Timothy Zahn
Straceńcza misja
Dylogia Wyzwolenie tom 2
Tytuł oryginału: THE BLACKLASH MISSION
Wiatr wiejący z północy przez całą noc przybierał na sile, a nad ranem zmienił kierunek na zachodni, co pozwalało przypuszczać, iż sprowadzi pogorszenie pogody. Leżąc na brzuchu pod jedną z sosen, Lonato Kanai przyglądał się ledwie widocznemu w ciemnościach budynkowi. Za godzinę, może wcześniej, nadciągnie burza. Deszcz zmoczy cały płaskowyż Denver i stok, na którym się znajdował, zmieni w błotnistą ślizgawkę. Jednak zanim to nastąpi, Kanai i jego towarzysze, blackcollarowie, będą już wracali do domu. Pokonanie ostatnich kilkuset metrów lasu zajęło im sześć godzin, lecz pozwoliło ominąć wszystkie czujniki ruchu wczesnego ostrzegania. Cel leżał już przed nimi jak na dłoni.
Wciąż bowiem pozostawała do pokonania zapora minowa oraz system laserowy na dachu z samonaprowadzaniem sterowanym ultradźwiękami i podczerwienią. Przeszkody te momentalnie miały zlikwidować intruzów, którzy wyłonią się spośród drzew na idealnie przystrzyżony trawnik. Wewnątrz budynku zaś można się było oczywiście spodziewać co najmniej dziesięciu doskonale uzbrojonych ludzi.
Kanai sięgnął do uchwytu na przedramieniu po zamocowaną tam procę. Rozłożył ją, po czym na wyrzutni położył niewielką ołowianą kulkę. Podczas wojny nie miał okazji często posługiwać się tą bronią, lecz zdobył wprawę, ćwicząc przez następnych trzydzieści lat. Najbliższy emiter ultradźwiękowy - niewielkie urządzenie z soczewkowatymi występami z trzech stron - znajdował się pod okapem. Był ledwie widoczny na tle chmur odbijających światła Denver. Kanai w skupieniu obserwował cel, analizując przewidywany tor lotu pocisku. Przesunął nieco łokieć, zmieniając pozycję na dogodniejszą, i czekał na sygnał.
Nie trwało to długo. Nagle zadziałał nadajnik na prawym nadgarstku, wystukując kropki i kreski układające się w bojowy kod blackcollarów: „Atak”.
Mimo gwiżdżącego wiatru komandos usłyszał suchy trzask, gdy ołowiany pocisk wbił się głęboko w emiter. Kiedy wojownik pospiesznie przygotowywał się do drugiego strzału, dotarł do niego odgłos świadczący o zniszczeniu innego czujnika. Boczne drzwi, stanowiące jego cel, rozjaśniło czerwone, ostrzegawcze światło. Szef nocnej straży czuwał... choć i tak niewiele mu to mogło pomóc. Drugi pocisk Kanai a poleciał łukiem w kierunku wejścia na tyle wolno, by jego ruch wychwyciły odpowiednie czujniki...
Ponad drzwiami eksplodowała śmiertelna wiązka strzałek.
Niewielkie metalowe pociski jeszcze odbijały się od kamiennych płyt patio, gdy dwie ubrane na czarno postacie, leżące dotychczas po obu stronach Kanaia, poderwały się z ukrycia i zygzakiem ruszyły ku budynkowi. Na dachu laser zaczął naprowadzać się na cel i po chwili padła pierwsza salwa, niecelna, ponieważ pocisk komandosa odchylił lufę o kilka stopni. Obok drzwi otworzyła się strzelnica, a w kierunku biegnących pomknęła chmura strzałek. Kontratak okazał się jednak daremny, ponieważ kilka z tych, które w ogóle osiągnęły cel, zatrzymało się na dermopancerzach. Jeden z napastników machnął ramieniem i czarna gwiazdka wpadła do wnętrza strzelnicy. Wystająca stamtąd lufa zniknęła, co stanowiło niezaprzeczalny dowód, że shuriken nie chybił. Blackcollarowie byli już przy drzwiach. Jeden z nich przykucnął, a drugi przykleił do okna niewielki przedmiot w kształcie litery X. Przy odrobinie szczęścia wysiłki skierowane na eliminowanie systemów zabezpieczających wejście spowodują, że obrońcy będą spodziewali się ataku właśnie przez drzwi.
Atakujący padli na posadzkę, zanim okno rozjarzyło się oślepiającym błyskiem.
Szyba się nie rozprysła - szklastyk był zbyt wytrzymały - lecz Kanai dostrzegł na niej gęstą pajęczynę pęknięć. Kilka mocnych uderzeń nunczaku otworzy drogę... a wtedy pozostaną już tylko broniący się w środku.
Obaj blackcollarowie poderwali się i zająwszy pozycje z obu stron okna, zaczęli rozbijać je nunczaku, Kanai zaś przygotował kolejny pocisk, ubezpieczając kolegów przed niespodziewanym kontrnatarciem.
Nadajnik przekazał pierwsze ostrzeżenie: „Bandyci od północy”. Sekundę później pojawiło się trzech żołnierzy, w ciężkich pancerzach, z gotowymi do strzału pistoletami strzałkowymi. Dwóch wyłoniło się zza rogu i natychmiast przyklęknęło, rozpoczynając niecelny, choć utrudniający zadanie o-strzał, a trzeci ustawił się między nimi z granatem rozpryskowym w dłoni.
Amatorzy, orzekł w duchu komandos. Pod maską gazową jego usta wykrzywił grymas pełen pogardy. Odłamki granatu stanowiły poważne zagrożenie nawet dla dermopancerza, a opancerzeni obrońcy byli praktycznie zabezpieczeni przed atakiem gwiazdkami lub nunczaku... lecz właśnie nadmierna pewność siebie stanie się przyczyną ich śmierci. Mężczyzna z granatem wyciągnął zawleczkę i zamachnął się, by wykonać rzut...
W tym momencie ołowiana kulka wystrzelona z procy trafiła go w nadgarstek.
Nie mogła wyrządzić mu większej krzywdy, lecz siła uderzenia w zupełności wystarczyła, by wytrącić granat z ręki.
Kanai nie widział eksplozji. Nawet z takiej odległości nie chciał ryzykować trafienia w gogle, wiec wcisnął twarz w trawę i tylko słuchał świstu odłamków, z których kilka wbiło się w pień pobliskiego drzewa. Kiedy uniósł głowę, zobaczył, że wszyscy trzej przeciwnicy leżą bez ruchu na ziemi. Spojrzał na rozbite już okno akurat w chwili, gdy znikał w nim drugi z blackcollarów.
„Kanai: wsparcie wewnątrz”, przekazał jego nadajnik. Wojownik poderwał się pospiesznie i ruszył sprintem przez trawnik. Laser na dachu nawet nie drgnął - widocznie nadzorujący jego działanie mieli na głowie inne zmartwienia. Biegnąc schował procę, a wyjął nunczaku, przygotowując się do walki wręcz.
Jednak przynajmniej na razie jego pomoc nie była konieczna. Przy oknie, na podłodze leżały zwłoki czterech mężczyzn. Znał twarze ich wszystkich: uliczni opryszkowie - najtańsi i najbardziej widoczni członkowie organizacji Regera. Postawiono ich na drodze atakujących tylko po to, by spowolnić natarcie... a to oznaczało, że prawdziwi żołnierze znajdują się dalej, czekając na intruzów. Kanai, mając oczy i uszy szeroko otwarte, ruszył w głąb budynku.
Napotykani po drodze „prawdziwi żołnierze” najwyraźniej nie różnili się niczym od swych mniej doświadczonych kolegów. Komandos minął kolejne trzy ciała. Palce dwóch z nich wciąż zaciskały się kurczowo na kolbach broni. Zapewne wszyscy oni prowadzili ogień zza osłony. Kanai dostrzegł, że mieli shurikeny wbite w najbardziej podatne na trafienia części ciała. Przerzuciwszy nunczaku do drugiej ręki, na wszelki wypadek sięgnął po gwiazdki i szedł dalej.
W połowie korytarza dotarły do niego odgłosy rozmowy -spokojnej, cichej, zupełnie nie na miejscu pośród tej jatki. Blackcollar podszedł do drzwi pomieszczenia, z którego dochodziły, i zajrzał do środka.
Schemat nie uległ zmianie przez ostatnich parę lat. Dwaj odziani na czarno mężczyźni stali obok ofiary, a kilka ciał zaścielało dywan, jakby położyły się tam, żeby odpocząć. To on wraz z towarzyszami zawsze był napastnikiem. Zmieniał się tylko cel ataku.
Ten przynajmniej nie skomle jak pies, pomyślał Kanai.
Manx Reger rzeczywiście nie wydawał żałosnych dźwięków. Stał przy łóżku w niedbale narzuconym szlafroku i mówił ze spokojem, jak ktoś już przygotowany na śmierć.
- A więc sięgam zbyt daleko? - powiedział do mężczyzny z lewej. - A nie przyszło panu do głowy, Bernhard, że właśnie pan to robi?
- Robię wyłącznie to, do czego zobowiązałem się w kontrakcie, Reger - odparł chłodno zapytany. - Ani więcej, ani mniej. A obecnym moim zadaniem jest poinformowanie pana, iż mój klient uważa, że za bardzo angażuje się pan w interesy na jego terytorium.
- Pański „klient”, tak? Zapewne Sartan. Znowu?
Bernhard zignorował pytanie.
- Zakomunikowałem, co trzeba. Proponuję, żeby pan przemyślał moje słowa i odpowiednio zareagował.
Ręką dał sygnał i towarzyszący mu komandosi zaczęli się wycofywać.
Na czole Regera pojawiły się zmarszczki.
- To znaczy... Tylko tyle?
- Kazano mi ostudzić pańskie zapały. Sam mogłem zadecydować o formie realizacji zadania. Chociaż jeśli to ostrzeżenie nie poskutkuje, będę zmuszony wrócić i wtedy z pewnością uspokoję pana już definitywnie.
- Aha. A więc, innymi słowy, Sartan nie chce jeszcze na dobre rozpętać wojny, prawda? - zauważył z pogardą w głosie Reger. - No cóż, proszę mu przy okazji przekazać pewną radę. Nikomu przez ponad dwieście lat nie udało się podporządkować sobie Denver. Nie doszło do tego podczas pokoju, wojny ani okresu okupacji Ryqrilów. Jeśli Sartan sądzi, że zdoła narzucić swoje zwierzchnictwo, to jakby pogrzebał się żywcem, a jeśli uwierzycie mu, spotka was ten sam los.
Patrzył spokojnie na Kanaia i ten mimo znacznej odległości dostrzegł w jego oczach zmęczenie charakterystyczne dla starszych ludzi. Przy regularnym stosowaniu iduniny wygląd mężczyzny w średnim wieku o niczym oczywiście nie świadczył. Sam blackcollar, choć sprawny niczym młodzieniec, liczył już sobie ponad sześćdziesiąt lat. W takim razie ile mógł mieć Reger? Czy na tyle dużo, żeby starać się przejąć kontrolę nad Denver jeszcze w czasach pokoju? Niewykluczone. Chyba nawet całkiem prawdopodobne.
Póki co kwestia ta nie miała znaczenia. W tym świecie trzydzieści lat temu nastąpiły radykalne zmiany i to właśnie Bernhard oraz Kanai najlepiej potrafili dostosować się do nowej sytuacji. Reger i jemu podobni byli dinozaurami, skazanymi na wymarcie.
- Przekażę Sartanowi pańskie mądrości - oświadczył Bernhard nieco ironicznym tonem. - Lepiej, żebyśmy nie musieli już tu wracać.
Na kolejny sygnał dłonią, Kanai ruszył, trasą, którą tu przybył, gotów usunąć wszelkie zagrożenia, jakie do tej pory mogli przygotować ludzie Regera. Ale jeśli na terenie posiadłości znajdowała się jeszcze jakaś ochrona, była widać zbyt słaba, by podjąć walkę. Trzej odziani na czarno mężczyźni wydostali się na zewnątrz, po czym zniknęli w lesie. Kanai raczej intuicyjnie wyczuł, niż dostrzegł obecność ubezpieczających ich kolegów i już całą siódemką wycofali się do ukrytych pojazdów.
- Jakie rezultaty? - zapytał jeden z członków obstawy.
- Podporządkuje się - odpowiedział zmęczonym tonem Bernhard. Zdjąwszy gogle i kask, przesunął palcami po nasadzie nosa. - A jeśli to zrobi, ustanie ruch w tej części Denver.
- Wtedy my naprawdę zaczniemy działać.
- Raczej Sartan. To on wszystkim kieruje, nie my. Nigdy o tym nie zapominajcie.
W chwilę później siedzieli już w samochodach jadących na południowy wschód, w stronę potężnej metropolii. Na tylnym siedzeniu, wsparty o drzwi, Kanai w zamyśleniu wyglądał przez szybę, obserwując pierwsze krople deszczu. Został więc uruchomiony plan konsolidacji na wielką skalę. Stanowiło to obietnicę lepszej przyszłości... a żeby ją zrealizować, wystarczyło tylko pozostawać najsilniejszą grupą w kryminalnym światku.
Jakże nisko może upaść bohaterski blackcollar, pomyślał.
Świat zdawał się słyszeć jego myśli i rozpaczać nad zmiennością losu. Z nieba strumieniami polały się łzy... opłakujące hańbę wojowników.
„Blackcollarowie będą stanowili elitę wojowników w zbliżającym się konflikcie - są największą siłą dającą szansę Demokratycznemu Imperium Terranu na przeciwstawienie się druzgocącej machinie wojennej Ryqrilów”.
Bez wyraźnego powodu zdanie to przypomniało się Allenowi Caine’owi, gdy tkwił samotnie w ciemnościach. Słowa niosące nadzieję, wypowiedziane przez jednego z dowódców podczas otwarcia Centrum Treningowego Sił Specjalnych w 2416 roku. Nadzieja ta, jak się okazało, nie miała długiego żywota. Dwa lata później wybuchła wojna, a po kolejnych trzynastu na Ziemi rozpoczęła się upokarzająca okupacja Ryqrilów i zapanowały rządy ustanowionych przez nich marionetkowych władz.
W danej chwili Caine nie czuł się członkiem jakiejkolwiek elity. Nie określiłby się nawet mianem wojownika.
Ale starczy już tych refleksyjnych rozmyślań.
Do uszu Allena dotarły dalekie jeszcze odgłosy, co zmusiło go do zajęcia się bieżącymi problemami. Nie mniej niż czterech, ale nie więcej niż dziesięciu ludzi - sądząc z kroków prawdopodobnie siedmiu - skradało się ku niemu wśród rzadkich drzew, zapewne z laserami i bronią strzałkową. Przeciwko takiemu uzbrojeniu, shurikeny, nunczaku oraz proca Caine’a nie mogły stanowić skutecznej zapory.
Szczególnie wziąwszy pod uwagę fakt, że przeciwnicy przecież nie byli ślepi.
Przez moment odruchowo wytężał wzrok, starając się dostrzec cokolwiek, zanim uświadomił sobie, że ma założone nieprzezroczyste gogle. Niech cię licho, Lathe, to bezsens, pomyślał, po czym odetchnął głębiej i zmusił się do skupienia na wykonywanym zadaniu.
Szybko zlokalizował czterech przeciwników: dwóch z przodu i nieco na prawo, jeden trochę za nimi, i ostatni idealnie naprzeciw. Pozycji pozostałej trójki nie mógł określić z taką precyzją, lecz był pewien, że muszą znajdować się gdzieś z lewej. Nie wiedział, czy oni go dostrzegli, ale nie miał wątpliwości, że są już niebezpiecznie blisko.
Allenowi pozostało jedynie przejąć inicjatywę, zanim osaczą go i przygwożdżą.
Ostrożnie, nie czyniąc najmniejszego szelestu, zagłębił lewą dłoń w kieszeni na udzie i wyjął pięć shurikenów. Jeden od razu przełożył do prawej ręki, wciągnął powietrze... i błyskawicznie uniósłszy się na kolana, najszybciej jak potrafił, cisnął cztery gwiazdki w namierzone słuchem cele.
Wszystkie shurikeny znalazły się już w powietrzu, kiedy z lewej rozległ się krzyk sygnalizujący, że został wykryty. Caine rzucił piąty pocisk w miejsce, skąd dobiegł odgłos, i skoczył do przodu akurat w chwili, gdy zaczęto do niego strzelać. Strzałki chybiły celu, natomiast świst wystrzałów pozwolił Caine’owi ustalić pozycję kolejnego napastnika. Przekoziołkowawszy kilka metrów, wylądował na kolanach i natychmiast cisnął kolejną gwiazdkę. Ktoś wydał nieartykułowany okrzyk i Allen ponownie przywarł do ziemi.
Zamarł, nasłuchując uważnie. W lesie zapanowała cisza. Czyżby nacierało sześciu, a nie siedmiu przeciwników, jak początkowo sądził?
Nagle włączył się nadajnik na nadgarstku: „Bandyta za osłoną, namiar dwadzieścia pięć stopni”.
A więc jednak był siódmy... ale żeby skorzystać z informacji, Allen musiał dokładnie określić, gdzie jest północ. Potrafił to zrobić bez większego trudu, wystarczyło się tylko odpowiednio skoncentrować. Tam?... Tak. Dwadzieścia pięć stopni na wschód... to tutaj. Dziesięć stopni od jednego z już trafionych. Wsunął palec pod mankiet rękawa i nadał: „Określ osłonę bandyty”.
Nie nadeszła żadna odpowiedź. Zapewne nieprzyjaciel przyczaił się za jakimś niewielkim krzakiem, rozważał Allen. Duże drzewa były tu rzadkie, a krzew zapewniał skuteczniejszą ochronę niż byle drzewko.
Ukrywa się przed wzrokiem ślepego? Taka osłona nie daje gwarancji właściwego trafienia shurikenem. Caine właśnie sięgał po procę, gdy niespodziewany szelest, zaledwie w odległości metra, zmusił go do natychmiastowej reakcji.
Schylił głowę i wykonał przewrót, z całych sił wyrzucając nogi, aby trafić nimi napastnika, który bez wątpienia znajdował się z przodu. Stopy natrafiły na coś twardego, a uderzenie odrzuciło przeciwnika do tyłu. Skoczył za nim, sięgając po nunczaku i zamierzając się do ciosu w miejsce, skąd dobiegał odgłos upadku. Trzydziestocentymetrowy drążek z wyjątkowo twardego drewna świsnął, przecinając powietrze niczym piła mechaniczna, i z głuchym trzaskiem trafił w cel. Kiedy Caine chwycił gwiazdkę, tak by jedno z ostrzy wystawało spomiędzy palców, i zamierzył się do ostatecznego uderzenia, jego uszu dobiegł wibrujący dźwięk gwizdka. Zsunął gogle i nagle oślepiło go dzienne światło. Spojrzał na leżącego przeciwnika.
Rafe Skyler był potężnym mężczyzną, a w ciężkim pancerzu wyglądał wprost monstrualnie.
- Cieszę się, że nie widziałem cię w akcji - rzekł żartobliwie Caine. - Wyglądasz jak ogromne powiększenie chrząszcza.
Skyler zachichotał wstając.
- Ktoś mniejszy mógłby uznać to za obrazę - rzekł, zdejmując hełm i oglądając go uważnie. Na górnej części widniał jaskrawoczerwony znak długości kilku centymetrów. - Dobry cios - rzekł z aprobatą. - Bezpośrednie trafienie z siłą mogącą strzaskać czaszkę Ryqrila. - Opuścił głowę i spojrzał na napierśnik, gdzie obcasy Allena pozostawiły dwa półkoliste ślady. - Nieźle.
- Oczywiście nie powinieneś dopuścić go tak blisko siebie -rozległ się czyjś głos za plecami Caine’a.
Ziemianin odwrócił się, czując przypływ mieszanych uczuć, które wiązały się z osobą Damona Lathe’a - dowódcy oddziału blackcollarów, a obecnie szefa wszystkich komandosów na Plinry. To właśnie Lathe co najmniej dwukrotnie ocalił Allenowi życie i pomógł mu w realizacji z pozoru niewykonalnej misji zleconej przez ziemski ruch oporu.
Z drugiej jednak strony nierzadko okłamywał i zwodził Caine’a, a co więcej w czasie przeprowadzania akcji wyznaczył mu rolę nic nie znaczącego pionka. Ale jednocześnie przez ostatnich siedem miesięcy nikt inny tylko Lathe kierował jego poczynaniami w nowo powstałej akademii blackcollarów na Plinry.
A podczas nauki aż roiło się od testów w rodzaju tego, który właśnie przeszedł.
Dowódca komandosów podszedł do Allena i Skylera.
- Nie najgorzej - orzekł. - Trzech zabiłbyś na miejscu shurikenami, a dwóch umarłoby po paru godzinach. Z ostatnim jednak ledwie sobie poradziłeś. Wracajmy do domku myśliwskiego i przejrzyjmy taśmy.
Skyler uważnie spoglądał w niebo. Caine podążył za jego wzrokiem i wysoko w górze wypatrzył ciemny punkcik.
- Uśmiechnij się do kamer naszych przyjaciół z sił bezpieczeństwa.
Allenowi przez moment przebiegł przez głowę pomysł przesłania im jakiegoś nieprzyzwoitego gestu, lecz zrezygnował z realizacji zamiaru. Schowawszy shuriken do sakiewki, podążył za Lathe’em. Wokół nich „zabici” wracali do życia, przygotowując się do walki z kolejnym przeciwnikiem.
Caine obserwował na ekranie monitora swoje zachowanie podczas akcji.
Przypominając sobie, co wtedy myślał, słuchał komentarzy i uwag Lathe’a:
- Tutaj zawahałeś się pół sekundy przed rzutem... Skyler mógł poruszać się naprawdę cicho, ale powinieneś wyczuć, że się zbliża... Spóźniona reakcja, chociaż nie najgorsza.
Taśma skończyła się i Allen rozprostował dłonie zaciśnięte w pięści.
- Jaki jest zatem werdykt? - zapytał. - Promujecie nas teraz, czy muszę poczekać, aż „Nova” ponownie skieruje się w stronę Ziemi?
Lathe wsparł łokcie na blacie stołu i pocierając palcem sygnet, spojrzał prosto w oczy Ziemianina. Ten zaś opuścił wzrok, wpatrując się w pierścień: srebrzystą głowę smoka z przypominającym skrzydło nietoperza grzebieniem sięgającym knykcia i płonącymi rubinowymi oczami oznaczającymi, że noszący go komandos to dowódca. Sygnet świadczył o zasługach i ogromnych umiejętnościach... a dla Caine’a stanowił cel, do którego dążył, doskonaląc swoje umiejętności.
- Chciałbyś nosić takiego smoka, prawda? - zapytał blackcollar, jakby czytając w jego myślach.
- Nie, chyba że na niego zasłużę.
Lathe niemal niedostrzegalnie wzruszył ramionami, wciąż nie spuszczając wzroku z młodzieńca.
- Moglibyśmy w twoim wypadku zrobić wyjątek, pod warunkiem znalezienia pasującego na ciebie pierścienia.
- Co mi to da? - parsknął Caine. - Chcę być blackcollarem, a nie tylko sprawiać wrażenie blackcollara. Dowódca zacisnął usta.
- Gdybyśmy dysponowali reaktolem, ty otrzymałbyś go jako pierwszy. Dobrze o tym wiesz.
Adept potakująco kiwnął głową. Reaktol - substancja, która odegrała najważniejszą rolę w realizacji projektu mającego na celu stworzenie blackcollarów. Podawana w odpowiedni sposób na stałe wpływała na układ nerwowy, dwukrotnie zwiększając szybkość reakcji. Reaktol i tylko on umożliwił blackcollarom skuteczną walkę z Ryqrilami przy użyciu jakże prostej broni. Posługiwanie się shurikenami i nunczaku pozwalało uniknąć wykrycia przez czujniki sygnalizujące, że ktoś ma przy sobie laser lub metalową broń. Szybkość zdobyta dzięki reaktolowi i wspaniała celność czyniły blackcollarów niebezpieczniejszymi, niż można by przypuszczać.
Ale na Plinry brakowało reaktolu i nic nie wskazywało na to, że pozostał gdziekolwiek na terenie DIT-u... i jeśli to prawda, pierwsza generacja blackcollarów będzie zarazem ostatnią.
Lathe znowu zaczął mówić, więc Caine porzucił kłębiące się w głowie myśli.
- Ale bez niego ty i twoja drużyna osiągnęliście już szczyt możliwości. Jeżeli więc chcesz pomówić z Lepkowskim na temat przygotowań do wyprawy, chyba nadszedł odpowiedni czas.
Allen oblizał wargi. Zbliżał się moment, na który czekał od roku... Chwila, gdy opuści stosunkowo bezpieczne Plinry i samodzielnie stanie do walki z Ryqrilami i ich marionetkowymi władzami Ziemi.
Ale nie było mowy, by okazywać emocje w obecności Lathe’a.
- Świetnie - odpowiedział wstając. - Czy generał jest wciąż u siebie?
- Będzie jeszcze przez dwie godziny. Później prom zabierze go z powrotem. Allen kiwnął głową.
- W porządku. Do zobaczenia.
Pokój Avrila Lepkowskiego w domku myśliwskim Hamner był niewielki i surowo umeblowany, co miedzy innymi wynikało z faktu, że w ciągu ostatniego roku generał spędził tu nie więcej niż sześć dni. Całe wyposażenie wnętrza to: łóżko, biurko z parą krzeseł, komputer z systemem kodowania, ściągnięty tu z jednego z krążowników klasy Nova, które Lathe i jego blackcollarowie wydobyli z ukrycia tuż pod nosem Ryqrilów. I oczywiście jeden ze stale używanych wygniataczy pluskiew, który swym kształtem przypominał grzyb. Caine z powątpiewaniem popatrzył na ten przyrząd. Co prawda sprawnie funkcjonujący wygniatacz uznawano za stuprocentowo pewne zabezpieczenie przed wszelkimi znanymi elektronicznymi urządzeniami podsłuchowymi, lecz nie będzie to trwało wiecznie. Niestety, jego nieskuteczność wyjdzie na jaw dopiero poniewczasie.
- Zaraz porozmawiamy, Caine - rzekł generał, zajęty studiowaniem czegoś, co wyświetlał monitor.
Allen skinął w milczeniu i zajął miejsce na krześle, z którego nie widział ekranu. To, nad czym pracował Lepkowski, zapewne nie było przeznaczone dla oczu Caine’a. Zarówno generał, jak i Lathe skrupulatnie dbali o zachowanie wielu spraw w tajemnicy. Jeśli nie zachodziła taka potrzeba, nikt nie zdradzał sekretów tylko dla zaspokojenia czyjejś ciekawości. I nigdy nie należało dwukrotnie pytać o to samo.
Po minucie generał westchnął ciężko i odchylił się w krześle.
- Niech ich wszystkich diabli porwą - mruknął.
- Jakieś kłopoty?
- Tak, ale jak na razie niezbyt poważne. W czasie ostatniego lotu wywiadowczego „Karachi” udało się ustalić, że front z Chryselli znów się przesunął. W związku z tym cholerni Ryqrilowie zmienili trasy swoich konwojów. A to oznacza, że także i my będziemy musieli przesunąć nasze szlaki w stronę Navarre, a może nawet Nowego Morocco, jeśli nie chcemy natknąć się na jakąś większą jednostkę.
Allen skrzywił się. Potężna machina wojenna Ryqrilów, która trzydzieści lat temu zgniotła DIT, od jakiegoś czasu działała na terytoriach należących do rasy Chryselli, a te kosmate kule z nogami na razie wytrzymywały napór wrogów. Była to jedyna okoliczność umożliwiająca swobodne poruszanie się trzem krążownikom Lepkowskiego. Ryqrilowie nie mogli sobie bowiem pozwolić na wycofanie odpowiednich sił z frontu i skierowanie ich przeciwko flocie rebeliantów. Ale gdyby tylko jakaś duża jednostka obcych natknęła się na okręt ludzi, z pewnością by go zaatakowała.
- Będzie miał pan jakieś problemy z dotarciem na Ziemię?
Lepkowski zaprzeczył ruchem głowy.
- Żadnych. Ziemia leży z dala od tras obcych. Słyszałem, że razem ze mną leci twój oddział.
- Wieści rozchodzą się bardzo szybko - odrzekł Caine. Oczywiście to Lathe zameldował już o zakończeniu edukacji całej drużyny. - Proszę powiedzieć, generale, czy nie wie pan, gdzie na Ziemi mogły się jeszcze zachować tajne dane wojskowe?
Brwi Lepkowskiego uniosły się nieznacznie.
- Jakiego rodzaju dane masz na myśli? Allen wziął głęboki oddech, nagle ogarnięty obawą, czyjego słowa nie zabrzmią niedorzecznie lub zbyt chełpliwie.
- Może mnie pan wyśmieje, ale chcę odszukać formułę reaktolu. Substancji niezbędnej dla prawdziwych blackcollarów.
Jeśli nawet Lepkowski uznał ten pomysł za absurdalny, nie okazał tego po sobie. Przez długą chwilę przyglądał się Caine’owi, z twarzą nieruchomą jak maska. Wreszcie wzruszył ramionami.
- Nie ma to jak rozpocząć od samego szczytu listy priorytetów. Niewątpliwie zauważyłeś, że przez ostatnich trzydzieści lat wielu już poszukiwało tego skarbu, a nie istnieje żaden dowód, iż komukolwiek się to udało.
Rzeczywiście, Allen często o tym myślał.
- Może szukali w niewłaściwym miejscu - rzekł optymistycznym tonem.
- Spodziewasz się, że ja potrafię wskazać ci odpowiednie?
- Wiem, że przed wkroczeniem Ryqrilów dowodził pan sektorem, w którego skład wchodziła także Ziemia. Z pewnością zna pan więc rozmieszczenie laboratoriów chemoenergetycznych w tym rejonie?
Generał uśmiechnął się kwaśno.
- Chemoenergetyka. Od lat nie słyszałem tego określenia. Twoi ziemscy nauczyciele mieli zapewne coś wspólnego z tajemnicami wojskowymi.
- Jednym z nich był generał Morris Kratochwil.
- Kratochwil. - Zmarszczki wokół oczu Lepkowskiego wydały się głębsze. - Dobry człowiek... Nie, Caine, wzór chemiczny reaktolu nie mógł zachować się w żadnym z naszych laboratoriów, wszystkie bowiem zniszczyliśmy, aby nie wpadły w łapy Ryqrilów. Jeśli jeszcze gdzieś istnieje, to ewentualnie tylko w jednej z Siedmiu Sióstr.
Allen zmarszczył brwi. Spotkał się już z tym określeniem...
- Chodzi o dawne rozbudowane stanowiska dowodzenia, prawda? Wygląda na to, że mieliście po jednej z Sióstr na każdym kontynencie.
- Zgadza się - przytaknął generał. - Właśnie tam powinny być ukryte najistotniejsze tajemnice. Niestety... No cóż, sprawdzimy. - Ponownie nachylił się w stronę monitora i zaczął wystukiwać coś na klawiaturze. - Dysponujemy mapami Ziemi sporządzonymi z orbity podczas ostatniego przelotu, kilka miesięcy temu. Trzydzieści lat to długi okres, ale może coś pozostało chociaż z jednej z Sióstr...
Po kilku minutach obaj niemal stracili nadzieję. W miejscu sześciu spośród siedmiu baz widniały tylko kratery.
Lecz siódma...
- Prawie nie naruszona - wyszeptał Lepkowski, gdy analizował powiększenia obrazu i rekonstrukcje topograficzne. -Niewiarygodne. Jak mogli o niej zapomnieć?
- Gdzie dokładnie znajduje się to stanowisko?
Generał wprowadził polecenie i pod zdjęciem pojawił się opis.
- Dokładnie tutaj - rzekł, wskazując płaski szczyt wysokiego wzniesienia. - Góra Aegis, jakieś trzydzieści kilometrów na zachód od Denver, w Ameryce Północnej. Główna autostrada przebiega na północ od tego miejsca, a wejście znajduje się gdzieś w tych okolicach.
Allen wpatrywał się w ekran. Nie dostrzegł żadnych deformacji powierzchni, żadnego krateru.
- A cóż to takiego? - zapytał, wskazując kilka wyraźnych plam po północnej stronie.
- Hm... Wygląda jak ślady po pociskach neutronowych. Zapewne jeszcze z czasów wojny, nie sprawiają bowiem wrażenia świeżych.
- Czy na skutek ich wybuchów baza mogła zostać unieszkodliwiona?
- Nie, tego rodzaju pociski nie zdołałyby zniszczyć Aegis. Ale masz rację, w jakimś stopniu musiała zostać zniszczona. Ryqrilowie z pewnością nie pozostawiliby samemu sobie w pełni obsadzonego i uzbrojonego stanowiska dowodzenia, z którego przeciwnik kontrolowałby tak przecież ważny strategicznie obszar.
- Może wcale nie musieli jej unicestwiać - podsunął Ziemianin. - Wtargnęli jedynie do środka i zlikwidowali opór.
- W takim wypadku daj sobie spokój z planami dostania się do wewnątrz. - Lepkowski potarł brodę. - Trudno w to jednak uwierzyć. Jeśli natomiast baza została zabezpieczona, nikt już nie mógł tam wejść.
Caine zagryzł wargę.
- Może więc te zabezpieczenia zawiodły, bo znajdujący się w środku zrezygnowali z oporu i po prostu poddali się bez walki.
Lepkowski długo milczał. Wreszcie zaprzeczył ruchem głowy.
- Nie, to także nie brzmi przekonywająco. Kratochwil dobrowolnie nie oddałby w ręce wroga Aegis. Ani nie zrobiłby tego dowódca obrony.
Znów na pewien czas zapanowała cisza.
- Więc ostatecznie co mi pan radzi? - zapytał wreszcie Allen. - Czy w ogóle jest sens rozpoczynać tam poszukiwania?
- Twoje szansę, w najlepszym wypadku, są niewielkie. Bez względu na to, czy Aegis opuszczono, zniszczono, czy też znajdują się w nim Ryqrilowie, prawdopodobieństwo dostania się do środka niemal nie istnieje. Chyba że z czyjąś pomocą... ale nie mam pojęcia, co zastaniesz na tym obszarze.
- Może znajdę tam jakieś wsparcie. Gdzieś w centralnej części kontynentu podobno wciąż działają blackcollarowie. Wiem, że moi zwierzchnicy z ruchu oporu utrzymywali, co prawda ograniczone, kontakty z amerykańską grupą noszącą nazwę „Torch”.
- I sądzisz, że można by na nich liczyć? Caine wzruszył ramionami.
- Z tego co słyszałem, kiedy opuszczałem Ziemię, nadal byli aktywni. Podobno wyjątkowi fanatycy, gotowi na wszystko, żeby tylko pozbyć się obcych.
Lepkowski pokręcił głową.
- Na twoim miejscu nie starałbym się do nich zbliżyć. Nigdy nie należy ufać fanatykom.
- Bo zaślepieni podejmują niepotrzebne ryzyko?
- Dlatego, że momentalnie się na ciebie rzucą, jeśli tylko zejdziesz nawet pół kroku z określonej przez nich „właściwej drogi”.
Allen wypuścił powietrze przez zaciśnięte zęby.
- Cóż... Czy gdzieś na terytorium DIT-u istnieje miejsce, w którym miałbym większe szansę? Może na przykład na Centauri A?
- W centrum treningowym blackcollarów? Wykluczone. Planeta została zbombardowana tak dokładnie, że zapewne wkrótce cała ulegnie zlodowaceniu. Ryqrilowie zbyt wiele doświadczyli w walce z blackcollarami, żeby dopilnować, by już nigdy nie mogli powrócić na Centauri.
Z pewnością obcym zależało na definitywnym pozbyciu się komandosów. Allen widział, do czego ci wojownicy są zdolni w walce z Ryqrilami i ulojalnionymi przez nich ludźmi. Obraz ten przywiódł mu na myśl powody, dla których postanowił podjąć się właśnie takiego zadania.
- W porządku - powiedział powoli. - A więc pozostaje tylko Aegis. Może mi pan udzielić jakichś bardziej szczegółowych informacji o tym obiekcie? Interesuje mnie dokładne położenie, system obrony, cokolwiek.
- Niewiele mogę ci powiedzieć. - Generał wskazał na ekran. - Wejście jest w pobliżu autostrady. Tunel, ciągnący się pod granią, ma jakieś trzy kilometry długości. Jest na tyle szeroki, że mieściły się w nim myśliwce, które wytaczano na autostradę, skąd startowały.
- Ile ich tam mogło być?
- Samolotów? Sądzę, że około setki, może nawet więcej. Ale prawdopodobnie żaden nie ocalał. Wszystkie zostały zestrzelone podczas walk poprzedzających desant Ryqrilów.
- A czy któryś z obrońców zdołałby dostać się z powrotem do bazy, dysponując odpowiednimi kodami?
- Takich kodów wcale nie było. Mówiłem przecież, że nikt nie mógł wejść do środka. Jeśli ktoś znajdujący się wewnątrz nie odblokuje wejścia, z zewnątrz jest to niewykonalne. Co jeszcze? Pod hangarami zbudowano osiem kondygnacji dla personelu i jeszcze jedną, gdzie znajdowały się generatory fuzyjne, turbina gazowa oraz zbiorniki paliwa. Wodę czerpano ze studni artezyjskich, a powietrze docierało przez tunele wentylacyjne z kilkunastoma systemami jego filtracji. Żywności, paliwa i części zamiennych miało wystarczyć na co najmniej piętnaście lat i to wszystko dla pełnej obsady liczącej dwa tysiące oficerów oraz personelu pomocniczego.
Ziemianin zdziwiony pokręcił głową.
- To bardzo rozbudowana baza. A czy były tam jakieś tunele ewakuacyjne?
- Jeden, ale nie brałbym go pod uwagę. Miał automatycznie ulec zawaleniu, gdy stanowisko opuszczą ostatni obrońcy.
- Albo zrobiono to celowo, od środka.
- Zgadza się. Niewielka załoga zdołałaby przeżyć w Aegis nawet do chwili obecnej. Jeśli utracili możliwość obrony, Ryqrilowie mogli zrezygnować z prób definitywnego wyeliminowania garstki nieprzyjaciół... Nie. To nie takie proste. Nie zostawiliby na kontrolowanym przez siebie terenie grupy potencjalnych rebeliantów, na dodatek mających oparcie w funkcjonującej bazie wojskowej.
- Chyba że nie mają pojęcia, jak się do niej dobrać...
- Rzecz w tym, że niemal każdy w Denver wiedział, gdzie znajduje się wejście - zauważył generał. - Właściwie nie było zamaskowane. Szczerze mówiąc, wydaje mi się, że po zakończeniu wojny usytuowano tam niewielki obóz.
Allen nie dostrzegł niczego podobnego, oglądając powiększenie.
- Posterunek Ryqrilów czy osada fanatyków oddających hołd martwej fortyfikacji?
- Nie ma się z czego śmiać. To rzeczywiście może być coś równie niedorzecznego. - Lepkowski wskazał punkt oddalony kilka kilometrów na zachód. - Miasteczko wygląda na zamieszkane, chociaż tunel łączący je z autostradą do Denver niewątpliwie uległ zawaleniu. Nie wiem jak ty, ale ja z pewnością nie chciałbym żyć w takiej izolacji.
- Chyba że obcy pozwolili im na korzystanie z samochodów powietrznych. A jak przedstawia się sprawa kanałów wentylacyjnych, o których pan wspominał? Czy ktoś mógłby dotrzeć do środka tą drogą?
- Owszem, ale pod warunkiem, że dysponuje całą armią szaleńców. Zainstalowano tam co najmniej osiem rodzajów różnych czujników i trzy niezależne, aktywne i pasywne, systemy obronne. Praktycznie nie ma możliwości ich sforsowania.
- Po trzydziestu latach...
- Większość tych systemów przetrwa w dobrym stanie jeszcze wiek lub dwa.
Allen zacisnął usta. Z każdą chwilą zamysł tracił na realności. Ziemianin już chciał przyznać to głośno, lecz Lepkowski go ubiegł.
- Wiesz, Caine, im dłużej się zastanawiam, tym głębiej jestem przekonany, że ta niebezpieczna misja byłaby tylko stratą czasu. Jeśli Ryqrilowie nie potrafili dostać się do wnętrza, tobie także się to nie uda, natomiast w przypadku, gdy oni to już zrobili, nie ma sensu nawet próbować. Może lepiej skoncentrować się na czymś mniej ambitnym.
Czymś łatwiejszym dla nowicjusza? Nawet jeśli nie o tym myślał generał, Caine poczuł się urażony.
- Dziękuję za radę - odpowiedział, tłumiąc w sobie oburzenie. - Ale najwyżej zmarnuję własny czas. A sądzę, że nie zaszkodzi przyjrzeć się Aegis z bliska.
Lepkowski wzruszył ramionami.
- To twój oddział i twoja decyzja. Ale jesteś szalony, skoro w ogóle bierzesz pod uwagę podjęcie się tego zadania. Allen uśmiechnął się, słysząc te słowa.
- Bardziej niż pan, który krąży między gwiazdami niczym kaczka, aż prosząca się o ustrzelenie? Chciałbym jednak, aby moje szaleństwo pozostało tajemnicą - dodał, odruchowo spoglądając na szumiące urządzenie antypodsłuchowe. - Także mój oddział nie pozna celu, dopóki nie stanie się to konieczne. Dobrze by było, żeby w ogóle nikt się o tym nie dowiedział.
- Nawet Lathe?
- Nie. Niech pan sobie przypomni, jaki on jest tajemniczy. Generał spojrzał Ziemianinowi prosto w oczy.
- To chyba zupełnie co innego. Lathe pełni funkcję dowódcy.
- Tutaj tak. Ale nie na Ziemi.
Przez chwilę Lepkowski mierzył go wzrokiem, a czoło przecięły mu głębokie zmarszczki. Wreszcie wzruszył ramionami.
- Chyba rozumiem, co czujesz. Przecież po raz pierwszy sam będziesz dowodził. No cóż... Powodzenia. Jeśli jeszcze potrzebowałbyś z mojej strony pomocy, powiedz tylko.
- Dziękuję, ale wydaje mi się, że najważniejszą rzeczą, jaką może nam pan zapewnić, jest bezpieczny przelot na Ziemię. Resztą zajmiemy się już sami.
„Resztą zajmiemy się już sami”, powtarzał sobie Caine, gdy wrócił do swojego pokoju. Wszelkie informacje na temat Denver, posiadane przez generała i blackcollarów, pochodziły sprzed co najmniej trzydziestu lat. Jego zespół będzie więc musiał sam dowiedzieć się wszystkiego, gdy dotrą na miejsce.
I trzeba mieć nadzieję, że miejscowe siły bezpieczeństwa nie zareagują zbyt szybko.
Test, jakiemu poddany został Caine, obserwowany nawet z wysokości siedmiu kilometrów, robił i tak ogromne wrażenie. Prefekt Janus Galway - szef sił bezpieczeństwa Plinry -dwukrotnie obejrzał taśmę, zanim zwrócił się do swojego asystenta:
- Czy Ryqrilowie widzieli kopię tego? - zapytał. Ragusin z wyraźną dezaprobatą wzruszył ramionami.
- Tak, taśmę i wszystkie pozostałe materiały. Ale mimo to nie zmienili rozkazów.
Polecenie było jasne i nie pozostawiało nawet cienia wątpliwości:
„Obserwować wszelką działalność w obozie treningowym blackcollarów, ale nie interweniować”.
Galway dwukrotnie już usiłował wpłynąć na zmianę tej decyzji, lecz obcy wciąż odmawiali wysłuchania jego racji. Czyżby tak bardzo obawiali się owych trzech krążowników, że byli gotowi tolerować wojskową szkołę na okupowanym przez siebie terenie? Na miłość boską, szkołę zorganizowaną przecież przez niezwykle niebezpiecznych wojowników.
- Mogło być gorzej - Ragusin przerwał jego rozmyślania. - Na szczęście nie szkolą prawdziwych blackcollarów. Analizy wskazują, że refleks Caine’a poprawił się zaledwie o kilka procent. To samo dotyczy pozostałych uczniów.
Prefekt pokiwał głową. Wiedział o wszelkich zmianach znacznie więcej niż ktokolwiek inny na Plinry. Centrum szkoleniowe w ciągu ostatnich miesięcy zbyt często spędzało mu sen z powiek i odwracało uwagę od pozostałych rutynowych obowiązków. Nadchodziły raporty o rozrastaniu się młodocianych gangów w biedniejszych dzielnicach Capstone. Nie miał nawet czasu ich przejrzeć. Po smutnych dla władz doświadczeniach wzmacniano także mur zabezpieczający Piastę, lecz tę sprawę również zaniedbał. Ryqrilowie postrzegali Lathe’a jedynie jako świetnego partyzanta i jak długo tkwili w przekonaniu, że kontrolują działalność szkoły oraz jej uczniów, tak długo blackcollarowie nie stanowili ich zdaniem większego zagrożenia ani dla Plinry, ani całego imperium.
Tak nakazywała logika. Galwaya nie przekonywało jednak podobne tłumaczenie.
Jeszcze raz obejrzał nagranie. Póki co nie dysponował szczegółowymi danymi, lecz przeczucie podpowiadało mu, że Caine zdał egzamin.
- A więc zakończył edukację. Dokąd się teraz uda? Z kim?
- Mogę tylko spekulować na ten temat, ale moja wersja wydaje się prawdopodobna - powiedział Ragusin, sięgając po jedną z kartek z całej sterty, którą przez cały czas nosił ze sobą. - „Novak” za pięć dni opuszcza orbitę. Rusza na oblot swojej części DIT-u. Zatrzymuje się na Hegirze, Jupiterze, Nowym Calais, Ziemi, Shilohu, Magnie Greacii, Carno i Bullhead. Caine zapewne postara się być na jego pokładzie.
- Wiemy coś o jakichś pasażerach?
- Stąd wyleci około trzydziestu biznesmenów, którzy udają się na różne planety, a więc po drodze będzie następowała wymiana. Wszyscy nasi ludzie zostali bardzo dokładnie sprawdzeni.
Galway ze smutkiem pokiwał głową. Przed pojawieniem się Caine’a i krążowników klasy Nova tylko urzędnicy i garstka ulojalnionych biznesmenów mogła odbywać międzygwiezdne podróże. Po ostatnich wydarzeniach okręty generała Lepkowskiego i wywalczone ustępstwa ze stroną Ryqrilów zburzyły ten porządek, zmieniając obowiązki prefekta, dotychczas przyprawiające go o niewielki ból głowy, a teraz stanowiące absolutny koszmar. Galway wiedział, że głównym celem generała nie jest przewożenie ludzi interesu, lecz siły bezpieczeństwa nie dysponowały odpowiednimi możliwościami, żeby zapobiec przerzucaniu tą drogą broni, szpiegów czy sabotaży stów.
Znowu zdał sobie sprawę ze swej bezsilności.
- Cóż, trudno - westchnął. - Ewentualni towarzysze Caine’a?
- Najprawdopodobniej: Woody Pittman, Stef Braune, Doon Colvin i Mai Alamzad. Niemal wszystkie ćwiczenia odbywali wspólnie.
Nazwiska były mu znajome: cała czwórka to miejscowe dzieciaki, które związały się z blackcollarami podczas kursu sztuki wojennej zorganizowanego siedem lat temu. Jedno z nich zapamiętał także z innego powodu.
- A co z prawdziwymi komandosami? Czy należy przewidywać, że Lathe wyśle z Caine’em któregoś ze swoich ludzi?
- Wydaje mi się, że nie można tego wykluczyć, ale jak na razie nic na to nie wskazuje. Trudno się także zorientować, na którą planetę Caine zamierza lecieć.
- Na Ziemię.
Galway nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Urodzony, wychowany i włączony do ruchu oporu w Europie, z pewnością wróci do domu, żeby rozpocząć prywatną wojnę. Osiem parseków od Plinry... To oznaczało, że prefekt może zamknąć sprawę, popatrzeć na odlatujący prom kosmiczny, a później wymazać wszystko z pamięci.
Nie potrafił jednak tak postąpić.
Sięgnął do interkomu i połączył się z oficerem dyżurnym, zajmującym się monitorowaniem blackcollarów.
- Potrzebna mi lokalizacja czterech uczniów: Pittmana, Braune’a, Colvina i Alamzada. Odpowiedź otrzymał po chwili oczekiwania.
- Wszyscy są w obozie w Hamner. Braune od piątej rano, pozostali od siódmej.
Galway spojrzał na zegarek. Dochodziła siedemnasta, a więc pozostawali na miejscu już od kilkunastu godzin. Jeśli Lathe będzie się trzymał zwykłej taktyki, wkrótce odeśle ich do Capstone.
- Proszę o natychmiastową informację, jeżeli któryś z nich lub Caine zmieni miejsce pobytu - polecił oficerowi i przerwał połączenie. - Ragusin - zwrócił się do adiutanta - przygotuj dwa samochody z kierowcami. Spotkamy się na zewnątrz. Przywieziemy towarzystwo na pożegnalną pogawędkę.
- Wszystkich?
- Tak będzie bezpieczniej. Poza tym chciałbym zobaczyć na własne oczy, jak Caine zmienił się w ciągu ostatnich siedmiu miesięcy.
Ragusin wyszedł. Otworzywszy szufladę biurka, Galway wyjął laser w kaburze i przytroczył sobie do pasa. Jeśli uczniowie dobrowolnie zechcieliby z nim pojechać, ta broń się nie przyda, lecz nie zaszkodzi przyjrzeć się reakcjom na obecność uzbrojonych agentów sił bezpieczeństwa wkraczających na teren blackcollarów.
Zapewne ten eksperyment nie spowoduje niczyjej śmierci, ale jeśli... No cóż, należało i to brać pod uwagę.
Caine siedział w jadalni domku myśliwskiego, studiując orbitalne mapy Denver dostarczone przez Lepkowskiego, gdy Jensen przyniósł sensacyjną wiadomość.
- Galway chce mnie widzieć? - zmarszczył brwi, wysłuchawszy blackcollara i czując uścisk w dołku. - Dlaczego?
Jensen palcami przesunął po blond włosach.
- Podobno, zanim odlecicie na Ziemię, zamierza zabrać ciebie i twoją drużynę do Piasty na rutynową rozmowę.
Allen skrzywił się.
- Nie ma to jak robić coś w tajemnicy przed przeciwnikiem, prawda?
Komandos wzruszył ramionami.
- Galway zawsze był dobry w przewidywaniu czyichś zamiarów. To tylko jedna z niedogodności, które musimy znosić.
- Tak. Uważasz, że powinienem z nim pojechać?
- Decyzja należy do ciebie. Ale chyba nie daje ci wyboru, skoro już zapakował twoich ludzi.
- To prawda - przyznał Caine wstając. W ciągu ostatniego roku Jensen niemal obsesyjnie cenił lojalność wobec towarzyszy, więc z pewnością nie zaaprobował wahania Allena, który brał pod uwagę możliwość pozostawienia czterech podkomendnych w rękach prefekta. - Mógłbyś poprosić kogoś, żeby zabrał to do mojego pokoju? Nie chciałbym, żeby siły bezpieczeństwa z góry wiedziały, jaki rejon nas interesuje.
- Jasne. Uważaj na siebie. Powodzenia.
Galway stał przy jednym z samochodów, kiedy Caine wyszedł z domu. Ziemianin zauważył, że w drugim pojeździe na tylnym siedzeniu znajduje się już trzech jego podwładnych, a z przodu dwóch agentów w szarych mundurach. Czwarty uczeń siedział w aucie prefekta.
- Caine - przywitał Allena Galway. - Zapewne Jensen powiedział już panu, o co mi chodzi.
- Tak. I dobrze by było, żeby rozmowa trwała krótko.
- Rozumiem. Przygotowania związane z wyprawą z pewnością są bardzo absorbujące.
Ziemianin powstrzymał się od komentarza.
- Proszę pamiętać, że Lathe będzie zmuszony przedsięwziąć odpowiednie środki, jeśli zbyt długo pozostaniemy w Piaście.
- Zatrzymam was najwyżej na dwie godziny - zapewnił Galway. - Możemy już ruszać?
Caine usiadł obok Pittmana, za prefektem i żołnierzem-kierowcą. Milczał przez całą, liczącą szesnaście kilometrów, drogę do granic Capstone - stolicy Plinry. Jego towarzysz zachowywał się podobnie. Kiedy auta jechały już wśród zabudowań w kierunku dzielnicy rządowej, Galway na wpół odwrócił się na siedzeniu i zmierzył pasażerów wzrokiem.
- Obaj panowie poczyniliście zadziwiające postępy w ciągu ostatnich miesięcy - zauważył. - Szczególnie ta walka na ślepo musiała być ciężka, ale świetnie sobie poradziliście.
Dłonie Allena, spoczywające na udach, złożyły się w sygnał blackcollarów: „bez hałasu”. Pittman prawidłowo odczytał znak i nie odezwał się ani słowem.
Przed nimi wyrosła szara ściana oddzielająca Piastę od reszty miasta. Stanowiła symbol obecności Ryqrilów, lecz dla Caine’a oznaczała także słabość obcych. Blackcollarowie Lathe’a raz już sforsowali tę przeszkodę, pomimo czujników, systemów obronnych i straży. Wiedział, że gdy zajdzie taka potrzeba, przedostaną się ponownie.
Uspokajając się w myślach, zdołał unormować rytm serca, gdy zamknięto za nimi bramę.
Prefekt ponownie odwrócił się do niego.
- Zapewne wyruszacie za kilka dni - zagadnął. - Macie na myśli jakieś konkretne miejsce?
- Antarktykę - odpowiedział Allen. -A dokładniej płaskowyż Hollick-Kenyon. Jeśli chodziło panu tylko o zadawanie pytań, mogliśmy nie opuszczać domku myśliwskiego.
- To prawda, ale nie dałoby się tam załatwić wszystkiego. Na przykład zrobić nowych zdjęć, utrwalić linii papilarnych i wzorów siatkówek. Do waszych akt.
- I na eksport?
Usta Galwaya wykrzywiły się w grymasie.
- Ryqrilowie bardzo się panem interesują, podobnie jak i resztą pańskich kolegów - dodał, spoglądając na Pittmana. -Wprost uwielbiają czytać o postępach, jakie czynicie.
Caine nie odpowiedział.
Pięciu uczniów pojedynczo trafiało do sali przesłuchań, uprzednio już przygotowanej przez Galwaya. Ragusin zajął się zdejmowaniem odcisków, wzorów siatkówek, robieniem zdjęć. Prefekt zaś zalewał mężczyzn nie ustającym potokiem pytań. Właściwie w przypadku Caine’a i trzech spośród jego towarzyszy był to tylko monolog, co zresztą wcale nie dziwiło prefekta. Sądził, że dzięki analizom reakcji dowie się wiele, nawet nie uzyskawszy jednej odpowiedzi na pytanie. Przesłuchiwani wiedząc o tym, starali się jak najmniej po sobie pokazywać. Całe więc przedsięwzięcie zdawało się marnowaniem czasu... Tyle tylko, że prefekt miał nadzieję, że rozmowa z piątym blackcollarem potoczy się zupełnie inaczej niż z pozostałymi.
I nie przeliczył się w swoich założeniach.
- Odlatujecie na pokładzie „Novaka” za pięć dni, prawda?
Siedzący przy urządzeniu do zdejmowania wzoru siatkówki, Woody Pittman przytaknął. Miał zaciśnięte usta i był wyraźnie zdenerwowany. Galway odczuł współczucie dla chłopaka i sytuacji, w jakiej się znalazł. Musiał jednak wykonać zadanie i osobisty stosunek do tego, co Ryqrilowie zrobili Pittmanowi, nie mógł odgrywać tu żadnej roli.
- Zorientowałem się, że lecicie na Ziemię. Wiesz dokąd?
- Do Ameryki Północnej. Skierujemy się promem w stronę Denver, ale Caine powiedział, że wyrzucą nas przed lądowaniem.
Prefekt puścił na ekran odpowiednią mapę i przez chwilę przyglądał się wyświetlonemu obrazowi. Była to jednak strata czasu, ponieważ w Denver i jego okolicach znajdowało się zbyt wiele obiektów, które mogły interesować szpiega lub sabotażystę.
- Masz jakieś bliższe informacje o celu waszej misji? -zapytał. - A może planujecie pozostać tam na tyle długo, żeby zniknąć wśród mieszkańców i zgubić ewentualny pościg?
Pittman pokręcił głową.
- Caine nie wspomniał o tym ani słowa. Zupełnie nic, więc może pan zmienić temat. On bardzo poważnie traktuje nauki Lathe’a dotyczące zachowywania tajemnic.
Galway westchnął ciężko.
- Nie dziwi mnie to specjalnie. - Zastanawiał się przez chwilę, obserwując jednocześnie, jak młodzieniec jest fotografowany, a przed jego oczami przesuwa się wiązka światła. - Czy Caine nadmieniał o jakimś szczególnym wyposażeniu? Albo czy przechodziliście specjalny trening?
Adept przecząco pokręcił głową.
- Nic więcej nie umiem panu powiedzieć. Może Caine wtajemniczy nas w szczegóły planu, gdy znajdziemy się na Ziemi. Istnieje jednak prawdopodobieństwo, że nawet wtedy niczego się nie dowiem.
- W porządku - rzekł prefekt, rezygnując z dalszych pytań. Przecież nie mógł zakładać, że Pittman stara się przed nim cokolwiek ukryć. Chociaż fakt, że chłopak nie został ulojalniony, nie dawał stuprocentowej gwarancji...
- Zapewnię ci kontakt z biurem sił bezpieczeństwa w Denver. W celu identyfikacji posłużysz się pseudonimem „Postern”.
Pittman przytaknął i wstał.
- Coś jeszcze?
- Na razie to wszystko. Powodzenia.
Twarz młodzieńca wykrzywiła się w kwaśnym uśmiechu. Kiedy szedł, Galway westchnąwszy nacisnął przycisk interkomu.
- Proszę eskortować naszych gości poza granice Piasty.
- Caine będzie chciał, żebyśmy odwieźli go do obozu - rzekł oficer dyżurny.
Prefekt parsknął.
- Niech sam sobie zorganizuje transport. Nie prowadzimy tu usług przewozowych.
- Tak jest.
Machnął ręką i zaczął uważnie studiować mapę Denver. Kątem oka dostrzegł, że Ragusin stanął za jego plecami.
- Widzi pan coś oczywistego? - zapytał.
- Nie - odpowiedział asystent. - Jest tu bardzo dużo ważnych obiektów.
- Pomyślałem dokładnie to samo. No cóż... Może zejdzie pan i dopilnuje, żeby Caine ze swoimi towarzyszami nie sprawiał żadnych kłopotów w drodze powrotnej. Ja pójdę do biura i skontaktuję się z Ryqrilami. Muszę ich powiadomić, że mogą spodziewać się na Ziemi kłopotów.
Nie był to miły obowiązek i przez kilka długich minut Galway stał przy swoim biurku, przed ogromnym oknem, spoglądając na Piastę. Czekał, aż się uspokoi i mięśnie przestaną mu drżeć. Oczywiście nie odczuwał nienawiści do władców ludzkości, ponieważ proces ulojalnienia, jakiemu został poddany w wieku osiemnastu lat, na stałe wyeliminował z jego umysłu tego rodzaju uczucia w stosunku do Ryqrilów. Ulojalnienie jednak nie blokowało strachu... A prefekt bardziej niż czegokolwiek innego obawiał się tych stworów o skórze jakby z gumy. Lęk wzbudzała nie tylko pamięć tego, co osobiście mu zrobili, ale także świadomość, do czego byli zdolni w stosunku do całych światów.
Do jego świata.
Uniósł wzrok ponad budynki Capstone, na Góry Zielone, gdzie po ostrzale planety roślinność nie zdołała wyrosnąć na nowo, mimo upływu trzydziestu sześciu lat. Atak spowodował, że Plinry znalazła się na granicy zagłady i gdyby jego pokolenie czekało coś równie okropnego, planeta nie przetrwałaby już tego.
A jeśli obcy uznają obóz treningowy blackcollarów za zbyt duże zagrożenie...
Galway wzdrygnął się na samą myśl. Nie, nie może tak po prostu przekazać komuś informacji o Cainie i natychmiast zapomnieć o całej sprawie. Zależało mu bardzo, żeby mieć pewność, iż każdy oddział wysłany przez Lathe’a i Lepkowskiego zostanie rozbity. I to szybko. Odruchowo, jakby poszukując potwierdzenia takiego stanowiska, znów przeniósł wzrok w stronę budynków Piasty i wysokiego, ciemnego muru wznoszącego się niczym góra niemal w centrum dzielnicy rządowej. Enklawa Ryqrilów. Niedostępne miasto w mieście. Miejsce, z którego prawdziwi władcy Plinry przesyłali rozkazy marionetkom takim jak on. Stąd, pewnego dnia może zapaść decyzja o pozbyciu się blackcollarów - a wraz z nimi zapewne także całej planety.
A tym, co jedynie broniło Plinry przed wydaniem podobnego wyroku był kompetentny prefekt sił bezpieczeństwa, sumiennie wykonujący swoje obowiązki.
Galway odwrócił się od okna, usiadł przy biurku i z determinacją zabrał się do pracy.
* * *
- Reaktol.
Lathe cicho, jakby z czcią, wypowiedział to słowo, palcami pocierając głowę smoka zdobiącego sygnet. Dwie godziny temu trzymał jeszcze ambicje na wodzy - czuł się szczęśliwy, że ma obóz treningowy i ludzi takich jak Caine czy Pittman. Ale gdyby ponownie udało się wejść w posiadanie reaktolu, nagle jego możliwości stawałyby się praktycznie nie ograniczone...
Z pewnym wysiłkiem oderwał się od marzeń, wracając do rozmowy.
- Jakie ma szansę? Tylko szczerze. Lepkowski pokręcił głową.
- Nie wiem - odpowiedział. - Podczas wojny formułę reaktolu przechowywano w Aegis. To niemal stuprocentowo pewne. Ale reszta pozostaje jedną wielką niewiadomą. Niewykluczone, że zapis preparowania tej substancji wciąż tam jest, okryty kurzem. Przecież Ryqrilowie nie zdają sobie sprawy ze znaczenia reaktolu.
- Ani tamtejsze podziemie - dodał Lathe. - Nawet dawni wojskowi nie wiedzą, w jak ogromnym stopniu cały program blackcollarów opierał się na działaniu tego specyfiku.
Generał uniósł brwi.
- Albo po prostu ziemscy opozycjoniści nie uważają, by warto było korzystać z pomocy blackcollarów. Dowódca oddziału uśmiechnął się ponuro.
- Nie uda ci się tak łatwo mi dopiec, przyjacielu. Przecież dobrze wiesz, że lubię być niedoceniany.
Lepkowski zaśmiał się w odpowiedzi, sięgając myślami w przeszłość. Po chwili jednak spoważniał.
- Caine’owi nie spodoba się, że ktoś będzie mu przeszkadzał.
- Spodziewam się tego. No cóż, mamy pięć dni na wymyślenie jakiegoś sprytnego wybiegu.
- I pamiętaj, że nie powinno to kolidować z planem „Christmas”.
- Do diabła - mruknął blackcollar. Przygotowania do misji „Christmas” trwały już od dość dawna, a on zupełnie zapomniał o jej bardzo istotnym wpływie na obecne przedsięwzięcie. - To komplikuje sprawę, prawda? Chociaż w jakimś stopniu może zadziałać na naszą korzyść. Musimy po prostu zrobić wszystko, żeby plan został zrealizowany bez przeszkód.
Lepkowski pokiwał głową.
- Bywaliśmy już w gorszych sytuacjach. A jak sam zauważyłeś, pozostało nam jeszcze pięć dni. Bierzmy się więc do pracy.
Caine wiedział, że jeden z największych problemów, z jakimi przyszło się zmierzyć Lepkowskiemu i plinriańskim blackcollarom, stanowiło zapewnienie biznesmenom bezpiecznego podróżowania. Nie należało to do zadań łatwych, ponieważ mając w ręku atut ulojalniania siły bezpieczeństwa, przynajmniej teoretycznie, mogły podstawić swoich ludzi. Sabotażystów trudno zaś będzie wykryć nawet przy pomocy specjalistycznych badań. Niebezpieczeństwo zostało wreszcie zminimalizowane poprzez zupełne odizolowanie na okręcie sekcji dla cywilów od reszty.
Większość pasażerów sądziła, że zamknie się ich w celach, ponieważ nie zdawali sobie sprawy z rzeczywistych rozmiarów krążownika.
Podobnie uważali czterej towarzysze Caine’a. Spodziewali się bowiem części odseparowanej zarówno od załogi jak i innych pasażerów. Caine z rozbawieniem obserwował ich reakcje, gdy na własne oczy zobaczyli, co oznacza „niewielka, odizolowana sekcja”. Jako że wszyscy dorastali w niezbyt zamożnych domach, w pozarządowych dzielnicach Capstone, w warunkach gorszych od panujących nawet w domku myśliwskim Hamner, pobyt na ,,Novaku” wydawał im się luksusowymi wakacjami.
Okres błogiego wypoczynku dobiegł końca trzy dni drogi od Ziemi, wraz z przybyciem generała na ostatnią odprawę.
- Prom będzie zbliżał się do Denver z zachodu tą trasą -oświadczył Lepkowski, wskazując na przyniesionej ze sobą dokładnej mapie szlak ponad górami Rockies. - Wasze lądowniki zostaną wyrzucone tutaj, jakieś dwadzieścia pięć kilometrów od granicy gór i cywilizacji.
- Spory kawałek - rzekł z powątpiewaniem Stef Braune.
- Na Argencie przelecieliśmy prawie trzydzieści - wyjaśnił mu Allen. - Bez pomocy wiatru wiejącego w plecy.
- Tutaj są jednak góry - zauważył Doon Colvin. - A to oznacza silne i zapewne zmienne prądy, z którymi przyjdzie nam walczyć.
- Na ile są one niebezpieczne? - zapytał Caine.
W odróżnieniu od pozostałych, łącznie z samym Allenem, Colvin miał spore doświadczenie w posługiwaniu się szybowcami.
Zapytany wzruszył ramionami.
- Wszystko zależy od samych gór i pogody. Mogą nie. stanowić żadnego problemu lub spowodować natychmiastową katastrofę, lecz zapewne będzie to coś pośredniego między takimi skrajnościami.
Generał i dowódca grupy wymienili spojrzenia.
- Może więc zrzucimy was nieco bliżej miasta - zaproponował ten pierwszy. Caine zdecydowanie pokręcił głową.
- I tak zbyt duży odcinek naszej trasy będzie widoczny na radarach kolabów. Chcę wylądować w górach, o tu, żeby podążyć tą drogą. Powinniśmy spowodować, żeby ich pierwsze uderzenie skierowane zostało w niewłaściwe miejsce. Wtedy zdążymy zniknąć w Denver, zanim uświadomią sobie, że popełnili błąd.
Alamzad odchrząknął głośno.
- Nie chciałbym wywierać na tobie presji, Caine, ale skoro działamy wspólnie... może wreszcie zdradziłbyś tajemnicę, co właściwie mamy zrobić tam na dole?
Allen czuł na sobie wzrok generała.
- Przykro mi bardzo - odpowiedział, spoglądając po kolei na członków swojego zespołu. - Ale to zbyt ważna misja, żeby podejmować jakiekolwiek ryzyko. Rzecz nie w tym, że wam nie ufam - dodał - ale zawsze istnieje groźba, iż siły bezpieczeństwa dopadną któregoś z was... i nawet trening psychologiczny nie pomoże, gdy zastosują odpowiednie metody.
Sądząc po minach, żadnemu nie podobało się to, co usłyszeli. Ale przyjęli takie wyjaśnienie i nie zadawali więcej pytań.
Podobne przejawy zaufania dały się zauważyć podczas późniejszego spotkania, w innej części okrętu, lecz w tym przypadku jego uczestnicy posiadali znacznie bogatsze doświadczenie, na którym je opierali. Siedząc wraz z czterema podwładnymi, Lathe analizował szczegóły planu Caine’a.
- Zrzucą nas jakieś trzy kilometry za nimi - zakończył, nanosząc znak na kopię mapy otrzymanej od Lepkowskiego. - Colvin zgłaszał jakieś obiekcje związane z wiatrem, ale nie wydaje mi się, żebyśmy mieli jakikolwiek wybór.
- A może polecimy na Ziemię innym promem? - podsunął Jensen. - Jeśli wyruszylibyśmy przed grupą Caine’a, moglibyśmy zająć pozycje w pobliżu miejsca ich lądowania i dzięki temu od samego początku obserwować postępowanie naszych śmiałków.
- Wątpię, żeby Lepkowski miał wystarczająco dużo ładunków, by tłumaczyło to wysłanie kolejno dwóch promów - zauważył Davis Hawking, kręcąc głową. - Poza tym w przypadku powtórzenia zrzutu wzrasta zagrożenie wykrycia przez kolabów.
- To przesądza sprawę - podsumował Lathe. - Siły bezpieczeństwa przywykły do tradycyjnego już sposobu naszego działania, więc zachowywanie pozorów, iż nic się nie zmieniło, pozwoli nam uzyskać dodatkowy czas.
- I tak będzie go nam bardzo brakowało - rzekł sceptycznie Rafe Skyler. - Lathe, to najbardziej zwariowany plan, w jakim kiedykolwiek uczestniczyliśmy. Bez względu na obecny stan góry Aegis, Caine ma minimalne szansę, aby dostać się do jej wnętrza. Z nami czy bez nas.
Dowódca wzruszył ramionami.
- To, co mówisz, jest nawet dość prawdopodobne. Ale nie wydaje mi się, żeby przedsięwzięcie było zupełnie skazane na niepowodzenie. Należy tylko znaleźć odpowiednich ludzi, którzy ułatwią nam zadanie.
- Ponadto trzeba mieć nadzieję, że Ryqrilowie na dobre nie zadomowili się jeszcze w bazie - mruknął Jensen.
Hawking prychnął cicho.
- Nie byłby to pierwszy atak blackcollarów na twierdzę Ryqrilów.
- Nie byłby to nawet najoryginalniejszy pomysł roku -dodał Jensen. - Jeśli oczywiście plan „Christmas” jest wciąż realizowany.
- Owszem - potwierdził Lathe. - Rzecz w tym, iż możemy cholernie dużo zyskać, jeżeli w jakiś sposób znajdziemy dostęp do tego, czego poszukujemy.
- Tak - powiedział cicho Mordecai.
Odezwał się po raz pierwszy od rozpoczęcia narady.
Dowódca przez chwilę przyglądał się jego ciemnej twarzy, lecz jak zwykle ten niewysoki mężczyzna nie dodał nawet słowa komentarza poza wyrażeniem swej aprobaty. To jednak wystarczyło. Mordecai mówił bardzo mało, lecz jego wsparcie w takiej sytuacji miało istotne znaczenie.
- No cóż, właściwie kto chce żyć wiecznie? - zapytał Skyler, wzruszając ramionami. - Wiadomo przynajmniej jakiego oporu możemy się spodziewać?
- Centrum rządowe jest w tym miejscu - wyjaśnił dowódca, wskazując punkt znajdujący się pomiędzy południowo-zachodnimi przedmieściami Denver a wzniesieniem noszącym nazwę Hogback. -Pierwotnie znajdowało się tu miasteczko o nazwie Athena. Zapewne zamieszkiwał je personel stanowiska dowodzenia wraz z rodzinami. Można było przypuszczać, że kolabowie rozlokują się właśnie tutaj i najwidoczniej tak postąpili.
- A gdzie część wydzielona dla Ryqrilów? - zapytał Hawking, ze zmarszczonym czołem przyglądając się zdjęciu.
- Dziwne, ale wszystko wskazuje na to, że wcale jej tam nie ma. Przynajmniej na terenie Atheny brak jakiejkolwiek ufortyfikowanej enklawy.
- Zły znak - rzekł Skyler. - Jeśli to piekielne nasienie nie osiedliło się tam, pewnie znalazło sobie miejsce sprawiające wrażenie bezpieczniejszego.
- Na przykład wnętrze góry Aegis? - podsunął Jensen.
- Tak mi się wydaje. Logika podpowiada podobny tok myślenia - przyznał Lathe. - Ale przecież to o niczym jeszcze nie przesądza. W okolicy mogą być inne szczurze nory, które obcy znaleźli i przystosowali do swoich potrzeb. Przekonamy się dopiero na miejscu.
Niestety, taka konkluzja wynikała ze wszelkich spekulacji dotyczących czekającego ich zadania. Niemniej Lathe musiał przyznać, iż niejedna wcześniejsza akcja kończyła się sukcesem mimo znacznie mniejszej liczby dostępnych danych. Tym razem wiedzieli przynajmniej, że miasto, do którego się udają, wciąż istnieje.
Wreszcie nadszedł czas działania.
* * *
Caine’a nie opuszczało dziwne uczucie deja vu, gdy podążał za Lepkowskim do hangaru, gdzie czekał już specjalnie wyposażony prom. Wiele się jednak zmieniło od czasu poprzedniej takiej podróży, kiedy to był najmniej doświadczonym członkiem zespołu. Wtedy odmówiono mu nawet prawa głosu podczas podejmowania jakichkolwiek decyzji.
Tym razem on kierował poczynaniami innych, posiadał władzę, ale też na nim spoczywała odpowiedzialność za życie podwładnych. Trudne zadanie, lecz w głębi ducha przyznawał, że jednocześnie fascynujące.
Prom był standardową jednostką przeznaczoną do podróży między orbitą a planetą, z jednym tylko wyróżniającym go elementem. Z każdej strony, przymocowane do dziobu i rufy, tkwiły dwie pary lądowników, mających kształt wysokich na trzy metry szyszek. Każdy z nich mógł pomieścić maksymalnie czterech ludzi.
Kiedy generał skierował się ku przedniej parze lądowników, Braune zadał pytanie nurtujące także pozostałych:
- Po co są te z tyłu?
- To atrapy - rzucił Lepkowski przez ramię. - Pozbędziemy się ich kilometr lub dwa przed miejscem waszego zrzutu.
- A nie zwrócą przypadkiem dodatkowej uwagi? - zapytał Pittman.
- Jeśli będzie istniała możliwość namierzenia was, nie sprawi żadnej różnicy, czy zrzucimy jeden lądownik, czy też setkę. Może to jednak osłabić reakcję wroga, powodując konieczność rozczłonkowania jego sił.
Wewnątrz lądowników znajdowała się istna plątanina przewodów, pasów i wzdłużnie. Caine usadowił się przy prawej burcie, a wraz z nim zajęli miejsce Pittman, Braune i Alamzad. Colvinowi przypadło lecieć w lądowniku towarowym.
- Gotowe - zameldował Lepkowskiemu, gdy wszyscy dokładnie zapięli zabezpieczające uprzęże. - Może pan zamykać.
- Powodzenia - rzekł na pożegnanie generał, i ciężkie drzwi zatrzasnęły się, pogrążając ich w całkowitej ciemności.
Czekanie jest zawsze najgorsze, pomyślał Caine. Jego oczy ledwie zdążyły się przyzwyczaić do bladego światła instrumentów pokładowych, kiedy poczuł lekkie drżenie, wywołane zapewne czyimś wejściem na pokład... po chwili kolejne, i jeszcze jedno. Pasażerowie, których czeka komfortowa podróż. Allen przez chwilę zastanawiał się, czy siły bezpieczeństwa nie wyładują swojej złości na tych ludziach, lecz porzucił obawy. Żaden ze zwykłych uczestników lotu nie miał nic wspólnego z grupą nielegalnie przenikającą na teren kontrolowany przez Ryqrilów, więc kolabowie nie powinni ich szykanować. Miał przynajmniej taką nadzieję.
Minęło około kwadransa, gdy nagle lądownikiem szarpnęło. Żołądek Caine’a gwałtownie podskoczył do gardła.
- Lecimy w dół - mruknął Braune takim tonem, że niemal udało mu się ukryć zdenerwowanie.
- Ale nie spadamy - odpowiedział dowódca grupy, nie odrywając wzroku od wysokościomierza.
Wiedział, że pilot promu odłączy ich lądownik dopiero na wysokości pięciu kilometrów... już niedługo...
Caine usłyszał głuchy odgłos. Chwycił paski uprzęży, zanim uświadomił sobie, że właśnie zostały zwolnione fałszywe lądowniki.
- Teraz my - poinformował pozostałych, gdy po kolejnym szarpnięciu rzeczywiście odłączyli się od statku.
Ktoś zaklął pod nosem. Po upływie sekundy ciążenie wróciło ze zdwojoną siłą, gdy Allen uruchomił urządzenie otwierające spadochron.
- Przygotujcie się - powiedział, kiedy szybkość spadania zmalała. - Pięć sekund do rozpadu... Trzy, dwie, jedna...
Szarpnął dźwignię i ściany rozdzieliły się na całej długości, podłoga zniknęła, a czterej mężczyźni znaleźli się w powietrzu, wciąż przytroczeni do fragmentów lądownika. Caine jakby przez mgłę ujrzał gwiazdy nad głową i mrok poniżej, zanim ze świstem sprężonego powietrza i trzaskiem konektorów ściana przeistoczyła się w skrzydła szybowca. Przez moment rzucało nim na boki, lecz wkrótce lot się ustabilizował.
Po raz drugi w życiu Ziemianin korzystał z lądownika używanego przez blackcollarów. Pomyślał, że z czasem można by się przyzwyczaić do tego rodzaju doświadczeń.
Oblizując spękane wargi, rozejrzał się wokół. Z lewej dostrzegł dwie ciemne plamy, zapewne inne szybowce.
- Colvin, melduj - rzucił do mikrofonu zapewniającego łączność krótkiego zasięgu.
- Chyba widzę wszystkich - usłyszał głos Colvina. - Jesteście przede mną, nieco poniżej.
- Po kolei sygnalizować położenie - polecił Caine. - Pit-tman... Braune... Alamzad... ja.
- Tak, lecicie dość blisko siebie - potwierdził Colvin. -Zad, co u ciebie? Jakieś problemy?
- Nie wiem. - Nawet przez radio w głosie Alamzada dało się wyczuć napięcie. - Mam gdzieś uszkodzone połączenie albo to ten cholerny wiatr.
- Wiatr - włączył się Pittman. - Też czuję jego podmuchy, a ty znajdujesz się znacznie bliżej góry niż ja.
Góry? Allen wzrokiem spróbował przebić ciemności. Rzeczywiście, z prawej widniało strome wzniesienie, którego wcześniej nie dostrzegł. Z pewnością zasłaniało ich przed radarami sił bezpieczeństwa, ale gdy nagłe zawirowanie powietrza zako-łysało jego szybowcem, zwątpił w to, czy rzeczywiście opłaciło się mieć taką osłonę. Jeśli wiatr ograniczy ich zasięg...
- Spadam! - krzyknął nagle Alamzad. - Spróbuję wyciągnąć...
- Nie! - warknął Colvin, zanim Caine zdążył zareagować. - Przeleć dalej i dopiero wtedy postaraj się utrzymywać wysokość.
- Za późno - syknął Alamzad z rezygnacją w głosie. -Spadam. Może znajdę jakąś polanę.
Na długą chwilę umysł Allena jakby zamarzł. Znajdowali się przecież na nie znanym terytorium, z dala od zamieszkałych obszarów, gdzie można zniknąć...
Chwila wahania minęła, a trening w ruchu oporu i umiejętności zdobyte wśród blackcollarów pomogły mu odzyskać spokój.
- Alamzad, włącz swój sygnalizator - polecił. - Colvin, gdzieś w pobliżu powinna być droga prowadząca na południowy wschód, do Denver. Widzisz ją?
- Tak. Zad, jeśli jakoś przelecisz nad tymi dwoma wzniesieniami, przynajmniej wylądujesz na stoku, a w zasięgu wzroku będziesz miał drogę.
- Dobra - rzekł Alamzad. - Co mam robić, kiedy wyląduję?
- Podążaj wzdłuż szlaku na południowy wschód - podpowiedział Colvin. - Tutaj zaczyna się on wznosić, więc im dalej dolecimy, tym mniej pozostanie nam wspinaczki. Caine, co ty na to?
- Możliwie najdłużej posuwaj się w górę drogi. Pittman i Baune, wy także. Starajcie się trzymać razem.
Poniżej blada poświata ultrafioletowego sygnalizatora Alamzada szczęśliwie przemknęła ponad szczytami wzniesień i kołysała się jak pijana ćma, gdy adept szukał dogodnego miejsca do lądowania.
- Zad, na wschodzie pomiędzy drzewami jest chyba luka. Jeśli dotrzemy tam, znajdziemy się już dość blisko drogi -dodał dowódca.
- Zostanę z wami - zaproponował natychmiast Pittman. -Troje ludzi w górach lepiej da sobie radę niż dwoje.
- Dzięki, ale nie możemy skorzystać z propozycji. Wy także nie znajdziecie się w bezpiecznym miejscu. Poza tym chcę, żebyście zdążyli przepakować zapasy i sprzęt do plecaków, zanim do was dołączymy.
Trzask łamanych gałęzi, który rozległ się w słuchawkach, wyjaśnił wszystko. Caine wstrzymał oddech...
- Jestem na ziemi - zameldował wreszcie Alamzad. - Obawiam się, że zniszczyłem szybowiec. Allen powoli wypuścił powietrze z płuc.
- I tak nie na wiele mógłby się nam przydać - skwitował. Sygnalizator był wciąż widoczny, więc skierował się w jego stronę. - Wy lećcie dalej... Spotkamy się na drodze. Zbyt często nie posługujcie się radiem.
- Powodzenia - rzekł Colvin i zapanowała cisza. Caine, nie tracąc z oczu światełka sygnalizatora, zaczął obniżać lot. Z pewnością początek nie wypadł najlepiej.
Zmagając się z silnym wiatrem, dwa kilometry nad ziemią, Lathe wysłuchał potwierdzeń lądowania wszystkich członków grupy Caine’a, po czym przełączył radio na częstotliwość blackcollarów.
- Jakie propozycje? - zapytał.
- Nie mamy dużego wyboru, prawda? - odezwał się Jensen. - Rezygnujmy z roli obserwatorów i wyciągajmy kolegów.
- Nie - zaprotestował Hawking. - Gdybyśmy w tej chwili połączyli się z nimi, kolabowie mieliby jeden łatwy cel.
- Wydaje mi się - głos zabrał Skyler - że albo powinniśmy pomóc im szybko dostać się do Denver, albo też zorganizować jakąś akcję dywersyjną, żeby odciągnąć od nich kolabów i pozwolić samodzielnie dotrzeć do miasta.
Jensen prychnął głośno.
- Aby to osiągnąć, musieliby być cholernie dobrzy. Nawet jeśli się połączą, wciąż pozostanie im co najmniej dwadzieścia kilometrów od przedmieść.
- Zgadza się - potwierdził Lathe. Wyłączenie się z dyskusji pozwoliło mu pozbierać myśli i podjąć właściwą decyzję. -W porządku. Najważniejszy jest transport. Lecimy ku cywilizacji, więc trzeba pomyśleć o zdobyciu jakiegoś pojazdu.
Radio zamilkło, a pięciu blackcollarów skupiło się na pokonaniu jak największej odległości za pomocą szybowców. Lathe’a nie opuszczało przeświadczenie, że Caine’owi nie spodoba się ich obecność, lecz urażona duma Ziemianina nie miała dla niego żadnego znaczenia. Rozglądając się w ciemnościach w poszukiwaniu patrolowców sił bezpieczeństwa, z pewnością znajdujących się już w drodze, skręcił w stronę świateł miasta, tworzących łunę poza szczytami gór.
Miał tylko nadzieję, że w trakcie lotu nie wpadnie na jakąś niespodziewaną, pogrążoną w mroku przeszkodę.
Pierwszym śladem cywilizacji okazało się niewielkie miasteczko wtulone między góry po obu stronach drogi, oddzielone od Denver potężnym pasmem szczytów, ciągnącym się niemal do przedmieść. Jak w przypadku większości miejscowości górskich, ta także nie posiadała wyraźnych granic. Domy wzniesione na stokach pozostawały w znacznych odległościach od siebie.
Oddział Lathe’a wylądował koło jednej z takich odosobnionych siedzib, na prowadzącej do niej polnej dróżce. Obok rósł gęsty las, więc blackcollarowie ukryli tam szybowce.
- Co dalej? - zapytał Skyler, gdy skończyli sortowanie wyposażenia i przepakowali je do plecaków. - Podejdziemy do drzwi i poprosimy o pożyczenie przywoływacza taksówek?
- Można tak to określić. - W trzech oknach paliły się światła, lecz na zewnątrz panowały ciemności. Mieszkańcy nie spodziewali się więc żadnej wizyty. - Mordecai, ty będziesz nas ubezpieczał. Hawking, sprawdź, czy mają tu jakiś pojazd. Jensen, obserwuj wejście i podjazd - polecił Lat hę.
Grupa rozdzieliła się bez zbędnych dyskusji. Ze Skylerem u boku i Mordecaiem podążającym kilka kroków za nimi, Lathe ruszył w kierunku świateł. Kątem oka dostrzegł jakiś ruch w górze i podniósłszy głowę, zdążył dostrzec dwa niebiesko-fioletowe błyszczące punkty znikające za jedną z gór.
- Małe spóźnienie już na początek - mruknął Skyler. -Jednostki patrolowe kolabów powinny tu być dobre pół godziny temu.
- Pewnie ich zaskoczyliśmy - wyraził przypuszczenie dowódca, dobrze wiedząc, jak mało jest ono prawdopodobne. Galway bez wątpienia wysłał Korsarzem Ryqrilów wiadomość o spodziewanym przybyciu Caine’a, a okrężna droga „Novaka” zajmowała niemal trzykrotnie więcej czasu niż czterodniowy przelot statku obcych z Plinry na Ziemię. -A może chcą nas po prostu poobserwować. Przekonać się do czego jest zdolny Caine, zanim go zdejmą. Nie po raz pierwszy próbowaliby takiej taktyki.
- I za każdym razem przegrywali - zauważył Skyler. -Prowadź.
Dom był parterowy, dość ładny, biorąc pod uwagę standard obowiązujący na Plinry. Jeśli w ogóle warto używać takich porównań, jego właściciele należeli zapewne do niższej warstwy klasy średniej. Blackcollarowie mogli włamać się do niego na dziesięć różnych sposobów, lecz Lathe postanowił złożyć uprzejmą wizytę. Podszedł więc do drzwi i zapukał.
Przez chwilę nic się nie działo, aż wreszcie rozbłysnęło światło nad wejściem i czyjś cień zasłonił wizjer. Drzwi uchyliły się i wyjrzał przez nie mężczyzna.
- Tak?
- Przepraszam, że pana niepokoimy, ale zgubiliśmy się i potrzebujemy pomocy - przemówił Lathe.
Wzrok domownika prześlizgnął się po plinriańskim ubiorze komandosa skrywającym dermopancerz.
- Przykro mi - odezwał się nagle zmienionym głosem. -Nie sądzę, żebym w jakikolwiek sposób...
- Mnie również przykro - rzekł dowódca, wsuwając drążek nunczaku w zwężającą się szczelinę. Jednocześnie Skyler naparł na drzwi i za moment obaj wojownicy znaleźli się w środku.
- Proszę się nie obawiać - zwrócił się Lathe do mężczyzny, którego twarz poszarzała ze strachu. W głębi salonu siedziały dwie osoby. Kobieta sprawiała wrażenie równie przerażonej jak mąż, a mała dziewczynka, obserwując reakcje rodziców, zaczynała także wpadać w panikę. - Naprawdę nie zamierzamy zrobić wam żadnej krzywdy. Pragniemy tylko uzyskać pewne informacje... - Popatrzył na strój gospodarza. - Potrzebujemy także ubrań nie zwracających niczyjej uwagi. Czy tylko wasza trójka jest w tej chwili w domu?
Kobieta nabrała powietrza, ale zanim zdążyła coś powiedzieć, na nadgarstku Lathe’a zadziałał sygnalizator biomagnetyczny: „chłopak z tyłu, podchodzi z kuszą”.
Skyler przesunął się w stronę holu przylegającego do salonu. Oczy niewiasty rozszerzyły się, gdy obserwowała jego poczynania.
- Niech mu pan powie, żeby odłożył kuszę i przyszedł do nas - zwrócił się dowódca do mężczyzny. - Może zrobić sobie krzywdę.
Właściciel oblizał zbielałe wargi.
- Sean? - zawołał nieco łamiącym się głosem. - Lepiej zrób, co...
Z okrzykiem karateków do pokoju wpadł nastolatek, z kuszą wycelowaną w Lathe’a. Strzelił... i bełt wbił się w podłogę zaledwie metr przed chłopakiem, ponieważ Skyler cisnął nunczaku, które trafiając broń, odchyliło ją w dół.
Nastolatek stanął zaskoczony i przez kilka sekund w pokoju panowała cisza niczym w grobowcu. Wreszcie Skyler podszedł i wyjął oręż z roztrzęsionych dłoni Seana.
- Nie wolno wam posiadać laserów ani broni palnej, prawda? - zagadnął, przyglądając się kuszy, zanim odstawił ją pod ścianę. - Niezła, chociaż nieco nieporęczna przy strzelaniu na małe odległości.
- Blackcollarowie - wyszeptał mężczyzna, wpatrując się jak zahipnotyzowany w nunczaku spoczywające w dłoni Skylera. - Jesteście blackcollarami.
- Dlaczego w pańskich ustach brzmi to jak oskarżenie? -rzekł z oburzeniem Lathe.
- Przepraszam... Najmocniej przepraszam... - wyjąkał gospodarz, aż się kuląc przed komandosem. - Nie miałem niczego złego na myśli...
- Niech się pan uspokoi - powiedział dowódca, posyłając swemu towarzyszowi pytające spojrzenie. Ten prawie niedostrzegalnie wzruszył ramionami, a na jego twarzy także odmalowała się lekka dezorientacja. Przez lata Lathe obserwował wiele różnorodnych reakcji na swój widok, lecz przerażenie było czymś zupełnie nowym. - Chcemy tylko jakichś ubrań, możliwą do dłuższego przechowywania żywność, jeśli macie taką, i mapy.
- Mapy? - zapytał mężczyzna, gdy zdziwienie na moment przytłumiło strach. - Po co wam...? Och, proszę wybaczyć... Oczywiście, że mamy mapy. Są, hm, w moim biurku.
Dowódca skinął przyzwalająco. Gospodarz przemierzył pomieszczenie, a Skyler nie odstępował go ani na krok. Patrząc na pozostałych mieszkańców, Lathe spróbował się uśmiechnąć.
- Uspokójcie się, moi drodzy. Weźmiemy tylko kilka niezbędnych rzeczy i zaraz znikamy.
Urwał, gdy znowu zadziałał sygnalizator: „dwa rowery i skuter śnieżny w garażu, nie ma samochodu”.
A więc sprawa zdobycia środka transportu nie posunęła się do przodu. Blackcollar uważnie przyjrzał się nastolatkowi, nadal stojącemu z miną skazańca na środku pokoju. Chłopak był nieco niższy od niego, lecz mniej więcej tej samej budowy.
- Sean, przynieś mi swoje ubranie. To, które włożyłbyś na wieczorne wyjście do miasta.
Chłopak z trudem przełknął ślinę i wypadł z salonu. Lathe zwrócił się do kobiety.
- Szukamy dla siebie samochodu - oświadczył. - Wie pani może, kto w pobliżu dysponuje autem?
- My nie - wyszeptała. - W miasteczku też nie ma ich zbyt wiele.
Zacisnąwszy usta, dowódca nadał wiadomość: „Jensen, zlokalizuj główne skupisko świateł miasteczka”.
„Widoczne niewielkie zagęszczenie pół kilometra stąd”.
„Potwierdzam”.
- Co to za budynki pół kilometra dalej, przy drodze? -zapytał.
- Centrum handlowe - odrzekła. - Kilka sklepów, bar, restauracja. Głównie dla przejezdnych.
Świetne miejsce na znalezienie pojazdu. „Jensen, Hawking: do świateł pięćset metrów dalej, ciche zbadanie terenu, tam się spotkamy”.
Nim komandosi potwierdzili przyjęcie rozkazu, Sean przyszedł ze swojego pokoju z całym naręczem ubrań. Lathe był zajęty przymierzaniem ich, kiedy Skyler wrócił z gospodarzem, przynosząc stertę papierów.
- Mapy Denver i części gór, przewodnik sprzed dwóch lat i almanach sprzed pięciu - zameldował potężny komandos. -Powinno wystarczyć przynajmniej na początek.
- W porządku. - Lathe pobieżnie przerzucił mapy. Drogi, granice miasta, podstawowe informacje o handlu i biznesie. Wszystko to stanowiło cenne uzupełnienie map topograficznych dostarczonych im przez Lepkowskiego. - Obawiam się, że nie będziemy mogli tego zwrócić - rzekł do właściciela, wrzucając mapy do plecaka. - Ale chętnie zapłacimy.
Na czole tamtego pojawiły się zmarszczki.
- Nie rozumiem.
- Powiedziałem, że zapłacimy za to, co zabieramy.
- Nie, chodzi mi o... Z pewnością macie lepsze i nowsze mapy niż te starocia.
