zetknął z jeźdźcami. Delone zasztyletował ich herszta, powiesił dwóch idiotów, którzy nie chcieli uznać nowego dowódcy i zaczął panoszyć się na Wielkich Równinach. Szczęście miał. Do czasu. Wypił trochę...
- ...i wiecie, jak to bywa... Była noc, kupcy, albo podróżni jacyś, ogniska były pogaszone... No więc uderzyliśmy na nich jak wicher, ale w zmniejszonej liczbie, bo jeden mówił, że to nie kupcy i nie poszedł do ataku. Leży tam pewnie do dziś...
Gdy Delone zorientował się, iż rzekomi kupcy noszą niebieskie mundury i eskortują wozy nie towarem załadowane, lecz bronią - było już za późno. Zaskoczeni we śnie żołnierze okazali się doborowym wojskiem: otrząsnęli się szybko i wsiedli zbirom Delone'a na kark.
- Gdy atakowaliśmy - mówił Delone - było nas prawie czterdziestu. Gdy uciekałem z tego piekła, otaczało mnie niespełna trzydziestu ludzi. Potem ich liczba jeszcze się zmniejszyła, bo musiałem podreperować swój autorytet...
Następnego dnia rano Delone zorientował się, że jest ścigany. Zmylić pogoń udało mu się dopiero na dwa dni przed spotkaniem z nami.
Delone kończył opowieść, ale nie słuchałem go już. Znowu... znowu widziałem ją... Widok pociętego mieczem kochanego ciała prześladował mnie na jawie i we śnie. Nie mogłem zapomnieć, nie mogłem nie myśleć. Wszędzie, gdzie zwróciłem głowę, napotykałem zapłakane, zasnute mgiełką bólu i rozpaczy oczy, w każdym dźwięku odkrywałem brzmienie zduszonego strachem głosu. Ilekroć zostałem sam, przemawiałem do niej, prosiłem i błagałem, żebrałem o przebaczenie... Znienawidzone Pióro zakopałem w ziemi, bo było zbyt potężne, bym potrafił je zniszczyć. Cóż z tego? Irina - nie żyła... Nie żyła i nic nie mogło jej życia przywrócić. Nie żyła.
- Glorm, Delone pyta, czy podtrzymujemy postanowienie udania się do Grombelardu?
Jak wyrwany ze snu przesunąłem dłonią po oczach.
- Co?
- Delone pyta, czy jedziemy do Grombelardu - powtórzył bez śladu zniecierpliwienia.
- Tak.
Delone pokiwał głową. Myślał przez chwilę, wreszcie uśmiechnął się szeroko i powiedział z właściwą sobie beztroską:
- To ja z wami. Do cholery.
Rbit z uznaniem zamachał ogonem.
- Na Moc, może zbierzemy się wszyscy? Cała grupa?
Delone rozmyślał głośno:
- Trzeba będzie rozwiązać mój oddział. Tak duża grupa ludzi nie zdoła przemknąć przez Sępią Przełęcz. Poza tym nie ufam tym zbirom - to łotry, których tylko strach potrafi utrzymać w ryzach. Odkąd zabrakło Aktara, nie ma już w Armekcie jeźdźców z prawdziwego zdarzenia...
- To prawda - Rbit melancholijnie poruszył wąsami. - Schodzi na psy to podłe Imperium... Nie ma Rapisa, nie ma Aktara, nie ma Basergora-Kragdoba... Któż pozostał? Jedna, jedyna Łowczyni...
- Jesteście sentymentalni - rzekłem sucho. - O ile wiem, nikt nie widział śmierci Rapisa, może gdzieś żyje... A Basergor-Kragdob - odwróciłem twarz ku oknu - powraca w Ciężkie Góry.
Niedługo później, rozgościwszy się w przydzielonym nam pokoju, ponownie pojawiliśmy się w sali jadalnej. Znów gwarno było i duszno. Jeźdźcy Delone'a obżerali się baraniną, palili fajki i wrzeszczeli. Na nasz widok nieco przycichli, by po chwili znów ryczeć, ile tchu w płucach. Delone pochylił się ku mnie i powiedział niegłośno:
- Nie wykonali mojego polecenia. Kazałem im przecież iść spać...
- Powtórzysz rozkaz? Spojrzał spokojnie.
- Nie. Nie ma tu żadnego dobrego miejsca do wieszania. Usiedliśmy w rogu sali. Gospodarz natychmiast przyniósł dwie ogromne butle wina.
- Kiedyś lubiłem takie knajpy - powiedział Rbit. - Ale teraz ledwie wytrzymuję.
- Spójrzcie, gawędziarz - Delone wskazał garbatego starca z jakimś dziwnym instrumentem pod pachą.
Nie my jedni dostrzegliśmy kalekę. Tu i ówdzie ozwały się głosy wzywające starca, by zagrał coś i zaśpiewał. Nie dał się długo prosić. Usiadł na ławie pod ścianą i lekko uderzył w struny instrumentu. Chwilę potem popłynęła pieśń. Karczemny gwar przycichał stopniowo, wreszcie umilkł zupełnie, a grajek wciąż ni to mówił, ni to śpiewał półgłosem. Wyczarowane z powietrza słowa długo wisiały pod zakurzoną powałą, nim rozpuściły je kłęby fajkowego dymu. Płynęła długa, prosta opowieść o człowieku, który wyznawał w życiu zasadę "dogadzaj sobie nie przeszkadzając innym" i który popełnił samobójstwo. Odebrał sobie życie, bo wierzył, że żaden człowiek nie jest winien złu, które w nim drzemie, i nie chciał się bronić przed podłością i zawiścią...
Pieśń pochodziła z Armektu, świadczyła o tym jej niewymuszona prostota, jej rymy, rytm i kompozycja. Miała w sobie wielką siłę, tak wielką, że uległy jej nawet nieokrzesane dusze jeźdźców. Gdy zgasły ostatnie już słowa, w sali panowała cisza niemal absolutna...
Delone siedział zamyślony. Powoli uniósł głowę.
- Już wiem - powiedział. - Pamiętacie tę starą tawernę w Londzie? Byliśmy tam chyba z tuzin lat temu, miał tam na nas czekać Miro C. od Rapisa, ale złapali go gwardziści...
- Tak.
- Tam też był taki stary grajek. I opowiadał legendę o jakiejś wróżce czy rusałce... była tam też mowa o wielkim Czarowniku ze Złego Kraju i zamku z dziesięcioma wieżami... czarownik ten zwał się Moldorn.
- Być może... - dotknąłem dłonią czoła. - Czy ja nie dałem temu gawędziarzowi jakiegoś pierścienia?
- Tego nie wiem... Ale czekaj.
Grajek właśnie skończył następną pieśń i drżącą ręką sięgał po puchar z winem, który ktoś przed nim postawił. Delone podszedł do niego i coś tam szepnął do ucha. Starzec zmarszczył brwi.
- To stara pieśń, nie wiem, czy ją sobie przypomnę. Zauważyłem, że Delone zdjął z palca wielki pierścień i wcisnął go w pomarszczoną dłoń. Grajek skinął głową i uderzył w struny.
W izbie znów zrobiło się cicho. To już nie była piękna, armektańska poezja, lecz zwykła grombelardzka opowieść bez rymów, składająca się z prostych, topornie dobranych słów; jedna z tych, które rodzą się nie wiadomo kiedy i gdzie. Z uwagą wsłuchiwałem się w jej treść:
W dalekim kraju, gdzie noc nie zapada,
Zrodziła się kiedyś ze światła i rosy
Tęczowa Królowa. By nieść ludziom szczęście
Przybyła przez morza do naszej krainy.
Przybyła na skrzydłach kondora-olbrzyma,
Który był jej bratem i miał ją bronić
Przed ziem i podłością, co serca zatruwa.
I ratowała Pani Światła biedaków,
Przed nędzą i głodem jak matka broniła.
Lecz Moldorn-Czarownik jej brata zabiwszy
Ją samą uwięził w wieżycy zamczyska.
Na Czarnym Wybrzeżu Cesarstwa stojący
Potężny to zamek o sześciu wieżycach,
Potężny, bo mury i Czary go bronią.
I od stu lat czeka Królowa Światłości
W najwyższej płacząca zamczyska wieżycy
Na śmiałka-rycerza, co strachu nie zaznał
I przyjdzie, by wyrwać ją z mocy Moldorna.
- To tylko legenda... - mruknąłem.
- Grombelardzka legenda, Glorm - odparł Delone. - "Zamczysko na Czarnym Wybrzeżu Cesarstwa" - zacytował. - Czarne Wybrzeże liczy nie więcej, jak dwadzieścia mil długości.
- Ale to jest Zły Kraj, Delone - Rbit pokręcił łbem. - Jeśli nawet ta bajka ma w sobie część prawdy, nic nam z tego nie przyjdzie. Dwadzieścia mil w Kraju to tyle, co dwieście tutaj. Wreszcie - chciałbyś walczyć z czarownikiem na jego własnych śmieciach?
- Wobec tego, co zamierzacie?
- Wobec tego - rzekłem - w Ciężkie Góry.
***
Klap, klap, klap... - miesiły błoto końskie kopyta. Deszcz z szelestem obmywał ciężkie od wilgoci peleryny. Szaro było i smutno. I zimno.
Kraina Chmur. Wieczny deszcz, wieczna wilgoć, wieczny chłód. Grombelard. Była jesień. Jesień w Grombelardzie to deszcz, deszcz i deszcz. Tylko deszcz.
Klap, klap, klap... - miesiły błoto końskie kopyta. Naprzód. Za plecami została dartańska granica, zginęła za dżdżu kurtyną piękna Rollayna. Tylko pamięć wciąż jechała ze mną. Ból i pamięć.
Jak oderwać się od pamięci?
Czas ponoć leczy rany i zaciera wspomnienia. Być może. Ale czasu nie liczy się w dniach, lecz w milach. Życie pędzone w jednym miejscu zamiera, tężeje. Jak i czas. Dlaczego dopiero teraz to rozumiem?
Klap, klap, klap...
- Chata - powiedział Rbit.
Wstrzymałem konia.
- Nie widzę.
- Ja też nie, ale czuję dym.
- Może ognisko?
- W tym deszczu?
Skinąłem głową.
- Daleko?
- Nie dalej, jak milę stąd. Wiatr wieje z północnego wschodu.
W milczeniu zawróciłem wierzchowca na północny wschód. Po kilkunastu krokach wiodący nas dotąd leśny dukt zniknął za parawanem drzew. Przez długą chwilę jechaliśmy w milczeniu, wreszcie Delone zapytał:
- Po co tam jedziemy, Glorm? To nieostrożność. Powinniśmy unikać ludzi, zacierać ślady.
W odpowiedzi uderzyłem dłonią po jukach. Zrozumiał. Kończył się prowiant, a co gorsza - spyża dla zwierząt.
Znów jechaliśmy w milczeniu. Las stał się bardziej zwarty, zgęstniało poszycie. Zsiedliśmy z koni i szliśmy pieszo, prowadząc je za uzdy. Przekraczałem właśnie wielkie, powalone przez burzę drzewo, gdy Rbit powiedział:
- Już niedaleko, usłyszałem skrzypnięcie drzwi.
- Sprawdź, co to za chata.
Bezszelestnie przepadł między drzewami. Przywiązałem konia do pnia młodego dębu, Delone poszedł za moim przykładem. Rozpadało się na dobre, w strugach deszczu przygotowaliśmy na wszelki wypadek broń. Czekaliśmy może dziesięć minut. Rbit pojawił się tak samo nagle, jak zniknął. Sierść na karku miał zjeżoną.
- Moldorn - wysapał.
Natychmiast odwiązałem Galvatora.
- Odkrył cię?
- Tak przypuszczam.
- To niedobrze. Możemy mieć kłopoty.
Deszcz ustał, nadciągnęła mgła. Z trudem brnęliśmy przez mokry, gęsty las. Było coraz ciemniej. W oddali zagrzmiało, mgła zgęstniała. Szliśmy coraz wolniej, ale byłem pewien, że zbliżamy się do duktu; poczucie kierunku nie zawodziło mnie nigdy. Tym razem pomyliłem się. Po półgodzinnym marszu znaleźliśmy się znów przy zwalonym drzewie...
Szliśmy dalej. Mgła zgęstniała tak bardzo, że na wyciągnięcie ręki nie było nic widać. Znów zagrzmiało, tym razem bliżej.
- To jego sprawka - zgrzytnął Delone pod adresem czarownika, gdy po raz trzeci znaleźliśmy się przy leżącym olbrzymie. - Co teraz? On nas stąd nie wypuści, chyba rzucił Krąg.
Delone miał rację, czarownik opasał nas Kręgiem Powrotu. Zaklęcie to polega na otoczeniu danego miejsca magicznym kręgiem czarów. Ten, kto znajdzie się wewnątrz, może iść przed siebie tak długo, aż natknie się na brzeg koła. Wówczas - nie dostrzegając tego - zaczyna poruszać się po jego obwodzie. Nie ma sposobu na wydostanie się z Kręgu Powrotu, to bardzo silny czar. Chyba, że jest się w posiadaniu Kuli Freza lub Srebrnego Krążka Mirram - najpotężniejszych Magicznych Przedmiotów na świecie. One pozwalają zdjąć każdy czar.
- Co dalej? - zapytał Delone.
Nie spiesząc się rozkulbaczyłem Galvatora i usiadłem na rzuconym na ziemię siodle. Delone zrobił to samo. Rbit wyciągnął się na mokrym mchu. Z namysłem patrzył na swoje Pióro. Nie próbował go użyć. Moldorn musiał wiedzieć, że je mamy. Zabezpieczył się z pewnością.
Milczeliśmy.
"Ta burza, ta mgła - to też jego robota" - pomyślałem o czarowniku. To niemożliwe, żeby ten Moldorn był aż tak potężny... Ktoś mu pomaga, ale kto?... Dorlan nie żyje. Brule? Cóż Brule-Czarownik mógłby robić w tej zapadłej okolicy? Może... może przez te sześć lat pojawił się jakiś nowy a potężny mag?
Powoli nadciągał zmierzch.
I nagle Rbit spokojnie, zupełnie spokojnie powiedział:
- Patrzcie.
Uniosłem głowę. Delone zrobił to samo. Zamarliśmy.
Las zmieniał się w oczach. Znikały drzewa, twardniało poszycie... Jeszcze chwila - i oto byliśmy na niewielkim, ze wszystkich stron otoczonym wysokim murem dziedzińcu. Wysoko, wysoko w zenicie stało gorące, żółte słońce.
Spojrzałem dokoła i położyłem dłoń na rękojeści miecza. W tej samej chwili za plecami usłyszałem głos:
- Bądźcie spokojni, nic wam nie grozi.
Odwróciliśmy się gwałtownie. To była wysoka, niemłoda kobieta o rudych włosach i czarnych jak węgiel oczach. Przed chwilą - mógłbym przysiąc - nie było jej tam.
- Kim jesteś? - zapytałem.
Patrzyła w milczeniu. Wreszcie powiedziała:
- Nie musicie tego wiedzieć. Wyrwałem was z Kręgu Powrotu, a znajdujecie się za Ścianą Mocy. Niech to wam wystarczy.
Spojrzałem na przyjaciół. Rbit starannie wygładzał futro na ogonie, Delone marszczył czoło.
- Kpisz chyba - powiedziałem spokojnie.
- Grozi wam wielkie niebezpieczeństwo - mówiła, nie zwracając uwagi na moje słowa. - Pomogę wam go uniknąć. W waszych rękach spoczywa w tej chwili los świata. Z rozkoszą obejrzałabym waszą śmierć, ale nie za cenę śmierci świata. Świat musi być, bo bez świata nie ma śmierci, a bez śmierci nie ma nas.
- Kim jesteś? - powtórzyłem, choć już domyślałem się niesamowitej prawdy.
Myślała krótko.
- Więc dobrze. Należę do grona umarłych. Jesteście pierwszymi istotami, które za życia obejrzały tę stronę Mocy...
Rbit dowiódł jeszcze raz, że nie ulega nastrojom i w każdej sytuacji potrafi myśleć jasno i szybko.
- Nie rozumiem - powiedział. - Nasza śmierć to zagłada świata, czy tak? Ale najważniejsza jest chyba przyczyna tej śmierci, bo gdybyśmy teraz na przykład nawzajem poskręcali sobie karki, światu by to chyba nie zaszkodziło... Wyjaśnij.
- Zaszkodziłoby. W przeciwnym wypadku już dawno byście nie żyli...
- Właśnie o tym myślałem.
- Niestety. Przed wami tylko dwie drogi: albo zniszczycie go sami, albo nie dopuścicie, by zrobił to kto inny. Powiem, co macie robić, by nie zniszczyć świata, a ocalić go. Słuchajcie uważnie, więcej Moc nie pozwoli nam się spotkać.
- Nie wierzę ci - powiedziałem niespodziewanie dla samego siebie. - Zagłada świata... Nie jestem głupcem... Ty skrzywiłaś moją U życia, czuję to. Ty zabiłaś Irinę.
- Ja.
Dobyłem miecza i szybkim jak myśl ruchem wbiłem ostrze w jej brzuch. Upadła, przyciskając ręce do rany. Wszystko zawirowało.
***
Otworzyłem oczy, wzrok mój zetknął się z brudną, zakurzoną powałą. Odwróciłem głowę i natychmiast napotkałem oczy leżącego na sąsiednim łóżku Delona,
- Gdzie jesteśmy? - zapytałem, nie całkiem jeszcze rozbudzony.
- W "Pogromcy" - padła odpowiedź. Patrzył na mnie dziwnie.
Usiadłem.
- Gdzie?!
- W "Pogromcy". Czyżbyś nie znał tej nazwy?
Znałem. W dawnych, rozbójnickich czasach odwiedzaliśmy ten zajazd wielokrotnie. Leżał na Sępiej Przełęczy.
- Znam ją, na wszystkie Moce! Ale skąd się tu wzięliśmy?!
Skrzypnęły drzwi i do pokoju wszedł Rbit. Jego zwykła, obojętna mina i pokazowa nonszalancja rozwścieczyły mnie.
- Gadaj ty! Skąd się nagle wzięliśmy na Sępiej Przełęczy?!
Niecierpliwie machnął ogonem.
- Uspokój się - mruknął. - Nagle? Zapytaj raczej, jak długo byłeś nieprzytomny? Nic nie pamiętasz? A jeśli pamiętasz - ciekawym co. Nie uważasz, że mnie i Delone'owi należy się mała opowieść za te kilka króciutkich dni, kiedy wieźliśmy cię jak wór na końskim grzbiecie? Poza tym moglibyście się przywitać...
To musiało źle się skończyć. Nie byłem już panem siebie, żyłem własnym, siłą narzuconym mi życiem, życiem zupełnie niezależnym od życia innych. Pamiętałem wszystko - cóż z tego? Wszystko, co przeżyłem w ostatnim czasie było ułudą, zwidem podsuniętym mi przez Oto spotykałem przyjaciół, walczyłem z Kręgiem Powrotu, przebywałem za Ścianą Mocy wszystko po to tylko, by dowiedzieć się, że od chwili opuszczenia Riveirollo byłem nieprzytomny, że nie było żadnego czarownika, że Delone nigdy nie był jeźdźcem. Nie wiedziałem, nie mogłem wiedzieć, gdzie kończy się mój własny, urojony świat, a gdzie zaczyna prawdziwy...
To musiało źle się skończyć. Przeczucie - któremu zresztą nie bardzo już wierzyłem - naszło mnie pół godziny za późno...
- W drogę - rzuciłem nagle, wstając z łóżka, na którym leżałem w butach i w ubraniu. Zapiąłem na biodrach pas z mieczem, podniosłem z podłogi siodło.
Właśnie skończyliśmy kulbaczyć nasze konie, gdy przed gospodę zajechało dwudziestu kilku ludzi w zielonych mundurach Gwardii Grombelardzkiej. Zeskoczyli z koni, większość weszła do gospody, pozostali zajęli się zwierzętami. Wskoczyliśmy na siodła i spokojnie ruszyli ku bramie w palisadzie, którą otoczony był zajazd.
- Stać!
Żadne wykręty nie wchodziły w rachubę, na Sępiej Przełęczy każdy był podejrzany. Po prostu zatrzymano by nas do wyjaśnienia... Należało działać - i to szybko.
- W konie! - huknąłem.
Zdołalibyśmy uciec. Zdołalibyśmy uciec, gdyby nie kupiecki wóz, który właśnie wtaczał się przez bramę na dziedziniec zajazdu. Widząc, że nie zdołamy umknąć, skierowaliśmy konie ku żołnierzom. Rbit rozpędził się i całym swym ciężarem huknął w pierś nadbiegającego gwardzisty. W żołnierza jakby piorun strzelił, nim zdążył pomyśleć o obronie, leżał na ziemi z przegryzionym gardłem.
Tuż przed sobą ujrzałem wysokiego mężczyznę przykładającego do ramienia kuszę. Spiąłem konia, ciężki bełt wbił się aż po brzechwę w pierś mojego nieśmiertelnego Galvatora. Wierzchowiec gniewnie rzucił łbem, stratował dwóch gwardzistów i potknął się nagle. Padając przygniótł mi mogę. Zerwał się zaraz, ja także, gdyż rzuciło się na mnie dwóch żołnierzy. W ostatniej chwili zdołałem wychwycić pierwsze ciosy. Kątem oka ujrzałem Delona przeszywającego mieczem drugiego z rzędu przeciwnika i Rbita unikającego ciosów topora...
Odgłosy walki zwabiły na podwórze pozostałych gwardzistów. Biegli ku nam, zobaczyłem kusze w ich rękach. Gwardziści dartańscy nie byli wyposażeni w. ten rodzaj broni. Ale tu był Grombelard - właśnie ojczyzna kuszy...
- Rbit! - krzyknąłem.
Zrozumiał. Żywy mógł nam jeszcze pomóc. Gdy zabijałem drugiego gwardzistę, był już na szczycie palisady. Wbiłem miecz w ziemię na znak poddania się do niewoli. Wtedy świsnęła strzała. Ujrzałem kocura walącego się bezwładnie na ziemię.
- Rbit!
Wykręcono mi ręce i zaczęto wiązać.
- Rbit!
Eskortowani przez gwardzistów weszliśmy do gospody. Na podwórzu pozostało sześciu martwych żołnierzy i pokrwawiony kawał burego futra, które jeszcze przed chwilą było moim przyjacielem.
Delone płakał.
***
Przesłuchiwano nas spokojnie i metodycznie. Nie odpowiedzieliśmy r a żadne pytanie. Dowódca patrolu - mały, kościsty człowieczek o twarzy szakala - wybił mi oko i wypalił na piersi jakieś zawiłe esy-floresy. Delonowi odcięto prawą rękę aż po łokieć i złamano dwa palce u lewej. Potem znaleźliśmy się w piwnicy. Pachniało starym winem i piwem.
Leżeliśmy nieruchomo obok siebie, związani. Czułem pulsujący ból w prawym oczodole, piekły poparzenia...
Delone poruszył się nagle.
- Umrę, Glorm - powiedział cicho i spokojnie. - Czy wiesz, dlaczego nigdy nie chciałem mówić o swojej przeszłości? Byłem kiedyś... gwardzistą.
Myślałem, że powie coś więcej, ale nie. Usłyszałem tylko śpiew - Zew Przyjaźni. Spokojne zrazu tony przybierały na sile, szept przechodził w krzyk, ten powoli zaczynał przekształcać się w pieśń, pieśń potężną, jak grzmot. Ukazywała mi się cała dusza przyjaciela, płynęły, zaklęte w dźwięk, tęsknota za przyjaciółmi, trwoga i przeczucie bliskiej śmierci. Delone otwierał przede mną i przed tamtymi dalekimi braćmi całe swoje serce, wypływały z jego głębi rzeczy, o których nawet ja, najbliższy jego druh i towarzysz nie wiedziałem... Huczała pieśń, piwniczka wydawała się dla niej zbyt ciasna. Przesycone Mocą dźwięki wydostawały się przez wąskie, umieszczone pod sufitem okienko i płynęły w świat - ku tym, których kochaliśmy...
Śpiew umilkł. Nagle.
- Delone?...
Cisza.
- Delone?!
Przetoczyłem się bliżej niego. Nie oddychał.
- Delone...
- Twój przyjaciel nie żyje.
Poruszyłem się gwałtownie. Ból prawie odebrał mi przytomność. Ale zdążyłem jeszcze zobaczyć w mdłym świetle wpadającym przez okienko zarys sylwetki człowieka. Nieznajomy pochylił się nade mną i wyszeptał jakieś zaklęcie. Ból zniknął.
- Mam propozycję - powiedział. - Chcesz pomścić swoich przyjaciół? W gospodzie jest teraz zaledwie kilku gwardzistów. Dostaniesz swoją kuszę i nóż, reszta należy do ciebie. Oka już nie odzyskasz, ale rany można błyskawicznie zagoić. To już się stało.
Odetchnąłem głęboko.
- Czego chcesz w zamian? I kim jesteś?
Cisza.
- Moldorn-Czarownik. To ja nasłałem na was żołnierzy.
Cisza.
- Przez rok będziesz mi służył. Wypełnisz każdy mój rozkaz. Gdy rok minie - pójdziesz, dokąd zechcesz.
Cisza.
- A zatem? Jeśli odmówisz, rany otworzą się i umrzesz w ciągu pół godziny.
- Dobrze, zgadzam się.
- Tu masz nóż, kuszę i strzały. A teraz przysięgnij na Największego, że przez rok wypełnisz każdy mój rozkaz.
Przysięga na Największego...
- Przysięgasz?
- Przysięgam.
Czarownik rozciął mi więzy. Wstałem. Nie czułem żadnego bólu. Podał mi jakiś przedmiot. Pierścień.
- Ten pierścień - rzekł - to jeden z najsłabszych Magicznych Przedmiotów. Będzie ci potrzebny.
- Czy...
- Słuchaj dalej. Człowiek, który pokaże ci taki sam pierścień, będzie moim wysłannikiem. Wypełnisz jego rozkazy tak, jakbym to ja je wydał. Teraz pytaj.
Wsunąłem pierścień na palec.
- Dlaczego... dlaczego ja?...
Usiadł. I niespodziewanie łagodnie zapytał:
- Czy słyszałeś kiedy o Prawach Całości?
Milczenie.
- Nie słyszałeś... Opowiem krótko: mówią one o naszych czasach. Mówią o zagładzie świata... Mówią o moim zamku i więźniu, którego strzegę...
Milczenie.
- Rolold-Czarownik... Nie wolno mi czekać w Kraju na jego atak. Jest potężny... Zmierzyć się z nim mogę tylko poza granicami Obszaru. W pilnowaniu więźnia zastąpisz mnie TY. Nikt inny nie podoła. Tyś - Basergor-Kragdob.
Milczenie.
- Tyle. Tylko tyle ci umiem powiedzieć... Sam do końca nie rozumiem Praw Całości.
Powstał.
- W Rollaynie... to ja przechwyciłem twój list do... Wybacz mi, synu. Dla wielkiej sprawy to robiłem.
Pochyliłem się nad przyjacielem i rozciąłem krępujące go sznury. Przymknąłem martwe powieki i pocałowałem chłodne już czoło. Potem naciągnąłem cięciwę kuszy i czekałem.
Mijały godziny. Siedziałem otępiały. Nie wierzyłem Moldornowi. I nie dowierzałem swemu poczuciu rzeczywistości. Wiedziałem doskonale, że wszystko, co się wydarzyło, mogło być prawdą. Ale nie musiało. Mogłem się zaraz obudzić będąc - dajmy na to - w Ciężkich Górach. Albo w Rollaynie. Gdziekolwiek.
Delone, Rbit... Doprawdy, ten jeden, jedyny raz wolałem wierzyć, że wszystko było snem, złym snem, majakiem... Nie chciałem przyjąć do wiadomości, że naprawdę mogli zginąć i do tego - w taki głupi sposób. Przez tyle, tyle lat borykaliśmy się w Górach z niebezpieczeństwami, przy których starcie z dwudziestką gwardzistów wydawało się zwykłym żartem. I teraz...
Myślałem...
I zdarzyła się rzecz najdziwniejsza chyba z tych, jakie dotąd miały miejsce... Zasnąłem.
Sen miałem niespokojny i dziwny. Widziałem w nim lepką, różową mgłę zalewającą całe Imperium, roztrzaskaną o skały rybacką łódź, krzyczących ze strachu, opętanych ludzi, walące się góry i wieczne ciemności. A wszystko to splątane z sobą, zmieszane, stopione jak w olbrzymim tyglu. Potem była twarz Iriny, potem Rbita, Army, Tewi, Delone'a i wszystkich, wszystkich, których kiedykolwiek kochałem. I znów od początku: różowa mgła, łódź...
Obudził mnie łomot otwieranych drzwi. Oprzytomniałem w jednej chwili. Po stromych, drewnianych schodach zbiegali do piwnicy dwaj gwardziści. Rozmawiali głośno po grombelardzku. Przyłożyłem broń do ramienia i zwolniłem spust. Pierwszy żołnierz upadł, w tej samej chwili odrzuciłem kuszę i chwyciłem drugiego za gardło. Trzymałem tak długo, aż przestał się ruszać. Cisnąłem trupa pod ścianę.
Powtórnie załadowałem broń i wspiąłem się po schodach. Źle widziałem...
Minąłem kilka pomieszczeń i dotarłem do izby, w której znajdowali się żołnierze. Kopnąłem drzwi i wtargnąłem do środka.
- Wszyscy pod ścianę! - huknąłem, trzymając w prawej ręce nóż, a w lewej kuszę. Obecni w izbie porwali się z miejsc, dowódca gwardzistów sięgnął po broń. Śmignął mój nóż. Rozległ się łomot padającego ciała.
- Powtarzam, wszyscy pod ścianę! Żołnierze na prawo, reszta na lewo.
Usłuchali. Zebrałem całą broń, jaka znajdowała się w izbie, odłożyłem na bok jedną kuszę a resztę wyrzuciłem przez okno.
- Panie... - zaczął płaczliwie oberżysta, ale uspokoiłem go lekkim szturchnięciem w żebra.
- Gdzie reszta? - zwróciłem się do czterech stojących pod ścianą żołnierzy.
Milczeli.
- Pytam, gdzie reszta?!
- W patrolu - burknął jeden z nich.
- Na podwórze!
Posłusznie wyszli na zewnątrz. Wyszedłem za nimi, rzucając na odchodnym stojącym pod ścianą podróżnym:
- A wy spokojnie. Nic wam nie grozi.
Wyszedłem na podwórze, rozejrzałem się uważnie dokoła.
- Gdzie zwłoki kota? - zapytałem przez ściśnięte gardło.
Znów brak odpowiedzi. Podszedłem do pierwszego z brzegu i z całej siły rąbnąłem pięścią w skroń. Trzasnęła pękająca czaszka.
Ponowiłem pytanie.
- Uciekł, panie - odpowiedzieli jeden przez drugiego.
Więc... Szalona radość zaparła mi dech w piersiach. Stłumiłem ją. Wyprowadziłem gwardzistów na tyły otaczającej zajazd palisady i kazałem kopać dół. Z kuszą w dłoni patrzyłem, jak rąbią mieczami skamieniałą ziemię.
- Rzucić miecze - powiedziałem, gdy skończyli - i precz. Najwyższy zostaje.
Błyskawicznie zniknęli mi z oczu. Najwyższy został. On to najgorliwiej nas przesłuchiwał.
- Zabiję cię - powiedziałem spokojnie.
- Daj mi szansę - wychrypiał, wskazując porzucone miecze.
Uśmiechnąłem się. Uderzenie pocisku zdruzgotało mu ramię. Ryknął. Podniosłem jeden z mieczy i odciąłem mu rękę. Potem pchnąłem w brzuch.
Odwróciłem się i poszedłem do piwnicy po zwłoki Delone'a.
***
- Reker danad!
Brama w murze rozwarła się bezszelestnie. Stukot kopyt o belki mostu rozbrzmiał głośnym echem. Po chwili byłem na dziedzińcu. Obejrzałem się. Brama znów była zamknięta.
- Reker danad!
Nic. Widocznie zaklęcie otwierało bramę tylko raz. Byłem zatem więźniem. Więźniem zamku, którego miałem strzec.
Zsiadłem z konia i dwa razy klasnąłem w dłonie. W tej samej chwili mój wierzchowiec znikł. Na dziedzińcu leżała tylko jego uprząż i podkowy.
"Więc to miał na myśli wysłannik Moldorna mówiąc, że gdy klasnę dwa razy, służba zajmie się moim koniem" - pomyślałem.
Spojrzałem dokoła. Zamek był ogromny, górował nade mną jak wielkie, ciężkie wzgórze. Potężne blanki i baszty, mury, wieże...
W rzeczy samej, nigdzie nie było wejścia...
Pochyliłem się, wyjąłem z kabury przy siodle kuszę i ruszyłem w stronę umieszczonej na środku dziedzińca studni. Stanowiła ona jedyne wejście do zamku.
Tak jak mnie poinstruowano, skoczyłem do studni głową w dół, odruchowo zamykając przy tym oczy. Gdy je otworzyłem, znajdowałem się w ogromnej, przebogato urządzonej sali. Ściany, pokryte barwnymi, wzorzystymi makatami, obwieszone były wszelkiego rodzaju bronią, sufit i podłogę wyłożono srebrnymi zwierciadłami. W głębi komnaty widniały drzwi, o których wiedziałem, że prowadzą do dalszych partii zamku. Skierowałem się w ich stronę.
Szybkim krokiem przemierzałem ogromne, kłujące w oczy przepychem sale. Nie zwracałem uwagi na bogactwa, które samym swym widokiem mogłyby przyprawić o śmierć niejednego dartańskiego magnata. Chciałem jak najszybciej zobaczyć to, czego miałem strzec.
Wreszcie stanąłem przed właściwymi drzwiami. Po krótkiej chwili wahania wypowiedziałem zaklęcie:
- Rekaber dant!
Drzwi rozchyliły się i ujrzałem niewielką, przytulną komnatkę. Wszedłem do środka. Oprócz kominka w pokoju znajdowały się jeszcze stół, fotel, sofa i wielkie, puchowe łoże. Spała na nim młoda kobieta okryta tylko krótką, wzorzystą tuniką. Pełne piersi unosiły się w równym, spokojnym oddechu, powieki lekko drżały, gdy padał na nie blask płonącego na kominku ognia.
- Pani...
Obudziła się natychmiast i spojrzała na mnie zupełnie trzeźwym wzrokiem. Odniosłem wrażenie, że wcale nie spała... Ale spojrzenie było pełne strachu.
Gwałtownie usiadła na łóżku.
- Wybacz, pani, że wtargnąłem do twego mieszkania...
- Kim jesteś? - zapytała zdumiona i ciągle przestraszona.
- Glorm J.L, były rozbójnik, potem arystokrata dartański, obecnie niewolnik czarownika Moldorna.
Westchnęła cicho i wstała. Tunika sięgała zaledwie do połowy ud. Nie zawstydzona tym bynajmniej podeszła do kominka i wpatrując się w skaczące płomienie stwierdziła z pełną nagłej złości ironią:
- Jakże to ładnie ze strony Moldorna, że przysłał mi szlachcica do towarzystwa. I to, sądząc po nazwisku, szlachcica bardzo dobrze urodzonego. Domyślam się, za masz za zadanie strzec mego więzienia? - odwróciła się twarzą ku mnie. - Czy tak?
- Tak, pani.
- Mam na imię Baalana. Gdzie teraz jest Moldorn?
- Nie wiem, pani.
- Mów mi po imieniu, nie cierpię tych waszych wielkopańskich zwrotów.
Podeszła do sofy i legła na niej, wskazując mi miejsce w fotelu. Zająłem je. Przyglądała mi się z uwagą. Powiedziała:
- Skoro jesteś przyjacielem Moldorna...
- Powiedziałem, pani, że jestem jego niewolnikiem, nie zaś przyjacielem. To różnica.
Skrzywiła się nieznacznie słysząc, jak uparcie tytułuję ją "panią". Ale nie potrafiłem inaczej. Miała w sobie coś... dostojnego.
Po długiej chwili zapytała:
- Jesteś moim strażnikiem. Ciekawa jestem, co należy do twoich obowiązków?
Była piękna nie do zniesienia. Jeszcze nigdy w życiu aż tak nie pożerałem wzrokiem kobiety. Zmieniła nieco pozycję pokazując mi swe nogi prawie do końca i z kpiącym, ale też dziwnie zimnym uśmieszkiem powtórzyła pytanie.
- Tak... wybacz, Pani... Ja... mam tylko jeden obowiązek: strzec cię przed każdym, kto by próbował cię stąd wykraść, a zwłaszcza przed niejakim Rololdem-Czarownikiem.
- Dziwne, że dawniej Moldorn obywał się bez strażnika czuwającego podczas jego nieobecności w zamku.
- To było kiedyś. Dziś Rolold jest potężniejszy niż kiedykolwiek.
- Słyszałam o nim...
Milczałem.
- Jak doszło do tego, że tu jesteś?
Krótko skreśliłem dzieje naszej wyprawy. Gdy skończyłem, zamyśliła się na krótko, potem potrząsnęła czarnymi jak smoła włosami i powiedziała bardzo prędko i cicho:
- Słuchaj, musisz mi pomóc. Wiem, że teraz nie możesz złamać przysięgi...
- Nic nie mów, pani. Moldorn polecił mi, bym przekazywał mu każde zasłyszane od ciebie słowo. Nie mów nic. Nienawidzę Moldorna i... zobaczysz. Służę mu tylko rok, potem...
Odetchnęła głęboko. Znów zawisła w powietrzu gruba cisza, ale teraz przesiąknięta była naszym milczącym przymierzem i porozumieniem... Starałem się nie patrzeć na nią, bo wtedy nie mogłem myśleć.
Oglądałem wnętrze komnatki. Przełknąłem ślinę i zapytałem:
- Jak długo jesteś tu więziona, pani?
- W Kraju mija dwunasty rok.
Patrzyłem zdumiony do ostatnich granic.
- Sto lat...
Uśmiechnęła się i ten uśmiech był dziwnie nieprzyjemny.
- Sto, dwieście, trzysta... Ja się nie starzeję.
***
W Kraju czas mija wolniej niż poza jego granicami, wyliczyłem więc, że za trzydzieści dni będę wolny, bowiem moja umowa z Moldornem dotyczyła czasu zewnętrznego. A więc jeszcze tylko trzydzieści dwa dni...
Baalana... Była piękna, tak bardzo, tak niemożliwie piękna. Nie kochałem jej, o tym nie było mowy. Ale jej ciało budziło żądze, żądze dziwnie niesamowite i złowrogie. To... nie było zwykłe pożądanie, jakie odczuwać może mężczyzna na widok przepięknej, półnagiej kobiety. Pożądałem, bo chciała tego, bo kazała mi pożądać i pragnąć. Kazała mi dygotać z podniecenia - i tak się działo. To było jak czar, jak zniewalające zaklęcie. Nie chciałem, nie mogłem go odpędzić.
Obok zwierzęcej, dzikiej urody, kryła się w niej dostojność. I tajemnica. Skąd pochodziła? Z Armektu? Jej swoboda, sposób wyrażania się wskazywały na to, ale... Nie, ona nie pasowała do żadnej prowincji Imperium. A przecież... poza granicami Imperium było tylko morze. Aler-Kraj-Za-Górami? Śmieszne... Istoty, które tam żyły, nie były ludźmi. Niedaleki byłem od zawierzenia grombelardzkiej legendzie. Królowa Światłości... cóż za bzdura. A przecież...
W jej obecności czułem się tak, jakbym przebywał w innym świecie, świecie nierzeczywistym, tajemniczym i zagadkowym. W jakiś sposób była mi nienawistna, ale dlaczego - nie potrafiłem powiedzieć.
Baalana... Byłem gotów poświęcić życie, honor, wszystko, byle tylko być z nią bez przerwy. Wiedziała o tym. Dawała mi, czego chciałem, a za każdym razem - więcej. I inaczej. Doprawdy, bliski byłem szaleństwa...
Odeszła gdzieś, odpłynęła cała moja przeszłość. Już nie dni, a wieki minęły od chwili, gdy uciekłem z Rollayny. Po Irinie... pozostał tylko smutek. Baalana - ona to sprawiła.
Moldorn... Moldornem gardziłem. I nienawidziłem go. Baalana się go bała. I nienawidziła jeszcze bardziej niż ja. Musiał zginąć. Jego śmierć była tylko kwestią czasu.
Bardzo dużo czasu spędzaliśmy razem; przecież nie mogłem siedzieć u niej bez przerwy. Zwiedzałem wtedy zamek. Jedna zwłaszcza komnata wywarła na mnie szczególne wrażenie: ilekroć doń wszedłem wydawało mi się, że słyszę gdzieś - balansujący na granicy słyszalności - przeraźliwy kobiecy krzyk. Obejrzałem komnatę dokładnie - prócz ogromnego łoża z baldachimem nie było w niej nic. Gdy usłyszałem krzyk po raz pierwszy sądziłem, że krzyczy Baalana. Pobiegłem do niej. Na moje pytanie uśmiechnęła się jakoś dziwnie (mściwie?), ale powiedziała, że nic o żadnym krzyku nie wie.
Podobnych zagadek w zamku Moldorna było więcej. Na przykład w jednej z największych sal leżało na podłodze kilkunastu mężczyzn i dwie kobiety. Nie byli martwi, ale i nie spali. Pamiętam... kiedyś, w Grombelardzie, Delone zabił potężnego czarownika. Z chwilą jego śmierci wszyscy uczniowie zasnęli i żadnego z nich nie udało się obudzić. Arma, moja podkomendna i przyjaciółka powiedziała wtedy, że czarownik rzucił na nich jeden z najpotężniejszych czarów - Czar Posłuszeństwa. Podobno tylko bardzo silny mag potrafi go rzucić. Kto wie? Może tu, w zamku Moldorna, było podobnie? Tylko kto omotał tych ludzi czarem? Przecież Moldorn żył...
Sama Baalana też była zagadką. Nie tylko z racji owej atmosfery tajemniczości, jaką wokół siebie roztaczała. Były inne zagadki. Nie jadła, nie piła... Mogła spać miesiąc, rok bez przerwy, mogła też nie spać wcale...
Zaczynałem bać się jej.
Królowa Światłości...
Tego dnia, a było to na dziesięć dni przed końcem mojej służby, siedziałem w małej, narożnej komnatce, którą obrałem sobie za mieszkanie. Z uczuciem, że tracę życie - nie byłem z nią - zabawiałem się strzelaniem do celu z kuszy. Mimo braku prawego oka wciąż jeszcze byłem dobrym strzelcem. Mały, wiszący na ścianie portrecik podziurawiony był bełtami jak sito. Drzazgi leciały z ram, groty z głuchym stukiem uderzały w ścianę...
Traciłem czas.
Właśnie odkładałem broń by wstać i pójść do niej, gdy usłyszałem dźwięk przypominający ostre klaśnięcie i przede mną pojawił się jakiś człowiek. Nie widziałem go nigdy dotąd, mimo to jego sylwetka wydała mi się dziwnie znajoma.
Wstałem.
- Jestem Moldorn-Czarownik - powiedział głośno mężczyzna, o wiele głośniej, niż tego wymagała dzieląca nas odległość.
Nerwowo zacisnąłem szczęki.
- Niewolniku - powiedział świszczącym głosem, który nie zabrzmiał już tak silnie jak poprzednio - przed zamkiem stoją twoi przyjaciele. Chcą uwolnić istotę, którą powierzyłem twojej opiece.
- Przy... przyjaciele?
- Ci, którzy przybyli na Zew Przyjaźni. Przewodzi im ten kot...
Dopiero teraz spostrzegłem, że czarownik czegoś się boi. Małe, ciemne oczy były rozbiegane, dłonie zaciskały się nerwowo.
- Mają Kulę Freza - wydyszał. - Wiesz... wiesz, co to oznacza. Ona objawi im wszystkie zaklęcia broniące zamku, a ja... nie mogę im nic zrobić. Rolold, Rolold - charczał. - To on ich tu nasłał...
Spojrzał mi w oczy.
- Zabijesz ich!
Cofnąłem się o krok. Poczułem, że blednę. Nie zniewolił mnie od razu, miałem na palcu jego pierścień. Popełnił podwójny błąd: albo nie należało mi dawać żadnego Magicznego Przedmiotu, albo dać bardzo silny. Taki, który zdołałby mnie uśmiercić, gdybym złamał przysięgę.
- Zabijesz ich!
Wziąłem do ręki kuszę.
- Milcz. Jedno słowo lub jedno spojrzenie, które mi się nie spodoba i... zabiję cię.
Teraz on się cofnął. Wyżej uniosłem broń, starając się nie patrzeć mu w oczy. Wiedziałem, czym to grozi.
- Ty głupcze - wychrypiał. - A przysięga?... Prawa Ca...
W tej samej chwili huknęło coś tak straszliwie, jakby piorun strzelił w zamek.
- To oni, oni! - zawył Moldorn. - Są w zamku!
Nagle rzucił się ku mnie krzycząc:
- Deleo, deleo ora...
Upadł. Strzała przebiła mu szyję. Powstał jednak zaraz, choć z wysiłkiem. Czarownika można zabić tylko ciosem w serce lub w mózg.
Nałożyłem nowy bełt.
Huknęło coś po raz drugi, nagle z łomotem rozwarły się drzwi i do komnatki wpadła grupka moich przyjaciół z Rbitem na czele. Natychmiast zorientowali się w sytuacji.
- Zabij go, Glorm! - krzyknął Tewi.
- Nie mogę. W razie jego śmierci cały zamek... szlag trafi.
- A więc wiesz o tym! - zawył czarownik. - Nie odważysz się...
Druga strzała przebiła mu szyję. Nim się podniósł, powtórnie załadowałem broń i znów strzeliłem, tym razem w brzuch. Wściekłość podwoiła siły, bez pomocy korby naciągałem cięciwę raz za razem. Bełty grzęzły w ramionach i nogach wijącego się jak robak czarownika, a ja wciąż strzelałem. W końcu przestał się ruszać, całe ohydne ciało było wręcz naszpikowane pociskami. Krew utworzyła na podłodze wielką kałużę. Żył jeszcze, ale nie był w stanie natychmiast zasklepić wszystkich swoich ran.
- Za mną! - rzuciłem zduszonym głosem.
Pozostawiliśmy półprzytomnego Moldorna na podłodze i pobiegliśmy w kierunku jej komnaty.
- Skąd... wy tutaj? - zapytałem Armę, która biegła obok mnie, kurczowo ściskając w dłoni swoją Kulę.
- Przybyliśmy na Zew... i odnaleźliśmy Rbita. Rolold-Czarownik uratował mu życie wtedy, po bitwie przed zajazdem, żądając w zamian, by uwolnił...
- Rozumiem.
Nieco zdyszani stanęliśmy przed pokojem Baalany.
- Rekaber dant!
Nim drzwi się rozwarły, usłyszeliśmy dobiegający jakby ze ścian głos Moldorna:
"Głupcy, nie wiecie, co czynicie. Ta wasza Pani Światła, to w rzeczywistości przybyłe z gwiazd monstrum, którego celem jest zawładnięcie światem..."
Wpadliśmy do komnaty. Na nasz widok Baalana szybko wstała z sofy.
- Co się tu...
- Jesteś wolna!
Obrzydliwy głos Moldorna nadal sączył się ze ścian:
..... przybrało postać dziewczyny, by odbyć zwiad, poznać nasze możliwości... Więżę, je, bo zabić go nie sposób. W tej postaci jest nieszkodliwe, nie ma bowiem kontaktu z Mocą..."
- To głos Moldorna! - Baalana spojrzała przerażona.
- Raniłem go... - powiedziałem pospiesznie. - Czy chcesz coś stąd zabrać?
- Gdzie jest moja skrzynia?!
- Jaka...
- Jest wmurowana w ten kominek - Rbit błysnął ślepiami. - Rolold mówił mi o niej.
- Więc ona cały czas była tu, w tym pokoju!
Podbiegła do paleniska, próbowała delikatnymi dłońmi wyrwać spojone zaprawą kamienie. Widząc to Raner nałożył na biodra Pas Siły i jednym uderzeniem rozłupał kilkanaście z nich na raz.
"Wszystkie potężne Magiczne Przedmioty mogą mu umożliwić kontakt z Mocą" - sepleniły coraz ciszej ściany. "Jeździłem po całym Imperium, odnajdywałem je i niszczyłem... Także Pióro... Te, których nie udało mi się zniszczyć - ukrywałem. W skrzyni... znajduje się najpotężniejszy Przedmiot na świecie... Nie dawajcie mu go! Nie..."
Raner uderzył jeszcze raz. Niewielka szkatułka potoczyła się po podłodze. Baalana chwyciła ją drapieżnie i błyskawicznie wydobyła mały, lśniący krążek. Poznałem natychmiast, choć nie widziałem go jeszcze nigdy: Srebrny Krążek Mirram.
- Mam! - krzyknęła triumfalnie. - Mam Mirram, mam!
Zadrżałem. Scena ta miała w sobie coś niesamowitego. Baalana jednym ruchem zdarła tunikę i położyła Krążek na nagim brzuchu. Z cichym sykiem wtopił się w skórę. Przebiegła po nim palcami i śmiejąc się przeraźliwie znikła. Wciąż tylko było słychać jej śmiech, coraz głośniejszy i coraz bardziej zgrzytliwy. Spostrzegłem, że moje nogi tkwią po kolana w różowej, lepkiej mgle, poczułem, że roztapiam się w czymś gorącym i gęstym, w czymś, co przekracza granice ludzkiego pojmowania... Jakaś przemożna siła wydarła z mego gardła długi, bulgocący dźwięk, ta sama siła kazała zadrzeć głowę do góry. Spojrzenie przebiło ciężkie dachy zamczyska i pobiegło dalej, dalej...
Prawa Całości dopełniły się.
Gaareogorde hork kerek
część III
Łódź zakołysała się gwałtownie i zaczerpnęła burtą wody. Zimne bryzgi fal dosięgły zmagającego się z wiosłami wysokiego człowieka w narzuconym na ramiona czarnym, rybackim płaszczu. Jaskrawa błyskawica rozdarła mrok, oświetlając wzburzone morze szturmujące brzegi szarej, skalistej wyspy. Człowiek w łodzi krzyknął coś gardłowo i przeciągle, gdy wtem dało się słyszeć straszliwy zgrzyt dartego skałami kadłuba. Kolejna błyskawica przecięła zachmurzone, czarne niebo. W roztrzaskanej łodzi nie było nikogo.
Płomień kaganka zachybotał gwałtownie, budząc zastygłe w kątach jaskini cienie. Powietrze było ciężkie i nieruchome, mimo to wątły ogienek przechylał się coraz bardziej. Klęczący na wyściełającym dno jaskini piasu człowiek spostrzegł to. Pochylił głowę, z jego gardła wydobyły się ochrypłe, niezrozumiałe dźwięki, układające się powoli w jakąś niesamowitą pieśń:
Płomyk kaganka podskoczył kilka razy, a potem powoli zmalał i umarł. Klęczący człowiek ze szlochem padł twarzą w piasek. Spazmatycznie ściskał w starczej, pomarszczonej dłoni kamienną tabliczkę z wyrytym na niej Zaklęciem.
- Rongola... Kraf, E dar, dar! - łkał wśród ciemności starzec. - Dlaczego nie chcesz przybyć? Krafie, przyjdź...
Powietrze nagle drgnęło, zrobiło się gorące i wilgotne. Wypełniające pieczarę ciemności zbladły.
Starzec porwał się z ziemi, na jego twarzy zabłysło przerażenie. Nagle zasłonił oczy dłońmi.
- Nie! Nieee!!
Pieczarę powoli wypełniała gorąca, lepka mgła.
- Nie! Odejdź! Odejdź! Kraf, dar, daa...
Chwycił się rękami za gardło i osunął na kolana. Na chwilę znów zapadły ciemności, potem dziwny, niesamowity błysk rozdarł je na strzępy.
W jaskini nie było nikogo.
- Spróbuj, synu - stary rybak drżącymi dłońmi objął głowę młodego mężczyzny. - Tylko dlaczego dzisiaj, w taką burzę?
- To jest coraz bliżej, ojcze. Nie można czekać. A burza potrwa jeszcze kilka dni.
- Trafisz na Świętą Wyspę?
- Tak, ojcze. Pływaliśmy tam przecież razem...
- Tak, tak... Korolo... bądź ostrożny.
- Będę, ojcze.
Odwrócił się i wyszedł. Po drodze wziął z ziemi czarny rybacki płaszcz z kapturem. Na dworze było ciemno i zimno. Olbrzymie fale zalewały całą niemal plażę, nie musiał więc daleko holować łodzi. Po chwili ostro robił wiosłami. Za jego plecami stojący w drzwiach chaty ojciec cicho szeptał modlitwy do Mocy.
Sęp Kodo A.D. wyglądał obrzydliwie i rozsiewał dokoła odpowiedni do swego wyglądu zapach. Mimo to monarcha słuchał go uważnie.
- To ostatnia deska ratunku, o Najrozumniejszy - gdakał Kodo. - Nawet najpotężniejsi czarownicy z Grombelardu, ba! z samego obszaru są bezradni. Tylko Największy Kraf... Dlatego lud Go wzywa.
Cesarz dał mu znak, by zamilkł.
- Największy Kraf jest bogiem bardzo kapryśnym - powiedział. Nie wiadomo, czy zechce przybyć na wezwanie.
- Pozwól, najrozumniejszy...
- Wielki Kraf - mówił dalej Najrozumniejszy - obudził się przed czterema wiekami po to tylko, by wam, sępom, dać rozum. Natomiast dwieście lat temu, gdy Imperium stanęło w obliczu wojny domowej rozpętanej przez koty, Wielki Kraf nie raczył nawet dać do zrozumienia, czy usłyszał wezwanie. Skąd pewność, że teraz zachowa się inaczej?
Sęp milczał. Dopiero po długiej chwili wyciągnął w stronę tronu swą nagą, różową szyję.
- Mimo to nie dziwię się wieśniakom, że próbują Go zbudzić. Jeżeli Wielki, Największy Kraf nie zniszczy owego potwornego monstrum - nie zniszczy go nikt.
Monarcha w zadumie patrzył przed siebie.
- Śpiewaj! - ryknął pijany zupełnie Dor, klepiąc po ramieniu garbatego grajka. Ten najpierw przesiadł się nieco dalej i dopiero wtedy uderzył w struny. W izbie zrobiło się cicho.
Było to lat temu sto, może dwieście,
Daleko na wschodzie, na Czarnym Wybrzeżu,
Tam, w zamku Moldorna, po dziś dzień stojącym
Zrodziła się zguba Cesarstwa naszego.
Tam w nocy czarnej trzej śmiali rycerze
Walczyli, by Mag-Moldorn oddal im skarby,
Co kiedyś zrabował ludowi naszemu.
Lecz Moldorn-Czarownik, mistrz mocy złowrogich
Zamienił się w monstrum, co we dnie i w nocy
Nie jedząc i nie śpiąc czarami strasznymi
Wszelaki rozumny lud gnębi i niszczy...
O Panie! O Wielki, o Największy Krafie!
Nie pozwól by ci, którymś kiedyś dał rozum,
Cierpieli, gnębieni przez monstrum-Moldorna!
Cisza w izbie była absolutna. Nawet barman wstrzymał oddech i przestał pucować szklanki. Garbus śpiewał o tym, o czym nie rozmawiało się nigdy głośno, śpiewał o niewidzialnej śmierci, od kilku już lat szalejącej po wszystkich prowincjach Cesarstwa. Śpiewał o strachu, który nie pozwalał zasnąć, śpiewał... o Tym.
O Panie, Rongolo, Rongoloa Kraf!
Wyratuj nas, wyrwij ze szponów potwora!
- O Panie, Rongolo, Rongoloa Kraf! - śpiewali wszyscy obecni w karczmie. - Rongolo, Rongoloa Kraf, dar Rongolo! Rongolo, Rongoloa Kraf, dar Rongolo!
- Wielki, Największy Krafie, przyjdź! - śpiewał grajek, za nim barman, za nim wszyscy... - Wielki, Największy Krafie, przyjdź.
Wtem ktoś krzyknął. W izbie zaległa cisza. Nagle porwali się z miejsc, obserwując swe pogrążone w lepkiej, różowej mgle stopy.
- Panice! - ryknął w panice jakiś głos. Odpowiedział mu mnogi, przeraźliwy krzyk. Oszalali ze strachu ludzie runęli ku drzwiom, przepychając się i tratując. Nagle ogarnęła ich fala gorąca. Przez sekundę w pomieszczeniu było zupełnie ciemno. Potem błysnęło coś złowrogo, dobywając z mroku obraz cichej, pustej sali.
- W całym Cesarstwie, o Najrozumniejszy - gdakał Kodo - nie ma jednego bezpiecznego miejsca. Rybacy, czarownicy, szlachta, chłopi, ba! nawet tępe mieszczuchy odbywają pielgrzymki do świętych miejsc, by błagać Wielkiego, Największego Krafa o ratunek. Wszystko na nic. Jak zawsze, tak i teraz miałeś rację, o Najrozumniejszy: Kraf to bóg kapryśny. Oby nigdy nie zdołał się zbudzić, przeklęty...
Ludzie nauczyli go nienawiści. Więc nienawidził.
- Rongolo, Rongoloa Kraf!
Przybywał na każde wezwanie...
Gaareogorde hork kerek
część IV
Była noc - czarna jak smoła. Był też las - cichy jak śmierć. I była ona - piękna i silna...
Pierwsza w świecie czarownica.
Cisza. Mrok. Modlitwa:
Cisza.
Wzywała Go każdej nocy. Aż wreszcie kiedyś, gdy już zaczęła wątpić... zobaczyła, że płomień Świętego Kaganka zaczyna powoli rosnąć, wreszcie odrywa się i majestatycznie szybuje ku niebu.
Wielki, Największy Kraf - obudził się.
Według przepowiedni w miesiąc po przebudzeniu miał objawić się tym, którym dał rozum.
Nie mogła do tego dopuścić... Nienawidziła Go. Był zbrodniarzem, bo powołał do życia najstraszliwszego potwora we wszechświecie - rozum, zły rozum... Dał go ludziom, potem kotom i sępom...
Wiedziała, że zaraz po przebudzeniu jest słaby i niemal bezbronny. Musi Go uwięzić, nim obdarzy rozumem kolejny gatunek. Wolałaby Go zniszczyć. Ale do tego trzeba by dysponować Mocą z połowy chyba wszechświata, ona zaś władała tylko jej niewielką cząstką.
Uwięzi Go.
Wiedziała, gdzie Go szukać. Ale nie chciała, by On wiedział, że ona wie. Niech jej sam wskaże drogę do siebie.
Modliła się w duchu do Mocy, by jej zaufał. Musi Mu podać jakiś powód, dla którego pragnie Go powitać w Świętej Kryjówce. Powie Mu, że podczas Snu świat bardzo się zmienił i ona o tych zmianach opowie...
Z ulgą obserwowała czerwoną smugę tnącą na dwie części kopułę nieba. Smuga wskazywała kierunek. Uwierzył jej!
Kata drgnął. Kata drgnął na widok szczeliny, jaka nagle utworzyła się w jednym z boków Czarnego Kamienia. Kata drgnął, gdy uzmysłowił sobie, jak wielkie musiało być natężenie Mocy, by popękał jeden z najsilniejszych Magicznych Przedmiotów. Tylko zagłada świata mogła targnąć Mocą z taką siłą. Zagłada świata lub... przebudzenie boga.
Uniósł ramiona w powitalnym geście.
Była na miejscu...
Tu, w Obszarze, wszystko należało do Niego i wszystko Jemu służyło...
Postąpiła dwa kroki i dotknęła ręką ogromnego głazu. W tej samej chwili znalazła się wewnątrz Świętej Góry.
Gdy Go zobaczyła - krzyknęła.
Budził się. Powoli tajały mroki wiekowej nocy, w której był pogrążony. Nic nie widział i nic nie słyszał. Nic, prócz starogrombelardzkiego zaklęcia, które wyrwało go ze snu.
- Wielki, Największy Krafie! - śpiewała jakaś dziewczyna. - Ty, który dałeś nam rozum, Ty, który pozwoliłeś nam wespół z kotami i sępami decydować o losach tego wspaniałego świata, który stworzył i Ciebie - przyjdź! Przybądź na moje pokorne wezwanie! Wielki, Największy Krafie!
Rozbudził się zupełnie i dał dziewczynie znak, że wezwanie usłyszał i przyjął. Potem pogrążył się w półsennym odrętwieniu. Z letargu ponownie wyrwały go starogrombelardzkie słowa:
- Wielki, Największy Krafie! - prosiła dziewczyna. - Ty, który dałeś nam rozum, Ty, który pozwoliłeś nam wespół z kotami i sępami decydować o losach tego wspaniałego świata, który stworzył i Ciebie - wskaż mi miejsce, w którym będę mogła Cię powitać. Wielki, Największy Krafie!
Uśmiechnął się w duchu słysząc, ile miłości, oddania i chęci służenia mu zawarte było w tych słowach.
- Wielki, Największy Krafie! - błagała dalej dziewczyna. - Gdy spałeś, wydarzyło się wiele ważnych rzeczy. Pozwól, bym Ci o nich opowiedziała. Wielki, Największy Krafie!
Uśmiechnął się dobrotliwie i wskazał kierunek. Ponownie pogrążając się w półsen usłyszał jeszcze zmieszane głosy czarowników, którzy odgadli, że się przebudził i witali go jak umieli najlepiej. Jeden z nich podobnie jak dziewczyna prosił o wskazanie drogi do Świętej Góry Snu. Dał mu znak i zapadł w odrętwienie.
Nabierał sił.
Postąpiła krok ku Niemu i zatrzymała się. Wiedziała, że musi działać szybko, że musi Go zniewolić nim poczuje jej obecność i ocknie się. Ale - zbyt był piękny. Nie mogła oderwać wzroku od rozdygotanych, rozpuszczonych w powietrzu świateł... Światła zadrżały żywiej i to przywróciło jej przytomność. Zamknęła oczy i wypowiedziała zaklęcie.
Powietrzem targnął krzyk. Rozpaczliwy krzyk zakuwanego w kajdany boga. Otworzyła oczy i z przerażeniem ujrzała, że zaklęcie było zbyt słabe. Padła na kolana, wyciągnęła ręce i wykrzyczała drugie. Kłąb światła przygasł i począł z wolna przybierać kształt ludzkiej postaci. Nie o to jej chodziło! Chciała Go zmienić w psa, nie w człowieka! Pospiesznie wyrzekła kolejne zaklęcie, ale było już za późno. Stała przed nią młoda, słaniająca się na nogach dziewczyna...
Była jej lustrzanym odbiciem.
Kraf powoli otrząsnął się z odrętwienia. Czuł, że nie jest sam, czuł, że obok niego stoi ta sama dziewczyna, która wyrwała go ze snu. Widział ją. Z zadowoleniem chłonął wrażenie, jakie wywarł na niej jego widok.
Dziewczyna potrząsnęła głową i zaczęła coś mówić. Gdy sens słów dotarł do jego świadomości - było już za późno. Poczuł nagle, jak całe jestestwo ściskają stalowe kleszcze Mocy - wtedy krzyknął. Czuł, jak jego świetliste kształty wtłaczane są w ciało jakiegoś zwierzęcia. Kontratakował - na próżno. Zdołał tylko osłabić zaklęcie prześladowczyni, resztką sił nadał swemu ciału kształty ludzkie. Za wzorzec raczej odruchowo niż z rozmysłem wybrał ciało stojącej przed nim dziewczyny. Dobywając ostatnich sił oparł się trzeciemu z rzędu zaklęciu.
Potem ogarnęły go ciemności.
Czarownik Moldorn, spieszący co sił, by powitać Krafa, przystanął nagle przerażony. Oto wydało mu się, że szczyt Świętej Góry Snu, ku której zmierzał, drgnął nagle niepokojąco. Moldorn przystanął i w tej samej chwili rozległ się przerażający huk i łoskot. Na miejscu Świętej Góry zabłysła ogromna, czerwona kula. Po chwili zniknęła. Czarownik zebrał siły i wielkimi, kilkudziesięciometrowymi skokami pomknął przed siebie. Po chwili był na miejscu katastrofy. Ujrzał tylko wielki, okrągły plac. I dwa nieruchome ciała spoczywające w jego centrum. Podszedł ostrożnie. To były dwie młodziutkie kobiety. Ze zdumieniem zauważył, że zarówno odzież jak i rysy twarzy miały identyczne.
Cofnął się o krok, gdy usłyszał cichy jęk. Ale zaraz przyklęknął przy tej z leżących, która zdawała się wracać do przytomności?
- Kim jesteś? - zapytał, gdy otworzyła oczy.
Usiadła gwałtownie i spojrzała dokoła. Uspokoiła się na widok drugiej dziewczyny wciąż leżącej bez ruchu.
- Jestem Slava-Czarownica. A ty? Jak brzmi twoje imię, czarowniku?
- Czarownica... Nigdy nie słyszałem, by na świecie istniała jakaś czarownica. Poza tym skąd wiesz, że jestem czarownikiem?
- Po prostu wiem... A zatem jakie jest twoje imię?
Milczał przez chwilę.
- Nazywam się Moldorn i mam tu, w Kraju, swój zamek. Kim jest twoja towarzyszka? I co się tu stało?
- To moja siostra. Jest obłąkana, przybyłam tu z nią, by prosić Wielkiego, Największego Krafa o przywrócenie jej rozumu. Ale Wielki, Największy Kraf rozgniewał się na mnie i odszedł... - zasmucona pochyliła głowę!
Moldorn zaniemówił ze zgrozy. Ta dziewczyna ośmieliła się rozgniewać boga... Przeklęta! Uniemożliwiła mu spotkanie z Panem!
- Ty suko! - wychrypiał po długiej chwili. - Ośmieliłaś się niepokoić Największego tak błahą sprawą, jak obłęd twojej siostry?!
Kraf... ocknął się z omdlenia. W ciele, w którym przebywał, był bezsilny. Nie potrafił się z niego wyzwolić. To ciało odgradzało go od Mocy.
Otworzył oczy. Nieopodal stała dziewczyna, która go zdradziła i jakiś mężczyzna. Mężczyzna krzyczał. Ciskał na stojącą spokojnie dziewczynę straszliwe klątwy, w końcu rzucił się na nią i uderzył w twarz. Wtedy krzyknęła. Mężczyzna skamieniał. Spokojnym już głosem dopowiedziała zaklęcie. Kraf zadrżał. Najsilniejszy z czarów - Czar Posłuszeństwa - rzuciła jakby od niechcenia. To było niesamowite.
Mężczyzna osunął się na kolana i zaczął całować jej stopy. Odtrąciła go pogardliwym kopnięciem. Potem spojrzała na niego - bezbronnego boga-niewolnika. Podeszła.
- Więc tak wygląda bóg - powiedziała cicho i jakby z odrobiną współczucia. - Żal mi cię... trochę. Ale to, co zrobiłam, było konieczne.
- Za co mnie aż tak nienawidzisz? - wykrztusił przez ściśnięte zęby. - Co takiego zrobiłem?
- Stworzyłeś rozum.
Zaniemówił.
- I... to jest cała moja wina? Przecież ludzie, koty i sępy błogosławią mnie za to...
- Za rozum cię błogosławią? Czy za to, że jest im na świecie dobrze? Któryż to człowiek błogosławił cię będąc w biedzie? Co najwyżej wzywał wtedy pomocy.
Cisza.
- Błogosławią cię bogacze. Ci wszyscy, którzy nigdy nie zaznali głodu. A chociaż jest ich sto razy mniej od tych, którzy są nieszczęśliwi, ich syte głosy brzmią silniej, niż płacz tłumu. Rozum, któryś dał, nikogo nie obchodzi. Ludzie chcą żyć - i to wszystko. Żyjąc - chcą żyć choćby znośnie. Jeśli w jakimś momencie jest biedakowi znośnie - wtedy oczywiście cię błogosławi.
- Ależ...
- Powiedz, po co stworzyłeś rozum?
Milczenie.
- Chciałem... chciałem dać wam szczęście, świadomość własnego istnienia...
- Stwarzając rozum stworzyłeś zło. Gdzie nie ma rozumu, nie ma zła.
- To... to nieprawda.
- Czyżby? Rozum dyktuje Magnatom, że trzeba dbać o własne spiżarnie, dlatego pustoszą spiżarnie chłopów.
- To chciwość, nie rozum.
- A skądże ta chciwość wypływa? Czy BEZROZUMNE zwierzęta są chciwe?
Milczenie.
- Obiecałam, że opowiem ci o zmianach na świecie. Więc posłuchaj : oto pewien bóg dał kiedyś ludziom rozum. Ludzie bardzo prędko przywykli uważać się za pępek świata - rozumni. I nagle ten sam bóg, zbudziwszy się z długiego snu, dał rozum kotom. Człowiek nie mógł ścierpieć obok siebie rywala, nie potrafił dzielić świata z innym myślącym gatunkiem. Od początku traktował kota jak niewolnika, niczym nie wyróżniał go spośród zwierząt. Wreszcie kot powiedział - nie! Ta wojna zakończyła się zaledwie dziesięć lat temu i była najkrwawszą wojną w dziejach "tego wspaniałego świata, który stworzył i Ciebie". I co ty na to, stwórco rozumu? Dalejże, powołaj do myślenia następne gatunki! Gaareogorde hork kerek!
Milczenie.
- Kaleki rozum... Jako pretekst do gwałtu, prześladowań i przemocy potrafi wykorzystać wszystko. Pomyślisz, że zawiniły różnice między ludźmi a kotami - nieprawda! Czy sądzisz, że gdyby Rozumni różnili się tylko... barwą skóry, byłoby inaczej? Albo miejscem urodzenia? Każdy powód jest dobry, by jeden Rozumny wypruł flaki drugiemu - także Rozumnemu, tylko nieco słabszemu. Czy psy toczą wojny? Czy wymyśliły niewolnictwo? A może podzieliły się na chłopów i panów.?
Milczenie.
- Śpisz. Ale życie wciąż idzie naprzód. Ludzi rodzących się w śmietnikach wcale nie ubywa. Niewolników wcale nie ubywa. Chorób, których bez pieniędzy nikt nie chce leczyć, wcale nie ubywa. Kalek wojennych wcale, wcale nie ubywa... PRZECIWNIE!
- Przecież... nie, ty kłamiesz. Przecież... to właśnie ten najbiedniejszy lud najbardziej mnie wielbi... Gdyby było, jak mówisz...
- Najbiedniejszy lud! Najbiedniejszy lud wielbi cię, bo nie rozumie, że to ty właśnie skazałeś go na nędzę, na kalectwo, na niewolnictwo fizyczne i duchowe, na wojny, na choroby... Bo wygląda od ciebie pomocy, ratunku. Co zrobiłeś, by ulżyć doli tych, co wołają "Rongolo, Rongoloa Kraf"? Nic!
Milczenie. I po długiej chwili cicho:
- Gaareogorde hork kerek...
- Właśnie. Niech się stanie zło.
Milczenie.
- Uwolnij mnie, a naprawię wszystko. Przysięgam. Odbiorę ludziom, kotom i sępom rozum...
- Otóż to. Jesteś bogiem ułomnym, obłąkanym. Nie wiesz, co czynisz, nie wiesz, co należy czynić, ale wciąż uparcie wierzysz w swą mądrość i nieomylność. Wciąż chciałbyś wołać "gaareogorde hork...", a dlatego tylko, że potrafisz to robić. Nie pomyślisz o tym, że stwarzając lub niszcząc należy dokładnie wiedzieć, co się stwarza, albo co się niszczy... Nie uwolnię cię. Będziesz miał całą wieczność na zrozumienie, dlaczego za późno już, by odebrać rozum - Rozumnym.
Odwróciła się i odeszła. Stanęła nad wciąż leżącym na ziemi Moldornem. Trąciła nogą nieruchomą głowę.
- Słuchaj mnie, czarowniku - powiedziała. - Ta dziewczyna jest przybyłym z gwiazd potworem, który pragnie zniszczyć życie na świecie. Będziesz ją więził w swoim zamku. Potwór może odzyskać prawdziwą postać tylko przy pomocy Srebrnego Krążka Mirram lub też innego Magicznego Przedmiotu, który będzie na tyle potężny, by mu umożliwić dostateczny kontakt z Mocą. Od dziś będziesz niszczył każdy Magiczny Przedmiot, jaki dostanie się w twoje ręce. A teraz prowadź do swego zamku.
- Jestem twoim sługą, pani.
- Pytacie, dlaczego Wielki, Największy Kraf dotąd nam się nie objawił, mimo iż zapowiedział swoje przybycie? Powiem wam. Czy to prawda, czy nie - osądzicie sami.
Obecni w zajeździe ściszyli głosy, wszystkie oczy zwróciły się na garbatego grajka, ściskającego pod pachą dziwny instrument. Grajek delikatnie trącił jego struny i popłynęła cicha, grombelardzka pieśń:
Co wiecie o Kraju Dartanu mieszkańcy?
Cóż wiecie o czarach w Armekcie zrodzeni?
Grombelard jedynie krainą jest prawdy,
Co drzemie ukryta wśród gór i wąwozów.
I jedną z prawd strasznych za chwilę poznacie,
Tak straszną, że trwoga jest przy niej radością.
Gdy bóg nasz i władca, co snem drzemie wiecznym,
Usłyszał wezwanie od magów rozlicznych,
Zbudził się i stworzył boginię radości,
Co ludziom nieść miała dostatek i szczęście.
Lecz zła czarownica, zazdrosna o piękno
Drzemiące w przecudnej postaci bogini
Podstępem zaklęła ją w zwierzę szkaradne
I więzi ją w zamku wasala swojego.
Ten wasal-czarownik to bestia okrutna,
Co twarz ma jak ogniem płonącą wściekłością.
Zamęcza on piękną boginię czarami,
A zła czarownica się śmieje okrutnie.
Rycerze i szlachta! Podążcie z pomocą
Bogini radości o oczach błękitnych.
Rycerze! Kto wyrwie boginię z niewoli,
Ten szczęście do końca dni swoich otrzyma;
Kto wyrwie boginię z niewoli potwora,
Ten będzie mógł boga naszego przebłagać
Za krzywdę, co jego bogini zrobiono.
I bóg się objawi ludowi swojemu,
Zapomni o krzywdzie, gdy ją naprawimy...
Było już bardzo późno, gdy grajek wymknął się z gwarnej izby i podążył znużony do małej, przeznaczonej dla żebraków i bezdomnych włóczęgów izdebki na poddaszu; bezpłatnej izdebki z twardą pryczą bez pościeli; izdebki, jaka znajduje się w każdej gospodzie. Zamknął za sobą drzwi, położył instrument na koślawym stoliku, a sam usiadł na łóżku i pogrążył się w medytacjach. Nie zareagował, gdy skrzypnęły cicho drzwi; nie zwrócił uwagi na odzianą w łachmany żebraczkę wsuwającą się bezszelestnie do pokoiku. Starucha usiadła na pryczy tuż przy nim i także pogrążyła się w rozmyślaniach. Przez długą chwilę panowała cisza, wreszcie gawędziarz poruszył głową.
- Jesteś - powiedział. - To dobrze. Jestem gotów.
Starucha spojrzała uważnie, z namysłem przymknęła pozbawione rzęs powieki. Bezzębne usta powiedziały:
- Wiesz, kim jestem. Jakim sposobem?
Grajek uśmiechnął się smutno.
- Jak myślisz, kim ja jestem? Grajkiem? Gawędziarzem? O nie...
- Kim więc?
- Nie pytaj. Nie odpowiem ci. Dla ciebie jestem zwyczajnym człowiekiem. A teraz zabierz mnie, jeśli masz to zrobić. Jeśli nie - idź sobie.
- Dobrze.
Sztywne, martwe ciało starca osunęło się na podłogę. Starucha wstała i zniknęła równie bezszelestnie, jak się pojawiła.
W małym, bezpłatnym pokoiku na poddaszu, pokoiku przeznaczonym dla żebraków i bezdomnych włóczęgów, panowała cisza. Martwe ciało grajka rozkładało się w oczach. Pudło instrumentu gniło i marniało równie szybko. Jedna po drugiej pękały struny...
W małym, bezpłatnym pokoiku na poddaszu oszacowano raz na zawsze wartość prawdy.
- Dokąd to, szlachetny rycerzu, o tak wczesnej porze?
Odwrócił się. Stała przed nim ta sama starucha, którą wieczorem widział w jadalnej sali gospody.
- Czyżby aż tak wielkie wrażenie wywarła na tobie opowieść tego starego bajarza, że wybierasz się uwolnić boginię?
Opuścił wzrok.
- Skąd wiesz?... A zresztą i tak wybierałem się do Złego Kraju... To niedaleko.
- Młody jesteś i głupi. Przygody same cię znajdą, gdy będą chciały. Chodź, coś ci pokażę...
Wzięła go za rękę i powiodła do małego pokoju na parterze. Zamknęła drzwi.
- Nie jedź do Kraju - powiedziała niespodziewanie silnym i stanowczym głosem. - Niczego tam nie znajdziesz, a możesz stracić wolność lub nawet... życie.
Uwolnił rękę z pomarszczonej dłoni i cofnął się o krok.
- Kim jesteś? - zapytał zdławionym głosem.
Zgarbiona starucha wyprostowała się nagle; ze strachem patrzył, jak zmieniają się rysy jej twarzy. Pod wytartą, połataną suknią coraz wyraźniej widać było kontury okrągłych bioder, zapadnięta pierś wypełniła się i stała wypukła. Kobieta zrzuciła z głowy zgrzebną chustę i uwalniając ogromną falę czarnych włosów powiedziała:
- Jestem Slava-Czarownica.
Zgrzytnął dobywany z pochwy miecz. Zaśmiała się, strzeliła palcami i brzeszczot popękał na kawałki.
- Dzieciaku - powiedziała. Widzisz, co zrobiłam z twoją bronią tutaj, a w Kraju nie tylko ja, ale wszystko wokół będzie przeciwko tobie. Z Obszaru w najspokojniejszych czasach wychodził z życiem jeden śmiałek na ośmiu, co dopiero teraz, gdy ja i moi słudzy strzeżemy jej granic. A czy wiesz, kim są owi słudzy? To tacy sami bohaterowie jak ty; tacy, co nie posłuchali mojego ostrzeżenia i próbowali uwolnić nieistniejącą boginię. Rzuciłam na nich Czar Posłuszeństwa... mogłam zabić. Nie chcę, byś i ty powiększył ich grono. Szkoda... Jesteś pięknym mężczyzną... Dam czego zechcesz, ale nie idź do Złego Kraju...
Połatana suknia opadła na podłogę.
Bezmyślnie obracała w dłoniach Srebrny Krążek Mirram. Nie udało się go zniszczyć - zbyt potężny. Pozostawało ukryć tak, by Kraf - nawet w przypadku oswobodzenia się z niewoli - nigdy go nie odnalazł. Było jedno takie miejsce: pokój-więzienie boga. Szukać będzie Krążka wszędzie, lecz nie tam, gdzie tak długo przebywał.
Kraf był potężny, potężniejszy, niż mogła przypuszczać. Obezwładniony czarami, na pozór bezsilny i bezwolny - zawsze znalazł w sobie dość Mocy, by przeciwstawić się zaklęciom. Próbowała Go zmienić w psa, w szczura, w węża, w drzewo - wszystko na nic. Pozostał jej wierną kopią, kopią drwiącą sobie z niej, bo nieśmiertelną i nie starzejącą się. Ciało Krafa wciąż było dziewiczo młode i rześkie, podczas gdy ona, Slava, zaczynała już odczuwać upływ czasu. Wprawdzie wciąż była młoda, zdrowa i silna, ale była już kobietą, a jej kopia wciąż i wciąż dziewczyną...
Gniewnie zacisnęła usta. Srebrny Krążek uderzył o ścianę, odbił się od niej i z brzękim potoczył po podłodze.
Była młoda. Przecież nadejdzie i starość. Gdy umrze, opętam Czarem Posłuszeństwa pogrążą się w martwym życiu. Moldorn nie, jest przecież czarownikiem. Ale w końcu umrze i on, zapewne nawet wcześniej, niż ona. Kto wtedy będzie strażnikiem boga?
Postanowiła, że będzie miała dziecko.
Zrobiła to - zdając sobie sprawę z tego, co robi.
Wiedziała, że dzieci czarowników to potwory, w których nie ma nic ludzkiego; wiedziała, że jej dziecko też takie będzie.
Pragnęła strażnika boga, nie dziecka.
Rodziła w samotności...
Przeraźliwy krzyk szarpał pazurami ściany komnaty, miotał się pod jej sklepieniem. Drapiąc paznokciami mokre od potu prześcieradła, modliła się do Mocy, żeby to się już skończyło...
Ale to nie miało końca.
Gdy minęły dwa dni i do komnaty włamał się Moldorn - ojciec jej dziecka - wciąż wyła z bólu i z przerażenia. Widziała, jak spomiędzy spazmatycznie drgających ud, wciąż wylewa się czarna, lepka maź. Gdy Moldorn zabierał z komnaty jej martwe ciało, wciąż wyła. Nikt nie słyszał... Wiedziała, że będzie tak cierpieć wiecznie, bo zrobiła to, za co skazała Krafa na wiekuiste więzienie... Stworzyła - nie pytając stwarzanego, czy chce być taki jaki będzie, czy chce w ogóle być. I nie pytając, co stworzone (zrodzone) przez nią z sobą pocznie, gdy będzie wiedziało, że jest i że jest jakie jest.
Gaareogorde hork kerek
część V
Z Grombu, stolicy Grombelardu, nie było widać zachodzącego słońca, dokoła bowiem piętrzyły się wysokie góry. A szkoda. Był to bowiem piękny zachód. Złoty. Może pomarańczowy.
Z Grombu, stolicy Grombelardu nie było widać zachodzącego słońca. Ale nawet, gdyby horyzont opasywał Gromb czarną, zamkniętą linią, nie byłoby komu patrzeć na zachód słońca.
W Grombie, stolicy Grombelardu, nie było nikogo.
Nie było kotów.
Nie było sępów.
Ani ludzi.
Mrok. Nie, najpierw półmrok. Wciąż gęstniejąc zalewał puste ulice, przesączał się przez szyby do pustych pokoi i komnat, szerokimi strumieniami płynął między drzewami pustych ogrodów.
