JENNIFER GREENE
Sokolnik
(Falconer)
Irlandzki seter wypłoszył z zarośli stadko przepiórek. Rand szybko zwolnił rzemień z nogi sokoła i podrzucił go w powietrze. Ptak natychmiast zauważył przepiórki, ale te błyskawicznie wyczuły niebezpieczeństwo. Gdy tylko dostrzegły cień sokoła, spiesznie zaczęły szukać schronienia. Gęsty zagajnik na skraju górskiej łąki stanowił ich naturalny dom. Tam były bezpieczne.
– Naprzód, kochany... naprzód, atakuj... – zawołał Rand.
Chociaż na łące było zimno, popołudniowe słońce odbite od ośnieżonych szczytów bawarskich gór wydawało się oślepiająco jasne. Rand podniósł do góry rękę w grubej rękawicy i przysłonił oczy.
Jego sokół wędrowny zataczał kręgi, aż wreszcie podjął decyzję i zanurkował z zapierającą dech szybkością i gracją. Pozornie bez najmniejszego wysiłku chwycił zdobycz w szpony.
Teraz przynieś ją tutaj, najdroższy, myślał Rand. No, przynieś... Cholera! – zaklął w duchu.
Opuścił rękę i pokiwał się na piętach. Czuł zniechęcenie. Sokół świetnie wiedział, że powinien był przynieść mu zdobycz, wiedział, że otrzymałby za to o wiele lepszy kawałek mięsa niż wychudzona przez zimę, łykowata przepiórka. Rand nazwał go Kamikadze, ponieważ był to najlepszy myśliwy, jakiego kiedykolwiek widział – szybki, nieustraszony, agresywny. Potrafił złowić każdą ofiarę. Niestety, wbrew prawom natury, cholerny ptak znowu uwolnił schwytaną przepiórkę. Lubił polować, ale nie zabijać. Łapał zdobycz po to, aby zaraz wypuścić.
W końcu jednak sokół przypomniał sobie, że odbył najlepszą tresurę, jakiej mógł zostać poddany po tej stronie Atlantyku. Zupełnie jakby chciał zademonstrować podręcznikowy przykład wzorowego zachowania, szybko przyleciał do Randa, usiadł na wyciągniętej rękawicy i z królewską godnością wygładził dziobem pióra.
Rand zacisnął rzemień i nasunął kaptur na głowę ptaka. Przez cały czas cicho i pieszczotliwie przeklinał.
Zajmował się tresowaniem ptaków do polowań już tak długo, że mięśnie jego ramion zyskały twardość żelaza. Mimo to, gdy wreszcie dobrnął do swego starego bmw, czuł, jak pod ciężarem sokoła zdrętwiało mu ramię. Chwilę zajęło mu umieszczenie setera na tylnym siedzeniu i posadzenie Kamikadze na specjalnej grzędzie między przednimi siedzeniami. Sam jeszcze nie wsiadał do samochodu.
Gdy po raz pierwszy wypuścił sokoła, zauważył, że na drodze zatrzymał się żółty volkswagen. Kątem oka dostrzegł, że wysiadła z niego samotna kobieta, ale nie zdążył się jej przyjrzeć.
Teraz miał wolną chwilę, aby rozejrzeć się za nieznajomą, co też uczynił.
Dostrzegł ją w pobliżu. Podchodząc, bez trudu domyślił się, że to Amerykanka. Nie dlatego, że w ręku desperacko ściskała rozmówki angielsko-niemieckie, lecz z powodu koloru jej oczu. Wielu Austriaków ma niebieskie oczy, ale tęczówki tej kobiety były zupełnie granatowe. Na policzkach widniały liczne piegi, częściowo zamaskowane makijażem. To kolejna poszlaka zdradzająca pochodzenie nieznajomej. Również zadarty nos usiany był piegami. Miękkie, spieczone słońcem usta od razu nasuwały myśli o pocałunku. Wargi lekko drżały, jakby kobieta chciała coś powiedzieć. Rand miał wrażenie, że usiłowała zwrócić na siebie jego uwagę, ale gdy się zbliżał, wydawała się coraz mocniej zaniepokojona.
– Bitte...
Spojrzała w górę, pragnąc upewnić się, że Rand ją zrozumiał. Mówiła z okropnie zniekształconym niemieckim akcentem, ale każdy mógłby się domyślić, że potrzebowała pomocy. Rand ściągnął rękawicę i rozmasował sobie przegub. Powoli odzyskiwał czucie w palcach, a jednocześnie poczuł napięcie w zupełnie innej części ciała.
Nieznajoma każdemu mogła wpaść w oko... ale dlaczego wydawała się tak zdenerwowana? Może obawiała się brodatych mężczyzn?
Rand na ogół lubił sprawiać kobietom przyjemność, niezależnie od ich nastroju. Miał już trzydzieści pięć lat i nie brakowało mu doświadczenia. Odniósł liczne sukcesy, a parokrotnie musiał pogodzić się z porażką. Nigdy jednak nie wzbudził w żadnej kobiecie obaw. Nieznajoma mamrotała coś pod nosem i błyskawicznie przerzucała strony książki.
Była jeszcze młoda, miała co najwyżej trzydziestkę. Rand spojrzał na jej dłoń, lecz nie dostrzegł obrączki.
Kobieta sprawiała szczególne wrażenie. Nie była piękna ani nawet uderzająco ładna, ale jej świeżość i miękkie rysy zastępowały braki w urodzie. Wiatr potargał jej jasne włosy; odgarnięte do tyłu nie zasłaniały delikatnej twarzy. Nie używała pianki ani lakieru, zupełna naturalność najlepiej pasowała do jej urody.
– Bitte... – powtórzyła gorączkowo. Rand podniósł głowę i starał się przekonać ją wzrokiem, że gotów jest dla niej uczynić wszystko, co w jego mocy.
Pod wpływem jego spojrzenia na policzkach kobiety pojawiły się rumieńce. Wiedziała, że Rand się jej przypatrywał. Gdyby ją to urażało, natychmiast odwróciłby wzrok, jednak nieznajoma nie wydawała się obrażona, tylko z każdą sekundą narastało jej zdenerwowanie.
– Ich bin... ich bin... – Ich bin Zuckerkrank!
– wykrztusiła wreszcie, ale od razu zdała sobie sprawę, że nie o to jej chodziło. – Niech to diabli! – mruknęła do siebie. – Nein, nein – dodała patrząc na Randa.
Rand nadal cierpliwie czekał. Wiedział, że nieznajoma nie zatrzymała się na górskiej drodze po to, aby poinformować go, że choruje na cukrzycę. Oczywiście, nie mógł tego wykluczyć, ale jej różowa karnacja i błyszczące oczy świadczyły o dobrym zdrowiu.
– Ich bin Schwanger – spróbowała znowu i spojrzała na niego. Rand potrząsnął głową, starając się ukryć uśmiech rozbawienia. Podmuchy wiatru opinały jej spódnicę wokół bioder i na płaskim brzuchu. Ciąża wydawała mu się równie prawdopodobna jak cukrzyca.
– No cóż, ich bin jakaś tam – powiedziała bezradnie i rzuciła rozmówki do samochodu. W tym momencie jej twarz rozjaśnił uśmiech. – Mam! Ich bin verloren. Powinnam już była to zapamiętać. Verloren! – Spojrzała na Randa z nadzieją.
– Tak, domyśliłem się, że zgubiła pani drogę – odrzekł spokojnie Rand. Nawet po siedmiu latach spędzonych w Austrii wciąż mówił po angielsku z akcentem z Pennsylwanii. – Dokąd chce pani jechać?
Odkrycie, że Rand również jest Amerykaninem, nie przyniosło jej ulgi.
– Nie... dokładnie nie wiem.
Rand pochylił się w jej stronę i oparł kolanem o samochód.
– To nieco utrudnia sprawę, ale nie ma przeszkód nie do pokonania. Ot, to tylko dodatkowy kłopot. Ale w najgorszym razie, gdyby utkwiła pani na tej górze na całą noc, pewny jestem, że wspólnie moglibyśmy miło spędzić czas i ogrzać się wzajemnie, prawda? Ale nie to ma pani na myśli?
Kobieta potrząsnęła głową, ale w końcu uśmiechnęła się do niego.
– Nie będziemy się nudzić, obiecuję pani – zachęcił. Nieznajoma znowu potrząsnęła głową, ale wynagrodziła jego trudy uśmiechem. Nieco się rozluźniła.
– No cóż, sądzę, że są też inne możliwości. Dokąd się pani wybiera?
Wybełkotała jakieś potwornie długie słowo, składające się z samych spółgłosek, które zapewne miało oznaczać miejsce jej przeznaczenia.
– Może pani spróbuje jeszcze raz? Spróbowała w końcu sięgnąć do samochodu po mapę. Wydobyła ich cały plik, wszystkie pomięte.