Tym razem Lathe zmarszczył brwi... i nagle fragment układanki trafił na właściwe miejsce.
- Skyler, zobacz, czy nie dobierzesz dla siebie przynajmniej jakiegoś płaszcza albo czegoś innego, co by na ciebie pasowało. Proszę pokazać, co pan ma - zwrócił się do gospodarza, nieco zaostrzając ton.
Mężczyzna natychmiast poprowadził Skylera w głąb budynku.
- Zapewne widywaliście innych blackcollarów? - zapytał dowódca kobiety. Gwałtownie zaprzeczyła ruchem głowy.
- Nie - wyjąkała. - Nikogo. Jesteśmy tylko ciężko pracującymi ludźmi.
Lathe zacisnął zęby i zrezygnował z dalszych indagacji. Widać było, że kobieta kłamie. Mówiła to, co uważała, że on chce usłyszeć. Mając nieco więcej czasu, zapewne wydobyłby prawdę, lecz niestety musieli się spieszyć.
Skyler wrócił w wierzchnim okryciu nieokreślonej barwy, narzuconym na plinriański ubiór.
- Nieco za ciasne, ale dostatecznie zasłania co trzeba -stwierdził, na próbę zginając ramię.
- Wystarczy. Macie w domu jakąś gotówkę?
Usta gospodarza wykrzywił grymas. Podszedł do niewielkiej komódki w rogu, wyciągnął saszetkę, a z niej gruby plik znajomo wyglądających banknotów.
- Mój portfel jest w sypialni - dodał, wręczając pieniądze.
- Proszę się nie kłopotać - rzekł dowódca, uważnie przyglądając się banknotom.
Były to marki DIT-u, takie same jak przywiezione przez nich z Plinry, lecz z dodatkową pieczęcią na jednej stronie, stwierdzającą, iż pochodzą z drukarni w Phoenix.
- Nasze są na nic - mruknął mu nad uchem Skyler.
- Masz rację, chyba że chcemy dobrowolnie ujawnić miejsce pobytu - zgodził się Lathe. - Zaczynajmy więc realizację planu Beta. - Podniósł wzrok. - Przykro mi, ale musimy zabrać także wasze oszczędności. Mam nadzieję, że zrównoważymy państwu straty.
Mężczyzna chwycił w locie niewielkie pudełko rzucone mu przez komandosa. Jego oczy rozszerzyły się ze zdziwienia, gdy ujrzał znajdujący się we wnętrzu diament.
- To nawet więcej, niż by mi się należało. Hm... Dziękuję panu.
- Oczywiście zachowacie naszą wizytę w tajemnicy - powiedział twardym tonem Lathe.
- Och, naturalnie.
- Mam nadzieję. Tak będzie lepiej i dla was.
Blackcollar odwrócił się i ruszył ku drzwiom.
Bar, o którym wspomniała kobieta, znajdował się u podnóża stoku, na skraju centrum handlowego. Usytuowany niedaleko parking otaczały drzewa. Jensen i Hawking czaili się w ich cieniu, gdy pozostali dotarli na miejsce.
- Wewnątrz jest ze dwudziestu ludzi. Chyba sami mężczyźni - zameldował Jensen. - Z czterech samochodów, ten na północnym skraju wydaje się najlepszy. Ewentualnie weźmiemy auto zaparkowane obok niego.
- Nawet w dwóch wozach będziemy stłoczeni jak śledzie - mruknął Skyler.
- Jeśli chcesz, możemy zarekwirować wszystkie cztery -odpowiedział oschle Jensen. - Barman sprawiał wrażenie zabijaki często biorącego udział w bójkach. Niewykluczone, że pod ladą ma jakąś broń. Restauracja, nieco dalej, jest już zamknięta, podobnie jak reszta obiektów wokół.
- Łączność?
- Telefon za barem - odpowiedział Hawking. - Nigdzie nie widać anteny, więc zapewne został połączony podziemnym światłowodem. Najlepiej uciszyć go, niszcząc sam aparat.
- Ale w zasięgu kilkuset metrów są inne aparaty - raczej stwierdził, niż zapytał Lathe.
- Oczywiście, że tak.
- Hm. W porządku. Hawking, zajmij się wozem. Ty i Jensen spotkacie się z Caine’em. Skyler, Mordecai i ja rozejrzymy się w środku i zabezpieczymy drogę ucieczki.
Hawking nigdy jeszcze nie miał do czynienia z podobnym samochodem, więc rozłączenie systemu zabezpieczającego przed kradzieżą i uruchomienie silnika zajęło mu niemal pięć minut.
- Co teraz? - zapytał Skyler, gdy wóz rozpłynął się w ciemnościach.
- Spróbujemy przywdziać piórka szmuglerów. Zobaczymy, czy w ten sposób uda się nam zainteresować sobą jakieś podziemie. Mordecai, będziesz nas ubezpieczał.
Lathe zaczął bywać w barach, gdy skończył osiemnaście lat, a więc prawie czterdzieści lat temu. Dawno więc już się nauczył, że to klientela, a nie wystrój, oferowane trunki czy planeta odróżniają je od siebie. Ze Skylerem idącym krok z tyłu szedł w stronę lady, rzucając spojrzenia na pogrążone w półmroku, z rzadka zajęte stoliki, które mijali po drodze. Nim oparł łokcie na poplamionej ladzie, zdążył już sobie wyrobić zdanie o tym miejscu.
Nie był to bar, do jakiego ludzie przychodzą, żeby się zabawić. Mężczyźni, na ogół w średnim wieku, otwarcie patrzący na przybyszów, wyglądali na twarde typy. Późna godzina i wyczuwalna atmosfera pozwalała przypuszczać, że to bezrobotni. Lokal stanowił więc miejsce, gdzie wspólnie wyładowywano złość. Idealne centrum naboru dla skierowanego przeciw Ryqrilom podziemia.
Barman niespiesznie zbliżył się do gości.
- Dobry - zadudnił. - Co ma być?
- Dwa najlepsze piwa - odpowiedział Lathe. - Dla ciebie także.
- Dzięki - mruknął w odpowiedzi.
Oddalił się do rzędu kurków na tylnej ścianie, po drodze biorąc trzy szklanki.
-Przejazdem? - zapytał, gdy dwie z nich wypełnione złocistym płynem postawił na barze.
Śmiałe pytanie zasługiwało na równie konkretną odpowiedź.
- To zależy od tego, jak szybko znajdziemy odpowiedniego kupca - rzekł dowódca blackcollarów, pociągając łyk. Piwo okazało się niezwykle gorzkie. - Może znasz kogoś, kogo zainteresowałby, powiedzmy, trudny do zdobycia towar?
Wyraz twarzy barmana nie uległ zmianie.
- Większość interesów dobijana jest w Denver.
- Aha. - Sięgnąwszy do kieszeni, Lathe wyjął niewielki pistolet laserowy, który był przerobioną pamiątką jeszcze z czasów wojny. - Przykro mi więc, że zawracałem ci głowę -rzekł, obracając w palcach broń, jakby szukał rys na jej ciemnoszarej powierzchni. - W takim razie ruszamy dalej.
Podniósł głowę. Mężczyzna rozchylił nieco usta i utkwił wzrok w pistolecie.
- Och, proszę chwileczkę poczekać. Ile ich pan ma?
- A jesteś zainteresowany?
Barman oblizał wargi.
- Osobiście nie, ale znam kogoś, kto z pewnością chętnie z panem porozmawia. Jeśli zechcecie usiąść na moment, skontaktuję się z tą osobą.
Pułapka? Możliwe. Ale ten człowiek nie wyglądał na agenta sił bezpieczeństwa... A poza tym na zewnątrz czekał przecież Mordecai.
- W porządku - rzekł Lathe do towarzysza. - Daję mu piętnaście minut.
Schowawszy broń, kiwnął na Skylera i wspólnie skierowali się ku stolikowi pod ścianą, skąd mogli wygodnie obserwować drzwi i bar.
- Jak sądzisz, do kogo dzwoni? - mruknął Skyler, pociągając piwo.
Dowódca spojrzał na odwróconego do nich tyłem barmana, który mówił coś do słuchawki.
- Wątpię, żeby do kolabów. Z drugiej strony nie wygląda mi także na fanatyka. Z tego, co Caine mówił Lepkowskiemu o „Torch”, należy także wykluczyć jego przynależność do tej organizacji.
- Może mamy tu do czynienia z dwoma niezależnie funkcjonującymi podziemiami - podsunął potężny komandos. -Podobnie jak z blackcollarami.
Lathe uśmiechnął się pod nosem.
- Też to zauważyłeś?
- Oczywiście. Tamta rodzina rozpoznała nas, gdy tylko posłużyłem się nunczaku. Nie dostrzegli przecież dermopancerza. Może i nie mieli bezpośredniego kontaktu z blackcollarami, ale przecież nie uczą o nas w szkołach.
- Zgadza się. A to prowadzi niestety do niepokojącego pytania: dlaczego się nas tak bali? Skyler dumał przez chwilę.
- Widać to było, prawda? Czyżby tak bardzo obawiali się sankcji ze strony sił bezpieczeństwa za udzielenie nam pomocy?
- Niewykluczone. - Przy stolikach wrócono do przerwanych rozmów, lecz część klientów wciąż od czasu do czasu zerkała na nowo przybyłych. - To miejsce prawdopodobnie nie jest tak niewinne, na jakie bywalcy chcieliby, aby wyglądało. Może przychodzą tu podróżni tylko określonego typu. Takiego, który za bardzo nie przejmuje się obcymi.
Skyler wzruszył ramionami.
- Jeśli tak, podszycie się pod przemytników powinno dać efekty.
- Zobaczymy.
Siedzieli w milczeniu przez kilka minut, obserwując, co dzieje się wokół i oczekując na sygnał Mordecaia. Kwadrans dany barmanowi dobiegał już końca, gdy wiadomość wreszcie nadeszła: „Nadjeżdża duży wóz, pięciu ludzi w środku, trzech idzie do was”.
„Potwierdzam”, odpowiedział Lathe. Odsunął swoje krzesło kilka centymetrów dalej od stołu i na wszelki wypadek sięgnął po gwiazdkę. Wsunął ją do kieszeni, gdzie tkwił już pistolet. Skyler, siedzący naprzeciw dowódcy, także przygotował się na spotkanie.
Trzej mężczyźni weszli do baru z taką nonszalancją, jakby lokal był ich własnością. Niemal natychmiast ucichły wszelkie rozmowy. Barman wskazał ruchem głowy stolik zajmowany przez blackcollarów. Dwaj przybysze ruszyli niespiesznie w ich stronę, trzeci zaś pozostał na straży przy drzwiach.
- Słyszeliśmy, że macie na sprzedaż jakąś truciznę - zagaił jeden z nich, kiedy zatrzymał się metr przed Lathe’em. Jego partner przeszedł nieco dalej i stanął w pobliżu Skylera.
- Truciznę? - Komandos lekko pokręcił głową. - Broń.
Przybysz obdarzył go przeciągłym, taksującym spojrzeniem.
- Jesteście w tej branży zieloni, prawda? „Trucizna” to wszystko, co nielegalne. Przyjrzyjmy się waszemu towarowi.
Lathe ani drgnął.
- Zamierzacie kupować czy tylko oglądać?
Drugi z mężczyzn warknął coś pod nosem.
- Nie nadużywaj mojej cierpliwości - rzucił rozmówca lodowatym tonem. Rozpiął płaszcz i Lathe dostrzegł niewielki pistolet ukryty na szelkach pod pachą. - Chcę zobaczyć, o czym mówimy.
Komandos uniósł brwi i sięgnął do kieszeni. Przez moment zamarł w takiej pozycji, widząc, że stojący przy Skylerze przyłożył mu lufę swojego pistoletu do głowy. Bardzo wolnym, ostrożnym ruchem wydobył laser z kabury i podał go mężczyźnie.
- Oczywiście wyjąłem kondensator energii - wyjaśnił.
- Tak... oczywiście. - Przybysz przez długą chwilę przyglądał się broni. - Jak dużo tego macie?
- A ile chcesz?
Nieznajomy spojrzał blackcollarowi prosto w oczy.
- Dwadzieścia pięć procent wszystkiego. Za pozwolenie sprzedaży reszty. I jeszcze dorzucę przydatną radę na temat robienia interesów na tym terenie.
- Tak? - Lathe uniósł rękę, żeby pogładzić brodę. Shuriken ukryty w dłoni delikatnie drapał mu skórę. - To dość wysokie wymagania.
- Nie bardzo. Szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że dodatkowo zdobędziecie możliwość pozostania przy życiu. - Przybysz cofnął się o krok, wyjął broń i wymierzył w Lathe’a. -Masz pięć sekund, żeby się zdecy...
Nie zdążył dokończyć, ponieważ stopa komandosa wystrzeliła w przód, wytrącając mu pistolet i uderzając w splot słoneczny. Mężczyzna zgiął się wpół i padł na podłogę, w tym samym momencie, gdy gwiazdka Lathe’a przecięła powietrze i wbiła się w ścianę tuż obok głowy trzeciego z przybyłych. Ten podskoczył spłoszony, po czym zamarł w bezruchu.
Dostrzegłszy coś kątem oka, dowódca odwrócił się akurat w chwili, kiedy nóż Skylera trafił rękojeścią w przedramię barmana, który wrzasnął z bólu. Trzymany przez niego olbrzymi obrzyn z trzaskiem runął na podłogę. W pomieszczeniu zapadła martwa cisza.
Zupełnie jak w domu, który odwiedzili wcześniej. A twarze pełne przerażenia świadczyły, że powód takiego zachowania był identyczny co poprzednio.
Lathe wstał. Podniósł swój laser oraz broń przeciwnika. Skyler także znajdował się już na nogach. Schylił się po swój nóż i strzelbę barmana. Mężczyzna stojący wcześniej przy potężnym blackcollarze leżał nieprzytomny na podłodze.
- Niezbyt uprzejmie nas potraktowaliście - zwrócił się dowódca do swego rozmówcy, wciąż skulonego po otrzymanym ciosie.
Poprzez ból w jego oczach dostrzegł odpływającą falę strachu, która ustępowała miejsca rezygnacji.
- Wyciągał na nas chyba jakąś broń strzałkową.
- Jest na strzałki rozpryskowe - odpowiedział Skyler. - Mogą zawierać substancję paraliżującą.
Lathe spojrzał na mężczyznę przy drzwiach.
- Rzuć broń na podłogę i chodź tutaj.
Tamten posłuchał natychmiast, poruszając się sztywno niczym nie naoliwiony robot.
- Przepraszam... Nie wiedzieliśmy, że to wy... Phelling powiedział tylko...
- Że stanowimy łatwy cel?
- Ależ nie, proszę pana... Tylko że handlujecie na terytorium szefa bez jego zgody...
- Zamknij się, Travis - rzucił mężczyzna leżący u stóp dowódcy komandosów.
- Nie zwracaj na niego uwagi, Travis. To bardzo ciekawe -odezwał się Skyler. - A kim jest twój szef?
Zapytany przełknął ślinę, lecz nie odezwał się już ani słowem. Lathe popatrzył znacząco na barmana.
- Jak on się nazywa, Phelling?
Ten wzruszył ramionami.
- To nie tajemnica... Można się tego domyślić, chociażby z jakiejkolwiek mapy. Manx Reger.
Komandos przytaknął, choć wymienione nazwisko nic mu nie mówiło.
- Co masz na swoje wytłumaczenie? Phelling szeroko rozłożył ręce.
- Niech pan posłucha, znajdujemy się na terenie Regera. Częścią ceny za udzielenie mi pozwolenia na prowadzenie interesu jest pilnowanie wszystkiego, co dzieje się wokół.
- Rozumiem.
Lathe wsunął palce pod mankiet i nadał wiadomość: „Mordecai: oczyść tyły”.
„Przyjąłem”.
- No cóż - zwrócił się blackcollar do barmana. - Proponuję, żebyś następnym razem mniej entuzjastycznie angażował się w walkę. Ruszamy, Skyler.
Obaj blackcollarowie przeszli przez salę prowadzeni wzrokiem obecnych. Będąc już przy drzwiach, rzucili tam odebraną broń, po czym Lathe wyrwał ze ściany swój shuriken.
Gdy wyszli na parking, Mordecai stał obok dużego, błyszczącego samochodu, przy którym leżały dwa ciała.
- Jakieś kłopoty? - zapytał dowódca.
- Nie miałem prawie żadnych. - Mordecai wskazał wóz. -To istny arsenał na kółkach. Znalazłem dwa pistolety strzałkowe na tylnym siedzeniu i sztucer w bagażniku. Czy tamci są z sił bezpieczeństwa?
- Nie. Raczej należą do miejscowego podziemia. Niestety, do tego niewłaściwego, to znaczy kryminalnego. - Lathe pochylił się i zajrzał do wnętrza. - Mnóstwo miejsca dla nas i części oddziału Caine’a. Zasłużyliśmy przecież na podróżowanie w komfortowych warunkach. Zdobyłeś kluczyki?
Mordecai podrzucił je na dłoni.
Piętnaście minut później dotarli do miejsca przymusowego lądowania Caine’a... i stwierdzili, że od czasu, gdy zaniechali podsłuchu rozmów prowadzonych przez członków oddziału adeptów, w sytuacji podopiecznych musiały zajść istotne zmiany.
- Jak to ich nie ma? - Lathe oburzył się na Jensena. -Przecież się nie rozpłynęli.
- Wiem tylko, że nikt nie odpowiada na wysyłane sygnały - odparł Jensen, a w jego głosie wyraźnie zabrzmiało rozdrażnienie. - Hawking jeździł w tę i z powrotem przez dziesięć minut i nie otrzymał żadnej odpowiedzi.
- Ale... -dowódca urwał, kiedy odezwał się jego sygnalizator: „Zlokalizowany szybowiec, czterysta metrów na zachód”.
Spotkali Hawkinga w zaroślach oddalonych jakieś pięć metrów od drogi.
- Nieco uszkodzony, ale bez wątpienia to transportowy szybowiec Colvina.
- Jakieś ślady pojemnika ze sprzętem?
- Na razie nie znaleźliśmy żadnych.
Lathe rozejrzał się uważnie. Za ich plecami, na tle rozgwieżdżonego nieba wznosiło się strome zbocze. Jensen podążał za spojrzeniem i myślami dowódcy.
- Niewykluczone, że reszta dotarła dalej.
- Tak, ale to właśnie Colvin leciał na największej wysokości.
- Może zorientujemy się, co zaszło, kiedy znajdziemy pozostałe szybowce - wyraził przypuszczenie Hawking.
Lathe, spojrzawszy na zachód, dostrzegł miedzy odległymi szczytami kolejne niebieskofioletowe światełko.
- Niestety, nie mamy aż tak dużo czasu. Czy kolabowie trafili na nich czy nie, będziemy potrzebowali pomocy w ich odszukaniu.
Czas odebrać Caine’owi iluzję pełnej niezależności, pomyślał z niesmakiem. Powinienem lepiej przewidywać, co może się zdarzyć.
- Czyjej pomocy? - zapytał Hawking. - Tego tajemniczego Caine’owego „Torcha”?
- Może później... jeśli w ogóle taka organizacja istnieje. Teraz mam na myśli kogoś bardziej konkretnego. Chodźcie, przed zamknięciem musimy wrócić do baru.
Colvin wiedział, że gdyby zdarzyło się to na Plinry, już by nie żył.
Minął górę, która zmusiła Alamzada do nieoczekiwanego lądowania, i leciał na sporej wysokości nad drogą, lustrując wzrokiem jej niewyraźne zakręty. Nagle, niewiadome skąd, pojawił się ten cholerny wiatr, który spowodował, że w mgnieniu oka wyrósł przed Colvinem stromy stok. Sytuacja zmieniła się tak gwałtownie, iż chłopak wpadł w panikę.
Nie dało się tego inaczej określić. Porwany podmuchem wiatru zesztywniał niczym amator, a po chwili było za późno na ominięcie przeszkody. Kiedy wróciła mu zdolność logicznego myślenia, pozostały już tylko dwie możliwości: starać się jakoś wylądować lub próbować podciągnąć i przelecieć nad przeszkodą. Prawie udało mu się to drugie... lecz „prawie” oznacza tyle co nic.
Tkwił więc samotnie na szczycie wzniesienia, z uszkodzonym szybowcem i ciężkim sprzętem dla całej grupy, na wietrze, który wkrótce odmrozi mu twarz. Na dodatek męczyło go poczucie osobistej klęski.
- Colvin? - w jego uszach rozległ się pełen niepokoju głos Pittmana. - Wszystko w porządku?
- Tak - odpowiedział, starając się zachować beztroski ton. Sam się o to prosiłem, więc mam, co chciałem, pomyślał. -Gdzie się znajdujecie?
Tym razem usłyszał głos Braune’a:
- Na drodze za górą, na której wylądowałeś... jakieś kilkaset metrów za ostatnim podjazdem. Tutaj jest już dość płasko... będzie się lepiej szło.
- Zapewne sytuacja się pogorszy, zanim wpadniemy we właściwy rytm marszu - stwierdził Pittman. - Jaki masz stamtąd widok?
- Och, wspaniały.
Roztaczający się wokół krajobraz rzeczywiście robił wrażenie, lecz jednocześnie nie napawał optymizmem. Na południowy wschód, kilometr, może dwa od pozycji kolegów droga ponownie zaczynała piąć się w górę. Na zachodzie dostrzegł zaś niebiesko-fioletowe światła patrolowców krążących nad górami parę kilometrów dalej. Trajektoria spadających lądowników chwilowo zmyliła kolabów, ale wkrótce zorientują się, że zostali wyprowadzeni w pole. Obława obejmie większy obszar, a znalezienie pięciu ludzi, idących drogą w zupełnej głuszy, będzie iście dziecinną igraszką.
Gdy patrzył tak na zachód, dostrzegł światła na drodze.
Reflektory.
Colvin wpadł na pewien pomysł, szalony co prawda, ale dawał jakieś szansę wyjścia z opresji. Droga wiła się u jego stóp serpentynami, po czym przesmykiem między wzniesieniami biegła tam, gdzie znajdowali się Pittman i Braune. Pojazd z pewnością jechał dość szybko, lecz na zakrętach będzie musiał zwalniać na tyle, że stanie się możliwy do przejęcia.
Jeśli uda mu się szybko zająć odpowiednie stanowisko.
Wstał i natychmiast silny podmuch wiatru niemal zwalił go z nóg. Przesunął dłońmi po powierzchni skrzydeł i stwierdził, że choć w kilku miejscach poszycie jest zniszczone, sama konstrukcja pozostała nie naruszona. Pomyślał więc, że warto zaryzykować krótki lot. Jedyny problem stanowiło dodatkowe obciążenie w postaci sprzętu, lecz wiatr był teraz jego sprzymierzeńcem i pozwalał mieć nadzieję, że szybowiec zdoła udźwignąć ładunek.
Światła stawały się coraz bardziej wyraźne. Nad reflektorami Colvin zauważył ułożony z diod kontur bożonarodzeniowej choinki. „Samochód” okazał się więc w rzeczywistości potężnym ciągnikiem z naczepą, a to w znacznym stopniu zmieniało sytuację.
Walcząc z wiatrem szarpiącym szybowiec, poprawił się w uprzęży i wybił do przodu. Przez chwilę pojemnik wlókł się po skałach niczym kotwica, co groziło, że Colvin zostanie pociągnięty w dół. Wreszcie jednak ładunek także oderwał się od ziemi i chłopak wzleciał, zmuszony zmagać się ze zmiennymi porywami i niebezpiecznymi zawirowaniami. Ciężarówka akurat mozolnie forsowała stromy podjazd. Szybując tuż ponad nią, Colvin gwałtownie poderwał dziób szybowca, by zmniejszyć szybkość, i opadł wprost na naczepę.
W pierwszej chwili był przekonany, że jego wysiłki na nic się nie zdadzą. Zdążył tylko wyciągnąć nóż i odciąć pojemnik ze sprzętem, gdy ciężarówka znalazła się na szczycie wzniesienia i wiatr powiał ze zdwojoną siłą. Covin wbił w plandekę ostrze po samą rękojeść, dzięki czemu zdołał się utrzymać. Drugą ręką usiłował oddzielić się od szarpanego na wszystkie strony szybowca. Wreszcie porywy ustały na tyle, że mógł nacisnąć zwalniacz uprzęży. Szybowiec natychmiast zniknął gdzieś w ciemności. Ciężko oddychając, zastanawiał się, w jaki sposób dotrzeć do kabiny, gdy ciężarówka zahamowała z piskiem opon.
Znów stracił równowagę, ale nie spadł. Ktoś otworzył drzwi szoferki i nagle Colvin zrozumiał przyczynę postoju. Pasażerowie usłyszeli widać odgłosy lądowania, więc postanowili sprawdzić, co to za hałasy.
„Pittman, Braune: potrzebna pomoc na północny zachód, na drodze”, wystukał, rozpłaszczając się na dachu. Jednoczesne obezwładnienie dwóch przeciwników po obu stronach pojazdu nie było łatwym zadaniem. Nie mógł więc sobie pozwolić na najmniejszy nawet błąd. Sięgnął po nunczaku, przesunął się w lewo i ostrożnie popatrzył w dół.
Od razu zorientował się, że kierowcą sprawdzającym osie naczepy jest kobieta.
Nawet w słabym blasku latarki nie można było mieć co do tego najmniejszych wątpliwości. Wyglądała na młodą, dość drobną osobę, zupełnie nie pasującą do roli kierowcy takiego monstrum, na dodatek poruszającego się po niebezpiecznej górskiej drodze i to nocą. Ale zapewne towarzyszył jej mężczyzna.
- Karen? - zawołała, usiłując przekrzyczeć świst wiatru. - Masz coś?
- Z tej strony nic - rozległ się drugi kobiecy głos. - A ty?
- Nic. Co to mogło być?
Colvin nie zwlekał z działaniem. Przerzuciwszy nogi ponad skrajem dachu, zeskoczył na ziemię, tuż przed kierowcą.
Dziewczyna odskoczyła do tyłu, z rozszerzonymi strachem oczami.
- Co, do diabła... Kim jesteś?
- Nieoczekiwanym towarzyszem - odpowiedział. - Przykro mi, że przerywam wam podróż, ale chciałbym czymś dojechać do Denver. - Podniósł głos. - Karen? Przejdź na tę stronę.
Spojrzenie stojącej przed nim młodej kobiety spoczęło na nunczaku znajdującym się w dłoni Colvina.
- Och, Boże... - wyjąkała. Spojrzawszy zaś ponad jego ramieniem, krzyknęła: - Karen... nie!
Za plecami ucznia blackcollarów rozległ się strzał i Covin natychmiast poczuł silne uderzenie w plecy.
Ukryty pod ubraniem dermopancerz uchronił go przed zranieniem, rozkładając siłę uderzenia na większą powierzchnię i nie pozwalając pociskowi dosięgnąć ciała. W sytuacji zagrożenia trening zdominował jego działania, więc odwracając się błyskawicznie, przyklęknął i cisnął nunczaku w stronę atakującego. W ułamku sekundy, nim lecące kije zmusiły napastnika do wycofania się, dostrzegł kobietę trzymającą pistolet w wyprostowanych rękach, skrytą za przednim zderzakiem ciężarówki. Kobieta-kierowca nawet nie drgnęła. Colvin chwycił ją więc za ramię i użył jako osłony, jednocześnie sięgając do kieszeni po shuriken. Zza samochodu ponownie wyłoniła się głowa Karen i lufa pistoletu.
- Nie! Przestań! - zawołała dziewczyna do przyjaciółki. - To blackcollar.
Karen zatrzymała się, lecz nie opuściła broni.
- Zostaw ją - zawołała. - Możesz zabrać ciężarówkę, ale najpierw ją puść.
- Nie chcę samochodu... Muszę się tylko dostać do Denver - odpowiedział, akurat w momencie, gdy uruchomił się sygnalizator: „Odwróć jej uwagę”. - Znalazłem się tu bez auta - ciągnął nieco głośniej. - Po prostu chcę dotrzeć do miasta. Wasz wóz był pierwszym...
Nagle wokół Karen zakłębiło się, a kiedy znów zapanował spokój, Braune i Pittman trzymali już jej broń.
Zdążyli przepakować sprzęt do plecaków i złożyć go w naczepie, gdy dołączyli do nich Caine oraz Alamzad. Colvin stał akurat na straży, kiedy się pojawili.
- Z tyłu jest dość miejsca dla wszystkich - zameldował. - Ładunkiem są jakieś skały. Mówią, że to olejonośne łupki.
Allen kiwnął głową.
- Dobrze. Muszę powiedzieć, Colvin, że to był najbardziej zwariowany numer, o jakim słyszałem. Następnym razem nie podejmuj takich akcji bez mojej zgody, jasne? Nieźle jednak poradziłeś sobie. - Ruchem głowy wskazał na kobiety siedzące na ziemi, z plecami opartymi o przednią oponę. Pilnował ich Braune. - Kim one są?
- Jeszcze nie pytaliśmy. Ta ciemnowłosa ma na imię Karen i to ona właśnie strzelała.
- Właściwie powinniśmy być dla nich uprzejmi. Pragniemy tylko za wszelką cenę wydostać się stąd, zanim znajdą nas siły bezpieczeństwa. - Caine ruszył naprzód, kiwnął na Braune’a, po czym zwrócił się do kobiet: - Wstańcie, proszę. Wybaczcie, że w taki sposób zakłóciliśmy wam podróż, ale, jak powiedział już mój towarzysz, musimy szybko znaleźć się w Denver. Nazywacie się...?
- Karen Lindsay - przedstawiła się ciemnowłosa wstając. W przeciwieństwie do przyjaciółki sprawiała wrażenie raczej wściekłej niż przestraszonej. - A to jest Raina Dupre. Jeśli potrzebna wam ciężarówka, zabierajcie ją i jedźcie.
Allen pokręcił głową.
- Myślę, że skradziony wóz może zwrócić uwagę niepożądanych osób. Mieszkacie razem w Denver?
- Tak - odpowiedziała Lindsay. - I z mężem Rainy.
Caine spojrzał na drugą dziewczynę.
- Czy jest w domu, a jeśli nie, kiedy spodziewasz się jego powrotu?
- Pracuje nocami. - Zapytana mówiąc to, skrzywiła się, jakby przegryzała nagle ziarnko pieprzu. - Nie wróci aż do siódmej. Proszę... nie róbcie nam krzywdy...
- Nawet nie zamierzamy - przerwał jej dowódca zespołu. - Panno Lindsay, dokąd odstawiacie ciężarówkę?
- Do magazynów portowych - odpowiedziała Karen. - Znajdują się w północnej części miasta, w pobliżu skrzyżowania siedemdziesiątej drugiej i dziewięćdziesiątej trzeciej.
- W porządku - rzekł Allen, udając, że ta informacja znaczy dla niego cokolwiek. - Dupre, pojedziesz z tyłu, z moimi ludźmi. Ja wsiądę do kabiny z twoją przyjaciółką, żeby być pewnym, że nie podejmie próby dokonania jakiegoś heroicznego czynu.
Raisa zacisnęła usta:
- Dlaczego jej nie wybierzesz? - rzekła Lindsay. - Ja nie boję się towarzystwa twoich kolegów.
- Bo to właśnie z tobą chcę porozmawiać. No, ruszajmy.
Przez pierwszy kilometr jechali w milczeniu. Caine obserwował, jak ciężarówka pokonuje serpentyny. Czasami góry były tylko cieniami na skraju widoczności, a już po chwili skały piętrzyły się zaledwie metr od bocznego okna. Przed nimi migotały światła jakiejś osady, jednak Allen wciąż nie dostrzegał nawet śladu Denver.
Niewiele brakowało, a całą tę drogę musielibyśmy przemierzyć na nogach, pomyślał.
Osada zniknęła gdzieś z tyłu. Lindsay odchrząknęła głośno.
- Słyszałam wiele historii o blackcollarach - odezwała się w końcu - ale nigdy nie sądziłam, że mogliby zgubić się w górach.
- Niektóre dokonania blackcollarów naprawdę by cię zadziwiły - odpowiedział Allen, starając się, aby jego głos nie zdradził wściekłości wywołanej tak poważnymi problemami już na początku misji.
- Z pewnością.
Zagryzł wargę, obserwując profil dziewczyny w zielonkawej poświacie wskaźników. Dość sympatyczne oblicze, a co ważniejsze, wyrażało siłę charakteru. Hart, który przywiódł mu na myśl twarze członków Radixu z Argentu.
- Czy słyszałaś także coś o grupie nazywającej się „Torch”? - zagadnął. Nie zauważył żadnej wyraźnej reakcji.
- Nigdy. Czym się zajmują? A może nie powinnam pytać?
Wzruszył ramionami.
- To nie tajemnica. Przypuszczalnie walczą z Ryqrilami.
Prychnęła pogardliwie.
- Nie wydaje mi się, żeby grupa blackcollarów była tym także zainteresowana.
- Niewiele wiec o nich wiesz. Tutejsze szkoły nie uczą najnowszej historii?
- Wystarczy, że całą tę historię poznaję z wiadomości -odparła z wyraźną pogardą.
Caine westchnął cicho i dał za wygraną. Widocznie władze dostosowywały informacje do własnych potrzeb. Jeśli nawet w zasięgu tysiąca kilometrów od Denver działali jacyś blackcollarowie, miejscowe biuro sił bezpieczeństwa robiło wszystko, co w jego mocy, żeby popsuć ich opinię w oczach społeczeństwa.
Oznaczało to, iż przynajmniej w najbliższej przyszłości będą zdani tylko na własne siły.
- Chciałbym obejrzeć twój identyfikator.
Lindsay wyjęła z torebki portfel i rzuciła mu na kolana. Allen przy użyciu podręcznej latarki dokładnie przyjrzał się zatopionej w plastik karcie identyfikacyjnej. Nazwisko, zdjęcie, adres, rysopis, nazwa firmy.
- Umieszczają u was na identyfikatorze dane firmy?
Spojrzała na niego zaskoczona.
- Oczywiście... To przecież zakład pracy załatwia kartę. A tak w ogóle, skąd jesteś?
- Z Europy - odpowiedział, wybierając najprostszą z możliwych odpowiedzi. - Na jakiej zasadzie firmy je wydają? Czy nie zajmuje się tym lokalna placówka sił bezpieczeństwa?
- Tutaj nie. W wypadku, gdy złapią kogoś bez identyfikatora, mogą natychmiast aresztować go za włóczęgostwo.
- I dopiero później zajmują się ustalaniem, z kim mają do czynienia?
Wzruszyła ramionami.
- Przechowują w swych zbiorach odciski palców i wzory siatkówek wszystkich ludzi. A przynajmniej tak twierdzą. -Odwróciła głowę i popatrzyła na Allena. - Wybacz, ale muszę stwierdzić, że nie jesteś zbyt dobrze poinformowany.
- Całkiem niedawno tu przybyliśmy.
Uważając, by nie oślepiać dziewczyny światłem latarki, przyjrzał się jej ubraniu. Tkanina, z jakiej było zrobione, przypominała tę wyrabianą na Plinry, przynajmniej biorąc pod uwagę surowiec i splot. Ale krój, barwy i zdobienia różniły się bardzo.
- Jak daleko mieszkacie od miejsca, gdzie zostawimy ciężarówkę? - zapytał.
- Kilka kilometrów.
- W którą stronę?
Usta młodej kobiety zadrżały.
- Niedługo będziemy przejeżdżali obok.
- Świetnie. - Przed nimi, na prawo od drogi, pojawiła się jakaś większa miejscowość. - Chcę, żebyś zajechała pod dom i wypuściła moich ludzi. Zostaną tam z twoją przyjaciółką, my zaś odstawimy wóz.
- Zamierzasz wystąpić w roli Rainy? Przecież wiedzą, że to ona ze mną przyjedzie.
- Mam nadzieję, że jakoś wytłumaczysz zmianę partnera - rzekł znacznie bardziej ugodowym tonem. - Zwróć uwagę, że jeśli wynikną jakiekolwiek kłopoty, będziesz w samym środku zamieszania.
- Nie musisz mnie przekonywać - odpowiedziała z podobną intonacją w głosie.
- To dobrze.
Miasteczko zostało za nimi, a gdy wokół ponownie wyrosły pionowe zbocza skalne, urwała się także rozmowa. Allen usiadł wygodniej, rozłożył jedną z map otrzymanych od Lepkowskiego i zajął się ustaleniem obecnej pozycji i odległości od podłoża gór.
To, co zastali na terenie magazynów, nie dawało podstaw do niepokoju.
Tylko jeden strażnik pełnił służbę przy bramie, którą wjeżdżała Lindsay. Bez jakiejkolwiek obiekcji zaakceptował tłumaczenie, że Raina rozchorowała się w ostatniej chwili i Caine był najlepszym jej zastępcą, jakiego Karen miała pod ręką. Magazynier kazał im poczekać, dopóki nie policzy pojemników na naczepie, lecz Allen odnosił wrażenie, że mężczyzna czyni to tylko z nawyku. Najwyraźniej łupki olejonośne nie stanowiły towaru szczególnie poszukiwanego przez złodziei.
Kilka minut później, korzystając z taksówki, dotarli do osiedla kierowców ciężarówek. Allen dowiedział się, że Braune i Colvin zdążyli już zbadać bezpośrednie sąsiedztwo, podczas gdy Pittman oraz Alamzad sprawdzili dom.
- Wygląda na to, że wszędzie panuje spokój - doniósł Pittman. - Zad zainstalował wygniatacz. Zabezpieczyliśmy też pobliże domu.
- Droga ewakuacyjna?
Braune prychnął w odpowiedzi.
- Nic, na czym można by naprawdę polegać. Jeśli kolabowie namierzą nas, znajdziemy się w nie lada opałach.
Caine rozejrzał się po pokoju, gdzie Raina i Karen szeptały coś do siebie. Colvin bacznie obserwował kobiety.
- Spróbujemy zniknąć stąd, gdy tylko okaże się to możliwe. Znaleźliście jakieś ubrania?
- Rzeczy Geoffa, męża Rainy, są naprawdę duże, ale przynajmniej nie rzucają się w oczy. Będziemy jednak musieli kupić sobie nowe stroje, kiedy tylko otworzą sklepy.
Allen popatrzył na zegarek, jeszcze przed opuszczeniem „Novaka” ustawiony na czas lokalny. Dochodziła trzecia nad ranem.
- Czyli załatwimy to dopiero gdzieś między ósmą a dziesiątą. Braune, ty i Colvin zajmiecie się zakupami. Kiedy wrócicie, zaczniemy poszukiwania nowej bazy wypadowej.
- Pieszo? - zapytał Pittman.
Caine wzruszył ramionami.
- Podejrzewam, że nie da się inaczej. Kradzież samochodu na tym etapie realizacji zadania nie byłaby dobrym posunięciem.
- Chciałbym rozejrzeć się nieco dalej. Może znajdę sposób, żeby zdobyć jakieś auto, nie zwracając niczyjej uwagi.
Dowódca zespołu zacisnął usta. Rzeczywiście dobrze by było dysponować własnym środkiem transportu.
- No cóż... W porządku. Pokręcisz się trochę po okolicy, ale nie dłużej niż godzinę, i dopiero wtedy, gdy zdobędziemy dla ciebie odpowiedni strój. Teraz wyglądasz zbyt podejrzanie.
Pittman w odpowiedzi uśmiechnął się szeroko.
- Tak jest.
Odwrócił się i podszedł do Colvina, przejmując od niego pilnowanie kobiet. Dobry chłopak, pomyślał Caine, ponownie zerkając na zegarek. Trzecia pięć. Trzeba się przespać. Ta noc niezaprzeczalnie dostarczyła sporo wrażeń, a poranek zapowiadał się jeszcze bardziej atrakcyjnie.
Trzecia dziesięć nad ranem.
Galway oparł rękę na kolanie, a drugą sięgnął po kubek, czując zmęczenie przenikające mięśnie i umysł. Stan taki powrócił jak echo wykańczającego trybu życia, jaki wiódł na początku służby w siłach bezpieczeństwa. Towarzyszyło mu teraz identyczne napięcie i zniechęcenie, które pamiętał z dawnych lat.
Z tą tylko różnicą, że obecnie nie musiał się obawiać o swoje życie i zdrowie. A przynajmniej tak mu się wydawało. Uniósłszy głowę, popatrzył na rząd monitorów. Pomieszczenie kontrolne sił bezpieczeństwa w Athenie było z sześć razy większe niż jego własne w Capstone, i wyposażone w znacznie bardziej skomplikowany sprzęt komunikacyjny oraz inwigilacyjny. System ten zaś prezentował taki sam poziom techniki jak cała reszta urządzeń, znajdujących się w centrum rządowym. Nawet blackcollarowie przekonają się, że to miasto i budynek są dla nich niedostępne, a przecież oddział Caine’a nie składał się z prawdziwych blackcollarów.
A jednak prefekt wciąż odczuwał dziwny niepokój. Jakiś wewnętrzny głos, nazywany przez niektórych intuicją, zapowiadał nieszczęście.
Rozmyślania przerwało nagle czyjeś wejście. Generał Paul Quinn, szef sił bezpieczeństwa Atheny, opadł ciężko na stojący obok fotel.
- Ma pan coś? - zapytał Galway.
- Jeszcze nie. - Głos Quinna znamionował rozdrażnienie. - Taki jest efekt bawienia się w jakieś głupie gierki.
Plinrianin na moment zacisnął szczęki. Generał wyraźnie obarczał go winą za utratę z pola widzenia oddziału Caine’a. Miał już tego dość.
- Tak, ale proszę nie zapominać, że to był pomysł prefekta Donnera, a nie mój.
- Oczywiście, że pamiętam. Co on, u licha, tam u siebie, w Dallas, może wiedzieć o górzystym terenie? Komuś, kto w ogóle nie umie czytać mapy, wydaje się, że ten obszar jest płaski, więc bez problemu można kontrolować ruchy przeciwnika. Teraz nie przejmuje się wcale tym, ile kłopotów przysporzyły nam jego absurdalne koncepcje.
Galway nabrał powietrza w płuca.
- Niech pan posłucha, generale. Caine dzisiejszej nocy nic nie zrobi. Blackcollarowie to nie jacyś tam szaleńcy, lecz świetnie zgrani i znający się na taktyce wojownicy. Caine zaś zapewne nie dysponuje jeszcze wszystkimi niezbędnymi informacjami. Proszę dać szansę Posternowi. Poczekajmy, aż wyrwie się choćby na chwilę i prześle wiadomość.
- Posternowi, tak? Pańskiemu zaufanemu szpiegowi? Pańskiemu, mimo nieulojalnienia, zaufanemu szpiegowi?
- Skontaktuje się z nami, nie ma obawy. Do jutrzejszego południa kierowane przez pana oddziały wywiadowcze znów siądą Caine’owi na karku.
Quinn tylko prychnął w odpowiedzi.
- Powinniśmy schwytać ich, kiedy tylko wylądowali. Nie obchodzi mnie, jak skuteczny trening psychologiczny przeszedł Caine, bo i tak zdołałbym wyciągnąć z niego wszystko, co mnie interesuje.
Było to zupełnie niedorzeczne stwierdzenie i sam Quinn doskonale o tym wiedział. Lecz Galway nie miał już ochoty z nim się spierać.
- A co z tymi wcześniej wyczepionymi lądownikami? Wie pan coś nowego na ich temat?
- Fałszywe - uciął generał. - Chyba już o tym mówiłem.
- Wspominał pan tylko, że podczas poprzednich zrzutów...
- Galway! - Quinn spojrzał rozmówcy prosto w oczy. -Wyjaśnijmy tę sytuację do końca już teraz, dobrze? Nie prosiłem, żeby pan tu przylatywał i nie potrzebuję pana. Gdyby Ryqrilowie nie wydali mi bezpośredniego rozkazu, nie rozmawialibyśmy w tej chwili. Nie zna pan okolicy, samego miasta, ludzi ani sposobu, w jaki radzimy sobie z własnymi problemami. Jest pan tu tylko z jednego powodu: żeby przekazać mi swoją wiedzę o Cainie i jego towarzyszach. Kiedy będę potrzebował takich informacji, sam się o nie do pana zwrócę. Jasne?
- Jak najbardziej - rzucił Plinrianin przez zaciśnięte zęby.
Po karku przepłynęła mu fala gorąca. Tymczasem Quinn wstał i podszedł do monitorów. Prefekt z dłońmi zwiniętymi w pięści czekał, aż minie gotująca się w nim wściekłość.
Na szczęście dosyć szybko się uspokoił. Nie chodziło o urażoną dumę lub chęć wywyższenia się, czy też o władzę, choć zapewne Quinn właśnie tak uważał. Galway pragnął jedynie zapewnić przetrwanie Plinry i w imię tego zamierzał udzielić wszelkiej możliwej pomocy w walce z Caine’em.
Szlachetny i szczytny cel. Galway miał nadzieję, że zdoła go zrealizować.
* * *
Kanai obudził się na pierwszy odgłos dzwonka telefonu i przez pół sekundy leżał bez ruchu, analizując sytuację w sypialni. Był sam i nie groziło mu żadne niebezpieczeństwo. Podniósł słuchawkę po trzecim sygnale.
- Tak?
- Kanai, ty cholerny sukinsynu, o co, do licha, chodziło wam tym razem?
- Opanuj się - warknął blackcollar, słysząc nabrzmiały wściekłością głos. Bez trudu rozpoznał, kto mówi. - Nie pchaj się tam, gdzie nie należy, Reger. I postaraj się być uprzejmy.
- Uprzejmy! - krzyknął Reger. - Robicie mi taki gówniany numer, a później chcecie jeszcze, żebym był uprzejmy? Powinienem...
- Jaki numer? Reger, zamknij się na moment, a potem powiedz, o co ci chodzi.
- Nie wysilaj się, Kanai. Przekaż Bernhardowi, że tym razem już przesadził. Nie mieliście w tym żadnego interesu, żeby tak narozrabiać na moim terytorium. Sartan zapłaci za leczenie moich chłopców i chcę dostać z powrotem swój wóz. Jasne?
- Reger...
- I jeśli jeszcze raz zdarzy się coś podobnego, będziecie mieli taką wojnę, na jaką zasłużyliście. Sartan może być tego pewien.
- Reger, posłuchaj...
Połączenie zostało przerwane. Kanai przez dłuższą chwilę przyglądał się telefonowi, zanim odłożył słuchawkę na widełki. Poczuł nagły skurcz żołądka. To jakaś dziwna sprawa. Żadnych blackcollarów przecież nie wysyłano do północno-zachodniej części miasta.
A przynajmniej nikogo spośród członków oddziału Bernharda.
Dumał nad tym przez kilka minut. Wreszcie wystukał numer Bernharda.
Dowódca odebrał po trzecim dzwonku.
- Tak?
- Tu Kanai. Mamy w mieście obcych blackcollarów. Krótka cisza.
- Skąd wiesz?
Komandos powtórzył rozmowę z Regerem.
- Czy nie uważasz, że to może być jakaś wymyślna pułapka? - zapytał Bernhard, gdy podwładny skończył. -Reger dąsa się od czasu, gdy przed miesiącem utarliśmy mu nosa.
- Wątpię. Co prawda jest wystarczająco sprytny, aby wymyślić podobną historyjkę, ale nie potrafiłby odegrać swej roli w przekonywający sposób.
Dowódca gwizdnął przez zęby.
- Świetnie. Po prostu wspaniale. Skąd więc, do diabła, wzięli się nowi blackcollarowie? Nieważne. Skądkolwiek by przybyli, musimy ich wytropić, zanim wzniecą pożar, który wszystko zniszczy. Ostrzegę resztę zespołu, a potem pomyślimy, jak trafić na ich ślad. Reger dał ci jakieś wskazówki, gdzie się teraz znajdują?
- Powiedział tylko tyle, że zabrali jeden z jego wozów. Bernhard, a może zostali sprowadzeni przez któregoś z szefów w odpowiedzi na nasze działania?
- I przez pomyłkę wpakowali się na terytorium Regera? Mam cholernie wielką nadzieję, że się mylisz.
- Cóż... spotykamy się w zwykłym miejscu?
- My tak, ty nie. Szczególnie w tej chwili nie chcę, żebyś oddalał się od telefonu kontaktowego. Czekaj na wiadomości. Niewykluczone, że ci cholerni blackcollarowie dysponują twoim numerem i sami zatelefonują.
- W porządku. - Kanai spojrzał na zegarek. Trzecia piętnaście nad ranem. - Awaryjny system łączności?
- Tak. Co jakiś czas będę się z tobą kontaktował, żeby wiedzieć, czy nie ma nic nowego. Siedź spokojnie i nie daj się zaskoczyć.
- Jasne. Udanych łowów.
Komandos ostrożnie odłożył słuchawkę i odstawił aparat na nocną szafkę. Równie powoli podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz, starając się, aby nikt nie dostrzegł go z ulicy. Nie było jednak powodów do niepokoju. Sieć czujników rozmieszczonych wokół domu ujawniłaby każdego intruza na długo wcześniej, niż zrobiłyby to ludzkie zmysły.
Oczywiście zwykłego intruza. Oddział blackcollarów poradziłby sobie z tym systemem.
Kanai aż wzdrygnął się na tę myśl. Czy nowi komandosi rzeczywiście stanowili kolejną drużynę od mokrej roboty? A może nadal prowadzili wojnę z Ryqrilami? Jeśli tak, co pomyślą o działalności, jaką podjęli on i jego towarzysze?
Ich ocena nie ma dla nas żadnego znaczenia, uznał Kanai z wściekłością... ale wiedział, że to nieprawda. Gdyby po tym, czym zajmował się od lat, stanął przed kimś, kto się tak nie zhańbił, doznałby upokorzenia, jakiemu nie potrafiłby stawić czoła.
Jeśli przybyliby do niego i dali możliwość wyboru, jaką śmiercią chce umrzeć, wątpliwe czy znalazłby w sobie wystarczająco dużo dumy i odwagi, żeby dokonać seppuku, zgodnie z tradycją przodków.
Na ulicy nie zauważył niczego podejrzanego. Uspokojony nieco, podszedł do szafy i zaczął się ubierać.
* * *
Bar został zamknięty dokładnie o trzeciej, a ostatni klienci wytoczyli się z niego pięć minut później. Upłynęło kolejne pół godziny, zanim pojawił się barman, który zamknął za sobą drzwi i ruszył w stronę jedynego stojącego na parkingu samochodu. Lathe pozwolił mu zbliżyć się na dwa kroki i dopiero wtedy się podniósł.
- Dzień dobry - zagadnął przyjaźnie. - Pamiętasz mnie zapewne.
Barman stanął jak wryty, a w świetle gwiazd komandos widział, jak jego usta poruszają się bezdźwięcznie.
- Myślę, że tak - ciągnął. - Phelling, prawda?
Zapytany wreszcie odzyskał głos.
- Czego pan ode mnie chce? Nic do was nie mam.
- Ale może my coś mamy - podsunął Skyler, stając za jego plecami. - Przeciwko tobie i temu Regerowi.
Barman skurczył się, jakby w obawie przed ciosem.
- Och... Ależ panowie, proszę posłuchać... Nic mnie nie łączy z tym człowiekiem... Naprawdę...
- Co najwyżej od czasu do czasu pokażesz tylko palcem, kogo należałoby załatwić? - zapytał dowódca blackcollarów.
- Nie. Nie mogłem postąpić inaczej. Musiałem powiadomić jego ludzi, gdy zjawiliście się z lewym towarem.
- Może - zgodził się Skyler. - Niewykluczone jednak, że chciałeś po prostu ustrzelić kilku nieznajomych.
- Nie! Nie, przysięgam...
- W każdym razie tylko ty pozostałeś nam, żeby posłużyć za pomoc naukową do lekcji, której zamierzamy udzielić.
Lathe odczekał nieco, aż treść jego słów dotrze do barmana, po czym kontynuował:
- Chyba że zdecydujesz się powiedzieć, gdzie znaleźć Manxa Regera.
Phelling popatrzył na blackcollara oczami wytrzeszczonymi ze strachu.
- Mówiłem już, że nie należę do jego organizacji. Jeśli nie przebywa w domu, nie mam pojęcia, gdzie można go zastać. Musicie mi uwierzyć.
- Wcale nie musimy - odparł Lathe. - Na razie jednak wystarczy nam jego adres domowy. Phelling na moment aż otworzył usta.
- Adres domowy? Ale... wy przecież tam byliście. Niespełna miesiąc temu urządziliście w posiadłości Regera istną masakrę, prawda?
Blackcollarowie wymienili znaczące spojrzenia. Było to jednoznaczne potwierdzenie przypuszczeń, że na terenie Denver działali inni komandosi. Ale czym, u licha, się zajmowali?
Przez jakiś czas przyjdzie poczekać na odpowiedź.
- Powiedzmy, że ostatnio nie mieliśmy kontaktu z naszymi kolegami w mieście. Przy okazji przypominam ci, że to my zadajemy pytania. Chcemy pogadać z Regerem, a ty masz wskazać nam drogę do niego.
Barman widocznie jeszcze analizował wcześniej usłyszaną groźbę.
- Staracie się skontaktować ze swoimi? Do diabła, to proste. Jeden z nich, człowiek o nazwisku Kanai, we wtorki bywa w barze „Shandygaff” w centrum i czeka na nowe zlecenia...
- Później się tym zajmiemy - uciął Lathe. - Teraz jedziemy do Regera.
Phelling zwilżył wargi.
- T... tak, oczywiście. Zabiorę tam panów. Jasne. To nie tajemnica, gdzie mieszka.
- Dobrze.
Dowódca komandosów nadał krótką wiadomość i po minucie na parkingu, w zdobytym wozie, zjawił się Hawking.
- Wsiadaj - polecił Lathe barmanowi, kiedy Skyler otworzył przednie drzwi. - Ale najpierw oddaj swoje kluczyki.
Phelling bez słowa wręczył je i usiadł obok kierowcy, a potężny blackcollar zajął miejsce za jego plecami. Tymczasem Lathe rzucił klucze Mordecaiowi, kiedy wraz z Jensenem wyłonił się z ukrycia.
- Żeby tylko pamięć cię nie zawiodła - ostrzegł dowódca, zajmując miejsce obok Skylera.
Oba samochody ostro ruszyły na południowy wschód.
„Myszy harcują, gdy kota nie czują”, Taurusowi Havenowi przyszło na myśl stare przysłowie.
Kotem był oczywiście prefekt Galway. Upłynęło zaledwie pięć dni od chwili, kiedy obserwator zameldował, że widział go wchodzącego na pokład Korsarza Ryqrilów. Udał się zapewne na Ziemię, chcąc wyprzedzić lecącego tam właśnie „Novaka”. A jeżeli tamtejsi kolabowie postanowili przygotować gościom niespodziankę...
Haven doszedł do wniosku, że nie ma co się nad tym teraz zastanawiać. Wiedział, że najlepszym sposobem wsparcia Lathe’a jest właściwe wykonanie powierzonej roboty. I dopilnowanie, żeby reszta myszy zrobiła to samo.
Role myszy odgrywali bezrobotni i sfrustrowani młodzi ludzie z Capstone. Haven musiał przyznać, że tworzony przez nich tłum, zorganizowany przez Dayle’a Greene’a, to najwspanialsza pokojowa demonstracja, jaką kiedykolwiek widziało Plinry. Ludzie zgromadzili się obok jasno oświetlonej wschodniej bramy Piasty, w liczbie co najmniej sześciuset. Mniej więcej co dziesiąty dzierżył pochodnię lub plakat z wypisanym hasłem. Zachowywali się spokojnie i słuchali jak mówca, wymachując w powietrzu listą skarg, wzywa strażników stojących po drugiej stronie bramy, by wyszli do nich i odebrali postulaty.
Żołnierze sił bezpieczeństwa nie przyjęli zaproszenia. Haven stwierdził także, przyglądając się zniekształconym za siatką twarzom wartowników, że żadnemu nie udaje się zachować spokoju.
Odezwał się sygnalizator biomagnetyczny: „Zbliża się Hammerschmidt, jeden samochód”.
Blackcollar z politowaniem pokiwał głową i niespiesznie zaczął przesuwać się w stronę czoła demonstracji. Nie pomylili się ani o jotę w przewidywaniu reakcji Hammerschmidta. Galway nigdy nie zrobiłby czegoś tak głupiego jak wyjazd z Piasty na spotkanie tłumowi, lecz jego zastępca zawsze miał masę idiotycznych pomysłów. Na pewno wyjedzie. Należało jedynie żywić nadzieję, że weźmie ze sobą tylko tylu ludzi, ilu może zmieścić się w samochodzie.
Pojazd wiceprefekta pojawił się w niespełna minutę później. Nastąpiła krótka, acz ostra wymiana zdań między Hammerschmidtem a dowódcą straży. Ten ostatni widocznie skapitulował i kierowca podjechał pod samą bramę, którą rozsunięto na szerokość auta, a gdy samochód przejechał, natychmiast ją zamknięto. Siły bezpieczeństwa Capstone z własnego doświadczenia wiedziały już, co oznacza wdarcie się tłumu do Piasty. Wyraźnie więc nie były zainteresowane ponownym przeżyciem związanych z tym przykrości.
Tłum zafalował, kiedy wóz zbliżył się do niego.
- Spokojnie - ostrzegł Haven - nie spłoszcie dostojników.
Ale przywódcy stojący w pierwszym szeregu zostali już wcześniej dokładnie poinstruowani i nikt nawet nie drgnął, gdy pojazd zatrzymał się zaledwie kilka metrów od zgromadzonych. Tylne drzwi otworzyły się i ze środka wyszedł wiceprefekt, a za nim uzbrojony w laser funkcjonariusz, z całych sił ściskający w dłoniach broń.
- W porządku - zawołał Hammerschmidt. - Czego, do diabła, tu szukacie, obdartusy?
Jakby w odpowiedzi, z południa dobiegł odgłos wystrzału z potężnej katapulty. Oczy wszystkich funkcjonariuszy sił bezpieczeństwa zwróciły się w tę stronę, akurat w momencie, kiedy kula złożona ze śmieci łukiem przelatywała ponad murem, by wylądować na terenie Piasty. Przerzucanie różnych odpadków stało się w ostatnich dniach rozrywką popularną pośród młodzieży, nic więc dziwnego, że kolabowie za wszelką cenę starali się ukrócić te zabawy. Z wyrazu twarzy Hammerschmidta można było odczytać, jak bardzo ma już tego dość.
- Tam! - warknął, wskazując na południe i gramoląc się z powrotem do wozu. Ubezpieczający go żołnierz poszedł w ślady zwierzchnika, a kierowca zaczął wykręcać...
Nagle tłum rzucił się naprzód. Po chwili samochód został otoczony zwartą masą wrzeszczących ludzi.
Błyski rozświetliły okoliczne budynki, a krzyki bólu mieszały się z wrzaskami pełnymi wściekłości, kiedy strażnicy strzelali z laserów. Haven miał nadzieję, że broń nastawiono na niską moc, lecz nie była to odpowiednia pora, aby zajmować się tym problemem. Stał bezpośrednio za dwoma adeptami, którzy otwartymi dłońmi walili w szyby samochodu i wydzierali się na całe gardła. Blackcollar nie mógłby sobie wymarzyć większego zamętu, dającego mu swobodę działania. Przykucnął, prześlizgnął się między nogami uczniów i wpełzł pod wóz.
Było tu bardzo mało miejsca, ale nie na darmo Haven dużo ćwiczył w domku myśliwskim. Wykonywał więc szybkie i pewne ruchy. Położył sobie na brzuchu ukrywany do tej pory pakunek i wyjął z niego sześć „znaków zapytania” - piętnastocentymetrowych haków z termitowymi samospawami na jednym końcu. Chwycił dwa, zdarł zabezpieczające osłony i zdecydowanie przyłożył do ramy wozu po obu stronach, w odległości równej mniej więcej szerokości swej klatki piersiowej. Rozległ się syk, gdy zadziałał zapalnik i nagle zajaśniało małe niebiesko-białe światełko. Blackcollar przytrzymał jeszcze haki przez trzy lub cztery sekundy, dopóki płomień nie zgasł. Wziąwszy dwa kolejne, przesunął się nieco ku tyłowi samochodu i zamocował je jakiś metr dalej. Z niepokojem stwierdził, że krzyki poparzonych przybierają na sile, a tupot stóp świadczył o tym, że tłum ucieka przed wiązkami laserów. Jeśli auto zostanie zbyt szybko oswobodzone...
Płomyki zgasły i Haven przemieścił się ponownie ku przodowi samochodu. Przygotował ostatnią parę haków i przycisnął je między poprzednio przytwierdzonymi, lecz bliżej skrajów podwozia. Tupot nóg stawał się coraz głośniejszy i gdy spoglądał w kierunku bramy, od czasu do czasu widział mur, gdyż zasłaniająca go ciżba topniała z każdą chwilą.
Końce ostatnich dwóch haków rozjarzyły się światłem. Należało odczekać kilka sekund, żeby mocowanie było pewne, lecz komandos nie mógł już dłużej zwlekać. Uniósłszy się na łokciach, pierwszy zestaw haków wsunął sobie pod pachy, uda wsparł na drugim i akurat gdy dłońmi chwytał się trzeciego, samochód drgnął i ruszył w stronę bramy. Zaciskając zęby blackcollar przywarł do podwozia, mając nadzieję, że w półmroku nie zostanie zauważony.
Wóz wjechał na teren Piasty i zahamował gwałtownie, powodując, że metal boleśnie wbił się w ciało Havena. Przez chwilę Hammerschmidt rozmawiał z dowódcą straży. Ton głosu wiceprefekta był tak wzburzony i pełen wściekłości, że komandos nie zdołał zrozumieć sensu wypowiedzi. Wreszcie samochód ruszył znowu. Przeciął mieszkalną część Piasty, przyległą do reszty miasta, po czym skierował się w stronę budynków rządowych w jej centralnej części. Przez co najmniej kilometr raczej nie włączą się w intensywny ruch, a więc właśnie tu powinien opuścić swój środek transportu.
Okazja po temu nadarzyła się na najbliższym skrzyżowaniu, gdy stanęli, ustępując jakiemuś pojazdowi mającemu pierwszeństwo. Blackcollar zsunął się z haków i ułożył tak, by pozostać poza zasięgiem kół. Czekał rozpłaszczony niczym żaba, aż wreszcie wóz ruszył.
Na szczęście w pobliżu nie było nikogo, a kierowca Hammerschmidta nie spojrzał we wsteczne lusterko. Haven leżał bez ruchu, dopóki nie ucichł dźwięk pracującego silnika, po czym biegiem rzucił się pod osłonę najbliższego budynku. Tam postał chwilę, żeby zorientować się, gdzie dokładnie jest, i sprawdzić, czy nikt go nie obserwuje. Starając się trzymać w cieniu, poszedł pustymi ulicami z powrotem w kierunku muru.
Odległy odgłos kolejnego strzału z katapulty oraz znacznie bliższy huk upadku pocisku dotarły do niego zgodnie z planem i ostatecznie pomogły zorientować się w sytuacji. Wystrzelony ładunek przeleciał aż dwie przecznice poza mur. W rzeczywistości był to zawinięty w szmaty i papiery plecak. Haven odszukał go, zerwał brudną, cuchnącą osłonę, naciągnął szelki na ramiona i rozpłynął się w ciemnościach. Z daleka dobiegły do jego uszu zbiorowe okrzyki. Wznosili je demonstranci, którzy mieli za zadanie przez najbliższą godzinę skupić uwagę sił bezpieczeństwa na tym, co działo się pod murami Piasty, a nie wewnątrz ogrodzenia.
Tyle właśnie czasu pozostawało mu na dotarcie do wyznaczonego celu - budynku ministra rolnictwa i zasobów naturalnych.
Haven już po czterdziestu minutach znalazł się przy tym obiekcie.
Kolejnych dziesięć minut musiał poświęcić na wspięcie się po ścianie na poziom pierwszego piętra i odszukanie okna, które dało się otworzyć bez pozostawienia śladów. Znalazłszy się w środku, wbiegł osiem kondygnacji wyżej.
Schody kończyły się w obszernej nadbudówce służącej za magazyn i miejsce usytuowania mechanizmu windy. Rzuciwszy plecak na podłogę, Haven pospiesznie zlustrował pomieszczenie, po czym ostrożnie wyszedł na dach. Kilka przecznic dalej, w budynku sił bezpieczeństwa paliły się prawie wszystkie światła, a krążące patrolowce świadczyły to tym, iż Hammerschmidt zdenerwował się aż tak bardzo, że wezwał wsparcie z powietrza. Poruszając się bezszelestnie, komandos poszedł do narożnika nadbudówki i wyjrzał zza niego.
Zaledwie ulicę dalej wznosiła się ciemna ściana odgradzająca terytorium zajmowane przez Ryqrilów.
Komin, jak nazywali ją blackcollarowie, różnił się diametralnie od szarego muru Piasty. Zainstalowano na nim także inne systemy obronne. Bariera na granicy dzielnicy rządowej jeżyła się od czujników oraz pól indukcyjnych. Urządzenia wykrywały intruzów, lecz z pojawiającym się niebezpieczeństwem mieli już sobie radzić ludzie. Ryqrilowie nie byli tak humanitarni: ich zapora z rozmysłem została stworzona do zabijania. Haven przesunął wzrok wzdłuż nachylonego nieco do wewnątrz muru i utkwił spojrzenie w zamontowanym na szczycie ciężkim laserze. Automatycznie naprowadzane i uruchamiane lasery przystosowano również do zwalczania celów powietrznych, a skoncentrowany ogień wszystkich czterech mógł zestrzelić nawet niewielki obiekt poruszający się po niskiej orbicie. Wycelowane zaś w dół, w przypadku jakiegokolwiek zagrożenia, powodowałyby, że trafiony człowiek po prostu by wyparował.
Obcy bardzo poważnie traktowali własne bezpieczeństwo.
Haven wrócił do nadbudówki, rozpakował plecak i po minucie znalazł się na zewnątrz z dalekonośną procą, niewielkim, płaskim pudełkiem, oraz wzmacniaczem optycznym nałożonym zamiast gogli. Poprzez to urządzenie laser zamontowany wysoko na ruchomej platformie wyglądał bardziej niepozornie niż w rzeczywistości. Trzydzieści lat temu blackcollarom nie udało się wprowadzić nikogo do brygad budujących ogrodzenia, ale obserwowali uważnie, jak instalowano tę śmiercionośną broń. Haven wiedział więc, że rzucenie czegokolwiek w stronę laserów lub połączonych z nimi czujników spowoduje natychmiastową reakcję systemu obrony.
Jednak...
Osadziwszy procę na przedramieniu, otworzył pudełko i wyjął z niego kulkę około dwucentymetrowej średnicy, posiadającą konsystencję miękkiego kitu. Położył pocisk na wyrzutni, przyjął pozycję do strzału i nagle pomyślał, że jeśli przeżyje tę misję, może ją przypłacić poważnymi dolegliwościami zdrowotnymi. Ale teraz nie czas martwić się takimi drobiazgami. Wycelowawszy dokładnie, wypuścił pocisk.
Dobry strzał, a nawet wspaniały. W największym przybliżeniu widział przez wzmacniacz optyczny kulkę, teraz bardzo zdeformowaną, tkwiącą w połączeniu ceramicznej ściany ze stalową podstawą lasera. Bezpośrednio nad jednym z przekaźników systemu samonaprowadzania.
Jeśli Hawking się nie mylił, urządzenie było już powoli uszkadzane promieniowaniem pochodzącym z drobiny plutonu umieszczonego w kulce. Pozostawało jednak pytanie, w jakim stopniu promienie okażą się niszczące w ciągu najbliższego tygodnia. Nawet Hawking nie znał odpowiedzi.
Ale jak na razie bezbłędnie ocenił skuteczność wykrywaczy ruchu. W ciszy nocnej nie odezwały się alarmy. Żaden też z Ryqrilów, pieszo czy w Korsarzu, nie sprawdził nawet, kto strzela do ich schronienia. Haven zastanawiał się przez moment, czy w ślad za pierwszą kulką nie posłać drugiej, lecz zrezygnował z tego i wrócił do nadbudówki. Jutro po zapadnięciu ciemności będzie odpowiedni czas na kontynuowanie sabotażu.
Resztę nocy spędził na wznoszeniu fałszywej ściany za mechanizmem windy. Sporządzał ją z materiału wzmocnionego i zabarwionego jedną z ostatnich puszek kameleonowej farby, znajdującą się w zapasach blackcollarów. Wreszcie złożył cały sprzęt w kryjówce i napompował materac. Kiedy zjawili się pierwsi pracownicy zatrudnieni w budynku i, korzystając z windy, kierowali się do biur, Haven już spał. W ten sposób rozpoczęła się operacja „Christmas”.
Geoff Dupre przyszedł do domu dokładnie o siódmej. Jego sposób bycia, przynajmniej dla Caine’a, stanowił pewną niespodziankę. Informacja, że mąż Rainy pracuje jako serwisant komputerowego systemu sterującego siecią odzysku wody, sprawiła, że Allen spodziewał się potężnego lecz milkliwego człowieka. Nie był zupełnie przygotowany na powitanie zwalistej postaci, która nagle pojawiła się w tylnych drzwiach ze śpiewem na ustach. Mężczyzna stanął w progu i zamarł na widok pięciu dziwnie ubranych nieznajomych, otaczających dwie domowniczki.
- Twojej żonie nic nie jest - przemówił uspokajającym tonem Caine, przerywając ciszę. - Zamierzamy pozostać tu jeszcze kilka godzin i jak długo zachowasz spokój, nie masz się czego obawiać.
Dupre przyjrzał się po kolei każdemu z członków oddziału, a na koniec spojrzał prosto w oczy jego dowódcy.
- Kim jesteście? - zapytał tubalnym, lecz jednocześnie bardzo opanowanym głosem. - Czego chcecie?
Raina wtrąciła się do rozmowy, zanim Caine zdążył odpowiedzieć.
- To blackcollarowie, Geoff. Porwali naszą ciężarówkę na siedemdziesiątej drugiej...
- Właściwie tylko w nieco niekonwencjonalny sposób złapali okazję - wtrąciła się Lindsay. - Caine pozwolił mi nawet odstawić samochód.
- Zapewne po to, żeby przy tak dziwacznym wyglądzie umknąć zwrócenia na siebie uwagi - prychnął Dupre.
- Głównie dlatego, że nie zamierzaliśmy nikogo okradać - oświadczył z naciskiem Allen. - Czegokolwiek będziemy od was potrzebowali, za wszystko zapłacimy.
Gospodarz zadumał się, analizując tę wypowiedź.
- Mogę usiąść? - zapytał wreszcie.
Dowódca oddziału wskazał na solidnie wyglądające krzesło. Dupre opadł na siedzenie i nadal uważnie obserwował twarze intruzów.
- Idunina zapewne jest tania tam, skąd przybywacie -stwierdził. - A więc dobrze. Czego od nas chcecie?
- Na razie wyłącznie schronienia. I może pewnych informacji. Walczyłeś podczas wojny?
Dupre pokręcił głową.
- Bardzo słabo ją pamiętam. Miałem ledwie trzy lata, kiedy się skończyła.
- A ojciec? Starsi krewni? Znasz kogoś, kto uczestniczył w walkach?
Mąż Rainy zamyślił się, marszcząc czoło.
- W Denver nie. Ojciec mieszka w Sprinfielma, na wschodnim wybrzeżu. Tutaj właściwie nikt nie wspomina o wojnie. Przynajmniej nie przy mnie.
Caine cmoknął ze złością.
- Czy istnieją jakieś grupy weteranów, o których słyszałeś? W książce telefonicznej nie natrafiliśmy na nic interesującego.
Dupre z dezorientacją wzruszył swymi potężnymi ramionami.
Ślepy zaułek, uznał Caine. Jeśli droga ewakuacyjna z góry Aegis nie uległa samozniszczeniu, gdy stanowisko dowodzenia przestało funkcjonować, to któryś ze stacjonujących tam ludzi mógłby wskazać im drogę. Ale tylko w przypadku, gdyby udało się tego kogoś odnaleźć.
Towarzysze wyczekująco przyglądali się dowódcy.
- W takim razie sami poszukamy weteranów - powiedział, starając się, by jego głos brzmiał przekonywająco. - A teraz -spojrzał na Braune’a i Colvina - powinniście już iść. Macie pieniądze?
Colvin przytaknął. Allen szybko odkrył, że ich plinriańskie marki nie mogą posłużyć jako lokalna waluta, więc musieli poprosić o całą gotówkę, jaką dysponowały Raina i Lindsay.
Nie było tego dużo, ale na ubrania powinno wystarczyć. Później... No cóż, pozostanie im tylko jakoś improwizować.
- A zatem w drogę. Uważajcie na siebie - powiedział do wychodzących.
- Sądzę, że do wieczora opuścimy wasz dom - zwrócił się do trójki domowników. - A nawet szybciej, jeśli wszystko pójdzie po naszej myśli.
- I mamy w to uwierzyć? - zapytał cicho Dupre. - Nie jesteśmy głupi. Wiemy, na co stać blackcollarów.
- Oni nie są z Denver, Geoff - odezwała się niespodziewanie Karen, stając w obronie przybyszów. - Nie wydaje mi się, żeby byli tacy jak... jak w tych historiach, które się słyszy.
Dupre popatrzył na nią, po czym przeniósł wzrok z powrotem na Allena.
- Może i masz rację - rzekł wreszcie, lekko wzruszając ramionami.
W tej chwili dowódca zorientował się, że olbrzym właśnie podjął decyzję. W ciągu najbliższych kilku minut należy spodziewać się z jego strony czynnego oporu.
Podobne sytuacje często omawiali podczas zajęć. Lathe pouczał adeptów, że w takich okolicznościach istnieją tylko dwa rozwiązania: uniemożliwić próbę, zanim jeszcze do niej dojdzie, lub pokonać przeciwnika i w ten sposób stworzyć w jego umyśle psychologiczną blokadę, wykluczającą ponowienie działania.
W tym wypadku wybór był oczywisty. Nie mogli tak po prostu związać wszystkich na najbliższych kilka godzin. Ponadto Caine wiedział, że konieczność bezustannego pilnowania tej trójki bardzo utrudni poszukiwania nowej kryjówki. Poza tym strach, przynajmniej o jakiś czas, opóźniłby przypuszczalny kontakt domowników z siłami bezpieczeństwa, a wtedy blackcollarowie zdążą zniknąć na dobre.
- Czy mogę się czegoś napić? - zapytał Dupre.
Caine spojrzał na niego. Spokój malujący się na twarzy gospodarza stanowił jedynie nieudolną próbą ukrycia emanującej z niej determinacji.
- Jasne - odpowiedział, starając się nadać głosowi beztroski ton. - Raina, przyniesiesz mężowi wody?
Dziewczyna w milczeniu poszła do kuchni, a Pittman stanął w przejściu, obserwując oddalającą się postać. Rozległ się odgłos nalewania wody i po chwili młoda kobieta wróciła, niosąc dwa wysokie kubki.
- Tobie też przyniosłam, Karen - odezwała się nieco drżącym głosem.
Widocznie rozumieli się z mężem bez słów. Podała mu oba naczynia i usiadła. Caine napiął mięśnie, kątem oka widząc, że towarzysze także zwiększyli czujność...
I wtedy Dupre poderwał się gwałtownie, chlusnął wodą w Alamzada i Pittmana, a sam rzucił się na Allena.
Pittman schylił się, unikając strumienia, Alamzad natomiast uniósł ręce, żeby zasłonić oczy... i tylko tyle zdążył zobaczyć ich dowódca, zanim napastnik, znalazł się tuż przed nim, wymachując kubkami.
Pomimo potężnej budowy nie był groźnym przeciwnikiem. Prawa stopa Caine’a wystrzeliła do przodu, między ramiona wirujące niczym skrzydła wiatraka, i trafiła wprost w splot słoneczny. Dupre jęknął, lecz rozpędzony nie zatrzymał się. Allen momentalnie przysiadł na lewej nodze, a prawą wyciągnął, zagradzając drogę biegnącemu. Ten wpadł na nią, więc dowódca dodatkowo pchnął go wierzchem dłoni, trafiając gdzieś na wysokości łopatki. Olbrzym, straciwszy równowagę, runął na podłogę i w takiej pozycji jak upadł, pozostał.
Po chwili Caine usłyszał pełen wściekłości wrzask dochodzący z kuchni. Ruszył w tym kierunku, akurat gdy Pittman wyprowadzał stamtąd zrezygnowaną Rainę.
- Próbowała skorzystać z telefonu - wyjaśnił, kiedy dziewczyna znów zajęła swoje miejsce.
Allen zajrzał do kuchni. Aparat wraz z kawałkiem przewodu leżał na blacie. Dalsza część kabla wisiała wzdłuż ściany, kończąc się w miejscu, gdzie tkwił wbity shuriken.
Dupre tymczasem unosił się na kolana, obejmując dłońmi brzuch.
- Siadaj - polecił mu Allen. - Następnym razem będzie bolało znacznie bardziej.
- Jak mogliście go pobić? - krzyknęła z oburzeniem Karen.
Caine utkwił w niej spojrzenie.
- Sam się o to prosił.
- Nie opowiadaj mi takich rzeczy. Byliście gotowi... Doskonale wiedzieliście, co zamierza zrobić.
- No i co z tego? - wtrącił się Alamzad. - Przecież nie kazaliśmy mu zachować się jak idiota.
Lindsay nie spuszczała wzroku z dowódcy.
- Mogliście go związać. Albo po prostu ostrzec, zanim jeszcze zaatakował.
Ale i tak w którymś momencie by spróbował, chciał jej powiedzieć, lecz w porę ugryzł się w język. Choć twarz Karen wyrażała pogardę i obrzydzenie, Allen uznał podjętą przez siebie decyzję za właściwą. Nie miało sensu przekonywanie dziewczyny, bo i tak by nie zrozumiała.
Przez pewien czas sądził, że powoli przechodzi na ich stronę. Niemal uwierzyła, że są inni, lecz w przeciągu pięciu sekund całe to zaufanie przepadło. Potencjalny sprzymierzeniec ponownie stał się wrogiem.
Odczekał, aż Dupre zajął swoje miejsce, po czym podniósł leżące na podłodze kubki i wyniósł je do kuchni. Nałożywszy rękawicę dermopancerza, wyszarpnął ze ściany gwiazdkę Pittmana.
* * *
Posiadłość Manxa Regera znajdowała się na końcu drogi. Odchodziła ona na południe od autostrady w kierunku porośniętych drzewami wzniesień, stanowiących zachodnią granicę Denver. Kilka okazałych domów, na dużych parcelach, zbudowano po obu stronach jezdni, lecz dla Lathe’a nie miało to nic wspólnego z sielskim wyglądem bogatych, podmiejskich rezydencji. Jadąc wraz z Jensenem wozem pomocy drogowej, co najmniej dwukrotnie zauważył w oknach obserwatorów. Niemal na pewno byli to ludzie opłacani przez Regera. Niewątpliwie mieli także broń. Dowódca uznał zatem, że ta trasa nie może zostać wykorzystana jako droga ewentualnej ucieczki.
Samą posiadłość otaczało ozdobne ogrodzenie: wysokie, zapewne znajdujące się pod napięciem i robiące ogromne wrażenie w świetle wschodzącego słońca. Niezwykle skuteczna przeszkoda dla królików, pomyślał Lathe, gdy zatrzymali się przed bramą. Z dezaprobatą pokręcił głową. Reger bez wątpienia umieścił w lesie wykrywacze ruchu i laserowe skanery, lecz samo ogrodzenie wydawało się wręcz śmieszną ochroną.
Podobnie jak dwaj ludzie, którzy wyłonili się z ukrycia, żeby sprawdzić, kto wtargnął na teren szefa. Znaleźli się na otwartej przestrzeni z pistoletami wiszącymi na pasach, nieudolnie ukrytymi pod płaszczami. Blackcollar poradziłby sobie z nimi, zanim zdążyliby sięgnąć po broń. Mieli cholerne szczęście, że nie zamierzał tego zrobić. Przesuwając palcami po pożyczonej żółtej kamizelce, przygotował się do odegrania swojej roli i czekał, aż strażnicy zbliżą się do auta.
- O co chodzi? - odezwał się jeden z wartowników, przyglądając się samochodowi holowanemu przez pomoc drogową. Nawet jeśli mężczyzna rozpoznał wóz jako zrabowaną wcześniej własność swego pracodawcy, nie okazał tego po sobie.
- Wieziemy przesyłkę - oświadczył Lathe, kciukiem wskazując do tyłu. - Pewien gość kazał dostarczyć mi to auto i pewną wiadomość.
Drugi wartownik podszedł do ciągniętego samochodu, żeby bliżej mu się przyjrzeć.
- W porządku - powiedział. - Opuszczaj go, a my zajmiemy się resztą.
Lathe kiwnął na Jensena siedzącego obok w identycznym ubiorze. Podkomendny wyskoczył z wozu i zniknął gdzieś za autem pomocy drogowej.
- Mam także przekazać panu Regerowi pilną informację. Osobiście.
- Ja cię wyręczę.
- Powiedziałem, że osobiście - nie ustępował dowódca blackcollarów.
- Wykluczone - warknął strażnik. - Nie będę budził pana Regera o tak wczesnej porze tylko po to, żeby usłyszał jakąś bzdurną wiadomość.
Komandos oblizał wargi.
- Posłuchaj... Ten facet nie miał nastroju do żartów. Jeśli nie wykonam jak należy jego poleceń... Przecież ja też nie przyjechałem tu tak rano dla własnego widzimisię. Wpadli nagle...
- Kto? - przerwał mu wartownik.
- Było ich trzech, ubranych w czarne stroje, zupełnie podobnych do blackcollarów, jakich kiedyś widziałem na obrazkach... No i...
Strażnik dopiero wtedy skojarzył, w czym rzecz.
- Barky! Sprawdź rejestrację. Czy to ten wóz, który Winner stracił w nocy?
- Na pewno - odkrzyknął jego towarzysz. - Wygląda na czysty.
- W porządku - rzekł wartownik i sięgnął do wewnętrznej kieszeni po telefon. - Przyjrzałeś im się dokładnie? - zapytał Lathe’a.
- Tak.
- Dobra. Siedź spokojnie. - Cofnął się kilka kroków i zaczął coś szeptać do słuchawki. Tymczasem Jensen wrócił na swoje miejsce. Po minucie rozmowa dobiegła końca i dozorca stanął na wystającym progu obok drzwi kierowcy. - Jedziemy pod dom - oświadczył, odsłaniając pistolet na strzałki rozpryskowe i kierując jego lufę w stronę Lathe’a. - Jeśli któryś z was ma broń, niech lepiej już teraz wyrzuci ją przez okno. Gdyby czujniki wykryły cokolwiek, zginiecie natychmiast.
Komandos skulił się na widok pistoletu.
- Nie, nie... nie posiadamy broni. Zajmujemy się tylko holowaniem...
- Ruszaj - warknął drugi ze strażników.
Przed nimi otworzyła się brama. Starając się sprawiać wrażenie wyjątkowo wystraszonego, blackcollar ruszył.
Podjazd był bardzo długi i wił się wśród wzgórz. Rosnące po obu stronach drzewa ustąpiły wreszcie miejsca utrzymanym w idealnym porządku trawnikom i ogrodom otaczającym pokaźny dom. Lathe pomyślał, że nie jest to typowa rezydencja multimilionera, lecz z pewnością także nie hotel. Wspaniałe miejsce dla ich celów, jeśli tylko właściciel przystanie na zaproponowane warunki.
Kilku uzbrojonych ludzi już tarasowało główne wejście, kiedy grupa Lathe’a z eskortą tam dotarła. Strażnik kazał zatrzymać się pięćdziesiąt metrów od domu i resztę drogi przemierzyć pieszo.
- Ty zostaniesz tutaj - rzekł do Jensena jeden z oczekujących. - Ty natomiast - zwrócił się do Lathe’a - pójdziesz ze mną.
Kolejnych czterech ludzi dołączyło do nich za bogato zdobionymi, drewnianymi drzwiami i wspólnie ruszyli przez wyłożony grubymi dywanami hol. Trzy razy skręcali, aż wreszcie dotarli do dużego pomieszczenia oświetlonego jedynie stojącą lampką, której światło padało na drzwi. W głębi niewyraźnie widać było mężczyznę ubranego w szlafrok.
- Masz dla mnie jakąś wiadomość? - zapytał chłodnym tonem.
- To pan nazywa się Reger? - zapytał Lathe, rozglądając się wokół. Ukryta strzelnica ponad jego lewym ramieniem, druga w ścianie z prawej. W tej sytuacji zupełnie nieprzydatne, chyba że Reger był skłonny poświęcić pięciu swoich ludzi. Ale przecież należało brać pod uwagę i tą ewentualność.
- Owszem - odpowiedział mężczyzna po dłuższej chwili milczenia.
- Świetnie. - Dowódca przestępował z nogi na nogę, jak robiłby to prosty człowiek w tak niezwykłej dla siebie sytuacji, a jednocześnie na moment wsunął palce pod mankiet, do ukrytego tam sygnalizatora. „Dziesięć sekund”, nadał. - Ten facet powiedział, że pańscy ludzie to zwykli amatorzy i że pewnie chciałby pan zatrudnić prawdziwych wojowników.
- Co ty... - zaczął drwiąco jeden ze strażników, wbijając lufę strzelby w bok Lathe’a.
Nie dokończył jednak, ponieważ komandos błyskawicznie zareagował.
Wątpliwe, czy ktoś spośród eskorty w ogóle zorientował się, co właściwie nastąpiło. Lewą ręką Lathe chwycił lufę wbijającą mu się w żebra i wyrwał broń właścicielowi, który zdążył nacisnąć spust, lecz wylot lufy był już skierowany w bok. Kolbą uderzając strażnika w splot słoneczny, Lathe wymierzył kopnięcie stojącemu najbliżej z prawej, a po chwili tą samą częścią broni trzasnął w twarz następnego. Trafiony padł, strzelając wciąż na oślep, lecz blackcollar już znajdował się nad nim i kombinacja kolejnych trzech ciosów na dobre wyeliminowała przeciwnika z walki. Z tyłu ostatni dwaj strażnicy zaczęli strzelać, lecz komandos rzucił się na podłogę i jednym wymachem nogi powalił obu napastników. Padli jak zwalone drzewa, a uderzenie za ucho wystarczyło, by ich skutecznie uciszyć. Wreszcie przetoczył się pomiędzy ciałami i uniósł na jedno kolano z chwyconą w locie strzelbą na strzałki rozpryskowe. Wypaliwszy kolejno w obie strzelnice, skierował broń na mężczyznę wciąż stojącego za biurkiem.
Reger ani drgnął.
- Jak powiedziałem, pańscy ludzie to amatorzy - odezwał się dowódca blackcollarów.
Spojrzenie Regera na chwilę zawisło na strzelbie.
- Zamierza pan użyć tego przeciw mnie?
- Raczej nie. Lepiej uznajmy to za atut w rozmowie.
Rzuciwszy broń, Lathe wyprostował się.
- Dobrze. Proszę się przyjrzeć strzelnicom, w które pan trafił.
Komandos posłuchał. Ciemne drewno pozostało nie naruszone.
- Ślepe?
Reger przytaknął.
- Nie mogłem ryzykować, że coś się panu stanie. Teraz widzę, jak mało prawdopodobne to było. Proszę wybaczyć. - Nachylił się nieco nad biurkiem. - Oddział z noszami do mnie - rzucił. - Pięciu rannych. Powinienem wysłać ekipę także do drzwi wejściowych? - zapytał Lathe’a.
- Raczej tak.
Dowódca ponownie skorzystał z sygnalizatora: „W porządku, Jensen?”
„Wszystko pod kontrolą”.
- Nawet na pewno. I lepiej niech zostawią mojego człowieka w spokoju.
- Oczywiście. - Reger wydał rozkazy, po czym opadł na fotel i w zamyśleniu przyglądał się Lathe’owi. - Przecież nie będziemy walczyli z naszymi nowymi sprzymierzeńcami, prawda?
Komandos przekrzywił głowę.
- Sprzymierzeńcami? - powtórzył.
Gospodarz uniósł nieco brwi.
- To pan sam stwierdził, że może zechcę zatrudnić prawdziwych wojowników. Zakładam, że chodziło o was.
Dowódca przytaknął. Coś w tym mężczyźnie naprzeciwko budziło jego zastrzeżenia.
- Muszę przyznać, że wykazał się pan ogromnym spokojem. Kiedy nas pan namierzył?
- Och, już na samym początku. Prowadząca tu droga nie jest tak pusta, jakby się wydawało. Rozmieściłem na niej obserwatorów i czujniki. A moi ludzie przyjrzeli się wam dobrze jeszcze w barze.
- Dlaczego wiec wpuścił nas pan na swój teren?
- Z ciekawości. Blackcollarowie wiedzeni zemstą lub chęcią niszczenia nie zbliżyliby się z taką nonszalancją. Uznałem, że warto się przekonać, co macie do zaproponowania.
- Mogło się to skończyć tragicznie - zauważył komandos wyzywająco. - Nawet z tymi fałszywymi strzelnicami.
- Nie mieliście przy sobie shurikenów ani nunczaku - odparł Reger, ponownie wzruszając ramionami. - Poza tym podjąłem jeszcze inne środki ostrożności.
Lathe zmarszczył czoło... i nagle zrozumiał. Schylił się, podniósł z podłogi strzelbę i rzucił ją ponad biurkiem.
Gospodarz nie drgnął, gdy broń przeleciała przez jego piersi i oparcie fotela, po czym wylądowała na podłodze.
- Moje gratulacje. Doskonale łudzący hologram. Nie sądziłem nawet, że możliwe jest sporządzenie aż tak realistycznego.
- To prosta sztuczka - rzekł Reger skromnie. - Kluczem jest światło. Złudny obraz zostałby łatwo rozpoznany przy normalnym oświetleniu. Ale większość gości, w których przypadku korzystam z tego sposobu maskowania, nie ma czasu, żeby uważnie się przyjrzeć.
Blackcollar przytaknął.
- Więc co teraz?
Reger splótł ręce na piersiach.
- Oczywiście omówimy interesy. Może zacznie pan od poinformowania mnie, czego ode mnie oczekuje...
Przerwał, ponieważ zjawiła się ekipa medyczna. Lathe obserwował jej członków uważnie, w każdej chwili gotowy do odparcia ataku. Ale ci ułożyli tylko rannych na noszach i oddalili się szybko.
- Mówił pan... - zagadnął gospodarz, wciąż kryjąc się w cieniu.
- Potrzebujemy informacji. A sądzę, że pańskie powiązania pozwolą nam je zdobyć.
- Rozumiem. A co oferujecie w zamian?
- Zakładam, że propozycja wynajęcia doświadczonych blackcollarów jest dla pana nowością, lecz posiadamy wiele umiejętności, które mogą okazać się niezwykle przydatne.
Reger nawet mimiką nie zareagował na to wyzwanie.
- Z tego, co donosili moi ludzie, zorientowałem się, że całkiem niedawno przybyliście do naszego miasta.
- Jakieś siedem godzin temu - przyznał komandos.
- Skąd...?
- Z Plinry.
Dopiero ta wiadomość wywołała wyraz zdziwienia na twarzy gospodarza.
- Doprawdy? Z promu, który pojawił się na orbicie?
- Mniej więcej.
- To oznacza, że oprócz informacji potrzebujecie także ochrony. Siły bezpieczeństwa istnieją przede wszystkim po to, żeby polować na ludzi takich jak wy.
- Opłacając ze swojego budżetu całą armię informatorów?
Reger nie dał się sprowokować i zareagował uśmiechem.
- Rzeczywiście brak panu wiedzy o tutejszych realiach. Kim jestem w pana mniemaniu?
- Nazywa się pan Manx Reger i ściąga haracz ze wszystkich operacji przemytniczych na tym terenie. Spodziewam się jednak, że nie tylko z tego.
- Zgadza się, prowadzę znacznie szerszą działalność. Kontroluję niemal każdą lewą operację od Arvady na zachód, aż do gór, a także nadzoruję sporo legalnych interesów. Moje roczne dochody sięgają prawie miliona marek, a wartość aktywów wynosi jakieś pięć milionów. Więc co, u diabła, mogą zaproponować siły bezpieczeństwa, żeby opłacało mi się was wydać?
- Mam wrażenie, że to będzie zależało wyłącznie od tego, czego spodziewa się pan po nas. Przez chwilę gospodarz milczał.
- Tak, rzeczywiście - powiedział wreszcie. - W porządku. Zacznijmy więc od potrzebnych wam informacji.
- Nie tylko my zostaliśmy zrzuceni z tego promu - wyjaśnił dowódca. - Druga grupa także znalazła się na tym obszarze i pilnie musimy ją znaleźć.
- Nie nawiązaliście kontaktu? Miejsce spotkania okazało się spalone? Podejrzewam, że...
- Oni nic nie wiedzą o naszej obecności.
Reger pokręcił głową.
- Tego właśnie zawsze można się po was spodziewać. A więc chce ich pan odszukać, ale bez robienia niepotrzebnego zamieszania?
- Tak... I wolałbym, żeby siły bezpieczeństwa nie wywęszyły ich pierwsze. Pańscy ludzie potrafią wykonać równie delikatne zadanie?