Wiatr. Skrzypiał starymi, próchniejącymi wierzejami pustej stajni, przytulonej do pustego, cichego pałacu, cicho pogwizdując sięgał długimi, lżejszymi od puchu ramionami w głąb zimnego, grubego komina pustej kuźni.
Cisza. Cisza spływała po krzywych schodach krępej wieży, wbitej w samo centrum pustych gwardyjskich koszar. Cisza przelewała się ulicami, w najdzikszych zaułkach szukając brata-dźwięku, dzięki któremu istniała, a który gdzieś dogorywał. Może konał w skrzypiących zawiasach starych drzwi? A może, pokryty grubą warstwą sadzy umierał na dnie komina?
W martwym, cichym mieście - dziwne - nie było miejsca dla śmierci...
Z Grombu, stolicy Grombelardu, śmierć uciekła w popłochu.
W Grombie, stolicy Grombelardu, śmierć umarłaby z głodu.
Gdzie nie ma życia - nie ma śmierci.
Nie było śmierci...
Był tylko On - bóg.
"Nie jesteś sam".
"Czyżby?"
"A jednak".
"Kim zatem ty jesteś?"
"Człowiekiem".
"Nie ma już ludzi".
"Mylisz się".
"Gdzie jesteś?"
"W tobie".
"Nieprawda".
"Czyżby? Będąc sam - jesteś wszystkim. Wszystko to nieskończoność. Nieskończoność to nicość. Jesteś więc także niczym".
"Cóż z tego?"
"Jeśli istnieję - muszę być w tobie. Jeśli mnie nie ma - też".
"Dogmatyzm".
"Zapewne. Niemniej..."
"Czego chcesz ode mnie?"
"Śmierci". "Niema śmierci".
"A więc jest".
"Nie ma śmierci istniejącej. Jeśli pożądasz tej drugiej - daję ci ją".
Cisza.
"A zatem nie ma śmierci?"
"Bo nie ma życia".
"Więc stwórz je".
"Po co?"
"By zaistniała śmierć".
"Cóż za bzdura..."
"Dobrze. Bardzo dobrze. Teraz możemy z sobą porozmawiać".
W Grombie, stolicy Grombelardu, cisza odnalazła dźwięk: coś zabrzękło. Trącone pudło instrumentu...
- Jestem tutaj.
"Gdzie?"
- Na największym placu miasta.
Wędrująca plama światła powoli wydobywa z mroku sylwetkę człowieka. Stary, garbaty grajek.
"To ty?..."
- Tak, ja. Czy wiesz, kim jestem?
"Człowiekiem..."
- Jestem twoim ojcem.
Cisza. I w tej ciszy:
"Kłamiesz".
- Nie kłamię.
Mrok otulający szczelnie całe miasto chciał się cofnąć - nie zdążył. Biała błyskawica rozdarła go na strzępy. Dźwięk obudził się na dobre, potworny huk olbrzymim, tysiąctonowym młotem walił w czarną, pocętkowaną gwiazdami kopułę nieba, która zdawała się dygotać.
"Kłamiesz! Kłaamieeesz!!!"
- Nie kłamię.
Huk i grzmot straszliwszy niż dotąd. Ogromny młot wyślizgnął się z ręki olbrzyma i runął na ziemię, roztrzaskując góry i wylewając wodę z mórz, rozrywając na strzępy lądy i wybijając dziury w dnach oceanów. Potem cisza.
- Synu, wysłuchaj mnie. Stworzyłeś rozum i to była największa twoja zbrodnia. Ja popełniłem większą - stworzyłem życie i ciebie.
Cisza.
- Byłem istnieniem. Istnienie... - i ty nim jesteś. Istnieniem - cząstką mnie. A obaj jesteśmy iskrami Mocy.
Cisza.
- Gdy stworzyłeś rozum pojąłem, że stała się rzecz nieodwracalna.
Cisza.
- Za moje zbrodnie nie odpokutuję nigdy. Próbowałem - żyłem i myślałem jak człowiek. Byłem człowiekiem synu i wiedz, że nie ma nic bardziej poniżającego i upokarzającego. Byłem człowiekiem. Przez wieki. I jestem nim nadal.
Cisza.
- I będę.
Cisza.
- Tobie zaś wyznaczę inną pokutę, lżejszą, widzę bowiem, że przy całej swej pysze i bezmyślności rozumiesz choć to, że stwarzanie życia dla śmierci i śmierci dla życia - to bzdura.
Cisza. I po chwili (po wiekach).
"Jak mam odpokutować?"
- Już pokutujesz.
"Jak... to?"
- Jesteś wszystkim.
"Tak..."
- A więc niczym.
Cisza.
- Zadam ci jeszcze drugą pokutę.
"Za co?"
- Za to, żeś zabił życie, które gdy już istniało, należało tylko do siebie, nie zaś do ciebie, czy do mnie. Za nienawiść.
"Ludzie mnie jej nauczyli, skazując na wieczne więzienie..."
- Tyś kazał być ludziom takimi, jakimi byli. A - doprawdy - za lekką ci karę dać chcieli. Ja za pokutę daję ci ROZUM!
"Za... zawszem go miał..."
- Naprawdę?
Tylko deszcz dla Ayany
Krzyknęła, gdy długa, pierzasta strzała utkwiła w jej udzie. Zsuwając się z siodła ujrzała Bara zawracającego konia i dobywającego miecza.
- Za skały! - krzyknął, smagając konia arkanem. Rumak z miejsca ruszył galopem, odległość między Barem a ścigającymi ich gwardzistami zmniejszała się błyskawicznie. Płacząc z bólu odpełzła między pobliskie głazy. Gdy jej towarzysz skrzyżował broń z pierwszym gwardzistą, trzymała już gotowy do strzału łuk. Gnający na złamanie karku żołnierz wyczuł niebezpieczeństwo, spiął konia w chwili, gdy wypuściła strzałę. Ostrze głęboko utkwiło w piersi zwierzęcia, które kwiknęło głośno i runęło na ziemię. Jeździec w ostatniej chwili wyrzucił nogi ze strzemion, w następnym momencie stał już nad nią, ściskając w dłoni krótki, ostry jak brzytwa gwardyjski miecz. Zamknęła oczy i czekała na cios, ale ten nie nastąpił. Zamiast tego poczuła, jak silna dłoń zaciska się na warkoczu.
- Wstawaj!
Otworzyła oczy i posłuszna swemu pogromcy próbowała się podnieść. Gryząc z bólu wargi stanęła na nogach czując, jak harpunowate ostrze drze mięśnie uda. Półprzytomnie spojrzała dokoła. Tuż obok stał rosły gwardzista z trzema belkami na hełmie, trzej inni pochylali się nad pociętym mieczami ciałem Bara. Chciała tam pobiec, ale żołnierz szarpnął jej włosy.
- Do koni, suko, jazda!
Zaciskając zęby i utykając mocno na prawą nogę ruszyła w nakazanym kierunku. Wsadził ją na konia Bara, sam zaś wskoczył na jej gniadosza. Powoli ruszyli ku Sępiej Przełęczy.
Siedziała w wielkiej, ciemnej komnacie gwardyjskiej strażnicy w Riksie. Przy drzwiach tkwili dwaj olbrzymi żołnierze, ściskający w dłoniach rękojeści długich, obnażonych mieczów, wzdłuż szeregu wąskich, przypominających strzelnice, okien spacerował powoli łysy, chudy mężczyzna w bogato zdobionym mundurze Gwardii Grombelardzkiej. Było cicho. Dopiero teraz w pełni poczuła swe osamotnienie, w pełni zdała sobie sprawę z tego, że Bar, jej brat i dowódca - nie żyje. Nie chciała płakać, ale oczy zwilgotniały same. Bezsilnie zacisnęła dłonie czując, jak stalowe obrączki przymocowujące ręce i nogi do fotela przesłuchań wrzynają się w ciało. Gwałtownie odezwał się ból w prawym udzie, w którym wciąż jeszcze tkwiła długa, czarna strzała.
Chudy mężczyzna przystanął. Postał chwilę, potem podszedł energicznym krokiem. Wąskie, sine usta powiedziały:
- Teraz powiesz kim jesteś i gdzie znajduje się reszta twoich przyjaciół. Potem odniosą cię do celi.
Nie pytał, nie informował. Stwierdzał.
- Jak się nazywasz?
Powoli uniosła głowę. Dumnie wydęła wargi.
- Jestem Ayana A.R.A. Nic więcej ode mnie nie usłyszysz.
Spojrzał szybko. Jego głos nadal był twardy i beznamiętny, ale czuło się w nim jakby nutkę niepewności, szacunku i niedowierzenia:
- Kłamiesz. Tak dobrze urodzona kobieta nigdy nie parałaby się rozbojem.
Milczała.
- Przywłaszczyłaś sobie to imię.
Milczenie.
- Ach, uparta? Myślę, że już niedługo. Gdzie jest wasza kryjówka?
Milczenie. Podszedł jeszcze bliżej i znienacka uderzył dziewczynę pięścią w twarz. Głowa Ayany gwałtownie odskoczyła do tyłu, z głuchym stukiem uderzając o oparcie fotela.
- Gdzie jest wasza kryjówka?
Znowu cios. Tym razem w brzuch. Skuliła się gwałtownie czując, jak żołądek podchodzi do gardła. Kurczowo chwytając ustami powietrze z nienawiścią spojrzała na spokojnego, wręcz chłodnego gwardzistę.
- Gdzie jest wasza kryjówka?
Tym razem koścista dłoń chwyciła sterczące z uda drzewce. Zacisnęła się mocno. Ayana stęknęła przeciągle i z głuchym szczękiem zwarła zęby. Straszliwy ból rozchylał je powoli; najpierw krzyczała, potem wyła jak dzikie zwierzę.
- Gdzie jest wasza kryjówka?
Struga lodowatej wody przywróciła jej przytomność. Mokre włosy oblepiły policzki i szyję, lewe oko zalewała krew płynąca z rozbitego łuku brwiowego.
- Gdzie jest wasza kryjówka?
Z jękiem spięła mięśnie oczekując na ból, ale nie było go. Do komnaty wkroczył przystojny, młody mężczyzna.
- Jak nasza amazonka, Rawn? - zapytał bez uśmiechu. - Mówi?
- Będzie. Jest miękka. Boi się o swoją urodę. Mężczyzna podszedł bliżej i zajrzał Ayanie w twarz.
- Nie zniszcz mi jej.
- Bądź spokojny. Ale najpierw dostanie ją Gald i jego ludzie. To ich zdobycz.
- Ach, twoje słynne poczucie sprawiedliwości... No cóż, masz rację. Dowódca powinien dbać o swoich żołnierzy.
- Kpisz?
- Kiepsko bym na tym wyszedł...
- Właśnie. Zajmiesz się nią?
- Wiesz, że tego nie lubię.
- Podobno masz swoje własne metody.
- Dobrze.
- Jakby zaczęła mówić - poślij po mnie. Będę u siebie.
- Mhm.
Chudzielec wyszedł. Młody oficer przez długą chwilę stał zamyślony, potem obrzucił Ayanę uważnym spojrzeniem.
- Na Moc, dziewczyno, czy warto było bawić się w zbójowanie?...
Zauważył sterczącą z okrwawionego uda strzałę.
- Jeszcze cię nie opatrzyli? Co za barbarzyństwo... Wy tam! - huknął na stojących przy drzwiach żołnierzy. - Jeden po medyka, drugi po wodę i ręcznik. Szybko!
Strażnicy zasalutowali mieczami i zniknęli bez słowa. Gwardzista znów spojrzał w oczy dziewczyny.
- Nie będę cię przesłuchiwał - rzekł spokojnie. - Przyszedłem, bo znam komendanta... Chciałem, żebyś trochę odpoczęła po tym wszystkim. Zaraz tu będzie doktor, opatrzy ci ranę, a na razie zdejmę ci te obrączki - pochylił się i odkręcił śruby. Uwolnione z okowów ciało bezwładnie upadło na podłogę. Gwardzista zaklął soczyście, pochylił się jakby chcąc podnieść leżącą, ale nagle wyprostował plecy i szybkim krokiem opuścił komnatę.
- Gdzie jest wasza kryjówka?
Zaciskając zęby i prężąc wszystkie mięśnie patrzyła, jak żelazny, rozgrzany do czerwoności pręt zbliża się powoli do jej bezbronnych, rozwiedzionych ud. Nagle zaczęła krzyczeć szybko, głośno i histerycznie:
- Nie! nie! niee!!
- Gdzie jest wasza kryjówka?
Pręt zastygł w bezruchu. Nie zbliżał się, ale i nie oddalał. Czuła bijący odeń żar. Drgnął...
- Nie!
- Mów.
- Żółta Góra... wąwóz... żleb... na stromym zboczu...
Pręt cofnął się. Chudy podszedł zupełnie blisko i odkręcił śruby. Podtrzymał dziewczynę za ramiona.
- No i już po wszystkim - powiedział niegłośno, niemal miękko. - Przestraszyłem cię... a przecież nie zrobiłbym tego. Zapomniałaś, że obiecałem cię Galdowi i Kondorowi.
Poczuła się nagle tak, jakby napluto jej w twarz. Zakryła oczy drżącymi dłońmi i uklękła na podłodze. Spazmatyczny szloch wstrząsnął całym ciałem.
- Teraz się umyjesz i wyśpisz - powiedział Rawn - a potem...
Umilkł nagle. Cofnął się o krok.
- Nie... nie, niemożliwe...
Z jego gardła wydobył się niesamowity skrzek.
- Na Moc... - bełkotał - ty...
Uniosła głowę i zrozumiała, że widział... Mięśnie szczęk jej drgnęły.
- Widziałem... nie zwróciłem uwagi... - mówił teraz szybko jakby do siebie. - Nie, nie, to niemożliwe. Ale przecież... Straż! Straż!
Żołnierze oderwali się od drzwi. Komendant przełknął ślinę.
- Roz... rozchylcie jej nogi - powiedział prawie spokojnie.
Nie broniła się. Gdy gwardziści ujęli jej łydki i uda, powoli legła na plecach. Leżąc z głową w cieniu fotela bacznie patrzyła na chudego komendanta. Ten przyklęknął. W chwili, gdy wzrok jego odnalazł umieszczone na samej górze po wewnętrznej stronie uda niewyraźne, błękitne znamię w kształcie pierścienia - pobladł.
- Tyś jest... córką czarownika, potworem - znów przełknął ślinę. Uniósł twarz. Z rzucanego przez fotel cienia patrzyły na niego dwie żółte, wąskie, pionowe źrenice. Chciał krzyknąć...
Było jej zimno. Nadchodziła jesień i zaczęły się zwykłe o tej porze roku, padające przez całą dobę bez przerwy deszcze. Wtulona całym ciałem w wyściełający dno jaskini piasek przeklinała tego, który dał jej takie istnienie.
Była głodna. Zwierzyny w górach było mało, zamierał też powoli ruch na handlowym trakcie wiodącym z Grombu do Rollayny. Od czterech dni nic nie jadła. I jeszcze ten straszny ból... Płonące czerwienią znamię paliło żywym ogniem; mrucząc i parskając chrapliwie lizała je prawie bez przerwy, bo to przynosiło ulgę. Ale zasnąć nie mogła...
Była wycieńczona. Czuła, że przenikająca duszę Moc słabnie, że już wkrótce jej potworne, półzwierzęce ciało przybierze z powrotem ludzkie kształty, które tak bardzo kochała. Gdyby stało się to dość wcześnie, miałaby szansę przeżycia. Dotarłaby jakoś do kryjówki przyjaciół, do Rabisala, który po śmierci Bara z pewnością przewodził grupie. Ale przecież nie mogła pokazać się im w tej postaci, musiała czekać na powrót swego człowieczeństwa.
Ach, nie to było najgorsze, że piękne kobiece ciało co jakiś czas ulegało przerażającej metamorfozie. Najgorsze, że działo się to wbrew jej woli... Okrutna, nieznana siła sama wybierała czas i miejsce... Już dwa razy "to" stało się w obecności świadków. Musiała ich zabić...
Wstała i zataczając się podążyła ku wyjściu. Była naga. Padał deszcz. Strużki zimnej wody w jednej chwili zmoczyły długie, rozwiane przez gwałtowny wiatr włosy. Warknęła gniewnie...
Upadła. Nieruchome, pozbawione powiek oczy zwróciły się ku granatowemu niebu. Zwinęła się w kłębek słysząc, jak jej gardło wydaje obce, charkliwe dźwięki. To był śpiew. Na to też nie miała wpływu...
I nagle usłyszała stukot końskich kopyt.
Glorm J.L energicznie popędzał konia. Miał się połączyć z pozostałymi członkami grupy jeszcze przed nastaniem jesiennych deszczów, tymczasem padało już od tygodnia, a do celu podróży wciąż było daleko. Tego dnia zaś spieszył się jeszcze bardziej niż zwykle - usłyszał złe nowiny.
Zajazd, w którym zatrzymał się koło południa, opatrzony był ogromnym szyldem, na którym wypisano dumnie brzmiącą nazwę: "Pogromca". Znał tę ruderę dobrze, wielokrotnie już nocował pod jej zbutwiałym dachem. Tym razem jednak czekała go niemiła niespodzianka: w jadalnej izbie na dole rozsiadło się siedmiu rosłych gwardzistów.
Glorm nie lubił gwardzistów. Glorm był rozbójnikiem.
Spokojnie przekroczył próg i z jasną, otwartą twarzą zajął miejsce w rogu sali. Żołnierze umilkli, ich oczy skierowały się na niego. Z lekkim uśmiechem skinął głową. W odpowiedzi dowódca patrolu uprzejmie splótł dłonie i powiedział:
- Po stroju domyślam się, że mam przed sobą szlachcica. Wasza Godność z daleka?
Glorm wiedział, że ten już go podejrzewa. Na Sępiej Przełęczy każdy samotny, dobrze uzbrojony podróżny mógł być rozbójnikiem. I przeważnie nim był.
- Ze Złego Kraju - odpowiedział szczerze i bez wahania. - Szukałem tam Magicznych Przedmiotów.
Wzrok żołnierza wyostrzył się, zalśnił nieufnością i jakby podziwem.
- Czyżbyś bawił tam, panie, sam? To niebezpieczne przedsięwzięcie...
- Owszem. Ale - jak widać - wracam cały i zdrowy.
- Szukałeś tam, panie, Magicznych Przedmiotów. Czy mogę wiedzieć, po co?
Glorm wzruszył ramionami.
- Straciłem przy kościach majątek, potrzebuję pieniędzy. Wiesz przecież, dowódco, że za potężny Magiczny Przedmiot można kupić zamek lub kilka wsi.
- Czy znalazłeś, panie, jakieś Przedmioty?
- Trudno ich w Kraju nie znaleźć. Problemem jest je stamtąd wynieść.
Przy stole Glorma pojawił się oberżysta. Przyjął zamówienie na pieczeń baranią i dzbanek wina, po czym odszedł. Glorm mówił dalej:
- Mam Kulę Freza. Czy interesuje cię ona, panie dowódco? Tanio sprzedam.
Dowódca zdumiał się. Dopiero po długiej chwili zdołał wykrztusić:
- Masz pan Kulę Freza? To... A może i Krążek?
- Niestety, Krążka nie znalazłem. Mam za to Pas Siły, Klucz Prawdy, Pierścień Ułudy i dwa Pióra.
- I zdobyliście to wszystko we trójkę, panie?
To było podchwytliwe pytanie. Dowódca - jak na gwardzistę - wcale nie był głupi. Ale Glorm nie dał się złapać. Żołnierz musiał słyszeć o grupie dziewięciu rozbójników rozproszonych przez Gwardię na granicy Złego Kraju, ale Glorm wcale nie uważał za koniecznie informować go o tym, że dowódca tej grupy siedzi przed nim.
- We dwójkę - odparł lekko. - Ja i mój koń.
Gwardzista chyba wyzbył się resztek podejrzliwości, bo wreszcie powiedział otwarcie:
- Wybacz, panie, tę indagację, ale ostatnio kręcił się po Kraju cały oddział zbójów. Schwytaliśmy niestety tylko dwoje: dziewczynę i szefa bandy.
To była ostania próba. W Glormie zagotowało się wszystko. Blef? A jeśli to rzeczywiście Arma i Tewi? Oni uciekli razem...
- Dziwne - powiedział niedbale. - W którym miejscu Kraju ich znaleźliście?
- Czekaliśmy na granicy. Zbóje byli na Czarnym Wybrzeżu - mówił ostrożnie gwardzista, uważnie obserwując Glorma.
- Dziwne - powtórzył rozbójnik. - Właśnie w tamtej okolicy bawiłem, a przecież nie natknąłem się na nich... Zresztą wypada mi tylko cieszyć się z tego.
- To prawda - potwierdził gwardzista. - Mieliśmy z nimi ciężką przeprawę.
Glorm kończył pieczeń. Wreszcie wstał od stołu.
- Czas na mnie, dowódco - powiedział. - Życzą pomyślnego patrolu.
- A ja pomyślnej podróży, panie. Jedź ostrożnie. Ta dziewczyna, o której mówiłem... uciekła nam. To potwór, córka czarownika.
Glormowi coś drgnęło w duszy. Arma? Nie, znał ją zbyt dobrze... Omal nie zatrzymał się w progu, uderzony naglą myślą: Ayana! To mogła być ona. Słyszał że Bar, jej brat, zamierzał poprowadzić swoich ludzi do Kraju. Ale przecież nie spotkał ich tam... Zresztą to niczego nie dowodziło, Kraj był duży... Poza tym Aya... Nie, to niemożliwe. Chociaż... w tej części gór nie było innych kobiet-rozbójników. Żołnierz chyba kłamał. Ale po co?
Chwilę potem raźno kłusował szerokim gościńcem.
Zaczęło padać. Glorm zatrzymał konia, wydobył z juków grubą pelerynę i zarzucił ją na ramiona. Zamierzał zboczyć z bitego traktu, należało więc sprawdzić broń. W górach licho nie śpi.
Sięgnął do szerokiej kabury przy siodle i wyjął zeń kuszę. Kołczan z bełtami przewiesił przez ramię. Poprawił na biodrach pas z mieczem. W przybierającym na sile deszczu rozejrzał się dokoła i wskoczył na siodło. Klepnął konia po zadzie.
Przez chwilę jechał stępa, potem rysią. Zwierzę było zmęczone, ale i cel podróży przybliżał się z każdym krokiem.
Dął silny wiatr. Było coraz zimniej, na szczęście wiało w plecy. Glorm szczelniej otulił się peleryną, ściągnął pod szyją rzemienne wiązanie kaftana z niedźwiedziej skóry. Bacznie lustrował wzrokiem otoczenie. Nadciągał zmierzch; w strugach deszczu łatwo było zabłądzić.
Mijały godziny. Noc na dobre pochłonęła Grombelard, a on wciąż jechał. Oczy zamykały się same, w końcu popadł w nerwową, lekką drzemkę. Wyrwało go z niej parsknięcie wierzchowca. Zwierzę zatrzymało się i tupiąc kopytami o ziemię trwożliwie spoglądało na jasny kształt, spoczywający nieruchomo opodal. Glorm wytężył wzrok. To była... naga kobieta.
Wahał się przez moment, by potem tym energiczniej dobyć miecza i zeskoczyć z kulbaki. Ostrożnie podszedł do leżącej, przyklęknął. Wyciągnął rękę i znów się zawahał. Potem szybkim ruchem przetoczył leżącą na plecy. Błysnęły w mroku żółte, pionowe źrenice, rzucił się gwałtownie do tyłu słysząc głuchy charkot. Upadł na plecy upuszczając miecz. Potwór zwinął się w miejscu jak kot, fosforyzującym blaskiem zalśniły cztery rzędy długich, żółtych kłów. Glorm jednym skokiem znalazł się w siodle. Zwierzę natychmiast skoczyło do przodu, gnał jak szaleniec, ryzykując skręcenie karku w ciemnościach, ale wciąż miał wrażenie, że tuż za plecami słyszy przeciągły, chrapliwy ryk...
Koń potknął się nagle i zarył nozdrzami w ziemię. Jeździec wyleciał z siodła i jak wór piachu runął na twardy, skalisty grunt.
Woda była zimna i czysta, z ulgą przemył ranę na czole. Potem pił - długo. Wreszcie odetchnął głęboko i spojrzał dokoła. Mokry, zimny świt budził się powoli, leniwie wydobywał z mroku szczegóły otoczenia: skały, kilka marnych drzew, stojącego pod ich nagimi gałęziami konia i wąski, górski strumyczek. Glorm mruknął coś niewyraźnie i podszedł do wierzchowca. Powoli badał jego nogi, ale głowę miał zaprzątniętą czym innym. Natrętna myśl nie dawała spokoju: byłby przysiągł, że twarz spotkanej w nocy istoty jest mu znajoma. Więcej. Wiedział, czyja to była twarz...
Ayana.
Wzdrygnął się. Nie, to niemożliwe. Ona - piękna Ayana, o której względy niegdyś zabiegał, ona - córką czarownika? Nie, niemożliwe.
A jednak.
Czy poznała go? Wątpliwe... Było ciemno, padał deszcz, a on miał na głowie kaptur peleryny...
Przecież on ją rozpoznał. Pomimo ciemności.
Glorm znał się na czarach. Urodził się wszak w Grombelardzie - kraju czarowników i Magicznych Przedmiotów. A i w swym pełnym przygód rozbójnickim życiu widział niejedno. Wiedział, że dzieci czarowników, o ile w ogóle urodzą się ludźmi, zawsze mają w sobie coś innego, zawsze przesiąknięte są złem i nienawiścią. Ale Ayana...
Zawahał się. Tak, Ayana była zła, była okrutna, tak bardzo okrutna... On, król wszystkich grombelardzkich rozbójników i faktyczny władca Trzeciej Prowincji, nawet on wzdrygał się na wspomnienie niektórych jej czynów. Niejeden kat mógłby pozazdrościć tej kobiecie zimnej bezwzględności i wyrachowania... Z jakim upodobaniem torturowała pojmanych gwardzistów, wydłubywała oczy, otwierała brzuchy... Jak potrafiła znęcać się nad dziećmi...
Zadrżał. Sam zabił wielu, bardzo wielu ludzi, ale nigdy w taki sposób. I nigdy, nigdy jeszcze nie zabił dziecka. Jeśli znosił tę okrutnicę, to tylko dlatego, że jej uroda oszołamiała go, przysłaniała wszystkie obrzydliwe cechy charakteru. Prawdą też jest, że dla przyjaciół była wspaniałą towarzyszką, wierną, opiekuńczą i troskliwą.
Otworzył sakwę przy siodle i obejrzał wywiezione ze Złego Kraju Przedmioty. Kula Freza - choć tak cenna - nie przyda się na nic, bo może czynić tylko dobro. Ale Pióro? Pióro było Geerkoto - Złym Magicznym Przedmiotem. I było potężne. Najpotężniejsze spośród wszystkich Geerkoto.
Zło można pokonać tylko złem.
Poklepał wierzchowca po zadzie, gdy nagle zwierzę parsknęło ostrzegawczo. Odczepienie od siodła topora i zwrot do tyłu były dziełem jednej chwili. Powoli opuścił uniesioną do ciosu broń.
Stała przed nim Ayana. Naga, brudna i wychudzona, drżąca z zimna, z pałającymi gorączką oczyma. Prawdziwa Ayana, taka, jaką znał zawsze.
- Glorm... - powiedziała cicho, przykucając i zasłaniając ramionami nagie piersi. - Glorm...
Cofnął się odruchowo. Nagle pogrążyła twarz w dłoniach.
- Więc to jednak ty... byłeś... - powiedziała głucho. - Myślałam, że się pomyliłam...
Milczał. Podniosła głowę.
- Glorm, to nie jest zależne ode mnie - mówiła prędko, jakby się bała, by jej nie przerwał. - Ja., nienawidzę tamtej postaci... To przecież nie moja wina, że moim ojcem był czarownik! Rozumiesz! ? Ale jestem jaka jestem i chcę żyć! Znasz moją tajemnicę... Musisz umrzeć, Glorm. Chyba, że mnie zabijesz. Zrób to teraz, gdy nie mogę się bronić... Nie znam dnia ani godziny następnego przeobrażenia, wtedy nikt nie zdoła mnie pokonać. Glorm, zabij mnie, słyszysz?! Zabij lub ja zabiję ciebie!
Milczał. Upadła twarzą w piasek i bezsilnie darła go paznokciami. Głośny płacz wstrząsał całym ciałem. Gdy poczuła na ramieniu jego dłoń, spięła wszystkie mięśnie oczekując na cios.
- Nie, Aya - powiedział Glorm - to nie takie proste. Mógłbym ci przyrzec, że nie zdradzę tajemnicy, ale nie chcę tego zrobić. Zresztą to i tak ci nie wystarczy. Nie boję się ciebie w żadnej postaci - mam Pióro...
Zadrżała.
- ...ale zgadzam się z tym, że jedno z nas musi umrzeć. Nie chcę cię po prostu zamordować, nie zamierzam też ofiarować ci swej głowy w prezencie... Jest trzecie wyjście; odchodzę. Zostawiam ci całą moją broń. Gdy wrócę - jedno z nas zginie.
Gdy mówił, uniosła głowę i zawisła wzrokiem na jego wargach. Nic nie powiedziała, gdy zdjął pas i rzucił na ziemię, by potem odwrócić się i odejść. Patrzyła za nim długo. Gdy zniknął między skałami, rzuciła się do juków i wyrwała z nich kawał suszonego mięsa.
Kopyta końskie głucho stukały o kamienie. Pośród drobnego, dokuczliwego deszczu, trójka jeźdźców wlokła się przez skaliste pustkowie. Dwa luźne konie obarczone pustymi siodłami nisko zwiesiły łby...
Jeźdźcami byli Rabisal C.M., Sabar B. i Karatta - rozbójnicy powracający z wyprawy. Ponure miny i dwa puste siodła były świadectwem klęski. Karawana kupiecka, na którą się porwali, była pułapką. W każdym wozie prócz woźnicy czaiło się kilku gwardzistów. W gwałtownej walce zginęło od razu dwóch ludzi Rabisala, on sam zaś wraz z pozostałymi przy życiu towarzyszami cudem wyrwał się spomiędzy wozów. Gwardziści na szczęście nie mieli koni... - Rab...
Jadący na czele mężczyzna uniósł głowę i obejrzał się. Sabar pokazywał coś wzrokiem. Spojrzał i zobaczył przywiązanego do drzewa olbrzymiego rumaka z rodzaju nieśmiertelnych. W tej części Grombelardu był tylko jeden taki koń. Należał do Glorma J.L, Basergora-Kragdoba, dowódcy wszystkich grombelardzkich rozbójników.
Glorm powoli zbliżał się do miejsca, w którym pozostawił Ayanę. Nie lekceważył jej jako przeciwnika - wręcz przeciwnie. Wiedział, że jest silna i zręczna. Mogła go zabić z kuszy nie wychylając się nawet z ukrycia.
Gdzieś niedaleko parsknął koń. Glorm zatrzymał się i słuchał uważnie. Parsknięcie rozbrzmiało po raz wtóry. Miał już pewność - to nie był jego Galvator.
Przypadł do ziemi. Z ołowianego nieba w miejsce dokuczliwej mżawki zaczęły spadać ciężkie, grube krople. Nie przeszkadzało mu to, przeciwnie. Ulewa głuszyła ruchy.
Czołgał się wytrwale, wreszcie dotarł w pobliże strumienia. Ostrożnie wychylił głowę zza skały. To co ujrzał, zaniepokoiło go.
Na prawo od wciąż przywiązanego do drzewa Galvatora stały dwa ciężkie, wytrzymałe górskie wierzchowce. Nieco dalej skubały z drzew resztki liści trzy inne. Do kogo zwierzęta należały nie musiał zgadywać, w tej samej bowiem chwili ujrzał Rabisala, siedzącego w kucki pod pobliską skałą. Dwaj rozmawiający z nim mężczyźni to byli Sabar i Karatta. Gdy wstali, by zabrać konie i wraz z nimi ukryć się opodal, rozpoznał czwartą postać, siedzącą na ziemi tuż przy Rabisalu. Ayana.
Glorm niepokoił się coraz bardziej. Czyżby powiedziała?... Nie, to niemożliwe. Ale przecież mogła coś wymyślić, ot, choćby powiedzieć, że ją napastował... Jeżeli tak, to sytuacja, w jakiej się znalazł, nie była wesoła. Glorm nie był tchórzem, ale potyczka z czwórką zaprawionych w walce rozbójników - to nie żarty.
Spokojnie i na zimno rozważał sytuację. Wreszcie szerokim łukiem poczołgał się ku skałom, za którymi zniknęli towarzysze Rabisala. Długo trwało, nim do nich dotarł. Wydobył Pióro i cicho gwizdnął. Zobaczyli go i chcieli się zerwać, gdy powiedział:
- Aarad kogrobo stork!
Znieruchomieli. Miecze z brzękiem upadły na kamienie. Deszcz głośno szeleścił...
Glorm zważył miecze w dłoniach. Nie pasowały do ręki, ale nie miał wyboru. Wziął cięższy i nadal skradając się podążył ku miejscu, w którym znajdowali się Rabisal i Ayana. Niespodzianie klęknął za nimi, ujął miecz za ostrze i za rękojeść, po czym przełożył go nad głową Ayany. Przycisnął ostrze do gardła. Krzyknęła. Rabisal zerwał się jak sprężyna i sięgnął po broń. Chłodny głos Glorma osadził go na miejscu:
- Stop, chłopcze. Jeszcze nie dorosłeś do tego, by pokonać Basergora-Kragdoba. Siedź i nie ruszaj się. W przeciwnym wypadku ona zginie.
Żyły nabrzmiały na skroniach Rabisala. Zacisnął szczęki.
- Siadaj!
Opuścił miecz.
- Siadaj!
Usłuchał. W lekko przymkniętych oczach błyszczała wściekłość i nienawiść.
Ayana poruszyła głową. Glorrn mocniej przycisnął miecz.
- Spokojnie. Wyjaśnijmy sobie parę spraw. Nie, nie, oni ci nie pomogą - rzucił widząc, że Rabisal zerka ku skałom. - Leżą cicho, Sabar nawet pożyczył mi swego miecza...
- Zabiłeś ich?!
- Nie, synu.
Powiedziała Ayana:
- Nie obawiaj się, Rabis. Ten łajdak nie odważy się skrzywdzić żadnego z nas. To tchórz...
- Nie, Aya - zaprzeczył Glorm. - Wiesz o tym, że nie jestem tchórzem. Ale masz rację, nie zabiję cię. Nie zabiję też Rabisala. I to będzie kara, jaką poniesiesz.
Drgnęła.
- Nie odważysz się...
Rabisal patrzył na nich szklanym wzrokiem. Jego dłonie zaciskały się kurczowo.
Glorm zaczął mówić. W miarę, jak opowiadał, Rabisal bladł coraz bardziej. Wreszcie zerwał się z ziemi.
- Kłamiesz!
- Nie, Rabis.
- Kłamie! - Ayana targnęła się gwałtownie, miecz zadrasnął szyję. Pociekły szkarłatne krople krwi.
- Nie, Rabis. Jest prosty sposób na to, żeby się przekonać: zedrzyj z niej tę pelerynę i poszukaj znamienia.
Rabisal dygotał jak w febrze.
- Nigdy! To...
- Zrób to, albo ją zabiję! Wybieraj!
Nogi ugięły się pod nim. Przełknął ślinę.
- Wybieraj! - powtórzył Glorm.
Zacisnął zęby. Lekko dotknął ramienia dziewczyny.
- Aya...
- Nie, Rabis!
- Aya, nie mamy wyboru...
- Nie, nie, niee!
Cofnął się o pół kroku. Rozumiał.
- W porządku, Rabis.
Odrzucony miecz ostro zabrzęczał na kamieniach. Ayana na czworakach rzuciła się ku niemu. Rabisal był szybszy.
- Ty suko, ty podła suko!
Straszliwe kopnięcie w podbródek omal nie oderwało jej głowy. Następne zostało wymierzone w brzuch, potem kopał już bez pamięci, z rozpaczą, z błyskiem szaleństwa w oczach.
- Suka! suka! suka!
Bezwładne ciało toczyło się po błocie i kamieniach. Tratował obcasami słysząc, jak trzeszczą i pękają kości...
Ayana - czuła ból... ale mrok, który ją teraz otaczał, łagodził go... Łagodził.
Rabisal i Glorm jechali ramię przy ramieniu. Rabisal był blady i smutny, Glorm zadumany. Sumienia ich - były czyste. Takie powinny być...
Prawda, Ayano?
Demon walki
"Dziwne" - pomyślał Rapis. "Pierwszy raz w życiu widzę taką pogodę. Czyżby zła wróżba?"
Istotnie. Morze burzyło się niespokojnie, groźne, uwieńczone koronami pian fale z łoskotem tłukły o burty statku. W okolicach Garry burze nie należały do rzadkości, ale tym razem... prawie nie było wiatru. I świeciło jasne, gorące słońce.
"Dziwne" - powtórzył w myślach Rapis.
Oderwał się od burty i rozkołysanym, równoważącym przechyły pokładu krokiem podążył na dziób. Zatrzymał się przy śledzącym horyzont pilocie.
- Co tam, Raladan?
- W porządku, kapitanie. Trzymam kurs.
Rapis w zamyśleniu bębnił palcami o reling. Wreszcie zapytał z wahaniem:
- Co myślisz o tej pogodzie?
Pilot spojrzał z ukosa. Kapitan rzadko przyznawał się do jakichkolwiek wątpliwości.
- Pierwszy raz widzę coś takiego, panie.
- Właśnie.
Cisza. Stukot palców o reling. Dobiegające zza pleców poskrzypywanie takielunku i gniewne wrzaski bosmana.
- Jakby coś nie w porządku - melduj.
- Tak, panie.
Kapitan wyszedł na pokład. Po chwili był w swojej kajucie na rufie. Podszedł do stołu, na którym rozrzucone były mapy. Spojrzał na nie krytycznie i nagłym, wściekłym ruchem ramienia zmiótł na podłogę. W tej samej chwili zapukano do drzwi.
- Wejść!
Skrzypnęły zawiasy.
- Coś taki nie w sosie?
Spojrzał spode łba. Rrodan ostrożnie przekroczył ogromną mapę Bezmiarów. Pokręcił głową. Rapis wskazał mu miejsce w kapitańskim fotelu. Sam usiadł na stole.
- Ta pogoda, "to sucza pogoda - cisnął. - I te mapy. Na Moc, co za żeglarze pływali po tych wodach, skoro takie wyspy jak ta, którąśmy dopiero co minęli, nie są na nich zaznaczone?
Rrodan wzruszył ramionami.
- Dziwi cię to? Powiedz, iluż to żeglarzy wypływa tak daleko na południowy zachód od Garry?
- Jednak jacyś wypłynęli, skoro są mapy, choćby i niedokładne...
- Czyż musieli płynąć dokładnie tym samym szlakiem, co my?
Rapis w zamyśleniu majtał nogami. Odwrócił głowę.
- Masz chyba rację, ale...
Huknął pięścią w stół.
- ...ale ta pogoda doprowadza mnie do szału! Słyszał kto kiedy o czymś takim na Bezmiarach?!
Teraz z kolei Rrodan się zamyślił.
- Bezmiary... Cóż my w końcu o nich wiemy?
- Co za bzdury mi tu opowiadasz?! Pytam: słyszałeś kiedy o takiej pogodzie?
- Nie. A słyszałeś kiedy o ptakach wielkich jak okręt? - odparował Rrodan.
Rapis zamilkł. W samej rzeczy, nie słyszał o nich nigdy. A przecież - widzieli je.
Z westchnieniem spuścił nogi na podłogę,
- Wydaj rozkazy. Zawracamy. Kurs na Banę.
- Za wcześnie. Cesarskie okręty z pewnością jeszcze kręcą się po morzu.
- Niech Moc nam pozwoli spotkać choć jeden z nich...
- Oszalałeś?
- Nie - gdy Rapis mówił aż tak cicho, oznaczało to, że zaraz zacznie krzyczeć...
Rrodan otworzył usta, ale kapitan chwycił go za ramię.
- Słuchaj, Rrod, to chyba jakiś zły Czar, czyjaś złośliwa a silna wola powstrzymuje nas od walki, napawa ostrożnością... tchórzostwem. Tak, tchórzostwem. Cesarskie okręty - pomyśl, Rrod, przecież to śmieszne! Dawniej zrabowalibyśmy ze dwa, prześliznęli się między pozostałymi po to tylko, by niespodzianie znów doskoczyć z boku i spalić następny. Bywało tak przecież, bywało! Pamiętasz, pływaliśmy jeszcze na "Mewie", ścigała nas Rota Dartańska. I co? Zatopiliśmy jeden okręt, zdobyli drugi, a potem spaliliśmy port w Lla. A dziś? Na widok dwóch galer - słyszysz? nieuzbrojonych galer! - Floty Armektu robimy zwrot i miast na północ płyniemy na południowy zachód - i to jak! Cztery dni temu znikły nam z oczu brzegi ostatnich otaczających Garrę wysp, a my wciąż uciekamy! Jeszcze dwa-trzy dni i spragniona łupów załoga podniesie bunt - to świeży zaciąg, marzyli o stosach klejnotów i złota, o walce, WALCE! - słyszysz, Rrod? A my uciekamy.
- Uspokój się, Rap.
- Uspokój? Ależ człowieku, jestem tak spokojny, że mógłbym niańczyć strażników, bo chyba już do tego tylko się nadaję. Ty mówisz "uspokój się"?
- Uspokój się. Masz trochę racji, ale nie we wszystkim. Posłuchaj.
Prawie siłą posadził Rapisa w fotelu. Oparł się o ścianę.
- Masz rację, że ostatnio staliśmy się zbyt ostrożni - przyznał. - Ale w tym jednym, jedynym przypadku ostrożność jest uzasadniona. Nie uciekamy przed parą małych okrętów i wiesz o tym. Cóż dwie bezbronne w końcu galery mogłyby robić same w okolicach Wysp? Nie, Rap, za nimi stoi cała Flota, może nawet wszystkie Floty Armektu... To obława, Rap, obława na nas, na Kitasa, na Brorroka, na Alagerę. Ręczę...
- Więc dobrze, Rrod, stały za nimi wszystkie Floty Armektu, niechby i wszystkie Floty Imperium. Ale inne okręty były daleko - tak, czy nie? Mogliśmy pozwolić sobie na zatopienie tych galer. Nie mam racji?
Wstał.
- Postanowiłem. Jeszcze dzisiaj bierzemy kurs na Banę.
- Przemyśl to jeszcze.
- Przemyślałem. Mamy pod pokładem osiemdziesięciu sześciu niewolników...
- Osiemdziesięciu czterech.
- Właśnie. Sam widzisz. Za tydzień nie będzie już z czym płynąć do Bany. A nawet jeśli połowa z nich przeżyje - w co wątpię - w jakim będą stanie? Nie zamierzam odstępować łupu za darmo.
Rrodan myślał.
- Ty dowodzisz tym statkiem - powiedział wreszcie. Wyprostował się. - Czekam na rozkazy.
- Kurs na Banę. Wydać ludziom po pół kubka wódki. Czyścić broń. Rokona i tego drugiego...
- Lastenę.
- Właśnie. Wypuścić z karceru. Po dziesięć batów na głowę. To prezent dla załogi.
- Słucham, kapitanie.
Trzasnęły drzwi. Rapis splótł ręce na plecach i szerokim krokiem przemierzył kajutę. Podniósł z podłogi mapy. Rozłożył je na stole i zmarszczył brwi. Oczywiście - prąd, który teraz niósł statek, nie był na nich zaznaczony.
***
- Słyszeliście, ojcze Karder, że ludzie z Aleru dotąd nie znają żagla?
- A jakże, synu, a jakże. To dzicy...
Rapis pochylił głowę i przez wąskie, niskie drzwi wsunął się do komórki cieśli.
- W porządku, chłopcy - rzekł - pogadaliście sobie, a teraz jazda na pokład. Mój zastępca ma dla was robotę.
Przestraszony pojawieniem się kapitana stary szybko powstał z cuchnącego barłogu. Za jego plecami błyszczały w półmroku oczy kilkunastoletniego wyrostka.
- Na pokład, powiedziałem! I przysłać mi tu bosmana.
Marynarze wypadli na zewnątrz, zadudniły bose pięty na wąskich, prowadzących na pokład stopniach. Potem cisza. Rapis podszedł do migoczącej w kącie pomieszczenia świecy i uniósł ją w górę. Z obrzydzeniem skrzywił twarz.
Minutę później przybiegł bosman.
- Słucham, panie?
Rapis odwrócił się powoli.
- Słuchaj, Dorol, co jest, do cholery? Myślisz, że jak pływamy razem od paru lat, to co, to już nie musisz nic robić? Co, wszystko masz w dupie? Jak tu wygląda? Przed chwilą byłem w kubryku - to samo. Zaraza na statku nie jest mi potrzebna. Jeśli nie potrafisz wytłumaczyć tej zbieraninie, gdzie znajduje się okrętowa latryna - wyrzucę za burtę. I raz na tydzień mają być wietrzone koce i hamaki.
Ruszył ku drzwiom. Bosman skwapliwie zszedł z drogi.
- Jeszcze dziś zgłosisz się do magazyniera po latarnie. Ci tutaj postawili sobie świeczkę. Tobie też jedną postawię, jeśli jeszcze raz zobaczę na statku otwarty ogień. A to - kopnął leżący na podłodze nóż - jest broń. Nie powinna być zardzewiała, Dorol. Naprawdę. A teraz won.
Bosman znikł jak zdmuchnięty. Rapis zgasił świecę i wyszedł na pokład. Zaczerpnął świeżego powietrza.
Świtało. Rozpinane sprawnie żagle z hukiem łapały wiatr. Chwała Mocy! Myślał, że ta przeklęta cisza już nigdy się nie skończy.
Pokrzykiwanie i przekleństwa majtków wywołały uśmiech na pochmurnej zwykle twarzy. Gromko okrzyknął marynarza na oku.
- Pusto, panie kapitanie!
- Oczy otwarte!
- Tak, panie kapitanie!
Okręt nabierał chyżości, lekko przechylony pruł fale jak legendarny wąż morski, którego imię nosił. Wiał rzadki w tych okolicach południowo-zachodni wiatr, szparko płynęli fordewindem wprost na północny wschód. Raladan pewnie trzymał kurs.
- Do stu gromów, Rap! Wcześnie dzisiaj wstałeś!
- Jak widzisz, Rrod. Muszę cię jednak rozczarować: od trzech dni wcale nie śpię.
Ruszyli ku rufie. Rrodan otworzył drzwi swojej kajuty.
- Wejdziesz?
- Czemu nie?
Weszli. Rapis przeskoczył porzucone na podłodze mapy. Spojrzał na Rrodana. Roześmieli się.
- Jak widzisz i ja nie sypiam ostatnio - powiedział oficer. - Starałem się odnaleźć górny bieg tego prądu, który dwa lata temu pociągnął nas aż pod Kirrę.
- I co?
- A jak myślisz? Nic.
Załomotano do drzwi.
- Wejść!
- Panie... wrak na horyzoncie!
Oparty o ścianę tuż przy drzwiach Rapis ukazał się marynarzowi. Rrodan wstał z fotela.
- Kapitan... to dobrze - ucieszył się majtek. - Samon krzyczał z gniazda...
- Słyszałem. Chodźmy, Rrod.
***
Widok był straszny. Oniemiali ze zgrozy marynarze tłoczyli się wzdłuż sterburty. Zimny już, wypalony doszczętnie wrak dryfował powoli z wiatrem na północny wschód. Na wytrawionej ogniem burcie widniał ledwie czytelny napis "Północ". Były to resztki wielkiej i dumnej niegdyś kogi Alagery. Ona sama - Rapis poznał ją po szkarłatnej odzieży - wisiała na obłamanym i osmalonym kawałku rei. Podobnie kołysała się z wiatrem ta część jej załogi, która uniknęła mieczów i włóczni cesarskich żołnierzy. Trupi zaduch dolatywał aż na pokład "Węża Morskiego".
- Miałeś rację, Rrod - powiedział niegłośno Rapis. - To była obława.
- Chyba nie zostawimy ich tak... - powiedział któryś z marynarzy. - Przecież to... nasi.
Rapis oderwał się od relingu.
- Obsługa do dział!
Zakotłowało się na pokładzie. Kanonierzy w mig zajęli stanowiska.
- Ognia!
Powietrze rozdarł szereg potężnych, prawie jednoczesnych grzmotów. Wielkie, kamienne kule z łoskotem uderzyły w zniszczoną burtę, wybijając w niej kilka ogromnych dziur. Zgruchotany wrak "Północy" ciężko jak kamień, bez żadnych wirów i bulgotań runął w głębiny Bezmiarów...
Morze było puste.
Tego samego dnia wieczorem stojący na oku marynarz obwołał ziemię. To była Garra, a raczej jedna z przyległych wysepek.
Nie przez przypadek Rapis skierował okręt w jej stronę. Sprawdziły się jego przewidywania: niewolnicy, których wiózł na handel, w większej części powymierali; ładownia świeciła pustkami.
Tę wysepkę Rapis znał dobrze, kilkakrotnie uzupełniał na niej zapasy żywności. Miała niewielki port, w którym prócz kryp rybackich stacjonowały zwykle dwa lub trzy małe okręty morskich gwardzistów. Dla "Węża Morskiego" nie były one żadnym zagrożeniem, cóż w końcu mogły poradzić trzy stare jak świat szniki przeciw największej pływającej po Bezmiarach karace? Dlatego gdy Rapis zawijał do portu, gwardziści zwykle siedzieli zupełnie cicho, udając że ich w ogóle nie ma i ciesząc się, jeśli odpłynął nic nie spaliwszy. Kilkakrotnie już urządzano na niego zasadzki, ale żołnierzom brakło szczęścia; przypływał wtedy, gdy nikt go nie oczekiwał, by potem przez rok nie pokazać się ani razu.
Zwykle przybijał do przystani za pomocą szalup, tym razem jednak zależało mu na czasie, poza tym chciał uniknąć kłopotliwego transportu "towaru". Wiedział, że port jest dość głęboki, by przyjąć nawet tak wielki okręt, jak jego.
Był środek nocy, gdy wpływali do przystani. W strzegącej jej wrót wartowni zabłysło wątłe światełko; z brzegu zabrzmiał okrzyk:
- Ktoś ty?!
Cisza. Olbrzymia bryła okrętu naparła na belki pomostu. Marynarze rzucili cumy.
- Ktoś ty?!
Rzucono trap. Tuż przy nim jeden z majtków postawił płonącą maźnicę ze smołą. Trap zajęczał pod uderzeniami marynarskich nóg. Każdy z zabijaków niósł pochodnię, którą zanurzał w maźnicy. Jeszcze chwila i dwie setki ruchomych ogni rozświetliły cały port. Natarczywy głos z wybrzeża ucichł, w leżącej nieopodal wiosce zalśniły migocące światełka w oknach. Nagle huknęły wszystkie lewoburtowe działa. Chwilę potem z pokładu zabrzmiał silny, wyraźny głos:
- Wieśniaków żywcem, śmierć żołnierzom! Naprzód!
Od strony zgruchotanej salwą z bliskiej odległości strażnicy dobiegł odgłos pojedynczego wystrzału z ciężkiego działa. Zawirowały w powietrzu płonące szmaty i grube łańcuchy. Strzał był celny, przesycone smołą węże spadły na pokład okrętu. Ugaszono je w mgnieniu oka, po czym rozległa się druga salwa, tym razem ze średnich, rejteradowych dział karaki. Gromada półdzikich marynarzy runęła ku rozbitej pociskami wartowni. Na czele zgrai biegł Rapis.
Kilkudziesięciu gwardzistów postanowiło drogo sprzedać swe życie. Nadbiegający ludzie Rapisa ujrzeli nagle w półmroku zwarty, równy szyk wyćwiczonej piechoty, stanowiącej uzupełnienie załóg stojących w porcie okrętów. Większość wyrwana ze snu, bez zbroi, czasem w groteskowych szlafmycach i koszulach - przecież prezentowali się groźnie. Od strony przystani rozległ się nowy huk: to "Wąż Morski" prowadził bezlitosną walkę z załogami cesarskich okręcików, odpowiadającymi ogniem ze swych pojedynczych, dziobowych dział. W tej samej chwili, jak na umówione hasło, pierwszy szereg żołnierzy przyklęknął, celując z kusz; żołnierze w drugim także unieśli broń do oka. Świsnęły złowrogie bełty, grupa piratów zatrzymała się nagle, zwinęła w miejscu jak raniony śmiertelnie rekin. Nad jękami bólu i charkotem konających zapanował głos Rapisa:
- Bij! Adgared, adgared!
- Adgared! - podchwycili z bojową wściekłością inni. Żołnierze nie zdążyli powtórnie załadować kusz, trzykrotnie liczniejsza dzika zgraja wpadła na nich z zaciekłością stada wilków. Szczęknęły krzyżowane miecze, gdzieniegdzie zalśnił w migotliwym blasku deptanych pochodni grot włóczni lub krzywe ostrze szerokiej pirackiej szabli. Nagle w środku linii żołnierzy zakotłowało się gwałtownie i w poblasku ostatnich gasnących iskier zapłonął topór Rapisa. Linia gwardzistów pękła, rozpadła się na dwie osobne grupy, które natychmiast otoczono. Część żołnierzy wpadła w panikę, inni walczyli każdy na własną rękę, ale tak sprawnie, że trup po stronie piratów poleciał bardzo gęsto. Stłoczono ich jednak, przemieszano... Walka zmieniała się w rzeź.
Tymczasem druga setka piratów pustoszyła wieś. Tu dowodził Rrodan. Gdy Rapis docinał niedobitki żołnierzy, płonęły już niepewnie pierwsze domy. Co chwila grupa zbirów wpadała do jakiejś chałupy, skąd natychmiast dobiegały krzyki, płacz i wycia rybaków. Żądni krwi majtkowie rzucali się pośród domów jak wściekli, psy ujadały na łańcuchach, z ogarniętego pożarem kurnika wysypały się otumanione dymem kaczki i kury, powiększając jeszcze zamieszanie. Tam, gdzie wieśniacy stawili rozpaczliwy opór, zabijano bez litości. Krew płynęła strumieniami, przywykli do operowania bronią, nierzadko odziani w pancerze mordercy Rapisa rąbali mieczami i toporami bezradnie wysunięte w obronnym geście wieśniacze widły, dźgali pozbawione osłon brzuchy, roztrzaskiwali korbaczami głowy. Jęki gwałconych z wyrafinowaną brutalnością kobiet ginęły w przeraźliwym płaczu dzieci, które jako nieprzydatne do transportu, zabijano bez cienia litości. Strzechy chałup płonęły coraz jaśniej, trzask gorejących krokwi mieszał się z dobiegającym od strony portu grzmotem dział "Węża Morskiego", dobijającego stojące na kotwicy i praktycznie bezbronne szniki.
Rrodan nie brał udziału w rzezi. Stał w środku wioski z mieczem pod pachą i ze zwykłym spokojem wydawał polecenia coraz to podbiegającym doń piratom. Baczył, by nikt z mieszkańców wioski nie zdołał zbiec do pobliskiego lasu, czasem w milczeniu wskazywał cel klęczącemu przy nim Salatrze, najlepszemu łucznikowi w załodze. Tak zastał go Rapis, nadciągający wreszcie z resztą załogi.
- Za dużo trupów! - powiedział ostro. - Mamy puste ładownie. Oficer w milczeniu wskazał wyłaniającą się spomiędzy chałup kolumnę kilkudziesięciu powiązanych wieśniaków. Połowę stanowiły kobiety. Eskortujący brańców piraci nie szczędzili uderzeń płazem szabli, a nierzadko i pejczem.
Nagle z pobliskiej chaty wytoczył się siwy, mały staruszek. Spomiędzy przyciśniętych do twarzy palców kapała krew. Rapis jak ryś rzucił się na rybaka, wywinął toporem. Rozległ się przeraźliwy krzyk, zawtórował mu trzask kruszonych kości.
- Wyślij ludzi do tawerny - rzucił Rapis, ocierając krwawe ostrze.
Rrodan skinął głową.
- Już to zrobiłem. Załadunek prowiantu i słodkiej wody zakończymy przed świtem.
- Bardzo dobrze.
Przechodzący obok zziajany marynarz cisnął pochodnię na dach pobliskiego domu. Buchnęły płomienie.
Powoli milkły ostatnie wrzaski mordowanych. Rozwrzeszczane dotąd bezładnie głosy zaczęły się łączyć w starą, ponurą morską pieśń:
Podmorskie fale zielonym echem
podwodnej trawy przynoszą szmer,
przegnite dłonie martwego szypra
na dnie otchłani trzymają ster.
Rapis przytknął do ust krótki, kościany gwizdek. Głosy umilkły, w ciągu minuty miał przed sobą całą załogę. Było cicho, tylko płomienie huczały. Z trzaskiem zawalił się dach jednej z chat.
- Wracamy na statek - powiedział kapitan. - Bosman do mnie.
Grube chłopisko natychmiast wysunęło się z tłumu.
- Weź dziesięciu ludzi pod strażnicę i pozbierajcie dobytek gwardzistów, zwłaszcza zbroje. Możecie wybrać po jednej dla siebie. Reszta na okręt.
Szli zwartą gromadą, otaczając grupę zawodzących jeńców. Jakiś gruby, chropawy głos podjął:
A nad powierzchnią niebo się chmurzy
- z mocami sztormu siądźmy do gry.
Śpiewa wiatr w wantach, śpiewa o burzy,
więc zaśpiewajmy i my...
I znów wszyscy razem włączyli się w refren.
***
Szczęśliwa gwiazda znów się do niego uśmiechała...
Znał małą, dziką zatoczkę w okolicach Bany. Tam ukrył "Węża Morskiego", sam zaś, wraz z dziesięcioma pewnymi ludźmi, dowiózł szalupami na ląd prawie setkę niewolników i niewolnic. Musieli obrócić dwa razy, było już ciemno, gdy skończyli wyładunek. Przenocowali na plaży i wczesnym rankiem wyruszyli do miasta, pozostawiając przy łodziach trzech ludzi.
Na targu byli jeszcze przed południem. Ruch duży, handlowano też niewolnikami, ale towar nie cieszył się wzięciem. Ceny były wysokie, dochodziły do pięciuset sztuk złota za cherlawego mężczyznę i tyleż samo za brzydką kobietę. Chyba tylko dartańscy magnaci mogliby sobie pozwolić na taki zbytek.
Pojawienie się Rapisa na rynku wywołało zrozumiałe poruszenie. Tłum wokół grupy upokorzonych i przerażonych niewolników zgęstniał tak bardzo, że eskorta musiała torować drogę siłą. Ludzie Rapisa pod kierunkiem Tarasa C., jego drugiego oficera, sprawnie posegregowali towar, upychając go według jakości i ceny w oddzielnych klatkach. Rapis stanął skromnie z boku, Taras wszedł na podium i wypowiedział sakramentalne słowo otwierające targ:
- Czekam.
Tłum zafalował, pośród zgiełku kilka dłoni jednocześnie wyciągnęło się w górę. Taras wybrał właściciela jednej z nich.
- Słucham cię, panie.
Chudy, niski człowieczek o ospowatej twarzy wdrapał się na podium. Gwar tłumu przycichł.
Jeden z ludzi Rapisa podał klientowi wskaźnik. Ten pochwycił go nerwowo i prędko wetknął pomiędzy pręty jednej z klatek.
- On.
Taras dał znak. Marynarze natychmiast wywlekli wskazanego mężczyznę na środek areny. Zdarto zeń resztki ubrania. Człowieczek sprawnie obmacał mięśnie. Pokiwał z uznaniem głową.
- Co umie?
- Nic.
Człowieczek zdumiał się. Zdumiał się również tłum. Po raz pierwszy widziano, by ktoś tak "reklamował" swój towar.
Człowieczek skrzywił twarz. Już schodząc z areny zapytał niechętnie przez ramię:
- A ile?
- Trzysta sztuk złota, panie.
To właśnie była reklama Rapisa. Tłum wokół klatek eksplodował; tyle kosztowały hodowlane odrzuty. Ludzie po kilku na raz wdrapywali się na arenę, krzycząc i wyciągając ręce po wskaźnik. Taras dwoił się i troił, majtkowie niemal siłą odepchnęli tłum od klatek. Nieprędko zapanował jaki taki porządek.
Rapis nie brał udziału w targu, patrzył w zupełnie inną stronę. Tam mianowicie, gdzie pośród rynkowego tłumu handlarzy i kupujących błysnęły mu niebieskie mundury i stalowe hełmy Gwardii Armektu. Tuż przy dowódcy patrolu dreptał ubrany na czarno karzeł z niechlujnie utrzymaną brodą. Gestykulował gwałtownie. Wyglądał ni mniej ni więcej, tylko na właściciela hodowli niewolników, obawiającego się konkurencji. Rapis spojrzał na Tarasa. Porozumieli się wzrokiem.
Po kilku chwilach gwardziści dotarli do areny. Karzeł gdzieś przepadł. Rapis przecisnął się ku dowódcy patrolu, ten obrzucił go uważnym spojrzeniem.
- Wydaje mi się, panie, że ci niewolnicy nie pochodzą z hodowli - powiedział.
Rapis zmrużył oczy.
- Nie.
- Skąd zatem?
Rapis milczał przez chwilę. Wreszcie powiedział niegłośno:
- Dwa słowa na osobności, dowódco...
Żołnierz zawahał się. Ruszył jednak za Rapisem. Ten poprowadził go na zaplecze areny. Otworzył jedną z klatek i wyciągnął z niej ładną, najwyżej dwudziestoletnią dziewczynę.
- Zanim przystąpimy do rozmowy, pozwól, dowódco, ofiarować sobie ten mały prezent. Jako reklamę i dowód na to, że nie handluję byle czym. To najdroższa sztuka, jaką mam. Jest... jeszcze nie ruszona.
Żołnierz spojrzał na dziewczynę, potem na niego. Rapis stał w grzecznej, wyczekującej postawie, ale dłoń trzymał na rękojeści miecza. Przewyższał rosłego gwardzistę o pół głowy...
Spojrzenie dowódcy znów spoczęło na dziewczynie. Była majątkiem. Na targu niewolników hodowlanych musiała kosztowach do sześciuset sztuk złota, a może i więcej. Czyli tyle, co dwa najdroższe grombelardzkie miecze lub duża wieś.
- A zatem? - pytał Rapis.
Gwardzista nie wahał się już.
- Dziękuję Waszej Godności.
Ujął purpurową ze wstydu i upokorzenia dziewczynę za ramię. Wymienili z Rapisem ukłony.
Interes szedł świetnie, do wieczora pozbyli się niemal wszystkich niewolników. Ceny były szalenie niskie, a towar niezły; kupujący nierzadko nabywali bez targu całe jego partie. Wreszcie w żelaznych klatkach pozostało ledwie ośmiu mężczyzn i jedna kobieta. Mężczyźni byli cherlawi i brzydcy. Rapis obniżył ich cenę o połowę, byle tylko pozbyć się kłopotu. Z dziewczyną sprawa miała się inaczej. Bardzo młoda i jeszcze do niedawna niebrzydka, nie znajdowała swego nabywcy z powodu kilku ran otrzymanych podczas porwania: straciła lewe oko, a na policzku nosiła wyraźną bliznę po drobnym wprawdzie, ale bardzo źle zagojonym skaleczeniu.
Gdy zapadł zmierzch, przy Tarasie było już tylko sześciu mężczyzn i ona. Nie było sensu stać dłużej. Rapis przywołał oficera.
- Zbieraj ludzi - polecił. - Wracamy.
- Co z tym?...
- Pozbędziemy się po drodze.
Po chwili równym, szybkim krokiem podążali ku rogatkom miasta. Zdążyli tuż przed zamknięciem bram; było już zupełnie ciemno. Rapis szedł pierwszy. Na plecy miał zarzucony spory, nabity złotem i srebrem worek. Każdy z jego ludzi dźwigał podobny majątek, razem - prawie dziesięć tysięcy potrójnych sztuk złota. To sporo.
Kapitan z lubością wsłuchiwał się w brzęk kruszcu. Prawie sto sztuk złota na głowę marynarza licząc, że sam weźmie pięćset, a Rrodan i Taras po trzysta sztuk złota. No i jeszcze piloci, bosman, kucharz, dowódcy grup abordażowych...
Prowadzący oddziałek Taras zatrzymał się nagle. Związani wspólnym sznurem niewolnicy krzyknęli, gdy dobył miecza. Padali jeden po drugim. Miecz śmignął po raz ostatni, godząc w pierś dziewczyny. Nie dotknął jej. Inny brzeszczot podbił go w górę. Taras odwrócił głowę. Obok niego w ciemnościach majaczyła ogromna sylwetka Rapisa.
- Jej nie.
Schowali broń. Taras był nieco zdziwiony, ale nie pytał o nic. Rapis lekko trącił dłonią stojącego z boku marynarza. Ten spojrzał przerażonym wzrokiem. Nie rozumiał niemego polecenia. A w załodze Rapisa kto nie rozumiał gestów i spojrzeń kapitana - ten ginął.
W głosie Rapisa nie było gniewu:
- Rozetnij jej więzy.
Majtek pospiesznie wykonał rozkaz. Po chwili znów szli w stronę zatoki.
Rapis po swojemu trzymał się końca grupy. Nie wiedział, dlaczego podbił broń Tarasa. Ta dziewczyna była mu zupełnie obojętna. Zrobił to odruchowo, prawie nieświadomie. W ten sam sposób wydał rozkaz przecięcia pęt. Dlaczego?
Gdy dotarli do łodzi, rozumiał już. W świetle zapalonej przez majtków pochodni dostrzegł twarz dziewczyny. Patrzył na nią już na targu, ale dopiero teraz pojął...
Nie, nic nie pojmował. Usta, usta tej dziewczyny, ich wykrój... Reszty twarzy nie znał, była mu całkowicie obca. Tylko usta. Nie wiedział, jak to możliwe, ale znał dokładnie ich linię.
- Odpływamy, kapitanie?
- Tak.
Wskoczył do szalupy, ujął w dłoń rumpel. Majtkowie mocno chwycili wiosła, dwaj inni zepchnęli łódź na wodę.
Dziewczyna płynęła w tej łodzi, co on. Siedząc na rufie widział, jak przepycha się ku niemu, depcząc po nogach siedzących przy wiosłach marynarzom. Nikt nawet nie zaklął, pamiętali, że kapitan ją obronił. A u Rapisa pchnięcie mieczem było szybsze, niż słowo.
Na "Wężu Morskim" karano rzadko, ale karano strasznie. Marynarze szybko nauczyli się unikać gniewu kapitana, który wybuchał jak płomień, a gdy gasł, było już za późno. Większe wykroczenia karano tylko śmiercią, ale śmiercią straszną, bo przez poćwiartowanie. Za to karność na okręcie Rapisa była taka, jakiej próżno by szukać nawet wśród gwardzistów morskich. Obdarte, pstro odziane postacie reagowały na każdy gest, na każdy ruch oczu dowódcy. Niewiele to miało wspólnego z innymi okrętami pirackimi, takimi choćby, jak "Północ" Alagery. Jej załoga, złożona w połowie z kobiet, których na przykład Rapis wcale nie tolerował w gronie załogi, więcej gziła się pod pokładem, niż myślała o stawianiu żagli. Alagera była kapitanem tylko z tytułu, tak naprawdę nikt jej nie słuchał. W tych warunkach każdy zwrot okrętu, każde ostrzenie urastało do rangi wielkiego manewru. Na pokładzie "Węża Morskiego" wyglądało to zupełnie inaczej.
Dziewczyna potknęła się o porzucony na dnie łodzi worek i z krzykiem przeleciała przez krawędź burty. W tej samej chwili czterej majtkowie jednocześnie wyskoczyli w ślad za nią. Kapitan chciał, by żyła.
Rapis nie poruszył się nawet. Z sąsiedniej łodzi doleciał głos Tarasa:
- Wszystko w porządku, Rap?!
- Tak. Nie krzycz.
Najpierw wgramolili się do szalupy dwaj marynarze. Odebrali od kolegów ociekającą wodą dziewczynę, potem dopiero pozostali dwaj przeleźli przez burtę. Spokojnie, jakby żadne wydarzenie nie miało miejsca, usiedli przy wiosłach. Łódź znów ostro ruszyła naprzód. Dziewczyna zaniosła się kaszlem, w przerwach między jego atakami mówiła coś niewyraźnie. Rapis rozróżnił mocne, podobne do grombelardzkich akcenty. Mówiła językiem Garry.
Przed nimi zamajaczyła w ciemności wielka, czarna bryła statku. Taras okrzyknął wachtowego, odpowiedź przyszła natychmiast. Wzdłuż sterburty zakołysała się sznurowa drabinka. Przywiązali łodzie do rufy i po kolei wchodzili na pokład. Na końcu Rapis i dziewczyna.
Zamyślony stanął przy pomagającym mu przekroczyć burtę Rrodanie. Ten lekko klepnął go w plecy. Zabrzęczało złoto.
- Słyszę, że nieźle poszło.
- Znakomicie.
- Coś taki niewyraźny?
- Nic. Słuchaj, przyślij mi zaraz tę dziewczynę.
- A właśnie: co to za panna?
- Niewolnica. Nie sprzedaliśmy na targu...
- Ładna?
- Odczep się.
Ruszył ku rufie. Na odchodnym rzucił przez ramię:
- Wydaj rozkazy. Kurs na Morze Zwarte.
Po chwili zamykał za sobą drzwi kabiny. Odpiął pas. Było parno, zrzucił więc kaftan i koszulę. Przeciągnął się czując, jak wszystkie mięśnie grają pod skórą. Usiadł, wyciągnął nogi i zamknął oczy.
Z drzemki wyrwało go pukanie do drzwi. Przetarł dłońmi powieki.
- Wejść!
W drzwiach stanął wachtowy.
- Pan Rrodan przysyła...
- Dawaj ją i wynoś się.
Majtek zniknął jak duch. Rapis został sam na sam ze zrezygnowaną, stojącą przy drzwiach dziewczyną. Jej podarta, porozrywana sukienka była jeszcze mokra, włosy już nieco podeschły...
Wstał i zapalił wszystkie latarnie. W kajucie zrobiło się jasno jak w dzień.
- Jak się nazywasz?
Cisza. Głowa spuszczona na piersi, ręce bezwładnie zwisające wzdłuż boków.
- Nie rozumiesz Konu?
Chyba istotnie nie rozumiała. Tak często bywało, Garrańczycy nie lubili Konu. Zdarzało się wcale nierzadko, że nawet dzieci największych garrańskich i wyspiarskich rodzin nie znały tego uniwersalnego dla całego Imperium języka. Rapis zmarszczył czoło. Znał dobrze narzecze Garry i Wysp, w dziwny, niezrozumiały sposób spokrewnione z mową tak odległego przecież Grombelardu, ale nie lubił posługiwać się nim. Pochodził z Armektu i wyspiarski akcent był dla niego istną magią. Zdawał sobie sprawę z tego, jak śmiesznie i prostacko brzmią w jego ustach garrańskie słowa.
- Jak się nazywasz?
Uniosła głowę. Na sekundę ich oczy spotkały się. Nie wytrzymała tego spojrzenia, odwróciła lekko głowę.
- Ridaret.
- Świetnie.
Nie spuszczał wzroku z jej ust. Im dłużej patrzył, tym bardziej wydawało mu się, że poprzednio uległ złudzeniu. Ich kształt nie wywoływał w jego pamięci żadnych skojarzeń.
Założył ręce do tyłu i ruszył w swą zwykłą wędrówkę po pokoju. Spojrzał na leżący pod ścianą miecz, ale zrezygnował. Zawsze zdąży ją zabić.
Podszedł do dużego, zrabowanego z jakiegoś statku kufra. Nie patrzył wtedy, co bierze, potem okazało się, że pełen był kobiecych strojów. Nie wyrzucił go, bo mu się nie chciało. Teraz jego zawartość miała się przydać.
- Chodź tu.
Drgnęła.
- Chodź tu - powtórzył z naciskiem, choć nadal łagodnie. Zbliżyła się niepewnie.
- Otwórz to. Zawartość należy do ciebie - nagle pochylił się i sam otworzył wieko. Błysnęły naszywane srebrnymi cekinami suknie, zakurzonym ciepłem powiało od aksamitu. Policzki dziewczyny pokryły się rumieńcem. Spojrzała z niedowierzaniem, szybko opuściła głowę na powrót. Był pewien, że na jej wysepce nigdy nie widziano nawet skrawka takich materiałów.
- Ale najpierw umyj się i uczesz - popchnął ją ku niewielkim drzwiom w kącie kajuty. - Tam znajdziesz dzban z wodą i miednice. Jest też lustro i żelazny grzebień - uśmiechnął się nagle. - Wiem, że to za mało dla damy, ale to niestety wszystko, czym mogę ci służyć.
Mówił powoli, starannie. Dawno nie używał języka Garry.
Dziewczyna zniknęła za wskazanymi drzwiami. Rapis otworzył sąsiednie, wiodące do sypialni. Zamknął je za sobą i spojrzał dookoła. Rozbebeszone łóżko, porozrzucane ubrania i broń... Cóż, dziewczyna mogła się przydać.
Wrócił do nawigacyjnej. Czekał na nią przez chwilę.
- W porządku. Przebierz się teraz.
Zamyślony zaczął przemierzać kabinę wielkimi krokami. Ta dziewczyna... Nie było w niej tak typowej dla wieśniaków czy mieszczan prostoty. Natura głębsza, skomplikowana... Ot, zagadka. Skąd taka dziewczyna w wyspiarskiej wiosce?
Zerknął na nią spod oka i zdziwił się ujrzawszy, że stoi w miejscu z opuszczoną na piersi głową. Zorientował się nagle w sytuacji, machnął ręką i wyszedł do sypialni. Zatrzasnął drzwi.
Trzy kroki, zwrot, trzy kroki...
Dla odmiany zaczął snuć plany. Najpierw na Garrę. Trzeba zadbać o to, by chłopcy mieli gdzie przehulać zarobione pieniądze, w przeciwnym razie będą niezadowoleni. A załoga musi być zadowolona. I bez grosza. Wtedy lepiej się bije. A więc na Garrę. A z Garry? Można by płynąć na Morze Zamknięte, ale tam pływa niewiele towarowców. A może tak... na Wody Środkowe? Ważny szlak handlowy między grombelardzkim Londem a armektańską Rapa. Co prawda, nie lubił pływać po takich sadzawkach...
Wody Środkowe. Połączenie z Bezmiarami zapewniało im tylko Gardło - wąska cieśnina, której nazwa mówiła sama za siebie. Mówiła Alagera, że Gardło jest ostatnimi czasy strzeżone przez kilka dużych okrętów Floty Grombelardzkiej. Jeśli to prawda, nie ma tam po co płynąć.
Rapis zatrzymał się. Potarł dłonią brodę. Więc może do Złego Kraju? Po Magiczne Przedmioty? Gdyby się udało...
Był już raz w Kraju. I powrócił żywy, choć z pięćdziesięcioma ledwie ludźmi na pokładzie. Niemal każdy z nich zdobył wtedy Przedmiot. Marynarze posprzedawali swoje czym prędzej, tylko on i Rrodan zatrzymali zdobycz przy sobie. Rrodan - Pióro, on - Rubin Córki Grzmotu, Geerkoto, potężny Zły Magiczny Przedmiot. Nie potrafił w pełni wykorzystać drzemiących w Rubinie sił, ale samo jego posiadanie potęgowało odporność na rany i ból, czyniło właściciela prawie niezwyciężonym w walce...
Nie, nie mógł ponownie płynąć do Obszaru. Ludzie. Ludzie byli niepewni, nowi. Och, gdyby miał swą starą załogę, tę samą, przy której pomocy udowodnił, kto jest faktycznym królem Wysp i Bezmiarów!
Uśmiechnął się do wspomnień. To było w 287 roku Ery Sępów. Zaczęło się od tego, że wyciął do nogi maleńki garnizon Gwardii na jednej z przylegających do Garry wysepek. I dla żartu, zupełnie dla żartu wydał edykt, na mocy którego obejmował wyspę w wieczyste władanie. Zostawił tam nawet swoją flagę - czerwone "R" na zielonym tle. Gwardziści oczywiście obsadzili wyspę ponownie i znów czysty przypadek sprawił, że Rapis zawitał tam po raz drugi. Wtedy skończyła się zabawa, zaczęła zaś poważna gra. Trzecia wizyta Rapisa zakończyła się masakrą wzmocnionego garnizonu w sile kilkudziesięciu ludzi. Rapis stracił połowę załogi. Wtedy ściągnięto na wysepkę tak poważne siły, że Demon Walki, jak go z czasem nazwano, musiałby być szaleńcem, by porwać się na nie.
Gwardziści nie docenili go. Wśród korsarzy istnieje niepisane prawo, że najpotężniejszy spośród nich może raz na pięć lat zażądać darmowej pomocy od pozostałych - prawo odwieczne i niewzruszone jak skała, prawo święte. Tak więc ataku na wyspę (nazwano ją w tym czasie Barirra - Krwawa) dokonały cztery duże i dwa mniejsze okręty, a ponadto kilkadziesiąt śmigłych łodzi szakali raf - przybrzeżnych piratów dobijających i grabiących osiadłe na mieliznach lub roztrzaskane przez burzę statki. Łącznie - przeszło półtora tysiąca ludzi. To już była regularna wojna. Po dwóch dniach oporu Barirra padła. Czterystu gwardzistów zabito w walce lub powieszono, spalono dwie duże kogi i zmuszono do ucieczki mniejszą karawelę. Śmierć na dnie morza znalazło prawie trzystu marynarzy i gwardzistów morskich. Po raz czwarty zielono-szkarłatna flaga powiewała nad wyspą.
Tego już było Przedstawicielowi Cesarza w Doronie za wiele. Na nieszczęsną skałę zwaliła się cała niemal piechota z zachodnich okręgów Garry w sile czterech i pół tysiąca ludzi, zaopatrzenie dowoziły cztery wielkie karaki, stanowiące trzon Floty Głównej Garry i Wysp. Lecz Rapis nie był głupcem. Nie mógł po raz drugi żądać od załóg sprzymierzonych okrętów pomocy w walce, która pochłaniała ogromną liczbę ludzi i prócz gwardyjskiego uzbrojenia nie dawała żadnych zysków. Zamiast tego zaproponował im... interes. I stało się, że dnia ósmego maja, na tydzień przed nadejściem wezwanych z kontynentu na pomoc trzech flot Armektu, korsarskie załogi w sześciu miejscach na raz zaatakowały nadbrzeżne wioski, a nawet mniejsze miasta Garry. Triumf był zupełny. Wzięto ogromne łupy, zburzono praktycznie pozbawione załóg wartownie Gwardii, wycięto kilkuset rybaków i mieszczan. Straty piratów były prawie żadne, zaś następnego dnia rozpoczęto ewakuację wojsk z Barirry. Odtąd nie postała tam noga gwardzisty. Wyspa była własnością Demona Walki.
Rapis pokręcił głową, przesunął dłonią po oczach i zapukał do drzwi. Pomyślał, że to śmieszne pukać do drzwi własnej kajuty i przekroczył próg. Zdumiony przyjrzał się dziewczynie. Była bardzo ładna w zielono-czarnej sukni, ale nie to go uderzyło.
"Na Moc" - pomyślał - "czyż to możliwe, by córka rybaka tak swobodnie czuła się w aksamitach?"
- Piękna jesteś, Ridareto - powiedział otwarcie.
Spojrzała spod długich rzęs. Nie opuszczała już wzroku. W ogóle była zupełnie niepodobna do zalęknionej, zahukanej niewolnicy sprzed kwadransa. Skąd ta nagła przemiana?
- Żartujesz sobie ze mnie, Panie - powiedziała cicho, ale bez strachu.
Było to pierwsze dłuższe zdanie, jakie usłyszał z jej ust. Odwrócił się powoli twarzą do ściany.
- Więc dobrze - powiedział spokojnie - jesteś Ridareta. A dalej?
Milczała. Obejrzał się.
- Twoje nazwisko, rozumiesz? Twoje nazwisko - powiedział spokojnie, tak spokojnie, że aż złowrogo.
Opanowała dreszcz. Już wiedział, że skłamie.
- Tylko... tylko Ridareta, panie...
- Ach, tak.
Nie wierzył. Był szlachcicem Czystej Krwi, jego pełne nazwisko brzmiało Rapis K.D. Potrafił odróżnić chłopkę od szlachcianki. Po prostej barwie głosu, modulacji, akcencie. Zwłaszcza, gdy mówiono w języku Garry, choćby nawet w gwarze Wysp. Chłopi, rybacy twardo cedzili słowa, ledwie akcentując, bez przydechu, często w złym miejscu rozdzielając zgłoski, a tym samym zmieniając znaczenie słowa. "Korrobl" - żartować, mogło znaczyć też: kpić, drwić, szydzić, śmiać się, cieszyć, zachwycać i... płakać. Rozpaczać byłoby już "randebl", z akcentem na "a" i króciutką przerwą między "n" a "d". Powiedziała "eko ko-rróbl" - żartujesz. Wieśniak powiedziałby "eko kórrobl" szydzisz. Mogłoby też oznaczać "płaczesz" albo "śmiejesz się" - w jego ustach zawsze brzmiałoby "kórrobl". Sens dałoby się uchwycić tylko przez kontekst, w jakim zdanie zostało wypowiedziane.
Milczenie przedłużało się. Teraz patrzył jej prosto w twarz. Odpowiadała upartym, dziwnie zawziętym spojrzeniem. Kto, do pioruna, dał jej szlacheckie wychowanie?
Drżała lekko, gdy całował jej szyję i usta. Nie stawiała oporu, ale też nie odwzajemniała pocałunków. Dopiero, gdy zaczął rozpinać suknię, ujrzał w niesamowitym, oszpeconym czarną opaską spojrzeniu nie lęk czy emocję, ale wstręt... Dreszcze, które próbowała opanować, były dreszczami odrazy.
- Panie, błagam... nie teraz... Muszę wie...
Puścił ją. Nurtowało ją coś, męczyło. Widział to.
- Czemu nie teraz? Co musisz wiedzieć?