– Nigdy przedtem nie miałam trudności ze znalezieniem drogi... Tylko tutaj, w tych górach... – wyjaśniła. – Zupełnie nie mogę się połapać.
Rand nie miał co do tego wątpliwości. Najwyraźniej od paru godzin próbowała dotrzeć do Neuschwanstein, jednego z najsłynniejszych europejskich zamków, położonego tuż za niemiecką granicą, w pobliżu Fussen. Każdy mógł tam łatwo trafić, jeśli tylko jechał na północ, nie zaś na południe.
– Założę się, że z trudem sobie tutaj radzisz... – wymamrotał.
– Nie uwierzyłbyś, nawet gdybym ci opowiedziała. Rand był gotów uwierzyć we wszystko.
– Obawiam się, że jest już późno. Gdy tam wreszcie dotrzesz, zamek będzie już zamknięty. Ale następnym razem, gdy będziesz się tam wybierać... – Rand wyjął z kieszeni ogryziony ołówek i naszkicował własną mapę. Nieznajoma nie była idiotką, chłonęła informację jak gąbka wodę.
Nim schowała prymitywną mapkę do torebki, Rand zdołał się przedstawić i dowiedzieć, że kobieta ma na imię Leigh. Dopiero co przyjechała do Austrii na miesiąc wakacji; najwyraźniej podróżowała samotnie.
Leigh chętnie odpowiadała na pytania, ale Rand miał wrażenie, że czyniła to tylko po to, aby mu sprawić przyjemność w nagrodę za to, że próbował z nią flirtować. Z zainteresowaniem obserwował, jak usiłowała sobie z nim „radzić” i odpowiadać na jego kpinki. Zarumieniła się i splotła przed sobą ramiona. W jej zachowaniu łatwo można było odczytać dumę i nieśmiałość. To rzadka kombinacja. Rand pomyślał, że nie należy jej zostawiać samej. Nie potrafiłaby sobie poradzić nawet z nastolatkiem, a co dopiero z takim samotnym wilkiem jak on. Jednak Rand wiedział, że prawdziwy austriacki dżentelmen nie powinien narzucać kobiecie swego towarzystwa.
Z pochodzenia był wprawdzie Austriakiem, ale ojciec nie przekazał mu genów dżentelmena. Wszyscy mężczyźni ze strony ojca byli zatwardziałymi flirciarzami. Na dokładkę Leigh popełniła poważny błąd zdradzając swe zainteresowanie Kamikadze.
– Rozglądałam się za kimś, żeby spytać o drogę, ale tak naprawdę zatrzymałam się, bo zauważyłam sokoła – wyjaśniła z wahaniem. – Nie miałam wątpliwości, że to sokół wędrowny, ostatnio jest ich w Stanach coraz więcej. To jeden z niewielu zagrożonych gatunków, jakie udało się ocalić. Oglądałam je na zdjęciach. Nigdy nie sądziłam, że kiedyś zobaczę je w rzeczywistości, a tym bardziej w trakcie polowania. Czy to twój sokół?
– Nie całkiem. Mam go tylko czasowo, układam go do polowania.
– To tym się zajmujesz? Tresujesz ptaki?
Rand wolałby dowiedzieć się czegoś o niej, nie zaś nudzić opowiadaniem o sobie, ale dzięki jej nieśmiałym pytaniom przynajmniej nie mieli trudności z konwersacją. Wszyscy znajomi świetnie znali jego życiorys. Od dzieciństwa fascynowało go polowanie z sokołami. Dlatego studiował weterynarię, a po studiach terminował u najlepszych sokolników. Nostryfikował dyplom weterynarza w Stanach i tam pracował przy realizacji programu odbudowy populacji dzikich sokołów, a przy tej okazji uczył się układać je do polowania.
– Skończyłem pracować w Stanach siedem lat temu. Tu, w Austrii, miałem rodzinę, to znaczy dziadka, którego nigdy na oczy nie widziałem – wyjaśnił. – No i tak... Przyjechałem tutaj i zostałem na dłużej. Polowanie z sokołami i jastrzębiami to w tych okolicach rzecz normalna. Stara arystokracja praktykowała ten sport od stuleci. Założyłem niewielką klinikę dla ptaków, a w wolnych chwilach zajmuję się układaniem sokołów.
– A zatem jesteś w Austrii od... – Rand wiedział, że wzbudził jej zainteresowanie. Słuchała go uważnie, a w jej oczach pojawiły się iskierki. Jednak Leigh nagle przerwała w pół słowa.
– Na litość boską, nie powinnam tak cię wypytywać ani tak długo zatrzymywać. Naprawdę, lepiej już pojadę dalej. Robi się późno...
Wcale go nie wypytywała, a Rand nie powiedział nic takiego, co mogłoby ją przestraszyć. Domyślił się, o co naprawdę chodziło. Ilekroć spoglądali sobie w oczy, w oświetloną słońcem górską łąkę biły błyskawice. Rozmawiali poważnie, wcale nie flirtowali. Dziewczyna rzeczywiście zainteresowała Randa; nie była to dla niego tylko zabawa. Jednocześnie czuł, jak lawinowo narasta między nimi erotyczne napięcie.
Nie tylko on miał to wrażenie. I ona poczuła przebiegające między nimi słodkie iskry. Ale w odpowiedzi na ten sygnał automatycznie sięgnęła do torebki po kluczyki od samochodu.
– Nie możesz już jechać – próbował ją zatrzymać.
– Muszę. – Zupełnie jakby śpieszyła się na pociąg. Już szła w kierunku samochodu.
– Poczekaj chwilę. Rozwiązaliśmy dopiero połowę zagadki. Wiem już, dokąd chciałaś jechać, ale chciałbym również wiedzieć, dokąd zamierzasz teraz wrócić. – Zajęła miejsce za kierownicą, ale jednak poczekała chwilę. Zapomniała, że zgubiła drogę. – Zapewne do Hautberg? – kontynuował Rand. Skoro jechała tą drogą, to niemal na pewno tam się zatrzymała.
– Tak.
– Czy wiesz, jak tam trafić?
– Na litość boską, chyba tak! – odparła szybko. W rzeczywistości nie miała zielonego pojęcia. Dzięki jej nikłej znajomości lokalnej geografii Rand zyskał jeszcze parę minut czasu w jej towarzystwie. Niestety, wyjaśnienie, gdzie jest wschód, a gdzie zachód nie mogło trwać zbyt długo.
Gdy Leigh podała mu rękę na pożegnanie, pod wpływem tego dotknięcia Rand poczuł niebezpieczny wpływ jej czaru. Przytrzymał przez chwilę małą dłoń. Leigh zarumieniła się i spojrzała mu w oczy. Na Boga, co za oczy! – pomyślał Rand. Po niemiecku o takich oczach mówi się niedlich.
Czarowne.
Niechętnie wypuścił z uścisku jej rękę. Przyglądał się, jak szybko zapinała pasy.
– Nie chciałbym, abyś wylądowała w Hiszpanii, gdy znowu wybierzesz się do Neuschwanstein. Prawię każdego popołudnia mam trochę wolnego czasu – zasugerował. – Mogę przynieść referencje. Większość stałych mieszkańców Hautbergu dobrze mnie zna. Każdy może cię zapewnić, że mam kryształowy charakter. Nie mam kryminalnej przeszłości ani żadnych podniecających nałogów, od lat nie porwałem żadnego dziecka ani żadnej blondynki. Na dokładkę świetnie znam okolicę.
Leigh uśmiechnęła się w odpowiedzi, ale pokręciła przecząco głową. Najwyraźniej nie przekonał jej swymi żartami.
– Wiem, że mnie nie znasz, Leigh. Ale naprawdę mam na myśli tylko wspólną wycieczkę, obiad i okazję do rozmowy z kimś ze Stanów. – Rand zmienił taktykę. – Niczego nie knuję. Zastanowisz się nad tą propozycją?
– Ja... – Leigh wreszcie zrozumiała, że mówił serio. Wcisnęła sprzęgło i zapaliła silnik, po czym spojrzała na niego. Wyczytał z jej oczu, że miała na to ochotę. Mimo to zacisnęła na chwilę usta, po czym odmówiła. – Bardzo ci dziękuję za wszystko. Ale to nie jest dobry pomysł.
A więc tak. Rand pomyślał, że nie można utracić czegoś, czego się nigdy nie miało. Z rękami na biodrach patrzył, jak zawraca i odjeżdża. Ale po paru metrach samochód nagle stanął. Mijały sekundy, cisza trwała już niemal minutę.
Powoli podjechała do niego na wstecznym biegu. Zatrzymała się i otworzyła okno.
– No, dobrze. Jeśli rzeczywiście masz ochotę.
– Mam. W czwartek?