- Pewna ich część potrafi. Nie jestem nowicjuszem, blackcollarze. Wiem, jak rozpoznać godnych zaufania ludzi.
- Mam nadzieję, dla pańskiego dobra - stwierdził Lathe ponuro.
Gospodarz przez chwilę mierzył przybysza wzrokiem.
- Wyjaśnijmy jedno już na wstępie - rzekł chłodnym tonem. - Nie znoszę gróźb. Ani pańskich, ani czyichkolwiek. Dyskutujmy, nawet targujmy się, ale niech nie słyszę żadnych gróźb. W porządku?
- Tak. Jeśli tylko się dogadamy. Teraz omówmy, czego żąda pan w zamian.
- Dobrze. - Reger przesunął opuszką palca po ustach, po czym odwrócił się ku strzelnicy w ścianie. - Dość szybko zauważył pan te zamaskowane otwory. Zawsze jest pan tak dobry w odnajdywaniu ukrytych zagrożeń?
- Niektórzy spośród nas są w tym lepsi od pozostałych. Chce pan, żebyśmy gdzieś weszli?
- Nie... wprost przeciwnie. - Gospodarz wykonał kolisty ruch ręką. - Widział pan mój dom i jego otoczenie, przynajmniej pobieżnie. Co pan sądzi o jego bezpieczeństwie?
Lathe wzruszył ramionami.
- Musiałbym obejrzeć wszystko znacznie dokładniej. Dobre zabezpieczenia polegają między innymi na tym, że nigdy nie są widoczne na pierwszy rzut oka.
- To prawda. A więc zgoda, oto moja propozycja. Odszukam tę zagubioną grupę i zapewnię wam schronienie, jeśli ulepszycie mój system obronny. Ewentualnie całkowicie go przebudujecie. Tak, żeby bez mojej wiedzy nikt nie dostał się na teren posiadłości.
Lathe wytrzymał utkwione w sobie spojrzenie, starając się nie ujawniać żadnych reakcji. Z etycznego punktu widzenia takie zadanie było łatwe do zaakceptowania. Spodziewał się, że Reger zażąda, czegoś gorszego. A jednak nietypowość zlecenia bardzo go zaniepokoiła. Po co człowiekowi z możliwościami Regera korzystać z usług komandosów dla zabezpieczenia domu?
Chyba że chodziło mu o powstrzymanie innych blackcollarów. Tych, za których wszędzie brano Lathe’a i Skylera, o których zaś istnieniu gospodarz nie wspomniał ani słowem.
- W porządku, układ stoi - powiedział wreszcie dowódca. Nawet jeśli miał jakieś wątpliwości, to do ich wyjaśnienia potrzebował czasu, a natychmiastowa zgoda wydawała się najprostszym sposobem na zapewnienie kilku spokojnych dni. - Proszę zadbać, aby dostarczono nam dokładne dane dotyczące obecnie istniejącego systemu, plany domu i reszty posiadłości, sieci elektrycznej oraz wodnej i wszystkie inne informacje niezbędne do wykonania pracy.
- Ma pan to zagwarantowane. Ilu członków liczy załoga?
- Wystarczająco dużo - odpowiedział komandos. - Pan nie zobaczy jednak więcej niż dwóch, trzech spośród nas jednocześnie.
- Jeśli zatrzymacie się tutaj...
- Nie wszyscy. To miejsce znajduje się zbyt daleko od centrum Denver, żebyśmy wykorzystali je jako bazę.
Lathe sądził, że Reger zaprotestuje, lecz ten wzruszył tylko ramionami.
- W porządku. Myślę, że przyjmiecie ode mnie miejscowe ubrania, pieniądze i identyfikatory?
- Oczywiście. Obecnie jednak musimy zająć się zwróceniem tych strojów i wozu pomocy drogowej, zanim właściciel zatęskni za swoim mieniem.
Gospodarz uśmiechnął się lekko.
- To zrozumiałe. Nie chcemy przecież, żeby ktokolwiek zwrócił na nas zbytnią uwagę, prawda? Mam nadzieję, że przed wyruszeniem do miasta wrócicie tu po pieniądze i odzież.
- Będziemy z powrotem w ciągu godziny - zapewnił blackcollar. - Dwóch ludzi zostawię na miejscu, żeby od razu zabrali się do pracy. Proponuję, byśmy korzystali z mojego nazwiska jako hasła umożliwiającego przekraczanie bramy.
- To znaczy...?
- Dowódca oddziału Damon Lathe, siły blackcollarów. Tymczasowo pod pańskimi rozkazami.
Reger uśmiechnął się ponownie. Ale tym razem uśmiech ten był jedynie grymasem pozbawionym cienia wesołości i towarzyszyło mu ledwie zauważalne wzdrygnięcie.
* * *
Spotkali się przed nadal zamkniętą stacją serwisową, kiedy wóz pomocy drogowej i jaskrawożółte okrycia znów trafiły na swoje miejsce. Jednak nie wszyscy przyszli. Brakowało piątego.
- Gdzie Hawking? - zapytał Lathe.
- Zostawiłem go na drodze prowadzącej do Regera - odpowiedział Skyler. - Kupił twój pomysł?
- Tak, i nas przy okazji. Mamy za zadanie zabezpieczenie jego domu.
- Co? - Skyler okazał wyraźne zdziwienie. - Przed kim?
- O tym nie wspomniał, ale istnieje właściwie tylko jedna możliwość.
Potężny komandos obejrzał się na samochód Phellinga, w którym właściciel spał spokojnie po zaaplikowaniu środka nasennego.
- Chodzi o wspomnianych przez barmana blackcollarów.
- Tych, którzy podobno są do wynajęcia.
Oczy Jensena błysnęły pogardą.
- Płatni blackcollarowie. Lepiej, żeby się mylił.
- Może po prostu wykonują jakąś misję, a działają pod przykrywką najemników tylko dla kamuflażu - zauważył Skyler. - Szczególnie jeśli, co oczywiste, Reger nie jest w stanie ich kupić.
- Niewykluczone - zgodził się dowódca. - Z pewnością jednak stara się o nich nie wspominać. Raz czy dwa próbowałem skierować rozmowę na ten temat, lecz on jakby nie zauważył tych prób. Niewykluczone, iż sądzi, że skończymy robotę, zanim zorientujemy się, iż działamy przeciwko innym blackcollarom. - Spojrzał na Jensena. - Chcę, żebyście z Hawkingiem zabrali się do tej pracy, jak tylko tam wrócimy. Przyłóżcie się, ale zostawcie lukę w systemie, tak na wszelki wypadek. Ja z pozostałymi zabiorę sprzęt, który Reger nam zaoferował i poszukamy jakiejś kryjówki w centrum Denver. A wieczorem... - Zawahał się na moment.
- Dziś dopiero poniedziałek - zauważył Mordecai.
- Wiem. Ale myślę, że trzeba spróbować w barze „Shandygaff”. Jeśli nawet nie zastaniemy tam ich łącznika, Kanaia, może ktoś powie nam, gdzie go znaleźć.
- Czy wskazany jest aż tak wielki pośpiech? - zapytał Skyler.
- Jeśli Reger i owi komandosi stoją po przeciwnych stronach barykady, musimy zorientować się, gdzie jest nasze miejsce. I powinniśmy z tym zdążyć, zanim ludzie Regera znajdą Caine’a.
Była już prawie dziesiąta, kiedy Colvin i Braune wrócili z nowymi ubraniami dla całej drużyny. Pittman, który podjął się poszukać jakiegoś środka transportu, samotnie opuścił dom wkrótce potem. Caine uważał to za stratę czasu, lecz nie chciał tłumić inicjatywy podwładnych. Sam wyruszył z Alam-zadem na poszukiwanie bezpiecznej kryjówki, zostawiwszy w domu na straży Colvina i Braune’a.
Zarówno Allen jak i Alamzad przeżyli szok w zetknięciu z tutejszymi warunkami.
Caine wychowywał się w Grenoble, w Europie, a nauczyciele z ruchu oporu podczas treningu kierowali go nawet do większych miast niż Denver. Mimo wszystko nie był przygotowany na to, co tutaj zastali.
Wszędzie panował ogromny tłok, a powodowali go nie tylko piesi, ale także ogromna liczba wszelkiego rodzaju pojazdów. Allen tylko raz widział tak intensywny ruch, w rządowej dzielnicy Nowej Genewy. Alamzad, urodzony na Plinry już po kapitulacji, nigdy dotąd nie oglądał niczego podobnego, więc wygląd ulicy zaskoczył go i oszołomił.
Piesi, których mijali, potęgowali jeszcze te doznania. Szczególnie zaś młodzi, noszący niezwykle różnorodne, kolorowe stroje, tak inne niż ponure, niemal identyczne ubrania młodzieży z Capstone.
Ale chyba największe wrażenie robiła jakaś nieuchwytna aura starożytności, docierająca do nich coraz silniej, gdy wałęsali się po mieście. Denver zdawało się bardzo stare,
93 takim nimbem otoczone były nawet najnowsze budynki. Przypomina człowieka w nieokreślonym wieku, dzięki iduninie utrzymującego młodość i sprawność, pomyślał Caine. Porównanie to przywiodło mu na myśl gorzkie wspomnienia. Obcy niemal doszczętnie zniszczyli Plinry. Także z drugiej strony tego globu po Genewie pozostała jedynie wypalona dziura.
Denver trwało zaś nie naruszone. Allen poczuł oburzenie, iż akurat temu miastu dopisało szczęście.
Od prawie dwóch godzin prowadzili bezowocne poszukiwania, nie mogąc trafić na jakieś łatwo dostępne, bezpieczne miejsce odpowiedniej wielkości. Nagle dobiegł ich znajomy głos. Wołanie dochodziło z zupełnie nie znanego samochodu. Po chwili znaleźli się w środku wozu.
- Gdzie go zdobyłeś? - zapytał Caine Pittmana, rozglądając się po nie najnowszym, lecz dobrze utrzymanym wnętrzu.
- Kupiłem - odpowiedział Pittman z pewnym napięciem w głosie. Widocznie prowadzenie w tak intensywnym ruchu nie było dla niego rzeczą łatwą. - Znalazłem miejsce, gdzie sprzedają używane samochody. A wam się poszczęściło?
- Raczej nie - przyznał dowódca grupy. - Czym zapłaciłeś? Posłużyłeś się jednym z diamentów?
- Nie bezpośrednio. Przecznicę dalej znajdował się jubiler, więc najpierw poszedłem tam, sprzedałem diament, wróciłem i udało mi się wytargować taką cenę, że wystarczyło pieniędzy.
- Co sprzedawca powiedział na to, że nie masz identyfikatora? - włączył się do rozmowy Alamzad.
- Wcale nie pytał o niego. Wydaje mi się, że gotówka pozwala tu uniknąć wielu problemów. Na skrzyżowaniu skręcili w prawo.
- Dokąd jedziemy? - zapytał Caine.
- Po drodze mijałem stary dom wyglądający całkiem obiecująco. Jeśli wam nie udało się nic znaleźć, to chyba warto mu się bliżej przyjrzeć.
Wiec zaproponuj to, a nie decyduj za mnie, przebiegło Allenowi przez głowę, lecz powstrzymał się od zwrócenia uwagi podwładnemu. Lathe często ostrzegał, że łatwo spowodować, by dyscyplina i indywidualna inicjatywa podwładnych wzajemnie się wykluczyły. Nawet najlepsi dowódcy blackcollarów usilnie się starali, aby nie została przekroczona ta cienka linia zapewniająca równowagę.
W tym zaś wypadku zaniechanie komentarza bardzo się opłaciło. Obiekt, do którego zawiózł ich Pittman, okazał się wymarzony do ich celów.
- Wygląda, jakby mieszkańcy opuścili ten dom wiele miesięcy temu - stwierdził Allen, przyglądając się powybijanym szybom i zdziczałemu żywopłotowi wrastającemu w podwórko. - Ciekawe, dlaczego to zrobili? No, wchodzimy.
Alamzad bez problemu sforsował niezbyt dobrze zamknięte drzwi frontowe. Caine i Pittman stali na chodniku, wymieniając miedzy sobą uwagi jak ludzie przysłani z jakiejś instytucji na inspekcję. To na wypadek gdyby ktoś ich obserwował. W środku budynek znajdował się w nieco lepszym stanie niż na zewnątrz, choć Allen miał poważne obiekcje co do solidności schodów prowadzących na piętro. Po dziesięciu minutach był już jednak w pełni usatysfakcjonowany.
- Potrzebujemy tylko jakichś zasłon - stwierdził na koniec. - Jedziemy po Braune’a, Colvina i sprzęt. Wprowadzimy się tu dzisiaj po zmroku, żeby nie zwrócić niczyjej uwagi.
- A co będziemy robili do tego czasu? - zapytał Pittman, kiedy ponownie zamknęli drzwi i skierowali się do wozu. -Wyruszymy na poszukiwanie weteranów, o których wspominałeś?
- A rozejrzymy się za członkami „Torcha”? - zaproponował Alamzad.
„Torch”. Fanatycy. Usta Allena wykrzywił grymas, kiedy przypomniał sobie ostrzeżenie Lepkowskiego przed takimi sprzymierzeńcami. Ale teraz rozumiał przynajmniej, dlaczego miejscowy ruch oporu wybrał taką drogę działania. Jeśli sytuację panującą w Denver uogólnić na całą Amerykę Północną, kontynent ten nie poniósł podczas wojny takich szkód jak Europa. A skoro życie pod panowaniem Ryqrilów niczym praktycznie nie różniło się od znanego wcześniej, zwykli mieszkańcy nie odczuwali konieczności podjęcia walki, by pozbyć się obcych.
- Sądzę, że takie poszukiwania na ślepo będą zwykłą stratą czasu - wyjaśnił towarzyszom. - Musimy zwrócić na siebie ich uwagę, a to wymaga pewnych zabiegów. Myślę, że obecnie lepiej przyjrzeć się naszemu celowi.
- Celowi? - zapytał Pittman dziwnie zmienionym głosem, kiedy siadł na miejscu kierowcy i chwycił w dłonie kierownicę.
- Tak, miejscu, do którego musimy się dostać. Ruszajmy, bo wieczór jest coraz bliżej.
* * *
Satelitarne zdjęcie Denver przesuwało się powoli na ekranie monitora.
- Do diabła - rzucił przez zęby generał Quinn. - Jasna cholera!
To już ósmy raz, zauważył w myślach Galway, starając się bez ruchu siedzieć w fotelu. Nawet najniewinniejsza uwaga prefekta mogła spowodować, że Quinn eksploduje niczym bomba. Prefekt Plinry ostro sprzeciwiał się jego pomysłowi umieszczenia sygnalizatora w samochodzie przekazanym Pittmanowi, argumentując to faktem, iż Caine z pewnością zabezpieczy wóz przy użyciu wygniatacza pluskiew. Wreszcie na zasadzie kompromisu dach wozu został pokryty widoczną dla satelity farbą odbijającą promienie podczerwone... Tyle tylko, że odkąd Pittman odjechał, satelita już po raz ósmy zgubił wóz.
Jakiś ruch zwrócił uwagę Galway a. To nierozsądny adiutant pchał się prosto pod chmurę gradową, niosąc plik papierów.
- Generale?
- Co? - warknął Quinn, nie odrywając wzroku od monitora.
- Mam analizę z pierwszego postoju Posterna.
- Melduj.
- Zakładając, że zaparkował nie dalej niż dwie przecznice od celu, istnieje osiemdziesięciodwuprocentowe prawdopodobieństwo, iż pojechał pod numer 7821 w North Wadsworth. Dwie z trzech mieszkających tam osób, Raina Dupre i Karen Lindsay, późnym wieczorem przewoziły ciężarówką łupki olejonośne ze składu Miniver.
- Tak, ich trasa musiała biec siedemdziesiątą drugą. Zbieżność czasu wskazuje na to, że Caine mógł je napotkać i skorzystać z ciężarówki.
Plinrianin odchrząknął.
- Jeśli pozwoli pan sobie przypomnieć...
- Wiem, co pan powiedział, Galway - przerwał mu generał. - Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, sam dojdę do właściwych wniosków.
Prefekt zacisnął usta i zamilkł.
- Wysłałem już człowieka, żeby to sprawdził - poinformował przełożonego adiutant. - Wstępne ustalenia pozwalają sądzić, że nikt z tej trójki nie zajmuje się wywrotową działalnością. Prawdopodobieństwo z góry umówionego spotkania wynosi niespełna jedną dziesiątą procenta.
- Badajcie dalej. Podwójnie sprawdźcie wszystkich krewnych i znajomych, czy nie są w jakikolwiek sposób powiązani z „Torchem”. Poza tym umieśćcie dwóch ludzi w najbliższym sąsiedztwie domu, na wypadek, gdyby konieczna okazała się szybka reakcja.
- Tak jest - powiedział adiutant i oddalił się spiesznie. Cóż znaczy dwóch ludzi przeciw Caine’owi, pomyślał Galway. Ale bardziej zaskoczyło go w wypowiedzi Quinna co innego.
- Wydawało mi się, że ów „Torch” już nie istnieje - zagadnął odważnie.
- Rzeczywiście. Nie słyszałem o nich i nie miałem okazji widywać ich przywódców już od pięciu lat. Ale to o niczym nie świadczy, bo mamy tu typowy przykład gotowych na wszystko fanatyków.
Prefekt skrzywił się, gdy na myśl przyszły mu bolesne wspomnienia. Plinriańscy blackcollarowie też byli pozornie niegroźni. Przez trzydzieści lat... dopóki nie nadarzyła się odpowiednia okazja.
- Tam! - krzyknął generał, nerwowym ruchem wskazując punkt na ekranie. Obraz ustabilizował się, a w jego środku, obwiedziony czerwonym kółkiem, widniał mikroskopijny biały prostokąt. - Adams? Ty się tym zajmujesz?
- Tak jest - odpowiedział jeden z techników. - Uruchamiam program śledzenia ciągłego. - Lepiej, żeby zadziałał.
- Powinien.
- A więc mamy cię, Caine - mruknął Quinn. - Tym razem już na dobre.
Galway ostrożnie wypuścił powietrze z płuc, czując, że powoli ustępuje ucisk w dołku. Jego wysiłki wreszcie zaczęły przynosić efekt.
- Wygląda na to, że opuszczają miasto - zauważył. - Co na tej trasie jest takiego interesującego?
- Mnóstwo rzeczy. - Gdy system śledzenia działał prawidłowo, generał był niemal uprzejmy. - W górach znajduje się co najmniej dziesięć ważnych obiektów. Każdy z nich może stanowić cel wyprawy Caine’a, poczynając od kopalni łupków, a kończąc na samej górze Aegis. Szkoda, że pański szpieg nie ustalił tego, co dla nas najważniejsze.
- Zrobi to - zapewnił Galway.
Góra Aegis. Ta nazwa wciąż pojawiała się w dokumentach, które przeglądał w ciągu ostatnich kilku dni. Nie raz przychodziło mu na myśl, że to pewien symbol. Z pewnością Caine nie brał nawet pod uwagę owego miejsca.
A może jednak?
Na ekranie samochód wciąż zdążał na zachód. Prefekt spojrzał ukradkiem na generała, zastanawiając się, czy powinien podzielić się tym nagłym przeczuciem, że chodzi właśnie o Aegis. Doszedł jednak do wniosku, że lepiej nie. Quinn z pewnością natychmiast odrzuci tę sugestię i niewykluczone, iż decyzje podyktuje mu przekora, jeśli Caine będzie się kierował właśnie w tę stronę. Nie, na razie lepiej pozostać niemym obserwatorem. Poza tym to Lathe, a nie Caine umiał dokonywać cudów, a dowódca blackcollarów na szczęście znajdował się osiem parseków stąd. Mogli więc pozwolić sobie na popuszczenie cugli wrogowi.
Odchyliwszy się w fotelu, całą uwagę skupił na obserwacji obrazu pochodzącego z satelity, starając się nie zważać na nurtujące go złe przeczucia.
Droga wiodąca w góry wydawała się równie kręta jak ta, którą jechali ubiegłej nocy, lecz Pittman miał o wiele łatwiejsze zadanie, ponieważ prowadził w pełnym świetle dnia. Ruch, choć i tak większy niż na Plinry, był znacznie ograniczony w porównaniu do panującego w samym Denver, choć należało do rzadkości, by w zasięgu wzroku nie znajdował się jakiś pojazd. Wyjątek stanowiła sytuacja, gdy przejeżdżali przez kolejny tunel. Kiedy zbliżali się do miejsca, w którym Pittman zaplanował zostawienie samochodu, Caine poczuł, że stopniowo się odpręża.
Pół godziny po opuszczeniu miasta dotarli w końcu do rozszerzenia drogi. Obok, wśród kamieni, szemrał strumień. A dalej, na południu, wznosiły się coraz wyższe góry.
- Widzicie ten strumyczek płynący między wzgórzami? - zwrócił się Caine do towarzyszy, trzymając w rękach mapę. -Powinniśmy wdrapać się mniej więcej tutaj, po czym skręcić na południe, żeby z tamtego grzbietu mieć dobry widok na podejście do góry Aegis.
- Ryzykowne - mruknął z powątpiewaniem Braune. - Jeśli te zabudowania zajmują Ryqrilowie lub siły bezpieczeństwa, na pewno nie przyjmą nas z otwartymi rękami.
- Dlatego musimy zwracać uwagę na czujniki i wszelkie inne zabezpieczenia - odpowiedział Alłen. - Nie zapominaj, że grzbiet jest ponad kilometr od budynków, więc istnieje duże prawdopodobieństwo, iż kolabowie nie wysunęli skutecznych systemów aż tak daleko.
- Ale Ryqrilowie mogli - zauważył Colvin. - Jeśli tylko ich osiedle znajduje się w zasięgu wzroku, pilnują go starannie.
- Więc nie będziemy się za bardzo wychylali - rzucił niecierpliwie Pittman. - Przestańcie... popołudnie przecież wkrótce się skończy. Jeśli mamy ruszać, im wcześniej to zrobimy, tym lepiej.
Caine przytaknął.
- Pittman, zajmij się samochodem, a my przeniesiemy plecaki przez strumień. Wjedź tam, za krzaki. Dodatkowo zasłonimy wóz siatką maskującą.
Cała operacja zajęła pięć minut. Kilka chwil później oddział szedł w górę gęsiego, wzdłuż koryta strumienia.
Gdy na trasę patrzyło się od strony drogi, sprawiała wrażenie trudnej do pokonania. W rzeczywistości zaś okazała się zadziwiająco łatwa. Co najmniej metr z każdej strony koryta strumień okalały płaskie, duże głazy zapewniające pewne oparcie dla stóp. Woleli iść po nich niż pasem trawy, mogącym kryć różne niespodzianki. Dalej rosły wysokie, potężne sosny, a ich martwe dolne gałęzie były dowodem złych warunków rozwoju flory w tym suchym, górskim klimacie. Caine maszerując dumał o milionach ludzi mieszkających niedaleko stąd i kłopotach z zapewnieniem wody pitnej dla tak ogromnej aglomeracji. Po niebie nie płynęła nawet najmniejsza chmurka. Jego barwa mogła zachwycać, lecz Allena napawała obawą: jeśli siły bezpieczeństwa obserwowały ich przy użyciu patrolowców lub satelitów, to mają idealny obraz.
Przeszli już pierwszy kilometr, a nikt z powietrza nie zaatakował. Właściwie odnosili wrażenie, że wędrują po zupełnie nie zamieszkałej planecie.
Iluzja prysnęła jednak, gdy stanęli przed metalową bramą, przegradzającą trasę.
- Widać, że nieproszeni goście nie są tu mile widziani - zauważył Colvin. Caine i Alamzad przyglądali się przerdzewiałej konstrukcji.
- Nie wydaje mi się, żeby była dziełem kolabów - stwierdził Alamzad. - Wygląda na dość wiekową i nikt od lat nie zajmuje się jej konserwacją. Nie znalazłem także żadnych czujników.
Caine popatrzył na zbocza opadające ku strumieniowi.
- Proste ogrodzenie z drutu kolczastego. Zapewne wyznaczające granicę czyjejś posiadłości i mające za zadanie zatrzymać włóczęgów. Prawdopodobnie pochodzi jeszcze sprzed wojny.
- Nie, nie jest aż tak stare - zaprotestował Alamzad. -Według mnie ma najwyżej dziesięć, dwadzieścia lat.
A to by oznaczało, że ktoś wciąż może tu mieszkać. Caine uważnie zlustrował okolicę, zaniepokojony, że mogą być obserwowani z ziemi.
- Jeśli spotkamy kogoś, udawajmy turystów, którzy wybrali się na wyprawę w góry - poinstruował towarzyszy. - Pamiętajcie o dopięciu koszul tak, żeby nie wystawała nawet mała część dermopancerza. Ukryjcie też broń, chyba że jej użycie stanie się konieczne. Jasne?
W odpowiedzi rozległy się potakujące mruknięcia.
- Przeskakujemy? - zapytał Colvin, wskazując bramę.
- Nie, wejdziemy na stok i później sforsujemy ogrodzenie - zdecydował dowódca, trwożliwie spoglądając w niebo. - Już czas zmienić kierunek. Poza tym niespecjalnie zależy mi na pozostawaniu na otwartej przestrzeni.
Tym razem wspinaczka sprawiała więcej trudności niż poprzednio. Zbocze wznoszące się ponad korytem strumienia formowała rozpulchniona ziemia, poprzetykana odłamkami skalnymi, więc wdrapywanie się po nim było uciążliwe i powodowało mnóstwo hałasu. Z rzadka rosnące drzewa nie stanowiły żadnej pomocy, a nawet czasem wręcz przeszkadzały. Alamzad ledwie uniknął niebezpiecznego upadku. Gałąź, za którą chwycił, chcąc się na niej podciągnąć, złamała się nieoczekiwanie.
Szczęście jednak wciąż im dopisywało. Wszyscy bez większych problemów pokonali zbocze. Caine miał nadzieję, że dalsza część wyprawy przebiegnie równie gładko, lecz zdawał sobie sprawę, iż są na wyjątkowo niegościnnym terenie, utrudniającym poruszanie się, a jednocześnie nie zapewniającym schronienia. Gdyby zostali tu zaatakowani, ukryte pod ubraniami dermopancerze stanowiłyby jedyną osłonę, na jaką mogli liczyć.
Następne wzniesienia okazały się już mniej strome, co zmniejszyło przynajmniej ryzyko niebezpiecznego upadku. Al-len szybko zorientował się, że wygenerowane przez komputer dodatkowe kontury naniesione na mapę nie na wiele się zdadzą. Po kilku kolejnych trudnych podejściach zrezygnował z posługiwania się nią i przeformował oddział w tyralierę. Rozciągnięci na odcinku dwudziestu metrów, pozostając w kontakcie wzrokowym i utrzymując łączność dzięki sygnalizatorom, mogli wybierać najłatwiejszą trasę i dzięki temu poruszać się szybciej.
Po godzinie od zejścia z drogi dotarli na miejsce.
Ostatnie wzgórze stanowiło tylko niewielkie wybrzuszenie terenu, więc na jego szczyt dostali się pełznąc, w każdej chwili gotowi do odparcia ataku strażników lub ujawnienia czujników. Jednak i tutaj nie zauważyli niczego niepokojącego. Caine wyjrzał więc ostrożnie ponad szczytem, by przyjrzeć się leżącemu u ich stóp obiektowi.
Niestety, nie pozostawał nawet cień wątpliwości, do kogo należy. Budynki, główny i kilka mniejszych, zbudowane w stylu Ryqrilów, miały wysmukłe wieże z czujnikami wykrywającymi metale oraz źródła energii. Urządzenia umieszczone na powoli obracających się podstawach. Obok znajdowały się ciężkie działa laserowe zamontowane na narożnikach ogrodzenia, gotowe zniszczyć wszystko, co uznane zostanie za niebezpieczeństwo.
Na ten widok gardło Caine’a ścisnęła bezsilna wściekłość. Zsunąwszy się z powrotem ze szczytu, skinął na towarzyszy, żeby i oni przyjrzeli się bazie. Zrobili to po kolei, poruszając się z największą ostrożnością. Wreszcie przybliżyli głowy, świadomi zagrożenia ze strony wykrywaczy dźwięku, i omówili sytuację.
- Dalej już się nie da podejść - wyszeptał Colvin, krzywiąc się mocno. - Sądzicie, że to miasteczko kilka kilometrów na zachód także należy do Ryqrilów?
- Oczywiście - odpowiedział Pittman. - Te budynki nie pomieszczą więcej niż pięćdziesięciu, może stu Ryqrilów, a potrzeba ich co najmniej trzy razy tyle, żeby trzymać w ryzach miasto tej wielkości co Denver.
- Poza tym to miejsce nie ma wystarczających zabezpieczeń, aby mogło stanowić jedyną enklawę obcych -dorzucił Braune. Alamzad parsknął cicho, słysząc tę opinię.
- Cztery ciężkie lasery z pewnością wystarczyłyby, żebym czuł się bezpiecznie... ale wiem, jacy oni są ostrożni.
- To paranoicy - mruknął Braune. - Mają całą górę Aegis, a tu umieszczają takie lasery.
Caine zaprzeczył ruchem głowy.
- Nie dostali się do wnętrza Aegis.
Braune zaskoczony zmarszczył czoło.
- Jak to nie? Wejście jest pod ich kontrolą. Widać to wyraźnie nawet stąd.
- Sforsowanie go nie stanowi żadnego problemu. Ale dalej znajdują się bariery, które każdemu sprawią nie lada kłopoty. Przyjrzyj się, jak ustawiono lasery. Mają bronić obozu, a nie wejścia do tunelu. Dlatego jestem przekonany, że nie udało im się dotrzeć do środka podziemnej bazy.
Alamzad wyjrzał jeszcze na moment, żeby przekonać się o tym na własne oczy.
- Zgoda - przyznał, gdy wrócił do pozostałych. - Wobec tego mamy tu do czynienia z oddziałem, który wciąż usiłuje dostać się do wnętrza góry, nie niszcząc równocześnie znajdującej się w niej bazy.
- Ciekawe, po co tak uporczywie do tego dążą - mruknął Colvin. - Przecież poziom ich techniki jest porównywalny z naszym.
- Zapewne nawet wyższy... W końcu to oni wygrab’ wojnę - zauważył Braune. - Może znajduje się tam coś szczególnego, czym pragną zawładnąć.
- Wszystko na to wskazuje. Przecież my także chcemy wejść do środka - zauważył Pittman, uważnie przyglądając się dowódcy.
- Cóż, chyba zobaczyliśmy wystarczająco dużo - zmienił temat Caine, unikając odpowiedzi na nie wypowiedziane wprost, lecz oczywiste pytanie. Miejsce zaledwie kilometr od bazy Ryqrilów nie było najlepszym do omawiania celu ich misji. - Wiemy, że obcy nie sforsowali głównego tunelu i nam także się to nie uda. Obyśmy zdołali pomyślnie zakończyć dzień i oddalić się stąd bezpiecznie.
Pierwsze sto metrów powrotnej drogi przemierzyli w wyjątkowym napięciu, większym nawet niż w trakcie podkradania się w tamtą stronę, ponieważ nie opuszczała ich świadomość, iż za plecami mają śmiercionośne lasery, w każdej chwili gotowe do strzału. Lecz i tak sposobem poruszania się przypominali dzikie zwierzęta, bezszelestnie schodząc ze wzgórz w kierunku strumienia i zaparkowanego przy nim samochodu.
Powrót trwał dłużej niż rozpoznanie. Niedokładność mapy i chęć obrania najłatwiejszej trasy sprawiły, że znaleźli się dalej na wschód, niż Caine przewidywał. Kiedy zdał sobie sprawę ze swojego błędu, stąpali już po coraz bardziej spadzistym stoku.
- Domyślacie się, gdzie jesteśmy? - zapytał Pittman, kiedy zaczęli przedzierać się przez dość gęsto rosnące kaktusy.
- Moim zdaniem droga znajduje się tam - powiedział Alamzad, wskazując na północ, zanim Caine zdążył otworzyć usta. - Nie ma mowy, żebyśmy mogli ją przeoczyć, ponieważ przecina naszą trasę. Rzecz tylko w tym, jak daleko wyjdziemy od miejsca, gdzie zostawiliśmy auto.
- To już blisko - oświadczył Allen, przyjrzawszy się mapie. - Jeśli się nie mylę, powinna być za tym występem...
- I jakieś czterysta metrów niżej - zauważył sucho Colvin.
- Niewykluczone - przyznał dowódca. - Ale zejdziemy wzdłuż tego dopływu, obok którego szliśmy w tamtą stronę.
- Cii! - syknął nagle Braune. - Słyszę samochód.
Będą kłopoty, pomyślał Caine, kiedy nadstawiwszy uszu, doszedł do przekonania, że wóz jedzie po kamieniach tuż przy drodze... a po chwili zatrzymuje się.
Nie musiał wydawać rozkazów. Cała piątka jednocześnie rozproszyła się i jak na komendę sięgnęła po proce. Ktokolwiek znajdował się tam na dole, z pewnością znalazł ich samochód.
Po pięciu minutach ostrożnego schodzenia stwierdzili, że sytuacja nie wygląda tak tragicznie, jak sądził Caine, ale była wystarczająco zła. Jakiś samochód stał obok zarośli, kilka metrów od ukrytego przez nich pojazdu, a trzej mężczyźni właśnie ściągnęli z niego siatkę maskującą. Czwarty stał na straży, z pistoletem w dłoni. Z daleka nie dało się rozpoznać, czy trzymał broń na strzałki, czy też na kule. Pozostawało faktem, że pistoletów o takich kształtach nie używali agenci sił bezpieczeństwa. Intruzami zatem musieli być jacyś inni ludzie.
Drużyna szybko posuwała się w dół zbocza z Braune’em i Pittmanem w przedzie, na bieżąco przekazującymi reszcie informacje o sytuacji. Przybysze, zdjąwszy siatkę, uważnie oglądali znalezisko. Zapasy w bagażniku wyraźnie ich zdziwiły. Zaczęli intensywnie gestykulować i niespokojnie rozglądać się wokół. Caine’owi było to na rękę, bo im więcej czasu tracili na podjęcie decyzji, tym zwiększała się możliwość pokrzyżowania mężczyznom planów.
W końcu musieli widocznie dojść do wniosku, że należy się pospieszyć. Z ich zachowania natomiast Allen wywnioskował, iż postanowili zabrać zdobycz. Ale nim jeden z nich pochylił się nad deską rozdzielczą, usiłując uruchomić wóz, młodzi blackcollarowie zajęli już pozycje. W pobliskich zaroślach rozległ się głośny szelest i naprzeciwko obcych, z krzaków wyszedł nagle Caine. Z plecakiem wyglądał na zwykłego turystę.
- Stój! - krzyknął mężczyzna z pistoletem, kierując lufę w jego stronę. - Czego tu szukasz?
Ziemianin zatrzymał się gwałtownie, otwierając usta, jakby zastana sytuacja wyraźnie go zaskoczyła i przeraziła.
- Hej... Tylko spokojnie.
Drugi ze stojących przy samochodzie podszedł kilka kroków.
- To twój wóz? - zapytał.
- Ależ skąd. - Caine zdecydowanie pokręcił głową. - Nie, ja tylko tędy przechodziłem. Za pół godziny mam się z kimś spotkać trochę dalej w górze strumienia.
- Z pewnością. - Ten, który się do niego zbliżył, odwrócił się do swych towarzyszy stojących przy aucie. - Przerzućcie nasze rzeczy do jego wozu. Jest lepszy. Dawaj kluczyki - rzucił z groźbą w głosie.
- Kluczyki? Przecież mówiłem, że to nie mój samochód.
Mężczyzna parsknął tylko i zdecydowanym krokiem ruszył w stronę Caine’a. Zatrzymał się za jego plecami, ściągnął z nich plecak...
I nagle rozległ się odgłos przypominający rozgniatanie dojrzałego arbuza. Mężczyzna z pistoletem runął do tyłu, wypuszczając z ręki broń.
Dwójka przy samochodzie zamarła zdenerwowana... a Allen skoczył do tyłu, wbijając łokieć w żołądek stojącego za nim przeciwnika. Jeszcze dwa ciosy i kopnięcie wystarczyły, żeby ten padł skulony, niezdolny do walki.
- Nie próbujcie się ruszać - ostrzegł Caine pozostałych. Jeden nie posłuchał i padł trafiony pociskiem z procy, w połowie drogi ku leżącemu w trawie pistoletowi. - Ostrzegałem. -
Dowódca podniósł broń i wycelował ją w ostatniego z nieznajomych. - A teraz może mi powiesz łaskawie, kim, do diabła, jesteście i czego chce...
Urwał, ponieważ nagle włączył się sygnalizator: „Samochód zbliża się z zachodu”. Przeszedł kilka kroków i zobaczył wóz zjeżdżający akurat na pobocze i wyskakujących z niego sześciu umundurowanych agentów sił bezpieczeństwa.
Był to dla niego tak niespodziewany widok, że dał się zaskoczyć. Ale mężczyzna przy ich samochodzie zachował nadzwyczajną przytomność umysłu.
- Usiłował ukraść mi wóz! - krzyknął do żołnierzy, palcem wskazując Caine’a... na co tamci natychmiast sięgnęli po strzelby laserowe.
Allen mógł zrobić tylko jedno - działać. Bez wahania podjął więc decyzję. Zaczął strzelać ze zdobycznego pistoletu i opróżnił cały magazynek, nie celując, lecz starając się po prostu przygwoździć napastników do ziemi. Powietrze przecięły wiązki laserów. Caine cisnął bezużyteczną już broń i biegiem rzucił się ku wzniesieniu i porastającym je, zapewniającym osłonę zaroślom. Za jego plecami rozległ się krzyk i odgłos strzałów. Padł na drogę i ostrożnie obejrzał.
Żołnierze zdążyli już poderwać się na nogi. Czterej spośród szóstki, ponieważ pozostałych unieszkodliwili snajperzy ukryci na zboczu.
Nagle przed oczami Allena eksplodowało oślepiające światło. Zwinął się i wcisnął głowę w ramiona, całą energię uderzenia przyjmując na plecy. Otrzymał bezpośrednie trafienie, które boleśnie odczuł mimo dermopancerza. Drugie prześlizgnęło mu się po nogach i w tym momencie, zupełnie niespodziewanie, atak się zakończył.
Ostrożnie uniósł głowę. Strzelający do niego żołnierze sił bezpieczeństwa dołączyli do towarzyszy leżących na ziemi -żywych czy martwych, nie umiał tego stwierdzić. Za plecami usłyszał trzask gałęzi, kiedy członkowie jego zespołu, już bez zachowania ostrożności, opuszczali swoje dotychczasowe pozycje. A przy ich samochodzie...
Caine odruchowo pochylił się, kiedy zachrzęściły kamyki, a ich wóz zawrócił i z piskiem opon zaczął się oddalać.
- Cholera! - zaklął.
Skoczył do przodu i momentalnie z całych sił cisnął shurikenem w oponę. Lecz chmura pyłu i zarzucanie tyłem wozu utrudniły mu zadanie. Usłyszał tylko odgłos trafienia w jakiś metalowy element. Samochód zniknął.
- Co, u licha? - wysapał Pittman, który pierwszy dotarł do dowódcy.
- Wygląda na to, że uruchomienie wozu poszło mu bardziej sprawnie, niż się tego spodziewałem - odpowiedział grobowym tonem Allen.
Wszystkie ich zapasy i sprzęt, za wyjątkiem wyposażenia plecaków, przepadły. Cholera!
- Szybko - zawołał, kiedy na drogę wyszła reszta zespołu. - Jeśli wsparcie sił bezpieczeństwa nie jest już w drodze, to i tak wkrótce rozpoczną pościg.
- Który wóz bierzemy? - zapytał Braune.
- Oba. Pojedziesz ze mną autem kolabów, a reszta do drugiego. Pittman, prowadzisz. Wy pierwsi... Możliwe, że będziemy zmuszeni udawać, że was gonimy.
Kluczyki obu samochodów znajdowały się w stacyjkach i już pół minuty później pędzili drogą w kierunku Denver.
- Co zrobimy, jeśli kolabowie wyślą przeciwko nam więcej samochodów albo patrolowce? - zapytał Braune. - Do miasta jeszcze spory kawałek.
- Zgadza się - przyznał nieco niepewnym głosem Caine. -Ale pamiętaj, że mamy nad nimi pewną przewagę. Jadący tym samochodem zapewne tylko patrolowali teren i przez przypadek natknęli się na podejrzaną grupę...
Przerwał mu głos, dobiegający z głośnika:
- Wóz Em-Jay czterdzieści sześć, podaj informację o celu czternastym. Powtarzam, cel czternasty.
- Co to, u licha, ten cel czternasty? - szepnął Braune.
- Nie mam pojęcia. Zapewne kod oznaczający któryś z obiektów. - Zacisnąwszy zęby, Allen sięgnął po mikrofon. -Tu wóz Em-Jay czterdzieści sześć - powiedział, mając nadzieję, że hałas silnika wystarczająco zniekształci jego głos. -Tropię domniemanych szmuglerów. Jadę na wschód drogą jeden-jeden-dziewięć. Proszę o usunięcie z trasy innych oddziałów, żeby nie spłoszyć śledzonych.
W radiostacji zabrzmiał nowy głos:
- Czy potrzebujesz wsparcia z powietrza, Em-Jay czterdzieści sześć?
- Nie, poradzę sobie sam.
- Co się stało z celem dwadzieścia jeden? Zapewne chodziło o trzeci pojazd.
- Wszystko w porządku - odparł Allen, czując krople zimnego potu na czole. Im dłużej trwała ta rozmowa, tym większe było prawdopodobieństwo, iż powie coś, co wzbudzi podejrzenia w centali.
Na szczęście, widać uznano tam, iż uzyskali wszelkie potrzebne informacje:
- Dobra, Em-Jay czterdzieści sześć. Podążaj za celem.
- Szmuglerzy? - zapytał Braune, kiedy dowódca odłożył mikrofon.
- Tylko taki pomysł przyszedł mi do głowy. Nie mam jednak pojęcia, czy to kupili. Lepiej powiadom resztę, żeby zwracali uwagę na niepożądane towarzystwo.
Braune przytaknął i sięgnął do sygnalizatora.
Przejechali połowę z trzydziestu kilometrów dzielących ich od miasta, zanim przeciwnik wreszcie zareagował.
Pojawił się zarówno na ziemi, jak i w powietrzu, więc nie ulegało wątpliwości, że zdążył się już zorientować, iż coś jest nie tak. Na zakręcie Caine dostrzegł wóz sił bezpieczeństwa. Auto stało w poprzek drogi, jakieś trzysta metrów przed nimi, przed wjazdem do jednego z tuneli, jakich wiele było na tej trasie. Jednocześnie nad ich głowami ukazał się uzbrojony patrolowiec.
- Niech Pittman zwolni. Ja pojadę pierwszy - rzucił Allen do Braune’a, zmieniając pas i ostro przyspieszając.
Kiedyś na Argencie Lathe dowiódł, jak solidnej konstrukcji są wozy sił bezpieczeństwa. Caine miał nadzieję, że te na Ziemi także.
Przed nimi agenci ukryci za samochodem nagle zdali sobie sprawę, co zamierza zrobić, i zaczęli chaotycznie strzelać, wiedząc, że i tak nie na wiele się to zda. Dowódca adeptów wycelował w tylną część blokującego mu drogę wozu i odruchowo zaparł się w fotelu. Z przeraźliwym chrzęstem oraz trzaskiem sforsowali przeszkodę, po czym znaleźli się w stosunkowo bezpiecznym tunelu.
- Przekaż reszcie, żeby do nas dołączyli - polecił podwładnemu, a po chwili zobaczył, jak drugi wóz bez przeszkód mija barykadę. - Sprawdź w bagażniku, czy dysponujemy czymś wystarczająco skutecznym, żeby załatwić ten patrolowiec. Oba samochody zrównały się ze sobą w ciemnościach.
- Powinniśmy pozbyć się towarzystwa z powietrza - rzucił przez boczną szybę, podczas gdy Braune przeszukiwał pojazd. - Jeśli dobrze pamiętam, jakieś czterysta metrów dalej będzie kolejny tunel. Gdzieś na otwartej przestrzeni między nimi albo u wylotu tunelu musimy zlikwidować patrolowiec. Jakieś pomysły?
Zanim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć, mrok za nimi rozświetliły wiązki laserów.
- Pewnie z powietrza przekazali, że jeszcze nie wyjechaliśmy z drugiej strony - wyraził przypuszczenie Alamzad. -Zaraz zwali się nam na głowę cała zgraja żołnierzy, jeśli dalej będziecie zwlekali.
- Racja. Braune, znalazłeś coś?
- Kilka zwykłych strzelb laserowych. Nic więcej.
- Trudno - skwitował Caine. - Alamzad, przyjrzałeś się temu patrolowcowi? Wydaje mi się, że to stary model, jeszcze sprzed wojny.
- Zgadza się. Dobrze opancerzony z boków i od dołu. Na tyle, że laser jest tu bezużyteczny.
- Ma jakieś słabe punkty? - zapytał Pittman. Alamzad w geście bezsilności wzruszył ramionami, kiedy za ich plecami padły kolejne strzały.
- U góry są dwa wloty powietrza. Jeśli trafić w nie bezpośrednio, istnieje możliwość strącenia maszyny.
- Dobre i to - uznał dowódca. - W porządku, słuchajcie, co zrobimy... i módlmy się, żebyśmy mieli do czynienia z przeciętnym pilotem. Kiedy będę mówił, przygotowujcie się do walki.
Pospiesznie przedstawił swój plan, nie dając nikomu szans zgłoszenia sprzeciwu. Ponaglam przybierającym na sile ogniem, zajęli miejsca i ruszyli w kierunku wylotu.
Caine, sam w solidnie poobijanym wozie sił bezpieczeństwa, jechał jako pierwszy na tyle szybko, na ile pozwalała nie znana droga. Wyjazd zbliżał się z każdą chwilą, aż wreszcie Allen wypadł na jasno oświetloną drogę.
Krążący patrolowiec przeleciał tuż nad nim.
Nie zwracając uwagi na wyraźne ostrzeżenie, jeszcze przyspieszył. Wszedł w lekki zakręt w miejscu, gdzie droga została wyrąbana w skałach i przed nim pojawił się wlot kolejnego tunelu...
Nagle po lewym ramieniu prześlizgnęła się wiązka lasera.
Kolejne, tym razem poważniejsze ostrzeżenie, mające zmusić go do zatrzymania się. Koszula natychmiast sczerniała, lecz poprzez ukryty pod nią dermopancerz nie poczuł nawet gorąca. Zaciskając zęby, nie zwalniał, łudząc się nadzieją, że przeciwnicy nie podejmą bardziej zdecydowanego ataku, zanim dotrze do tunelu. W lusterku widział, że drugi samochód pokonał już zakręt i pędzi za nim w niewielkiej odległości. Pozwolił, by jego wozem nieco zarzuciło, sądząc, że w ten sposób jeszcze przez kilka sekund zdoła skupiać na sobie uwagę przeciwnika.
Wiązka lasera zniknęła, kiedy pilot musiał poderwać maszynę, aby uniknąć zderzenia z górą, w której wydrążony był tunel, gdzie zniknął uciekinier.
Ostrze noża odbiło resztki światła, kiedy Caine wyjął go z pochwy na przedramieniu i schylił się, uważając, by nie stracić panowania nad samochodem. Czubek oparł na występie od spodu konsoli, a rękojeść zaklinował na pedale gazu z piezoelektrycznym przetwornikiem. Prędkość spadła na moment, lecz zaraz się ustabilizowała. Podniósł głowę i wyjrzał przez boczne okno. Drugi samochód dogonił go już i jechał zaledwie kilka metrów z tyłu. Przed nim zaś z każdą sekundą rosło jasne półkole wyjazdu z tunelu. Allen sięgnął po shuriken i umocował go w szparze między kierownicą a jej kolumną. Zdecydowanym ruchem otworzył drzwiczki i wyskoczył.
Braune i Colvin byli na to przygotowani. Wychyleni przez okna, mocno chwycili wyciągnięte ręce Caine’a. Ten odbił się jeszcze od podłoża i stopami przywarł do progu poniżej drzwiczek. Poprzedzający ich wóz sił bezpieczeństwa wypadł z tunelu... i akurat w chwili, gdy hamowali, rozległ się potężny huk eksplozji.
Pittman oraz Alamzad zdążyli wyskoczyć z samochodu, zanim dwaj pozostali blackcollarowie puścili Caine’a i wspólnie pospieszyli ku wylotowi tunelu, ze zdobytymi strzelbami w rękach. Znalazłszy się tam, stwierdzili, że pilot patrolowca zachował się zgodnie z ich przewidywaniami.
Samochód sił bezpieczeństwa zjechał z drogi, wyłamując bariery, i stoczył się w dół urwiska. Pilot, zapewne zaskoczony wypadkiem, zniżył lot i zawisł w powietrzu kilka metrów nad szczątkami wozu.
A to sprawiło, że maszyna znalazła się poniżej poziomu drogi.
Wiązki dwóch laserów skoncentrowały się na wyraźnie widocznych wlotach powietrza.
Minęło zaledwie pół sekundy, nim pilot niczym spłoszone zwierzę poderwał maszynę. Lecz i tak jego reakcja okazała się spóźniona. Chociaż tylko na chwilę zdołał wznieść się ponad drogę, widać było, iż zaczyna tracić wysokość. Oddał jedną, pełną desperacji salwę, by po chwili ciężko opaść obok szczątków rozbitego wozu.
Caine zwilżył spieczone wargi, czując, że aż się trzęsie z emocji. Akcja zaplanowana na wariackich papierach... poszła nadspodziewanie łatwo.
- Lepiej stąd znikajmy - zwrócił się do towarzyszy, usiłując zachować spokój. - Mógł wezwać przez radio posiłki.
Widocznie jednak przeciwnikowi albo się to nie udało, albo też nie zdążył o tym pomyśleć, ponieważ piętnaście minut później drużyna Caine’a bez przeszkód dotarła do Denver i tam rozpłynęła się w mrowisku ludzkim.
Quinn odłożył słuchawkę i odwrócił się do Galwaya z miną mordercy.
- Teraz zapewne jest pan zadowolony - zasyczał. - Pańskie pomysły doprowadziły nas do utraty dwóch ludzi. Drugi żołnierz zmarł właśnie z powodu wykrwawienia się. A my nie zyskaliśmy zupełnie niczego.
Prefekt wytrzymał jadowite spojrzenie generała.
- A więc wolałby ich pan tam zostawić bez żadnego środka transportu? - zapytał.
Quinn wściekle prychnął w odpowiedzi.
- Tyle że teraz swobodnie poruszają się po Denver w pojeździe, którego nie możemy śledzić. Świetnie. Po prostu wspaniale.
- Nie moja wina, że raptem ktoś usiłował ukraść im samochód - odpowiedział Galway. - Nie ponoszę też odpowiedzialności za to, iż Caine wrócił w nieodpowiednim momencie. Mogę tylko stwierdzić, że gdyby pańscy ludzie najpierw pomyśleli i stwierdzili, że to nie oni panują nad sytuacją, nic podobnego by nie zaistniało.
- Oczywiście - zgodził się generał z nie skrywanym sarkazmem. - Zapewne także gdyby koordynator w centrum był nieomylny, udałoby się nam ocalić samochód i patrolowiec.
Plinrianin westchnął ciężko.
- Wspólnie zakładaliśmy, że to nasi są w wozie sił bezpieczeństwa, generale. Proszę więc nie obciążać mnie całą winą.
- Dlaczegóż to? Przecież nikt inny tylko pan twierdzi, że zna tych drani... Dlaczego zatem, do diabła, nie rozpoznał pan głosu Caine’a?
- Jakie to właściwie miałoby znaczenie, gdybym nawet się domyślił, iż ludzie Caine’a jadą w obu wozach? I tak by mi pan nie uwierzył. A wiec na razie ich zgubiliśmy. I co z tego? Jak długo Postern żyje i nie podejrzewają go, to nadal kontrolujemy sytuację.
Quinn odwrócił się ze złością i podszedł do oficera dyżurnego, wciąż śledzącego oznakowany samochód. Galway westchnął, po czym ruszył w przeciwnym kierunku, do głównej konsoli komunikacyjnej centrum dowodzenia. Pełniący tu dyżur oficer podniósł wzrok, z trudem starając się zachować neutralny wyraz twarzy.
- Słucham?
- Co pan wie o tych trzech, których załatwiła drużyna Caine’a?
Zapytany wzruszył ramionami.
- Wszystko wskazuje, że to przemytnicy, chociaż dokładnie nie uda nam się stwierdzić, czym handlowali, dopóki nie odzyskamy ich samochodu... Trudna sprawa. Tutaj szmugiel nie jest czymś nadzwyczajnym. W Denver aż roi się od takich typów.
Galway zacisnął usta. Przemytnicy. Caine wspomniał o nich, kiedy rozmawiał z koordynatorem podczas ucieczki do miasta. Czy było to dziełem przypadku? Pierwszą myślą, która przyszła mu do głowy? Czy też miał czas przepytać niedoszłych złodziei, zanim do akcji wkroczyły siły bezpieczeństwa? Chociaż i tak rozstrzygnięcie tej kwestii nie powinno stanowić żadnej różnicy.
Góra Aegis.
Prefekt poczuł dreszcz. Nie mylił się więc, przewidując cel wyprawy Caine’a. Popołudniowa wycieczka jego zespołu rozwiała wszelkie wątpliwości. Na tym terenie nie znajdowało się nic innego, co mogło zainteresować komandosów.
Chyba że...
- Czy w górach są jakieś prywatne rezydencje? - zapytał cicho oficera dyżurnego. Ten, nieco zdziwiony, uniósł brwi.
- Nie wydaje mi się, żeby Ryqrilowie pozwolili komukolwiek mieszkać zbyt blisko ich bazy.
- Mnie także. Ale proszę sprawdzić.
Oficer przysunął się do konsoli komputera i wprowadził odpowiednie dane.
- Jeśli nie jest to pilne, panie prefekcie, pełną odpowiedź uzyskamy dopiero rano, ale jeżeli trzeba, mogę nadać odpowiedni priorytet.
Galway zawahał się na moment.
- Nie, proszę się nie kłopotać. Na rano wystarczy.
Lepiej, aby szczególne oznaczenie nie zaintrygowało Quinna. Plinrianin miał już dość kłótni na dzisiaj. Poza tym cokolwiek planował Caine, nadal nie był gotowy do wykonania decydującego ruchu. A mimo że dysponował nie oznakowanym wozem, wciąż znajdował się przy nim Postern.
Prefekt postanowił jednak pozostać na stanowisku godzinę lub dwie, na wypadek, gdyby zdarzyło się coś nieprzewidzianego.
Denver nocą, obserwowane z przestrzeni kosmicznej, sprawiało wrażenie jeszcze żywszego i większego, niż widziane z ziemi. Po raz chyba już setny od wyjścia Quinna, Galway utkwił zmęczony wzrok w nieprzerwanym sznurze przesuwających się świateł, świadczących o niewiarygodnym wprost nasileniu ruchu. Co jakiś czas jego spojrzenie kierowało się ku wskaźnikowi określającemu pozycję skradzionego wozu Caine’a. Wcześniej dostrzegał także drugi samochód, lecz auto zniknęło, gdy tylko młodzi blackcollarowie znaleźli się na zatłoczonych ulicach miasta. Niestety, nie było już szans na ponowne wyłowienie ich z tłumu.
- Panie prefekcie?
Galway drgnął. Z zakłopotaniem zorientował się, że drzemał. Spojrzał spłoszony na pułkownika Poirota, dowodzącego centrum podczas nocnej zmiany, który usiadł obok niego.
- Tak, słucham? Znalazł pan nowy samochód Caine’a?
Poirot pokręcił głową.
- Satelity śledziły go aż do Golden, ale kiedy wjechali w ruchliwe ulice, przestało to być możliwe. Galway westchnął ciężko.
- Tak. Miałem nadzieję, że da się robić zdjęcia o jeszcze większej rozdzielczości i dzięki temu śledzić uciekinierów. Bez tej całej elektroniki.
- Obawiam się, że to, co pan widzi, stanowi szczyt naszych możliwości - odparł równie zawiedziony pułkownik. - Wie pan, przed wojną dysponowaliśmy satelitami, które namierzały obiekt średnicy dziesięciu centymetrów. Nie rozumiem, dlaczego Ryqrilowie je zlikwidowali.
- Bo sygnał z satelity jest łatwo przechwytywalny. Ryqrilowie nie chcą ryzykować, że ktoś może obserwować ich ruchy. No więc... jaką dobrą wiadomość mi pan przynosi?
- Dzisiaj nie należy liczyć na dobre wiadomości - odpowiedział poważnie Poirot. - Ta informacja właśnie została nam przekazana: Ryqrilowie wykryli mały statek gwiezdny znajdujący się kilka milionów kilometrów stąd.
- Co? - Galway prawie wyrwał pułkownikowi raport i pospiesznie zapoznał się z treścią. Chodziło o statek typu zwiadowczego, zapewne pozostawiony przez „Novaka”. Przypuszczalne zadanie: obserwacja, ewentualnie akcja ratunkowa. - Zamierzają wysłać tam Korsarza? - zapytał, zwracając dokument.
- Chwilowo chyba nie. Pojazd nie może podejść bliżej, nie uaktywniając systemów alarmowych na terenie całej planety. Ryqrilowie zaś nie chcą lecieć w jego stronę, bo mógłby zostać spłoszony.
A wtedy wszedłby w hiperprzestrzeń i przyczaił się w innym miejscu, zmuszając Ryqrilów do żmudnych poszukiwań. Galway zrozumiał ich intencje, lecz ani trochę go to nie uspokoiło.
- Postern ani słowem nie wspominał o statku - mruknął. -Ciekaw jestem, jakie jeszcze karty ukrywa Caine w rękawie.
Pułkownik wzruszył ramionami i pokręcił głową.
- Wolę nawet nie zgadywać.
- Nic nie przyszło na temat mieszkańców okolicy góry Aegis?
- Nie. A jeśli do tej pory nie dotarły żadne dane, to znaczy, że szybciej pojawi się tu dzienna zmiana dyżurnych. Żeby przyspieszyć wykonanie zlecenia, powinniśmy nadać mu wyższy priorytet.
Galway kiwnął głową.
- Zatem na razie nic tu po mnie.
- Chyba tak. Mam nadzieję, że przynajmniej przyśni się panu coś przyjemnego.
Poirot wstał i wyszedł. W chwilę później prefekt także się podniósł. Zapowiadało się, że jutrzejszy dzień będzie dla niego niezwykle pracowity.
Już przy drzwiach zatrzymał się, gdy do głowy przyszła mu pewna myśl. Upozorowanie zainteresowania Aegis, skuteczna akcja przeciw siłom bezpieczeństwa i niby przypadkowe pojawienie się przemytników, które sprawiło, że Caine utracił oznakowany samochód - wszystko to zaczynało wyglądać znajomo. Niepokojący zbieg okoliczności.
W innej sytuacji taka seria przypadków byłaby znakiem rozpoznawczym Lathe’a. Ale przecież dowódca blackcollarów nie przybył do Denver. To wykluczone.
Na wszelki wypadek nie zaszkodziłoby jednak rano poświęcić nieco czasu na przeanalizowanie raportów z ostatnich kilku dni. Warto sprawdzić, czy ktoś w mieście zetknął się z jakimiś obcymi... i przeżył, żeby móc o tym donieść.
Bar „Shandygaff” okazał się eleganckim lokalem usytuowanym w ciągu handlowym, w centrum Denver. Jego wystrój nie był niczym niezwykłym w tak zamożnym mieście, choć Lathe spodziewał się raczej speluny w rodzaju tych, jakie znał z Plinry.
Widocznie Skyler też sądził podobnie.
- Robi wrażenie - stwierdził, kiedy zbliżali się do wejścia. - Myślisz, że nas wpuszczą?
- Nie sądzę, żeby mieli jakikolwiek wybór.
Dowódca po raz ostatni rozejrzał się ukradkiem, sprawdzając, czy Mordecai zajął już wyznaczone wcześniej stanowisko, po czym otworzył drzwi.
Ze środka wypłynęło przytłumione światło. Przybysze usłyszeli łagodną muzykę i szmer rozmów. Z holu wchodziło się bezpośrednio do sali, w której tylko z jednej strony, tam gdzie znajdował się tradycyjny, drewniany bar, było nieco wolnej przestrzeni. Reszta pomieszczenia została niczym plaster miodu podzielona półprzeźroczystymi ściankami.
- Miejsce przygotowane do prowadzenia dyskretnych rozmów - mruknął Skyler, kiedy zatrzymali się na progu. - Jak mamy go znaleźć? Podchodzić do każdego boksu i pukać?
- Mogę panom w czymś pomóc? - rozległ się za ich plecami kobiecy głos.
Lathe odwrócił się i ujrzał szatnię usytuowaną w rogu holu. Wchodząc nie zwrócił na nią uwagi. Stała tam młoda i nawet niebrzydka kobieta, lecz zdecydowanie zbyt jaskrawo umalowana.
- Szukamy faceta o nazwisku Kanai - oświadczył.
- Jutro przypada dzień, w którym zazwyczaj pan Kanai załatwia tu interesy - odpowiedziała.
- Wiemy. Czy nie dałoby się jednak skontaktować się z nim wcześniej?
- Tutaj prawie wszystko jest możliwe - odezwał się niski, otyły mężczyzna w garniturze, nadchodząc od strony sali.
Lathe spojrzał na dziewczynę, starając się zinterpretować wyraz jej twarzy. Ukazywała ona niechęć, może nawet obrzydzenie.
- Pan jest tu szefem? - zapytał. Mężczyzna uśmiechnął się z wyższością.
- Tak, kieruję „Shandygaff” - odpowiedział. - I jeszcze kilkoma interesami. Szukacie Kanaia, prawda? Sprawy osobiste czy biznes?
- Jedno i drugie - rzekł blackcollar.
- Reprezentujecie kogoś? Pan Kanai z pewnością będzie chciał to wiedzieć.
- Może więc sam nas zapytać.
Uśmiech zniknął nagle z twarzy rozmówcy.
- Tutaj, proszę pana, postępuje się według określonych zasad - oświadczył, kładąc nacisk na dwa ostatnie słowa. -A pierwsza z nich nakazuje, żeby się przedstawić przed przystąpieniem do interesów.
Dowódca komandosów z zadumą popatrzył na pouczającego go człowieka.
- A jeśli tego nie zrobimy?
Szef lokalu kiwnął ręką i za jego plecami stanęło dwóch ponurych osiłków. Garnitury opinały ich potężne ciała, a ślady niezliczonych bójek znaczyły tępe twarze.
- Albo wyjdziecie sami, albo moi ludzie wam w tym pomogą.
Lathe powoli uniósł na wysokość piersi dłoń zaciśniętą w pięść. Oczy mężczyzny rozszerzyły się, gdy przytłumione światło rozbłysło w czerwonych kamieniach osadzonych w smoczym sygnecie.
- Lepiej niech pan od razu prowadzi do Kanaia - rzekł spokojnie Lathe. - Sądzę, że z ochotą nas przyjmie.
Najbliższe boksy miały wejścia zwrócone w ich stronę. Lathe i Skyler rozsiedli się w jednym z nich, wskazanym przez kelnera, i zamówili po piwie.
- Ostatnio jakoś dziwnie dużo czasu spędzamy w barach - zauważył potężny komandos, kiedy czekali, aż specjalne tabletki wrzucone do napoju zneutralizują każdą mogącą się tam znajdować szkodliwą substancję. - Uważasz, że przyjdzie sam?
Dowódca wzruszył ramionami.
- Nie mam pojęcia. Wszystko zależy od tego, jak bardzo są związani ze światem przestępczym.
- Phelling mówił, że tutaj właśnie przyjmują zlecenia na robotę. Niewykluczone, że miejscowi kryminaliści informują ich o potencjalnych celach należących do kolabów.
- Naprawdę w to wierzysz?
Skyler uśmiechnął się z powątpiewaniem.
- Chyba nie. Chociaż, jeżeli rzeczywiście zrezygnowali z kontynuowania wojny partyzanckiej i zostali najemnikami, reakcja Jensena może być zupełnie nieobliczalna.
- Tymi groźbami zajmiemy się później - przerwał temat dowódca.
- W porządku.
Zamilkli i Lathe zaczął uważnie rozglądać się po boksie. Powyżej barków, od reszty pomieszczenia odgradzały ich plastikowe płyty. Z pewnością nie były kuloodporne, ale przynajmniej rozmywały kontury widzianych przez nie postaci, co mogło utrudnić celowanie. Oparcia zapewniały nieco lepszą osłonę, lecz i tak przebiłaby je kula. Dowódcę najbardziej zaniepokoił stół. Potężny i ciężki blat tkwił przytwierdzony do metalowego słupka, na stałe zakotwiczonego w podłodze. Stanowił niebezpieczną i zdradliwą przeszkodę, uniemożliwiająca szybkie opuszczenie kabiny, gdyby nagle okazało się to konieczne. Lathe właśnie ukradkiem sprawdzał, na ile solidnie stół jest zamocowany, kiedy towarzysz chrząknął znacząco.
- Wydaje mi się, że idzie nasz rozmówca.
Dowódca podniósł wzrok. Od strony holu zbliżał się do nich szczupły Ziemianin o orientalnych rysach. Stanął na skraju boksu, spojrzał na Skylera, następnie odwrócił się do Lathe’a.
- Lonato Kanai - przedstawił się, unosząc prawą rękę do lewego barku w zwyczajowym pozdrowieniu blackcollarów. Wydrążone w jego sygnecie smocze oczy w kształcie szparek świadczyły, że jest szeregowym komandosem.
- Dowódca oddziału, Damon Lathe - rzekł Plinrianin. -A to komandos Rafe Skyler. Proszę siadać.
Kanai posłuchał. Poruszał się tak, jakby był bardzo zmęczony.
- Sądzę, że należy zacząć od oczywistego pytania, skąd przybywacie, i od razu przejść do najważniejszego: w jakim celu się tu zjawiliście?
- W Denver czy w tym barze?
Ziemianin uśmiechnął się blado.
- Jedno i drugie.
- Słyszeliśmy, że można was wynająć. Co to dokładnie znaczy?
Uśmiech zniknął z twarzy Kanaia.
- Zajmujemy się... trudnymi zadaniami zlecanymi przez klientów - odpowiedział powoli, tonem pełnym napięcia. -Penetracja, odzyskiwanie dóbr, działania wywiadowcze...
- Przeciw komu? - przerwał mu Skyler.
Usta Ziemianina zacisnęły się na moment.
- Przeciwko temu, kto zostanie wskazany.
- Cele rządowe? - nie ustępował potężny komandos. - Rywale z kryminalnego światka? A może obywatele, którzy przypadkowo nawiną się pod rękę?
Oblicze rozmówcy pociemniało.
- Nie ruszamy zwykłych mieszkańców - warknął. - Nigdy. Tylko tych na górze.
- A więc rząd?
- Rząd nie ma władzy nad Denver - stwierdził pogardliwie Kanai. - Karaluchy trzymają się raczej Atheny, a miastem kierują drobne pasożyty.
- Jak na przykład Max Reger?
- On i wielu mu podobnych. A jeśli już mowa o Regerze, jest na was wściekły za to, co zrobiliście jego ludziom ubiegłej nocy. Lepiej trzymajcie się z dala od północno-zachodniej części Denver.
- Zapamiętam tę radę - powiedział Lathe. - Dlaczego rząd nie zrobi porządku z takimi bandami?
Kanai uważnie obserwował rozmówcę.
- Jesteście tu nowi. Karaluchy nic nie robią, bo nie mogą. Zorganizowana przestępczość rozpleniła się tu na długo przed wojną, a jej likwidacja kosztowałaby miliardy.
- Uczciwi mieszkańcy Denver także są bezsilni?
- Oni akceptują obecny stan rzeczy. Musicie zrozumieć, że tutejsi panowie i władcy są pasożytami, ale nie wysysają ostatnich kropli krwi. Dla nich liczą się długotrwałe korzyści, dlatego bardzo dbają, by nie zniszczyć miasta. Pobierane przez nich opłaty są niższe niż urzędowe podatki, chociaż te i tak nie przysparzają nikomu kłopotów. Ludzie w innych regionach płacą znacznie więcej. Bossowie zapewniają swoim klientom ochronę, pewne usługi finansowe i szereg dodatkowych korzyści. Organizacje działają tu jak niewidzialny rząd. Ściągają najwyżej dziesięć procent dochodu, co powoduje, że większość obywateli uznaje to za dość uczciwy układ.
- Ludzie Regera żądali dwudziestu pięciu procent - mruknął Skyler.
- Wysokie wymagania - stwierdził Kanai. - Prawdopodobnie wzięli was za obcych, którzy przebojem chcą wejść na rynek.
- Od jak dawna funkcjonuje ten system?
- Oficjalnie od zakończenia wojny. Ale tak naprawdę istniał już znacznie wcześniej. Jak już mówiłem, generalnie ludzie przystali na takie warunki.
- I zaakceptowali także Ryqrilów - zauważył Skyler. - Nic dziwnego, że „Torch” nie zdobył popularności.
- „Torch”? - Oczy Ziemianina zwęziły się. - Nawiązaliście z nimi kontakt?
- Jeszcze nie. Ale coś niecoś już o nich słyszeliśmy.
Kanai wyraźnie się rozluźnił.
- Obawiam się, że te opowieści są nieco przeterminowane. „Torch” nie przejawia żadnej aktywności od jakichś pięciu lat. Przez chwilę myślałem, że wrócili.
- Zostali unieszkodliwieni?
- Jeśli tak, zrobiono to z niezwykłą finezją. Utrzymywaliśmy z nimi luźne kontakty i z tego, co nam wiadomo, nagle po prostu zniknęli.
Lathe delikatnie pogładził pierścień.
- Wcześniej pracowaliście wspólnie?
Kanai poruszył się niespokojnie.
- Właściwie nie. Od czasu do czasu wymienialiśmy informacje, ale jak na nasz gust byli zbyt radykalni.
- Wierzyli w tak niemodne u was idee jak wypędzenie Ryqrilów? - zapytał chłodno Skyler.
Ziemianin popatrzył mu prosto w oczy, jednocześnie zaciskając usta.
- Wiem, co masz na myśli - odpowiedział spokojnie. - Ale mylisz się. Nie zrezygnowaliśmy z walki, tylko po prostu zmieniliśmy taktykę. Kiedy nadejdzie czas, zrobimy to, co do nas należy.
- Cieszę się, że słyszę te słowa - powiedział Lathe. - Bo właśnie nadszedł odpowiedni moment.
- Nie rozumiem.
- To znaczy, że wykonujemy tu zadanie niezwykłej wagi i wzywamy do pomocy twój oddział.
Kanai utkwił pełne wahania spojrzenie w przybyszu z Plinry.
- O tym będziecie musieli rozmawiać bezpośrednio z moim dowódcą.
- W porządku. Gdzie go szukać?
Ziemianin uśmiechnął się nieco odprężony.
- W tej chwili to on nas poszukuje. - Zerknął na zegarek. -W każdym razie wątpię, żeby tak nagle był gotowy do spotkania.
- A ty?
- Ja działam jako łącznik. Mam być zawsze widoczny i uchwytny. Reszta z nas nie może sobie na to pozwolić.
Lathe zagryzł wargę. Rzeczywiście, jedynie takie postępowanie dawało szansę przetrwania.
- A więc dobrze. Kiedy i gdzie?
- Jutro wieczorem o dziewiątej, tutaj. Szef przyjdzie ze mną albo was zabiorę do niego.
- Dobra.
- Wskazane, abym umiał mu wcześniej wyjaśnić, czego właściwie od nas oczekujecie - rzekł Kanai.
Dowódca Plinrian patrzył na niego zamyślony. Rozmówca miał po części rację, lecz w takim miejscu należało bardzo uważać na to, co się mówi.
- Na początek - odezwał się wreszcie, cedząc słowa - interesują mnie nazwiska i obecne miejsca pobytu wyższych oficerów, którzy stacjonowali tu podczas wojny.
- Rozumiem. To dość pracochłonne zlecenie. Sam nie znam nikogo powyżej pułkownika, kto wciąż by tu mieszkał.
- Pułkownik wystarczy. Liczę na pomoc.
- W porządu. - Kanai powoli wstał. - Dowódco... Muszę być z tobą szczery. Układy w Denver i nasza pozycja w istniejących realiach są bardzo stabilne. Wy jesteście tu zupełnie nie znani, więc mogą znaleźć się tacy, którzy potraktują was jako intruzów i nie zgodzą się na ryzyko, które niesiecie ze sobą.
- Chcesz przez to powiedzieć, że istnieje prawdopodobieństwo, iż twój dowódca nas zdradzi? - zapytał Skyler.
- Nie, oczywiście, że nie. Ale może odmówić pomocy.
Lathe zacisnął zęby.
- Oczywiście. Weźmiemy to pod uwagę.
- Tak jest. - Kanai sprawiał wrażenie, jakby chciał coś jeszcze dodać, lecz wreszcie machnął tylko ręką. - A więc jutro o dwudziestej pierwszej. Do zobaczenia.
Lathe odpowiedział skinieniem głowy i podniósł się zza stołu, a Skyler natychmiast poszedł w jego ślady.
- Co o nim myślisz? - szepnął potężny blackcollar.
- Zachowuje rezerwę, lecz wyraźnie nam sprzyja. Módlmy się, aby jego dowódcy także nie odpowiadała już rola najemnika.
Kiedy wychodzili, nie zauważyli ani właściciela lokalu, ani towarzyszących mu drabów. Na swoim miejscu pozostała tylko dziewczyna z szatni. Kiedy przecinali hol, zagadnęła:
- Pan Kanai przyszedł niedawno.
- Już się z nim widzieliśmy - odpowiedział Lathe.
- Mam nadzieję, że rozmowa okazała się owocna.
W tonie jej głosy było coś niepokojącego. Komandos nagle uświadomił sobie, co.
- Ja też mam taką nadzieję. Pracujesz tu co wieczór?
- Pięć dni w tygodniu, do trzeciej nad ranem.
- Zajmujesz się czymś jeszcze, oprócz dyżurowania w szatni? - zapytał, mrugając porozumiewawczo.
Sprawiała wrażenie zaskoczonej.
- Czasami potrzebna jest dodatkowa kelnerka.
- Myślałem raczej o sferze towarzyskiej. - Lathe wzruszył ramionami. - Nieważne. Gdzie indziej poszukamy damskiego towarzystwa.
Na moment na twarzy dziewczyny pojawił się grymas, lecz niemal natychmiast zniknął.
- Dobranoc panom - powiedziała, spuszczając wzrok.
Wyszli i ruszyli na zachód. Chociaż dochodziła już dwudziesta trzecia, ruch na ulicach nie malał.
- Ciekawe - stwierdził Skyler, ruchem głowy wskazując jeden z nadal otwartych sklepów. - Wszystkie ekskluzywne. Zauważ: jubilerzy, restauracje, hotele. Nie uważasz, że „Shandygaff” jest szeroko wykorzystanym miejscem spotkań, bo znajduje się na obszarze wpływów wielu bossów?
- Jeśli więc jeden z nich rozpocznie jakieś zamieszanie, naruszając panujące porządki, należące do niego lokale będą również zagrożone? - Lathe wzruszył ramionami. - Brzmi sensownie. Trzeba zapytać o to Kanaia.
- Tak - zgodził się podkomendny. - Przy okazji, czy mógłbyś mi wyjaśnić, o co ci chodziło w tej rozmowie z szatniarką?
- Jasne. Zauważyłeś coś nietypowego w jej zachowaniu?
- Nie wspomniała o swej roli jako dodatkowej lufy w przypadku kłopotów. Poza tym trochę za bardzo interesowała ją nasza rozmowa, ale niewykluczone, że wspiera Kanaia.
- Rzeczywiście. Ale chodzi mi raczej o to, że jest pierwszą osobą w tym mieście, która nie zareagowała na nas przerażeniem.
- Hmm. Interesujące. Oczywiście widuje Kanaia i jego kumpli... ale szef lokalu także zachował się podobnie jak ludzie Regera. Czy więc można przypuszczać, że ona wie więcej o blackcollarach niż ktokolwiek inny?
- To właśnie przyszło mi do głowy. Dlatego zachowałem się jak facet poszukujący panienki.
- Co zupełnie do ciebie nie pasuje.
- Jak zresztą do większości komandosów, których znam - zauważył dowódca. - Zwróciłeś uwagę na jej reakcję?
- Wyglądała na wyraźnie zaskoczoną - odpowiedział wolno Skyler. - Może nawet trochę rozczarowaną. Chyba masz rację... Rzeczywiście wie sporo o blackcollarach. Szpieg kolabów?
- Niewykluczone. Trudno przyjąć, żeby oni albo też sami Ryqrilowie nie obserwowali uważnie tak eksponowanego miejsca. Ale równie dobrze może być weteranką, która miała do czynienia z blackcollarami stacjonującymi wewnątrz góry Aegis. - Wzruszył ramionami. - Albo należy do „Torcha”.
- Uważasz, że wciąż gdzieś się tu kryją?
- Po prostu nie wierzę, żeby fanatycy tak z dnia na dzień poddali się i rozpłynęli. Poza tym nie mam pojęcia, co mogłoby się z nimi stać. Ale bez dwóch zdań, ta dziewczyna jest uważnym obserwatorem.
Skyler przytaknął.
Opuściwszy centrum handlowe, znaleźli się na spokojnej ulicy otoczonej biurowcami, gdzie wcześniej zaparkowali samochód. Wsiedli do środka i cierpliwie czekali. Po kilku minutach dołączył do nich Mordecai.
- No i co? - zagadnął go Lathe.
- Tylko jeden - odpowiedział beznamiętnie Mordecai. - Potężny osiłek, ale mało doświadczony.
- Pewnie nigdy wcześniej nie śledził blackcollarów - roześmiał się Skyler, uruchamiając silnik.
Po chwili wtopili się w strumień pojazdów.
Caine spodziewał się, że siły bezpieczeństwa zaatakują ich ponownie, kiedy kluczyli po mieście, zdążając w stronę nowej kryjówki. Gdy wreszcie do niej szczęśliwie dotarli, należało brać pod uwagę, że przeciwnik przeprowadzi natarcie przed świtem. Dlatego Allen był zdziwiony, gdy obudziwszy się już po wschodzie słońca, stwierdził, iż nic się nie wydarzyło.
- Co dalej? - zapytał Braune, kiedy zjedli śniadanie, najlepsze, jakie dało się przygotować z tego, czym dysponowali.
- Przede wszystkim powinniśmy uzupełnić zapasy - odpowiedział Allen. - Został nam jeszcze jeden diament, więc zakup jedzenia i ubrań nie nastręczy nam kłopotów. Niestety, gorsza sprawa ze specjalistycznym sprzętem. Wygląda na to, że wygniatacza pluskiew nie da się zdobyć, a uzyskanie dodatkowej broni i ładunków wybuchowych także nie będzie łatwe.
- A do czego są nam potrzebne ładunki, jeśli to nie tajemnica? - zapytał Alamzad. - Z pewnością nie zamierzamy torować sobie drogi do góry Aegis tymi fajerwerkami?
- Nie, oczywiście, że nie - przyznał Caine. - Ale w tej chwili przydałoby się zwrócić na siebie uwagę „Torcha”. Aby zaś to osiągnąć, trzeba zrobić nieco hałasu.
- Jasne. - Colvin wzruszył ramionami. - Zatem kto w okolicy dysponuje materiałami wybuchowymi?
- I sześciowarstwowym zabezpieczeniem, żeby nie eksplodowały w nieodpowiednim momencie - dodał Pittman.
- To rzeczywiście kłopot - zgodził się dowódca. - Macie jakieś pomysły?
- Firmy budowlane - odpowiedział bez zastanowienia Braune. - Jeśli Denver rzeczywiście rozwija się tak dynamicznie, jak można sądzić na pierwszy rzut oka, muszą być też prowadzone jakieś prace wyburzeniowe.
- Moglibyśmy śledzić ciężarówkę z takiej firmy, jadącą do siedziby - podsunął Pittman. - Ale oznaczałoby to oczywiście kręcenie się w pełnym świetle dnia po okolicy, w wozie łatwym do zidentyfikowania przez kolabów.
- Powinniśmy zatem poszukać osoby pracującej nocami, która choć częściowo ma powiązania z budownictwem - powiedział Caine, gdy do głowy przyszła mu pewna myśl. - Znacie kogoś takiego?
Zapanowała krótka cisza.
- Chodzi ci o Geoffa Dupre? - odezwał się niepewnym głosem Colvin. - Ale on przecież jest zatrudniony w miejskich służbach wodociągowych?
- Dokładnie w sieci odzysku wody - poprawił go Alam-zad. - A tam, gdzie są podziemne wodociągi, muszą być także ładunki wybuchowe.
- Ale tylko w przypadku, jeśli ulepszają lub rozbudowują istniejący już system - stwierdził z powątpiewaniem Braune. - Bieżące utrzymanie go nie wymaga stosowania mocnych środków wybuchowych.
- Nam przecież nie chodzi o nic potężnego, skoro chcemy tylko wywołać nieco zamieszania - zauważył Allen. - Poza tym widzę jeszcze jeden ważny powód, dla którego warto zainteresować się siecią wodociągową. Większość rur została ułożona zapewne przed wojną, a więc istnieje prawdopodobieństwo, że biegną także pod Atheną. Jeśli tak, to ta przytulna forteca kolabów raczej nie gwarantuje takiego bezpieczeństwa, jak uważają jej mieszkańcy.
Colvin uśmiechnął się szeroko.
- To jest myśl. Chyba masz rację.
- Przekonamy się dziś wieczorem. A teraz zajmiemy się sprawą uzupełnienia zapasów żywności. Potem odpoczniemy. Może to ostatnia okazja, aby się spokojnie wyspać.
* * *
Mając w pamięci próbę śledzenia ich po opuszczeniu „Shandygaff”, Lathe zdecydował się na okrężną drogę do posiadłości Regera. Była już dziewiąta rano, kiedy wreszcie znalazł się w długiej alei wiodącej do głównej bramy. Strażnicy przepuścili go ze znacznie większym szacunkiem niż dzień wcześniej. Po upływie kilku minut blackcollar stanął przed domem.
Tym razem przy drzwiach oczekiwał go Reger we własnej osobie.
- Dowódca Lathe - rzekł na powitanie, a jego głos z trudem przebijał się ponad hałasem młotów, pił i wiertarek, wypełniającym wnętrze rezydencji.
- Dysponuję pewnymi informacjami dotyczącymi pańskich zaginionych towarzyszy. Proszę za mną...
Kluczyli wśród labiryntu rusztowań, pookrywanych mebli i krzątających się ludzi. Nadzór nad pracami sprawował Jensen, który przesłał Lathe’owi sygnał: „Wszystko w porządku”. Wyglądało na to, że ich gospodarzowi bardzo zależało na zamienieniu posiadłości w niedostępną twierdzę.
- Wczoraj po południu, poza miastem, na trasie sto dziewiętnaście, doszło do pewnego incydentu - oświadczył Reger, gdy obaj zajęli miejsca w jego gabinecie, na tyle odizolowanym od reszty pomieszczeń, że prawie nie docierały tu żadne dźwięki z zewnątrz. - Grupa szmuglerów w drodze do punktu przerzutowego zatrzymała się, zauważywszy ukryty w krzakach samochód, i została ukarana za swoją ciekawość. Jeden z rabusiów zbiegł znalezionym wozem, tracąc własny po tym, jak do sprawy, chyba przez przypadek, wmieszały się siły bezpieczeństwa. Przemytnik zrezygnował z odbioru przerzutu postarał się szybko pozbyć auta, ale najpierw oczyścił bagażnik. - Gospodarz sięgnął do szuflady biurka. Wyjął stamtąd niewielką gwiazdkę z trzema ostrzami. - Jest wasza?
Lathe przytaknął, biorąc ją do ręki, żeby lepiej się przyjrzeć.
- Ma nietypowy kształt, który umożliwia także zadawanie pchnięć. Jak to pan zdobył?
Reger uśmiechnął się ponuro.
- Jak mówiłem, tamci faceci trudnią się przemytem. Pracują dla mojego znajomego z południowego Denver.
- Który był na tyle uprzejmy, że podzielił się informacją i przekazał shuriken?
Gospodarz wzruszył ramionami.
- Ubiliśmy interes - wyjaśnił oschle.
- Gdzie zatem przebywa teraz Caine?
- Nie wiemy. Przesłałem swoim ludziom opis nowego samochodu, więc powinni znaleźć ich w ciągu jednego lub dwóch dni. Oczywiście skoro pańscy przyjaciele wiedzą, że siły bezpieczeństwa także znają ten wóz, mogą się go pozbyć wcześniej.
- I znów wróciliśmy do punktu wyjścia - stwierdził dowódca z lekkim grymasem.
- Rzeczywiście. Ale sądzę, że zainteresuje pana jeszcze jedna wiadomość. Zanim ów przemytnik upłynnił samochód, przyjrzał mu się dokładnie... i stwierdził, że jest oznakowany.
- Hm.
Reger uważnie wpatrywał się w rozmówcę.
- Tylko tyle ma pan do powiedzenia? „Hm”? Przecież to świadczy, że Caine’owi siły bezpieczeństwa siedziały na karku, zanim zdobył samochód, może nawet przed tym, jak wylądował.
- Wiedzą o nas znacznie dłużej - odparł komandos, wzruszając ramionami. - Do znudzenia powtarzają ten sam błąd: wolą informacje niż martwe ciała. Żeby zaś móc śledzić nasze poczynania, muszą zapewnić nam dosyć dużą swobodę.
- Istnieje mnóstwo rozmaitych środków...
- Żaden nie jest wystarczająco skuteczny wobec kogoś, kto przeszedł trening psychologiczny, który stanowi jeden z elementów szkolenia blackcollarów. Pozwoli pan, że ja będę się martwił siłami bezpieczeństwa, a pan skoncentruje się na odszukaniu Caine’a. I chciałbym odzyskać resztę jego sprzętu znajdującego się w posiadaniu pańskiego przyjaciela. Oczywiście, jeśli to możliwe.
- Myślę, że tak - odpowiedział Reger z kwaśną miną. - Wie pan, dowódco, odnoszę wrażenie, że obstawia pan dwa z trzech kątów tego trójkąta. A jeśli się nie mylę, wolałbym od razu wyjaśnić, iż nie mam zamiaru brać udziału w realizacji pańskich planów, bez względu na to gdzie i jak duże zamieszanie zamierzacie wywołać.
- Zawarliśmy przecież niezwykle precyzyjny układ - odparł spokojnie blackcollar. - Pan znajdzie Caine’a, a my przebudujemy tutejszy system obrony. Proszę wybaczyć szczerość, ale i ja nie ufam panu aż tak bardzo.
Reger uśmiechnął się lekko.
- Świetnie, że obaj się rozumiemy.
- Doskonale. Chciałbym wiec otrzymać opis nowego wozu Caine’a, a później zobaczyć się z blackcollarem Hawkingiem.
Gospodarz podał mu kartkę.
- Hawking jest poza domem, przy ogrodzeniu. Przygląda się czujnikom. Dać panu przewodnika?
- Nie, dziękuję - odrzekł Lathe wstając. - Proszę tylko dopilnować, żeby strażnicy wiedzieli, gdzie będę. Nie chcę, by powtórzyła się sytuacja zmuszająca mnie do zrobienia któremuś krzywdy.
Reger przytaknął. Kiedy dowódca wychodził, zaczął mówić coś do interkomu.
Lathe znalazł Hawkinga siedzącego na gałęzi rozłożystego drzewa i wiercącego otwory w pniu.
- Robisz mu pełną zaporę czujnikową? - zapytał Lathe, kiedy tamten zeskoczył na ziemię.
- Właściwie tak. Wiem już, jak miejscowi blackcollarowie przedostali się wtedy. Tolerancja pierwszej linii umożliwia bardzo powolne przejście na teren posiadłości. Przygotowuję system alarmowy, który wyeliminuje podobną ewentualność.
- Brzmi obiecująco.
- Miałeś rację, że ta akcja została przeprowadzona niedawno - ciągnął Hawking. - Jensen znalazł ślady shurikenów i strzałek pod świeżą farbą na ścianach, przy sypialni Regera, kiedy coś tam montował.
Lathe odwrócił się, spoglądając na dom.
- Co właściwie robi Jensen?
- Jakąś super pułapkę - odpowiedział Hawking, kręcąc głową. - Ukryte wyjście, opadający sufit... Prawdziwy majstersztyk. To jego własny pomysł, a nie Regera. I jeśli mam wyrazić swoją opinię, uważam, że zachowuje się nieco zbyt entuzjastycznie w realizowaniu tych koncepcji.
Dowódca zacisnął zęby.
- Wyraźnie zmienił się po przejściach na Argencie. Z czasem to minie, ale teraz po prostu nie wolno nam spuszczać z niego oka.
- Tak - zgodził się Hawking, drapiąc policzek. - A przy okazji, znalazłeś tych miejscowych blackcollarów?
- Łącznika grupy. Przypuszczalnie dziś wieczorem spotkamy się z ich dowódcą.
- Nie wydajesz się zachwycony tą perspektywą.
Lathe skrzywił się mocno.
- Prawdopodobnie zupełnie przestały ich interesować konsekwencje wojny. Nie wiem, czy uda się nam skłonić ich do pomocy. A jeśli nie... No cóż, będziemy zmuszeni dalej trzymać z Regerem.
- Wątpię, żeby miał ochotę angażować się w walkę.
- Rzeczywiście zaczyna się zastanawiać, czy jesteśmy warci ryzyka sprowadzenia sobie na głowę sił bezpieczeństwa -przyznał dowódca. - Dlatego właśnie powinniśmy utwierdzić go w dotychczasowym przekonaniu.
- Jak?
- Jeszcze nie wiem. Ale uważam, że potrafimy spowodować, aby uznał nas za niezbędnych dla siebie.
- Nie naciskaj go zbyt mocno - ostrzegł Hawking. - Pod maską łagodności kryje się prawdziwy twardziel.
- Ale też i spryciarz, który umie wyczuć dobry interes. Jeśli później poprosi o jakąś pomoc, dopilnuję, żeby się to nam opłaciło.
- Właściwy punkt widzenia - uznał Hawking. - Pamiętaj o tym także podczas rozmowy z miejscowymi blackcollarami.
- Dobrze. Będziemy w kontakcie. I miej oko na Jensena.
* * *
- To niedorzeczne - warknął Quinn, odsuwając kartkę.
Galway odetchnął głęboko, starając się stłumić wzbierającą w nim wściekłość, choć to właśnie generał powinien być zły.
- Informacja pochodzi od pańskiego agenta. Pańskiego ulojalnionego agenta z „Shandygaffu”
- Umiem czytać - uciął ochryple Quinn. - Wiem też, że każdy może wejść do baru i nosić na palcu pierścień w kształcie głowy smoka. To nie stanowi żadnego dowodu, że w ogóle mamy do czynienia z blackcollarami, a dokładnie z Lathe’em i Skylerem.
- Rysopisy pasują - nie ustępował prefekt. - Poza tym Kanai dałby solidną nauczkę tym mężczyznom, gdyby nie mieli prawa do noszenia takich sygnetów.
- Kanai nie kiwnąłby nawet palcem, jeśli ci faceci wyłożyliby pieniądze i zaproponowali mu robotę - odpowiedział generał, nie kryjąc obrzydzenia.
Znowu nie docenia się blackollarów, tym razem tych z Denver. Po plecach Galwaya przebiegł dreszcz, kiedy przypomniał sobie, jak drogo kosztowało go takie właśnie podejście.
- No cóż, rozwiejmy wątpliwości - rzekł wreszcie. - Proszę ściągnąć informatora i poprosić o identyfikację na podstawie zdjęć, którymi dysponuję.
- Nie. Wizyta u nas mogłaby go spalić jako agenta, a ktoś o takiej pozycji w swym środowisku jest zbyt cenny, żeby podejmować tego typu ryzyko. Analogiczny skutek groziłby w przypadku rozmowy telefonicznej albo dostarczenia fotografii przez posłańca. Wydałem rozkaz zabraniający, aby którykolwiek z moich podwładnych zbliżał się do „Shandygaffu”.
- Co za absurd - warknął Plinrianin. - Nie wysyłacie tam ludzi, choćby po to, aby od czasu do czasu sprawdzili bar?
Quinn spojrzał na niego lodowato.
- Nie. „Shandygaff” rządzi się własnymi prawami. A my nie wtykamy nosa w cudze sprawy.
- Żeby bossowie podziemia w komfortowych warunkach dobijali targów? - wybuchnął prefekt.
- Spotkania w „Skandygaffie” dają im możliwość załatwienia interesów za pomocą słów. Dzięki temu nie prowadzą otwartej wojny na ulicach. Raz już zwracałem uwagę, że nie pojmuje pan, jak wygląda sytuacja w Denver. Teraz zaś żądam, żeby przestał się pan wreszcie wtrącać i ograniczył wyłącznie do udzielenia informacji na temat Caine’a... I to jedynie wówczas, kiedy poprosimy.
Prefekt zacisnął zęby. Zaniechał wygłoszenia utrzymanej w tym samym tonie odpowiedzi, którą miał na końcu języka.