Nie odpowiedziała. Odeszła na bok i niezręcznie poprawiła opaskę.
- Pytałem o coś.
Wahała się.
- Panie, czy... czy ty...
- Mów.
- Czy ty... jesteś... Rapis K.D., Demon Walki?
- Tak.
Zacisnęła usta i odwróciła się gwałtownie. Podszedł do niej, okrążył i zajrzał w twarz. W jej wzroku prócz obrzydzenia była teraz jakaś dziwna wrogość.
- Więc co z tego?
Milczała, gryząc usta.
***
Wiało od zachodu. "Wąż Morski" szparko płynął półwiatrem wprost na południe. Minęli Wyspy Okrągłe i wyostrzyli na baksztag. Dziób okrętu mierzył teraz we wciąż jeszcze odległą Garrę.
Nastroje wśród załogi były niezłe - zbliżały się dni zabaw i hulanek, ponadto Rapis nie żałował już rumu. Na całym okręcie nie znalazłoby się nikogo pijanego, ale też nikt nie był do końca trzeźwy. Przykład dawał kapitan i oficerowie: dwa kubki rumu na powitanie i dwa na pożegnanie dnia nikomu jeszcze nie zaszkodziły.
Więc płynęli. Wieczorami tańczono. Klęli trochę marynarze, że co to za okręt, gdzie ani jednej baby w załodze nie znajdziesz, ale Rapis miał swoje zasady. Kobieta w załodze - niezgoda w załodze. Musiały się z tym draby pogodzić, zresztą - jak powiadali starzy majtkowie - z baby żaden marynarz, a już korsarz to w ogóle. Do żagli to-to niezdatne, do topora jeszcze gorzej... Próżno stary cieśla Karder przypominał Alagerę - szefową dużej kogi i półtorej setki piratów, spośród których połowę stanowiły kobiety. "Piratowała, piratowała, no i leży teraz na dnie, a my pływamy" - odpowiadali słuchacze, stukając w surowe drewno, żeby klątwę odpędzić, boć przecie o trupach na morzu gadać - nie za bardzo.
Jednak i ci, co byli za babą-piratem, i ci, co byli przeciw, doszli do wspólnego wniosku, stanowiącego esencję długotrwałych, wielodniowych rozważań i dyskusji: baba w nocy - choćby i nie pirat - jak znalazł. Toteż gdy na pokładzie pojawiał się czasem Rrodan, obejmujący ciasno plecy jedynej na statku a rozkochanej w nim bez reszty kobiety - wzdychali sobie majtkowie cichutko a z zawiścią. Rrodan miał jednak wyraźnie wypisane na czole: "wara mi od niej", powściągali więc pilnie swe szorstkie, spracowane od żagla i topora łapy i tylko patrzyli, a i to ukradkiem. Bo Rrodan, choć nie tak wielki i silny jak Rapis, do miecza był jeszcze szybszy, a mówiono, że nawet w wychodku trzyma go na kolanach. Burczeli jednak trochę po kątach, co wszystko zawsze widzący Rapis potraktował w ten sposób, że wydzielił po dodatkowej porcji rumu na głowę. Odtąd już na pewno było wiadomo, że "kapitan to swój chłop i swoim chłopcom krzywdy zrobić nie da".
- Dlaczego tak bardzo nienawidzisz kapitana?
Dziewczyna drgnęła. Zdjęła jego dłoń ze swej piersi.
- Czemu pytasz?
- Bo ciekaw jestem. Nigdy cię nie uderzył, nie krzyknął nawet... Czasem aż się zastanawiam, dlaczego. Poza tym chłop niestary, silny jak narwal...
- Nie ma w nim nic z człowieka.
- Nie rozumiem.
- Nie rozumiesz... Powiedz, czy on kiedykolwiek w życiu zrobił coś dla kogoś? Czy pomyślał, że nie jest sam na świecie? Że... że... Nie, on wszystko tylko dla siebie, dla siebie.
Rrodan zamyślił się.
- Nie masz racji - mruknął po chwili. - Rapis... cóż... Mówiłaś, że mnie kochasz.
- Kocham cię, Rrod.
- Jestem piratem - jak on. Między mną a nim jest bardzo niewiele różnic...
Odsunęła się.
- Nie porównuj się z tym człowiekiem, błagam... On... nie ma serca, nie zna uczuć. Ty... przecież... Potrafisz kochać, Rrod.
- I on to potrafi, tak, nawet nie wiesz, jak bardzo. Właśnie o tym chciałem ci powiedzieć. Była kobieta, dla której gotów był zerwać z nieba księżyc i zgasić słońce, wysuszyć morza i podeptać góry. Kochał ją jak szaleniec... i w istocie był szalony. Ona - Garranka Czystej Krwi, on - armektański żołnierz morza. Zostawił ją w Dartanie, musiał wrócić do Armektu wypowiedzieć służbę. Gdy ponownie przypłynął na Garrę - już jej nie znalazł. Zniknęła bez wieści. Uciekła? - nie wierzył w to. Szukał... dwa lata. I szuka do dziś. Ale już nie jej. Zapomnienia. Nikogo nigdy nie kochał prócz niej. Kocha ją do dziś. Wiem o tym.
- Naprawdę... szukał jej?
Zdziwił się widząc, jak bardzo jest przejęta opowieścią.
- Tak. Przez te dwa lata przeorał dosłownie całą Garrę wzdłuż i wszerz. Był nawet na dworze Przedstawiciela, prosząc o pomoc w poszukiwaniach. Ale to też nic nie dało.
- Nie! Nie, to niemożliwe...
Patrzył zdziwiony.
Skąd... skąd znasz tę historię? - zapytała stłumionym głosem. - Opowiedział ci?
- Nie. Terra była moją siostrą.
Krzyk. Siedziała naga w rozbebeszonej pościeli z dłońmi przyciśniętymi do twarzy i płakała.
- Rida... Co się stało, Rida?...
Objął ją czule i pocałował we włosy. Tulił jak dziecko.
- Rida, uspokój się...
Odjęła ręce od twarzy, wtedy pocałował ją w usta. Wyrwała się z krzykiem. Złączyła kolana, zakryła dłońmi nagie piersi.
Nie, Rrod, nie! Ty... ja... jestem twoją siostrzenicą.
Dlaczego zmieniłeś imię? Matka bardzo wiele opowiadała mi o was, o tobie, o... ojcu. Tylko kiedy mówiła, wszystko wyglądało inaczej, piękniej... W jej opowiadaniach byliście wspaniali - dumni gwardziści walczący z bandytami... Ojciec... miał być szlachetny, dobry... Potem, gdy doszły nas słuchy o Rapisie K.D. - korsarzu, Demonie Walki - matka nie wierzyła. Nigdy w to nie wierzyła, umarła pewna, że jej Rapis...
Z Dranu porwali nas siepacze... siepacze Przedstawiciela...
Cisza.
- Mówię "nas", choć kilka miesięcy dzieliło mnie wtedy od przyjścia na świat. Urodziłam się na zamku... tam się wychowałam. Gdy miałam dwanaście lat, byłam już powierniczką wszystkich sekretów matki. Nigdy mu nie uległa dobrowolnie. Prosił, błagał, groził... Czasem... czasem pojawiali się w naszej komnacie jego słudzy i zabierali mamę. Wracała po kilku godzinach posiniaczona i zakrwawiona. Płakałam wtedy tak, jak ona...
Trzy lata temu udało nam się uciec. Najbezpieczniej byłoby opuścić Garrę, zbiec gdzieś do Armektu, może nawet do Grombelardu. Ale matka nie chciała o tym słyszeć. "Oni tu wrócą" - mówiła. "Trzeba tylko czekać. Zobaczysz."
Na Kalaronie osiedliłyśmy się dlatego, że była bliska Dranu. Codziennie mama godzinami wpatrywała się w morze. "Ich statek ma niebieskie żagle" - mówiła. "Niebieskie".
Nie chciałam i nie mogłam jej tłumaczyć, że wszystkie armektańskie okręty mają niebieskie żagle...
No i stało się. Pewnego ranka ujrzałyśmy na horyzoncie wielki okręt z niebieskimi żaglami. Płynął do Dranu. Na Moc, jak ona się spieszyła! Chciała być w porcie jeszcze przed nim, czekać, czekać... Żeby nie odpłynęli, nie zawrócili...
Miała wtedy trzydzieści cztery lata.
W porcie wysypało się ze statku kilkudziesięciu żołnierzy. Zatrzymywała ich, pytała, otrzymując w odpowiedzi tylko dotyk owłosionych łap i jednoznaczne propozycje... Brali ją za dziwkę. Wreszcie jakiś oficer ulitował się i wysłuchał jej pytań. Nie zapomnę jego spojrzenia, gdy powiedział: - "Nigdy nie wymawiaj tego imienia, kobieto, w pobliżu cesarskiego okrętu. To imię przynosi nieszczęście". Nic więcej nie chciał powiedzieć. Rano... okręt odpłynął.
Cisza.
- Pochowałam ją następnego dnia wieczorem.
Uniosła twarz i szukała jego oczu. Powiedział stłumionym głosem.
- Na Moc, ilekroć spojrzałem na ciebie, zawsze wydawało mi się, że znam cię nie od dziś. Usta, nos... Gesty... Na Moc, jakże staraliśmy się obaj zapomnieć, jakże bardzo zapomnieliśmy, skoro nie poznałem twarzy własnej siostry, a Rapis...
Zapłakał.
Świtało, pierwsze blaski dnia wpadały do kabiny przez małe, okrągłe okienko. Z pokładu dobiegło stłumione wołanie stojącego na oku majtka i zaraz potem zmieszany gwar marynarskich głosów. Gdzieś niedaleko strzeliły drzwi.
- Wachtowy!!
Szybki tupot nóg na korytarzu.
- Panie...
- Kazałem się budzić przed świtem? Kazałem?!
- Pa...
- No to jak?!
Zgrzyt dobywanego miecza, potem krzyk krótki i straszny. Jeszcze chwila i łomotnęły otwierane z hałasem drzwi. Stał w progu z zakrwawionym mieczem w ręku.
- Rrodan, do jasnej... Coo? Znów z tą dziwką, a wiesz, co się dzieje?!
Rrodan zerwał się jak sprężyna, chwycił kapitana za ramię.
- Nie mów o niej dziwka... Nie... nie mów tak o niej!
- Jesteśmy w samym środku garrańskiego konwoju...
- Nie mów o niej dziwka!!
Rapis bez zamachu lecz silnie pchnął go w pierś. Rrodan zatoczył się na ścianę. Chwycił leżący na krześle miecz.
- Nie!
Puścili jej krzyk mimo uszu. Stali naprzeciw siebie jak dwa wściekłe psy. Pierwszy oprzytomniał Rapis. Przesunął dłonią po twarzy.
- Rrod, do cholery! - powiedział chrapliwie. - Na wszystkie Moce, potem będzie czas na wszystko lub nie będzie go na nic... Na pokład!
Odwrócił się i pobiegł korytarzem. Rrodan porwał koszulę i tak jak stał, zupełnie nago, wybiegł za nim. Nie obejrzał się.
Została sama.
***
Gdy Rapis dotarł na pokład, była tam już cała załoga. Majtek na oku dostrzegł go natychmiast i krzyknął:
- Dwa towarowce i strażnik ż prawej burty, kapitanie! Przysłonił oczy dłonią. W szarym świetle świtu pośród mgły, majaczył nie dalej jak pół mili na skos od dziobu wysoki maszt i rozpięty na nim jednolicie żółty żagiel. To był duży holk. Nieco dalej płynęły dwie wielkie, towarowe kogi.
Rrodan skoczył na główny maszt.
- Dowódcy oddziałów abordażowych do mnie! Obsługa dział na stanowiska!
Zakotłowało się na pokładzie. Puszkarze sprawnie i szybko zajęli miejsca przy działach, grupy abordażowe kolejno znikały w lukach, by po chwili wyskoczyć z nich w pełnym uzbrojeniu.
Rapis spokojnie przyjrzał się płynącemu z południowego wschodu holkowi. Pełzł powoli bejdewindem, dostosowując swą i tak małą prędkość do jeszcze powolniejszych, ciężko załadowanych kog.
Mgła opadała; na holku już ich dostrzeżono, trwały tam gorączkowe przygotowania do walki. Jeszcze chwila i strażnik zmienił kurs. Płynął teraz pełnym wiatrem wprost na przecięcie kursu karaki. Coraz wyraźniej było widać srebrzyste hełmy stłoczonych na pokładzie żołnierzy.
- Wydaj rozkazy, Rrod.
Huknęło od strony sterburty, dwie wielkie, kamienne kule z łoskotem wzbiły ogromne fontanny wody. Żołnierz próbował donośności swych dział pościgowych. Odległość była jednak zbyt duża.
- Rrod...
Stała przy nim i z lękiem patrzyła na zbliżający się szybko okręt. Chwycił ją za ramię i pchnął lekko ku rufie.
- Jazda do kabiny! Ale już!
Nie ruszyła się z miejsca, ujęła go tylko za ramię. Wtedy Rapis zwrócił ku niej swą spokojną na pozór twarz. Mocno cedził słowa:
- To jest okręt, nie targowisko. Jeżeli oficer mówi "do kabiny", to znaczy, że tak ma być. Won!
Nim zdołała uczynić jeden ruch, oderwał ją od Rrodana i pchnął tak mocno, że upadła.
- Odczep się od niej wreszcie!!
Spojrzał na oficera. Gniew zalśnił w szarych oczach. Powściągnął go jeszcze raz.
- Masz rację - wycedził przez zęby. - Nie czas.
Żołnierz był bardzo blisko, marynarze patrzyli wyczekująco. Rapis podniósł do ust gwizdek. Majtkowie mocniej ścisnęli broń.
- Poprowadzę abordaż, Rrod. Ty obejmiesz dowodzenie na statku.
Oficer skinął głową. Odwrócił się twarzą do nadpływającego okrętu.
- Prawa burta - ognia!
Statek drgnął i przechylił się ciężko. Wokół dziobu strażnika trysnęły w górę fontanny wody.
- Ramadan, kurs na wiatr!
Ostro płynęli bejdewindem na spotkanie wrogiego okrętu. Gdy byli już tak blisko, że dało się odczytać wymalowaną na dziobie nazwę statku, padł kolejny rozkaz:
- Działa pościgowe - ognia!
W tej samej chwili strzelił przeciwnik. Jeden z pocisków złamał środkowy taran.
Żołnierz nieznacznie zmienił kurs, oba okręty płynęły teraz wprost na siebie. Rapis skinął na bosmana. Ten natychmiast przyniósł mu ciężki, dwuręczny topór.
Gdy oba okręty dzieliła odległość najwyżej stu kroków, na pokład "Węża Morskiego" spadła ulewa strzał, wystanych z dziobowego kasztelu holka. Łomotnęły o deski padające ciała zabitych i rannych, rozległy się krzyki bólu i przekleństwa. Gdy okręty drgnęły, ocierając się o siebie burtami, spadła druga salwa, tym razem prawie niecelna. Ludzie Rapisa z wprawą rzucili haki, przytrzymali bosakami przepływający mimo kadłub. Wściekłe, wydarte z setki piersi wycie zagłuszyło komendy oficerów na strażniku. Ogromna masa ludzi i broni runęła na pokład mniejszego okrętu. Dopiero teraz ukryci w obu kasztelach, niepotrzebni już do obsługi dział majtkowie napięli łuki. Na pokład strażnika runęło kilkadziesiąt strzał i bełtów. Zakotłowało się na śródokręciu, w powstały mętlik wpadli prowadzeni przez Rapisa ludzie. Strażnicy zastawili się włóczniami i dopiero wtedy stało się jasne, do kogo musi należeć zwycięstwo. Na czele zgrai szło kilkunastu najbardziej doświadczonych rzemieślników - resztki starej załogi Rapisa. Ci nie mieli mieczów ani włóczni, doświadczenie nauczyło ich, że najskuteczniejszą bronią w walkach abordażowych jest topór, a jeszcze lepiej - berdysz. Włócznie żołnierzy trzasnęły jak wątłe patyczki już w pierwszym kontakcie z pirackim orężem, oficerowie na próżno starali się zorganizować w szyk natychmiast rozproszonych żołnierzy. Zorganizowany opór zgasł w pierwszej minucie walki, potem zaczęła się rzeź. Żołnierze byli dzielni tylko w dużej grupie, tam, gdzie zmuszeni byli walczyć po dwóch-trzech - ulegali natychmiast. Strzały z kaszteli przestały świstać, w zamieszaniu łucznicy bali się razić swoich. Na śródokręciu rozpoczęła się mordercza gonitwa; ludzie Rapisa chwytali biegających w panice strażników i bez ceremonii wyrzucali za burtę, bądź po prostu mordowali. A byli to przecież dzielni i odważni żołnierze, świetnie wyszkoleni - cóż, jeśli działający jak jeden miecz i jedno ramię tylko w zwartym szyku i pod wodzą doświadczonego oficera. Rapis w ciągu dwudziestu prawie lat uprawiania swego procederu nauczył się, w jaki sposób prowadzić walkę. Uderzał w jeden punkt, rozbijał szyk jak klinem na dwie grupy, te na mniejsze, a potem spokojnie już docinał zdezorientowane oddziałki.
Tak było i tym razem. Jak demon, którym go przecież zwano, poszedł jak w dym, zaraz na początku zmiażdżył toporem dwóch oszczepników i odrąbał ramię wraz z głową chudej strażniczce z łukiem. Potem dopadł wrzeszczącego oficera. Ten pchnął mieczem, lecz ostrze drasnęło tylko biceps. Rapis szerokim, półkolistym ruchem wywinął toporem. Odcięta od tułowia głowa potoczyła się po pokładzie. Skoczyło ku niemu dwóch żołnierzy, lecz idący obok Taras rąbnął berdyszem w hełm pierwszego, drugiego zaś wziął na siebie gruby i stary, lecz silny jak niedźwiedź bosman Dorol.
Opór szybko wygasał. Na sygnał Rapisa piraci sprawnie podłożyli ogień pod kasztel rufowy, a zaraz potem pod dziobowy. Gdy tylko deski zajęły się płomieniem, Rapis uniósł do ust gwizdek. Po chwili byli z powrotem na "Wężu Morskim". Nie brali łupów - mieli przecież jeszcze dwie wielkie, wyładowane towarem kogi. Odcięto wiążące oba okręty liny, odczepiono bosaki. Uczepione burty zbiry z hałaśliwą wesołością obserwowały miotających się bezradnie wśród płomieni pozostałych przy życiu żołnierzy i marynarzy. Ogień rozprzestrzeniał się szybko, płonęło olinowanie i drzewce grotmasztu. Byli nie dalej, jak sto metrów od gorejącego już jak pochodnia okrętu, gdy ujrzeli wyskakujące w panice do morza figurki załogi. Kilka chwil później wyleciały w powietrze rufowe prochownie. Statek przechylił się gwałtownie i zaczął szybko tonąć. Krzyki przerażenia i rozpaczy dotarły aż na pokład "Węża Morskiego". Potem eksplodowały zapasy prochu na kasztelu dziobowym. Wśród syku, kłębów pary i dymu okręt skrył się pod powierzchnią. Powstały ogromny wir wciągnął wszystkich utrzymujących się jeszcze na wodzie ludzi. Potem, gdy morze się uspokoiło, wypłynęły na powierzchnię nadpalone i potrzaskane deski, jakieś skrzynie, beczułki...
Rapis z uśmiechem obserwował widowisko. Mógł pozwolić ludziom nacieszyć się zwycięstwem, przeciążone kogi nie miały żadnych szans na ucieczkę.
- Raladan! Bierz wiatr na rufę!
Zmierzył wzrokiem odległość dzielącą go od uciekających pełnym wiatrem towarowców. Najwyżej trzy mile. Z takim ładunkiem mogły robić trzy-cztery węzły, on przy takiem wietrze - przynajmniej sześć.
Spojrzał na Rrodana.
- Cóż, Rrod - rzucił lekko - możemy dokończyć bójki.
Ten spojrzał na niego pytająco. Nagle uśmiechnął się smutno.
- Daj spokój - rzekł. - Musimy porozmawiać.
Rapis bacznie zajrzał mu w oczy.
- Też tak myślę. Ostatnio... Chcesz teraz?
- Tak.
- Więc chodźmy do mnie.
Niespiesznie ruszyli ku rufie. W krótkim, prowadzącym do kabiny kapitańskiej i kabin oficerów korytarzyku natknęli się na Ridaretę, opatrującą wachtowego - młodego chłopaka, którego Rapis ciężko ranił mieczem. Spojrzeli. Rana była beznadziejna. Choć przytomny, widać było, że długo nie pożyje.
- Zostaw go - powiedział cicho Rrodan. - Zostaw go i chodź z nami. Musimy porozmawiać.
Rapis spojrzał szybko.
- Ach, tak... - powiedział z namysłem.
Dziewczyna potrząsnęła głową.
- Idźcie stąd.
Wąski sztych miecza przebił chłopakowi gardło. Nawet nie jęknął.
- To jest okręt, a nie rynek w Dartanie - powiedział jeszcze raz Rapis. - Jeśli oficer mówi "chodź", to znaczy, że tak ma być.
Dziewczyna powoli uniosła się z klęczek. Z nienawiścią spojrzała mu w oczy.
- Tak, to jest okręt, a nie rynek - powtórzyła. - A ty jesteś jego panem i władcą.
Rapis nie mrugnął powieką.
- Właśnie - powiedział spokojnie. - Właśnie.
Rrodan stał z opuszczoną głową. Nie drgnął nawet, gdy Rapis podszedł do drzwi swojej kajuty i otworzył je.
- Mieliśmy porozmawiać. Oficer potrząsnął głową.
- Nie. To chyba bez sensu.
Huknęły zamykane z rozmachem drzwi. W korytarzyku zaległa cisza. Ridareta spojrzała na leżącego bez ruchu marynarza, potem na Rrodana i znów na marynarza. Łzy popłynęły po policzkach.
- Widzisz?... - szepnęła. Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale szloch chwycił ją za gardło. Odwróciła się, wbiegła do otwartej kabiny Rrodana i zamknęła za sobą drzwi. Słyszał jej coraz rozpaczliwszy płacz.
Stał bez ruchu. Nie zareagował, gdy skrzypnęły drzwi kapitańskiej kajuty.
- Chciałbym jednak wiedzieć, co się tu dzieje - powiedział Rapis.
Rrodan pokręcił głową.
- Nie, Rap. Już za późno.
- Skoro tak, to proszę.
Zadzwonił ciśnięty na podłogę miecz. Rrodan powoli uniósł wzrok. W dłoni Rapisa lśniło identyczne ostrze. Niedowierzenie odmalowało się na twarzy oficera.
- Więc naprawdę... naprawdę Rap... mamy z sobą walczyć? Po dwudziestu dwóch latach...
- Tak, Rrod. Po dwudziestu dwóch latach przyjaźni skrzyżujemy broń. Tak musi być, tak chcę.
Cisza.
- Podnieś miecz.
- Nie, Rap. Nie skieruję przeciwko tobie broni. Dobrze, powiem ci, co miałem do powiedzenia.
- Nie chcę już tego słuchać, Rrod. Broń się.
- Wysłuchaj jednak.
- Broń się.
Nie czekał na reakcję Rrodana. Odrzucił miecz, przeskoczył zwłoki marynarza i z całej siły uderzył w żołądek. Oficer zgiął się gwałtownie; natychmiastowe uderzenie kolanem w twarz rzuciło go na ścianę. Następny cios oderwał go od podłogi, poczuł tylko, że leci długo, wreszcie - ciągle przytomny - upadł jak wór kilka kroków dalej. Potężne kopnięcie w żebra sprawiło, że zaczął wolno powstawać. Mdliło go od ciosu w brzuch, nagle dostał torsji. Znowu cios. W pierś. Zakrztusił się wymiocinami i krwią, uderzył głową o dwa niskie, wiodące na pokład schodki. Jak przez mgłę widział potężną dłoń, która zacisnęła się na jego koszuli. Postawiono go na nogi.
- Broń się.
Stęknął przeciągle po kopniaku w podbrzusze, potem dwa straszliwe ciosy w twarz omal nie oderwały mu głowy. Jak przez ścianę usłyszał przeraźliwy krzyk Ridarety. Potem ogarnęła go ciemność. Nie czuł już, że jest wynoszony na pokład, nie widział, jak milczy przerażona załoga. Potem zamknęły się nad nim fale.
***
Mieli je w zasięgu dział. Gdy na strzały ostrzegawcze nie zwróciły uwagi, zrównali się z tą, która płynęła jako druga. Z morderczej odległości oddali salwę burtową. Runął maszt, rozległy się krzyki przerażonych marynarzy i całego tłumu płynących na targ kupców. Rapis kazał pozostawić unieruchomiony statek i gonić drugi. Tym razem salwa poszła po linii wodnej, jeden z pocisków przebił nadwątlone widać w tym miejscu poszycie, pozostawiając dziurę w kadłubie. To było za mało, Rapis wydał rozkaz taranowania. Rozległ się jęk zawiedzionych, żądnych łupów marynarzy, ale Rapis wiedział co robi. Byli zbyt blisko wybrzeży Garry, by ryzykować czasochłonne ograbianie aż dwóch statków. W każdej chwili mogła pojawić się na horyzoncie eskadra wojennych okrętów. A łupy wyniesione z jednego tylko towarowca były i tak królewską zdobyczą.
Wstrząs omal nie zbił go z nóg. Górny taran pękł w połowie, dolny roztrzaskał cały niemal dziób ciężkiej kogi. Woda z łoskotem runęła do wnętrza kadłuba, powiększając wyłom. Koga przechyliła się nagle, widać źle umocowany ładunek poszedł na jedną burtę. Przeraźliwy krzyk ludzi zagłuszony został prze złowrogi trzask pękających desek. Dolny r taran strzelił jak kruchy patyczek, oba statki odskoczyły od siebie. Gdy powracali do pierwszej ofiary, morze za nimi było puste.
Szybko spięli okręty linami. Garstka żołnierzy eskortujących ładunek skupiła się przy powalonym maszcie. Wyrżnięto ich w mgnieniu oka, potem rzucono się na łupy.
Gdy Rapis wbiegł na rufę, byli tam już jego majtkowie. Kupcy płynęli z całymi rodzinami, z różnych zakamarków statku dobiegały teraz krzyki gwałconych kobiet i mordowanych dzieci. Nie zwracając na nie uwagi pobiegł do kajuty kapitańskiej. Otworzył drzwi. Ledwie zdążył uskoczyć przed ostrzem. Odrzucił topór i także dobył miecza. Kapitan był lepszym szermierzem, ale zręczność nie szła w parze z siłą. Po trzecim uderzeniu Rapisa miecz wypadł mu ze zdrętwiałej dłoni. Rapis ciął strasznie i natychmiast zajął się mapami. Zwinął je w rulon i wepchnął za koszulę na piersiach. Potem pozbierał potrzebne mu instrumenty nawigacyjne. Włożył je do dużego, stojącego w kącie kajuty pudła i zajął się plądrowaniem szaf. Z jednej z nich wypadła niewielka, czarna skrzynka, zamknięta na olbrzymią kłódkę. Zadźwięczało złoto. Włożył ją do swego pudła, zabrał jeszcze kilka drobnych przedmiotów i już miał wychodzić, gdy dostrzegł skuloną w kącie pokoju młodą, niezbyt ładną dziewczynę. Uniósł miecz, ale zrezygnował pomyślawszy, że statek i tak pójdzie na dno.
Gdy wybiegł na pokład, ujrzał swoich majtków zataczających się wokół wielkiej, otwartej beczki. Zrozumiał w jednej chwili: statek szedł z ładunkiem win.
- Precz! - ryknął. - Precz z powrotem! Wracamy!
Marynarze z żalem odstąpili od wydobytej z takim trudem z ładowni beczułki. Ożywili się jednak, gdy kazał im podłożyć ogień. Był już na "Wężu Morskim", gdy usłyszał ich wesołe przyśpiewki:
Wiatr morski, żeglarze, tę prawdę wam powie:
Radujcie się, bracia, gdy giną wrogowie,
Gdy świst miecza powie, że gwardzista już trup -
Radujmy się, bracia, i zgarniajmy łup.
Przytknął gwizdek do ust ł świsnął dwa razy. Śpiew umilkł natychmiast, ci którzy jeszcze bawili na płonącym statku, pospiesznie wracali na pokład "Węża Morskiego". Rapis odwrócił się do stojącego przy burcie Taresa.
- Przypilnuj, by sprawiedliwie podzielono zdobycz - powiedział.
- Słucham, kapitanie.
Rapis lekko uniósł swoje pudło i podążył do kajuty. Po drodze zaczepił jednego z majtków:
- Hej, ty tam! Przyprowadź mi do kajuty tę dziewczynę!
- Słucham, panie!
Łokciem otworzył drzwi i postawił pudło na podłodze. Ostrożnie wyjął instrumenty nawigacyjne i dopiero wtedy beztrosko i z hałasem postawił pudło w kącie. Wyszedł jeszcze na pokład, by wskazać sternikowi kurs i wrócił. Przy drzwiach kajuty czekała Ridareta, trzymana za nadgarstki przez marynarza.
- Nie chciała iść, panie - usprawiedliwił się, gdy Rapis dostrzegł siniaka na jej twarzy.
- W porządku, możesz iść.
- Tak, panie.
Wepchnął dziewczynę do kabiny i zamknął za sobą drzwi. Usiadł w fotelu, odpiąwszy najpierw miecz. Spojrzał uważnie.
- Taak... Może ty wiesz, co mi chciał powiedzieć Rrodan, co wiązało się z twoją osobą?
Na dźwięki imienia oficera drobne usta zadrżały. Opanowała się. Zacisnęła wargi i spojrzała z nienawiścią. Ale w głosie drżały łzy:
- Ty szmato... ty morderco... Nic ci nie powiem.
- Na pewno?
Nie odpowiedziała. Nie patrzyła na niego.
Myślał przez chwilę, potem polecił z lekkim uśmiechem:
- Rozbierz się.
Po długiej chwili oczekiwania wstał i szybko, bez zamachu uderzył ją w twarz.
- To jest okręt, nie rynek - powiedział z satysfakcją. - A ja jestem jego panem i władcą, jak słusznie raczyłaś niedawno zauważyć. A zatem zrób, co kazałem.
- Nigdy! - powiedziała z płaczem.
- Co ty powiesz?
Wykręcił jej rękę do tyłu, krzyknęła z bólu. Pchnął mocno i z dziwną, nie znaną wcześniej przyjemnością patrzył, jak rozmazuje krew z rozbitego nosa. Łzy ciekły po twarzy, ale usta miała zaciśnięte z uporem. Wiedział, że nie ma ludzi do końca upartych, ale nie chciało mu się czekać. Otworzył drzwi do sypialni, wciągnął ją do środka i siłą zdarł suknię. Walczyła z nim, ale zignorował to. I właśnie bezradność załamała ją. Z jękiem znieruchomiała mu w ramionach i nie poruszyła się aż do końca. Naga, z bezwolnie rozrzuconymi nogami leżała nawet wówczas, gdy ubrał się i wyszedł. Wąska strużka zmieszanej z łzami krwi pozostawiła na policzku czerwony ślad. Zaschnięte, półotwarte wargi poruszały się lekko.
W tym samym czasie oparty o burtę Rapis płakał. Rozumiał... Ten gniewny ruch głową... i te usta. Zaciśnięte z uporem usta Terry, gdy mówiła: "popłynę z tobą do Armektu, nie chcę czekać". Pogryziony w gniewie paznokieć, gdy odmówił. I teraz... usta Rizarret. I dłoń przy ustach, gdy...
Pięści do skroni.
***
Wciąż leżała w stłamszonej pościeli, gdy stanął w drzwiach. Był blady jak śmierć, powieki miał zapuchnięte. Ze ściśniętego żalem gardła długo nie chciał się dobyć żaden dźwięk, tylko usta drżały, układając się w powtarzane na okrągło zdanie:
- Dlaczego, dlaczego mi nie powiedziałaś? Dlaczego... mi nie powiedzieliście? Dlaczego?
Gdy wreszcie, po całych wiekach ciszy, po prostu musiała na niego spojrzeć - coś w niej drgnęło. Mógł już mówić, ale tak cicho, że ledwie go słyszała:
- Rido... Przez tyle, tyle lat... nie miałem nikogo, kogo mógłbym kochać. I wreszcie... gdy pojawił się ktoś taki... odsunięto mnie. Za moimi plecami uzgodniono, że... że nie umiem tego robić. Dlaczego?
Podbródek zadrżał, oczy znów zwilgotniały.
- Dlaczego, Rido?
Dwie wielkie łzy spłynęły w kąciki ust, za nimi następne dwie. Niezręcznie rozmazał je dłonią, odwrócił się i powoli poszedł korytarzykiem.
Następnego dnia rano znaleziono go między zwojem lin, a skrzynią z narzędziami na dziobie. Nikt nie widział zaciśniętego w dłoni Geerkoto - Rubinu Córki Grzmotu. I nikt prócz Ridarety nie wierzył, że ten siwy, pomarszczony starzec to Rapis K.D., Demon Walki.
Bo był mały. Zupełnie mały.
Prawo sępów
- Nigdy nie lekceważ naszych praw, kobieto - powtórzył Kotel-lak, siedząc na ramieniu rozciągniętej na ziemi czarnowłosej kobiety w niebieskim mundurze armektańskiej Gwardii. - Nigdy nie lekceważ naszych praw. A teraz zbudź się.
Powieki leżącej rozwarły się powoli. Słońce - tak rzadki gość w grombelardzkich górach - zajrzało w ziejące czerwienią puste oczodoły. Powietrze przeszył przeraźliwy krzyk. Leżąca przycisnęła dłonie do twarzy.
- Nie! nie! nie!
Wysoko na niebie widniał niewielki, czarny punkcik. Nie widziała go, nie mogła widzieć.
- Nie! Niee!
Zawieszony w powietrzu Kotel-lak rytmicznie poruszał dziobem:
- Nigdy nie lekceważ naszych praw, nigdy nie lekceważ naszych praw, nigdy...
***
Zabrzęczały na schodkach ostrogi.
- Poruczniku!
Zerwała się z łóżka, wyprężyła.
- Słucham, panie!
Znów brzęk ostróg. Stanął w drzwiach, skrzywił twarz na widok jej nagości.
- Weź ośmiu ludzi i każ im przygotować się do drogi. Pojedziecie...
Urwał. Marszcząc brwi spojrzał na czubki swoich zakurzonych butów. r
- Przyjdź do mnie za kwadrans. Ubrana - podkreślił z naciskiem. - Dość mam widoku tych waszych gołych cycków. To jest wojsko, koszary, nie ogród w Rinie, czy innej tam armektańskiej dziurze. Zapamiętaj to sobie raz na zawsze, więcej powtarzał nie będę. I przekaż tym swoim ślicznym podkomendnym. A tak na marginesie: chciałbym, by patrol, który ci powierzam, składał się z samych mężczyzn. Zrozumiałaś, czy mam powtórzyć? Z SAMYCH MĘŻCZYZN!
- Słucham, panie!
Odwrócił się i wyszedł. Gdy tylko usłyszała tupot końskich kopyt, z pasją kopnęła niski, stojący przy łóżku stołeczek. Zabolało. Zagryzając wargi rozmasowała stopę. Była wściekła, że znów pozwoliła się zaskoczyć.
W Rinie, w której się urodziła i wychowała, odzież noszono tylko poza domem, nagość w domu była symbolem miłości, przyjaźni i czystości sumienia. Uśmiechnęła się gorzko, wspominając ów pierwszy wieczór w garnizonowych koszarach, kiedy to wyprawiła małe przyjęcie dla nowych kolegów i koleżanek z kadry oficerskiej. Te ich spojrzenia, gdy otworzyła drzwi ubrania jedynie w króciutką, symboliczną spódniczkę... Wystrojem, zapięci pod szyję mężczyźni za jej plecami pokazywali ją sobie wzrokiem, dwie gwardzistki w stopniu kapitana co chwila wymieniały kilka szybkich uwag. Pochwyciła jedną z nich: "pijana, czy...?". Przez całą noc płakała nic nie rozumiejąc, a rano przybiegły dziewczyny z jej trzydziestki, też z płaczem; wyśmiano je w bloku, w którym miały mieszkać, mężczyźni pchali się z łapami, kpiny i śmiechy nie pozwoliły im zasnąć. Wpadł jakiś szóstkowy, naurągał im od idiotek i rozpustnic, aż wreszcie Kristira pokazała mu swoje szlify i postawiła go na baczność.
Koło południa przyszedł do niej Argon P.A., komendant garnizonu. Surowo wyjaśnił rozbieżności zwyczajów obu prowincji i kategorycznie zabronił podobnych rzeczy na przyszłość. Odtąd tylko w jej domu chodziły nago, a i to zawsze miały szczęście, że ktoś je zobaczył. Krzywo też patrzyli oficerowie na jej poufałość z podkomendnymi - jakże inaczej było w Rinie! Tam całe koszary stanowiły zgraną, wesołą grupę, tu byle szóstkowy z wyniosłą miną paradował w sztywno obciągniętym mundurze, a już porucznik rzadko poniżał się do bezpośredniej rozmowy z szeregowcem...
Drgnęła. Na Moc, powinna już być u komendanta! Stary szalenie przestrzegał punktualności!
Szybko wciągnęła sztywne nogawice, wbiła nogi w ciężkie buciory. Zapięła spódnicę, kurtkę dopinała już w biegu. Z owiniętym w pendent mieczem wpadła do bloku zajmowanego przez komendanta i jego zastępców. Przystanęła w sali odpraw, by dopiąć pas, gdy drzwi przed nią rozwarły się nagle i stanął w nich Argon P.A.
- No, poruczniku - rzekł prawie spokojnie - jesteś tu tylko czasowo i nie mam prawa zrobić z ciebie szeregowca. Ale bądź pewna, że jeszcze dziś pchnę odpowiednią opinię do twego dowódcy w Rinie.
Wyprężyła się, przycisnęła dłonie do ud. Z rozpaczą czuła, jak źle dopięta klamra pendentu rozsuwa się powoli.
- Doprawdy - kontynuował Argon - waham się, czy wysłać cię na czele tego patrolu. Gdybym miał pod ręką innego wolnego oficera...
W ostatniej chwili złapała upadający na podłogę miecz. Poczuła, jak wilgotnieją jej plecy.
Argon urwał niemal w pół słowa. Zapadło ciężkie milczenie. Wreszcie odwrócił się i wszedł do pokoju.
- Proszę za mną.
Szybko umocowała miecz. Wskazał jej krzesło. Usiedli.
- Zadanie nie jest trudne - zagaił. - Doniesiono mi, że w okolicach Krzywych Skał ukrywa się niejaki Rador, pastuch z Bogrogu. To szaleniec, podobno wyrżnął kosą całą swoją rodzinę... Cel patrolu: odnaleźć i dostarczyć. Żywego. Wszystko jasne, czy mam powtórzyć? Żywego.
Zerwała się z krzesła.
- Słucham, panie! Czy mogę odejść?
- Możesz. Wymarsz za pół godziny. Czy wyznaczyłaś już ludzi?
- Jeszcze nie, pa...
- Tam myślałem. Czekają na ciebie przed piątym blokiem.
Przyślij mi tu Barga. To taki brodaty grubas.
- Słucham, panie!
Wyprostowana opuściła pokój i zamknęła za sobą drzwi. Oparła się o nie ciężko i otarła pot z czoła.
***
- Panie...
- To ty, Barg. Znakomicie. Siadaj.
Żołnierz usiadł. Na jego twarzy nie było żadnej myśli, choć musiał być mocno zdumiony łaskawością surowego zwykle "Starego". Czekał.
- Jedziecie dzisiaj na patrol, poprowadzi go porucznik Karenira A.J. To dobry żołnierz, ale wychowany w armektańskiej Rinie... i nie zna gór. Z tego co wiem, raz tylko brała udział w akcji - jej łuczniczki zastrzeliły z zasadzki konie dwóch półżywych ze zmęczenia jeźdźców równin. Nie może zrozumieć, że tu jest Grombelard, gdzie służba jest służbą, a nie uspokajaniem pijaków po gospodach. Dlatego mam dla ciebie specjalne zadanie: miej uszy i oczy szeroko otwarte. Ona dowodzi oddziałem, ale ty za niego odpowiadasz. Jak sobie z tym poradzisz - to twoja sprawa. To wszystko.
Żołnierz jak sprężyna zerwał się z miejsca, zasalutował.
- Oczywiście treść rozmowy pozostaje między nami... - dorzucił Argon.
- Panie... - żołnierz zdawał się być dotknięty. Argon przywołał na twarz lekki uśmiech.
- Dziękuję. Możesz odejść.
Trzasnęły drzwi, zadudniły w sąsiednim pokoju twarde kroki. Argon uśmiechnął się jeszcze raz. Stary żołnierz... Takiemu czasem warto powiedzieć coś prywatnie, prawie po przyjacielsku. Na Bargu mógł polegać - i wiedział o tym. Ufał rozumowi i przebiegłości tego żołnierza. Podczas niedawnej obławy sprawdził się wielokrotnie w najtrudniejszych sytuacjach, a i wcześniej nigdy nie zawiódł. Dzięki jego sprytowi i znajomości Gór niejeden oddział Gwardii zdołał uniknąć zagłady. Oddział, w którym był Barg, mógł ponieść porażkę - ale nigdy klęskę.
Argon pokręcił głową i sięgnął do szuflady. Wydobył czystą kartę papieru, butlę z inkaustem i pióro. Napisał parę słów, posypał kartę piaskiem i wycisnął pieczęć.
Patent porucznika Gwardii.
***
Rbit L.S.L, sławny na cały Grombelard ogromny, bury kocur z rasy gadba, zastępca i prawa ręka Basergora-Kragdoba, króla Gór i górskich rozbójników, powolnym, leniwym truchtem pożerał mile. Umiał tak biec całymi godzinami, gdy było trzeba - całymi dniami. Teraz właśnie biegł od trzech dni. Ranki przesypiał, budził się, przeciągał, wykonywał kilka karkołomnych skoków dla rozgrzania mięśni i nie jedząc ani nie pijąc, ruszał w drogę. Biegł przez cały dzień i przez całą noc, gdy niebo zaczynało różowieć, wypijał dwa łyki wody ze strumienia, jeśli taki był w pobliżu i zasypiał. W taki sposób robił pięćdziesiąt mil dziennie. A zbliżał się do końca swej podróży - był już w Ciężkich Górach. Chciał dotrzeć do ich centrum, tam, gdzie wznosiły się mury Grombu, stolicy prowincji. Biegnąc rozmyślał, czy słusznie postąpił jego dowódca, uciekając wraz z grupą do dalekiego Londu, miast stawić czoła ogromnej obławie, jaką gwardziści zorganizowali w Ciężkich Górach.
Rbit był zwiadowcą. Nigdzie się nie zatrzymywał, ale widział i słyszał wszystko. W zasadzie spełnił już swoją misję i mógłby wrócić do Basergora-Kragdoba, a dla niego, Rbita, po prostu Glorma, z zawiadomieniem, że niebezpieczeństwo minęło. Ale - jak każdy kot - był cierpliwy i dokładny. Chciał mieć niezbitą pewność.
Dzień dłużył mu się jak nigdy. W nocy czuł się lepiej, noc dawała mu poczucie swobody i władzy nad wszelkimi stworzeniami. Nie widziany i nie słyszany przez nikogo (któż mógłby go usłyszeć, jeśli on tego nie chciał?) sam widział i słyszał wszystko.
Było dopiero południe.
Stanął. Rozejrzał się niespiesznie dokoła, choć wszystkie mięśnie w nim grały, potem nasłuchiwał, wreszcie węszył. Nic.
A przecież coś wisiało w powietrzu, coś złego.
Był w bardzo rzadkim, górskim lesie. Ukrył się w pobliskich krzakach jałowca i sięgnął zębami do grzbietu. Odpiął pasek umocowujący na karku dość duży, skórzany plecak. Przytrzymując rzemienie łapami rozwiązał go niezdarnie i znów zębami wyciągnął z wnętrza mocną, stalową kolczugę. Skoro instynkt go ostrzegał, należało się uzbroić. Instynkt nigdy go nie mylił, polegał na nim bardziej, niż na wzroku i słuchu.
Mozolnie, podrzucając łbem i mrużąc ślepia, wpełzał w głąb zbroi. Wsunął łapy w krótkie rękawy i przepchnął łeb przez drut stanowiący kołnierz. Teraz wyskoczył wysoko w górę, skakał jak wściekły, aż kolczuga równo ułożyła się na jego bokach i grzbiecie. Potem wyciągnął z worka cztery długie, skórzane rękawice, zakończone pazurami w kształcie wąskich noży, haków i harpunów. Wsunął w nie łapy i dopiął pyskiem sprzączki. Rozpędził się i skoczył na pobliskie drzewo. Trzasnęła odryw7ana od pnia kora, śmignęły w powietrzu wielkie jej kawały. Machnął jeszcze parę razy łapami. Był zadowolony.
Znów ruszył przed siebie, ale tym razem usłyszałby go nawet człowiek. Zbroja podzwaniała cicho, pazury uderzały o siebie ze szczękiem. Nie dbał o to. Nie był już szpiegiem, lecz wojownikiem.
***
W okolice Hogrogu, szczytu, niedaleko którego leżały Krzywe Skały, dotarli dopiero wieczorem. Było oczywiste, że w ciemnościach nic nie zdziałają, rozbili więc na skraju niewielkiego lasu prowizoryczny obóz. Żołnierze sprawnie wydobyli z juków dwa małe namioty, w tym czasie dwaj inni powiedli konie do pobliskiego strumienia, wreszcie pozostali przygotowali ognisko.
- Światło zdradzi naszą obecność - zaoponowała Karenira. - Powinniśmy raczej kryć się przed obcym wzrokiem.
Barg spojrzał z uznaniem.
- Masz słuszność, pani, to bardzo dobrze, że pamiętasz o wszystkim. Ale - wybacz - nigdy nie widziałaś ogniska rozpalanego na zbójecki sposób. Jest wpuszczone w głąb ziemi, a używa się specjalnego drewna, które prawie nie daje dymu.
- No, jeśli Gwardia Grombelardzka we wszystkim wzoruje się na rozbójnikach... - powiedziała z ironią.
Barg odpiął miecz i położył go w zasięgu ręki. Uśmiechnął się do czupurnej dziewczyny i usiadł na ziemi.
- To tylko z pozoru absurd, pani. Chcąc z kimś skutecznie walczyć, trzeba najpierw poznać jego metody walki i czasem nawet przejąć niektóre z nich. Wiele też zależy od warunków... od otoczenia. Popatrz tylko: dlaczego w Armekcie nie używa się tak popularnych w Dartanie kirysów i ciężkich, garnczkowych hełmów?
- Bo naszym głównym przeciwnikiem są gromady jeźdźców równin, włóczęgów i rabusiów. By mierzyć się z nimi trzeba sprawnie powodować koniem, a zatem odciążyć go jak najbardziej. Z tej samej przyczyny nie używa się u na tarcz i toporów, a nawet miecze nosi tylko stacjonująca w miastach piechota. Głównym uzbrojeniem armektańskiej jazdy jest lekka włócznia i łuk, czasem też długi sztylet.
- Właśnie. Tak i my bierzemy przykład z odzianych często tylko w skóry rozbójników gór. Nie nosimy ciężkich kirysów, co najwyżej giętkie kolczugi, czasem lamelkowe zbroje, bo cóż wart jest zakuty w stal rycerz na górskich bezdrożach? Nasza broń to krótki, szeroki miecz, topór, kusza. Wywijać włócznią wśród skał, albo jeszcze lepiej - wśród bronionych kupieckich wozów - jest niedorzecznością.
- Mimo to jakoś nie możecie dać sobie rady z rozbójnikami.
Barg przygryzł wargę.
- Cóż, honor gwardzisty każe mi temu przeczyć, uczciwość zaś... To prawda, pani. Nie jest łatwo wytropić bandę, a gdy to się już stanie, trzeba jeszcze stoczyć ciężką bitwę, przeważnie na terenie narzuconym przez przeciwnika. Bywa, że bój rozpada się na szereg drobnych potyczek a nawet pojedynków, bo tu wąwóz, tu las, tu jakieś skały... Jak w takich warunkach utrzymać szyk? A tu jeszcze chłopstwo, pastuchy też przeciwko nam... Bo w Grombelardzie, pani, nie ma spokojnych, osiadłych na roli mieszkańców. Złodziejami, bandytami i rabusiami są tu wszyscy. Pasterze owczych trzód zamiast kosturów noszą topory i nie czapki ich chronią przed deszczem, lecz hełmy. Biją się wściekle między sobą o prowadzone stada... Zresztą z nimi sprawa jest prosta. Gorzej z Rozbójnikami Gór. Zwykle ich bandy liczą osiem-dwanaście głów, ale bywają i takie po sześćdziesiąt. A wszystko to zbratane z wojną od dziecka.
Karenira z uwagą słuchała powolnych, spokojnych słów grubasa, brzmiących w jej uszach niczym barwna baśń. Gdy przerwał na chwilę, by dorzucić do ognia, zapytała:
- A jak to było z tą obławą? Ciągle słyszę o jakiejś obławie, że była, że...
Barg z uśmiechem spojrzał w jej ładne oczy.
- Obława... No tak, była obława. Wyobraź sobie, pani, setki i tysiące żołnierzy jednocześnie przeczesujących Góry we wszystkich kierunkach. Gonitwy, potyczki, bitwy, zasadzki... Jakże nam wtedy brakowało - znów spojrzał na nią z uśmiechem - trzydziestu niechybnych łuczniczek. Tak, pani, właśnie łuczniczek. Pamiętam wszystko świetnie, obsadziliśmy taki wąski, stromy wąwóz niedaleko Egdorbu - wskazał na wschód. - Wyjechali nam pod nosy jak po sznurku, a my... tak strasznie pokpiliśmy sprawę. Łuk nie jest bronią popularną w Ciężkich Górach, prędzej kusza. Mieliśmy dwudziestu kuszników i tylko czterech kiepskich łuczników. Ja byłem wśród tych pierwszych. Strzeliliśmy na komendę, zakotłowało się pod nami w wąwozie! Trzecia część ich legła, ale nim zdołaliśmy załadować kusze powtórnie, reszta przedarła się przez blokujące wąwóz oddziały i uciekła. Patrzyliśmy na to, bezradnie kręcąc korbami kusz. Gdybyś była tam ty, pani, i twoje dziewczęta - wystrzelałybyście ich wszystkich do nogi w tym samym czasie, kiedy my mozolnie ładowaliśmy broń. Zresztą i pierwsze strzały wypuściłybyście celniej; różnie ludzie powiadają, ale mężczyzna jednak nie jest stworzony do łuku, tak samo, jak kobieta nie nadaje się do machania toporem.
- A do czego stworzony jest kot? - zapytała niespodziewanie. - Widziałam ich kilka w koszarach...
- Och, kot! - Barg zaśmiał się pod wąsem. - Kot, pani, to stworzenie tak dziwne, że aż trudno o nim mówić. Podobno i u was, w Armekcie, koty służą w Gwardii?
- Bardzo rzadko.
- U nas nieco częściej. Tylko że u was spotyka się wysmukłe, giętkie tirsy, a Grombelard jest ojczyzną gadba - olbrzymich kotów-wojowników.
- Czy taki kot...
- Kocur, pani. Kot-wojownik to kocur.
- Więc czy taki kocur może zagrozić uzbrojonemu człowiekowi?
Barg prawie parsknął śmiechem.
- Wybacz, pani - powiedział - ale chyba jednak nigdy nie widziałaś gadba z bliska. To jeden wielki, sprężysty zwój mięśni, mięśni twardych i giętkich, jak stal. Dziki pies nie ma z nim szans, wilk, jeśli wściekły i głodny, potrafi zastąpić mu drogę, ale najczęściej przegrywa. Jeśli kiedyś zdarzy ci się, pani, spotkać kota w ciasnej ulicy - ustąp mu z drogi. Nie przyniesiesz sobie wstydu, bo każdy rozsądny człowiek tak postępuje. Z kotem nigdy nic nie wiadomo, nigdy nie wiesz, co go może obrazić, a co tylko rozbawić. Pewnie zdołałbym pokonać kocura, ale nie szukam okazji, unikam ich raczej. Jeszcze mi własne gardło miłe.
Zamilkli. Cicho potrzaskiwało ognisko, z zawieszonego nad nim kociołka dolatywał zapach gotowanego mięsa. Było już zupełnie ciemno. Niebo błyszczało gwiazdami.
- Gwiazdy - zwrócił uwagę Barg. - Tak rzadko je widzę.
- To prawda - Karenira westchnęła cichutko. - Zwykle pada tu przez całą noc... A dzisiaj po raz pierwszy, odkąd tu jestem, zobaczyłam słońce.
- Rozumiem cię, pani. Trzeba być Grombelardczykiem, by pokochać nasze chmury i deszcze.
Jeden z żołnierzy z niezwykłą u gwardzisty nieśmiałością poprosił:
- Opowiedz nam, pani, o Armekcie. Ale nie o waszych rozbójnikach, tylko tak... w ogóle.
Uśmiechnęła się.
- Nie powiem o rozbójnikach, bo... nie ma ich. Tak naprawdę to jeźdźcy równin nie zagrażają spokojowi. Po prostu jeżdżą... Czasem coś ukradną, rzadko spalą dom lub porwą dziewczynę... A o Armekcie w ogóle... nie można chyba opowiedzieć. Jest zbyt piękny. Nie gniewajcie się...
Znów cisza. Karenira powoli oparła głowę o pień stojącej za nią sosny. Przymknęła oczy.
- Zjedz coś, pani, i idź do namiotu - powiedział łagodnie Barg. - Ten mniejszy należy do ciebie.
Otworzyła oczy.
- Tylko do mnie? Nie możecie się tak gnieść w jednym namiocie...
- To namiot dla pięciu ludzi, pani. Trzech na warcie...
- Warty! - przypomniała sobie nagle.
- Już wyznaczyłem, pani. Możesz spać spokojnie.
- Kiedy moja kolej?
- Zbudzę cię, pani. Zjedz coś.
- Och, nie. Zupełnie nie jestem głodna.
Wstała i poszła w kierunku ledwie majaczącego wśród ciemności płótna. Wewnątrz namacała siodło i cztery koce. Znaczyło to, że wartownicy oddali jej swoje.
Wychyliła głowę z namiotu.
- Barg! - zawołała cicho.
Podszedł natychmiast.
- Tak, pani?
- Nie potrzebuję czterech koców. Niech wartownicy się okryją.
- Nie, pani. Gdy będzie im ciepło - zasną. A w Górach nie można sobie na to pozwolić. Śpij już, pani.
- Dobranoc.
- Dobranoc.
Odpięła pas z mieczem i ściągnęła buty. Gdy otulała się kocami, zrozumiała nagle, jak bardzo się o nią troszczą. Nie zauważyła, by tak samo dbali o swoje koleżanki-gwardzistki. Dlaczego?
Zasnęła od razu.
***
- Pani...
Zerwała się natychmiast, przecierając oczy. Świtało.
- Nie obudziłeś mnie na wartę.
- Nie. Nie było potrzeby. Ale teraz pora ruszać.
Z dezaprobatą patrzył, jak wbija bose stopy w ciężkie buciory.
- Poobcierasz nogi, pani. Stopy trzeba koniecznie owinąć.
- Wiem, ale... zapomniałam w koszarach... - powiedziała bezradnie.
Pokręcił głową i wyszedł. Wrócił po chwili z czystymi onucami.
- Mam zapasowe. Weź, pani.
Żołnierze sprawnie zwijali obóz. Znikała już między drzewami, gdy dogonił ją okrzyk Barga:
- Dokąd idziesz, pani?!
Odwróciła się.
- Zaraz wracam...
Podszedł szybkim krokiem.
- Będę ci towarzyszył, pani. Wybacz.
Zaczerwieniła się gwałtownie.
- Nie zrozumiałeś mnie. Idę...
- Wiem, po co idziesz, pani. Ale tu są Góry, zrozum to wreszcie. Tu nawet z tym chodzi się w towarzystwie.
Zbuntowała się nagle.
- No, nie, tego już za wiele! Góry, Góry i nic, tylko Góry! Czy i pod krzakiem, pod którym będę sikała, też czają się rozbójnicy?!
Barg wyprostował się służbiście.
- Wybacz pani, ale...
- Nie! Jestem żołnierzem i potrafię sama sobie radzić!
***
Rbit spokojnie, bez pośpiechu rozprostował ścierpnięte od długiego leżenia na konarze łapy, po czym nonszalancko niemal skoczył w dół, podcinając dziewczynie nogi. Nie docenił jednak tego towarzyszącego jej grubasa, zwinął się jak sprężyna, unikając sztychu błyskawicznie dobytego miecza. Odskoczył na bezpieczny dystans.
- Schowaj broń, gwardzisto - powiedział z niechęcią, ale i uznaniem. Może pierwszy i ostatni raz Rbit L.S.I, stoi przed tobą jako przyjaciel.
Barg powoli opuścił miecz.
- Rbit L.S.I... - powiedział z niedowierzaniem.
Karenira powoli podniosła się z ziemi - oszołomiona. Od strony obozu nadbiegli żołnierze. Barg powstrzymał ich ruchem ręki.
- Przyszedłem do was, bo honor mi tak nakazuje - powiedział powoli kot. Chcę was ostrzec: jesteście na terenie sępów. Ona - błysnął ślepiami ku szlifom dziewczyny - jest waszym dowódcą. Nie widać. Dlatego mówię to tobie, grubasie. Jesteście na terenie sępów. Wyciągnij z tego wnioski.
Barg szybko schował miecz.
- Jeżeli mówisz prawdę, panie...
- Kocur nie kłamie, gwardzisto. Nie podawaj nigdy jego słów w wątpliwość, bo możesz zapłacić gardłem.
Cisza.
- Nie chcę, by te ścierwojady miały z kogokolwiek pożytek, choćby nawet z was. Dlatego przyszedłem.
- Dziękuję, panie.
- Drobnostka.
Odwrócił się, machnął ogonem i przepadł między drzewami. Jeszcze raz usłyszeli jego głos:
- A ty, grubasie, możesz śmiało chodzić sam do lasu. Jeśli zawsze tak sprawnie operujesz mieczem jak dziś - nic ci nie grozi.
W ciszy przerywanej tylko szumem drzew Barg odwrócił się do żołnierzy. Spojrzał na nich, potem na Karenirę.
- Kbit L.S.I. - powiedział zdumiony. - To był Kbit L.S.I.
Otrząsnął się nagle. Zakomenderował energicznie:
- Kończyć zwijanie obozu. Wracamy do Grombu.
- A to dlaczego?
Spojrzał na nią zaskoczony, ale zreflektował się zaraz.
- To teren sępów, pani - wyjaśnił. - Jeśli jeszcze żyjemy, to tylko dlatego, że nic dotąd o nas nie wiedzą.
- To są sępy, czy demony?
Zagryzł z irytacją wargę, pohamował się jednak raz jeszcze.
- Zaufaj, pani, staremu żołnierzowi. Gdyby nas było stu - poszlibyśmy dalej. Ale jest nas tylko dziewięć osób.
- Nie boję się sępów, nie boję się też tego kota, przed którym niemal płaszczyłeś się na ziemi. Ruszamy do Krzywych Skał. To rozkaz.
Uciekł ze wzrokiem. Po chwili powiedział stanowczo:
- Nie, pani. Nie wyślę siedmiu ludzi, bo nas dwojga nie liczę, na pewną śmierć... lub jeszcze gorzej. Jeśli chcesz - idź dalej sama. Tego nie mogę ci zabronić.
Patrzyła zdumiona.
***
Wstrzymał konia po raz trzeci i obejrzał się. Potem powiedział głośno:
- Jechać dalej, nie zatrzymywać się. Ja wracam po nią. Żołnierze w milczeniu zawrócili wierzchowce.
- Wracamy wszyscy - powiedział najstarszy, Gadber.
- Odpowiadam za was przed Starym. Macie wracać do Grombu. To rozkaz.
- Niewiele ich dzisiaj wykonano. Jedziemy, szkoda czasu.
Wyminęli go i tak szybko, jak na to pozwalała wąska i stroma ścieżka, pojechali z powrotem. Zaklął i ruszył za nimi. Sprawdził kuszę, wysunął się na czoło. Powiedział:
- Dobrze.
Wkrótce zanurzyli się w las.
Zsiadła z konia i ostrożnie wyszła na środek polany, trzymając przygotowany do strzału łuk. Było cicho i w tej ciszy łopot skrzydeł rozbrzmiał jak huk pioruna. Odwróciła się gwałtownie i napięła łuk. Już miała wypuścić strzałę, gdy ujrzała jego oczy.
- Czy nie wiesz, że to ziemia sępów, kobieto? - zapytał.
Łuk wypadł jej z dłoni. Nie potrafiła utrzymać się na nogach. Uklękła.
- Tak, właśnie tak. Oto, jak powinien zachowywać się człowiek wobec sępa. Patrz mi w oczy.
Była posłuszna, bo... nie mogła nie być.
- Nigdy nie lekceważ naszych praw, kobieto - powiedział. - Nigdy nie lekceważ naszych praw.
Chciała wołać o pomoc, ale ze ściśniętego gardła nie dobył się żaden dźwięk. Z przerażeniem patrzyła, jak niezgrabnie lezie w jej kierunku.
Potem zemdlała.
***
Rbit zawrócił. Ubiegł kilkanaście kroków nim zrozumiał, dlaczego wraca. Wydarzyło się nieszczęście i ktoś informował go o tym. Kto - tego nie wiedział.
"Nieszczęście... dziewczyna... sępy..." - błyskało w jego mózgu. Więc to ta gwardzistka. Cóż go to właściwie obchodzi? Ale nie zatrzymał się.
Rbit miał twarde serce, twarde i nieskłonne do litości. Ale - jak każdy kot - sępów nienawidził. Tak bardzo, że każdy, kto z nimi walczył, stawał mu się przyjacielem. Wrogowie sępów zawsze mogli liczyć na jego wsparcie. Choćby nawet byli - gwardzistami.
Stojącego na ścieżce starego człowieka zauważył - niewiarygodne - dopiero wtedy, gdy wpadł na jego nogi. Zareagował błyskawicznie, ale starzec jednym ruchem ręki odtrącił go od siebie jak drobny kamyk. Chciał ponowić atak, gdy nieznajomy powiedział:
- Stój, kocie. Nie jestem twoim wrogiem.
Zatrzymał się wpół skoku. Opadł miękko na wszystkie cztery łapy.
- Kim jesteś?
- Dorlan-Czarownik. To ja prosiłem cię, byś zawrócił.
- Dorlan... Słyszałem o tobie. Nie traćmy czasu.
Biegiem ruszył naprzód. Czarownik ciężko stawiał starcze kroki, wydawało się, że człapie powoli, a przecież nie pozwolił się wyprzedzić mknącemu jak bura błyskawica kocurowi. Jednak gdy wpadli na małą, zagubioną wśród skał i drzew polankę, zrozumieli, że jest za późno.
Przerwali krąg otaczających klęczącą parę żołnierzy. Dziewczyna tuliła się do starszego, grubego gwardzisty z czerwoną twarzą i gęstą, nierówną brodą. Rbit poznał go natychmiast. Dziewczyna miała powieki kurczowo zaciśnięte. Wypływały spod nich łzy.
- Za późno - powiedział chrapliwie gwardzista. Zmełł w zębach przekleństwo i uniósł głowę. Wysoko, bardzo wysoko błękit kalała drobna plamka. Gdy znów spuścił głowę, wąsy i brodę miał mokre od łez.
Rbit zębami wyciągnął z zawieszonej na szyi sakiewki Pióro - potężny Zły Magiczny Przedmiot. Zmierzył wzrokiem dzielącą go od sępa odległość. Za wysoko. Pióro nie potrafiło go unieść aż tak wysoko.
Czarownik ukląkł na ziemi, dotknął powiek dziewczyny. Bezradnie pokręcił głową.
Zduszony głos jednego z żołnierzy rozległ się w ciszy jak huk padającego drzewa:
- Znam cię, czarowniku. Tyś jest Dorlan-Najpotężniejszy. Ty potrafisz wrócić jej wzrok.
Czarownik milczał.
Rozbrzmiał głos kocura:
- Zrób to. Rbit L.S.L, Basergor-Kobal Ciężkich Gór prosi cię o to.
- Nie potrafię... Nikt nie potrafi oddać człowiekowi raz zabranych oczu...
Dziewczyna łkała spazmatycznie. Grubas gryzł wargi. Sęp wisiał w powietrzu prosto nad ich głowami.
- Na Moc... Na Moc, dlaczego on to zrobił? Przecież... ona nawet nie wiedziała, do czego zdolny jest sęp... Zabij go, czarowniku, zabij go chociaż, skoro nie potrafisz jej uzdrowić.
Dorlan zwrócił wzrok ku niebu.
- Mam słabe oczy - powiedział cicho, niemal pokornie. - Nie mogę rzucić czaru na coś, czego nie widzę...
Barg patrzył w górę z bezsilną wściekłością. I stała się rzecz niesamowita: nadmiar nagromadzonej w gwardziście nienawiści obudził drzemiące dotąd w Piórze ukryte i nieznane siły... Przedmiot targnął się w pysku Rbita, trysnęła z niego wąska, zielona strużka światła uderzając w oczy Barga. Po sekundzie promień powrócił i nagle strzeliła pionowo w górę podwójna, turkusowa błyskawica. Stali w milczeniu długo, tak długo, aż wokół ich głów zawirowały ciężkie, zlepione rozbryźniętą krwią i kawałkami mięsa czarno-białe pióra.
Dziewczyna wciąż płakała. Płakał też Barg. Żołnierze ocierali policzki rękawicami.
- Nic się nie da zrobić, czarowniku? - zapytał Barg raz jeszcze. - Naprawdę nic?
Milczenie.
- Zrób coś, ja... nie wiem... kocham ją jak córkę...
Spokojny głos czarownika:
- Czy aż tak, by oddać jej swoje oczy?
Cisza. Tak napięta, że aż nie do zniesienia.
- Tak.
Krzyk dziewczyny. Nie usłyszeli go. Gwardzista wstał powoli i przymknął powieki. Dorlan wypowiedział kilka starogrombelardzkich słów i zrobił lekki ruch ręką. Dziewczyna krzyknęła raz jeszcze. Barg otworzył powieki ukazując dwie czerwone, ziejące pustką jamy.
- Dzięki ci, panie - powiedział zduszonym głosem. - Czarownik nie odpowiedział. Stał z opuszczoną głową.
Barg dobył miecza. Karenira z krzykiem rzuciła się ku niemu, ale było już za późno. Brzeszczot wyszedł plecami. Bez jęku zwalił się na ziemię. Przeraźliwy wrzask dziewczyny zmieszał się z okrzykami zgrozy żołnierzy. Tylko Rbit i Dorlan nie drgnęli. Kocur w zamyśleniu patrzył na pochyloną głowę starca.
- Ty go zabiłeś - powiedział. - A był człowiekiem. Rozumiesz, co mówię?
Dorlan skinął głową.
- Rozumiem. Nie jestem już czarownikiem.
Uniósł wolno twarz.
- Czarownik może czynić dobro lub zło. Ale musi umieć je od siebie odróżniać. Zawsze.
Księga druga
DESZCZE
Młoty
- Pani, jakiś człowiek pragnie się z tobą zobaczyć. Mówi, że nazywa się Gold L.F.
Leyna A.B.D. stłumiła ziewnięcie i ospale podniosła się z sofy. Lekko zmarszczyła brwi.
- Wpuść go.
- Tak, pani.
Niewolnica wyszła. Przed długą chwilę Leyna siedziała na sofie, bezmyślnie masując ramię. Wstała wreszcie i leniwie podeszła do ogromnego, zajmującego pół ściany zwierciadła. Kilkoma drobnymi ruchami doprowadziła bujne, ogniste włosy do porządku, wygładziła suknię. Po raz setny, a może tysięczny zdumiona własną urodą, zmrużonymi z zadowolenia oczyma badała odbicie pełnych ust, delikatnej linii nosa i wygiętych łuków brwi. Nie zwracając uwagi na stojącego w drzwiach gościa odwróciła głowę i, patrząc z ukosa, podziwiała swój profil. Z namysłem rozburzyła nieco włosy na skroni, uniosła lekko głowę.
- Wiem, pani, że to wbrew dobrym obyczajom, wbrew etykiecie. Jeśli jednak, jako gość, odzywam się pierwszy, to nie po to, by obrazić panią domu, tylko dlatego, że oboje mamy mało czasu...
Gdy zaczął mówić, spojrzała na niego z bezbrzeżnym zdumieniem. Głos miał głęboki i spokojny, dziwnie pasujący do szerokiej twarzy i głęboko osadzonych, mocnych oczu. Wyraźny, gardłowy akcent zdradzał w nim Grombelardczyka.
Stali naprzeciwko siebie w milczeniu. Patrząc z rosnącym zdumieniem na jego zakurzony podróżny strój i długi, wąski miecz powiedziała:
- Jak śmiesz, mój panie, bez pozwolenia mówić do mnie, jak do równej sobie? Czyżbyś nie wiedział, w czyim domu jesteś?
Z dziwną łatwością odbił jej wzrok. Ale w chwili, gdy zrozumiała, że jej zielone spojrzenie przegrywa, z namysłem pochylił głowę,
- Wybacz, pani - powiedział pokornie, choć widać było, że nie przychodzi mu to łatwo. - W samej rzeczy, zapomniałem, gdzie jestem...
Powoli wróciła spojrzeniem do lustra. Uniosła rękę i musnęła małym palcem gęste, wygięte ku górze rzęsy.
- Wyjdź teraz - powiedziała od niechcenia - zostaw swe prostackie maniery za drzwiami i przyjdź po raz drugi. Przez ten czas zastanowię się, czy na pewno chcę z tobą rozmawiać.
Nie odwracając się widziała, jak drgnęły mu mięśnie szczęk. Odwrócił się bez słowa i wyszedł.
Wydęła lekko usta, przybierając na twarz wyraz niejakiego lekceważenia, potem zmrużyła oczy i rozchyliła usta w czarującym uśmiechu. Ściągnęła brwi i to był gniew, potem w szeroko otwartych oczach zalśnił niekłamany zachwyt. Delikatne nozdrza rozwarły się, wraz z uniesionym kącikiem ust tworząc pogardliwą ironię, potem, jak w kalejdoskopie, przemknęły przez twarz niedowierzanie, naiwna, dziewczęca ciekawość, uwielbienie, odraza, przerażenie, namysł, kpina...
Przeciągnęła się beztrosko i zmarszczyła brwi. Jeszcze go nie ma?
- Zasnąłeś tam, panie, za tymi drzwiami? A może czekasz, bym wyszła po ciebie?
Drzwi rozchyliły się powoli. Stanął w nich tak samo, jak przedtem. Pochylił głowę i czekał.
- Witam cię, panie, w moim domu - powiedziała swobodnie po długiej, bardzo długiej chwili milczenia. Doskonale bawiła się jego tłumioną wściekłością. - Wejdź dalej, proszę.
Zrobił dwa sztywne kroki.
- Witam cię, pani - przemówił lekko stłumionym głosem. - Jestem Gold L.F. z Grombelardu.
Pokiwała głową.
- Z Grombelardu... To widać.
Uniósł głowę myśląc, że nawiązuje do jego poprzedniego zachowania. Ale nie. Z dezaprobatą patrzyła na popękane, zakurzone buty i wiszący u pasa miecz.
- Jestem prosto z podróży, pani - wyjaśnił. - Wybacz, że rażę twe oczy takim ubiorem...
- No, dobrze już. Czemu zawdzięczam wizytę Waszej Godności?
Ruchem głowy wskazała mu miejsce w głębokim fotelu. Usiadł. Legła na sofie, opierając podbródek na dłoni. Udając dyskrecję, stłumiła ziewnięcie.
- A zatem?
Wydobył spod kaftana dużą, szeroką kopertę. Podszedł do sofy i wyciągnął rękę.
Oto list, który wyjaśni ci cel mojej wizyty, pani.
Z wahaniem rozerwała kopertę. Przebiegła wzrokiem równe linijki kształtnego pisma. Gwałtownie usiadła na sofie. Pobladła.
- To jakiś żart, głupi żart - powiedziała nerwowo. - Baylay... zaginął w Armekcie bez wieści przeszło trzy lata temu. Zapewne... zamordowali go jeźdźcy równin albo inni zbóje...
- Mylisz się, pani. Ten list napisał niespełna rok temu.
Spojrzała mu w twarz.
- Znasz jego treść?
- Tak, pani.
W skupieniu przeczytała pismo po raz drugi i trzeci. Bladość powoli ustąpiła z jej twarzy. Znów uniosła wzrok.
- Nie wierzę. Nie wierzę temu listowi ani tobie, panie. Cóż mój brat mógłby robić na tym... Czarnym Wybrzeżu?
- Szukał tam swojej żony, pani.
Wstała nagle.
- Bzdura. Ilara uciekła od niego przed trzema laty. Jest teraz w Armekcie.
- Nie, pani. Niespełna półtora roku temu wróciła do niego...
- Kłamiesz.
Z nagłą złością przedarła papier na pół i cisnęła mu pod nogi. Odwróciła się plecami.
- Żegnam cię, panie. I nigdy więcej nie przychodź do mego domu.
Nie widziała, jak położył dłoń na rękojeści miecza. Ale dźwięk jego głosu przeszył ją dreszczem:
- Nic z tego, pani. Baylay był moim przyjacielem. Zrobię wszystko, by jego... życzenie zostało spełnione. Pojedziesz ze mną dobrowolnie albo z przymusu. Wybieraj.
Zdumienie odmalowało się na jej twarzy. Odwróciła się i spojrzała w szare oczy.
- Co słyszę? - powiedziała powoli z jakimś złowrogim spojrzeniem. - Pan mi grozisz... porwaniem?
Ani jeden mięsień nie drgnął w jego twarzy.
- Otóż to.
Minęło parę chwil, nim zrozumiała, że ma przed sobą szaleńca. Z nagłą pasją zacisnęła usta.
- Służba!
W drzwiach komnaty prawie natychmiast ukazał się rosły niewolnik.
- Odpraw go, pani, lub poleje się krew...
Nie zwróciła uwagi na jego słowa. Powiedziała:
- Wyprowadź stąd tego człowieka!
Niewolnik groźnie stanął za plecami Golda. Ten spojrzał przez ramię. W następnej chwili potężny cios łokciem w żołądek zwalił niewolnika z nóg. Gold kopnął leżącego w głowę.
- Ostrzegałem. Przebieraj się, pani.
Cofnęła się o krok, z odrazą patrząc na nieruchome, leżące na dywanie ciało. Żywy niewolnik był czymś niskim i podłym, martwy - czymś obrzydliwym. Cofnęła się jeszcze dwa kroki, wydając jakiś dziwny, nieartykułowany pomruk.
Gold czekał chwilę, potem podszedł do niej nagle. Chciała się uchylić, ale uderzenie spadło jak błyskawica. Potężny policzek rzucił ją na ścianę, drugi oderwał od niej. Wyprostowała się powoli, drżącą dłonią dotknęła kącika ust. Z niedowierzaniem spojrzała na plamkę krwi na palcu, potem na niego. Spokojnie, z zimnym wyrachowaniem, uderzył jeszcze raz. Rozburzone włosy spadły na oczy. Krzyknęła.
Jego głos był zupełnie chłodny:
- Dosyć? To teraz jazda.
Pchnął ją ku drzwiom. Oszołomiona, nie stawiała oporu. Była raczej zdumiona, niż przerażona; po raz pierwszy w życiu została uderzona.
Trzymał ją za ramię, gdy zbiegali po szerokich, pokrytych wzorzystym dywanem schodach. Jęknęła, próbując uwolnić się z uścisku. Trzymał tak mocno, że poczuła tępy ból w ramieniu. Zignorował jej wysiłki.
Po chwili byli na dziedzińcu przed pałacykiem. Stały tam dwa duże konie. Nie znała się na koniach, gdyby było inaczej, odgadłaby natychmiast, że ma przed sobą owe ciężkie i wytrzymałe górskie wierzchowce, które tak bardzo ceniono we wszystkich prowincjach Imperium. Wsadził ją na grzbiet jednego z nich, sam wskoczył na siodło drugiego. Ciągle milcząc, chwycił jej konia za uzdę. Ruszyli.
Niewolnicy przy bramie patrzyli na nich niepewnie. Obejrzał się i rzucił ostrzegawcze spojrzenie. Zacisnęła wargi.
Po chwili lekkim truchtem jechali ulicami miasta. Powiedziała:
- Jesteś szalony. Wszyscy mnie tu znają, spójrz.
Tak było. Ostatni, uciekający przed zmierzchem, przechodnie zatrzymywali się, patrząc na nich zdumionym wzrokiem. Nieczęsto zdarzało się widzieć jedną z największych magnatek stolicy, jadącą wierzchem w męskim siodle i do tego w strojnej sukni...
Powoli narastała w niej wściekłość. Była ośrodkiem zainteresowania mieszczan i małych szlachciców, czuła się poniżona i upokorzona. Gniew nie pozwolił jej zachować dumnego milczenia.
- Zatrzyma nas pierwszy napotkany patrol Gwardii - powiedziała pewnym głosem, w którym jednak drżała hamowana złość. - Zresztą nie wydostaniemy się z miasta. Bramy o tej porze są już zamknięte.
Spojrzał na nią przez ramię.
- Nie strasz, pani - powiedział spokojnie. - Bramy są po to, by je otwierać, a co do gwardzistów... Nie pierwszy raz jestem w Dartanie i doskonale wiem, ile są warci. Dobrze, jeśli co dziesiąty pojmuje, że mieczem się rąbie, a nie rzuca...
Szybko odwrócił głowę, usłyszawszy w odpowiedzi wyjątkowo ordynarne przekleństwo. Nie przypuszczał, że takie usta mogą wymówić podobne słowo.
Jechali w milczeniu. Gold ciekawie rozglądał się dokoła. W Rollaynie bawił po raz pierwszy, a było to miasto jedyne w swoim rodzaju...
Wzniesiono Rollaynę w 198 roku Ery Kotów. Nie powstała tak, jak inne miasta, które zmieniały się i rozwijały przez wieki, doroślały, starzały... Zbudowano ją od razu, w ciągu dwóch zaledwie lat. Była miastem, które sama Moc pomagała wybudować i które miało być pomnikiem dla Rollayny - legendarnej, półboskiej dziewczyny, najstarszej, najpiękniejszej i najsilniejszej z trzech sióstr, które przed wiekami Moc stworzyła do walki ze złem.
I Rollayna-stolica była właśnie taka - najpiękniejsza i najpotężniejsza spośród wszystkich miast Imperium. Wzniesiono mury, które niczemu w końcu nie służyły, bo Imperium było jedyne na świecie i nie miało, ani nie mogło mieć żadnych wrogów, chyba pół-zwierzęta z Aleru. Potężne białe mury, tworzące dwa pierścienie - jeden w drugim. Cztery inne mury dzieliły przestrzeń między pierścieniami na dzielnice, wnętrze małego pierścienia tworzyło Dzielnicę Centralną. Wzdłuż murów tworzących zewnętrzny pierścień biegła szeroka, kamienna ulica poprzegradzana mostami - Obwodnica.
To było piękne miasto. Jakże różne od ponurych, kamiennych miast Grombelardu. Tu budowano z cegły, ściany tynkowano i bielono, zdobiły je wymyślne płaskorzeźby, gzymsy i freski, wszędzie rzucały się w oczy zdobione kolumny, szerokie balkony, tarasy, delikatne, często srebrzone ogrodzenia, otaczające liczne sady i ogrody... Gold zauważył, że prawie wszystkie ulice były brukowane, turkotały na kamieniach koła nielicznych już o tej porze powozów i karet. Kłuło w oczy bogactwo i wdzięk zwykłych nawet, mieszczańskich strojów. Kobiety szeleściły sukniami, mężczyźni pobrzękiwali złotymi klamrami trzewików... I jeszcze jeden szczegół różnił Rollaynę od miast Grombelardu - tutaj nikt, prócz żołnierzy, nie nosił broni...
Byli już na Obwodnicy. Przed nimi zamajaczyła w półmroku Północna Brama. Czterej żołnierze w błyszczących od ozdób kirysach kręcili kołowrotem. Krata opuszczała się powoli.
Z niedalekiej wartowni wyszedł wysoki, szczupły oficer i szybkim krokiem ruszył w kierunku nadjeżdżających. Gold zatrzymał konie, zeskoczył z siodła i wyszedł mu na spotkanie. Powiedział coś półgłosem, wyciągnął zza pazuchy jakiś papier. Oficer obejrzał go uważnie i z namysłem spojrzał na Leynę. Gold powiedział coś ostro, z naciskiem, na twarzy oficera odmalował się przestrach. Zasalutował pospiesznie i krzyknął na żołnierzy przy kołowrocie. Opuszczona już prawie krata zaczęła powoli pełznąć w górę. Gold wskoczył na siodło, pozdrowił gwardzistę gestem ręki i ruszył ku bramie. Po chwili znajdowali się poza murami miasta.
Leyna milczała. Gold zatrzymał konie.
- Dlaczego nie uciekałaś, pani, ani nie wzywałaś pomocy? To była okazja, która może się już nie powtórzyć.
Milczała.
- Nie wiem - powiedziała wreszcie. - Może... może chcę być porwana.
Spojrzał na nią szybko i ze zdumieniem, ale jej twarz tonęła w gęstym mroku.
- Jedziemy.
Ruszyli.
- Co to był za papier, który pokazałeś temu oficerowi?
W jej głosie nie było dotychczasowej wyższości, pogardy, gniewu... Była tylko zwykła ciekawość. Znał tę kobietę od godziny, ale już widział, że jej nie rozumie i pewnie nigdy nie zdoła zrozumieć.
- Patent - odpowiedział po długiej chwili. - Jestem kapitanem Gwardii Grombelardzkiej.
***
Dorzucił do ognia. Iskry strzeliły w niebo.
- Jesteś rozbójniczką?
Jej twarz pozostała obojętna, bez wyrazu.
- Nie.
- Nie?
Cisza.
- Więc kim?
- Daj mi spokój.