– Zgoda.
– W południe?
– Dobrze.
– Czy może zechciałabyś powiedzieć mi, gdzie mieszkasz?
To chyba raczej proste elementarne pytanie. Mimo to zamiast odpowiedzieć, Leigh zamknęła się niczym ślimak w skorupie. A przecież wybrała się sama na wycieczkę do Europy, co świadczyło o tym, że nie była tchórzem i nie brakowało jej romantycznego ducha. Rand pomyślał, że łatwiej mu przyszło zdjąć stanik swej pierwszej dziewczynie, niż wydobyć z Leigh nazwę hotelu, w którym się zatrzymała.
W końcu wyjawiła ten sekret. Rand popatrzył w ślad za oddalającym się samochodem, po czym ciężko westchnął. Od czasów dzieciństwa umówienie się na randkę nie kosztowało go tyle wysiłku, co tym razem.
Ale również od czasów dzieciństwa nie czuł w żyłach takiego przypływu adrenaliny.
Niepokoiło go to. Podchodząc do swego samochodu, skorygował to wrażenie. To ona go niepokoiła. Nie mógł sobie wyobrazić związku z Leigh, ale ponosił odpowiedzialność za początek znajomości. Pomylił jej nieśmiałość z wrażliwością.
No, ale ze mną jest bezpieczna, pomyślał. Nikt nie wie lepiej niż wilk, jak bezbronne są jagnięta. Jeśli Leigh przeleciała na drugą stronę Atlantyku w poszukiwaniu romantycznych przygód, to on łatwo mógł zaspokoić jej pragnienia.
„Garaż” to jeden z niewielu znaków, jakie Leigh potrafiła bezbłędnie rozpoznać. Zaparkowała samochód w jego pobliżu, wysiadła i bez wahania skierowała się do hotelu. Do przejścia miała tylko jedną przecznicę.
Biegła w podskokach. Któż to powiedział, że nie można chodzić w powietrzu? Chocz głodu bolał ją brzuch, minęła piekarnię i kawiarnię nie zwracając na nie najmniejszej uwagi. Po co komu jedzenie?
Tego wieczoru Hautberg wydawał się jej najpiękniejszym miejscem na ziemi. Zbliżał się zachód słońca i ciemne góry ostro odcinały się od ognistego nieba. Idąc wąziutkimi uliczkami trudno było ominąć maleńkie czarujące sklepiki. Wszystkie kamienice miały strome szczyty dachów, okna z kamiennymi kolumienkami i nieodzowne donice z kwiatami. W tle, ponad dachami, widać było cebulastą kopułę kościoła, a jeszcze dalej można było dojrzeć porośnięte świerkami zbocza gór. Las był równie gęsty, jak w czasach zamków i rycerzy.
Wciąż podskakując i nucąc pod nosem Leigh weszła do dwupiętrowego hotelu, wzięła klucz od Frau Stehrer, która poczuła się obrażona, iż Leigh nie zatrzymała się na pogawędkę, po czym wbiegła po schodach i otworzyła pierwsze drzwi na piętrze.
Gdy znalazła się w swoim pokoju, rzuciła na podłogę torebkę i paroma kopnięciami zdjęła buty. Odparzyła nogi, ale nic ją to nie obchodziło. Przez otwarte okno alkowy wdzierało się do pokoju zimne górskie powietrze. Leigh nie pofatygowała się, aby je zamknąć. Gdy po raz pierwszy znalazła się w tym pokoju, pomyślała, że tak musiały wyglądać średniowieczne sypialnie. Rzeźbiona tylna ścianka łóżka sięgała niemal do skośnego sufitu, a gruba pierzyna była obleczona w koronkową, ręcznie szytą poszwę. Podłoga skrzypiała przy każdym kroku. Leigh bardzo lubiła ten pokój, ale dzisiaj nie zwracała na nic uwagi.
Rzuciła się na łóżko, splotła ramiona i zagapiła się na sufit.
Czy przyszło ci do głowy, Merrick, pomyślała, że zachowujesz się jak jakaś smarkata wariatka lub raczej jak zupełna idiotka?
Zastanawiała się nad tym. Gotowa już była odzyskać rozsądek. Jeszcze tylko chwilę...
W życiu nie zdarzają się bajkowe przygody. Nie w jej życiu. Miała już trzydzieści lat i nigdy nie zaznała czegoś, co choć z grubsza przypominałoby bajkę. Takie rzeczy nie były widać pisane brzydkiej, nudnej i starej Leigh Merrick. Myślała tak aż do dzisiejszego popołudnia.
On chyba... uznał ją za pociągającą.
On chyba... flirtował z nią.
I to nie byle kto. Jeśli kiedykolwiek istniał mężczyzna, który żywcem wydostał się na świat z najpilniej strzeżonych kobiecych marzeń, to był nim on, Rand Krieger. Leigh zamknęła oczy i przypomniała sobie scenę, kiedy zobaczyła go po raz pierwszy. Właśnie wypuszczał w powietrze sokoła. Jego wysoka szczupła sylwetka ostro rysowała się na tle nieba. Ptak wzbił się w powietrze i Rand śledził go wzrokiem. Wyglądał jak bawarski wojownik z zamierzchłych czasów.
Może i był takim rycerzem. Jeśli cztery wieki temu rycerze nie wyglądali tak jak on, to tym gorzej dla nich. Miał ostre rysy twarzy i orli nos. W gęstej brązowej czuprynie tu i ówdzie przemykały się miedziane kosmyki, podobnie jak w brodzie, która nieco przysłaniała szelmowski uśmiech. I te niesamowite oczy.... Na tle spalonej słońcem twarzy wydawały się jeszcze ciemniejsze, niż były w istocie.
Dobry wygląd to dopiero połowa. Leigh zauważyła, jak delikatnie i uważnie Rand zajmował się sokołem, dosłyszała zmianę w tonie jego głosu, gdy mówił o dziadku. Za twardymi rysami jego twarzy kryła się delikatność i subtelność, którą umiejętnie chował przed nieznajomymi, zwłaszcza przed obcymi kobietami. Musiał też taić w duszy jakieś sekrety.
Gdy uśmiechnął się do niej tym szelmowskim uśmiechem i skupił na niej spojrzenie swych czarnych oczu, Leigh miała ochotę obejrzeć się przez ramię, aby sprawdzić, czy nie stoi tam jakaś atrakcyjna kobieta, która mogła wywołać jego zainteresowanie.
Nikt nie stał za jej plecami. Leigh otworzyła oczy, ale wciąż czuła się podniecona, jak po dużym kieliszku szampana. Przecież to tylko gra. Przecież z tego nie miało nic wyniknąć. Kupiła jednak nowe ubrania. Schudła prawie dziesięć kilo. Zaczęła pudrować piegi i ufarbowała swoje banalne, mysie włosy. Zmieniła fryzurę. Nowy stanik poprawił jej figurę, która przedtem nigdy nie wydawała się atrakcyjna. A jednak mimo wszystko Leigh nigdy naprawdę nie sądziła, że te zabiegi mogą rzeczywiście coś zmienić.
Nie przyjechała do Austrii podbijać mężczyzn ani też udawać, że jest kimś innym niż w rzeczywistości.
Po prostu w domu, w Stanton, w stanie Kansas, w dniu swych trzydziestych urodzin poczuła się przykro zaskoczona bilansem swego dotychczasowego życia. Z pewnością w jej życiu nie było niczego złego, nie ma przecież nic złego w pracy w bibliotece dla dzieci. Leigh lubiła to zajęcie. Cieszyła się też reputacją osoby odpowiedzialnej, rozsądnej i praktycznej. Wprawdzie już w czasach szkolnych podpierała ściany na zabawach, ale robiła to właściwie z wyboru. Niektórzy ludzie nie mogą ścierpieć szczurów, a Leigh nie mogła ścierpieć sytuacji, kiedy na niej koncentrowała się uwaga wszystkich. Nigdy nie przezwyciężyła okropnej nieśmiałości w kontaktach z obcymi.
No i w taki sposób dożyła trzydziestych urodzin. Świadomość tego sprawiła jej ból. Wprawdzie nie chciała niczego zmieniać w swoim życiu, ale... Uświadomiła sobie, że prowadził samotniczy tryb życia. Co gorsza wszystko wskazywało na to, że nic się już nie zmieni...
– Pogódź się z losem, dziewczyno – nakazywała jej zawsze ciotka Matylda. – Brak ci iskry, aby złapać męża. Tak już czasem bywa. Niektórzy ludzie są skazani na przeciętność. Jeśli będziesz się buntować, to tylko się unieszczęśliwisz.