- Wedle życzenia - wycedził zmienionym głosem.
Odwróciwszy się omiótł wzrokiem gabinet generała. Sprawa wymknęła mi się z rąk, myślał, idąc korytarzem do swojego pokoju. Cokolwiek się zdarzy, od teraz będzie to wyłącznie zmartwieniem Quinna.
Tyle tylko, że nie dało się przewidzieć, czy Ryqrilowie także dojdą do podobnych wniosków.
Bo jeśli nie, ucierpi na tym Plinry.
Jasna cholera, skwitował. Nie, nie mógł pozwolić generałowi na robienie kolejnych głupstw... Agentom sił bezpieczeństwa nie wolno było zbliżać się do baru, w porządku... ale jego, przynajmniej teoretycznie, nie obowiązywały tu niczyje rozkazy. Zwykłemu obywatelowi nikt nie zabrania chodzić tam, gdzie mu się tylko podoba.
Przez chwilę stał w oknie, przyglądając się miastu. Mimo wszystko nie należało ryzykować, więc lepiej poczekać, aż Quinn opuści biuro i dopiero wówczas wybrać się na wycieczkę. Generał zazwyczaj przesiadywał w pracy do siódmej, czasami nawet do wpół do dziewiątej. Ale i tak nie miało to znaczenia - „Shandygaffu” nie zamykano aż do trzeciej nad ranem.
Rozległ się dzwonek telefonu.
- Galway.
- Jastrow... Z sekcji badań - przedstawił się rozmówca. - Zyskaliśmy informacje na temat zlecenia złożonego przez pana wczoraj wieczorem. Okazuje się, że rzeczywiście na wskazanym terenie ktoś mieszka. Ivas Trendor, dawny prefekt sił bezpieczeństwa w Ameryce Północnej. Pełnił tę funkcję, zanim główne biuro zostało przeniesione stąd do Denver. Ma tam siedmiopokojowy dom i jakieś sto akrów ziemi. Żyje chyba jak pustelnik.
- Czy wciąż działa aktywnie w siłach bezpieczeństwa?
- Nie sądzę. Nie słyszałem, żeby ostatnio pojawił się u nas z jakiegokolwiek powodu.
Galway przygryzł wargę.
- Jak długo był związany z naszym resortem?
- Och, co najmniej od końca wojny. Został mianowany prefektem w... 2440 roku, dziewięć lat po przybyciu Ryqrilów. Na emeryturę przeszedł przed sześcioma laty, w 2455.
Prefekt sił bezpieczeństwa na emeryturze. Zapewne wiedział wiele o wojnie i wydarzeniach, które nastąpiły bezpośrednio po jej zakończeniu. Postern wspominał, że Caine starał się odszukać jakieś organizacje weteranów. Zbieg okoliczności?
- Czy ten Trendor ma jakąś obstawę na terenie posiadłości? - zapytał powoli.
- Przykro mi, ale nie wiem. Mogę sprawdzić i jeszcze raz skontaktuję się z panem.
- Proszę tak zrobić. Pozostanę u siebie co najmniej do wieczora.
Odłożył słuchawkę, klnąc pod nosem. Wczorajsza wyprawa Caine’a nie była więc związana z górą Aegis. A przynajmniej nie bezpośrednio. Trendor mógł stanowić jedynie przystanek na drodze do wytyczonego celu. Sprawa zagmatwała się na tyle, że nie dało się wyciągnąć żadnych logicznych wniosków.
Zupełnie, jakby osobiście kierował nią Lathe.
Galway odetchnął głęboko. Cierpliwości, mruknął do siebie. Dziś wieczorem wyjaśni to definitywnie. A na razie nie zaszkodzi przejrzeć wszystkie posiadane materiały w poszukiwaniu informacji o miejscowych blackcollarach. Jeśli Quinn głupio upiera się, niedoceniając ich możliwości, nie ma powodu, żeby brać z niego przykład.
Geoff Dupre ruszył z podjazdu kilka minut przed dwudziestą pierwszą. Reflektory jego samochodu z trudem przecinały gęstą mgłę. Caine pozwolił mu się nieco oddalić, po czym kiwnął na Braune’a.
- Ruszamy.
- Dobra.
Odbili od krawężnika i pojechali za poprzedzającym ich wozem.
Śledzenie Dupre nie sprawiało trudności. Braune utrzymywał dość znaczną odległość. Zwiększył dystans jeszcze bardziej, gdy zmalało natężenie ruchu, a drzewa i wzgórza zastąpiły budynki Denver. Allen rozglądał się, by ewentualnie ujawnić jakieś sygnały świadczące o tym, że siły bezpieczeństwa zidentyfikowały ich samochód, lecz nie wychwycił żadnych. Gdyby zostali wykryci, podzielenie zespołu mogło okazać się poważnym błędem. Z drugiej jednak strony, jeśli całą ich piątkę osaczono by w jednym wozie, równałoby się to fiasku przedsięwzięcia. Lepiej już, żeby chociaż trzech znajdowało się poza bezpośrednim zasięgiem przeciwnika.
Niewielki biurowiec, przed którym zaparkował Dupre, znajdował się między dwoma wysokimi wzgórzami, odgradzającymi gmach od ostatnich zabudowań miasta. Wzdłuż skraju parkingu biegła do połowy zakopana rura wchodząca w zbocze, a cały teren otoczony był wysokim płotem z jakimiś czujnikami. Poza ogrodzeniem, przy bramie, stała stróżówka przeznaczona dla jednej osoby.
- Co teraz? - zapytał Braune, kiedy podjeżdżali do wjazdu. - Za późno, żeby się zatrzymać... To by wyglądało podejrzanie.
- Niestety. - Caine zacisnął usta, myśląc intensywnie i przyglądając się szczegółom. W cywilnych ubraniach, skrywających dermopancerze, mogli zbliżyć się do bramy, nie wzbudzając podejrzenia. Przejście przez ogrodzenie nie wchodziło w rachubę. Czujniki z pewnością wykryłyby intruzów i zaalarmowały najbliższy posterunek sił bezpieczeństwa. Coś należało wymyślić. I to szybko. - Szkoda, że nie ma z nami Alamzada - stwierdził. - On z pewnością bezbłędnie oceniłby skuteczność tego systemu alarmowego. Ale trudno, jedziemy dalej. Spróbujemy starego sposobu z biurokratycznym zamieszaniem. Masz przy sobie identyfikator służb specjalnych?
- Jasne.
- Dobra. Zachowuj się jak ja.
Stanęli przed bramą. Caine wysiadł z samochodu i podszedł do stróżówki. Dyżurujący w niej wartownik - mężczyzna w średnim wieku w luźnym mundurze - opuścił posterunek na widok przybyszów.
- Słucham? - rzekł, mrużąc oczy pod wpływem światła reflektorów.
- Inspektor Craig Nielsen ze służb specjalnych - przedstawił się Allen, podsuwając swój identyfikator do ogrodzenia.
Karta budziła respekt. Miała dwie pieczęcie, trzy podpisy i ozdobne, złote szlaczki. Fakt, iż nie pozostawała w żadnym związku z rzeczywistą agencją rządową, był tu niemal bez znaczenia. Wyglądała autentycznie, i wielu ludziom to wystarczało. Caine wstrzymał oddech, mając nadzieję, że strażnik jest jednym z tych naiwniaków.
Niestety.
- W porządku - odpowiedział tonem pełnym szacunku. - Muszę jednak sprawdzić pana, zanim będzie pan mógł wejść.
- Oczywiście, oczywiście - potwierdził z zapałem Allen, świadomy, że nad głową znajdują się czujniki. Możliwe, że przyjezdnych nie monitorowano przez cały czas, ale nie mógł ryzykować. - Tylko proszę się pospieszyć.
- Tak jest. To potrwa chwilę.
Caine wsunął kartę przez szczelinę i wartownik wycofał się do stróżówki. Widoczny przez uchylone drzwi pochylił się nad terminalem. Blackcollar z wysiłkiem rozluźnił odruchowo napięte mięśnie. Jeśli Hawkingowi udała się pewna sztuczka... Chyba tak.
- Hm, proszę pana? - odezwał się strażnik, kiedy ponownie stanął przy bramie. - Niestety, nie mogę odczytać odcisków.
- Cholera - mruknął Allen z udawaną irytacją. - Powtarzałem im, żeby zapisali to w innym systemie. Połowa czytników na kontynencie nie poradzi sobie z takim kodem. Ma pan inną maszynę?
- Nie, ale jest tu bezpośredni skaner. Obejdziemy się bez identyfikatora.
- Jasne, byle szybko - odpowiedział Allen, niecierpliwie machając ręką.
Wartownik jeszcze raz wrócił do pomieszczenia i brama uchyliła się na pół metra. Caine wślizgnął się do środka i dołączył do strażnika, zerkając na kaburę wiszącą mu u pasa. Z rozmiarów wynikało, że znajduje się tam pistolet strzałkowy, co znacznie ułatwiało zadanie.
- Tutaj - powiedział wartownik, zapraszając do środka.
Caine przeszedł obok i błyskawicznie odwracając się, wbił stróżowi dwa palce w splot słoneczny.
Usta mężczyzny otworzyły się szeroko i wydobył się z nich stłumiony jęk. Prawą ręką Allen chwycił ofiarę za ramię, żeby utrzymać ją w pionie. Lewa dłoń blackcollara powędrowała do kabury. Wyjął broń i przystawił lufę do uda przeciwnika. Cichy syk, skurcz mięśni, po czym ciało strażnika zwiotczało mu w rękach. Złapał go pod rękę, przeciągnął i rzucił na fotel. Uruchomił mechanizm otwierający bramę, wsunął pistolet do kieszeni, po czym zajął się usadzaniem wartownika, żeby z zewnątrz wyglądał naturalnie. Braune zdążył już przejechać na drugą stronę, więc zamknął bramę i dołączył do towarzysza. Razem pokonali sto metrów dzielące ich od budynku.
Zaparkowali przed głównym wejściem, a następnie skierowali się w jego stronę. Widząc stosunkowo pusty parking, Caine doszedł do wniosku, iż liczba pracujących na nocnej zmianie jest ograniczona do niezbędnego minimum. Jeśli zachowają ostrożność, wykonają zadanie, nie spotykając nikogo, kto zadawałby kłopotliwe pytania. Foyer było jasno oświetlone, ale puste, podobnie jak znajdujący się za podwójnymi drzwiami korytarz. Po cichu przekradli się wzdłuż szeregu zamkniętych drzwi, skręcili...
I znaleźli się twarzą w twarz z Geoffem Dupre’em.
Olbrzym stanął gwałtownie, a parujący kubek zakołysał mu się niebezpiecznie w dłoni.
- Wy!? - krzyknął niemal.
- Nie rób hałasu - ostrzegł Allen, pokazując shuriken ukryty w dłoni. - Nikomu nie zamierzamy zrobić krzywdy, chyba że interwencja okaże się konieczna. Jasne?
Dupre oblizał spękane wargi.
- Czego chcecie?
- Najpierw zaprowadź nas do swojego biura. Nie będziemy stali tu, na widoku.
Mężczyzna w milczeniu poprowadził ich do pokoju znajdującego się w środkowej części budynku. Przez uchylone drzwi, otwierające drogę do dalszych pomieszczeń, dostrzegli kilku ludzi pochylonych nad konsolami, pod komputerową, ścienną mapą usianą świecącymi liniami podobnymi do nitek pajęczyny. Braune posłał spojrzenie dowódcy i ruchem głowy, niemal niezauważalnie, wskazał pracowników, po czym zamknął drzwi i zajął stanowisko przy wejściu. Caine zrobiwszy to samo z drzwiami prowadzącymi na korytarz, gestem polecił, aby Dupre usiadł.
- No więc? - zapytał technik niemal wojowniczym tonem. Caine nie miał zamiaru dać się sprowokować.
- Posiadasz prawdziwy talent do okazywania odwagi akurat w najmniej odpowiednim momencie. Gdzie przechowujecie ładunki wybuchowe?
- Ładunki?
- Coś, co robi „bum” - wtrącił Braune. - Używacie ich przecież przy układaniu nowych odcinków wodociągu.
Dupre posłał spojrzenie Braune’owi, lecz po chwili odwrócił się do Allena.
- Tutaj nie ma żadnych materiałów wybuchowych. Cały tego rodzaju sprzęt jest w magazynie operacyjnym.
- A co tu trzymacie?
- Tylko petardy. Wpuszczane w rury usuwają zatory. Ale nie są silne.
- Na początek wystarczą - rzekł Caine.
- Co zamierzacie zrobić?
- Pozbyć się kilku zatorów na własną rękę. Gdzie szukać petard?
Przez chwilę olbrzym sprawiał wrażenie gotowego do dalszej potyczki na słowa, lecz wreszcie spojrzał na gwiazdkę znajdującą w dłoni Allena i ciężko westchnął.
- W magazynie w podziemiach.
- Dobrze. Braune, idź z nim i przynieście skrzynkę albo dwie.
Wyszli. Caine poczekał, aż odgłosy ich kroków ucichły, po czym podszedł do wewnętrznych drzwi i otworzył je zdecydowanym ruchem. Przy konsolach pracowało czterech mężczyzn. Siedzieli tyłem do wejścia. Sięgnąwszy do kieszeni po pistolet na strzałki z substancją paraliżującą, Allen wsunął się do środka i rozejrzał, czy przypadkiem kogoś nie pominął. Wreszcie uniósł broń, wycelował w znajdującego się najdalej i nacisnął spust.
Pięć sekund później wszyscy czterej tkwili w fotelach, w pełni świadomi, lecz niezdolni do wykonywania jakiegokolwiek ruchu. Popatrzył na nich raz jeszcze i zabrał się do roboty. Zanim Braune i Dupre wrócili, zdążył już znaleźć pełny schemat sieci wodociągowej i zająć się kopiowaniem linii.
- Jakieś kłopoty? - zapytał towarzysza, przyglądając się płaskiej skrzynce, którą ten trzymał pod pachą. Braune zaprzeczył ruchem głowy.
- Ale lepiej się pospieszmy - rzekł, zerkając na bezwładne postacie. - Po budynku kręci się chyba z pięciu ludzi, może nawet więcej.
- W porządku. Już prawie skończyłem. - Allen zerknął na serwisanta, który z przerażeniem, ale i fascynacją patrzył na nieruchomych kolegów. - Dupre, obawiam się, że dla własnego bezpieczeństwa będziesz musiał do nich dołączyć -powiedział i ponownie sięgnął po broń. - Zajmij wygodną pozycję.
Szczęki olbrzyma zacisnęły się, lecz posłuchał bez słowa. Allen strzelił mu w ramię i po chwili wahania wsunął pistolet z powrotem do kieszeni. Strzałki znajdujące się w magazynku pomogą później ustalić, jaka substancja jest tu używana. Informacja taka wydawała się niezbędna. Może kiedyś przyjdzie im przeciwdziałać efektom zastosowania tego specyfiku. Praktycznie bowiem wszystkie antidota były mocno toksyczne, jeśli środek paraliżujący nie znajdował się już w organizmie.
Minutę później ostatnia mapa została wydrukowana, co pozwalało rozpocząć odwrót. Szczęście im sprzyjało: nikogo nie spotkali ani w drodze powrotnej do samochodu, ani gdy jechali już w stronę ogrodzenia. Oczy strażnika wyrażały bezsilną wściekłość, kiedy Allen otwierał bramę. Pozostawiwszy ją nie zamkniętą, rozpłynęli się w ciemnościach.
* * *
Ta sama dziewczyna co poprzedniego dnia, z równie pretensjonalnym makijażem, siedziała w szatni, kiedy Lathe i Skyler weszli do baru „Shandygaff”.
- Dobry wieczór - przywitał ją, wskazując jednocześnie na salę. - Pan Goguś jest dzisiaj?
- Kto? - zdziwiła się.
- Ten niski facet z obstawą - wyjaśnił Skyler.
- Aha... Pan Nash. A jego goryle nazywają się Briller i Chong, jeśli to panów interesuje. - Przekrzywiła głowę. -Tak przy okazji, co wczoraj zrobiliście Chongowi?
- My? - zapytał niewinnym tonem Lathe.
Przyglądała mu się przez chwilę i w końcu wzruszyła ramionami.
- Właściwie to nie ma znaczenia. Jeśli chcecie wiedzieć, są tu gdzieś wszyscy trzej. Podobnie jak pan Kanai. Czy zawołać kelnera, żeby zaprowadził was do niego?
- Sami go znajdziemy - zapewnił dowódca.
Na nadgarstku poczuł impulsy układające się w wiadomość nadawaną przez towarzysza do Kanaia: „Tu Lathe i Skyler”.
„Kanai: Bernhard jest ze mną, czwarty boks, siedemdziesiąt pięć stopni od wejścia”.
- Porozmawiamy później - rzekł do dziewczyny.
Ponieważ podwładny przekroczył już próg, Lathe wydłużył krok, żeby go dogonić. Skręcili w prawo, zgodnie ze wskazaniem, i po chwili dostrzegli Kanaia.
- Dobry wieczór - przywitał ich, gdy znaleźli się obok stolika. - Chciałbym przedstawić dowódcę, Jorgena Bernharda. A to dowódca Damon Lathe i komandos Rafe Skyler.
Bernhard skinął obu mężczyznom i zmierzył ich spokojnym, poważnym wzrokiem.
- Skąd?
- Ostatnio z Plinry - odpowiedział Lathe.
Ziemianin zdziwił się, lecz usiłował nie dać po sobie tego poznać.
- Rozumiem. Znajdujecie się więc z dala od domu. Zapewne dlatego potrzebujecie naszej pomocy.
- „Potrzebujemy” to zbyt mocne określenie. Ale z pewnością przydałoby nam się wsparcie.
- Jesteście bardzo pewni siebie jak na przybyszów, którzy zupełnie nie znają panujących tu warunków. Ustalmy, że jednak potrzebujecie naszej pomocy. Pytanie tylko, czy warto nam ryzykować utratę zdobytej z trudem pozycji.
- Kanai już o tym mówił - powiedział Lathe. - Jeśli zamierzasz podbijać cenę, to wiedz, że możemy się bez was obejść.
Na twarzy Bernharda pojawił się lekki uśmiech.
- Jeśli zamierzasz mnie obrazić, marnujesz czas. Usiłowali już to robić ludzie znacznie bardziej biegli w tej sztuce niż ty. - Splótł dłonie i złożył je na blacie, a sygnet znajdujący się na jego palcu zalśnił wyraźnie. - Przejdźmy więc do interesu. Chcecie listę wyższych oficerów przebywających tu podczas wojny, prawda?
Plinrianin przytaknął.
- A mówiąc dokładniej tych, którzy wchodzili w skład kontyngentu w górze Aegis.
Wyraz twarzy dowódcy ziemskich blackcollarów pozostał nie zmieniony, lecz na ułamek sekundy zgięte palce zacisnęły się mocniej.
- Dlaczego Aegis? - zapytał ostrożnie.
- A dlaczego by nie? To była największa baza w tej części kontynentu, więc logiczne jest, że stacjonowali tam wysokiej klasy fachowcy.
Bernhard prychnął ze złością.
- Niestety. Mieliśmy w Aegis nie mniej durniów niż gdzie indziej.
- Aha, ty także pełniłeś tam służbę - stwierdził Lathe. - Świetnie. Będziesz zatem zorientowany, których ludzi można zaliczyć do tych najlepszych.
Ziemianin spoważniał.
- Oczywiście. Najbardziej wyborowi żołnierze zostali po przypuszczeniu ataku gazowego, podczas gdy reszta uciekła w popłochu.
- Atak gazowy? - zdziwił się Skyler. - Aegis miała być przecież zabezpieczona przed tego rodzaju zagrożeniami.
- Miała - powtórzył cicho Bernhard wpatrzony gdzieś w dal. - Przypuszczamy, że głowica neutronowa uszkodziła czujniki gazowe i system filtracji w jednym z tuneli. A kiedy wewnętrzne urządzenia wykryły obecność lotnej substancji, było już za późno.
- Ktoś powinien zauważyć, że wentylacja nie działa prawidłowo... - zaczął Skyler.
- Wiem o tym! - warknął dowódca Ziemian. - Tylko że wtedy pochłaniała nas walka z desantem wroga.
Zamilkł nagle i przez chwilę tylko szum rozmów z sąsiednich boksów mącił panującą w środku ciszę.
- Przepraszam - szepnął wreszcie. - Te wspomnienia są wciąż bolesne.
Lathe przytaknął.
- Wszyscy je mamy. Więc... uniemożliwili wam ewakuację?
Bernhard pokręcił głową.
- Zupełnie nie wiem, co wówczas robił ten idiota, dowódca. Jeśli gaz przenikał do bazy, powinien zdać sobie sprawę, że także powietrze wokół niej jest skażone. Mimo masek znaczna porcja trucizny przenikała do organizmu, przez skórę. Nie wydaje mi się, żeby więcej niż pięćdziesięciu z ośmiusetosobowej załogi przeżyło dłużej niż sześć miesięcy.
Skyler pokiwał głową.
- Wygląda na to, że samemu Denver dopisało cholerne szczęście.
- To był silny gaz - odezwał się Kanai. - Długi czas utrzymywał się w dolinach wokół Aegis. Ale masz rację... Ryqrilowie mogli z łatwością zniszczyć miasto, gdyby tylko chcieli.
Lathe spojrzał na Azjatę.
- Ty także stacjonowałeś w bazie?
Kanai zaprzeczył ruchem głowy.
- Zajmowałem się ochroną w Athenie. Pod koniec wykorzystywali nas przede wszystkim jako strażników. Nasze zadanie polegało również na utrzymywaniu w karbach cywilów.
- Naprawdę? - zdziwił się Skyler. - Dlaczego tak marnotrawili wasze umiejętności?
- A co innego mieli z nami zrobić? - zapytał dowódca Ziemian z goryczą w głosie. - Wojna była przegrana, w to już nikt nie wątpił. Nie widzieli sensu w oszczędzeniu nas do zadań partyzanckich, bo nikt by nam ich i tak nie zlecił, sami zaś nie radzili sobie z cywilami.
Lathe uśmiechnął się ze współczuciem. Plinriańscy blackcollarowie także doświadczyli upokorzeń ze strony ludności, która nie potrafiła właściwie ocenić wartości wojowników.
- Wiem, co czujecie - zwrócił się do Ziemian. - Ale nie zapominajcie, że właśnie to niedocenienie pozwoliło nam się uchować tak długo pod rządami wrogich władz.
- Wy przetrwaliście na swój sposób, dowódco, ale my już dawno zrezygnowaliśmy z odgrywania roli łagodnych owieczek. Wszyscy w Denver wiedzą, kim są blackcollarowie i na co ich stać.
- Włącznie z władzami? - zapytał Skyler.
- Oczywiście.
- I zostawili was w spokoju?
Bernhard utkwił wzrok w blacie stołu.
- Powiedzmy, że zawarliśmy z nimi nieoficjalny pakt o nieagresji. My nie atakujemy obiektów ani przedstawicieli rządu, a oni nie ingerują w nasze sprawy.
Lathe potarł palcami swój pierścień.
- Zapewne chodzi także o obiekty Ryqrilów?
- Tak, chociaż baza obok Aegis i miasteczko kilka kilometrów dalej są na tym terenie jedynymi ich ośrodkami. Nie ma więc właściwie o czym mówić.
- Interesujące. Chyba pamiętasz jeszcze przysięgę, jaką składałeś, przyjmując ten sygnet?
Ziemianin podniósł głowę i butnie spojrzał Lathe’owi prosto w oczy.
- Wojna się już skończyła dawno temu, a my przegraliśmy. Teraz liczy się tylko możliwość przeżycia. Nie oczekuję twojego pozwolenia ani aprobaty i, do cholery, daruj sobie takie kazania. Moi ludzie nic nie mogą zrobić Ryqrilom i nie zamierzam poświęcać życia swoich podkomendnych w imię respektowania twojego anachronicznego już poczucia honoru. Jasne?
- Jak najbardziej - odpowiedział spokojnie Plinrianin. -A więc wchodzisz z nami w układ czy nie?
Bernhard odetchnął głęboko, a rozdrażnienie zniknęło z jego twarzy.
- Dostaniesz tę listę, nie ma sprawy, ale zaraz po tym wyniesiesz się z Denver.
Lathe uniósł brwi.
- Albo?
- Potraktuj to jako opłatę. Mówię poważnie.
- Nie wątpię. Ale wiedz, że nie opuścimy tego miejsca, dopóki nasze zadanie nie zostanie wykonane.
- Ta misja zapewne poruszy siły bezpieczeństwa.
- Dołącz do nas, a zobaczysz - odparł z uśmiechem dowódca Plinrian.
Kanai poruszył się nerwowo, więc zwierzchnik posłał mu karcące spojrzenie.
- Przygotuję tę listę na jutro wieczór - oświadczył. - Bądźcie tu o dwudziestej.
- A może zmienimy lokal - zaproponował Skyler. - W tym barze zaczyna cuchnąć.
- Przesadzasz - warknął Bernhard. - Pomijając względy estetyczne, „Shandygaff” to najbezpieczniejsze miejsce na spotkania. Wszędzie indziej znaleźlibyśmy się na czyimś terytorium, co mogłoby wywołać kłopoty. A jestem pewien, że wolelibyście ich uniknąć.
- Tym się nie martwimy. Przecież już wkrótce opuszczamy Denver. Ale jeśli dla was stanowi to problem, dlaczego nie wybierzecie terytorium Sartana?
Na ułamek sekundy kąciki ust Ziemianina wykrzywiły się lekko.
- Co wiecie o Sartanie? - zapytał z wahaniem.
- Tylko tyle, że załatwiacie mu sporo spraw - odpowiedział Skyler, wzruszając ramionami. - Zakładam, że w kontrolowanej przez niego części miasta dysponujecie pełną swobodą.
- Hm... Tak się składa, że Sartan nie posiada swojego terytorium. Jak na razie. Naprawdę macie coś konkretnego przeciwko „Shandygaffowi”?
Kanai odchrząknął głośno.
- Myślę, że ów konkret właśnie się pojawił.
Długoletnie doświadczenie spowodowało, że Lathe nie odwrócił się odruchowo, lecz tylko spojrzał pytająco na towarzysza siedzącego naprzeciw.
- Jeden z goryli - zameldował potężny komandos. - Zapewne Chong. Sądząc ze sposobu, w jaki trzyma prawą rękę, to właśnie z nim rozmawiał wczoraj Mordecai. Ten drugi, Briller, czai się z tyłu, przy wejściu.
- Obaj są uzbrojeni - ostrzegł Kanai. - Założyliście dermo-pancerze?
Lathe przytaknął.
- A więc koniec z neutralnym terytorium.
- Widziałem, jak Chong wracał wczoraj utykając - rzekł Azjata. - Jedna z obowiązujących tu zasad brzmi: nie należy zadzierać z obstawą baru. - Wysunął nogi spod stołu i wstał. - Spróbuję ich udobruchać... Zapewne ostatnią rzeczą, o jakiej marzycie, jest zwrócenie na siebie uwagi poprzez walkę.
- Powiedz mu, że stać nas na znacznie więcej, niż miał okazję doświadczyć zeszłej nocy - poradził Lathe.
Kanai kiwnął głową i ruszył przez salę. Plmrianin obserwował, jak mężczyzna podchodzi do Chonga. Z gestykulacji osiłka starał się odtworzyć przebieg rozmowy. Wreszcie sięgnął pod mankiet i nadał: „Mordecai: co tam?”.
„Jeden przy wyjściu, zapewne obstawia resztę. Brak śladów obecności kolabów”.
A więc gogusiowaty pan Nash zdecydował się załatwić sprawę samodzielnie. Przynajmniej to działało na korzyść blackcollarów.
- Ilu goryli oprócz tych dwóch pracuje dla Nasha? - zapytał Bernharda.
- Sześciu na stałe i jeszcze paru na wezwanie - odparł, a jego twarz przybrała posępny wyraz.
- Wyglądasz na zaniepokojonego - zauważył Skyler.
Ziemianin nie odrywał wzroku od swojego podwładnego rozmawiającego z ochroniarzem.
- Jesteście przekonani, że Nashowi chodzi o was. Natomiast równie dobrze ja mogę być jego celem.
Lathe zamyślił się na moment. Mało prawdopodobne, ale niewykluczone.
- Twoi ludzie są na zewnątrz?
- Niestety nie. Nie spodziewałem się, że będę ich potrzebował - oświadczył. - A ty masz jeszcze kogoś z wyjątkiem jego? - zapytał, ruchem głowy wskazując Skylera.
- Nie, ale to akurat najmniejsze zmartwienie.
„Mordecai: możliwy manewr otaczania, poszukaj przeciwników na zewnątrz”.
„Grupa zidentyfikowana”, padła natychmiastowa odpowiedź. „Czterech, z tym przy drzwiach, bez kontaktu wzrokowego”.
Innymi słowy ludzie Nasha nie widzieli się nawzajem, a to oznaczało, iż istnieją duże szansę cichego zlikwidowania kolejnych przeciwników.
- Amatorzy - orzekł Skyler.
- Mnie to nie przeszkadza - zauważył Lathe. „Mordecai: usuń ich bez hałasu, minimum przemocy”, nadał. „Potwierdzam”.
- Akcja jak kiedyś... - mruknął Ziemianin. - Przywodzi na myśl dawne czasy... Sądzisz, że sam poradzi sobie z tą robotą?
- Jeśli go nie zauważą, z łatwością. A jeżeli zostanie wykryty, zaczniemy się przebijać do niego. Chong ma w uchu słuchawkę... W momencie, gdy wykona jakiś gwałtowny ruch, idziemy.
- Ale bez zabijania - ostrzegł Bernhard. - Zdmuchniecie tu kogoś i przeciwko nam obróci się całe miasto.
- Gdyby nie zależało nam, czy kogoś uśmiercimy, czy nie, zniknęlibyśmy stąd już jakieś trzy minuty temu - poinformował cierpliwie Lathe.
- Chciałem tylko przypomnieć. Obawiam się, że Kanai nic nie zdziała.
Lathe ponownie spojrzał na dyskutujących. Chong nadal stał w miejscu, lecz wyglądał niczym chmura gradowa, a jego dłoń niepostrzeżenie zbliżała się do wewnętrznej kieszeni.
- Negocjacje rzeczywiście chyba zostaną zerwane - zgodził się dowódca plinriańskich blackcollarów. - Zapewne w lokalu nie znajdziemy żadnego tylnego wyjścia?
- Gdyby takowe istniało, zaproponowałbym zapoznanie się z nim już jakieś trzy minuty temu. Nie ma niczego, z czego moglibyśmy skorzystać. Nawet okna.
- Niezła pułapka - skwitował Skyler. - Czy gości tu dziś wielu ważnych ludzi? Takich, którym Nash i spółka baliby się narazić.
- Chong smażyłby się na wolnym ogniu, jeśli kogokolwiek oprócz nas by trafił - odpowiedział Ziemianin. - Ale jest cholernie dobrym strzelcem, a ten stół solidnie przymocowano do podłogi. Zanim wysuniemy spod niego nogi, zdejmie co najmniej jednego z naszego towarzystwa.
- Tylko wtedy, gdy będzie widział, do kogo strzela. Lathe? - Skyler rzucił dowódcy pytające spojrzenie.
- To chyba najlepsze wyjście - rzekł zapytany. - Główny wyłącznik znajduje się z prawej strony drzwi. Światła awaryjne są wysoko na ścianie za Bernhardem oraz w tyle sali po mojej stronie.
- Jest jeszcze jedno, nad głównym wyłącznikiem - zauważył Skyler.
- To zostawimy na koniec. Kiedy się zapali, będzie świeciło prosto w oczy Chonga - oświadczył Lathe, po czym nadał: „Mordecai: przygotuj się na szybkie wyjście; Kanai: licz do trzech i odwróć uwagę Changa”.
Sięgnąwszy po dwa shurikeny, dowódca Plinrian zajął dogodną pozycję... i gdy Azjata ruchem ręki wskazał hol, ruszył do akcji.
Pierwsza gwiazdka przemknęła przez salę i utkwiła w ścianie, tuż nad przełącznikami świateł. Nastąpił błysk spięcia i zamiast łagodnego oświetlenia rozbłysły oślepiające reflektory awaryjne. Rozległy się okrzyki zdziwienia i przerażenia, a najgłośniej wrzeszczał Chong. Lathe wypadł już z boksu i rzucił się na ziemię, schodząc z linii ognia Skylerowi. Przekoziołkował, uniósł się na kolanie, po czym cisnął shuriken w reflektor na końcu sali. Kątem oka dostrzegł, jak Bernhard wyskakuje z boksu. Sekundę później druga lampa zgasła, przy hałasie tłuczonego szkła. Kiedy zaś odwracał się w stronę drzwi, Skyler roztrzaskał ostatni z reflektorów. Sala pogrążyła się w mroku.
Nie w zupełnej jednak ciemności, ponieważ z holu sączyło się światło, na którego tle wyraźnie rysowała się sylwetka Chonga. Zapewne osiłek próbował zorientować się, o co chodzi, lecz nie dane mu było do końca zrozumieć tej kwestii. Rękojeść noża rzuconego przez Skylera trafiła goryla w czoło z taką siłą, że ten runął na podłogę niczym ścięte drzewo. Jeden już załatwiony, ale w pobliżu pozostał jeszcze drugi. Lathe rzucił się naprzód, i starając się być jak najmniej widoczny, przywarł do ściany tuż przy drzwiach.
Wysiłek okazał się zbyteczny, gdyż Briller także już odpoczywał na podłodze, straciwszy wszelkie zainteresowanie otoczeniem. W drugim końcu holu Kanai, z shurikenem w dłoni, na moment uchylił drzwi wyjściowe, żeby zorientować się w sytuacji. Przekradając się w jego stronę, Lathe spojrzał na dziewczynę w szatni.
Jeśli rzeczywiście miała wspierać ochronę „Shandygaffu”, to teraz na pewno nie wykonywała swojego zadania. Stała wyprostowana z dłońmi opartymi o ladę. Mimo makijażu widać było po niej czyste zainteresowanie. Twarz nie nosiła śladu złości lub strachu. Spojrzała na blackcollara i wskazała Chonga.
- Nie żyje? - zapytała.
- Jeśli znam Skylera, to żyje - odpowiedział, schylając się po nóż towarzysza. - Unika zabijania bardziej niż każdy z nas. Oczywiście nie dotyczy to Ryqrilów.
- Dopadną was, zanim oddalicie się stąd na pięć kroków.
- Wątpię.
Bernhard i Skyler wślizgnęli się do holu. Dowódca Plinrian zwrócił towarzyszowi nóż i sięgnął do sygnalizatora: „Mor-decai: co tam?”
„Zbliża się obstawiający, reszta wyeliminowana”.
Lathe uniósł brwi, spoglądając na Skylera, a ten kiwnąwszy głową, ruszył ku wyjściu. Potężny komandos szeptem rozmawiał chwilę z Kanałem... i nagle otworzył drzwi, rzucił nóż i zatrzasnął je z powrotem. Z zewnątrz coś w nie uderzyło i nastała cisza. Blackcollar uchylił je ostrożnie, akurat kiedy nadeszła wiadomość od Mordecaia: „Wszystko w porządku”.
- Lepiej obaj znikajcie - zwrócił się Lathe do Bernharda i jego podkomendnego. - Ale najpierw powiedz, jak można się z wami skontaktować.
- Po prostu zatelefonuj tutaj - odezwał się Kanai. - Wtedy umówimy spotkanie. Już w drzwiach Lathe zatrzymał się i odwrócił.
- Zadzwonić do „Shandygaffu”?
Azjata jakby zdziwiony pytaniem odpowiedział spokojnie.
- Rozmawiasz przecież z łącznikiem. Moim zadaniem jest tu być.
- A co z Nashem?
- Poradzę sobie z nim. Idźcie już.
Plinrianin posłał jeszcze spojrzenie dziewczynie i skinął jej głową.
- A zatem do jutra - rzucił tak, aby go słyszała, i wyszedł.
Skyler czekał nieco dalej.
- Ruszajmy, szybciej - popędzał dowódcę. - Klienci mogą zacząć wychodzić, więc po co rzucać się im w oczy.
Sprężystym krokiem pomaszerowali w stronę bocznej uliczki, na której zostawili samochód.
- Niezbyt udany wieczór - stwierdził Skyler. - Ale przynajmniej przekonaliśmy się, że oddział Bernharda jest wciąż zdolny do walki.
- Zyskaliśmy znacznie więcej informacji - odparł Lathe. - Wiemy, że Ryqrilowie mają centralę poza górą Aegis... a to znaczy, że nie udało im się dostać do bazy.
- Hm. A więc ci, którzy nie zginęli w trakcie ataku gazowego, zdołali przed śmiercią zabezpieczyć górską siedzibę. Może właśnie dlatego dowódca wysłał tak wielu ludzi na zewnątrz? Obawiał się, żeby ktoś nie wpadł na pomysł otwarcia bazy w zamian za antidotum.
- Chyba tak - przyznał dowódca, rozglądając się na wszystkie strony. Nie dostrzegł, aby ktokolwiek ich śledził. Nic dziwnego. - Prawdopodobnie to stanowi jeden z powodów, dla których Bernhard do dziś czuje się dotknięty odesłaniem go wraz z innymi. Uważa zapewne, że ze strony dowódcy był to objaw braku zaufania. Raczej także ma dość obecnego trybu życia.
- Podobnie jak Kanai - zauważył Skyler. - Sądzisz więc, że Bernhard dostarczy nam tę listę?
- Nie wiem, ale teraz to już bez znaczenia. Znaleźliśmy przecież miejscowego przewodnika. Zapadła chwila ciszy.
- Nie mówisz chyba poważnie - odezwał się wreszcie potężny blackcollar.
- Dlaczego nie? Każdy komandos z pewnością dokładnie upewnił się, czy zna wszystkie wejścia i wyjścia z bazy, w której rozkazano mu przebywać dłuższy czas.
- Wybacz, ale poważnie wątpię, czy Bernhard entuzjastycznie przyjmie taki plan.
Lathe westchnął.
- Pomoże. Wprowadzi nas do środka z ochotą lub z oporami. Rzecz tylko w znalezieniu sposobu, aby skłonić go do tego.
Zamieszanie trwało jeszcze przez pewien czas po zakończeniu krótkiej potyczki, mrok zaś panował dłużej. Wreszcie pracownicy baru zaopatrzyli się w przenośne lampy, a szalejący ze złości Nash kazał im zająć się uszkodzoną instalacją. Najbardziej niecierpliwi klienci zaczęli opuszczać lokal.
* * *
Galway, siedząc samotnie przy niewielkim stoliku, pociągnął drinka i z trudem rozluźnił napięte mięśnie. A więc Lathe i Skyler są na Ziemi, w Denver. I zawarli przymierze z miejscowymi blackcollarami. Z materiałów operacyjnych wynikało, że oddział Bernharda nigdy nawet nie zbliżył się do celów rządowych... ale Galway na własne oczy widział, co potrafią owi „niegroźni” blackcollarowie.
Historia z Plinry miała się więc powtórzyć w Denver. Prefekt wciąż jednak żywił nadzieję, że Quinn zreflektuje się i zacznie poważnie traktować przeciwnika.
Caine widział już kilka osiedli-fortec, poczynając od rządowej dzielnicy Nowej Genewy, a kończąc na Piaście w plinriańskim Capstone, lecz Athena nie przypominała żadnego z nich. Wtulona miedzy szczyty Hogback od zachodu i Górę Zieloną od północy, zupełnie nie sprawiała wrażenia ufortyfikowanego miasta. Jej prymitywne ogrodzenie zdawało się pochodzić z czasów przed wynalezieniem skomplikowanych czujników i systemów obronnych. Co prawda było wyposażone w sensory, lecz brakowało broni z nimi sprzężonej. Allen doszedł do wniosku, że niedoświadczony agresor mógłby rzeczywiście uznać to miejsce za łatwy kąsek.
Wystarczyło jednak uważniej przyjrzeć się ciemnym budynkom stojącym na szczycie Góry Zielonej...
- Gotowe - mruknął Alamzad.
Wyrwany z zamyślenia Caine popatrzył na dzieło kolegi. Trzy prowizoryczne katapulty rzeczywiście zostały przygotowane. W klamrach przytwierdzonych do dachu budynku, na którym znajdowała się cała czwórka, już zamocowane było elastyczne tworzywo.
- Wygląda nieźle - ocenił.- Myślisz, że zdążą wybuchnąć, zanim trafią je lasery? Alamzad wzruszył ramionami.
- Zaraz się przekonamy. Ale chyba tak gruba osłona powinna wystarczyć.
Allen kiwnął głową. Właściwie nie miało to większego znaczenia - ogień laserowy nad Athena narobi wystarczającego zamieszania, nawet bez dodatkowych wybuchów. Ale taki naprawdę głośny huk przydałby się bardzo.
- Dobra... Ładujcie - polecił, sięgając do nadajnika: „Braune: czy ktoś się nami zainteresował?”.
„Nie”, nadeszła odpowiedź i Caine pozwolił sobie na uśmiech. Po powrocie ze stacji odzysku wody stwierdzili, że Pittman i Colvin także mogą poszczycić się nie lada zdobyczami: komplet tablic rejestracyjnych i transponder zabrane nocą z wozu zaparkowanego kilku przecznic od ich kryjówki. Taka zmiana w samochodzie powinna zmylić siły bezpieczeństwa, przynajmniej na jakiś czas.
- Wszystko gotowe - zameldował Alamzad. - Lonty zapalone... Mamy około pięciu minut na oddalenie się stąd.
W rzeczywistości lonty paliły się jeszcze przez prawie sześć i pół minuty. Z odległości pięciu przecznic obserwowali, jak niewielkie pociski łukiem przecinają powietrze i w locie są niszczone ogniem ze szczytu góry. Trzy miniaturowe bomby z jednej katapulty - dziewięć w salwie - z tego co najmniej cztery zdołały eksplodować, zanim przemieniły się w chmurę atomów.
- Świetnie - stwierdził Caine, gdy krótki pokaz dobiegł końca. - Wracajmy do domu, dopóki nie wyślą na poszukiwania patrolowców.
- Uważasz, że w ogóle zwrócą na to uwagę? - zapytał Colvin.
- Gdybym ja tam dowodził, na pewno bym tego nie zlekceważył. Tyle że nie chodzi nam przecież o zainteresowanie sił bezpieczeństwa.
- Tylko „Torcha”, prawda? - mruknął Pittman.
- Zgadza się. Jeśli dzisiejsza zabawa nie poskutkuje, będziemy musieli spróbować czegoś bardziej rzucającego się w oczy.
* * *
Kiedy Galway wracał z „Shandygaffu’, lasery właśnie rozświetliły nocne niebo. Sądził, że w dzielnicy rządowej zastanie zniszczenia i panikę. Przy bramie wszystko jednak wyglądało normalnie, może z wyjątkiem wzmocnionych posterunków. Lecz Galway zbyt długo piastował urząd prefekta, by nie zdawać sobie sprawy, że w sekcji dowodzenia wcale nie będzie panował spokój. I miał rację.
Nie spodziewał się jednak, że zastanie tam także Quinna.
- Znaleźliśmy trzy wyrzutnie na dachu, dokładnie w miejscu wskazanym przez komputer - usłyszał meldunek składany w chwili, gdy wchodził do środka.
Na ekranie dostrzegł coś na kształt katapulty, uważnie oglądanej przez dwóch agentów sił bezpieczeństwa.
- Jakieś ślady systemu zdalnego sterowania? - zapytał Quinn.
- Tylko nieco popiołu, zapewne pozostałość lontów - padła odpowiedź. - Ale to nic pewnego, dopóki nie zostanie przeprowadzona analiza.
Generał na moment podniósł wzrok na prefekta, lecz zaraz całą uwagę ponownie skoncentrował na monitorze.
- Upewnijcie się, czy nie ukryto tam jakichś ładunków wybuchowych. Wszystko, co znajdziecie, przywieźcie tutaj.
- Tak jest.
Quinn odwrócił się do mężczyzny zaglądającego mu przez ramię.
- Jest coś nowego na temat napaści na stację odzysku wody? - zapytał.
- Tak. Z pewnością brali w niej udział Caine i Braune -odpowiedział mężczyzna, podając raport. - Pozytywna identyfikacja przez wszystkich, którzy ich widzieli. Wyszli ze skrzynką zawierającą pięćdziesiąt petard typu AK-29, o sile wybuchu dwie dziesiąte każda. Praktycznie tyle co fajerwerki.
- Chyba możemy przyjąć, że chodzi im o coś więcej niż uczczenie jakiejś rocznicy - stwierdził generał. - Przekaż ten dokument do analizy i niech przy okazji określą, czy eksplozje nad Atheną miały tę samą siłę co skradzione petardy.
- Rozkaz - odpowiedział mężczyzna i szybko wyszedł z sali.
- Idiota - mruknął generał i po raz pierwszy zainteresował się Galwayem. - Hałasy pana obudziły?
Prefekt pokręcił głową.
- Nie spałem jeszcze. Byłem w barze „Shandygaff”.
- Mówiłem, żeby zostawić ten lokal w spokoju.
- Oni tu są, generale. Przynajmniej Lathe i Skyler... a sądząc z tego, co zdarzyło się na zewnątrz, jestem przekonany, że towarzyszyło im co najmniej jeszcze dwóch plinriańskich blackcollarów.
Quinn syknął przez zęby:
- Powinienem obedrzeć pana ze skóry za lekceważenie moich rozkazów. Sądzę, ze przynajmniej co do ich liczebności nie popełnił pan błędu.
- Raczej nie. I zauważyłem coś jeszcze: w akcji zyskali wsparcie dwóch tutejszych wojowników.
Generał zmrużył oczy.
- Pomagali im blackcollarowie?
- I to wcale się z tym nie kryjąc. Jednym z nich był na pewno Kanai, ten, który według pańskiej opinii jest ich człowiekiem kontaktowym, i nie dość, że uczestniczył w całym zamieszaniu, to własnoręcznie wyeliminował członka obstawy.
- Usmażą go na wolnym ogniu - warknął Quinn, potrząsając głową. - Chodzi tam co najmniej raz w tygodniu... Nash nie daruje mu tego.
Ostrzegałem go przecież przed niedocenianiem blackcollarów, przemknęło przez głowę prefektowi, lecz nie odezwał się ani słowem. Uznał, że konieczność przyznania się do błędu będzie wystarczającym upokorzeniem dla człowieka tak butnego jak Quinn.
- Przygotować do opublikowania zdjęcia Lathe’a i pozostałych jego ludzi? - zapytał.
- Co Lathe mógł im obiecać, że zdecydowali się na zerwanie porozumienia dotyczącego „Shandygaff”? - rozważał głośno generał.
Galway zmarszczył czoło.
- Co pan przez to rozumie? Tu wcale nie muszą wchodzić w grę jakiekolwiek układy. Lathe ma wystarczającą władzę, żeby skłonić tę grupę do walki.
- Nonsens. Znam tych ludzi, Galway. Oni nie zamierzają ponownie podjąć zakończonej trzydzieści lat temu wojny. Nie, Lathe zawarł z nimi jakieś porozumienie i rzecz tylko w tym, czego dotyczy.
Prefekt westchnął.
- Generale, nie zamierzam kwestionować pańskiej wiedzy o mieście i jego mieszkańcach, ale czy można wykluczyć, że Kanai i jego podkomendni udawali bezczynność, wyczekując tego rodzaju okazji?
- Okazji do czego? Nie odkrył pan jeszcze w jakim celu przybył tu Caine, nie mówiąc już, po co pojawił się Lathe.
- Przygotowałem raporty...
- Mam na myśli faktyczny cel misji - prychnął Quinn. -A dostania się do góry Aegis za taki właśnie nie uznaję.
Galway z trudem zapanował nad sobą.
- A więc w porządku. Co według pana należy teraz zrobić?
- Znajdziemy Caine’a. Pański Postern wyraźnie nie zdał egzaminu... Albo zawiódł, albo też został rozszyfrowany.
- Nie mógł zawieść...
- Proszę sobie oszczędzić takich uwag. A jeśli chodzi o dzisiejszy dzień, Caine miał na względzie jakiś cel, podejmując tę akcję. Cokolwiek zaplanował, zabrał się do tego poważnie. Dość siedzenia tu i wyczekiwania na czyjś telefon. Zamierzam polowaniu na niego nadać właściwą rangę. Znajdziemy samochód, który zdobył w górach, i dodatkowo sprawdzimy wszystkie raporty o kradzieżach wozów, na wypadek gdyby zdecydował się znów zmienić auto. A kiedy go już znajdziemy, będę wiedział, co zrobić.
- Postąpi pan w ten sposób, a prefekt Donner oskalpuje pana - warknął Galway, tracąc panowanie. - Jeśli wcześniej nie ubiegną go w tym Ryqrilowie.
- Pozwoli pan, że sam będę się martwił zarówno o Donnera jak i Ryqrilów - odparł generał.
Galway nerwowo zacisnął zęby, kalecząc wewnętrzną stronę policzka. Z trudem opanowywał wzbierającą w nim furię. W przeciwieństwie do Quinna nie mógł sobie pozwolić na luksus postępowania jak wielkorządca. Przetrwanie Plinry wisiało bowiem na włosku.
- Może jednak lepiej omówić to z prefektem Donnerem, zanim podejmie pan jakiekolwiek działania, paląc za sobą mosty? - zapytał.
Quinn zmierzył go wzrokiem.
- Nic nie obiecuję - rzekł wreszcie. - Najpierw zobaczymy, ile czasu zajmą nam poszukiwania.
- Czy skopiować fotografię Lathe’a?
- Wolałbym skoncentrować się najpierw na jednej grupie. Poza tym Lathe’a zdołamy znaleźć w każdej chwili, współpracuje przecież z Kanaiem. - Generał zerknął na zegarek. - Jutro czeka nas ciężki dzień. Proponuję, żeby poszedł pan odpocząć.
Była to wyraźna sugestia, żeby Plinrianin już się wyniósł.
- Słusznie. Porozmawiamy więc rano.
Galway odwrócił się i wolnym krokiem ruszył ku drzwiom. I on miał w zupełności dość Quinna... Choć generał mógł sobie nie do końca zdawać z tego sprawę, jutro rzeczywiście czekał ich niezwykle ciężki dzień.
Sygnał alarmu wyrwał Kanaia z niespokojnego snu i zanim jeszcze przebudził się na dobre, już wyskoczył z łóżka, z shurikenem w dłoni. Okno było zamknięte, podobnie jak drzwi wejściowe. Oddychając głęboko, wyjrzał przez szparę w zasłonach.
Do świtu brakowało jakieś pół godziny, sądząc z lekkiej poświaty przebijającej na wschodzie poprzez światła miasta. O tej porze panował bezruch. Po obu stronach ulicy dostrzegł zaparkowane samochody, lecz w żadnym nikt nie siedział. Nacisnąwszy ukryty przycisk w ścianie, Azjata przełączył obraz na podczerwień. Nic... Wszystkie wozy w zasięgu wzroku stały tu od co najmniej kilku godzin. Lecz alarm został uruchomiony właśnie z tej strony domu... Kanai już miał zamiar przejść do monitora i dokonać pełnej lustracji okolicy, gdy nagle w polu widzenia ukazała się samotna postać, bez wątpienia zmierzająca do głównego wejścia.
Lathe, pomyślał w pierwszej chwili, lecz po zastanowieniu uznał, że to błąd. Chodu mężczyzny nie znamionowała kocia zręczność blackcollara, a wyraźne rozglądanie się na boki potwierdzało przypuszczenie, ponieważ komandos nie zachowywałby się w ten sposób.
A zatem nieznajomym nie był również któryś z członków oddziału. A przecież o tej porze nie mógł pojawić się też żaden przypadkowy gość.
Kanai podszedł do monitora i wyświetlił obraz poprzez wzmacniacz optyczny umieszczony nad drzwiami. Mężczyzna znajdował się jeszcze za daleko, żeby go rozpoznać, więc Ziemianin sięgnął po szlafrok i nunczaku leżące pod poduszką. Wpatrzony w ekran, zaczął się ubierać... i zaklął cicho.
Do drzwi podchodził generał Quinn.
Rozległ się podwójny dzwonek, świadczący o niecierpliwości przybysza. Kanai wsunął nunczaku za pasek, wyłączył alarm i skierował się do wejścia.
- Generale - rzekł spokojnie, kiedy gość znalazł się w środku. - Dość wcześnie pan wstał.
Quinn nie silił się nawet na uprzejmość.
- Kanai - warknął, mijając komandosa i wchodząc do salonu. - Tutaj ich ukrywasz? - zapytał, rozglądając się uważnie.
- Kogo?
- Nie udawaj niewiniątka. Wiesz, o kim mówię... Gdzie dowódca Damon Lathe i jego zgraja?
Azjata poczuł nagły ucisk w dołku, lecz zmusił się do rozluźnienia mięśni.
- U mnie ich nie ma. Przykro mi, że pana rozczarowuję.
- Czego tu chcą?
- Nie powinno pana interesować, jakie zadania zlecą nam klienci - odpowiedział butnie blackcollar.
- Nie obrażaj moich wywiadowców, Kanai. Plinriańscy blackcollarowie nie są facetami śpiącymi na forsie, którzy wynajmują was do poderżnięcia gardeł podobnym sobie, lecz partyzantami chcącymi ponownie rozpętać wojnę. Na twoim miejscu zastanowiłbym się, w jakim stopniu takie konszachty mogą wpłynąć na wasze układy w Denver.
- Nie rozumiem?
- Jeśli do spółki z Bernhardem zbytnio rozkołyszecie łódź, to ona zatonie. Z wami na pokładzie. - Quinn uśmiechnął się sarkastycznie. - Czyżbyś się zdziwił, słysząc, że wymieniam nazwisko twojego dowódcy? Myślałeś, że nie orientujemy się, kto stoi na czele tutejszych blackcollarów, prawda? Uwierz mi, Kanai, wiemy dokładnie wszystko o twoim oddziale. Nie moglibyście działać przez tyle lat, nie zwracając naszej uwagi.
- Co z tego? - zapytał Azjata, siląc się na spokój. - Zrobienie czegoś więcej niż zbieranie informacji może was drogo kosztować.
- Na pewno... Dokładnie właśnie tak długo was tolerowaliśmy. Gdybyśmy jednak zostali zmuszeni, zdecydujemy się na radykalne działania.
Kanai przytaknął.
- W porządku. A więc powiedział pan wszystko, co miał do powiedzenia, i teraz możemy już się pożegnać.
Generał puścił tę obrazę mimo uszu. Wyjął z kieszeni fotografię i podał ją blackcollarowi.
- Widziałeś już kiedyś tego faceta?
Kanai przyjrzał się uważnie.
- Nie, a powinienem?
- Nazywa się Allen Caine. Czy Lathe nie wspominał o nim?
- Nie. Co ten facet zrobił, że tak bardzo pana interesuje?
- Chcesz sprawdzić, jak dużo wiemy? Zapomnijmy o tym. A wracając do informacji, co właściwie robicie dla Lathe’a i czym zamierza wam za to zapłacić?
Azjata uniósł brew.
- Jak ktoś już tu wspomniał, zapomnijmy o tym. Nie jest pan u mnie mile widzianym gościem, Quinn.
Generał z ironicznym uśmiechem rozejrzał się po pokoju.
- Ładny domek - zauważył. - Naprawdę niezły. Znacznie bardziej elegancki niż cela przesłuchań w Athenie. - Przeniósł wzrok z powrotem na komandosa. - Przyjmij ode mnie dobrą radę i trzymaj się z dala od Lathe’a.
- Albo? - zapytał spokojnie Azjata.
- Albo - powtórzył Quinn. - Uznaj to za groźbę bądź ostrzeżenie. Właściwie twoja interpretacja tego słowa nie ma większego znaczenia. Ale bądź pewien, że tym razem nie żartuję.
Rozejrzawszy się po raz ostatni, minął Kanaia i wyszedł... a blackcollar odwrócił się i wyładowując długo tłumioną wściekłość, cisnął shuriken w najdalszą ścianę salonu. Odgłos uderzenia zagłuszył starojapońskie przekleństwo.
* * *
- Chata powinna stać tuż za tym wzniesieniem - rzekł pilot do Galwaya, obniżając lot niewielkiego statku obserwacyjnego. - Przepraszam, że lecę tak nisko, ale przez tę bazę Ryqrilów na południu muszę trzymać się blisko ziemi. Ich lasery rozpoznają własne jednostki, ale brak jest gwarancji, że i nas traktują jako swoich.
- Niech pan robi, co uważa za wskazane - odpowiedział prefekt. - Ja także nie zamierzam zamienić się w obłoczek pary.
Pilot uśmiechnął się szeroko i ponownie skoncentrował uwagę na przyrządach pokładowych. Galway rozglądał się po okolicy, myśląc o czekającym go spotkaniu. Po minucie dotarli na miejsce.
Doszedł do wniosku, że określenie „chata” ma niewiele wspólnego z rzeczywistością. Znacznie lepszym byłoby „rezydencja” - parterowa, o wyszukanej prostocie budowla stanowiąca kryjówkę milionera. Prefekt poczuł ucisk w gardle, który spowodował, że nawet by nie mógł wydać rozkazu ponownego wzniesienia maszyny i powrotu do Atheny. Tam było jego miejsce. Ale patrolowiec już lądował, a w drzwiach domostwa stał właściciel przyglądający się tym manewrom.
Galway wyskoczył, zanim jeszcze jednostka na dobre osiadła na stabilizatorach, i z udawaną swobodą ruszył ku gospodarzowi.
- Nazywam się Janus Galway - powiedział. - Telefonowałem dziś rano z Atheny. To pan jest prefekt Ivas Trendor...?
- Były prefekt - poprawił starszy mężczyzna. - Już dawno przeszedłem na emeryturę. Proszę wejść, Galway.
Poprowadził go do salonu wielkości całego mieszkania Plinrianina i wskazał na zdobioną piórami kanapę.
- Zobaczymy, czy sprawa jest faktycznie tak ważna, jak pan twierdził - ostrzegł, zasiadając w podobnym fotelu. - Mam znacznie mniejszą ochotę do mieszania się w sprawy sił bezpieczeństwa z Denver, niż wydaje się to Quinnowi. Chyba nie powiedział mu pan, że wybiera się do mnie.
- Nie. Jak wspominałem rano, nie jestem właściwie w żadnym stopniu od niego uzależniony.
- Czego zapewne Quinn nie może znieść.
- Hm, raczej tak. Ale przybyłem tu z powodu informacji, na którą natrafiłem. Wynika z niej, iż prawdopodobnie grozi panu poważne niebezpieczeństwo.
Trendor uśmiechnął się sceptycznie.
- Proszę wybaczyć, ale moim zdaniem to niedorzeczne - rzekł. - Po co ktokolwiek miałby mi szkodzić? Galway lekko wzruszył ramionami.
- Tego nie potrafię wyjaśnić. Ale przejrzałem raporty dotyczące pańskiej pracy jako prefekta i... No cóż, wydaje mi się, że mógł pan sobie przysporzyć wielu wrogów.
Wyraz twarzy Trendora nie zmienił się.
- Nie zamierzam przepraszać za to, co robiłem, Galway - stwierdził chłodno. - Denver było jak beczka prochu... mogło eksplodować dosłownie w każdej chwili. Nie dopuściłem do tego, a jeśli ktoś wtedy postradał życie, to trudno. Lepiej ściąć głowy przywódcom paru radykalnych organizacji, niż patrzeć jak całe miasto ginie w płomieniach.
Po plecach Plinrianina przebiegł dreszcz. Zasadniczo zgadzał się z takim podejściem do sprawy... ale sposób wprowadzania w życie tej filozofii już mu nie odpowiadał.
- Tak jest - potwierdził mechanicznie. - Raporty nie pozostawiają wątpliwości, że udało się panu utrzymać spokój. Ale wciąż mogą żyć osoby, które nie zapomniały, co pan wówczas zrobił.
- To całkiem realne - zgodził się starzec. - Chociaż nie wiem, z jakiego powodu ci ludzie mieliby tak długo pielęgnować w sobie chęć zemsty, nie usiłując nawet jej zrealizować.
- Mnie również trudno to zrozumieć... Chyba że przyjmiemy, iż dopiero niedawno znalazły się jednostki zdolne do wykonania takiego zadania. Czy jest pan zorientowany, dlaczego znalazłem się na Ziemi? Otóż z innej planety przybyli tu właśnie blackcollarowie.
Trendor zmrużył oczy i jakby sprężył się w fotelu.
- Może lepiej będzie, jeśli zacznie pan od samego początku - zaproponował.
Galway posłuchał, opisując oddział Caine’a, jego wyprawę w góry, w okolice miejsca zamieszkania emerytowanego prefekta, i wreszcie niespodziewane pojawienie się Lathe’a.
- I uważa pan, że tym blackcollarom, pozbawionym kontaktu z Ziemią od ponad trzydziestu lat, chciałoby się szukać właśnie mnie, żeby teraz dokonać zemsty? - zapytał gospodarz.
- Niestety, nie byli tak zupełnie odizolowani - zaprotestował Galway. - Generał Lepkowski i jego trzy krążowniki klasy Nova w ciągu ostatniego roku odbyty kilka podróży na Ziemię. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że podczas którejś z wypraw przekazano mu informację, a może wręcz prośbę, która skłoniła go do wysłania grupy blackcollarów w takim właśnie celu.
Trendor w zamyśleniu pogładził się po policzku.
- Powiedział pan, że Caine wypytywał przede wszystkim o weteranów wojny. Zatem wczorajsze fajerwerki nad Atheną miały na celu zwrócenie ich uwagi?
- Nie przychodzi mi do głowy żadne inne logiczne wytłumaczenie takiego postępowania. Czy potrafiłby pan określić motywację, jaką kieruje się grupa Caine’a, poszukując dowódców wojennych?
- Niewykluczone. - Gospodarz wstał i podszedł do ogromnego okna wychodzącego na południe. - Niektóre rozbite przeze mnie grupy rekrutowały się w większości właśnie z weteranów. Możliwe, że ów Ziemianin stara się reaktywować jedną z nich, dodając nieco świeżej krwi.
Galway zadumał się nad słowami rozmówcy. Ponieważ ostatnia grupa ruchu oporu - „Torch” - zniknęła tak jak inne, Caine mógł rzeczywiście usiłować zorganizować coś na własną rękę. A z pewnością rozszerzyłby pole działania, uzyskawszy poparcie i pomoc weteranów.
- To rzeczywiście prawdopodobne - zgodził się. - Ale nie rozumiem, jaką rolę w tym wszystkim odgrywa pańska osoba.
Trendor uśmiechnął się ponuro.
- Ja zaś widzę co najmniej dwie możliwości. Po pierwsze wiem bardzo dużo o weteranach, zarówno działających kiedyś w organizacjach wywrotowych, jak i pozostających poza ich strukturami. Caine może więc zakładać, że uda się mnie zmusić do ujawnienia nazwisk, które ułatwią rekrutację. Albo... albo to moja śmierć jest sposobem na zwrócenie uwagi weteranów.
Zabójstwo byłego prefekta sił bezpieczeństwa. Galway oblizał wyschnięte wargi. Rzeczywiście należało wziąć to pod uwagę. Nigdy nie zetknął się co prawda z informacją o politycznym morderstwie dokonanym przez blackcollarów, lecz kiedyś przecież musi być ten pierwszy raz.
- Wydaje mi się - powiedział cicho - że powinien pan pomyśleć o przeprowadzce do Atheny, przynajmniej na pewien czas.
- Nie - rzucił zdecydowanym tonem Trendor, nie odrywając wzroku od porośniętych lasem wzgórz. - Zapracowałem sobie na ten dom i spokojną w nim egzystencję. Za nic tego nie oddam... Nie interesuje mnie, czy na moje życie dybie choćby setka blackcollarów. Niech tylko przyjdą... Poślę ich wszystkich do piekła.
Plinrianin z dezaprobatą pokiwał głową, zastanawiając się jednocześnie, czy fałszywa ocena możliwości blackcollarów nie jest powszechna w siłach bezpieczeństwa tego miasta.
- Oni mają większe szansę... i pan zdaje sobie z tego sprawę.
- Czyżby? - Gospodarz parsknął pogardliwie i odwrócił się do rozmówcy. - Proszę nie zapominać, że zlikwidowałem kilku blackcollarów, kiedy sprawowałem pieczę nad tym terytorium. I niech mnie licho, jeśli teraz miałbym przed nimi uciekać.
Galway westchnął ciężko.
- W takim razie proponuję, żeby zażądał pan przynajmniej stałej ochrony patrolującej ogrodzenie, a może także zainstalowania systemu obronnego.
Trendor milczał przez długą chwilę, zwrócony twarzą do okna. Wreszcie odetchnął głęboko.
- Bo jeśli się nie zgodzę, umożliwię Caine’owi łatwy sukces i utrudnię działanie Quinnowi, prawda? - rzekł wreszcie. - Chyba ma pan rację. Do diabła, gdyby Quinn naprawdę potrafił panować nad sytuacją, ludzie tacy jak Caine nie pojawiliby się w promieniu stu kilometrów od Denver.
Plinrianin z wysiłkiem przełknął ślinę, w pełni uświadomiwszy sobie, że pogłoski o okrucieństwach Trendora w niczym nie były przesadzone.
- A więc jeśli pan pozwoli, po powrocie do Denver zajmę się przygotowaniami, oczywiście w porozumieniu z biurem generała.
- Jak liczną ochronę ma pan na myśli? - zapytał gospodarz, gdy obaj skierowali się do drzwi.
- Jakichś sześćdziesięciu, siedemdziesięciu ludzi...
- Słucham? Niech pan nie żartuje, Galway. Wystarczy dziesięciu. Przecież wartownicy na zewnątrz są potrzebni jedynie po to, żeby przyjmując na siebie pierwsze uderzenie, spowolnić atak i ostrzec przed zagrożeniem... Sam pan dobrze wie.
- Tak... A więc sprzęt elektroniczny ...
- Tego jest tu wystarczająco dużo - przerwał mu Trendor. - Proszę mi załatwić tych dziesięciu ludzi, dać im lasery, radia, po kanapce i na tym koniec.
Galway w milczeniu przełknął gorycz porażki. Spełnił jednak swój obowiązek. Jeśli Trendor nie chciał posłuchać jego rady, nic więcej nie mógł zrobić.
- Wedle życzenia. Dziękuję, że poświęcił mi pan swój czas... I obym się mylił co do zamiarów Caine’a.
- Sądzę, że zbytnio się pan przejmuje moim bezpieczeństwem - rzekł gospodarz. - Ale ktoś musi się martwić o innych, prawda?
Dopiero w połowie powrotnej drogi z policzków prefekta zniknęły wypieki.
* * *
Wstępne analizy raportów dotyczących nocnego ostrzału z katapult nadeszły, kiedy Quinn zszedł na lunch. Nie przerywając jedzenia, przeczytał je dwukrotnie. Prawdopodobieństwo, że użyte ładunki pochodziły z centrum odzysku wody, wynosiło dziewięćdziesiąt cztery procent. Piętnaście, iż rabusiom pomógł ktoś z wewnątrz.
Do diabła z tymi wyliczankami, pomyślał Quinn, chwytając interkom.
- Słucham, generale? - odezwał się adiutant.
- Ściągnijcie tu tego Geoffa Dupre - rzucił. - Weźcie też jego żonę i tę drugą... Karen Lindsay. Przygotujcie się do pełnego przesłuchania.
- Tak jest - padła odpowiedź. - Przeszukać ich dom?
- Nie... Caine może chcieć wpaść tam jeszcze. Niech postawią kogoś, żeby obserwował wszystko, co dzieje się wokół.
- Rozkaz. Generale, właśnie mam na linii jeden z patroli poszukiwawczych.
Szef sił bezpieczeństwa włączył odpowiedni przycisk.
- Quinn, słucham.
- Tu Abramson - rozległ się głos, energiczny i pełen zadowolenia. - Namierzyliśmy go, generale... Znaleźliśmy ich wóz. Zaparkowali na poboczu Rialto Avenue.
Quinn uśmiechnął się triumfalnie.
- Jakieś ślady Caine’a i jego ludzi?
- Jeszcze nie, ale ukryliśmy się w pobliżu, tak jak pan kazał.
- Dobrze... Za pięć minut dostaniecie wsparcie. Pod żadnym pozorem nie zbliżać się do nich, dopóki nie rozciągniemy całej sieci, jasne? Przekaż to wszystkim patrolom w okolicy... Obedrę ze skóry każdego, kto ich spłoszy.
- Tak jest, panie generale. Nie uciekną nam.
Tym razem na pewno nie, pomyślał Quinn i przełączył się na salę dowodzenia. Wreszcie, po tylu niepowodzeniach, mieli drania. W najgorszym razie do wieczora blackcollar wyląduje w celi. Zapewne jeszcze przed pomocą siły bezpieczeństwa przełamią opory wynikające z treningu psychologicznego i dowiedzą się, co, u licha, Caine z drużyną robi w Denver. A jak głupią minę będzie miał Galway, kiedy zobaczy więźniów.
Zgłosił się oficer dyżurny i Quinn zaczął wydawać rozkazy.
Była niemal piętnasta. Lathe leniwie studiował mapy, ustalając ewentualne drogi ucieczki z „Shandygaffu”, kiedy Jensen pojawił się w ich kryjówce z najnowszymi wiadomościami.
- Gdzie? - zapytał go dowódca, gdy przyłączyli się do nich Skyler i Mordecai.
- Reger mówi, że na Rialto Avenue - oświadczył Jensen. - Wóz wygląda na opuszczony, ale wątpię, żeby Caine porzucił go tak szybko.
- Będzie go używał jak długo się da - zgodził się Lathe, delikatnie gładząc sygnet. - Straciwszy tamto auto, nowe mógłby zdobyć, tylko kradnąc jakieś, a siły bezpieczeństwa z pewnością natychmiast zwróciłyby na to uwagę.
- Więc co teraz? - zapytał Skyler. - Jedziemy i zabieramy pojazd, otrzepujemy z kurzu, po czym odstawiamy na miejsce?
- Wolałbym tego uniknąć. Znacznie korzystniej dla nas jest działać w dwóch oddzielnych grupach. Ale musimy przynajmniej wiedzieć, co Caine robi. Jensen, przyjechałeś samochodem, czy ktoś cię do nas podrzucił?
- Wziąłem jedną z furgonetek Regera. Wybierałem się do miasta, żeby odebrać nowy sprzęt, kiedy jego ludzie przekazali mi tę informację.
- W porządku. Chciałbym, żebyś nam towarzyszył, jeśli masz trochę czasu. Duży wóz przyda się do obserwacji, bo nie wiadomo, na jaką osłonę możemy tam liczyć. - Lathe spojrzał na Skylera i Mordecaia, zastanawiając się, czy rzeczywiście warto zabierać ich na wyprawę, która zapewne ograniczy się do rekonesansu. Ale byli przecież na terytorium wroga, a nie chciałby znaleźć się w niebezpiecznej sytuacji, nie zapewniwszy sobie wsparcia. - Wy też pojedziecie. Łyk świeżego powietrza wam nie zaszkodzi. Jensen, ty pierwszy.
Dowódca dawno już porzucił myśl, że potrafi przyzwyczaić się do nasilenia ruchu w Denver, więc kiedy Skyler prowadził, nie musiał przynajmniej zwracać uwagi na mknące we wszystkie strony pojazdy. Dawało to możliwość skoncentrowania się na dalszym otoczeniu. Denver to bez wątpienia najlepiej prosperujące miasto, jakie widział od zakończenia wojny. Przyglądał mu się z zawiścią i podziwem jednocześnie. Pewnego dnia i Plinry będzie tak wyglądało, obiecywał sobie w duchu. Bez Ryqrilów, jeśli to w ogóle możliwe.
- Z pewnością zastanawiasz się, jaki pakt zawarły władze miasta z Ryqrilami po wojnie - zagadnął Skyler, zataczając krąg ręką. - Nie prowadzono tu żadnych działań wojennych.
Lathe wzruszył ramionami.
- Może uznali, że i tak nie miałyby sensu. Plinry też poddałoby się znacznie szybciej, gdybyśmy uporczywie nie kontynuowali walki partyzanckiej. Ale spojrzyj na to z innej strony. Jeśli zmusiliby Ryqrilów do zaatakowania Denver, nie mieszkałoby w nim tylu ludzi, wśród których tak łatwo się ukryć.
- Rzeczywiście, masz rację. Chociaż nie wydaje mi się...
Urwał, ponieważ zadziałały ich sygnalizatory: „Uwaga, siły bezpieczeństwa przy prawym krawężniku”.
Gdy Lathe, marszcząc czoło, spojrzał we wskazanym kierunku, przejeżdżali właśnie obok kolabów. W zaparkowanym samochodzie siedziało czterech mężczyzn starających się nie rzucać w oczy.
- Może to członkowie którejś z organizacji przestępczych? - podsunął Skyler.
- Nie - oświadczył zdecydowanie Mordecai. - Mają wsparcie tam, z lewej. Typowe, niezbyt oryginalne ustawienie sił bezpieczeństwa.
- Typowe, bo najlepsze - zauważył dowódca, czując wzbierający niepokój. - Skyler, skręć w lewo - polecił.
Nadał wiadomość: „Jensen: jedź prosto, spotkanie trzy przecznice dalej. Uważaj na kolabów, oceń ich siły’. „Potwierdzam. Warunki bojowe?” Lathe zawahał się. „Na razie nie. Tylko sondowanie”.
- Niech to wszyscy diabli - mruknął Skyler. - Mam nadzieję, że nie jest jeszcze za późno.
- Ja też. - Dowódca przechylił się, spoglądając w górę, na niebo. - Mordecai, sprawdź swoją stronę. Coś podejrzanego nad nami?
Zapadła krótka cisza.
- To chyba patrolowiec... ale jest za wysoko, żeby mieć pewność.
Lathe zacisnął usta i ponownie zaczął obserwować ulicę. Jeśli patrolowce utrzymywały tak dużą odległość od ziemi, to prawdopodobne, że siły bezpieczeństwa nie były gotowe do działania.
- Sądzę, że mamy nieco czasu - oświadczył. - Przeprowadźmy szybkie rozpoznanie i dołączmy do Jensena. Myślcie już, jak, do licha, wyciągnąć stąd Caine’a.
- Jeśli pierwsi go znajdziemy - zauważył Skyler.
- Oczywiście.
Dziesięć minut później podsumowali spostrzeżenia: jakichś stu agentów i piętnaście, do dwudziestu pojazdów. Nie licząc tych wiszących na niebie.
- Kolabowie zdają się lepiej niż my orientować, gdzie dokładnie jest Caine, zapewne dzięki sprawdzeniu wszystkich opuszczonych domów w tej okolicy. Jeżeli zdołamy rozszyfrować strukturę ich sieci, to także poznamy jego miejsce pobytu. Ale tu zaczną się kłopoty. Czy któryś z was ma pomysł, w jaki sposób wydostać się z zasadzki?
- Trzeba wybrać najbardziej ospały oddział i przebić się na pilnowanym przez niego odcinku - podsunął Skyler. - Szybko i gładko, wraz z chłopcami Caine’a.
- Problem w tym, że jeśli tyle wysiłku włożyli w zorganizowanie obławy, niewątpliwie’ dysponują także silnymi rezerwami, w każdej chwili gotowymi do akcji - zauważył dowódca. - Najlepiej byłoby obejrzeć sobie operacyjną mapę kolabów.
- A dlaczego nie? - odezwał się Jensen nieco ochrypłym głosem. - W patrolowcach muszą być kopie... Ściągnijmy jeden, a uzyskamy mapę.
Lathe zastanawiał się przez chwilę.
- Ciekawy pomysł. Czy potrafisz pilotować coś takiego?
- Jasne. Droga powietrzna wydaje się najbezpieczniejsza. Zastanawiałem się, kiedy i ty dojdziesz do podobnego wniosku.
- No cóż... - Dowódca zawahał się. - W porządku, spróbujmy. Najpierw znajdziemy pojazdy współpracujące z patrolowcem... Muszą być gdzieś blisko, żeby utrzymywać łączność. Mordecai, jedziesz ze mną furgonetką, reszta osobowym.
To, czego szukali, znaleźli cztery przecznice dalej. Na parkingu obok biurowca dostrzegli furgonetkę i powietrzny ambulans. Wokół obu pojazdów kręciło się dziewięciu ludzi w cywilnych ubraniach, lecz żaden z blackcollarów nie miał wątpliwości, że to agenci sił bezpieczeństwa.
- Przekaż Skylerowi i Jensenowi polecenie, żeby zapewnili nam osłonę - polecił Lathe towarzyszowi, skręcając na parking. - W razie konieczności obaj przeprowadzimy bezpośredni atak. Przedtem jednak spróbujmy bez użycia siły.
- W porządku - odpowiedział Mordecai i zajął się sygnalizatorem.
Dwóch agentów, z gotowymi do strzału pistoletami strzałkowymi, zbliżyło się do przybyszów, gdy ci tylko się zatrzymali. Jeden otwierał już usta, lecz Lathe nie dał mu dojść do słowa:
- Gdzie twój oficer? - warknął. - Kto dowodzi tym oddziałem? - odezwał się głośniej.
- Major Garret - przedstawił się mężczyzna w średnim wieku, stojący przy otwartych drzwiach furgonetki. - Kim pan jest i czego tu szuka?
Dowódca sięgnął do kieszeni po kartę i podał ją kolabowi.
- Kapitan Hari... Służby specjalne - zaprezentował się Lathe. - Zaistniały pewne niespodziewane kłopoty. Ten Caine widocznie siedzi na naszych częstotliwościach. Podsłuchał rozkazy...
- Co? - Major podniósł wzrok znad identyfikatora i zmarszczył czoło. - To niemożliwe. Mamy przecież pełnozakresowe kodowanie miedzypasmowe, a w dodatku...
- Proszę się ze mną nie spierać - przerwał mu Lathe. -Teraz nieważne, do diabła, jak to robi. Wiem tylko, i pan także musi wiedzieć, jak temu przeciwdziałać. - Ruchem głowy wskazał furgonetkę. - Chcę, aby po kolei, powtarzam, jeden po drugim, wzywał pan patrolowce, żebym mógł bezpośrednio ich załogom przekazać dokładne wytyczne. Będą wracali na stanowiska i zachowywali się tak, jakby nic się nie zdarzyło. Jeśli dopisze nam szczęście, utrzymamy Caine’a w przeświadczeniu, że zna każdy nasz ruch, podczas gdy w rzeczywistości niektóre oddziały zmienią pozycje.
Major w zamyśleniu obracał w palcach identyfikator.
- A jaki związek mają z tym patrolowce?
- Przecież obserwują, co dzieje się na dole - tłumaczył Lathe powoli, lecz już z zauważalnym w głosie zniecierpliwieniem. - Nie możemy dopuścić, żeby przekazały informacje o tym, że nasze jednostki zmieniają ustalone pozycje, prawda?
Garret machnął ręką, po czym odwrócił się do furgonetki i polecił:
- Harris... Wezwij tu trójkę. Powiedz im... - Zawahał się.
- Że mamy tu do wzięcia na pokład dodatkowego obserwatora - podsunął blackcollar.
- Dobrze - zgodził się major. - Wykonaj, Harris. - Kiedy znów spojrzał na Lathe’a, zapytał:
- A teraz może mi pan wyjaśni, co to za służby specjalne?
Komandos zrobił minę wyrażającą lekceważenie i dezaprobatę.
- Jesteśmy nową jednostką kierowaną bezpośrednio przez prefekta sił bezpieczeństwa. Nasz oddział powstał już cztery miesiące temu. Nie czyta pan codziennych raportów?
- Oczywiście, że czytam, ale nigdy nie natrafiłem na jakąkolwiek wzmiankę o powołaniu lub działalności jednostki specjalnej. Jestem zmuszony potwierdzić to w Athenie, zanim będę mógł przyjąć od pana jakiekolwiek dalsze rozkazy.
Patrolowiec numer trzy już się zbliżał. Załoga z pewnością bacznie obserwowała rozmawiających na ziemi mężczyzn. Za wszelką cenę należało dopilnować, żeby wszystko wyglądało naturalnie i nie wydarzyło się nic nieprzewidzianego.
- Proszę zrobić, co pan uważa za stosowne, tylko szybko - odezwał się Lathe, niecierpliwie machając ręką. Ruch ten stanowił jednocześnie sygnał dany Mordecaiowi. Dowódca zauważył, że drobny blackcollar niby od niechcenia podchodzi do otwartych drzwi furgonetki. - Caine zdecyduje się na wyrwanie z okrążenia, kiedy tylko uzna, że rozpracował nasze pozycje, a my musimy mu to uniemożliwić, wzmacniając najsłabsze miejsca.
- Zgadza się.
Garret zawrócił do wozu i mijając Mordecaia, pochylił się, żeby do niej wejść.
- Gdzie, do diabła, ten patrolowiec? - warknął Lathe, podnosząc głowę do góry.
Kątem oka dostrzegł, że agenci stojący obok wozów odruchowo podążyli wzrokiem za jego spojrzeniem... a Mordecai bezszelestnie wślizgnął się do samochodu w ślad za majorem.
- O! Tam jest - krzyknął. - No dalej, wy durnie... Ruszać się - mruczał w stronę zniżającej lot jednostki.
Tylko dlatego, że był na to przygotowany, ze środka dobiegło do niego ledwie słyszalne westchnienie.
Patrolowiec usiadł parę metrów od furgonetki, a pilot otworzył boczne drzwiczki i wychylił głowę.
- Co jest? - zapytał. - Nie potrzebny mi jeszcze jeden obserwator...
- Zmiana planów - warknął Lathe, zaglądając do środka jednostki.
Tylne pomieszczenie, na tyle duże, że dałoby się tam upchnąć wszystkich blackcollarów, było puste. Świetnie.
- Mamy problemy z przeciekiem informacji - ciągnął, gestem dłoni wzywając Jensena - i zastępujemy tego gościa specjalistą. Proszę wysiadać - zwrócił się do obserwatora.
- Ależ chwileczkę - zaprotestował pilot, podczas gdy jego towarzysz posłusznie otworzył drzwiczki po swojej stronie. Stał tam już Jensen, który pomógł mu oswobodzić się z uprzęży. - Moje rozkazy pochodzą bezpośrednio z biura generała Quinna...
- Co, u diabła?
Dowódca komandosów zauważył, że jeden z agentów przypatruje się wnętrzu furgonetki i drżącymi rękami sięga po pistolet... więc bez wahania wbił palce w gardło pilota.
Mężczyzna, niezdolny wydać z siebie głosu, skulił się nad tablicą rozdzielczą. Lathe błyskawicznie wyciągnął go z patrolowca. Jensen, identycznym ciosem w krtań, wyeliminował obserwatora. Odwróciwszy się, dowódca stwierdził, że Mordecai zdążył już wyskoczyć z wozu. Szedł pośród zgromadzonych na parkingu, rękoma i nogami torując sobie drogę. Agenci, nie mogąc na dobre otrząsnąć się z zaskoczenia, wolno i jakby opieszale wydobywali broń. Sięgnąwszy po dwa shurikeny, Lathe posłał je w kierunku najdalszego z przeciwników. Jeden ze stojących bliżej, dopiero wówczas zauważył, co się dzieje, i strzelił do napastnika. Blackcollar padł na ziemię, unikając chmury strzałek. Dowódca przykucnął, rzucił jeszcze dwa shurikeny w grupę agentów, z których kolejny runął jak drugi po strzale Skylera z procy.
W niecałą minutę później było już po wszystkim.
- Wrzucajmy ich do ambulansu - polecił Lathe, chwytając najbliższego pod pachy. - Jensen, natychmiast startuj... Będę utrzymywał z tobą łączność z wozu kolabów.
- W porządku.
Jensen wślizgnął się do kabiny, zamknął drzwiczki, a po chwili z dysz wystrzeliły niebieskofloletowe płomienie i patrolowiec wzbił się w niebo.
- Mam nadzieję, że nie zrobi nic nierozsądnego - odezwał się Skyler. - Może powinienem z nim polecieć.
- Jesteś mi potrzebny tutaj - uciął krótko Lathe.
Szybko usunęli leżących z widoku.
- Przyjrzymy się wreszcie mapom, i ustalmy, gdzie dokładnie jest Caine? - zaproponował potężny komandos.
- Dobra - zgodził się dowódca, po raz kolejny spoglądając w stronę ulicy.
Od chwili rozpoczęcia walki był przygotowany na pojawienie się wsparcia. Lecz albo przejeżdżający i przechodzący sto metrów dalej mieszkańcy Denver niczego nie zauważyli, albo po prostu woleli się nie mieszać. Obserwował takie zachowania także w innych miastach, zarówno w czasie wojny, jak i po jej zakończeniu. Mimo że dziwiło go takie postępowanie, dawno już nauczył się wykorzystywać je do własnych celów.
- Idź pierwszy - zwrócił się do Skylera. - Mordecai, chodź, rzućmy okiem na kokpit tego ambulansu. Kabina była nieco mniejsza od tej w patrolowcu.
- Chcesz wziąć i ten pojazd? - zapytał towarzysz.
- Teraz nie - odparł Lathe, usiłując odsunąć jeden z foteli. - Latałeś kiedyś czymś takim? Chyba nie można przejść z ładowni do kabiny.
- Masz coś konkretnego na myśli, czy tylko chcesz to wiedzieć na przyszłość?
- Jedno i drugie. - Dowódca jeszcze raz popatrzył na wskaźniki, a potem się wycofał. - Cóż, na razie zostawmy tę kwestię. Zobaczmy, jak sobie radzi Skyler.
Kiedy dołączyli do niego w wozie sił bezpieczeństwa, potężny blackcollar posiadał już potrzebne informacje.
- Sieć obławy otacza bez wątpienia ten obiekt - oświadczył, wskazując punkt na mapie. - Napisany tu numer może oznaczać adres, ale nie powinniśmy zbytnio na to liczyć.
- Na szczęście nie musimy. W porządku, posłuchajcie mojego planu.
Po kilkuminutowej rozmowie odjechali z parkingu: Lathe w wozie kolabów, Mordecai ich samochodem osobowym, a Skyler w drugiej furgonetce. Ten ostatni skręcił na południe, podczas gdy koledzy ruszyli prosto do celu, od czasu do czasu próbując wywołać grupę Caine’a za pomocą sygnalizatorów. Byli już w pobliżu miejsca wskazanego przez Skylera, kiedy wreszcie uzyskali odpowiedź.
„Podajcie identyfikację”.
Dowódca odetchnął z ulgą.
„Tu Lathe”, nadał. „Niebezpieczeństwo, alarm, otacza was sieć kolabów, natychmiastowa ucieczka”.
Zapadła krótka cisza i wreszcie:
„Lathe: potwierdź tożsamość”.
- Do cholery - mruknął blackcollar. „Sygnał kodowy: cztery, promieniowanie gamma, rzut młotem. Odzew?”
„Kadzidło, smok z Carno. Co tu robicie?”
„Alarm, niebezpieczeństwo. Położenie?”
Odpowiedź była doskonale lakoniczna - widocznie niespodziewane pojawienie się blackcollarów nie pozbawiło Caine’a umiejętności logicznego myślenia.
„1822 Renforth”.
Tuż obok.
„Wychodźcie, wsiadać do niebieskiej furgonetki. Mordecai: zajmij pozycję z przodu”.
„Odebrałem”.
Lathe znajdował się już niemal na wysokości wskazanego domu i przez chwilę myślał, że Caine przegapi okazję. Ale chłopak był gotowy, bo gdy tylko dowódca zwolnił i zjechał na chodnik, z frontowych drzwi nagle wypadło pięciu ludzi. Jeszcze zanim przebiegli połowę drogi, Lathe odsunął boczne drzwi samochodu i po upływie pięciu sekund wszyscy siedzieli już w środku.
- Pozapinajcie się - rzucił, ostro przyspieszając. Przed nimi wóz Mordecaia wyjechał z przecznicy, żeby ubezpieczać ich z przodu. Z radia furgonetki zaczęła zaś dobiegać coraz intensywniejsza plątanina rozmów. Widocznie kolabowie zorientowali się wreszcie, że nastąpiło coś nie zaplanowanego. Na najbliższym skrzyżowaniu czterech cywili wysypało się z zaparkowanego wozu, ze strzelbami laserowymi w dłoniach... i nie zdążyło uskoczyć, ponieważ Mordecai wpadł na nich, wcale nie zwalniając.
Obok Lathe’a, na siedzenie pasażera wślizgnął się jeden z uratowanych. Caine.
- Co mam robić? - zapytał adept zmienionym głosem.
- Weź mikrofon i włącz pierwszy kanał bojowy - polecił dowódca, mocując się z kierownicą, gdy usiłował wyminąć ciała staranowanych agentów. - Jensen jest na górze, w patrolowcu... Powiedz mu, żeby wylądował na tym samym parkingu.
- Jasne.
Allen zajął się radiem, podczas gdy Lathe pozwolił sobie na obejrzenie we wstecznym lusterku reszty drużyny młodzików. Wciąż wstrząśnięci, lecz wyraźnie już biorą się w garść, stwierdził w duchu.
- Pełen strój bojowy - polecił. - Wrogowi z następnej placówki może udać się nas ostrzelać. Braune, nadaj Mordecaiowi, aby kierował się w stronę parkingu, z którego ruszaliśmy.
- Tak jest - odpowiedział młodzieniec, przerywając wkładanie kasku, żeby wykonać rozkaz. Coś zaświstało w radiu i rozległ się znajomy głos:
- Jensen, odebrałem. Trzymajcie się... najpierw zlikwiduję przeciwnika.
- O co mu chodzi? - zapytał Caine.
Lathe z wysiłkiem rozluźnił zaciśnięte szczęki.
- Nie jestem pewien - przyznał. - Może zamierza wypłoszyć kolabów z pozycji najbliżej naszego miejsca spotkania.
Zupełnie niespodziewanie zza najbliższego rogu wystrzelił snop oślepiającego światła. Lathe odruchowo schylił się nad kierownicą. Po trafieniu lakier z przodu po prostu odparował. Zaraz potem rozległ się drugi strzał i huk przebitej opony. Samochodem zaczęło niebezpiecznie rzucać.
- Uwaga! - krzyknął Lathe, starając się utrzymać prosto kierownicę.
Koło z pewnością wzmacniała konstrukcja umożliwiająca jazdę mimo zniszczenia opony, ale jeśli laser uszkodził także to zabezpieczenie, zapewne będą zmuszeni przebyć pieszo ostatni odcinek drogi.
Przed nimi wóz Mordecaia zwolnił nieco i przez otwarte okno komandos cisnął shuriken. Dowódca nie widział, czy gwiazdka dosięgnęła celu, lecz furgonetka pokonała skrzyżowanie bez przeszkód.
Od parkingu dzieliła ich zaledwie przecznica, kiedy huk potężnej eksplozji aż zakołysał samochodem.
Pierwszą przerażającą myślą, jaka przyszła Lathe’owi do głowy, było, iż to Jensen się rozbił. Ale kilka sekund później wyjechawszy zza rogu, dojrzeli, że w pełni sprawna maszyna siada właśnie na parkingu. Mordecai zatrzymał wóz i przepuścił przodem furgonetkę, po czym swoim samochodem zablokował wjazd. W lusterku Lathe zobaczył ścigające ich dwa pojazdy sił bezpieczeństwa. Mordecai posłał gwiazdkę w ich kierunku, po czym biegiem rzucił się do patrolowca. Dowódca gwałtownie wdepnął hamulec, jednocześnie otwierając drzwi.
- Wszyscy do patrolowca! - krzyknął przez ramię. Adepci natychmiast wykonali polecenie. Za plecami biegnącego Mordecaia wozy kolabów już wyhamowały i wysypali się z nich żołnierze. Lathe rzucił w tłum shuriken, po czym sięgnął po procę i osadził ją w uchwycie na przedramieniu.
- Trzymaj - rzekł Caine za jego plecami, wciskając mu w dłoń niewielki przedmiot cylindrycznego kształu. - To petarda - wyjaśnił i sam strzelił ponad głową wycofującego się blackcollara.
Pocisk co prawda nie miał żadnej siły rażenia, lecz wprost idealnie nadawał się do wywoływania paniki. Agenci rozpierzchli się na wszystkie strony, gdy pośród nich nastąpił wybuch. Rzucali lasery, myśląc tylko o znalezieniu bezpiecznej kryjówki. Blackcollarowie prowadzili ostrzał, dopóki Mordecai nie dotarł do nich, po czym wspólnie pobiegli ku patrolowcowi. Po kilku sekundach, ściśnięci niczym sardynki w puszce, znaleźli się w powietrzu.
- Lecimy w określone miejsce? - zapytał Jensen.
- Na południe, gdzie zaczyna się autostrada... Tam powinien czekać na nas Skyler - powiedział Lathe, bezskutecznie starając się wyjrzeć na zewnątrz. - I pilnuj ogona... W każdej chwili mogą nas dopaść pozostałe maszyny.
- Wykluczone - roześmiał się Jensen, wykonując przeczące ruchy głową. - Kilka minut temu strąciłem obie.
- Co? - wyjąkał Alamzad.