Nie pytając już o nic, nieruchomym wzrokiem wpatrywał się w ogień. Dziwne, nocne spotkanie. Dziwna dziewczyna. Przyszła z nocy, przyglądała mu się przez długą chwilę tak dziwnie... Usiadła przy ogniu, zjadła kawałek suszonego mięsa. Odpowiadała monosylabami, traktowała go niemal jak powietrze. Dziwne...
Spojrzał z ukosa. Miała zdecydowany, wyraźny profil, ładne, małe usta i długie rzęsy. Ale nie dbała o siebie; chyba od dawna przebywała w górach. Paznokcie u rąk miała połamane i zaniedbane, bujne, czarne włosy brudne i pozlepiane w strąki. Jej odzież była kupą łachmanów, spódnica i koszula ledwie okrywały zgrabne, bardzo silnie umięśnione ciało. Leżący na ziemi kaftan także był dziurawy, podobnie peleryna. Tylko buty miała nowe i mocne.
Jej ciche, obojętne pytanie tak stopiło się z mrokiem nocy, że dostrzegł je dopiero po chwili:
- Co robisz w Górach? Jeśli potrzebujesz pomocy - mów.
Przez chwilę nie wiedział, co odpowiedzieć.
- Mówiąc prawdę - rzekł wreszcie - potrzebuję przewodnika. I jeszcze... wczoraj straciłem konia...
- Po co ci koń w górach?
Powoli pokręcił głową.
- Nie w górach. Jadę do Złego Kraju.
Po raz pierwszy jej twarz nabrała wyrazu. Spojrzała mu szybko w oczy. Jednak nie była piękna, nawet ładna...
- Po co?
Zwlekał z odpowiedzią.
- To długa historia...
Nadal patrzyła mu prosto w twarz. Miała dziwny, niesamowity wręcz wzrok. Nie potrafił go wytrzymać.
Odwrócił głowę.
- Czemu tak patrzysz?
Nie odpowiedziała. Dopiero po długiej chwili mruknęła jakby do siebie:
- Do Złego Kraju... Tak po prostu. Po sławę? Bogactwo? A może po śmierć?
Patrzył prosto przed siebie.
- Nie. Po żonę.
Cisza. I potem jej głos, który zabrzmiał niespodziewanie przyjaźnie i ciepło:
- Nie powiesz mi nic więcej?
Zatrzymał wzrok na skaczących po gałązkach płomieniach.
- Po co? Cóż cię to może obchodzić?
Jej głos znów zobojętniał.
- W samej rzeczy, nic. Chciałam ci tylko pomóc.
- Obejdzie się.
Sam nie wiedział, skąd ta szorstkość w jego słowach. Po co udaje bohatera, skoro nim nie jest? Dopiero rozpoczął swą szaleńczą wyprawę, a już stracił konia, czuje się zagubiony i bezradny. Cóż dopiero, gdy przekroczy granicę Złego Kraju? Ba! Pytanie, czy w ogóle do niej dotrze...
Dziewczyna wstała. Schyliła się, podniosła kaftan, pelerynę i oparty o kamień sajdak z dużym łukiem i kołczan ze strzałami.
- Rano idź na wschód - powiedziała. - Trafisz na urwisko i wiodącą wzdłuż niego ścieżkę. Kieruj się wtedy na północ. Ścieżka zaprowadzi cię do niewielkiej chatki. Tam znajdziesz człowieka, który ci pomoże. Powiedz, że przysyła cię Łowczyni.
Odwróciła się i bezszelestnie zniknęła w ciemnościach. Długo patrzył na nią ze zmarszczonym czołem.
Łowczyni?
Słyszał to nazwisko. Gold, gdy opowiadał mu o Górach, wymieniał je wielokrotnie. Ale szczegóły...
Łowczyni...
Bezwiednie ujął w dłoń gałązkę i wzruszył nią węgle w ognisku. Trysnęła fontanna iskier. Zagryzł lekko wargi.
Gold mówił, że w Górach, gdy się nie jest czegoś do końca pewnym, jest się już na pół trupem. Baylay ufał Goldowi bez zastrzeżeń.
"Trzeba było przyjąć jej pomoc" - pomyślał. "Na pewno świetnie zna góry, szybko i bezpiecznie doprowadziłaby mnie do Obszaru..."
Cisnął patyk w ogień, otulił się peleryną i ułożył na ziemi.
Świtało, gdy po źle przespanej nocy ruszył w dalszą drogę. Szedł równym, niezbyt szybkim krokiem, ściskając pod pachą miecz, a na plecach niosąc worek z prowiantem, zapasowymi butami i kilkoma drobiazgami. Uważnie rozglądał się dokoła. Góry jeszcze spały.
Przyzwyczaił się już do nich. Nie były wcale takie groźne, jak powiadano. Owszem, w pierwszej chwili mogły się takimi wydawać. W promieniach słońca wyglądały nawet pięknie, ale pod ciężkimi, grubymi chmurami zdawały się być ponure.
I były.
Najbardziej męczył go wieczny grombelardzki deszcz. Wieczna wilgoć spadająca z góry, wieczny szmer uderzających o ziemię kropel. Była jesień i padało bez przerwy. Przez cały dzień siąpiła drobna mżawka, zmieniająca się pod wieczór w ulewę. Potem padało przez całą noc, rano zwykle spadała mgła - i znów wszystko zaczynało się od początku. Ale od dwóch dni nie spłynęła z nieba nawet kropla. Cieszyło go to, choć dziwiło, bo już przywykł do bezustannego dżdżu.
Zamyślony przestał zwracać uwagę na otoczenie. Oszczędzając siły, powoli i uważne, tak jak uczył go Gold, piął się pod górę. Przepaść otworzyła się przed nim tak nagle, że jeszcze chwila i byłby w nią runął. Opanowując zawrót głowy spojrzał w dół, potem na boki. Stroma, pionowa niemal ściana ciągnęła się tak daleko, jak sięgał wzrokiem. Wyglądało to tak, jakby wielki, wiedziony ręką olbrzyma topór przerąbał masyw na pół.
Zrozumiał nagle, że ma przed sobą słynne Cięcie, o którym Gold opowiadał mu tak wiele. Złą sławą cieszyła się ta okolica. Ponoć tylko w Złym Kraju łatwiej spotkać śmierć...
Po chwili poszukiwań odnalazł ścieżkę, której - zamyślony - nie zauważył poprzednio. Poprawił worek na plecach i ruszył na północ.
***
Zeskoczył z konia i wyciągnął ręce. Zsunęła się w nie i z ulgą stanęła na ziemi. Nie była przyzwyczajona do tak długiej jazdy i do tego w męskim siodle. Piekły ją uda, a przy każdym poruszeniu odzywał się ból w plecach.
Spojrzała z nadzieją na jasne, otwarte szeroko okna gospody, z których buchał gwar rozmów zmieszany z zapachem pieczonego mięsa. Kiedy indziej propozycja spędzenia nocy w podobnym domu byłaby dla niej obelgą, teraz jednak czekała na nią z niecierpliwością. Zapytała sama:
- Czy tu zanocujemy?
- O nie, pani. Rano twoja służba podniesie alarm, kto wie - może już podniosła? Nie możemy sobie pozwolić na odpoczynek ledwie pięć mil od stolicy.
Lubiła słuchać jego głosu, choć za żadne skarby świata nie przyznałaby się do tego nawet przed sobą...
Przed gospodę wybiegł posługacz. Gold cisnął mu złotą monetę i odprawił ruchem ręki. Wielkopański gest. Zdumiona, musiała przyznać, że pasował do niego... do tego... Golda.
Cóż, był w końcu szlachcicem Czystej Krwi.
- Poczekaj tu na mnie, pani. Przyprowadzę juczne konie.
Zdała sobie nagle sprawę z tego, co to oznacza. Rozzłoszczona i przerażona wizją spędzenia kilku kolejnych godzin w siodle nie odpowiedziała. Gdy odszedł, podeszła do swego wierzchowca i lekko pogładziła go po chrapach. Nie wiedzieć czemu polubiła to zwierzę.
Miała wreszcie chwilę czasu na uporządkowanie wrażeń. Było ich wiele, bardzo wiele... Zamyśliła się.
Zdumiewał ją ten człowiek.
Zdumiewał jego sposób bycia, słowa, szybkość, z jaką podejmował nieodwracalne decyzje... Oto porywa najpiękniejszą kobietę Dartanu z jej własnego, rojącego się od służby domu, przy czym robi to z godną podziwu zimną krwią i pewnością siebie, by nie rzec - z wprawą. Wartujących przy bramie gwardzistów zbywa kilku słowami. Ba, salutują mu służbiście, miast krzyczeć i rzucać włóczniami!...
Potrząsnęła lekko głową, jakby niedowierzając własnej pamięci. Czy to się mogło zdarzyć? Ona - piękna Leyna A.B.D. - porwana!... Gdzie tam porwana - zabrana z własnego domu wbrew woli, wbrew... Na Moc, jakże daleko było teraz spokojne, gładko płynące życie, jakie wiodła dotąd! Uciekło gdzieś, odpłynęło - może bezpowrotnie. Przeraziła się, że to może być prawda. Ale było to przerażenie zabarwione dreszczykiem emocji. Porwanie? Prawdziwe porwanie?
Poczuła lekki chłód, ale sama nie wiedziała - strachu, czy rozkoszy. Ten kapitan...
Usiadła na dużym, do połowy ukrytym w ziemi kamieniu, wsunęła ręce pod suknię i, korzystając z mroku i samotności, zaczęła masować palące żywym ogniem uda. Znów z nagłym gniewem pomyślała o oczekującej ją męczącej podróży. Jeśli musiał porywać, mógł chociaż zadbać o jakiś powóz, jeśli już nie stać go na lektykę...
No i była głodna...
A jednak Gold fascynował ją. Uświadomiła to sobie w jednej chwili i od razu z przerażającą jasnością. Był mężczyzną... mężczyzną, który... Nie znała dotąd takich mężczyzn. Mężczyzn, którzy patrzyliby jej śmiało w oczy, hamowali gniew wykonując JEJ polecenia... Ci, których znała, chętnie lizaliby podłogę przed jej stopami, nie przestając przy tym pleść bzdurnych i powtarzających się komplementów. Przyjmowała ich hołdy, były czymś oczywistym, ale - nudziły.
Znów poczuła ciarki na plecach. Policzki poczerwieniały...
Mężczyznę, który by nosił broń w jej domu i bił ją po twarzy, jak pierwszą lepszą niewolnicę - widziała po raz pierwszy. To było... to było... Och, bała się go po prostu! Bała się po raz pierwszy w życiu I... (na Moc, przestawała rozumieć samą siebie) pragnęła tego, by ją znowu uderzył... by ją bił, by ją sponiewierał...
Z mroku wynurzył się Gold, prowadząc dwa ciężko objuczone konie. Prędko obciągnęła suknię i wstała. Podał jej jakieś zawiniątko.
- To męski strój do konnej jazdy - wyjaśnił. - Przebierz się, pani, za węgłem budynku.
Z wahaniem wzięła pakunek do ręki.
- Męski strój... - powiedziała niepewnie.
- Cóż w tym złego? Zapewniam, że będzie leżał dobrze, a w sukni kiepsko się siedzi na koniu.
Popchnął ją lekko ku narożnikowi gospody. Dopiero teraz dotarł do niej sens polecenia. Przybladła.
- Mój panie, tyś się chyba pomylił... - powiedziała lodowato, odtrącając jego rękę. - Ciągle zapominasz, do kogo mówisz. Dartańska magnatka miałaby się rozbierać pod ścianą jakiejś podejrzanej rudery? Jak pierwsza lepsza ulicznica?
Patrzył na nią spokojnie, choć z niedostrzegalnym niemal, ironicznym uśmiechem na ustach.
- Wszystkie pokoje w gospodzie są zajęte - powiedział. - Tak, że nie uda mi się, pani, zapewnić ci odpowiedniej garderoby. Ale jeśli chcesz podróżować w tej pięknej, czerwonej sukni - to proszę.
Stała przez chwilę nieruchomo, potem odwróciła się i poszła w stronę budynku. Widział ją w mdłym świetle zawieszonej nad wejściem do gospody latarni, potem zniknęła w mroku.
Leyna ukryła się za węgłem, rozejrzała na boki i zrzuciła suknię. Po omacku wyciągnęła z zawiniątka obcisłe spodnie. Zagryzła wargi, z determinacją zdarła z siebie całą bieliznę, zwinęła halki i stanik w jeden kłąb i cisnęła w niedalekie krzaki. Szybko dopięła krótką spódnicę, wciągnęła spodnie, wbiła drobne stopy w mocne, skórzane buty. Potem narzuciła cienką, jedwabną koszulkę, na to gruby, szorstki, wciągany przez głowę kaftan ze skóry. Włosy zwinęła w gruby węzeł i przepasała rzemienną opaską. Z odrazą wzięła do ręki szeroki pas z metalowych kółek i krótki, lekki mieczyk.
- O, nie - mruknęła do siebie. - Co to, to nie.
Pochyliła się jeszcze, podniosła jedną z halek i oddarła od niej dość duży kawałek materiału. Zwinęła go starannie i, po krótkim namyśle, wetknęła za cholewę buta.
Wróciła na majdan. Gold obrzucił ją uważnym spojrzeniem.
- No, nie wyglądasz, pani, pociągająco - zawyrokował ze szczerością, która sprawiła, że zapałały jej policzki. - Ale na pewno będzie ci wygodniej.
Wyciągnęła przed siebie rękę z mieczem.
- Zabierz to! - powiedziała ze złością. - Nie zamierzam potykać się o jakieś żelastwo!
Odebrał broń i przytroczył do juków.
- Czas w drogę, pani.
- Jestem głodna.
- Później.
Obrażona nie przyjęła pomocy, którą jej ofiarował. Sama niezdarnie wdrapała się na siodło udając, że nie dostrzega jego uśmiechu.
- Zachowujesz się jak dziecko, pani - powiedział wprost. Chyba zawsze wszystko mówił wprost. - Wyjaśniałem już, dlaczego nie możemy sobie pozwolić na zwłokę.
Nie odpowiedziała. Gold jednym skokiem znalazł się w siodle.
- A zatem w drogę.
Zjechali na gościniec, zadudniły kopyta na belkach wąskiego mostu, przerzuconego nad leniwą rzeczułką. Leyna znów poczuła ból w plecach. Monotonny chód konia nużył ją, ale ten ból nie pozwalał zasnąć. A właśnie poczuła, jak bardzo jest śpiąca. Ziewnęła głośno, wręcz ostentacyjnie.
Gold uśmiechnął się pod wąsem. Chyba znał tylko jeden rodzaj uśmiechu - lekko ironiczny. Nie widziała go wprawdzie, bo noc była coraz bardziej zwarta, ale słyszała w jego głosie.
- Wydaje mi się, pani - rzekł - że traktujesz naszą wyprawę jak jakąś nową zabawę, którą Moc ci zesłała jako lekarstwo na nudę. Jesteś w błędzie. To nie jest zabawa, prędzej gra, ale nie ma w niej zamawianek. Już teraz grasz o życie swoje i Baylaya. I zrozum wreszcie, że nie jestem twoim w tej grze przeciwnikiem.
Obiecała sobie, że nie będzie z tym człowiekiem rozmawiać. Teraz jednak nie wytrzymała.
- Dokąd mnie właściwie wieziesz? - zapytała niby to zupełnie obojętnie.
- Na Czarne Wybrzeże, jak chce twój brat, pani.
Pokręciła głową.
- Nie pojmuję, dlaczego wciąż kłamiesz? Przecież jestem w twojej mocy, zdana na twą łaskę i niełaskę... - urwała nagle spostrzegłszy, że lubuje się brzmieniem tych słów. Rozzłoszczona odkryciem, mówiła głośniej i gniewniej: - Powiedz wprost, że porwałeś mnie dla siebie, nie opowiadaj mi więcej bajek o Baylayu...
Światła gospody pozostały daleko za nimi. Było zupełnie ciemno. Ale mogłaby przysiąc, że patrzył długo w jej kierunku, nim wreszcie powiedział niegłośno i jakby do siebie:
- Czyżbyś naprawdę była aż tak próżna, pani? Nie jesteś w stanie uwierzyć w żadne wytłumaczenie poza tym, że porwano cię dla twej urody?
- Owszem. Ale niech to będzie wytłumaczenie, nie zaś bzdura.
- A zatem... a zatem powinność wobec przyjaciela... to twoim zdaniem nie jest wystarczający powód?
Zaśmiała się krótko.
- Mój panie! Któż ci dzisiaj uwierzy w takie brednie? Zgódźmy się na chwilę, że Baylay naprawdę pisał ten list, że naprawdę znałeś Baylaya... Ale przecież, jeśli on naprawdę udał się do tego Grombelardu, to z zupełnie pustymi kieszeniami.
Długie milczenie.
- Nie... nie rozumiem, o co ci chodzi, pani - powiedział wreszcie ze zdumieniem.
- Hm, nie jesteś zbyt bystry, panie. Albo takiego udajesz. Jeśli nie miał pieniędzy - nie mógł ci zapłacić za tak długą podróż. To chyba jasne?
Wydawało się, że mężczyzna znów potrzebuje czasu, by ją pojąć. Nagle usłyszała jego śmiech, ale brzmiał on jak charkot. Przeszły ją ciarki.
- Na Moc! - powiedział, śmiejąc się bez przerwy. - Na Moc! Jakiż ze mnie głupiec! O, na Moc!
- Nie zaprzeczę - powiedziała ostro, rozdrażniona śmiechem.
Śmiech umilkł. Głos był zimny i spokojny:
- Nie będziemy więcej mówić na ten temat. Ale opowiem ci, pani, jak to było. Choć, doprawdy, nie wiem, po co...
Zamilkł na moment. Chciała coś powiedzieć, ale wpadł jej w słowo:
- Pierwszy raz zobaczyłem go w Badorze, w koszarach. Miałem służbę i przyprowadzono go do mnie, bo żądał rozmowy z oficerem. Zaprosiłem go do swego pokoju, a on nie usiadł, tylko od razu zaczął pytać, jak trafić do Złego Kraju. Obejrzałem go sobie od góry do dołu... Cóż, wiesz pani doskonale, że nie wyglądał na zabijakę... Powiedziałem mu to i jeszcze coś takiego:
"Trzy rzeczy ci wyjaśnię, panie. Po pierwsze, do Kraju nie jedzie się w aksamitnych pantalonach, tylko w zbroi i z toporem przy siodle. Po drugie, jak się już ma ten topór, to trzeba jeszcze umieć nim machać. A po trzecie, do Kraju nie jedzie się ot, tak sobie, tylko z jakiegoś powodu. Jeśli chcesz, bym pomógł ci zginąć, powiedz chociaż, w imię czego mam to robić".
Gold przerwał i zamyślił się. Leyna jechała z lekkim, kpiącym uśmiechem na ustach. Kopyta końskie stukały niegłośno.
- Pierwszy raz w życiu widziałem wtedy płaczącego mężczyznę - podjął po chwili. - To był widok, jakiego nie zapomnę. Gdy rozbójnicy zabili moją matkę i siostry - ojcu ciekły po policzkach łzy. Ale to nie był płacz. Gdy Lordos, jeden z moich gwardzistów, musiał dobić ukochanego konia - policzki miał mokre. Gdy umarła mi żona i nienarodzone jeszcze dziecko - otarłem oczy rękawem. Ale to nie był płacz. A on...
Gardziłem nim, gdy rozszlochał się, rozlazł jak stara baba, dostał spazmów... Słuchać nie chciałem jego bełkotu! Powiedziałem tylko, ażeby się wynosił, bo chce mi się rzygać...
Przyszedł do mnie nazajutrz. O nie, nie przyszedł - przyjechał. Był w nowej, lamelkowej zbroi, a przy siodle kołysał mu się niezły, choć lekki topór. Najpierw ogarnęło mnie zdziwienie, potem złość, wreszcie śmiech. Ale koniec końców wysłuchałem go...
Panował nad sobą. Krótko opowiedział mi o sobie, o swej przeszłości, o nieudanym małżeństwie. Także o tym, jak podjął decyzję, by wyprzeć się całego dotychczasowego życia, pojechać do Grombelardu i zacząć wszystko od nowa. Wreszcie dowiedziałem się, że Ilara wróciła do niego, jakimś cudem odnalazła go aż w Badorze. Sama przeszła przez Góry, zupełnie, ale to zupełnie ich nie znając. Była skrajnie wyczerpana i chora. Leczył ją jakiś czarownik. I on właśnie porwał ją na Czarne Wybrzeże.
Cisza. Kopyta końskie wystukiwały nierówny rytm.
- Chciał ruszać do Kraju natychmiast, ale wytłumaczyłem mu, że nie wolno się spieszyć. W Kraju czas płynie inaczej, dziewięć razy wolniej. Ilarze nic nie grozi, przecież nie porwano jej po to, by zabić. A on, Baylay, by ją ocalić, musi się wiele, wiele nauczyć.
Uczyłem go wszystkiego, co sam umiałem, a więc szermierki, orientacji w górach, czytania śladów, polowania... Nauczyłem go też rozumieć Moc...
A potem poszedł.
Długie milczenie.
- Teraz wiesz już, pani, prawie wszystko.
- Prawie? - zapytała jakby z odcieniem kpiny.
Zagryzł wargi; nie wierzyła mu.
- Miałaś rację, list... jest fałszywy. To ja go napisałem, kiedy Baylay poszedł do Złego Kraju. Obawiałem się - i słusznie - że nie uwierzysz mi na słowo. Jak się okazało, nie uwierzyłaś nawet listowi, choć pismo mam bardzo podobne do Baya.
Milczała. Dorzucił po chwili:
- Nie powinienem był go puszczać do Kraju samego. Zrozumiałem to dopiero wtedy, gdy poszedł. Zwlekałem, łudziłem się, że wróci. Potem wyruszyłem po ciebie. Musisz go uratować, pani.
- Więc dobrze, niech będzie, że ci wierzę - powiedziała po długiej chwili. - Ale cóż ja mogę mu pomóc, skoro nawet nie wiem... Przecież... jestem tylko kobietą.
- Wy, Dartańczycy - rzekł jakby do siebie - jesteście ślepi i głusi. Złoto, klejnoty, bale, złoto, klejnoty... Wasze umysły są ciemne, zupełnie ciemne. Nie wiecie nic o niczym, a już zupełnie nie znacie Mocy.
- No dobrze, ale co to ma do rzeczy?
- Kontakt z Mocą może nawiązać tylko czarownik lub człowiek posiadający Magiczny Przedmiot. Ale siła czarowników i Magicznych Przedmiotów jest niczym wobec siostrzanej lub braterskiej miłości. Właśnie tej i tylko tej. Dlaczego - wie chyba tylko Moc.
Poprzez mrok zajrzał jej w oczy.
- Powiedz, pani, czy kochałaś Baylaya? Czy go kochasz? Jeśli nie - możemy wracać.
Cisza.
- Ja ci po prostu nie wierzę. Nie wierzę.
Gdy zeskoczył z konia i wyciągnął do niej ręce, prawie że w nie spadła. Była nieludzko, wręcz potwornie zmęczona. Bolało ją całe ciało: nogi, plecy, kark. Powieki miała ciężkie jak ołów. Nie pamiętała prawie, jak ją zaprowadził do wynajętego na piętrze pokoju, pomógł ściągnąć buty, położył na łóżku i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Wymamrotała coś niewyraźnie i przekręciła się na bok. Zasnęła natychmiast.
Gold obserwował ją przez szparę w niedomkniętych drzwiach, potem powoli zszedł na dół i oporządził konie. Nie mógł sobie pozwolić na sen, ale też nie bardzo go potrzebował. Doba spędzona w siodle znaczyła dla niego niewiele, wytrzymywał nie takie marsze. Zapewne, był zmęczony, ale przecież nie leciał z nóg.
Zbliżało się południe, zamówił więc suty posiłek i usiadł przy stoliku w kącie gospody. Dziwna rzecz, ale sala była prawie pusta. Nieczęsto tak bywało na tym szlaku.
Raźno zajął się olbrzymią sztuką mięsa, jaką mu podano na wielkim półmisku. Jedząc rozmyślał, z nieruchomym wzrokiem wbitym w niewielką gromadkę siedzących przy dużym stole podróżnych.
Czuł się zagubiony. Nie znał dotąd tego uczucia. Podejmowanie decyzji zawsze przychodziło mu łatwo, zawsze był pewny swego. Teraz nie. Ta Dartanka... Był chyba dotąd wobec niej zbyt uległy, niepotrzebnie pozwalał jej na kaprysy...
Gold potrafił być szczery wobec samego siebie. Znał przyczynę tego - tak dotąd jego naturze obcego - niezdecydowania. Hardość tej władczej pani imponowała mu, choć jednocześnie gardził jej wielkopańskimi nawykami. Złościły go kaprysy, znienawidził ją za ten obrzydliwy stosunek do przyjaźni, która, jako taka, była dla niego zawsze uczuciem świętym i do której odnosił się z całkowitą bezinteresownością. Wiedział doskonale, dlaczego w przypadku Dartanki było inaczej. Przede wszystkim... ona po prostu nie potrafiła zrozumieć, że magnat, w tym wypadku jej brat, mógłby się zaprzyjaźnić ze szlachcicem Czystej Krwi, choćby nawet był on kapitanem Gwardii. Gold zaś wiedział, że jest to możliwe. Poza tym... właśnie ten stopień, w połączeniu z nazwiskiem, stawiał go w rzędzie magnatów. Takie było prawo Imperium. Zwykły mieszczanin stawał się równy wyżej postawionemu przez sam fakt, że nosił mundur gwardzisty. Wyżej postawiony gwardzista był traktowany jak szlachcic Czystej Krwi, szlachcic Czystej Krwi - jak magnat. Magnat w mundurze gwardzisty ustępował pozycją społeczną tylko Cesarzowi. Gold dziwił się, że Leyna nie pamiętała o tym. Może po prostu... chciała zachować dystans, patrzeć na niego z góry?
Miała piękne ciało i zepsutą duszę. Chciałby wierzyć, że tak nie jest, a przynajmniej - że tak nie będzie zawsze.
Była siostrą Baylaya. To dlatego obchodził się z nią jak z jajkiem. Nie potrafiłby spojrzeć Baylayowi w oczy, gdyby jego siostrze spadł włos z głowy. Czuł się za nią odpowiedzialny, ale nie lubił jej, chwilami nienawidził i nie chciał, nie chciał, by pozostała taka, jaka była.
Wytarł ręce o brzeg spódnicy i wstał od stołu. Podszedł do lady, wziął od barmana dwie butelki wina i po krzywych, nierównych schodach wdrapał się na piętro. Po chwili był w swoim pokoju. Odbił szyjkę pierwszej butelki i napił się. Poczuł przyjemne ciepło.
Gold był szlachcicem Czystej Krwi i kapitanem Gwardii. Ale potrafił dostosować się do każdej sytuacji. W koszarach był żołnierzem, w salonie panem, w górach rozbójnikiem. Uważał to za słuszne i dlatego nie znosił Leyny, która zawsze i wszędzie chciała być magnatką.
Zaklął. Dlaczego nie usadził jej już wtedy, w Rollaynie? Dlaczego pozwolił się wyrzucić za drzwi, zupełnie jak zbesztany przez rodziców chłopczyk? Jak dotąd, piękna kapryśnica doskonale bawiła się porwaniem i wszystko szło gładko. Ale w końcu zabawa ją znudzi i dojdzie do konfrontacji. Każdy dzień, każda godzina odwlekająca moment tej walki, uczynią ją cięższą, trudniejszą...
Odbił szyjkę drugiej butli. Wypił, wyciągnął się na łóżku i zamknął oczy. Postanowił, że wstanie za trzy godziny.
Tak się stało. Leżał przez chwilę nieruchomo, potem wysączył ze stojącej przy łóżku flaszki resztę wina i wstał.
Tkwił na środku pokoju i medytował. Dał jej najwyżej cztery godziny snu. Czy nie za mało? Cóż, będzie się musiała do takiego trybu życia przyzwyczaić...
Niespełna godzinę później wszedł do pokoju dziewczyny, trzymając w ręku tacę z jedzeniem i szklankę wina. Zły na siebie, że uległ słabości i przybiegł do niej z posiłkiem jak... jak lokaj, postawił tacę na stole i zerknął na jej twarz. Spała jak dziecko, z policzkiem przyciśniętym do twardej, wypchanej sianem poduszki. Posapywała lekko przez sen. Wyglądała tak niewinnie i czysto, że nagle odniósł wrażenie, iż widzi ją po raz pierwszy...
Ale wygnieciona i podwinięta spódnica odsłaniała długie, kształtne nogi; nogi, których pełne uda szczelnie wypełniały obcisłe spodnie; nogi, które na pewno nie były nogami dziecka... Jednak była... niebezpiecznie piękna.
Podszedł do łóżka i lekko dotknął ramienia śpiącej. Potrząsnął. Mruknęła coś, nie otwierając oczu, i przetoczyła się na plecy. Czerwona fala gęstych włosów sparzyła mu dłoń.
- Czas... czas w drogę, pani - powiedział cicho i tak tkliwie, że aż zaskoczony brzmieniem własnego głosu - potrząsnął głową. Mocno, zbyt mocno chyba szarpnął delikatne ramię. Otworzyła oczy i gwałtownie usiadła na łóżku.
- Jak śmiesz mnie dotykać, gwardzisto - powiedziała z pełną pogardy i wyższości wściekłością. - Chyba za dużo sobie pozwalasz!
Jakieś ciepłe, przyjemne słowo, które już miał na języku, spłynęło do żołądka wraz ze śliną. Zacisnął wargi.
- Czas w drogę - powiedział szorstko. - Za kwadrans masz być gotowa... pani. Czekam na dole przy koniach.
Nagle parsknął śmiechem, widząc jej czerwone i zapuchnięte oczy, które chciały być władcze, groźne i nieprzystępne. Ale był to też śmiech gniewny trochę na pokaz - odwet.
Jej reakcja zaskoczyła go, zdumiała. Ten wybuch śmiechu musiał ją dotknąć bardziej, niż mógł się tego spodziewać. Zerwała się z łóżka. Gładkie policzki miały barwę róży.
- Precz! Precz! Wynoś się stąd, ty...
To co teraz usłyszał sprawiło, że śmiech zamarł mu w gardle. Ściągnął twarz. Chciał coś powiedzieć, ale spojrzał tylko z niedowierzaniem, pokręcił głową i wyszedł. Nachodziły go mdłości. Była tak odrażająca, bluzgając podobnymi wyrazami, że - pełen obrzydzenia - nie potrafiłby jej nawet zwymyślać. Nawet przywołać do porządku. Czuł wstręt, zupełnie, jakby zanurzył się po szyję w kloacznym dole.
Nie, nie był wcale delikatny i nadwrażliwy. W koszarach, na biwaku w górach jego gwardzistki i gwardziści miotali nieraz jeszcze gorszymi epitetami. Ale różnica między wciąż spiętym, wiecznie igrającym ze śmiercią żołnierzem a nią - delikatną i z pozoru dystyngowaną magnatką dartańską - była ogromna.
Nerwowymi ruchami dopinał popręgi. Był bardziej wzburzony, niż by mogło się to wydawać, ręce mu drżały. Tu chodziło nie tylko o to, co powiedziała. Jej zachowanie. Czuł się jak zbity pies, który chciał polizać rękę swego pana i został odtrącony nagłym, bolesnym kopniakiem.
Wyprowadził konie ze stajni na podwórze i poszedł do pokoju po juki. Potem oparł się o ścianę gospody i czekał.
Leyna ukazała się na majdanie w chwili, gdy już miał po nią iść. Była spokojna, ale w oczach czaił się jakiś zły błysk. Bez słowa wdrapała się na siodło. Gold wskoczył na grzbiet swego konia, lekko uderzył zwierzę ostrogami.
Ruszyli.
***
Twarda, miejscami brukowana droga którą jechali, zaczęła się psuć. Im bliżej grombelardzkiej granicy, tym nawierzchnia była gorsza, pełna dziur i wykrotów.
Jechali między szeroko rozłożonymi polami, czasem przez las. Lasów w ogóle w Dartanie było dużo, jeśli nie wzdłuż drogi, to chociaż gdzieś na widnokręgu widać było drzewa. A bardzo piękne są dartańskie lasy. Liściaste, ale suche, przestronne, jasne, pełne polan. Mnóstwo w nich zwierzyny, niejednokrotnie śmigały w poprzek drogi, tuż-tuż przed końskimi łbami, gibkie ciała sarn.
Leyna zachwycała się pięknem tych lasów, dotąd niewiele podróżowała i teraz czasem wręcz nie chciała wierzyć, że wciąż jeszcze są w Dartanie. Znała inny Dartan - Dartan Rollayny, Dartan wielkich miast, wielkich nazwisk, wielkich bogactw, wielkich uczt... Dartan lasów, pól i rzek był jej nieznany i trochę jakby obcy choć wywierał na niej wrażenie jego urok.
Często mijali niewielkie wioski. Chłopi patrzyli na nich zza płotów, brudna dzieciarnia z wrzaskiem biegła przy koniach. Wtedy Leyna gryzła wargi. Sam widok pospólstwa sprawiał jej przykrość, czuła się upokorzona tym, że nisko urodzeni pokazują ją sobie palcami. Drażniło ją i to, że Gold zdawał się wcale nie zwracać uwagi na jej poniżenie. Jechał obojętny i z każdym dniem coraz bardziej milczący. Rozmawiali niewiele, na pytania odpowiadał jasno, ale lakonicznie. Chwilami odnosiła wrażenie, że ON WCALE O NIEJ NIE PAMIĘTA. Złościło ją to i drażniło, prowokowała wtedy kłótnię, ale kapitana niełatwo było wyprowadzić z równowagi. Nienawidziła go za to jeszcze bardziej, ale też - o czym jeszcze nie do końca wiedziała - pragnęła z coraz większą mocą. Do szału doprowadzała ją świadomość, że on wcale nie zwraca uwagi na jej wdzięki, wcale ich nie zauważa! A przecież - co spostrzegła z niemałym zadowoleniem - męski strój miał swoje dobre strony... Obcisłe spodnie i krótka, męska spódnica znakomicie podkreślały linię bioder i nóg, poprzez cienką koszulkę i sztywny kaftan wyraźnie przebijały szczyty wspaniale stromych piersi, które stanik sukni tylko deformował. A on - nic... Niewyczerpana fantazja, jaką ujawniała przy układaniu - prymitywnymi przecież metodami - fryzury, także nie wywierała na nim żadnego wrażenia. Obrażona, zbuntowana i wściekła jechała za nim w milczeniu, gryząc wargi i wymyślając tortury, jakie by mu zadała, gdyby tylko mogła.
Wreszcie kiedyś, gdy pracujący w polu chłopi ośmielili się jej pokłonić, powiedziała gniewnie:
- Nie rozumiem, co z ciebie za mężczyzna! Ubliżają mi w twojej obecności...
- Nie zwracaj na nich uwagi, pani - przerwał jej leniwie. - Już wkrótce miniemy ostatnie wsie i wkroczymy w wielkie, przygraniczne lasy. Tam będziesz miała spokój.
- Ależ ja nie mogę znieść, by podłota przyglądała mi się bezkarnie!
Spojrzał na nią.
- To moja wina - powiedział niespodziewanie dla samego siebie. - Przyzwyczaiłem cię do słowa "pani", a nie powinienem był. Jedziemy do Grombelardu, a ty wciąż zachowujesz się tak, jakbyś była na przyjęciu w stolicy.
Patrzyła na niego z otwartymi w bezbrzeżnym zdumieniu ustami.
- Leyną A.B.D. mogłaś być w Rollaynie. Ale w drodze przez grombelardzkie góry będziesz tylko głupią i bezradną lalą, ślicznotką, której magnackie nazwisko byle pastuch może upodlić swą zawszoną męskością. Myśl o tym już teraz.
Krew uderzyła jej do głowy. Przez chwilę nie mogła wydobyć głosu.
- Jak śmiesz! ? - powiedziała wreszcie chrapliwie. - Jak śmiesz?!
Uśmiechnął się drwiąco. Wskazał na drogę.
- Spójrz. Popękana i nierówna. A jest to największy i jedyny szlak z Rollayny do Grombu. Bity trakt - być może, ale za Sępią Przełęczą już tylko z nazwy. Nikt nie jest w stanie go utrzymać, bo grombelardzki deszcz rozmywa najlepsze drogi w ciągu miesiąca. Jest to więc taka droga, na której konie łamię nogi, a wozom pękają koła. A dokoła góry, góry i góry... I dzicy pasterze, i stokroć dziksi zbóje. Kogo obchodzi twój tytuł?
Chciała wydąć pogardliwie wargi, ale na skurczonej twarzy pojawił się tylko jakiś nieprzyjemny grymas.
- Sądziłam - rzekła na pozór spokojnym, choć mocno zduszonym głosem - że jadę w towarzystwie rycerza i oficera, a ty jesteś po prostu...
- Jedziesz w towarzystwie rozbójnika - przerwał ostro. - Rozbójnika, którego nazwisko i patent kapitana Gwardii stawiają w rzędzie magnatów - patrzył na nią kpiąco. - Moi żołnierze to tacy sami zbóje, jak ci z gór, tylko że my nosimy mundury i walczymy o słuszną sprawę. Ale w Górach obyczaje i maniery mamy zbójeckie, bo jakże może być inaczej? Powłócz się przez dziesięć lat po Ciężkich Górach, a zobaczysz, co pozostanie z twojej ogłady.
Milczała pogardliwie.
- W Grombelardzie liczy się życie i tylko życie. Gramy o cudze życie, niszcząc zagrażające mu inne życie a stawiając na słabą, bardzo słabą kartę własne. Zaraz za granicą czeka na nas dwudziestu moich ludzi. To dzielni chłopcy, ale gdy otoczy nas sześćdziesięciu rozbójników - nie zawaham się. Ich herszt zwali się z tobą w krzaki, jeśli zgodzi się w zamian pozostawić nas w spokoju. Oto Grombelard.
Była wstrząśnięta, choć próbowała to przed nim ukryć. Zielone oczy lśniły strachem i wściekłością.
- Nie patrz tak na mnie - dorzucił spokojnie. - Bądź pewna, że jeśli to ja się hersztowi spodobam... nie mrugnę okiem. Życie dwudziestu ludzi to dla mnie więcej, niż fałszywie pojęty honor.
- Jesteś wulgarny! - oświadczyła dobitnie. - Głupi i wulgarny.
Milczał przez chwilę, potem zaśmiał się krótko, tym właśnie śmiechem, który doprowadzał ją do furii.
- Drażnisz mnie - rzekł. - Ja jestem wulgarny. Ty zaś jesteś naiwną, rozpieszczoną idiotką. Myślisz, że cały świat istnieje tylko po to, byś ty i tobie podobne piękności mogły powoli zrzucać halki w kapiących od złota prywatnych apartamentach pierdołowatych galantów, dla których widok miecza jest wstrząsem. Wszyscy, z waszymi trzema dumnie stojącymi za imieniem literami, jesteście durniami, żywymi trupami, bez krzty życia w duszy. Złoto i tytuły, złoto i tytuły...
Zamilkł.
- Jeden Baylay był inny. Dlatego go pokochałem. A was wszystkich chwilami nienawidzę.
Patrzyła na niego z obrzydzeniem.
- Gardzę tobą. Jesteś zwykłym, nieokrzesanym barbarzyńcą. Nie poznałam się na tym od razu.
- Milczeć.
- Cham!
Rozbawiły go te wyzwiska. Zaczął się śmiać i choć wiedziała, że jest to śmiech na poły wymuszony, nie mogła go znieść. Powstrzymała nieco konia i pozostała w tyle. Nie obejrzał się nawet.
Była wzburzona. Pociągająca zrazu swą niecodziennością przygoda nagle zmieniła się w koszmar. Porywacz złamał zasady gry, nie był taki, jakim być powinien. Stał się jej nagle wstrętny, fascynacja jego stanowczością i męskością minęła bez śladu, gdy okazało się, że stanowczość jest zwykłym brakiem ogłady, a męskość - prymitywną dzikością. Czuła żal do siebie i złość, że dała się zwieść pozorom. Ale cała wina przypadła w udziale jemu. Głupiec! Nie wie, co traci! Zadawała sobie pytanie, dlaczego jeszcze z nim jedzie, co w ogóle robi w towarzystwie tego człowieka?...
Ale wciąż się go bała.
Las na horyzoncie z wąskiej linii zmienił się w smugę, potem w pasek. Wytrzymałe wierzchowce szły równym, spokojnym krokiem. Gold wiedział, że mogą tak iść całymi dniami, kłusować - godzinami.
Poprawił się w siodle. Las. Szeroki pas lasu, potem granica, wreszcie Grombelard. Kraj błogosławiony przez Moc i kraj przez nią przeklęty. Kraj wiecznych chmur i conocnego deszczu. Moc chciała, by grombelardzkie góry bez przerwy ociekały wilgocią, w sobie tylko znanym celu spychała nad nie chmury znad całego Imperium. Gold lubił te chmury. Wiecznie błękitne niebo Dartanu przeciekało mu przez palce, było cienkie i słabe. Słabe jak ludzie, którzy pod nim żyli.
Niechętnie obejrzał się na Leynę. Ich oczy zetknęły się i zaraz uciekły na boki. Prędko odwrócił głowę i uderzył konia ostrogami.
- Szybciej! - rzucił przez ramię.
Koń przeszedł w cwał. Gold miał ochotę pędzić, widzieć, jak las w wielkich susach mknie mu na spotkanie. Był wściekły, choć nie do końca wiedział, dlaczego. Musiał zgubić tę wściekłość w galopie.
Był już na skraju lasu, gdy obejrzał się za siebie. Wypuścił z ręki cugle luzaków, szarpnął. Koń z kwikiem wrył się kopytami w ziemię, zatańczył na zadnich nogach i, kierowany stalowym ramieniem jeźdźca, zawrócił.
- Jaa-haa!!
Nie poznał własnego głosu. Wbił ostrogi w boki zwierzęcia, dobył miecza i zaczął walić płazem. Koń pomknął jak burza. Gold pochylił się nisko nad jego karkiem. Kopyta wybijały oszalały rytm.
Położył się prawie na szyi wierzchowca. Znów uderzył płazem. Koń stęknął, stulił uszy i wyciągnął się jak struna. Kopyta huczały.
- Jaa-haa!
Hen, hen przed sobą ujrzał posuwający się po drodze mały obłoczek kurzawy. Nie spuścił już go z oka. Obłok rósł, Gold doganiał go szybko. Wreszcie wyraźnie ujrzał zad wierzchowca i jej pochylone plecy.
- Suka! Suka! - charczał przez zęby.
Była bardzo złym jeźdźcem. Obejrzała się raz i drugi, wreszcie zrezygnowała. Powstrzymała konia.
Gold nie zatrzymał się. Odrzucił miecz, w pełnym galopie przeleciał obok niej. Otwarta dłoń z okrutną wprawą i precyzją uderzyła ją w bok. Nie dbał o to, czy połamie jej żebra, czy też zabije na miejscu. Gdy osadził spienionego konia i zeskoczył na ziemię, leżała zupełnie nieruchomo.
Nagle uszła z niego cała złość. Podbiegł do niej, przyklęknął. Delikatnie przetoczył bezwładne ciało na plecy, przyłożył ucho do piersi. Żyła. Gorączkowo rozmasował sine skronie, rozluźnił wiązanie kaftana.
- Leyna... Ley, proszę...
Jęknęła głucho. Przypomniał sobie o najważniejszym, nerwowo obmacał jej ciało. Kości były całe. Odetchnął.
Pobiegł do konia. Odczepił od siodła bukłak z wodą i wrócił. Lekko skropił bladą twarz dziewczyny, przytrzymał głowę i przytknął otwór wora do rozchylonych nieco warg. Zakrztusiła się, spazmatycznie złapała powietrze i otworzyła oczy. Zamknęła je zaraz.
- Chwała Mocy - powiedział.
Delikatnie wziął ją na ręce i posadził na końskim grzbiecie. Wdrapał się na siodło, przytrzymał ją lewą ręką. Prawą klepnął wierzchowca po zadzie, gwizdnął na swego konia. Ruszyli.
W miarę upływu czasu czuł pod dłonią, jak jej oddech wyrównuje się. Poruszyła lekko głową i jęknęła.
- Nie ruszaj się, pani. Ból zaraz minie.
Nie odpowiedziała. Uniosła ręce do twarzy. Zatrzymał konia i zapytał:
- Możemy jechać dalej, pani?
W milczeniu oderwała od siebie jego dłonie.
***
Przeskoczył wąski, zmierzający ku przepaści strumień i stanął przed drzwiami niewielkiej, krzywej chatki. Niepewnie rozejrzał się dokoła, zsunął worek z ramienia. Odgarnął z czoła zlepione potem włosy. Otworzył usta, ale zamknął je zaraz; nie wiedzieć czemu bał się zawołać.
Okolica nie była ani mniej, ani bardziej ponura od innych. Jak wszędzie w Ciężkich Górach - skały, skały i skały. Ale ten samotny, stojący tu chyba od niepamiętnych czasów dom, był w jakiś sposób niesamowity. Wydawał się być stary, jak same Góry. Równie nieprzyjazny. I równie brzydki.
Postąpił dwa kroki w kierunku drzwi.
- Hej... - powiedział.
Czarne od wilgoci deski patrzyły na niego krzywymi ślepiami sęków. Słomiana strzecha leżała na przegniłej, drewnianej czaszce jak jakiś monstrualny, obrzydliwy liszaj. Baylay zadziwił się nagle, czując jednocześnie jakiś zabobonny niemal lęk. Skąd wzięto drewno do budowy tego domu, skoro dokoła jak okiem sięgnąć nie było żadnego lasu, ani nawet pojedynczego drzewa?
- Hej? Jest tam kto?!
Przestraszył się własnego krzyku. Najchętniej byłby się odwrócił i po prostu uciekł, ale nogi nie chciały go słuchać. Wytężając wszystkie siły, cofnął się o krok.
Cisza. I nagle ostre skrzypnięcie drzwi. Jakże złowrogie. Zabijające poprzedni strach, ale w jego miejsce niosące inny, nowy.
Na progu chaty stał chudy, zupełnie siwy starzec. Bura, długa szata szeleściła cichutko, poruszana przez lekki, jednostajny wiatr. Zapadnięte w głąb twarzy oczy z uwagą obserwowały wędrowca. Spojrzenie tych oczu sprawiło, że strach zniknął nagle. To spojrzenie miało moc dziwną, moc zabijania wszelkich czarnych lęków. W miejsce strachu pojawiło się coś innego... Niepewność? uczucie... czci? pokora?
- Witam cię, synu, kimkolwiek jesteś - głos starca był cichy i nieco zgrzytliwy, ale słowa brzmiały przyjaźnie. - Wejdź. Mój dom jest otwarty dla wszystkich.
Baylay postąpił pół kroku. Był onieśmielony, tak onieśmielony, jakby stał przed obliczem Cesarza, a nie przed zwykłym, starym mieszkańcem Gór, być może nawet - byłym pastuchem.
Starzec nie był pastuchem i Baylay zrozumiał to w chwili, gdy o tym pomyślał. Grombelardzki pastuch przenigdy nie nauczyłby się tak dobrze wymowy Konu.
Starzec wciąż patrzył badawczo. Nagle uśmiechnął się i jego twarz w tym uśmiechu odmłodniała o dwadzieścia lat. Jakby odgadując wątpliwości i obawy młodzieńca, powiedział:
- Nie musisz się niczego obawiać, chłopcze. Jestem zupełnie zwyczajnym człowiekiem. I chcę ci pomóc, bo wydaje mi się, że potrzebujesz pomocy... Czyż nie tak?
- Tak, panie - potwierdził z nagłą szczerością.
Panie... Gdyby go ktoś zapytał, nie umiałby wytłumaczyć, dlaczego użył tego, przysługującego tylko wysoko urodzonym, tytułu. Było coś w postaci starca, co nakazywało wielki, wielki szacunek.
- W tej części Gór nazywają mnie po prostu Starcem - powiedział gospodarz, znów uśmiechając się przyjaźnie. - Ale wejdźmy...
Odwrócił się i, przywoławszy Baylaya ręką, zniknął we wnętrzu domostwa. Baylay niepewnie podążył w jego ślady. Przestąpił próg i zamknął za sobą drzwi.
Małe, kwadratowe okienka przepuszczały niewiele światła, izba tonęła w półmroku. Cicho płonął ogień na kominku, obrysowując czerwonym światłem stojący pośrodku pokoju duży, okrągły stół. Jego blat zasłany był gęsto zapisanymi kartami papieru, na porządnej, drewnianej podłodze leżały w nieładzie liczne, grube księgi. Księgi wyglądały też z mocnej, prostej szafy, której otwarte skrzydło dotykało stojącej pod ścianą ławy, także wielkie, ustawione dokoła skrzynie były ich pełne. Proste łóżko, koślawy zydel i wiszący nad ogniem kociołek dopełniały umeblowania. Prócz stanowiących ogromny majątek ksiąg była jedna jeszcze rzecz nie pasująca do ubogiego, surowego wnętrza - aksamitny, przetykany złotymi nićmi płaszcz, wiszący na wbitym w ścianę kołku.
- Jak zdołałeś zgromadzić tyle ksiąg, panie? - wyrwało się Baylayowi. - Na tym odludziu?
Starzec spoczął na ławie i uśmiechnął się wyrozumiale.
- Nie ma rzeczy niemożliwych, synu - powiedział. - Nie ma rzeczy niemożliwych.
Baylay usiadł na krzywym zydlu, ostrożnie położył na podłodze swój worek i oparł o blat stołu miecz. Nerwowo rozejrzał się dokoła.
- Bardzo ci dokądś spieszno, synu. Jesteś zdenerwowany... Pośpiech i brak opanowania niedaleko cię zaprowadzą. Niedaleko cię, chłopcze, zaprowadzą.
- Tak, panie, spieszno mi. Właściwie sam nie wiem, po co do ciebie przyszedłem...
- Szedłeś więc do mnie?
- Nie... to nie tak, panie. Wczoraj wieczorem... spotkałem pewną kobietę, która wskazała mi drogę do ciebie. Powiedziała, żebym się na nią powołał... wtedy otrzymam pomoc...
Na wzmiankę o nieznajomej Starzec spojrzał na niego uważniej.
- Ach, więc to tak... - powiedział cicho i jakby ze zdziwieniem.-
Kim jesteś, młodzieńcze, że sama Królowa Gór jest ci przyjazna? Bo to ona, Łowczyni, czyż nie tak?
- Tak, panie.
Starzec kręcił głową.
- Otóż zagadka... Pierwszy raz podejmuję u siebie jej protegowanego - mruknął żartobliwie. - Ale słucham cię, synu, słucham cię.
Baylay pochylił głowę. Nie wiedział czemu, ale był pewien, że temu człowiekowi warto wszystko opowiedzieć. Zacisnął zęby i rzekł twardo, po męsku, tak, jak uczył go Gold:
- Jestem Dartańczykiem, panie. Miałem... mam żonę, którą mi porwano. Porzuciła mnie dwa lata temu. Była... jest Armektanką. Nie mogła przywyknąć do naszego, dartańskiego trybu życia...
Mówił krótkimi, urywanymi zdaniami. Starzec przerwał mu łagodnie:
- Spokojnie, synu. Do życia nie mogła przywyknąć? Czy do ciebie?
Przenikliwość tego człowieka sprawiła, że Baylay poczuł się zupełnie mały, bezbronny i bezradny. Pękło narzucone siłą opanowanie. Krew uderzyła mu do głowy, oczy zwilgotniały.
- Do mnie... Masz, panie, rację... brzydziła się mną.
Zamilkł. Starzec nie ponaglał go.
- Chciała... chciała, żebym był taki, jak Armektańczycy. Ale ja... nie rozumiem ich zwyczajów i obrzędów, nie imponuje mi kult miecza, oręża... Miała mi to za złe, krzyczała, że... nie mam w sobie nic męskości, że umiem rozmawiać tylko z salonowymi durniami, że potrafię trzymać w dłoni tylko wachlarz... Ale czy żeby być mężczyzną, trzeba koniecznie nosić miecz?
Patrzył Starcowi prosto w twarz, szukając potwierdzenia swych słów. Ale ten pokręcił głową.
- Nie trzeba go nosić. Ale w razie potrzeby trzeba umieć go trzymać, synu.
Spuścił wzrok.
- Mów dalej, chłopcze. Słucham.
Baylay stracił resztki śmiałości.
- Odeszła - szepnął. - Przekląłem życie, które wiodłem i które było tego przyczyną. Uciekłem z Dartanu aż tutaj, do Grombelardu. Chciałem...
Uniósł wzrok.
- ... chciałem się nauczyć trzymać miecz. Być mężczyzną. Takim mężczyzną, jakiego by mogła pokochać.
Starzec milczał zamyślony.
- ...ale nie znałem jej. Odnalazła mnie. Odnalazła mnie, panie, tu, w Ciężkich Górach, w Badorze. Sama, kobieta, przeszła przez Góry. Skrajnie wyczerpana, obdarta, chuda i rozgorączkowana...
Nagle zakrył twarz dłońmi.
- Porwał ją lekarz, któremu zaufałem. Na Czarne Wybrzeże. Teraz ja... teraz ja muszę ją odnaleźć. Jeśli tego nie dokonam - jestem niczym. Kocham ją.
Długa cisza.
- Kim był ów lekarz?
Baylay odjął dłonie od twarzy.
- Czarownikiem.
- Czyś tego pewien?
- Tak. Znam nawet jego imię: Brule.
Starzec wstał nagle. Odwrócił się twarzą do ściany.
- Brule-Czarownik - powiedział cicho. - I cóż ja ci mogę pomóc, synu! I cóż ja ci mogę pomóc?
Długie, drżące milczenie przerwał głos za ich plecami:
- Brule-Czarownik. I ten dzieciak ma się z nim mierzyć?
Odwrócili się ku drzwiom. Baylay gwałtownie, Starzec jakby z namysłem. Postawiła sajdak pod ścianą i podeszła ku nim.
- Brule-Czarownik - powtórzyła. - Nie głupi Gotah, nie tchórzliwy Kreb, nie szalony Moldorn, tylko właśnie potężny Brule. To fatalne.
- Skąd się tu wzięłaś? - zapytał Starzec. Przyjrzał się jej bacznie i skinął ręką. - Zbliż się.
Obejrzał jej głowę. Dopiero wtedy Baylay zauważył, że włosy ma dziewczyna zlepione zaschniętą krwią.
- To tylko kamień - wyjaśniła. - Potknęłam się.
- A naprawdę? - spytał po grombelardzku Starzec.
- To żółtodziób, ojcze - odpowiedziała, spoglądając na Baylaya. - Palił tak wielkie ognisko, że aż poszłam do niego, by ujrzeć na własne oczy największego głupca w Górach. I dobrze, że byłam w pobliżu. Gdyby nie to, już by nie żył.
- Rozbójnicy?
- Tak.
Znów spojrzeli na młodzieńca. Siedział nieruchomo, ze wzrokiem wbitym w ścianę.
- Pomożesz mu? - zapytała.
- Jak?
- Musisz mu pomóc. Sam nie dotrze nawet do granicy Obszaru.
- Ale jak mam mu pomóc?
- Jesteś czarownikiem.
- Mówiłem ci już sto razy, dziecko, że byłem. Że byłem.
Przeszedł się po izbie.
- Dlaczego aż tak bardzo ci na tym zależy?
Ściągnęła brwi, ale nie odpowiedziała.
Starzec wciąż chodził. Wydawało się, że nie czeka nawet na jej odpowiedź.
- A może... a może Moc chce, bym umarł w walce o taką sprawę właśnie? - powiedział nagle jakby do siebie. - To nie przypadek, że ten chłopak trafił w te strony...
Cisza.
- Mógłbym być mu przewodnikiem... doradcą...
Spojrzała z wiarą.
- Zrobisz to?
- Nie wiem.
Chwila ciszy.
- Już raz dokonałem fałszywego wyboru - spojrzał z westchnieniem. - Czy i teraz aby nie popełnię błędu?
Odwróciła głowę. Szczęki jej drgnęły.
Znów cisza.
- Bo widzisz, on jest młody. Żony i tak nie odzyska, bo nie słyszałem jeszcze, by Brule pozwolił sobie odebrać zdobycz. A chłopak straci życie. I ja mam mu to ułatwić? Ja mam mu to ułatwić?
Zirytowana pokręciła głową.
- Z góry przekreślasz jego szansę. A przecież będę z nim ja - Łowczyni. Będę jego ramieniem, jego okiem...
- Zbyt wysoko się cenisz. Nie dorosłaś do tego, by mierzyć się z Brulem.
- Być może. Dlatego właśnie ciebie, ojcze, proszę o pomoc. Mów, co chcesz, ale ja wiem: jesteś Dorlan - najpotężniejszy z czarowników. Brule jest wobec ciebie niczym.
Przygaszone oczy Starca zabłysły nagle. Na krótko.
- Pójdę zatem z wami - powiedział po długim namyśle. - Ale jako Starzec, nie jako Dorlan-Czarownik. Moja siła dawno umarła. Moja siła dawno umarła, córeńko.
Zwrócił się do Baylaya - już w języku Konu:
- Pójdziemy z tobą, synu. Ale wiedz...
Urwał.
- Pójdziemy z tobą, synu.
***
Wiózł ją, bo chciał ocalić Baylaya. Jednak w miarę upływu czasu stawało się oczywiste, że los brata jest jej zupełnie obojętny. Chyba wierzyła już w opowieść Golda, ale to niczego nie zmieniało. Brata nie kochała. Kiedyś, o, kiedyś kochała go z pewnością bardzo. Ale potem przez trzy lata był dla niej martwy. Wraz z nim umarła miłość i wskrzesić ją teraz jednym słowem, czy choćby całą opowieścią - było niepodobieństwem.
Zaraz po przekroczeniu granicy natknęli się na oczekującą ich drużynę Golda. Było to iście wilcze stado i nareszcie Leyna zaczęła powoli rozumieć, gdzie jest i co się z nią dzieje. Prawie wszyscy żołnierze Golda byli szlachcicami, ale doprawdy, czasem trudno jej było w to uwierzyć. Brzydziła się ich prostactwem i brakiem ogłady. I znów pytała siebie, co robi w tym podłym towarzystwie...
Czas płynął. Leyna już dawno straciła jego rachubę, wiedziała tylko, że jest coraz dalej od domu i coraz bardziej za nim tęskni. Ekscytująca przygoda teraz już naprawdę zmieniła się w koszmar. Jeśli Gold - Szlachcic Czystej Krwi i kapitan - budził w niej wstręt, cóż dopiero zwykli żołnierze, zwłaszcza ci rekrutujący się spośród nisko urodzonych... Dusiła się wśród tych prymitywnych, głupich i wulgarnych ludzi, z którymi nie chciała mieć nic wspólnego. Nienawidziła ich, bo tworzyli nowy, inny, przerażający świat, który zajął miejsce tego dobrego i wspaniałego, który pozostawiła za plecami. Świat, który dawał tylko przyjemności i zaszczyty, który leżał u jej stóp i którego była jedną z władczyń.
Z Goldem nie rozmawiała wcale, nienawidziła go całą duszą. Jego zastępca, porucznik Daganadan K.P., był taki, jak i jego dowódca. Wyglądał jak niedźwiedź, takież miał maniery i podobnie obrotny język. Od reszty żołnierzy, w większości zwykłych wyżej postawionych, trzymała się z daleka. Na szczęście miała jeszcze Rbala F.A....
Bawiła się jego kosztem doskonale, był jedyną jej rozrywką i zabawką. Miał dziewiętnaście lat i pod jej wzrokiem rumienił się jak panienka. Już trzy dni po tym, jak to zauważyła, miała go owiniętego dookoła palca. Chłopak - wcielenie nieśmiałości - kochał się w niej na zabój, a ona umiejętnie podsycała jego złudzenia długimi spojrzeniami i obiecującymi uśmiechami.
Pokpiwali z niego wszyscy. Koledzy przy wieczornym ognisku wychwalali pod niebiosa jego męstwo, a on puszył się dumnie i patrzył tylko, czy ona to słyszy, nie przypuszczając, że jest przedmiotem kpin.
Bo nie był... Ale Leyna nie mogła o tym wiedzieć, a w głowie nie chciało jej się pomieścić, że wszystko, co mówiono o tym wstydliwym i zagubionym dzieciaku, może być prawdą. Dziwiło ją tylko, że nawet surowy i nieskłonny zwykle do żartów Gold przyłączył swój głos do ogólnego, szyderczo-żartobliwego - jak sądziła - gwaru, sławiącego Rbala jako żołnierza.
Tymczasem wciąż jechali. Po przekroczeniu granicy Leyna nie mogła wyjść ze zdumienia - padało. Gorąca, dartańska jesień pozostała za nimi; przejście od słońca do błota i deszczu było zupełnie nagłe, tak, jakby oba kraje leżały nie obok siebie, ale były oddalone o tysiące mil i miały zupełnie, zupełnie różne klimaty.
Nie mogła do tego deszczu przywyknąć. Marzła bez przerwy, bez przerwy miała mokre ubranie. Nie pomagały peleryny, kaptury ani płaszcze. Deszcz wciskał się wszędzie. A już do reszty z równowagi wyprowadzało ją, że żołnierze zdawali się wcale nie zwracać na to uwagi. Deszcz był dla nich niczym, nie zauważali go nawet. Nie zauważali też l jej ciężkich od wilgoci włosów, ciągłych dreszczy i bezustannego szczękania zębów. Och, z jakąż przyjemnością patrzyłaby na śmierć ich wszystkich!
- Czego sobie życzysz?
Znajdowali się w jednym z pokoi gościnnych "Pogromcy" - starego, rozpadającego się zajazdu na Sępiej Przełęczy. Siedziała na łóżku owinięta w koc i patrzyła mu śmiało w twarz.
- Chcę wracać do Dartanu - powiedziała spokojnie. - Żądam tego.
- Ach, żądasz...
Oparł się o ścianę.
- I ja, tak po prostu, mam być posłuszny?
- Tak jest.
- Proszę. A czemuż to?
Patrzyli sobie prosto w oczy.
- Ty chyba zapominasz, gwardzisto - powiedziała pogardliwie - dlaczego tu z tobą jestem. Więc ci przypomnę: wieziesz mnie do Złego Kraju, bym ocaliła Baylaya. Tak przynajmniej twierdziłeś dotąd.
Przeszedł się po pokoju.
- Podtrzymuję to.
- Więc oświadczam ci, mój Panie, że jego los nic mnie nie obchodzi. Nie chcę go ratować, nie chcę mu pomóc. Nie kiwnę nawet palcem. Możesz go sobie ratować sam, jeśli ci się podoba. A może chcesz mnie zmusić, bym go pokochała wielką, siostrzaną miłością? - zakpiła.
Milczał.
- Chcę wracać - powiedziała z naciskiem. - Żądam.
Przyparła go do muru i zdawał sobie z tego sprawę. Przełknął ślinę.
Nie chciał, żeby wracała. Była mu potrzebna do... potrzebna...
- Jesteś jego siostrą...
- I cóż stąd? Powiedziałam: jego los nic mnie nie obchodzi. Chcę wrócić do Rollayny.
Chodził powoli od ściany do ściany. Milczał.
- Czekam na odpowiedź, panie.
Z gniewem płynącym z własnej bezradności dostrzegł w jej pełnym wyszukanej grzeczności głosie wyraźną ironię. Odwrócił się plecami.
- Nigdzie nie pojedziesz - oświadczył niesamowicie spokojnym głosem. - Nigdzie nie pojedziesz.
- Ależ dlaczego, panie?
Nie powinna była zadawać tego pytania. Niemożność udzielenia na nie odpowiedzi dusiła go. Wiedział, że jeszcze chwila tej rozmowy i wściekłość rozerwie mu gardło.
- Tylko tyle - powiedział przez zęby. - Tylko tyle.
Ruszył ku drzwiom. Wstała szybko, odrzuciła koc i zastąpiła mu drogę. Po raz pierwszy nie potrafił spojrzeć jej w oczy i to przepełniło kielich. Uderzył ją tak mocno i tak strasznie, że odepchnięte plecami drzwi puściły, a ona sama ze zwierzęcym skowytem wypadła na korytarz. Leżała przez chwilę nieruchomo, potem próbowała się podnieść. Z rozbitego nosa ciekła krew, zalewając usta i podbródek. Stał bez ruchu patrząc, jak powoli klęka, potem opiera ręce o ścianę i pełznie w górę. Gdy wyszedł na korytarz, stała już, przytulona do niej całym ciałem. Oddychała ciężko, ale milczała. Minął ją i równym, odmierzonym ruchem zamknął za sobą drzwi swego pokoju. Usiadł na krześle i szklanym wzrokiem zapatrzył się w ścianę. Siedział tak długo, nie myśląc zupełnie o niczym. Nagle, tknięty przeczuciem, zerwał się i wybiegł na korytarz. Wpadł do jej pokoju...
Pokój był pusty.
Jak szaleniec rzucił się ku schodom. Strącił z nich jakiegoś kupca, a w jadalnej przewrócił stół, przy którym siedzieli dwaj jego żołnierze. Wypadł na majdan. W drzwiach stajni stanął w chwili, gdy kończyła siodłać konia.
- Leyna!!
Z okrzykiem przestrachu odwróciła się ku niemu. Podchodził do niej powoli. Cofała się tak długo, aż za plecami poczuła ścianę. Skuliła się i gdy stanął tuż przed nią, z rozpaczliwą wściekłością napluła mu w oczy.
Poczuł, jakby go napiętnowano rozpalonym żelazem. Bezmyślnie starł ślinę z twarzy, dobył miecza. Wyglądał jak obłąkany.
- Ty... ty cholerna dziwko...
Skuliła się jeszcze bardziej, schowała głowę w ramiona. Podniósł miecz.
- Nie rób pan tego, kapitanie!
Powoli - wszystko robił powoli, jak we śnie - obejrzał się przez ramię. W drzwiach stajni stał Rbal.
- Idź stąd, synu.
- Powiedziałem: nie rób pan tego, kapitanie.
Podszedł bliżej. Patrząca między palcami Leyna ze zdumieniem spostrzegła, że Gold cofnął się o krok.
- Wtrącasz się w nie swoje sprawy, Rbal - powiedział groźnie.
- Być może. Ale jestem przekonany, kapitanie, że żałowałby pan swego czynu.
Zabrzmiało to dwuznacznie, nieledwie jak pogróżka. Gold powoli dochodził do siebie. Wreszcie wrzucił miecz do pochwy.
- Dobrze. Myślę, że nadarzy nam się sposobność do rozmowy w cztery oczy...
- Wolałbym nie, panie. Ale skoro to konieczne...
Zgrzytnął wyciągany z pochwy miecz. Gold natychmiast ponownie dobył swego. I w tej samej chwili Leyna zasłoniła go własnym ciałem.
- Nie!
Znieruchomieli. Rbal spostrzegł łzy na bladej twarzy. Zielone oczy patrzyły błagalnie.
- Błagam, panie, nie zabijaj go... - powiedziała drżącym głosem, nasyconym pełną łez prośbą. - To wszystko moja wina... zresztą... nie zdążył mnie nawet dotknąć... uciekłam... Ale miał prawo myśleć...
Gold osłupiał. Oczy Rbala zalśniły jeszcze groźniej.
- Więc on chciał... chciał cię, pani... - głos miał stłumiony. Teraz - o, teraz brzmiała w nim groźba.
- To moja wina... - ze szlochem opadła na kolana, zakrywając twarz dłońmi. Łzy pociekły między palcami.
Gold wrzucił miecz do pochwy. Rbal uniósł swój wyżej.
- Broń się, panie!
- Nie! - w głosie kapitana brzmiała stłumiona wściekłość. - Nie będę walczył o kłamstwa tej...
- Broń się!!
- Nie! Chcesz - zabij. Proszę. Oto moje plecy.
Przeszedł obok nich i podążył ku wyjściu. Rbal uniósł miecz, ale ręka mu drżała.
- Wybacz, pani - powiedział wreszcie, opuszczając broń. - Nie potrafię uderzyć człowieka w plecy...
Pomógł jej wstać. Przytuliła się gwałtownie i - nie mogąc inaczej zamaskować rozsadzającego pierś mściwego śmiechu - znów wybuchnęła płaczem. Objął ją nieśmiało i jakoś sztywno, wtulając twarz w szczupłe ramię widziała, jak czerwienieją mu uszy. Znów był bezradnym i niezdarnym chłopakiem.
Delikatnie odsunęła się od niego.
- Nigdy ci tego nie zapomnę, panie - szepnęła, ocierając łzy. - Gdyby nie ty...
- Ależ, pani...
- Nic nie mów. Dziękuję...
Lekko wspięła się na palce i dotknęła ustami pąsowego policzka. Chłopak odskoczył jak oparzony.
- Pani... pani...
Odwrócił się i wybiegł ze stajni. Ukryła twarz w dłoniach i parsknęła bezgłośnym, złym śmiechem.
Zabiłaby go bez wahania, gdyby tylko umiała to zrobić. Nie umiała jednak i dlatego potrzebny był jej Rbal. Nie, nie widziała w nim junaka zdolnego stawić czoła Goldowi; nie przerywałaby wtedy starcia w stajni. Ale chłopak był w jej oczach znakomitym materiałem na - skrytobójcę...
Kopyta wierzchowców powoli miesiły błoto. Uporczywy deszcz przybrał na sile. Poprawiła na ramionach ciężką pelerynę i zamyśliła się.
Jechali przez coraz dziksze strony. Droga była właściwie wąskim pasmem gęstego błota, w którym konie zapadały się po pęciny. Dokoła góry. Góry. Góry. Góry...
O ucieczce nie było mowy.
Nie myślała już o tym. Pragnęła powrócić do Dartanu, ale najpierw chciała zobaczyć śmierć Golda i Daganadana, śmierć ich wszystkich. Na Moc, jakże ich nienawidziła! Za to, że zabrali jej Dartan. Za błoto. Za deszcz.
Zadrżała, było bardzo zimno. W tej samej chwili ktoś podał jej płaszcz.
- Pani...
Spojrzała na niego i podziękowała smutnym uśmiechem. Zarzuciła płaszcz na pelerynę.
- Czy daleko jeszcze? - zapytała.
- Dokąd, pani?
- Do najbliższego zajazdu...
Chłopak speszył się, jakby to on był wszystkiemu winien.
- "Pogromca" to ostatni zajazd w tych stronach, pani - powiedział przepraszająco. - Odtąd... będziemy sypiać pod gołym niebem.
Jęknęła. Naprawdę przygnębiła ją ta wiadomość.
- Były tu niegdyś inne gospody, pani - uzupełnił Rbal - ale spalili je rozbójnicy.
- Już tu można ich spotkać? - przestraszyła się nie na żarty.
- Tak, pani. Nawet w Wąskich Górach, tam, gdzie Sępia Przełęcz, jest ich bardzo wielu. A tutaj - wskazał ręką na północ - to już południowe stoki Ciężkich Gór. Gdyby nie deszcz, byłoby je widać jak na dłoni. Ale nie obawiaj się, pani. Jesteś wśród gwardzistów.
Pomyślała, że wolałaby zrezygnować z takiej opieki, głośno zaś powiedziała:
- Wiem o tym. Ale mimo tego boję się. Na pewno gardzisz mną za to, ale nie potrafię być taka dzielna, jak wasze dziewczyny...
Zaniemówił na chwilę.
- Ja tobą gardzę, pani? Ja?
- Cii... Nie oszukuj mnie, Panie. Wiem wszystko. Pogardzasz mną tak samo jak inni, tylko nie okazujesz tego w tak wyraźny sposób... Dziękuję za to.
Milczał. Wreszcie zapytał złowrogo:
- Powiedz, pani, który z nich okazał ci wzgardę? Jestem szóstkowym...
Otaczający ich luźną gromadą żołnierze zaczęli nucić jakąś smutną pieśń. Rbal pokierował koniem. Teraz ich wierzchowce niemal stykały się bokami.
- Po cóż mam ci to mówić panie? Cóż to da? Zasmucił się.
- Nie masz do mnie zaufania, pani? Wybacz, jeśli sprawiłem ci kiedy koi...
- Rbal - powiedziała miękko. - Rbal...
Krew uderzyła mu do głowy. Przełknął ślinę, oczy zabłysły ze szczęścia, ale jakby niedowierzał...
- Mówisz mi po imieniu, pani? Na Moc...
Wyciągnęła rękę i dotknęła jego kolana.
- Leyna, Rbal, po prostu Leyna. Dobrze? dobrze? Proszę... Zesztywniał pod delikatną pieszczotą smukłych palców. Znów przełknął ślinę.
- Nie ośmielę się... pani...
Ich oczy zetknęły się na sekundę. Uciekł ze wzrokiem w bok. Jej dłoń ciągle gładziła szorstki i mokry od deszczu, opinający jego udo materiał.
- Proszę... Czy naprawdę nie jestem godna tego, byś mi mówił po imieniu?
Spojrzał na nią i wyczytał w wilgotnych oczach niemy wyrzut. Zrobił ruch, jakby chciał porwać jej dłoń do ust, ale zabrakło mu odwagi. Znów spuścił wzrok.
- Dobrze... pani...
- Leyno...
- ...
- Leyno, Rbal, proszę...
- Leyno...
Jakiż on był nieśmiały! Pierwszy raz w życiu widziała aż tak nieśmiałego mężczynę! Oto jedzie teraz przerażony i zdruzgotany faktem, że powiedział głośno jej imię... Pochlebiało jej to. Nawet wielcy panowie dartańscy nie odnosili się do niej z taką czołobitnością. Tak, Rbal był materiałem, jakiego potrzebowała. Po odpowiedniej obróbce będzie brylantem, który zarysuje nawet tak twardą stal, jak Gold... Wiedziała już na pewno, że potrafi chłopaka w taki brylant przemienić. Wiedziała, jak się to robi...
- Stóój!
Wstrzymali konie. Żołnierze przestali śpiewać. Tubalny głos porucznika bez wysiłku przebijał się przez szmer deszczu:
- Postój nocny! Druga szóstka - rozbić namioty! Trzecia szóstka - konie! Pierwsza szóstka - posiłek! Wartę nocną trzyma druga szóstka! Potwierdzić!
- Tak, panie! - głosy szóstkowych zlały się w jedno. Żołnierze pozeskakiwali z koni i bez zwłoki porozchodzili się do wyznaczonych zadań. Tylko Gold i Daganadan nadal tkwili w siodłach, trzymając nadzór nad przygotowaniem obozowiska.
Na Leynę nikt nie zwracał uwagi. Rbal bąknął coś przepraszająco i uciekł, jakby nagle zmieniła się w niedźwiedzia. Rozumiała, że musiał ochłonąć...
Zsiadła z konia, którego jeden z żołnierzy natychmiast powiódł do pobliskiego strumienia. Szczelnie otuliła się płaszczem. Było jej zimno, ubranie miała zupełnie przemoczone. Z mimowolnym podziwem patrzyła na poubieranych tylko w krótkie kolczugi i zielone tuniki Gwardzistów, którzy zdawali się drwić sobie z chłodu i wilgoci.
Teren, który wybrano pod obóz, był bezdrzewny; domyśliła się, że wybrano go tylko ze względu na bliskość strumienia. Monotonna skalista pustynia rozciągała się jak okiem sięgnąć. Gdyby nie coraz gęstszy deszcz, nadciągający falami i nie bliska już noc, Leyna ujrzałaby widok wcale nie monotonny. Bo byli, jak to powiedział Rbal, ledwie kilka mil od południowych stoków poszarpanych i groźnych, a nade wszystko niedostępnych Ciężkich Gór.
***
Przetarł zaspane oczy i usiadł na posłaniu. Spojrzał w okno. Był dzień.
Przez chwilę porządkował myśli; gdy się budził miał odczucie, że wszystko, co pamiętał, było snem...
Ależ nie.
Zauważył zdziwiony, że w izbie nie ma nikogo. Gospodarz i Łowczyni musieli już wstać. Dlaczego go nie obudzili?
Wstał, podciągnął spódnicę i założył koszulę. Wbił nogi w buty i wydobył spod poduszki miecz. Chyba jednak polubił go...
Po pierwszej lekcji szermierki Gold był zdziwiony. "Bardzo dobrze ci idzie, panie" - powiedział wtedy. "To dziwne jak na Dartańczyka, ale chyba urodziłeś się do miecza!" Tak właśnie powiedział wtedy i Baylay był bardzo z tego dumny. A pół roku później Gold rzekł: "No, ja już cię niczego więcej nie nauczę. Ale to powinno starczyć... W całym garnizonie mam tylko jednego człowieka, który lepiej macha ode mnie. Nie zgub jednak swoich zdolności. Codziennie rano pofechtuj się, choćby z powietrzem. I nie bądź zbyt pewny siebie. Co innego wywijać mieczem, a co innego ciąć nim człowieka". Te słowa głęboko zapadły w serce Dartańczyka. Nie był pewny siebie. I ćwiczył co rano.
Otrząsnął się z zamyślenia i wyciągnął klingę z pochwy. Zalśniła czysto. Położył pochwę na stole obok zdjętej wczoraj zbroi i wyszedł przed chatę. Zmrużył oczy. Chwilę potem zauważył ją i chciał się cofnąć, ale było już za późno.
Wychodziła właśnie ze strumienia. Bez cienia zażenowania ruszyła w jego kierunku. W miarę jak się zbliżała, coraz wyraźniej widział bujne, ściągnięte szeroką, skórzaną opaską włosy, mokre od lodowatej wody ramiona, małe, śmiesznie sterczące na boki piersi, silne uda i nieregularną, czarną plamę na podbrzuszu. Sprężyste mięśnie grały pod ogorzałą skórą, aż wzdrygnął się na ich widok. Niewielu tylko mężczyzn mogłoby pochwalić się podobną muskulaturą.
Stanęła przed nim i patrzyła z ironią. Odwrócił głowę i mruknął coś na kształt przeprosin, czując się niezręcznie i głupio.
- Oto mężczyzna, który boi się widoku nagiej kobiety - zakpiła. - Patrz, patrz... Do końca życia będziesz mógł opowiadać, że widziałeś Łowczynię w kąpieli.
- Kara!
Odwróciła się szybko. Nie potrafił się powstrzymać od spojrzenia na jej nogi, spięty jak u klaczy zad.
Starzec patrzył na nią surowo.
- Nie sądziłem, że jesteś taka głupia - powiedział z naciskiem. - Nie sądziłem, że jesteś taka głupia. I pusta.
Krew uderzyła jej na policzki.
- Uważaj, do kogo mówisz, Starcze...
Patrzył na nią bez zmrużenia oka. Spuściła nagle wzrok.
- Wybacz, ojcze. To prawda, jestem głupia.
Szybko przeszła obok Baylaya i weszła do chaty.
- Nie miej jej tego za złe - powiedział Starzec.
Baylay potrząsnął głową.
- Nic się nie stało... - mruknął bezmyślnie.
- To nieprawda. Widzę, że w jakiś sposób sprawiła ci przykrość. Wybacz jej. Jest Armektanką, tam nie wstydzą się nagości... zresztą sam wiesz o tym najlepiej.
Spojrzał zaskoczony.
- Ona jest Armektanką?
- Tak.
Na krótką chwilę zaległo milczenie.
- Ale nie mówmy już o tym - rzekł nagle Starzec. - To jej sprawa, jeśli zechce, powie ci kiedyś o sobie coś więcej.
Zmienił nagle temat.
- Miecz? Więc jednak...?
Baylay ze zdziwieniem spojrzał na trzymaną w ręku broń.
- Och, nie... Chociaż... Mój przyjaciel przykazywał mi, bym w Górach zawsze miał broń pod ręką.
- Bardzo dobrze ci zatem radził. Kim jest twój przyjaciel? Nie gniewasz się chyba, że tyle pytam? Nie gniewasz się chyba?
- Skądże... - Baylay oparł się o ścianę domu. Był dziwnie rozluźniony, onieśmielenie, którego nie potrafił się pozbyć wczoraj, znikło gdzieś bez śladu. - Wydaje mi się, panie... nie śmiej się, proszę... że nie można się na ciebie gniewać...
Starzec uśmiechnął się, ale jego oczy spoczęły na twarzy młodzieńca z żywym zainteresowaniem.
- No, no... - powiedział. - A to dlaczego?
- Nie wiem... Masz w sobie dostojeństwo, panie. I... mądrość.
Starzec wciąż się uśmiechał.
- Cieszę się, że nie jesteś taki wystraszony, jak wczoraj - powiedział nagle. - Cieszę się, synu. Czy pozwolisz mi zwracać się do ciebie po imieniu?
- Ależ tak, panie! Na Moc, przecież ty go dotąd nie znasz...
Pochylił głowę.
- Jestem Baylay A.B.D.
Starzec zdziwił się.
- Jesteś zatem magnatem, panie...
- Panie?
Roześmieli się obaj i aż wydało im się to dziwne. Najbardziej Baylaowi. Zapomniał już, co to śmiech...
- Mnie wszyscy nazywają Starcem. Ale, ty Baylay...
Odwrócił się powoli i odszedł kilka kroków.
- Jeśli chcesz, mów do mnie ojcze. Tak, jak Karenira.
Wyszła nagle zza węgła. Nieco zawstydzony opuścił miecz. Z uśmiechem pokazała mu swój.
- Właśnie przyszłam sprawdzić, czy jeszcze pamiętam, jak się tym posługiwać.
Była zupełnie inna niż ta milcząca, ponura dziewczyna, którą widział w nocy przy ognisku. I inna, niż wczoraj. Może sprawił to nowy strój, który zapewne otrzymała od Starca?
Odpowiedział niezbyt pewnym uśmiechem.
- Dobrze.
Stanęli naprzeciwko siebie. Dała mu znak i zaatakowała. Broń drgnęła mu w dłoni. Nie był przygotowany na tak silny cios. Ale następny był jeszcze potężniejszy. Chwycił mocniej rękojeść. Po kilku dalszych uderzeniach odzyskał pewność siebie. Atakowała mocno, ale niewyszukanie. Cała sztuka polegała na tym, żeby utrzymać żelazo w dłoni. Była naprawdę bardzo silna.
Spokojnie sparował kolejne uderzenia. Spojrzała na niego z uznaniem.
- Bardzo dobrze, panie - powiedziała, opuszczając broń. - Naprawdę bardzo dobrze. Nie jestem mistrzynią miecza, ale też co nieco umiem.