Leigh już dawno pogodziła się z losem. Jednak zdmuchując świeczki na urodzinowym torcie pomyślała jeszcze o życzeniu, które od dawna ukrywała w sercu. Chciała raz w życiu stać się kimś innym, niż była na co dzień. Chciała przez chwilę być inną kobietą... impulsywną, śmiałą, podniecającą. Choć na krótko chciała stać się piękna i wesoła.
To oczywiście śmieszne i głupie życzenie, ale Leigh nie mogła o nim zapomnieć. W końcu to od niej zależało. Mogła przecież wyjechać gdzieś daleko, gdzie nikt jej nie znal. Oczywiście nie na zawsze, ale na krótko mogła przestać być zwyczajną, nudną Leigh Merrick – to wymagało tylko energii i zdecydowania.
Miała dość oszczędności, aby pozwolić sobie na daleką podróż. Bez większych wahań zdecydowała się jechać do Austrii. Nikt jej tam nie znał, a stamtąd pochodziła jej prababka. W dzieciństwie wysłuchała niezliczonych opowieści o górach i zamkach. I o muzyce. To w Austrii tworzyli Mozart i Haydn, Schubert i Strauss. Strauss, ojciec walca. Czy w licznych historiach miłosnych jakiś taniec grał większą rolę niż walc? Czy w ogóle istnieje bardziej romantyczny taniec?
Tak więc to musiała być Austria. Od chwili kiedy Leigh kupiła bilet lotniczy, zaczęła się odchudzać i poczyniła pierwsze zakupy, całe to przedsięwzięcie stało się dla niej tylko grą. Zmiana garderoby i fryzury była tylko częścią planu, częścią całej zabawy. W duszy pozostała dawną Leigh.
Nigdy nie miała zamiaru kogokolwiek zwodzić. Nigdy nie przyszło jej to do głowy... nie sądziła, aby potrafiła to zrobić. Nigdy też nie myślała, że kiedykolwiek będzie stała na oświetlonej łące i przez prawie pół godziny skupiała na sobie uwagę takiego mężczyzny jak Rand Krieger.
– Dziewczyno, chyba zwariowałaś – z pewnością powiedziałaby na to ciotka Matylda. – Ty nie możesz pociągać takich mężczyzn. Po prostu zorientował się, że jesteś turystką i zwietrzył łatwą okazję. Szybki, tani seks. Czego innego może chcieć od ciebie mężczyzna?
Leigh gwałtownym ruchem chwyciła poduszkę i przycisnęła ją do piersi. Nawet z odległości dziesięciu tysięcy kilometrów ciotka Matylda prześladowała ją swoim przyziemnym realizmem. Leigh nie znała Randa i nigdy przedtem nie znalazła się w takiej sytuacji. Nie miała najmniejszych powodów aby sądzić, że chodziło mu o coś innego niż tylko szybki skok do łóżka, o przygodę z turystką. Być może nauczył się od swych sokołów polowania na łatwe ofiary.
Leigh prosiła Boga o wybaczenie, że nic ją to nie obchodziło. Czy rzeczywiście wielkim grzechem była radość, jaką sprawiało jej jego spojrzenie? Czy powinna żałować, że dostrzegł w niej kobietę? Że może nawet jej pragnął?
Leigh miała do dyspozycji tylko jeden miesiąc. Jeden krótki miesiąc, po którym nastąpi powrót do poprzedniego wcielenia, do bycia nudną, solidną, odpowiedzialną, starą Leigh Merrick.
Nie miała żadnych złudzeń. To była jej ostatnia szansa.
Leigh stała w łazience przed lustrem, a przed nią na półce leżały liczne tubki i słoiczki. Razem tworzyły niezły arsenał.
To kosmetyczka sprzedała jej farby wojenne. Specjalistka z salonu piękności twierdziła, że Leigh bez trudu może ukryć piegi, zmienić wykrój oczu, zakryć cienie, dodać cienie, powiększyć usta i przekonać cały świat, że ma wysokie kości policzkowe.
Po dziesięciu minutach skończyła makijaż. Nie wypadło to najlepiej. Zamykając ostatnią tubkę, raz jeszcze zerknęła w lustro.
Przywykła już do stosowania kosmetyków, ale w dalszym ciągu ta gra tak ją bawiła, że od dawna nie oceniała krytycznie rezultatów swych wysiłków. Tym razem przyjrzała się sobie uważnie.
W jej wyglądzie pojawiły się subtelne zmiany. Oczywiście nie nastąpiła żadna rewolucyjna przemiana brzydkiego kaczątka w cudownego łabędzia, ale teraz Leigh naprawdę prezentowała się nieco inaczej niż pół roku temu. Z lustra patrzyła na nią kobieta o dużych, zmysłowych niebieskich oczach i pięknej jasnej cerze. Na jej ustach błąkał się lekki uśmieszek. Wyszczotkowane włosy spływały falami na ramiona. Miała na sobie nową czerwoną bluzkę z czarnymi dodatkami. W swej obecnej wersji Leigh nie nosiła ponurych szarości. Czerwony jedwab szczelnie przylegał do jej ciała. Kobieta z lustra widocznie dobrze znała mężczyzn i znała się na seksie. Starczyłoby jej pewności siebie, aby poderwać wybranego mężczyznę. Co więcej, wiedziałaby, co z nim zrobić.
– Co za bzdury! – wykrzyknęła gorączkowo. – Muszę z tym skończyć!
Raz już zmyliła Randa, drugi raz to się na pewno nie uda. Teraz przypomniała sobie, że przecież słońce świeciło Randowi prosto w oczy. No tak, udało się jej go rozśmieszyć, ale tylko swym pożałowania godnym brakiem poczucia kierunku. Prawda, że nie miała kłopotów z podtrzymaniem konwersacji, ale to dlatego, że rozmawiali o jego pracy. Każdy zainteresowałby się polowaniem z sokołami.
Każdy potrafiłby zwodzić kogoś przez pół godziny. Co innego robić to przez całe popołudnie i wieczór. Na pewno nie będzie wiedziała, co powiedzieć i jak się zachować. Zanudzi go na śmierć. Mogła sobie wyobrazić, jak zareaguje na opowieści o życiu w Kansas: zaśnie z nudów za kierownicą, zacznie chrapać i na którymś zakręcie zjadą w przepaść. Tutejsze drogi są tak niebezpieczne. Zginą oboje, ale dla niego śmierć będzie wybawieniem.
W południe, powiedział. Zostało jeszcze dziesięć minut. Prawdę mówiąc, wciąż jeszcze miała nadzieję, że Rand się nie pojawi na umówione spotkanie. Inna kobieta czułaby się urażona, gdyby mężczyzna pozwolił jej czekać na siebie na randce, ale Leigh pocieszała się taką możliwością. W przeszłości wielu mężczyzn zapomniało o niej, czemu właśnie Rand miałby być inny?
Nagle przyszło jej do głowy oczywiste rozwiązanie problemu. Nawet jeśli Rand przyjdzie, zawsze przecież może schować się w pokoju i powiedzieć, że jest chora. To wprawdzie pomysł dla smarkaczy, ale cóż z tego? Jej też wolno.
Gdy podjęła decyzję, od razu poczuła się lepiej. Odłożyła na miejsce torbę i zdjęła buty. Boso podeszła do okna.
Poniżej, na ulicy, widziała taras kawiarni. Ta kawiarnia to prawdziwa jaskinia grzechu. Mieli Blätterteiggeback i Pfannkuchen i Teegeback – już pierwszego dnia Leigh przekonała się, że niemieckie nazwy wszystkich przysmaków są absolutnie niewymawialne. Sam zapach wystarczał, aby natychmiast poszerzały się biodra i pupa. Przynajmniej jej biodra i jej pupa.
Leigh zmarszczyła brwi. To wszystko dlatego, że ostatnio odmawiała sobie ciasteczek. To dieta i eksperymenty z makijażem sprawiły, że uwierzyła, iż przez jakiś czas może być kimś innym niż była naprawdę. Próżność, jak nieustannie powtarzała ciocia Matylda, to fałszywa duma i źródło licznych kłopotów. Leigh świetnie pamiętała, jak szorstkim ręcznikiem długo ścierała z powiek ślady pierwszych eksperymentów z cieniami. Wciąż miała w uszach ostre napomnienia ciotki: Czy rzeczywiście chcesz, by wszyscy chłopcy gapili się na ciebie? Czy chcesz, aby pomyśleli, że można cię łatwo pocałować i zaciągnąć na tylne siedzenie samochodu? Czy rzeczywiście interesują cię te wszystkie okropieństwa, o których zawsze myślą chłopcy?
Jako nastolatka, z pewnością tego właśnie chciała. Leigh przyjęła do wiadomości kazanie na temat kary za grzechy, ale żadne kary nie mogły być gorsze od samotnego siedzenia w domu we wszystkie piątkowe i sobotnie wieczory.