- Zdmuchnąłem je. A ściślej mówiąc, zniszczyłem im tylne stabilizatory. Ten model zawsze miał słaby ogon. Jeden z nich rozbił się, goniąc mnie na ręcznym sterowaniu. Drugi pilot był rozsądniejszy i wylądował awaryjnie.
- Mój Boże -jęknął Pittman. - Mogłeś zginąć.
Jensen wzruszył ramionami.
- Nie groziło mi żadne niebezpieczeństwo. Po prostu wiedziałem, jak to się robi.
Lathe, tkwiący tuż obok Caine’a, napotkał wzrok Mordecaia. Ten skrzywił się nieznacznie i pokręcił głową.
Do autostrady lecieli nie dłużej jak dwie minuty. Wylądowali przy niej w miejscu, gdzie stała furgonetka Skylera.
- Wysiadać - polecił dowódca, jednocześnie lustrując niebo. Pusto... Widocznie szarża Jensena zupełnie zaskoczyła kolabów.
- Lada chwila w powietrzu pojawią się ich rezerwy - przypomniał Jensen, kiedy Lathe zajmował siedzenie obok kierowcy.
- Zgadza się. Znikajmy stąd.
- Do kryjówki? - zapytał potężny blackcollar, wyjeżdżając na drogę.
- Sądzę, że lepiej znaleźć nieco odleglejsze miejsce - zadecydował dowódca. - Jedźmy do domu Regera. Ma przecież prawo zobaczyć, że wywiązał się ze swojej części umowy.
Skyler kiwnął głową i w zatłoczonym samochodzie zapadło milczenie. W kilka minut po ich odjeździe powietrzne i lądowe jednostki sił bezpieczeństwa zgromadziły się wokół porzuconego patrolowca, rozpoczynając długie i daremne poszukiwania.
Quinn zakończył krótką rozmowę i odstawił telefon na biurko. Drżały mu ręce - z wściekłości czy rezygnacji, tego Galway nie potrafił odgadnąć.
- Jakie efekty? - zapytał, sam starając się zachować spokój. - Natrafili na ślady?
- Nie, ale jeszcze się nie poddaliśmy - warknął generał. - Mamy samochód, który porzucili. Wóz należy do firmy budowlanej w północno-zachodnim Denver. Sprawdzamy, w jaki sposób go zdobyli.
Prefekt parsknął.
- Innymi słowy, nie macie nawet pojęcia, gdzie się podziali. I nie widać szans na ich odnalezienie.
- Niech pan wreszcie posłucha, Galway...
- Nie, to niech pan posłucha, generale - nie dał mu dojść do słowa prefekt. - Mówiłem, żeby nie podejmował pan akcji przeciwko Caine’owi. Powtarzałem, że nasz największy atut stanowiła wtyczka w grupie. Ale pan lekceważył moje słowa, a teraz wszystko diabli wezmą.
- Czyżby? - odparował Quinn. - A więc proszę mi łaskawie powiedzieć, oczywiście jeśli jest jakieś racjonalne wyjaśnienie, dlaczego pański nieoceniony Postern nie doniósł nam, że Lathe także przybędzie tutaj? Co? Oczekuję odpowiedzi.
- Nie wiem. Sądzę, że Lathe po prostu nie wyjawił, że będzie ich z daleka obserwował.
- Doprawdy? - zapytał generał z sarkazmem. - Tak po prostu zapomniał o tym wspomnieć?
- Tak. Może pan sobie przypomni, że prosiłem o sprawdzenie, czy pierwsze lądowniki to rzeczywiście tylko atrapy... Jedną ze specjalności Lathe’a, jest zaskakiwanie innych. No cóż, lubi także tajemnice i mógł dojść do wniosku, że lepiej ukrywać swoją obecność na wypadek, gdyby któryś z członków drużyny Caine’a został schwytany.
- Tyle tylko, że sam pan twierdził, iż przesłuchiwanie ich nic nam nie da - zauważył generał. - Wolałbym, żeby te wszystkie cholerne opowiastki kryły w sobie jakiś sens.
Galway westchnął ciężko.
- Oczywiście, że ludzi Caine’a nie tak łatwo złamać. Co wcale jednak nie oznacza, że Lathe miał ochotę ryzykować. I niech mi pan wierzy, mogliśmy wykorzystać tę okazję. Jeśli Lathe nie chciał, żeby Ziemianin wiedział o jego obecności, a ustalilibyśmy to podczas rozmowy z Posternem, skutecznie ukrywałby się przed Caine’em. Chyba że którejś z grup groziłoby bezpośrednie niebezpieczeństwo. Taka sytuacja pozwoliłaby nam na swobodne obserwowanie Caine’a.
- Aż do czasu, kiedy zmieniliby zdanie - stwierdził Quinn, krzywiąc się mocno. - Teraz i tak pozostaje to tylko teorią. Są razem i wiedzą, że siedzimy im na karku. Dopiero obecnie rozpoczyna się wyścig. Czy zdołają wykonać zadanie, zanim znów ich odnajdziemy. Zapewne nie świta panu żaden nowy pomysł dotyczący celu ich misji?
- Moje przewidywania już pan zna. W grę wchodzi albo coś związanego z bazą Ryqrilów obok góry Aegis, albo napaść na byłego prefekta Trendora.
- I jedno, i drugie nie ma najmniejszego sensu - orzekł generał, kręcąc głową. - Szczególnie teraz, kiedy zajmuje się tym także Lathe i jego oddział blackcollarów. Oni nie przywykli marnować czasu na zadania, które nie są trudne, ważne, ale przede wszystkim wykonalne.
Zamilkł, a Galway zaniechał dalszych prób wyjaśnienia okoliczności przemawiających za zamachem na Trendora. Quinn nie był głupi - nie osiągnąłby przecież tak wysokiego stanowiska - lecz niechęć do dzielenia się władzą spowodowała, że negował wszelkie opinie Plinrianina, nawet jeśli już na pierwszy rzut oka widać było, iż posiadają jakąś wartość.
Niepotrzebnie tu przylatywałem, pomyślał gorzko prefekt. Może ten człowiek lepiej wykonywałby swoją pracę, gdyby nie wbił sobie do głowy, że musi mnie upokorzyć.
A może i nie. Quinn był przecież uczniem i prawdopodobnie protegowanym prefekta Trendora, a ten nie sprawiał wrażenia człowieka obdarzonego zbyt dużym intelektem i zdolnością przewidywania.
Ale w takim razie to samo trzeba by powiedzieć o wszystkich funkcjonariuszach sił bezpieczeństwa, z którymi stykał się na Argencie, gdy Lathe realizował tam swoją misję. Wtedy jednak nie miał czasu zwrócić na to uwagi. Czyżby więc posiadał wręcz nietypową zdolność wyciągania logicznych wniosków? A może Quinn i jemu podobni dysponowali taką siłą, że nigdy nawet nie musieli się starać, aby przechytrzyć przeciwnika?
- Do diabła - mruknął generał, przerywając ciszę. - Jeżeli nie istnieje sposób na odgadnięcie w porę, co planuje Lathe, to trzeba po prostu wyeliminować go z gry.
- Właśnie pan tego próbował - przypomniał mu Plinrianin.
- Tak, ale tym razem zadziałamy skutecznie. - Quinn wymierzył palec w Galwaya. - Ma przecież spotkać się z Kanaiem, żeby odebrać listę weteranów, prawda? W tym celu musi się skontaktować z „Shandygaffem”. A kiedy to zrobi, dopadniemy drania.
- Jak? Namierzając sygnał telefoniczny? - Prefekt z powątpiewaniem pokręcił głową. - Ależ generale, nie uważa pan, że Lathe jest zbyt sprytny, żeby tak głupio wpaść?
- Przecież nie pójdzie do baru osobiście - zaprotestował Quinn. - Wykluczone. Nie po tym, co zdarzyło się poprzedniego wieczora.
- Chyba że przewidział, iż przeciwnik przyjmie taki właśnie tok myślenia - zasugerował Galway. - Wówczas może postąpić dokładnie w ten sposób.
Ziemianin milczał przez chwilę i tylko jego oczy ciskały błyskawice.
- Cóż... Może - rzekł wreszcie Quinn, tonem wyraźnie wskazującym, jak dużo wysiłku włożył w przyznanie Galwayowi racji. - Uważa pan, że powinienem otoczyć bar kordonem moich ludzi? I włączyć się w linie telefoniczne?
- Szczerze mówiąc, nie sądzę, aby taka taktyka przyniosła pożądane efekty. Widział pan, jak bezbłędnie Lathe rozpoznał dzisiaj agentów, występujących przecież po cywilnemu. Blackcollarowie mają do tego szczególny talent. Moim zdaniem lepiej posłużyć się stałymi bywalcami baru.
- Chongiem i Brillerem? Interesujące. Warto spróbować... Oni z pewnością pałają chęcią spotkania się z tym człowiekiem.
- Pański informator mimochodem mógłby powiedzieć gorylom, że przyjdzie Lathe - podsunął prefekt. - Prawdopodobnie nie zdołają wyrządzić blackcollarowi większej krzywdy, ale być może uda im się zatrzymać go na tyle długo, żeby dotarł tam pojazd powietrzny pełen żołnierzy.
- Bossom się to nie spodoba - warknął Quinn. - Szczególnie jeśli miałoby się coś stać ich sklepom.
- Nie był pan w „Shandygaffie” ubiegłego wieczora, więc nie widział przerażenia tych ludzi, gdy zdali sobie sprawę, co im groziło. Nie sądzę, żeby gwałtownie zareagowali w razie udanej próby pochwycenia osoby, która naraziła ich na niebezpieczeństwo .
- Mówi pan o „udanej próbie”? - rzekł chłodno generał. -A więc może pan być spokojny, Galway... To nie będzie „próba” lecz w stu procentach udana akcja.
Plinrianin westchnął, a na barkach znów poczuł przygniatający go ciężar. Przed chwilą dzieląca ich przepaść zdawała się wypełniać... lecz po słowach Quinna, na pozór bez wyraźnego powodu, znów stała się głęboka.
- Jeśli w czymkolwiek okazałbym się pomocny, generale...
- Uważam, że zrobił pan już wszystko, co mógł - uciął Quinn. - Ale później proszę wpaść do sali dowodzenia i popatrzeć, jak osaczamy tego pańskiego dowódcę blackcollarów.
Sięgnął po jeden z leżących na biurku raportów i wsunął go do czytnika.
Galway wstał i bez słowa ruszył ku drzwiom.
* * *
- To niedorzeczne - rozległ się głos Regera.
Lathe odwrócił się na krześle i zobaczył, że gospodarz stoi w wejściu do salonu, a na jego twarzy maluje się niedowierzanie.
- Powinien pan wystrzegać się zaskakiwania ludzi - rzekł dowódca z wymówką, choć cała piątka słyszała, jak Max nadchodzi. - Co jest takie niepoważne?
- Niech pan nie udaje niewiniątka - warknął Reger. - Ledwie umknęliście dzisiaj z zasadzki sił bezpieczeństwa, a już zamierza pan świadomie wkładać głowę w paszczę lwa? Bierze pan Quinna za idiotę?
- I to wprost modelowego - odezwał się Skyler, rozparty w fotelu. - Istnieje znaczne prawdopodobieństwo, że pomyśli dokładnie to, co pan: iż jesteśmy zbyt inteligentni, żeby zrobić coś równie głupiego.
- Do diabła z przewidywaniami... i do diabła z Quinnem. Macie dużo poważniejsze kłopoty niż te, jakie on może sprokurować. Dotarło do mnie, że całe miasto aż huczy o waszej wczorajszej rozróbie w barze „Shandygaff”. Wrócicie tam, to Nash obedrze was żywcem ze skóry, a klienci będą się przyglądali i bili mu brawo...
- Blackcollarowie także? - zapytał cicho Lathe.
Reger przerwał. Policzek zadrgał mu w nerwowym tiku.
- Co to ma znaczyć? - zapytał ostrożnie.
- Och, po prostu chciałem zachęcić do podjęcia interesującego nas tematu. Sądziłem, że wyjaśni pan wreszcie, dlaczego tak skrzętnie unika rozmowy o działających w Denver blackcollarach.
Gospodarz milczał przez długą chwilę.
- Nie będę się ośmieszał, wymyślając na poczekaniu jakieś mniej lub bardziej przekonywające historyjki - przemówił wreszcie. - Ukrywałem ich istnienie z obawy, że waszą naturalną reakcją może być wystąpienie po ich stronie, w próbie sił rozgrywającej się teraz w mieście.
- Po stronie „ich”, a więc Sartana?
- Znacie go? - zapytał Reger, marszcząc brwi. - Jak wygląda?
- Nie, jeszcze nie poznaliśmy się osobiście - odpowiedział dowódca, kręcąc głową. - Czy mogę zatem przyjąć, że to wyznanie świadczy, iż wreszcie nabrał pan do nas zaufania?
- Mówiąc szczerze, nie mam wyboru. Jeśli wraz z Bernhardem szykujecie na mnie jakąś pułapkę, pozostało mi jeszcze trochę czasu, żeby jej uniknąć. Muszę więc wierzyć w waszą rzetelność.
- Zapewne zauważył pan, że my także znajdujemy się w podobnej sytuacji - rzekł Lathe. - Tak się składa, że nie zamierzam angażować się w drobne, prywatne intrygi, pańskie, Bernharda, czy kogokolwiek innego. Jesteśmy tu, żeby wykonać własne zadanie i gdy tylko załatwimy tę sprawę, z przyjemnością pożegnamy Ziemię. Ale na razie nie spłaciliśmy długu za pomoc w znalezieniu przyjaciela, a pragniemy dotrzymać danego panu słowa.
- Jeśli to podziała kojąco na pańskie nerwy - odezwał się Hawking - wiedzieliśmy o istnieniu tutejszych blackcollarów, zanim w ogóle usłyszeliśmy o panu. Wszelkie więc próby odwrócenia od nich uwagi, bawienie się w tajemnice, pozbawione były sensu.
Reger uśmiechnął się kwaśno.
- Dziękuję - powiedział z nutką sarkazmu. - A teraz wróćmy do zasadniczego tematu. Co chcecie zyskać, udając się do „Shandygaffu”?
Lathe wzruszył ramionami.
- Spotkamy się z Kanaiem, tak jak ustaliliśmy. Zapewne zbliżymy się w ten sposób do klucza, który pozwoli zakończyć misję. A jeśli karty ułożą się po naszej myśli, niewykluczone, że zdobędziemy sojusznika.
Reger parsknął lekceważąco.
- Równie godnego zaufania jak Kanai czy Bernhard?
- I jak pan - zauważył dowódca blackcollarów. - Samemu proszę wybrać.
Gospodarz w milczeniu patrzył na niego długą chwilę. Wreszcie odwrócił się na pięcie i wyszedł.
- Nie tak łatwo zapanować nad tą całą menażerią - mruknął Skyler.
- Zgoda, ale w tym mieście nie znajdziemy całkiem pewnych sojuszników - rzekł Lathe. Znowu usłyszeli czyjeś kroki, ale tym razem w drzwiach pojawił się Caine. - Jak tam twoja drużyna? - zapytał podopiecznego.
- Odpoczywa - odpowiedział Allen zmienionym głosem. - To chyba najbezpieczniejsze miejsce, w jakim znaleźli się od chwili lądowania i teraz nadrabiają zaległości.
- Żeby tylko nie poczuli się zbyt swobodnie - zauważył dowódca. - Ale rzeczywiście co najmniej przez kilka najbliższych godzin nic nie powinno nam grozić. Chciałeś coś ode mnie?
Caine zawahał się.
- Prosiłbym o rozmowę na osobności, dowódco.
- Oczywiście - zgodził się Lathe wstając.
Odkąd przybyli do Regera dwie godziny temu, czekał, aż Allen wreszcie zdecyduje się na tę konfrontację. - Wyjdźmy na zewnątrz i sprawdźmy, jak działa system Hawkinga.
Szli w milczeniu, dopóki nie opuścili domu i nie znaleźli się na równo przystrzyżonym trawniku.
- Nie ułatwiasz mi życia - odezwał się w końcu młodzieniec.
Lathe wzruszył ramionami.
- Jeśli chcesz się poskarżyć na przełożonego, masz do tego prawo.
- Nawet w przypadku, gdy on doskonale wie, o co chodzi? - zapytał zaczepnie Caine.
- Nawet wtedy. To typowa procedura wojskowa. A poza tym czasami dowódca może dokładnie się nie orientować, w czym rzecz.
- Ale w obecnej sytuacji na pewno tak nie jest.
- Rzeczywiście - zgodził się blackcollar.
Przeszli kolejnych kilka kroków, nim Allen ponownie zagaił:
- Chciałbym usłyszeć wyjaśnienie, jeśli w ogóle potrafisz podać jakieś stosowne argumenty.
- Ujmując to najprościej, uznałem, że się przydamy.
Ziemianin skrzywił się z niedowierzaniem.
- Skoro jesteśmy tak niedouczeni, dlaczego nas w ogóle promowaliście?
- To może być dla ciebie szokiem, ale szkoła blackcollarów na Plinry nie ma na celu tworzenia niezniszczalnych superwojowników, lecz dobrze przeszkolonych partyzantów. Na wrogim terenie średni czas przetrwania drużyny takiej jak wasza wynosi parę tygodni, a niekiedy dni.
- Więc po co naprawdę tu przybyliśmy? Żeby spowodować, by władze traciły czas i siły na poszukiwanie grupki krnąbrnych młodzieńców?
Lathe skrzywił się na gorycz płynącą z tych słów.
- Mówiąc bez żadnych ogródek, do pewnego stopnia odpowiedź brzmi: tak. Oczywiście nie chcemy, żeby któryś z was został złapany, ale jedynym sposobem uniknięcia tego jest w ogóle zrezygnowanie z wysyłania kogokolwiek.
- I jak często nam przypominałeś, to wojna.
Dowódca westchnął.
- Tak. Powtarzam sobie tę prawdę co najmniej tak często jak wam, jeśli to ma jakiekolwiek znaczenie. Wiesz dobrze, że przez lata, z powodu tej wojny straciłem wielu przyjaciół. Gdybym umiał znaleźć racjonalny powód, żeby zrezygnować z walki i móc z tym żyć, zrobiłbym to zapewne już dawno temu.
Caine milczał długą chwilę.
- Usilnie staram się być na ciebie wściekły - odezwał się w końcu. - Ale i tego mi nie ułatwiasz. Sam bowiem poznałem, co oznacza posłać swoich ludzi w misję, z której mogą już nie wrócić.
- Znacznie gorzej będzie, kiedy po raz pierwszy rzeczywiście stracisz członka oddziału.
- Tak. Zresztą niewiele brakowało. Więc... tym razem pytam już spokojnie: dlaczego tu przybyliście? Blackcollar wzruszył ramionami.
- Starałem się postąpić szlachetnie, dlatego że twoja misja zdaje się mieć szansę na wniesienie ogromnego wkładu w ogólny sukces, jeśli oczywiście się powiedzie. Istnieje jeszcze jeden, mniej istotny powód... - Zawahał się. - Wygląda mi to na jedyną możliwość odejścia na emeryturę.
Nie spodziewał się, że chłopak zrozumie, a przynajmniej nie natychmiast, lecz ku swemu zdziwieniu dostrzegł, że Allen przytaknął.
- Okazja, żeby złożyć odpowiedzialność na barki młodszych pokoleń, prawda?
- Właściwie tak. A jak wspomniałem, życie grupy partyzantów na obcym terytorium jest zazwyczaj krótkie. Ale gdy współdziałają dwa oddziały, szansę na przetrwanie znacznie rosną.
- Dlaczego więc po prostu nie ujawniliście się zaraz na początku? Po co to czajenie się na uboczu?
- No cóż... szczerze mówiąc, łudziłem się nadzieją, że zdołam uniknąć tej rozmowy. To miała być twoja misja i wiedziałem, że będziesz dopatrywał się we wszystkim mojej ingerencji.
Był także inny powód. Na razie jednak lepiej, by Caine go nie znał, pomyślał Lathe. Wpadnie w furię, kiedy wreszcie się dowie, ale właściwie nic nie mógł na to poradzić.
- A więc co teraz? Mam na myśli sprawy organizacyjne.
Lathe oderwał myśli od misji „Christmas”.
- To zależy wyłącznie od ciebie. Jeśli chcesz, odsuniemy się na bok i będziemy wspierali cię tylko w razie konieczności, tobie pozostawiając pełną swobodę w podejmowaniu decyzji. Możesz również dołączyć nas do swojego oddziału. Postaramy się jak najlepiej wypełniać twoje rozkazy.
Allen parsknął rozbawiony.
- Och, to dopiero byłaby nowość. Blackcollarowie przyjmujący polecenia od swoich uczniów. Jest jeszcze trzecia możliwość, prawda?
Lathe zacisnął wargi.
- Ja przejmuję dowodzenie. To jasne i proste.
- Tak właśnie sądziłem. - Caine zatrzymał się i obejrzał na dom Regera. - Co byś zrobił na moim miejscu? - zapytał. - Utrzymał pozycję dowódcy za wszelką cenę czy też stracił twarz przed podwładnymi, potulnie przekazując komuś pałeczkę?
- Gdybym był w twoim wieku, zapewne wybrałbym to pierwsze. Ale mając swoje lata i spory bagaż doświadczeń, uznałbym, że pal licho ocenę innych. Liczy się tylko misja.
- I oczywiście również zaleciłbyś przyjąć rady starszego, prawda?
Lathe spojrzał na Allena i w kącikach jego ust dostrzegł lekki uśmiech.
- Tak - przyznał.
Chłopak powoli pokiwał głową.
- Od chwili opuszczenia Plinry obawiałem się słabości jako dowódca - rzekł miękko. - Nigdy wcześniej nie pełniłem równie odpowiedzialnej funkcji. Ale chyba jeszcze bardziej boję się zrobienia z siebie głupca... a odrzucając najlepszą możliwą propozycję dowództwa, rzeczywiście bym się nim okazał. - Wypuścił powietrze przez zaciśnięte zęby. - W porządku. Oficjalnie oddaję swój oddział w twoje ręce.
- Przyjmuję - powiedział komandos, widząc grymas na ustach podopiecznego. Upłynie jeszcze długi czas, zanim chłopak będzie zadowolony z tej decyzji. A może nigdy to nie nastąpi. - Wracajmy do środka i powiedzmy o tym reszcie. Przed nami wciąż mnóstwo planowania. Wieczorem wyruszymy do „Shandygaffu”.
- Rzeczywiście zamierzasz się tam wybrać?
Lathe przytaknął.
- Obawiam się, że to konieczne ryzyko. Czas ucieka, a my musimy znaleźć sposób na wydobycie potrzebnych nam informacji. Dlatego należy zabrać się do roboty już dzisiaj.
Honor.
To słowo wciąż powracało w myślach Kanaia, gdy siedział samotnie w jednym z boksów „Shandygaffu”. Pięcioliterowe zaklęcie. Dwusylabowe określenie, które nie miało precyzyjnej, jednoznacznej definicji. Honor. Honor. Honor-honor-honor...
Przestań! Rozkazał sobie, gwałtownie potrząsając głową. Filozofia samurajskich przodków wydawała się w tym przypadku całkowicie bezużyteczna, zarówno jako źródło wiedzy, jak i azyl. To co miało się zdarzyć, nastąpi w Denver, w roku 2461, a on będzie musiał żyć ze świadomością podjętej decyzji... albo z nią umrzeć.
Po przeciwnej stronie sali, tuż przy wejściu z holu, Briller rozmawiał cicho z innym zbirem Nasha. Z tego, co Kanai zauważył, musieli dowiedzieć się czegoś jakieś dwie godziny temu. Niemal od czterech kwadransów czekali gotowi na swych stanowiskach. Zastawili pułapkę... Nietrudno odgadnąć, na kogo.
Do cholery, Lathe, myślał. Mówiłem, żebyś do mnie zatelefonował, a nie stawiał się tu osobiście.
A jeśli nie dzwonił, to przyjdzie - Kanai nie miał co do tego wątpliwości. Wiadomość o nieudanej operacji sił bezpieczeństwa rozeszła się natychmiast po całym mieście. Tym razem Quinn, który przedtem sądził, że blackcollarowie dadzą się złapać w zwykłą sieć, potraktował ich poważniej, instalując te cholernie drogie urządzenia podsłuchowe na wszystkich światłowodowych liniach telefonicznych w barze. A Lathe będzie oczywiście na tyle rozsądny, żeby przewidzieć takie posunięcie.
Gdyby wcześniej wpadł na pomysł, żeby dać Plinrianinowi swój domowy numer. Ale generał z pewnością podsłuchiwał i tamtą linię. A wiec Lathe zjawi się w barze i natychmiast wpadnie prosto w pułapkę Brillera.
A co z lojalnością Kanaia? Czy nakazywała postępować tak jak Bernhard oraz reszta oddziału? W takim wypadku był zobowiązany po prostu siedzieć i pozwolić Lathe’owi walczyć samotnie. Gdyby nie udzielił mu pomocy, zapewne dałoby się jeszcze załagodzić napięcia między miejscowymi blackcollarami a resztą półświatka.
Ale jeżeli istniało inne, wyższe poczucie lojalności...
Do sali wślizgnął się Chong i zamienił kilka słów z Brillerem. Spojrzenia goryli na ułamek sekundy powędrowały ku Kanaiowi, po czym Chong wycofał się przez hol do ludzi rozmieszczonych na zewnątrz. Obserwowali go, zarówno ochroniarze z baru, jak i szpieg sił bezpieczeństwa. Zastanawiali się, którą drogę wybierze: życia czy śmierci.
A raczej: życia czy bardziej nowoczesnego seppuku.
Analizując sytuację, w jakiej się znalazł, nie miał już wątpliwości, co nakazuje honor. Należał do blackcollarów - to najważniejsze - więc skazanie towarzysza na śmierć byłoby zdradą wszystkiego, co uważał za święte. Gdyby nawet przypłacił życiem próbę pomocy, mógł przynajmniej stanąć przed duchami przodków, nie kuląc się ze wstydu.
Ale przed śmiercią wyrówna własny rachunek: wyeliminuje tego cholernego agenta sił bezpieczeństwa, który sprawił, że znalazł się w takiej rozterce. Kanai dawno już odkrył, kim jest ten człowiek, ale wcześniej zupełnie go nie obchodziło, w jaki sposób Quinn śledzi rzeczywistych władców Denver. Teraz już koniec. To będzie ostatni prezent dla oddziału Bernharda i chyba najwłaściwsza reakcja na obrazę, za jaką uznał wtargniecie Quinna do jego domu.
Sięgał właśnie po shuriken, zwracając uwagę, by obserwujący go mężczyźni nie zauważyli tego ruchu, kiedy nagle włączył się sygnalizator.
Zamarł, odczytując wiadomość: „Kanai: Lathe i Skyler przed „Shandygaffem”, poziom bezpieczeństwa?”
- Cholera - jęknął Azjata. Częstotliwość sygnalizatorów była nietypowa, a mały ich zasięg czynił je trudnymi do wyśledzenia, ale Nash i jego ludzie niewątpliwie zabezpieczyli się przed tą formą komunikacji. Zapewne nie znali bojowych kodów blackcollarów, ale samo pojawienie się emisji stanowiło dla nich wystarczający sygnał.
I rzeczywiście Briller natychmiast zareagował. Sięgnął do kieszeni po pistolet. Przytknął sobie broń do policzka, lufą w górę. Popatrzył na Kanaia, przekazując nieme ostrzeżenie.
Komandos spokojnie wytrzymał spojrzenie... i nie kryjąc się, sięgnął do swojego sygnalizatora.
„Lathe: pułapka, okrążenie, konieczna ucieczka”.
„Otrzymałem. Co z tobą?”
Nie zdążył odpowiedzieć, ponieważ Briller opuścił lufę i wycelował. Kanai opadł bokiem na siedzenie i zsunął się pod stół, kiedy strzałki odbijały się głośno od plastikowych ścianek. Rozległy się pełne zdziwienia i wściekłości okrzyki eleganckiej klienteli, kiedy ochroniarz ponownie nacisnął spust. Pod stołem Kanai sprężył się jak kot, wystawiając plecy w stronę przeciwnika, by dermopancerz ochronił ciało przed pociskami. Strzałki co prawda nie zdołałyby przebić materiału, lecz Azjata mógł się wyłącznie bronić, a to zapowiadało tragiczne dla niego konsekwencje. Czas odgrywał bowiem niezwykle istotną rolę.
Kolejna seria pocisków odbiła się od dermopancerza... i komandos zadziałał.
Przewrócił się na plecy i lewą ręką posłał gwiazdkę w kierunku przeciwnika. Shuriken rzucony z bardzo niewygodnej pozycji, wyraźnie chybił celu, ale częściowo spełnił swoje zadanie, gdyż zmusił Brillera do przerwania ataku i schylenia się. Będąc przez moment bezpieczny, Azjata przyciągnął nogi do piersi i z całych sił kopnął znajdujący się ponad nim blat stołu. Posypały się drzazgi, puściły śruby mocujące drewno do metalowego słupka. Blat znalazł się w pionie, wsparty o kolumnę.
Akurat na czas, bo kolejny strzał trafił prosto w jego gładką powierzchnię.
Briller musiał już sobie uświadomić, że jest prawie trupem, ale starał się zrobić wszystko, co w jego mocy, żeby uniknąć śmierci. Kanai nałożył kask oraz rękawice i wystawił głowę ponad prowizoryczną tarczę. Osiłek skoczył w róg sali, ku masywnemu barowi, żeby dobrać się do blackcollara ze strony, z której nic go nie osłaniało. Kontuar jednocześnie dawał gorylowi szansę uniknięcia trafienia shurikenem.
Ale kiedy Kanai miał już ochronę dłoni i głowy, mógł się nie obawiać strzałów tamtego i innych, ponieważ gdzieś zza jego pleców ktoś także wystrzelił. Odwrócił się i posłał gwiazdkę w tę stronę, a po chwili drugą w Brillera. Ochroniarz, trafiony w bark, skrzywił się z bólu i w bezsilnej furii opróżnił cały magazynek. W tym czasie blackcollar wyskoczył z ukrycia i niczym błyskawica pomknął do holu.
Spodziewał się tam napotkać liczniejszy komitet powitalny, więc zdziwił się, widząc tylko dwoje ludzi.
- Kanai! - wrzasnął Nash, mierząc w jego brzuch z pistoletu strzałkowego.
- Daj spokój, Nash - rzucił Azjata, przenosząc wzrok z szefa lokalu na szatniarkę i trzymany przez nią mały pistolet.
Zapewne na pociski paraliżujące, jeszcze mniej groźny niż te na strzałki, pomyślał.
- Twoja niedoszła ofiara została ostrzeżona - ciągnął, sięgając po shuriken. - Jest już pewnie z pół kilometra stąd.
- I to właśnie ty go ostrzegłeś? Niech cię licho porwie, Kanai...
- Przykro mi - rzekł blackcollar do dziewczyny. Zamierzył się do ciosu...
I nagle wszystko uległo zmianie.
W przeciwnym krańcu holu drzwi wejściowe otworzyły się gwałtownie i do środka wpadły dwie ubrane na czarno postacie. Jednocześnie pomieszczenie rozświetlił oślepiający błysk i przy drzwiach, w ścianie, pojawiła się pokaźnej wielkości dziura. Kanai spojrzał w stronę, skąd oddano strzał, i stwierdził, że pistolet Nasha to w rzeczywistości laser. Jego lufa zaczęła odwracać się ku blackcollarowi...
W tym momencie usłyszał cichy odgłos, jaki wydaje broń pneumatyczna. Pod Nashem ugięły się nogi i mężczyzna padł na podłogę, a wiązka promieni jego lasera wypaliła dziurę w dywanie.
- Niezły strzał - ocenił Lathe, oddychając nieco szybciej niż zwykle. - Gzy to oznacza, że jesteś naszym sprzymierzeńcem?
Kanai zaskoczony przyglądał się dziewczynie, która wreszcie opuściła broń z miną wyrażającą zarówno złość jak i strach.
- Niech was wszyscy diabli - krzyknęła do Lathe’a i jego towarzysza, którego Kanai nie potrafił rozpoznać. - Po co tu wracaliście? Zbiry Nasha są wszędzie wokół i tylko na was czekają.
- Och, wiemy o tym - odpowiedział spokojnie dowódca, ciekawie zaglądając do sali barowej. - Przyszliśmy, żeby porozmawiać z Kanaiem... i przekonać się, czyją ty trzymasz stronę.
- Swoją... wyłącznie swoją - rzuciła ostro dziewczyna. - Niech was szlag za to, co mi zrobiliście.
- Może pomówilibyśmy o tym gdzie indziej... - wtrącił Kanai, rozglądając się niespokojnie. - W każdej chwili można się spodziewać zmasowanego ataku. Nie sądzicie, że lepiej szybko się stąd wynieść?
- Zamierzasz iść z nami? - zapytał dziewczynę towarzysz Lathe’a.
- A mam wybór? - zapytała z rozdrażnieniem w głosie, wskazując na leżącego Nasha. - Jeśli tego nie zrobię, obedrze mnie ze skóry, jak tylko się obudzi.
- O to się nie martw - rzekł Kanai.
Uniósł gwiazdkę i cisnął ją prosto w gardło właściciela lokalu. Dziewczynie aż zaparło dech.
- Ty...
- Był szpiegiem sił bezpieczeństwa. I tak postanowiłem go zabić - wyjaśnił spokojnym tonem Azjata. - W porządku... Teraz nic ci już nie grozi ze strony pana Nasha. A my możemy wreszcie zmykać.
Lathe wciąż jednak przyglądał się szatniarce.
- Wybieraj.
Przez chwilę wytrzymywała jego spojrzenie. Wreszcie gwałtownie kiwnęła głową.
- Tutaj jest ukryte przejście. - Dziewczyna wskazała tył szatni, cofając się jednocześnie. - Prowadzi kilka przecznic dalej...
Urwała i strzeliła w głąb sali.
- Towarzystwo się niecierpliwi - zauważył Lathe i zwinnie przeskoczył kontuar. - Ruszamy.
Jego towarzysz poszedł w ślady dowódcy, a następnie Kanai, wzdychając ciężko i starając się odpędzić złe przeczucia. Młoda kobieta odsunęła wieszak i mocno kopnęła w ścianę za nim, co spowodowało, że niewielki element podłogi uniósł się na milimetr lub dwa. Nożem rozszerzyła szparę i wyszukała ukrytą rączkę. Szarpnęła za nią, unosząc kwadratową płytę.
- Schodami w dół i dalej tunelem - poinstruowała. - Muszę zabrać jeszcze kilka rzeczy i uruchomić system samozniszczenia przejścia.
- W porządku - rzekł Lathe, po czym nadał wiadomość:
„Wsparcie: wycofać się, brykamy mysią dziurą, spotkanie w punkcie beta”.
„Otrzymałem”.
Kanai jeszcze raz ciężko westchnął i podążył za dowódcą gdzieś w dół. Miał nadzieję, że Plinrianin wie, co robi.
Schody miały jakieś dziesięć metrów i zaprowadziły ich do labiryntu tuneli zbudowanych z cegły i sprawiających wrażenie bardzo starych. Tu dogoniła ich szatniarka. Latarki oświetlały kałuże, gdy poruszali się w milczeniu, świadomi, że siły bezpieczeństwa mogły rozmieścić w tym miejscu czujniki reagujące na dźwięki.
Dziewczyna widocznie dobrze orientowała się w plątaninie dróg, ponieważ prowadziła ich bez wahania. Piętnaście minut później zatrzymała się przy całkiem współczesnej metalowej drabince, znikającej gdzieś za załomem sufitu. Sprawnie zaczęła się po niej wspinać. Chwilę później wszyscy już znajdowali się w mrocznej piwnicy, wypełnionej silną wonią pleśni i zgnilizny.
- Przepraszam za nieporządek - powiedziała, podchodząc do rozklekotanych schodów. Posługując się latarką Lathe’a, na moment oświetliła przytwierdzony do ściany biały kwadrat. - Przez jakiś czas powinniśmy być tu bezpieczni... Poczekamy, aż siły bezpieczeństwa zrezygnują z poszukiwań.
Kanai zbliżył się do niej, spojrzał w górę na schody i zamknięte drzwi u ich szczytu, a wreszcie własną latarką oświetlił białą płytkę. Przylepionych do niej było kilkanaście ledwie widocznych, ciemnych nitek.
- Co to takiego? - zapytał.
- Pasywny alarm - wyjaśniła przewodniczka. - Włókna są przymocowane na górze, do drzwi i okien. Jeśli ktoś spróbuje wejść do środka, nitka zostanie oderwana od płytki. Widzę jednak, że nikt tu nie zaglądał od mojej ostatniej wizyty. Nie dziwię się zresztą.
- Ciekawy system - zauważył Lathe, zdejmując kask. -Wygląda to na pomysł ludzi mądrych, lecz nie dysponujących pieniędzmi.
Dziewczyna obdarzyła dowódcę długim, taksującym spojrzeniem. Na koniec wzruszyła ramionami.
- Ma pan rację. Czymże można dysponować, gdy się jest ostatnim żyjącym członkiem grupy oporu, która w dodatku nigdy nie dysponowała znaczniejszymi funduszami.
- Twoja grupa to...
- Oczywiście, że „Torch”.
Nazywała się Anne Silcox i była zupełnie inna, niż sądził Caine.
Sprawiała wrażenia osoby pospolitej, podobnej do setek tysięcy kobiet. Jej głos i sposób mówienia niczym się nie wyróżniał, a twarz i język ciała, dzięki pełnej kontroli, niewiele mówiły. Allen nie dostrzegł u niej tego świętego ognia, który spodziewał się ujrzeć u członka grupy, powszechnie uznawanej za skupiającą jedynie fanatyków.
Zdążył się już jednak zorientować, że podczas realizacji zadań, można się spotkać z wieloma sprzecznościami między przewidywaniami a rzeczywistością.
- Ja także chciałabym wiedzieć, co stało się z resztą. -Anne pokręciła głową. Już po raz czwarty zlustrowała nie umeblowany salon, jakby wciąż jeszcze nie dowierzała słowom Lathe’a, że kryjówka jest całkowicie bezpieczna. - Miałam zaledwie siedemnaście lat, kiedy zniknęli, a wtedy byłam jednym z szeregowych członków. Wiem tylko, że nie nastąpiło to niespodziewanie, bo załatwili mi pracę w „Shandygaffie” specjalnie po to, żebym stanowiła wtyczkę, gdyż nie dysponowali innymi źródłami informacji.
Jej spojrzenie przeniosło się z Lathe’a na Caine’a, a potem Hawkinga, aż wreszcie zatrzymało na twarzy Kanaia. Już wcześniej Allen zauważył, że za każdym razem dziewczyna zachowuje się właśnie w ten sposób. Może było to podyktowane potrzebą szukania wsparcia u kogoś, kogo znała.
Lathe, siedzący obok Caine’a, poruszył się zniecierpliwiony.
- To niezbyt wiele - stwierdził. - Czy wiesz coś o ich tutejszych kontaktach, o związkach ze światem przestępczym? Anne wciąż nie spuszczała oczu z Azjaty.
- Od czasu do czasu mieli do czynienia z blackcollarami, zarówno miejscowymi, jak i z innych obszarów. Kanai zapewne powie wam coś więcej na ten temat.
Lathe spojrzał na Ziemianina.
- Nigdy nie wspominałeś o blackcollarach spoza Denver.
Kanai wzruszył ramionami.
- Głównie poprzez „Torch” docierały do mnie pogłoski o grupach działających na wschód i południe stąd, ale nigdy nie spotkałem członka pozamiejscowej organizacji. Nie zapominaj, że dalekie, prywatne podróże są nam zabronione. Jeśli zaś chodzi o kontakty z szefami gangów, jeśli w ogóle takie istniały, ja nic o tym nie słyszałem. Szczerze mówiąc, wątpię w taką możliwość. Ich cele radykalnie się różniły.
Dowódca przytaknął zamyślony.
- Zapewne to Bernhard osobiście utrzymywał łączność z kierującymi „Torchem”... Może miał z nimi kontakt w czasie, gdy jak mówi Anne, zniknęli?
- Niewykluczone, ale nic na ten temat nie wiem. Bernhard nie zwykł nam mówić wszystkiego.
- Skąd my to znamy? - mruknął Caine.
Jeśli nawet dowódca usłyszał uwagę, nie dał po sobie tego poznać.
- Czy „Torch” posiadał jakieś tajne skrytki? - zapytał dziewczynę. - Na dokumenty, dane komputerowe. Cokolwiek, co ewentualnie pomogłoby nam ustalić, co się stało z członkami organizacji?
Przecząco pokręciła głową.
- Byłam tylko chodzącym urządzeniem podsłuchowym w „Shandygaffie”. Nikt nie powierzał mi takich tajemnic.
- Dobrze - przerwał Lathe. - Przejdźmy do tego, czego dowiedziałaś się w ciągu ostatnich pięciu lat. Wiesz może, kiedy Ryqrilowie zainteresowali się górą Aegis? Bo z pewnością od razu od zakończenia wojny nie usiłowali dostać się do jej wnętrza.
- Nie, to zaczęło się dość niedawno. Jakiś rok temu doszły do mnie pierwsze pogłoski na ten temat. Przemytnicy byli wściekli z tego powodu, bo dodatkowe środki ostrożności zastosowane przez obcych, przecięły dotychczas bezpieczny szlak szmuglerski prowadzący na zachód.
- Mniej więcej wtedy, kiedy sprzątnęliśmy im sprzed nosa krążowniki - zauważył Hawking. - Może uznali, że znowu się spóźnili.
- O co ci chodzi? - zdziwił się Allen.
- Po prostu chcą znaleźć jakieś nasze technologie, które mogliby sobie przywłaszczyć - wyjaśnił Lathe. - Wydaje mi się, że to logiczne wytłumaczenie. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że w Aegis jest coś, czego do tej pory nie zdołali od nas wyciągnąć...
- Zaczekajcie chwilę - przerwał Caine. - Po co mieliby zajmować się jakimiś technologiami sprzed trzydziestu lat, na dodatek należącymi do rasy pokonanych?
Dowódca spojrzał na niego nieco zaskoczony.
- Czyżby twoi nauczyciele nic nie wspominali na ten temat?
- Może akurat tego dnia byłem na wagarach - odciął się Allen. - Jeśli to nie tajemnica...
- Ryqrilowie są technologicznymi imbecylami - rzekł Lathe. - Posługuję się terminem medycznym, nie obraźliwym mianem. Nie potrafią samodzielnie stworzyć żadnej nowej technologii, oczywiście powyżej określonego, dosyć niskiego poziomu. Zapewne w tym należy doszukiwać się głównej przyczyny i siły napędowej do ciągłego podejmowania prób podbicia innych cywilizacji... Zapewne jedynie w ten sposób są w stanie dalej się rozwijać.
Caine utkwił w nim osłupiałe spojrzenie. Stwierdzenie dowódcy kompletnie zaskoczyło Ziemianina... a jednak teraz, kiedy w pełni zrozumiał sens tej wypowiedzi, wiele innych spraw zaczęło układać się w logiczny ciąg. Gra podjęta przez obcych na Argencie, ostatecznie przegrana, mająca na celu przejęcie ukrytych krążowników gwiezdnych, nagle stawała się mniej bezsensowna, niż sądził wówczas. Przecież zaangażowani w wojnę z Chryselli, wzbogaciwszy się o nowe rodzaje broni, mogliby wreszcie przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę.
- Zapewne właśnie dlatego siły bezpieczeństwa wciąż posługują się starym sprzętem, z którym wiemy, jak sobie radzić - powiedział wolno.
Lathe przytaknął, nadal marszcząc czoło.
- Można posiadać określoną wiedzę, ale nie znaczy to, że potrafi się ją zastosować.
- Naprawdę o tym nie wiedziałeś? - zdziwił się Hawking. -Przecież władze DIT-u znali tę sprawę jeszcze przed rozpoczęciem wojny.
- Jest wiele rzeczy, których moi nauczyciele jakby zapomnieli mi przekazać - stwierdził Caine, starając się ukryć gorycz.
Życie wykazało, że przywódcy ruchu oporu, którym w pełni ufał, taili przed nim niejedno! Chociaż odkrycie tej kwestii nie było tak bolesne, jak ujawnianie pewnych faktów na Argencie, to jednak okazało się wystarczająco przykre.
- Może po prostu rzeczywiście zapomnieli o tym powiedzieć - podsunął z wahaniem Kanai. - Albo i sami nie wiedzieli...
- Nie - zaprotestował Allen. - Działali tak celowo. Przecież systematycznie wpajano mi nienawiść do Ryqrilów... Po co więc było mówić cokolwiek ułatwiającego zrozumienie ich poczynań?
Kanai nie odezwał się już ani słowem. Hawking z wyjątkowym zainteresowaniem patrzył na odległy kąt pokoju, a Lathe siedział ze smutną miną. Rozdrażnienie Caine’a wzmogło się jeszcze, kiedy zauważył, że nawet Silcox nieco się rozczuliła.
A przecież ostatnią rzeczą, jakiej oczekiwał w tej chwili, było współczucie ze strony kogoś obcego.
- Mówiłaś o Ryqrilach i górze Aegis - przypomniał jej, zmieniając temat.
- Jak wspomniałam, wszystko wskazuje na to, że starają się dostać do środka, nie niszcząc bazy. A z tego, co słyszałam, nie jest to najłatwiejsze zadanie.
Dowódca pokiwał głową.
- Na całej długości tunelu są systemy praktycznie niemożliwe do sforsowania. W porządku... Zostawmy tę kwestię. Jak członkowie „Torcha” mieli skontaktować się z tobą po powrocie do Denver?
Wzruszyła ramionami.
- Pewnie przysłaliby kogoś do baru albo zatelefonowali do domu. Przecież do klienteli „Shandygaffu” nie należą wyłącznie przywódcy gangów.
Lathe wymienił spojrzenia z Hawkingiem i Allen bez trudu odgadł ich myśli: Silcox nie przyda się na wiele.
- No cóż, sądzę, że nie powinnaś wracać ani do domu, ani też do baru - oświadczył dowódca. - Jeśli chcesz, możesz zostać tutaj. Mamy też inną kryjówkę, równie bezpieczną.
Wstał.
- Chwileczkę - krzyknęła dziewczyna, podrywając się na nogi. - Tak po prostu? Wyciągnęłam was z opresji, poświęciłam wszystko, co miałam, a wy chcecie mnie teraz najspokojniej w świecie pożegnać? Wykluczone. Bez względu na to, w co jesteście zaangażowani, właśnie zwerbowaliście nowego rekruta.
- Posłuchaj, doceniam twoje zasługi, ale...
- Nic z tego? - warknęła i po raz pierwszy Caine zauważył ogień na nowo rozpalający się wśród popiołów. - Mimo młodego wieku wiem, co robię. Dobrze posługuję się bronią i mogę zdobyć wszystko, czego dusza zapragnie, na pewno łatwiej niż Kanai. Poza tym nawet bez „Torcha” potrafię dotrzeć do właściwych ludzi.
Lathe westchnął ciężko i pokręcił głową.
- Przykro mi, ale mówiąc bez ogródek, raczej będziesz nam przeszkadzała, niż pomagała. Poza tym mamy już własne źródła informacji, więc dziękujemy.
- Ciekawe jak dobre. Ja na przykład słyszałam, że pozbawiono was pomocników.
Hawking, który wraz z pozostałymi szedł już w stronę drzwi, zatrzymał się gwałtownie.
- Kogo?
- Informatorów, a jednocześnie wspólników. Ludzi, którzy zabrali Caine’a z gór i ułatwili mu zdobycie ładunków wybuchowych.
Allen zamarł w pół kroku.
- Co? Kogo? Jak się nazywają?
Anne uniosła brwi.
- A więc nawet o tym nie wiecie? No, proszę.
- O kim mówisz? - krzyknął adept.
Dziewczyna wyglądała na zaskoczoną jego wybuchem.
- Geoff i Raina Dupre’owie oraz Karen Lindsay. Podwładni Quinna wzięli ich dzisiaj na przesłuchanie.
Niewidzialna dłoń przygniotła żołądek Caine’a, a usta poruszały się bezgłośnie, miotając przekleństwa. Miał nadzieję, że kiedyś przekona tę trójkę, iż zasługuje na zaufanie, a tymczasem z jego powodu zostali aresztowani.
- Lathe, musimy ich wyciągnąć.
- Co wiedzą? - zapytał cicho dowódca.
- O zadaniu? Zupełnie nic. Ale wplątałem tych ludzi w kłopoty i teraz moim obowiązkiem jest im pomóc.
Blackcollar długo przyglądał się podopiecznemu, aż w końcu odwrócił się do Silcox.
- Czy mają jakieś powiązania z „Torchem” albo jakąkolwiek inną organizacją podziemną?
- Nie wiem.
- Na pewno nie - rzucił niecierpliwie Allen. - To najzwyklejsi mieszkańcy Denver. Oni cierpią wyłącznie przeze mnie.
Lathe powoli pokręcił głową.
- Przykro mi, Caine, ale nie sądzę, żeby dostanie się do Atheny było wykonalne. Nie wspominając już o wyrwaniu stamtąd kogokolwiek. Nie dysponujemy ani czasem, ani też odpowiednimi środkami.
Allen stał osłupiały, nie mogąc uwierzyć własnym uszom.
- Lathe, nie mówimy o blackcollarach, czy nawet żołnierzach, którzy działali, znając cenę podejmowanego ryzyka. Tym cywilom przez przypadek zdarzyło się znaleźć w niewłaściwym miejscu, w nieodpowiednim momencie. Nie możemy tak po prostu zostawić ich na pastwę losu.
- Nie mamy wyboru.
Przez długą chwilę mierzyli się wzrokiem. Jako pierwszy poddał się Caine. Czując łzy napływające do oczu, zamrugał powiekami i odwrócił głowę. Wiedział, że logika nakazuje odstąpić od tak szaleńczego przedsięwzięcia, lecz ani trochę nie tłumiło to dręczących go wyrzutów sumienia.
„Blackcollarowie będą stanowili elitę wojowników w zbliżającym się konflikcie...”, przebiegło mu przez głowę, lecz słowa te wydały się nie mieć żadnego znaczenia.
Silcox przerwała wreszcie uciążliwą ciszę:
- No więc?
- Dobra. Dogadaliśmy się - powiedział spokojnym głosem dowódca, jakby już zapomniał o kłopotach tamtych niewinnych ludzi. - Zostajesz przyjęta, choć jedynie tymczasowo. Potraktuj tę kryjówkę jako kwaterę główną i lokal kontaktowy. Od czasu do czasu ktoś tu zajrzy i odbierze informacje, które uda ci się uzyskać.
Nie spuszczała z niego oczu.
- A przypadkiem nie odejdziecie, zapominając o mnie?
Lathe zaprzeczył ruchem głowy.
- Będziemy w kontakcie. A teraz... - spojrzał na Kanaia -skoro nie jest jeszcze późno, trzeba pogadać z Bernhardem. Idziemy?
Odgłosy zamieszek na południe od Piasty ucichły jakąś godzinę temu i Haven doszedł do wniosku, że wreszcie może sobie pozwolić na wyjrzenie z kryjówki. Niestety, nie było sposobu, aby przekonać się, czy Kelly O’Hara bezpiecznie przedostał się do dzielnicy rządowej. Nawet przy użyciu sygnalizatora nawiązywanie łączności w pobliżu enklawy Ryqrilów oznaczałoby podpisanie na siebie wyroku śmierci.
Gdy wyjrzał z nadbudówki mieszczącej mechanizm windy, na nocnym niebie nie dostrzegł nawet śladu jednostek powietrznych. Wyszedłszy na szczyt budynku, blackcollar przekradł się na jego skraj i poprzez wzmacniacz optyczny zlustrował okoliczne dachy. Nigdzie nie zauważył niczego godnego uwagi.
Nie zdziwił się jednak. O’Hara mógł dotrzeć tu nieco wcześniej i już ukryć się na noc. Ale istniało tu prawdopodobieństwo, że jeszcze nie znalazł się na wyznaczonej pozycji. Haven ostrożnie wyjrzał zza występu i badał wzrokiem Komin, ustawiwszy wzmacniacz na największą moc. Szczególnie interesowało go miejsce przy najbliższym laserze.
Widać tam było pięć nieforemnych placków, jeden obok drugiego, przyklejonych tuż pod platformą lasera. Cztery sam umieścił, a piąty to dzieło Tardy’ego Spadafory, przyczajonego kilka domów dalej. Towarzysz miał posłać jeszcze trzy, tym razem w system naprowadzania drugiego lasera, którym także zajmie się O’Hara, jeśli uda mu się przebić.
Haven usłyszał burczenie w brzuchu, co wynikało z tego, że już niemal od tygodnia skąpo racjonował sobie żywność, a dzisiaj w ogóle nie zjadł zwykłej porcji. Przez chwilę rozważał, czy już wystrzelić, skoro wyszedł na zewnątrz, czy też najpierw coś przegryźć. Przeważył głód, a poza tym gdy kiszki grają marsza, trudniej o koncentrację potrzebną do tak precyzyjnego strzału. Wrócił więc do nadbudówki i schował się za fałszywą ścianą.
Nocny wietrzyk szumiał wśród sosen porastających zbocza i roznosił wokół żywiczny aromat. Ścisnąwszy mocniej kolbę strzelby laserowej, Miro Marcovich wciągnął powietrze głęboko do płuc, uniósł gogle umożliwiające widzenie w podczerwieni i popatrzył na gwiazdy mrugające pomiędzy koronami drzew. W Denver czy Athenie nocne niebo nigdy tak nie wyglądało. Iluminacja gasiła światło gwiazd. Już nie po raz pierwszy marzył, żeby spokojnie oprzeć się o pień i cieszyć oczy tym widokiem. Ale był na służbie, a ulojalnienie i duma oficera sił bezpieczeństwa nie pozwalały mu zaniedbywać obowiązków. Zsunął więc gogle z powrotem na oczy i uważnie zlustrował las w poszukiwaniu agresorów.
Intruzów, którzy prawie na pewno nie pojawią się w tych okolicach. Teoria prefekta Galwaya została całkowicie wyśmiana przez skierowanych tu strażników. Wszyscy oni zgodnie uznali, iż nikt przy zdrowych zmysłach nie przeleciałby ośmiu parseków tylko po to, żeby zabić starego, emerytowanego przed laty prefekta sił bezpieczeństwa.
Chociaż Marcovich musiał przyznać, że jeśli ktoś rzeczywiście zamierzał zrobić coś równie zwariowanego, Trendor stanowił odpowiedni obiekt. Po plecach przebiegł mu dreszcz, gdy przypomniał sobie opowieści na temat działalności Trendora po zakończeniu wojny. W większość z nich nie wierzył, dobrze znając skłonność plotkarzy do koloryzowania i przeinaczania faktów. Ale niektóre wiązały się z przeszłością jego rodziny, a te były prawdziwe do ostatniego szczegółu. Właściwie swoją pracę w siłach bezpieczeństwa „zawdzięczał” także Trendorowi. Nie do końca usatysfakcjonowany zwykłymi przesłuchaniami i skazaniem na śmierć rebeliantów, których udało się pochwycić, prefekt postanowił ulojalnić ich dzieci. I w ten sposób odebrał przeciwnikom kolaboracji wszystko, co do nich należało.
Marcovich wciąż miał w pamięci twarz ojca tuż po zakończeniu procesu swojego ulojalniania - malujący się na niej wyraz przerażenia, kiedy Trendor ze złośliwą satysfakcją wyjaśniał, co uczyniono pięcioletniemu dziecku. Wtedy to chłopczyk po raz ostatni widział tatę i jeszcze wiele lat później, leżąc w nocy, często starał się utrwalić w pamięci każdy zapamiętany szczegół ojcowskiego wyglądu. Długo usiłował znienawidzić Trendora, nawet gdy już wiedział, jak bezskuteczny to wysiłek. Z łatwością wyliczyłby powody swego negatywnego nastawienia, lecz słowa nie mogły przerodzić się w uczucia, nie mówiąc już o działaniach.
Jeszcze więcej czasu potrzebował na uświadomienie sobie, iż za tę bezradność wyłączną winę ponosi prefekt.
Gdzieś z boku zaszeleściły opadłe liście.
Czyżby ktoś usiłował przekraść się obok niego? Marcovich nie zmienił nawet rytmu oddechu, udając, że niczego nie słyszał. Wystarczyło nie zareagować, żeby intruz bezpiecznie ominął posterunki i za kilka minut Trendor już by nie żył.
Odwrócił się gwałtownie, unosząc lufę lasera. Wraz z żołnierzem poruszał się sprzężony reflektor podczerwieni, umieszczony na gałęzi kilka metrów dalej. Mężczyzna nacisnął włącznik i nagle świat oglądany przez gogle stał się wyrazisty jak w dzień.
Pomiędzy drzewami buszowała wiewiórka, poszukując orzechów, nieświadoma niewidocznego dla niej światła i wycelowanej śmiertelnej broni.
Marcovich uśmiechnął się, wyraźnie odprężony, a jednocześnie rozbawiony. Wyłączył reflektor. Niemal natychmiast w słuchawkach rozległy się głosy zaniepokojonych wartowników, którzy dostrzegli promienie. Agent wyjaśnił zajście i po chwili znów w eterze zapanowała cisza. Jak na ludzi, którzy są przekonani, że nikt obcy się nie pojawi, jesteśmy dość niespokojni, skonstatował.
Ale właśnie ta nerwowość wyzwalająca reakcje była sposobem na przetrwanie przy tak ryzykownej pracy.
Nie pozostawało więc nic innego, jak ciągle czuwać w stanie najwyższej gotowości. Pomimo powracających, ponurych wspomnień nie miał najmniejszej ochoty umierać... A poza tym cholernym wstydem byłoby dać się zabić w tak piękną noc.
Popatrzywszy jeszcze przez chwilę na gwiazdy, ruszył na obchód terenu.
* * *
- Mam nadzieję, że jest tu bezpieczniej niż w miejscu, gdzie ostatnio usiłowaliśmy rozmawiać - stwierdził Lathe, rozglądając się po komfortowo umeblowanym salonie.
Bernhard nie usiłował nawet skwitować tej uwagi uśmiechem.
- Wystarczająco bezpiecznie - odparł, zerkając na towarzysza Plinrianina. - Z twojego oddziału?
- Allen Caine - przedstawił go Lathe. - Kieruje własną drużyną, lecz tymczasowo pozostaje pod moimi rozkazami. -Nie było czasu wyłuszczać wszystkiego. - Masz dla mnie tę listę?
- Owszem. Wiesz, quinnowcy naprawdę się na ciebie wściekli.
- Kiedyś blackcollarowie specjalizowali się w robieniu im na złość - zauważył łagodnie Lathe.
- Na twoim miejscu nie ekscytowałbym się tym tak bardzo - odparł cierpko Ziemianin. Ruchem głowy wskazał Caine. - Szczególnie ciągając ze sobą cywilów.
Allen drgnął gwałtownie, lecz uspokoił się skarcony wzrokiem przez dowódcę, który przewidywał, że Bernhard pozna, iż chłopak nie jest blackcollarem.
- Przeszedł pełny trening - wyjaśnił Plinrianin. - Wie, co robi.
Dowódca Ziemian westchnął głośno i spojrzawszy na Kanaia, wyjął z kieszeni kopertę.
- W porządku, oto lista. Figuruje na niej pięć nazwisk. Nikt nie ma stopnia wyższego niż major. Przykro mi, ale personaliów innych weteranów nie zdołałem ustalić.
Plinrianin przyjrzał się kopercie i wsunął ją do kieszeni, ale jednocześnie tknęło go jakieś złe przeczucie. Zmysły podpowiadały mu, że coś jest nie tak. Ruchy Bernhard a, jego głos, zachowanie... Mimo iż Lathe widział dowódcę tutejszych blackcollarów tylko raz, doskonale rozpoznał narastające w rozmówcy napięcie i próby ukrywania tego stanu.
Sygnalizator... ale jeśli Bernhard wciągnął ich w pułapkę, nadanie ostrzeżenia do Hawkinga i Skylera, zaczajonych na zewnątrz, przyspieszyłoby tylko atak.
- Nie sądzę - powiedział, głównie, by nie dać po sobie poznać, iż dręczą go obawy - żebyśmy nie zdołali przeciągnąć cię na naszą stronę.
Usta Bernharda wykrzywiły się nieznacznie, lecz Lathe natychmiast zwrócił na to uwagę.
- Nic z tego - odpowiedział krótko. - Dostarczyłem spis nazwisk i na tym moja rola się kończy. A co z wami?
- Masz na myśli wyjazd z Denver?
Lathe machnął ręką, drugą zaś złożył w sygnał, który chciał przekazać wyłącznie Caine’owi „możliwe niebezpieczeństwo”.
- Przykro mi, ale jak mówiłem już wcześniej, musimy spełnić pewną misję. Dopóki nie zostanie wykonana, nie opuścimy miasta.
- Ta decyzja dotyczy także „cywilów” - dodał złośliwie Allen. - Może nie wiesz, Bernhard, ale właściwie to moje zadanie, a Lathe i jego blackcollarowie wspierają mnie tylko swymi umiejętnościami i radą. - Spojrzał na obu ziemskich komandosów i wreszcie zatrzymał wzrok na swym opiekunie. - Widzę, że oni jeszcze bardziej dbają o niedopuszczanie obcych do waszego ekskluzywnego grona niż ty... a ja nie zamierzam wchodzić tam, gdzie nie jestem mile widziany. Rozmawiajcie sobie, poczekam w samochodzie. Zajmę się planowaniem naszego następnego posunięcia.
Odwrócił się i wyszedł.
- Gnojek - mruknął Bernhard. - Jeśli nie stać cię na lepszych żołnierzy, bądź pewny, że już niedługo popadniecie w tarapaty.
Lathe wzruszył ramionami.
- Jest może nieco zbyt porywczy, ale na pewno dobrze wyszkolony - odrzekł. Jeśli dopisze im szczęście, Bernhard nigdy się nie dowie, jak doskonale spisał się Caine. Nie wzbudzając podejrzeń gospodarza, mógł teraz ostrzec towarzyszy rozstawionych na zewnątrz. - Widzisz więc, dlaczego chcę przeciągnąć na swoją stronę ludzi podobnych tobie.
Bernhard spojrzał mu prosto w oczy.
- Jesteś martwy, Lathe. Wszyscy już nie żyjecie, tyle tylko, że jeszcze nie zdajecie sobie z tego sprawy. Siły bezpieczeństwa mają przewagę liczebną i techniczną. Nie powinniście podejmować z nimi walki. Dawno temu zawarliśmy z kolabami swoisty pakt o nieagresji, ale nie sądzę, żeby wam się to również udało. Nawet gdybyście bardzo tego pragnęli. Jesteście już martwi... a ja nie zamierzam pogrążyć się wraz z wami. Postaraj się mnie zrozumieć.
- Jeśli to twoje ostatnie słowo... - Lathe czuł, że w każdej chwili może się coś wydarzyć. - Będę w kontakcie - powiedział i ruszył w stronę drzwi.
Dotychczas milczący Kanai poruszył się niespokojnie.
- Dowódco... 755-3984-581, to mój numer telefonu, gdybyś czegokolwiek potrzebował. Chociaż zapewne założyli podsłuch.
Lathe przytaknął nieco zaskoczony, a jednocześnie zaniepokojony. Ale w oczach Azjaty dostrzegł tylko wstyd.
- Podsłuch dość łatwo da się przechytrzyć. Dziękuję.
Atak nie nastąpił, kiedy Lathe szedł do samochodu. Nic także nie zmąciło panującego wokół spokoju, gdy zabierał Skylera, Hawkinga i Caine’a. Kiedy zaś mijali przecznicę za przecznicą, dowódca pomyślał, że chyba faktycznie nie było żadnej pułapki.
- Powiesz wreszcie, o co właściwie chodziło? - zapytał Skyler w drodze do rezydencji Regera. - Chciałeś nas po prostu rozruszać?
Lathe wolno pokręcił głową.
- Wychwyciłem coś niepokojącego w zachowaniu Bernharda, ale widocznie niewłaściwie to odczytałem. Sądziłem, że kolabowie przedstawili mu już ofertę nie do odrzucenia.
- Jego skóra za naszą? Tego właśnie nam trzeba.
- Uważam to za nieuniknione - stwierdził Lathe. - Widać jednak nie nadszedł jeszcze ten czas.
- Ale bez wątpienia nie mylisz się co do Bernharda - rzekł powoli Caine. - Ja także wyczułem coś dziwnego. Dowódca wzruszył ramionami.
- Nie ma co teraz zaprzątać sobie tym głowy. Przynajmniej na razie Bernhard w niczym nam nie zaszkodzi.
* * *
- Więc? - zapytał cicho Kanai, kiedy ucichł w dali silnik wozu Lathe’a.
- Więc co? - odpowiedział pytaniem na pytanie Bernhard, a jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć.
- Przestań... zbyt dobrze się znamy, żeby prowadzić gierki. Coś ci nie pasuje? Co?
Dowódca milczał przez kilka sekund, lecz wreszcie, jak przewidywał Kanai, poddał się.
- Tuż przed przyjściem Lathe’a odwiedził mnie pewien gość - powiedział westchnąwszy. - Zgadnij, kto nim był. Zimny dreszcz przebiegł po plecach Azjaty.
- Czyżby generał Quinn?
- Trafiłeś. Wszedł tak po prostu z ulicy, odważnie jak Ryqril z kasty khassq. Nie wiedziałem nawet, że zostałem namierzony... A jeśli tak, najwyraźniej rozpracował nas wszystkich. Nie mogłem w to uwierzyć.
Kanai pokiwał głową.
- Do mnie wpadł w identyczny sposób. Zażądał informacji na temat Lathe’a. Bez względu na to, jakie mają plany, widać usilnie nad nimi pracują.
- Tak.
- Oczywiście tobie także groził strasznymi konsekwencjami w przypadku, gdybyśmy pomogli Lathe’owi. Coś jeszcze mówił?
Bernhard skrzywił się.
- Widać sprawy przybrały gorszy obrót od czasu waszej rozmowy. Powiedział mi wprost, że zostawienie Lathe’a własnemu losowi już nie wystarczy.
Kanai poczuł, jak niewidzialne palce zaciskają mu się na gardle.
- Nie?
- Niestety. - Bernhard smutno pokiwał głową. - Nie dali nam wyboru. Godzinę temu zostaliśmy wpisani na listę płac sił bezpieczeństwa.
- Nie możemy tego zrobić - zaprotestował Azjata. - Bernhard, nie wolno nam z zimną krwią sprzedać wrogom oddziału blackcollarów...
- Uważasz, że to dla mnie łatwe? - warknął wściekle dowódca. - Ja także należę do blackcollarów. Chyba o tym zapomniałeś. Do cholery, nie mamy wyjścia. Chodzi o nasz byt.
Przetrwanie kosztem poświecenia oddziału, który i tak jest skazany na zagładę. Kanai odetchnął głęboko.
- Wykluczone - rzekł przez zaciśnięte zęby. - Nie zamierzam brać w tym udziału. Quinn może iść prosto do piekła... a jeżeli okażesz się zdrajcą, to niech ciebie także diabli wezmą.
Bernhard poczerwieniał z gniewu. Ale emocje szybko ustąpiły z jego twarzy i pozostał tylko wyraz zmęczenia.
- Rozumiem, co czujesz, Kanai. Ja także nie sądziłem, że to okaże się konieczne. Ale jest. Nie musisz pomagać, ale przynajmniej nie wchodź mi w drogę.
Azjata zawahał się. Czy powiedzieć: nie, czyli zerwać wszystkie związki z Bernhardem raz na zawsze i sprzymierzyć się z Lathe’em? W głębi duszy wiedział, że te rozważania są czysto teoretyczne. Zbyt długo walczył u boku swego dowódcy... Zbyt wiele ich łączyło.
- W porządku - rzekł z westchnieniem. - Będę się trzymał z dala. Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę, iż Lathe nie będzie łatwym celem.
- Wiem. - Bernhard uważnie przyglądał się podwładnemu. - Ale jego sprzymierzeńcy mogą nie okazać się tak twardzi. Gdzie ona jest?
- Kto? Dziewczyna ze „Shandygaffu”? - Usta Azjaty wykrzywił wyraz pogardy. - Rezygnujesz więc z walki przeciw bykowi i zamiast niego wybierasz cielę?
- Jeśli wyciągać wnioski z zachowania tej damy w barze, nie szacowałbym jej tak nisko. Myślisz, że lepiej, aby odszukali ją przyjaciele nieboszczyka Nasha?... A przecież miał wielu niezbyt sympatycznych znajomych.
- Nie wiedzą, gdzie szukać.
- Na razie. Wreszcie któryś ją dopadnie. A wtedy... No cóż, widywałem już rytualne egzekucje, jakie wykonywano w Denver. Zapewne nie chcesz, żeby skończyła w taki sposób.
Nie, Kanai nie pragnął tego, więc znowu znalazł się w ślepym zaułku. Honor... Co w takiej sytuacji nakazywał honor?
Ale nie potrafił udzielić sobie odpowiedzi na to pytanie. Może dlatego, że honor nic już nie znaczył dla człowieka, który tak często zdradzał własne ideały.
I miał zrobić to po raz kolejny.
- Jest sama w domu, jakąś milę na północ od „Shandygaffu” - powiedział z rezygnacją w głosie. - To kryjówka przygotowana przez Lathe’a. - Podał adres. - Zapewne natychmiast wydasz tę dziewczynę Quinnowi?
- Nie wiem. Spróbuję załatwić zgodę, żebyśmy najpierw sami ją przepytali.
- Ale jeśli niczego się nie dowiesz, oddasz ofiarę wykwalifikowanym oprawcom. Jasne... Rozumiem.
- Kanai...
Azjata bez słowa odwrócił się i wyszedł, nagle czując potrzebę samotności... i świeżego powietrza.
Zdjęli ją o świcie następnego dnia - Bernhard i dwóch jego ludzi. Wkradli się tak cicho, że nie zdążyła nawet sięgnąć po broń. Hawking, obserwujący dom, był zbyt daleko, żeby przyjść dziewczynie z pomocą. Temu zresztą zapewne zawdzięczał własne życie, gdyż kilka minut później pojawiły się siły bezpieczeństwa, chcąc odebrać zdrajczynię blackcollarom.
- Niech ich licho porwie - zaklął Caine, krusząc w dłoniach jeden z drogich, ręcznie zdobionych kubków Regera. -Nie powinniśmy zostawić jej tam samej. Do cholery, Lathe, dlaczego nie pozwoliłeś, aby poszła z nami?
- Bo nie wiedziałem, czy jest godna zaufania - odparł dowódca.
Allen utkwił w nim zdziwione spojrzenie, nie potrafiąc zrozumieć, jak można podchodzić do tego tak spokojnie. Już otwierał usta, żeby to wytknąć, lecz ubiegł go Pittman.
- Czy jej zachowanie w „Shandygaffie” o niczym nie świadczy? Ryzykowała życie, żeby was uratować.
- Niezupełnie... Sami poradzilibyśmy sobie z Nashem -odpowiedział Lathe, lekko wzruszając ramionami. -Poza tym powinieneś wiedzieć, jak łatwo odegrać podobną rolę.
- A więc według ciebie aresztowanie Silcox także zostało ukartowane? - wtrącił się Alamzad.
- Właściwie nie można i tego wykluczyć. Jednak nie podejrzewam miejscowych kolabów o umiejętności zaplanowania tak wymyślnej akcji. Nie, sądzę, że to było prawdziwe.
- Zatem Bernhard i Kanai podjęli już decyzję - stwierdził Skyler. - Miałeś rację względem Bernharda, Lathe... Tyle że nieco się pospieszyłeś. Następnym logicznym pytaniem jest: co z tym zrobić. A może nic?
- Proponuję dostać się do Atheny i wyciągnąć dziewczynę? - rzekł Colvin. - Przecież już się sprawdziła.
- Raczej nie najlepiej - stwierdził Hawking.
- Poza tym nie mamy teraz czasu na tego rodzaju drobiazgi - wyjaśnił Caine Colvinowi, posyłając zjadliwe spojrzenie dowódcy. - Liczy się tylko nasza misja, więc nie możemy wyciągnąć z rąk kolabów Anne ani kogokolwiek innego.
Lathe odchrząknął głośno i przemówił, uprzedzając komentarz Colvina:
- W tym wypadku będziemy chyba musieli zrobić wyjątek. Allen utkwił w nim wzrok, nie mogąc zrozumieć nagłej zmiany poglądów... i w głowie zrodziło mu się podejrzenie.
- Aha, teraz rozumiem - powiedział z goryczą w głosie. -Jeśli chodzi o ludzi, których śmierć obarczy moje sumienie, trudno, niech giną. Ale jeżeli ktoś cierpi z twojego powodu, coś należy z tym zrobić. Czy nie tak?
Lathe odpowiedział na spojrzenie chłopaka. Oczy dowódcy odzwierciedlały wewnętrzne napięcie.
- Mylisz się, Caine. I jeśli choć na chwilę porzucisz uprzedzenia i zaczniesz myśleć obiektywnie, zrozumiesz, że oba przypadki są zupełnie różne. Twoja trójka nie dopuściła się zdrady względem sił bezpieczeństwa, więc już proste przesłuchania, bez tortur, dowiodą tego, i ci ludzie zostaną wypuszczeni. Sprawa Anne Silcox przedstawia się zgoła inaczej. Wyciągną z dziewczyny wszystko, co wie o „Trochu”, bo nie zawahają się zastosować wszelkich możliwych środków.
- Chociaż nie zanosi się na to, żeby kolaby zbyt dużo z niej wycisnęły - wtrącił Hawking. - Poza tym ta jej odrobina wiedzy pochodzi sprzed pięciu lat.
- Racja - przyznał Lathe. - Ale niewykluczone, że część wciąż może być użyteczna, dlatego nie wolno nam ryzykować. -Spojrzał na Caine’a. - Zgadzasz się z taką argumentacją? Nie chcę, żebyś podejrzewał mnie o jakiekolwiek osobiste intencje.
Allen z trudem rozwarł zaciśnięte szczęki.
- Chyba tak - rzekł wreszcie. - Więc... jak się do tego zabierzemy?
- Mam pewien pomysł - oświadczył dowódca, spoglądając po twarzach zgromadzonych. - Jensen, znajdź Regera i weź od niego dwie furgonetki. Ty, Colvin i Alamzad zajmijcie się ich wzmocnieniem, szczególnie z przodu. Hawking, czy Reger, zgodnie z obietnicą, dał nam antidotum na środek paraliżujący zawarty w strzałkach?
Zapytany przytaknął.
- Dostarczył wczoraj wieczorem. Otrzymaliśmy od niego także samą substancję paraliżującą. Konstrukcja bomby zajmie mi kilka godzin. W południe powinienem być gotów. Miny z zaczepami i specjalne nunczaku już gotowe.
- Dobrze - pochwalił Lathe. - Zatem zajmij się resztą.
- Bomba? - Caine zmarszczył brwi. - Co za bomba? I do czego nam potrzebne miny oraz jakaś specjalna broń?
- Później ci wyjaśnię. Mordecai, weźmiesz ze sobą do miasta Caine’a i Braune’a. Pokryjecie furgonetki substancją chroniącą przed wysokimi temperaturami. Reger powie wam, gdzie można ją dostać. W tym czasie ja ze Skylerem opracuję detale dotyczące ataku i zabezpieczenia przed niespodziewanymi wypadkami. Do współpracy weźmiemy Pittmana.
- Mnie? - zapytał uczeń wyraźnie zaskoczony. - Dlaczego akurat mnie?
- Bo tylko ty nam zostałeś - wyjaśnił spokojnie dowódca. - Poza tym będziesz prowadził jedną z furgonetek, a chcę wiedzieć, co zdołasz zrobić za jej pomocą.
Pittman wyprostował się dumnie.
- Wszystko, do czego tylko może posłużyć samochód - oświadczył.
- Świetnie. - Lathe popatrzył na podwładnych. - A więc do roboty. Nie wiemy, czy „Torch” organizował dla swoich członków choćby podstawowy trening psychologiczny, ale wątpię, żeby Anne wytrzymała dłużej niż kilka godzin. Jeśli mamy ją odbić, musimy zrobić to dziś wieczorem.
* * *
Cele i pomieszczenia do przesłuchań zajmowały większą część piątego piętra siedziby sił bezpieczeństwa. Oprócz nich znajdował się tam bowiem tylko szereg pokoi biurowych wzdłuż północnej ściany. Galway wjechał z trzeciego piętra jedyną istniejącą drogą i ruszył korytarzem. Po plecach przebiegły mu zimne dreszcze. Choć było to zapewne najbezpieczniejsze miejsce w Athenie, nie mógł uwolnić się od skojarzenia, że tutejsze sale przesłuchań są niemal takie same jak w Millaire na Argencie.
A tam, przebywając w jednej z nich, omal nie stracił życia.
W dwóch celach, położonych na końcu korytarza, paliło się światło, lecz tylko przed jednymi drzwiami stali strażnicy. Prefekt nie widział w tym nic dziwnego, ponieważ już kilka godzin wcześniej uznano, iż dziewczyny jeżdżące ciężarówką nie stanowią żadnego zagrożenia i tylko z uwagi na wyraźny rozkaz generała wciąż je przesłuchiwano. Galway skrzywił się z niesmakiem, lecz miał na głowie znacznie pilniejsze sprawy, niż krytykowanie traktowania przez Quinna niewinnych cywilów.
- Generał jest w środku? - zapytał wartowników, kiedy ci zasalutowali na jego widok.
- Tak - odpowiedział jeden. - Ale chyba już nie zostanie długo. Przesłuchujący nie lubią, kiedy ktoś trzeci obserwuje ich pracę. Czasami to rozprasza więźnia.
Prefekt wyobraził sobie Quinna wyproszonego z sali przez podwładnych i choć ta wizja sprawiła mu pewną satysfakcję, uznał ją za nierealną.
- Zameldujcie, że pragnę się z nim zobaczyć natychmiast jak skończy - polecił. - Będę w pokoju na końcu korytarza.
- Rozkaz.
Z dobiegających głosów wynikało, że Quinn wyszedł jakieś trzy minuty później, ale upłynęło niemal dziesięć, zanim zdecydował się przyjść do Galwaya.
- Chciał się pan ze mną widzieć? - powiedział, nie siadając nawet.
Prefekt kiwnął głową.
- Jak idzie przesłuchanie?
Twarz generała zachmurzyła się mocno.
- Z oporami. Schwytana wykazuje wysoki poziom tolerancji na nasze metody. Oficerowie uważają, że dzięki treningowi. Ale to tylko kwestia czasu. Mam nadzieję, że nie ściągał mnie pan do siebie wyłącznie, żeby zapytać o rezultaty śledztwa.
- Ależ skąd - zaprotestował Plinrianin.
Przysunął stojący na stole telefon, sięgnął do kieszeni po kasetę i wsunął ją do czytnika. - Prosiłem pana o przybycie, by ostrzec, że czas, jakim dysponuje pan na złamanie tej dziewczyny, nie jest nie ograniczony.
- Co to znaczy, do diabła? - warknął Quinn.
- Oto zapis rozmowy telefonicznej, przeprowadzonej przeze mnie piętnaście minut temu. - Galway nacisnął odpowiedni przycisk. Z głośnika rozległ się jego głos.
„Mówi Galway, Co się dzieje, Postern?”
Postern: „Niech pan posłucha, mam tylko kilka minut. Lathe i inni blackcollarowie planują...”
Galway: „Jeśli chodzi o Lathe’a, dlaczego przed opuszczeniem Plinry nie powiedziałeś mi, że tu będzie?”
Postern: „Bo nie wiedziałem o tym, dlatego. Niech mi pan da wreszcie dojść do słowa. Lathe planuje dziś wieczorem odbić tę dziewczynę z «Torcha» - Anne Silcox”.
Generał namacał krzesło i podsunął je sobie. Usiadł obok prefekta, z miną mogącą równie dobrze świadczyć o wzburzeniu, jak i koncentracji. Zapewne zaś stanowiła mieszankę obu tych nastrojów.
Galway: „To niedorzeczne. Athena jest zbyt dobrze chroniona, żeby udało im się do niej dostać, nie mówiąc już o wtargnięciu do budynku sił bezpieczeństwa”.
Postern: „Być może. Ale Lathe zamierza próbować... a na pańskim miejscu nie byłbym taki pewny, że blackcollarowie nie zdołają się wedrzeć. Znam tylko fragmenty planu, ale wiem, że członkowie oddziału są przekonam o możliwości osiągnięcia sukcesu”.
Galway: „W porządku, uspokój się. Co dokładnie słyszałeś?”
Postern: „Tylko to, że Lathe zabezpiecza dwie furgonetki przed skutkami ognia laserów i wzmacnia ich konstrukcje. Tłumaczył mi też, jak przy dużej szybkości kontrolować wóz będący w poślizgu. Wydaje mi się, że zamierza sforsować ogrodzenie przy strażnicy. Zakłada, że lasery są zaprogramowane na przerwanie ognia, gdy tylko wasi ludzie znajdą się w polu rażenia”.
- Myli się co do tego - mruknął Quinn. - Jakikolwiek pojazd próbujący na siłę przebić się przez bramę...
Galway: „Nawet jeśli dzięki temu wedrze się do Atheny...”
Postern: „Niech się pan ze mną nie sprzecza... To nie mój pomysł. Skoro uważa pan plan za nierealny, proszę siedzieć spokojnie i przyglądać się temu, co robi”.
Galway: „Dobrze, dobrze, bez nerwów. Możesz mi powiedzieć, gdzie się ukrywacie?”
Postern: „Raczej nie... Jeżdżę zawsze w zamkniętej furgonetce, więc nie znam dokładnego położenia. A poza tym, jeśli zechcecie zlikwidować naszą kryjówkę, ja też mogę zginąć”.
Galway: „Nie sądzisz chyba, że masz do czynienia z głupcami. Wiesz coś na temat trasy, jaką Lathe chce się zbliżyć do Atheny?”.
Postern: „Jedynie tyle, że do muru podjedziemy New Hampden Avenue. Muszę już kończyć”.
Galway: ,powiedz mi jeszcze tylko, ilu was jest”.
Postern: „Widziałem wyłącznie czterech: Skylera, Mordecaia, Hawkinga i Jensena. Ale, do diabła, znam Lathe’a. Może mieć cały oddział czający się gdzieś w ukryciu”.
Galway: „No cóż, nie wydaje mi się to możliwe... Dysponował tylko dwoma lądownikami. Powiedziałeś: dwie furgonetki?”
Postern: „Tak. Jedna czerwono-brązowa, druga ciemnożółta. I, na miłość Boską, myślcie podczas działania... Ja będę prowadził jeden z tych samochodów”.
Galway: Spokojnie, chłopcze. Postaramy się wziąć was wszystkich żywcem. I jeszcze jedno... Wiesz już, jaki jest cel waszej misji?”
Postern: „Caine wspominał o konieczności dotarcia do wnętrza góry Aegis. Ale czy można mu wierzyć? Jensen wychodził ze sklepu... Muszę się rozłączyć”.
Nagranie dobiegło końca. Quinn odetchnął głęboko, a wcześniejsze rozdrażnienie zniknęło bez śladu.
- Do cholery - odezwał się nadspodziewanie miękko. - Do cholery... Robił pan jakąś analizę tego materiału?
Galway potwierdził ruchem głowy.
- Pobieżną... ale w laboratorium zajęli się nim dokładniej. Postern telefonował z budki w północno-zachodniej części miasta. Zdecydowałem nie wysyłać tam ludzi i chyba dobrze zrobiłem. Jensen na pewno by ich zauważył, a nie sądzę, żeby schwytanie tylko jego uzasadniało opłacalność spalenia łącznika.
Quinn wzruszył ramionami, lecz nie zaoponował.
- Psychologiczne widmo głosu?
- Chłopak jest przygnębiony i zdenerwowany... To słychać nawet bez żadnych analiz. Skłamał mówiąc, że nie wie, gdzie się ukrywają. Reszta wygląda mi na prawdę.
- Albo przynajmniej on nabrał przekonania, że to prawda - rzekł generał, marszcząc brwi. - Niedorzeczne. Zupełnie niedorzeczne. Lathe nie ma szans, aby się tu dostać.
- Wyrwał się z pułapki na ulicy Rialto - przypomniał prefekt, zdając sobie sprawę, po jak cienkiej linii kroczy.
Gdyby zbyt mocno nacisnął Quinna, ten, choćby na złość, mógł odmówić podjęcia jakichkolwiek działań. A wtedy na własnej skórze przekonaliby się, co naprawdę zamierza Lathe.
- Zapewne czytał pan moje raporty dotyczące ich działań na Plinry i Argencie...
- Owszem, niech pan już tego kolejny raz nie powtarza -warknął Quinn. - Ponadto, jeżeli pozwolimy, żeby blackcollarowie zginęli forsując bramę, nigdy nie dowiemy się, czego, u licha, chcieli szukać w fortyfikacjach góry Aegis... Jeśli oczywiście Postern nie kłamał, mówiąc o zamiarach Caine’a. Chyba że Ryqrilowie zdecydują, iż należy pozwolić tej bandzie popełnić samobójstwo.
- Jeśli o to chodzi - rzekł Galway, nie zwracając uwagi na sarkastyczny ton rozmówcy - Ryqrilowie już się zgodzili, ale jedynie na schwytanie blackcollarów. Wydaje mi się, że muszą mieć podsłuch pańskiego systemu łączności.
Quinn posłał mu nieprzyjazne spojrzenie, lecz pomimo to Galway trochę mu współczuł. Praca w siłach bezpieczeństwa była wystarczająco trudna i niewdzięczna nawet bez ciągłej inwigilacji ze strony ich mocodawców reprezentujących inną rasę.
- No cóż, przynajmniej zdecydowali się skończyć tę głupią grę z Posternem - rzucił generał. - Już teraz rozkażę oddziałom rozlokować się wzdłuż New Hampden i przygotować tam zasadzkę. Ciekawe, jak ci bandyci poradzą sobie tym razem. Pan także może być w okolicach muru, na wszelki wypadek, żeby szybko ich zidentyfikować.
I żeby było na kogo zwalić choć część winy za niepowodzenie, dopowiedział w myślach prefekt, idąc już korytarzem w stronę windy. Ale właściwie czym się przejmować? W tej akcji to siły bezpieczeństwa wykorzystają element zaskoczenia... i Lathe przegra.
Bez wątpienia.
* * *
- Jakie rezultaty? - Lathe spojrzał na Skylera, kiedy ten wszedł do pokoju i cicho zamknął za sobą drzwi.
- Niezłe, ma jeden. Wspaniały laser dużej mocy. Po przyłączeniu do niego modulatora możemy przesłać czyściusieńki sygnał na statek. Oczywiście jeśli ten wciąż tkwi na wyznaczonej pozycji.
- Na pewno tam jest - zapewnił dowódca. - Świetnie... To oznacza, że nie będziemy musieli korzystać z lasera broniącego siedziby kolabów. O jedno zmartwienie mniej. Chyba nie powinniśmy mieć żadnych problemów z dostępem do lasera Regera?
- Zależy. Przy okazji możemy przysporzyć kłopotów Regerowi i jego ludziom - odpowiedział Skyler. - Zakładając, że wciąż jest naszym sprzymierzeńcem, nie wydaje mi się, żeby na tym etapie warto było zrywać z nim dobre stosunki.
- Innymi słowy uważasz, że lepiej zapytać o pozwolenie na skorzystanie z jego sprzętu? Masz rację. Ale zapewne Reger zażąda zapłaty.
- Dlaczego? Przecież sam go nie używa... Aha, chodzi ci o to, że jeśli kolabowie namierzą sygnał, skonfiskują laser, a przy okazji zaczną coś podejrzewać.
- Nie jest to zbyt poważne zagrożenie, ale Reger ma podstawy, aby się targować. Cóż, muszę zatem z nim porozmawiać. Chyba wiem, jak go zmiękczyć.
- I oczywiście nie chcesz o tym mówić.
- Jeszcze nie. Co prawda wszędzie są tu wygniatacze, ale znasz mnie przecież.
- Aż za dobrze - przyznał potężny blackcollar i zawahał się na moment. - Lathe... Jeśli będziemy dysponowali tym laserem, nagle traci aktualność jeden z głównych powodów wyprawy do Atheny. Nadal sądzisz, że warto się tam pchać? Istnieje duże ryzyko zepsucia wszystkiego, a rodzi się pytanie, czy ewentualne korzyści warte są tego ryzyka.
- Jeśli myślisz o Anne Silcox, to racja. Ale nie ma innego sposobu, żeby skłonić Bernharda do pomocy.
- A jeśli nawet on nie zdoła wprowadzić nas do środka?
Lathe wzruszył ramionami.
- Wówczas przegramy. To jasne jak słońce. Ale jestem przeświadczony, że może się nam udać.
- Obyś się nie mylił. Jeśli chodzi o tę sprawę, a także o całą resztę. Kiedy patrzę, jak kręcimy się w kółko, a Haven i Greene realizują ten bzdurny plan „Christmas”, odnoszę wrażenie, że zajmujemy się nie tym, czym powinniśmy. Dowódca uśmiechnął się lekko.
- Przestań, Skyler. Czy kiedykolwiek cię zawiodłem?
- Nie... To właśnie mnie martwi. Jak dotąd wygrałeś wszystko, za wyjątkiem tej cholernej wojny. Wreszcie jednak coś musi ci się nie udać.
- I kto to mówi? Uspokój się. Postawię ci wino z piwnicy naszego gospodarza. Może w ten sposób cię przekonam. A wtedy pełen wiary w sukces pójdziesz porozmawiać z drużyną Caine’a, podczas gdy ja załatwię z Regerem sprawę lasera.
Słońce wisiało już nisko na niebie, kiedy dwie furgonetki opuściły ufortyfikowaną rezydencję Regera. Skierowały się na północ zaciszną aleją, przecięły prowadzącą na wschód autostradę i wreszcie skręciły na południe, ku centrum Denver. Siedząc na podłodze w tyle pierwszego wozu, Caine niecierpliwie pocierał dłonią nunczaku i procę, bezskutecznie usiłując odzyskać pewność siebie. Colvin i Alamzad, zajmujący miejsca naprzeciw niego, także zapewne byli podenerwowani. Mordecai zaś jak zwykle zachowywał niewzruszony spokój. Widać znał więcej szczegółów planu Lathe’a niż dwaj koledzy.
Zwilżywszy wargi już chyba po raz tysięczny, Allen zsunął rękawice i palcami przetarł powieki.
- Załóż gogle - odezwał się cicho Mordecai z przedniego siedzenia - i rękawice. Znajdujemy się w strefie bojowej.
- Tak jest - odpowiedział adept posłusznie, zastanawiając się, w jaki sposób, u licha, blackcollarowie nauczyli się widzieć to, co dzieje się za ich plecami.
Pittman, siedzący za kierownicą, niespokojnie poruszył się w fotelu.
- To już New Hampdon - powiedział do Mordecaia. -Skręcić w nią, czy zjechać na pobocze i poczekać na resztę?
- Skręć. Do bramy pozostał jeszcze z kilometr. Lathe zdąży nas dogonić.
- Dobra.
Gdy samochód łagodnie pokonał zakręt, Caine uniósł się nieco, żeby wyjrzeć przez przednią szybę. Najbardziej denerwował się wtedy, kiedy nadciągało niebezpieczeństwo, a nie mógł zobaczyć, co się wokół dzieje. Alamzad odchrząknął głośno.
- Zakładając, że uda się nam sforsować mur, unikając trafienia laserem, czy wiemy dokładnie, gdzie kolabowie ukrywają Silcox?
- W kwaterze sił bezpieczeństwa - odpowiedział z przekonaniem Mordecai. - Nie ma co się martwić... Bez trudu znajdziemy ten obiekt.
- Jasne, łatwo go rozpoznamy, ponieważ pod nim zgromadzą się wszystkie oddziały wroga - zakpił Colvin.
- A jednocześnie będzie miał na dachu lądowisko - zauważył Mordecai. - Takich budynków jest tylko kilka, nawet w Athenie...
Urwał, kiedy włączyły się sygnalizatory: „Patrolowce z obu stron, zawieszenie operacji”.
Blackcollar zaklął pod nosem.
- Skręcaj w prawo, Pittman - rozkazał. - Jedziemy na północ...
Nagle wokół wozu wybuchła oślepiająca jasność.
Pojazd zatrzymał się tak gwałtownie, że Caine i dwaj jego towarzysze wpadli na oparcia przednich siedzeń. W pierwszej chwili Caine myślał, że otrzymali bezpośrednie trafienie najcięższym laserem, lecz kiedy rozejrzał się, stwierdził, że blacha nie została stopiona, a temperatura wewnątrz wzrosła tylko nieznacznie.
- Co...?
- Trafienia w silnik i opony - rzucił Mordecai. Blackcollar oswobodziwszy się z pasów, szarpnął pokrzywione od gorąca drzwi. - Wszyscy z wozu... Na zewnątrz mamy większe szansę.
Allen rzucił się ku tylnym drzwiom furgonetki, naparł na klamkę i jednym ruchem otworzył je na oścież. Wyskoczył, sięgając po shurikeny... i zamarł w bezruchu.