Teraz on zaatakował.
- Baylay.
Wychwyciła dwa szybkie pchnięcia.
- Baylay?
- To moje imię.
Podbił jej broń w górę, pociągnął. Miecz uderzył w ścianę. Leciutko dotknął sztychem jej szyi.
- A twoje, pani?
Patrzyła z niekłamanym podziwem.
- Nie poznałam się na tobie od razu... Baylay. Pokonałeś Łowczynię. Zasługujesz na to, bym ci powiedziała swoje imię.
Opuścił miecz.
- Znam je, Kara.
Zmarszczyła brwi. Pomyślał, że nieprędko nauczy się wytrzymywać jej spojrzenie.
Pochylił się i podniósł leżący na ziemi miecz.
***
Aż zaniemówiła.
- Za dużo sobie pozwalasz, mój panie - wysyczała wreszcie przez zęby. - Z tobą w jednym namiocie? I co, może jeszcze z nim?
- Tak. Ze mną i z kapitanem.
Wyciągnęła rękę.
- Precz!
Doganadan odwrócił się bez słowa i odszedł. Została sama. Usiadła na niewielkim kamieniu i uspokoiła pełen gniewu oddech. Deszcz szumiał monotonnie.
- Pani...
Było już zupełnie ciemno, ale z łatwością rozpoznała jego nieśmiały głos. Zalała ją fala nagłej wdzięczności. Doprawdy, gdyby nie on, przyszłoby jej chyba samotnie spędzić noc pod gołym niebem.
Zadrżała.
- To ty? Rbal, jak dobrze...
Usiadł przy niej, ale z szacunkiem zachował pewną odległość. Przysunęła się, przytuliła nagłym, bezradnym ruchem. Poczuła pospieszny łomot jego serca.
- Zimno mi... - poskarżyła się jak dziecko.
Zdjął z pleców grubą pelerynę.
- Och, nie... Obejmij mnie raczej.
Zrzuciła jednak z ramion mokry płaszcz i, także przemoczoną, własną pelerynę. Jego była od środka zupełnie sucha, bo z koziej skóry. Wilgoć spływała po sierści.
Okrył nią swoje i jej plecy. Siłą niemal otoczyła się szczupłym ramieniem. Przycisnęła jego dłoń do swej piersi. Z przestrachem cofnął rękę.
- Wybacz, pani...
- Leyna. Miałeś mówić Leyna.
- Leyna.
Umieściła jego dłoń na poprzednim miejscu, przytrzymała. Czuła, jak nerwowo drżą mu palce, a przecież nie poruszył nimi, choć sztywny z zimna sutek musiał kłuć dłoń nawet przez kaftan i koszulę.
Milczeli.
- Powiedz, ty nigdy nie byłeś z żadną kobietą, prawda? - zapytała nagle cicho.
Drgnął. Była pewna, że się zaczerwienił. Chciał coś powiedzieć, ale zamknęła mu usta pocałunkiem... Nawet tego nie umiał.
- Kocham cię, Rbal. Tak strasznie cię kocham.
Złapał powietrze. Dygotał cały, jak w paroksyzmie febry.
- Ja... - urwał przerażony. Ale i tak była zaskoczona, że próbował to powiedzieć.
Zaczął ją gwałtownie i niezręcznie całować po twarzy, po włosach... Ciemności skryły jej wzgardliwy uśmiech.
Nie mogła mu pozwolić na zbyt wiele. Musiał jej pragnąć bez przerwy, nawet przez moment nie mógł być syty. Delikatnie uwolniła się z jego objęć. Należało rozpocząć grę.
- Musimy uciec, Rbal - szepnęła wprost do ucha. - Musimy uciec, daleko. Tylko musisz wymyślić na to jakiś sposób...
Świt zastał ich pod tą samą skałą, przemoczonych i zziębniętych. Udali, że nie widzą nienawistnego spojrzenia, jakim obdarzył ich wychodzący z namiotu Gold. Siedzieli - przytuleni...
Wypoczęci żołnierze raźno zwijali obóz, inni kulbaczyli konie. Kwadrans po pobudce już wyruszano w drogę. Śniadanie było w siodłach.
Deszcz padał bezustannie. Leyna nie rozumiała, jak taka masa wody może nie powodować powodzi, zwłaszcza tam, gdzie skalisty grunt (a prawie wszędzie był taki) nie chciał przyjmować wilgoci.
- Gdyby taki deszcz spadł na równiny Armektu - tłumaczył Rbal - byłaby powódź. Ale tu są góry. Tworzy się po prostu mnóstwo strumieni, rzeczek, jeziorek... Strumienie zmierzają ku rzekom, rzeki ku Morzu Zamkniętemu albo ku Bezmiarom... i to wszystko.
- Nie pojmuję, jak można żyć w takim deszczu...
- Można, pani - zatytułował ją po swojemu. - Można go nawet pokochać. Zresztą nie zawsze pada bez przerwy. Latem tylko wieczorem, zimą wieczorem i w nocy. Ale teraz mamy jesień. A jesienią i wiosną - sama pani widzisz.
Jakby na potwierdzenie tych słów deszcz przybrał na sile. Poprawiła na głowie kaptur.
- Sądzę, że koło południa zrobimy długi postój - powiedział Rbal. - Tu niedaleko są jaskinie, w których zatrzymywałem się wielokrotnie, by wysuszyć odzież i rozpalić ogień. Kapitan... on zna je także. To bardzo ciekawe miejsce. Niepisane prawo zabrania tam dobywania broni. Zdarza się, że siedzą tam przy jednym ogniu żołnierz i rozbójnik, rozbójnik i kupiec, kupiec i pastuch... Jest w nich zawsze spory zapas drewna. Zobacz, pani - pokazał przytroczoną do siodła wiązkę chrustu. - Każdy, kto tam jedzie, zbiera po drodze opał. Wprawdzie drewno jest zbyt mokre, by rozpalić z niego ognisko, ale gdy wyschnie, przyda się innym... Dzięki tej tradycji w jaskiniach zawsze można się ogrzać...
Rozejrzała się dokoła. W samej rzeczy, każdy żołnierz wiózł pęk gałązek, patyków...
- Szóstkowi - do mnie! - zagrzmiał od czoła głos Daganadana. Rbal odwrócił się.
- Belgon! - zawołał.
Młody, chudy żołnierz zatoczył koniem i zrównał się z nimi. Leyna obrzuciła go uważnym spojrzeniem. Twarz nie była jej obca, wielokrotnie widziała tego człowieka w towarzystwie Rbala.
- Belgon to mój serdeczny przyjaciel - zarekomendował Rbal. - Dotrzyma ci, pani, towarzystwa. Możesz zdać się na niego we wszystkim tak, jak na mnie.
Klepnął konia po zadzie i podążył na czoło pochodu. Belgon uśmiechnął się niepewnie, ale jakby z ukrytą ironią.
- Pewnie nie zechcesz ze mną rozmawiać, pani - powiedział wyraźnym, przyjemnie brzmiącym głosem. - Wszak jestem tylko zwykłym wyżej postawionym.
Przemogła niechęć, choć nie było to łatwe.
- Mylisz się, panie - owo "Panie" ledwie przeszło jej przez gardło. - Jesteś przyjacielem Pana Rbala, a to znaczy dla mnie niemało.
- Domyślam się, pani. Rbal mówił mi o wszystkim.
Spojrzała na niego spod kaptura tyleż zaskoczona, co zaniepokojona.
- Nie obawiaj się, pani - powiedział, jakby odgadując jej myśli. - Rbal to dla mnie więcej, niż przyjaciel... Od dzieciństwa wychowywaliśmy się razem, razem wstąpiliśmy do Gwardii... Nie mamy przed sobą tajemnic.
- Wiesz zatem wszystko?
- Tak.
Milczeli przez chwilę.
- Dobrze się stało - powiedział wreszcie - że mamy okazję zamienić kilka słów. Widzisz, pani... Rbal to jakby... trzej ludzie w jednej skórze. Rbal jest znakomitym, nie znającym strachu żołnierzem, jednocześnie zaś nieśmiałym i płochliwym chłopaczkiem. I jest jeszcze - wybacz, pani - Rbal-kochanek...
- Jak śmiesz? - powiedziała bez gniewu.
- Och, pani, przecież mówiłem, że wiem o wszystkim!
Znów zaległo milczenie.
- A Rbal jako kochanek - podjął nagle - nie przedstawia dla takiej jak ty kobiety żadnej wartości. Nie jestem tak naiwny jak on i mam oczy...
- Jak śmiesz?!
- ...wytłumacz mi więc, po co zawracasz mu w głowie?
Milczała z urazą i gniewem na twarzy, a strachem w duszy. Belgon był człowiekiem niegłupim, a zatem - niebezpiecznym jako przeciwnik. Nie wiedziała, co robić.
- Odkryłem wszystkie niemal karty, pani. Teraz twoja kolej.
Milczała.
- Nie masz wyboru. Wiem zbyt dużo, by pozostać z boku... zbyt mało jednak, by wejść do gry. Zwłaszcza po twojej stronie.
Spojrzała na niego szybko.
- Wahasz się. Powtarzani: nie masz wyboru. Udowodnię ci to. Oto moja ostatnia karta: sądzę, że chcesz posłużyć się Rbalem... do zamordowania kapitana. I jeśli nie dowiem się czegoś wie...
- A więc tak! - powiedziała nagle z wściekłością i determinacją. - Masz rację, ty przeklęty głupcze! Rbal...
- A otóż i on - przerwał jej nagle głośno, a ciszej dodał: - Bądź spokojna, pani. I prowadź swe dzieło...
Rbal wstrzymał konia.
- Nasza szóstka ma odbyć zwiad - powiedział niechętnie. - Pan kapitan zarządził - dodał z niezwykle brzmiącym w jego ustach przekąsem.
- Kiedy? - zapytał Belgon.
- Natychmiast. Spojrzał błagalnie na Leynę.
- Wybaczysz mi, pani, prawda?
Zbyt podniecona rozmową z Belgonem zdobyła się tylko na skinięcie głową.
- Jedź - dodała chwilę potem. - I wracaj szybko.
Belgon uśmiechnął się krzywo.
- Co? Jak sądzisz? - zapytał Gold.
Powolny i flegmatyczny Daganadan długo kręcił głową.
- Nie wiem - wymamrotał wreszcie. - Chyba... chyba już nie żyje. Ale tak czy inaczej naszym obowiązkiem jest to sprawdzić.
Golda zdziwiło to, tak długie jak na Daga, zdanie. Musiał być szczerze zainteresowany losem Baylaya.
- Co do tego nie mam wątpliwości - powiedział. - Ale czy - gdyby jednak żył - zdołamy mu pomóc? To jest Zły Kraj, Dag.
- A to jest miecz, Gold. Tylko po co ta dziewczyna? Że siostra? To co? Trzeba było od razu. Samemu. Szkoda na nią czasu.
Trafił w czuły punkt. Gold niejednokrotnie już zadawał sobie pytanie, po co tracił czas na podróż do Dartanu i z powrotem. Los Baya był Leynie obojętny - to już wiedział na pewno. Powinien był to przewidzieć i - miast marnować dni i tygodnie na jej porwanie - ruszyć od razu do Kraju.
- Stało się - powiedział. - Ale teraz...
Dag tylko z wyglądu był ociężały i tępy. Myśleć umiał jasno i szybko.
- Kochasz ją? Bzdura. Jest piękna - zgoda. Nawet bardzo. Ale głupia. I próżna, Gold. Zawróciła ci w głowie - oczywiste. Długa podróż, długo sami... Ale teraz? Otrząśnij się.
- To nie takie proste, Dag.
- Twoja sprawa. Ale sam widzisz. Hamuje marsz. Przeszkadza. To raz. A dwa...
Zamilkł.
- Co dwa?
- Nic. Na razie.
Gold zirytował się.
- Mów wprost, o co chodzi. Jeżeli jeszcze my dwaj zaczniemy stroić do siebie tajemnicze miny...
- Otóż to. Spójrz do tyłu.
Gold obejrzał się niespiesznie i na pozór mimochodem. Między luźno jadącymi żołnierzami dostrzegł zwartą, trzyosobową grupkę. Spojrzał na Daga.
- Niedobrze - powiedział ten. - Rbal był zdyscyplinowany. A teraz? Ile czasu temu kazałem mu jechać na patrol? I co? A ten incydent w stajni? Przeszkodził ci. W końcu to dobrze. Ale przeszkodził dowódcy. A ta noc pod skałą?
Gold zamyślił się. Też miał oczy i widział. Nie podobało mu się, że Leyna robi piękne oczy do chłopaka, ale starał się być obiektywny i wmawiał sobie, że powoduje nim zwykła zazdrość. Nie można było jednak posądzać o zazdrość Daga, który zawsze był wielkim wrogiem kobiet, tak w szeregach Gwardii, jak i w ogóle.
- Kto wie, może masz rację, Dag.
- Mam. Była sama. Potem dwoje. Teraz jest ich troje, Gold. Gdy żołnierz przestaje słuchać dowódcy - to źle. Gdy zamiast dowódcy, słucha obcego - to bardzo niedobrze. Bardzo niedobrze, Gold.
- Podejrzewasz ich o coś? Mów, skoro już zacząłeś.
- Mówić, Gold? Trzeba działać. Nie mówić.
- Ciągle nie wiem, o co ci chodzi... Masz jakiś pomysł?
- Tak. Wyznaczyć dwóch ludzi. Niech odwiozą ją do Dartanu.
- Przez pół Grombelardu? Poza tym... nie, Dag.
- Gold. Ona nigdzie nie pojedzie. Rbal nie dopuści. Albo ucieknie z nią. Zobaczymy, co knują.
- Skąd... skąd ten pomysł?
- Co? Nie mam racji? Zobaczysz.
- A jeśli jednak... odjedzie do Dartanu?
Daganadan pokręcił głową.
- Gold, nie myślisz. Do Dartanu - dla wszystkich. A dla nas - czemu nie do Badoru?
Gold z nagłym zrozumieniem spojrzał mu w oczy.
***
Takiej ulewy dawno już nie widzieli. Na dziesięć kroków nie było nic widać.
- Stój! Kto idzie?
Zza ściany deszczu wynurzył się ociekający wodą wartownik. Rbal zeskoczył z konia.
- Trzecia szóstka - odpowiedział. - Ze zwiadu.
Wartownik zasalutował i wskazał drogę. Po chwili znaleźli się w suchym, ciepłym wnętrzu jaskini. Płonęły trzy ogniska, wokół największego siedzieli półnadzy żołnierze, nad pozostałymi suszyły się peleryny, kaftany i buty.
Z tonącego w półmroku zakamarka jaskini wynurzył się porucznik. Rbal wyprostował się niechętnie.
- Powrót z patrolu, panie - zameldował ponuro. - Spokój.
Daganadan spokojnie wymierzył mu policzek. Głowa młodzieńca odskoczyła w bok.
- Jak stoisz? Co jest - burdel?
Rbal zacisnął zęby. Ściągnął pięty, przycisnął dłonie do ud.
- Powrót z patrolu, panie - szczeknął regulaminowo. - Melduję: spokój.
- Dziękuję - powiedział Daganadan, nie zwracając uwagi na błyszczące wściekłością oczy chłopaka. - Przebierz się i zgłoś. Odprawa. Tam - wskazał mroczny kąt jaskini, gdzie na rozłożonych siodłach siedzieli Gold i dwaj szóstkowi.
- Słucham, panie!
Daganadan odszedł. Rbal stał przez chwilę nieruchomo, potem rozejrzał się dokoła. Wypatrzył ją przy jednym z mniejszych ognisk. Podszedł szybko.
- Och, Rbal! - na jego widok śliczne oczy zwilgotniały. Wyciągnęła ręce. - Błagam, nie odchodź już nigdy na tak długo! Błagam...
- Co się stało, pani?
- Nic... nic... - wtuliła twarz w fałdy jego mokrej od deszczu peleryny. Poczuł, że drży cała.
- Kto cię skrzywdził? Powiedz... na wszystkie Moce...
- Uciekajmy stąd, Rbal! Uciekajmy, błagam, uciekajmy...
Zagryzł wargi.
- To... to chyba niemożliwe... On... nigdy do tego nie dopuści.
- Więc nie ma ratunku?
Spojrzał w jej zapłakane oczy. Policzki miała zaczerwienione, usta zaciśnięte. Podbródek drżał leciutko.
- Zabiję go - powiedział nagle szybko i z determinacją. - Zabiję go i wszystkich, którzy mi staną na drodze... Uciekniemy po trupach. Moi ludzie pójdą za mną...
Wyglądała na przerażoną.
- Och nie, Rbal, tylko nie to! Może... może on... zgodzi się nas puścić?
Zaśmiał się nerwowo. Przez chwilę znów był tym porywczym, zuchwałym Rbalem, jakiego widziała w stajni.
- Puścić! - parsknął z pogardą. - On sam chciałby cię zdobyć, myślisz, że nie widzę, jak patrzy na ciebie? Raz mu się nie udało...
Patrzyła na niego ze strachem w oczach.
- Rbal... nie, to niemożliwe... Wtedy to była kłótnia...
- Niemożliwe!?
Usiadła nagle.
- Na Moc... skąd mogłam wiedzieć? Na Moc, na Moc... to prawda, chciał mnie przecież... już wtedy... Co teraz, Rbal?
Wyglądała tak nieszczęśliwie i bezradnie, że poczuł ściskające gardło wzruszenie.
- To, co powiedziałem - rzekł cicho.
Odwrócił się i podążył w kąt jaskini, który mu wskazał Daganadan.
- A otóż i pan Rbal - powitał go zgryźliwie Gold. - Prosimy.
Usiadł.
- Skoro już wszyscy są, przedstawię plan działania na najbliższe dni - rzekł kapitan. - Ale wcześniej sprawa pierwsza: dyscyplina. Od dziś koniec z jazdą kupą. Jedziemy teraz w szyku, trójkami.
Zamilkł na chwilę.
- Sprawa druga: Pani Leyna A.B.D.
Rbal drgnął.
- Pani Leyna A.B.D. wraca do Dartanu. Eskortować ją będzie druga szóstka pod wodzą Ehdeha. Ehdeh. Odpowiadasz głową za jej zdrowie i życie.
- Słucham, kapitanie.
Gold przyjrzał się bacznie otaczającym go twarzom.
- Czy są pytania?
Po długiej chwili Rbal powoli skinął głową. Był blady.
- Mów.
- Proszę o powierzenie mi komendy nad eskortą. Powiedział Daganadan:
- Zadania zostały wyznaczone. To sprawa twoja. I Ehdeha. Jego zgoda zadecyduje.
Rbal spojrzał na łysego jak kolano szóstkowego. Ten pokręcił głową i powiedział dziwnie uprzejmym, jak na niego, tonem:
- Nie, Rbal. Nie spieszy mi się do grobu. Wolę jechać do Dartanu, niż do Kraju. Zrozum.
Rbal wyczuł lekką kpinę w jego głosie i zrozumiał, że to wszystko zostało ułożone z góry. Wstał.
- Mogę odejść?
- Tak. Czy ktoś jeszcze ma pytania?
Rbal powoli szedł w stronę wyjścia z jaskini. Leyna wołała go nieśmiało, ale nie usłyszał.
Był spokojny. Zawsze, gdy na drodze stawał mu wróg, był spokojny.
Nie wierzył w to, że Leyna ma być odwieziona do Dartanu. Sądził raczej, że Gold zamierza gdzieś ją uwięzić, by po powrocie z Obszaru mieć do swojej dyspozycji. Gdzie? A ot, choćby w Badorze, albo w niedalekim Riksie. W Grombie. Golda znali wszyscy komendanci Gwardii na terenie Grombelardu, każdy z nich gotów był wyświadczyć mu tę drobną przysługę i "przechować" zdobycz przez dowolnie długi okres.
Nędznik.
Powoli rysował się w głowie młodzieńca prowizoryczny na razie plan. Rozdzielenie oddziału na dwie grupy było okolicznością sprzyjającą. Na ludzi ze swej szóstki mógł liczyć; zrobią wszystko, co im każe. Miałby więc do pokonania tylko ośmiu ludzi: szóstkę Lordosa no i tych dwóch - porucznika i kapitana. Sześciu na ośmiu.
Wiedział, że jest w stanie wziąć na siebie trzech ludzi. Belgon dwóch - na pewno. Pozostali też umieli walczyć. Gdyby pokonał oddział Golda, pozostałoby dogonić grupę Ehdeha. Z zasadzki...
Nie czuł smagającego twarzy deszczu. Stał w miejscu i myślał. W oczach błyszczały mu iskierki graniczącej z szaleństwem zawziętości.
Godzinę później powiedział o wszystkim Belgonowi.
***
Brule-Czarownik był potężny i bardzo, bardzo mądry.
Gdy był młody - a zatem dwieście, może trochę więcej lat temu - pragnął całą duszą jednej tylko rzeczy: pokonać ZŁO.
Był mądry już wtedy i wiedział doskonale, że chcąc z czymś walczyć, trzeba to pierwej poznać.
Poznawał zło od dwustu lat - i wciąż go nie znał. Wciąż nie widział jego granic. Przy całej swej potędze i mądrości dusił się, miotał bezsilnie rozumiejąc już, że jego szansę w tej nierównej walce są żadne, że został pokonany, nim rozpoczął bitwę. Widział wielkie zło, potem małe zło, potem już widział każde zło, widział je wszędzie, wszędzie... Otwierał szeroko oczy na widok ludzi, którzy szli przez życie nawet go nie zauważając, a gdy już widzieli, to tylko to największe.
Wielkie zło jest niczym - i to była właśnie mądrość Brula. Wielkie zło występuje tylko czasem; jest, jest wielkie, ale - rzadko w końcu spotykane. Najgorsze - i to była druga prawda Brula - jest szare zło; zło zwykłe, powszednie, zamazane i niewyraźne; zło, nad którym świat przeszedł do porządku dziennego; zło, które spotyka się na każdym kroku a któremu przyznano rację bytu; zło, o którym mówi się "tak to już jest". To zło, które czai się w obrzydliwie oczywistym stwierdzeniu, że "ludzie są różni"; szare zło, które śpi w każdym niewolniku, w każdym trędowatym, w każdym bezrękim i w każdym biedaku; szare zło rozbójników i gwardzistów; szare zło skrytobójców. "Zabili go bandyci". "Och, na Moc, to straszne". I dalej pogodne życie, chyba, że ci sami rozbójnicy zabiją syna, żonę lub matkę. Wtedy - o, wtedy jest to czarne zło, równie czarne jak wojna i zaraza.
Trzecią prawdą Brula, prawdą odkrytą niedawno, było przekonanie, że nie ma dobra.
Brule-mędrzec, Brule, który chciał walczyć ze złem - był człowiekiem złym. Zbyt długo, o, zbyt długo grzebał w istocie zła. Zbyt długo, by kiedykolwiek móc grzebania zaprzestać. Gdy ręce miał już brudne po łokcie - nie potrafił ich domyć.
A potem już nie chciał. I nie wiedział jak.
Jednak gdzieś... gdzieś na dnie jego duszy tliła się jeszcze iskierka sumienia. Ale iskierka przygaszona i świecąca dziwnym, bardzo dziwnym światłem. Wszystko, co zdołała z mroku wyłuskać - to pragnienie przekazania komuś ogromnej wiedzy jaką on, Brule, posiadał. To jedno, jedyne dążenie powoli, bardzo powoli utożsamiło się w na poły szalonym umyśle z jakąś namiastką dobra. A w każdym razie - z czymś różnym od zła.
Olbrzymie, przykute łańcuchami do skały psy zaczęły radośnie ujadać i przymilnie skomleć na jej widok. Bardzo je lubiła, często siadała na ziemi otoczona przez nadstawione do głaskania łby i ziejące paszcze, by opowiadać o wszystkim, co tylko było do opowiedzenia. Gdy lizały ją po rękach i po twarzy, broniła się z całej siły ze śmiechem, a one nawet nie czuły uderzeń drobnych pięści. Były wielkie i ciężkie jak niedźwiedzie.
Ale czasem, w przypływie nagłej czułości, przyciskała swój zadarty, trochę piegowaty nosek do olbrzymiego, wilgotnego nosa któregoś z nich. Zaciskała dłonie na wielkich, sterczących uszach, wywijała je na lewą stronę, a psy nauczyły się już, że ona to lubi i nie rzucały gniewnie łbami. Nawet Brule był zdumiony miłością i przywiązaniem, jakie okazywały jej te krwiożercze bestie, z których każda w pojedynkę dawała rady nawet groźnemu mieszkańcowi Obszaru - zielonemu nietoperzowi. Wreszcie doszedł do wniosku, że ta zażyłość z jego psami jest niewskazana. Prosiła i błagała, ale był nieugięty.
Podeszła jeszcze bliżej. Psy szarpały grube, ciężkie łańcuchy i prawie wyły z radości. Olbrzymie, kudłate ogony kiwały się jak poruszane jedną siłą. Arks, król sfory, przypadał do ziemi i skomlał jak mały szczeniak. Powoli rozwinęła Bicz, z którym nigdy się nie rozstawała, i na odlew smagnęła kudłate boki. Następne uderzenie wymierzyła prosto w nos Arksa.
Nie rzuciły się na nią, nie zawyły nawet, choć strumyczki krwi spływały po sierści.... Arks leżał na boku i patrzył na nią gasnącymi ślepiami. Jego wielki, paskudny pysk, który zawsze tak chętnie głaskała, był rozcięty niemal na pół. Z ogromnego, czarnego nosa pozostały tylko krwawe strzępy. Chciał wstać, ale nie potrafił już nawet zaskomleć.
Psy powoli, z podwiniętymi ogonami, chowały się między skałami. Nie piszczały, nie szczekały, nie warczały nawet. Ta straszna, budząca przerażenie i łzy cisza doprowadziła ją do nagłej wściekłości. Kopnęła najbliższą miskę, potem drugą i trzecią... Odwróciła się wreszcie i - tłumiąc szloch - pobiegła niezgrabnie.
"Tak trzeba" - powtarzała sobie z bólem. "Tak trzeba..."
Była pewna, że zrobiła dobrze, ale świadomość tego nie pomogła. Gdy ciężko dysząc dobiegła do rozpostartych opodal ruin zamku, policzki miała mokre. Oparła się plecami o resztki kamiennego muru i uniosła swą śliczną buzię ku niebu. Łzy wciąż płynęły.
Wypłakała się i to pomogło. Już spokojniejsza weszła w labirynt wielkich, często na pół zburzonych korytarzy. Obcasy wysokich, sięgających bioder butów z wywiniętą cholewą postukiwały cicho w rytm jej drobnych, niezbyt pewnych i zabawnie statecznych kroków.
W ruinach niepodzielnie panowały kurz i brud. Ogromne, wcale nie obawiające się obecności człowieka szczury niechętnie schodziły z drogi...
Zakręciło jej się nagle w głowie, oparła ramię o ścianę, przyciskając dłonie do wzdętego, wyraźnie rysującego się pod luźną, białą koszulą brzucha. Przemawiało nowe życie...
Dotknęła czołem chłodnego muru. Słabość minęła, ale ona wciąż stała, z rozmarzonym uśmiechem myśląc o dniu, kiedy po raz pierwszy usłyszy JEGO płacz, kiedy będzie trzymała w ramionach swoje PIERWSZE,.JEDYNE, NAJDROŻSZE... Obraz zbitych psów uleciał z pamięci bez śladu, myślała już tylko o kwileniu dziecka, jego gaworzeniu, jego pierwszym słowie, które mogło brzmieć jedynie...
Dreszcz rozbudzonej dumy i szczęścia przeszył drobne ciało. Śmiała się cichutko, gdy wodząc dłonią po ścianie przyklękła, by podnieść upuszczony Bicz. Wstała i poszła dalej. Bicz wlókł się za nią po podłodze jak czarny, długi ogon.
Stanęła przed właściwymi drzwiami. Błyszczące radośnie oczy przygasły nieco, pojawiło się w nich napięcie. Zapukała.
- Wejdź!
Zamknęła za sobą drzwi. Jej wzrok długo błądził wśród stosów ksiąg, szczątków mebli, kamieni, kości zwierzęcych i ludzkich, to otwartych, to zamkniętych skrzyń i tysięcy innych szpargałów, nim wreszcie natknęła się na jego, błyszczące w półmroku pomieszczenia, oczy.
- Jesteś - powiedział swym mocnym, choć głucho brzmiącym głosem. - Czy zrobiłaś, co kazałem.
Zawsze pytał, czy wykonała polecenie, choć dobrze wiedział, że nie mogła nie wykonać.
- Tak, Panie - odparła cicho.
- Podejdź.
Czuła się wobec niego taka mała i bezradna. Onieśmielał, górował nad nią jak wielkie, ciężkie wzgórze nad samotną skałą. Zawsze zbliżała się do niego z lękiem, choć nigdy nie wyrządził jej nic złego. Przeciwnie. Dał to, czego nikt dotąd dać nie potrafił - dziecko.
Stanęła tuż przy fotelu, na którym siedział. Ujął jej dłoń i ucałował z przedziwną czcią i pokorą. Zawsze tak robił, choć nigdy nie rozumiała, dlaczego. Zresztą - w ogóle nie rozumiała.
- Dobrze, dziecko. Usiądź mi na kolanach.
Znów był jej panem i władcą. Posłusznie i z wdzięcznością zrobiła to, czego żądał. Nieśmiało, tak, jak zawsze, objęła go za szyję.
Dotknął jej brzucha i przez moment jakby nasłuchiwał. Potem powiedział:
- Za jedenaście dni urodzisz syna.
Krzyk radości zamarł w gardle, by zmienić się w spazmatyczne westchnienie szczęścia. Powoli osunęła mu się do nóg. Podniósł ją łagodnie.
- No dobrze - rzekł. - Cieszę się wraz z tobą. Ale teraz odejdź. Chcę być sam.
Wstała i z jaśniejącą twarzą podążyła do drzwi. Odprowadzał wzrokiem jej niewysoką zgrabną mimo ciąży sylwetkę, potem gdy wyszła, zamyślił się.
Jedenaście dni...
Jakie będzie to dziecko? Jego dziecko? Poprzez napiętą skórę jej brzucha czuł bijącą z wnętrza ciała Moc. Jeśli dziecko już teraz miało w sobie Moc, znaczyło to, że będzie półbogiem. On sam, który był przecież potężnym czarownikiem, nawet on nie miał w sobie Mocy. Umiał nawiązać z nią kontakt, umiał z niej czerpać, ale nie przenikała go.
"Byleby tylko urodziło się człowiekiem" - pomyślał.
A nie zanosiło się na to. Ilara była brzemienna dopiero od dwóch miesięcy. Mały człowiek nie mógłby rozwijać się tak szybko.
Zaklął cicho. Jeśli nawet ona, ona - wybrana spośród setek i tysięcy kobiet - jeśli nawet ona urodzi mu potwora... będzie to oznaczać, że on, Brule, nigdy nie doczeka się ludzkiego potomka.
Tak często bywało. Dzieci czarowników nigdy nie były zupełnie takie jak dzieci zwykłych ludzi. Zawsze były... inne, najczęściej złe, zwykle też różniły się od innych dzieci zewnętrznie. Nierzadko te różnice były bardzo duże...
Jak dotąd wszystkie kobiety, które wybrał, rodziły mu potwory. Pierwsze dziecko było całe czarne, a zamiast głowy miało lepką, galaretowatą kulę z cuchnącej, obrzydliwej masy. Drugie - dziewczynka - nie miało dłoni. Ale urodziło się martwe. Trzecie, ostatnie jak dotąd, było tylko siną, ciepłą i oddychającą bryłą.
Teraz oczekiwał czwartego.
Chciał go, musiał je mieć. Ogarniała go rozpacz, gdy pomyślał, że cała nagromadzona w ciągu wieków wiedza pójdzie w zapomnienie w chwili jego, Brula śmierci. A czuł śmierć. Była blisko - dwadzieścia, może trzydzieści lat od niego.
Dziesięciu lat potrzebował, by przekazać swemu synowi wszystko, czego się sam nauczył. A przecież musiał jeszcze czekać, aż syn dorośnie.
Wstał ciężko z fotela i podszedł do wąskiego, wysokiego okna. W nasyconej kurzem smudze światła ukazała się jego stara, zmęczona twarz: poorane zmarszczkami czoło, wypukłe, wyblakłe oczy, gęste, wciąż czarne wąsy i broda. Garbaty, duży nos tkwił nad szerokimi wargami jak dziób gotowego do ataku jastrzębia.
O, był jeszcze silny! Nie tylko jako czarownik, ale też jako człowiek, jako mężczyzna. Potrafił wciąż biegać, wspinać się na skały, potrafił strzaskać dębowy stół jednym uderzeniem topora.
Jeszcze...
Czarownik starzeje się prędko, ale grzybieje późno, bardzo późno. Za to zupełnie nagle. Z dnia na dzień.
Stojąc w oknie widział małą, śliczną Ilarę o twarzy rozpieszczonej dziewczynki. Ciągnąc za sobą Bicz szła w stronę morza. Od szarej, jednostajnie szarej równiny jaskrawo odcinała się śnieżnobiała koszula. Zmrużył lekko oczy i coś szepnął. Z zadowoleniem patrzył, jak nie przyspieszając ani nie zwalniając kroku zaczyna chodzić w kółko. Wciąż był silny, tak. Czar Posłuszeństwa działał.
Zastanowił się nagle, czy potrafiłby go jeszcze z niej zdjąć. By go rzucić, trzeba być potężnym czarownikiem. By zdjąć - jeszcze potężniejszym. Kiedyś i to potrafił.
Kiedyś.
Wolał nie próbować. Po pierwsze dlatego, że nie chciało mu się aż tak ciężko pracować. Rzucił zaklęcie dwa miesiące temu - miało dość czasu, żeby się utrwalić. Zdjęcie go wymagałoby teraz wielogodzinnej, a może i wielodniowej koncentracji. A po drugie - nie należy nadużywać Mocy. Korzysta się z niej tylko wtedy, gdy jest to potrzebne, nie zaś dla zabawy. Drobne zaklęcia, ot! choćby takie jak to, które zmusiło ją do chodzenia w kółko, mógł rzucić zupełnie nie angażując Mocy. Do tego wystarczał jej lekki osad, ten osad, który obcowanie z nią na stałe już pozostawiło na jego duszy.
Machnął lekko ręką i dziewczyna, nadal tym samym, spokojnym krokiem, poszła dalej w kierunku morza. Rzadko jej rozkazywał. Zwykle tylko przekonywał, pozostawiając dziewczynie pewność, że postępuje słusznie i po dokładnym przemyśleniu danej sprawy.
Patrzył na nią z lekkim, pełnym pychy uśmiechem. Tam, gdzie inny człowiek i minuty by nie przeżył, ona przechodziła swobodnie. Wszystko w Złym Kraju wiedziało, że Ilara jest własnością jego, Brula, i to zapewniało jej bezpieczeństwo. Jeden jedyny Galia zagrażał tak jej, jak i jemu samemu, ale ten rzadko bywał na Czarnym Wybrzeżu. A gdy się pojawiał, mieszkający na granicy Wybrzeża Moldorn-Czarownik dawał mu o tym znać. Jeśli Moldorna nie było w zamku - wtedy ostrzegał sam zamek, tak samo żywy, jak i te ruiny, w których on, Brule, mieszkał.
Moldorna nie lubił, ale nie byli wrogami. Po prostu żyli po sąsiedzku, nie wchodząc sobie w drogę. Czasem wspomagali się, gdy było to naprawdę konieczne. Gardził trochę Moldornem jako nieukiem i człowiekiem o słabej woli. Był sobie Moldorn zwykłym, niewiele znaczącym czarownikiem. A przecież, gdyby nie wrodzone lenistwo, mógłby dorównać nawet...
Brule zmarszczył lekko brwi. Nie wypadało nawet w myślach wymieniać imienia Umarłego Maga.
Znów spojrzał w okno, ale Ilara zniknęła już za pasem wydm. Teraz nic jej nie mógł rozkazać - nie widział jej. Wiązał ich tylko Czar Posłuszeństwa.
***
- Kapitanie...
Gold w jednej chwili stał na nogach z nagim mieczem w dłoni. Belgon nie widział tego, było zbyt ciemno, ale zgrzyt dobywanej z pochwy broni brzmiał bardzo wymownie. Cofnął się odruchowo o krok i w tej samej chwili poczuł lekkie ukłucie w plecy. To mógł być tylko Daganadan.
- To ja, Belgon W. - rzucił zduszonym szeptem. - Z szóstki Rbala F.A.
Silna dłoń Golda ujęła go za ramię. Siłą niemal został posadzony na ziemi. W absolutnym prawie mroku mogli co najwyżej domyślać się swoich twarzy.
- O co chodzi? - zapytał cicho kapitan.
Belgon milczał przez parę długich chwil.
- Mam informację, kapitanie. Ale...
Zrobił znaczącą przerwę.
Gold uśmiechnął się domyślnie, ale niezbyt przyjaźnie. Ciemności skryły uśmiech.
- Rozumiem. Ważna informacja, ale nie za darmo. Cóż to za informacja?
Cisza.
- Wiesz, że nie jestem bogaczem, Belgon. Mogę...
- Och nie, panie. Chcę tylko patentu porucznika Gwardii. Wtedy już zdołam wyżyć z żołdu...
Gold milczał. Nigdy nie rzucał słów na wiatr.
- Nie ja nadaję takie nominacje, lecz komendant garnizonu - powiedział wreszcie. - Mogę ci co najwyżej obiecać, że jeśli informacja będzie naprawdę ważna, zrobię wszystko, co w mojej mocy, byś uzyskał ten stopień.
- To mi wystarczy, panie.
- A zatem?
- Jutro w nocy ludzie Rbala napadną na was i na żołnierzy Lordosa. Potem Rbal zamierza udać się w pościg za Ehdehem.
- Na Moc, czyś tego pewien?
- Opracowaliśmy ten plan razem: ja i Rbal.
- Więc nie ma wątpliwości... Cóż...
Cisza.
- Wydawało mi się jednak, że jesteś przyjacielem Rbala - powiedział z namysłem Gold.
- Owszem. Dlatego teraz chcę cię jeszcze prosić, panie, o jego życie.
- Nie obawiasz się zemsty?
- Mam nadzieję, że nie powiesz mu, panie, kto zdradził jego plan.
Cisza. Przez ciemność dało się wyczuć wahanie kapitana.
- Mam mu darować życie? A w imię czego?
- Proszę, panie kapitanie.
- Czy prosisz aż tak bardzo, by w zamian za jego życie zrezygnować z patentu porucznika?
Cisza.
- Racja. Więc nie?
Cisza.
- Racja. Ale gdybyś powiedział "tak", dałbym ci i jedno, i drugie. Dziękuję.
Żołnierz siedział bez ruchu.
- Powiedziałem: dziękuję.
Szelest, potem drugi, wreszcie szmer oddalających się kroków.
- Chodź, Dag.
Po omacku ruszyli ku wyjściu z jaskini. Po chwili znaleźli się na zewnątrz. Nie padało, widać niebo w wieczornej ulewie wyrzuciło cały posiadany zapas wody. Strażnik drzemał, oparty o mokrą skałę. Gold nie budził go. Odeszli dalej.
- I cóż ty na to?
- Nic.
- Nic?
- Nic. Pamiętasz? Przewidziałem.
- Co proponujesz?
- Czekać na napad? Ryzykowne. Uprzedzić go.
Gold zamyślił się.
- Nie mamy żadnych dowodów przeciwko Rbalowi - powiedział w końcu. - A zażąda ich z pewnością.
- Kogo obchodzi żądanie nieboszczyka?
- Zapewne - nikogo. Ale nie chcę go tak po prostu zamordować. I tych czterech nie wiedzących dotąd o niczym żołnierzy. Bo jeśli to donosicielskie ścierwo kłamało? Brzydzę się sobą, żem go w ogóle wysłuchał.
- Jednak wysłuchałeś. Nie mamy wyboru. Czekać - niedobrze, Gold. Rbal coś zwęszy. Zaatakuje wcześniej. A rano Ehdeh odchodzi. Sześciu na ośmiu. Wygramy. Ale jakim kosztem?
Cisza.
- Chyba masz rację, Dag. Ale nie podoba mi się to...
- Jesteś miękki. Dziwne. Kiedyś było inaczej.
Gold zacisnął wargi.
- Może.
Przez chwilę kręcił głową, potem rzucił:
- Więc rano?
- Chyba tak. Najlepiej.
- A co... co z Leyną? Jak myślisz, maczała w tym palce?
Nie widział ironicznego uśmiechu Daganadana.
- Wątpisz? To serce. Dusza całej gry.
- Nie, Dag, niemożliwe. Wiem, że mnie nienawidzi, ale ciebie? Ale żołnierzy? Dwunastu żołnierzy, Dag, dwanaście razy życie.
- Jesteś naiwny, Gold. Złudzenia. Nie miej złudzeń.
- To nie złudzenia, Dag. Ja ją po prostu znam. Dłużej i lepiej, niż ty. Jest próżna, głupia i zarozumiała - zgoda, ale... przecież nie zwyrodniała.
- Dobrze. A w stajni? Sam mi mówiłeś. Jak wzięła winę na siebie. Że ją napastowałeś. A powiedz, naprawdę chciałeś ją zgwałcić? Powiedz.
- Nie kpij, Dag, kłamała oczywiście...
- Po co?
- Żeby...
- Nienawiść, Gold. Tak się ją rozbudza. W naiwnych i zakochanych durniach. Jak Rbal.
Gold zadumał się.
- Czyżbyś znowu miał rację, Dag? Nie, na pewno nie...
- Mam, Gold.
Stali zatopieni w myślach. Ciemności nocy jakby nieco zblakły.
- Chodźmy, Dag. Niedługo świt.
***
- Jak daleko stąd do Obszaru? - zapytał nie zwalniając kroku.
- Siedem, osiem dni marszu - odparła. - Ale marszu przez Góry.
Spojrzał na nią z ukosa. Znów poruszyła go szlachetna linia jej profilu. Odwróciła głowę i smagnęła go spojrzeniem. Wytrzymał je z najwyższym wysiłkiem. Pojął nagle, dlaczego ta twarz raziła, choć z pozoru wszystko w niej było piękne: właśnie oczy. Choć pięknie oprawione i ocienione długimi, wygiętymi ku górze rzęsami - nie pasowały do tego typu urody. Były szare, mocne i w jakiś dziwny sposób... męskie.
- Czemu tak na mnie patrzysz?
- Jesteś... bardzo piękna - skłamał.
Odwróciła wzrok i natychmiast odczuł ulgę.
- Kłamiesz - stwierdziła cicho. - Ale rozumiem cię. Ja też kiedyś... bałam się ich...
Milczał.
- Może kiedyś... kto wie... opowiem ci, jak to było. Ale nie teraz, nie dzisiaj. Dobrze?
Skinął głową.
Zaczęło kropić. Grombelardzkie niebo powoli budziło się z kilkudniowego snu. Karenira uniosła ku niemu twarz.
- Wieczorem będzie ulewa - powiedziała. - Ulewa, jakiej świat nie widział.
- Skąd wiesz?
- Po wyglądzie nieba.
Zauważył z niejakim zdziwieniem, że idą bardzo szybko. Prowadzący mały pochód Starzec jak na swój wiek był nad podziw krzepki. Energicznie, szerokimi zakosami prowadził pod górę, omijając najbardziej uciążliwe miejsca.
- Idziemy w stronę Cięcia - skonstatował Baylay z nagłym zdziwieniem. - Czyżby istniał sposób przedostania się na drugą stronę?
Zaśmiała się krótko.
- Oczywiście, że tak. Trzeba tylko wiedzieć, jak zabrać się do tego.
- Chyba nigdy nie poznam i nie zrozumiem Gór - mruknął.
- Och, tak ci się tylko wydaje. Pięć lat temu myślałam podobnie.
Zdziwił się.
- Doprawdy?
Potknął się nagle i byłby upadł, gdyby nie chwyciła go za rękę. Nie puściła już.
- Uważaj...
Lekko uścisnął jej palce. Oddała uścisk.
Ciężkie Góry są jedynym wysokim masywem na świecie, gdzie nigdy nie ma śniegu. Nawet najwznioślejsze ich szczyty są nagie i czarne. Drugą znamienną cechą Gór jest to, że pomimo panującej wszędzie a niepodzielnie wilgoci, życie roślinne jest nadzwyczaj ubogie. Są lasy, owszem, ale tylko gdzieniegdzie i dość rzadkie, są trawy, ale tylko na niżej położonych terenach; wysoko - tylko nieliczne jej kępki. Słowem: Ciężkie Góry to poszarpana, skalista pustynia. Monotonny widok i męczący dla oczu. Nie od razu, najpierw cieszy oryginalnością. Jednak w miarę upływu czasu - nuży. Wszędzie szare i czarne skały, szare i czarne skały, nie pokryte nawet cienką warstwą gleby, bo tę, jeśli jest, wymywają strugi deszczu.
Są, są oczywiście w Ciężkich Górach piękne krajobrazy. Ot, choćby właśnie Cięcie. Ale czarne skały, pozbawione kontrastujących z ich czernią śnieżnych czap, pozbawione podkreślających czerń zieleni - wyglądają raczej groźnie, niż pięknie. Szare i czarne skały. Szare i czarne niebo. Chmury stapiają się czasem z kikutami szczytów, wtedy wydaje się, że góry sięgają nieba, a niebo leży na górach. Cały Grombelard wydaje się być ogromną, niesamowitych wręcz rozmiarów jaskinią, której zjeżony stalaktytami strop drga ustawicznie, grożąc zawaleniem.
Jest jeszcze wiatr w Grombelardzie, ale dziwny to wiatr. Właściwie jednostajny ruch powietrza, pchanego w określonym kierunku z tą samą prędkością i siłą; właściwie długi, nie kończący się wydech. Bywa z nim jak z deszczem - czasem ustaje nagle, potem po dwóch-trzech dniach zrywa się gwałtownie, targa górami jak niezdrowy kaszel, bije skrzydłem szczyty i znów - wdech, wydech, wdech...
Szum wiatru, tak monotonny, że wkrótce przestaje się go słyszeć, najczęściej zagłuszany jest przez szelest deszczu. Szelest deszczu to najpospolitszy głos Grombelardu, nazywany przez pastuchów "śpiewem gór". W ogóle plusk wody towarzyszy górom (nie tylko Ciężkim Górom, ale w ogóle wszystkim górom grombelardzkim) od wieków i chyba będzie towarzyszył wieki.
Właściwie człowiek i kot to w górach intruzi. Góry nie są dla nich, i choć ludzie, a czasem i koty, krążą po nich często, nie są tam przyjmowani przychylnie. Nierzadko giną - takie prawo. Spośród Rozumnych tylko sępy mogą czuć się wśród szczytów, dolin, przełęczy i grani u siebie. Góry są ich własnością; jest jednak sępów zbyt mało, by mogły walczyć o swą ojczyznę z człowiekiem.
Grombelardczycy wierzą niezachwianie, że Ciężkie Góry żyją. Istotnie, jeśli przyłożyć tam ucho do ziemi, wyraźnie słychać powolne, rytmiczne i głębokie uderzenia. Serce. Serce Gór.
Gdzie jest? Jak głęboko ukryte? Powiadają, że jego uderzenia najwyraźniej słychać w okolicy Grombu, stolicy Grombelardu. Możliwe.
Więc może wiatr... to w samej rzeczy oddech Gór?
- Dlaczego milczysz? - zapytała. - Przez cały dzień nie powiedziałeś nawet słowa.
Spojrzał na nią, jak wyrwany ze snu. Blask ogniska niepewnie pełzał po jego twarzy. Głośno szumiał deszcz przed wylotem jaskini.
- Powiedz... czy Góry żyją?
Zmarszczyła lekko brwi. Wyglądała na zaskoczoną pytaniem.
- Grombelardczycy w to wierzą... Ale skąd ty... Tak, chyba żyją.
Pokręcił lekko głową, jakby dziwiąc się własnym myślom.
- A ty, ty ojcze, jak sądzisz?
Starzec siedział cicho i nieruchomo, wpatrzony w ogień. Teraz uniósł głowę.
- Żyją - powiedział po prostu. - Udowodniły to przecież.
Zdziwieni wymienili spojrzenia. Starzec uśmiechnął się. Ale był to smutny uśmiech.
- Dziś nie pamięta się o tak wielu rzeczach - powiedział. - A przecież są w historii Imperium blaski i cienie, które wszyscy powinniśmy znać. Które wszyscy powinni znać, moje dzieci.
Usiadł wygodniej i zamyślił się. Nie przeszkadzali mu.
- To było w 987 roku Ery Ludzi - powiedział wreszcie. - Dwie armie, jedna podążająca z Armektu, a druga z już podbitego Dartanu najechały dziki Grombelard. Rozbita na małe dzielnice i skłócona wewnętrznie dzisiejsza Trzecia Prowincja broniła swych granic słabo, właściwie nie broniła wcale. Regularne wojska znaczniejszych wielmożów zostały rozbite w puch w okolicach dzisiejszego Riksu, a kiedyś po prostu Brolu. Riks to nazwa armektańska, oznacza tyle co "zwycięstwo". Było to zwycięstwo błyskawiczne i druzgocące. Na polu bitwy legło - jak się dzisiaj sądzi - przeszło dwanaście tysięcy Grombelardczyków. O stratach najeźdźców nic nie wiadomo, bardzo prawdopodobne, że ich po prostu nie było. Droga do centrum Grombelardu stała otworem. Ale tylko pozornie. Bo wojna, moi kochani, trwała jeszcze pełne trzydzieści sześć lat.
Karenira siedziała nieruchomo. Baylay z niedowierzaniem zmarszczył brwi.
- Tak, tak: trzydzieści sześć lat. I kto tak długo bronił kraju? Dzicy pasterze i najemni zbóje, których kiedyś całe watahy, opłacane przez grombelardzkich wielmożów, gnębiły dzielnice sąsiadów.
To była wojna podjazdowa, ale tak krwawa i okrutna, tak bezpardonowa, że chyba tylko Kocie Powstanie może się z nią równać. Świetnie znający góry zbóje z różnych pobudek, czasem dla łupów, czasem ze zwykłej żądzy mordu, ale najczęściej - o dziwo - z czystej nienawiści do najeźdźcy ścierali się z Armektańczykami tak wściekle, a zabijali tak sprawnie, że - słuchajcie, dzieci, i dziwcie się - niezwyciężona dotąd armia Armektu musiała cofnąć się i oddać zdobyte tereny. Nie na długo, co prawda. Pospiesznie przezbrojono wojska, rzucono precz ciężkie pancerze, nieporęczne tarcze i zawadzające tylko wielkie hełmy. Walczono na rozbójnicki sposób - i była to, jak się okazało, jedyna słuszna strategia. Ale czasochłonna. Ale czasochłonna, bardzo czasochłonna.
Nigdy nie udało się Armektańczykom zniszczyć wszystkich zbójeckich band. W miejsce rozbitych powstały nowe, może mniej liczne i właściwie już bez znaczenia dla losów wygasającej wojny, ale po dziś dzień będące solą w oku wojska. Co prawda, dzisiejsi zbóje niewiele mają wspólnego z tamtymi; grabią i mordują wszystkich dokoła, nie tylko Armektańczyków. Pozostało tylko rzemiosło, idea umarła.
Powiedziałem wam, że Góry żyją. Tak jest.
W ostatnim roku wojny wielka, bo licząca sto przeszło osób grupa rozbójników uciekła na wschód od Grombu przed pościgiem całego pułku Gwardii. Położenie uciekających było nie do pozazdroszczenia, znajdowali się bowiem w samym centrum terenów zajętych przez Armekt. Mogli uciekać tylko na wschód. Ale tam był Zły Kraj.
Starzec zamilkł na chwilę. Baylay uniósł głowę i przyjrzał mu się bacznie, tak, jakby go widział po raz pierwszy. Bo - w samej rzeczy - nie znał go takim. Majestat i powaga Starca przybladły, rozprawiał o minionych dziejach głosem powolnym, ale tchnącym jakimś dziwnym zapałem. Znać było, że mówi o rzeczach, które nie są mu obojętne. I czuło się też, że nie mówi wszystkiego, że mógłby wieść opowieść ubraną w setki nieznanych im szczegółów, które jakby mimochodem pomijał. Baylay nie wiedzieć czemu był pewien, że mówca zna nawet imiona wszystkich tych uciekających rozbójników, o których mówił z takim zajęciem.
- I co było dalej? - zapytała Karenira.
Baylay zapomniał o niej prawie, opowieść, niezwykła i barwna, pochłonęła go bez reszty. Teraz spojrzał i zobaczył jej skupioną twarz. Dziewczyna wyglądała na przejętą, choć odniósł wrażenie, że słucha w ten sposób nie po raz pierwszy.
Starzec spojrzał na nią zamyślony, trochę nieobecnym wzrokiem.
- Dalej? - powiedział. - Dalej... Dogoniono ich koło Bahgaharu. To taki szczyt we wschodniej części Gór - dorzucił, patrząc na Baylaya. - Rozbójnicy nie chcieli złożyć broni, woleli zginąć, niż pójść do niewoli. Nie było to jeszcze bohaterstwo, o nie. Gwardziści nie traktowali pojmanych zbójów jak żołnierzy, lecz jak zwykłych rzezimieszków - poniekąd może i słusznie. Lepiej było zginąć w walce, niż na sali tortur...
Zapowiadała się zatem rzeź, bo przewaga Armektańczyków była druzgocąca. Nie doszło do niej jednak. W chwili, gdy gwardziści ruszyli do ataku, drogę zagrodziły im wielkie skały, setki małych i większych kamieni, nawet zwały żwiru. Głazy toczyły się wolno, lecz groźnie ku zwartym szeregom wojska, przerażeni żołnierze rzucali broń i pierzchali sromotnie. Lecz żadnemu z nich nie dane było unieść głowy... Pod nogami uciekających utworzyła się nagle szeroka, długa szczelina. Śmierć na jej dnie znaleźli wszyscy. Szczelina zwarła się, miażdżąc tych, co wpadli w jej czeluść, po czym rozwarła znowu. I tak już została. Widzieliście ją dzisiaj.
- Czyżby... Cięcie?!
- Tak jest. A spośród rozbójników - nie zginął wtedy ani jeden.
Siedzieli w ciszy. Starzec pogrążony w zadumie, oni zadziwieni opowieścią. Potem Karenira spojrzała na sklepienie jaskini i z zagadkowym uśmiechem zapytała:
- Czy to prawda, że w oblężeniu Grombu brały udział trzy pułki łuczniczek?
Starzec uniósł głowę i spojrzał na nią zdziwiony.
- A ty skąd o tym wiesz?
Karenira pokręciła głową.
- Małoż to razy mieszkałam u ciebie tydzień i dłużej, ojcze? Czasem znudzona przeglądałam twoje zapiski. Nie gniewasz się, prawda?
Starzec uśmiechnął się.
- Nie sądziłem, że interesuje cię historia Imperium - rzekł. - Czemuś nigdy o tym nie mówiła? Mógłbym ci opowiedzieć wiele bardzo ciekawych rzeczy.
- To chyba niemożliwe, żeby w ówczesnej armii armektańskiej były aż trzy pułki kobiet - powiedział nagle Baylay.
Starzec roześmiał się cicho.
- Od pięciu lat oddałem się bez reszty historii - powiedział. - Od pięciu lat porządkuję zapiski, które robiłem przez całe życie. Przez całe życie zbierałem legendy, podania, przekazy ustne, pieśni... Przeczytałem setki kronik i ksiąg, zapisałem tysiące kart. Znam historię świata. Znam ją naprawdę dobrze i jeśli twierdzę, że coś miało miejsce, to naprawdę - można mi wierzyć. Naprawdę - można mi wierzyć.
- Więc to prawda z tymi kobietami? - nie dowierzał Baylay.
Uśmiech, teraz może lekko kpiący, nie schodził z warg Starca.
- Tak, synu. Ale skoro cię to aż tak interesuje, powiem ci i więcej.
Byli zaciekawieni. Starzec pomyślał z nagłym smutkiem, jak niewielu Rozumnych zna dzisiaj choćby zarys historii Imperium. Wielkie wydarzenia, wielcy ludzie - wszystko to poszło w niepamięć.
- Czy wiesz - zwrócił się do Baylaya - że Dartan podbiły kobiety?
Ten spojrzał na niego nic nie rozumiejącym wzrokiem.
- Tak, wcale nie żartuję - Starzec był naprawdę poważny. - Ze starych kronik jasno wynika, że zaledwie piątą część wojsk armektańskich stanowili wtedy mężczyźni.
- Zwyciężyły nas... kobiety? - Baylay poczuł nagle palący wstyd za swych przodków. Nie dowierzał własnym uszom.
- A tak. Ale zwyciężyły - to niedobrze powiedziane. One po prostu zajęły Dartan. Nie mam zamiaru dotknąć twych uczuć, Bay, ale wy, Dartańczycy, nigdy nie znaliście się na wojnie. Czy to dobrze, czy źle - to inna sprawa. Faktem jest jednak, że po prostu oddaliście Dartan. Jeden Armektańczyk zajmował całe wsie, pięć Armektanek - miasto. Taka to była wojna. Nie wstydź się, synu, nie ma w tym twojej winy. Nie ma w tym twojej winy, synu.
- Wiem...
- Dziwicie się pewnie, dlaczego tyle kobiet służyło wtedy w wojsku? A przecież i dziś - czyż nie tak, Kara? - dziewczyna-żołnierz to wcale częsty przypadek.
- Tak, ale...
- W 743 roku Ery Ludzi w całym Armekcie naraz pojawiła się nieznana dotąd choroba. Atakowała tylko mężczyzn, a ten, kto ją przeżył, mógł być prawie pewien, że nie doczeka się męskiego potomka.
Patrzyli na niego zdumieni i oszołomieni.
- Dziwne to były czasy - kontynuował Starzec. - Dziwne to były czasy. Zdobycie męża stało się dla każdej dziewczyny szczytem marzeń. Te kobiety, które urodziły chłopca, chodziły dumne do końca swoich dni. Dziwne to były czasy, ale i straszne, bo niejednokrotnie rodzice mordowali dopiero co narodzone dziewczęta. Stokroć straszniejsze było jednak to, że kary za podobny mord były prawie żadne. Chłopców natomiast rozpieszczano od najmłodszych lat, nie odmawiano im dosłownie niczego. Dziewczynki odsuwano w cień. Cesarz Rikon A.A.A.A. wydał edykt, na mocy którego każdy zdrowy mężczyzna obowiązany był mieć co najmniej dwie żony. Inny edykt zezwolił na zawieranie małżeństw między kobietami...
Zaraza panoszyła się głównie w Armekcie, a także w całym niemal Dartanie. Armektańczycy wyszli z niej obronną ręką; tradycja i odwieczne zwyczaje sprawiły, że mężczyźni, choć tak rozpieszczani w dzieciństwie, mężczyznami pozostali. I choć kobiety przejęły wiele, bardzo wiele obcych ich naturze zajęć i zawodów, przecież mężczyźni nie zapomnieli, do czego są stworzeni.
Inaczej było w Dartanie. Tam w ciągu dwóch pokoleń zapomniano, jak powinien wyglądać prawdziwy mężczyzna. Ale dartańskie kobiety - cóż - nie potrafiły mężczyzn zastąpić... Tak jest do dziś. Tak jest do dziś, moje dzieci.
Wojna z Dartanem była dla Armektu koniecznością. Dartańczycy rzadziej zapadali na ową tajemniczą chorobę i miała ona łagodniejszy przebieg. Podbito więc Dartan... dla zdobycia zdrowych mężczyzn, Bay...
Choroba powoli umierała. Ale - o czym pewnie nie wiecie - istnieje do dziś, choć nie stanowi już zagrożenia. Niemniej wciąż jeszcze rodzi się w Armekcie więcej dziewcząt, niż chłopców. Podobnie w niektórych okręgach Dartanu.
Starzec zamilkł i powiódł po nich wzrokiem.
- Słuchacie jak baśni - stwierdził z niespodziewaną goryczą. - Oto dowód, jak bardzo za nic ma się u nas historię. Ledwie jeden człowiek na dwudziestu wie, czym była dla Imperium Kocia Wojna. Dat z Ery Kotów nie pamięta już chyba nikt. Ot, może niektórzy czarownicy - historycy, jak i ja. Może niektóre sępy. A Era Ludzi aż po Pomroki - zapomniana...
Westchnął ciężko i pokręcił głową.
Zaległa cisza.
Baylay otrząsnął się jakby ze snu i z nagłym zdumieniem stwierdził, że ściska w swej dłoni dłoń Łowczyni. Ich palce splatały się i rozłączały, pieściły delikatnie, uciekały do wnętrza drugiej dłoni, by po chwili znów muskać się lekkim dotykiem... Zauważyła to i ona; patrzyli na siebie zdumieni, wreszcie, po długiej chwili, niechętnie rozłączyli ręce. Uciekli.
Zamyślony Starzec przemówił jeszcze raz:
- Może to w końcu i dobrze, że nie chcemy o niczym pamiętać? Bo w końcu - wszyscyśmy martwi. Tak, martwi...
Zarumieniona i zażenowana odkryciem sprzed chwili Karenira zapytała skwapliwie:
- Jak to, ojcze?
- Przez całe życie zbierałem księgi, kroniki, legendy, pieśni. Poznawałem historię, a od pięciu lat żyję nią. I widzę tylko jedno: od tysiąca z górą lat świat nie drgnął z miejsca. Imperium jest takie, jakie było, ludzie są tacy sami... Pojawiły się koty, potem sępy - ale to nic nie zmieniło. Trwamy. Trwamy w bezruchu. Wiecie, cośmy zmienili przez te tysiąc lat?
Wziął do ręki krótki patyczek i z namysłem rzucił w ogień.
- Nic.
Karenira patrzyła na niego naprawdę zdumiona.
- To niemożliwe, ojcze...
- To prawda, dziecko. Świat jest taki sam, jak tysiąc lat temu. Nie zmienił się nawet na jotę. Nie zmienił się nawet na jotę, córeńko.
Baylay pokręcił głową.
- Jak to? - zapytał niepewnie. - A choćby... choćby właśnie Wojna Kocia?
- To są przesunięcia, Bay. Nie zmiany. To tak, jakbyś mieszał zupę w kotle, nic do niej nie dosypując. Jej smak, pomimo mieszania, nie zmieni się. Nie zmieni się, chłopcze. Tak i nasz świat.
- Ale dlaczego?
Starzec milczał.
- Jesteście młodzi, bardzo młodzi... - rzekł wreszcie. - Może nie powinienem wam tego mówić, ale...
Znów zamilkł.
- Gdy mówię "zmiany" - podjął po chwili - mam na myśli dwojakiego rodzaju: na lepsze... albo na gorsze. Świat był i jest zły, a my, jego władcy - tacyśmy sami. Ale my - Rozumni - bez świata też byśmy byli źli, a świat bez nas byłby - nijaki.
Cisza.
- Myśmy ukształtowali świat. W złym kierunku. Teraz nie zmienia się, bo i my się nie zmieniamy.
Znów chwila ciszy.
- Świat - to losy pojedynczych ludzi, pojedynczych istnień. Urabiamy - każdy swoje życie - ale zło w nas drzemiące każe źle je urabiać. To nic, że są ludzie szczęśliwi. Jeśli tylko co trzeci źle wykuje swoje życie - to świat już jest zły. A zatem - kujemy wszyscy i kujemy źle. Bo przecież, kując przede wszystkim miecz własnego życia, kujemy także miecze dla innych ludzi. Ale jesteśmy młotami, które mają pęknięte trzony. Pęknięty młot nigdy nie wykuje dobrego miecza. A jeśli nawet wykuje jeden dobrze - to wszystkie pozostałe będą złe.
Cisza.
- Co jest naszym... pękniętym trzonem, ojcze?
- Sumienie.
I po chwili:
- Kujemy więc wszyscy tak samo: źle. Tak samo... Dlatego świat się nie zmienia.
Siedzieli zamyśleni. Baylay marszczył czoło. Zło... Uświadomił sobie nagle, że... że o czymś zapomniał, że coś... Jakimiś okrężnymi drogami pobiegły jego myśli, ale - dotarły do celu... I zadrżał.
Ilara.
Z nagłym przerażeniem pojął, że stracił ją z oczu. Dlaczego? Jak to możliwe? Ostatnie godziny, och, ostatnie dni... Tyle... Na Moc, kochał ją przecież, kocha ją nadal... Czemu stracił ją z oczu? Cel, jedyny cel swej straceńczej wyprawy...
Przestawał rozumieć własne myśli.
Uniósł wzrok. Starzec przyglądał mu się bacznie.
- Toczysz jakąś ciężką, wewnętrzną walkę, synu - powiedział. - Widzę to. Czyżby moje słowa coś obudziły? Jeśli tak, powiem ci jeszcze: musisz sam wykuć swój miecz. Nie pomogę ci w rozwiązaniu twoich spraw. Musisz sam wykuć swój miecz. Bo jeśli inni wykują go za ciebie - wykują gorzej.
Te słowa wcale nie niosły ulgi.
- Jeśli lepiej od innych, to czy już znaczy - dobrze? - zapytał z nagłą goryczą.
- Może także źle - ale sam.
Topił swój żal w dyspucie, jałowej jak sądził i odległej od tego żalu:
- A czy nie sądzisz, że kujemy źle, bo kujemy właśnie - sami?
- Nie. Kujemy źle, bo kujemy, zamiast naprawić pęknięty trzonek.
- Ale jak go naprawić?
Cisza.
- Gdybym wiedział - to bym naprawił...
- Więc jeśli nie umiemy naprawić - powiedziała nagle Karenira - musimy kuć. A jeżeli już musimy - spojrzała na Baylaya - to chyba jednak lepiej razem.
Przyjął jej wzrok inaczej, niż dotąd. Spokojnie i z wdzięcznością.
- Chyba wiem, co wykujecie - powiedział jakby do siebie Starzec. - I boję się tego.
Ale nie usłyszeli go.
Gdy obudziła go rano, był zupełnie rozbity i niewyspany. Ziewał )śno, prz - Zjec po świcie. głośno, przecierając oczy.
- Zjedz coś szybko i ruszamy - powiedziała. - Jest już godzinę
Podzwaniając zbroją stanął na nogach. - A gdzie...
- O ojca się nie martw. Wstał jeszcze przede mną.
Przeciągnął się i wyszedł przed jaskinię. Mżyło. Rozejrzał się dokoła i ruszył ku pobliskim skałom. Był już blisko, gdy wyszedł zza nich Starzec.
- Nie każ długo czekać na siebie - powiedział. - Karenira już teraz jest wściekła, że dotąd nie wyruszyliśmy.
Baylay skinął głową.
Pół godziny później ruszali w dalszą drogę. Znów prowadził Starzec, dziwnie nie lubiący gawędzić w czasie marszu. Milczeli i oni.
Starzec wciąż był dla Baylaya zagadką. Nie rozumiał go, ale podziwiał, choć sam nie wiedział, za co. Wyczuł instynktownie wielką, drzemiącą w tym człowieku siłę, potęgę, której źródła nie znał i której istoty nie pojmował. Może potęgą tą była wiedza, mądrość? Zapewne, ale nie tylko. Ot, choćby i teraz: milczący, stary człowiek, raźnym krokiem maszerujący w dół stromą, górską ścieżyną. Gdzie tu miejsce na majestat i wielkość. A przecież - czuło się je...
Była jeszcze Karenira. Baylay czuł, wiedział skądś, że wiąże ją ze Starcem jakaś gruba, mocna nić, jakaś wspólna tajemnica. Chciał ją poznać, ale jednocześnie bał się. Nie wiedział, czego.
Niepokój, jakiś dziwny niepokój towarzyszył mu od kilku już dni. Lęk nawet. Obawiał się czegoś, czego nie znał, a o czym wiedział, że jest.
Potknął się, zupełnie jak poprzedniego dnia. I zupełnie tak samo Karenira złapała go za rękę. Przystanęli nagle oboje, z powagą i dziwnym napięciem patrząc sobie w oczy. Po krótkiej chwili ruszyli dalej nie wiedząc, o co im chodziło.
Trzymali się za ręce.
Baylay potrząsnął lekko głową i nagle rozejrzał się dokoła. Skonstatował ze zdumieniem, że idą teraz dnem ogromnego, skalnego kotła, pośrodku którego lśniło niewielkie jeziorko.
- Czy stąd w ogóle jest jakieś wyjście? - zapytał.
- Owszem. Ale trudne, a skały śliskie. Będziemy musieli uważać.
Wzrokiem pokazał jej Starca. Najpierw nie zrozumiała, potem pokręciła głową.
- O siebie się martw - powiedziała krótko. Zabolała go nagła szorstkość w jej głosie. Nie wiedzieć czemu - poczuł się głupio.
Starzec nie odwracając głowy rzekł:
- Znam góry, Bay, i jeszcze jestem dość silny, by przemierzyć je wzdłuż i wszerz. Ale cieszę się, że pamiętasz o mnie.
Nagle Karenira bez żadnego uprzedzenia podcięła Dartańczykowi nogi. Upadł, tłukąc boleśnie ramię. Nim zdążyła przewrócić Starca, ten sam rzucił się na ziemię z zaskakującą szybkością i zwinnością. Leżeli zupełnie nieruchomo.
- Co się stało? - Baylay mimo woli zniżył głos do szeptu.
- Jacyś ludzie - odparła normalnym głosem. - Mam nadzieję, że nas nie widzieli. Czekajcie tu.
- Pójdę z tobą.
Spojrzała na niego z takim zdumieniem, że umilkł skonfundowany.
- Leż cicho, niezdaro i uważaj, żeby ci tyłek spomiędzy skał nie wystawał - powiedziała niespodziewanie ostro. - Kiedy Łowczyni będzie cię potrzebowała, dowiesz się o tym.
Nie powiedział już nic, gdy zdjęła z ramienia sajdak i położyła go na ziemi. Wyjęła zza pasa krótki, wąski sztylet.
- Lepszy będzie łamacz mieczów - Starzec podał jej wydobyty spod szaty mocny, szeroki nóż o nacinanej z jednej strony klindze. Zważyła go w dłoni, skinęła głową i wetknęła za cholewę buta.
- Czekać tu.
Widzieli, jak zręcznie przemyka między skałami. Po chwili zniknęła im z oczu.
Starzec wygodniej ułożył się na ziemi.
- Zdziwiła cię jej szorstkość? - zapytał. - Pomyśl: od pięciu lat sama wędruje po górach. Odbyła pewnie dziesiątki takich wypadów. Myślę, że nawet gdybyś był mistrzem zwiadów, też by cię z sobą nie wzięła. Po prostu przywykła działać samotnie. Przeszkadzałbyś tylko.
Odpowiedział nieartykułowanym mruknięciem.
Leżeli w milczeniu. Uporczywa mżawka zmieniła się drobny deszczyk. Baylay poczuł, jak skórzana peleryna, którą był okryty, powoli nasiąka wodą.
Minęła chyba godzina, nim znów ją ujrzeli. Szła swobodnie, nie kryjąc się. Baylay przez długą chwilę podziwiał lekkość, z jaką się poruszała. Opinający talię szeroki, skórzany pas znakomicie podkreślał krągłość bioder, do których szczelnie przylegała mokra, czarna spódniczka. Mokre, związane w dwie grube kitki włosy zwisały ciężko po obu stronach głowy.
Starzec pierwszy podniósł się z ziemi, Baylay chwilę potem.
- Odeszli - powiedziała, podejmując z kamienia kołczan. Wyciągnęła zza cholewy łamacz mieczów i oddała Starcowi. - Dziękuję, ojcze.
- Kim byli? - zapytał Baylay.
- Cóż mnie to obchodzi, skoro odeszli - odparła krótko, strząsając wodę z kudłatego kaftana.
Była właśnie taka, jak tamtej nocy przy ognisku: małomówna i surowa.
- Myślałem, że w Górach lepiej wiedzieć wszystko do końca - powiedział, pamiętając słowa Golda.
- W Górach nie należy być zbyt ciekawym - ucięła. - I zbyt mądrym. Chodźmy już.
Ruszyli.
***
Zacisnął zęby i podciągnął się na rękach. Prawą stopę wparł w skałę. Posypały się drobne kamyki.
To już był trzeci taki odcinek. Wąski, kamienisty żleb nie wyglądał z dołu groźnie, dopiero w połowie drogi okazało się, że pozory myliły. To była bardzo trudna wspinaczka.
Oparł się o skałę i półleżąc patrzył na podążającego jego śladem Starca. Radził sobie, ale widać było, że sporo go to kosztuje. Mimo chłodu i dokuczliwego deszczu twarz miał spoconą z wysiłku. Oddychał ciężko.
Spojrzał z kolei w górę. Karenira, podobnie jak on sam, półleżała na skale, zębami i jedną ręką wiążąc rozluźniony rzemień przewieszonego przez plecy sajdaka. Skończyła i spojrzała pod siebie. Nie wyglądała na specjalnie zmęczoną.
Powiedziała coś i znów ostro ruszyła do góry. Przez długą chwilę patrzył bezmyślnie na silne, wparte w załamania skał nogi, potem podążył za nią. Worek na plecach i wetknięty za pas miecz przeszkadzały mu tak bardzo, że najchętniej byłby się ich pozbył. Zbroja, mimo że dość giętka, także krępowała ruchy, poza tym płytki zaczepiały o skały. Pomyślał z nagłym, wściekłym humorem, że niewiele z niej zostanie, gdy dotrze wreszcie na górę, bo oto następne łuski z brzękiem potoczyły się w dół.
Znów przystanął na chwilę, otarł mokrą od deszczu i potu twarz.
- Już niedaleko - usłyszał głos Kareniry. - Wytrzymajcie.
Zdobył się na ostatni wysiłek. Parł w górę, zdecydowany zdobyć szczyt ściany jednym zrywem. Pół godziny później leżał nieruchomo na twardej skale oddychając ciężko i pozwalając, by deszcz zalewał mu oczy. Starzec ciężko usiadł obok niego. Karenira powiedziała:
- Nieźle. Zupełnie nieźle, Bay.
Zdziwił się i trochę rozgniewał, że chwali jego, a nie Starca.
- Tobie także... dobrze poszło - powiedział zjadliwie, przerywanym jeszcze głosem.
- Czekałam na was - odparła spokojnie. - Dla Łowczyni taka ściana to fraszka.
Rozdrażniło go jej zarozumialstwo.
- Dla Łowczyni wszystko jest fraszką - rzekł ze złością. - Góry to fraszka, zwiady to fraszka i rozbójnicy to fraszka. Zły Kraj to też pewnie będzie fraszka.
Wstała ze skały, na której siedziała i stanęła nad nim. Otworzyła usta, ale uprzedził jej słowa:
- Nie pokazuj mi tych swoich grubych nóg - wysyczał nie wiadomo czemu coraz bardziej wściekły - bo wcale nie chcę ich oglądać. I w ogóle najlepiej zejdź mi oczu...
Starzec patrzył w milczeniu. Karenira zerknęła na niego i zacisnęła wargi:
- Miałeś rację, ojcze - powiedziała krótko. - Doprawdy nie wiem, czemu idziemy z tym człowiekiem.
Baylay wstał.
- Nie prosiłem cię o pomoc - wycedził przez zęby - i nadal o to nie proszę. Potrafię sam sobie radzić.
Patrzyli na siebie w milczeniu. Nagle dziewczyna krótko, bez zamachu uderzyła go w twarz. Pięścią, zupełnie po męsku. Silny cios. Głowa odskoczyła do tyłu, poczuł w ustach słodką kropelkę krwi. W tej samej chwili uderzyła po raz drugi - kolanem w podbrzusze. Gdy się pochylił - splecionymi dłońmi od dołu, w twarz. Upadł. Kopnęła go z wściekłością w bok, chciała jeszcze raz, ale przeszkodził jej Starzec.
- Przestań - powiedział ostro. - Jesteście szaleni. Oboje. Oboje.
Dyszała ciężko przez ściśnięte w gniewie zęby. Nagle tupnęła ze złością nogą, odwróciła się i odeszła. Baylay powoli podniósł się z ziemi. Prawą rękę przyciskał do obolałego boku, nogi miał ugięte.
- Suka - wychrypiał z nienawiścią. Położył dłoń na rękojeści miecza.
- Tak, zabij ją - rzucił Starzec. - To świetny pomysł, synu!
Patrzyli na siebie. Wreszcie Baylay pochylił głowę. Opuścił rękę.
- Nie wiem... to... moja wina - powiedział niepewnie i ze wstydem.
- Twoja także.
Baylay usiadł na ziemi. Wyciągnął zza pasa miecz, zdjął z pleców worek. Grzebał w nim bezmyślnie przez kilka długich chwil, wreszcie cisnął pod pobliską skałę.
- Wybaczy mi?
Starzec uśmiechnął się niespodziewanie ciepło. Ale jakoś smutno i z namysłem.
- Zobaczysz.
Milczeli.
Starzec z niezadowoleniem spojrzał w niebo, potem rozglądał się dokoła.
- Chyba przyjdzie nam tu nocować - powiedział swym zwykłym, nieco zgrzytliwym głosem. - Fatalne miejsce.
- Czemu? - zapytał obojętnie Dartańczyk.
- Żadnej osłony od deszczu, żadnego strumienia...
- No, wody to nam chyba nie zabraknie.
- Ale trzeba będzie ją łapać.
Było coraz ciemniej. Baylay sięgnął po odrzucony worek i w tej samej chwili drgnął, przestraszony dotykiem. Wstał, wyprostował się powoli...
- Przepraszam - powiedziała prędko i jakby z lękiem. Z dziwną u niej nieśmiałością wyciągnęła dłoń, jakby chcąc dotknąć policzka mężczyzny, ale odwróciła się nagle. Pospiesznie złapał jej rękę i chyba nigdy żaden ruch nie zawierał w sobie tyle... pokory.
***
Obudził ją przeraźliwy, chrapliwy krzyk. Otworzyła oczy i zerwała się gwałtownie. Na twarzy pojawiło się przerażenie.
Był już ranek, jaskinię wypełniało niewyraźne, mgliste jeszcze światło budzącego się, pochmurnego jak zwykle dnia. Jak na dłoni widziała wściekle ścierających się z sobą żołnierzy, wrzaski ludzi i szczęk mieczy zagłuszyły wyrwany z jej piersi jęk zgrozy. Stała nieruchomo, niezdolna nawet do krzyku. Patrzyła, kurczowo przyciskając dłonie do policzków. Pierwszy raz w życiu widziała, jak ludzie zabijają się nawzajem, jak z dziką furią żgają sztychami mieczy, rąbią, tną... Gdy do jej stóp osunął się młody gwardzista z rozpłatanym barkiem - zawyła ze strachu i obrzydzenia. Cofała się bezwiednie, drżąc i płacząc. Zawadziła nogą o porzucone na ziemi siodło i upadła. Potem jeszcze raz ujrzała straszny zamach miecza, prawie poczuła jego świst. Gdy ujrzała strumień krwi i toczącą się po kamieniach odrąbaną głowę - zwymiotowała.
A tymczasem nie był to żaden wielki bój, tylko zwyczajna potyczka. Rbal nie pozwolił się zaskoczyć, ale szansę jego ludzi były żadne. Rzeź trwała ledwie kilka minut, dzielna piątka broniła się zajadle, ale daremnie. Ginęli jeden po drugim. Rbal zabił na samym początku walki jakiegoś gwardzistę i usiłował przedrzeć się ku wrzeszczącemu coś Goldowi, ale przyparty do nierównej, twardej ściany zmuszony był odpierać atak trzech żołnierzy Ehdeha. Był znakomitym szermierzem, szybko ranił jednego z nich i wytrącił broń drugiemu. Wtedy stanął przed nim sam Ehdeh.
Ehdeh nigdy go nie lubił, bo Ehdeh nie lubił nikogo. Złośliwy, głupi i prymitywny, tak naprawdę to kochał tylko znęcanie się nad innymi i zabijanie. A było mu obojętne, kogo zabija...
Starli się z nienawiścią, ale bez furii. Rbal nie lekceważył przeciwnika, wiedział doskonale, że Ehdeh zna się na mordowaniu jak mało kto. Ten z kolei rozumiał, że Rbal zbyt sprawnie operuje mieczem, by ryzykować pojedynek. Ehdeh nie zamierzał dać przeciwnikowi szansy. Ludzie z szóstki Rbala leżeli martwi, skrzyknął więc swoich żołnierzy. Chłopak, choć otoczony i bez szans, bronił się jednak zajadle. I sprawnie, tak sprawnie, że mimo kilku ran zdołał zabić kolejnego gwardzistę. Koniec był jednak bliski i wiedział o tym. Nie bał się śmierci, ale chciał, tak bardzo chciał jeszcze raz zobaczyć Leynę... Zawołał, ale ze skaleczonych mieczem ust dobył się tylko niewyraźny, chrapliwy dźwięk. W następnej chwili kolczuga puściła, poczuł zimne ostrze między żebrami. Zachwiał się, chwytając dłonią za pierś, wtedy trzy inne sztychy przebiły mu brzuch, bok i szyję. Żołnierze cofnęli się.
Stał. Nie czuł bólu, nie czuł nawet słabości. Opuścił miecz i z krzywym, zalanym krwią uśmiechem patrzył, jak w oczach zabójców pojawia się strach.
Oderwał lewą dłoń od piersi i spokojnie, zupełnie spokojnie wytarł o brzeg spódnicy. Wypuścił z ręki miecz. Oparty o ścianę stał na prostych, nie drżących nawet nogach i założywszy ręce na piersi - czekał.
Dała mu Moc chwilę życia po śmierci.
Żołnierze cofali się krok za krokiem. Widzieli go, całego skąpanego we krwi, z czterema śmiertelnymi i kilkoma innymi ranami w ciele. Dopiero Gold i Daganadan rozepchnęli milczący krąg i odważnie stanęli przed chłopakiem, patrząc mu w oczy.
Rbal także ich widział, ale - jakby z bardzo dużej odległości. Nie czuł już nienawiści, ani strachu, ani żalu... Chciał ją tylko jeszcze raz zobaczyć.
Ale ujrzał Belgona. Stał wraz z innymi, patrząc szklanym, zupełnie szklanym wzrokiem. Był blady jak trup. I Rbal zrozumiał nagle, że nie widział go w tej morderczej walce u swego boku.