Mimo to nigdy nie przeciwstawiła się ciotce. Ani w sprawie kosmetyków, ani w żadnej innej. Po śmierci rodziców Leigh spędziła pół roku w sierocińcu. To ciotka Matylda zabrała ją z tego strasznego miejsca i Leigh nigdy o tym nie zapomniała. Gdy dorosła, mogła oczywiście zmienić tryb życia, ale łatwiej było postępować zgodnie z wpojonymi zasadami. Wcale się nie nudziła. Miała swoją pracę, zajęcia społeczne, mieszkanie. Nim się spostrzegła, jej życie obrosło w raz na zawsze ustalone reguły. A może zauważyła, lecz wolała nie ryzykować zmian?
Przyznaj się, Merrick, nie oszukuj sama siebie. Całe życie byłaś beznadziejną ofiarą. Tak bardzo się boisz, że Rand odkryje, kim jesteś naprawdę, że ignorujesz jedyną rzecz, jaka naprawdę ma znaczenie. Czy chcesz być z nim czy nie?
Mijały minuty. W pokoju panowała kompletna cisza. Wreszcie Leigh usłyszała głos Frau Stehrer.
– Fräulein Merrick? Pan Krieger czeka na dole na panią.
Leigh zerwała się na równe nogi jak podcięta batem. Złapała torebkę, skropiła się jakimiś perfumami, szybko włożyła buty i sfrunęła po schodach. Po drodze usiłowała przybrać niedbały, acz wyrafinowany wyraz twarzy.
Beznadziejna ofiara pozostała w domu, w Kansas. Teraz była nową Leigh.
Leigh nie przyszłoby nawet do głowy, jak często Rand o niej myślał w ciągu tych trzech dni, które minęły od ich pierwszego spotkania. Czekał na to popołudnie.
Leigh wywarła na nim ogromne wrażenie. Przed dzisiejszym spotkaniem wielokrotnie powtarzał sobie, że na pewno tym razem będzie inaczej.
A jednak nie. Gdy Leigh schodziła po schodach, Rand najpierw dostrzegł jej nogi, później długą do pół łydki, czarną spódnicę, jeszcze później czerwoną bluzkę z czarnym wykończeniem. Był to piękny, kobiecy i gustowny komplet, ale z tyłu dyndała metka doczepiona do kołnierzyka bluzki. Rand przyjrzał się Leigh uważnie. Dostrzegł, jak mocno zaciskała szczupłe palce na rączce skórzanej torebki.
Leigh musiała pokonać jeszcze kilka stopni, nim Rand ujrzał ją całą. Rozpuściła luźno miękkie złote włosy i najwyraźniej znowu usiłowała ukryć piegi na nosie. Rand lubił piegi, poza tym podobał mu się zdradzający upór podbródek i bystre oczy dziewczyny. Wyraz jej twarzy mógł przekonać każdego, iż Leigh nie obawia się nawet spotkania z diabłem. Ale jej promienny, wyzywający uśmiech wydawał się jednak nieco niepewny. Gdy skrzyżowali spojrzenia, dostrzegł, jak Leigh gwałtownie przełyka ślinę. Rand pochylał się nad kontuarem recepcji. Powinien był od razu podejść, powitać ją i uspokoić. Ale przez krótką chwilę stał nieruchomo jak skamieniały i nawet huragan nie zdołałby ruszyć go z miejsca.
Rand pamiętał o jej nerwowości. Czułby się nieswojo, gdyby uważał, że był to objaw strachu przed nim, ale w to nie wierzył. Gdyby Leigh obawiała się go, po prostu nie przyszłaby na spotkanie. Nie ubrałaby się tak starannie, nie myślałaby tak długo o wszystkich szczegółach, takich jak wybór perfum, nie wyszczotkowałaby tak dokładnie włosów. Wcale nie chciała go unikać. Rumieńce na policzkach były raczej oznaką zdrowia niż zawstydzenia. Zdrowia lub zdrowego podniecenia. Sama obecność Randa wystarczała, aby pobudzić ją erotycznie.
Rand nie potrafiłby tego wytłumaczyć ani wyjaśnić – bo Leigh różniła się od wszystkich kobiet, jakie znał – ale również czuł do niej nieodparty pociąg. Wciąż jeszcze patrzyli sobie w oczy, gdy Frau Stehrer, obrzuciwszy ich uważnym spojrzeniem, powiedziała coś szybko po niemiecku do Randa.
Leigh oczywiście nic z tego nie zrozumiała. Rand oderwał się wreszcie od kontuaru i podszedł do niej.
– Powiedziała, że masz być z powrotem przed północą, a jak nie, to wezwie lokalny odpowiednik górskiego pogotowia. Pewnie poznałaś już Gretę, ona wszystkich gości traktuje jak swoje dzieci. – Objął ją ramieniem i szybkim ruchem oderwał metkę od kołnierza, nim Leigh zorientowała się, że sama zapomniała tego uczynić.
– Dla porządku, Leigh...
– Tak?
– W Austrii nie ma górskiego pogotowia.
– Zatem nie ma kto ratować zagubionych w górach dziewic? – Niezależnie od zdenerwowania, Leigh nie traciła refleksu.
– Nie.
– Na szczęście – Leigh nie zwracała najmniejszej uwagi na to, że sama odwodziła Randa od roli, jaką mu wyznaczyła – jestem z tobą. Jeśli dobrze pamiętam, powiedziałeś, że w tym mieście masz lepszą opinię niż tutejszy ksiądz.
– Powiedziałem ci, że mam kryształowy charakter – przyznał Rand. – Co było prawdą, dopóki nie ujrzałem, jak schodziłaś po schodach. Pomyślałem, że nie ma najmniejszych powodów, abyś czuła się bardziej bezpieczna niż tego chcesz. Dzisiaj mogłabyś skusić świętego, panno Merrick. Tylko Bóg wie, co może się stać z normalnym mężczyzną w twoim towarzystwie, gdy zaświeci księżyc w pełni. Sprawdziłem w kalendarzu, dzisiaj jest rzeczywiście pełnia.
– Nim pojawi się księżyc, będę już w domu.
– Jeśli moja opinia ma tu znaczenie, to tak się nie stanie.
– Jeśli nie zamierzasz się przyzwoicie zachowywać...
– Nie zamierzam.
– Nie mogę uwierzyć, że rzeczywiście rozmawiamy w ten sposób.
– Ja też nie. Jeśli chcesz przestać mnie kusić, to nie śmiej się co chwila. Hej, zatrzymaj się. Oto nasz powóz. – Otworzył drzwiczki swojego bmw i przerzucił na tylne siedzenie drewnianą grzędę, kilka smyczy i stertę kopert. – Nie myśl tylko, że skoro zapomniałem posprzątać samochód, to nie przemyślałem do końca planu uwiedzenia ciebie.
– Jestem tego pewna – odparła ironicznie.
Rand pomógł jej wsiąść do samochodu, zastanawiając się przy tym nad jej odpowiedzią. Leigh od razu rozluźniła się, jak tylko zaczął z nią flirtować. Przyczyna była oczywista. Najwyraźniej nie przyszło jej do głowy, że może kusić mężczyzn. Taki pomysł mogła uznać wyłącznie za niesmaczny żart.
Rand miał ochotę pocałować ją od razu, i to mocno, tak aby ją obudzić. Jednak Frau Stehrer wyglądała przez okno i to uniemożliwiło realizację tego pragnienia. Pozostało mu tylko eleganckim ruchem zamknąć drzwiczki od samochodu.
Po pięciu minutach wyjechali już z miasta. Niebawem ujrzeli góry.
– W dniu dzisiejszym obowiązują nas pewne reguły – ostrzegł Rand Leigh.
– Jakie reguły?
– Żelazne i niezłomne – zapewnił ją. – Ustalamy, że żadne z nas nie ma żadnych, absolutnie żadnych zmartwień. Nie mamy ani przeszłości, ani żadnych kłopotów. Liczy się tylko zabawa. Ktokolwiek złamie tę regułę, podlega karze.
– Jaka to kara?
– Do diabła, nie wiem. Tego jeszcze nie przemyślałem. To musi być coś związanego z seksem. Jeśli mamy podlegać karom, to niech lepiej będzie to coś przyjemnego. – Rand na chwilę przerwał i zmienił bieg przed ostrym zakrętem. – O, to będzie twoje zadanie, musisz wymyślić jakąś karę. A tymczasem możesz mi opowiedzieć o tym zamku, który mamy zwiedzać. Wiem, jak tam trafić, ale nic nie wiem o samym zamku.
– Z pewnością nie obchodzą cię jakieś stare historie.
– Oczywiście, że obchodzą.
W istocie Rand wolałby, aby Leigh skoncentrowała się na wyborze właściwej kary, ale najbardziej mu zależało na tym, aby ją jakoś skłonić do rozmowy.