Po obu stronach ulicy, za barykadą z szybko tężejącej pianki, znajdowało się co najmniej pięćdziesięciu agentów sił bezpieczeństwa, a każdy z wymierzonym w nich laserem. Furgonetka Lathe’a z piskiem opon zahamowała w odległości kilku metrów. Dalej Allen dostrzegł barierę tworzoną w poprzek ulicy, blokującą drogę odwrotu. Odruchowo cisnął shuriken, lecz w ustach czuł już smak klęski. Gra dobiegła końca, bo z ilości sił zaangażowanych przeciwko nim wynikało, iż akcja została świetnie przygotowana. A wiec Reger zdradził.
- Nie macie szans ucieczki - rozległ się wzmocniony głos, którego pochodzenia nie dało się ustalić z uwagi na wielokrotne odbicia dźwięków od okolicznych budynków. - Lathe, mówi generał Quinn. Podnieś ręce i poddaj się, albo spalimy was tam, gdzie stoicie. Popatrzcie w górę, jeśli nie wierzycie, że jesteśmy w stanie to zrobić.
Caine ukradkiem zerknął w niebo. Jakieś sto metrów nad ulicą kołysała się długa jednostka z kształtu przypominająca rekina. Przy wylotach silników wyraźnie widać było lufy laserów, z których właśnie ustrzelono ich furgonetkę... a teraz bez trudu można by zrealizować groźby Quinna.
W takich okolicznościach wszelkie umiejętności blackcollarów były zupełnie nieprzydatne. Colvin i Alamzad czaili się w furgonetce, czekając, co zrobi dowódca.
A przecież nie mógł wykonać żadnego ruchu. Jakiekolwiek próby obrony lub ucieczki oznaczały natychmiastową śmierć.
Pierwsze dowodzenie... i od razu klęska. Za jego plecami rozległ się cichy szept Mordecaia:
- Rób, jak on każe, Caine. Ale nie trać nadziei.
Z trudem przełykając ślinę, Allen położył dłonie na głowie.
Dowódca akcji nie był głupcem. Ludzie za barykadami oraz piloci wiszącej w górze maszyny nie wykonali żadnego ruchu, dopóki cała dziesiątka jeńców nie znalazła się na otwartej przestrzeni. Dopiero wtedy grupa sił bezpieczeństwa ruszyła naprzód, mając pomiędzy sobą kilku żołnierzy niosących ciężkie kajdany magnetyczne. Ich widok spowodował, że Caine’owi zacisnęło się gardło na wspomnienie związanych z nimi przejść i bolesnej świadomości, że tym razem historia cudownego ocalenia się nie powtórzy.
Niewielki oddział podszedł na tyle blisko, iż dało się rozpoznać twarze... i nagle Allen zupełnie zapomniał o tym, co ich czeka.
- Galway! - wyjąkał zaskoczony.
- Caine. - Prefekt poważnie skinął głową.
Jego wzrok omiótł postacie przybyszów z Plinry i zatrzymał się na dowódcy. W tym momencie jeden z towarzyszących mu mężczyzn stanął naprzeciw blackcollara.
- Dowódco Lathe, jestem generał Quinn - oświadczył tonem pełnym ponurej satysfakcji. -Pragnę poinformować, że porozumienie zawarte między generałem Lepkowskim i Ryqrilami przestało obowiązywać, przynajmniej jeśli chodzi o pana i pańskich ludzi. Prowadzicie otwartą walkę przeciw imperium Ryqrilów i legalnemu rządowi, więc zostanie pan uwięziony, a następnie odpowiednio ukarany za swoje wywrotowe działania...
- Proszę sobie darować ten oficjalny ton, generale - uciął Lathe.
Głos Plinrianina brzmiał spokojnie, lecz wyczuwało się w nim wprost stalową twardość.
Widocznie te słowa zbiły nieco Quinna z tropu, ponieważ na moment z jego twarzy zniknął wyraz triumfu. Szybko jednak wróciła na nią buta.
- Widzę, że zuchwałość jest częścią arsenału blackcollarów. Proponuję, aby zaniechał pan prób wywarcia na mnie wrażenia swoim stoicyzmem. Od tej chwili ja będę tym, który zadecyduje o waszym losie, a muszę powiedzieć, że zawsze szczególną satysfakcję sprawiało mi łamanie ludzi, przekonanych, iż zniosą wszystko.
- Nie - rzekł spokojnie Mordecai. - Myli się pan.
Oczy zgromadzonych zwróciły się w stronę drobnego komandosa.
- Mylę się? - zapytał niecierpliwie Quinn.
- Tak, w tym, że może pan decydować o naszym losie - wyjaśnił beznamiętnie, ale w brzmieniu głosu Mordecaia było coś, co sprawiło, że Caine’owi po plecach przebiegły ciarki. - Ma pan tylko tyle władzy, ile my panu dajemy. A ja postanowiłem, że ode mnie nie dostanie pan nic.
Generał gwałtownie złapał powietrze, nagle zdając sobie sprawę, w czym rzecz.
- Straż! - zawołał.
Za późno. Ręka Mordecaia uniosła się błyskawicznie i Allen ujrzał błysk światła odbijający się od metalu... A kiedy agenci rzucili się do przodu, blackcollar runął na ziemię.
- Zespół medyczny! - krzyknął Quinn w stronę barykady, po czym zwrócił się do żołnierzy: - A wy natychmiast zakujcie ich w kajdany. To tylko sztuczka.
Caine napiął mięśnie, kątem oka obserwując Lathe’a w oczekiwaniu na sygnał do ataku. Ale zanim potężne kajdany zamknęły się na jego nadgarstkach, rozkaz taki nie został wydany. Dowódca zdawał się zaszokowany tym, co zrobił Mordecai... i do Allena powoli dotarło, że w rzeczywistości nie był to podstęp.
- No i co? - zapytał niecierpliwie generał, kiedy lekarz pochylił się nad nieruchomym blackcollarem.
- Szok paraliżowy - stwierdził doktor, sięgając po strzykawkę. - Niech ktoś mu uwolni ręce... Muszę zrobić zastrzyk.
- Jest pan pewien, że nie udaje? - upewnił się Galway, kiedy jeden z agentów zaczął rozpinać okowy.
- Nie. - Lekarz czekał, aż żołnierz upora się z zatrzaskiem. - Tak, zsuń je całkiem. Dziękuję. - Zdjąwszy Mordecaiowi rękawicę, zrobił mu zastrzyk w nadgarstek. - Natychmiast musimy go przewieźć do szpitala, generale. Chwilowo panuję nad sytuacją, ale to nie potrwa długo. Przyjął dużą dawkę środka paraliżującego.
- Więc trzeba przeciwdziałać - warknął Quinn. - Podajcie antidotum.
- Ale nie ma możliwości stwierdzenia, jaką substancję zastosował - wyjaśnił cierpliwie lekarz. - Wszystkie antidota działają jak trucizny, jeśli neutralizowany przez nie środek nie znajduje się już w organizmie. Wstrzykniecie niewłaściwego specyfiku spowoduje natychmiastową śmierć.
Generał skrzywił się, lecz wreszcie kiwnął głową.
- W porządku. Ściągnijcie ambulans. Niech mnie wszyscy diabli, jeśli w takim stanie mógłby uciec. - Odwrócił się do reszty więźniów. - Podejdźcie bliżej do barykady i czekajcie na transport.
- Chwileczkę - powiedział z wahaniem Pittman, po czym ruszył do grupy otaczającej Mordecaia. Żołnierze rozstąpili się przed nim...
I dopiero wówczas Allen, ku swemu ogromnemu zaskoczeniu, dostrzegł, że podwładny ma wolne ręce.
- Pittman? - wyjąkał. - Co to...?
- Przykro mi, Caine - rzekł chłopak cicho, spuszczając wzrok. - Prefekcie Galway, Mordecai ma przy sobie kasetę, która zapewne pana zainteresuje.
- Pittman! - wykrzyknął Colvin. - Ty parszywy zdrajco! Dlaczego...?
- Bo nie dali mi wyboru! - warknął chłopak przez ramię, pochylając się nad ciałem blackcollara. - Żadnego. Nie przeklinajcie mnie, tylko Ryqrilów, oni mi to zrobili.
Wsunął dłoń pod koszulę skrywającą dermopancerz Mordecaia i wyjął stamtąd kasetę.
- Tak, poślę ich do wszystkich diabłów - krzyknął Colvin, dając krok do przodu, zanim zatrzymał go stojący obok strażnik. - Ile pieniędzy ci zaproponowali, że nie potrafiłeś odmówić?
- Zamknij się! - wrzasnął Pittman, doskakując do towarzysza z ręką uniesioną do ciosu.
W tym momencie między adeptami stanął Galway i spokojnie odebrał Pittmanowi kasetę.
- Uspokój się - rzekł, a Caine, nawet tak otępiały i wciąż roztrzęsiony, wyczuł w głosie prefekta coś jakby nutkę żalu. -To już koniec. To już naprawdę koniec.
- Tylko na jakiś czas - odezwał się Lathe. Jego głos był jak zwykle spokojny, ale w oczach czaiła się żądza zabijania. - Przyjdzie jeszcze moment, że się policzymy. Przyrzekam ci, Galway.
Jakiś ruch w górze zwrócił uwagę Allena: to nadleciał powietrzny ambulans. Wylądował niedaleko Mordecaia. Sanitariusz otworzył tylne drzwi i pospiesznie wytoczył nosze.
- Wy trzej - Quinn wskazał najbliżej znajdujących się agentów - wsiadać z rannym.
- Ale wtedy zabraknie miejsca dla mnie - zaprotestował lekarz.
- Przecież powiedział pan, że na razie nic nie można dla niego zrobić. A więc proszę zająć miejsce z przodu. I tak dolecicie w ciągu pięciu minut.
Doktor nie krył niezadowolenia, ale wiedział, że nie ma sensu się spierać. Posłusznie usadowił się więc przy pilocie, podczas gdy sanitariusz i wskazani agenci stłoczyli się w tylnej części pojazdu. Ambulans wzleciał w ciemne już niebo, a Quinn ponownie skupił uwagę na reszcie jeńców.
- Myślę, że już żaden z was nie będzie na tyle głupi, żeby próbować czegoś tak dramatycznego i jednocześnie bezsensownego.
- Proszę się nie obawiać - odpowiedział Lathe, wciąż spokojnym tonem. - Nikt z nas nie zamierza umierać przed panem.
- Jestem tego pewien. Poruczniku, proszę ściągnąć transport i powiadomić wydział przesłuchań. Niech oficerowie śledczy przygotują się do nowej roboty.
Na wpół otępiały Caine nie stawiał najmniejszego oporu, gdy prowadzono go w pobliże barykady. Pittman zdrajcą... Mordecai o włos od śmierci... i Lathe schwytany. Nie wiedział, co go spotka, lecz właściwie w owej chwili było mu to obojętne.
Jego świat został zrujnowany w takim stopniu, że już nie dawało się go naprawić.
Interesujące, ale jednocześnie nieprzyjemne. Każdy ruch ambulansu powodował w blackcollarze obawę, iż może zsunąć się z noszy, chociaż wiedział, że został do nich przytroczony. Ponad głową paliło się światło, na szczęście przytłumione, ponieważ patrzenie w jasny blask wywołałoby ból, zważywszy, iż ranny nie mógł zamknąć oczu. Dobrze by było zerknąć na miasto w dole, lecz głowa pozostawała zupełnie nieruchoma. Mordecai miał możliwość jedynie kątem oka obserwować w bocznej szybie odbicie wnętrza pomieszczenia.
Nic nie stało za to na przeszkodzie, by słuchał, więc starał się zapamiętać wszystko, o czym obok niego mówiono.
- Poszło jak z płatka, co nie? - stwierdził jeden z konwojentów. - Blackcollarowie, kiedy ich odpowiednio osaczyć, nie są wcale tacy groźni.
- Tak jak wszyscy partyzanci - zauważył inny. - To trudny przeciwnik pomimo niewielkiej liczby, ale tylko dopóki nie przyprze się go do muru.
- No cóż, na waszym miejscu nie byłbym taki pewny siebie - odezwał się sanitariusz. - Widziałem ludzi, których przywieziono po walce na ulicy Rialto.
- Uważaj, co mówisz - warknął pierwszy agent.
- Przecież was wykiwali - nie ustępował sanitariusz. - Zostaliście załatwieni na dobre właśnie przez blackcollarów.
- Tak, ale wtedy mogli się ruszać - stwierdził któryś i Mordecai poczuł mocne pchnięcie w pierś. - Ten nie...
- Hej, co to jest? - przerwał trzeci z konwojentów.
Sięgnął pod koszulę komandosa i wyjął stamtąd mały, płaski dysk.
- Na pewno go przeszukaliście?
- Jasne. Wszystkie jego rzeczy są w tamtej torbie. Jak mogliśmy pominąć coś tak...
Nagle z sykiem gazu pod ciśnieniem niewinnie wyglądająca mina zamieniła się w chmurę strzałek.
Ostry ból przeszył policzki Mordecaia, powodując, iż blackcollar odruchowo napiął mięśnie... i uświadomił sobie, że było to możliwe po raz pierwszy od momentu, gdy do organizmu dostała się substancja paraliżująca. Poczuł mrowienie w całym ciele. Obok niego, po fali krzyków i jęków, nagle zapadła cisza. Trzęsącymi się jeszcze rękoma zdołał rozpiąć przytrzymujące go pasy. Odetchnął głęboko, usiadł i popatrzył wkoło.
Czterej mężczyźni w nienaturalnych pozach wpółleżeli na fotelikach, a ich twarze wyrażały przerażenie bądź zdziwienie, w zależności od tego, czy przed śmiercią zdążyli pojąć, co nastąpiło, czy też nie. Mordecaiowi najbardziej zrozumiały wydał się wyraz wściekłości u jednego z agentów. Antidotum na środek paraliżujący świadomie zostało stworzone jako substancja sama w sobie śmiertelna. Miało to na celu uniemożliwienie ewentualnym ofiarom zaaplikowania go sobie przed otrzymaniem trafienia strzałką. Pomysłodawcy nie przewidzieli jednak, że właściwość tę da się obrócić przeciwko nim samym.
Drżenie mięśni ustępowało, podobnie jak ból policzków. Blackcollar sięgnął do przełącznika świateł i wyłączył je, po czym wyjrzał przez okno, starając się ustalić dokładne położenie. Lecieli nad Atheną, a zmiana ciśnienia podpowiedziała mu, że zaczynają zmniejszać wysokość. Pozostało jeszcze zaledwie kilka minut. Przyciskając twarz do szyby, rozglądał się w poszukiwaniu lądowisk na dachach budynków. Z całą pewnością musiały być na szpitalu oraz siedzibie sił bezpieczeństwa.
Tam... tam... i tam. Naliczył trzy. Jedno znajdowało się prosto przed nimi, a więc niewątpliwie szpital. Przyjrzał się pozostałym dwóm gmachom, chcąc dociec, który z nich należy do sił bezpieczeństwa. Chyba ten o bardziej surowej architekturze, dziewięciopiętrowy, uznał wreszcie. Wyższy, zdobniejszy to zapewne siedziba rządu. Kuszący cel dla jednej z jego min, a może nawet wart poświecenia większej uwagi, gdyby tylko udało się wygospodarować nieco czasu. Zapamiętawszy położenie obu budowli, poruszając się w ciemności, wybrał martwego agenta mniej więcej swego wzrostu oraz wagi, po czym zaczął zdejmować z niego mundur.
Ambulans siadał właśnie na dachu szpitala i jeszcze zanim na dobre dotknął lądowiska, lekarz wyskoczył i biegł w stronę części przeznaczonej do transportu chorych. Mordecai otworzył drzwi, a kiedy doktor znalazł się przy nich, blackcollar trzymał już nosze z jednej strony.
- Niech pan weźmie z tamtej - powiedział.
Lekarz wszedł do pomieszczenia i... Mordecai wymierzył mu precyzyjny cios w żołądek, dodatkowo popychając mężczyznę w głąb. Jednocześnie zwrócił uwagę na czterech sanitariuszy, którzy nagle wyłonili się z nadbudówki usytuowanej obok lądowiska, ciągnąc za sobą nosze na kółkach. Łatwi do wyeliminowania, ale ktoś mógł ich obserwować i zbyt wcześnie wszcząć alarm. Przez głowę przebiegło mu, że Lathe osobiście powinien zająć się realizacją tej części planu. Dowódca był znacznie lepszy w błyskawicznym wymyślaniu jakiegoś podstępu.
- Pospieszcie się! - krzyknął w stronę sanitariuszy, do połowy wyciągając leżankę. - Potrzeba więcej noszy.
- Co, u licha? - wysapał jeden z nich, widząc w kabinie kilka nieruchomych ciał. - Powiedziano nam, że przytransportujecie tylko jednego pacjenta.
- Więc źle was poinformowano - rzucił przez zęby blackcollar. - Dalej... Na co czekacie?
Trzech odeszło po brakujący sprzęt, a czwarty wraz z komandosem załadował rozebranego, owiniętego w koc agenta i odjechał. Lekarz zaczął tymczasem przychodzić do siebie i Mordecai wykorzystał chwilę samotności, żeby unieszkodliwić go, tym razem na dłużej. Właśnie się z tym uporał, kiedy pilot, zakończywszy procedurę lądowania, wyszedł z kabiny.
- A to co takiego? - zapytał zaskoczony, zaglądając do tylnego przedziału.
- Miał bombę gazową -wyjaśnił Mordecai, udając zdenerwowanie. - Tylko ja zdążyłem na czas sięgnąć po tlen.
Pilot syknął i cofnął się od drzwi.
- Cholera - mruknął. - Jaki gaz? Hej, ty jesteś...
Jak na sprężynie blackcollar wyskoczył, tuż ponad uchem trafiając mężczyznę kopnięciem z obrotu. Pilot osunął się na ziemię, nie zdoławszy wydać z siebie żadnego głosu. Mordecai był zajęty wciąganiem nieprzytomnego do ambulansu, kiedy za plecami otworzyły się drzwi prowadzące na dach.
- Hej, ty! - rozległ się głos. - Co to...
Komandos już dawno temu się nauczył, że w większości wypadków ludzie, którzy mówią, nie są przygotowani do odparcia ataku. Rzucił się więc na nadchodzących posługaczy, zanim zdążyli pojąć, o co właściwie chodzi. Pięć ciosów wystarczyło, żeby leżeli nieprzytomni.
Ostrożnie przyjrzał się oknom nadbudówki, czy ktoś przez nie nie wygląda. Nie dostrzegłszy tam nikogo, podbiegł do kabiny pilota, otworzył drzwiczki i zajrzał do środka. Na szczęście przyrządy pokładowe wyglądały dokładnie jak w maszynie, którą poprzedniego dnia oglądali z Lathe’em. Jeszcze raz zlustrował otoczenie, po czym wślizgnął się do kabiny i ostrożnie ujął stery.
Najpierw uruchomił silniki grawitacyjne, sprawdziwszy, czy są ustawione w neutralnym położeniu. Włączył autopilota i zaprogramował lot z dużą prędkością na wschód. Wyloty dysz pojaśniały i ambulans zaczął się unosić. Tymczasem Mordecai wydostał się na płozę, zatrzasnął drzwiczki i skacząc na dach budynku, stłukł jeszcze światło pozycyjne. Ciemna maszyna wzleciała wyżej i oddaliła w kierunku miasta.
Blackcollar wślizgnął się do nadbudówki, przeszedł do znajdującego się w głębi korytarza i zaczął szukać windy. Jego umysł już zaprzątała jednak myśl, że gdzieś tam na dole będzie musiał zdobyć samochód.
Transport zbliżał się akurat do kwatery sił bezpieczeństwa, kiedy nadeszła wiadomość o porwaniu ambulansu.
- Uprowadzony? - wrzasnął Galway. - Jak w ogóle do tego mogło dojść?
- Nie wiem, proszę pana - odpowiedział drugi pilot transportowca, bezradnie kręcąc głową. - W szpitalu mówią, że go nie odesłali, a nikt nie odpowiada na sygnały radiowe. Chwileczkę, podają kolejne szczegóły. Znaleźli nieprzytomnego pilota na szpitalnym lądowisku, generale. Stojący obok prefekta Quinn zaklął jak szewc.
- Niech piekło pochłonie tego cholernego lekarza. Poruczniku, czy ten ambulans nadal znajduje się w zasięgu lasera z Góry Zielonej?
- Nie, jest już daleko poza Atheną i leci na wschód, nad Denver.
- Dlaczego tak się pan wścieka na lekarza? - zapytał Galway.
- Czy to nie oczywiste? - prychnął Quinn. - W trakcie lotu do szpitala musiał wykonać odpowiednie badania i ustalić, co należy dać Mordecaiowi. A potem zaaplikował antidotum.
- Galway! - zawołał Pittman stojący w przeciwnym końcu kabiny. - Co się dzieje?
Prefekt odwrócił się w jego stronę.
- Wszystko wskazuje na to, że Mordecaiowi udało się uciec - wyjaśnił. - Porwał ambulans i leci gdzieś do Denver.
Oczy adepta rozszerzył strach, a usta przez chwilę poruszały się bezgłośnie.
- Och nie -jęknął wreszcie. - Do diabła. Galway, generale, musicie mnie chronić. Musicie. Zasłużyłem chyba na...
- Chronić cię przed czym? - przerwał Quinn. - Mordecai zniknie gdzieś w mieście i na pewno już tu nie wróci.
- To wcale nie takie pewne - stwierdził Pittman akurat w chwili, kiedy transportowiec siadał na lądowisku. - Mógł udać się po pomoc.
- Jaką znowu pomoc? - prychnął generał, marszcząc czoło. - Zbierze jakichś niedobitków? Z „Torcha”? Bo kogo innego?
Chłopak pokręcił głową.
- Nie wiem... ale Lathe był cholernie pewny siebie, kiedy mówił, że mnie jeszcze dopadną.
Quinn spojrzał na prefekta, unosząc brwi w niemym pytaniu.
- Pan zna tych gnojków, Galway. Z kim mogliby się sprzymierzyć?
- Proponuję najpierw zająć się ważniejszymi sprawami - zaprotestował Pittman. - Na przykład moim bezpieczeństwem. Chcę być w miejscu, gdzie Mordecai, jeśli wróci, nie dobierze się do mnie. Nie żartuję, Galway... Jesteście mi to winni.
Generał parsknął, nie starając się nawet ukryć odrazy.
- Widzę, że blackcollarowski trening nie wyrobił w tobie odwagi.
- Po prostu częściej niż wy widziałem Mordecaia w akcji - odciął się Pittman. - Czy jest tu jakieś naprawdę bezpieczne miejsce?
- Moglibyśmy zamknąć cię w celi - podsunął Quinn, wyglądając na zewnątrz.
Z bocznych drzwi transportowca wyprowadzano właśnie więźniów otoczonych strażnikami i generał patrzył uważnie, jak znikają za opancerzonym zejściem do budynku. Galway wstrzymał oddech, również obserwując tę scenę, lecz nic się nie zdarzyło.
- Nie... cela nie. - Pittman pokręcił głową. - A przynajmniej nie zamknięta. Chcę mieć szansę ucieczki, gdyby pojawiły się jakieś kłopoty.
- Co ty sobie, do diabła...
- A co pan powie na bunkier awaryjny, generale? - wtrącił prefekt. - Znajduje się trzy piętra pod ziemią i prowadzi do niego tylko jedno wejście, umożliwiające odparcie nawet skoncentrowanego ataku wroga.
- Chwileczkę, Galway - warknął Quinn, podchodząc do drzwi kabiny. - Dobrze pan wie, że ten bunkier to nie hotel.
- Jaka odległość dzieli bunkier od miejsca, gdzie będziecie przetrzymywali tamtych? - zapytał adept.
- Zamknij się, Postern - rzucił rozwścieczony generał. -Mam rozkaz współpracować z tobą, ale wcale nie musi mi się to podobać. A mówiąc między nami, zdrajcy twojego pokroju sprawiają, że zbiera mi się na wymioty. Słuchaj więc uważnie, bo nie zamierzam tego powtarzać: dasz mi choć jeden powód do złości, a pozwolę Lathe’owi spełnić groźby. Nie możesz przebywać w bunkrze, ale obok punktu dowodzenia jest mesa, gdzie pozwolę ci na razie zostać.
- Mnie także nie zależy na pańskim losie, Quinn, jeśli mam być szczery. Ale wiem wiele rzeczy na temat Lathe’a i jego ludzi. Posiadam informacje, na których na pewno zależy i wam, i Ryqrilom. A cała ta wiedza przepadnie wraz z moją śmiercią. Jeśli więc dopuści pan do mnie Mordecaia...
- W porządku... w porządku - rzucił generał pogardliwym tonem. - Zrobię wszystko, co sięda, żebyś tylko zszedł mi z oczu. Galway, proszę go zabrać do mesy i tam ukryć. Jeżeli natomiast nie ma pan innych planów na później, zajmiemy się więźniami.
Nie czekając na odpowiedź, otworzył drzwi i wysiadł z transportowca.
- Niech będzie - mruknął sarkastycznie prefekt. Nie ponosił przecież winy za wręcz histeryczne zachowanie adepta. - Chodź, Pittman.
- Na ile trudno jest wydostać się z poziomu, gdzie zamkniecie blackcollarów? - zapytał chłopak, kiedy wyszli na dach. -Nie chcę być nudny... ale po prostu widziałem ich w akcji.
- Więźniów ulokujemy na czwartym piętrze, a ciebie dwa poziomy pod ziemią - rzucił Galway, sam zaczynając już mieć dość Pittmana. - Do ich cel można się dostać tylko jedną windą, do której zresztą wejście jest na trzeciej kondygnacji. Reszta dźwigów znajduje się w zupełnie innych częściach budynku, a całe trzecie piętro to koszary. Spróbuj choć trochę zaufać Quinnowi. Naprawdę nie ma sposobu, żeby się stamtąd wydostać.
- W porządku - mruknął Pittman, sprawiając wrażenie, jakby wreszcie się opanował.
Resztę drogi przebyli bez słowa. Ten ich spokój, co dziwne, jakby pokrywał się z sytuacją panującą w budynku. Nawet podczas nocnej zmiany Galway nie widział tego miejsca tak cichego jak teraz. Pustka zaniepokoiła go poważnie, dopóki nie uświadomił sobie, że przecież praktycznie wszystkie oddziały pozostające pod rozkazami Quinna pilnowały więźniów lub nie wróciły jeszcze z Denver po zakończeniu operacji.
Weszli do mesy.
- Spiżarnia jest w głębi, a napoje znajdziesz w chłodziarce - wyjaśnił Galway. - Nie ma łóżka, ale wystarczy ci leżanka. Sala dowodzenia znajduje się za tymi drzwiami. Jednak trzymaj się od niej z daleka, jeśli nie chcesz znowu zdenerwować Quinna.
- Rozumiem - rzekł Pittman, wzdychając ciężko. - Zapewne musi pan być przy wymuszaniu zeznań tymi waszymi sposobami, więc lepiej niech pan już idzie.
- No to na razie - rzucił prefekt.
Odwrócił się na pięcie i, zamknąwszy za sobą drzwi, skierował się ku windom.
Nie oznakowana furgonetka zatrzymała się przed budynkiem sił bezpieczeństwa i wysiadło z niej sześciu mężczyzn. Śmiejąc się i żartując zarzucili na ramiona strzelby laserowe i weszli do wyłożonego szklastikiem foyer. W samochodzie zaparkowanym po przeciwnej stronie ulicy siedział Mordecai. Uważnie obserwował, jak żołnierze mijają oficera dyżurnego i rzędem stają przed masywnymi drzwiami w głębi recepcji. Każdy po kolei robił coś przy konsoli umieszczonej z prawej strony, po czym drzwi otwierały się i natychmiast zamykały za wchodzącym. Po minucie cała szóstka zniknęła w środku i dyżurny urzędujący przy biurku pozostał sam.
Blackcollar odchylił się w siedzeniu i zadumał. Zapewne w ten sposób kontrolowano ich identyfikatory. Dość rozsądne zabezpieczenie, nawet tutaj, w Athenie, i znacznie utrudniające mu zadanie. Oczywiście dysponował identyfikatorem - martwy agent sił bezpieczeństwa, z którego zdjął mundur, miał go w kieszeni na piersi. Jeżeli maszynie wystarczała tylko karta, to Mordecai mógł się czuć jakby był już wewnątrz gmachu. Ale jeśli sprawdzaniu podlegały także linie papilarne i wzór siatkówki...
Blackcollar zacisnął usta, myśląc intensywnie. Nie, to raczej wykluczone... Taka kontrola wymagałaby cholernie szybkiego sprzętu. Istniały więc duże szansę, iż w grę wchodziły jedynie karty, a z tym łatwo sobie poradzi.
Prawdopodobnie. Przekona się jednak dopiero za chwilę.
Gdy nadchodził, oficer dyżurny uniósł wzrok, kiwnął głową i ponownie skupił uwagę na znajdujących się przed nim ekranach. Mordecai odpowiedział skinieniem i pewnym krokiem ruszył do drzwi w tyle pomieszczenia. Po zakończonej niedawno operacji wciąż zapewne panowało zamieszanie i jeśli tylko będzie zachowywał się naturalnie, każdy, kogo napotka, uzna go za członka innego oddziału.
Oczywiście zakładając, że nie przyglądano się zbyt uważnie fotografiom, które Galway bez wątpienia natychmiast rozkolportował.
Konsola przy drzwiach okazała się rzeczywiście tak prymitywna, jak się tego spodziewał - tylko ekran skanujący i kilka przycisków. Wiedząc jednak, że nigdy nie należy wykluczać niespodzianek, w jednej dłoni trzymał shuriken. Drugą ręką przyłożył skradziony identyfikator do czytnika i wstrzymał oddech.
Rozległ się cichy sygnał i drzwi stanęły otworem. Gdy już przez nie przechodził, dostrzegł ekran niewidoczny z samochodu. Wypełniały go trzy kolumny nazwisk, które przesunęły się nieco, kiedy dodane do nich zostało jeszcze jedno.
Zupełnie zatem niepotrzebnie się niepokoił. Czujący się bezpiecznie, upasieni i butni decydenci urzędujący w Athenie, widocznie nie brali nawet pod uwagę możliwości, że ktoś niepowołany będzie usiłował dostać się do jaskini lwa. Interesowało ich wyłącznie, kto znajduje się w danej chwili w budynku.
Uśmiechając się pod nosem, Mordecai pomaszerował dalej. A więc tak wygląda gotowość wroga i środki ostrożności przedsięwzięte przeciw blackcollarom.
Korytarzem szła akurat garstka ludzi. Spoglądając na zegarek, komandos dołączył do nich, starając się wyglądać na równie zaaferowanego jak reszta.
* * *
Sala dowodzenia była większa, niż Pittman oczekiwał. Stał w wejściu i rozglądał się wokół. Służbę pełniło tu czterech ludzi, pracujących przy dużym satelitarnym obrazie Denver. Na zestawie monitorów widniały fragmenty miasta przekazywane przez patrole powietrzne. Długi panel prawdopodobnie zapewniał głosową łączność z terenem. Kolejny zestaw ekranów ukazywał korytarze, poszczególne pomieszczenia... i mnóstwo umundurowanych postaci.
- Masz pozwolenie generała, żeby tu wejść? - zapytał jeden z oficerów, kiedy Pittman zbliżył się do ostatniego rzędu monitorów.
Adept zaprzeczył ruchem głowy.
- To poziom, gdzie są przetrzymywani więźniowie? - zapytał.
- Owszem - odparł członek obsługi wstając. - Pokaż pozwolenie.
- Nie mam, ale Galway powiedział, że mogę przebywać w mesie obok. Na pewno dobrze pilnujecie blackcollarów?
Agent prychnął.
- Ach tak... To ty zapewne jesteś Postern, prawda? Ten kapuś.
Szczęki Pittmana zacisnęły się na moment. Miał już dość pogardy, która zawsze towarzyszyła takim rozmowom.
- Tak - potwierdził krótko. - Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
Inny oficer pokręcił głową i odwrócił się z fotelem w stronę młodzieńca.
- Martwisz się, że złożą ci wizytę? Może w takim razie powinieneś wrócić do mesy i schować się pod łóżkiem.
Pittman posłał agentowi wściekłe spojrzenie, po czym ostentacyjnie odwrócił się do mężczyzny stojącego obok.
- No więc?
Ten westchnął ciężko.
- Posłuchaj, chłopcze, naprawdę nie musisz się niczego obawiać. Twoi przyjaciele są już niegroźni. Przeszukano ich, otoczono strażą, a za kilka minut zaczną się pierwsze przesłuchania. Nie ma znaczenia, jak dobrzy potrafią być w grupie, bo zamknięci, odosobnieni nic nie zdziałają.
- Słuchajcie! - zawołał obserwator pierwszego rzędu monitorów. - Ściągnęli wreszcie ten ambulans. Jest pusty.
- Do diabła. Quinnowi na pewno się to nie spodoba.
- Niech Marsala i Abrams tym się zajmą - polecił stojący oficer, podszedł do jednego z urządzeń i pochylił się nad ekranem. - Trzeba sprawdzić, czy maszyną kierował autopilot od startu, czy ktoś włączył go później.
- Przestań - do rozmowy wtrącił się trzeci spośród dyżurnych. - Przecież prowadziliśmy niemal ciągłą obserwację.
Dyskusja rozwijała się, jakby zapomniano o Pittmanie. Po raz ostatni przyjrzawszy się obrazom widocznym na monitorach, adept wrócił do mesy. Nadal nikogo w niej nie było. Przemierzył pomieszczenie, wyszedł drzwiami po przeciwnej stronie i ruszył korytarzem w stronę wind.
Budynek zaczął się już ożywiać, kiedy coraz więcej oddziałów ściągało z akcji. Pittman wsiadł do dźwigu wraz z trzema agentami w pełnych strojach bojowych, którzy wracali do siebie, zapewne po zdeponowaniu ciężkiej broni w głównej zbrojowni. Obrzucali go ciekawymi spojrzeniami i choć milczeli, wiedział, że rozpoznali, kim jest. Zaciskając zęby, wysiadł na parterze, podczas gdy tamci pojechali wyżej, do swoich kwater.
Sześciu uzbrojonych agentów, ze strzelbami przewieszonymi przez ramię, czekało przy drzwiach. Prawdopodobnie udawali się do arsenału. Pittman obszedł żołnierzy, śledząc wzrokiem lufy, i zaczął szukać głównego wejścia do budynku. Okazało się, że jest ono tuż za załomem korytarza, jakieś dziesięć metrów dalej. Wokół panował spokój, jakiego się spodziewał. Niewielki monitor wbudowany w ścianę obok drzwi przekazywał obraz z kamery umieszczonej nad biurkiem oficera dyżurnego. Na ekranie widać było jednego mężczyznę. Nikogo więcej.
Pittman zawahał się na moment, pomyślawszy, czy nie warto przejść do recepcji i porozmawiać z dyżurnym. Ale wyglądało na to, że wszystko znajduje się tam pod kontrolą. Doszedł do wniosku, że już czas na najważniejsze: test umożliwiający przekonanie się, jak naprawdę zabezpieczone jest czwarte piętro, przeznaczone dla więźniów. Odwrócił się na pięcie i ruszył z powrotem ku szeregowi dźwigów.
Korytarz z windami był łatwy do zlokalizowania, gdyż dochodził stamtąd gwar oczekujących osób. Wystarczyło iść za tymi głosami, a potem skręcić. Poruszając się ostrożnie, Mordecai zdążył zrobić zaledwie kilka kroków... gdy uświadomił sobie, że ubiór i chód kroczącego przed nim człowieka są mu znajome.
Pittman.
Usta blackcollara wykrzywił ponury uśmiech, kiedy zwolnił, żeby powiększyć dzielący ich dystans. Chłopak nie obejrzał się, tylko zniknął za najbliższym narożnikiem. Tam na windę czekała grupka uzbrojonych agentów. Mordecai przez chwilę zastanawiał się, czy ich nie zaatakować, by zdobyć dodatkową broń. Rozwaga wzięła jednak górę, więc zamiast przypuścić natarcie stanął w niedbałej pozycji pod ścianą, nieco na uboczu. Czekał, zwiesiwszy głowę, by zniechęcić kogokolwiek do zagadnięcia go, a jednocześnie by ukryć rysy twarzy. Dwie windy zatrzymały się niemal w tym samym momencie.
- W górę? - zapytał Pittman pasażerów. - Dostanę się na trzecie?
- Jedzie w dół, idioto. Popatrz na strzałki - warknął jeden z uzbrojonych agentów, zanim ktoś z windy zdążył odpowiedzieć.
Nieuprzejmy żołnierz wraz z czwórką innych oczekujących minął adepta i wszedł do środka. Drzwi zamknęły się cicho. Tymczasem Pittman podążył do drugiej kabiny. Mordecai odczekał, aż i ona ruszy, po czym nacisnął przycisk „w górę”. Nie wiedział dokładnie, dokąd zmierza Pittman, lecz niewykluczone, że właśnie tam, gdzie i on chciał się znaleźć.
Po upływie minuty nadjechał kolejny dźwig, więc dołączył do znajdujących się w nim dwóch agentów. Przycisk trzeciego piętra już się świecił. Blackcollar stanął w rogu i w zamyśleniu, przesuwając palcem po wargach, zaczął przygotowywać się psychicznie do ewentualnego starcia.
Gdy dojechali na miejsce, Mordecai pozwolił najpierw wyjść współpasażerom, a potem sam opuścił windę. Ostrożnie rozejrzał się wokół... i przerażony stwierdził, że wpadł w pułapkę.
Gotowy podjąć nierówną walkę, sięgnął po ukryte nunczaku, lecz jednocześnie umysł zarejestrował, że kręcących się kilkunastu umundurowanych ludzi wcale nie ma ochoty na atak... Tak naprawdę nawet nie zwracali na niego uwagi. Wolno opuścił rękę i tym razem uważniej przyjrzał się zachowaniu agentów. Język ciała i zwykłe męskie rozmowy świadczyły o beztrosce.
A więc trzeci poziom to po prostu koszary.
Świetnie. Wprost rewelacyjnie, pomyślał z ironią. Ale cóż, mogło być jeszcze gorzej. Zachowując maksymalny spokój, blackcollar starał się nie rzucać w oczy, a jednocześnie wypatrywał Pittmana. Zobaczył go w prawym bocznym korytarzu. Adept kroczył pewnie, jakby doskonale znał to miejsce. Mordecai ruszył za nim, utrzymując odpowiedni dystans.
Na końcu długiego korytarza, przy konsoli, siedział oficer dyżurny, a za jego plecami widniało wejście do, co dziwne, pojedynczej windy. Wnioski nasuwały się same... Z uczuciem ulgi komandos uświadomił sobie, że najgorsze ma już za sobą, a lada chwila rozpocznie się walka. Do Lathe’a i pozostałych można było dotrzeć jedynie tą windą, a czytnik identyfikatorów wmontowany w konsolę z pewnością nie przypominał owej prymitywnej zabawki przy głównym wejściu.
Przyspieszył, by słyszeć rozmowę Pittmana z dyżurnym.
- Chcę dostać się na górę, żeby porozmawiać z Galwayem i Quinnem - oświadczył chłopak. - Mogę wjechać od razu, czy też musi poprzedzić to jakaś kontrola?
- Ani jedno, ani drugie - odparł niecierpliwie agent sił bezpieczeństwa. - Tylko osoby ze specjalnymi pozwoleniami mają dostęp na poziom przeznaczony dla więźniów, a ty takiego nie posiadasz.
- To niedorzeczne. Galway powiedział, żebym do niego przychodził, kiedy tylko zechcę...
- Galway tu nie dowodzi, Postern... A na twoim miejscu nie nadużywałbym tego nazwiska, aby dostać się tam, gdzie twoja obecność nie jest pożądana.
- Posłuchaj, ty...
Mordecai cicho przemknął obok rozmawiających i przyjrzał się drzwiom windy. Bez wątpienia solidnie opancerzone, a przy nich ani śladu tablicy kontrolnej. Zapewne uruchamia je z konsoli dyżurny, po uprzedniej dokładnej identyfikacji. Blackcollar zlustrował urządzenie. Wreszcie wypatrzył płytkę dotykową w zasięgu prawego kolana agenta...
- Hej! - zawołał oficer dyżurny, odwracając się do Mor-decaia. - Co, u licha, wyprawiasz? Wracaj tu i dawaj... W oczach żołnierza nagle pojawił się błysk zrozumienia...
- Mój Boże... - wyjąkał.
Blackcollar uniósł wzrok i przez ułamek sekundy napotkał spojrzenie Pittmana...
Adept pochylił się nad konsolą, wbijając palce w gardło agenta.
Ten zacharczał tylko i opadł na siedzenie. Spoglądając ponad ramieniem Pittmana, Mordecai podszedł do obezwładnionego.
- Identyfikator - szepnął. - Górna, lewa kieszeń.
- Jakaś reakcja? - zapytał chłopak, jednocześnie sięgając we wskazane miejsce po kartę.
- Jeszcze nie - odparł blackcollar, wciąż uważnie obserwując otoczenie. Wiedział, że Pittmanowi jedynie przez parę chwil uda się zasłaniać oficera dyżurnego przed agentami znajdującymi się w pewnej odległości. Gdy tylko któryś z kolabów zbliży się, będzie to już niemożliwe. - Nie ma innej drogi na czwarte piętro?
Adept zaprzeczył. Przycisnął już identyfikator do ekranu czytnika i właśnie starał się przyłożyć dłoń nieprzytomnego do płytki odczytującej linie papilarne.
- Jedyna stacja podglądu, o jakiej wiem, jest na dole, na stanowisku dowodzenia, ale niespecjalnie się nią interesują.
Mordecai kiwnął głową. Oficer, odzyskując przytomność, zaczął się szarpać, więc blackcollar bez wahania zadał mu cios w podstawę czaszki, co ponownie uspokoiło żołnierza.
- I tak zaraz zajmiemy się kamerami. Masz kask i rękawice?
Pittman skrzywił się.
- Nie... Nie zdołałem wymyślić wiarygodnego pretekstu, żeby je zatrzymać. Ale mogą być razem ze sprzętem aresztantów, w magazynie niedaleko wyjścia z windy, na górze. Widziałem na monitorach, że część składano właśnie w tym pomieszczeniu.
- Czy wartownicy dysponują jakąś cięższą bronią, czy tylko pistoletami na strzałki?
- U strażników zauważyłem wyłącznie pistolety, ale pomieszczenie, o którym wspominałem, wygląda na skład broni. Przykro mi, ale nie było sposobu, żeby dostać się do tego głównego, w podziemiach.
- I tak lepiej nie wchodzić do windy z laserem. Niewykluczone, że zainstalowali tam detonatory rezonansowe. W porządku, jesteś gotowy?
- Tak.
Pittman włączył klawisz odczytu, przyciskając dłoń dyżurnego do płytki. Mordecai tymczasem podtrzymywał żołnierza w pozycji siedzącej i odwrócił jego głowę w stronę skanera tęczówki. Kciukiem oraz palcem wskazującym rozwarł powieki i czekał, wstrzymując oddech.
Rozległ się sygnał akustyczny i trzask jakiegoś mechanizmu.
- Winda - mruknął blackcollar.
Puścił agenta i dotknął płytki znajdującej się pod blatem konsoli. Za nimi drzwi windy rozsunęły się, a po chwili zamknęły, gdy obaj znajdowali się już w środku.
- Jak dużo mamy czasu? - zapytał Pittman.
W jego głosie pojawiło się drżenie, po raz pierwszy od chwili rozpoczęcia akcji.
- Dopóki nie dopadną nas ci z dołu - odpowiedział Mordecai, wzruszając ramionami i jednocześnie wręczając towarzyszowi sakiewkę z zapasem shurikenów. - Dlatego twoim pierwszym zadaniem będzie zablokowanie windy. Po cichu, jeśli się uda... Chciałbym przynajmniej zorientować się w terenie, zanim zaatakuję.
- Postaram się działać bezszelestnie.
Dźwig zahamował i blackcollar wyszedł na zewnątrz, rozglądając się ostrożnie. Długi korytarz. Parę metrów od wejścia do windy znajdowała się konsola podobna do tej piętro niżej. Dobry punkt obronny dźwigu, gdy wyeliminuje się dyżurującego oficera. Dalej widać było kilka par drzwi, a pośród nich jedne szczególnie dobrze opancerzone i dodatkowo chronione przez kolejny posterunek. Czując przypływ adrenaliny, komandos ruszył właśnie do tego, broniącego dostępu do zbrojowni.
- Masz tam wyposażenie blackcollarów? - zapytał gburowato.
- Tak - odpowiedział agent, podnosząc wzrok.
- Wyciągaj wszystko, tylko szybko - warknął Mordecai, jednocześnie zerkając, co dzieje się w dalszej części korytarza. - Powiadomiono mnie, że w jednym z nunczaku są ukryte ładunki wybuchowe... Generał chce, żeby je stąd zabrano, zanim eksplodują i zniszczą całą zbrojownię.
- Zaraz... Przecież wszystko już dokładnie sprawdzono - mruknął żołnierz, sięgając pod konsolę. Choć spuścił oczy, zdradził go wyraz twarzy... Gdy wyjął na wierzch rękę, trzymał w niej pistolet strzałkowy. - W porządku, ty...
Błyskawicznie stając tyłem, Mordecai zgiął się wpół i kopnął oficera w głowę. Padł strzał, lecz kilka igieł, które sięgnęły celu, osunęło się po plecach i nogach komandosa. Odwrócił się ponownie, gotowy wyrwać broń, ale dyżurny leżał już skutecznie unieszkodliwiony.
Lecz nagle zawyły alarmy.
- Cholera - mruknął blackcollar, wskakując za konsolę.
Od strony windy rozległ się krzyk. Gdy spojrzał tam, zobaczył kolejnego agenta padającego na konsolę, z shurikenem wbitym w skroń. Nie zwracając uwagi na rosnącą wrzawę, nałożył kask oraz rękawice, jednocześnie przyglądając się tablicy kontrolnej służącej do otwierania drzwi od zbrojowni. Wyglądało na to, że system jest analogiczny, jak ten zainstalowany na parterze -wystarczyło posiadać tylko odpowiedni identyfikator.
Przynajmniej do czasu, aż ktoś obserwujący wszystko ze stanowiska dowodzenia zablokuje mechanizm otwierający drzwi.
Kilka igieł odbiło się od gogli i gdy wyjrzał zza konsoli, zobaczył czterech kolabów pędzących prosto na niego, niczym kamikaze.
- Kamery! - rzucił.
- Już ślepe - zawołał za jego plecami Pittman.
- Dobrze. Przedostań się do mnie, jak będzie czysto.
Chmura pocisków ponownie przeleciała nad głową Mordecaia. Odbiwszy się mocno, wyskoczył na środek korytarza, lądując tuż przed napastnikami, z nunczaku w dłoni.
W ciągu trzech sekund pozbył się całej czwórki. Jakiś żołnierz nierozważnie wybiegł na korytarz i zaczął strzelać. Mordecai uspokoił go jednym celnym rzutem gwiazdką. Po chwili do blackcollara dołączył Pittman.
- Zablokowałem windę - zameldował adept, oddychając nieco szybciej niż zwykle. - Zlikwidowałem też dwie kamery, które były skierowane w naszą stronę.
- Dobrze. - Mordecai ruchem głowy wskazał drzwi zbrojowni. - Ta sama sztuczka co na dole. Spróbuję zaskoczyć kolabów i odwrócić od ciebie ich uwagę.
- W porządku. Powodzenia.
- Wzajemnie.
Z nunczaku w jednej ręce i shunkenem w drugiej, blackcollar ruszył korytarzem.
Lathe i pozostali blackcollarowie wciąż ostrzegali swoich podopiecznych, że nienawiść to niebezpieczna w działaniu trucizna, która więcej krzywdy może wyrządzić nienawidzącemu niż znienawidzonemu. Caine wiedział o tym i zgadzał się z tego rodzaju opinią... a jednak cała logika tego świata nie mogła mu pomóc.
Nienawidził Quinna. Ze wszystkich sił. A co więcej czuł, że tak być powinno, że ma rację.
Nie chodziło o fakt, że generał ich pokonał... ani o łatwość, z jaką odniósł zwycięstwo. Najgorsze wydawało się to, iż ten drań zamierzał rozkoszować się swoim triumfem.
Caine zawsze liczył się z możliwością przegranej, ale towarzyszyła temu niemal pewność, że po porażce wróg potraktuje go choć z odrobiną szacunku. Widocznie Quinnowi zależało, żeby nie dać mu nawet tego.
Widać było, że robi wszystko, by sprawić więźniom jak najwięcej przykrości. Siedząc w sali konferencyjnej naprzeciw Caine’a i trójki blackcollarów, z wyraźnie zdegustowanym Galwayem u boku, generał od dłuższego już czasu wygłaszał monolog na temat Pittmana i jego zdrady.
- Wiedzcie, że nie został zwerbowany do współpracy w ostatniej chwili - mówił beztrosko, zakładając nogę na nogę i spoglądając po twarzach więźniów. - Był pańskim podwójnym agentem od ilu, od sześciu miesięcy, Galway?
Prefekt wzruszył ramionami.
- Coś koło tego - odpowiedział.
W przeciwieństwie do generała, prefekt Plinry wyraźnie nie czerpał żadnej satysfakcji z udziału w tym przedstawieniu.
- Wyświadczył nam wiele przysług - ciągnął Quinn - i to nie tylko w przypadku obecnej misji. Doprowadzimy do starcia z powierzchni planety tej waszej cholernej szkoły, kiedy tylko dowiemy się od niego wszystkiego. Wówczas wystarczy wysłać na Plinry odpowiednio przygotowany zespół.
Caine boleśnie przygryzł język, świetnie zdając sobie sprawę, że takiej właśnie reakcji spodziewa się po nim generał. Zainstalowane w pomieszczeniu kamery zarejestrują nawet najdrobniejsze drgnienie, które później zostanie poddane wnikliwej analizie. Wiedział, że powinien zachowywać spokój, tak jak siedzący obok Lathe, Skyler i Jensen. Ale nie potrafił. Trenował z Pittmanem, pracował z nim ramię w ramię, wspólnie ryzykowali życie. Świadomość, że tak mylnie oceniał niedawnego towarzysza nie dawała mu spokoju.
- Oczywiście - kontynuował swą tyradę Quinn - Ryqrilowie mogliby zdecydować się na pozostawienie waszych ludzi jeszcze przez pewien czas w spokoju, jeśli dowiedzielibyśmy się, jaki jest cel obecnej misji. Ma coś wspólnego z górą Aegis, prawda?
- Niech pan lepiej pójdzie do diabła - rzekł spokojnie Lathe. - Tylko marnuje pan czas. Niczego nie osiągniecie za darmo, a bez współpracy z naszej strony wasze szansę na ustalenie czegokolwiek równają się zeru.
Quinn parsknął.
- A ty uporczywie trzymasz się oczywiście tej swojej niedorzecznej propozycji: informacje za zwolnienie wspólników? Nie rozśmieszaj mnie, Lathe.
Dowódca wzruszył ramionami.
- Pańska sprawa. Proszę mi powiedzieć, Galway, jak się pan bawi, będąc z wizytą w kolebce ludzkości?
Prefekt nie odezwał się ani słowem, a Caine przeniósł wzrok z dostojników na trzech agentów sił bezpieczeństwa, stojących przy drzwiach, jakieś cztery metry od środka pomieszczenia. Nie dostrzegł w nich nawet śladu czujności. Nie mieli laserów ani innej cięższej broni, tylko pistolety strzałkowe, do tego tkwiące w kaburach. Allen, przytłoczony bezradnością, nie mógł znieść tego widoku. Chciało mu się wyć z bezsilności...
W zwykłych okolicznościach ci strażnicy stanowiliby łatwy cel, teraz nie byłoby żadnej różnicy, gdyby znajdowali się w bunkrze kilometr stąd. Siedząc nago na przymocowanych do podłogi krzesłach, z rękoma skutymi na plecach i kostkami połączonymi dwudziestocentymetrowym odcinkiem łańcucha, blackcollarowie byli tak bezradni, jak tylko można to sobie wyobrazić. Quinnowi pozostawało jeszcze kazać przykuć ich do siedzeń, lecz powoli do świadomości Caine’a docierało, że taki sposób obezwładnienia oraz demonstracyjna wprost beztroska wartowników to pomysły generała, zamierzającego dodatkowo udręczyć aresztowanych.
Allen nie znał odczuć swych towarzyszy, lecz w jego przypadku ta metoda poskutkowała. I sprawiła, że coraz bardziej nienawidził tego drania.
Wyrwany z zamyślenia drgnął, gdy Galway wstał gwałtownie.
- Proszę wybaczyć, generale - odezwał się niepewnie. - Chciałbym pójść na stanowisko dowodzenia i sprawdzić, czy nic nie słychać o Mordecaiu.
- Niech pan siada, Galway - rzucił chłodno Quinn. - Zmarnował pan mnóstwo czasu, głosząc, że ci blackcollarowie są nie do zatrzymania i złamania. No cóż, mylił się pan co do pierwszego i będzie pan obserwował, jak udowadniam, że drugie stwierdzenie także pozbawione jest racji.
Skyler poruszył się, aż zabrzęczały łańcuchy.
- Widzę, że zyskuje pan przyjaciół wszędzie, gdzie się tylko zwróci, co, Quinn? - rzucił potężny blackcollar. - Założę się, że gdybym dostał pana w swoje ręce, połowa podwładnych ustawiłaby się w kolejce, żeby kupić bilety na takie widowisko.
Generał zmierzył go zimnym wzrokiem.
- Może rzeczywiście powinniśmy przeprowadzić taki eksperyment... ale na tobie. Na początek proponowałbym...
Nie zdążył skończyć zdania, ponieważ na korytarzu rozległy się syreny.
- Co, u licha? - warknął Quinn, odwracając się do drzwi. - Sierżancie, proszę sprawdzić, dlaczego włączył się alarm.
- Tak jest. - Jeden ze strażników ruszył do wyjścia...
Zdarzenia nastąpiły tak szybko, że gdyby Caine nie patrzył na blackcollarów, niczego by nie zauważył. Skyler bez słowa osunął się z krzesła na plecy i podciągnął kolana do brody.
Jednocześnie Jensen rzucił się na olbrzymiego komandosa, jakby go zaatakował. Upadł, przyciskając brzuchem stopy Skylera...
A ten wypchnął towarzysza do przodu, wprost w grupkę nie spodziewających się niczego strażników.
Agenci sił bezpieczeństwa nie mieli nawet czasu na obronę. Mimo skrępowanych rąk i nóg, Jensen rzucił się na nich jak tygrys. W tej pozornie nierównej walce zadawał pewne, śmiertelne ciosy głową, kolanami i stopami.
Ruch z prawej zwrócił uwagę Caine’a. Zobaczył, że Lathe w taki sam sposób natarł na Quinna i Galwaya, przygważdżając ich do podłogi, podczas gdy Skyler przetoczył się ku niemu, spiesząc z pomocą. Wyrwawszy się z otępienia, Allen podskoczył do Jensena właśnie podnoszącego się na kolana.
- Sprawdź w kieszeniach, czy nie mają klucza do kajdanek - polecił blackcollar, przeszukując mundur jednego z zabitych wartowników.
Caine, zawstydzony swą dotychczasową bezczynnością, posłuchał bez słowa.
- Są - ogłosił Skyler. - Znalazłem dokładnie tam, gdzie się tego spodziewałeś... Nikomu nie można ufać, co, generale?
- Niech was licho... - wyjąkał Quinn zza ramienia przyciśniętego do twarzy. - Nigdy nie wydostaniecie się stąd żywi.
- Naprawdę? Już gdzieś to wcześniej słyszałem. Skyler oswobodził siebie oraz Lathe’a, po czym rzucił kluczyk Caine’owi.
- Co się dzieje? - zapytał zdziwiony adept, chwytając klucz w locie i z trudem sięgając do kajdanek Jensena. W jego głowie zrodziło się niepokojące podejrzenie. - Czy to Mordecai spowodował ten alarm?
- On i Pittman - odparł Lathe, skuwając generałowi nadgarstki. - Przynajmniej...
- Pittman? - zdziwił się Allen. Galway zaś zareagował westchnieniem. - Ale Quinn powiedział...
- Przestań, Caine - włączył się Skyler, przypinając nogi prefekta do jednego z krzeseł. - Wiesz przecież, że nie należy wierzyć w to, co mówią kolabowie. Jensen, jak przedstawia się sytuacja na zewnątrz?
Zapytany uchylił drzwi i wyjrzał ostrożnie.
- Zamieszanie za rogiem, przy windzie. Jeżeli się pospieszymy, zdołamy zaskoczyć żołnierzy atakiem od tyłu.
Przyklęknął i zaczął ściągać mundur z jednego z agentów.
- Dobrze - stwierdził Lathe. - Tylko upewnij się, czy Mordecai w porę cię rozpozna. - Odwrócił się do Quinna. - Wybaczy pan, że już podziękujemy za gościnność - rzekł i sięgnął po pistolet na strzałki paraliżujące, znajdujący się w kaburze u pasa generała. - Życzę miłych snów i więcej szczęścia następnym razem.
- Nie wydostaniecie się stąd - syknął Quinn, a twarz aż zsiniała mu z wściekłości.
Nic więcej nie zdołał powiedzieć, bo igły wbiły mu się w piersi i padł bezwładnie na podłogę.
- Lathe - odezwał się Galway, kiedy dowódca skierował lufę w jego stronę. -Jeżeli pan nie kłamie... Jeżeli Pittman jest naprawdę po waszej stronie...
- Już niedługo wszystko się wyjaśni.
Prefekt zacisnął zęby. Twarz dostojnika wyrażała tyle uczuć, że Caine nie potrafił ich rozszyfrować. Padł drugi strzał i Galway dołączył do generała.
W chwilę później byli więźniowie znajdowali się już w korytarzu.
- Ruszajmy - rzucił Lathe. - I miejmy nadzieję, że Mordecai dostał się do zbrojowni, zanim zdołano zablokować wejście. Bez choćby nunczaku tak łatwo nie uda nam się opuścić budynku.
Allen westchnął ciężko.
- Cokolwiek wymyśliłeś, już mi się to nie podoba. Dowódca zdobył się na półuśmiech.
- Tak się składa, Caine, że najgorsze właściwie już za nami. Teraz upewnijmy się, czy wszystkie kamery i mikrofony zostały unieszkodliwione. Przy okazji wyjaśnię ci, o co chodzi.
* * *
- No więc? - zapytał niecierpliwie major Eberly O’Dae. Mężczyzna siedzący przy monitorach bezradnie wzruszył ramionami.
- Przykro mi, majorze, ale bez wizji i fonii nie można stwierdzić, co dzieje się w gmachu bezpieczeństwa. Jestem jedynie pewien tego, że nikt już tam nie biega.
O’Dae zaklął cicho. Walka zatem dobiegła końca albo doszło do oblężenia i nie istniał żaden sposób, aby stwierdzić, która strona jest górą. Chociaż właściwie nietrudno było zgadnąć.
Na dodatek generał Quinn znajdował się w samym środku tego zamieszania.
- Na pewno dostali się do zbrojowni? - zagadnął major i natychmiast tego pożałował. Pytał już o to przynajmniej po raz trzeci, na co zgromadzeni niewątpliwie zwrócili uwagę.
Mężczyzna przy monitorze zanim odpowiedział, posłał majorowi zdziwione spojrzenie.
- Tak, bez wątpienia. Z naszej broni wprawdzie nie oddano jeszcze ani jednego strzału, ale odczyty dowodzą, że część strzelb laserowych została przeniesiona w różne miejsca na piętrze.
- Fakt, że z nich nie strzelano, może świadczyć o tym, że to właśnie blackcollarowie kontrolują sytuację - mruknął któryś z obecnych na centrali.
- Dziękuję. Ja też doszedłem do podobnego wniosku - warknął O’Dae.
Kiedy nie potrzeba, zawsze jakiś starszy oficer znajdzie się w pobliżu, pomyślał gorzko. Pułkownik Poirot był już podobno w drodze, ale do chwili jego przybycia major musiał sam dowodzić tym bałaganem i świetnie zdawał sobie sprawę, że został rzucony na bardzo głęboką wodę. A jak Quinn oceni później jego umiejętności pływackie?
- Mam coś - oznajmił niespodziewanie dyżurny operator. - Ogień laserowy... w korytarzu, jakieś piętnaście metrów od... - Podniósł wzrok. - Starają się wypalić otwór w ścianie przy głównym szybie windy.
O’Dae odczuł ulgę.
- Doprawdy? - zapytał z nie ukrywaną drwiną, aż jeden z podwładnych parsknął śmiechem. Stalowa osłona szybu była szczególnie zabezpieczona przed tego rodzaju próbami. Nawet gdyby więźniowie męczyli się przy tym przez okrągłą dobę i tak nie uzyskają żadnego efektu.
A to oznaczało, że majorowi udało się uciec spod szubienicy. Mógł już spokojnie czekać na przybycie Poirota. Blackcollarowie nigdzie się stamtąd nie ruszą...
- Majorze!
O’Dae odwrócił się w stronę dyżurnego obsługującego konsolę łączności.
- Tak, co się stało?
- Eksplozja w rejonie centralnego budynku rządowego... Tamtejsi wartownicy twierdzą, że wysadzono wejście.
- Co? - Major, rozpychając znajdujących się na drodze ludzi, podbiegł do konsoli. Znowu żołądek powędrował mu do gardła. W tym budynku przechowywano wiele danych, z których część była ściśle tajna. Nie mówiąc już o wprost bezcennym sprzęcie. - Ktoś usiłuje się wedrzeć?
- Jeszcze nie... Przynajmniej nic takiego nie zauważyli. Ale żądają pomocy.
- Nie ma żartów, kapitanie! Proszę wysłać podwójnie wzmocniony oddział. Natychmiast.
- Rozkaz.
Wskazany oficer pędem wypadł z centrali. O’Dea głośno wciągnął powietrze, lecz ledwie zdążył je wypuścić, łącznościowiec zaklął głośno:
- Do cholery! Kolejny wybuch, tym razem w pobliżu hangaru patrolowców.
Chwilowy szef sił bezpieczeństwa zamarł, nie wierząc własnym uszom.
- Co, u diabła? Na pewno to nie pomyłka, kapralu?
- Raport stwierdza: „w pobliżu”. Ale może przeprowadzili tylko akcję dywersyjną?
Major skrzywił się, gdyż w tym momencie pomyślał to samo. Rozsądek i doświadczenie jednak dalej podpowiadały dwie nieprzyjemne w skutkach możliwości: dywersja, stanowiąca przygotowanie do ataku na siły powietrzne Atheny, lub działanie mające na celu wywabienie wojska z budynku sił bezpieczeństwa. Obie równie prawdopodobne... Najgorsze jednak, że O’Dae właściwie nie miał wyjścia. Musiał posłać tam ludzi, tak na wszelki wypadek. A to oznaczało, że na miejscu pozostanie nieliczna załoga. Jeśli blackcollarowie zrezygnują z przebicia się do wind i spróbują przedrzeć się inną drogą, kto podejmie z nimi walkę?
Do głowy przyszedł majorowi tylko jeden sposób uchronienia się przed taką sytuacją. Jeżeli blackcollarowie rzeczywiście liczyli na sojuszników rozmieszczonych wokół Atheny, mających zabezpieczyć im drogę ucieczki, to przede wszystkim należało pokrzyżować te plany, zakłócając harmonogram działania.
- Poruczniku Baker, jaka sytuacja z windą na czwarte? - rzucił ku agentowi zajmującemu stanowisko przed pustymi monitorami, które jeszcze do niedawna przekazywały obrazy z poziomu przeznaczonego dla więźniów.
- Przejęliśmy kontrolę nad sterowaniem. Blackcollarowie nie zdołają nią zjechać.
- Myślałem raczej, że wykorzystamy ją sami - warknął O’Dae. - Patrolowce na stanowiskach?
- Dwa. Obserwują budynek. Ale nie widzą wiele... Są dość wysoko.
Tchórze. Na szczęście te patrolowce stanowiły wyłącznie zabezpieczenie przed ucieczką przez okno po linie, więc fakt, jak daleko operują, nie odegrał większej roli.
- Pewnie także ciągle nie przywrócono dostępu do systemu obronnego?
- Nie. Najwyraźniej unieszkodliwili go, kiedy niszczyli kamery.
Major ponownie się skrzywił. Do tej pory żywił nadzieję, że przyczyną utraty kontroli był błąd któregoś z dyżurnych operatorów, a nie rozmyślne działanie przeciwnika. No cóż, nie mogąc liczyć na zdalnie sterowany system obronny piętra, O’Dea postanowił wykorzystać jedyny w tej sytuacji sposób na zapobieżenie ucieczce.
- Proszę wydać rozkaz, żeby oddział specjalny przygotował się do akcji. Sam poprowadzę pierwsze uderzenie.
Mężczyzna, do którego adresował polecenie, skrzywił się, lecz przytaknął.
- Chce pan, żeby towarzyszyli im lekarze?
- Nie, sanitariusze zostaną wezwani, kiedy zlikwidujemy niebezpieczeństwo, a lekarze niech czekają w izbie chorych. Możemy się spodziewać wielu ofiar, więc cała ekipa będzie miała dość roboty. W czasie walki tylko by przeszkadzali, na dodatek niepotrzebnie ryzykując. Proszę im przekazać tę decyzję.
- Tak jest - odpowiedział operator i zamilkł nasłuchując. -W porządku, majorze, oddział jest w pełnej gotowości. Ludzie są uzbrojeni oraz opancerzeni. Widzieli fotografie wszystkich blackcollarów, z Mordecaiem i Pittmanem włącznie.
- Dobrze. - O’Dae bez wątpienia nie chciał, żeby kolejny raz któryś z blackcollarów, przebrany w mundur, zmylił agentów i uciekł. - Zaatakujemy, kiedy tylko dotrę na miejsce.
Winda zaczęła zwalniać i wreszcie się zatrzymała.
- Uwaga - mruknął O’Dae, a jego głos zabrzmiał dziwnie gładko, odbity od pancernej osłony chroniącej twarz.
Drzwi rozsunęły się i dowódca pierwszy skoczył do przodu, lądując na kolanach trzy metry dalej, ze strzelbą laserową gotową do strzału.
Cisza. Nie rozbłysnął żaden ogień laserów, nikt nie rzucał tych cholernych gwiazdek, żywa dusza nawet nie wyjrzała z któregoś z pomieszczeń lub prostopadłych korytarzy. Właściwie gdyby na podłogach nie leżały ciała, można by sądzić, że nic się tu nie zdarzyło.
Nieruchome, nienaturalnie powykręcane tułowia i kończyny. Major patrzył na nie przez moment, a żołądek znowu rozpoczął swą wędrówkę do gardła.
- O’Dae wzywa nadzór - odezwał się do mikrofonu. - Czy przy windach nadal prowadzony jest ostrzał?
- Nie - rozległo się w słuchawkach. - Został przeniesiony... Wygląda na to, że na południowo-wschodni skraj piętra.
Oczywiście, „skarbiec”. Usta majora wykrzywił złośliwy uśmiech. Tak, blackcollarowie będą na tyle rozsądni, żeby ukryć się właśnie tam, kiedy zostanie zburzony cały ich harmonogram. Nigdzie indziej przez dłuższy czas nie dałoby się bronić przed ogniem laserowym.
A to oznaczało, że sprawdziły się jego przewidywania -rzeczywiście oczekiwali pomocy z zewnątrz.
- Wzmocnić straże przy wejściach do budynku - polecił przez mikrofon. - Atak może nastąpić w każdej chwili.
- Rozkaz. Czy już przysłać grupy pomocnicze?
O’Dae jeszcze raz spojrzał w głąb korytarza.
- Tak, skierujcie pierwszą drużynę. Następna partia żołnierzy z oddziału specjalnego niech wjedzie za nimi.
- Wykonuję.
Major przypomniał sobie o leżących. Wciąż nie wiadomo było, czy w ogóle potrzebują pomocy lekarskiej.
- Harrison, Peters... Zobaczcie, czy któryś żyje. Mężczyzn dających znaki życia oznaczcie dla sanitariuszy. Reszta ze mną. Niewykluczone, że uciekinierzy wystawili tylną straż, żeby nas zaskoczyć.
Ostrożnie ruszył pierwszy, a żołnierze podążali nieco z tyłu. Dwa sprawdzone na wstępie pomieszczenia okazały się puste, w trzecim leżały tylko dwa trupy... w kolejnym zaś był ktoś, kto ocalał.
Gdy wpadli do środka, właśnie chwiejnie unosił się na kolana, rękami ściskając skronie.
- Kto...? Och, Boże! Jesteście... - wycharczał.
O’Dae przyskoczył do niego, podtrzymał i pomógł usiąść.
- Jak się czujesz? - zapytał, przyglądając się bandażowi, prowizorycznie okręconemu wokół głowy rannego. Pas materiału zasłaniał część twarzy. Spod niego wciąż płynęła strużką krew.
- Wszystko wiruje mi przed oczami - wyszeptał żołnierz. - Zatrzymałem krwotok... Chyba dwukrotnie straciłem przytomność. Mogę usiąść?
Major chciał powiedzieć żołnierzowi, że przecież już siedzi, lecz zrezygnował.
- Lepiej się połóż. Lada chwila przybędą noszowi. Zabiorą cię na dół.
- Dobrze.
Ranny ponownie zaczął tracić przytomność. Obok niego leżał zestaw medyczny, który zapewne zdołał ściągnąć ze ściany. O’Dae zgniótł w dłoniach znajdujący się w nim bandaż i oparł na nim głowę kolegi. Zatrzymał się jeszcze na moment, żeby przyjrzeć się jego twarzy. Młoda, gładka, niemal dziewczęca - zapewne świeży rekrut albo ktoś, czyja rodzina mogła pozwolić sobie na systematyczne nabywanie iduniny.
Co do jednego O’Dae nie miał wątpliwości - nie był to żaden z blackcollarów.
- Po co tu wszyscy sterczycie? - warknął na resztę oddziału. - Wracamy do roboty.
Wycofali się na korytarz i kontynuowali penetrację. Z tyłu rozległ się jakiś hałas. Major obejrzał się i dostrzegł wychodzących z windy noszowych. Mężczyźni natychmiast podbiegli do leżących na podłodze żołnierzy.
- Tutaj - zawołał, wskazując pomieszczenie, z którego właśnie wyszli.
Dowódca sanitariuszy machnął ręką, dając w ten sposób znać, że słyszy, i O’Dae odszedł z uczuciem ulgi. Polowanie na zbiegłych więźniów stanowiło wyjątkowo niewdzięczne zadanie, szczególnie gdy w perspektywie zapowiadała się strzelanina, ale major wolał to od pracy przy zbieraniu ofiar. Optymistycznie zakładał, że przeciwnik także będzie potrzebował pomocy.
Tak, dzisiaj na pewno przynajmniej cześć wrogów opuści pole walki na noszach. Major zamierzał podjąć wszelkie ryzyko, żeby do tego doprowadzić.
Mocniej ściskając w dłoniach laser, przyspieszył, by dogonić swoich ludzi. Z windy wysypał się właśnie drugi rzut oddziału do zadań specjalnych.
Galway leżał w takiej pozycji, że nie widział drzwi. Dlatego pojawienie się pomocy rozpoznał dopiero po ukłuciu igły, za której pomocą wstrzykiwano mu antidotum.
- Zaraz pana uwolnimy - szepnął ktoś tuż przy jego uchu. -Proszę nie robić hałasu. Podejrzewamy, że blackcollarowie ukryli się w „skarbcu” po przeciwnej stronie korytarza, a nie chcemy, żeby nas wykryli, zanim będziemy gotowi do ataku.
Prefekt mruknął, potwierdzając, że zrozumiał. Zapewne jeszcze przez pewien czas nie zdoła normalnie mówić, ponieważ język całkowicie odmawiał mu posłuszeństwa, był niczym drewniany kołek.
Widocznie Quinn szybciej powracał do pełnej sprawności, ponieważ prawie natychmiast zaczął chrypieć, wracając do roli dowódcy.
- Niech ich piekło pochłonie. Wszystkich... a szczególnie tego Pittmana. Major O’Dae? Jaka sytuacja?
- Niezła. Wygląda na to, że się przeliczyli.
Zastępca prefekta szeptem przedstawił pokrótce przebieg zdarzeń zarówno w samym budynku, jak i na zewnątrz. Galway słuchał relacji, jednocześnie napinając i rozluźniając mięśnie, by po półgodzinnym paraliżu odzyskać nad nimi władzę. Jeżeli major się nie mylił, sytuacja rzeczywiście chwilowo znajdowała się pod kontrolą, choć Plinrianinowi wydawało się to mało prawdopodobne.
- Zwieźliśmy już na dół piętnastu rannych... Głównie obrażenia głowy, ale przynajmniej w części nie zagrażające życiu.
Nie miałem ostatnio stamtąd wiadomości, myślę jednak, że większość ofiar powinna wkrótce dojść do siebie...
- W porządku - przerwał mu ostro generał, mrucząc pod nosem przekleństwa i rozmasowując obolałe członki. - Zapomnijmy teraz o rannych. Jest pan pewien, że blackcollarowie są w „skarbcu”.
- Sprawdziliśmy już całe piętro, generale - zapewnił O’Dae. - To jedyne zamknięte pomieszczenie, do którego nie udało nam się dostać. Widać liczą na trwałość jego pancernych ścian i drzwi.
- A nie mogli, korzystając z naszych mundurów, po prostu wycofać się na dół? - zapytał Galway, wymawiając poszczególne słowa wolno, z wyraźnym trudem.
- Nie - odpowiedział major zdecydowanym tonem, w którym dało się wyczuć oburzenie. - Tę kondygnację opuścili tylko ranni.
- Może więc...
- Bez wątpienia to byli nasi agenci - dodał O’Dae. - Chyba nie sugeruje pan, iż blackcollarowie z rozmysłem porozbijali sobie głowy i zalali się krwią.
- Dopilnował pan, aby lekarze sprawdzili, czy krew jest prawdziwa? - nie rezygnował Galway.
- Na pewno - uciął Quinn, zanim major zdążył otworzyć usta. - Skąd niby wzięliby sztuczną krew? Niech pan zaufa moim ludziom, Galway... Oni nie są głupcami. Skończmy już z tym. Majorze, jak pan zamierza wykurzyć tych drani?
- Hm... Posłałem do bunkra po dwa działka laserowe -odpowiedział O’Dae z pewnym wahaniem. - Szczerze mówiąc, na miejscu nie mieliśmy żadnego lekarza... Załadowaliśmy rannych na nosze i zabraliśmy do izby chorych. Może by lepiej sprawdzić...
- Co sprawdzić? - warknął generał. - Że nie byli ucharakteryzowanymi blackcollarami? Przecież twierdził pan, że dokonał dokładnych oględzin.
- No... tak, ale jeśli jakoś udało im się przemycić sztuczną krew... Łatwo stworzyć pozory.
- Och, do diabła - jęknął prefekt, czując nagły ucisk w dołku. - Generale... przecież ta pułapka to pomysł Pittmana.
- Cholera! - rzucił wściekły Quinn. - Majorze, niech pan natychmiast wyśle oddział do ambulatorium. Biegiem. I proszę ostrzec warty przy wyjściach.
- Ale...
- Wykonać, do cholery. Nie rozumie pan? Sami zaplanowali tę mistyfikację.
O’Dae głośno przełknął ślinę i pospiesznie zaczął krzyczeć do mikrofonu. Wyraz twarzy majora wyraźnie zaś wskazywał, że ten nie do końca rozumie, co się właściwie dzieje.
Było już jednak za późno. Kiedy żołnierze dotarli do izby chorych, zastali tam tylko garstkę rannych agentów i nieprzytomnych lekarzy. Strażnicy przy wyjściu nie odpowiadali na wezwania.
Sygnał alarmowy zabrzmiał w furgonetce sił bezpieczeństwa jakieś pięć minut po rozpoczęciu szaleńczej jazdy ku ogrodzeniu i wolności.
- Świetnie - mruknął ponuro Caine.
- W końcu musieli się zorientować - odezwał się prowadzący wóz Lathe. - Szczerze mówiąc, nie sądziłem, że zyskamy aż tyle czasu. Chyba te ładunki Mordecaia tak ich zmyliły.
Allen odruchowo skrzywił się na wspomnienie okropnie wyglądającej „rany głowy” i „krwi” spływającej po twarzy.
- Zapewne powinienem być wdzięczny, że tym razem ujawniłeś swoje tajemnice przynajmniej części z nas - rzekł, starając się nadać swojej wypowiedzi jak najwięcej sarkazmu. -Widzę znaczną poprawę w stosunku do sytuacji na Argencie.
Lathe westchnął ciężko i potarł ręką policzek zbroczony „krwią”.
- Przykro mi, ale tak właśnie trzeba było postąpić.
- Dlaczego? Bo nie można mi było zaufać? Wątpiłeś, czy zareaguję właściwie na wieść o zdradzie Pittmana? A reszta adeptów? Podejrzewam, że także są wściekli.
- Niewykluczone. Ale skoro Pittman to wasz towarzysz z oddziału, przewidywaliśmy, że zareagujecie najbardziej spontanicznie. Tobie szczególnie uważnie przyglądał się Galway... choć nie wiem, czy zwróciłeś na to uwagę. - Dowódca lekko wzruszył ramionami. - Poza tym Pittman, kiedy kontaktował się z prefektem przez telefon, musiał z pełnym przekonaniem stwierdzić, że nie podejrzewacie go o zdradę. Niemal na pewno analizowali jego głos, a jakakolwiek fałszywa nuta zostałaby natychmiast wychwycona.
Caine odwrócił głowę i popatrzył przez przednią szybę. Lathe znowu sam rozegrał wszystko, nie oglądając się na podwładnych... i ponownie fakt, iż tak naprawdę miał rację, nie rozwiał wątpliwości Allena.
Dowódca wykonał skręt. W perspektywie ulicy dojrzeli mury Atheny.
- Sądzę, że wymyśliłeś jakiś sposób na przedarcie się przez posterunki sił bezpieczeństwa rozlokowane przy bramie - rzucił cierpko Ziemianin. - To dopiero byłby wstyd poświęcić idealnego podwójnego agenta tylko po to, by zabrnąć w ślepą uliczkę.
- Mam pewien pomysł - odpowiedział po chwili dowódca. - Polegający na wykorzystaniu lasera z Góry Zielonej?
- Jeśli się zastanowisz - rzekł Skyler z zatłoczonego przedziału transportowego - zauważysz, że wybieramy taką trasę, która zapewnia nam maksymalną osłonę przed laserami.
- Co zapewne nie jest konieczne - dodał Lathe. - Wątpię, żeby były one ustawione na cele naziemne w obrębie Atheny... Zbyt duże prawdopodobieństwo chybienia, szczególnie ruchomego celu, i spowodowania poważnych zniszczeń. Ale nie ma sensu ryzykować.
- A co będzie, kiedy dotrzemy już do muru? - zapytała drżącym głosem Anne Silcox. - Chyba nie zamierzacie tak po prostu przebić się na drugą stronę?
- Nie, bo oni właśnie tego oczekują - zapewnił ją dowódca. - Liczę więc na to, że lasery zareagują na próbę forsowania muru od wewnątrz.
Caine westchnął ciężko, czując narastający niepokój.
- Pamiętasz chyba, że Anne nadal ma na sobie wszystkie dermopancerze?
- Bandaże na głowie będą równie skuteczne jak one przeciwko tym laserom - odezwał się Jensen. - Lathe, nadlatuje towarzystwo. Jeden z patrolowców zbliża się w naszym kierunku.
- Namierzył furgonetkę?
- Nie sądzę. Krąży, jakby prowadził poszukiwania. Ale jeśli chcemy, żeby nas nie wykrył, lepiej szybko stąd znikajmy.
- Jasne. Uwaga, zakręt. Przygotować się do opuszczenia wozu.
Po skręcie znaleźli się zaledwie o dwie przecznice od muru, skąd dokładnie widzieli silnie obstawioną bramę.
Skyler poprowadził towarzyszy w zacienione wgłębienie z jakimiś drzwiami, podczas gdy Lathe i Hawking manipulowali jeszcze przy samochodzie. Chwilę później wyskoczyli z wozu, który ruszył ku bramie, stopniowo przyspieszając.
- Schowajcie się - polecił dowódca, gdy dołączył do pozostałych. - I trzymajcie kciuki.
- Trochę zbacza - zauważył Colvin z napięciem, gdy wóz zniknął im z oczu. - Zjechał na drugi pas.
- To bez znaczenia - uspokoił go Hawking. - Wystarczy, żeby tylko trafił w mur... O! Jest patrolowiec.
Jednostka przemknęła z warkotem. Prawie ocierała się o uliczne latarnie, goniąc pustą furgonetkę niczym wściekła Walkiria.
- Biegiem na drugą stronę ulicy... do tamtego budynku -rzucił Lathe.
Ledwie zdążyli dopaść kolejnej osłony, gdy rozległ się głośny zgrzyt metalu i huk...
I nagle wokół zrobiło się jasno jak w słoneczny dzień, a potężna eksplozja na moment zagłuszyła wszystkie inne dźwięki.
Zaraz potem, oślepionych blackcollarów otoczyły egipskie ciemności i... zupełna cisza. Dowódca ostrożnie wyjrzał zza rogu.
- Ruszamy - rozkazał, a po chwili pędził już w stronę muru.
To, co zobaczyli przed sobą, robiło przytłaczające wrażenie. Wokół leżały porozrzucane kawałki metalu, których tylko część dawało się rozpoznać jako elementy furgonetki lub patrolowca. Przynajmniej pięć metrów ogrodzenia zostało zniszczone, a po straży nie pozostał nawet ślad.
- Co się stało? - wysapała Anne Silcox, biegnąc obok Caine’a.
- Wygląda na to, że Lathe miał rację. Wóz prawdopodobnie uaktywnił system obrony laserowej, a patrolowiec znalazł się zbyt blisko pola rażenia, albo też otrzymał bezpośrednie trafienie.
- Mój Boże. - Pokręciła głową, jakby nie mogąc uwierzyć w zaistniałą rzeczywistość.
- Sądzę, że „Torch” także przeprowadzał tego rodzaju operacje - odezwał się Lathe.
Allen spojrzał na dowódcę, uderzony siłą jego głosu. - To element każdej wojny, partyzanckiej czy też regularnej... i jeśli chcesz uczestniczyć w walkach, radzę ci się przyzwyczaić.
Spojrzała na niego i już nie odezwała się ani słowem. Dowódca puścił oko do Caine’a i ruchem głowy wskazał mur.
- Jakich czarów użyjesz teraz, żeby uniknąć tych laserów? - zapytał adept.
- Żadnych. Wątpię, żeby reagowały na tak drobne cele jak ludzie. To zbyt nieekonomiczne, nie wspominając już o niebezpieczeństwie... Ponadto wszystkie okoliczne czujniki zostały oślepione. Rzecz tylko w tym, czy zdążymy dotrzeć do wozów czekających po tamtej stronie, zanim Quinn pozbiera się na tyle, żeby wysłać tu swoich ludzi.
Widocznie jednak generał ponownie dał się zaskoczyć albo uwierzył, że uciekinierzy zginęli w furgonetce. W każdym razie jadący na północ blackcollarowie byli już daleko od Atheny, nim na niebie pojawiły się pierwsze patrolowce.
Jednostki powietrzne krążyły nad miastem, głównie daleko na południe od miejsca, gdzie znajdowali się zbiegli więźniowie. Lathe wjechał w cichą uliczkę i zgasił światła.
- Co tu robimy? - zapytał Caine, ponownie czując narastające napięcie. Miał dość niespodzianek jak na jeden dzień.
- Muszę zadzwonić - odpowiedział dowódca, kiedy za nimi zatrzymały się dwa samochody wiozące pozostałych członków oddziału. - Anne, chciałbym, żebyś mi towarzyszyła. Pittman, siedź za kierownicą na wypadek, gdyby nastąpiła konieczność szybkiej ucieczki. Caine, ty także zostaniesz w aucie. Reszta będzie mnie osłaniała.
- Nie zaszkodziłoby, gdybym wiedział, na jakie kłopoty możesz tu być narażony - szepnął Allen do Lathe’a, gdy siedzący z tyłu opuścili już wóz.
- Nie przewiduję problemów - zapewnił dowódca. - Po prostu rutynowo się zabezpieczam. Naprawdę.
- Niech ci będzie - mruknął Caine.
Słuchał, jak kroki towarzyszy cichną w oddali. Pozostał sam na sam z Pittmanem.
Przez długą chwilę żaden z nich nie poruszył się ani nie odezwał. Wreszcie Pittman westchnął ciężko.
- Cokolwiek chcesz powiedzieć, mów, żebym miał to już za sobą.
- Dobrze - odparł Allen. Spojrzał na podwładnego i na jego twarzy zobaczył ogromne napięcie.
- Od dawna więc prowadziłeś tę grę. Dlaczego?
- To znaczy, jak Ryqrilowie zmusili mnie...
- Nie, dlaczego zwróciłeś się do Lathe’a, zamiast podporządkować się obcym?
Pittman spojrzał na Caine’a ze zdziwieniem.
- A cóż, do diabła, miałem zrobić? Naprawdę zdradzić was wszystkich?
- A dlaczego nie? Musiałeś dać kolabom odpowiedni powód, by uważali cię za swego wiernego sługę. - Allen zmarszczył brwi, tknięty nagłą myślą. - Chyba że sądzili, iż zostałeś ulojalniony.
Pittman prychnął.
- Galway nie jest na tyle głupi, żeby próbować czegoś tak oczywistego. Potrzeba piętnastu dni, aby przeprowadzić pełne ulojalnienie, a gdybym zniknął aż na dwa tygodnie, równie dobrze mogliby zatelefonować do Lathe’a i powiadomić go, co robią.
Caine przytaknął. Oczywiście wiedział o tym, lecz przez chwilę łudził się, że towarzysz zdołał w jakiś sposób przezwyciężyć ten proces.
- Wróćmy zatem do pierwszego pytania: dlaczego po prostu nie przeszedłeś na stronę Galwaya?
Pittman spuścił głowę.
- Bo nie potrafiłem tego zrobić - odpowiedział prosto. - Jesteście moimi przyjaciółmi, towarzyszami broni. Może zabrzmi to sentymentalnie, ale nie mogłem was zdradzić, bez względu na koszty.
Głośno przełknął ślinę i Caine zauważył, że na moment z całych sił zacisnął szczęki.
- A jakie będą te koszty?
- Jeśli dopisze nam szczęście... żadne. Tak przynajmniej sądzi Lathe.
- I ty mu zaufałeś?
Pittman hardo spojrzał przyjacielowi w oczy, a na jego ustach pojawił się lekki uśmiech.
- A dlaczego nie? Ty też mu przecież ufasz.
Caine pokręcił głową.
- To niezbyt trafne porównanie. Nigdy nie musiałem wybierać: zaufać mu czy nie.
- Oczywiście, że musiałeś. Nikt ci nie każe znosić tej jego tajemniczości. W każdej chwili możesz powiedzieć, że przebrała się miarka i nie chcesz mieć już z nim do czynienia. Ale obaj doskonale wiemy, że nic podobnego nawet nie przychodzi ci do głowy. Dlaczego?
- Ponieważ uważam Lathe’a za najlepszego taktyka, jakiego kiedykolwiek spotkałem - odparł niemal z oburzeniem Allen. - Bo... do diabła, sam nie wiem...
- Po prostu mu ufasz. Wiesz, iż wszystko dobrze rozegra, starając się jak najmniej ryzykować... Bo jesteś rozsądny. Wolisz leczyć zranioną dumę, niż przyglądać się ginącym wokół towarzyszom.
Pittman zamilkł nagle. Caine przyglądał mu się długą chwilę i wreszcie przytaknął.
- Masz rację. Obaj bezgranicznie mu wierzymy... i obu nam trudno się do tego przyznać.
Pittman ledwie dostrzegalnie wzruszył ramionami.
- To chyba lepsze od śmierci, nawet pięknej. - Ruchem głowy wskazał kierunek, gdzie zniknęli blackcollarowie. - Jak myślisz, z kim się kontaktuje? Z Quinnem?
- Oby nie. I tak jest tu dość gorąco, po co więc dodatkowo drażnić kolabów.
- Oczywiście. No cóż... Może dzwoni do Regera, aby ten zapewnił nam choć trochę spokoju.
- Dobrze by było. Ale jakoś nie chce mi się w to wierzyć.
* * *
Kanai właśnie skończył kolację i znudzony zastanawiał się, jak spędzić resztę wieczora, gdy zadzwonił telefon.
Spojrzał na aparat, a dłoń odruchowo powędrowała do sakiewki z shurikenami. Mógł spodziewać się telefonu od kilku osób, w większości wściekłych na niego, więc z żadną nie miał ochoty rozmawiać. Zapragnął więc, by sygnał zamilkł.
Ale ktoś po tamtej stronie czekał cierpliwie... a Kanai zbyt długo pełnił funkcję łącznika oddziału, żeby po prostu nie odebrać. W końcu z westchnieniem podniósł słuchawkę.
- Słucham?
- Kanai?
Blackcollar odruchowo zniżył głos do szeptu.
- Lathe?
- Tak. Jesteś na podsłuchu?
- Z pewnością nie - odpowiedział Ziemianin, co w rzeczywistości oznaczało „tak”.
- W porządku. Chcę mówić z Bernhardem... Zawiadom go, co się dzisiaj wydarzyło. Załatwisz spotkanie?
- Być może - rzekł ostrożnie Kanai.
„Co się dzisiaj wydarzyło”? Czy chodziło o wyprowadzenie w pole sił bezpieczeństwa, czy też Bernhard rozgrywał jakąś własną partię za jego plecami?
- Kiedy i gdzie? - zapytał, starając się nadać głosowi jak najbardziej swobodne brzmienie.
- Sześć przecznic na północ od wczorajszej kryjówki. Będziemy w domu dwie przecznice na zachód od tego skrzyżowania. Zrozumiałeś?
- Chyba tak. - Lathe najprawdopodobniej miał na myśli miejsce, w które zaprowadziła ich Anne Silcox. Odtwarzał w pamięci mapę Denver... - Dobrze, wiem, gdzie to jest. Przyprowadzić tam dzisiaj Bernharda?
- Oczywiście. Tylko samego.
- Jasne.
Czyli: bez sił bezpieczeństwa na karku. Należało się pospieszyć.
- Aha, przekaż swojemu dowódcy, że jest ze mną Anne Silcox.
- W porządku - odparł Kanai, czując żelazną dłoń zaciskającą mu się na gardle.
Połączenie zostało przerwane. Jeszcze przez długą chwilę komandos z Denver patrzył nie widzącym wzrokiem na aparat. Anne Silcox? To przecież niemożliwe. Niecałe dwadzieścia cztery godziny temu Bernhard mówił wyraźnie, że przekaże ją Quinnowi.
- Cholera - zaklął przez zęby.
Działo się coś dziwnego i cokolwiek by to było, Kanaiowi już się nie podobało. Wziął broń, chwycił płaszcz i wyszedł z domu.
* * *
Pochylony nad monitorem agent sił bezpieczeństwa bezradnie wzruszył ramionami.
- Przykro mi, panie prefekcie, ale nic więcej nie potrafię powiedzieć. Nadano cztery silne laserowe sygnały na częstotliwości komunikacyjnej, a każdy zawierał tylko jedno słowo: „Christmas”. Namierzyliśmy, że przekaz pochodził z rejonu leżącego w pobliżu gór, ale jeśli generał Quinn nie zwolni patrolowców znad Denver, nic więcej nie zdziałamy.
Galway zawiedziony zacisnął zęby.
- Tyle że jeżeli ten laser nie jest zainstalowany na stałe, może być schowany nawet w garażu. I jak wówczas go znajdziemy?
- W tym tkwi cały problem.
- Cholera.
Prefekt zatrzymał wzrok na ekranach, które wskazywały gwiazdy i trzy okręgi wyznaczone przerywaną linią. W obrębie jednego z nich, oznaczającego zasięg wiązki laserowego sygnału, znajdował się tajemniczy statek, stojący tam od czasu, gdy oddział Lathe’a wylądował na Ziemi. Nie ulegało wątpliwości, że właśnie do tego pojazdu kierowano wiadomość, a wysłał ją, przynajmniej zdaniem Galwaya, dowódca blackcollarów. Wcześniej ustalili sygnał... Ale co miał oznaczać, jakie działania spowodować? „Już niedługo wszystko się wyjaśni”, powiedział Lathe tuż przed ucieczką. Co miał na myśli?
- O, do diabła - mruknął, gdy przez głowę przebiegła mu nagła myśl. Wariactwo, zupełne wariactwo, ale takie, na jakie stać Lathe’a...
- Galway!
Prefekt, oderwany od swych rozważań, odwrócił się gwałtownie i ujrzał Quinna oraz dwóch jego podwładnych, wchodzących do sali dowodzenia operacyjnego.
- Generale - rzekł, robiąc krok w jego stronę. - Blackcollarowie przesłali sygnał...