Sztywny uśmiech skrzywił się jeszcze bardziej. Usta drgnęły, ale rozcharatane gardło wydało tylko bulgocząco-świszczący dźwięk.
Obojętne. Ten człowiek był mu już obojętny.
Czekał na nią.
I zrozumiał go - Gold.
- Przyprowadźcie ją - powiedział nieswoim głosem. Wsunął miecz do pochwy i powtórzył głośniej: - Przyprowadźcie ją.
W oczach Rbala pojawiło się zdumienie, potem - wdzięczność. Powoli, strasznie powoli skinął kapitanowi głową. Ten ściągnął twarz i odwrócił wzrok.
Moc powoli cofała swój dar...
Gdy postawiono ją przed nim, powieki miał zamknięte. Ale rozwarł je równym, spokojnym ruchem. I wtedy dumnie splecione na piersi ręce opadły, a twarz wykrzywił jakiś niesamowity grymas; w jej oczach zamiast łez, ujrzał obrzydzenie, pogardę i... nienawiść.
Powoli opadł na kolana. Jeszcze raz uniósł zakrwawioną twarz, ale jego wzrok szukał tym razem - Golda.
Jeszcze raz się zrozumieli.
Kapitan wyciągnął rękę, ale drgające palce trupa nie zdążyły już jej uścisnąć.
Krótki, ostatni charkot.
Moc zabrała swój - jakże szyderczy! - dar...
Leżał wśród deszczu, nieruchomo, z dłonią na oczach, gdy usiadł przy nim Daganadan.
- Osiem trupów - poinformował. - Trzy nasze. Jeden od Lordosa. Dwa Ehdeha. I ranni.
Gold usiadł ciężko.
- Trzy nasze? - zapytał smutno. - Wszystkie nasze, Dag. Ci chłopcy od Rbala nawet nie wiedzieli, o co walczą. Bili się za niego.
Daganadan milczał.
- Miałeś rację - dodał po chwili Gold. - To ona... ona była winna. Zamiast zabijać pięciu świetnych żołnierzy, należało powiesić... tę wiedźmę.
Milczenie.
- Żmija. Suka.
Daganadan pokręcił głową.
- Gdybyśmy ją zabili, Gold, byłoby gorzej. Jeszcze.
Gold żachnął się. Nagle twarz zapłonęła mu gniewem.
- To twoja wina - wycedził przez zęby. - Twoja wina, że ten chłopak gryzie ziemię. Ty mnie namawiałeś, bym uprzedził jego atak!
Porucznik niełatwo tracił panowanie nad sobą, ale teraz przybladł.
- Serce i dusza wszystkiego. Tak mówiłem. O niej.
- Kazałeś mi uprzedzić atak! Kazałeś?!
- Gold.
- Pytam, czyś tego chciał, czy nie?! Baczność! Odpowiadać!
Daganadan wstał i wyprostował się powoli. Teraz był już naprawdę blady.
- Tak, panie.
- Żądałeś jego śmierci. Tak, czy nie?!
- Tak, panie.
- Precz!
Porucznik uniósł głowę. Jego matowe zwykle oczy błyszczały wściekłością. Odwrócił się sprężyście i odszedł równym, ale bardzo mocnym krokiem.
Gold został sam.
Położył się tak, jak poprzednio i zamknął oczy. Ale w następnej chwili powstał gwałtownie, wyrwał z pochwy miecz i rąbnął nim skały. Rozległ się szczęk szczerbionego na kamieniach ostrza. Gold walił tak długo, aż brzeszczot zwinął się na jakiejś krawędzi i - uderzywszy płazem - pękł na pół. Odrzucił od siebie rękojeść z kawałkiem zastawy i z pochyloną głową, szybkim krokiem ruszył między skały. Musiał być sam, zupełnie sam.
Tymczasem Leyna dusiła się, ale dusiła w bezruchu i ciszy. Przechodzący czasem mimo niej gwardziści uciekali czym prędzej, uderzeni pełnym obłędu wzrokiem. Twarz Dartanki zmieniła się nie do poznania; było w niej przerażenie, okrucieństwo, wściekłość i nienawiść, a wszystko to stopione z sobą, splątane... Nie była to już twarz piękna - o nie! Niskie uczucia starły z niej urodę, uczyniły wręcz odpychającą odrażającą i wstrętną. Z wykrzywionych, półotwartych ust lepka strużka śliny wyciekła aż na brodę; nie mniej obrzydliwy był widok smukłych dłoni, szarpiących teraz zgiętymi jak szpony palcami rozrzuconą na ziemi pelerynę.
Dusiła ją rozpacz. Wszystkie plany, wszystkie nadzieje poszły w gruzy. Gold żył, a jedyny człowiek, który mógł się porwać na jego życie, uczynił to nieudolnie... spierdolił całą robotę, spierdolił całą jej pracę.
Nie mogąc dłużej wytrzymać, bluznęła najobrzydliwszymi przekleństwami, jakie tylko mogła wynaleźć. Usłyszeli jej ochrypły głos siedzący przy ogniu żołnierze i zastygli w bezruchu. Bali się jej od chwili, gdy ujrzeli, jak płacząc z wściekłości, zawodu i nienawiści kopie obcasami martwe ciało człowieka, którego - jak sądzili - kochała i który ją kochał. Nawet Ehdeh ze zgrozą i obrzydzeniem odwrócił wzrok, gdy zobaczył, jak pluje na sztywne zwłoki, kopie po raz ostatni bezwładną głowę i - już spokojniejsza, choć oddychająca ciężko - odchodzi.
Zakrztusiła się własnym głosem i śliną. Umilkła.
Wszystko było skończone, wszystko przepadło. Rozbrojono ją, pokonano, zniszczono. Jedyny oręż, jaki posiadała, był bezużyteczny. Któż jej teraz uwierzy, któż zauważy urodę?
Nikt.
Była zdana na łaskę i niełaskę człowieka, którego się bała i którego nienawidziła.
Rozpłakała się. Już nie ze złości, nie z nienawiści, ale w poczuciu własnej bezsilności. Z żalu nad sobą i lęku.
Teraz dopiero naprawdę się bała.
Gdy siny z gniewu i upokorzenia Daganadan wszedł do jaskini, wciąż jeszcze płakała. Obrzucił ją nienawistnym spojrzeniem i usiadł w kącie. Po chwili podszedł do niego Ehdeh.
- Kiedy wyruszamy, panie? - zapytał.
Porucznik spojrzał ze zdumieniem, jakby go widział po raz pierwszy.
- Zapytaj kapitana - rzucił. - Nie wiem.
Ehdeh zasalutował i odszedł. Daganadan oparł się plecami o ścianę i zamknął oczy. Był już spokojniejszy, po chwili znowu mógł myśleć trzeźwo i jasno.
Rozumiał Golda. Chyba rozumiał. Szalony! Zapewne kochał tę kobietę, kochał naprawdę... Ale co z tego? Gdzie tu wina jego, Daganadanar
Zacisnął zęby. Ot, wdzięczność! Od czterech lat szedł z Goldem przez dobre i złe, polegali na sobie, rozumieli się, szanowali... Nigdy nie doszło do czegoś... czegoś takiego. Gdzie przyczyna? Kobieta?
Daganadan bał się kobiet. Nie umiał z nimi rozmawiać, nie umiał z nimi postępować. Nie rozumiał ich, nie pociągały go. Jego pasją - od lat, od dziecka właściwie - była wojna. Nie dlatego, by - jak Ehdeh - lubił zabijać. Nie. Wojna, wojsko... było w tym coś więcej. Była dyscyplina, były jasne, klarowne sytuacje. Jeśli gdzieś wkradał się nieporządek - należało go zlikwidować. Pedantycznie, spokojnie i dokładnie. Porządek był tym, co Daganadan kochał najbardziej.
Bolał go, naprawdę bolał go rozłam w pewnej, wypróbowanej od dawna drużynie. Bardzo żałował dobrych żołnierzy, których trzeba było, w imię porządku właśnie, pozabijać. Ale szukał też przyczyny, dla której stało się tak, a nie inaczej. Szukał i widział tylko jedną: ona.
Kobieta, ta przeklęta kobieta! Och, ileż by dał za to, by Gold zdecydował się wreszcie oddalić ją, zabić, związać i przytroczyć do konia... cokolwiek, byle nie pozostawiać jej swobody działania. Niech odeśle ją do Dartanu, niech odeśle do Badoru, skoro już koniecznie jest mu potrzebna - ale niechże zrobi to jak najprędzej. Stracili blisko połowę ludzi: dwóch więcej, dwóch mniej - cóż za różnica? Było kilku poważnie rannych. Wlec ich aż do Obszaru? Niech jadą do Badoru, niech zabiorą ją ze sobą.
Gniew na Golda minął. Wiedział już porucznik, że ta awantura między nimi dwoma - to także wina dziewczyny. Wyjaśni to Goldowi, zaproponuje rozwiązanie... Jak przyjaciel.
Wstał i wyszedł przed jaskinię. Golda nie było. Zaczął go szukać, ale bez powodzenia. Po półgodzinnym krążeniu po okolicy - już poważnie zaniepokojony - wrócił do jaskini.
Żołnierze spojrzeli na niego i przerwali rozmowy. Brwi miał zmarszczone.
- Lordos, Ehdeh - powiedział spokojnie. - Gdzie kapitan? Wstali. Pytająco spojrzeli po sobie. Daganadan zacisnął zęby.
- Dwóch zostaje. Reszta za mną.
Rozejrzał się nagle po twarzach żołnierzy.
- Gdzie Belgon?
Belgona także nie było. Daganadan zorientował się nagle, że nie widział go od chwili śmierci Rbala. Przypomniał sobie straszliwą bladość gwardzisty i jego obłąkany wzrok. Zwarł szczęki jeszcze mocniej.
- Za mną!
Wyszli przed jaskinię. Deszcz znów zamierał, teraz był to ledwie drobny kapuśniaczek.
- Ehdeh i Lordos - po dwóch ludzi. Ty - wskazał - ze mną.
Podzielili się na trzy grupki i ruszyli w trzy strony świata. Daganadan pochylił się nagle i podniósł z ziemi połówkę złamanego miecza. Jego niepokój wzrósł.
Towarzyszący mu żołnierz, Gdan, uważnie rozglądał się dokoła.
- Co? - zapytał Daganadan.
- Nic, Panie.
Ruszyli.
Szli pod górę, klucząc między skałami. Nie uszli daleko. Zza spiętrzonego opodal rumowiska skał świsnął ciężki, wystrzelony z kuszy bełt. Kolczuga puściła natychmiast, Gdan nie wydał nawet głosu Daganadan uskoczył pod pobliską skałę i dobył miecza. Na widok kilkunastu wyskakujących z ukrycia, odzianych w skóry i zbroje postaci, przymknął na chwilę oczy.
"Jak głupio" - pomyślał. "Jak głupio".
***
O śnie nie mogło być mowy. Leżeli po prostu na mokrych od deszczu kamieniach i rozmawiali cicho. Leżała na boku, plecami do niego. Obejmował ją ciasno ramionami, bo tam, gdzieś na styku ich ciał, zagnieździło się maleńkie, nieśmiałe ciepełko.
- Pięć i pół roku temu - mówiła niegłośnym, zamyślonym głosem - byłam zwykłą, głupią łuczniczką Gwardii Armektu. Tutaj, w Grombelardzie, znalazłam się zupełnie przypadkiem. Gwardia Grombelardzka zakończyła wtedy wielką obławę na Rozbójników Gór. Dowództwo Gwardii Grombelardzkiej uznało kampanię za fiasko. Brakowało właśnie dobrych łuczników. I na prośbę komendanta Gwardii w Grombie mój dowódca wyznaczył oddział łuczniczek, które miały przeszkolić pewną ilość Grombelardczyków w posługiwaniu się tą bronią. Byłam porucznikiem tego oddziału.
Zamilkła nagle. Po długiej, bardzo długiej chwili powiedziała ze skruchą:
- Nie, nie mogę, Bay. Naprawdę nie umiem... naprawdę... nie potrafię o tym opowiadać.
Jakby prosząc o wybaczenie ujęła jego dłoń. Pogładziła lekko i nagle, niespodziewanie chyba dla samej siebie, uniosła do ust. Wtulił twarz w sztywne i mokre włosy, niedbale związane prostymi rzemykami.
Zamyślona patrzyła przed siebie - w głęboką czerń nocy. Czuła gorący, parzący szyję oddech Baylaya. Było jej dobrze, naprawdę dobrze, pomimo deszczu, pomimo zimna i zmęczenia. Długo, długo leżała w ciszy i zupełnie nieruchomo. Nagle przemogła się i powiedziała:
- Dobrze mi z tobą, Bay. Ja... ja wiem, że nie mam prawa... Ty przecież masz żonę, Ilarę, prawda? Ale... tylko teraz, dobrze? Nie chcę nic niszczyć... ja... Bay, ja tak bardzo, bardzo chcę być z tobą! Ja... nie wiem, co się stało, ja... Nie gniewasz się, Bay?
Milczał. Poczuła nagle łzy pod powiekami.
- Nie powinnam była tego mówić... Przebacz mi... jeśli możesz. Ale ja jeszcze nigdy, nigdy w życiu nie miałam nikogo... Bay... Ja już nie potrafię sama wyrwać się z tych gór. Wyrwij mnie, dobrze? Zabierz stąd, do Dartanu, do Armektu - gdzie chcesz. Wiesz, taki mały, ukryty gdzieś dom... mały ogród... Śmieszne, prawda? Śmieszne...
Rozpłakała się nagle. Ramiona jej drżały, jego dłoń wysunęła się z uścisku i opadła bezwładnie...
Spał.
Świt wstawał ciężki i mokry - jak zwykle. Ostrożnie wysunęła się spod jego ramienia, usiadła. Przetarła dłońmi czerwone od niewyspania oczy. Wstała.
Spali obaj. Starzec chrapał niegłośno, Baylay wymamrotał coś niewyraźnie przez sen, przetoczył się na drugi bok i zwinął w kłębek. Patrzyła na nich przez chwilę, potem odeszła na bok. Wróciła po chwili. Grzebała przez chwilę w worku Baylaya, wreszcie wyciągnęła zeń trzy kawałki solonego mięsa. Zjadła jeden. Zamyślona spojrzała na maleńki kociołek Starca, który ustawiła wieczorem na kamieniu. Teraz był napełniony deszczówką. Upiła trzy łyki i odstawiła na miejsce.
Westchnęła, starym, armektańskim zwyczajem powiedziała głośno swoje imię i zaśpiewała kilka słów o niebie i ziemi. Potem przeciągnęła się i ziewnęła głośno.
- Wstawać! - powiedziała krótko. - Wstawać, wstawać! Starzec otworzył oczy i prawie natychmiast usiadł na ziemi. Baylaya musiała obudzić potrząśnięciem za ramię.
Długo patrzył na nią bezmyślnie; półprzytomny był nawet wtedy, gdy wetknęła mu do ręki płat solonego mięsa i kazała jeść.
- Zasnąłem w tym deszczu - wymruczał. - Jakim sposobem?
- Nic dziwnego po takiej wspinaczce - odparła. - Pospiesz się.
Mozolnie rwał zębami twarde mięso. Gdy się z nim uporał, czekała już, gotowa do drogi.
I znów szli. Starzec, jak zwykle, na czele. Oni - razem. Ale potem nie dało się już iść ramię przy ramieniu. Wąska, wydeptana chyba przez górskie kozice śnieżka mozolnie pięła się w górę, tnąc zbocze ostrymi zakosami. Potem, zupełnie nagle, zniknęły kępki trawy, zniknęła cienka warstwa gleby. Znów były tylko skały i kamienie, skały i kamienie...
Milczeli zgodnie wszyscy troje, każde zajęte własnymi myślami. Szli i szli, czas mijał powoli, ale równo, ciężkie mile pozostawały za nimi. Do południa nie zamienili nawet słowa.
Deszcz padał z przerwami. Ustawał na pięć-dziesięć minut i znów dawał o sobie znać. Nie zauważali go. Szli, trochę bezmyślnie, nie bardzo zwracając uwagę na otoczenie. Baylay wlókł się na końcu, swoim zwyczajem niosąc worek na ramieniu a miecz pod pachą. Głowę miał opuszczoną; zamyślony był tak bardzo, że gdy Karenira przystanęła nagle, wpadł na nią całym ciężarem. Ale nie spojrzała na niego nawet. Wzrok miała utkwiony gdzieś w górze, pośród chmur.
- Sęp - powiedziała jakimś obcym, skrzeczącym głosem.-Sęp, sęp...
Zdumiony zachowaniem dziewczyny podążył za jej spojrzeniem. Hen, wysoko pod chmurami, ujrzał maleńką, czarną plamkę.
- Sęp - powtarzała jak obłąkana. - Sęp.
Starzec także patrzył w niebo, ale ptaka chyba nie widział. Spojrzał z kolei na Karenirę, wyglądało na to, że chce coś powiedzieć, ale nagle rozmyślił się. Zacisnął usta i usiadł na ziemi. Jego twarz była teraz naprawdę stara. Bardzo, bardzo stara.
Karenira wydobyła z sajdaka łuk i jak lunatyczka ruszyła przed siebie. Baylay patrzył ze zdumieniem, jak niezgrabnie potyka się na skałach i oddala coraz bardziej, ze wzrokiem wciąż wbitym w niebo. Zniknęła mu z oczu, wtedy spojrzał na Starca. Ten bezradnie pokręcił głową.
- Łowczyni - rzekł cicho. - Stąd jej przydomek.
A widząc, że wciąż nic nie rozumiejący młodzieniec patrzy z tym samym zdumieniem, dodał:
- Kiedyś sępy wyrządziły jej straszną krzywdę: oślepiły ją. - Zabrałem wtedy oczy innemu człowiekowi i dałem jej. Od tego czasu ja jestem Starcem, a ona Łowczynią.
Baylay rozumiał coraz mniej. Starzec dorzucił jeszcze:
- Tamten człowiek oddał swe oczy dobrowolnie. A potem zabił się. Nie chcę już mówić o tym.
- Co teraz mamy robić? - zapytał po długiej chwili Baylay.
- Czekać - padła odpowiedź. - Nie umiemy jej pomóc. Możemy co najwyżej mieć nadzieję, że wróci.
- Czy coś jej grozi? Czy...
- Gdy człowiek w pojedynkę mierzy się z sępem, jest albo głupcem, albo samobójcą. Ona jedna w całym Imperium ma szansę przeżyć takie spotkanie. Jak dotąd zawsze miała szczęście. Nie lubi o tym mówić, ale wiem, że zabiła już kilkanaście sępów.
Baylay wstał, wziął miecz i bez słowa ruszył śladem dziewczyny.
- Baylay!
Nie odpowiedział. Szybko pokonywał strome, skaliste zbocze. Uniósł oczy ku niebu i wypatrywał małą plamkę. Nie była daleko.
Zdwoił wysiłki. Czasem pomagał sobie rękami. Gdy widział, że ma przed sobą kawałek w miarę wygodnej drogi, unosił głowę i wypatrywał sępa. Potem znów patrzył pod nogi.
Wreszcie, gdy uniósł oczy, nie odnalazł ptaka na poprzednim miejscu. Był niżej, znacznie niżej. Zataczał złowrogie kręgi nad grupą wielkich, oddalonych może ćwierć mili od Baylaya skał.
Baylay przyspieszył jeszcze bardziej.
Po lewej ręce otwarła się nagle szeroka szczelina. Posuwał się wzdłuż niej. W pewnej chwili dostrzegł porzucony wśród kamieni bury kaftan, nieco dalej kołczan. Brakowało w nim kilku strzał. Potem zobaczył dziewczynę. Biegła pod górę tak szybko, że aż przystanął zdumiony. Długi, lekki krok niósł ją, zdałoby się, ponad nierównymi skałami, przez powietrze. Jak kozica, skacząc z kamienia na kamień, zaczęła pokonywać ów stos złomów skalnych, nad którym krążył sęp.
Sęp zatoczył jeszcze jedno duże koło i - poszybował ku ziemi. Baylay przyspieszył. Czuł gorąco rozsadzające płuca, nagle zaczął krzyczeć szybko i głośno:
- Kara! Na Moc! Kara!
Sęp znikł z pola widzenia, ale Dartańczyk jeszcze przez długą chwilę miał w oczach obraz jego szeroko rozpostartych skrzydeł. Było w tym widoku coś niesamowicie podłego i groźnego.
- Kara! Kara!
Wdrapywał się na poszarpane, groźnie spiętrzone skały. Wreszcie stanął na szczycie rumowiska i zastygł w bezruchu.
Sęp i dziewczyna - stali naprzeciw siebie u stóp ogromnego stosu głazów. Karenira trzymała napięty łuk, ale ramiona jej drżały. Niezgrabnie rozkraczone na ziemi ptaszysko mówiło niewyraźnym, szczekliwym głosem:
- Spokojnie, kobieto. Odłóż to teraz, odłóż, odłóż... I chodź tu.
Karenira stała nieruchomo. Baylay wyraźnie widział wyszczerzone, kurczowo zaciśnięte zęby. Ledwie ją poznał. Jej oczy, zwykle obce i nie pasujące do twarzy, teraz były wręcz niesamowite. Patrzyła na sępa z tak wielką nienawiścią, że Baylay odruchowo cofnął się o krok...
Wyczuł tę nienawiść i sęp. Jego głos zabrzmiał wyraźniej:
- Powiedziałem: odłóż to. I uklęknij. Uklęknij, kobieto. Czy rozumiesz, co do ciebie mówię?
Baylay z przerażeniem zobaczył, jak dziewczyna z bezsilnym jękiem opada na kolana. Ale łuku... nie wypuściła. Widział, nie będąc w stanie wykonać żadnego ruchu, grę mięśni na jej twarzy. Nagle krzyknęła, ale był to krzyk straszny: ochrypły, przeciągły i przepełniony taką nienawiścią...
Sęp poruszył dziobem i przestąpił z nogi na nogę. Baylay widział jego niepewność i strach. Karenira krzyknęła jeszcze raz, nagle mocniej napięła łuk i oto rozległ się świst wypuszczonej strzały. Sęp zaklekotał dziobem, zacisnął go na sterczącym z piersi drzewcu i przewrócił się.
Baylay nagle odzyskał władzę w ciele. Zdumiony i przerażony spostrzegł, że klęczy na wielkim, szarobrunatnym kamieniu, a nogi ma jak z ołowiu. Zerwał się ciężko. Zbiegł do niej, porwał w ramiona i przycisnął do piersi. Oddychała z wysiłkiem.
- To... to nie są moje oczy, Bay... - powiedziała wreszcie chrapliwie. - Gdybym miała swoje oczy, sęp od razu znalazłby drogę do... umysłu... i woli...
Całował jej włosy, jej usta... Ciągle jeszcze nie mogła dojść do siebie, wziął ją więc na ręce, choć opierała się słabo. I szedł.
Starzec patrzył na nich ze szczytu rumowiska i uśmiechał się smutno.
***
Ilara... była już dla niego tylko obowiązkiem. Wiedział o tym. I nienawidził się za to.
Gdybyż choć wiedział, dlaczego tak się stało! Ale nie wiedział.
Karenira? Zapewne, kochał ją - ale jak siostrę. Jak przyjaciela. Nie inaczej. Tak przynajmniej sądził...
Więc cóż?
Nie wiedział.
Ilarę utracił już raz. Potem odzyskał na krótko w Badorze. Szalał przecież z radości. Ale czy już wtedy... nie oszukiwał się? Czy nie był szczęśliwy niejako... z poczucia obowiązku? Pożegnał ją w Dartanie, by stać się mężczyzną. Chciał stać się nim dla niej. Ale środki - przesłoniły chyba cel. Gdy do niego wróciła, chyba coś umarło... Coś oboje stracili. I teraz znów. Odebrano mu ją - chciał udowodnić, że potrafi coś zrobić, by ją odzyskać. Szedł na ratunek ze względu na nią, ale czy - dla niej?
"Nie wolno tak rozmyślać o miłości" - pomyślał. "Ale... czy to jeszcze jest miłość?"
Nie.
Bolało go to. Nie widział już dla siebie miejsca w tej całej... zabawie. Przestraszył się tego słowa i znów poczuł obrzydzenie do samego siebie. Zabawa, gra... Oto, co zostało.
Ale wciąż się łudził. Chciał... chciał wierzyć... Myślał, a zaraz potem odrzucał te myśli, ronił łzy rozpaczy nad losem ukochanej kobiety, pozował na przybitego wmawiając sobie, że to wcale nie poza, że to właśnie spod skorupy obojętności wyrywa się prawdziwa dusza, prawdziwe uczucie. Nie umiał sobie powiedzieć wprost... Nie umiał myśli wypowiedzieć głośno i do końca.
Wreszcie już sam nie wiedział, jak jest naprawdę.
Znał prawdę, nie chciał jej znać, tłumił ją, dusił - nieświadomie. Bał się.
W końcu... wszystko było tak nierzeczywiste. On - dartański magnat, z mieczem, w grombelardzkich górach, przy nim tajemniczy, groźny w swym majestacie przebijającym spod płaszcza zwyczajności mędrzec, dziwna kobieta - głupia i błyskotliwa zarazem, próżna i bezinteresowna, pociągająca i odpychająca...
Nierealne. To wszystko było nierealne.
Szli teraz wśród gór niskich wprawdzie, ale tak poszarpanych, tak wrogich i groźnych, że przenikał go mimowolny dreszcz, gdy dłużej zatrzymał wzrok na ich nieprzyjaznych kształtach. Karenira powiedziała, że to już krańce Ciężkich Gór, ale nie było tego widać. Niemniej poruszyła go ta wiadomość. Byli - o krok zaledwie od Złego Kraju. Następnego dnia mieli ujrzeć jego zachodnie granice.
Na noc zatrzymali się w niewielkiej niszy wyżłobionej prawdopodobnie w ścianie skalnej przez wodę. Nie padało, a nawet od czasu do czasu wiatr rozrywał opończę chmur i wtedy widzieli - czyste niebo. Było jeszcze zupełnie widno, gdy rozkładali biwak. Zdziwiło to mocno Baylaya, bo zwykle niestrudzona Łowczyni kazała im iść od świtu aż do zmierzchu.
- To obojętne - powiedziała, jakby odgadując jego myśli - czy dotrzemy do Obszaru już jutro w południe, czy dopiero wieczorem. Na nocleg zatrzymamy się i tak poza jego granicami. Wejść do Kraju musimy rano.
- Dlaczego? Popatrzyła ze zdumieniem.
- Ty chyba nie myślisz - stwierdziła. - Co za głupie pytanie... Czyżbyś chciał wędrować po Kraju nocą?
- Czy... byłaś tam już kiedy? - zapytał po chwili.
Pokiwała głową.
- Tak. Ale bardzo krótko. Po prostu... zapędziłam się, goniąc... - Zamilkła nagle.
- Cicho! - syknęła.
Zmierzchało powoli. Wpatrywała się w szare światło gasnącego dnia i nasłuchiwała. Starzec i Baylay spojrzeli po sobie. Także wytężyli słuch.
***
Belgon wisiał na gałęzi niewielkiego, suchego drzewa. Kołysał się na wietrze bezwładnie, jak szmaciana kukła.
- Wracamy - powiedział Ehdeh.
Zawrócili. Chwilę później usłyszeli odległy, niewyraźny krzyk. Zatrzymali się.
- To stamtąd - powiedział Doreb, jeden z ludzi Ehdeha, wskazując palcem kierunek. - Tam poszedł Lordos i...
- Wracamy do jaskini - przerwał szóstkowy. - Szybko.
Żołnierze spojrzeli po sobie, ale usłuchali. Biegli prawie, omijając skały i głazy, a przeskakując mniejsze kamienie. Po chwili znaleźli się przed wejściem do pieczar. Wartownicy wybiegli naprzeciw.
- Krzyki w górach - zameldował jeden z nich. - Co robimy?
Ehdeh zacisnął wargi.
- Siodłać konie. I pilnować tej kurwy. Związać ją najlepiej. Ja zaraz wracam.
Wbiegł do jaskini, porwał kuszę i woreczek z bełtami. Po chwili znów był wśród żołnierzy. Stali nieruchomo.
- Wykonać! - wrzasnął. - Jeśli to rozbójnicy, to nie wyprowadzę was na rzeź! Zapieprzać do roboty!
Nie zwlekając dłużej załadował kuszę i pobiegł tam, gdzie wartownicy posłyszeli krzyk. Poruszał się szybko, ale ostrożnie.
Ehdeh był głupi, prymitywny i okrutny. Ale swoją powinność gwardzisty rozumiał. Nie cierpiał Lordosa, ale nawet przez myśl mu nie przeszło, że mógłby pozostawić kolegę z drużyny własnemu losowi. Jednocześnie wiedział, że nie ma znaczenia, czy pobiegnie z odsieczą sam, czy z tymi czterema żołnierzami, którymi jeszcze dysponował. Jeśli napastników było wielu, to ci czterej nie mogli pomóc. Jeśli zaś było ich kilku, to bardzo prawdopodobne, że Lordos ociera właśnie pokrwawiony miecz o brzeg spódnicy. Gdyby jednak zginął, to on, Ehdeh, w pojedynkę ma większą szansę przemknąć się niepostrzeżenie i ominąć ewentualną zasadzkę, bądź też zmylić pogoń.
Nie spotkał nikogo, ale jego domysły potwierdziły się w całej rozciągłości. Pod niewielką skałą leżały straszliwie porąbane trupy Lordosa i jego żołnierzy. W krąg wokół nich rozrzucone były cztery inne, odziane w skórzane kaftany i długie spódnice.
Zawrócił, nie zatrzymując się nawet. Nie miał tu czego szukać.
Gdy znów stanął przed otworem jaskini, konie były już osiodłane.
- Lordos nie żyje - rzucił krótko. - Gold i porucznik chyba też.
Wskoczył na siodło. Żołnierze wyciągnęli z jaskini szamoczącą się Leynę.
- Wsadzić ją na konia i spieprzamy! - warknął. - Szybko.
- Wzięliśmy dwa luzaki. Co z resztą?
- Zostawić.
Leyna krzyknęła głośno, wyrywając się żołnierzom. Spiął konia, przyskoczył do niej i na odlew uderzył w twarz. Głowa dziewczyny odskoczyła do tyłu, uderzył jeszcze dwa razy. Złapał za włosy.
- Na koń!
Gwardziści w jednej chwili znaleźli się na grzbietach wierzchowców. Uderzył swego ostrogami. Ruszyli od razu rysią. Półprzytomna dziewczyna biegła przy strzemieniu, z krzykiem bólu czepiając się jego nogi. Mocno trzymał jej włosy, potknęła się nagle, ale sekundę wcześniej jeździec pochylił się i wciągnął ją przed siebie na siodło. Otwartą dłonią uderzył konia po zadzie.
Leyna poruszyła się i stęknęła przeciągle. Lewą dłonią przytrzymał obie jej ręce w nadgarstkach.
- Spokojnie, moja piękna. Skończyły się dobre czasy. Nie nazywam się Rbal. Rozpieprzę łeb i się skończy.
Kula siodła gniotła brzuch, znów jęknęła i targnęła się gwałtownie, próbując zmienić położenie ciała. Łysol natychmiast dotrzymał słowa, chlasnął ją dłonią po pośladkach z taką siłą, że nawet krzyk uwiązł jej w gardle. Z bezsilną wściekłością, nie wiedząc niemal co robi, ugryzła go w udo. Z całej siły. Zęby zetknęły się... Zawył przeraźliwie, targnął wędzidłem. Koń stanął na zadnich nogach, oboje wylecieli z kulbaki, by ciężko runąć na ziemię. Nie mogła rozewrzeć spazmatycznie zaciśniętych zębów; wciąż trzymała w nich krwawy strzęp mięsa i wyrwany ze spódnicy kawałek materiału. Chciała się zerwać, ale straszliwe uderzenie powaliło ją na ziemię. Kopnął w brzuch, potem w bok i znów w brzuch. Żołądek podskoczył do gardła, wijąc się z bólu na ostrych kamieniach zaczęła wymiotować strasznie, dusząc się niemal. Ujrzała jeszcze, jak gwardzista, przyciskając dłoń do skrwawionego uda, robi kolejny zamach zdrową nogą. W następnej chwili poczuła straszny, miażdżący ból w dole brzucha i straciła przytomność.
Dysząc ciężko i sycząc z bólu usiadł na ziemi. Usłyszał tupot kopyt koni powracających żołnierzy.
- Cholerna dziwka! - stęknął.
Jeden z gwardzistów zeskoczył z siodła. Spostrzegł skrwawione palce Ehdeha, kurczowo zaciśnięte na udzie. Nie pytając o nic oderwał od spódnicy pas materiału i przewiązał poszarpany mięsień. Ehdeh syknął, próbując powstać na nogi, gwardzista podparł go ramieniem. Drugi przyszedł z pomocą. Wspólnymi siłami wsadzili szóstkowego na konia.
- Wsadzić to ścierwo na luzaka - warknął. Gdy przenoszono nieprzytomną wzdłuż jego konia, odchrząknął i splunął gęstą śliną na jej twarz.
- Spieprzamy, bo nas te sukinsyny dostaną - powiedział. Krzywiąc się z bólu smagnął konia. Z miejsca ruszyli galopem.
Oprzytomniała dopiero wieczorem, gdy zatrzymali się na krótki popas. Obudził ją nagły ból, bo została ciśnięta na ziemię jak worek. Leżąc nieruchomo z zamkniętymi oczyma słyszała, jak jeden z żołnierzy klnie długo i głośno, wreszcie mówi:
- Po co nam ta zdzira, Ehdeh? I tak nie dojedzie żywa do Badoru.
- Dojedzie - odparł głos, na którego dźwięk zadrżała. - Dojedzie, Dost. A wiesz, czemu? Bo sprzedamy ją na targu za sześćdziesiąt sztuk złota. Po dziesięć dla was. Nie opłaca się? Schwytana złodziejka...
Przerażona otworzyła oczy. Stojąc nad nią wysoki gwardzista zauważył to. Wzdrygnął się i odszedł na bok.
- Ja jej w każdym razie nie tknę - powiedział do Ehdeha po grombelardzku. - Patrz, jakie ma oczy... Jak... jak córka czarownika...
- Gadajcie Konu! - oburzył się najmłodszy z żołnierzy, Armektańczyk. - Co za język, te wasze pomruki...
Ehdeh nie zareagował. Patrząc na Leynę rzekł w charakterystycznym narzeczu Gór:
- Dziś... dziś będzie moja... Jutro wasza. Potem... potem znowu ja. Na zmianę.
Żołnierze patrzyli na siebie w milczeniu.
- Żaden z nas jej nie tknie, Ehdeh - powiedział wreszcie Doreb. - Jest gorsza niż śmierć. Niż zaraza.
Potrząsnął głową. Dost dorzucił:
- To ona rozbiła oddział, Eh. Widziałeś, jak kopała trupa? Wiem, żeś nie lubił Rbala, ale przecie był nasz. Z Gwardii. Nie dotknę jej, Eh. Nie dotknę.
- Wasza sprawa. Wasza sprawa. Wynoście się.
Wstał i kulejąc podszedł do wciąż leżącej bez ruchu Leyny. Oczy dziewczyny rozszerzyły się ze wstrętu i przerażenia. Chwyciła go za ręce, ale lekki, ostrzegawczy policzek sprawił, że jęknęła krótko i zasłoniła głowę rękami. Uderzył na wszelki wypadek jeszcze raz...
Leżała zupełnie nieruchoma i bezwolna, gdy zrywał z niej poszarpany kaftan, brudną już koszulę, spódnicę i hajdawery... Delikatne ciało pokrywały w wielu miejscach wielkie, fioletowe sińce, ale Ehdeh nie widział ich. Dygocącymi coraz bardziej z pożądania łapami chwycił nagie piersi. Poczuł na plecach wzrok żołnierzy.
- Precz! - ryknął przez ramię.
To była kobieta. Od całych miesięcy nie widział nagiej kobiety. Lubieżnie zmrużone, małe oczka przez wieczorny półmrok z niecierpliwością obmacywały całe ciało leżącej - od stóp poprzez mały kłębuszek splątanych, rudych włosów aż po strome piersi i ukrytą w dłoniach twarz. Z lubością zauważył łzy, wypływające spod zaciśniętych kurczowo palców. Nagle odpiął pas, chwycił dziewczynę za nadgarstki... Gdy smagnął nagie piersi - rzuciła się pod nim i zawyła, potem... już tylko rzęziła i płakała.
***
Była noc.
Gold poruszył lekko głową i zaraz potem z jękiem chwycił się za bok. Dłoń napotkała rozerwaną kolczugę i strzępy pokrytej zakrzepłą już krwią przeszywanicy. Stęknął, próbując usiąść, ale z ponownym jękiem opadł na ziemię. Długo, bardzo długo leżał nieruchomo, chcąc uśpić ból, potem spróbował jeszcze raz. Uderzył głową o jakąś skałę, ale był to szczęśliwy przypadek: znalazł oparcie dla pleców.
Siedział.
Zaciskając zęby obmacał brzegi rany. Odetchnął z ulgą. Była bardzo bolesna, ale powierzchowna i niegroźna dla życia.
Dopiero teraz poczuł ból także w ramieniu. Poruszył nim. Mięsień był przecięty, ale chyba niezbyt głęboko. Powoli zmienił pozycję na wygodniejszą. Oparł głowę o skałę i znieruchomiał.
Świtało.
Gold śledził narodziny dnia zupełnie już przytomnymi oczyma. Nie padało, było cicho i spokojnie. Zupełnie spokojnie.
Ból nie był już tak dotkliwy. Rany nie krwawiły, materiał przeszywanicy przysechł do nich na dobre. Gold spróbował wstać. Udało się.
Rozejrzał się dokoła. Tu właśnie stoczył bój, po którym napastnicy pozostawili go, uważając widocznie za martwego. Pochylił się ostrożnie i spod trupa brodatego, okrytego burą peleryną człowieka wyciągnął połówkę złamanego oszczepu. To była jedyna broń, jaką znalazł.
Powolutku, chwiejąc się i potykając, szedł ku jaskini, podpierając się oszczepem jak laską. Poruszał się coraz pewniej, zastałe, obolałe mięśnie rozgrzały się nieco. Rany nadal dokuczały, ale przywykł już.
Potem zobaczył Daga.
Leżał na wznak, z szeroko rozrzuconymi ramionami. Z potężnej piersi wystawał kawałek ciężkiego bełtu, rozdarte mieczem gardło schlapane było brunatną krwią. Oczy miał otwarte, wbite nieruchomym spojrzeniem w zwłoki rozrąbanej niemal na pół kobiety w brudnym i podartym szarym płaszczu. Obok leżał trup innej kobiety, a jeszcze dalej - czterech mężczyzn. Jeden z nich miał na kolczudze zieloną tunikę Gwardii Grombelardzkiej.
Gold powoli osunął się na kolana. Ręka mu drżała, gdy przesuwał nią po twarzy trupa. Delikatnie odgarnął z zimnego czoła kosmyk włosów.
- Dag?
Wziął do ręki ciężki, szeroki miecz, leżący na ziemi tuż obok nieruchomej dłoni przyjaciela.
- Dag...
Jak we śnie, ostrożnie, odczepił od pasa zabitego pochwę i wsunął w nią broń. Powstał, nie czując żadnej słabości ani bólu. Postał jeszcze przez moment, potem podniósł swój ułamek oszczepu i poszedł dalej. Był zupełnie otępiały, nie czuł złości ani żalu... Nic.
Nie umiał płakać.
W jaskini nie było nikogo, stały za to przed nią konie. Zdziwił się, że bandyci nie zabrali ich, ale zaraz pojął, dlaczego tak się stało: niewątpliwie mieli swoje własne wierzchowce i luzaki. Stracili wielu ludzi, liczba luźnych koni powiększyła się zatem. Gdyby doszły do tego jeszcze konie gwardyjskie, przyszłoby pędzić cały tabun. A rozbójnik nie może sobie pozwolić na prowadzenie tabunu. Chyba, że chce zostać trupem i to jak najszybciej.
Nie zabrano nawet gwardyjskiego wyposażenia. Znalazł dla siebie bandaże, znalazł dobrą kuszę, siodło i kilka niezłych noży. Zniknął za to cały prowiant, a także pasza dla zwierząt.
Gdy siodłał konia, zastygł nagle w bezruchu. Dotarło doń, że w jaskini nie było żadnych trupów, nie było też najmniejszych nawet śladów walki. Czyżby wszyscy żołnierze zginęli poza jaskinią? Szukali go chyba, może gonili rozbójników... Ale to niemożliwe, żeby Daganadan nie pozostawił nikogo przy koniach.
Zabłysła nadzieja. I szukający dotąd samoobrony w niemyśleniu, umysł zaczął działać.
Pierwszą iskrą była Leyna. Bał się dotąd o niej myśleć, nie dopuszczał do siebie domysłów, bo aż nazbyt dobrze wiedział, jaki los znalazłaby w zbójnickich rękach. Teraz mógł wierzyć , mógł mieć nadzieję, że uciekła wraz z garstką ocalałych żołnierzy, że żyje, że jest wolna...
Pospiesznie przeliczył konie. Dwadzieścia trzy. Brakowało więc ośmiu. Mogło żyć jeszcze siedmiu żołnierzy i ona. Zapewne uciekali w pośpiechu i nie wzięli jucznych zwierząt. Siedmiu, na pewno siedmiu.
Dokąd, w jakim kierunku pojechali? Do Grombu, do Badoru przez Ciężkie Góry? Na pewno nie. Z rozbójnikami na karku?
Jak liczna mogła być banda? Zmarszczył brwi. Jego samego zaatakowało pięciu. Przy Dagu leżało pięć trupów, nie licząc zwłok gwardzisty... Ale może atakowali ci sami ludzie?
Tknięty nagłą myślą prawie biegiem, przyciskając dłoń do znów krwawiącej rany, wrócił na pobojowisko. Ze ściśniętym sercem, starając się nie patrzeć na martwego przyjaciela, podszedł do zabitej rozbójniczki i nienawistnym kopnięciem przetoczył ciało twarzą do góry. Zacisnął zęby, cofnął się o krok. To była ona - Mavala. Przywódczyni Burej Grupy.
Przełknął ślinę. Czterdzieści parę osób.
Wrócił do konia i tłumiąc okrzyk bólu wskoczył na siodło. Zwinął się na kulbace i długo przyciskał dłoń do krwawiącego, choć starannie opatrzonego już boku. Wreszcie wyprostował plecy i ruszył powoli w stronę Sępiej Przełęczy. Przed taką armią chłopcy mogli uciekać tylko bitym traktem - do Riksu.
Jechał bez wytchnienia. Pod wieczór dostał gorączki, męczyło go straszne pragnienie, ale nie zatrzymał się. Śpiąc i czuwając na przemian jechał całą noc. Godzinę przed świtem przystanął na krótki popas, ugasił pragnienie wodą ze strumienia i o pierwszym brzasku znów był w siodle. Miał stalowy organizm, gdzieś koło południa gorączka zaczęła opadać. Dbał tylko o to, by często przemywać rany i zmieniać opatrunki. Była to ciężka wędrówka; ciężka dla człowieka zdrowego, bo dla niego - niemal zabójcza. Ale przetrzymał. Zahartowane ciało nie poddało się, więcej - przemogło chorobę i osłabienie.
Wszystko dzięki niej.
Myślał teraz o Leynie bez przerwy. O niej i tylko o niej. Wiedział, och! już dawniej przecież wiedział, że ją kocha. Ale nie przypuszczał, że jest mu aż tak niezbędna. Sama obecność dziewczyny, samo jej istnienie w pobliżu było dlań chlebem i powietrzem, choć nie zdawał sobie z tego sprawy. Teraz, gdy chleb zabrano, odsunięto od niego - czuł głód. I co gorsza - dusił się.
Zapomniał o wszystkim. O rozbójnikach, o bratobójczej walce w jaskini, o Baylayu, o zabitym Rbalu, o Dagu. Wszystko było ciemne, w tej ciemności - jeden tylko płomyk. Zdążał ku niemu na oślep, jak szaleniec, ale przyciągała go doń tak potężna siła, że był gotów zdruzgotać i powalić wszystko, co stanęłoby na drodze marszu. Wiedział doskonale, a właściwie czuł tylko, że nie zatrzyma się, nie ustanie w pochodzie tak długo, póki nie ogrzeje rąk nad tym płomieniem. Bo o tym, że ten płomień nie tylko grzeje, ale i pali nierzadko - nie pamiętał. I nie chciał pamiętać.
Musiał jednak czasem przystawać, choćby ze względu na konia. On jeść i pić nie musiał, ale zwierzę - tak. Gdy jego wierzchowiec, jeden z tych nielicznych, które spały leżąc, odpoczywał - on chodził nerwowo wokół niego. Zasypiał czasem w tym marszu, budził się, znów chodził i trwało to nieraz godzinami. Zmuszał się do jedzenia, prawie zmuszał do picia, namawiał sam siebie do zmieniania opatrunków. Potem już świadomie zaczął się bronić przed obłędem. Wygrał jeszcze raz. Jechał siny na twarzy, zarośnięty, brudny i cuchnący - ale myślący trzeźwo.
Jechał wieki, ale tak naprawdę - tylko dwa dni.
***
Wypadki potoczyły się w błyskawicznym tempie.
Zza pobliskich skał wyskoczyło kilku ludzi i biegiem ruszyło ku nim. Mieli w rękach broń. Karenira porwała łuk, ale było już za późno, odrzuciła go więc i tak jak stała, z gołymi rękami wyskoczyła napastnikom naprzeciw. Baylay jeszcze nigdy nie widział takiego skoku, gdyby mu ktoś opowiedział - nie uwierzyłby. Rozpędziła się krótko i wyprysnęła w powietrze jak stepowa pantera. Wypadki następowały po sobie tak szybko, że nawet nie zdążyli ze Starcem porwać się z ziemi. Baylay w osłupieniu patrzył, jak dziewczyna podcina nogi jednemu z biegnących, zwija się w powietrzu jak sprężyna, powala drugiego, potem trzeciego... Z niewiarygodną wręcz zręcznością i siłą uderzała nogami, Baylay pierwszy raz w życiu widział podobny sposób walki. Suchy trzask uderzeń przeplotły okrzyki bólu. Ale napastników było wielu... Dartańczyk ochłonął, porwał miecz i wyskoczył z wnęki w chwili, gdy Karenira zwarła się z wysokim, szczupłym mężczyzną w futrzanej pelerynie na ramionach. Ciosy śmigały jak błyskawice, mężczyzna próbował pchnąć ją nożem, ale była zbyt zwinna. Odskoczyła do tyłu, teraz operowała tylko nogami. Kopnęła napastnika w nadgarstek, nóż poleciał wysoko w górę. Potem błyskawiczne uderzenie prawą nogą dosięgło podbródka. Mężczyzna rozkrzyżował ramiona i upadł...
Baylay zupełnie odruchowo sparował pierwsze pchnięcie wrogiego miecza. Błyskawicznie wyłuskał przeciwnikowi broń z ręki i zamierzał pchnąć, gdy wyrósł przed nim kolejny napastnik. Zadźwięczały krzyżowane klingi, broń niebezpiecznie drgnęła Dartańczykowi w dłoni. Po pierwszym uderzeniu znać było mistrza. Przyjął na zastawę drugi, bardzo silny cios, odepchnął miecz napastnika w bok i przeszedł do kontrataku. Wtem usłyszał głuchy odgłos potężnego uderzenia a zaraz potem zduszony, pełen bólu krzyk Kareniry. W następnej chwili dziwnie niski, pełen przerażenia i zdumienia głos zawołał:
- Na Moc! Stać, stać mówię!
Przeciwnik Baylaya odstąpił i niepewnie opuścił broń. Baylay skoczył ku niemu, gdy ktoś chwycił go za ramię. Był to Starzec.
- Stój!
Opuścił broń, oszołomiony. Rozejrzał się dokoła.
Karenira leżała na ziemi obok dwóch obezwładnionych przez siebie mężczyzn. Twarz miała zalaną krwią, nie poruszała się. Pochylał się nad nią istny olbrzym, człowiek o barach i wzroście, jakich Baylay dotąd nie potrafił sobie nawet wyobrazić. Poruszyło się obok niego coś wielkiego, coś, co w gęstniejącej szarówce w pierwszej chwili Baylay wziął za wielki kamień. To był kot. I jeśli ten człowiek był olbrzymem wśród ludzi, ten kot musiał być olbrzymem wśród kotów.
- Schować broń - powiedział wściekle kot. Głos miał głęboki i niski, przypominający raczej pomruk. On to przerwał walkę. Spojrzał na Baylaya i Starca. Zalśniły żółte ślepia.
- Dorlan - powiedział, przesadzając dzielącą ich odległość jednym, ogromnym susem. - Byłem nieostrożny.
Starzec pokiwał głową.
- Czy ona żyje? - zapytał, nie zwracając zupełnie uwagi na nic nie rozumiejącego Dartańczyka.
- Nie wiem - padła odpowiedź. - Glorm ją uderzył... wszystko jest możliwe...
Stojący wokół nich ludzie w milczeniu pochowali broń do pochew. Jeden Baylay stał ciągle z nagim mieczem w dłoni. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa, chciał podejść do nie dającej znaku życia Kareniry, ale nie mógł. Zrobił to Starzec. Pochylił się nad dziewczyną, przyłożył ucho do piersi. Potem ostrożnie starł krew z bladej twarzy.
- Żyje - powiedział. - Uderzenie ogłuszyło ją tylko. No i rozcięło łuk brwiowy.
Olbrzym spojrzał nań z wdzięcznością.
- Chwała Mocy - powiedział. - Bałem się... Mocno uderzyłem.
Jeden z mężczyzn powiedział:
- Pójdę po resztę.
- Tak, niech przyjdą - potwierdził kot. - I to szybko. Zwłaszcza Arma. A wy - zwrócił się do pozostałych członków grupy - przenieście ją ostrożnie pod tę skałę. I zajmijcie się naszymi.
Olbrzym pokręcił głową, jakby dziwiąc się czemuś. Spojrzał uważnie na Starca, potem na stojącego wciąż bez ruchu młodego Dartańczyka. Powrócił wzrokiem.
- Dorlan-Czarownik - rzekł niegłośno.
Starzec zaprzeczył.
- Dorlan umarł - powiedział z naciskiem. - Żyje tylko Starzec. Mężczyzna z namysłem pochylił głowę.
- Słyszałem o tym. No cóż - dobrze, Starcze. Wybacz ten napad...
- Nie mówmy już o tym. Domyślam się, Panie, że mam przed sobą Basergora-Kragdoba, króla Gór i grombelardzkich rozbójników?
Baylay, idący niepewnie w kierunku Kareniry, przystanął znowu.
- Basergor-Kragdob - powiedział z niedowierzaniem.
Król Gór spojrzał na niego z uwagą.
- Czyżbyś mnie znał, panie? Nie wyglądasz na przebiegacza Gór.
- Nie jestem nim. Ale mówiono mi o Basergorze-Kragdobie wielokrotnie... - nagle drgnął. Zwrócił wzrok na kota. - Zapewne... Basergor-Kobal Ciężkich Gór?
Kocur błysnął ślepiami. Basergor-Kragdob odpowiedział za niego:
- W samej rzeczy. Masz przed sobą, młodzieńcze, Księcia Gór.
Kot lekceważąco machnął ogonem i lekkim truchtem pobiegł ku skale, pod którą położono Karenirę. Oszołomiony Baylay dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, co przed chwilą rozegrało się na jego oczach. Pobiegł do dziewczyny.
Starzec odprowadził go wzrokiem. Usiadł na ziemi. Basergor-Kragdob poszedł w jego ślady.
- Nie było przy mnie Rbita - powiedział, wskazując wzrokiem kocura. - Tropimy was od dość dawna... Nie poznałem... Byłem wściekły, że stawiacie tak silny opór. Ta kobieta to istny demon. Poturbowała ciężko dwóch moich ludzi, powaliła dwóch innych. Uderzyłem ją, a sekundę później nadbiegł Rbit i krzyknął, żeby przestać...
Starzec pokręcił głową.
- Nie mówmy o tym - powtórzył. Chciał jeszcze coś dodać, ale w tej samej chwili od strony miejsca, w którym leżała Karenira doleciało niegłośne, przeciągłe westchnienie. Wstali szybko, podeszli. Siedziała na ziemi, półprzytomnie rozmazując na twarzy wciąż płynącą krew.
Basergor-Kragdob stanął przed nią i powiedział z dziwną pokorą:
- Wybacz, pani, ten napad. Znieważyłem Królową Gór. Czym mogę tę zniewagę wynagrodzić?
Oprzytomniała do reszty i, ocierając dłonią krew wciąż zalewającą oczy, zapytała niepewnym jeszcze głosem:
- Kim jesteś?
- Basergor-Kragdob, Pani.
Spojrzała z niedowierzaniem.
- Basergor-Kragdob - powtórzyła cicho. Nagle wzrok jej spoczął na kocie.
- Rbit L.S.L! - zawołała z radością, a jednocześnie jakby smutkiem. Wyciągnęła rękę. I wtedy Baylay zobaczył widok najdziwniejszy z dziwnych - kota całującego dłoń kobiety.
Chciała wstać. Baylay pomógł jej pospiesznie. Przytuliła się na chwilę i zaraz potem oderwała z nagłą stanowczością. Patrzyła teraz wprost w oczy Basergora-Kragdoba.
- Więc nasze drogi skrzyżowały się wreszcie - powiedziała z powagą. Znów starła krew z czoła. - Król Gór, Basergor-Kragdob.
- Królowa Gór, Łowczyni - odpowiedział tym samym tonem.
Ciągle patrzyli sobie w oczy. Karenira przyklękła powoli.
- To mój hołd - powiedziała.
Basergor zdawał się nie dostrzegać milczącej, stojącej z boku grupki. Uniósł dziewczynę z ziemi.
- Przyjmuję go - rzekł z powagą i spokojem.
Baylay, nie znający zupełnie zwyczajów przebiegaczy Gór, patrzył zdumiony. Ten ceremoniał na pustkowiu, wśród dzikich, poszarpanych szczytów, wyglądał dziwnie i nierealnie, zdawał się być zupełnie nie na miejscu. Tak samo zresztą, jak ten rozbójnik. Rozbójnik zachowujący się jak - magnat.
***
Gold - ranny, blady i zawzięty - wygrywał. Ale ona przegrywała raz za razem.
Te dwa dni były koszmarem. Kiedyś nazywała tak podróż w towarzystwie Golda, potem koszmarem było dla niej towarzystwo dwudziestu gwardzistów. Teraz śmiałaby się z tego, gdyby jeszcze potrafiła się śmiać.
Ehdeh bił ją bez przerwy. Bił - jakże ciepło brzmi to słowo! Torturował ją, znęcał się i pastwił, zabijał każdego dnia po sto razy, ale - tylko trochę.
Był zwyrodnialcem, jakiego nie potrafiła sobie dotąd nawet wyobrazić. Gdybyż jeszcze chodziło mu tylko o ciało!... Ale samo jej ciało było dla niego niczym, on chciał, by wiło się pod nim, by skręcało w mękach, wyło, charczało i dygotało z bólu. Nie miał przyjemności ponad tę, gdy piszcząc - bo tak ją nauczył - lizała mu buty, a on smagał pękiem rzemieni nagie, bezbronne plecy. Zapomniał już był, że wiezie ją na targ, ale wciąż jeszcze modliła się do Mocy, żeby przypomniał sobie o tym, by ją sprzedał jak najprędzej. Pan, który biłby tylko pięścią i tylko trzy razy dziennie - był szczytem marzeń.
Nie mogli na to patrzeć nawet żołnierze Ehdeha. Wiódł ją przy siodle na sznurze i, pogwizdując, bił rzemieniem po głowie, gdy podjechał doń Armektańczyk Rizor i mieczem przeciął trzymany przez szóstkowego sznur. Leyna bezwładnie osunęła się w pył drogi, a on powiedział:
- Dosyć, Eh. Naprawdę mamy tego dosyć. Zarżnij ją, stratuj na śmierć, powieś - ale nie męcz w taki sposób. Nie przy nas.
W następnej chwili Rizor nie żył.
Tak minął dzień pierwszy.
Potem była noc, straszliwsza od poprzedniej. Rano, gdy związał ją wreszcie i zamknął oczy - byli już sami. Żołnierze, którym zwierzęcy skrzek i wycie dziewczyny nie dały zasnąć - uciekli. Była bez reszty zdana na łaskę i niełaskę szaleńca.
Bo był szaleńcem. Zabawka, jaką sobie znalazł, wypełniła cały świat. Nigdy dotąd żaden człowiek nie był aż tak zdany na jego łaskę. A tym bardziej kobieta. Na pół utajone dotąd, tłumione z powodu braku okazji do ich wyładowania popędy znalazły wreszcie ujście. Z okrutnika przemienił się, w ciągu kilku zaledwie godzin, w potwora, w czerpiącego rozkosz z cierpienia obłąkańca. Był chory, szalony, drugiego dnia nie umiał już nawet mówić. Donikąd już nie jechał, skrył się z nią tylko między kilkadziesiąt metrów ledwie od drogi oddalonymi skałami, ślinił się i pienił, bełkotał, krzyczał, drżał z rozkoszy po każdym jęku dziewczyny, po każdym zduszonym pomruku czy charkocie, bo krzyczeć też już nie umiała.
Pragnęła tylko śmierci, błagała o nią mrucząc i mlaszcząc rozbitymi wargami, krzywiąc twarz w obrzydliwych grymasach, które miały być błagalne i rozpaczliwe. Przejeżdżał przypadkiem drogą jakiś samotny podróżny i usłyszał wrzaski. Podróżny ten miał już do końca życia zapamiętać tę scenę, tę parę nie-ludzi, te dwie pozbawione wszystkiego, co rozumne, bryły mięsa. Żadne z nich go nie zauważyło, żadne z nich nie usłyszało huku kopyt gnanego w panice na oślep wierzchowca.
A był Ehdeh w swym zwyrodniałym obłędzie tak skrupulatny, że nie pozwolił, by choć na chwilę straciła przytomność...
Krzyk.
Zgrzyt wyrywanego z pochwy miecza, ale ręka nie utrzymała go. Rycząc z bólu i przerażenia, rycząc jak obłąkany, rzucił się na niego, dusił w zapamiętaniu, długo, bez końca. Niesamowity płacz wstrząsał całym ciałem, gdy w końcu wyrwał z obrzydliwej szyi wbite aż po knykcie palce, zmiażdżył butami wstrętny, łysy łeb i zataczając się, macając dokoła rękami jak ślepiec, upadł na kamienie tuż przy niej. Drżącymi ramionami objął piękną niegdyś głowę, tulił delikatnie... Ale gdy czarna zasłona spadła mu z twarzy, zobaczył tylko przerażone, wpatrzone w niego ze zwierzęcym strachem oczy i zaślinione, pokryte krwią wargi szepczące charkotliwie i bez przerwy:
- Nie, nie, nie, nie...
- Leyna! Leyna, bła... błagam! Leynaa!
Jak obłąkany gładził jej włosy, całował posiniaczoną twarz i rozbite usta. Skuliła się nagle, potem wyprężyła jak struna i usłyszał ciche, pokorne skomlenie. Pełzła niezgrabnie po ziemi, próbując obrzmiałym, fioletowym językiem sięgnąć jego butów.
- Leeynaaa!
Płakał na głos, tak strasznie i tak rozdzierająco, jak potrafi płakać tylko człowiek, który nigdy tego nie robił. Łzy ciurkiem wręcz spływały na nagie ramiona dziewczyny, gdy przyciskał ją do piersi bezradnym, jakże bezradnym gestem. Bełkotała coś, śliniąc mu szyję i ucho, zdołał zrozumieć tylko "bł... gam... a... abij... nie, nie..." Potem znowu wydała z siebie niesamowity skrzek, wyrwała się z objęć i runęła na plecy. Rozłożyła szeroko nagie uda, rozwarła dłońmi dygoczące ciało i za przerażonym, pełnym jakiejś obrzydliwej nadziei uśmiechem, bełkocząc i skomląc błagalnie natrętnie odrywała biodra od ziemi, podając je ku niemu. Zwymiotował nagle po raz pierwszy w życiu; gdy rozwarł oczy i złapał oddech, leżała już zupełnie nieruchomo, skulona i z nieopisanym lękiem patrząca nań jednym okiem.
- Gold - powiedziała nagle cicho, ale wreszcie wyraźnie. - Nie... to niemożliwe...
Zapłakał tak strasznie, jak chyba nikt dotąd na tym świecie, porwał dziewczynę w objęcia, z całej siły całując głowę, szyję, ramiona...
- Ley... Leyna...
Ale w zielonych oczach znów był tylko strach i oczekiwanie na ból. Cóż z tego, że miała na policzkach łzy? Odtąd z jej ust słyszał już tylko bełkot.
Spadła noc, a wraz z nią deszcz. Trwały wieki, a gdy noc i deszcz przeminęły, pośród skał, tam, niedaleko drogi, było już dwoje szaleńców.
***
Nie mógł zasnąć tej nocy. Wrażenia minionych kilku godzin nachodziły go falami, męczyły. Nie potrafił się od nich uwolnić.
Najpierw widział przed oczyma ogromną postać Króla Gór. Nie wiedział czemu, ale znienawidził tego człowieka od pierwszej chwili. Przy bliższym poznaniu okazał się zupełnie bezpośredni i uprzejmy, ale pierwotna niechęć pozostała. Potem znowu się wzmogła...
Był Basergor-Kragdob człowiekiem niepospolitym - co do tego nie miał Baylay żadnych wątpliwości. Lecz w czym tkwiła ta niepospolitość - nie wiedział. W zachowaniu? W postawie? W sposobie mówienia, w bystrym umyśle? A może we wszystkim naraz?
Gdy mówił, wydawało się, że wylewa z ust wodę. Słowa płynęły powolne, spokojne i monotonne, pierś rytmicznie brała oddech, oczy patrzyły ze skupioną uwagą. Pytał i odpowiadał jasno, ale krótko. W każdym razie nie rozwlekle. Chciał wiedzieć, co ich trójka robi w tej części Gór. Gdy dowiedział się, że zdążają do Złego Kraju - nie pytał o nic, tylko zmarszczył brwi, zdjął z palca mały pierścień i powiedział:
- To Magiczny Przedmiot. Nie jest silny, ale przyda się wam nawet taki.
Podał go Łowczyni i dorzucił:
- Noś go, pani, jest twój.
Potem już nie rozmawiali o Złym Kraju. Basergor-Kragdob umiał opowiadać, bawił ich jedną barwną opowieścią za drugą. Przy ognisku wytworzył się pogodny, przyjacielski nastrój. Wszyscy ludzie Basergora - a było ich kilkunastu - brali udział w pogawędce, dodawali szczegóły, śmiali się czasem serdecznie. Nie wyglądali na zbirów, sprawiali raczej wrażenie świetnie wyszkolonych i żyjących na przyjacielskiej stopie z dowódcą żołnierzy.
Baylay dość szybko zdołał się zorientować, kto z ludzi Basergora-Kragdoba ma coś w bandzie do powiedzenia. Po szefie najważniejszy był kocur Rbit. Baylay nieraz widział kota-wojownika, ale ten był wyjątkiem. Nosił się ze swobodą i nonszalancją właściwą tylko bardzo szlachetnie urodzonym, mówił mało, ale zawsze do rzeczy. Baylay zauważył, że Rbit i Karenira znają się dobrze i chyba od dawna. Ale w ich wzajemnym stosunku był jakiś cień, coś jakby odległe, przykre wspomnienie, łączące ich dwoje smutną tajemnicą.
Był jeszcze Delone - smukły młody człowiek z zuchwałą gębą zabijaki i łowcy przygód. Z nim to właśnie potykał się Baylay i on to po walce poszedł po resztę bandy, idącej z bagażami i zapasami żywności za grupą Basergora. Gdy wrócił, podszedł do Dartańczyka i wprost powiedział, że uważa się za mistrza miecza i chętnie pofechtowałby się z Baylayem, bo podczas krótkiej walki zdążył zauważyć, jak świetnie on, Baylay, trzyma miecz. Zgodzili się, że spróbują swoich sił rano.
Były w grupie Basergora-Kragdoba dwie kobiety. Jedna z nich, właściwie dziewczyna, uporczywie wpatrywała się Baylayowi w oczy, tak uporczywie, że ten w końcu zapytał siedzącego obok rozbójnika o jej imię. Rozbójnik uśmiechnął się lekko, zmierzył Dartańczyka wzrokiem i powiedział krótko:
- Arma.
Arma nie była piękna, nie była nawet ładna. Baylay ocenił ją jako typową Grombelardkę: niewysoka, raczej krępa, z szerokimi ustami i wielkim kłębem jasnych włosów. Te włosy były w niej najpiękniejsze; żółte, szalenie zbite i gęste, związane na kilka ogromnych węzłów - i tak sięgały do połowy pleców. Baylay odczuł nagle ochotę wtulenia w nie twarzy, utonięcia w nich. Chwilę później jednak zapomniał o dziewczynie zupełnie.
Patrzył na Karenirę i coś go ukłuło w sercu. I ona patrzyła, ale- nie na niego bynajmniej. Usta miała lekko rozchylone, oczy błyszczały Wisiała wręcz nimi na wargach snującego kolejną opowieść Basergora-Kragdoba. Baylay przyjrzał mu się bacznie i poczuł drugie ukłucie: Król Gór opowiadał - tylko dla niej.
Próbował odciągnąć od nich swoją uwagę. Zaczął gawędzić ze Starcem, ale ten, dziwnie ponury, zamyślony i gniewny, zbył go kilku nic nie znaczącymi słowy. Wtedy Baylay, pośród tej dużej grupy ludzi, poczuł się nagle - sam...
Nie mógł zasnąć. Zdecydował się wreszcie; odrzucił płaszcz pod którym leżał i wstał. Wylazł z małej rozpadliny, właściwie dołka, w którym urządził sobie legowisko i zaczął powoli spacerować.
Dostrzegł ich po kilku krokach. Niebo było wyjątkowo czyste; nie padało i po raz pierwszy, odkąd Baylay był w Grombelardzie, świecił wielki, okrągły księżyc.
Nie spostrzegli go. Ukrył się pospiesznie między kilkoma dużymi głazami, gdzie zalegał zupełnie czarny cień. Nie wiedział właściwie, dlaczego to robi, ale zrobił. Nie było odwrotu, stali zbyt blisko i gdyby zaczął gramolić się z powrotem, tym razem na pewno by go zauważyli.
Widział ich zupełnie wyraźnie. Karenira siedziała na dużej skale, on stał tuż przed nią...
Całowali się.
Ukryty dotąd do połowy za jakąś chmurą księżyc wyszedł nagle na czyste niebo i wtedy Baylay zauważył jego ręce pod kaftanem dziewczyny. Serce zadrżało mu po raz trzeci tego dnia.
Oderwali się od siebie. Karenira westchnęła głęboko i powiedziała dość głośnym szeptem:
- Król Gór...
Basergor-Kragdob wydał z siebie coś jakby parsknięcie.
- Królewska z nas para - powiedział półgłosem, ale z wyraźnie słyszalną ironią. - Doprawdy, przecież ja cię po prostu nie znoszę.
Karenira roześmiała się cichutko i był to śmiech bez reszty szczęśliwej kobiety. Mocniej przycisnęła jego dłonie do piersi.
- Król Gór nie znosi Królowej Gór - powiedziała z ogromnie komiczną powagą, naśladując głębokie brzmienie głosu olbrzyma i pochylając się ku niemu cokolwiek. - A czy Król Gór wie, do kogo należą te dwie zabawki, które mu się tak strasznie podobają?
- Król Gór może takich zabawek mieć na kopy...
Prychnęła pogardliwie i próbowała wyszarpnąć jego ręce spod kaftana.
- Skoro tak, niechże te dwie zostawi w spokoju!
Jego ramiona nawet nie drgnęły. Pochylił głowę, do uszu skulonego Baylaya doleciał odgłos pocałunku. Zacisnął zęby. Był cały spocony.
Basergor-Kragdob opuścił ręce niżej i przylgnął do dziewczyny jeszcze bardziej. Drgnęła, teraz jej szept był dziwnie zduszony:
- Nowa... zabawka?
Mężczyzna nie odpowiedział. Jeszcze chwila i Baylay usłyszał jej cichy, rozkoszny pomruk. Nie wytrzymał, zaczął się wolno podnosić. Niegłośne, lecz ostre i wyraźne słowa zatrzymały go wpół ruchu. Poznał głos kota:
- Glorm, Karenira! Dość tego!
Olbrzym, zaskoczony, oderwał się od dziewczyny. Ta drgnęła. Złączyła szybko kolana.
- Dość tego - powiedział Rbit. W mroku zabłysły jego wielkie, żółte ślepia.
- Wtrącasz się, Rbit - w głosie Basergora-Kragdoba nie było gniewu, tylko jakby pretensja. - Co się stało?
W słowach Kocura zadrżała jakby nutka usprawiedliwienia:
- Później, Glorm, dobrze? Wszystko ci wyjaśnię.
- A ja? - zapytała pełnym głosem Karenira. Brzmiała w nim stłumiona wściekłość. - Mnie nie należą się wyjaśnienia?
- Ciszej...
- Wynoś się, Rbit. Żałuję, że nasza przyjaźń tak się kończy.
- Przyjaźń kota nigdy się nie kończy, Karenira, Zapamiętaj to.
Zwrócił się do rozbójnika:
- Glorm, zaufaj mi. Proszę - idź do obozu. I ty także, Kara.
Milczenie przeciągało się. Wreszcie Glorm wyciągnął ręce. Karenira wysyczała coś gniewnie, odtrąciła je i sama zeskoczyła z głazu. Nie oglądając się za siebie ruszyła w stronę obozu. Basergor-Kragdob podążył za nią.
Baylay wstrzymał oddech, gdy przechodzili obok jego kryjówki. Minęli go, ale on wciąż siedział bez ruchu. Wreszcie, zdumiony, usłyszał tuż przy uchu wyraźny szept:
- Chcesz się ukryć przed kocim wzrokiem, przyjacielu? Znakomity pomysł, daję słowo.
Kocur siedział tuż obok i patrzył swymi świecącymi ślepiami. Nim Baylay zdołał coś odpowiedzieć, rzekł:
- Chodźmy stąd. Po co ktoś ma nas widzieć razem. A mamy z sobą do pomówienia.
Odeszli spory kawałek od obozu. Kocur uwalił się na ziemi. Baylay usiadł obok niego.
- Ludzie to dziwny naród - mruknął w zadumie kot. - Patrzą, a nie widzą, słuchają, a nie słyszą, czują, a nie rozumieją...
Spojrzał Dartańczykowi w oczy.
- Krzywda jest tym większa, im bardziej niezamierzona. A ileż krzywdy płynie stąd, że patrzycie - a nie widzicie...
Dziwne to były słowa, jak na rozbójnika. Baylay chciał coś powiedzieć, ale kot go uprzedził.
- Znam Karenirę od pięciu z górą lat - powiedział - ale cały ten czas widzieliśmy się tylko dwa razy. Pierwszy raz był wtedy, gdy sępy zabrały jej oczy...
Baylay zadrżał.
- Wraz z Dorlanem-Czarownikiem spieszyliśmy na pomoc. Spóźniliśmy się. Ale był tam stary gwardzista, jedyny gwardzista, jakiego zdołałem pokochać. Karenira też była wtedy gwar...
- Mówiła mi.
- Czy o wszystkim?
- Nie. Zaczęła tylko.
- Taak...
Cisza.
- Nie będę cię nudził. Powiem krótko, co widzę, odkąd na was patrzę: ona kocha ciebie, ty kochasz ją, ale wmawiasz sobie, że to tylko przyjaźń. Teraz o Glormie, Basergorze-Kragdobie, jeśli wolisz. Kocham go jak brata i szanuję, to wierny przyjaciel... lecz wady ma. I widzę je. Nie lubi Kareniry, ale chętnie by ją uwiódł, bo taki już jest. W innym wypadku przymknąłbym oczy, ale skoro ty i Karenira... Po co bezmyślna zabawa ma zepsuć wszystko?
Cisza.
- Nie bocz się na nią. Jest głupsza i bardziej dziecinna, niż myślisz. Potrzebuje twojej opieki. Musisz ją wziąć za rękę i prowadzić jak dziecko, pokazywać życie, bo go nie zna. Cóż Góry? Nauczyła się w nich powalać na ziemię mężczyzn - i to wszystko. Poza tym jest równie głupia i bezradna, jak ta armektańska gwardzistka, którą poznałem przed pięcioma laty. Sam widziałeś: przecież ona te zaloty Glorma gotowa była wziąć zupełnie serio. Nie dziw się, że pobiegła za nim, a nie za tobą. Cóż jej w końcu dałeś? Przyjaźń? Kpiny... Nie tego jej trzeba. Glorm zagrał z nią w miłość, tylko zagrał... i co?
Cisza.
- Rozumiesz już... Baylay?
Nie rozumiał. I czuł do niej ogromny żal.
***
Delone opuścił miecz i pokręcił głową.
- Naprawdę jesteś Dartańczykiem, panie? - zapytał, ocierając pot z czoła.
Baylay podniósł leżącą na ziemi broń i ciężko dysząc skinął głową.
- Nie do wiary - rozbójnik był szczerze zdziwiony. - Nie sądziłem, że istnieją Dartańczycy tak dobrze posługujący się mieczem. Z nikim dotąd nie walczyłem tak długo.
Podszedł do młodzieńca i przyjaźnie objął go wpół.
- Chodź, panie, musimy pogadać. Powiedz mi, jak wykonujesz ten atak na bark? Miałem z nim kłopoty...
Usiedli opodal na ziemi. Gestykulowali żywo.
Rbit, przyglądający się pojedynkowi okiem znawcy, zwrócił się teraz do stojących z tyłu widzów.
- Ten chłopak ma miecz we krwi - powiedział. Jeśli nie zna obrony przed jakimś sztychem, odpiera go instynktownie, zupełnie odruchowo. Jak znam Delone'a od ładnych paru lat, tak po raz pierwszy widziałem, by męczył się z kimś tak długo.
Wrócili na miejsce biwaku, usiedli na rozłożonych w krąg płaszczach i pelerynach. Starzec zmarszczył brwi, obrzucając Karenirę uważnym spojrzeniem.
- Coś cię gnębi - rzekł niegłośno.
Mruknęła niewyraźnie i odwróciła się plecami. Dotknął jej ramienia.
- Bardzo dobrze się stało, Kara. Bardzo dobrze się stało. Drgnęła i spojrzała zaskoczona. Patrzył z powagą.
- Popatrz - powiedział.
Pobiegła spojrzeniem we wskazanym kierunku. Obok Delone'a i Baylaya siedziała na ziemi żółtowłosa rozbójniczka. Tłumaczyła coś Dartańczykowi, ten zaśmiał się głośno. Oczy jego i Kareniry spotkały się na moment. Uciekł nimi zaraz.
- Głupiec! - powiedziała ze złością.
- Zapewne - odrzekł Starzec. - A nie domyślasz się, skąd ta nagła głupota?
Zacisnęła wargi i znów odwróciła głowę. W tej samej chwili podszedł Basergor-Kragdob.
- Odprowadzę was do Obszaru - rzekł. - Ale musimy ruszać natychmiast.
Starzec skinął głową. Karenira parsknęła pogardliwie:
- Obejdzie się. Łowczyni nie potrzebuje opieki, a tym bardziej opieki rozbójnika.
Olbrzym spojrzał z wyższością.
- Nie tobie, pani, proponuję opiekę, ale Baylayowi, którego zdążyłem polubić - rzekł na pozór uprzejmie. - Wiem doskonale, że ani ty, ani tym bardziej Dorlan-Czarownik nie potrzebujecie opieki.
Wstała.
- Wydaje mi się, wielki Królu Gór, że Baylay także jej nie potrzebuje. A jeśli nawet, to wątpię, by przyjął ją od ciebie.
W kącikach ust rozbójnika pojawił się ironiczny grymas.
- Czyżby? Jak widzę, towarzystwo jednej z moich podkomendnych bardzo mu odpowiada.
Starzec patrzył na nich ze zmarszczonymi brwiami. Nie widzieli go. Wściekła już Karenira zacisnęła nagle pięści.
- Zobaczymy - powiedziała zjadliwie. Odwróciła się i prawie pobiegła ku siedzącej opodal trójce. Starzec chciał ją zatrzymać, ale było za późno. Zatrzymała się przed Baylayem, gdy ten coś mówił do blondynki. Urwał niemal w pół słowa. Tamtych dwoje wymieniło zdziwione spojrzenia.
Baylay wstał. Chciał coś powiedzieć, ale rozmyślił się i tylko bezczelnie patrzył w oczy dziewczyny. Stała przed nim blada i wydawało się, że zaraz wybuchnie płaczem. Nagle wymierzyła mu głośny policzek i rzeczywiście rozpłakała się. Gdy chwycił jej ręce, przytuliła się gwałtownie.
Blondynka i Delone patrzyli na dziwną scenę w milczeniu. Nagle dziewczyna zacisnęła usta.
- Chodźmy, Delone - powiedziała cicho ale tak, by tamci ją słyszeli. - Nie cierpię histerii i rodzinnych awantur.
Karenira oderwała się od Baylaya. Wilgotne oczy z gniewem spoczęły na twarzy mówiącej.
- Otóż to. Wynoś się i nie wracaj!
Rozbójniczka osłupiała. Jednym ruchem wstała z ziemi.
- Chyba się przesłyszałam - powiedziała lodowato spokojnym głosem. - Czyżbyś, kochanie, chciała mi rozkazywać? Rozumiem, że szalejesz, bo twój chłop śmiał odezwać się do innej...
- Precz!
Szczęki Grombelardki drgnęły niepokojąco. Niebieskie oczy zalśniły, ale w tej samej chwili podeszli Basergor-Kragdob i Starzec.
- Czyście poszalały? - rzekł Starzec. - Czyście poszalały? Karenira!
Odwróciła się nagle, tupnęła nogą i odeszła. Baylay pobiegł za nią.
Basergor-Kragdob i Delone wyglądali na rozbawionych. Pierwszy z nich spojrzał na swoją podkomendną i ze śmiechem pokręcił głową. Ta jednak niespodziewanie pociągnęła nosem. Broda jej drgnęła, nagle z całej siły uderzyła dowódcę w twarz.
- Głupi jesteś, Glorm! - zawołała zdławionym głosem, w którym zadrżały autentyczne łzy. - Głupi i ślepy, zupełnie ślepy!
Pobiegła. Basergor-Kragdob trzymał się za policzek i marszczył brwi.
Szli jak zwykle: najpierw Starzec, potem oni dwoje. Dopiero w pewnej odległości za nimi podążała grupa Króla Gór. Baylay i Karenira trzymali się za ręce.
- To było głupie - powiedziała nieśmiało. - Zachowałam się jak głupia, prawda?
Uścisnął lekko jej palce.
- Nie, Kara. Ja...
- Miało być na pokaz, Bay.
- A było?
- Nie. Naprawdę nie! Wierzysz mi?
Milczał.
- Bay?...
Potrząsnął lekko głową. Był smutny.
- Przed nami Obszar, Kareńka - powiedział cicho. - Nie należymy do siebie. Ja, właśnie ja... nie jestem swoją własnością. Przecież... przecież wiesz o tym.
Milczała z kolei ona.
- Kara, błagam... nie idź tam ze mną. Pozwól, bym załatwił to sam. Ani Ilara, ani tym bardziej ja... Nie, Kara, nie mogę zaciągać wobec ciebie nowego długu. Czymże go spłacę?
Usta jej zadrżały, czubek nosa poczerwieniał. Nie wyglądała ładnie, gdy płakała.
- Kara... no, Kareńka! Głowa do góry... Łzy i łzy. I to ty, Łowczyni, niezwyciężona przebiegaczka Gór... Przecież potrafisz być dzielna.
Miało to brzmieć krzepiąco i po męsku, ale zabrzmiało słabo i żałośnie. Pocieszał ją jak małe dziecko. Nie tędy droga...
Zresztą on sam był równie załamany i przybity.
- Bay... Bay...
Nie mogła tego wypowiedzieć. Teraz już naprawdę płakała.
- Bay, ja...
Ścisnął jej dłoń prawie do bólu.
- Nie, Kara - powiedział tym razem naprawdę twardo. - Nie mów tego.
I z nagłą goryczą dorzucił:
- Jesteś pewna, że to właśnie ja ci jestem potrzebny?
Patrzyła nic nie rozumiejącym wzrokiem. I nagle zaczęła powoli, wytrwale uwalniać palce z jego dłoni. Na twarzy miała absolutną pustkę... Głos był taki sam: cichy i martwy:
- Podły. Jesteś podły, podły, podły...
Stanęła. On nie potrafił się zatrzymać. Szedł dalej z opuszczoną głową - bezmyślnie.
- Podły. Podły. Podły.
Miecze
- Boję się - powiedział Baylay. Musiał to powiedzieć, gdyby milczał, strach udusiłby go. - Boję się.
Starzec spojrzał na niego spokojnie.
- To dobrze, synu. W Złym Kraju nie boją się tylko szaleńcy. Tylko szaleńcy, synu.
Szli powoli i nic, zupełnie nic się nie działo. To było najgorsze. Gdyby spadł osławiony trujący deszcz, gdyby zapadli się w żywe piaski, gdyby zaatakowali ich niesamowici mieszkańcy Kraju - byłoby lżej. Tego oczekiwali, na to byli przygotowani. Nigdy na nudę i spokój.
Naga, spalona słońcem równina ciągnęła się jak okiem sięgnąć. Obszar.
W Obszarze czas płynie wolniej. Baylay wiedział o tym; przecież nie przypuszczał, że tak właśnie to wygląda... O nie, przebywając w Kraju nie zauważało się tego. Ale gdy przekraczali granicę...
Idący z przodu Starzec nagle, zupełnie nagle, niesamowicie spowolnił swe ruchy. Baylay omal nie krzyknął ze zdumienia. Ale zrobił jeszcze krok - i znów wszystko było jak zwykle.
- Co to było? - zapytał zduszonym głosem.
Karenira, idąca ostatnio kilka kroków za jego plecami, nie odpowiedziała. Starzec przystanął i spojrzał pytająco. Potem rozejrzał się uważnie dokoła.
- Obszar - powiedział krótko. - Na Moc, nawet nie spostrzegłem, kiedy minęliśmy granicę. Starzeję się. Naprawdę starzeję się.