Leigh chętnie mówiła, ale nie o historii. Szybko zostawili za sobą Hautberg i okoliczne pola, przecięli pas łąk i wjechali do lasu, Otoczyły ich wysokie sosny. Ich gęste korony rzucały głębokie cienie.
Według Leigh ten las był piękny. Kochała las i dziką przyrodę. Nic nie umykało jej uwagi, potrafiła dostrzec małe polne kwiatki i przemykającą między gałęziami kanię. Dopiero po pewnym czasie Randowi udało się ją nakłonić do powiedzenia czegoś o zamku, który mieli zwiedzać. Gdy wreszcie zaczęła, nic nie mogło jej już powstrzymać.
Zapewne Leigh przyjechała do Austrii nie tylko po to, aby zobaczyć zamek Neuschwanstein, ale był to jeden z ważniejszych powodów. Przez lata czytała wiele o tym zamku i pokochała go miłością nieuleczalnej romantyczki. Rand, który oczekiwał suchego wykładu, co chwila głośno się śmiał.
Z jej słów można by sądzić, że Ludwik II z Bawarii wybudował ten zamek jakieś milion lat temu, no i miał chyba bzika na punkcie łabędzi.
– Tylko nie myśl, że był wariatem – zastrzegła Leigh.
– To ty powiedziałaś, nie ja – odparł Rand.
– Łabędzie wzięły się ze starego greckiego mitu o tym, jak Zeus zmienił się w łabędzia i uwiódł Ledę. To raczej ona była wariatką, bo zakochała się na serio w tym ptaku i razem mieli sporo dzieci.
– Jak?! – przerwał Rand.
– Co , jak”?
– Do licha, jak człowiek może t o zrobić z łabędziem?
– To rzeczywiście dość trudne – odparła Leigh z pokerową twarzą. – Co ciekawsze, mieli samych chłopców, którzy zostali rycerzami, rycerzami Świętego Graala. Poświęcili swoje życie ochronie kobiet, podobnie jak Lohengrin. Czy znasz operę Wagnera o Lohengrinie?
– Niezupełnie – ostrożnie odpowiedział Rand.
– Rozumiem. Zapewne masz trudności z koncentracją uwagi na treści opery, bo przez cały czas myślisz, jak człowiek i łabędź mogą... że tak powiem, począć. – Leigh jakoś przebrnęła przez ten niebezpieczny temat, choć Rand krztusił się ze śmiechu. – Na pewno przypomniałbyś sobie tę operę, gdybyś usłyszał melodię. Żadne wesele nie może się obyć bez marsza z „Lohengrina” Wagnera. Ten Ludwik z Bawarii wybudował cały zamek myśląc o Lohengrinie.
– Właśnie zastanawiałem się, co ma z tym wspólnego Ludwik.
– W istocie już skończyliśmy z Ludwikiem i przechodzimy do Walta Disneya.
– Walta Disneya?
– Disney zakochał się w zamku Ludwika i tutaj nakręcił film o Śpiącej Królewnie. Na Boga, Rand, zatrzymaj się!
Rand zahamował i zjechał na pobocze, a Leigh szybko odpięła pasy i wysiadła z samochodu. Nie dojechali jeszcze do celu. Mieli jeszcze przed sobą niezły kawałek drogi. Mimo to Leigh dostrzegła już pośród drzew swój wymarzony zamek.
Rand również wysiadł i poszedł za nią. Wolał być blisko, ponieważ Leigh najwyraźniej nie zauważyła, że stali na skraju trzystumetrowej przepaści.
Na tle ciemnego świerkowego lasu ostro odcinały się białe wieże. Z daleka pinakle i kolumny wydawały się tworzyć delikatną, przejrzystą strukturę, zupełnie jak z lukru. Z wodospadu tuż obok zamku wzbijała się w górę chmura mieniących się w słońcu kropelek, powiększając wrażenie, iż miejsce to zostało odcięte od normalnego upływu czasu. Tam mogli jeszcze żyć bohaterowie starych baśni i legend. Tak przynajmniej myślała Leigh.
– Jest jeszcze piękniejszy, niż myślałam, jeszcze bardziej wyjątkowy, niż widać to na zdjęciach – wyszeptała. – Czyż nie jest wspaniały? – Spojrzała na Randa i nagle poczuła się zakłopotana. – Przepraszam, że tak się zachowuję, to głupie, ale...
– Nie ma w tym nic głupiego. – Rand wyciągnął rękę i odgarnął kosmyk włosów z jej czoła. Wystarczył tak nikły kontakt, aby Leigh wstrzymała na chwilę oddech.
Jej natychmiastowa reakcja zaskoczyła Randa. Leigh wspomniała o Śpiącej Królewnie. Gdy Rand był chłopcem, ktoś zabrał go do kina na ten film. Tylko dlatego wiedział, mniej więcej, o co chodzi.
Leigh przypominała Śpiącą Królewnę. Zapewne w jej życiu nie pojawiła się nigdy żadna czarownica, ale i tak w układzie jej ust i w wyrazie oczu Rand dostrzegał uśpioną zmysłowość, utajoną namiętność, której przedmiotem powinien stać się mężczyzna, a nie zamek. Każdy kochanek marzy o tym, aby tak na niego patrzyła ukochana.
Rand pomyślał, że Leigh potrzebuje kochanka.
No, ale to nie będę ja – dokończył myśl. W trakcie tej przejażdżki Rand zdał sobie sprawę, że Leigh była kimś wyjątkowym, poznał się na jej naturalności i bystrej inteligencji. Mówiła czystym, niskim altem i miała subtelne poczucie humoru. W jej towarzystwie mężczyzna nie musiał niczego udawać, mógł być sobą.
Jednak czym innym jest popołudniowa wycieczka, a czym innym intymny związek. Rand jak dotychczas zawsze wiązał się z kobietami innego pokroju. Kobietami świadomymi swoich potrzeb erotycznych i nie wahającymi się przed ich zaspokojeniem. Lubił takie kobiety i szanował. Z nimi mógł być całkowicie uczciwy, obie strony wiedziały, czego mogą się po sobie spodziewać.
Z Leigh takie postępowanie byłoby nie do pomyślenia. Niezależnie od tego, ile miała lat, wciąż jeszcze bujała w obłokach. Przypominała mu dziewczynę z opowieści o dawnych czasach, w których mężczyźni zdobywali kobiety w staroświecki sposób, po długich zalotach i staraniach, pełnych subtelnych manewrów, miłosnych listów i bukietów róż. Leigh prawdopodobnie ceniła sobie ten rytuał.
Dokładnie z tego powodu Rand był pewien, że powinien się od niej trzymać z daleka.
– Rand?
– Hm?
– Czy coś się stało? Patrzysz na mnie jakoś dziwnie, jakbym miała brudny nos...
Rand pochylił się nad nią, choć w myślach skazywał się za to na wiekuiste potępienie. Zdziwiona Leigh podniosła nieco brwi, ale nie odsunęła się od niego. Każda dorosła kobieta powinna umieć przewidzieć pocałunek, ale nie Leigh.
Leigh prawdopodobnie spodziewała się, że Rand zamierza wytrzeć plamkę z jej nosa. Ani przez chwilę nie przyszło jej do głowy, że może chcieć ją pocałować.
A jednak.
Delikatnie dotknął wargami jej ust i szepnął coś. Nie przyciągnął jej do siebie, nie wziął w ramiona. Nie chciał całować jej głęboko i nadmiernie zmysłowo. Po prostu zetknęli się wargami.
Chyba jeszcze nigdy nie odczuł w czasie pocałunku takiego ciepła i słodyczy. Leigh pochyliła twarz, jakby ofiarowując mu swoje usta. Jej miękkie i jedwabiste wargi poruszały się lekko, nieśmiało zdradzając pragnienie.
Rand zbyt późno zdał sobie sprawę, że to nie jej niewinność tak go pociągała. Leigh rzucała uroki.
Niebezpieczne uroki. Pod ich wpływem mężczyzna mógł uwierzyć, że pocałunek wystarczał do spełnienia. Rand poczuł, że kręci mu się w głowie, że ogarnia go dzikie pragnienie – a przecież nawet jej nie dotknął.
Tylko ten pocałunek.
Oderwał od niej usta i uniósł głowę. Mimo to iluzja dalej trwała, urok nie mijał. Leigh otworzyła oczy i spojrzała na niego, a na jej lekko drżących wargach widać było jeszcze delikatną wilgoć. Rand nie mógł pozbyć się idiotycznej myśli, że odtąd nikt, absolutnie nikt prócz niego nigdy jej nie dotknie.
To śmieszne. Tak śmieszne, że Rand musiał się uśmiechnąć.
– Myślę – szepnął – że może pani wpakować każdego w poważne kłopoty, panno Merrick. Okropne kłopoty.
– Nie ja.