- Galway, do czasu zakończenia dochodzenia, które przeprowadzą Ryqrilowie na Plinry, zostanie pan umieszczony w areszcie domowym - oświadczył Quinn, nie dając prefektowi dojść do słowa. - Pański pomysł z podwójnym agentem okazał się zupełnym niewypałem i spowodował śmierć wielu ludzi, zagrożenie własności rządowej i ucieczkę cennych więźniów. Proszę odprowadzić więźnia do jego kwatery.
- Co? - wyjąkał prefekt, nie wierząc własnym uszom, podczas gdy agenci stanęli po jego bokach. - Chyba nie mówi pan poważnie. Zgoda, Lathe i Pittman zdołali nas przechytrzyć, ale jeszcze nie przegraliśmy...
- „Nas”? - oburzył się generał. - To pan dał się im oszukać jak dziecko.
- Ja i Ryqrilowie z Plinry - odpalił Galway. - Proszę nie zapominać, że właśnie oni zainicjowali całą tę operację.
- Tak brzmi wyłącznie pańska wersja poparta jakimiś, najprawdopodobniej sfałszowanymi, dokumentami - odpowiedział lodowatym tonem Quinn. - Może po przeprowadzeniu przesłuchań dowiemy się, że pańska rola w tym wszystkim była zupełnie inna niż ta, która wynikałaby z pełnionej funkcji?
Prefekt z trudem łapał oddech. To przecież nie mogło dziać się w rzeczywistości... Po prostu nie mogło. Czy Quinn już zupełnie oszalał? Odruchowo szukając wsparcia, Galway spojrzał na agenta przy monitorze, lecz tamten jakby w ogóle nie słyszał toczonej obok rozmowy.
- Generale - rzekł wreszcie, starając się mówić jak najspokojniej. - Do wrogiego statku został wysłany sygnał i jeśli się nie mylę, grozi nam zupełna utrata wpływu na poczynania Pittmana...
- Do diabła z Pittmanem! - ryknął Quinn. - Miał szansę przejścia na naszą stronę. Nie skorzystał z okazji, więc teraz zginie tak jak pozostali członkowie tej zgrai. A kiedy już rozprawimy się z blackcollarami, przyjdzie kolej na pana. Zabierzcie go stąd.
Zacisnąwszy pięści, Galway dał się wyprowadzić z sali. Wszystko będzie dobrze, uspokajał się w myślach, choć miał co do tego poważne wątpliwości. Należało zachować spokój. Na Plinry dowiedzą się o zaistniałych tu zdarzeniach... to najważniejsze. Oby wiadomość dotarła na czas.
Do tego momentu musi siedzieć bezczynnie i żywić nadzieję, że Quinnowi powróci rozsądek, Lathe zaś nie zmieni Denver w jedną wielką ruinę.
Ocaleje miasto i pozostanie szansa na przetrwanie Plinry.
Dwaj miejscowi blackcollarowie pojawili się w trzy minuty po przesłaniu przez Hawkinga wiadomości grupie oczekującej wewnątrz. Bernhard był wyraźnie spięty i ponury niczym śmierć, a Kanai, wchodząc do kryjówki tuż za jego plecami, sprawiał niewiele lepsze wrażenie. Stojąc obok Anne Silcox, z dłonią wspartą na nunczaku, Caine obserwował, jak zatrzymali się na środku pomieszczenia, gdzie czekał na nich Lathe. Po raz pierwszy zauważył, ile wrogości kryje się w spojrzeniu Bernharda.
Z goryczą przypomniał sobie, że jeszcze niedawno sądził, iż znajdzie sprzymierzeńców w osobach blackcollarów z Denver. Rzadko się zdarzało, by jego przewidywania tak diametralnie rozmijały się z rzeczywistością.
Bernhard pierwszy przerwał niemiłą ciszę.
- Doszły mnie słuchy, że wieczorem byliście bardzo zajęci -zagadnął, siląc się na beztroski ton.
- Nieco - odparł Lathe równie swobodnie. - A wiesz dokładnie, co robiliśmy?
- Podobno cała twoja drużyna została schwytana podczas próby dostania się do Atheny - odpowiedział Bernhard, na moment zatrzymując wzrok na Cainie i Silcox. - Widzę, że zdołaliście się z tego wywinąć.
- Tak, jakoś się udało. A co mówią o sposobie osiągnięcia przez nas sukcesu?
- Niewiele. Tylko tyle, że załatwiliście wielu quinnowców i wyrąbaliście wielką dziurę w murze granicznym.
- W innych częściach Atheny doszło do kilku eksplozji, które odwróciły od nas uwagę - wyjaśnił Lathe. - Wprawdzie były to jedynie miny z zapalnikami czasowymi... ale Quinn o tym nie wie. Uważa, że ktoś nam pomagał. Ktoś, kto zdołał przeniknąć do Atheny i narobić tam zamieszania. Chcesz zgadywać, kogo najbardziej podejrzewają?
Wyraz twarzy Bernharda nie zmienił się, ale nagle w pokoju jakby powiało chłodem.
- Quinn nie jest taki głupi - odpowiedział cicho. - Rozpozna, że to wyłącznie prymitywna sztuczka.
- Być może. - Lathe wzruszył ramionami. - Wybacz mi całkowitą szczerość, ale nie przypuszczam, żeby stać cię było na takie ryzyko. Nie po tym, jak zgodziłeś się pomóc Quinnowi w schwytaniu członków naszego oddziału.
Ziemianin jeszcze raz posłał spojrzenie Silcox. Wyglądał na zaskoczonego.
- No cóż, ostrzegałem cię, Lathe... nie powiesz, że nie. Co najmniej dwukrotnie powtarzałem radę, żebyś wyniósł się z Denver, dopóki możesz.
- A ja odpowiadałem, że jeszcze nie nadeszła odpowiednia pora. Ale to dawne sprawy. W tej chwili ważniejsze jest, jak zamierzasz przekonać Quinna, że go nie wykiwałeś. Przyznaję, nie będzie łatwo. Generał sparzył się już na jednym domniemanym zdrajcy, który tak naprawdę wciąż stał po naszej stronie.
- Nie mamy zatem innego wyjścia, jak zrobić to, do czego się zobowiązaliśmy. W ten sposób dostarczymy stuprocentowego dowodu naszej niewinności.
- Owszem - zgodził się Lathe. - Ale jak chcesz wystawić mój oddział? Nie wiesz, gdzie nas szukać. Nie znasz też miejsca ani czasu zaplanowanego przeze mnie ataku. Nie orientujesz się nawet, po co tu przybyliśmy?
Bernhard po raz kolejny zerknął na Caine’a i Silcox.
- Jest nas dwóch przeciwko jednemu - zauważył. - Bez względu na to, jakim wsparciem dysponujesz na zewnątrz, nie na wiele się ono przyda.
W tym momencie Kanai poruszył się gwałtownie.
- Nie zamierzam z nim walczyć, Bernhard - oświadczył cicho. - Wczoraj już rozmawialiśmy na ten temat.
- Zapewne wielu spośród twoich podwładnych zareaguje podobnie - zauważył Lathe. - Na ilu będziesz mógł całkowicie polegać? Na dwóch? Trzech?
- Wystarczy. Blackcollarowie, którzy ryzykują tak bezsensownie jak wy, nie powinni stanowić dla nas problemu. Plinrianin pokręcił głową.
- Zupełnie nie rozumiesz, do czego dążyliśmy. Cała akcja miała na celu zmuszenie Quinna do przyznania, iż nigdy nam nie sprosta, i skłonienie ciebie do współpracy z nami. Otrzymałeś zadanie, czy ci się to podoba, czy nie, i nagle znalazłeś się w podobnej sytuacji jak my. Jeśli szybko nie załatwisz sprawy, Quinn dojdzie do wniosku, że przystałeś do blackcollarów z Plinry... a wie przecież, gdzie cię szukać.
- Jeśli sam mu tego nie ułatwię, nigdy mnie nie znajdzie.
- Ale wtedy pozostanie ci już tylko raz na zawsze wynieść się z Denver. A nie sądzę, żebyś chciał opuszczać tak ciepłe gniazdko.
- W tym dostrzegam kolejny argument za pozbyciem się was - skwitował Bemhard, lecz Caine wyczuł, że w jego głosie coraz mniej jest pewności. - Ale w porządku, wysłuchajmy twojej propozycji wyjścia z tej sytuacji.
Lathe długo mierzył rozmówcę wzrokiem.
- Możesz zrobić to, o co prosiłem cię podczas pierwszego spotkania: pomóc nam wykonać zadanie.
Ziemianin parsknął głośno.
- Cóż za świetne rozwiązanie. Quinn z całą pewnością dałby nam wtedy spokój.
- W zamian za wsparcie - ciągnął Plinrianin, nie zwracając uwagi na słowa Ziemianina - dostarczymy ci ciała, które przekażesz generałowi. Zwłoki będą takie, że nawet eksperci sił bezpieczeństwa całkowicie uwierzą w naszą śmierć.
- Co? - szepnęła Anne do ucha Caine’a. - Nic mi wcześniej o tym nie wspominał. Allenowi również.
- Tylko spokojnie - odpowiedział cicho. - Dobrze wie, co robi.
Jeśli nawet Bernhard uznał tę propozycję za oburzającą, nie okazał tego po sobie.
- Zbyt duże ryzyko - orzekł wreszcie. - Bezpieczniej jest pozbyć się was, tak jak ja chcę to załatwić.
Lathe wzruszył ramionami.
- Wybór należy do ciebie. Ale uprzedzam cię już teraz: jeżeli nam nie pomożesz, wkrótce tego pożałujesz. Zaczniemy pustoszyć Denver, a każda nasza akcja będzie zbliżała Quinna do zlikwidowania tutejszych blackcollarów.
- A jeśli ja zgodzę się na współpracę? - rzekł niespodziewanie Kanai. - Nie ma sensu rozpoczynać totalnej wojny tylko dlatego, że Bernhard nie godzi się na współdziałanie, prawda?
Dowódca Ziemian z dezaprobatą spojrzał na podwładnego, lecz milczał.
- Przykro mi, Kanai - odparł Lathe, kręcąc głową. - Twoja pomoc zapewne przyda się później, ale w pierwszej kolejności potrzebujemy czegoś, co zdoła nam zapewnić jedynie Bernhard. A więc?
- Nie lubię szantażu, Lathe.
- Ja też za nim nie przepadam, ale nasze możliwości są obecnie ograniczone i brak nam czasu na wymyślenie czegoś bardziej finezyjnego.
- Niech cię...
- Proponuję, żebyś dobrze przemyślał moją ofertę. Zapewne upłynie jeszcze kilka dni, zanim Quinn, straciwszy cierpliwość, skieruje całą wściekłość na ciebie. Przedyskutuj tę kwestię ze swoją drużyną, no i oczywiście z szefem, Sartanem. A właściwie może sam powinienem z nim porozmawiać?
Oczy Bernharda zamieniły się w wąskie szparki.
- Nie mieszaj w to Sartana. Ta sprawa jego nie dotyczy.
- Dlaczego? Czyżby twojemu pracodawcy nie zależało na ochronie własnej gwardii przybocznej. Ale nieważne. Jeśli ty mu nie powiesz, są inne sposoby.
- Doprawdy? - Usta Bernharda aż się wykrzywiły w drwiącym uśmiechu. - Dobrze, proszę bardzo, dzwoń do niego.
Lathe zaintrygowany zmarszczył brwi.
- Nie obawiasz się zatem, że przedstawię własną wersję zdarzeń? Interesujące. - Wzruszył ramionami. - No cóż, mam nadzieję, że zmienisz zdanie, znalazłszy się między Quinnem a Sartanem, jak między młotem a kowadłem. Jeszcze skontaktuję się z tobą.
Bernhard zacisnął usta.
- Lathe...
- Nie, nie próbuj. W ukryciu stoi mój człowiek z wycelowaną w ciebie procą.
Przez chwilę na twarzy Ziemianina malowało się niedowierzanie, które zaraz zdominował ponury uśmiech.
- Zaczynam wierzyć, że Quinn wciąż cię nie docenia. Jesteś dobry, Lathe... ale na dłuższą metę to nie wystarczy.
Odwrócił się na pięcie i wyszedł. Kanai z wyraźnym żalem popatrzył na Caine’a i Anne, po czym podążył za swym dowódcą.
Lathe głośno westchnął i długo, w zamyśleniu pocierał czoło.
- No i co powiesz, Anne?
- To on - oświadczyła jakby ze smutkiem. - Dziwne, moi zawsze bardzo wierzyli blackcollarom. Może zmienił się od czasu, gdy straciłam go z oczu.
- „On”? - zdziwił się Caine. - Co za „on”?
- Blackcollar, którego nieraz widziała w towarzystwie przyjaciół z „Torcha” - wyjaśnił dowódca. - A po raz ostatni na dzień przed owym tajemniczym zniknięciem.
Allen uważnie popatrzył na dziewczynę.
- Dlaczego wcześniej nic o tym nie wspomniałaś?
- Bo to nie twój interes - odparła zaczepnie. - I dlatego, że jeśli członkowie „Torcha” robią coś szczególnego, nie chciałam, żeby jakaś grupa domorosłych bohaterów wchodziła im w drogę.
- Miło, że choć w części zmieniłaś zdanie - zauważył sarkastycznie Caine.
- Nie miałam dużego wyboru - odparowała, posyłając spojrzenie Lathe’owi. - Wasze akcje w Denver nie podobają mi się tak samo jak Bernhardowi. Zatem im szybciej się stąd wyniesiecie, tym lepiej będzie dla nas wszystkich.
Allen uśmiechnął się do dowódcy.
- Znajdujemy sojuszników wszędzie, gdzie tylko się zwrócimy, prawda?
Lathe wzruszył ramionami.
- Przywykniesz do tego. Niewielu jest takich ludzi, jak ci z „Torcha”, gotowych porzucić komfortowe życie, licząc na uzyskanie szansy wolności.
Silcox zrobiła groźną minę.
- Jeśli to uwaga pod moim adresem...
Urwała, gdy do środka wślizgnął się Skyler.
- No i jak? - zagadnął dowódca.
- W porządku. Dwóch na ogonie.
- Za kim? - zapytał Caine, nie wierząc własnym przeczuciom. - Lathe, co knujesz tym razem?
Zapytany na ułamek sekundy zacisnął szczęki.
- Obiecałem naszemu... tutejszemu dobroczyńcy, że w zamian za przesłanie wiadomości do stateczku pozostawionego przez Lepkowskiego dowiemy się, kim jest ów tajemniczy Sartan, z którym tak blisko współpracują blackcollarowie.
- A więc dwaj spośród was śledzą Bernharda? - odezwała się Silcox. - To szaleństwo... Wykryje ich w ciągu pięciu minut.
- Oczywiście, że w innych okolicznościach nie miałby z tym problemu - zgodził się Lathe. - Dlatego jadą w bagażniku jego wozu.
Allen aż otworzył usta ze zdziwienia.
- Żartujesz.
- Nie było innego sposobu - rzekł Skyler, wzruszając ramionami.
Ale on także nie mógł w pełni ukryć niepokoju. -W obecnym stanie Bernhard zapewne nie zacznie zastanawiać się, czy ktoś siedzi w bagażniku, który zresztą wygląda na nie naruszony.
- Chyba że są w nim czujniki i alarm...
- Już wcześniej Hawking się nimi zajął.
- Świetnie - mruknął adept. - Po prostu świetnie. Lepiej żeby ta przesłana wiadomość dotyczyła czegoś naprawdę ważnego, Lathe.
- To część obietnicy, jaką złożyłem Pittmanowi - wyjaśnił cicho dowódca. - Chodźcie, zwijamy obstawę i znikamy stąd. Panno Silcox...?
Dziewczyna zawahała się, lecz po chwili machnęła ręką.
- Jasne, czemu nie? I tak nie mam dokąd pójść. Poza tym wydaje mi się, że jestem poważnie uwikłana w tę całą aferę.
Lathe uśmiechnął się do Anne.
- Witamy na wojnie.
Mordecaiowi od początku nie spodobał się ten pomysł, a uczucie niechęci narastało wraz z upływem czasu. Dwaj mężczyźni w pełnym stroju bojowym z trudem mieścili się w samochodowym bagażniku, więc podróżowanie absolutnie nie było wygodne. Zaciskając zęby, znosił jakoś tę ciasnotę, mając nadzieję, że Bernhard nie jedzie do jakiejś odległej części miasta.
Na szczęście oczekiwania Mordecaia całkowicie się sprawdziły. „Wycieczka” trwała nie dłużej niż kwadrans. Wóz zatrzymał się, trzasnęły drzwiczki z obu stron, a potem blackcollar usłyszał kroki dwóch osób idących po betonie lub czymś równie twardym... dźwięk otwieranych i zamykanych drzwi... Później zapanowała cisza. Mordecai odczekał trzy minuty, a następnie ostrożnie odemknął klapę bagażnika.
Znajdowali się w jakimś garażu, którego pokaźne rozmiary nieco zaskoczyły pasażerów na gapę. Uchylne drzwi wiodły zapewne na ulicę. Drugie zaś, z boku, prowadziły do środka budynku mieszkalnego. Brak okien oraz pospieszna lustracja wnętrza utwierdziła ich w przekonaniu, że nie zostały tu zainstalowane kamery ani też inne urządzenia monitorujące.
- Dobra kryjówka dla blackcollarów - mruknął Jensen, gdy wysunęli się z bagażnika i wreszcie rozluźnili zesztywniałe członki. - Nic, co mogłoby przyciągnąć uwagę kolabów.
Mordecai zbliżył się do drzwi prowadzących w głąb domu, a następnie przyłożył do nich nasłuchiwacz, który wyłowił jedynie cichy szum.
- Włączyli wygniatacz pluskiew - poinformował towarzysza. - Trudno, musimy podsłuchać ich w tradycyjny sposób.
Jensen kiwnął głową i podszedł do drugich drzwi. Przez chwilę pilnie nadstawił ucha, a potem ostrożnie je uchylił. Do środka wpadło nieco światła. Mordecai stwierdził, że oto znaleźli wyjście. Dał towarzyszowi pięć sekund przewagi i ruszył za nim zdecydowanym krokiem.
Znaleźli się na tyłach sporego domu, jaki zwykle zajmowali przedstawiciele średniej klasy. W kilku oknach jaśniało światło. Wyprzedzający go Jensen podkradał się już do największego z nich, umieszczonego w środkowej części ściany. Mordecai nie podążył za przyjacielem, lecz okrążył garaż, by lepiej poznać teren.
Ulica była jasno oświetlona, z równym chodnikiem, a nawet wąskim pasem zieleni biegnącym przez środek. Okoliczne domy także charakteryzowała ta sama, dość bogata architektura. Zarejestrował w pamięci konfigurację budynków, a następnie wychylił się na ulicę, aby ustalić jej nazwę. W pewnej odległości wypatrzył tabliczkę. Już ruszał, by odczytać napis, gdy zobaczył nadjeżdżające dwa samochody. Zahamowały nieopodal.
Mordecai padł na ziemię i zamarł bez ruchu, starając się wtopić w cień. W pierwszej chwili pomyślał, że to kolabowie, ale gdy z każdego wozu wysiadł tylko jeden mężczyzna, odetchnął. Agenci sił bezpieczeństwa zjechaliby całym oddziałem.
Nagle skrzywił się. Kocia elastyczność ruchów, dyskretna czujność przybyłych...
Nie było wątpliwości - to blackcollarowie Bernharda.
Mordecai aż się spocił, świadom, że będzie widoczny dla każdego idącego chodnikiem, ale z ulgą, a jednocześnie ze zdziwieniem, stwierdził, iż przybysze nie wybierają się w stronę domu swojego dowódcy. Weszli do budynku, przed którym zaparkowali. Przy drzwiach stanęli na moment. Wyglądało, jakby mocowali się z zamkiem. Po chwili zniknęli w środku.
Plinrianin rozluźnił się nieco, pozwolił sobie nawet na uśmiech. Sartan okazał się więc człowiekiem rozważnym. Dwa domy, połączone tunelem, żeby odwiedzający go nie wzbudzali zainteresowania. Nie była to szczególnie oryginalna sztuczka, ale zazwyczaj działała skutecznie. Podniósł się i wycofał do przyjaciela. Ten nadal czaił się przy oknie, zerkając do środka.
- Zaczynają pojawiać się goście - szepnął Mordecai. -Dwóch blackcollarów, korzystających z mysiej dziury.
Jensen przytaknął.
- Kombinowałem właśnie, skąd się wzięli. Nie widzę wiele, ale usłyszałem nowe głosy.
- Ilu ich jest w tej chwili?
- Chyba tylko Bernhard, Kanai i tych dwóch. Jeśli Sartan także znajduje się z nimi, to milczy jak grób.
Mordecai zagryzł wargę.
- Może ten dom wcale nie należy do Sartana? Ale skoro tu już jesteśmy, próbujmy coś wywęszyć. Ty zostań na miejscu i kontroluj, kto się pojawia, a ja przejdę na drugą stronę i będę uważał na niespodziewanych gości.
- W porządku.
Pozostali na swych posterunkach niemal pół godziny. W tym czasie pojedynczo przybyło jeszcze trzech blackcollarów.
- Czyżby zgromadzeni stanowili cały oddział Bernharda?
Jensen pokręcił głową, gdy spotkawszy się ponownie, omawiali wyniki obserwacji.
- Wydawało mi się, że dysponuje co najmniej pełnym zespołem, jeśli nie dwoma albo trzema. A tu łącznie siedmiu ludzi?
- Niewykluczone, że wezwał tylko najbardziej zaufanych podwładnych - podsunął Mordecai. Ale on także miał co do tego wątpliwości. - Albo tych, którzy według niego będą gotowi walczyć z nami.
- Nie - zaprzeczył zdecydowanie Jensen. - Nie rozumiem poszczególnych słów, ale ich ton jest oczywisty. Wierz mi, nie prowadzą spokojnej, rzeczowej narady wojennej, lecz ostrą polemikę, niemal kłótnię. Poza tym, jeśli Bernhard zebrał ludzi zdolnych nas zaatakować, dlaczego jest tam również Kanai?
- Właśnie. I wciąż nie widać Sartana. Czy dochodzisz do podobnych wniosków, jakie mnie się nasuwają?
- Bernhard może całkowicie ufać zaledwie sześciu blackcollarom, wliczając w to także Kanaia. Wie, że nas jest co najmniej pięciu, plus oddział Caine’a, a mamy dodatkową przewagę wynikającą z faktu, że będziemy się bronili. Dlatego chce zwołać coś w rodzaju pospolitego ruszenia. W tym widzi jedyną szansę na przepędzenie nas z Denver. Wynika więc, że w skład tych sił powinni wchodzić również wszyscy ludzie Sartana. Jeżeli zatem nie próbuje z nim rozmawiać... - Jensen rozłożył ręce.
- To albo Sartan już wycofał się z tej operacji, albo ktoś taki w ogóle nie istnieje.
Jensen w zamyśleniu uniósł brwi.
- Trudno nie dojść do takich wniosków, prawda? Ale co Bernhard zamierza uzyskać, prowadząc tę grę?
- Na przykład pragnie przejąć kontrolę nad częścią kryminalnego podziemia - podsunął bez przekonania Mordecai. - Albo po prostu robi zamęt, żeby namieszać w głowach kolabom. Nie wiem... Takie sprawy to specjalność Lathe’a, a nie moja. Zobaczyliśmy wystarczająco dużo. Zabierajmy się stąd.
- Chwileczkę - zaprotestował Jensen, a jego twarz przybrała zagadkowy wyraz. - Jeśli tam znajduje się rzeczywiście całe zaplecze Bernharda i na dodatek ci blackcollarowie zbyt gorliwie nie aprobują pomysłu dowódcy, może nie zaszkodziłoby go lekko nacisnąć?
- Co zrobić? Jensen...
- Dlaczego nie? Przeprowadzilibyśmy miłą, cywilizowaną rozmowę. Z pewnością nie zaatakują dwóch emisariuszy przybywających z wiadomością. Bernhard już jest pod niemałą presją, a dokręcenie śruby może uchronić nas przed koniecznością rozpoczęcia niszczenia Denver. Jeśli chcesz, zostań tu jako osłona, ale ja spróbuję wykorzystać okazję.
Nie czekając na odpowiedź, zawrócił do garażu. Szepcząc stare hebrajskie przekleństwo, które wypowiadał w takich właśnie sytuacjach, rad nie rad, Mordecai pospieszył za towarzyszem. Gdyby dziwne zachowanie Jensena miało w końcu doprowadzić do katastrofy... przynajmniej nie zginie sam.
Tamci oczywiście natychmiast się zorientowali, że ktoś nadchodzi. Gdy Plinrianie minęli drzwi i przemierzali obszerną kuchnię, słyszeli ciche odgłosy krzątania. Dotarłszy do salonu z ogromnym oknem, zastali tam tylko Bernharda.
Jego pełna zaskoczenia mina sprawiła, iż uznali, że już choćby dla tego warto było podjąć ryzyko.
- Co, u licha? - wyjąkał. - Wy! Ale...
- Witaj, Bernhard. - Jensen poważnie skłonił głowę. - Pomyśleliśmy, że nie zaszkodzi wpaść i sprawdzić, jak idzie ci przekonywanie podwładnych, że łatwo mogą sobie z nami poradzić. - Rozejrzał się po pokoju. - Ładny domek. Sartan ci go załatwił? Ach, zupełnie zapomniałem, przecież Sartan wcale nie istnieje. Robota w charakterze najemnika jest wystarczająco intratna, nawet bez sponsora.
Bernhard długo milczał, a wyraz jego twarzy zmieniał się niczym w kalejdoskopie. Wreszcie z westchnieniem sięgnął do sygnalizatora i nadał krótką wiadomość: „Czysto, wracać”. Niemal natychmiast jego towarzysze pojawili się w pokoju i po chwili Plinrianie zostali otoczeni przez siedmiu denverskich blackcollarów.
- Niezła grupa - pochwalił Jensen, mierząc mężczyzn wzrokiem. - Przedstawisz nas, Bernhard?
- Raczej nie - rzucił przez zaciśnięte zęby dowódca. - Wiecie, że mógłbym was kazać zabić za wtargnięcie do tego domu?
Jensen z dezaprobatą pokręcił głową.
- Bernhard, jak długo zamierzasz prowadzić tę grę? Nie udowodniliśmy ci jeszcze, że sam na tym najbardziej ucierpisz?
Jeden z blackcollarów warknął coś niezrozumiale i Mordecai odruchowo napiął mięśnie. Domyślał się intencji towarzysza, lecz ich realizacja wymagała nie lada umiejętności. Zakładając nawet, że perfekcyjnie rozegra tę rozmowę, nie istniała żadna gwarancja co do jej skuteczności.
Ale Jensen albo nie zauważał niebezpieczeństwa, albo też był gotów na wszelkie ryzyko.
- Jak ktoś nazywający się blackcollarem może wykonywać polecenia sił bezpieczeństwa? - ciągnął. - Czyżbyście zapomnieli, że naszym podstawowym zadaniem jest walka z ludźmi takimi jak Quinn?
- Nie, doskonale o tym pamiętamy - odparł Kanai. - W porządku, wiecie już o tej fikcji z Sartanem... ale nie macie pojęcia, o przyczynach takiego działania.
- Czekamy zatem na wyjaśnienia.
- Aby ponownie rozpocząć wojnę, potrzebujemy gotówki. Ogromnych ilości pieniędzy, i to napływających regularnie. Dlatego musimy podporządkować sobie część Denver i chcemy zrobić to w imieniu Sartana.
- Naiwne - orzekł Plinrianin z przekonaniem w głosie. - A kiedy wymościcie już sobie gniazdko...
- Wrócimy do walki z Ryqrilami - dopowiedział Bernhard.
Jensen długo mierzył go wzrokiem. Wreszcie pokręcił głową.
- Nie, nigdy do tego nie dojdzie. Bez względu na to, jaką kwotę i część terytorium zdobędziecie, nigdy nie uznacie, że macie wystarczająco dużo. Może kiedyś, jeszcze za czasów „Torcha”, podjęlibyście walkę, bo nie znieślibyście widoku, jak za was wykonują robotę. Ale dzisiaj już nie. Jesteś zbyt wygodny, Bernhard. Za bardzo przywykłeś do swojej obecnej roli i bezkarności zagwarantowanej w układzie z Quinnem. Pozostawieni sobie samym będziecie coraz głębiej grzęźli w tutejszym podziemnym bagnie, aż całkiem upodobnicie się do innych bossów i gangsterów w Denver. I tak też w końcu zginiecie.
Bernhard wstał, nie odrywając oczu od mówiącego.
- Mylisz się - rzekł wolno, a jego słowa zdawały się twarde jak stal.
- A więc to udowodnij. Wróć z nami. Teraz.
Wyraz twarzy dowódcy nie uległ zmianie, lecz nagle Mordecai wyczuł jakiś nowy powiew w otaczającej go atmosferze. Najwyraźniej słowa Jensena padły na podatny grunt, gdyż niechęć oraz obawy reszty zgromadzonych zaczęły topnieć, ustępując miejsca długo skrywanym pragnieniom realizacji szczytnych celów.
Bernhard również zauważył tę zmianę.
- Sprytne - powiedział nieco spokojniej niż przed chwilą. - Bardzo sprytne. Mogę jednak nie dać się namówić, dobrze o tym wiecie. Nawet jeśli moi ludzie będą zdania, że powinienem wam ulec - dodał, spoglądając po ich twarzach. - Ale co do jednego macie rację: walka z wami spowoduje tylko i wyłącznie niepotrzebne wzajemne wyniszczenie. - Westchnął ciężko. - W porządku. Chodźmy.
- Tak po prostu? - zapytał Mordecai, nie dowierzając tej nagłej zmianie stanowiska.
- Chyba jasno się wyraziłem? - warknął Bernhard. Ruszył w stronę garażu, a gdy mijał Kanaia, ten drgnął, jakby nagle przebudzony.
- Weźcie mnie ze sobą.
- Nie - rzucił przez ramię dowódca.
- Tak - powiedział spokojnie Jensen.
Bernhard odwrócił się w stronę Plinrianina, a wściekłość aż wykrzywiła mu twarz.
- Do cholery, Jensen, wciąż jestem dowódcą tego oddziału - warknął. - Przewodzę tym ludziom i jeśli nie chcę, żeby Kanai mi towarzyszył, to nie pojedzie. Rozumiesz?
- Nie. Jaką przeszkodę stanowiłaby jego obecność? Chyba że zamierzasz nas zdradzić i wolałbyś zrobić to bez świadków.
- Coś powiedział? - warknął jeden z blackcollarów, robiąc krok ku Jensenowi. - Natychmiast to odwołaj.
- Spokojnie, Pendleton - rzekł Bernhard, po czym, zwracając się do Jensena, dodał: - Na Ziemi bardzo serio traktujemy obelgi. Masz cholerne szczęście, że już zdążyliśmy się do nich przyzwyczaić. Pendleton kiedyś zachowywał się znacznie bardziej impulsywnie. W porządku, Kanai. Chcesz jechać, więc dobrze. Pendleton, ty zastąpisz mnie do naszego powrotu.
- Tak jest - powiedział wskazany, wciąż nie spuszczając wzroku z Jensena.
- Zatem jesteśmy gotowi - oznajmił Bernhard niemal przyjacielskim tonem. - Możemy ruszać?
- Oczywiście - odparł Jensen... i po raz pierwszy Mordecai uświadomił sobie, że przyjaciel w rzeczywistości nie był tak pewien sukcesu, jak się wcześniej zdawało. - Weźmiemy twój wóz, Bernhard. Ja usiądę za kierownicą.
- W porządku. Czy mogę liczyć, że wreszcie uda mi się poznać tego, kto pomaga wam od chwili przybycia do Denver?
Jensen uśmiechnął się lekko.
- Dlaczego nie? Z pewnością on także chętnie się z tobą spotka.
Po kilku minutach już mknęli drogą, a Mordecai, siedząc wraz z Kanaiem na tylnym siedzeniu, miał w końcu czas, by przeanalizować ostatnie słowa Jensena oraz sposób ich wypowiedzenia.
Nie potrafił odgadnąć intencji towarzysza. Ale to wszystko mu się nie podobało. Przynajmniej tego był pewien.
- Cholernie ryzykowaliście. Mam nadzieję, że zdaje pan sobie z tego sprawę.
Lathe przerwał na moment swoje zajęcie, oderwał wzrok od lustra i odwrócił się do Regera.
- Prawdę mówiąc, nie bardzo - odpowiedział. - Trochę makijażu, mnóstwo oryginalnej krwi, na wypadek gdyby okazali się na tyle sprytni, żeby użyć analizatorów. Wszystko już wcześniej przewidzieliśmy. Byłby pan zdziwiony, jak niewielu ludzi potrafi uważnie popatrzeć na twarz zalaną krwią.
Reger z niedowierzaniem pokręcił głową, a dowódca z powrotem pochylił się nad umywalką, by pozbyć się pozostałości makijażu wykorzystanego podczas ucieczki, rad, że niemal kończy już tę nudną robotę. Zaschniętą krew usunął stosunkowo łatwo, lecz fałszywa rana głowy została zrobiona z materiałów wodoodpornych, więc pozbywanie się jej przychodziło z trudem. Odór rozpuszczalnika przywiódł mu na myśl wspomnienia z najgorszych dni wojny.
- Zapewne akcja w całości była zaplanowana i nie musieliście improwizować. Ta Silcox... Czy nie ubraliście jej w te wasze stroje, żeby wyglądała potężniej?
- Częściowo tak. Ale również dlatego, że my mieliśmy udawać nieprzytomnych w wyniku odniesionych ran. - Lathe dostrzegł w lustrze, że rozmówca jest wyraźnie zaskoczony. -Spreparowaliśmy jej ranę tak, by uzasadniała tracenie i odzyskiwanie przytomności. Anne mogła więc „mdleć”, gdy ktoś zadawał niewygodne pytania, ale i odzyskiwać świadomość, gdyby lekarze próbowali szukać na ciele dziewczyny innych obrażeń, szczególnie poniżej szyi.
- Aha - mruknął Reger. - Rozumiem. Kiedy ona zmagazynowała na sobie dermopancerze, was nikt by nie nakrył podczas jakiegokolwiek badania.
- Właśnie. A „rozbita” głowa panny Silcox uzasadniała powyższe reakcje...
- Przy okazji dało się ukryć długie włosy.
- Owszem. Co więcej, pozostając świadoma, mogła w razie konieczności dokonać dywersji lub zmylić przeciwnika. Na szczęście nie zaistniała taka potrzeba, bo major kierujący operacją nie zauważył podstępu.
- Obdarzyliście ją ogromnym zaufaniem.
Lathe po raz ostatni przetarł czoło, wyrzucił wacik i odwrócił się do Regera.
- Wygląda na to, że podczas tej akcji w znacznym stopniu musieliśmy opierać się na wzajemnym zaufaniu. Ale dość już tej dyplomacji. Zapewne zna pan tę całą historię od Caine’a albo kogoś innego. O czym więc tak naprawdę przyszedł pan porozmawiać?
Denverczyk przygryzł wargę.
- Caine mówił, że zamierzał wyciągnąć także owe dwie dziewczyny prowadzące ciężarówkę... Podobno wątpił pan, czy będą współpracować podczas ucieczki.
- Zgadza się. Dupre’owie i Karen Lindsay nie mieli z nami żadnych powiązań. Oni tylko pomogli nam, zresztą nie z własnej woli, w realizacji kilku drobnych elementów głównej misji. Pierwsze przesłuchania udowodnią, że byli jedynie naszymi narzędziami, i zostaną zwolnieni. Jeśliby zaś zostali odbici, automatycznie staliby się naprawdę podejrzani i gdyby ponownie wpadli w ręce kolabów, już by się tak łatwo nie wywinęli. Pozostawiając tych troje ludzi własnemu losowi, wyświadczyliśmy im przysługę. Chociaż Caine nadal ma kłopoty ze zrozumieniem tego.
- Wcale mu się nie dziwię, ponieważ ci osobnicy nie są tak do końca czyści. Prowadzę firmę przewozową, w której pracują obie dziewczyny.
- Tak? - zdziwił się Lathe. - Dlaczego dopiero teraz pan mi o tym mówi?
- Bo wcześniej nic nie wiedziałem o waszych wspólnych kontaktach. Aż do dzisiaj nigdy nie wspominaliście o tej trójce. W każdym razie za jakiś czas może stać się to problemem, jestem właścicielem firmy, ale poprzez kilka poziomów biurokratycznych powiązań. Quinn będzie potrzebował paru dni, żeby coś wykryć, jeśli w ogóle zwróci na to uwagę.
- Niewykluczone. Niestety, jest tu także Galway. I jeśli Quinn niczego się nie dopatrzy, to prefekt Plinry na pewno.
- Caine opowiedział mi nieco o Galwayu. Wygląda na niebezpiecznego przeciwnika.
- Gdyby Ryqrilowie i inni głupcy nie stali mu na przeszkodzie, już dawno przyparłby nas do muru - stwierdził szczerze blackcollar. - Jeżeli Quinn da mu nieco swobody... Cóż, nie pozostaje nam nic innego, jak działać maksymalnie szybko.
- Siejąc zniszczenie w Denver - syknął przez zęby Reger. -Nie mogę powiedzieć, żeby ten pomysł mi się podobał. Choć jako atakujący z zaskoczenia jest pan w lepszej sytuacji, to jednak Quinn dysponuje cholernie dużą liczbą ludzi. Nie mówiąc już o prawdziwych władcach Denver, którzy wkurzą się na strzelaniny zakłócające stabilizację w kontrolowanych przez nich rejonach.
- Bezwzględnie potrzebujemy wiedzy Bernharda. - Lathe wzruszył ramionami. - Jak długo nie ma ochoty rozkołysać swojej łodzi, jedynym sposobem skłonienia go do współpracy jest uprzykrzenie mu życia. Dzisiejsza rozgrywka w Athenie zdecydowanie popchnęła tę sprawę do przodu. To główny powód, dla którego ryzykowałem. Ale jeśli będzie uparty, zmusi nas do wzniecenia prawdziwego ognia.
- Gdybyście powiedzieli, czego wam brakuje, spróbowałbym to zdobyć.
- Przykro mi. Panu zapewne mógłbym zaufać, ale nie reszcie pańskich ludzi. A jeśli siły bezpieczeństwa coś zwietrzą, natychmiast zareagują.
W kieszeni Regera odezwał się sygnał interkomu.
- Tak? - rzucił do mikrofonu.
Po chwili jego oczy rozszerzyły się, gwałtownie wstał i podszedł do rozmówcy, trzymając urządzenie w ten sposób, by obaj słyszeli dobiegający z niego głos:
- ...mówi, że Lathe kazał ich tu przywieźć, przynajmniej na noc.
- To Jensen i Mordecai - wyjaśnił Reger. - Z Bernhardem i Kanaiem.
Dowódca wyjął interkom z ręki gospodarza.
- Tu Lathe... Wpuśćcie Jensena.
- Hm... Tak jest.
- Co on, do diabła, wyprawia? - oburzył się Reger.
- Nie wiem, ale może jakoś przekonali Bernharda do współpracy.
Chwilę później ponownie rozległ się głos Jensena:
- Lathe? Co jest?
- Właśnie zastanawialiśmy się z Regerem, dlaczego przyciągnąłeś tu Bernharda.
- Przecież chciałeś go mieć, prawda? - rzekł Jensen ze zdziwieniem. - Czy to nie było podstawowym celem tej operacji w Athenie?
- Tak, ale... nie mieliśmy zamiaru rozgłaszać udziału Regera.
- Aha. Jeżeli o to ci chodzi, nikt nas nie śledził. Przed opuszczeniem miasta wstąpiliśmy do kryjówki numer trzy, sprawdziliśmy wszystko i włączyliśmy wygniatacze. Są idealnie czyści.
- Wspaniale. - Dowódca na chwilę zamyślił się, usiłując odgadnąć intencje podwładnego. - Sieć czujników i pułapka, które budowałeś na polecenie Regera... Na ile są gotowe?
- Właściwie skończone, przynajmniej widoczna ich część. Trzeba jeszcze tylko okablować niewielki fragment całego systemu, ale zapewne zdążę to zrobić do wieczora. Nie masz chyba zamiaru informować Bernharda o pułapce, co?
Lathe zacisnął usta.
- Ani o niej, ani o jakichkolwiek zabezpieczeniach.
Spojrzał na Regera.
- Czy dysponuje pan pomieszczeniami, w których będzie można umieścić Bernharda i Kanaia i gdzie da się ich obserwować dwadzieścia cztery godziny na dobę?
Twarz gospodarza wyrażała pełną dezaprobatę, lecz wreszcie przytaknął.
- Tak, jeśli uważa pan, że to konieczne. I bezpieczne.
- Zapewne jedno i drugie. Skoro wiedzą już, gdzie jesteśmy, nie chcę ich spuszczać z oka nawet na chwilę. - Popatrzył na Regera i dodał: - Tak długo jak po pana stronie stoi pięciu blackcollarów, nie zrobią nic wymierzonego bezpośrednio przeciwko panu.
- Mam nadzieję. Barky - rzucił do interkomu - wyjdź i wpuść tych dwóch. Nie kłopocz się o zwykłą eskortę, przyjmą ich nasi blackcollarowie.
- Tak jest.
- Wyśle pan swoich ludzi - raczej stwierdził, niż zapytał gospodarz.
W odpowiedzi dowódca sięgnął do sygnalizatora.
* * *
Zdaniem Caine’a, spotkanie przed wejściem do domu Regera przebiegło nadspodziewanie spokojnie.
Nie dlatego, że spodziewał się jakichś kłopotów. Mając przeciwko sobie Lathe’a, Skylera i Allena czekających w towarzystwie Regera, Jensena oraz Mordecaia, dwaj denverscy blackcollarowie musieliby być szaleńcami, decydując się na działanie. Jednak biorąc pod uwagę wcześniejsze reakcje Bernharda, tak gwałtowna zmiana w zachowaniu wydała się Caine’owi co najmniej dziwna.
Obaj przybysze nie okazali nawet śladu wrogości, gdy zbliżyli się do komitetu powitalnego.
- Lathe - odezwał się Bernhard, spokojnie przenosząc spojrzenie na właściciela posiadłości. - Reger. Powinienem przewidzieć, że właśnie pan wystąpi w roli ich opiekuna.
- Właściwie oni pomogli mi podjąć tę decyzję. Ale to bez znaczenia. Przybył pan rzeczywiście na pomoc, czy tylko żeby mnie wykurzyć, prowadząc dalej swoje gierki?
Ignorując pytanie, ziemski komandos odwrócił się do Lathe’a.
- Czy moglibyśmy pomówić? - zapytał. - W miejscu, gdzie nie przeszkadzano by nam i nie podsłuchiwano?
- W swoim pokoju mam wygniatacz - odparł Plinranin, robiąc krok i wykonując zapraszający gest. - Mordecai, odprowadź komandosa Kanaia do jego kwatery. Reger powie ci dokładnie dokąd. Caine, Skyler, pójdziecie z nami.
Dowódca poprowadził ich labiryntem korytarzy do przydzielonego mu wcześniej pokoju.
- Rozgośćcie się - rzekł, rozkładając stolik i podchodząc do półki, na której leżał stos map.
- Tutejsza obstawa zdaje się bardziej czujna niż podczas mojej ostatniej wizyty - zauważył Bernhard, przysuwając sobie krzesło i siadając przy stole. - Wasza zasługa?
- W pewnym stopniu - odparł lakonicznie Lathe. - Przejdźmy do rzeczy. - Rozłożył mapę okolic góry Aegis. - Poznajesz? - zapytał.
- Góra Aegis - mruknął Ziemianin. - I co z tego?
- Chcę, żebyś nas tam wprowadził.
Bernhard podniósł wzrok na stojącego nad nim Lathe’a.
- A więc o to wam chodziło? Do cholery, mówiłem już, że góra jest zabezpieczona lepiej niż jakikolwiek ośrodek Ryqrilów. Jak do diabła...
- Tak, słyszałem oficjalną wersję - przerwał mu spokojnie dowódca Plinrian. - Wiem jednak, że to bzdury. Stacjonowałeś tam, dlatego musisz znać jakieś tajne wejście do bazy. Daruj sobie te bajki i powiedz wreszcie, gdzie ono jest.
Na długą chwilę obaj zamilkli, mierząc się wzrokiem. Caine zwilżył wargi, lecz w trudnym do zniesienia napięciu nie przyniosło to ulgi. Chciał zerknąć na Skylera, by sprawdzić, jak on reaguje, lecz obawiał się wykonać nawet taki ruch. Wreszcie Bernhard nie wytrzymał. Opuścił głowę.
- Przynieś mi mapę terenu na północ od góry - rzekł z pełnym rezygnacji westchnieniem. - To i tak nic nie da... ale pokażę wam jedyną drogę do wnętrza.
- To jeden z piętnastu tuneli wentylacyjnych bazy - wyjaśnił Bernhard, wskazując na mapie punkt leżący w górskiej przełęczy. - U wylotu ma średnicę dwóch metrów, ale dalej rozszerza się, po połączeniu z innymi. Biegnie poziomo w stronę wnętrza góry jakieś kilkanaście metrów, później opada pionowo co najmniej sto metrów i dalej przez parę kilometrów prowadzi już poziomo, aż do bazy. Na szczęście to kanał wlotowy, bo wylotowe były blokowane przez urządzenia systemu wymiany ciepła.
- Z pozoru więc sprawa idealnie prosta - rzekł Skyler, ponad ramieniem Bernharda spoglądając na mapę. - Jaki jest w tym haczyk?
- Nawet laik zorientowałby się, że ma przed sobą wejście. Dopilnowali zatem, żeby nikt z niego nie skorzystał.
- Pułapki? - zaryzykował Caine.
Bernhard parsknął rozbawiony.
- Ktoś dowcipny mógłby użyć takiej nazwy. W praktyce chodzi o szczególnie wredny, trzystopniowy system obronny. - Sięgnąwszy po kartkę i ołówek, zaczął rysować. - Poziom pierwszy to tych kilkanaście metrów od wlotu i początkowy odcinek pionowego spadu. Urządzenia niszczące są przeważnie zdalnie sterowane, choć jest tam także wręcz niewyobrażalna liczba czujników: ciśnieniowych i innych.
- Przynajmniej ręczna broń nie będzie stanowiła problemu - zauważył Allen. - Nikt jej przecież nie odpali.
- Poziom drugi - ciągnął Bernhard, nie zwracając uwagi na Caine’a - znajduje się w połowie pierwszego odcinka tunelu, gdzie mniejsze łączą się w jeden, średnicy jakichś trzydziestu metrów. Ten element systemu jest pasywny, z grodziami mającymi się zamknąć w przypadku opuszczenia bazy.
- Został uruchomiony? - zapytał Lathe.
- Nie wiem, ale zapewne tak. A jeśli nawet, korzystając ze specjalistycznego sprzętu, zdołacie przebić się przez nie wszystkie, co zajmie wam sporo czasu, pozostaje jeszcze poziom trzeci... i gwarantuję, że tego już nie przeżyjecie.
- Pozwól, że zgadnę - odezwał się Skyler. - Automatyczny system obronny, tak?
- Automatyczny supersystem. Lasery, bomby rozpryskowe i strzałkowe, gaz, ładunki wybuchowe i mikrofalowe palniki, które żywcem usmażą każdego człowieka, nawet uzbrojonego w pancerz bojowy.
- Innymi słowy, przez tę część tunelu trzeba się ostrożnie przekraść - stwierdził spokojnie Lathe. - Ile ma długości?
- Około stu metrów... i jesteś w błędzie. Nie da się przez nią przekraść. Ani przebiec, przelecieć lub przejechać. Wejdziesz tam i już nie żyjesz. To pewne.
Na chwilę w pokoju zapanowała cisza. Wreszcie Lathe nachylił się nad stołem i postawił na mapie niewielki znaczek, o jedną dolinę dalej niż wskazana przez Bernharda.
- Zapewne wejście do tunelu jest ukryte. Będziesz więc musiał pomóc nam je znaleźć. Bernhard spojrzał na niego uważnie.
- Czyżbyś nie słuchał? Właśnie powiedziałem, że w tunelu czeka was śmierć.
- Tak, ale urządzenia obronne niszczeją z upływem lat i możliwe, że nawet równie skomplikowane jak te, są już w nie najlepszym stanie i uda się nam je pokonać. W każdym razie należy przekonać się o tym naocznie. Jeśli nie masz nic przeciwko, zaprowadzę cię teraz do kwatery przygotowanej przez Regera. Przeczekamy tu spokojnie kilka dni, aż kolabowie z Denver wyszaleją się. Później wyruszymy w góry i zobaczymy, co możemy tam zdziałać.
Kiedy Bernhard wstał, Caine chrząknął znacząco.
- Lathe, chciałbym z tobą pomówić, jeśli masz chwilę czasu.
- Oczywiście.
Dowódca Plinrian spojrzał na Skylera i wskazał głową drzwi.
- Jasne - powiedział potężny blackcollar. - Chodź, Bernhard, zaprowadzę cię do twojego pokoju.
Dowódca denverskich blackcollarów sprawiał wrażenie, jakby miał coś jeszcze do powiedzenia, lecz widocznie zrezygnował i wyszedł wraz ze Skylerem.
Gdy tylko za tamtymi zamknęły się drzwi, Lathe zwrócił się do Caine’a:
- Opowieść Bernharda przemawia do ciebie?
- Może trochę. Ale co innego pragnąłbym przedyskutować. Czy to tylko złudzenie, czy też nagle ludzie wokół stali się niezwykle skłonni do współpracy?
Dowódca zacisnął usta.
- Ty także zwróciłeś na to uwagę?
- Przecież trudno tego nie zauważyć. Najpierw Anne Silcox przyznaje, że wie więcej na temat „Torcha”, niż twierdziła pierwotnie. Później Bernhard zmienia poglądy dotyczące udzielenia nam pomocy. Tak radykalnie, że godzi się nawet, byś zaciągnął go w góry. I wreszcie Reger pozwala jemu i Kanaiowi zostać u siebie, mimo że najchętniej widziałby ich martwymi i vice versa. Wszystko wygląda mi zbyt pięknie, żeby było prawdziwe, więc nikomu już nie ufam.
- Hm, jeśli chodzi o Silcox, nie wiem, czy akurat w jej przypadku warto się martwić. Nie wierzyła nam na słowo, dopóki nie dowiedliśmy, że jesteśmy po tej samej stronie, wyciągając ją z Atheny.
Caine pokręcił głową.
- Po jej stronie? Najpierw powodując, żeby wpadła w tarapaty, stając się dla Bernharda celem i nam dając możliwość...
- Kto ci to powiedział? - zapytał ostro dowódca.
- Ależ przestań, Lathe... Nie potrafię być tak dobrym taktykiem jak ty, ale staram się uczyć od najlepszych. Nadzieja na dotarcie za pośrednictwem Anne do „Torcha” spaliła na panewce, więc zawiesiłeś dziewczynę na haczyku przed nosem Bernharda, żeby mieć pretekst do przeprowadzenia tej wspaniałej akcji w Athenie. Zamierzasz zaprotestować?
Przez chwilę Lathe w milczeniu mierzył go wzrokiem. Na koniec smutno pokręcił głową.
- Jesteś w tym lepszy, niż sądziłem. Zawsze wiedziałem, że drzemią w tobie talenty strategiczne. Będzie ci lżej, jeśli powiem, że nie liczyłem, iż Bernhard połknie przynętę i wypadnie dotrzeć do niego w inny sposób?
Allen wzruszył ramionami.
- Właściwie jeśli chodzi o Silcox, nie męczą mnie takie wyrzuty sumienia, jak w przypadku Dupre’ów i Karen Lindsay. Przecież Anne wiedziała, co ryzykuje. Dlaczego więc miałbyś potraktować ją odmiennie niż każdego ze swoich podwładnych?
Dowódca parsknął.
- Dziękuję bardzo.
- Nie ma za co.
- Jeśli zaś chodzi o Bernharda... - Lathe zawahał się. - Podejrzewam, że przyczyna tej gwałtownej zmiany tkwi w chęci uzyskanie czasu na przygotowanie własnej rozgrywki. A nie zapominaj... - Urwał nagle. - Nieważne. Rzecz w tym...
- Nie zapomnieć o ruchu Jensena, polegającym na sprowadzeniu tu Bernharda? - podsunął Caine. Lathe uśmiechnął się półgębkiem.
- Jesteś zdecydowanie lepszy, niż sądziłem. Tak. Z pozoru nie wygląda to na rozsądne posunięcie... ale coś w jego zachowaniu pozwala mi przypuszczać, że uknuł jakiś plan, do którego realizacji potrzebuje Bernharda i to w siedzibie Regera.
- Zamierzasz zapytać Jensena o szczegóły?
- Nie... a przynajmniej nie teraz. Może kiedy dotrzemy do wnętrza Aegis, jeśli w ogóle to nam się uda. Ale na razie nie. Jensen mógł się zmienić od czasu naszej misji na Argencie, lecz umiejętności i intelekt pozostały. Nie wiem, czy zauważyłeś, że kiedy eskortowaliśmy Bernharda, on i Reger spoglądali na siebie jak śmiertelni wrogowie. Niewykluczone zatem, iż Jensen przygotował coś, co pomoże nam osłonić flanki i pozwoli skoncentrować się na głównym zadaniu.
- Innymi słowy, mniej więcej odkryłeś zamiary Jensena - rzekł wolno Ziemianin. - Tylko nie chcesz mi niczego zdradzić.
Lathe popatrzył gdzieś w dal.
- Caine... Jeśli nie myli mnie przeczucie, jest to coś, w co naprawdę nie zamierzam się mieszać. I myślę, że ty także nie chciałbyś nawet o tym wiedzieć.
- Powinienem więc ci zaufać. Kolejny raz. - Caine skrzywił się na moment i ciężko westchnął. - Dlaczego ja się zgodziłem, abyś przejął dowodzenie?
Blackcollar zachichotał, lecz grymas uśmiechu pojawił się na jego twarzy tylko na chwilę.
- Chodź, pomówimy z resztą - zaproponował, składając mapę. - Musimy przedyskutować sprawy związane z misją, poczynając od decyzji, kto weźmie udział w ostatnim etapie.
- Tylko blackcollarowie?
Lathe spojrzał uważnie na swego ucznia.
- Nie, chyba nie. Twój oddział zasłużył sobie, żeby znaleźć się w tym piekle.
- Zgadza się. Mam tylko nadzieję, że nie okaże się ono aż tak straszne. Dowódca smętnie pokiwał głową.
- Ja także.
W posiadłości Regera przybysze z Plinry pozostali jeszcze dwa dni, odzyskując siły po ucieczce z Atheny i oczekując na zmniejszenie aktywności sił bezpieczeństwa. Caine z trudem znosił bezczynność, lecz musiał przyznać, że nierozsądne byłoby wcześniejsze opuszczenie kryjówki. Patrolowce i inne jednostki powietrzne wciąż krążyły nad Denver i okolicznymi górami, sprawdzając wszystko, co wzbudzało najmniejsze podejrzenia. Raporty docierające poprzez sieć informatorów Regera wskazywały, iż w mieście sytuacja jest jeszcze gorsza - ciężko opancerzone oddziały kolabów patrolowały ulice, zaglądając w każde miejsce, gdzie mogli ukrywać się blackcollarowie. Przez pewien czas Caine’a trapiły obawy, czy agenci nie posuną się tak daleko, że rozpoczną przeszukiwanie wszystkich domów, lecz Skyler uspokoił go, mówiąc, iż bogaty rejon zamieszkiwania Regera jest daleko na ich liście potencjalnych kryjówek.
Dlatego odetchnął z ulgą, gdy drugiego nudnego wieczora Lathe stwierdził, iż natężenie powietrznych patroli zmniejszyło się na tyle, że czas ruszyć na rekonesansową wyprawę.
- Nie twierdzę, że jutro już przeprowadzimy poważną akcję - uprzedził dowódca. - Zlokalizujemy tylko wejście i może usuniemy maskowanie. Pozostało jeszcze jakieś sześć dni, zanim powinniśmy na dobre stąd zniknąć.
- Dlaczego akurat sześć? - zapytał Colvin.
- Bo to będzie osiem dni od chwili nadania wiadomości do naszego statku. Właśnie w tym czasie Korsarz wysłany przez Quinna odbędzie podróż na Plinry i z powrotem.
Caine przyglądał się w pehii kontrolowanemu wyrazowi twarzy Pittmana, kątem oka dostrzegł zaś, że pozostali także ukradkiem spoglądali na kolegę. Jak dotąd chłopak nie kwapił się do wyjaśnienia, na czym polegały jego konszachty z Galwayem, a nikt nie uważał za wskazane naciskać go w tej sprawie. Braune odchrząknął znacząco.
- Podróż na Plinry i z powrotem... ze złymi wiadomościami?
- Raczej tak - zgodził się Lathe. - Realizacja planu „Christmas” na pewno dla kogoś będzie związana ze złymi wieściami. Jeśli dla Ryqrilów, mogą się nieco wściec i zintensyfikować starania, żeby nas odszukać.
- Czy Bernhard wie o tym? - zapytał Colvin.
- Nie. A po co? Uważasz, że należałoby mu robić nadzieję, iż Quinn zadziała, zanim sam byłby zmuszony przystąpić w końcu do współpracy z nami?
- Nie, oczywiście, że nie.
Dowódca pokręcił głową.
- Właściwie według mnie Bernhard stracił już ostatnią szansę sprzedania nas generałowi. Pamiętajcie, że zapewne nie pragnie obecności Ryqrilów w górze Aegis tak samo jak my, w przeciwnym razie powiedziałby kolabom o wejściu już wiele lat temu, kiedy prowadził z nimi pertraktacje. Jeśli po upływie jutrzejszego dnia spróbuje nas oddać w ręce sił bezpieczeństwa, tajemnica się wyda. Gdy więc Quinn nie zdoła wyciągnąć od nas informacji o położeniu wejścia, będzie ścigał Bernharda, żeby ją uzyskać. Nie, znacznie bardziej prawdopodobne, że Bernhard postara się zlikwidować nas samodzielnie, rzecz jasna jeśli nadal zależy mu na naszej śmierci.
Hawking przytaknął.
- Miła perspektywa. Zrobi to w drodze czy podczas jutrzejszej próby?
- Poczeka do głównej wyprawy - rzekł cicho Jensen. - Jutro będzie otoczony w zasadzie przez samych blackcollarów. Jest na tyle sprytny, żeby odłożyć atak do czasu, aż wyruszymy z resztą oddziału Caine’a. Z pewnością uważa, że podczas walki adepci staną się dla nas jedynie zawadą.
Alamzad pokręcił głową.
- Dziękujemy za uznanie.
- Niestety, taka jest prawda - stwierdził poważnie Lathe. -A to pozostawia nam praktycznie tylko jedno rozwiązanie... które i tak zamierzałem zaproponować. Przypuśćmy, że zrobimy tak:...
* * *
Odgłosy cichej rozmowy dolatywały zza grubych drzwi. Zapewne to Jensen dyskutował o czymś z Alamzadem.
- Mam nadzieję, że wiesz, co robisz - mruknął Pittman, gdy Caine sięgnął do klamki.
- Ja też - odpowiedział szczerze Allen. - Ale to przecież nasza misja. Chyba powinniśmy wiedzieć, co się dzieje.
Pomieszczenie było malutkie i określenie „pokój” zupełnie do niego nie pasowało. W środku rzeczywiście zastali Alamzada i Jensena. Siedzieli pochyleni nad jakimś urządzeniem.
- Na drugi raz uprzedzajcie, że wchodzicie - warknął Jensen, wsuwając shuriken do sakiewki.
Allen nie uważał za wskazane przeprosić i zamiast tego rzekł bez ogródek:
- Przychodzimy w określonej sprawie. Mówiąc dokładnie, chodzi o wasz prywatny plan.
Blackcollar uniósł brwi.
- A więc Lathe wpadł na to? Wiedziałem, że w końcu do tego dojdzie. Czy naprawdę aż tak bardzo się o mnie martwi, że przysyła was na przeszpiegi?
- Nawet nie wie, że tu jesteśmy - wyjaśnił Ziemianin. - To moja decyzja, jako odpowiedzialnego za realizację całej misji.
Jensen drugą chwilę przyglądał się obu przybyłym. Wreszcie powoli pokiwał głową.
- W porządku - rzekł. - Zdradzę wam tę tajemnicę, ale nie dlatego, że zamierzam podporządkować się twoim rozkazom, Caine. Powiem, bo Pittman na to zasłużył.
- Pittman? - zdziwił się Allen, posyłając pytające spojrzenie przyjacielowi.
- Tak. Pittman pozostał lojalny wobec nas, nie licząc się z konsekwencjami. Postąpił jak prawdziwy blackcollar. Najważniejsza jest lojalność. Wierność wobec członków swojego zespołu, wobec innych blackcollarów... a czasami nawet wobec sprzymierzeńców, których do końca się nie aprobuje.
Przez ciało Allena przebiegł dreszcz.
- Mówisz o Regerze, prawda?
- Lathe zawiera w naszym imieniu układy i pakty - ciągnął Jensen, zapatrzony gdzieś w przestrzeń. - To zadanie dowódcy i komandosi nie powinni mieć wiele do powiedzenia w tych sprawach. W porządku. Ale ja znalazłem inny sposób, w jaki mogę wpłynąć na wydarzenia.
- Na przykład budując śmiertelną pułapkę na terenie posiadłości Regera? - zapytał cicho Pittman.
- Tak - przyznał ponuro blackcollar. - Pomyślcie o tym jako o teście na lojalność... A karą za nieposłuszeństwo będzie śmierć.
Caine spojrzał na Alamzada.
- Wiedziałeś, co on planuje?
Zapytany przecząco pokręcił głową.
- Wciąż nie mam pojęcia. A uważam, że powinienem się dowiedzieć.
- To będzie was kosztowało - ostrzegł Jensen. - Wszystkich. Powiem w zamian za obietnicę, że pomożecie mi w wykonaniu egzekucji.
Allen wziął głęboki oddech. Gdzieś w mózgu zrodziła się nagle świadomość, że to także jest częścią odpowiedzialności ponoszonej przez dowódcę.
- Możesz na nas polegać.
* * *
Wyruszyli następnego ranka, jeszcze przed świtem: Lathe, Caine, Skyler, Bernhard, Kanai i jeden z kierowców Regera, stłoczeni w samochodzie przeznaczonym co najwyżej dla czterech osób.
- Dlaczego, do diabła, Reger nie dał nam większego wozu? - warknął Bernhard, kiedy skierowali się w stronę gór. - Nawet furgonetka byłaby lepsza od tego.
- Zgadza się - przyznał Lathe. - Ale ostatnio jeździliśmy przede wszystkim furgonetkami, więc uznałem, że przydałaby się zmiana. Wiedzą, ilu nas jest, dlatego przede wszystkim będą zwracali uwagę na furgonetki i duże samochody osobowe.
Ziemianin prychnął tylko i zamilkł.
Albo Lathe miał rację, albo też patrolowce nie obserwowały właściwego rejonu w odpowiednim czasie, ponieważ bez żadnych problemów dotarli do miejsca, gdzie należało opuścić samochód.
- Wszyscy wysiadać - polecił dowódca, otwierając bagażnik. - Brać sprzęt i ruszamy. Przed nami jeszcze daleka droga.
Caine rozejrzał się wokół. Dokładną obserwację umożliwiało światło budzącego się dnia. Allen doznał dziwnego wrażenia deja vu. Strumyk sączący się cicho wzdłuż drogi, dziwnie znajomy stok wznoszący się na południu...
- Lathe, wiesz, gdzie jesteśmy?
- Kilka kilometrów na północny zachód od wejścia do góry Aegis. Miejsce do rozpoczęcia wyprawy dobre jak każde inne. A dlaczego pytasz?
- Och... właściwie bez istotnego powodu. Tyle tylko, że znajdujemy się bardzo blisko od punktu, z którego wyruszyliśmy na oględziny bazy.
- Aha. No cóż, dobrze że przynajmniej tym razem nie musimy się martwić, czy nie ukradną nam samochodu.
Ledwie zdążył to powiedzieć, kiedy wóz, którym przyjechali, ruszył w drogę powrotną. Allen przełknął ślinę, patrząc, jak auto znika za zakrętem. Wiedział, że to najlepsze rozwiązanie, choć wciąż nie był do niego przekonany. Owszem, pozostawienie tu pojazdu mogło narazić ich na niebezpieczeństwo wykrycia, ale z drugiej strony dysponowali jedynie obietnicą Regera, że samochód będzie pojawiał się tu dwa razy dziennie, aż do chwili spotkania z nimi.
Jeśli pozostali mieli podobne wątpliwości, to nie okazywali tego po sobie.
- Którędy? - zapytał Skyler, regulując paski plecaka i poruszając barkami, by ładunek ułożył się właściwie.
- Tędy. - Lathe wskazał kamienistą przełęcz między dwoma stromymi wzgórzami. - Gęsiego i uważać na jednostki powietrzne.
Szli już ponad godzinę, kiedy zupełnie niespodziewanie na ich ścieżkę, jakieś pięćdziesiąt metrów w przodzie, wyszedł agent sił bezpieczeństwa.
Cała szóstka zamarła, gdy prowadzący Lathe nadał ręką odpowiedni sygnał. Caine zauważył, że żołnierz jest ciężko opancerzony i ma zarówno pistolet strzałkowy, jak i przewieszoną przez ramię strzelbę laserową. Słuchawki radia wystawały mu spod czapki, a gogle na podczerwień wisiały na szyi.
Allen zagryzł wargę. Przeciwnik na szczęście nie patrzył ich stronę. Stał bokiem. Ukształtowanie terenu i brak kryjówek wykluczały możliwość cichego podkradania się. Musieliby zdjąć go, atakując z miejsca, w którym się zatrzymali.
Lathe nie sięgał jednak po procę lub shuriken. Nie wykonał żadnego ruchu.
- Kiedy go unieszkodliwimy? - wyszeptał Allen do stojącego obok Skylera.
- Uspokój się, stary.
I ku zdziwieniu Caine’a, żołnierz odwrócił się do nich tyłem i powoli odszedł.
- Co...? - wyjąkał, zupełnie zaskoczony.
- Nie przyjrzałeś się dokładnie jego zachowaniu i sprzętowi - wyjaśnił potężny blackcollar, gdy ponownie ruszyli. - To był raczej strażnik niż ktoś uczestniczący w poszukiwaniach. Bernhard, co tam jest takiego, że wymaga ochrony sił bezpieczeństwa?
- Nie mam pojęcia - odparł zapytany, marszcząc czoło.
- Kanai?
Azjata powoli pokręcił głową.
- Nic mi o tym nie wiadomo. Może któreś z ujęć wody dla miasta?
- Bardzo prawdopodobne. Kilka dni temu zdobyliście mapę całego systemu - zwrócił się do Caine’a. - Niewykluczone, iż wciąż sądzą, że zamierzamy go uszkodzić.
- Zostawmy już tę kwestię - włączył się Lathe. - Z trasy i kierunku obserwacji tego kolaba wnioskowałbym, że strzegą czegoś na południu. My natomiast zdążamy na północ, więc należy tylko unikać dalszych kontaktów.
- W porządku - odezwał się Caine, gdy dostrzegł sygnał dany mu przez Skylera. - Bernhard, Kanai, czy któryś z was się orientuje, co ów strażnik miał na szyi? Nigdy wcześniej nie widziałem takich gogli.
Bernhard żachnął się, lecz cierpliwie wytłumaczył działanie i opisał wygląd gogli na podczerwień. Allen jeszcze przez kilka minut zadawał równie naiwne pytania. Była to niewdzięczna rola, lecz przyniosła oczekiwany efekt - zanim skończyli rozmowę, Skyler dołączył do grupy, tak cicho jak się od niej oddalił, więc żaden z denverczyków nie zauważył jego nieobecności.
Słońce dotarło już do zenitu, a oni wciąż szli.
- Na mapie dystans wydawał się nieco krótszy - zauważył Caine, gdy zrobili dziesieciominutowy postój na posiłek.
- Wspinaczka zawsze się dłuży - odpowiedział Kanai, pomimo żelaznej kondycji sapiąc jak pozostali. - Proponuję, żeby następnym razem podjechać bliżej. Reger i tak nie odkryje celu naszej wyprawy.
- Może masz rację - skwitował Lathe. - W każdym razie najgorsze już za nami. Według mapy, wejście znajduje się na północnym stoku tamtego wzniesienia.
Allen spojrzał we wskazanym kierunku i westchnął ciężko.
- Kolejne dwie albo trzy godziny marszu.
- Najwyżej godzina - zapewnił dowódca. - Ruszamy. Chcę znaleźć wejście, ustalić, jaki osprzęt będzie nam potrzebny do jego otwarcia, i przed zmrokiem wrócić do samochodu.
Lathe niewiele pomylił się w wyliczeniach. Dokładnie po godzinie i czternastu minutach zatrzymali się przed skalnym nawisem i ukrytym w jego cieniu wlotem do tunelu.
Caine zastanawiał się wcześniej, jak, u licha, otwór dwumetrowej średnicy mógł pozostać nie zauważony przez tyle lat. Dopiero stanąwszy przed nim, uświadomił sobie, że nie było to tak dziwne, jak mu się wydawało. Z góry wejście osłaniał skalny nawis, natomiast z boków zacieniała je trawa poprzetykana krzewami, co wyglądało jakby natura sama zamaskowała to miejsce. Im dłużej patrzył, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, iż nawet ktoś bardzo spostrzegawczy przeszedłby obok, niczego nie zauważając.
Lathe najwyraźniej myślał podobnie, gdyż rzekł do Bernharda:
- Mieliśmy szczęście, że wiedziałeś dokładnie, gdzie tego szukać. Prawda?
- Tak - stwierdził krótko zapytany. - Lepiej szybko dokonuj tych swoich oględzin.
- No cóż, właściwie aż tak bardzo się nam nie spieszy...
- Cii! - przerwał mu Kanai.
Caine zastygł podobnie jak pozostali, nadstawiając uszu...
- Za nami - mruknął Bernhard, sięgając po shuriken. -Ktoś idzie.
- Właściwie jest ich wielu - dodał Skyler, spokojnie podchodząc do otworu, by mu się przyjrzeć. - To Mordecai z resztą grupy.
- Co? - zdziwił się Kanai. - Ale przecież mówiłeś...
- Skłamał? - rzekł Bernhard, chowając gwiazdkę. - Lathe po prostu upewnia się, czy wszyscy zdajemy sobie sprawę, kto tu dowodzi. W porządku, dowódco, zrobiłeś na nas odpowiednio duże wrażenie. A więc wchodzimy?
- Oczywiście. Im szybciej, tym lepiej.
- Innymi słowy, wcale nie miałeś zamiaru ograniczać się jedynie do wstępnych oględzin. - Twarz Kanaia poczerwieniała z wściekłości. - Myślałem, że jesteśmy sojusznikami... Niepotrzebnie nas okłamywałeś.
- Może tak, a może nie - odezwał się Skyler, zanim Lathe zdążył odpowiedzieć. - Ale byliśmy co najmniej równie prawdomówni jak twój dowódca. Zgadza się, Bernhard?
- Jego także miałem już dość... - oświadczył Kanai, posyłając spojrzenie przełożonemu.
- Ten rzekomo zabezpieczony wlot został już przez kogoś sforsowany - zauważył Skyler, zmieniając temat.
- Co? - wykrzyknął Azjata, a jego złość ustąpiła zaskoczeniu. - Niemożliwe...
- A na dodatek powiedziałbym, że zostało to zrobione stosunkowo niedawno... biorąc pod uwagę czas, jaki upłynął od zakończenia wojny - ciągnął Skyler. - Krata jest w kilku miejscach przymocowana wyłącznie zagiętymi drutami.
- Zagiętymi od...? - zapytał Allen.
- Wewnątrz - wyjaśnił potężny blackcollar.
- No proszę - rzekł Lathe i odwrócił się do Bernharda. - Idealnie ukryte wejście, a komuś jednak udało sieje zauważyć. Umiałbyś wytłumaczyć, jak do tego doszło?
Twarz Ziemianina pozostała nieruchoma jak maska.
- Widać faktycznie ktoś musiał znaleźć ten otwór.
- Ktoś?
- A skąd ja miałbym wiedzieć, kto?
Lathe ze zrozumieniem pokiwał głową.
- No tak.
Pięćdziesiąt metrów od nich, zza wiecznie zielonych drzew wyłonił się Hawking, prowadząc resztę plinriańskich blackcollarów i adeptów.
- Jakieś kłopoty? - zapytał go Caine, kiedy podeszli bliżej. Hawking pokręcił głową.
- Widzieliśmy tylko jednego strażnika po tym, jak Skyler ostrzegł nas o ich obecności.
- Musieliście go zdjąć? - zapytał Lathe.
- Nie, był daleko i siedział spokojnie. Ale to pewne, że czegoś pilnują.
- Cóż, cokolwiek znajduje się pod obserwacją agentów, na razie nie zaprzątajmy sobie tym głowy - oświadczył dowódca. - Braune, Colvin, Pittman, zajmijcie się przygotowaniem drabinek linowych. Zaraz będą nam potrzebne. Hawking, Alamzad, podejdźcie tu i sprawdźcie, czy przy wejściu nie ma ukrytych pułapek lub alarmów.
Lecz ten, kto był tu przed nimi, nie pomyślał, by odstraszyć kolejnych przybyszów. Gdy towarzysze Allena przygotowali drabinki, Hawking i Alamzad usunęli kratę i zbadali fragment tunelu.
- Widzicie tę siatkę? - zapytał Hawking, wskazując palcem. - Wygląda na wielopoziomową barierę elektryczną. Z tej strony wywołuje lekkie mrowienie, na drugim końcu powoduje już śmiertelny wstrząs.
- Czujniki? - zapytał dowódca.
- Tutaj i tam. Zapewne głównie typu pasywnego: wykrywacze ruchu i dźwięku, może odbłyśniki laserowe i fotooptyczne. Brak typowych czujników. Tak blisko powierzchni łatwo byłoby wykryć urządzenia pobierające duże ilości energii i wytwarzające pole elektromagnetyczne. Znajdziemy je głębiej.
- Co z pierwszym poziomem systemu obronnego, o którym wspominał Bernhard?
- W miejscu, gdzie tunel zaczyna opadać pionowo mamy przynajmniej jeden ciężki laser i coś w rodzaju bomb strzałkowych. Podejrzewam, że za siatką ukryte są zbiorniki z gazem i chyba żrącymi kwasami... Tak, widać nawet dodatkowe wzmocnienia ścianek i podstawy.
Caine zwilżył spękane wargi.
- Jakie jest prawdopodobieństwo, że to uruchomi się automatycznie?
- Zerowe - stwierdził Bernhard. - Wszystko jest sterowane ręcznie, za wyjątkiem siatki, której zasilanie, jak sądzę, nie działa już od lat.
Lathe pytająco spojrzał na Hawkinga.
- A co ty na to?
- Bardzo prawdopodobne. Trudno jednak cokolwiek powiedzieć, dopóki nie spróbujemy przejść. Siatka zdaje się jednak nie reagować na nacisk.
- Dowiedzieliśmy się zatem wszystkiego, co można było ustalić z tego miejsca - orzekł Lathe. - Ubierajmy się. Obowiązuje pełny strój, włącznie z maskami gazowymi. - Jego wzrok spoczął na Bernhardzie. - Pozwól prowadzić naszemu przewodnikowi.
Kanai posłał dowódcy długie, wymowne spojrzenie.
- Myślałem, że dacie nam odejść, kiedy tylko tu dotrzemy. Kolejne kłamstwo?
- Krata została sforsowana - zaczął Lathe. - A twój przełożony jest jedyną osobą, która znała położenie wejścia. Sam możesz wyciągnąć wnioski.
Bernhard parsknął oburzony.
- Aha, rozumiem... Uważacie, że ileś tam lat temu przyszedłem tutaj i przeprowadziłem konserwacje pułapek, dodając od siebie nowe, na wypadek, gdyby ktoś z Plinry zmusił mnie kiedyś do wskazania mu drogi. Przestań, Lathe... to niedorzeczne.
- Jasne - zgodził się dowódca. - Powiedzmy więc, że przyzwyczaiłem się do twojego towarzystwa. - Zawahał się na moment. - Chociaż właściwie nie widzę powodu, dla którego twój podopieczny musiałby iść z nami - rzekł w końcu, po czym zwrócił się do Kanaia: - Jeśli chcesz, wracaj.
Azjata sprawiał wrażenie, jakby rozważał tę propozycję. Wreszcie spojrzawszy na Bernharda, przecząco pokręcił głową.
- Dziękuję. Jeśli dotarłem aż tutaj, mogę zostać do końca.
- W porządku. - Lathe odetchnął głęboko i rozejrzał się wokół. - Mordecai, zostaniesz na straży. Reszta... naprzód.
Bernhard szedł pierwszy, rozwijając drabinkę sznurową tak ostrożnie, jakby to był dywan rozściełany przed jakimś dostojnikiem. Lecz nic nie wystrzeliło, nie wybuchło ani nie zatruły ich gazy. Gdy przerzucił drabinkę ponad skrajem pionowego szybu, Caine ponownie zaczął oddychać.
Nie zdążył jednak ani razu głębiej zaczerpnąć powietrza, gdy rozwijająca się drabinka uderzyła w minę rozpryskową.
- Mówiłeś, że wszystkie urządzenia są sterowane ręcznie - zauważył Skyler, gdy ucichł już huk eksplozji, a strzałki utkwiły w ścianach.
- Wspominałem, że niektóre miny mogą zadziałać automatycznie - odburknął Bernhard.
- Wygląda więc na to, że trafiliśmy właśnie na jedną z nich - stwierdził ze spokojem Lathe. - Będziemy musieli uważać schodząc. Starajcie się nie dotykać ścian szybu, a szczególnie wszystkiego, co z nich wystaje. Jasne? Prowadź, Bernhard.
Ten westchnął ciężko i zaczął schodzić. Za nim szedł Lathe, a dalej w dwudziestosekundowych odstępach kolejno: Hawking, Caine, Pittman, Braune, Colvin i Alamzad, na samym zaś końcu Skyler.
Według słów Bernharda, droga wiodła sto metrów w dół, lecz Allenowi wydała się znacznie dłuższa. Zawieszony w prawie zupełnej ciemności, bo światło latarki na przedramieniu ledwie umożliwiało rozpoznanie zarysów drabinki pod stopami, czuł, że ogarnia go dziwne uczucie utraty orientacji, jakby długo ćwiczone umiejętności nagle zniknęły bez śładu. To niczym walka na ślepo, przyszło mu na myśl porównanie. Ale ta próba była znacznie trudniejsza. Kołysanie drabinki zdawało się wciąż przybierać na sile...
- Wszyscy, stop - rozbrzmiał gdzieś z dołu głos Lathe’a. - Przypiąć się do drabiny i oddychać głęboko. Dzieje się tu coś zabawnego. Jakiś bardzo niski dźwięk zakłóca naszą wewnętrzną równowagę. Cokolwiek to jest, stańcie i postarajcie się ją odzyskać.
- Korzystajcie z innych świateł jako punktów odniesienia - podsunął Hawking. - Przepraszam, Lathe... wcześniej powinienem zwrócić na to uwagę.
- Nieważne - odpowiedział dowódca. - Gotowi? Idziemy dalej, tylko ostrożnie.
Efekt destabilizacji nasilał się w miarę schodzenia, lecz Caine, znając pochodzenie tego zjawiska i wiedząc, że nic niepokojącego nie dzieje się wewnątrz organizmu, mógł kontrolować własne ruchy. Koncentrując uwagę na światłach ponad głową i nasłuchując, drgnął, gdy nagle obok siebie ujrzał zasłoniętą goglami twarz Lathe’a, a stopami natrafił na twarde podłoże.
Stanął na chwiejnych nogach i rozluźnił zaciśnięte kurczowo palce,
- Skupiłem się na czym innym - wyjaśnił automatycznie.
- W porządku. Przejdź, zanim następny cię stratuje.
Allen niepewnym krokiem odszedł od drabinki. Przed nim widoczna była dalsza część tunelu, w którego perspektywie majaczyła czyjaś niewyraźna postać... Bernhard? Już tam? Po drugiej stronie szybu ktoś przykucnął nad plątaniną przewodów i jakichś drobnych elementów.
- Co to? - zapytał, podchodząc bliżej.
- Nasze utrapienie - odpowiedział Hawking. - Lathe miał rację, to urządzenie akustyczne skierowane w górę. Caine odruchowo podniósł głowę.
- Widzę w tym coś nielogicznego, biorąc pod uwagę pułapki zainstalowane bliżej wejścia.
- Aparat ten nie został umieszczony tu przez budowniczych tunelu - wyjaśnił blackcollar. - Wygląda raczej na ręczną robotę amatora.
Caine zwilżył wargi pod maską gazową.
- Rozumiem.
- Nie przejmuj się - poradził Lathe. - Jeśli to najgorsze, czemu trzeba stawić czoło, to nie ma żadnego problemu.
Caine nie czuł się jednak pocieszony. Instynktownie sprawdził, czy broń znajduje się na swoim miejscu.
Pozostali zeszli już bez kłopotów i kilka minut później sunęli dalej w luźnym szyku, na wypadek jakichś niespodziewanych przeszkód. Nikt nie odzywał się ani słowem, pilnie nasłuchując. Lecz oprócz odgłosu ich własnych kroków, do ich uszu nie docierały żadne dźwięki.
Szli już z pół godziny, nim któryś zwrócił uwagę, iż coś nie jest w porządku.
- Bernhard - zawołał Alamzad niemal z końca szeregu. - Czy nie mówiłeś, że to wlotowy tunel systemu wentylacyjnego?
- Tak, a co?
- Czyżby więc nie zamontowali filtrów? A przynajmniej jakiegoś zabezpieczenia przed żywymi stworzeniami? Nie widziałem też siatek czujnikowych.
Długo nie nadchodziła odpowiedź.
- Co na to powiesz, Bernhard? - zapytał Lathe. - Przecież cały proces filtracji nie odbywa się tuż przy samej bazie.
- Pewnie nie - zgodził się wreszcie Ziemianin. - Powinny tu być te urządzenia, o których wspomniał twój człowiek, oraz system filtracji mikroorganizmów. Obserwowałem ściany i odnoszę wrażenie, że dostrzegałem miejsca, gdzie coś takiego mogło się kiedyś znajdować.
- I nic nie powiedziałeś? - warknął Colvin.
- Może nie uznał tego za ważne, iż komuś chciało się trudzić z usunięciem całego tego sprzętu - rzucił ironicznie Pittman.
- A jakie, według was, to ma znaczenie? - odpalił Bernhard. - Powtarzam: nigdy tu nie byłem. Niewątpliwie wiele rzeczy uległo zmianie jeszcze przed zakończeniem wojny.
Colvin tylko parsknął w odpowiedzi.
- W porządku, uspokójcie się - uciszył ich Lathe. - Bernhard przecież nie obiecywał, że poprowadzi nas za rączkę i wskaże znaki szczególne. Sami musimy mieć oczy szeroko otwarte.
Grupa podążyła dalej, już w idealnej ciszy. Gdy po tym zajściu Caine rozglądał się uważnie, i on zauważył ślady po filtrach, o których wspomniał Bernhard: pierścienie metalu poczerniałego od temperatury, biegnące po obwodzie tunelu.
- Wygląda na to, że zostały usunięte palnikiem - mruknął, właściwie do siebie. Idący przed nim Hawking obejrzał się przez ramię.
- Zauważ, że wymontowano całe filtry. Nie chodziło więc o utorowanie przejść. Prawdopodobnie wywożono te urządzenia aż do Denver.
Ale w takim razie, dlaczego nie wyciągnęli stąd laserów i innej broni znajdującej się przy wejściu, pomyślał Allen, lecz głośno tego nie powiedział. Inni zapewne także zadawali sobie podobne pytanie.
Wreszcie, po niemal godzinnym marszu, dotarli do wysokiej na trzydzieści metrów komory, gdzie zbiegało się dwanaście tuneli. Dziesięć metrów dalej ujrzeli pierwszy element drugiego poziomu pasywnego systemu obrony.
A raczej to, co z niego pozostało.
- Metal poszyciowy klasy czwartej - mruknął Hawking, przyglądając się brzegom dziury na wysokość człowieka, wyciętej w grubej, około półmetrowej grodzi. Obok leżał pogięty i sczerniały usunięty fragment. - Twardy jak diabli. Musieli bardzo chcieć dostać się do środka.
- Zdecydowani i nieco szaleni - zauważył Alamzad, przyglądając się krawędziom. - Ściana ma strukturę plastra miodu z komorami mniej więcej co pięć centymetrów.
- Po co? - zapytał Pittman. - Czyżby wypełniono je trującym gazem pod ciśnieniem?
- Albo jakąś silnie palną substancją, żeby utrudnić cięcie palnikiem - zauważył ponuro Hawking. - Fakt, że i tak się przebili, świadczy o tym, iż wiedzieli, co robią.
- Lub po prostu byli uparci - rzekł Lathe. - Bernhard, jakie zabezpieczenia oprócz tych mogą się tu znajdować?
- Jeszcze chyba dwie takie grodzie - odpowiedział Ziemianin, rozglądając się po pogrążonym w ciemnościach ogromnym pomieszczeniu. - Z tego co widać, one także zostały sforsowane.
- Jak dużo czasu potrzeba, by pokonać wszystkie trzy? -zwrócił się Lathe do Hawkinga.
- Dysponując odpowiednim sprzętem... miesiąc, dwa. Bez niego nawet rok.
- Przypomnijcie sobie dźwiękowe urządzenie przy szybie - rzekł Skyler. - Zapewne miało zabezpieczać tyły podczas tej pracy.
Hawking wzruszył ramionami.
- To dość logiczne wytłumaczenie... Ale twierdziłeś, że trzeci poziom systemu jest niemożliwy do pokonania, prawda, Bernhard?
- Tak miało być. Ale ten ktoś niewątpliwie lubił ryzykować, a przy tym wykazywał się cholerną cierpliwością. Może więc i tu odniósł sukces.
Jensen parsknął głośno.
- Przestań, Bernhard. Daj już sobie spokój z tą sztuczną naiwnością, dobra? Doskonale wiesz, kto tu był, podobnie jak i my.
Caine sądził, że Ziemianin pozostanie przy swojej wersji aż do końca. Ale po chwili ciszy Bernhard westchnął ciężko pod maską gazową i zapytał:
- Od jak dawna wiecie?
- Od chwili, gdy znaleźliśmy się u wejścia mamy pewność - odpowiedział Lathe. - Ale podejrzenia zrodziły się znacznie wcześniej. Przecież wszyscy zgodnie twierdzili, że „Torch” zniknął bez śladu... a gdzie indziej by się udali, jak nie do wnętrza góry Aegis? A kto mógł znać drogę, nie odkrytą jeszcze przez Ryqrilów?
- To dość luźne wnioski - stwierdził Bernhard.
- Niezupełnie - zaprotestował dowódca Plinrian. - Anne Silcox pamięta, że utrzymywałeś ścisłe kontakty z „Torchem”, choć twoje obecne zachowanie absolutnie nie potwierdza tego.
- Istotnym pytaniem jest, czy pomagałeś im także w realizacji planu dotarcia do bazy - dodał cicho Skyler. - Innymi słowy, czy byli przez ciebie uprzedzeni o niebezpieczeństwach, które napotkają po drodze, czy też pozwoliłeś, aby przekonywali się o nich na własnej skórze?
Bernhard patrzył potężnemu blackcollarowi prosto w oczy.
- Powiedziałem im dokładnie wszystko, co wiedziałem. Ostrzegłem, że nie mają zbyt dużych szans, a droga zajmie im wiele miesięcy. - Ponownie westchnął ciężko i odwrócił się ku pieczarze. - Cóż mogę dodać? To fanatycy.
- A wiec przyprowadziłeś ich pod wejście i zostawiłeś samym sobie? - zapytał Braune.
- Tego właśnie chcieli.
- Dlaczego im jednak nie towarzyszyłeś? - upierał się adept. - Czemu nie przestrzegłeś przynajmniej przed częścią pułapek.
- Wygląda na to, że wcale mnie nie potrzebowali. Dotarli przecież tak daleko bez mojej pomocy.
- A trzeci poziom? - zapytał Alamzad.
Zapadła długa cisza. Caine spoglądał w ciemność, zastanawiając się, co jeszcze kryje. Zapewne ciała. Przez plecy przebiegł mu zimny dreszcz i gdy ponownie popatrzył na towarzyszy, stwierdził, że Lathe obserwuje go uważnie.
- Jeśli chcesz, możemy się wycofać - rzekł cicho dowódca.
Allen przygryzł wargę. Tyle wysiłków... rozczarowanie związane z Karen Lindsay i Dupre’ami... upokorzenie towarzyszące wpadnięciu w pułapkę sił bezpieczeństwa... utrata dowodzenia, rozsądna czy nie... ileż go to kosztowało... Wszystko na darmo?
- Idziemy dalej - oświadczył twardo. - Sprawdzimy, czy zdołali przejść. A jeśli nie... Lathe pokiwał głową.
- Wkrótce się przekonamy.
Po przemierzeniu kolejnego pół kilometra minęli dwie grodzie, o których wspominał Bernhard, obie sforsowane w podobny sposób jak pierwsza. Tunel zwęził się za ostatnią z nich, choć i tak był znacznie szerszy niż przy wejściu. Caine poczuł pod stopami sypkie podłoże, co nasunęło mu przypuszczenie, iż w pobliżu znajdują się czujniki akustyczne, wychwytujące chrzęst żwiru i naprowadzające ukrytą broń. Gdyby system działał, nie uszliby z życiem. Szedł więc skoncentrowany, mając nadzieję, że przed pierwszą napotkaną, nadal funkcjonującą pułapką ochronią ich dermopancerze.
Wciąż jednak nic się nie działo i przeszli następny kilometr, zanim Bernhard wezwał całą grupę do zatrzymania się.
- Początek poziomu trzeciego jest niedaleko stąd - ostrzegł, wskazując na zakręt korytarza. - Od tego miejsca tunel będzie się wił.
- Zapewne po to, by nie zauważyć zagrożenia do chwili, aż nie znajdzie się już w jego zasięgu - zauważył ponuro Lathe. - Z powrotem szyk gęsiego. Bernhard i ja będziemy prowadzili.
- Przynajmniej dopóki nie dotrzemy do pierwszych ciał -zauważył Ziemianin. - Później sami róbcie, co chcecie.
- Ruszaj - ponaglił go dowódca.
Idąc ostrożnie, zniknęli za zakrętem... i nagle rozległ się stamtąd głośny okrzyk.
- Lathe? - zawołał podążający za nimi Hawking.
- Wszystko w porządku - odezwał się dowódca, a w jego głosie dało się wyczuć ulgę, strach i rozbawienie. - Chodźcie szybko, zobaczycie, jak „Torch” pokonał trzeci poziom obrony.
Użyli samobieżnego kombinezonu, pomyślał Allen. Z pewnością nic większego nie mogli zastosować w wąskim tunelu. Przyspieszył kroku, sunąc za Hawkingiem, i zaskoczony zatrzymał się obok dwóch prowadzących blackcollarów. Przed nimi rysował się wysoki na dwa metry otwór w ścianie.
- Wejście pomocnicze? - Zapytał Caine ze zdziwieniem, zaglądając do środka.
Za wyłomem wydrążony był tunel, który jakieś pięćdziesiąt metrów dalej zdawał się skręcać w kierunku bazy.
- Rzeczywiście, ale nie jest dziełem budowniczych.
- To „Torch”? - wyszeptał Alamzad.
- Któż inny miałby cierpliwość przebijać sto pięćdziesiąt metrów skały? - odpowiedział z przekonaniem Bernhard. Ale i on sprawiał wrażenie głęboko przejętego. - Cholerni fanatycy.
Nagła myśl tchnęła Caine’a.
- A więc szliśmy po okruchach skalnych pochodzących właśnie z tego wyrobiska. Jensen odchrząknął.
- Tak. Naprawdę fanatycy. Zdajesz sobie sprawę, Lathe, że wszystko na to wskazuje, iż wciąż znajdują się w środku. I mogą nie być zadowoleni z faktu, iż ktoś im przeszkadza.
- Właśnie dlatego chciałem, by Bernhard jednak nam towarzyszył - odparł spokojnie Lathe. - Miejmy nadzieję, że dobrze cię wspominają. - Spojrzał po twarzach swoich ludzi. - Caine, pójdziesz z nami, reszta na razie zostanie tutaj. Nie ma sensu nadmiernie ryzykować, póki nie zorientujemy się, co naprawdę nas tam czeka. Przejście jest zbyt ciasne, żeby swobodnie się w nim poruszać w przypadku jakichkolwiek kłopotów.
Tunel okazał się jeszcze węższy, niż sądzili, zaglądając doń z zewnątrz. Co jakiś czas przeciskali się bokiem.
- Jakiego rodzaju ścianę musieli pokonać, żeby dotrzeć do środka bazy? - zapytał Lathe.
- Cztery lub pięć metrów zbrojonego betonu - odparł Bernhard. - Z kilkucentymetrową warstwą ołowiu i miękkiego żelaza, zabezpieczającą przed wszelkiego rodzaju impulsami. Ale po przebiciu grodzi i wydrążeniu tego tunelu wątpię, żeby mogło ich to powstrzymać.