Baylay nie pytał o nic więcej. Szedł w milczeniu, ale bez przerwy rozglądał się uważnie po okolicy. Osławiony Zły Kraj, z którego w najspokojniejszych czasach wychodził ponoć jeden śmiałek na dziesięciu, był tak cichy i spokojny, że... naprawdę zaczął się bać.
Nic się nie działo. Przez pełne trzy dni nic się nie działo. Spędzali pogodne noce pod gołym niebem bez śladu jednej chmurki i rano ruszali dalej. Prowadził Starzec. A prowadził tak pewnie, że Baylay nawet nie pytał go, czy wie, gdzie należy szukać Brula Czarownika.
Przeskok od deszczu do upału i spiekoty był tak gwałtowny, że Baylay nieprędko zdołał się z tą zmianą pogodzić. Wciąż sięgał odruchowo do ramion, by poprawić pelerynę, której nie było, coraz spoglądał z przyzwyczajenia w niebo szukając chmur i za każdym razem na nowo zdumiony potrząsał głową. Podobnie zachowywała się Karenira. I ona - widział to - bała się Kraju i nie ufała jego spokojowi. Jeden Starzec szedł naprzód nieodmiennie obojętny i zadumany. Mówił tak samo niewiele, jak w Ciężkich Górach; przyzwyczaili się już dawno do jego milczenia, ale tu, w Kraju, znów było ono czymś nowym. Może dlatego, że instynktownie patrzyli na Starca jak na swego opiekuna, przewodnika i... obrońcę?
Baylay dobrze zapamiętał słowa Basergora, który kilkakrotnie nazwał Starca czarownikiem. Dorlan-Czarownik. Tak brzmiało to imię. Czarownik...
Inaczej Baylay wyobrażał sobie czarownika. Na pewno nie jako spokojnego, wiecznie milczącego i zadumanego dziadka. Czarownik... Mimo wszystko powątpiewał. Słyszał, że czarownicy nie jedzą i nie śpią, nie męczą się, potrafią biec szybko jak wiatr... Brule-Czarownik... Czy Brule odpowiadał takim wyobrażeniom? Trudno było Baylayowi odpowiedzieć na to pytanie. Poznał Brula jako wędrownego, znakomitego w swoim fachu lekarza i jak na lekarza nań patrzył... O tym, iż rzekomy lekarz jest w istocie czarownikiem, dowiedział się później... Za późno.
Starzec... Zapewne, mądry i - jak na swoje lata - bardzo silny i żwawy, ale... Użyłby przecież swej potęgi nie raz, gdyby w istocie takową rozporządzał. Czyż nie zabiłby sępa, pojedynku z którym Kara omalże nie przypłaciła życiem? Czyż nie powaliłby w proch atakujących rozbójników?
Baylay przypomniał sobie nagle słowa Starca: "Dorlan dawno umarł, żyje tylko Starzec". Nie rozumiał ich. Och, nie był głupcem, pojmował, że nie można tego tłumaczyć dosłownie... Ale co naprawdę kryło się w tym krótkim zdaniu? Czyżby Starzec naprawdę był kiedyś czarownikiem i postradał swe umiejętności? Czy to możliwe?
Dorlan-Czarownik. Wydało się nagle Baylayowi, że słyszał już gdzieś to nazwisko. Nie, nie od Basergora-Kragdoba. Wcześniej, znacznie wcześniej. Czyżby z ust Golda? Ale tego nie był pewien.
Obejrzał się na Karenirę, ale nie odważył zapytać. Napotkał jej spojrzenie - wciąż jeszcze pełne żalu, wyrzutu, gniewu i smutku. Odwrócił głowę.
Karenira. Miał ochotę porwać ją w ramiona, przytulić, całować po szerokich brwiach i gęstych, długich rzęsach, pieścić... Nie mógł, nie wolno mu było. Poczuł nagły a straszny żal do samego siebie, że ją odrzucił, odepchnął. Ale - mimo wszystko - był pewien, że postąpił słusznie. Musiał, po prostu musiał tak...
Serce zabiło mocniej.
Ilara... Na Moc, jakież będzie ich spotkanie? Czy potrafi ją przytulić, gdy rzuci mu się na szyję? Bo, że tak będzie - nie wątpił. Nie myślał wcale o Brulu, nie widział swej z nim walki. Nie wiedzieć czemu wydawało mu się, że Ilarę trzeba po prostu nie uwolnić a - zabrać. Klęski u celu nie brał pod uwagę, teraz nie przyjmował w ogóle do wiadomości, że coś ich naprawdę może zatrzymać. Przebyli przecież Ciężkie Góry.
Nie bał się już Obszaru. Przestał się go bać. Powoli utwierdzał się w przekonaniu, że wszystko niemal co o nim mówiono, było bajką, legendą, czczym wymysłem. Oto idą sobie na przełaj jak chłopski syn przez pole ziemniaków, nikt ich nie niepokoi, nic nie zastępuje drogi... Starzec prowadzi pewnie - co z tego? On, Baylay, gotów jest go zastąpić w każdej chwili. Cóż za sztuka iść pewnie przez tę pustynię?
Przypomniał sobie pojedynek z Delonem i uśmiechnął się zadowolony. Delone był mistrzem miecza, a przecież jakże długo trwała ta walka! Kwadrans - na pewno.
Dotknął trzymanej pod pachą broni. Chłód jelca sprawił mu radość i natchnął jeszcze większą pewnością siebie. Był świetnym szermierzem. Nie musiał bać się Obszaru.
I nagle... usłyszał śpiew.
Przystanął, rozejrzał się szybko dokoła. Chór silnych, męskich głosów brzmiał coraz wyraźniej, potężniał, wzmagał się. Niesamowita pieśń osaczała go ze wszystkich stron, przytłaczała rytmem i harmonią. Stał nieruchomo, niezdolny do najmniejszego nawet poruszenia. Jak przez ścianę usłyszał niepewny głos Kareniry:
- Baylay?...
Jęknął tylko, ściskając głowę dłońmi. Powoli upadł na kolana.
- Ojcze! - Karenira z całej siły podtrzymywała bezwładne, zdumiewająco ciężkie ciało. - Ojcze!
Starzec odwrócił się. Podszedł szybko, prawie podbiegł. Z uwagą zajrzał w rozszerzone, nieprzytomne źrenice młodzieńca.
- Uderz go - powiedział. - Uderz go natychmiast!
Spojrzała z lękiem, zbyt przerażona by zrozumieć, o co mu chodzi. Starzec nie czekał, sam wymierzył nieprzytomnemu silny policzek. Poprawił z drugiej strony. Głowa Dartańczyka chwiała się bezwładnie. Szeroko otwarte oczy wciąż były nieprzytomne.
Karenira zamachnęła się i chlasnęła na odlew. Rozległ się suchy trzask uderzenia, głowa mężczyzny odskoczyła gwałtownie w bok. Jęknął i chwycił się za policzek. Karenira nie namyślając się wiele puściła go i uderzyła jeszcze raz. Jak kłoda osunął się na ziemię. Przyklękła przy nim pospiesznie.
- Bay?!
Stęknął i uniósł głowę.
- Na Moc... - wychrypiał.
Pomogła mu wstać i wcisnęła w rękę upuszczony miecz.
- Śpiew? - zapytał Starzec - Mów prędko, czy to był śpiew?
Skinął głową. Starzec zacisnął wąskie usta.
- Przegrywamy - rzucił niejasno. - Chodźcie, szybko chodźcie!
Szparko ruszył naprzód. Baylay nie poruszył się.
- Idziemy! - powiedziała niespodziewanie ostro. - No! Idźże!
Popchnęła go w plecy. Zataczając się nieco ruszył w ślad za Starcem. Podtrzymała go z delikatną stanowczością, ale powiedziała gniewnie:
- Na Moc, jak długo jeszcze będę ci niańką?! Zaczynam mieć tego naprawdę dosyć!
Nie zareagował. Głowa bolała tak bardzo, że ledwie rozumiał, kto do niego mówi. Nie słyszał już śpiewu, ale pamiętał jego brzmienie doskonale.
Starzec obejrzał się.
- Szybciej - rzucił z niezwykłym u niego rozdrażnieniem. - Tu niedaleko jest Martwa Plama. Jeśli nie dotrzemy do niej w ciągu godziny...
Znów ruszył naprzód. Szli bardzo szybko, Baylay zataczał się coraz bardziej. Potknął się raz i drugi. Za trzecim razem upadł.
- Ojcze!
Wrócił do nich nierównym, starczym biegiem.
- Bij go! - zawołał. - Bij - bez przerwy! Tylko ciągły ból zdoła go uratować!
Z determinacją trzasnęła bezwładną głową. Nie poskutkowało.
- Mocniej! Nie rozumiesz, że masz bić, a nie poklepywać!? Zacisnęła zęby i z całej siły kopnęła mężczyznę w bok. Stęknął głucho.
- Szybciej! Musi iść, jeśli zaraz nie znajdzie się w obrębie Plamy...
Z rozpaczą kopnęła jeszcze raz. Ciężko przewalił się na plecy i rozwarł powieki. Wymamrotał coś niewyraźnie. Pochyliła się nagle i jęknąwszy z wysiłku zarzuciła niesamowicie ciężkie ciało na ramię. Ruszyli prawie biegiem. Starzec dysząc truchtał tuż przed nią, co jakiś czas słyszała odgłos i głowa Baylaya uderzała ją w plecy. Była silna jak wilczyca, ale czuła, że siły uciekają powoli. Nieprzytomne ciało ciążyło jak ołów, w pewnej chwili potknęła się i upadła. Bezwładne ciało Baylaya runęło na ziemię jak wór. Pochwyciła w dłonie bladą twarz, z całej siły przycisnęła do piersi. Głos miała zduszony i chrapliwy:
- Ocal... słyszysz, ocal go... Jesteś czaro... wnikiem... Słyszysz? Ocal... słyszysz, ocal mi go...
Przycisnęła wargi do sinych ust, z rozpaczą całowała zamknięte oczy i kredowobiałe czoło.
- Nie, nie! Bay, kochany... Ojcze! Ojcze... ocal go, błagam... Bay...
Zaniosła się nagle płaczem, ale po chwili krzyknęła wściekle przez łzy:
- Jesteś czarownikiem, ty cholerny staruchu! Jesteś nim, czy nie?! Zabiję... zabiję cię, jeśli on umrze... słyszysz!? Słyszysz?!!
Znów się rozszlochała.
- Ojcze... tyś jest przecież Dorlan-Czarownik... Najpotężniejszy. Ocal, ocal mi go, błagam... ojcze...
- Więc daj go.
Jak piórko podniósł nieprzytomnego mężczyznę, odbił się od ziemi i jak wielka, wystrzelona z działa kamienna kula - pomknął z nim przez powietrze.
***
Baylay zakrztusił się i otworzył oczy. Natychmiast poraził je blask ogromnego, wynurzającego się powoli zza horyzontu słońca. Szybko zacisnął powieki na powrót, ale zdążył jeszcze zobaczyć twarz pochylonej nad nim dziewczyny.
Karenira mocno ściągnęła rzemień wiążący otwór skórzanego wora z wodą. Odłożyła go na bok i delikatnie dotknęła twarzy leżącego. Odgarnęła mu z czoła kosmyk włosów.
- Jak się czujesz?
Jeszcze raz rozchylił powieki.
- Co... co to było, Kara?
Położyła jego głowę na swych kolanach.
- Zew Umarłych - odparła niepewnie. - Tak twierdzi Dorlan.
- Dor...lan?
- I wtedy go zobaczył. Stał opodal - wielki, dumny i wyprostowany. Na ramiona miał zarzucony wspaniały, aksamitny płaszcz, ten sam, który wisiał na kołku w chacie. Oczy Baylaya i czarownika spotkały się, potęga tego spojrzenia wstrząsnęła Dartańczykiem.
Dorlan poprawił płaszcz na ramionach i zdało się, że spowija go wielobarwna, rozpuszczona w powietrzu tęcza.
- Kazałaś mi być czarownikiem - rzekł do Kareniry. - Kazałaś mi znowu być czarownikiem. Nie wiem, czy dobrze się stało, ale skoro się stało - niech tak będzie.
Patrzył na nich bacznie.
- Nie jesteście dość silni, by zmierzyć się z Brulem - widzę to. Czekajcie tu zatem. Brule i ja musimy porozmawiać na osobność4.
Rozpostarł ramiona. Zmarszczył brwi, ale nie był to gest gniewu czy zadumy. Nawet Baylay pojął, że czarownik widzi niezmierzone przestworza Mocy i czerpie z nich. Opuścił ręce, odwrócił się powoli i zaczął iść. Powoli i ciężko stawiał kroki, ale wystarczyło ich kilka, by... zniknął za linią horyzontu...
Trwali w milczeniu.
- Dorlan-Czarownik - powiedział normalnym już, choć cichym, głosem Baylay. - Powiedz, kimże jest ten człowiek? Kim był?
Karenira milczała.
- Kiedyś - szepnęła wreszcie - dał mi oczy, oczy innego człowieka. Tamten człowiek żądał tego, ale potem... popełnił samobójstwo... Od tego czasu Dorlan zmienił się w Starca. Nie rozumiem... nie wiem dokładnie, jak to jest... i dlaczego... ale uznał, że nie zasługuje na to, by być czarownikiem. To jest chyba jakaś tradycja... albo obyczaj... Nie wiem, naprawdę nie wiem, Baylay.
- Ale teraz... teraz on jest... Dorlan-Czarownik.
- Tak. Dorlan-Najpotężniejszy. Wielki Dorlan, Bay. Boi się go cały Obszar, krążą o nim legendy... Nie słyszałeś?
- Nie.
- Dziwne... Jego sława dotarła nawet do Dartanu. Baylay nagle jakby się ocknął. Usiadł gwałtownie.
- Gdzie, gdzie on teraz poszedł? - wykrztusił. - Do Brula?
- Tak jest.
Zerwał się z ziemi.
- Uwolni Ilarę! Beze mnie! Kara, na Moc, ruszamy natychmiast!
- Uspokój się, głupcze! Słyszysz, co mówię? Poszedł porozmawiać z Brulem. Tak powiedział.
- Tak?! A myślisz, że o czym będą rozmawiali?!
- Nie wiem, Bay. Ale Dorlan wie, co robi. Zapewniam cię.
***
Brule-Czarownik stał na galerii otaczającej wielką, pustą salę i patrzył w dół. Skrzypnęły ogromne wierzeje i do komnaty weszła Ilara. Szła tym swoim serdecznie śmiesznym, kaczkowatym krokiem, uważnie patrząc pod nogi. Bicz wlókł się po ziemi.
- Ilara! - zawołał niegłośno, żeby jej nie przestraszyć. Spojrzała w górę i rozpromieniła się.
- Panie?
Nagle zachciało mu się pozbyć tej odwiecznej powagi, jaką zawsze w sobie nosił. Rozjaśnił twarz w uśmiechu i jak młodzieniec skoczył w dół. Opadł lekko na proste nogi i podszedł do dziewczyny, wyciągając ręce. Patrzyła nań zdumiona i może lekko przestraszona.
- Nie bój się, dziewczyno! Czy stary dziad koniecznie zawsze musi być starym dziadem?
Przytulił ją do siebie i pocałował w czoło. Przywarła doń całym ciałem. Palcami uniósł drobny podbródek do góry i zajrzał w ogromne, niebieskie oczy. Zmarszczyła śmiesznie nos i zupełnie jak rozbawione dziecko powiedziała śmiało:
- Hej!
Roześmiał się serdecznie i pacnął palcem czubek różowego nosa. Ośmielona już zupełnie złapała palec zębami i ugryzła. Nie puszczała, Śmiejąc się i mrużąc oczy. Perswadował żartobliwie, prosił, odgrażał się strasznie, tupał, kręcił palcem, ale była uparta.
- I co mam z tobą zrobić? - zapytał wreszcie.
Potrząsnęła głową na boki.
- Nic? To mnie będziesz tak trzymała do końca życia!
Spoważniała nagle i patrząc mu w oczy skinęła powoli. Wzruszyło go to. Wiedziony dziwnym kaprysem powiedział:
- Na Moc, córeczko, dziś twój dzień. Proś, o co chcesz. Zrobię wszystko.
Puściła palec i patrzyła z tak niezmierną powagą, jakiej jeszcze u niej nie widział.
- Naprawdę?...
- Naprawdę.
Pochyliła twarz i cicho, zupełnie cicho powiedziała:
- Żeby... nie bić psów.
Patrzył zaskoczony.
- Skąd ci to przyszło do głowy? Co? Dziecko!
Pochylona broda zadrżała. Jeszcze raz zebrała się na odwagę.
- Ja wiem... że trzeba je bić... Wytłumaczyłeś mi, panie. Ale... ale wytłumacz... że już nie trzeba. Proszę...
Zmarszczył nagle brwi. Działo się coś dziwnego. Czyżby Czar Posłuszeństwa osłabł? Nie, to niemożliwe. Ale skąd w takim razie... Jakimże sposobem ona rozumie, że jego słowa są miernikiem prawdy? Że od niego zależy, czy psy koniecznie muszą być bite, czy też nie ma takiej potrzeby?
Spojrzał na pochyloną głowę. Czyżby płakała?
- Tak, dziecko. Pomyliłem się... Psów... nie trzeba już bić.
Przerażona zgodą długo patrzyła mu w twarz.
- Na... naprawdę?
- Tak, dziecko. Naprawdę.
Przytuliła się do niego gwałtownie i tak mocno, że prawie stracił dech. Znów się zaśmiał, ale nie był to już śmiech do końca szczery.
- No już dobrze, dobrze - powiedział. Pogładził piękne, kasztanowe włosy. - Nie ma za co dziękować.
Odsunął ją od siebie delikatnie i jeszcze raz pocałował w czoło.
- Idź już - rzekł. - Chcę być sam.
Chciała się schylić po leżący na posadzce Bicz, ale nie pozwolił. Sam podniósł go i wcisnął w jej małą dłoń.
- Idź, idź...
Po chwili był sam. Stał przez chwilę zamyślony, potem zaczął chodzić wzdłuż ścian.
Działo się coś dziwnego. Uświadomił sobie nagle, że od pewnego czasu wyczuwa jakiś zagadkowy niepokój Mocy. Cóż to mogło oznaczać? Z pewnością nic dobrego, należało być czujnym, strzec się. Ale przed czym?
Gdy tak chodził, uniósł w pewnej chwili głowę... Opuścił ją i chodził dalej.
- Dorlan-Czarownik - powiedział jakby do siebie. - Martwy Mag znów żyje. Powinienem był się tego domyślić.
Dorlan powoli wyszedł z rzucanego przez grubą kolumnę cienia.
- Witaj, Brule - powiedział. - Dziś wielki dzień. Oto dwaj najpotężniejsi są razem.
Brule spokojnym, równym krokiem przemierzał komnatę.
- Razem... - rzekł w zadumie. - Ale ramię przy ramieniu, czy twarzą w twarz?
- To zależy tylko od ciebie.
- Jak to?
Dorlan usiadł na wielkim, kamiennym krześle. Brule stanął przed nim.
- Wskrzesiła mnie miłość - powiedział Dorlan. - Mam wobec niej dług. Chcę zabrać ci tę dziewczynę, Brule.
Mierzyli się wzrokiem.
- Pamiętasz, Brule, jak uczyłem cię o mieczach i młotach?
Nagły cień przemknął przez ponurą twarz Brula. Pochylił nieco głowę.
- Pamiętam, mistrzu.
- To dobrze. Myliłem się wtedy. Widzisz, Brule... nie wiem, jak to być może, ale ostatnio przestałem wierzyć w filozofię miecza i młota.
Brule zmarszczył brwi.
- To wiem - rzekł powoli. - Nie rozumiem tylko - dlaczego?
Dorlan milczał. Wreszcie rzekł zupełnie innym tonem:
- Musisz mi oddać Ilarę, Brule. Natychmiast.
- Czemu?
- Bo jest człowiek, który dla niej przeszedł samego siebie.
Brule miał dźwiękliwy, niewyraźny głos:
- O co ty walczysz, Dorlanie? O co ty walczysz?
- O dobro, Brule.
Brule zmarszczył brwi.
- O... dobro? Nie ma go, Dorlanie. Wszak wiesz o tym.
Dorlan pokręcił głową.
- Nie ma go - powtórzył Brule. - Któż, jak nie ja, którym przez całe życie walczył ze złem, może wiedzieć to lepiej? Nie ma dobra. Jest tylko zło: czarne zło, szare zło i małe zło.
Najpotężniejszy kręcił głową.
- Świat to mapa zła - rzekł powoli. - Ale jednak, ale jednak są na niej plamki dobra, Brule.
- Plamka dobra nadal jest tylko częścią tej mapy - odparł ten. - Częścią zła, mistrzu. JEST ZŁEM!
Dorlan wstał.
- Walczmy więc.
Teraz Brule kręcił głową.
- Starzejesz się, mistrzu - powiedział. - Zapominasz, że czarownik nigdy nie walczy dla samej walki. Zawsze walczy w imię czegoś i musi wiedzieć, co to jest. A w imię czego ty chcesz walczyć?
- Już mówiłem: DOBRA.
- W imię mrzonki? W imię złudzeń? Jeśli nawet dobro...
- Dość słów, Brule. Jeśli to mrzonka - przegram.
- Więc dobrze.
Brule wyciągnął dłoń i szepnął jakieś słowo. W jego dłoni zalśnił czarny miecz.
- Oto moja broń. Walczę złem. Walczę o prawo do istnienia małego zła, które chcesz zniszczyć nic nie dając w zamian a pozostawiając tylko czarne i szare zło.
Dorlan wyciągnął rękę.
- A ja walczę dobrem o dobro. Oto moja broń.
W jego ręku błysnął długi, biały brzeszczot. Brule zdumiał się.
- Więc to prawda - rzekł cicho, opuszczając ostrze. - Dobro istnieje. Gdyby nie istniało, nie zdołałbyś uczynić z niego miecza. Niemniej twoje szansę...
- Walczmy, Brule. Lub oddaj mi Ilarę.
- Nie. Kocham ją. Słyszysz?
- To bez znaczenia. Kochasz w imię zła. Porywając ją od męża - zabiłeś dobro, które między nimi zaczynało życie.
Brule zacisnął usta.
- Więc jednak walczymy?
- Tak, Brule.
- Więc przegrałeś, mistrzu.
- Mylisz się. Dobro zawsze zwycięża.
- Na Moc, mistrzu, pomyśl, co mówisz...
Szczęknęły krzyżowane klingi, w tej samej chwili miecz Dorlana sczerniał i ze świstem wyprysnął w powietrze. Brule wyciągnął dłoń. Broń przylgnęła do niej natychmiast.
- Dobro nigdy nie zwycięża, Dorlanie. Dobro nie ma prawa walczyć, bo w walce zmienia się w zło. Walka to zło, Dorlanie. Walka ze złem to też zło - dla zła. Pojmujesz? Udowodniłeś mi, że istnieje dobro, a ja ci mówię, że może ono istnieć tak długo, póki nie zechce walczyć ze złem. Gdzie te dwie siły się zmierzą - tam dobro zostanie zgniecione, zniesione z powierzchni ziemi. Dlaczegoś nie chciał tego zrozumieć?
Dorlan milczał.
- Jużeś raz popełnił błąd, Dorlanie. Skazałeś za to swą siłę na śmierć. Teraz, odrodzony, popełniasz ten sam błąd po raz drugi. Walczysz, nie wiedząc z czym i o co. Nie ma dla ciebie miejsca u boku Mocy. Jesteś szalony i nie potrafisz pojąć istoty zła. Wahasz się, od lat już nie wierzysz w filozofię miecza i młota, a przecieżeś ją głosił. Czegóż ty w końcu chcesz, do czego dążysz? Nie wiesz. A niewiedza - to śmierć czarownika.
Cisza.
- Teraz idź już. Dorlan stał cichy i stary.
- Idź już. Nie wstydź się klęski. Przegrałeś, jak niegdyś przegrała Rollayna, choć była potężniejsza od ciebie. I ona uległa złu.
Idź już - Starcze.
Tuliła się do nich z płaczem tak wielkim, że niewiele i byłby ją udusił. Ściskała kudłate karki i szyje, drżącymi dłońmi, szlochając spazmatycznie, wywijała ogromne uszy na lewą stronę. Stały wielkie i nieruchome; nie uciekały, ale też nie odwzajemniały pieszczot. Były jak kamienie - zimne i obojętne. Nie mogła już tego znieść, płacząc ciągle zerwała się i ciężko pobiegła przed siebie. Pięścią, w której kurczowo ściskała rękojeść Bicza, rozmazywała łzy na policzkach. Czuła żal, taki wielki, straszny żal. Chwytał ją za gardło i trzymał, nie potrafiła nawet przełknąć śliny.
Musiała się wreszcie zatrzymać. Usiadła na ziemi i pociągając nosem patrzyła w dal...
Niebo było zachmurzone, zbierało się na burzę. Powietrze - parne i ciężkie - wypełniało płuca jak lepka, gorąca ciecz. Wstała z wysiłkiem i powlokła się ku ruinom zamku.
Wszystko stało się tak nagle, że oprzytomniała dopiero wtedy, gdy u jej stóp zamarły ostatnie drgawki skrzydlatego potwora. Chciała zwinąć okrwawiony Bicz, ale nie potrafiła - serce tłukło się w piersi jak oszalałe. I ten ból, ten straszliwy, przenikający całe ciało ból... Z jękiem osunęła się na kolana, przyciskając dłonie do wzdętego brzucha. W oczach pociemniało, potworny ból raz za razem targał trzewiami. Krzyknęła. Potem jeszcze raz. Upadła na plecy.
- Brule! Brulee!! A!...
Dziecko było martwe.
Czekający na Dorlana Baylay i Karenira widzieli daleko na wschodzie białe błyskawice i kłęby szkarłatnego dymu, ale nie domyślili się w nich strasznego żalu, gniewu i rozpaczy Brula. A Brule - szalał. Dziecko było CZŁOWIEKIEM. Prawdziwym człowiekiem, zwykłym, ludzkim noworodkiem.
Martwe.
Czarne Wybrzeże poznało gniew czarownika. Z hukiem i łoskotem wylatywały w powietrze całe wzgórza, fioletowy płomień wił się po szerokich plażach, przepalając wydmy i odparowując słoną morską wodę. Potworni mieszkańcy Obszaru ginęli dziesiątkami, słabsze Magiczne Przedmioty nie wytrzymywały niesamowitego natężenia Mocy i pękały, topiły się, płonęły... Nad równinami Złego Kraju drżał i wibrował w powietrzu głuchy, niesamowity krzyk; usłyszeli go nawet Baylay i Karenira, choć dziesięć mil dzieliło ich jeszcze od siedziby Brula.
A zamek czarownika także rozpadał się w gruzy. Resztki starych baszt i murów z hałasem znikały w kłębach kurzawy; stare, pordzewiałe działa staczały się z blanków, toczyły się z hukiem po kamieniach; pękały posadzki w wiekowych komnatach; na wspierających sufity filarach rysowały się czarne siatki pęknięć...
Potem zaległa nagła cisza. Kurz opadał powoli, ale pośród jego kłębów wyraźnie rysowała się sylwetka idącego z pochyloną głową przez ocalałe komnaty Brula.
- Brule! Brule, zostań, błagam! Nie zostawiaj mnie! Brule! Brulee!
- Nie odwrócił się nawet. Napłynęły nowe kłęby kurzu i zakryły go zupełnie.
- Brule!!
Krańcowo wyczerpana nie mogła już nawet pełznąć jego śladem. Łzy wyżłobiły na szarej od pyłu twarzy kręte ścieżki. Jeszcze raz dźwignęła się na rękach, lecz zaraz potem z głuchym jękiem opadła na powrót na zimne płyty posadzki. I znieruchomiała.
Kurz opadał, opadał, opadał...
Cisza. Absolutna cisza zdawała się opadać wraz z kurzem, wraz z nim pokrywała ziemię grubym kożuchem. Milczały powalone mury, milczały zdruzgotane baszty, milczało całe Czarne Wybrzeże. Zły Kraj leczył rany, rany tak ciężkie, jakich nikt mu dotąd nie zadał...
Ilara leżała bez ruchu, twarzą ku ziemi. Jej brązowe włosy pokrył szarobiały pył, szarobiały pył pokrył ją całą. Leżała długo. Dopiero wieczorem, gdy mglisty kurz zastąpiony został przez mglisty zmierzch, ramiona dziewczyny drgnęły lekko.
- Brule...
Ciężko, bardzo ciężko i powoli usiadła. Strząśnięty z włosów, ramion i pieców kurz zawirował w powietrzu. Objęła dłońmi głowę i wyszeptała jeszcze raz:
- Brule...
Nikt jej nie odpowiadał. Zapłakała znowu. Piegi na małej, ślicznej twarzy przybladły, zadarty nos poczerwieniał. Wytarła go bezradnie rękawem i - ciągle płacząc - wstała. Szła powoli, nierówno, chwiejąc się i gryząc usta. Była słaba...
Szła prosto przed siebie, potem zmieniła kierunek. Zmieniła go jeszcze raz...
Nie miała dokąd iść.
I nie miała nikogo. Ani dziecka, ani Brula... Nikogo.
Rozpacz dławiła ją. Spod opuchniętych, czerwonych powiek wypływały ostatnie łzy. Teraz już nie wybierała drogi, szła zupełnie na oślep. Ale wciąż pozostawała w obrębie ruin zamku.
Krążyła i krążyła - wreszcie zabrakło jej sił. Osunęła się na ziemię i nie płacząc już - nie mogła - trwała w apatii. Nie czuła zimna ani głodu. Nie czuła nic poza tępym bólem ciała i serca.
Nie miała nikogo.
***
Pochowali Starca wieczorem....
Tej nocy kochali się po raz pierwszy.
Nie wiedział, dlaczego to zrobił. Kochał ją jak szaleniec. I w tej miłości nienawidził. Nienawidził za to, że ją kocha, że musi ją kochać, że zabrała mu Ilarę, że podeptała święty cel wędrówki. Nienawidził za spopielenie miłości, którą w sobie przez tyle lat nosił. Nienawidził za tę nową miłość, która zajęła miejsce tamtej. Pragnął jej ciała, pragnął jej całej - z sercem, duszą i umysłem. I to było podłe, to było niskie, tak strasznie niskie wobec tamtego czystego kochania... Ilara była celem..., była ideą..., czymś wzniosłym, może dlatego, że dalekim... A może była po prostu obowiązkiem, ogromnym, jasnym obowiązkiem, który on zaniedbał dla dogodzenia własnemu ciału i sercu...
Pogrzebali Starca i żadne z nich nawet nie zapłakało, choć mówili do niego "ojcze". Gdy wrócił - był mały... Tak strasznie mały, bezradny i niepotrzebny. Nie przyjęli do wiadomości jego śmierci, bo tamten Starzec - Dorlan-Czarownik - nie był tym, którego pochowali. Tamten był wielki - i dlatego musiał gdzieś żyć. Zgrzybiały dziadek, któremu usypali grób, mógł być co najwyżej - żebrakiem...
Kochali się - cóż za koszmar - przy tym właśnie grobie. Sami, wolni a przecież przerażeni, oszołomieni, zagubieni we własnych duszach. Żegnali się już - bo to było zbyt piękne i zbyt okrutne, zbyt piękne i zbyt niskie zarazem. Nie mogło żyć, nie mogło trwać, nie miało do tego prawa. Przypominali szaleńców - całujący się z namiętnością przekraczającą wszelkie granice, do bólu, do prawdziwego bólu. Gryzła mu usta w miłości i upojeniu, widziała w tym krwawym pocałunku obietnicę następnych - równie krwawych. Ale ból, który sprawiały jego zęby, nie tylko obiecywał, ale i przerażał. Czuła gdzieś na dnie duszy, że ten pocałunek to nie tylko jego miłość, ale też prawdziwa, najprawdziwsza zemsta.
Tak było. Zlizywał jej krew z nadzieją, że wraz z nią przełknie tę miłość, że uwolni się od niej, że przetopi w tyglu straszliwego pocałunku na obojętność. Tak, chciał tego, wmawiał sobie bez przerwy, że chce właśnie obojętności. Ale tak naprawdę - nie wiedział, czego chce. Najbardziej chciał się wreszcie obudzić, wyrwać życie z tego koszmaru, z tej przerażającej farsy, z tej idiotycznej, przerażającej gry. A może... i tego nie chciał...?
Pozostał chaos, chaos, chaos. Chaos w myślach i w duszy, bo w oczach miał jasny i uporządkowany obraz jej. Było mu tak dobrze, tak strasznie dobrze...
Ich szał - był wspólny, choć nie wiedzieli o tym. Bali się oboje, choć każde czego innego i kochali się oboje - choć każde inaczej. Ten młyn, młyn uczuć - porwał ich i starł na proch. Ale ona mdlała ze szczęścia, że są razem, a on... dusił się tą bezlitośnie uwięzioną w nim świadomością zdrady.
Rano - bliżsi sobie niż kiedykolwiek i bardziej obcy zarazem - ruszyli w dalszą drogę. Nie rozmawiali, nie patrzyli na siebie. Żadne z nich nie pamiętało słów, które Starzec wyrzekł jeszcze w Ciężkich Górach: "Wiem co wykujecie i boję się tego"...
I oni by się bali. Baliby się, gdyby wiedzieli, jakie skutki pociągnie za sobą ta wielka i niska noc...
Szli obok siebie - ale nie razem. Tragedia czaiła się w tym, że on ze wszystkich sił chciał ten dystans zmniejszyć - a powiększał go... A ona... Ona z niesamowitą, płynącą ze ślepej miłości determinacją, dążyła do zasypania dzielącej ich przepaści, do zburzenia bezlitosnego muru...
Przemierzali połacie Złego Kraju jak łąkę: obojętnie i z niezmąconym spokojem. A Obszar - rzeczywiście był cichy i spokojny, przerażony ranami, jakie mu zadał gniew Brula. Czarne Wybrzeże długo jeszcze miało być jałową, martwą pustynią.
Milcząc szli powoli na wschód, tam, skąd wrócił Starzec. W jakiś sposób byli pewni, że zmierzają wprost ku siedzibie Brula.
I tak było.
Zatrzymali się na noc - nie wiedząc o tym - niespełna dwie mile od ruin zamku. Długo nie mogli zasnąć; po pełnym milczenia dniu chcieli z sobą porozmawiać, ale - nie bardzo umieli. Leżeli daleko od siebie, odwróceni plecami.
Pierwszy zasnął Baylay. Ona nie mogła. Leżała z otwartymi oczami i wiedziała już, co musi zrobić. Bała się, bała strasznie, ale była zdecydowana.
Postanowiła uwolnić Ilarę. Sama. Chciała zakończyć wszystko takim właśnie wzniosłym gestem, rzucić w ramiona Baylaya tę jego ukochaną i odejść... Odejść...
Lekkim, śmigłym krokiem pożerała przestrzeń. Sajdak z łukiem rytmicznie obijał się o biodro. Równy, głęboki oddech szeroko płynął przez ciemność.
Wiedziała, w którą stronę biec. Instynktownie wybierała drogę, łatwo stawiała długie kroki na otwartej, pustej równinie. Noc była jasna, wielki, biały księżyc zalewał kraj bladą poświatą. Nie wiadomo skąd wydobyte cienie składały się w fantastyczne wzory. Jako Armektanka potrafiłaby odczytać z nich przyszłość, ale - nie chciała. Obawiała się jej.
Biegła.
Nogi niosły ją lekko i równo, stopy zdawały się ledwie muskać ziemię. Biegła jak zjawa, jak lekki, niesłyszalny wietrzyk.
Wreszcie ujrzała ruiny zamku Brula. Wyrównywała oddech, pilnie wsłuchując się w ciemność...
Czarniejsza od nocy bryła zburzonego zamku piętrzyła się przed nią jak wielka, złowroga góra. Było cicho, zupełnie cicho. Lecz w tej ciszy obalone baszty i ranne śmiertelnie mury zdawały się jęczeć bezgłośnie. Pokonane, zmiażdżone, były tym groźniejsze, że - martwe. Rozkładający się trup potężnej budowli był wstrętny i obrzydliwy, a nade wszystko - straszny. Nie wiedziała, czemu ale cisza rozwalonego zamczyska nie była do końca ciszą, a martwota - martwotą. Zamek ... wciąż jeszcze konał...
Zdjęła z ramienia sajdak i wyjęła zeń łuk. Wsunęła za pas dwie długie strzały, trzecią nałożyła na cięciwę. Powoli ruszyła ku czarnemu jak śmierć wejściu do jednej z na pół zburzonych komnat. Drżała.
Cisza. Miała koci wzrok, ale i tak nie widziała prawie nic. Pomagał jej wyrobiony w ciągu lat instynkt, wyczucie. Drogę wybierała na ślepo, ale nieomylnie, nie potknęła się ani razu, mimo że przekraczała kamienie i wyrwane ze ścian cegły, forsowała schody...
Mijała komnatę za komnatą. Gdzieniegdzie przez roztrzaskany sufit lub dziury w ścianach widać było księżyc i gwiazdy.
Stanęła.
- Brule!
Krok naprzód.
- Brule!
Głos uwiązł w gardle. Odwaga opuściła ją nagle, usiadła pod czarną od mroku ścianą. Oddychała nierówno.
Ciemność wydawała się gęstnieć. Pomyślała z lękiem, że to za jego - Brula przyczyną i zerwała się przerażona. Zrozumiała nagle, że nie podoła zadaniu, które lekkomyślnie na siebie przyjęła...
Strach.
W panice rzuciła się na oślep przed siebie. Może zawiniła niesamowita sceneria otoczenia, może świadomość potęgi czarownika... dość, że ona, Królowa Gór, po raz pierwszy w życiu naprawdę uciekała. Bała się, bała, bała...
Biegła jak obłąkana, zupełnie, zupełnie na oślep. Zawadziła ramieniem o futrynę na poły wyrwanych drzwi i z jękiem upadła na twarde płyty posadzki. Przywarła do nich całym ciałem, nie mogła i nie chciała się podnieść.
Leżała do rana.
Powoli uniosła głowę. W szarym świetle świtu ruiny zamku nie były już groźne. Były - nareszcie - naprawdę ciche i martwe.
Wstała, odnalazła upuszczony łuk i zagryzając usta ruszyła powoli przed siebie. W półmroku majaczyły kontury popękanych kolumn, rozłupana jakby uderzeniem potężnego młota ścianą odsłaniała widok na olbrzymią, czarno-szarą kupę gruzów.
Przeskoczyła ziejącą w podłodze szeroką szczelinę. Wracała pewność siebie, ogarnął ją nagle wstyd, że bała się w nocy aż tak bardzo. Podeszła do skraju urywającej się nagle przy zburzonej ścianie podłogi i spojrzała w dół. W dole leżała gęsta, wilgotna ciemność.
- Brule! - zawołała mocno i zdecydowanie. - Pokaż się! Czekam!
Cisza.
- Brule!
Zawróciła. Przemierzała rozwalone komnaty, przeskakiwała liczne zwały gruzu. Powoli zaczęło do niej docierać, że zamek jest opuszczony.
- Brule! Nie chcę z tobą walczyć, słyszysz? Musimy porozmawiać! Zbiegła po resztkach popękanych schodów i stanęła u stóp ruin.
- Brule!
Powoli okrążała gigantyczne rumowisko.
Było już zupełnie jasno, ale leżącą na ziemi, szarą od kurzu postać dostrzegła dopiero wtedy, gdy niemal potknęła się o nią. Odskoczyła, tłumiąc okrzyk zaskoczenia. Stała i przełykając raz za razem ślinę patrzyła na drobną, leżącą bez ruchu dziewczynę. Jej spojrzenie uważnie badało szare od kurzu, bujne włosy, brudną koszulę i niżej długie, mocne buty z miękkiej skóry.
- I... Ilara - powiedziała zduszonym głosem.
Leżąca nie drgnęła. Karenira rzuciła spojrzenie na boki i zbliżyła się ostrożnie. Przyklękła.
- Ilara?...
Przetoczyła leżącą na plecy i w tej samej chwili usłyszała cichy jęk. Zadrżała, gdy rozpalona twarz dziewczyny drgnęła i na chwilę rozwarły się bezbronne, półprzytomne oczy.
Karenira oddychała coraz ciężej i coraz szybciej. Zacisnęła zęby. Obejrzała się za siebie i długo badała wzrokiem horyzont. Gdy znów spojrzała na nieprzytomną, jej oddech był jeszcze szybszy. Teraz już po prostu dyszała.
Wstała. Długo, długo patrzyła na linię widnokręgu, potem na ruiny, na leżącą i - znów w dal. Potem - drżąc jak w febrze i oddychając chrapliwie - napięła łuk.
***
Baylay obudził się, tknięty jakimś dziwnym przeczuciem i natychmiast usiadł na ziemi. Myślał przez chwilę, ciągle jeszcze półprzytomny, potem rozejrzał się dokoła.
- Karenira?
Cisza.
- Karenira!
Nie było jej. Matowy świt powoli rozjaśniał Zły Kraj, musiałby ją zobaczyć, gdyby była gdzieś w pobliżu.
Zrozumiał nagle, że się boi. Musiało, musiało stać się coś strasznego, gdzie ona jest, gdzie poszła? Na Moc, przecież to Obszar!
- Karenira!
Bał się. O nią, nie o siebie. Choć o siebie też. Po raz pierwszy zrozumiał, jak strasznie opuszczony, samotny i bezbronny musi czuć się człowiek w Złym Kraju, gdy nie ma obok niego nikogo. Choćby nawet Zły Kraj był tak cichy i spokojny jak teraz - przecież był w jakiś sposób... straszny. Był przesiąknięty strachem, tym rodzajem strachu, który najchętniej lubi atakować samotnych.
Zerwał się z ziemi i pochwycił miecz. Znajomy chłód rękojeści przywrócił spokój. Wydobył brzeszczot z pochwy i oparł się na broni jak na lasce. Gold - kiedyś - uczył go, że nigdy nie należy tego robić. Wbicie miecza w ziemię to grombelardzki symbol poddania się do niewoli, w ogóle wbicie broni w ziemię - sprowadza nieszczęście. Zawsze.
Nie traktował serio wszystkich przykazań Golda, niektóre były po prostu niepoważne i zabawne. Zresztą teraz i tak nie potrafiłby się zdobyć na przestrzeganie symbolicznych gestów. Był zbyt zdenerwowany.
Spojrzał na wschód, tam, gdzie wczoraj widzieli błyski i słyszeli wybuchy. Niebezpieczeństwo, które zabrało Karenirę, mogło przyjść tylko stamtąd.
Był., był w jakiś sposób pewien, że nie odeszła z własnej woli. Nie, nie mogłaby przecież pozostawić go samego - śpiącego i bezbronnego wobec niebezpieczeństw Złego Kraju.
Zapominając o worku z prowiantem ruszył przed siebie. Prawie biegł. Potem, gdy wschodzące słońce na dobre rozjaśniło niebo - jeszcze przyspieszył. Zmierzał wprost ku słonecznej tarczy, wpatrzony w jej skrawek, wyłaniający się powoli spoza horyzontu.
Biegł i biegł. Potem, od strony kalającej horyzont olbrzymiej, czarnej plamy, doleciał go słaby, pełen przerażenia głos. Poznał go. Mocniej chwycił miecz i jak burza pognał przed siebie.
Krzyk Kareniry powtórzył się, ale teraz splatały się z nim inne głosy; głosy, których złowrogie brzmienie przeszyło Dartańczyka dreszczem. Nie wydawały ich bowiem ludzkie gardła...
- Kaaraaa!!
***
Dysząc ze zmęczenia, ociekając potem, z jękiem cisnęła na stos ostatni odłam muru i opadła nań bezwładnie. Z przerażenia, wstrętu do samej siebie i zmęczenia chciało jej się rzygać, czuła wodnistą, rzadką ślinę o charakterystycznym posmaku, bezustannie napływająca do ust. Pluła nią prawie bez przerwy.
Była przerażona, śmiertelnie przerażona i wstrząśnięta tym co zrobiła. Zabiła w ciągu swego życia wielu ludzi. Ale nigdy...
Gdy wtedy... już po... tym, otworzyła oczy i zobaczyła... zobaczyła ją przyszpiloną do ziemi - zesikała się z przerażenia. Potem na oślep rzuciła się do ucieczki, ale nogi odmówiły posłuszeństwa. Ze szlochem runęła na ziemię, drąc ją paznokciami. Długo płakała, powtarzając jego imię, potem - drżąc na całym ciele - wróciła. Zawlokła drobne zwłoki między gruzy i z żołądkiem w gardle pokryła je olbrzymim stosem kamieni. Teraz leżała na tym strasznym grobie i uspokajała się powoli.
Powstała. Z pochyloną głową odwróciła się powoli i ciężko. Zamarła, zalana nową falą przerażenia...
Zwartym kręgiem, zwartą, zawziętą gromadą otaczały ją olbrzymie, kudłate psy. Dzwoniły pozrywane łańcuchy, a w głębi szerokich gardzieli narastał złowrogi, głuchy pomruk.
Ze wściekłością i rozpaczą wpadł w ogromny, kłębiący się żywy stos potwornych zwierząt. Miecz śmigał jak błyskawica, ścinał nim, rąbał i ciął jak szalony. Odrąbane łby i łapy leciały na boki, chrzęst przecinanych i łamanych kości splatał się z bolesnym wyciem psów i jego ochrypłym krzykiem. Wymordował je w ciągu pół minuty, wymordował tym łatwiej, że nie zwracały na niego żadnej uwagi, bez reszty pochłonięte szarpaniem tego, co znajdowało się na samym spodzie. Cisnął miecz a potem rękami i nogami spychał trupy na boki. Porwał ją w ramiona.
- Kara! Kara!
Krzyczał bez przerwy jak obłąkany, pośród straszliwego, rozdzierającego serce bólu... nie wiedział, jak trzymać okropnie poszarpane kłami nogi i ręce dziewczyny, jak zatamować krew płynącą z pogryzionego brzucha. Zapłakał tak strasznie, że przez łzy nie był w stanie dostrzec nawet jej twarzy.
- Ka... Kareńka... Kareńka...
Trzymał bezwładną głowę na kolanach, jak ślepiec dotykał palcami draśniętego psimi zębami policzka i kurczowo zaciśniętych na gardle, broniących przystępu do niego dłoni.
- Kara... na Moc... Kara...
Urwany, zduszony jęk i rzężenie były dla niego najpiękniejszymi dźwiękami, jakie kiedykolwiek usłyszał z jej ust. Poruszyła się.
- Kara! Kara! Cze... czekaj, słyszysz?! Kara! Już, kochanie, na Moc, już! Kara!
Dygoczącymi dłońmi zerwał zbroję, podarł na długie, nierówne pasy kaftan i koszulę. Prosił, błagał, przemawiał uspokajająco i bandażował, potem znów darł spódnicę i dalej opatrywał głębokie rany, a tak szybko, tak delikatnie i - mimo drżenia rąk - tak zręcznie, jakby przez całe życie nie robił nic innego.
- Kara...
Nie miał nawet kropli wody. Tuż obok było morze - słone. Woda była tam, gdzie ją pozostawił - na miejscu noclegu.
Wstał. Popatrzył na nią bez słowa i pobiegł. A biegł tak szybko, że gdy wrócił i dał jej pić - zemdlał.
Nigdy nie zdobyła się na to, by mu powiedzieć prawdę. Ani wtedy, gdy po raz pierwszy od pięciu dni spojrzawszy przytomnie, ujrzała nad sobą jego wychudzoną twarz, ani wtedy, gdy przez długie, długie spędzone w Kraju tygodnie leczył ją i pielęgnował, karmił nie wiadomo gdzie zdobytym mięsem i nie wiadomo jak złowionymi rybami. Raz tylko, gdy wspomniał o Ilarze i zaraz zamilkł, chciała mu powiedzieć wszystko, ale wykrztusiła tylko największe i najpodlejsze kłamstwo swego życia:
- Ona... Bay, ona nie żyje. Razem z... Brulem... wysadzili się w powietrze. Widziałam...
Tego dnia o niczym już więcej nie mówili.
Potem uczyła się poruszać, potem chodzić. Wreszcie ruszyli w drogę powrotną. Szli objęci, za nic mając Obszar; szli przytuleni, bo ona wciąż była słaba, a on wciąż ją kochał.
Z Obszaru wyszli równo z początkiem zimy.
Padało.
***
- Bay...
Zamknął jej usta pocałunkiem.
- Nie trzeba, Kara. Przecież wiesz.
Przytuliła się ze wszystkich sił.
- Będę czekała, Bay, pamiętaj. Będę, będę, będę...
- A ja będę tęsknił, Kara. Ale muszę odnaleźć Golda. Zapewne jest w Badorze, jeśli nie - dowiem się gdzie i odnajdę go. Jestem mu wiele winien, Kara.
- Wiem, mówiłeś...
Milczeli.
- Pójdę z tobą...
- Nie. Przecież... przecież rozumiesz, dlaczego... Mogę mu się pokazać albo z Ilarą, albo - sam. Ale wrócę niedługo.
- Będę czekała, Bay.
Pocałował ją jeszcze raz i zarzucił na ramię swój worek. Zrobił dwa kroki, gdy w strugach deszczu na drodze zamajaczyły sylwetki dwojga ludzi. Podeszli bliżej i Baylay zobaczył, że mężczyzna jest bardzo, bardzo stary i siwy, a kobieta młoda i brzydka. Na jej twarzy malowały się -jak wykute w granicie - przerażenie i ból. Mieli puste, zupełnie puste oczy.
- Obłąkani - szepnęła Karenira.
- Obłąkani - powtórzył jak echo. Wysupłał z pasa dawno zapomnianą monetę i cisnął mężczyźnie pod nogi.
- To także są ludzie - powiedział cicho. Deszcz przybrał na sile.
Epilog
Baylay A.B.D. i Karenira A.J. nie zobaczyli się już nigdy. Dla niego los był litościwszy - zginął z ręki dzikiego pastucha w drodze do Badoru. Ona - nigdy się o tej śmierci nie dowiedziała. Czekała na niego, krążąc i krążąc po Ciężkich Górach. Żyła pięćdziesiąt sześć lat. Do końca wierzyła... i czekała.
Na próżno.
Księga trzecia
PÓŁNOCNA GRANICA
Północna granica
Malowniczo położona między dwoma jeziorami Rina na wschodzie i czerpiąca życie z Bezmiarów Kanaka na zachodnim wybrzeżu, to dwa najbardziej wysunięte na północ miasta Armektu. Dalej - stepy, stepy i lasy... Aż do Borów Dzielących.
Bory Dzielące. Południowe ich stoki stanowią umowną granicę między Alerem - Krajem-Za-Borami, a Imperium. Granica ta oddziela jednak nie tylko dwa kraje. Także - dwa gatunki...
Alerczycy nie są ludźmi, i - mimo pozornego do nich podobieństwa - nigdy nimi nie byli, choć często ma się ich za zdziczałą, prymitywną rasę. Spośród Rozumnych już kot bliższy jest jednak człowiekowi, niż ciemnoskóry, kudłaty Alerczyk.
Wielki, Największy Kraf dał rozum ludziom, potem kotom i sępom. Alerczycy otrzymali go wcześniej, jeszcze w czasie Pomroków, gdy Największy dopiero uczył się sztuki obdarzania rozumem. Potrafią myśleć, ale dziwne to myślenie, bardzo dziwne. Pojmują świat inaczej niż ludzie czy koty, inaczej nawet, niż sępy.
I o ile agresja często, bardzo często kieruje postępowaniem Rozumnych, czynami Alerczyków rządzi głównie ona.
Krwiożerczy to ród.
Od wielu, wielu lat, rzec by można - od zawsze, na pograniczu trwa nieustanna, bezlitosna i krwawa wojna. Wychodzące z mrocznych lasów dzikie plemiona Aleru najeżdżają północne okręgi Armektu, niejednokrotnie zapuszczają się bardzo daleko w głąb Imperium. Niełatwo wytropić wrogie watahy, jeszcze trudniej doścignąć. Ciężką wreszcie trzeba stoczyć bitwę.
Północnej granicy strzegą trzy silne warownie i kilkanaście większych i mniejszych stanic. Siedzą tam silne garnizony Gwardii - łącznie około pięciu tysięcy ludzi, a do tego stałe załogi zamków. Dobre to wojsko i wyrobione w walkach.
Najmniejszą stanicą jest Erwa, leżąca niedaleko Morza Zamkniętego, nad brzegiem smutnej, czarnowodej Lawii.
- Zginęło dziesięciu chłopów - Drost W.K. zatrzymał się przy oknie. Na majdanie żołnierze pod wodzą porucznika ćwiczyli musztrę. - Zgraja liczy - jak przypuszczam - do czterdziestu głów. Chłopi twierdzą, że więcej, ale nie wydaje mi się to możliwe. Chłopstwo zresztą zwykle przesadza.
Przez ramię spojrzał na Rawata.
***
- To nasz teren - rzekł. - Ale w tym miejscu styka się z terenem Alkawy. Możliwe więc, że spotkasz ich oddział. Działaj wtedy, jak uznasz za stosowne. Jeśli oddział z Alkawy prowadzony będzie przez Rwina lub Addora, najlepiej oddaj się pod ich komendę. Jeśli dowódcą będzie ktoś inny, dogadaj się z nim, najlepiej sam obejmij dowództwo. Ale to tylko rady; powiadam: działaj podług swego uznania.
Rawat kiwał głową w zamyśleniu.
- Dobrze - rzekł.
Wstał i też podszedł do okna. Wspólnie obserwowali ćwiczących żołnierzy.
- Ilu dostanę ludzi?
- Trzydziestu, nie więcej. Wybierz najlepszych. Wystarczy ci dziesięciu konnych?
Rawat skubnął brodę.
- Wolałbym więcej.
- Więc weź dwunastu. Piętnastu muszę mieć do dyspozycji tutaj.
Rawat zmarszczył brwi.
- Gostar z czterema szkoli łuczników w Alkawie. Ośmiu z wozami po żywność... czterdziestu dwóch na wyprawie... Gdy odejdę, zostanie ci dwudziestu kilku. Nie obronisz się przed większym zagonem.
- Ano nie.
Znów milczeli.
Wiedzieli, że wywiad Alerczyków działa sprawnie. Stanice obserwowane były prawdopodobnie bez przerwy. Niemal za każdym razem, gdy większa ilość wojska wychodziła w pole, osłabione załogi zmuszone były odpierać nocne szturmy na wały i palisady. Spalono swego czasu Nowirę, dopiero co dźwignęła się z gruzów i zgliszczy. A niedawno omal nie padła Alkawa, po sąsiedzku położona, duża stanica. Przypadek sprawił, że wysłani przeciwko dużej zgrai Aleru jeźdźcy wrócili wcześniej i - niespodzianie spadłszy na oblegających - rozbili ich na równinie.
- Pomimo to trzeba iść - powiedział Drost, jakby odgadując myśli swego zastępcy. - W przeciwnym wypadku z okolicznych wiosek znikną w ciągu dwóch tygodni wszystkie dzieci i cały dobytek, a wszyscy zdrowi i zdolni stawić opór mężczyźni zostaną wybici.
- Wiem o tym.
Znów milczeli.
- Kiedy mam ruszać?
- Jeszcze dziś; zaraz.
- Wyznaczę ludzi.
- Wyznacz. Weź kota. Nic mi po nim w obronie palisady, a ty będziesz miał świetnego zwiadowcę.
Kapitan wyszedł. Drost jeszcze przez chwilę patrzył na żołnierzy, po czym przymknął okiennice, bo zrobiło się zimno. Zapalił świece! Rozpięte w ramie okna rybie błony popękały jakiś czas temu i okno było po prostu dziurą w ścianie. Z westchnieniem wspomniał prawdziwe, doskonale przezroczyste szyby z Dartanu, jakie miał na swoim folwarku pod Kirrą. Cztery okna na piętrze i cztery na parterze. Tych osiem szyb kosztowało tyle, co mała wieś.
Przez chwilę rozważał projekt sprowadzenia z Riny choć jednej, małej kwadratowej szyby do stanicy, ale rychło odegnał tę myśl jako niedorzeczną. Zdjął ze ściany pas z mieczem, nałożył na mundur krótki kożuszek i udał się pod północną palisadę. Wymagała naprawy.
Tymczasem Rawat podszedł do prowadzącego musztrę porucznika.
- Ustaw mi ludzi w dwuszereg - powiedział.
Po chwili stali przed równym, zwartym szykiem. Na początku jazda, potem dwa kroki przerwy i piechota.
- Potrzebuję trzydziestu ludzi na wyprawę - rzekł Rawat.
Jezdni, dla których monotonne patrole wokół stanicy były tyleż męczące, co nudne, wszyscy bez wyjątku postąpili do przodu. Z piechoty zgłosiło się czterech. Zawsze tak było. Piechurom nie chciało się wyciągać nóg w forsownych marszach, woleli siedzieć w obrębie palisady, grać w kości i ćwiczyć musztrę.
Rawat starannie wybrał dwunastu jeźdźców i czternastu pieszych, do których zaraz dołączyli ochotnicy. Skinął, by poszli za nim.
Usiedli wszyscy w świetlicy.
- Czterdzieści głów licząca zgraja - zagaił - zeszła z gór. Zrabowali wioskę przy granicy, zginęło dziesięciu mężczyzn, uprowadzono wszystkie dzieci. Zgraja udała się na południe, w głąb terytorium Cesarstwa. Trzeba ją odszukać i zniszczyć.
Żołnierze milczeli, obojętnie kiwając głowami. Ktoś wzruszył ramionami. Oprócz czterech nowych byli to sami starzy stanicznicy, mający dwa-trzy lata służby za sobą, a czasem i więcej. Zęby zjedli na przeprawach z "zaborczykami", ze "wściekłymi psami Aleru".
- Czy są pytania?
Bireneta, wysoka, tęga kuszniczka o sile konia, podniosła się powoli.
- Czy nadal nie wolno obcinać tych wspaniałych jaj, panie? - zapytała.
Gruchnął śmiech. Alerczycy w istocie męskie narządy mieli bardzo mocno rozwinięte; swego czasu Bireneta odcięła zabitym te "trofea" i cały ich pęk zawiesiła przed blokiem mieszkalnym w stanicy. Mięso zgniło i zaczęło śmierdzieć, wówczas Rawat zabronił podobnych praktyk na przyszłość.
- Nadal - odparł, tłumiąc uśmiech. Ucieszył żołnierzy. - Czekam na inne pytania. Wyprawa nie jest zabawą, wiecie o tym, jak sądzę.
Pytań nie było.
- Dobrze - rzekł Rawat. - Pójdzie pięć koni jucznych. Oprócz tego każdy ma mieć żywność dla siebie na trzy dni. Czy to jasne? A zatem przygotować się. Wymarsz zaraz po obiedzie. To wszystko.
Nie spiesząc się wychodzili z izby. Zatrzymał jeszcze dwóch mężczyzn i kota.
- Dorlot - rzekł do tego ostatniego - twoje zadanie jak zwykle. Wyrusz wcześniej, choćby zaraz. Idź w stronę najbliższej wioski, tej bez nazwy, wiesz. Daj znać w razie niebezpieczeństwa.
Kocur odszedł. Rawat zwrócił się z kolei do niewysokiego, szczupłego mężczyzny z krzywymi nogami jeźdźca i nierówną, siną blizną na czole.
- Ty Rdest na czas wyprawy będziesz pełnił obowiązki porucznika jazdy. Podziel ludzi na szóstki, masz trzech szóstkowych, daj jednemu pierwszą szóstkę, sam weź drugą. Ty, Drwalu - nazwany Drwalem drągal z niedźwiedzimi barami i szerokim pasem topornika wyprostował się służbiście - to samo z piechotą. Chcę mieć pierwszą szóstkę toporników, drugą i trzecią łuczników. Tylko - na Moc - nie zamianuj mi, jak ostatnio, szóstkowym baby. Ani jednej, ani drugiej, ani trzeciej. To wszystko.
- Tak, panie.
Żołnierze wyszli niespiesznie. Rawat przez długą chwilę patrzył, jak flegmatycznie zdążają w stronę bloków mieszkalnych. Zastanawiał się, skąd bierze się ta powolność, nowi żołnierze jej nie mieli, ale z czasem "stygli" prawie wszyscy. Chodzili niespiesznie, mówili powoli, wszystko robili dokładnie, ale bez pośpiechu,. W walce za to, na wyprawie, na niebezpiecznym patrolu, ich ruchy stawały się sprężyste, zdecydowane, krótkie, czasem niewiarygodnie szybkie. Zdawać by się mogło, że przez cały okres "koszarowy" gromadzą energię na później.
On sam zresztą też nie był wyjątkiem.
Przez otwarte drzwi widział niosącą juki Birenetę. Chód miała niezgrabny, stopy stawiała palcami do środka. Gdyby nie to, gdyby nie wzrost i tusza, nie byłaby wcale brzydka. Miała regularne rysy twarzy, a kędzierzawe, bujne włosy, choć ujęte w niedbałe węzły, spadały kasztanową falą do połowy pleców.
Nie lubił kobiet w Gwardii. Gdyby nie to, że - dobrze wyszkolone - łukiem posługiwały się dwa razy lepiej, niż mężczyźni, w ogóle nie tolerowałby ich w oddziałach. Rzeczywiście, z reguły jednak miały celniejsze oko, niż mężczyźni.
Poszedł do siebie, wyjął ze skrzyni przeszywanicę i zdjął ze ściany kolczugę. Ubrał się starannie, na zbroję narzucił mundurową tunikę z trzema belkami pod piersią, zapiął pas z mieczem. Na stole położył hełm, sajdak z łukiem i kołczan ze strzałami. Dorzucił jeszcze rękawice i torbę z peleryną oraz parę innych drobiazgów. Potem poszedł do stajni wybrać konie.
***
Zanim wyruszyli, podzielili się, jak nakazywała tradycja, swoimi kłopotami, każdy też wyłożył swe zastrzeżenia i pretensje do innych, jeśli miał takie w sercu. Od tej chwili ustać winny wzajemne niechęci; nie wolno brać utajonej złości lub żalu na niebezpieczną wyprawę.
Czasu było mało, ale znaleźli parę chwil, by usiąść półnago w świetlicy, wypić nieco wina, pożartować. Nawet kapitan zajrzał na krótko, odłożył na bok swą szarżę; miał na sobie pancerz i nie zdejmował już go, ale przepił do wszystkich i półgębkiem mruknął coś o tęsknocie za żoną. Docenili to, bo - zamknięty w sobie - nigdy nie pokazywał nikomu innej twarzy, jak spokojną i surową.
Był wśród nich Grombelardczyk, nazywał się Roi, krępy, jasnowłosy mężczyzna zrośnięty z toporem. Długo nie pojmował armektańskich tradycji i zwyczajów, gorszyła go symboliczna, będąca dowodem czystości sumienia i myśli nagość. Teraz siedział wraz z innymi, drapiąc potężną, włochatą pierś i pociągając małymi łykami wino z kubka.
Byli sobie bliscy. Patrzyli jasnym, spokojnym wzrokiem. Nic nie mówiąc obiecywali wzajemną pomoc i wsparcie w bitwie, na biwaku, na zwiadach. Dosiadając koni znów byli prostymi, twardymi żołnierzami, z niejednego znów wyłaziła złośliwa natura, ale przypomnienie takiej chwili przed wyjazdem nie raz już sprawiło, że choć nogi chciały uciekać z gęstwy wrogów, dłoń ściskała mocniej topór, który zaczynał warczeć jeszcze zajadlej, by osłonić odwrót towarzyszy.
Już przed samą bramą wszyscy konni, zarówno pozostający jak i odjeżdżający, siedli w krąg na ziemi dotykając jej dłońmi, by - piękny zwyczaj jazdy - pomilczeć chwilę i w myślach poprosić Moc o możność dotykania ziemi zawsze tak, dłońmi, łagodnie i chętnie, nigdy zaś czołem po upadku z konia.
- Ruuszaaaj!
Najpierw szła piechota, potem jazda, dostosowując tempo do równego kroku prowadzących. Wyszli jak na musztrze, trójkami, w nogę, salutowano im bronią. Brama zamknęła się za ich plecami.
- Rozluźnić szyk.
Rawat zatrzymał konia, oddział wyprzedził go. Nie będąc widziany pozwolił sobie na uśmiech. Byli piękni, jego żołnierze, topornicy w kolczugach i kirysach, z błękitnymi kitami na hełmach i czystymi, błękitnymi tarczami, łucznicy w narzuconych na kolczugi tunikach, wreszcie jazda na dzielnych kasztanach, w lekkich, łuskowych półpancerzach, otwartych hełmach na głowach, z łukiem i włócznią przy siodle, a wąskim mieczem u boku.
Otwarte pola ciągnęły się daleko i szeroko, ale na horyzoncie ciemniał wąski pasek lasu. Tereny północnego Armektu przypominały olbrzymią szachownicę: nie było niekończących się stepów, jak w centralnym Armekcie, nie było nieprzebytych puszcz, jak przy Dartańskiej granicy. Pole, las, pole, las, gdzieniegdzie rzeka, gdzieniegdzie wieś, żadnych dróg, wschód, zachód, północ, południe, tocząca się wiecznie tak samo kula słońca. Niby niewiele - a przecież warto było strzec tych terenów przed "wściekłymi psami".
Bo ziemia była żyzna. Nic po niej Alerczykom - żyli z łowiectwa, nie umieli i nie chcieli pracować na roli. Zapewne nie obchodziłyby ich ziemie po tej stronie lasów, gdyby nie ludzie, którzy czerpali z nich korzyść. Alerczyk nie potrafi przejść spokojnie obok cudzego szczęścia, zmąci je, jeśli tylko będzie mógł.
Najbogatsi chłopi Imperium żyli właśnie tutaj, w północnym Armekcie. Ziemi było w bród, każdy obrabiał jej tyle, ile chciał i poradził. Starczało łąk dla wszystkich. Starczało drewna dla wszystkich. Spisane dawno "Prawo osadnicze północnego Armektu" gwarantowało sześcioletni okres wolnizny, po czym obowiązywały niewielkie świadczenia na rzecz właściciela ziemi - plon z ćwierci łana. Tak korzystne warunki sprawiły, że początkowo chłopi wręcz tłumnie ciągnęli pod północną granicę.
Prędko jednak stało się jasne, że o ile łatwo na północy dorobić się majątku, o tyle jeszcze łatwiej - stracić życie.
Do dalej na południu leżących okręgów Imperium napływać poczęły mrożące krew w żyłach wieści, często przesadzone, jakby naga prawda sama w sobie nie była dość groźna. Strumień osadników ciągnących na północ słabł coraz bardziej, w końcu ustał zupełnie. Od czasu do czasu tylko przybywały grupki straceńców, którzy w północnych ziemiach widzieli jedyną i ostatnią szansę ujścia śmierci głodowej.
Z wielu najbliżej przy granicy leżących wiosek pozostały tylko zgliszcza. Pięć północnych okręgów, które mogły dostarczyć tyle zboża, ile napływało do spichrzy z całej reszty terenów Imperium, dostarczało ledwie siódmą część wszystkich plonów.
Ale i to oznaczało - bardzo dużo.
Pobudowano zamki, pomnożono liczbę istniejących już wcześniej stanic. Po kilku walnych bitwach stoczonych przez Gwardię Armektu z bandami "wściekłych psów Aleru" zapanował spokój. Chłop odetchnął. Znów napływać poczęli osadnicy. I wtedy rozpętała się wieczna, nie mająca końca wojna podjazdowa. A tak okrutna i bezwzględna, tak krwawa, jakiej nie znały nawet pełne rozbójników Ciężkie Góry Grombelardu.
- Bitwę lubię - rzekła do idącego obok Grombelardczyka Bireneta. Oprócz wielkiej tarczy i topora na ramieniu, niosła jeszcze na plecach ciężką kuszę. Mimo to szła lekko, jakby nie czując ciężaru.-Tak bitwę lubię. Ale bieganie po tych trawach? To nudne. Tego biegania nie lubię.
- Gadanie. Toczy się, że nadążyć nie sposób - idący z tyłu Doltar, najstarszy żołnierz w stanicy, z rozmachem trzasnął tarczą ogromny, pokryty żelazem zad dziewczyny. Zadzwoniła kolczuga. Żart się spodobał, pośród rechotliwych śmiechów zaczęto się grzmocić tarczami po pancerzach i hełmach. Ktoś się zatoczył, z lekka zamroczony, śmiech stał się ogólny.
- A ty, Drwalu, co? - Bireneta zarżała kobylim śmiechem. - Odął się, funkcja mu do łba uderzyła...
- Idź precz, kruszyno. Rąbać cię mogę... ale nie tarczą i nie podczas marszu...
Znów zarechotano.
Rawat nie przerywał swawoli, zwłaszcza że tempo marszu od nich nie cierpiało. Owszem, zadowolony był, że żołnierzom dopisuje humor. Byli czasem jak dzieci; trudno uwierzyłby w to człowiek widzący, jak prują flaki w bitwie i strącają z ramion strzępy mózgu.
Z kolei, starym zwyczajem, zaczęto docinać łucznikom i jezdnym. W szeregach Gwardii panowała dziwna zażyłość między różnymi rodzajami broni, tradycyjnie jednak ciężkozbrojni okazywali lekceważenie "świstakom" i "lekkozmykającym".
- Naświszcze się taki tych patyków, naświszcze - perorował Doltar - wtem: masz - trafił i zabił.
Parsknięto śmiechem. Śmiali się na równi, kpiący i wykpiwani.
- A ja mówię: nie ma to jak topór i tarcza, synkowie - kontynuował stary żołnierz. - Jak mur: idziesz, cios i dwóch leży, krok, zamach, i znowu krok, ci skaczą, obijają się o ciebie jak o dąb...
- ... z jednej strony, z drugiej strony - podjął głośno któryś z łuczników. - A ty jak dąb: obeszczać cię mogą, zanim się odwrócisz.
Po raz kolejny śmiech poszedł po stepie.
- Ja już takiego mocarza ustrzeliłam - powiedziała Agatra, niechybna łuczniczka - co to niby topór, a jak później, to dzidę miał za krótką...
Doltar zaklął, ale śmiech zagłuszył przekleństwo.
***
Na nocny biwak rozłożyli się w malutkim zagajniku. Niewielkie ognisko posłużyło do zagotowania zupy z mięsa i fasoli, potem je zgaszono. Rawat wystawił czaty i zarządził odpoczynek nocny. Już wkrótce dobiegały zewsząd głębokie oddechy i chrapania śpiących. Starzy żołnierze umieli w każdej chwili przywołać sen; teraz wysypiali się na zapas.
Kapitan leżał z otwartymi oczami i myślał.
Włóczęga po lasach i stepach była stratą czasu. Wiedział, że na pewno nie odnajdzie zgrai w ten sposób. Starym sposobem należało raczej przyczaić się w którejś z wiosek i czekać, aż alerczycy sami przyjdą. Ale w tym miejscu zaczynał się hazard, należało bowiem wytypować wieś... Pomyłka mogła równać się złupieniu połowy okręgu.
O świcie, najdalej przed południem, powinien wrócić Dorlot. Rawat był pewien, że kot zdążył obiec szmat terenu. Może znalazł ślad, może jakieś wskazówki dotyczące kierunku marszu lub miejsca pobytu zgrai... Rawat bardzo na to liczył.
Postanowił, że jeśli Dorlot wróci z niczym, pójdą do Trzech Wsi. Nazwa była myląca; rzeczywiście miały tam kiedyś powstać trzy blisko siebie leżące wioski, stało się jednak inaczej. Wzniesiono jedną dużą osadę u stóp wzgórza.
Rawat nie sądził, by Alerczycy zdążyli dotrzeć do Trzech Wsi przed nim. Jednocześnie był prawie pewien, że prędzej czy później tam trafią. Trudno było bawić w tej okolicy i nie odnaleźć Trzech Wsi.
Zwinęli obóz skoro świt i w takim samym porządku jak dnia poprzedniego wyruszyli w drogę. W otwartym terenie nie trzeba było bać się zaskoczenia, Rawat rozkazał więc, by ciężką broń piechoty niosły konie juczne. Oddział mógł dzięki temu odbywać bardziej forsowne marsze.
Kapitan poganiał, tempo było ostre, takie jednak, by żołnierze mogli w każdej chwili stanąć do bitwy. Znane były przypadki, gdy przemęczeni morderczymi marszami ludzie zawodzili. Rawat nie chciał do tego dopuścić.
- Dorlot wraca, panie - rzekła sokolooka Agatra, wskazując na wschód.
Rawat osłonił dłonią oczy, ale minęło kilka dobrych chwil, nim dostrzegł maleńki punkcik pośród stepu.
- To na pewno on?
- Nikt inny, panie.
Oddział zatrzymał się bez komendy. Teraz już wszyscy obserwowali ciemną plamkę.
- Ależ... - rzekła z niepokojem Agatra wytężając wzrok - ależ... on ranny... Biegnie na trzech łapach...
Rawat zaniepokoił się. Łuczniczce można było wierzyć, znał niezwykłą bystrość jej wzroku.
- A dalej? - zapytał. - Za nim? Nikt go nie ściga?
W milczeniu pokręciła głową, bacznie przepatrując otwartą przestrzeń stepu, aż po smugę lasu na południu.
- Nie - odparła wreszcie. - Nikt.
W milczeniu obserwowali poruszający się wolno punkcik.
- Ciężko mu - zauważył kapitan. - Rdest, wyskocz.
Dowódca jazdy pogonił konia. Pędził galopem po równej jak stół, porosłej niewysoką trawą przestrzeni. Mrużąc oczy widzieli spotkanie plamy z punkcikiem. Zlały się w jedno, potem plama zaczęła szybko rosnąć, by wkrótce stać się na powrót koniem i jeźdźcem. Kocur leżał na karku końskim. Nie miał na sobie kolczugi ani munduru, koci zwiadowcy używali ich niechętnie. Grombelardzkie gadba, koty-olbrzymy, nosiły kolczugi i kocią broń - hełmy z długim na dwie dłonie kolcem - ale gadba były wojownikami zdolnymi stawić czoła człowiekowi. Dorlot był tirsem, wiele mniejszym od gadba, smukłym i giętkim kotem, za to trzy razy lżejszym, dwa razy szybszym od gadba i zręczniejszym.
- Co tam, Dorlot? - zapytał Rawat, gdy kot zeskoczył na ziemię. - Jesteś ranny?
- Zgraja spaliła wieś - odparł krótko zapytany, unosząc łapę w Pozdrowieniu Nocy. - Uprowadzono wielu mieszkańców, nie tylko dzieci. Musimy się spieszyć, zgraja zmierza w kierunku Trzech Wsi.
Agatra przyklękła przy zwiadowcy i troskliwie obejrzała ranną łapę.
- Przypadek, drobiazg - rzekł kot. - Sparzyłem o gorące belki.
Rawat skinął na oddział. Ruszyli. - Odpoczywaj, Dorlot. Weź jucznego.
Kot ułożył się między pakunkami na grzbiecie jednego z jucznych koni. Kapitan zbliżył się do niego i zaczął wypytywać.
- Niewiele wiem, panie - rzekł zwiadowca. - Widziałem z daleka zgraję, będzie pięćdziesiąt głów. By podpatrzyć coś więcej, musiałbym czekać do nocy. Pożałowałem czasu, bo wiedzą chyba o Trzech Wsiach. Nie znają dokładnie drogi, jak się zdaje, mamy szansę zdążyć przed nimi lub też zdybać w drodze.
Kapitan zamyślił się. Do kota podeszła łuczniczka, by przewiązać poparzoną łapę.
Szybkimi marszami zdążali na wschód. Rawat dobrze znał okoliczne tereny; zarabiając grosz na spłacenie zadłużonego majątku siedział w Erwie, z krótkimi przerwami, bez mała od ośmiu lat. Rozważywszy dokładnie uzyskane od kota informacje doszedł do wniosku, że szansę na dotarcie do Trzech Wsi przed zgrają są znikome. Liczył raczej na to, że uda mu się zabiec drogę Alerczykom. Oznaczałoby to bitwę (o której rezultat był zupełnie spokojny) ewentualnie gonitwę po stepach i lasach. Oba rozwiązania oddalały niebezpieczeństwo od mieszkańców wiosek; Rawat wolałby zniszczyć zgraję, ale przepędzenie jej poza granice Imperium też wystarczało do przywrócenia spokoju. Alerczycy, raz skutecznie przepłoszeni, zwykle przez jakiś czas siedzieli cicho.
Dalej na wschód rozciągał się Suchy Bór, wysuwający długie jęzory daleko w step. Między dwoma takimi jęzorami leżała wieś. Według Dorlota kierunek obrany przez zgraję wskazywał na zamiar okrążenia Boru od południa. Rawat znał przejście przez Bór, gęsty i zwarty w innych miejscach tak bardzo, że przeprawa przezeń, choć możliwa, była niezwykle męcząca i pożerała mnóstwo czasu. Skorzystawszy z tego przejścia znalazłby się wraz ze swymi ludźmi na południowym skraju lasu, cztery mile może od podstawy szerokiego jęzora, który należało ominąć lub ściąć u nasady - wychodziło się wówczas wprost na wieś. Rawat obliczył, że zdąży osiągnąć ów punkt na południowym skraju lasu wcześniej, niż "psy Aleru". Mógł ruszyć stamtąd wprost do osady, ryzykował jednak, że zgraja odkryje ślad oddziału. Rzecz trudna - nie dla "psów" jednak. Równie bliskie zwierzętom jak ludziom, potrafiły dostrzec tropy zgoła dla ludzkiego oka niewidoczne. W sztuce zwiadu jedynie koty mogły się z nimi równać.
Droga przez Suchy Bór nie była właściwie drogą. Po prostu las rósł w pewnych miejscach rzadziej. Rawat znał takie miejsca, cały pas niegęstego lasu, prawie bez podszycia. Dało się przeprowadzić tamtędy nawet konie.
Do wieczora zrobili szmat drogi i na nocleg rozłożyli się już na skraju Suchego Boru. Rawat nie ukrywał przed żołnierzami swego planu; wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, że może już następnego dnia wieczorem czeka ich bitwa. Wymieniano uwagi, rozmawiano.
- Jeszcze nigdy nie walczyłam naprawdę - mówiła podniecona już teraz, młodziutka Elwina, łuczniczka, przysłana do stanicy z ostatnim uzupełnieniem. Starzy żołnierze śmiali się z jej zapału, ale życzliwie, bo na zawodach strzeleckich zyskała sobie opinię najlepszej łuczniczki w stanicy. Niezwykle celne oko miała Agatra, równie dobrze strzelał z łuku chudy, długoręki Astat, ale strzały Elwiny nie chybiały nigdy. Starzy stanicznicy cenili umiejętność posługiwania się bronią: cóż ważniejszego dla żołnierza? Dlatego Elwina, choć prawie dziecko i "nowa", traktowana była na równi ze wszystkimi.
Ale też w północnych stanicach nie było złych żołnierzy. Pod granicę posyłano najlepszych z najlepszych.
- Doczekasz się - rzekł Doltar. Mógłby być dziadkiem łuczniczki. - W zasadzce twoje strzały zaczną walkę. Muszą być celne.
- Jeszcze nigdy nie zabiłam... - powiedziała nieśmiało.
- Ciężko po raz pierwszy zabić, prawda. Ale Alerczycy to nie ludzie. Polowałaś kiedy?
- Tak...
- To jak polowanie.
Dziewczyna milczała.
- Inaczej wygląda śmierć z daleka i od strzały, inaczej z bliska od topora - rzekł Grombelardczyk. - Wy, łucznicy, poznajecie ją najpierw z daleka. Topomikowi gorzej.
Przyjrzał się swym ogromnym i masywnym dłoniom, które wydawały się niemal kalekie, gdy nie było w nich styliska topora.
- Topornikowi gorzej - powtórzył w zamyśleniu.
Zmierzchało szybko. Na stepie był jeszcze dzień, ale na dnie lasu leżała już noc. Rawat obszedł posterunki i przyszedł obok Doltara. Przez zmierzch spojrzeli sobie w oczy. Znali się od lat, niejedną już wspólnie odbyli wyprawę.
- Tak, panie, pora spać - rzekł żołnierz, choć kapitan nie rzekł ani słowa.
- Pora.
Rawat wiedział, kiedy musi być tylko dowódcą, kiedy zaś może być przyjacielem żołnierza. Teraz położył dłoń na ramieniu starego gwardzisty.
- Pora, Doltar - powtórzył niegłośno. - Jutro, kto wie? Może bój...
Elwina patrzyła na nich niemal z uwielbieniem. Uśmiechnął się do niej, ale myślami już pobiegł gdzie indziej, wstał i nie mówiąc słowa odszedł.
- To dobry dowódca - rzekł Doltar. - Dobry, dobry dowódca.
Niespiesznie układali się na ziemi, nie zdejmując pancerzy ani kirysów. Starzy, zaprawieni do podobnych wypraw, usypiali szybko. "Nowi" mościli się dłużej, próbując odnaleźć w twardości zbroi choć odrobinę wygody. W końcu jednak posnęli i oni. Tylko wartownicy czuwali.
***
- To proste - rzekł Rawat. - Zagrodzimy im drogę - tylko jazdą. Chcąc uniknąć bitwy będą musieli pójść w rozsypkę, inaczej dogonimy grupę tak czy tak. Obawiam się tylko, by nie uszli w las. Jeśli pójdą w rozsypkę na równinie, pogonimy ich i wytniemy ilu można, jeśli przyjmą bitwę, twoje szóstki - wskazał palcem Drwala - wyjdą z lasu i uderzą od tyłu. Ty, Astat, siedzisz na skraju lasu, między drzewami. - Chudzielec skinął głową. - Gdy psy zechcą szukać ratunku w gąszczu, chcę, żeby twoja szóstka sześcioma pierwszymi strzałami powaliła sześciu zmykających na czele. Rozumiesz?
- Tak, panie.
- Mimo to powtórzę ci raz jeszcze: wszystkie strzały mają trafić w cel.
- Trafią, panie.
Rawat spojrzał w bok. Pod wielkim świerkiem łucznicy przeglądali strzały. Nieznacznie nawet zwichrowane odkładali na bok. Agatra pouczała Elwinę, która, speszona, rumieniła się i zagryzała wargi.