– Tak, ty.
– Chyba myślisz o kimś innym – powiedziała, lecz uśmiechnęła się przy tym.
– Myślałem o tobie i tylko o tobie – odparł zdecydowanie. Leigh znowu się uśmiechnęła, pewna, że żartuje. Rand poczuł w tym momencie, że oddałby duszę za zamknięty pokój i dwadzieścia cztery godziny z nią w łóżku, aby przekonać ją, ile była warta. Rand potrafiłby sprawić, aby nabrała pewności siebie.
– Czy coś się stało?
– Nic takiego, najdroższa.
W każdym razie kula ze śniegu wsadzona za pasek od spodni rozwiązałaby problem Randa. Oczywiście przekonanie Leigh o jej wyjątkowej wartości to cel wielce honorowy, ale to, co Rand naprawdę miał ochotę uczynić, nie miało nic wspólnego z honorem. Nigdy jeszcze nie czuł się tak szybko, tak bardzo podniecony.
Nigdy.
Na to będzie jeszcze pora, pomyślał. Leigh nagle uprzytomniła sobie, że stali nad brzegiem przepaści. W jej oczach znowu pojawiła się niepewność i zakłopotanie. Widząc to, uśmiechnął się do niej i chwycił ją za rękę.
– Chodź. Musimy przecież zwiedzić zamek. Trzeba się ruszyć.
Jednak to nie było im pisane. Gdy podjechali do bramy, okazało się, że zamek był zamknięty na cztery spusty. Po niedawnych burzach konieczne były pewne naprawy i na czas ich trwania zamek został zamknięty dla turystów.
Wobec tego poszli na spacer po ogrodzie. Dwukrotnie obeszli zamek dookoła. Rand gotów był na trzecią rundę, ale Leigh przerwała tę procesję.
– Naprawdę, już dość. Chciałam go widzieć i już zobaczyłam – zapewniła go. – To nieważne, że nie widziałam go od środka.
Oczywiście bardzo jej na tym zależało. Rand nie mógł sobie wybaczyć, że wcześniej nie zadzwonił, aby sprawdzić, czy zamek jest otwarty dla zwiedzających. Leigh tak bardzo chciała zobaczyć te cholerne łabędzie.
– To naprawdę żaden problem, Rand – zapewniła go znowu.
– To się jeszcze okaże – odpowiedział. – Skoro mieliśmy dzisiaj zwiedzać zamek, to będziemy zwiedzać. Do Neuschwanstein przyjedziemy następnym razem, ale w tym kraju nie brakuje niezwykłych miejsc. Pojedziemy gdzie indziej.
Jednak w rzeczywistości Rand nie miał pojęcia, dokąd mogliby pojechać. W bawarskich Alpach można znaleźć tuziny pałaców i zamków, ale Rand nigdy nie bawił się w turystę i nic o nich nie wiedział. Było już późno. Teraz musiałby wybrać coś na chybił trafił.
– Jesteś pewien?
– To żaden problem. Mam na myśli znakomite miejsce – odparł. Po cichu powtarzał sobie, że powinien raczej zamknąć jadaczkę.
– Naprawdę? Dokąd jedziemy?
– To będzie niespodzianka.
Rand zastanawiał się, co uczyniłby w takiej sytuacji jeden z wymarzonych przez nią rycerzy. Pewnie jakiś cud. Jednak on nie potrafił nagle wyczarować jakiegoś cudownego zamku.
Jedno wiedział na pewno: nie może jej zawieść.
– Daj mi jakąś wskazówkę, to zgadnę.
– Żadnych wskazówek – odrzekł grobowym głosem. Leigh roześmiała się głośno.
Tym razem jechali nieco dłużej, minęli Hautberg i znowu zaczęli kręcić się między górami. Zatrzymali się raz, gdy Leigh dostrzegła łabędzie pływające po leśnym jeziorze. Rand pomyślał, że Leigh potrafi znaleźć coś romantycznego we wszystkim – w lasach, jeziorach, górach, no i, niestety, w zamkach.
W tym momencie Rand wiedział już, dokąd pojadą. To był szalony i ryzykowny pomysł, ale Rand nie miał wyjścia.
Jechali przez gęsty las, a wzdłuż drogi wił się srebrzysty potok. Po chwili las zaczął rzednąć. Rand wiedział, że według Leigh to miejsce posiada magiczny urok. Nie musiała nic mówić, widział to w jej oczach.
– Będziesz musiała nieco wysilić wyobraźnię – ostrzegł ją.
– Chyba żartujesz. Tu jest niewiarygodnie pięknie.
– Tak myślisz?
Pokonali ostatni zakręt i przed ich oczami pojawiła się kamienna trzypiętrowa budowla umiejscowiona na szczycie góry. Popołudniowe słońce odbijało się od dachu dzwonnicy, szyb rzeźbionych okien i okuć na drzwiach.
Zielona łąka przed domem wydawała się równa i aksamitnie gładka, ale dalej widać było zapuszczony ogród. Bluszcz, zapewne o wiele starszy od Randa, porastał ściany i okiennice. Dom i jego przyległości wyglądały wprawdzie tysiąc razy lepiej niż siedem lat temu, ale wciąż jeszcze wymagały pracy. Być może ogrodnik nie grzeszył pracowitością, a może miał ważniejsze sprawy na głowie.
Rand zatrzymał samochód i zgasił silnik, ale jeszcze nie wysiadał.
– W piętnastym wieku dom otaczała fosa i grube mury. Za murami kiedyś kryło się minimiasteczko, ze spichrzem, kuźnią, zbrojownią, i tak dalej. Tam – wskazał ręką na niski kamienny budyneczek – kiedyś mieszkały sokoły.
– Sokoły? – Leigh wzięła głęboki oddech. – Rand, gdzie my jesteśmy?
Rand westchnął z rozbawieniem.
– Mój dziadek twierdzi, że jest istotna różnica między Niemcami i Austriakami. W niebezpieczeństwie Niemiec powiada, że sytuacja jest poważna, ale nie beznadziejna, a Austriak, że jest beznadziejna, ale niepoważna.
– Nie rozumiem.
– To znaczy, że jakoś musimy sobie z tym poradzić, choć piętrzą się przed nami trudności. Witaj w moim domu, Leigh.
Wysiadając z samochodu zacisnął kciuki na szczęście. Niewykluczone, że dziadek gdzieś wyjechał. W czwartkowe wieczory z reguły grywał z przyjaciółmi w wista, ale na ogół wyjeżdżał nieco później.
Chodziło o to, że Rand nie wiedział, jak dziadek przyjmie niespodziewanego gościa.
Gdy Rand otworzył drzwi, ogłuszył ich potworny hałas. Odnosiło się wrażenie, że wewnątrz wyłożonego czarnym i białym marmurem holu gra właśnie orkiestra symfoniczna. Leigh rozpoznała Mahlera. Ciemne, burzliwe i gwałtowne akordy atakowały jej uszy. Niezrównana muzyka na wojny i pogrzeby. Od hałasu mogą pęknąć bębenki.
– Boże – szepnęła Leigh.
– Nie lubisz Mahlera?
– Nie jest zły. – Skoro gospodarz najwyraźniej go uwielbiał, Leigh nie mogła uczciwie powiedzieć, co myśli o tej muzyce.
– Ja też zawsze sądziłem, że to świetna muzyka dla kogoś, kto ma ochotę skoczyć w przepaść. Możesz w to uwierzyć albo nie, ale mój dziadek twierdzi, że na niego działa uspokajająco. – Rand krótko uścisnął jej dłoń. – Zaraz wracam, tylko trochę to ściszę i znajdę dziadka. Pewnie puścił magnetofon na pełny regulator, bo chce słyszeć z dworu. Leigh?
Słuchała go, a w każdym razie próbowała.
– Dziadek... – Rand zawahał się, jakby chciał powiedzieć coś poważnego, ale potworny hałas wykluczał wszelką rozmowę. Potrząsnął głową i za pomocą gestów spróbował wyjaśnić, że zaraz wróci.
Gdy zniknął, Leigh oparła ręce na biodrach i westchnęła z ulgą. Dzięki dziadkowi nie byli sami w domu. Od chwili gdy dowiedziała się, że Rand ściągnął ją do siebie, czuła ucisk w gardle. Co innego wspólna wycieczka samochodem, co innego wizyta u mężczyzny w domu, zwłaszcza gdy mieszkał samotnie i zbliżała się noc. I to po pocałunku, który niemal zwalił ją z nóg.
Rozglądając się wokół Leigh myślała, że gdyby Rand pocałował ją nieco namiętniej, to pewnie rozebrałaby go i uwiodła na miejscu, tam w lesie. Ona, Leigh Merrick, kobieta, która dostała czkawki przy ostatniej próbie pocałunku. Leigh niechętnie wspominała randkę z Joe Singletonem, właścicielem sklepu spożywczego w Stanton.