Dalej posuwali się już w milczeniu. Kilka minut później przewidywania Bernhard a całkowicie się sprawdziły. Gdy minęli poczerniały beton i na wpół stopiony metal na końcu korytarza, znaleźli się w dużym, ciemnym pomieszczeniu.
Byli w bazie dowodzenia, wewnątrz góry Aegis.
Trzej mężczyźni długo stali bez ruchu. W bladym świetle latarek na przedramionach rozróżniali tylko zarysy otoczenia. Udało się, pomyślał Caine. Udało się. Naprawdę tu jesteśmy, we wnętrzu góry Aegis. Pokonali największą przeszkodę... a jednak, ku swemu zdziwieniu, Allen stwierdził, że nie odczuwa takiej satysfakcji, jaka powinna mu towarzyszyć w chwili triumfu.
Przecież nie można tego było nazwać osobistym zwycięstwem. W głębi duszy zdawał sobie sprawę, że bez Lathe’a nigdy by tu nie dotarł. Bez Lathe’a, drużyny blackcollarów i pozyskanych przez nich sojuszników. Do rzeczywistości przywołała go myśl o osobistym planie Jensena i skrzywił się, wiedząc, że musi odegrać w nim wyznaczoną dla siebie rolę.
Lecz to dopiero kwestia przyszłości. Teraz należy odszukać formułę reaktolu. Odczepiwszy latarkę od przedramienia, wzmocnił strumień rzucanego przez nią światła i rozejrzał się uważnie po otoczeniu. Rzędy plastikowych pudeł, ułożonych jedne na drugich, po obu stronach pomieszczenia, tworzyły niezbyt szeroki korytarz długości co najmniej pięćdziesięciu metrów.
- Magazyn żywności? - zaryzykował.
- Tak - odpowiedział Bernhard. - Poziom dziewiąty. Nad nami są trzy poziomy kwater personelu, poziom medyczno-wypoczynkowy, treningowy, dowodzenia, zbrojownia i hangar myśliwców. Niektóre z nich są znacznie wyższe od tego, z wolno stojącymi budynkami i elementami krajobrazowymi... Zobaczycie zresztą.
- Gdzie ulokowano urządzenia zasilające? - zapytał Lathe.
- Pod nami. Dwa reaktory fuzyjne oraz turbina gazowa i akumulatory z dodatkowym zabezpieczeniem. Ale wszystko zapewne już od dawna niesprawne.
Dowódca posłał Caine’owi znaczące spojrzenie.
- „Torch” raczej coś uruchomił. Nie spędzili przecież ostatnich pięciu lat przy świetle latarek.
- I jakoś musieli zapewnić komputerom zasilanie, żeby dostać się do zgromadzonych w nich danych - zauważył adept.
- Co? Chodzi wam o dane? - Bernhard zmarszczył brwi. - Myślałem, że zależy wam na jakiejś broni albo sprzęcie elektronicznym.
- Spokojnie, jeśli znajdziemy to, czego szukamy, przekonasz się, że było warte wysiłku - zapewnił go Caine.
Poczuł mrowienie od sygnalizatora. Dowódca dawał znać, by reszta do nich dołączyła. - Gdzie najlepiej wejść do sieci?
- W kondygnacji dowodzenia. Oczywiście zakładając, że „Torch” zdołał uzyskać wystarczająco dużo energii, by uaktywnić system kontroli i dostać się do środka.
- Jeśli nawet nie, to i tak na pewno w jakiś sposób utorowali sobie drogę.
- W takim wypadku możesz się pożegnać z komputerami - warknął Ziemianin. - Nie będzie nawet śladu po całym tym poziomie.
- Dajcie spokój spekulacjom - przeciął dyskusję Lathe. Z tyłu rozległy się kroki i głosy nadciągających towarzyszy. - Chodźmy na górę i sprawdźmy, gdzie się ukrywają śmiałkowie z „Torcha”.
Na poziomie magazynów nie działały żadne światła, podobnie jak windy. Na szczęście większość drzwi już wcześniej została sforsowana siłą, więc szybko odnaleźli schody. Poruszanie się po nich wbrew pozorom nie należało do zadań łatwych. Spiralna konstrukcja i nierówne stopnie miały na celu ułatwienie obrony przed intruzami. W miarę pokonywania wysokości Allen odczuwał coraz większy niepokój. Fakt, iż „Torch” nie uruchomił zwykłych szlaków komunikacyjnych, świadczył o tym, że ci fanatycy byli gotowi na zmontowanie śmiertelnych pułapek... a do tego celu najlepiej nadawały się takie właśnie schody.
Lecz o dziwo bez przeszkód dotarli na trzeci poziom, a potem poprzez ciemne korytarze do centrum dowodzenia. Gdy stanęli przed zamkniętymi drzwiami prowadzącymi do centrali, Lathe zwrócił się do Bernharda:
- Którędy jeszcze możemy dostać się do komputerów?
- Dalej korytarzem. Sale komputerowe znajdują się na tym poziomie. Ale bez zasilania umieszczony tam sprzęt jest jak bezużyteczna sterta złomu.
- Skoncentrujmy się zatem na odszukaniu ludzi z „Torcha” - zaproponował cicho Skyler. Dowódca przytaknął, rozglądając się bezradnie.
- Baza wygląda na opuszczoną, ale na pewno członkowie „Torcha” tu byli. Dokąd więc poszli?
- Z powrotem na zewnątrz? - podsunął Colvin. - Może przebywali w Aegis wystarczająco długo, by dojść do wniosku, że nie pozostało już nic interesującego.
- Nie tak łatwo byłoby im się ukryć gdzie indziej - zauważył Alamzad. - Chyba że wywędrowali stąd tylko chwilowo, żeby uniknąć spotkania z nami.
- A skąd mieliby wiedzieć, że przyjdziemy? - zapytał Jensen.
- Załóżmy, że linie telefoniczne wciąż funkcjonują - rzekł Bernhard. - Może wasza przyjaciółka Anne Silcox wie więcej o miejscu pobytu towarzyszy, niż ma ochotę powiedzieć.
- Niewykluczone, że istnieje prostsze wytłumaczenie - odezwał się powoli Lathe. - Bernhard, gdzie jest sekcja medyczna?
Znaleźli ich w jasno oświetlonej sekcji medycznej. Trzydzieści osiem osób. Kobiety i mężczyźni w różnym wieku. Wszyscy nie żyli.
- Cholera - wyszeptał Braune, gdy ostrożnie poruszali się pośród ciał. - Cholera.
- Co się stało? - zapytał Lathe Hawkinga, gdy ten wstał po krótkich oględzinach jednych zwłok. Ten pokręcił głową.
- Yale zna się najlepiej na takich rzeczach, ale wygląda mi to na otrucie. Zauważcie, że nie nastąpił rozkład. Niektóre trucizny właśnie balsamują ciała. Gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że śmierć tych ludzi spowodowała toksyna. W niewielkich dawkach spożywali ją przez długi czas.
- Nie spożywali, a wdychali - poprawił go Bernhard z przeciwległego końca pomieszczenia. Alamzad zaklął pod nosem.
- Gaz bojowy, który zmusił mieszkańców bazy do jej opuszczenia. I te brakujące filtry z tunelu.
- Oni wiedzieli - mruknął Skyler. - Filtry znajdziemy zapewne zainstalowane w ich kwaterach. Zdawali sobie sprawę, że umierają i starali się temu przeciwdziałać.
- A jednak nie wyszli - zauważył Lathe. - Ciekawe, co takiego uznali za ważniejsze niż własne życie, skoro pozostali we wnętrzu góry.
- Teraz to tylko trupy - odezwał się Pittman. - Ale co z nami? Czy nasze maski gazowe wystarczą?
- Nie zatrzymamy się w bazie na tyle długo, by pochłonąć groźną dla życia dawkę - zapewnił dowódca. - Caine, gdzieś tutaj musi być jakiś komputer. To mało prawdopodobne, ale sprawdź, czy nie zapisali w nim interesujących cię informacji. Reszta rozejść się i przeszukać cały poziom.
Komputer medyczny znaleźli w sekcji mieszczącej główne laboratoria. Tam także było kolejnych kilka ciał.
- Przynajmniej ma zasilanie - rzekł Allen, krzywiąc się z niesmakiem, gdy odsuwał fotel z siedzącym na nim trupem. - Zobaczymy, czy uda mi się dostać do pamięci.
- Jeśli nie, zapytamy Bernharda, czy zna jakieś specjalne hasła - zadecydował Lathe. - Ja także pójdę się rozejrzeć. Powiadom mnie, kiedy trafisz na coś ciekawego.
Wyszedł.
- W porządku - mruknął do siebie Caine.
Podsunął inny fotel i usiadł przed klawiaturą. Procedury korzystania z komputerów zostały przed wojną wystandaryzowane w całym DIT-cie, a nauczyciele z ruchu oporu pokazali mu, jak poradzić sobie z typowym wojskowym komputerem. Wprowadził jedno z powszechnie stosowanych haseł i rozpoczął poszukiwania.
Wystarczyła godzina, żeby wypróbować wszystkie znane hasła i przepatrzeć katalogi, do których docierał. Kiedy skończył, odchylił się w fotelu i ciężko westchnął. Nie było żadnej wzmianki o reaktolu. Nic nawet pośrednio związanego z blackcollarami.
Lathe znów miał rację, uznając za mało prawdopodobne tak prymitywne rozwiązanie. Jeżeli formułę reaktolu rzeczywiście ukryto w bazie, musiała znajdować się w centrum dowodzenia.
Caine bezradnie wpatrywał się w monitor. Dostanie się tam będzie nie lada problemem... a poza tym, jeśli wierzyć Bernhardowi, niebezpiecznym przedsięwzięciem. Ale może stąd uda mu się przynajmniej określić sposób na przywrócenie zasilania centrum dowodzenia. Właśnie rozpoczął ponowną penetrację, gdy odezwał się sygnalizator: „Caine: przyjdź do laboratorium drugiego, czwarte drzwi w korytarzu”.
Lathe z dumną miną czekał na niego w drzwiach.
- Trafiłeś na coś? - zapytał.
- Nie. Trzeba dostać się do centralnego komputera, na górze.
- Chyba niekoniecznie. Chodź i zobacz, co znalazłem.
Marszcząc brwi, Caine przestąpił próg... i zatrzymał się, zaskoczony.
W pomieszczeniu leżało co najmniej dwadzieścia zwłok. Większość spoczywała na kojach, lecz kilka opartych było górną częścią ciała o stół laboratoryjny. Same stoły...
- Co, u licha, oni tu robili? - zapytał zdumiony Allen.
- Spodziewałem się, że znajdę ich na tym poziomie, ponieważ tutaj właśnie walczyli z wyniszczającą ich trucizną. Ale wszystko wskazuje, że już na samym początku pobytu rozlokowali się w tym laboratorium.
- Naprawdę?
- Dowody są oczywiste. Wstrzymaj się jednak z wnioskami... Prawdziwą rewelację zobaczysz dalej.
Lathe poprowadził go obok długiego stołu do biurka wciśniętego między jakieś urządzenia. Na zaścielających blat papierach i dyskietkach leżał mężczyzna. Sprawiał wrażenie, jakby przysiadł, żeby uciąć sobie krótką drzemkę, z której już nigdy się nie obudził. Przed nim stała rozłożona książka, podobna do tych używanych przez księgowych. Dowódca palcem wskazał nagłówek znajdujący się u góry lewej strony. Caine nachylił się i odczytał...
„SCHEMAT PRODUKCJI”, napisał ktoś dużymi literami, czytelnym charakterem pisma. „DZIENNE DAWKI REMINDOLU W TYGODNIU KOŃCZĄCYM...”
- Remindolu? - zdziwił się Allen. - Co to, u licha...?
Zamilkł nagle.
- Myślisz o tym samym co ja? - zapytał po chwili.
- Nie przeprowadziwszy prawdziwego testu, nie dowiemy się - odpowiedział Lathe. - Ale możliwe, że nasza misja właśnie dobiegła końca.
Caine z niedowierzaniem pokręcił głową.
- Chyba że liczysz na cuda. Ja dawno przestałem w nie wierzyć, tak jak w Świętego Mikołaja.
- Nie widzę niczego złego w akceptowaniu cudów, które dają się dotknąć - mruknął dowódca.
Coś w tonie jego głosu sprawiło, że Allen podniósł głowę. Twarz Lathe’a była poważna, a jego spojrzenie utkwione gdzieś w przestrzeni.
- Co się stało?
- Och, nic. A przynajmniej nic, na co mógłbym mieć jakikolwiek wpływ. - Blackcollar wciągnął powietrze i wypuścił je powoli. - Przypomniałeś mi, że właśnie mniej więcej w tym czasie na Plinry powinna się rozpoczynać realizacja planu „Christmas”.
- Plan „Christmas”? Co to takiego?
- Zapytaj mnie innym razem. Chodź, poszukamy pozostałych. I spróbujmy się zorientować, czym, u diabła, jest ten świąteczny prezent, sprawiony nam przez „Torcha”.
Dochodziła trzecia nad ranem i Haven właśnie szykował sprzęt przed kolejną wyprawą poza nadbudówkę, gdy statek zwiadowczy z Ziemi osiągnął orbitę Plinry i przesłał ustalony wcześniej sygnał radiowy. Odebrawszy go, Dayle Greene, znajdujący się na przedmieściu Capstone, uruchomił plan „Christmas”.
Haven zamarł, słysząc trzy odległe eksplozje: dochodzące od wschodniej, zachodniej i południowej bramy Piasty. Był to sygnał Greene’a skierowany do niego i pozostałych dziewięciu blackcollarów, oznaczający, iż ich misja weszła w swą decydującą fazę. Haven wiedział, że słabe wybuchy nie miały na celu zniszczenia bram. Ale reakcja agentów dowodzonych przez Hammerschmidta była łatwa do przewidzenia - w ciągu kilku minut większość oddziałów stacjonujących w Piaście pogna ku ogrodzeniu, gotowa odeprzeć atak z zewnątrz.
A to sprawi, że Komin pozostanie praktycznie nie chroniony, jeśli oczywiście nie liczyć straży Ryqrilów i wielomegawatowych laserów.
Haven zacisnął zęby i wyszedł na dach. Choć akcja rozpoczynała się kilka dni wcześniej, niż zakładały plany, był gotowy. Nie wiedział tylko, czy lasery rzeczywiście zostały unieszkodliwione... a sprawdzenie było możliwe niestety wyłącznie w jeden jedyny sposób.
Kiedy komandos przesunął się na skraj nadbudówki i ostrożnie przygotował sprzęt, zauważył, że siły bezpieczeństwa zareagowały. Obok budynku, na którym zajmował pozycję, przemknęły samochody i popędziły w stronę muru, a gdy rozłożył procę, ujrzał także patrolowce lecące na zachód. Wiedział, że stanowią one potencjalne zagrożenie, ale miał nadzieję, iż nie sprawią kłopotów. Przynajmniej Korsarze stacjonujące na lotnisku zostaną wyeliminowane z akcji, jeśli pilot statku zwiadowczego właściwie wykona swoją robotę.
A jeśli tak, to istnieje duże prawdopodobieństwo, iż sam zostanie zastrzelony. Blackcollar skrzywił się na tę myśl, lecz zaraz odpędził ją od siebie. Część spośród czających się w pobliżu towarzyszy również może nie przeżyć dzisiejszego dnia.
Właśnie załadował procę dużą, srebrzystą kulą, gdy wokół niego zrobiło się jaśniej niż w południe.
Padł na dach, po czym ostrożnie wyjrzał zza skraju nadbudówki. Zdążył zobaczyć, jak lufa jednego z laserów unosi się i wystrzelona z niej zostaje wiązka promieni.
Uśmiechnął się lekko. Atrapy bomb, setkami rozrzucane nad miastem przez pilota statku zwiadowczego, były zupełnie nieszkodliwe, ale Ryqrilowie nie mieli o tym pojęcia. Laser drgnął, strzelił ponownie, a po upływie sekundy pozostałe trzy także podjęły ogień, gdy spadające obiekty znalazły się w ich zasięgu. Celowanie, strzał, celowanie... a wszystko z nadzwyczajną wprost szybkością.
Właściwie tylko dwa lasery działały w ten sposób - te znajdujące się po przeciwnej stronie Komina. Dwa bliższe Havena, które wraz z Spadaforą i O’Harą ostrzeliwali radioaktywnymi kulkami...
Te były ospałe niczym żółwie. Wynikało z tego, że ich ogień jest kierowany ręcznie.
Innymi słowy, szalona sztuczka Hawkinga poskutkowała.
Haven głęboko wciągnął powietrze do płuc i osadził procę na przedramieniu. Choć laser wolno reagował na zagrożenie z powietrza, wciąż działał wystarczająco szybko, by zamienić w parę blackcollarów usiłujących sforsować ogrodzenie Komina. Ostatni strzał... Jeśli nie będzie idealnie celny, cały ich dotychczasowy wysiłek pójdzie na marne.
Czekał, obserwując ruchy lasera. Gdy lufa znalazła się niemal w pionie i zamarła na moment, wypuścił pocisk. Przez gogle dostrzegł, że trafił w sam środek mechanizmu przegubowego...
Nim nastąpił oślepiający błysk, zamknął oczy.
Oczywiście nie spowodował poważniejszych zniszczeń... Mechanizm wykonano z metalu poszyciowego, więc mógł wytrzymać trafienie z ciężkiego lasera, a siła eksplozji zwykłej bomby termitowej była dla niego niczym. Ale sprawiła, iż ruchome elementy pokryła warstwa na wpół płynnego metalu, który błyskawicznie zastygnie dzięki systemowi chłodzenia, chroniącemu mechanizmy podstawy lasera przed przegrzaniem. A ponieważ kierowano nim ręcznie, zachodziło niemałe prawdopodobieństwo, że pozostanie nieruchomy na tyle długo, by substancja stężała. Wątpliwe, czy operator lasera w ogóle zorientował się, że mechanizmy poruszające bronią są zablokowane, nim pierwsza z lin zakończonych kotwicą zawisła na szczycie ogrodzenia. Żołnierz usiłował obniżyć lufę i Haven wstrzymał oddech, obserwując te wysiłki. Precyzyjne urządzenie miało działać przede wszystkim szybko, a to zmusiło konstruktorów do rezygnacji z nadania mu dużej mocy, więc po sabotażowej akcji blackcollara ani drgnęło. Rzut oka na sąsiedni skraj muru wystarczył, by stwierdzić, że także drugi laser został unieruchomiony.
Cała ściana Komina nagle pozostała więc nie broniona przed otaczającymi ją blackcollarami.
Sięgnąwszy do sygnalizatora, Haven pospiesznie przesłał wiadomość. Jednak znajdujący się na ziemi koledzy wcześniej zobaczyli, iż mogą działać bezkarnie i jeszcze sześć lin zostało zarzuconych na ogrodzenie. „Spadafora, O’Hara: ubezpieczać mnie”, nadał i po raz ostatni zlustrowawszy okolicę, biegiem rzucił się ku schodom.
Gdy dopadł lin i wspiął się na mur Komina, pozostali blackcollarowie wdarli się już do środka, a z dochodzących stamtąd odgłosów i błysków laserów można było wywnioskować, że na dobre rozgorzała bitwa.
- Jaka sytuacja? - zapytał Charlesa Kwona, leżącego pod jednym z laserów, ze snajperską procą w dłoni.
- Główny punkt oporu to ten budynek, zapewne strażnica - poinformował Kwon, wskazując przysadzistą budowlę obok wjazdu. - Przez tę bramę właśnie przedostało się trzech Ryqrilów, ale skoro się już więcej nie pokazali, widać O’Hara i Spadafora poradzili sobie z nimi. Trzech naszych uniemożliwia dalsze takie wypady, a inna trójka zdołała przedrzeć się już do pomieszczeń mieszkalnych.
Haven pokiwał głową.
- Jakieś działania Korsarzy?
- Nic, lecz jeśli dobrze widziałem, całe plinriańskie skrzydło sił bezpieczeństwa wystartowało przeciwko naszemu statkowi, zanim jeszcze ruszyliśmy. Jeśli się pospieszymy...
Urwał, celując i strzelając ku niewyraźnie majaczącej postaci, która wyłoniła się zza stojącego pod nimi budynku. Ryqril podskoczył trafiony i na oślep zaczął strzelać z lasera. Przez dziedziniec przemknął shuriken. Obcy runął na ziemię i już na niej pozostał.
- Jeśli się pospieszymy - ciągnął Kwon - może zdążymy stąd zniknąć, zanim będziemy się musieli martwić Korsarzami.
- Miejmy nadzieję - odparł Haven, jednocześnie nadając wiadomość: „De Vries, Andersen: sytuacja?”
„De Vries: minimalna liczba ryqrilskich wojowników, wszystkie siły unieszkodliwione”.
„Andersen: jesteśmy w pomieszczeniach mieszkalnych, wszędzie pusto”.
- Chyba czas przejść do pertraktacji - podsunął Kwon. - Cywile...
„De Vries: cel w bunkrze”. Haven pokiwał głową.
- Sprytne. Przenieśli tam zakładniczki zapewne wtedy, gdy nasz statek zaczął zrzucać bomby. W porządku, Kwon... Masz translator?
Zamiast odpowiedzi Kwon wyjął niewielkie urządzenie i przyłożył je do ust.
- Khray hresakh tlahiin, Ryqril-hz - zawołał, a siła jego głosu została zwielokrotniona przez niewielki wzmacniacz. - Razenix ylay-kiy ahadi...
Haven nie słuchał dalej, lecz skoncentrował się na sytuacji poniżej. Nie było gwarancji, że dowódca Ryqrilów zgodzi się na wymianę - równie dobrze mógł próbować wytrzymać oblężenie do czasu pojawienia się Korsarzy. Odwracając głowę, Haven spojrzał na mechanizm posuwu lasera. Projektanci nie brali pod uwagę możliwości strzelania z niego do celów znajdujących się w enklawie, ale odpowiednio ustawiając przeguby, dało się skierować jego lufę na dowolne miejsce.
- Przypomnij im, że przejęliśmy dwa lasery - polecił towarzyszowi. - I użyjemy tej broni bezpośrednio przeciwko nim, a także podejmiemy walkę z Korsarzami, jeśli nie przystaną na nasze warunki.
Kwon przytaknął i z translatora wydobył się kolejny potok ryqrilskich słów. Haven boleśnie zagryzł wargę, zdając sobie sprawę, że czas pracuje na korzyść obcych. Jeżeli blackcollarowie szybko nie osiągną celu, będą mieli na głowie nie tylko statki Ryqrilów, ale także większość oddziałów sił bezpieczeństwa stacjonujących w Capstone.
Nagle z bunkra dobiegł słaby głos obcego:
- Tlesahae - khreena...
Haven odetchnął z ulgą.
- Zaraz się przekonamy, czy rzeczywiście są do tego gotowi - ostrzegł Kwon.
Widocznie jednak oblężeni nie planowali żadnych niespodzianek, bo po chwili dwie postacie wyłoniły się z bunkra i ruszyły ku bramie.
„O’Hara, cel idzie w naszą stronę, potwierdź unieruchomienie Ryqrilów”, nadał Haven.
„Potwierdzam, wojownicy unieruchomieni”.
- Schodzę zająć się ewakuacją - oświadczył Haven, chowając procę i sięgając po jedną z lin. - Ostrożnie wycofuj naszych ludzi... Nie chcę, żeby w ostatniej chwili obcy wycięli nam jakiś numer.
- Jasne. Ty też uważaj na ich sztuczki.
Ale Ryqrilowie nie zrobili niczego, co mogłoby zaskoczyć blackcollarów. Haven pomyślał, iż atak na zdawałoby się niedostępną enklawę zaskoczył jej mieszkańców tak bardzo, że nie myśleli nawet o stawianiu oporu. Jakikolwiek był jednak tego powód, komandosi mieli znacznie ułatwione zadanie. Starając się obserwować jednocześnie ziemię i niebo, Haven czekał.
Po upływie minuty wymiana została dokonana. Dwoje ludzi znalazło się poza granicami enklawy, a pojmani Ryqrilowie trafili do swoich. Haven działał szybko, wiedząc, że podczas wycofywania się towarzyszy, znacznie wzrasta prawdopodobieństwo kontrnatarcia. Główne siły blackcollarów zaczęły z powrotem wspinać się na ogrodzenie i kiedy pierwszy komandos dotknął ziemi po drugiej stronie, Spadafora i O’Hara pojawili się na ulicy, w samochodach skradzionych z pobliskiego parkingu. Podjechali do dwóch samotnych postaci akurat w chwili, gdy dotarł do nich także Haven.
- Kto to? Taurus Haven? - zapytała starsza kobieta drżącym, pełnym napięcia głosem, spoglądając na ukrytą pod goglami twarz komandosa. - Wreszcie... Zaczynałyśmy już myśleć, że zupełnie o nas zapomnieliście.
- Ależ skąd, pani Pittman - zapewnił Haven i poprowadził obie do oczekujących wozów. - Rzecz w tym, że nie wszystko da się zrobić od razu.
Podsumowanie akcji dało wręcz rewelacyjne wyniki. Takich rezultatów Haven nie zakładał nawet w najbardziej optymistycznych wyliczeniach: nikt nie zginął, raptem jeden poważnie ranny i kilku z drobniejszymi obrażeniami. A przy tym zdecydowane i niemal całkowite zwycięstwo, myślał, gdy z szaloną szybkością oddalali się od Komina.
Teraz najważniejsze, by także bez dalszych strat wydostać się z Piasty.
Tej części operacji niestety nie opracowali szczegółowo, głównie dlatego, że nie potrafili dokładnie przewidzieć postępowania sił kierowanych przez Hammerschmidta i dodatkowych oddziałów, które Riqrilowie mogli rzucić przeciwko napastnikom. Ucieczka miała być więc improwizacją i wszyscy dobrze o tym wiedzieli. Kolabowie dysponowali co prawda zdecydowaną przewagą liczebną, lecz atutami blackcollarów pozostawały: wyszkolenie i element zaskoczenia.
Gdy pokonali połowę drogi dzielącej ich od bramy Piasty. Havena zaniepokoiła nieobecność sił bezpieczeństwa.
- Gdzie są, u licha? - mruknął do O’Hary, pochylonego nad kierownicą. - Do tej pory Ryqrilowie na pewno już uprzedzili agentów, że jesteśmy w dzielnicy rządowej.
- Tak, sam się nad tym zastanawiałem - przyznał O’Ha-ra. - Pani Pittman, Davette, czy obcy komunikowali się z siłami bezpieczeństwa podczas waszego pobytu w bunkrze?
- Nie wiem, nie rozumiałyśmy Ryqrilów - odparła starsza kobieta wpatrzona w pustą ulicę przed nimi.
- Ale do kolabów mówiliby przecież po angielsku, mamo - zauważyła dziewczyna.
Haven zwrócił uwagę, iż jej zachowanie cechował niezwykły spokój w obliczu realnego przecież niebezpieczeństwa. Była tak samo twarda jak jej brat. - Gdy przebywałyśmy z Ryqrilami, żaden nie powiedział ani słowa po angielsku, komandosie Haven.
O’Hara zerknął na kolegę.
- Może rzeczywiście nie powiadomili Hammerschmidta. Na przykład dlatego, że zawstydzeni, iż dali się nam zaskoczyć, postanowili sami się z nami rozprawić.
- Lub wynika to z braku zaufania do kolabów, a co za tym idzie, z obawy, by agenci nie wykorzystali zaistniałej sytuacji do własnych celów.
- Przecież wszyscy są ulojalnieni...
- Ale gdyby blackcollarowie wdarli się do mojej fortecy, wątpiłbym, czy nie maczały w tym palców siły bezpieczeństwa - wyraził swoją opinię Haven. - Albo zdecydowali się na zasadzkę w starym stylu. Lepiej mieć oczy szeroko otwarte.
Blackcollarowie nie mogli wyjść ze zdumienia, gdy zbliżali się do południowej bramy, a przeciwnik wciąż nie atakował.
- Przynajmniej wiemy, gdzie są wszyscy strażnicy - zauważył O’Hara, zatrzymując się w odległości przecznicy od ogrodzenia. - Zaczynałem już podejrzewać, że opuścili naszą planetę.
Haven przytaknął. Rzeczywiście znaleźli siły bezpieczeństwa, a przynajmniej załogi czterech furgonetek, rozstawione w defensywnym szyku nie opodal bramy, jakby wciąż spodziewali się ataku z zewnątrz.
- Zapewne Greene i jego ludzie zachowują się tak, by utrzymywać kolabów w przekonaniu, że lada chwila rozpoczną szturm na bramę.
- Kolejna przyczyna pozostawienia nas w spokoju - stwierdził O’Hara. - Należy sądzić, że Ryqrilowie rzeczywiście postanowili sami sobie z nami poradzić.
- Rodzi się zatem kolejne pytanie: skąd i w jaki sposób zamierzają przeprowadzić natarcie - mruknął Haven.
Blackcollarowie z drugiego wozu przekradali się już ku pozycjom sił bezpieczeństwa. Jeśli kolabowie naprawdę nie wiedzieli, że wróg znajduje się za ich plecami i nie wystawili tylnych straży...
Właściwie może je wystawiono, lecz w takim razie, nie wykonały jak należy przydzielonego zadania. Po kilku minutach wszyscy kolabowie chroniący bramę zostali unieszkodliwieni. Samochody uciekinierów szybko znalazły się w stosunkowo bezpiecznej, pozarządowej części miasta. O’Hara skręcił zaraz na pierwszym skrzyżowaniu i podjechał do garażu, którego drzwi otworzyły się przed nimi. Kiedy wóz wjeżdżał, Haven dostrzegł wiszący wysoko ciemny kształt kadłuba statku.
Uśmiechnął się. A więc Ryqrilowie wysłali przeciwko nim Korsarze. Ale jeśli wstrzymywali się z atakiem, żeby uniknąć strat pośród swych marionetek w Piaście, bezpowrotnie stracili ostatnią szansę. Tutaj, w gęsto zamieszkałym rejonie, w labiryncie wcześniej przygotowanej trasy ucieczki obcy byli bez szans na schwytanie przeciwników, nie niszcząc przy okazji znacznej części miasta.
Właściwie mogli się do tego posunąć. Ale na to Haven nie miał już wpływu. Jego rola w realizacji planu „Christmas” zakończyła się sukcesem. Ewentualne reperkusje nie dały się przewidzieć.
- Reaktol - rzeki powoli Colvin, jakby zastanawiając się nad każdą literą. - Reaktol. Przez cały czas chodziło właśnie o tę substancję. Cholera. Nic dziwnego, że nie zdradzałeś tajemnicy, Caine. Ryqrilowie pewnie woleliby poświecić całe Denver, żeby tylko formuła nie wpadła nam w ręce.
- Jeszcze niczego nie zdobyliśmy - ostudził go Skyler. - Jeśli mogę wyrazić własne zdanie, Lathe, nie wierzę, że mamy przed sobą właśnie to, czego szukaliśmy. Gdyby „Torch” odnalazł i odtworzył formułę reaktolu, dlaczego by nadał mu inną nazwę?
- A czemu nie? - odparował dowódca. - Przecież nie należy zakładać, że wiedzieli, jak my nazywamy tę substancję.
- Ale zwróćcie uwagę na zbieżność brzmienia obu wyrazów. Zgadzam się jednak ze Skylerem, Lathe... Nie powinniśmy na tym etapie robić sobie zbyt dużych nadziei.
- Oczywiście - przyznał dowódca. - Ale bez względu na to, czy produkt „Torcha” jest reaktolem, czy nie, musimy go przetestować. Jakieś pomysły?
Przez chwilę panowała cisza. Caine przesunął wzrokiem po twarzach członków swego oddziału. Colvin i Braune patrzyli gdzieś w dal... Alamzad szeptał z Hawkingiem... Pittman najwyraźniej wreszcie zrozumiał, dlaczego ostatnio musiał tyle ryzykować.
Gdy spojrzał na Skylera i Jensena, zorientował się, że oni także obserwują towarzyszy. W porównaniu z nimi wciąż pozostajemy żółtodziobami, pomyślał Allen z goryczą. Jesteśmy kadetami, adeptami, młodszymi członkami oddziału. Wkrótce jednak to ulegnie zmianie. Kiedy tylko staniemy się prawdziwymi blackcollarami.
- Jakiego rodzaju dokumentacją na temat remindolu dysponujemy? - zapytał Hawking. - Coś w komputerze albo na dyskietkach?
- W książce znajduje się sporo informacji... Oprócz opisu produkcji - odpowiedział Lathe. - Ale prawie niczego nie rozumiem. Razem z Alamzadem możecie się temu przyjrzeć, ale sądzę, że bez eksperta z dziedziny biochemii nie rozszyfrujemy zapisów.
- Innymi słowy, jedynym sposobem przetestowania substancji jest wypróbowanie jej na którymś z nas - odezwał się cicho Pittman. - W porządku, zgłaszam się na ochotnika.
- Dziękuję - rzekł dowódca. - Ale jesteśmy jeszcze daleko od takiej próby. Najpierw musimy ponownie przestudiować książkę i dokładnie przejrzeć zawartość komputera medycznego. Później zaś spróbujemy dostać się do głównego komputera na górze. Nawet wtedy tak po prostu nie wstrzykniemy komuś nieznanej substancji.
- W końcu jednak nadejdzie czas na test - odparł z uporem Pittman. - I dobrze o tym wiecie. Dlatego zawczasu ponawiam swoją propozycję.
- Pittman... - odezwał się z wahaniem Skyler. - Posłuchaj, wszystko się dobrze skończy. Plan „Christmas”...
- Był nierealny od początku - dokończył adept z goryczą w głosie. - Nie oszukujcie samych siebie... Ja dawno już wyzbyłem się złudzeń. Ale mimo wszystko jestem wam wdzięczny za podjęty wysiłek.
- Pittman...
- Nie, w porządku, Lathe. - Chłopak wstał i ruszył ku drzwiom. - Wezwijcie mnie w odpowiednim momencie.
Wyszedł.
- Cholera - mruknął pod nosem Braune.
- Nic mu nie będzie - stwierdził dowódca. - Jest twardy. Inaczej w ogóle nie zdecydowałbym się na rozpoczęcie gry z podwójnym agentem. Wszystko, co możemy teraz dla niego zrobić, to jak najszybciej skończyć tę misję i wracać na Plinry.
- Gdzie, mam nadzieję, czekają dobre wieści związane z planem „Christmas” - dodał Caine.
- Każdy z nas ma taką nadzieję - rzekł Lathe.
- Zatem do roboty - powiedział Hawking z westchnieniem i wstał. - Przed nami co najmniej kilka pracowitych dni. Czy ktoś wie przypadkiem, gdzie są Bernhard i Kanai?
- W izolatce, przeglądają znajdujące się tam dane - odpowiedział Jensen. - Przez okno widzę jedyne prowadzące tam drzwi, więc mogę być pewny, że nie wymknęli się stamtąd.
Lathe uniósł brwi.
- Robisz prawdziwą karierę, śledząc ich poczynania - zauważył.
- Ktoś musi być czujny.
- Zgadza się. W porządku, zajmuj się obserwacją. Reszta, zabieramy się do pracy.
- Spróbuj teraz - rzekł Hawking, zeskakując z umieszczonej pod sufitem rynny z okablowaniem.
Caine wprowadził hasło i po chwili na ekranie pojawił się nowy katalog.
- Wszedłem - obwieścił triumfalnie. - Sam nie mogę uwierzyć, ale naprawdę się tam dostałem. Hawking pokręcił głową, stając obok adepta.
- Mnie także wydaje się to mało prawdopodobne, lecz nie jestem aż tak dumny, by nie przyjmować niespodziewanych podarunków losu. Najwyraźniej ci z „Torcha” byli sprytniejsi, niż sądziliśmy.
- Racja. Po co ryzykować włamanie się do pomieszczeń centrum dowodzenia, skoro można dotrzeć do odpowiednich plików poprzez system medyczny? Chciałbym jednak wiedzieć, jak udało im się umieścić odpowiednie dyski w czytnikach.
- Może znaleźli jakąś inną drogę do centrum. Albo zrobili to zdalnie. Lub po prostu ostatni oficerowie opuszczający bazę rozmyślnie zostawili je w czytnikach. Ale najistotniejsze, że mamy do nich dostęp.
- Tak - zgodził się Allen. Wybrał jeden z plików o interesującej nazwie i wszedł do niego. - Czy zdołamy rozpoznać formułę reaktolu, gdy na nią trafimy?
- Teraz zaakceptuję już pierwszą lepszą - odpowiedział szczerze blackcollar. - Cztery dni w tej dziurze doprowadziły mnie niemal do szaleństwa. Jak, u licha, można było zakładać, że po zakończeniu wojny ludzie wytrzymają tu całe lata?
- Światło i towarzystwo z pewnością nieco pomogłyby przetrwać. Ale lepiej spójrz tu.
Hawking podsunął sobie fotel i utkwił wzrok w monitorze. Caine odetchnął tymczasem i bezmyślnie wpatrywał się w okno laboratorium. Z niechęcią przyznał, że jego także wiele kosztowały te cztery dni pobytu w Aegis. Pustka i cisza działały bardzo przytłaczająco, a brak światła wszędzie za wyjątkiem schodów i poziomu medycznego zwiększał poczucie wyizolowania. Tylko na otwartej przestrzeni, między budynkami...
Jego myśli zostały nagle przerwane. Braune biegiem zbliżał się do kompleksu laboratoryjnego, a jego mina zdradzała niepokój.
- Zaraz wracam - rzucił Allen do Hawkinga i wyszedł z pomieszczenia. Spotkał się z przyjacielem przy wejściu do budynku.
- O co chodzi? - zapytał.
- Kłopoty - wysapał Braune. - Bernhard zaatakował Jensena i uciekł na schody.
- Co? A z Jensenem wszystko w porządku?
- Chyba tak... Colvin się nim zajął. Są przy wejściu na klatkę schodową. Jensen wzywał mnie na pomoc, ale byłem za daleko.
- Ostrzegłeś Lathe’a?
- Nie wiedziałem, gdzie jest - odparł Braune, gdy szli już w stronę schodów. - Poza tym pomyślałem, że Bernhard mógł zostawić na dole Kanaia jako osłonę, więc nie chciałem korzystać z sygnalizatora.
- Ale jeśli Bernhard nas zgubił...
- Nie. Spotkałem Pittmana i wysłałem go w ślad za nim, potem dopiero przybiegłem do ciebie. Pittman. Wspaniale. Ten męczennik.
- Natychmiast musimy ich odszukać.
- Wiem. Tędy.
Zatrzymali się dopiero przed drzwiami prowadzącymi na schody. Colvin klęczał nad leżącym twarzą do ziemi blackcollarem.
- Co z nim? - zapytał Caine. Przykucnąwszy obok, zaczął sprawdzać Jensenowi puls.
- Nieprzytomny, ale chyba nie odniósł żadnej poważniejszej kontuzji. Przed chwilą spotkałem Alamzada i posłałem go za Pittmanem.
- W porządku. - Allen rozejrzał się, lecz nie dostrzegł nikogo z drużyny Lathe’a. - Braune, biegnij do laboratorium i powiadom o wszystkim Hawkinga. Colvin i ja ruszymy za Bernhardem.
- Uważajcie na siebie - ostrzegł Braune i popędził w dół.
Na klatce schodowej panował spokój.
- Którędy? - wyszeptał Colvin.
W odpowiedzi Allen wskazał shuriken leżący na podeście.
- Według mnie jest na poziomie dowodzenia. Szybko.
Zaczęli się po cichu wspinać. Caine ponownie pomyślał, jak doskonałym miejscem do zastawienia pułapki jest klatka schodowa, lecz na szczęście i tym razem nie sprawdziły się jego obawy. Na każdym półpiętrze znajdowali kolejną gwiazdkę wskazującą kierunek w górę, ale stanowiły one jedyny ślad, iż ktokolwiek tu był, od czasu ich pojawienia się w bazie. Nie usłyszał żadnych dźwięków, nie zobaczył nikogo. Kiedy minęli poziom dowodzenia, a shurikeny wciąż prowadziły wyżej, Allen zaczął się zastanawiać, czy Bernhard nie wyeliminował już śledzących go adeptów i sam nie zostawiał gwiazdek, aby zmylić pościg.
Mimo wszystko szli dalej, aż przy drzwiach prowadzących do poziomu pierwszego napotkali Alamzada, z nunczaku w dłoni.
- Gdzie Lathe i pozostali? - szepnął do towarzyszy.
- Braune ich ściąga. A Pittman i Bernhard?
- W hangarze. Prosto korytarzem, za podwójnymi drzwiami. Przypuszczamy, że Bernhard poszedł do głównej stacji kontroli. Pittman obserwuje go z daleka, ale jeśli szybko nie będziemy interweniowali, może podjąć działania na własną rękę.
- Do diabła - mruknął Colvin. - Caine, to z hangaru wychodzi główny tunel. Uważasz...
- ...że Bernhard zamierza wpuścić tu Ryqrilów? - dokończył Allen, czując narastający niepokój. - Mam nadzieję, że nie. Cokolwiek jednak planuje, musimy tam wejść i go powstrzymać.
Zdecydowanym ruchem otworzył drzwi.
- Czekaj - rzekł nagle Alamzad. - Zdawało mi się, że coś słyszę.
Colvin podszedł do barierki i spojrzał w dół.
- Nic nie widzę. Może Lathe nadciąga ze wsparciem. Poczekamy?
- Nie. - Allen zdecydowanie pokręcił głową. - Poza tym to nasza robota... Przecież właśnie nas Jensen wybrał jako swoją osłonę, pamiętacie? Idziemy.
Prześlizgnęli się do mrocznego korytarza, a z niego przez szerokie, podwójne drzwi do hangaru. Gdy, stawiając niepewne kroki w zupełnych ciemnościach, brnęli w głąb pomieszczenia, Caine zdał sobie sprawę, że są w nie lada opałach.
Hangar był ogromny. Magazyn, przez który dotarli do bazy, miał porównywalne rozmiary, lecz wypełniony regałami i skrzyniami przypominał raczej labirynt. To zaś miejsce zionęło pustką, co w połączeniu z brakiem oświetlenia dawało Bernhardowi ogromną przewagę.
- Gdzie jest stacja kontroli, Zad? - syknął Colvin.
- Po drugiej stronie.
Caine westchnął ciężko. Znów czekał ich test ślepca, lecz tym razem nie była to już żadna gra wojenna.
- W porządku - rzekł, zmuszając się do nadania głosowi spokojnego tonu. - Skorzystamy z plinriańskiego kodu rozpoznawczego... Uważać na siebie podczas walki. Alamzad, wiesz gdzie ukrył się Pittman?
- Nie.
- Dobra. Colvin, zostań przy drzwiach, dopóki nie zlokalizujemy Bernharda. Policz do stu, po czym poinformuj Pittmana o stosowanym kodzie.
- Sygnalizatorem? To ostrzeże Bernharda.
- Trudno. Poza tym wówczas powinniśmy być już ustawieni tak, żeby był w naszym zasięgu.
- Jasne. Powodzenia.
Mając Alamzada po prawej, Allen ostrożnie ruszył przed siebie. Otwórz umysł, przypomniał sobie rady Lathe’a. Odpręż się i pozwól podświadomości przetwarzać informacje pochodzące z uszu, nosa i skóry. Skoncentrował się... i gdy tylko osiągnął odpowiedni stan, zaczął wyczuwać przedmioty znajdujące się w pobliżu. Tam, z prawej, coś dużego, z jakimś elementem wystającym w jego kierunku. Czyżby jeden z myśliwców, pozostawiony tu podczas obrony przed inwazją? Niewykluczone. Przed sobą usłyszał niski dźwięk. Bernhard mówiący do siebie? Dziwne, ale należało wykorzystać tę wskazówkę. Przyspieszył kroku. Jeśli dopisze im szczęście, spadną ziemskiemu blackcollarowi na kark, zanim jeszcze sygnał Colvina powiadomi go o ich obecności. „Caine: Bernhard przy telefonie w końcu hangaru”.
- Cholera! - mruknął Allen do siebie.
Że też akurat w tej chwili Pittman nadał tę wiadomość. Popsuł taką okazję.
- Do ataku - warknął i rzucił się naprzód.
Wyczuł, że idący dotychczas obok niego Alamzad odsuwa się, by zajść z boku i zdezorientować Bernharda. Caine wyjął nunczaku i zatoczył nim szeroki łuk. Przeciwnik musiał być już bardzo blisko...
Nunczaku uderzyło w coś z trzaskiem, omal nie wypadając Caine’owi z ręki. Domyślił się, że trafił w ustawione w pozycji obronnej nunczaku Bernharda. W tym momencie w kierunku Allena wystrzeliła stopa uciekiniera.
Błyskawiczny ruch. Zbyt szybki, by zablokować cios, ale jeśli Caine nie dorównywał refleksem blackcollarom, to i tak prędkością reakcji wyróżniał się spośród zwykłych śmiertelników. Odchylając się, zdołał spowodować, że noga zahaczyła go tylko palcami. Nie odzyskawszy jeszcze całkowicie równowagi, wyprowadził kontruderzenie, wiedząc, że nie ma ono pełnej siły. Mimo to trafił na tyle skutecznie, że blackcollar jęknął ciężko. Caine celowo upadł pod wpływem siły kopnięcia wymierzonego Bernhardowi, potem zaś natychmiast przykucnął przyczajony.
- Bernhard? - rzucił w ciemność. - Daj spokój... Nie uda ci się stąd wydostać.
Denverczyk nie odpowiedział... lecz nagle z boku rozległy się odgłosy szamotaniny.
- Mam go! - wydusił Alamzad, a ostatnie słowo przeszło w świst wypuszczanego powietrza.
Caine zrobił krok ku towarzyszowi, jednocześnie wyczuwając czyjąś obecność za plecami.
- Bernhard! - warknął.
Szelest ubrania ostrzegł go przed atakiem blackcollara, więc błyskawicznie pochylił głowę, przekoziołkował i wyrzucił obie nogi w stronę niewidocznego wroga.
Trafił Bernharda jak sądził w piersi i powalił na podłogę. Wciąż nie wypuszczając z ręki nunczaku, ukląkł i zadał cios w miejsce, gdzie upadł blackcollar.
Drewno z głośnym trzaskiem uderzyło w podłogę, a dźwięk ten echem odbił się od ścian. Dowódca adeptów zrobił szeroki zamach, starając się ustalić, gdzie może być denverczyk.
- Tutaj! - zawołał Colvin gdzieś z przodu i Allen właśnie podrywał się na nogi, gdy nagle odezwał się jego sygnalizator: „Uwaga, nova”.
Nova; w plinriańskim kodzie oznaczało to flarę. Zamarł natychmiast, mrużąc oczy... W pomieszczeniu zrobiło się jasno.
Bernhard został zupełnie zaskoczony. Kiedy odwrócił głowę od źródła światła i sprężył się do skoku, nunczaku Caine’a wystrzeliło wycelowane w jego splot słoneczny. Trafiło. Bernhard zgiął się, pozbawiony oddechu, i ciężko padł na podłogę. Colvin uniósł broń nad głową, do zadania ostatecznego ciosu...
- Stój! - warknął Caine. - Nie zabijaj. Musimy się dowiedzieć, z kim rozmawiał przez telefon.
Colvin chwycił drugi koniec nunczaku i stanął w pozycji obronnej. Allen obejrzał się i zobaczył siadającego z trudem Alamzada.
- Wszystko w porządku? - zapytał, podchodząc do niego.
Przyjaciel kiwnął głową, wciąż trzymając się za żołądek. Właśnie w tej chwili do Caine’a dotarło, że światło, które pomogło im w walce, jest zbyt jasne i stałe, by mogło pochodzić z flary.
Obejrzał się przez ramię, mrużąc oczy. Reflektory? Ukrywszy się w cieniu, dostrzegł czyjąś sylwetkę na tle ciemnego, potężnego obiektu.
Nie pomylił się; ten obiekt to pozostawiony tu myśliwiec.
- Pittman? - zawołał.
- Tutaj - odpowiedział adept, wchodząc w zasięg światła. - No i co? Sztuczka się udała, chociaż obawiałem się, że nic nie nastąpi, gdy przesunę przełącznik.
- Dobrze że zamiast świateł nie włączyłeś działka laserowego - stwierdził Colvin. - Ale trzeba przyznać, iż to był kapitalny ruch. W porządku, Bernhard, teraz gadaj. Do kogo dzwoniłeś i co powiedziałeś?
Na twarzy denverczyka wciąż widniał wyraz cierpienia, ale pokonany zdobył się na ironiczny uśmieszek.
- Zagwarantowałem zemstę - wychrypiał. - Jesteś skończony, Caine. Ty i cała ta wasza zgraja. Właśnie spaliłem ostatni most umożliwiający wam ucieczkę z Ziemi.
- Co to ma znaczyć, do diabła? - warknął Caine, czując, że nagle coś chwyta go za gardło.
- Zlikwidowałem waszą bazę wypadową - odparł Bernhard. Przyciskając ręce do brzucha, podniósł się na klęczki. -Zapewne nie wiesz, ale Reger okazał się na tyle głupi, żeby powiedzieć mi, że Jensen przebudował jego system obronny. Chociaż zapewne to wciąż tylko środek odstraszający. Głupiec. Za godzinę na zewnątrz zrobi się ciemno, a pół godziny później Reger będzie trupem.
Alamzad wydał z siebie pełen pogardy dźwięk i odezwał się słabym głosem.
- To ty jesteś niespełna rozumu. Pracowałem z Jensenem nad tym systemem, Bernhard... Siły bezpieczeństwa nie zdołają zbliżyć się nawet na pół kilometra do domu Regera.
- Siły bezpieczeństwa? - Usta denverczyka wykrzywił lekceważący grymas. - Ci idioci Quinna zgubiliby się nawet wśród parkowych alejek. Nie, quinnowcy nie zostaną wezwani, dopóki Reger nie będzie martwy, a jego dom nie przeistoczy się w dymiącą ruinę... Nawet wtedy znajdą jeszcze wystarczająco dużo dowodów łączących go z wami, by do cna zniszczyć tę jego organizację.
- A więc wezwałeś swój oddział blackcollarów - rzekł cicho Caine, czując, że napięcie stopniowo ustępuje wypierane przez uczucie smutku. Miał nadzieję, że Bernhard nie zrobi tego. - W porządku, na podłogę, twarzą do ziemi. Najpierw porozmawia z tobą Lathe.
- Tak? - Nagle ból zniknął z twarzy blackcollara. Jednym szybkim ruchem Bernhard poderwał się na nogi. - Myślisz, że zdołasz mnie do niego zaprowadzić? Zapomnij o tym, Caine. Pójdę, gdzie będę chciał... i nie masz najmniejszych szans, aby mi przeszkodzić.
- On nie - rozległ się nowy głos z cienia za myśliwcem. - Ale ja, tak.
Allen odwrócił się, gotowy do walki. W kręgu światła pojawił się Kanai.
- Mówiłeś o jakichś mostach - rzekł Kanai, stając naprzeciw Bernharda. Kątem oka dostrzegł, że Caine i Pittman zmienili pozycje, by móc zaatakować, a Alamzad, siedzący wciąż na podłodze, wyjął shuriken. Ale w tej chwili nie miało to żadnego znaczenia. Ważny był tylko Bernhard i hańba, jaką ściągał na wszystkich denverskich blackcollarów. - Wiedz zatem, że zagrożony jest inny most łączącego nas braterstwa. Jeśli cenisz sobie moją lojalność oraz obecność w drużynie, natychmiast skontaktujesz się z Pendletonem i odwołasz rozkaz.
- A więc dołączyłeś do tej bandy głupców szukających śmierci? - parsknął denverczyk. - Myślałem, że jesteś rozsądniejszy, Kanai.
Azjacie wyraźnie zadrżały wargi.
- Nie zamierzam przystać do grupy Lathe’a, Bernhard. Nie przepadam za nimi, a przy tym wprost nie cierpię niektórych metod plinriańskiego dowódcy. Ale nie w tym rzecz. Cokolwiek o nich myślę, to blackcollarowie... i nie mogę stać bezczynnie, pozwalając ci ich zdradzić.
Bernhard wytrzymał spojrzenie podwładnego, a z wyrazu jego twarzy Kanai wywnioskował, że dla nikogo nie ma już odwrotu. Bernhard wybrał własną drogę i nic, za wyjątkiem śmierci, nie zdoła go z niej zawrócić.
Kanai poczuł się niezwykle staro.
- To, co robisz, nikomu nie posłuży - powiedział miękko dowódca denverczyków. - Nie zdradziłem blackcollarów. Ale bez pomocy Regera, Lathe będzie musiał wycofać się zaraz po opuszczeniu bazy. - Spojrzał na Caine’a. - Ostrzegałem go, żeby wyniósł się z Denver. To cena za lekceważenie moich słów.
- Zatem swą złość na Lathe’a wyładujesz na Regerze? - warknął Alamzad. - Cóż za szlachetne posunięcie. Odezwał się w tobie duch prawdziwego blackcollara.
Mina Bernharda stężała.
- A co wy możecie o nim wiedzieć? I w ogóle o wojnie? Reger posłuży mi za obiekt, na którym innym udzielę lekcji. Gdy wyeliminujemy naszego opiekuna, reszta kryminalnego światka szybko przejmie jego akcje.
- A ty wykroisz sobie najsmakowitszy kąsek? - zapytał z obrzydzeniem Pittman.
- Nie! Zdobędę środki na prowadzenie wojny - odpowiedział spokojnie Bernhard.
Kanai pokręcił głową.
- Kłamiesz. Jensen ani trochę się nie mylił, nie masz najmniejszego zamiaru na nowo podejmować walki. Prowadzisz tylko własne gierki, udając, że nie zależy ci na władzy.
Oczy Bernharda zabłysły wściekle.
- Oczywiście twoja szlachetność nie pozwala ci przyznać się do przegranej. Popatrz na to realnie, Kanai, albo będziemy trzymali się razem, albo quinnowcy rozerwą nas na strzępy. Jeżeli nie możemy wygrać wojny, przynajmniej postarajmy się przetrwać.
- Bzdury! Bezideowa wegetacja jest gorsza niż śmierć. - Azjata z trudem powstrzymał się przed płomienną tyradą. Nie było czasu na filozoficzne dyskusje. - Odwołaj Pendletona. Wykorzystaj ostatnią szansę.
- Nie. - Bernhard zdecydowanie pokręcił głową.
Kanai położył dłoń na wystającej końcówce nunczaku.
- Więc ja to zrobię.
- Możesz spróbować. Ale najpierw musisz poradzić sobie ze mną.
- Wiem - rzekł cicho Azjata i ruszył przed siebie. Jeden krok... drugi... Bernhard przyjął pozycję obronną...
- Przestańcie - krzyknął nagle Caine. - Kanai, cofnij się. Nie warto ryzykować życia. Regerowi nie grozi żadne niebezpieczeństwo. Bernhard posłał własnych ludzi na śmierć.
Dowódca denverczyków parsknął beztrosko.
- Z powodu tego wspaniałego systemu Jensena? Widzę, że nie wiesz, co znaczy określenie „dziurka od klucza”.
- Chodzi ci o czujniki, które da się unieszkodliwić z zewnątrz? - zapytał spokojnie Allen. - Rzeczywiście istnieje tam coś takiego. Zapewne właśnie dlatego Reger i Jensen poinformowali cię o poczynionych zmianach, żebyś poszukał jakiegoś słabego punktu na wypadek decyzji o zdradzie...
Oczy Bernharda zwęziły się.
- Kręcisz - mruknął. - Reger wygadał się nieopatrznie, a ty próbujesz wykorzystać to do własnych celów.
Azjata zauważył, że adept z dezaprobatą pokręcił głową. Natomiast wyraz twarzy Caine’a sprawił, że Kanaiowi po plecach przebiegł dreszcz.
- Mylisz się - oświadczył Allen. - Jensen nie tylko przerobił system ostrzegawczy Regera. Na terenie jego domu zbudował także śmiertelną pułapkę.
- Co? - Dłonie Bernharda zacisnęły się na nunczaku, aż pobielały mu kostki.
- Słyszałeś. Pułapkę, w którą wpadną twoi blackcollarowie. Więc zostaw swego dowódcę w spokoju, Kanai. Jeśli tamci posłuchają rozkazu, sami wymierzą sobie sprawiedliwość.
Długą chwilę Bernhard obserwował Caine’a. Najwyraźniej znalazł się w rozterce.
- I uważasz, że jest już zbyt późno, żeby ich ostrzec - rzekł wreszcie. - No cóż...
Błyskawicznie odwrócił się i rzucił biegiem ku ścianie, gdzie wisiał aparat telefoniczny. Caine zaklął pod nosem. Dał się zaskoczyć, a jego reakcje były zbyt wolne. Pittman cisnął nunczaku w Bernharda, lecz chybił. Colvin sięgnął po shuriken.
W Kanai u coś nagle pękło.
Zdawało mu się, że shuriken sam wskoczył w dłoń, a cała złość i wstyd ostatnich lat skupiły się w ramieniu, by posłać czarną gwiazdkę niczym anioła zemsty...
Bernhard odskoczył gwałtownie, gdy shuriken przeciął kabel telefoniczny i odbiwszy się od metalowej ściany, zniknął w ciemnościach.
- Nie - rzekł Azjata, przerywając ciszę, która potem zapadła. Słowo to wypowiedział z trudem, ale jednocześnie z ulgą. - Własnym postępowaniem sam pozbawiłeś się możliwości wydawania rozkazów. Caine ma rację. Pozostali osobiście podejmą decyzję, czy chcą uczestniczyć w zorganizowanej przez ciebie zdradzie.
Bernhard powoli odwiesił słuchawkę i ruszył ku Kanaiowi. Oczy denverskiego dowódcy wyrażały zimną wściekłość. Azjata nerwowo oblizał wargi, lecz stał bez ruchu, nie okazując strachu. Nie ulegało wątpliwości, że zginie w czekającej go walce, ale tak naprawdę nietrudno było mu zgodzić się na śmierć. Stał przed ostatnią szansą odzyskania twarzy. Honoru, który, jak sądził, dawno już stracił na zawsze.
- Nie próbuj, Bernhard.
Głos dobiegł z cienia za plecami Kanaia. Bernhard drgnął gwałtownie, a z jego gardła wydobył się niski dźwięk przypominający warkniecie. Azjata sądził, że właśnie w tym momencie dowódca zaatakuje. Ale napięcie w oczach zdrajcy powoli znikało. Po chwili, Bernhard wyprostował się i zrezygnowany opuścił ręce.
Tkwił tak, z twarzą jak maska, kiedy Skyler i Hawking weszli w snop światła, żeby odebrać mu broń. Lathe zaś zatrzymał się obok Kanaia.
- Witam po naszej stronie - rzekł, przyglądając się obliczu Azjaty.
Kanai spojrzał mu prosto w oczy.
- Czekaliście, żeby zobaczyć, jak się zachowam, prawda? - zapytał z rozdrażnieniem w głosie. - Chcieliście się przekonać, czy pozostanę przy nim.
- Przecież mówiłeś, że każdy z was ma prawo sam podjąć decyzję.
Kanai westchnął ciężko i popatrzył na Bernharda, któremu właśnie z tyłu krępowano ręce. Dlaczego nie usiłuje uciekać, zastanowił się przez chwile... ale szybko znalazł odpowiedź.
Gdy minęła złość, Bernhard znowu myślał głównie o przetrwaniu.
Azjata zamknął oczy, odwrócił się... i zadumał nad zmiennością ludzkich zachowań.
- Dokąd pójdziesz? - zapytał Caine Bernharda, gdy Skyler oswobodził pojmanego z więzów i wycofał się do tunelu wykonanego przez członków „Torcha”.
Denverczyk w milczeniu rozcierał nadgarstki. Wreszcie spojrzał na adepta chłodnym wzrokiem.
- Czy naprawdę kogoś to obchodzi? - zapytał.
Popatrzył na Lathe’a, a potem na Kanaia. Azjata odruchowo napiął mięśnie, lecz wytrzymał twarde spojrzenie.
- Wszystkich nas obchodzi - zapewnił Lathe. - Nawet teraz nie jest jeszcze za późno, żeby podjąć walkę.
- Samotnie? Przecież straciłem cały swój oddział.
- Uczono cię przecież, jak walczyć samotnie - przypomniał mu dowódca Plinrian. - Poza tym gdzie indziej również są organizacje podobne „Torchowi”, do których możesz dołączyć. Stanowiłbyś dla nich cenny nabytek... Szkoda byłoby patrzeć, jak się marnujesz.
- To ty się marnujesz, dowódco. Dobrze wiesz, że nigdy nie wydostaniesz się z tej planety i jeśli Quinn cię nie dopadnie, zrobi to szef sił bezpieczeństwa w sąsiednim mieście. Już jesteś martwy, Lathe... Wszyscy zginiecie. Pamiętaj o tym, Kanai, kiedy złapią was siły bezpieczeństwa. I nie zapominaj, że ponad trzydzieści lat zapewniałem ci przetrwanie na opanowanym przez wroga terytorium.
Kanai nie rzekł ani słowa, więc po chwili Bernhard odwrócił się ku drzwiom.
- Poczekaj - zatrzymał go Skyler, trzymając w wyciągniętym ręku złożoną kartkę papieru. - Będziesz tego potrzebował.
Denverczyk podejrzliwie spojrzał na papier.
- Co to takiego?
- Przepustka - wyjaśnił potężny blackcollar. - Przy wyjściu czuwa Mordecai. Bez niej nie wydostaniesz się stąd.
Bernhard w odpowiedzi zaklął tylko.
- Proponuję, żebyś jednak wziął ten dokument - odezwał się Lathe. - Mordecai jest pośród nas najlepszym wojownikiem. Bez trudu pokonałby i ciebie. A poza tym bardzo serio traktuje rozkazy.
Bernhard wyszarpnął kartkę z dłoni Skylera, a następnie bez słowa zniknął w tunelu.
Caine odetchnął głęboko.
- Mam nadzieję, że nie zastawi na nas żadnych pułapek.
- Na pewno nie - zapewnił Lathe. Kiwnął głową i Skyler ruszył za wychodzącym blackcollarem.
- Bernhard go zauważy - mruknął Kanai.
- Niewykluczone. Ale to bez znaczenia. Chodźmy, panowie... Czas zakończyć naszą misję i rzeczywiście stąd znikać.
- Nic więcej? - zapytał Lathe, przenosząc spojrzenie z Hawkinga na Caine’a. Allen zrezygnowany przecząco pokręcił głową.
- Napisany przez Hawkinga program wyszukujący zakodowane wiadomości, takie jak ta na Plinry, w ogóle się nie przydał. W plikach, do których uzyskaliśmy dostęp, nie trafiliśmy na interesujące nas informacje.
- Formuły reaktolu po prostu tu nie ukryto.
Dowódca westchnął. Przez długą chwilę panowała cisza.
- No cóż - odezwał się wreszcie. - Czasami tak bywa. W świecie nie ma żadnych gwarancji, że na zadawane pytania istnieją odpowiedzi, nie mówiąc już o ich znalezieniu.
Hawking poruszył się niespokojnie.
- Doszedłeś więc do wniosku, że substancja wyprodukowana przez „Torch” to nie reaktol?
- Niczego nie da się stwierdzić z całą pewnością, snując jedynie teoretyczne rozważania. Przejrzeliśmy wszystkie dostępne dokumenty... Znaleźliśmy sposoby dawkowania, samą formułę, opis procesu produkcji, a nawet okres przydatności do użycia. Ale nawet słówka o celu zastosowania. Widocznie uznali, że nie warto o tym wspominać. Jakby każdy, kto odczyta ich notatki, miał od razu wiedzieć, do czego służy wspomniany specyfik.
- Może Anne Silcox będzie umiała nam pomóc - podsunął Hawking.
- Może - rzekł z zaduma Lathe. - Zakładając, że ona i Reger rzeczywiście przeżyli atak blackcollarów Bernharda, co wcale nie jest takie oczywiste. Pomyślałem jednak, że przed powrotem moglibyśmy przeprowadzić mały test, aby sprawdzić, czy zaaplikowanie substancji nie powoduje jakichś wyraźnych reakcji.
- Nie - sprzeciwił się Caine. - To absolutnie wykluczone. Pittman i tak wycierpiał już więcej niż którykolwiek z nas. Nie pozwolę, żebyście ryzykowali jego życie, podając nie znane nikomu świństwo sfabrykowane przez grupę fanatyków.
- Zgadzam się - odpowiedział dowódca. - Ale kto mówi o wykorzystaniu w tym celu Pittmana?
Caine utkwił w nim zaskoczone spojrzenie.
- A więc... masz na myśli siebie?
- Czy wyglądam na wariata? Wolałbym posłużyć się kimś mniej związanym z nami. No cóż, szkoda czasu. Opuszczamy bazę. Jeśli się pospieszymy, jeszcze dzisiaj będziemy z powrotem u Regera.
* * *
Pierwszą rzeczą, jaką Miro Marcovich poczuł po odzyskaniu przytomności, był ból.
Potrwało nieco, zanim zlokalizował go na szyi, a dopiero po jakimś czasie zrozumiał, co się dzieje. Leżał na plecach na czymś twardym, z odsłoniętym lewym ramieniem. Wokół słyszał czyjeś kroki i szum rozmów. Czyżbym zemdlał, zastanawiał się, szukając w pamięci szczegółu mogącego przypomnieć mu, co się właściwie zdarzyło. Pamiętał, że pełnił wartę w lesie otaczającym posiadłość Ivasa Trendora. Ostrożnie, obawiając się bólu, uchylił powieki...
I... o mało co nie doznał ataku serca. Nad sobą ujrzał sześciu ludzi, lecz nie w mundurach sił bezpieczeństwa, jak mógł się spodziewać. Byli w cywilnych ubraniach, spod których wystawały czarne kołnierze. A ich twarze...
Prawa ręka odruchowo powędrowała w stronę pistoletu, choć zdawał sobie sprawę, że kabura będzie pusta. Może alarm na pasie...
- Jak się czujesz? - zapytał jeden z mężczyzn, przyklękając obok.
Marcovich westchnął, czując, że nie jest w stanie wykonać gwałtowniejszego ruchu.
- Boli mnie szyja w miejscu, gdzie zostałem przez was uderzony. Dzi... dziwię się, że jeszcze żyję. Jeśli macie nadzieję wyciągnąć ode mnie informacje o posiadłości Trendora, zapomnijcie... Nic nie powiem.
- Kto to jest Trendor? Właściwie nieważne... Nie chodzi nam o żadne informacje. I wcale nie zamierzamy cię zabijać. Przynajmniej nic takiego nie planowaliśmy.
Marcovich skrzywił się.
- Och, to bardzo pocieszające. Naprawdę.
Popatrzył jeszcze na twarz, którą tak często ostatnio widywał na obwieszczeniu wiszącym w strażnicy, a potem przeniósł wzrok na strzelbę laserową opartą o drzewo. Obok leżał jego komunikator i urządzenie alarmowe, wraz z resztą wyposażenia. Tak blisko.
- Kiedy zapadnie ostateczna decyzja?
- Natychmiast - odezwał się nowy głos.
Żołnierz sił bezpieczeństwa próbował spojrzeć w jego stronę akurat w chwili, gdy w ramię wbito mu igłę. Jęknął zaskoczony, a po chwili drgnął gwałtownie. Rękę zalał jakby żywy ogień.
- Cholera - wysapał. - Co mi robicie? Co to jest?
- Mówiąc szczerze, sami nie wiemy - rzekł drugi mężczyzna, marszcząc czoło nad czytnikiem medycznym umieszczonym na ramieniu kolaba. To chyba niejaki Hawking, przyszło do głowy Marcovichowi. - Potrzebowaliśmy kogoś do przeprowadzenia testu, a skoro agenci sił bezpieczeństwa snuli się po górach bez wyraźnego celu, uznaliśmy, że jednego możemy sobie upolować.
Ogień, sunąc powoli jak lawa, dotarł już do piersi żołnierza. Przed oczami pulsowały mu ciemne plamy. Mięśniami targały nie dające się kontrolować drgawki. Z ogromnym trudem próbował zwilżyć spękane wargi i przy tym ugryzł się w język.
- Jak się czujesz? - dotarł do niego zniekształcony głos Hawkinga.
- Jakbym umierał - wyszeptał. Może rzeczywiście nie istniał żaden sposób, aby powstrzymać blackcollarów, ale niech go licho porwie, jeśli będzie z nimi współpracował. - Odejdźcie. Dajcie mi spokojnie umrzeć.
Hawking wolno pokręcił głową.
- Przykro mi, Lathe. Dobrze pamiętam, jakie reakcje wywoływał... właściwy środek. To nie to.
- Cholera - mruknął dowódca i Marcovich, choć obraz zamazywał mu się przed oczami, zauważył ogromne rozczarowanie na jego twarzy. - Jesteś pewien?
Hawking nie próbował nawet odpowiedzieć. Po minucie Lathe doszedł już do siebie.
- A więc jak działa to, co mu wstrzyknęliśmy?
- Nie mam najmniejszego pojęcia. Nie sądzę, żeby rzeczywiście umierał. W jego organizmie nie zachodzi nic niepokojącego, ale o samym działaniu specyfiku nie potrafię niczego powiedzieć.
Kolejny mężczyzna zbliżył się do Lathe’a.
- No i co? - zapytał z nadzieją w głosie.
- To nie to - rzekł ponuro dowódca. - Przykro mi.
Rozczarowanie odmalowało się także na obliczu przybysza.
- Na pewno? Przecież potrzebne jest co najmniej kilka zastrzyków...
- Ale nawet po pierwszym powinniśmy obserwować znane nam przecież reakcje organizmu - rzekł łagodnie Hawking. - Nie ulega żadnej wątpliwości, że znaleźliśmy zupełnie inny specyfik.
- Ale możemy spróbować jeszcze czegoś - zaproponował Lathe.
Nagle jego pięść wystrzeliła ku twarzy agenta. Ten skulił się, usiłując unieść w obronie obolałe ramię, ale zanim wykonał jakiś wyraźniejszy ruch, dłoń zatrzymała się centymetr przed jego nosem.
- Niestety, to nie przyniosło poprawy. - Lathe pokręcił głową.
Trzeci mężczyzna westchnął ciężko.
- Tak. Lepiej już ruszajmy. Wreszcie ktoś się zorientuje, że zniknął.
- Hawking - rzucił dowódca. - Co z nim?
- Chyba nic mu nie będzie. Minie jeszcze jakiś czas, do momentu, gdy zdoła się podnieść, ale początkowe reakcje już ustępują. Na pewno nie umrze, jeśli tym się niepokoisz.
- W porządku, a więc w drogę. Zaknebluję cię i zwiążę nogi - oświadczył agentowi, wyciągając skądś linkę. - Zanim się uwolnisz, my będziemy już daleko.
Marcovich ze zrozumieniem pokiwał głową. W tym czasie dwaj pozostali mężczyźni zniknęli mu z pola widzenia. Palący ogień stopniowo malał, a wraz z nim strach przed śmiercią.
- Nie sądziłem, że was, blackcollarów, interesuje los ludzi takich jak ja - zwrócił się do Lathe’a, z trudem wypowiadając słowa.
- Bo nie interesuje - odparł zagadnięty dowódca, zajęty wiązaniem linki. - A przynajmniej nie bardzo. Ale bez wyraźnej potrzeby nie zabijamy nawet agentów sił bezpieczeństwa. Chociaż wątpię, żebyś ty w podobnej sytuacji okazał taką wielkoduszność.
Agent pomyślał chwilę i uznał, że nie warto kłamać.
- Nie, nie wahałbym się ani chwili - przyznał.
Lathe pokiwał głową i już w milczeniu dokończył swą pracę. Marcovich chciał ostrożnie poruszyć rękami, ale wciąż pozostawały prawie zupełnie bezwładne. Blackcollarowie uciekną... chyba że...
- Aha, przy okazji, moi ludzie usunęli zasilanie z komunikatora i urządzenia alarmowego - poinformował Lathe, gdy już stał, przyglądając się swojemu dziełu. - To samo dotyczy kondensatora energii lasera. Uznaliśmy, że lepiej nie ułatwiać twoim przyjaciołom poszukiwań, gdy się zorientują, że zniknąłeś. Oczywiście możesz sam spróbować ich odnaleźć, ale skoro nie wiesz, gdzie jesteś, nie polecam tego. Proponuję, żebyś nacieszył oczy widokiem zachodzącego słońca, zanim się tu wreszcie pojawią.
Marcovich zacisnął zęby, utraciwszy ostatnią nadzieję.
- Czy potraficie także czytać w myślach?
Lathe uśmiechnął się łagodnie.
- Właśnie dzięki temu przetrwaliśmy, agencie.
- Nazywam się Marcovich - przedstawił się więzień, tknięty nagłą chęcią bycia dla tych ludzi czymś więcej niż tylko kolejnym szaro-zielonym mundurem. - Miro Marcovich.
Dowódca blackcollarów skłonił lekko głowę.
- A wiec dziękuję ci, Marcovich.
W ręku trzymał knebel, a właściwie taśmę samoprzylepną, którą starannie okręcił głowę agenta. Wreszcie odwrócił się i zniknął wśród drzew.
Żołnierz został sam.
Minęła niemal godzina, nim odzyskał czucie w rękach na tyle, by móc oswobodzić stopy. Pospieszne oględziny sprzętu pozwoliły stwierdzić, że rzeczywiście blackcollarowie nie pozostawili mu żadnej możliwości powiadomienia towarzyszy. Z kolei rozejrzawszy się po okolicy, doszedł do przekonania, iż jest tu po raz pierwszy i nie ma pojęcia, którędy iść do posiadłości Trendora. Nie mógł nawet krzyczeć, bo dobrze wiedział, że tego rodzaju taśmy lepiej nie zdejmować bez odpowiedniego rozpuszczalnika.
Z pełnym rezygnacji westchnieniem wypatrzył gładki fragment skały i wsparł się o nią plecami. W końcu wyślą kogoś na poszukiwania, a znalezienie go zapewne nie przysporzy wielu kłopotów. Ale bezpodstawna byłaby nadzieja, że natrafią na niego tak szybko, by zdążyli jeszcze doścignąć blackcollarów. Nie uda się więc dowiedzieć od nich, co, u licha, mu wstrzyknęli.
Skrzywił się. Czuł, że tajemnicza substancja drąży jego wnętrze, zmienia osobowość... i stopniowo uświadamiał sobie, że Hawking jednak się mylił.
Ten środek spowoduje, że on, Miro Marcovich, zginie.
Oparty o skałę, pogodzony już z losem, przymknął oczy i czekał na przybycie pomocy.
Anne Silcox stała w świetle gwiazd przed rezydencją Regera, gdy zajechały dwa samochody.
- Strażnicy przy bramie powiadomili nas, że wracacie - rzekła do Lathe’a wysiadającego z wozu. Dowódca szybko ruszył ku wejściu. - Miałam nadzieję, że porozmawiamy... Oczywiście kiedy znajdzie pan trochę czasu.
Blackcollar kiwnął głową i ujął ją za łokieć.
- Wejdźmy do środka - zaproponował.
Dał sygnał Skylerowi, żeby poprowadził resztę oddziału do ich kwater, a sam przeszedł z dziewczyną do przytulnego salonu.
- Reger mówił mi, że zamierzacie dostać się do wnętrza góry Aegis - zaczęła, gdy oboje usiedli na sofie. - Czy... czy spotkaliście tam kogoś?
Lathe powolnym ruchem, świadczącym o zmęczeniu, pogładził się po policzku.
- Przykro mi, Anne, wszyscy już nie żyli. Ich śmierć nastąpiła wiele miesięcy temu. Dziewczyna westchnęła ciężko i z trudem przełknęła ślinę.
- Nie okłamałam was - rzekła cicho. - Naprawdę nie wiedziałam, dokąd odeszli. A przynajmniej dopóki Reger nie powiedział mi o waszej wyprawie... Miałam tu sporo czasu na rozmyślania... Dowiedzieliście się, co tam robili?
- I tak, i nie. Sporządzali substancję nazwaną przez siebie remindolem, ale nie udało nam się ustalić, jakie jest działanie tego specyfiku. Czy ta nazwa mówi ci cokolwiek?
Myślami zdała się powrócić z daleka.
- Nie, raczej nie. Ale pamiętam, że używali jej, snując plany oswobodzenia Ziemi spod okupacji Ryqrilów. Co prawda to był jedyny cel większości naszych przedsięwzięć. Jak... jak zginęli?
- Zatruli się gazem pozostałym jeszcze z czasów wojny.
Zsunąwszy z ramion plecak, Lathe odchylił się i przymknął oczy. Był zmęczony... bardziej niż kiedykolwiek od chwili zakończenia wojny.
Należałoby odejść na emeryturę, myślał z goryczą. Ostatni spośród blackcollarów. Może Bernhard miał rację, iż niepotrzebnie ryzykujemy życie...
- Zdaje pan sobie sprawę, iż niszczy moją sofę?
Lathe otworzył oczy.
- Witam, Reger. Miło widzieć pana żywego.
Gospodarz usiadł w fotelu naprzeciw gości.
- Tak, ja również się z tego cieszę.
- Proszę opowiedzieć, co się wydarzyło.
- Wszystko przebiegało zgodnie z przewidywaniami Jensena - odparł Reger z niecierpliwym wzruszeniem ramion. -Przybyło ich pięciu, dwie noce temu, i ruszyli prosto na wskazane przez Jensena miejsce. - Pokręcił głową na wspomnienie masakry. - Mówię panu, Lathe, w życiu nie widziałem gorszej rzeczy. To przypominało topienie kociaków w worku. Nie mieli najmniejszych szans.
Komandos westchnął.
- Jeśli spodziewał się pan, że będę dumny z tego powodu, muszę pana rozczarować. Blackcollarowie nie powinni ginąć w taki sposób.
- Ale przecież to nie pańska wina - zaprotestowała Silcox. - Pułapkę przygotował Jensen, a Reger wciągnął w nią ludzi Bernharda. Nie ponosi pan najmniejszej odpowiedzialności...
- Dowódcy odpowiadają za postępowanie swoich ludzi -przerwał jej Lathe. - Pewnego dnia to zrozumiesz. Wówczas, kiedy staniesz na czele „Torcha”.
- Ja? - zdziwiła się Anne.
- A któż by inny? Ktoś musi odbudować organizację, a ty wydajesz się najlepszą kandydatką. Chociaż zapewne nie będziesz musiała zaczynać od zera. Prawda, Reger?
- Nie wiem, Lathe. Mówi pan o cholernie dużym ryzyku, z którego wynikają niewielkie korzyści. Jestem w tym interesie dla pieniędzy i władzy, a nie żeby zostać dobrym wujkiem.
- A co z władzą na całej Ziemi po obaleniu Ryqrilów? -zapytał dowódca. - Będzie pan miał prawo do jej części, gdy to się stanie.
- Jeśli się stanie - poprawił Reger. - Niech pan znowu nie sięga po wszystkie argumenty... pamiętam je doskonale. Rzecz tylko w tym, że na razie nie zauważyłem, żeby obcy siedzieli już na walizkach.
- Chwileczkę - odezwała się Silcox. - Jeżeli myśli pan, że zamierzam w jakikolwiek sposób współpracować z tymi zbirami Regera, to grubo się pan myli. Nie odpowiada mi tego rodzaju sojusz.
- Nie możesz sobie pozwolić na grymasy - stwierdził otwarcie Lathe. - Co, uważasz, że wraz z Kanaiem, tylko we dwoje, zdołacie rozpocząć wszystko od nowa?
- Z Kanaiem? Kto powiedział, że zaangażuję go do tego?
- Niech pan jej posłucha - rzekł sarkastycznie gospodarz. - Oto patriotka, która poprowadzi nas do wolności. Trzeba się wykazać nieskazitelnym rodowodem, żeby móc zostać przyjętym do grona rewolucjonistów.
Silcox posłała mu butne spojrzenie.
- Potrafię znaleźć więcej godnych zaufania ludzi, niż liczy cała ta pańska armia - warknęła. - Mimo młodego wieku i braku doświadczenia poradzę sobie bez pana. Dziękuję bardzo.
Lathe wolno pokręcił głową.
- Anne, nie bądź śmieszna. Obecna działalność Regera rzeczywiście może ci się nie podobać, ale on ma powiązania i dysponuje siecią informacyjną, która pozwoli wyszukać właściwych ludzi. Zapewni wszystko, co potrzebne do skutecznego funkcjonowania podziemnej grupy. Ty zaś wiesz co nieco o sposobach prowadzenia konspiracyjnej działalności. Poza tym znasz kryjówki „Torcha”, które będą stanowiły nasze zaplecze. Kanai zaś, oprócz świetnego wyszkolenia, wie, jak dostać się do bazy w górze Aegis, gdybyście chcieli z niej skorzystać.
- Innymi słowy, twierdzi pan, że wspólnie stanowimy znaczącą siłę, a samotnie nie zdziałamy nic - powiedział zmęczonym głosem Reger. - Chyba to prawda... ale tylko w wypadku, kiedy wszyscy będziemy mieli ten sam cel. Musi mnie pan przekonać, że jest tu miejsce i dla mnie. Spektakularne zabójstwa polityczne stanowią popularną formę walki, ale jako sposób na wyrzucenie stąd Ryqrilów moim zdaniem nie są skuteczne.
- A kto mówi o zabójstwach? Chodzi mi o operacje wymierzone przeciwko siłom bezpieczeństwa i strukturom rządowym.
- Tak, i swoimi czynami dowiódł pan tego - przyznał Reger. - Ale proszę nie zapominać, że pan dysponuje całym oddziałem blackcollarów, dającym możliwość, na przykład przeniknięcia do domu Trendora...
- Dokąd? O kim pan mówi?
- To były prefekt sił bezpieczeństwa, którego zabiliście dziś wieczorem - wyjaśniła Silcox. - Nie znaliście nawet jego nazwiska?
Lathe utkwił w niej zdumiony wzrok, a później przeniósł go na Regera.
- O co wam chodzi? Nie zabiliśmy nikogo... I nagle zrozumiał, w czym rzecz.
- Mój Boże - jęknął. - Mój Boże... Reger, niech mi pan powie o tym coś więcej. Co stało się z owym Trendorem?
- Został zastrzelony w swoim domu, w górach. - Gospodarz wyglądał na mocno zdziwionego, jakby powątpiewał, czy Lathe zachował zdrowe zmysły. - Wywiązała się strzelanina. W obronie Trendora zginęło trzech strażników, ale napastnicy uciekli. Podobno nikt ich nie rozpoznał. Naprawdę to nie wasza robota?
- Czy pańscy ludzie znają nazwiska zabitych żołnierzy? Gwarantuję, że jednym z nich jest Miro Marcovich.
- Miał pan z nim do czynienia? - zapytała Silcox.
Lathe odwrócił się do Anne. Na twarzy dziewczyny również widać było niepewność... ale pojawiały się także pierwsze oznaki zrozumienia.
- Tak - odpowiedział. - Porwaliśmy go dziś po południu, żeby wypróbować na nim specyfik twoich przyjaciół... a więc to on zamordował Trendora.
- Niemożliwe - orzekł Reger. - Agenci sił bezpieczeństwa są ulojalniani, żeby nie móc...
Urwał.
- Mój Boże - wyszeptał po chwili.
Lathe pozwolił, by cisza zawisła w pokoju na długą chwilę. Wreszcie sięgnął po plecak i wstał.
- Wybaczcie, muszę omówić te zdarzenia z moimi ludźmi -oświadczył. - Wy także się nad tym zastanówcie, a szczególnie nad wykorzystaniem odkrycia przy odtwarzaniu „Torcha”.
Silcox spojrzała na Regera.
- To już nie będzie „Torch”, możliwa do zgaszenia pochodnia, ale „Feniks” - oświadczyła zdecydowanie. - Stale płonący ogień, powstały z popiołów.
Reger w zamyśleniu pokiwał głową.
- To dość naiwne. Ale wydaje mi się, że taka symbolika skutecznie wpływa na morale. - Zawahał się i zwrócił do Lathe’a: - Dowódco, zapyta pan komandosa Kanaia, czy jest gotów przyłączyć się do nas?
Blackcollar uśmiechnął się lekko.
- Z przyjemnością.
To nie generał Quinn, lecz pułkownik Poirot zwolnił go wreszcie z aresztu. Generał Poirot, poprawił się Galway, spoglądając na naramienniki przybysza.
- Awans przed procesem? - zapytał z kwaśnym uśmiechem, gdy Poirot wyprowadził go na korytarz. Nowo mianowany generał przytaknął.
- Nie ma w tym nic zabawnego. Po śmierci Trendora panuje wprost niewyobrażalne zamieszanie. Zapewne słyszał już pan o tym, co się zdarzyło?
- Poinformował mnie jeden ze strażników.
- Ale zapewne nie wspomniał, jak zareagowali Ryqrilowie. Siłami bezpieczeństwa kieruje teraz bezpośrednio jeden z obcych, i to wojownik klasy khassq. Quinn został zabrany, Bóg jeden -wie dokąd, a wszystkich w dowództwie awansowano albo usunięto.
Galway na moment zacisnął szczęki. A więc miał rację, od samego początku... Mimo wszystko nie do końca mógł uwierzyć, iż zabójstwa dokonał Lathe. Jakoś to do niego nie pasowało.
- Co ze mną zamierzają zrobić? Odtransportować do domu czy posłać w ślady Quinna?
- Nie wiem. Powiedziano mi tylko, że z Plinry właśnie przybył jeden ze stacjonujących tam Ryqrilów. Chce się z panem widzieć.
- Do diabła.
Statek zwiadowczy, który opuścił ziemską orbitę po wielkiej ucieczce blackcollarów, skierował się niemal na pewno w stronę Plinry. Galway prawie o nim zapomniał, ale jakakolwiek powierzono mu misję, nie miał ochoty na wysłuchiwanie związanych z nią wieści.
Gdy weszli do gabinetu, dwaj Ryqrilowie stali przy przeciwległych rogach biurka Quinna. Dla ludzkich oczu byli identyczni, a jedyny element odróżniający ich stanowiły ornamenty na koalicyjkach przecinających potężne klatki piersiowe.
- Re’ekt Galway? - zapytał ten z lewej, gdy obaj wchodzący zatrzymali się tuż przy drzwiach.
- To ja jestem Galway - przedstawił się prefekt, mówiąc z pewnym trudem z powodu nagłej suchości w gardle.
Na koalicyjkach obcych widniały elementy wzoru charakterystycznego dla wojowników klasy khassq, dzierżących najwyższą pozycję w społeczeństwie Ryqrilów.
- Jes’em Taakh, we’ewnik khassq - rzekł ten sam obcy, pazurami dotykając piersi.
Laser i krótki miecz przytwierdzony do pasa zakołysały się groźnie przy tym ruchu. Galway głośno przełknął ślinę.
- Dregi cz’ewiek, wy’dz - polecił Ryqril.
Poirot skłonił się i wycofał pospiesznie. Przez chwilę obcy w milczeniu przyglądali się Galwayowi. Wreszcie Taakh wskazał kasetę leżącą na biurku.
- Prem re’elientow opescił Zae’ie - odezwał się wreszcie, przekręcając każde słowo. - Blek’ellerowie beli w nem?
Prefekt oblizał wargi, wstrzymując się od udzielenia odpowiedzi, iż nie ma pojęcia. Zapewne nie o to im chodziło. Chcieli, by zapoznał się z dostarczonymi materiałami i wyraził swoją opinię. Może to jakiś test... Zbliżył się do biurka, sięgnął po kasetę i wsunął ją do czytnika.
Zarejestrowano na niej start promu. Odlot nastąpił dzisiejszego ranka. Na taśmie znajdowały się także materiały zgromadzone przez służby portowe i odczyty radarów Atheny. Galway uważnie analizował dokumentację przez kilkanaście minut, świadom obecności obcych stojących mu nad głową. Nie mógł jednak przyspieszyć pracy.
Wreszcie się wyprostował.
- Trudno jednoznacznie stwierdzić - odezwał się ostrożnie - ale niewykluczone że blackcollarowie opuścili nim planetę.
- Wej’asni’c - polecił Taakh.
- Tutaj, na lotnisku, załadowano kilka dużych skrzyń, a w jednej z nich znajdował się wyciąg w każdej chwili gotowy do użycia. Kiedy prom leciał nad górami, pilot poinformował o chwilowym spadku mocy i znalazł się poniżej szczytów gór. Przerwa w obserwacji pojazdu trwała na tyle długo, że za pomocą wyciągu można było sprowadzić blackcollarów na pokład. Ale czy na pewno to zrobili? Nie wiem.
- Zrebi’i. Zd’ecia z sete’ity to petwie’dzeją. Ze pozno, by ich zefemać. Ale me’emy cię wyke’ystac.
- Wykorzystać? Mnie? - zapytał ostrożnie prefekt.
- Na ‘linry blek’ellarowie destali się do enklewy i od’ili zak’ednikow - powiedział drugi Ryqril.
Po plecach Galwaya popłynął zimny pot. Enklawa. Lathe znów wykonał rzecz niemożliwą, tuż pod nosem Ryqrilów...
- Nie wiedziałem, że to zrobią. Podejrzewałem, że podejmą próbę oswobodzenia rodziny Pittmana, ale...
Ale myślałem, że jest odpowiednio strzeżona, dokończył już w myślach.
- Me’lisz jak eni. - Obcy pokiwał głową. Ten ludzki gest zupełnie do niego nie pasował. - Pome’esz nem ich z’epać.
Minęła chwila, zanim Galway w pełni zrozumiał sens tych słów. Gdy wreszcie dotarły do niego, poczuł ogromną ulgę. Złapać, a nie zniszczyć... a takie rozwiązanie odsuwało groźbę zniszczenia Plinry.
- Rozkaz... Oczywiście zrobię wszystko, co w mojej mocy - zadeklarował. - Ale pochwycenie blackcollarów nie jest proste, jeśli w ogóle możliwe. Czy nie lepiej byłoby spróbować ich zlikwidować?
Ryqrilowie wymienili miedzy sobą spojrzenia.
- Eni robio niepre’depodobne rze’y - powiedział Taakh, jakby miało to stanowić wystarczające wytłumaczenie.
Galway otworzył już usta... i zamknął je pospiesznie, gdy zrozumiał nagle, co oznacza ta wypowiedź. Ludzie Lathe’a w praktycznie niedostępnej enklawie Ryqrilów, sam dowódca zabija Trendora, pomimo przedsięwziętych środków ostrożności. Nie można już udawać, że blackcollarowie odnieśli sukces na Argonie jedynie dzięki szczęśliwemu dla nich zbiegowi okoliczności. Byli w stanie zrobić to, o czym inni nawet nie śnili... A w wojnie z Chryselli ktoś taki okazałby się nieoceniony. Ryqrilowie dwukrotnie już starali się, obserwując blackcollarów z daleka, pierwsi dotrzeć do celu ich misji, i w obu wypadkach kończyło się to dla nich ogromnymi stratami. Ale obcy nie mieli jeszcze zamiaru się poddać... i gdzieś w gronie ich decydentów stosunek do wojowników w czarnych kołnierzach uległ zmianie.
Z poszukiwaczy przydatnych zdobyczy stali się bronią samą w sobie. A jako ich kolebka, Plinry uzyskało znacznie większe szansę przetrwania.
- Będę zaszczycony możliwością współpracy - oświadczył prefekt. - I wiem, kim powinniśmy zająć się przede wszystkim.
- Lath’? - zapytał Taakh.
- Oczywiście.
* * *
- Nie osiągnęliśmy tego, co zamierzaliśmy - rzekł Lathe, przyglądając się gwiezdnemu krajobrazowi ozdabiającemu ścianę mesy „Novaka”. - Ale z pewnością nie mamy się także czego wstydzić.
Caine skinął głową w milczeniu. W ten sposób dobiegło końca moje pierwsze dowodzenie, pomyślał... Chociaż także nie miał powodów do wstydu, nie mógł się również niczym pochwalić. Te niepowodzenia i potknięcia po drodze... Skrzywił się wspominając.
Generał Lepkowski odchrząknął głośno.
- Nie bądź wobec siebie zbyt surowym sędzią, Caine -rzekł. - Utrzymałeś swój oddział przy życiu. A to już dobry wynik jak na kogoś dopiero rozpoczynającego tę grę.
Allen zdobył się na sztuczny uśmiech.
- Możliwe.
- Jeżeli czujesz się zawiedziony, przypomnij sobie, że gdybyś nie zaproponował tej misji, formuła remindolu na zawsze pozostałaby w górze Aegis.
- Tak. No cóż, inspirowanie sukcesów innych to więcej niż nic. - Caine wyprostował się i odpędził od siebie dręczące wspomnienia. - Wymyśliliście już, jak wykorzystać tę zdobycz w walce z Ryqrilami?
- Tak, mamy kilka pomysłów - przyznał Lathe. - Sabotaż w kluczowych punktach, zdobycie nowych sojuszników... to przede wszystkim.
- Sojuszników? Jeśli szukasz odpowiednich kandydatów, jednego mogę zaproponować od razu.
- Już znalazł się na czele naszej listy - zapewnił go dowódca z uśmiechem. - Przecież trzeba zacząć od najinteligentniejszego spośród przeciwników.
- Galway? - upewnił się Allen.
- Jasne.
KONIEC tomu 2