- Gdyby jednak nie trafiły - wrócił spojrzeniem do Astata - i zgraja pędziłaby na was - przepuścić. Chcę was mieć żywych.
- Tak, panie.
- Teraz dalej: jazdą dowodzę osobiście, gdybym poległ, zastąpi mnie Rdest. Nie sądzę, by "psy" uciekały w step, jeśli jednak - ściga ich tylko jazda. Po dwóch, nie chcę widzieć samotnych jeźdźców uganiających tam i sam.
Przez chwilę patrzył na starszyznę w milczeniu.
- To wszystko. Gdy tylko wróci Dorlot, rozprowadzicie łudzi do wyznaczonych miejsc.
Astat wskazał palcem wyłaniającego się z krzaków kota.
- Oto jest.
Dorlot przebiegł między żołnierzami, którzy powstali i zbliżyli się do Rawata.
- Dwie mile stąd - rzekł krótko. - Sześćdziesiąt kilka głów, dwudziestka jeźdźców. Idą wzdłuż skraju lasu.
- Dobrze. Zbierz ludzi, Drwalu. I ty, Astat. Dorlot, pójdziesz z Astatem.
Wymienieni pobiegli między żołnierzy, którzy zakrzątnęli się żywiej. Po raz ostatni już sprawdzono broń, dociągano popręgi siodeł, zakładano hełmy. Piechota sprawnie podzieliła się na dwa oddziały. Najpierw wyruszył Astat, chwilę po nim Drwal. Na małej polance pozostali tylko jeźdźcy Rawata. Poprowadzili konie na skraj lasu, Rawat wysłał człowieka, by obserwował step. Potem usiedli i czekali.
Starcie miało nastąpić na wprost miejsca, gdzie siedzieli łucznicy Astata. Miejsce owo leżało niedaleko, jakieś ćwierć mili, mniej nawet, od kryjówki jezdnych. Rawat chciał siedzieć w lesie tak długo, aż zgraja minie oddział Drwala i znajdzie się między nim a Astatem. Nie mógł czekać w szyku na równinie, bo zostałby dostrzeżony z daleka; Alerczycy zyskaliby czas do namysłu i swobodę manewru. Ukazując się "psom" od razu z bliska liczył na to, że widząc szczupłość jego sił - zaatakują.
Plan nie był doskonały i Rawat wiedział o tym. Miał szereg słabych punktów. Alerczycy mogli po prostu nie przyjąć bitwy i rzeczywiście ujść w las. Wprost na oddziałek Astata, który mógł ich powstrzymać, mógł też nie powstrzymać... I dalej: zachodziła obawa, czy Alerczycy dadzą się zwieść i uwierzą, że prócz trzynastu jezdnych nie ma w okolicy więcej wojska. Rawat znał Alerczyków i wiedział, że zaskoczeni - zwykle nacierają z furią, bez namysłu. Gwałtowność ataków stanowiła wielki atut "psów", jednocześnie jednak była ich słabością. Rawat liczył właśnie na ślepą zaciekłość wrogiej zgrai.
- Panie!
Podniósł się i żywo poszedł na sam skraj lasu. Żołnierz wskazał ręką przed siebie.
Okolica była nieznacznie pofałdowana, Rawat zobaczył zgraję nie dalej jak o pół mili, wynurzającą się stopniowo z zagłębienia. Szybko posuwała się naprzód.
Odwrócił się. Żołnierze stali przy komach, z dłońmi na łękach siodeł. Dał im znak. Natychmiast znaleźli się w kulbakach. Rawat pozwolił Alerczykom podejść jeszcze bliżej i gdy zgraja znalazła się między kryjówkami piechoty - sam wskoczył na siodło.
Wyjechali spomiędzy drzew i stanęli w szyku. Zgraja zatrzymała się, powstało zamieszanie.
- Naprzód.
Ruszyli stępa, potem truchtem. Rawat dobył miecza, żołnierze pochylili włócznie.
W szeregach Alerczyków podniosły się przeraźliwe, dzikie wrzaski. Jeszcze chwila i cała zgraja ruszyła pędem na spotkanie jazdy. Rawat nie przeliczył się.
Od tłumu czarnych, wyjących postaci oderwało się około dwudziestu jezdnych. Małe, kudłate koniki, rącze i wytrzymałe, rzucały wściekle łbami. Gwardziści puścili wierzchowce w kłus, oba oddziały gnały jak na skrzydłach, gdy już-już miały się zderzyć, Alerczycy w pełnym galopie wypuścili strzały. Dwaj żołnierze zlecieli na ziemię, zaraz potem trzeci, pod którym stanął dęba trafiony w szyję koń.
W następnej chwili obie grupy zderzyły się ze sobą, buchnął w niebo straszliwy wrzask i za plecami wciąż idących w twardym szyku gwardzistów pozostało czterech jeźdźców i kilka koni biegających bezładnie z pustymi siodłami. Pozostałe leżały na ziemi, kwicząc i kopiąc kopytami. Wydostawali się spod nich czarni wojownicy, próbowali chwytać rozbiegane. Kilka ciał leżało nieruchomo.
Jezdni Rawata zwarli się z piechotą, roznosząc pierwsze szeregi.
Alerczycy nie umieli bić się z koni, ich jazda dobra była do urządzania pościgów za uciekającymi chłopami. O wiele groźniejsi byli walcząc pieszo.
Wściekły, rozjuszony tłum otoczył konie gwardzistów.
Ulubioną bronią "zagórczyków" była dzida, czy też raczej krótki, mocny oszczep. Zdatny do rzutu, poręczny w walce wręcz, posługiwano się nim z dużą zręcznością.
Żołnierze Rawata utknęli w ciżbie. Walczono zaciekle grot oszczepu przeciw sztychowi miecza. Żołnierza po prawej ręce Rawata ściągnięto z siodła i zakłuto. Innego obalono wraz z koniem. Chwilę potem włochata dłoń chwyciła uzdę wierzchowca kapitana. Ten ciął krótko. Dłoń pozostała przy uździe, oddzielona od ramienia.
Uczynił się niewiarygodny ścisk, zrzucono z siodeł trzech następnych żołnierzy. Resztki czarnej jazdy wsiadły gwardzistom na kark. W tej samej chwili Rawat z wysokości końskiego grzbietu ujrzał nadciągających toporników.
Ujrzeli ich i Alerczycy. Część zgrai rzuciła się na nowego przeciwnika. Towarzyszący ciężkozbrojnym łucznicy napięli łuki i zaraz kilku biegnących upadło na ziemię. Topornicy szli równym krokiem, w trójkątnym, klinowatym szyku. Kilkanaście czarnych postaci runęło na nich z impetem. Błysnęły wznoszone topory, stuknęły o tarcze groty oszczepów. Znów rozległ się dziki wrzask, oszczepy zadzwoniły o kirysy, trzasnęło jedno i drugie pękające drzewce. Wzniesione topory opadły - wszystkie jednocześnie. Szyk rozluźnił się trochę, teraz każdy walczył na własną rękę. Ustawieni za topornikami, nieco po bokach łucznicy pracowali niezmordowanie, by ani jeden Alerczyk nie dostał się topornikom za plecy.
Wrzaski umilkły. Topornicy przekroczyli drgający stos porąbanych, naszpikowanych strzałami trupów i rannych, wyrównali szyk i - wciąż tym samym, równym krokiem - poszli dalej. Ale było ich pięciu. Grombelardczyk klęczał na zabitym wojowniku, obok upuszczonej tarczy, przyciskając do twarzy obie dłonie. Spomiędzy palców kapała krew.
Topornicy uderzyli od tyłu na zmagające się z jazdą resztki zgrai. Czas był najwyższy, w siodłach trzymało się trzech gwardzistów, dwaj walczyli pieszo.
Nie było między walczącymi kapitana.
Uderzenie ciężkozbrojnych odrzuciło Alerczyków. Toporników wsparli z mieczem w dłoni łucznicy. Niedobitki zgrai rzuciły się w stronę lasu. Gdy pierwsi z uciekających już-już wpaść mieli między drzewa - świsnęły stamtąd strzały. Trzech upadło, czwarty ukląkł - ranny w udo. Reszta zawyła wściekle i rozproszyła się po równinie. Konni pognali za nimi.
Topornicy odpoczywali, oparci na tarczach. Na pobojowisku jęczeli ranni. Spod zabitego konia wydostał się Rawat. Otarł dłonią krew z czoła. Dwaj łucznicy podbiegli ku niemu.
- Nic - machnął ręką, ale zachwiał się nieco. Podtrzymali go.
Z lasu wyszli łucznicy Astata. Rozeszli się po pobojowisku i po chwili przed Rawatem zaczęto układać zabitych. Siedmiu, w tym pięciu konnych. Rannych było więcej.
Agatra i Elwina prowadziły Grombelardczyka. Z zalanej krwią twarzy patrzyło jedno tylko oko, nos był złamany i rozdarty. Ale cięższą jeszcze ranę otrzymał dowódca jazdy, Rdest. Grot włóczni przebił kolczugę i utkwił głęboko w brzuchu, po czym oddzielił się od drzewca. Leżącemu na ziemi kopyta końskie zgniotły klatkę piersiową. Gdy przyniesiono go nieprzytomnego, Rawat potrząsnął tylko głową. Znał się na ranach.
Topornicy rąbali drzewo na skraju lasu. Gdy runęło, zaczęto wrzucać między jego gałęzie zabitych i rannych Alerczyków.
Rawat obchodził pobojowisko, bacznie przyglądając się trupom. Alerczycy, których pobili, należeli do jednego z największych plemion leśnych, na ogół byli raczej niscy i mniej kudłaci niż ich pobratymcy z innych terenów. Wskazywał na to także ich strój i broń; prócz oszczepów często mieli zdobyczne gwardyjskie miecze - rzecz zrozumiała, jako że owo właśnie plemię najczęściej wypuszczało zgraje w granice Imperium.
Pośród rannych była kobieta, czy też raczej samica - Rawat nigdy nie wiedział, którego słowa lepiej używać. Każda zgraja zabierała ze sobą na wyprawę kobietę, wiązało się to z jakimś wierzeniem, czy też obrzędem - nikt nie wiedział, jak jest naprawdę.
Samica (kobieta?) była mniej kudłata niż wojownicy; gdyby nie ciemny meszek pokrywający jej policzki i ziemistoszara skóra mogłaby być nawet... ładna. Wrażenie takie pryskało, gdy otwierała usta: zęby miała trójkątne i długie, jak drapieżne zwierzę, a długi język ociekał ogromnymi ilościami śliny. Gdy wleczono ją w stronę powalonego drzewa, wyła chrapliwie i stawiała opór. Żołnierze drażnili ją, podsuwając przed twarz patyki, które łamała wściekle zębami.
- Szybciej - rzekł Rawat. - Wkrótce zmierzch.
Ale żołnierze bawili się jeszcze chwilę. Zdarto z samicy poszarpany łach, który ją okrywał i pokazywano "nowym" wielkie, czerwone sutki i skłębiony zarost pod brzuchem. Rawat odwrócił się szybko i odszedł, wstydząc się przed samym sobą podniecenia, które go ogarnęło; Alerka była zbudowana jak piękna kobieta i nie mógł zmienić tego faktu ciemny meszek na jej ciele, czy pazury u rąk.
- Kończyć! - cisnął przez ramię.
Drwal ciosem topora odrąbał od leżącego świerka gałąź, Bireneta podniosła dwukrotnie mniejszą od niej, próbującą gryźć Alerkę i nabiła ją na ostry kikut. Buchnęła krew, spomiędzy ostrych zębów dobyło się wraz ze śliną przeraźliwe, skrzekliwe wycie. Pięty Alerki kopnęły kikut gałęzi, czerwieniejąc od spływającej krwi, prawa ręka, kurczowo wyciągnięta do przodu, zdawała się coś chwytać. Lewa, złamana podczas walki, wisiała bezwładnie.
Wrzucono między gałęzie ostatnie dwa ciała. Ranni, którzy byli w stanie się poruszać, próbowali wypełznąć spomiędzy kłębów igliwia, ale było już za późno: gwardziści podłożyli ogień. Korona drzewa zajęła się w jednej chwili, zmieszany z wrzaskiem płomień buchnął wysoko i szeroko. Drzewo płonęło jak żagiew, wyjąc i jęcząc, cała korona drgała, ale coraz słabiej. Wonny dym igliwia przeciął odór palonego ciała.
Z trzaskiem pożaru splótł się tętent galopującego konia.
- Panieee! Paaniee!
Rawat, który patrzył na stos jak urzeczony, odwrócił się. Przez step pędził jeden z jeźdźców. Zarył konia w ziemię obok kapitana i niemal spadł z siodła.
- Panie! Za... zakrętem lasu! Setki! tysiące!
Zbiegli się żołnierze.
- Co mówisz, człowieku! Gdzie reszta?!
- Zabici! Uchodźmy, panie, oni tu przyjdą! Jazda, piechota!
- Daleko?
- O milę... Wyszli z lasu!
Żołnierze bez komendy rzucili się do zbierania ekwipunku. Rannych wsadzono na luźne wierzchowce, ktoś pobiegł na polankę po juczne.
- Do Trzech Wsi! - rzucił Rawat. - Skrajem lasu, potem głębiej w gąszcz. Mów - przywołał jeźdźca.
- Ścigaliśmy niedobitki, panie - gwardzista wciąż oddychał z wysiłkiem. - Tam jest taka zatoka stepu, wchodzi w las. Na skraju lasu ściąłem dwóch i wtedy z lasu na tę zatokę wyszły ich całe setki. Zagarnęli naszych, mnie chyba nie widzieli. Jazda... piechota... Całe setki.
***
Kontynuowali marsz tak długo, jak to było możliwe. Potem, gdy noc zapadła na dobre, rozłożyli prowizoryczny obóz; Rawat wystawił czaty i kazał zapalić, pomimo ostrożności, maleńkie ognisko, przy którym zgromadzono konie - konieczna ochrona przed wilkami. Potem zebrał szóstkowych na naradę. Postanowili z nastaniem świtu dalej przedzierać się przez Suchy Bór. Do Trzech Wsi nie było daleko; idąc ostrym marszem mogli dotrzeć na miejsce przed nocą. Musieli jednak nie tylko dotrzeć, ale jeszcze zrobić to przed "psami Aleru".
Rawat przywołał kota.
- Dorlot - rzekł - dla ciebie nie ma odpoczynku. Odnajdziesz "psy", postarasz się dociec ich zamiarów. Policz, oceń broń. Sam zresztą wiesz najlepiej. Chcę przed świtem wiedzieć o tej zgrai wszystko, co tylko da się wiedzieć.
- Tak, panie.
- Jadłeś?
- Nie, panie.
- Zjedz i idź.
Kocur zniknął w mroku.
Rawat nie po raz pierwszy szedł do Trzech Wsi. Teraz starał się przypomnieć sobie szczegóły, które mogły mieć dla oddziału jakiekolwiek znaczenie.
Wieś leżała dobry kawałek od ściany lasu - była to bardzo korzystna okoliczność, niełatwo było bowiem podejść niepostrzeżenie pod domy. Przez las, blisko jego skraju płynął wartki, dość szeroki strumień, wychodzący potem na step. Nad strumieniem przerzucony był mały, drewniany mostek, ale nie miał on większego znaczenia, jako że równie dobrze dało się przejść przez strumień w bród; mieszkańcy wioski zbudowali mostek raczej dla swej wygody, niż z rzeczywistej potrzeby.
Od południowego wschodu, zaraz za osadą, wznosił się łagodny stok niewysokiego, samotnego wzgórza. Porastała je tylko trawa.
Sama wieś składała się z trzydziestu przeszło domów i dużej ilości zabudowań gospodarczych. Pierwszych kilkanaście zagród stanęło w dwóch rzędach, ale potem przybyli nowi osadnicy i - ograniczeni z jednej strony lasem i potokiem, a z drugiej wzgórzem, pobudowali się dość chaotycznie, gdzie komu było wygodniej. Rawat miał już niemal pewność, że wsi trzeba będzie bronić i teraz myślał, jak najlepiej tę obronę urządzić. Z chwilą przybycia do osady musiał mieć gotowy plan; wiedział, że nawet jeśli wyprzedzi zgraję, i tak dotrze do osady nie na długo przed nią.
- Dorlot! - zawołał w stronę ognia, tknięty nagłą myślą.
- Poszedł - odparł ktoś.
Rawat zaklął pod nosem.
Kot jako jedyny chodził po lesie bez kłopotów, tak w dzień jak i w nocy. Rawat pomyślał, że warto byłoby zaraz po powrocie ze zwiadu pchnąć go przodem do wsi, by zaalarmował mieszkańców i przygotował ich do obrony. Pomoc chłopstwa była nieodzowna i wcale niemałe mogła mieć znaczenie.
Chłop spod północnej granicy w niczym nie przypominał zahukanego i bojaźliwego mieszkańca środkowych okręgów Armektu czy Dartanu. Żył dostatnio, ale ów dostatek rzeźbił w twardym materiale, pośród niebezpieczeństw i trudów osadniczego życia. Strachliwych pod północną granicą nie było. Tylko przedsiębiorczy i odważny człowiek gotów był osiedlić się na tej krwawej ziemi. I gdy już się czegoś dorobił, gotów był bronić własności choćby pazurami, a wykazywał przy tym ogromny upór, determinację i odwagę. Umiał uderzyć widłami bądź cepem, a nawykła do siekiery ręka mocno trzymała ją w bitwie. Raz i drugi zdarzyło się przecie, że zbyt pewni siebie Alerczycy dostali tęgie baty od mieszkańców najechanej wsi, którzy oddawali wet za wet, cios za cios, ranę za ranę.
Alerczycy kiepsko bili się w polu. Gdyby Rawat miał przy sobie pięćdziesiąt jazdy i trzydziestkę łuczników, w tej chwili wyszedłby z lasu i rano stoczył bitwę z setkami czy też tysiącami na stepie. Kiedyś, zaraz po wzniesieniu Toru, największego zamku w tych stronach, "psy Aleru" obiegły jego niewykończone jeszcze mury. Z odsieczą warowni przyszedł sąsiedni garnizon. Nieprzydatni do gonitw po stepie, zakuci w żelazo od stóp do głów kopijnicy w sile dwóch setek, roznieśli w puch w walnej bitwie pod murami osiem tysięcy czarnej jazdy, a czterystu łuczników rozpędziło piechotę.
Ale przy Rawacie stało tylko dziesięciu łuczników i pięciu ciężkozbrojnych, nie licząc kota i trzech jezdnych, przy czym jeden z tych ostatnich dogorywał, a drugi miał złamaną nogę.
Rannych było więcej. Grombelardczyk mało co widział, ocalałe oko też było uszkodzone. Dwóch łuczników miało rany głowy, podobnie on sam. Z takim wojskiem byłoby oczywistym szaleństwem przyjąć bitwę z wielokrotnie liczniejszym przeciwnikiem.
Znów pomyślał o zwiadowcy i raz jeszcze pożałował swego niedopatrzenia. Znał Dorlota: jak każdy kot, był niezwykle sumienny, dokładny i cierpliwy. Rawat miał pewność, że zwiadowca zabawi przy obozie przeciwnika tak długo, jak tylko będzie mógł, aby przypadkiem nie stracić żadnej informacji, która mogłaby się przydać. Inaczej by było, gdyby Rawat kazał mu się spieszyć. Ale Rawat nic podobnego nie powiedział. Powrotu Dorlota należało oczekiwać tuż przed świtem.
Myślał. Szóstkowi siedzieli obok i milczeli. Wreszcie kapitan uniósł głowę.
- Trzeba posłać człowieka do wsi - powiedział. - Teraz. Natychmiast. Musi być niegłupi. Musi zaalarmować chłopów i przygotować wieś do obrony. A wcześniej musi do niej dotrzeć - nocą, przez las. Nie może zabłądzić. Nie mogą zjeść go wilki.
Urwał.
- Czy mamy takiego człowieka?
Szóstkowi milczeli. Wreszcie Drwal powiedział:
- Doltar.
Rawat zastanowił się.
- Nie jest już młody.
- Ja pójdę - rzekł Astat.
Kapitan milczał.
- Pójdziecie we dwóch - rzekł po długiej chwili. Będziecie mieli całą prawie noc, jeśli wyruszycie natychmiast.
Odezwał się Laromont, dowódca drugiej szóstki łuczników:
- Czy nie lepiej dojść do stepu i stepem... konno?
Rawat wzruszył ramionami.
- Gdyby po ciemku dało się prowadzić konie w tym przeklętym lesie, ruszylibyśmy natychmiast całym oddziałem.
- Wiele koni - tak. Ale jednego? Bez jucznych... bez rannych... których trzeba nieść lub podtrzymywać w siodłach...
Kapitan zamyślił się znowu.
- Nie mamy pojęcia, gdzie znajdują się "psy" - powiedział. - Nasz jeździec może wyjść wprost na nich. Ich jazda z pewnością patroluje okolicę nawet i teraz, wiedzą przecież, że jesteśmy w pobliżu. Gdybym kazał Dorlotowi wrócić jak najprędzej... Ale nie kazałem. Wróci dopiero przed świtem. Dopiero wtedy będziemy wiedzieli, gdzie znajduje się zgraja.
- Pomimo to - obstawał Laromont - step wydaje mi się bardziej bezpieczny, niż ten las w nocy. Choćby dlatego - dorzucił, bo właśnie usłyszeli pierwsze zawołanie wilka. Konie zatupotały niespokojnie.
- Samotny człowiek z koniem, przedzierający się do stepu, narażony będzie w tym samym stopniu - wtrącił Astat.
Kapitan znów milczał.
- Nie lubię zbytnio rozpraszać oddziału - rzekł. - Kot na zwiadach, dwóch w lesie, jeden w stepie, reszta w obozie... Mimo to... mimo to zrobimy właśnie tak. Astat pójdzie z Doltarem, Doltar zna wieś, będzie wiedział, jak przygotować ją do obrony. Ale kto pojedzie konno? Musi to być człowiek znający okolicę, a zwłaszcza rozkład osady.
Powstający już ze swego miejsca Laromont usiadł na powrót. Nie znał Trzech Wsi.
- Ja, panie - ostatni z jezdnych, ten sam, który przyniósł wiadomość o zgrai, podszedł do małego kręgu starszyzny. - Znam okolicę, mam dobrego konia i potrafię jeździć. Niechcący słyszałem koniec narady - usprawiedliwiał się pospiesznie, bo w przytłumionym świetle ogniska ujrzał surowość na twarzy kapitana.
Rawat skinął głową.
- Dobrze. Wyruszajcie natychmiast.
Astat i żołnierz odeszli. Po krótkich przygotowaniach cała trójka stawiła się przed dowódcą. Wszyscy mieli łuki i miecze, Doltar pozostawił tarczę i topór, a jeździec włócznię.
- Wieś składa się z dwóch długich szeregów zagród i kilkunastu innych, rozsypanych wokół - rzekł kapitan. - Wszystkich domów obronić nie sposób. Niech chłopi przeniosą dobytek do kilku stojących najbliżej siebie, myślę że to będzie sześć najstarszych domów. Gdy oddział dotrze do wsi, chcę widzieć barykady z wozów, stołów, ław... czego się da. W szczegółach zdaję się na was. Czy wszystko jasne?
- Tak, panie.
- A zatem ruszajcie.
Żołnierze zniknęli w mroku nocy.
Dorlot, zgodnie z przewidywaniami kapitana, wrócił tuż przed świtem, kiedy kończyli zwijać obóz. Przyniósł istotne informacje: zgraja liczyła wprawdzie nie tysiące, ale dobre cztery setki wojowników. Było sporo jazdy - około stu trzydziestu koni.
- Prowadzą wielu jeńców - rzekł Dorlot - dzieci niewiele, najwięcej mężczyzn, trochę kobiet. Mimo to... sądzę, Panie, że ta zgraja nie przyszła po niewolnika. Nie wiem, co to może oznaczać, ale mają z sobą narzędzia do kopania ziemi, dużo narzędzi. Także kosze do jej przenoszenia.
- Dziwne.
- Dziwne, panie.
Usłyszawszy wiadomość o wziętych w niewolę dzieciach, Bireneta powiedziała do Elwiny:
- Podobno je pożerają.
- Tylko serca i mózgi - wtrącił jeden z łuczników.
Wśród żołnierzy i chłopów północnego Armektu krążyło wiele domysłów i przypuszczeń związanych z uprowadzaniem dzieci przez zgraje. Rawat powątpiewał, czy Alerczycy istotnie je zjadali, kilkakrotnie bawił na terytorium Aleru, ścigając różne zgraje aż do ich wiosek. W żadnej wiosce nie zetknął się ze śladami ludożerstwa. Przypuszczał, że nienawidzący wszelkiej pracy Alerczycy porywają dzieci do rozmaitych robót. Łatwiej je było transportować, niż dorosłych mężczyzn, choć ci byliby niewątpliwie bardziej wydajni, łatwiej utrzymać w niewoli. Być może po osiągnięciu przez dzieci pewnego wieku zabijano je. Ale to wszystko także były domysły.
- Gdzie znajduje się zgraja? - zapytał.
- Niedaleko stąd, u nasady leśnego jęzora, za którym jest wieś. Musimy się bardzo śpieszyć, panie.
Rawat zdawał sobie z tego sprawę. Czekali w gotowości na pierwszy blask świtu, by wyruszyć równo z nim.
Rdest, śmiertelnie ranny dowódca jazdy, nie odzyskał jeszcze przytomności. Rawat wątpił, czy to w ogóle nastąpi. Ranny był poważnym obciążeniem w marszu. Kapitan żałował w nim dobrego towarzysza i znakomitego żołnierza... zmuszony był jednak wydać rozkaz pozostawienia go na miejscu biwaku.
Ruszyli.
***
Byli już na moście, gdy dopadli ich czarni jeźdźcy.
- Dalej! - wrzasnęła Bireneta, uderzając toporem. Drwal i trzeci z toporników, "nowy", natychmiast stanęli przy niej, nie zawahał się też Grombelardczyk, choć niemal ślepy. Rawat porwał resztę oddziału do dalszego biegu. Byli o krok od pierwszych zabudowań wsi. Za ich plecami, na moście, wrzała wściekła walka. Topornicy rąbali konie i jeźdźców, ryki bólu przeplatały się z bojowym wrzaskiem dziczy. Wąski mostek w mgnieniu oka zatarasowany został przez zwał trupów, trzasnęła wątła barierka pod ciężarem walącego się na nią wierzchowca z jeźdźcem na grzbiecie. Czarni jeźdźcy zrozumieli, że mostu nie sforsują, przeprawiali się teraz przez strumień. Odcięto topornikom drogę i z obu stron zasypano strzałami z łuków. Gdy oddział Rawata docierał do wioski, nie żyli już Drwal i "nowy". Bireneta i Grombelardczyk pozostali sami pośród kilkunastu trupów końskich i ludzkich. Alerczycy zeskoczyli z koni i wpadli na nich z dwóch stron. Grombelardczyk, półślepy, widział tylko rozmazane cienie, oparty plecami o plecy dziewczyny szerokimi uderzeniami topora powalał je na ziemię tak długo, aż jakiś mocny oszczep wytrzymał uderzenie o kirys i przebił go. W tej samej chwili w rękach Birenety pękło stylisko topora. Dziewczyna próbowała dobyć miecza, ale chwyciło ją kilkanaście ramion. Uderzeniami pięści przetrącała je, rozbijała głowy, aż przewrócono ją, przygnieciono masą, a i wtedy słychać było jeszcze chrzęst kruszonych kości i potworny wrzask wojownika, którego przyciskała do pancernej piersi.
Żołnierze, którzy dotarli do osady, z bólem i wściekłością oglądali ostatnią walkę towarzyszy, chcieli biec z odsieczą, wstydzili się, że oto są tutaj, za barykadą, cali i bezpieczni, rwali się do znienawidzonego wroga tak bardzo, że Rawat, któremu zawsze bez oporu dawano posłuch, musiał ich teraz powstrzymywać niemal siłą. Mała Elwina, która zawsze podziwiała olbrzymich toporników w błyszczących kirysach, płakała. Zresztą - łzy w oczach mieli wszyscy. Oto najlepsi, najsilniejsi i najdzielniejsi z nich - ginęli jeden po drugim.
Widzieli Grombelardczyka, jak stojąc na moście w rozkroku, zataczał bronią szerokie półkola. Kto wszedł w zasięg topora, padał jak rażony gromem. Za jego plecami miażdżące ciosy gwardzistki wyrzucały Alerczyków w powietrze, strącały do wody ponad potrzaskaną barierką. Przez długą, nieskończenie długą chwilę złudzeń żołnierze we wsi chcieli wierzyć, wierzyli, że tych dwoje nie ulegnie nigdy, że będą tak ciąć i rąbać, aż nie pozostanie nikt, kto mógłby ich zaatakować.
Upadek Grombelardczyka powitano ciszą, upadek dziewczyny - płaczem. Płakali już wszyscy, nie wstydząc się łez przed otaczającymi ich wieśniakami.
Czarna jazda szerokim półksiężycem ruszyła w stronę wsi. Po drugiej stronie strumienia pojawiły się piesze zastępy "psów Aleru".
Żołnierze Rawata bez komendy chwycili za łuki, nawet kapitan sięgnął pod udo, wydobywając mały łuk lekkiej jazdy. Przetarte dłońmi, mokre jeszcze przed chwilą oczy, błyszczały ostro. Przeszyły powietrze pierwsze pociski, czterech najbliższych jeźdźców zleciało na ziemię. Teraz już cięciwy grały bez przerwy, co chwila wylatywał z siodła jeździec lub walił się koń. Czarna jazda podeszła galopem pod samą barykadę i także wypuściła chmurę strzał. Ktoś jęknął i upuścił łuk, ale inni pracowali w pocie czoła, śmigała strzała za strzałą, a każda trafiała w cel, zabijała lub raniła. Sądzić by można, że oto ci niezawodni łucznicy, najlepsi z najlepszych, porobili zakłady, kto więcej strzał wypuści w jak najkrótszym czasie, kto pierwszy opróżni kołczan, kto strąci najwięcej wrogów na ziemię.
W szeregi przebiegającej wzdłuż barykad jazdy wkradło się zamieszanie, biegały konie bez jeźdźców, inne, boleśnie ranione, stawały dęba, wyrzucając z siodeł swych panów, tratowani ranni skowyczeli. Próbowano strzelać z łuków, ale w rozgardiaszu nie było to sprawą prostą, tym bardziej, że ukryci za barykadą łucznicy nie byli łatwym celem. Znowu strącono z siodeł trzech jezdnych, wtedy zdziesiątkowany oddział zawrócił w miejscu i pozostawiając rannych, galopem odszedł za rzekę, gubiąc po drodze jeszcze dwóch wojowników ze strzałami w plecach.
Wtedy przez barykadę przelazł jeden z żołnierzy, błysnął srebrem kirys; Dollar, ostatni z ciężkozbrojnych, obchodził pobojowisko. Chodził z mieczem w dłoni tam i z powrotem, krótkimi pchnięciami dobijając rannych. Brał odwet za śmierć swych przyjaciół.
Patrzono na niego w milczeniu.
Rawat nie zawiódł się, licząc na rozum i roztropność Doltara. Mimo, iż szóstkowym był Astat, przygotowaniem wioski do obrony kierował topornik. Wzniesiono mocne, wysokie barykady między zagrodami, zablokowano też z dwóch stron główną "ulicę" wioski. W sześciu oborach i trzech chlewach stłoczono cały żywy inwentarz osady, zgromadzono zapasy żywności dla ludzi i zwierząt. Wszyscy zdolni do walki mężczyźni podzieleni zostali na oddziały, ponadto kilka młodych kobiet umiało już napiąć łuk i wypuścić strzałę. Rawat nie miał złudzeń, wiedział, że wielkiego pożytku z nich nie będzie. Do strzelania z łuku potrzebne było coś więcej, niż tylko umiejętność naciągania cięciwy. Mimo to mógł znaleźć się w takiej sytuacji, że wypuszczone na chybił-trafił strzały okażą się lepsze od niestrzelania w ogóle.
Dlatego chwalił Doltara.
Chwalił całą trójkę, bo przedostali się wszyscy. Tawaran, ów żołnierz jadący stepem, dotarł do osady pierwszy i to on właśnie zaalarmował mieszkańców. Gdy przybyli Doltar i Astat, już przenoszono dobytek i żywność.
Astat i Doltar mieli dłonie pogryzione przez wilki. Pozwalało to domyślać się, jak wyglądała ich przeprawa przez las. Rawat sądził, że bestie dopadły ich pod sam koniec wędrówki, i wtedy, gdy zaczynało robić się jasno - w przeciwnym wypadku żaden z nich nie dotarłby do wsi. Nie wypytywał jednak żołnierzy, a i oni nie przejawiali ochoty do zwierzeń.
Kończono pospiesznie przygotowania do obrony.
Wśród wieśniaków było trzech myśliwych - osadnicy mieli prawo polować w lasach północnego Armektu. Rawat cieszył się nimi bardzo, byli to bowiem ludzie dobrze obeznani z łukiem, a i dzida na niedźwiedzia nie była dla nich niczym nowym. Ponadto znali świetnie okolicę, tak step jak i las. Kapitan obiecywał sobie mieć z nich mnóstwo pożytku.
Tymczasem wzmocniono jeszcze barykady i rozdano chłopom całą luźną broń. Juczne konie przyniosły na grzbietach duży zapas strzał, mimo to Rawat wysłał wszystkich niepotrzebnych do pracy ludzi na pobojowisko za barykadę, by pozbierali strzały i wszystką broń, którą natychmiast przekazano chłopom. Było tego kilkanaście oszczepów, parę kiepskich łuków i dwa miecze.
Teraz pozostało tylko czekać.
Za rzeczką przegrupowywały się wojska Aleru.
Rawat bardzo obawiał się szturmu piechoty. Jazdę można było przepędzić z łuków, ale piechota prędzej czy później wedrze się na barykady - tego był pewien. W walce wręcz łucznicy sprawowali się dobrze - nie tak dobrze przecież, jak ciężkozbrojni. Miał zaufanie do odwagi i zawziętości chłopów, ale wiedział doskonale, że to nie wszystko. Da się chłopstwem zapchać dziurę w obronie, mając po obu stronach wyszkolonych żołnierzy, którzy pokryją im boki, nie przepuszczą wroga. Ale żołnierzy było mało, ponadto Rawat znał sposoby walki czarnych wojowników i wiedział, że kilku niezłych łuczników będzie musiał postawić na środku wsi, by zdejmowali dzicz z dachów. A w nocy? W nocy najgorzej.
Rawat przypuszczał, że Alerczycy uderzą o zmroku i w ponurym nastroju oczekiwał jego nadejścia. Tymczasem rozkazał ściągnąć wszystko, co tylko nadawało się do palenia. Ogniska musiały płonąć całą noc, a na czas walki należało podsycić je tak, by dobrze oświetliły okolicę.
Alerczycy podzielili się na kilka oddziałów. Największy z nich, ku zdziwieniu Rawata, udał się na wzgórze. Trwały tam jakieś prace, rozkopywano ziemię i przenoszono ją w koszach. Te niezrozumiałe czynności mocno zaniepokoiły tak żołnierzy, jak i mieszkańców osady.
Rawat od dłuższego już czasu gubił się w domysłach, czemu Alerczycy wtargnęli na tereny Imperium w takiej liczbie. Oddział, który wyciął pod lasem, był niewątpliwie przednią strażą tego wielkiego. Jednak zdawać by się mogło, że - tak, jak podpowiadał Dorlot - rabowanie wiosek i chwytanie niewolnika nie było celem zgrai. Zbyt duża liczba wojowników nie sprzyjała łupieżczym eskapadom, duży oddział łatwiej było odnaleźć i dogonić, niż mały. Zgraje liczące ponad setkę głów wychodziły z lasów jedynie po to, by oblec jakąś stanicę - w innych przypadkach nadmierna liczba wojowników była - jako się rzekło - tylko ciężarem.
Rawat nie wiedział, co ma o tym sądzić. Owe prace na wzgórzu dały mu znowu wiele do myślenia; zdawało się, że właśnie wzgórze jest celem wyprawy. W takim wypadku zrozumiałe było zgromadzenie wielu potrzebnych do pracy żołnierzy-robotników.
Czego jednak Alerczycy mogli szukać na wzgórzu?
Nadciągał zmierzch.
Oddziały "psów Aleru" otoczyły wieś i z właściwą sobie przyjemnością niszczenia podpaliły wszystkie nie objęte pierścieniem obrony zabudowania. Chłopki lamentowały a mężczyźni zgrzytali zębami, żałował chłopskich zagród i Rawat, ale w gruncie rzeczy pożary były mu na rękę, dawały bowiem gwarancję, że noc będzie jasna jak dzień. Alerczycy, w swym zapale niszczenia, często byli zdumiewająco bezmyślni.
Szturm nastąpił zgodnie z przewidywaniami Rawata, późnym wieczorem. Zaatakowano wszystkie barykady naraz, zmuszając obrońców do rozdzielenia szczupłych sił na wiele frontów.
Barykady zamykające ulicę były solidne i o nie Rawat obawiał się najmniej. Głównym jego zmartwieniem były te, które ustawiono między domami i budynkami gospodarczymi. Wozów i stołów, choć ściągnięto je z całej wsi, nie starczyło, by zbudować solidny wał wokół sześciu dużych zagród. W niektórych miejscach barykady były niskie i słabe; należało pchnąć w te miejsca więcej ludzi, ale Rawat nie miał skąd ich wziąć. Trzeba było przecież obsadzić jeszcze domy, których ściany przejąć musiały funkcje murów obronnych. Kiepskie to jednak były mury - podziurawione oknami, które, choć zastawione czym się dało, były kolejnym słabym punktem obrony.
Już pierwsze natarcie dziczy potwierdziło w całej rozciągłości obawy kapitana. Łucznicy trafili kilkunastu nadbiegających, ale zaraz zmuszeni byli odrzucić łuki i sięgnąć po miecze. "Psy Aleru" zaciekle darły się na barykady, chłopi spychali napastników widłami, ale na miejsce zabitych bądź ranionych przychodzili nowi. Ciskano oszczepy, pozostający nieco z tyłu czarni łucznicy słali strzałę za strzałą, nie bacząc, że w zamieszaniu trafiają równie często obrońców, jak i swoich. Na południowej barykadzie sytuacja była dobra, tam walczył Doltar, nieźle radzili sobie łucznicy Astata na północnej. Najgorzej działo się od zachodu, od strony lasu. Biło się tam tylko dwóch żołnierzy wspieranych przez chłopów; jeden zginął zaraz na początku, drugiego raniono oszczepem w bok. Chłopi walczyli zaciekle widłami i siekierami, ale zaprawieni do walki Alerczycy szybko uzyskali przewagę. Rawat pchnął tam jedyną rezerwę, jaką miał przy boku: ośmiu zbrojnych w alerskie oszczepy i siekiery chłopów pod wodzą miejscowych myśliwych. Chłopi wpadli z impetem na zdobytą już prawie barykadę i odepchnęli Alerczyków, ponosząc jednak bardzo ciężkie straty.
Mocno atakowane były okna, których strzegły w większości kobiety, dzieci i starcy. Próbujących wtargnąć do wnętrza domów Alerczyków oblewano wrzątkiem, dźgano widłami i rąbano siekierami. Rawat podziwiał później te dzielne dziewczyny i kobiety, które - często po raz pierwszy w życiu widząc bitwę - walczyły równie zaciekle, jak ich ojcowie, mężowie i bracia na barykadach.
Żadne okno nie zostało sforsowane.
Napastnicy włazili na strzechy, by dostać się górą poza linię obrony. Tych likwidować miały Agatra i Elwina, stojące przy Rawacie. Pracowały ciężko; małej Elwinie od bezustannego napinania twardej cięciwy mdlały ramiona. Rawat widział to, bacząc na ogólny przebieg bitwy starał się pomagać łuczniczkom w miarę swoich możliwości. Miał niezłe oko; nie mógł się równać ze swoimi gwardzistkami, ale od czasu do czasu wypuszczał strzałę i nierzadko trafiał, choć nie było to łatwe, w migotliwym świetle pożarów.
Napastnikom udało się podpalić dwa domy. Jednocześnie jednak zakotłowało się na południowej barykadzie: kowal, ogromne chłopisko, któremu zabito jednego z walczących obok synów, wywijając swym ciężkim młotem jak burza runął do przodu. Bez chwili wahania skoczył za nim Doltar, a za Doltarem - reszta. Zmiażdżono wdzierających się na barykadę Alerczyków, Doltar i kowal, jeden z toporem a drugi z młotem, roztrzaskiwali głowy jak gliniane dzbany, każde uderzenie powalało nie jednego, a dwóch-trzech wrogów. Pozostali chłopi i żołnierze strzegli boków, za plecami pozostawały tylko porąbane i pomiażdżone trupy.
Alerczycy pierzchnęli.
Rawat wykorzystał sprzyjający moment. Skoczył do swego konia i jednym susem znalazł się w siodle.
- Zwycięstwo! - huknął tak, że usłyszano go poprzez wrzaski i szum płomieni. - Na nich! Zwycięstwo!
Żołnierze i chłopi runęli na wroga. Rawat pochwycił włócznię i przesadził najbliższą barykadę, walcząc razem z innymi. Alerczycy nie wytrzymali uderzenia, pośród wycia i wrzasków rozpoczął się odwrót, a raczej ucieczka. Gnano ich kawałek, potem obrońcy wrócili za barykady. Rzucono się do gaszenia płonących domów.
Studni było we wsi sporo, a wody pod dostatkiem. Pomimo to ugaszono tylko jedną strzechę. Drugi dom płonął. Rawat drżał, by ogień nie przeniósł się na inne zabudowania, ale zdołano temu zapobiec.
Znoszono zabitych, by ich czym prędzej pogrzebać, opatrywano rannych. Kapitan obszedł barykady. Na nich i wszędzie dokoła leżały ciała, dużo ciał. Rawat zrozumiał, że drugiego, a już trzeciego szturmu nie przeżyje żaden z obrońców.
Tym bardziej, że w odpartym dopiero co szturmie brała udział ledwie połowa zgrai. Druga połowa przy świetle ognisk wciąż pracowała na wzgórzu.
Zginęło czterech żołnierzy i dwunastu chłopów, oraz trzy kobiety. Spośród żołnierzy ranni byli niemal wszyscy z wyjątkiem kota i łuczniczek. Z wieśniakami rzecz się miała jeszcze gorzej: trzej mężczyźni dogorywali, w tym jeden bardzo młody, prawie chłopiec. Miecz Alerczyka rozpłatał mu brzuch.
Naprawiano pospiesznie barykady, uzupełniano strzały w kołczanach. Rawat przypuszczał, że następny szturm rozpocznie się rano. Do tego czasu należało sformować na nowo oddziały, posilić się, przespać. Nawykli do wojny żołnierze pokładali się gdzie popadło. Wieśniacy spać nie mogli. Opłakiwano zabitych, coraz to ktoś przechodząc mimo Rawata patrzył z tępym bólem i jakby wyrzutem... Najwyraźniej widać to było w oczach kobiet. "Dlaczego? Dlaczego zabili mi syna? Przecież miałeś bronić nas, panie".
Rawat nie mógł znieść tych spojrzeń. Tym bardziej, że za jedyną odpowiedź mógł rzec: "jutro zabiją nas wszystkich".
Czuł się bezsilny. Ale szukał gorączkowo szansy ratunku.
Jeszcze przed wymarszem ze stanicy komendant rzekł mu: "Możliwe, że spotkasz oddział z Alkawy". Rawat uczepił się kurczowo tej myśli.
Niedaleko na wschód od Trzech Wsi rozciągał się teren kontrolowany przez sąsiednią dużą stanicą - Alkawę. Garnizon Alkawy musiał wiedzieć o spustoszeniu przygranicznej wioski, było prawie pewne, że gdzieś na styku terytoriów Erwy i Alkawy znajduje się oddział alkawczyków. Należało go odnaleźć i sprowadzić na pomoc.
Ale to się tylko tak łatwo mówiło.
Należało przekraść się między oddziałami "wściekłych psów". Należało przebiec szmat stepu w poszukiwaniu oddziału, który mógł być na dobrą sprawę gdziekolwiek. Należało zdążyć z odsieczą na czas.
Tylko tyle.
Rawat omal nie roześmiał się gorzko.
Ale to była jedyna i ostatnia szansa, jaką widział.
Kot był zmęczony. Tak zmęczony, że gdy kapitan stanął nad nim - nie obudził się. Po raz pierwszy Rawat widział Dorlota nie budzącego się na głos kroków.
Wyszedł ze stanicy jako pierwszy. Biegał po stepie pół dnia i noc. Potem znowu chodził na zwiady. Przedzierał się przez las nocą, podchodził wrogi obóz, potem wraz z innymi niemal biegł do Trzech Wsi. Teraz, podczas bitwy, przekazywał rozkazy dowódcy, biegając bez przerwy od barykady do barykady.
Mógł być zmęczony.
- Dorlot.
Kto otworzył oczy i wstał.
- Pójdziesz w step, Dorlot. Trzeba odnaleźć alkawczyków i sprowadzić ich tutaj. Nikt poza tobą nie wykona tego zadania.
- Tak, panie.
Siedzący opodal żołnierze unieśli głowy. Rawat dostrzegł, że wzrok ich ożywił się.
- Ruszaj zaraz, Dorlot.
- Tak, panie.
Człowieka można uściskać; Rawat nie wiedział, jak życzyć powodzenia kotu. Zasalutował zwiadowcy i odszedł. Gdy się obejrzał, kota już nie było.
Przy wschodniej barykadzie rozległy się krzyki, Rawat pobiegł tam natychmiast. Dwaj żołnierze szyli z łuków w rozjaśniony błyskami płomieni mrok, trzeci wraz z kilkoma chłopami przełazi przez barykadę. Gdy Rawat znalazł się na miejscu, chłopi i żołnierz już wracali.
Nieśli Birenetę.
Dziewczyna żyła. Ale to, co jej zrobiono sprawiło, że nawet nawykli do okropieństw żołnierze zgrzytali zębami. Chłopi patrzyli po sobie dzikim wzrokiem.
Położono ją przed Rawatem. Ale kapitan nie mógł nic powiedzieć. Gardło wypełniała mu nienawiść, straszna nienawiść i ból.
Zbiegli się wszyscy. Stali milcząc. Olbrzymie ciało leżącej stękało przeciągle i wiło się konwulsyjnie.
Przeszył powietrze przeraźliwy wrzask. Elwina wczepiła palce we włosy i ciągnęła je ze wszystkich sił. Rawat chwycił ją w ramiona i przycisnął do żelaznej piersi. Tuliła się jak dziecko.
- Nie... n-nie...
Agatra rozepchnęła ludzi na boki, uniosła miecz i z całej siły wbiła go w pierś leżącej. Ta drgnęła raz jeszcze i znieruchomiała. Łuczniczka puściła rękojeść broni i błędnym wzrokiem powiodła dokoła. Nagle zacisnęła usta dłonią i odbiegła na bok. Wymiotowała.
Po Elwinie jedna z wieśniaczek dostała ataku histerii. Wyjącą odciągnięto na bok.
- Zabierzcie ją - rzekł Rawat, patrząc na zabitą. - Nie może tu leżeć...
Powoli doszedł do siebie. Odwrócił się i wciąż obejmując Elwinę poprowadził ją do jednego z domów. Posadził na progu.
- Już dobrze - rzekł. - Już... dobrze.
***
Prace na wzgórzu trwały. Rawat na próżno zachodził w głowę, do czego pragną się dokopać Alerczycy. Mieszkańcy wioski, nagabywani, czy nie widzieli na wzgórzu niczego osobliwego, wzruszali ramionami. Wzgórze jak wzgórze...
Nie było to czcze pytanie. Rawat czuł, że wiedza o celu poszukiwań Alerczyków bardzo by mu się przydała. Nie wiedział jeszcze, jak można by tę wiedzę spożytkować. Ale pożytek byłby na pewno.
Tajemnicę ujawnić mogli tylko Alerczycy. Ale ujęcie któregoś z nich nic nie dawało; ani kapitan, ani jego, żołnierze, ani tym bardziej chłopi nie znali języka "psów".
Na wzgórzu pracowano niezmordowanie całą noc.
Równo ze świtem Rawat postawił wszystkich na nogi. Sądząc po ruchach nieprzyjaciół, szykował się kolejny szturm. Ku swemu ogromnemu zdziwieniu jednak zauważył, że nie ściągnięto do pomocy ani jednego pracującego na wzgórzu wojownika. Szturm miał być przeprowadzony tymi samymi siłami, co dnia poprzedniego.
Jakże bardzo musiało "psom" zależeć na wydobyciu z ziemi tego "czegoś"!
Wykonano w nocy ogromną pracę. Używani do najcięższych robót jeńcy padali ze zmęczenia, o czym poinformowała Rawata bystrooka Agatra. Zresztą - wzgórze nie było odległe. Mrówczą krzątaninę poszczególnych sylwetek łatwo było dostrzec nawet z wioski.
Zniesiono ze wzgórza ogromne masy ziemi. W wykopanej dziurze coś się pojawiło... ale nawet Agatra nie potrafiła orzec, co to jest.
- Wygląda jak... część wielkiej rzeźby... - oświadczyła niepewnie. - Ale... nie, nie wiem.
Podobne wrażenie odnieśli prawie wszyscy. Nikt jednak nie ręczył za swoje spostrzeżenia.
Pod lasem i na stepie oddziały czarnych wojowników sposobiły się do natarcia.
Widać jednak było, że nocny szturm dał się we znaki także nacierającym. Oddziały ruszyły z wyciem i wrzaskiem, dość jednak niechętnie i bez animuszu. Nic dziwnego: noc zabrała blisko sześćdziesięciu wojowników. Straty byłyby mniejsze, gdyby zebrano z pola walki rannych; nie zebrano jednak, pośród ogólnej ucieczki. Tak więc, licząc straty poniesione przez jazdę na moście i potem od strzał, zgraja straciła w zabitych i rannych czwartą część swoich wojowników. Rawat był pewien, że drugie tyle wyszło z walki nie bez kontuzji.
Teraz ocenił siły atakujących na około półtorej setki. Reszta ryła wzgórze.
I znów opadły Rawata pytania: czemu zgraja nie upora się z wioską, co w przypadku użycia wszystkich sił nastąpiłoby po pierwszym szturmie, i dopiero później nie zajmie swą robotą? Czemu tak bardzo zależy "psom" na czasie? Wydobycie "czegoś" ze wzgórza musiało być sprawą niezwykle pilną.
Barykady już miotały strzałami. Rawat obiegał je kolejno, by przy południowej, największej, zatrzymać się nagle. Patrzył w milczeniu. Łucznicy przestali strzelać i też patrzyli.
Na samym czele oddziału niesiono na długiej tyczce rozcapierzone zwłoki kota.
Jeden z łuczników odłożył broń i usiadł na ziemi, obejmując głowę dłońmi. Inni patrzyli po sobie martwym wzrokiem.
Nie będzie odsieczy.
Nikt nie strzelał. Nacierający podeszli bliżej i ruszyli biegiem. Nikt nie strzelał.
Nie będzie odsieczy.
- Strzelajcie - rzekł chrapliwie Rawat - Nagle porwał porzucony na ziemi łuk.
- Strzelać!
Żołnierze usłuchali rozkazu, ale bez zapału. Wypuszczono kilka strzał, potem dobyto mieczy. Ale nie spychano szturmujących z barykady, jak to się działo wieczorem, nie darto się na wroga. Walczono w miejscu, obronnie, bez wiary.
Inne barykady walczyły zaciekle. Tam jeszcze nie wiedziano... Ale największa, południowa, broniła się niedołężnie. Rawat próbował poderwać ludzi, przyszedł mu z pomocą Doltar, otrząsnąwszy sit pierwszego wrażenia, ale nawet oni dwaj nie umieli wykrzesać z siebie dość zapału, a tym bardziej zarazić nim innych.
Nie będzie, nie będzie odsieczy...
Pierwsze szeregi Alerczyków odepchnęły obrońców i cały oddział zaczął forsować barykadę. Zwłoki kota wciąż trzymano w górze, ukazując je obrońcom.
I wtem jakiś przeraźliwy głos za plecami Rawata zaczął wołać:
- Dorlot! Dorlot! Dor-loot!
Agatra przyjaźniła się z kotem; ona, która nigdy nie kochała żadnego mężczyzny, darzyła wielką, siostrzaną miłością zwinnego zwiadowcę. Zwykle śmiano się z tej przyjaźni, ale życzliwie, wszyscy o niej wiedzieli i wszyscy lubili tę przyjaźń, bo było w niej coś bardzo pięknego, była ogromna bezinteresowność, którą widziały nawet oczy twardych żołnierzy. Teraz dziewczyna szła krzycząc, jej nieładna, chuda twarz pełna była rozpaczy. Nie umiała dobrze walczyć mieczem, szła więc z łukiem i słała w ciżbę strzałę za strzałą, niczym jakaś straszliwa, krocząca machina do zabijania; dłoń sięgała za plecy, trafiała na brzechwę strzały, strzała dotykała cięciwy i mknęła, i znów dłoń do kołczanu, okrągły ruch ramienia, kolejny pocisk... Podeszła na trzy kroki do niosącego tyczkę Alerczyka i po raz ostatni napięła łuk. Dwa oszczepy trafiły ją w pierś. Alerczyk trzymający tyczkę upadł ze strzałą w krtani, upadła i ona, a obok niej tyczka z trupem zwiadowcy. Ręka dziewczyny chciała dotknąć kocich wąsów, zlepionych zakrzepłą krwią, ale nacierający czarny wojownik nadepnął tę rękę i zaraz potem runął z przebitą piersią obok. Pośród opętańczego wrzasku żołnierze Rawata poszli naprzód, za nim poszli chłopi i nikt nie odpierał ciosów, każdy tylko uderzał, uderzał, uderzał... Najpierw piersi i kudłate łby, potem - plecy wrogów. Przeszli przez barykadę i uderzali, uderzali biegnąc, uderzali ścigając. Dopiero gdy rozbity oddział rozproszył się na wszystkie strony, stanęli, a potem zawrócili powoli.
Znów płonęły dwa domy i obora. Ale pozostałe barykady trzymały się twardo. Tam nie wiedziano jeszcze, że nie będzie odsieczy...
Napastnicy odeszli. Drugi szturm był odparty.
Po bitwie dowiedzieli się wszyscy. Po ostatnim, rozpaczliwym i wściekłym zrywie, obrońców ogarnęła apatia. Rawat nie wiedział, jak temu zaradzić, tym bardziej, że lepiej niż ktokolwiek inny zdawał sobie sprawę z sytuacji.
Straty były znaczne, większe nawet, niż po pierwszym szturmie. Pozostał Astat z dwoma łucznikami, Elwina, Doltar i on. Wszyscy prócz Elwiny byli ranni.
Wieśniacy nie płakali już nawet. Mężczyzn pozostało niewielu, kobiety i dzieci siadały gdzie bądź i rozszerzonymi oczyma wodziły po tym, co zostało ze wsi: zgliszcza, ruina. Nic więcej.
Podpalone przez dzicz budynki płonęły. Nie było wiatru i ogień nie przemieszczał się dalej. Nawet gdyby miały spłonąć pozostałe zabudowania, nikt by się nie ruszył do gaszenia.
Nikt nie grzebał zabitych.
Nikt nie jadł.
Nikt nie spał.
Z płonącej obory już nie dobiegały głosy zwierząt. Tylko wokół rozchodził się coraz silniejszy swąd palonego mięsa. W pozostałych oborach ryczały głodne i niewydojone krowy.
Rawat spokojnie, bez pośpiechu obchodził barykady. Widziano jego spokój, ale wszyscy doskonale wiedzieli, że jest wymuszony. Gdyby wspomniał komukolwiek o dalszej obronie, odpowiedziałby mu chyba drwiąco-gorzki śmiech.
Kto miał się bronić? Tych piętnastu czy szesnastu rannych?
Ale poddać się też nie było można. Nikt zresztą nie wiedział, jak to zrobić. Nikt nigdy nie paktował z Alerem, nikt nigdy nie składał broni przed zgrają. Wszyscy byli pewni, że tak czy inaczej umrą.
Choć ozwały się głosy o zaniechaniu obrony. Ludzie patrzyli na wzgórze, na którym wciąż wrzała mrówcza praca i snuli nie pozbawione podstaw domysły, że nie zabito by ich, a raczej użyto przy robotach. Ale co potem? Ktoś próbował przekonywać, że "potem puszczą wolno", ale w to nie wierzyli już nawet ci, którzy bardzo, bardzo chcieli żyć.
Nie wierzył nawet przekonujący. Nie wierzył w to nikt.
Ze wzgórza teraz już wyraźnie wyłaniały się fragmenty gigantycznej rzeźby.
Rawat zebrał się w sobie i jeszcze raz zaczął szukać jakiegoś rozwiązania. Rozważył możliwość przebicia się do lasu i ukrycia w nim, ale plan był zgoła fantastyczny. Pomijając już fakt, że po wyjściu za barykady natychmiast wzięłaby ich pod kopyta czarna jazda; zakładając nawet, że dotarliby szczęśliwie do lasu - co potem? Włóczęga z kobietami, starcami, dziećmi? Trzeba by pozostawić rannych. A i tak pewnie - choć w lesie, a raczej zwłaszcza tym, nie uciekliby przed Alerczykami.
Należało raz jeszcze podjąć próbę sprowadzenia pomocy. Ale - czy miało to sens? Kiedyż pomoc nadejdzie? Kto wytrzyma choćby jeden jeszcze szturm?
Na razie jednak na szturm się nie zanosiło. I nie było do zrobienia nic innego, jak uczepić się tej ostatniej deski ratunku.
Ale teraz - czy znajdzie się człowiek, który podejmie się iść? Po tym, co spotkało Dorlota, najlepszego ze zwiadowców? Któż się odważy? A jeśli nawet znajdzie się taki - czy podoła? Doltar - tęgi rębajło, doświadczony, znakomity żołnierz - był za stary do gonitw po stepie. Astat? Astat nie znał okolicy. Rawat widział tylko jednego człowieka, który potrafiłby wykonać zadanie - siebie. Lecz to nie wchodziło w rachubę. Jeśli osada miała się bronić choć jeden dzień, musiał zostać na miejscu. W przeciwnym wypadku wiedział, że ktoś prędzej czy później powie: "Uciekł". I to będzie koniec.
Żył jeszcze jeden z wioskowych myśliwych. Rawat wezwał go do siebie i krótko przedstawił sprawę. Myśliwy milczał i Rawat, choć bardzo się pilnował, stracił panowanie nad sobą. Porwał mężczyznę za kapotę i przyparł do ściany domu.
- Ty myślisz, że co? - wysyczał. - Że wymyśliłem zabawę?! Co, wolisz tu siedzieć i zdychać, i patrzeć, jak inni zdychają? Ty sukinsynu, gdybym nie musiał tu tkwić, w tej przeklętej, gównianej wsi, w tej chwili wlazłbym na konia i pognał... Jakbym nie sprowadził odsieczy, to może chociaż łeb bym uwiózł cało!
Chłop milczał. Rawat puścił go i odszedł.
Chciał przez chwilę być sam. Ale na tym cmentarzu, pełnym żywych i nieżywych trupów, nie było miejsca na samotność. W ocalałych od pożogi domach leżeli najciężej ranni, których nie było czym opatrywać, bo wszystko, z czego dało się zrobić szarpie, zużyto już dawno. Umierali kolejno: chłop i żołnierz, mężczyzna i kobieta, pięcioletni szczeniak i stuletni dziad. W obrębie barykad siedzieli ci "nieco mniej umarli", a "najbardziej żywi" chodzili bez celu tam i sam.
Rawat poczuł nagle, że ogarnia go jakaś niesamowita wesołość. Znał ten typ dobrego samopoczucia, doświadczył już kiedyś... Nie bez kozery zwano go zwykle wisielczym humorem...
Nie mogąc dłużej wytrzymać, parsknął śmiechem na samym środku bronionego strzępu wioski. Patrzono na niego jak na szaleńca, a on aż się zataczał. Złapał oddech, pokazał palcem poczwarną, utkaną ze stołów i zydli barykadę i znów ryknął.
Siedzący w kałuży przy studni żołnierz zachichotał nerwowo. Zawtórował mu drugi, potem któryś z chłopów. Po chwili już wszystkie domy i barykady prychały, rechotały, piały i piszczały na dziesiątki sposobów. Pokazywano sobie palcami co cudaczniej leżących nieboszczyków z zaśmiewano się do łez. Jakiś ranny leżący pod ścianą między jednym a drugim atakiem chichotu pluł krwią, inny trzymał się za przewiązaną szmatą twarz. Śmiali się jak obłąkani, pośród trzech pożarów i dymu, do utraty tchu, do bólu mięśni brzucha. Śmiali się tak długo, aż okazało się, że jedna ze starszych kobiet, której zabito męża i synów, nie śmieje się, lecz płacze.
***
Ale z tym śmiechem przyszła jakaś dziwna otucha, a za otuchą - wiara. Myśliwy miał wyruszyć o zmroku, wszyscy patrzyli na niego i wierzyli, że uda mu się przebić i odnaleźć wojsko. Ta nie poparta niczym wiara była ostatnią rzeczą, jaka pozostała tym ludziom; trzymali się jej kurczowo i podsycali w sobie, by nie umarła, by była.
I czekali na szturm, który postanowili przetrzymać. Właśnie tak: postanowili przetrzymać. I byli tak pewni, że przetrzymają, tak o tym przekonani, że niemal wyglądali go z niecierpliwością. Przetrzymać szturm znaczyło: doczekać odsieczy. To miał być ostatni szturm, gdyby im ktoś powiedział, że zaraz po nim może nastąpić czwarty - chyba wyśmialiby go. Nie ma "czwartych szturmów". Trzeba przetrzymać trzeci, a potem - będzie odsiecz.
Człowiek próbujący temu zaprzeczyć zostałby poturbowany, jeśli nie zabity.
Po południu przeleciał lekki deszczyk, który jednak miał dość siły, by ugasić dogorywające zgliszcza. Uznano to za dobry znak; dobrym znakiem stało się naraz wszystko: to, że ktoś się potknął i nie przewrócił, to, że ocieliła się jedna z krów i to, że nie szczekające nigdy w pobliżu Alerczyków psy pogryzły się nagle między sobą i zaczęły ujadać.
W oczekiwaniu szturmu pochowano zabitych i zebrano broń. Było jej teraz tyle, że każdy mógł sobie wybrać taką, jaka mu najbardziej odpowiadała.
W jukach znaleziono kuszę Birenety. Rawat wiedział od początku o tej świetnej, dalekosiężnej broni, ale nie było do niej korby, a nikt prócz Birenety i Drwala nie umiał napiąć jej ręcznie. Teraz okazało się, że potrafi to kowal. Natychmiast nałożono bełt i kowal wystrzelił na chybił-trafił w stronę wzgórza. Pomimo dużego oddalenia i wątpliwych umiejętności strzelca, czwarty z rzędu pocisk chyba trafił któregoś z kopaczy. Uznano to - oczywiście - za dobry znak, choć trafienie w gęsto skupiony na niewielkiej przestrzeni tłumek robotników nie było znowu takim wielkim cudem.
Prace na wzgórzu posuwały się w szybkim tempie, teraz już było widać wyraźnie, że odsłonięty kawałek posągu przedstawia wielki, płaski łeb jakiejś poczwary. Na szturm się nie zanosiło, zdjęto pierścień obejmujący dotąd osadę, ogromna większość wojowników pracowała przy kopaniu, tym bardziej, że wielu jeńców padło z wyczerpania. Tylko duży oddział jazdy stał w gotowości u stóp wzniesienia; Rawat odniósł wrażenie, że pracowaliby i oni, gdyby tylko było dość narzędzi.
Osadą nie interesowano się wcale, gdyby nie ów oddział konnych, oblężeni mogliby spokojnie wyjść zza barykad i pomaszerować w dowolnym kierunku.
Myśliwy wyruszył jeszcze przed zmierzchem, prowadząc dwa luźne konie na zmianę. Od północy nie było żadnych oddziałów, a szczątki wsi zasłoniły jego odjazd przed wzrokiem czarnych jeźdźców. Od tej chwili pozostawało tylko czekać.
Zapadł zmierzch, potem nadciągnęła noc. Na wzgórzu palono ogromne ognisko i kopano. Wieś pozostawiono w spokoju. Szturmu nie było.
Spali mocnym snem wszyscy i gdyby nieprzyjaciel uderzył tej nocy, wziąłby barykady bez oporu. Rawat rzecz jasna powystawiał straże, ale czuwała tylko pierwsza zmiana, złożona w większości z żołnierzy. Druga wachta zaspała i trzeciej ani następnych nie obudzono w ogóle.
Spał także i Rawat, po raz pierwszy od kilku nocy. Spał twardo i spokojnie.
Przed świtem obudził się Doltar. Zaniepokojony głęboką ciemnością, w której tonęła wieś i brakiem wart rozpalił ognisko i postawił na nogi dowódcę. Rawat długo stał w miejscu, patrząc na zniszczoną wieś, jakby nie mógł uwierzyć, że to wszystko jest jawą, nie snem. W migotliwym blasku ogniska widać było jego zmęczoną twarz: zaciśnięte, popękane usta, od wielu dni nie golone policzki i zmarszczone brwi.
Poszli z Doltarem na południową barykadę. Wspięli się na jej szczyt i usiedli pośród połamanych desek. Patrzyli na jasne wzgórze.
- Powiedz, Doltar, co oni robią? Co oni robią, Doltar?
Gwardzista pokręcił głową.
- Smok o żabim pysku - rzekł jakby do siebie. - Widziałem taki rysunek na tarczy jednego znacznego wojownika... Bardzo dawno. Nie wiem, co oznacza.
Siedzieli dalej w milczeniu.
- Grombelardczyk opowiadał kiedyś legendę - rzekł znowu Doltar. - Przypomniała mi się dziś w nocy.
- Legenda?
- Tak, legenda... Ale to miało być w Grombelardzie... a może nie? O smoku uwięzionym w ziemi. Nie wiem, nie pamiętam.
- Co dalej?
- Nikt nie wie, gdzie to jest. Ale raz na sto lat jest kilka dziwnych dni, kiedy można smoka obudzić... Po co - nie wiem. Nie pamiętam, ledwie co wtedy słuchałem. Przecież to tylko bajka.
Znów milczeli.
- Ale tutaj - dorzucił jeszcze topornik - to tereny Aleru. To nieprawda, panie, że jesteśmy w swoim prawie, walcząc o te ziemie. Kiedyś był tu Aler. Dopiero myśmy przesunęli granicę na góry. I Aler - to wcale nie tłumaczy się Kraj-Za-Górami.
- A jak?
- Po prostu: Nasz Kraj.
Milczenie.
- Skąd to wiesz?
Doltar wskazał ziemię.
- Bo tutaj stała kiedyś mała wioska Aleru. Mój dziadek i jego osadnicy dawno temu zrównali ją z ziemią. Postawili domy. Przyszli Alerczycy i spalili z kolei naszą wioskę. Teraz, niedawno przecież, stanęła nowa osada.
Patrzyli w ciszy.
Na jasnym wzgórzu setki kopaczy uwijały się w gorączkowym pośpiechu.
***
Dzień wstawał dość zimny i pochmurny, z nieba pokapywało. Chłód dał się we znaki obrońcom, nikt nie mógł już spać. Ubierano się cieplej.
Dziwne było przebudzenie tych ludzi. Dzień miniony - przez ów sen - oddalił się o sto dni, kto otwierał oczy, ten patrzył wokół z niedowierzaniem, zaciskał znowu powieki sądząc, jak wcześniej Rawat, że wciąż jeszcze śpi. Ale zaciskanie i otwieranie wciąż na nowo powiek nic nie dawało. Spalone domy i obora jawiły się za każdym razem tak samo. Plamy krwi na barykadach i przy nich nie znikały, czerwono zabarwione, brudne szmaty na rękach i głowach istniały na jawie, nie we śnie. W obrębie barykad nie było miejsca, do którego nie docierałby jęk lub stęknięcie rannego. Nie było miejsca, w którym można by się zaszyć i uwierzyć choć przez chwilę, że wszystko jest jak dawniej, normalnie. Wszędzie widniały ślady bitwy. Wszędzie docierał smród płytko zagrzebanych trupów, czasem dodatkowo wiatr przynosił fetor od gnijących po drugiej stronie barykad zabitych napastników. Było ich zbyt wielu, by dało się wszystkich pogrzebać.
Obrona nie trwała jeszcze nawet dwóch dni; przecież na terenie sześciu zagród zgromadzono dwie setki z górą ludzi. Ustępy zapełniły się szybko, potem przechodzono na zewnątrz barykad. Ale ranni, zarówno kobiety jak mężczyźni, załatwiali potrzeby pod ścianami domów, najciężej ranni nie ruszali się wcale... Nozdrza przywykły już prawie do smrodu, ale Rawat obawiał się zarazy. Zapełniono więc trupami napastników najmniej wydajną studnię i przysypano ziemią, wykopano obszerny dół kloaczny. Niewiele to pomogło; nie sposób było przecież nosić wszystkich rannych.
Izby mieszkalne stanowiły po trosze wszystko: składnice chłopskiego dobytku, szpitale, sypialnie i bastiony obronne, bo wzdłuż ścian musiało być miejsce dla broniących przystępu do okien. Straszliwy zaduch panujący we wnętrzach domostw przyprawiał o nudności i bóle głowy. Nie było na to rady.
Płoty okalające zagrody zniesiono jeszcze przed pierwszym szturmem - poszły na barykady. Tak więc podwórza wraz z ulicą stanowiły obszerny "majdan", z którego środka Rawat dowodził obroną. Na owym majdanie było wszystko: porzucona broń, strzały, jakieś szmaty i sprzęty, cebry do gaszenia pożarów, ludzie i zwierzęce odchody... Biegały między tym wszystkim kury, chodzili zdrowi, pełzali i zataczali się ranni. I tak aż po barykady - nieforemne stosy beczek, całych i połamanych desek, rozwalonych wozów, mebli, skrzyń... Wszystko to pokryte szczątkami broni i wielkimi, brunatnymi plamami zakrzepłej krwi... a nierzadko w szelinie leżał kawał ludzkiego mięsa: dłoń płat skóry...
Po przebudzeniu patrzono na to wszystko jakby po raz pierwszy. Na nowo.
Ten i ów zapłakał.
Kobiet zginęło mniej niż mężczyzn, rannych było prawie tyle samo. Większość miała poparzone ręce: oblewając napastników wrzątkiem oblewały często i siebie. Wiele miało nadpalone włosy; długie - łatwo skakał na nie ogień przy gaszeniu pożarów.
Okropny widok przedstawiały dzieci: brudne, często pokrwawione, czasem już okaleczone do końca swych dni. Nie było chwili, by z jakiegoś zakątka nie dobiegał płacz malca, niemowlęcia.
Między tym wszystkim - budzący się ze snu ludzie z oszczepami w dłoniach.
Przystępując do obrony sądzili, że bronią dobytku. Teraz już wiedzieli, że bronią tylko życia. Mało który sprzęt nadawał się do użytku, nikt już prawie nie miał domu, stłoczone w ciasnej przestrzeni kilku obór i chlewów zwierzęta dusiły się w ścisku - kilka padło.
Broniono już tylko życia.
Miniony dzień stał się daleki, bardzo daleki, nieprawdziwy. Powróciło zniechęcenie, obojętność. Odsiecz? Niech nadejdzie - cóż z tego? Cóż pozostało do uratowania? Życie... Tak, życie niepotrzebne już nikomu, bo zabili męża, a teraz kona córka, a skona jeszcze syn albo brat.
Wyglądano szturmu.
Około południa nastroje się unormowały. Jedni pokładli się na ziemi i patrzyli w niebo, lub nie śpiąc leżeli z zamkniętymi oczyma - ci czekali na koniec. Taki lub inny. Bez znaczenia. Inni siedzieli na barykadach z bronią w ręku i z niezmąconym spokojem czekali. Ci mieli bić się jak jakieś machiny wojenne, z uporem, bez złudzeń, bez zwątpienia, ale i bez wiary. Do końca. Rawat patrzył na jednych i drugich i wiedział, że tak już zostanie.
Wyglądano szturmu.
Ale szturmu nie było. I powoli zaczęło docierać do obrońców, że zapewne nie będzie tak długo, póki Alerczycy nie skończą prac na wzgórzu.
Jednak "wściekłe psy" nie zapomniały o wiosce zupełnie. Niepotrzebna do pracy jazda wciąż trwała u stóp wzgórza, rozbita prowizorycznym obozem.
Rawat pytał sam siebie, jak długo to wszystko będzie trwało. Odpowiedź była prosta: do czasu nadejścia odsieczy. Albo - co bardziej prawdopodobne - do czasu ukończenia przez Alerczyków pracy.
Ze wzgórza już wyraźnie wyłaniał się ogromny, żabi łeb i część grzbietu smoka. Rawat zastanawiał się, ile czasu trzeba, by przy obecnym tempie pracy odsłonić posąg w całości. Trzy dni? cztery? tydzień?
Warstwa ziemi okrywająca smoka nie była gruba, jak dotąd. Ale w innych miejscach mogło być inaczej.
Chodził, z nawyku już sprawdzając barykady.
Dzień ciągnął się bez końca.
Późnym popołudniem opadły kapitana myśli, których wystrzegał się dotąd pilnie: czy dobrze pokierował obroną? Czy obrona była w ogóle potrzebna? Czy nie należało wydać Doltarowi rozkazu, by - zamiast przygotować wieś do obrony - zebrał mieszkańców i uchodził w las? W świetle tego, co widział obecnie - Alerczycy nie ścigaliby ich, nie szukali w kniei. Pracowaliby nad wzgórzem, spaliwszy - owszem - bezbronne zagrody, ale nie zabiwszy nikogo. A teraz? Wieś została spalona tak czy owak - a ileż śmierci, ran i cierpienia...
Gryzł się z myślami i własnym sumieniem...
Chodził po wsi i teraz - zadawszy sobie pytanie - widział odpowiedź w każdym spojrzeniu, w każdej ranie czy jęku. Spojrzenia mogły kłamać - rany nie kłamały... Nie byłoby ich, nie byłoby ran ani trupów, gdyby wieś uszła w las. Nie byłoby.
Czyż mógł to przewidzieć? Że nie do wsi idą Alerczycy, lecz do wzgórza obok? Skąd miał wiedzieć? Od lat ścigał zgraje, wypełniał swój obowiązek jak umiał, on - szlachcic i żołnierz - bronił chłopów i był z tego dumny. Nigdy nie pogardzał wieśniakiem, osłaniał bezbronnych nie pytając, kim są, jakie ich urodzenie... Bronił wiosek, bo dawały chleb, chleb dla wszystkich, także i dla niego... Rozumiał to, pojmował. Tam, daleko, w wielkich miastach Armektu i Dartanu, siedzieli magnaci w pałacach i być może sądzili, że chleb można znaleźć na drodze - zawsze mieli go w bród, nawet więcej... On widział, jak rośnie ów chleb, nie będący jeszcze chlebem, widział trud włożony w każdy bochen i płacił za ów trud jak potrafił: broniąc tych, którzy się trudzili. Teraz okazało się, że robi to nieudolnie. Rzekł: "obronię", zawierzono mu, a on posłał ludzi na rzeź.
Nie chciał tego. Ale któż pyta o chęci? On był winien śmierci tych ludzi, tych dzieci... Bo któż inny? Chłop nie rozumiał się na wojnie, nie musiał, do niego należała praca, od wojny, od zapewnienia mu spokoju przy tej pracy był żołnierz - a żołnierz zawiódł. On, właśnie on - Rawat C.V., kapitan Gwardii Armektu - zawiódł. Zawiódł, zawiódł.
Dzień miał się ku końcowi. Ciężki dzień. Przepełniony bezczynnością, a ona właśnie - bezczynność - zsyłała złe myśli. Była gorsza niż szturm, niż bitwa i krew. Stokroć gorsza. Przysparzała ran, których nie sposób było przewiązać szmatą.
Nie tylko Rawat bił się tego dnia sam ze sobą.
Ciężko przeżywała wojnę Elwina.
Nie tak wyobrażała sobie swą służbę. Nie tak... Wiedziała, że będzie walczyć, w młodej duszy bardzo była z tego dumna. Walczyć, bronić, nie pozwolić, by krzywdzono niewinnych. Z podziwem patrzyła dotąd na swych kolegów - doświadczonych żołnierzy-weteranów, kapitan wydawał jej się niemal wszechmocny, wszechwładny, był olbrzymem. I oto okazało się, że ani on, ani pozostali nie potrafią zapobiec złu, nie potrafi tego i ona, choć tak bardzo, tak bardzo się stara... Zabijała i ciężko przeżywała każdą wypuszczoną strzałę, mówiła sobie: "Tak trzeba". Ale to nie było jak polowanie, o nie... Widziała śmierć w oczach padających Alerczyków i była ona taka sama, jak u chłopów, żołnierzy... Chciało jej się płakać, chciała biec w tłum, rzucić łuk, unieść ręce do góry i krzyczeć: "Nie zabijajcie się! Dlaczego, po co wy to robicie, przecież wszyscy chcemy żyć, dlaczego więc się zabijamy, dlaczego? Dlaczego?!" Półobłąkana patrzyła na poparzone w pożarach dzieci, na płaczących bezsilnie, konających w bólach mężczyzn, na ich kobiety, które tak bardzo wierzyły, tak bardzo szukały w swych mężczyznach oparcia, a oni odwracali spojrzenia i znów płakali ze wstydu, że nie potrafią - za słabi...
Za słabi.
Zapadła noc. Na wzgórzu płonęły ogniska.
Ale nikt już nie patrzył na wzgórze. Przyzwyczajono się do widoku setek robotników, spowszedniał odkopywany, dziwny posąg.
Obojętne. Było to już obojętne.
Życie w czworokącie barykad toczyło się normalnym trybem.
Tak właśnie: normalnym trybem.
Chociaż... tylko pozornie. Bo miniony dzień, pusty, wypełniony myślami, był naprawdę fatalny.
Niewidoczny, złośliwy czarny robak toczył dusze ludzkie. Nie tylko Rawata i Elwiny. Niemal wszyscy trawili coś gorzko. Wszyscy mający czas na myślenie.
Zdrowi...
Ranni...
Konający.
Nad ranem popełniono morderstwo: wieśniak zabił żołnierza.
To zabójstwo było jak nacięcie wrzodu: nagle wylała się cała jego zawartość. Zabójcę zatłuczono w mgnieniu oka i nikt nigdy nie dowiedział się, czemu zabił. Towarzysze zabitego żołnierza - Astat i jeszcze jeden łucznik, ostatni już z szóstki - stali z nagimi mieczami, nienawistnie mierząc wzrokiem wieśniaków, którzy nagle skupili się w grupę. Doltar podniósł z ziemi topór, stojący naprzeciwko kowal - młot.
Walczyli razem na jednej barykadzie.
Doltar opuścił broń.
- Stój, Astat - powiedział.
Z zewnątrz barykady gramolił się Rawat. Trzymając pas z mieczem w dłoni podbiegł do żołnierzy.
- Czyście poszaleli?!
Łucznicy wciąż trzymali miecze w dłoniach. Mała Elwina stała z boku, patrząc szeroko otwartymi oczyma. Usta jej drżały.
- To chłopskie ścierwo zabiło Arweta - rzekł Astat, nie spuszczając wzroku z gromady wieśniaków. Postąpił krok do przodu. Dłoń kapitana opadła mu na ramię.
- Nie tyś tu sędzią, Astat.
Szóstkowy zacisnął zęby.
- Nadstawiamy łba - rzekł chrapliwie - padamy jeden po drugim... Za nich. Gdzie jest oddział? Nie ma... Wybity.
Kapitan mocniej zacisnął palce, ale łucznik strącił dłoń. Mówił urywanie:
- A gdy zaśniesz... nie śpij. Chłopskie ścierwo... któreś miał za towarzysza... za któreś rękę stracił... wbije ci nóż w plecy.
- Cofnij się, Astat. - rzekł kapitan.
Szóstkowy opuścił miecz. Patrzył teraz na dowódcę.
- Wiesz, panie, ile on miał lat? Dwadzieścia... Pierwszy raz na wyprawie... Przeżył bitwę... przeżył szturmy.
Zamachnął się i cisnął miecz ponad stodołą. Broń zniknęła w mroku.
- Bronić wsi to nasz obowiązek - rzekł kapitan. - Do końca. Do ostatniego.
Astat parsknął zgryźliwym śmiechem.
- Cóż innego robię, na Moc?! Bronię, bronię!
- Więc idź na barykadę. I czuwaj. Idźcie wszyscy.
Żołnierze stali chwilę, potem rozeszli się powoli. Kapitan i chłopi patrzyli na siebie. Nikt nic nie mówił.
- Też idźcie.
Rozeszli się w ciszy. Jedni legli na ziemi, drudzy wrócili na barykady i z bronią w ręku czekali...
Czekali.
Rawat stał nieruchomo, gryząc usta i patrząc na niebo na wschodzie.
Świtało.
Patrzył tak na wschód i pusto było w jego myślach, zupełnie pusto. Nie rozważał szans, nie gryzł się już ze swym bezlitosnym sumieniem, nie planował, co dalej.
Stał i patrzył na wschód.
Na barykadach chłopi siedzieli z dala od żołnierzy. Żołnierze nie rozmawiali, tkwili w ponurym milczeniu, patrząc w ziemię.
Rawat odwrócił się i zrobił kilka kroków, z których ostatni był krótki i niezdecydowany.
Barykady? Miał - obchodzić barykady?
Śmiał się bezgłośnie.
Pierwsze blaski porannego słońca odbiły się od błyszczących na równinie zbroi. Nad silną kolumną łopotał błękitno-wiśniowy sztandar Alkawy.
Epilog
Po bitwie usunięto ze wzgórza zwały trupów. Alerczycy bronili smoka do końca.
Żołnierze skończyli pracę za nich. Nie rozkopano całego wzgórza...
Stali na szczycie - żołnierze i chłopi - i patrzyli. Potworny, kamienny łeb wystawał z wykopanej w ziemi dziury. Dalej był łuskowaty grzbiet, a raczej... jego część. I skała. Częściowo pokryta ziemią, częściowo odsłonięta. Surowa, nierówna skała.
Posąg był niedokończony.