Gdy całował ją Rand, nie groziła jej czkawka, tylko atak serca. Uginały się pod nią nogi, w głowie czuła zawroty jak po szampanie, a jej serce waliło jak młotem. Tak jak w marzeniach... Rand był tak pociągający i, na Boga, potrafił całować!
Uważaj, Merrick, powtarzała sobie w myśli, Rand nie zna ciebie prawdziwej, a tylko przebierańca w nowych ciuchach i z farbowanymi włosami.
Nagle ucichł ryk muzyki. Leigh na chwilę zapomniała o swych wątpliwościach i skoncentrowała uwagę na otoczeniu. Korytarz prowadził do ogromnych kamiennych schodów. Sześć osób mogłoby swobodnie jednocześnie wejść na górę. Po obu stronach korytarza widać było zakończone łukami drzwi do pokojów.
Rand obiecał jej zamek, ale to stare domostwo miało jeszcze większy urok niż jakieś tam bajkowe pałace. Wyślizgana poręcz od schodów, skrzypiący parkiet, pożółkłe koronkowe firanki... wszystko to świadczyło o tym, że kiedyś żyli tu ludzie, kochali się i wychowywali dzieci, pokolenie po pokoleniu. Kiedyś była to nie tylko twierdza ale również czyjś rodzinny dom.
Tylko jedne drzwi były uchylone. Leigh zajrzała z ciekawością do pokoju, po czym ośmieliła się wejść. Ogromne pomieszczenie miało łukowaty strop, w powietrzu czuć było zapach sosnowego dymu, a zasłony ze starego adamaszku zasłaniały wysokie okna. Pod oknem stało pokryte papierami stare biurko, a w rogu pokoju Leigh dostrzegła prymitywny piec na drewno. Teraz był zimny, ale w pokoju i tak było ciepło.
W każdym kącie pokoju widać było oznaki ciepła i troski. Meble nie wyglądały na antyki, ale sofa miała tapicerkę w ciepłym różowym kolorze. Leigh pomacała w zadumie piękny biały wełniany koc narzucony na poręcz sofy. Niemieckie książki w popękanych ze starości okładkach szczelnie wypełniały biblioteczkę. Na lustrzanej paterze leżała kolekcja bil z marmuru, onyksu i różowego kwarcu. Leigh zauważyła również starą laskę, najwyraźniej umieszczoną w raz na zawsze ustalonym miejscu przy kominku. Przy drugim oknie stał mahoniowy stolik z rozstawionymi pozytywkami. Dzięki ręcznej pracy dawnych zegarmistrzów, każda z nich miała swój własny charakter. Ta kolekcja sprawiała wrażenie, że jej właścicielka była kobietą.
Pokój wydawał się tak uroczy, że przez dłuższą chwilę Leigh nie mogła uświadomić sobie, co ją w nim drażniło. W końcu zdała sobie sprawę, że nic w tym pokoju nie świadczyło, że mieszkał tu Rand, co najwyżej porozkładane na biurku papiery. Inne sprzęty sprawiały wrażenie zbytecznych. Pokój wyglądał tak, jakby Rand tutaj nie mieszkał, lecz tylko przyjechał z wizytą.
Wizyta nie trwa siedem lat, Leigh. Nagle dostrzegła na zakurzonej pozytywce odcisk palca i znowu poczuła niepokój. Z Randa promieniowała pewność siebie, która łatwo mogła maskować dręczące go problemy. Tylko nieliczne poszlaki świadczyły o tym, że nie był szczęśliwym człowiekiem. Wokół domu Leigh nie dostrzegła jego rzeczy, czasem w oczach pojawiały mu się głębokie cienie, tak jakby w środku coś go dręczyło.
Oczywiście, to nie jej sprawa, nie miała prawa o nic pytać.
Jednak nieoczekiwana realizacja snów zaczęła już jej ciążyć. Nie leżało w jej charakterze oszukiwanie siebie i innych. Leigh chciała powiedzieć Randowi prawdę i zacząć od nowa. Jeszcze mogła to zrobić. Wystarczyło, aby poszła do łazienki, zmyła makijaż i porozmawiała z Randem tak jak ktoś, kim rzeczywiście była: pulchną prowincjonalną bibliotekarką, starą panną hodującą koty.
Na szczęście, te same powody, które skłaniały ją do wyjawienia tajemnicy, jednocześnie to uniemożliwiały. Rand był już dla niej kimś ważniejszym, niż przypadkowy podrywacz. To nie miała być łatwa przygoda. Na dokładkę Rand mógł nauczyć samego diabła, jak czarować kobietę.
Rand był prawdziwym mężczyzną. Najwyraźniej wybrał w życiu własną drogę, która wymagała siły woli, determinacji i odwagi. Mało kto waży się na taką decyzję. Zapłacił za to samotnością. W jego zachowaniu widać było, że traktował serio wpojone mu staroświeckie zasady honoru, a jednocześnie miał cięty język i nieco złośliwe poczucie humoru. Mimo to potrafił zupełnie automatycznie troszczyć się o kobiety w jego towarzystwie.
Inaczej mówiąc, Leigh go polubiła. Nie jako bohatera marzeń, niejako postać z jej* głupich fantazji, lecz jako żywego, realnego człowieka. Po prostu bardzo go polubiła.
I dlatego nie chciała, żeby Rand brał ją za kogoś, kim w rzeczywistości nie była, a już na pewno nie chciała uchodzić za flirciarę. Co gorsza, miała wrażenie, że on ją również polubił.
Odległy kaszel przerwał jej myśli i zdrowo ją przestraszył. Odgłos kaszlu dobiegał przez otwarte drzwi w drugim końcu pokoju. Leigh myślała, że Rand pozostawił uchylone drzwi, aby przewietrzyć pokój, nie przyszło jej do głowy, że na tarasie może ktoś siedzieć.
Z wahaniem podeszła do drzwi, niepewna, czy powinna przeszkadzać nieznajomemu gospodarzowi. Niestety, Rand jeszcze nie wrócił. Leigh założyła, że w dalszym ciągu poszukiwał dziadka, podczas gdy starszy pan zapewne tu właśnie siedzi. Wyjrzała na zewnątrz.
Uprzejmy uśmiech od razu zniknął z jej warg, gdy zobaczyła na tarasie starego człowieka zgiętego wpół nad teleskopem i wypatrującego czegoś w górach. Wiedziała, że to musiał być dziadek Randa. Białe jak śnieg włosy wymownie świadczyły o jego podeszłym wieku. Był wysoki, a jego wygląd zdradzał arystokratyczne pochodzenie. To nie jego postać zszokowała Leigh, lecz strój. Ciemna wojskowa marynarka, spodnie z lampasem i wysokie oficerki. Od razu poznała uroczysty mundur austriackiego oficera, gdyż widywała takie stroje co roku, gdy w miejscowej szkole wyświetlano „Dźwięk muzyki” Christophera Plummera. Tyle że tym razem widziała prawdziwy mundur, a nie kostium aktora.
Leigh zdecydowała, że najlepiej będzie, jeśli się po cichu wycofa i odszuka Randa. Jednak właśnie w tym momencie starszy pan odwrócił się i dostrzegł ją w drzwiach.
Szybko rzucił jakieś pytanie po niemiecku. Leigh potrząsnęła głową przecząco.
– Bardzo mi przykro, ale nie znam niemieckiego. Ich bin... – na nieszczęście, w rozmówkach było setki tych „ich bin... „ i Leigh w żaden sposób nie mogła wszystkich spamiętać. – Ich bin z Randem. I Ich bin verloren również. Naprawdę, nie chciałam panu przeszkadzać. Bit te wybaczyć mi. Bardzo mi przykro...
Starszy pan wyglądał jak groźny bawarski wojownik, ale gdy wstał, na jego ustach pojawił się pogodny uśmiech.
– Proszę się nie bać, Fräulein. Znam angielski – powiedział i zrobił kilka kroków w jej kierunku, wyciągając do niej ręce w skórzanych rękawiczkach.
– Nazywam się Theodor Krieger, jestem dziadkiem Randa. A pani...
– Leigh, Leigh Merrick. – Jej puls powoli zwalniał. Nie miała żadnych wątpliwości, że ze starym dżentelmenem jest coś nie w porządku. Leigh dostrzegła jego zamglone spojrzenie. Trudno też było zignorować jego mundur. Mimo to wcale się go nie obawiała, raczej poczuła falę sympatii i współczucia.
– Jestem zaszczycony poznaniem pani, panno Merrick. Gdy usłyszałem, że ktoś wyłączył muzykę, wiedziałem, że to Rand już wrócił, ale nie miałem pojęcia, że przywiózł ze sobą gościa. Proszę, zechce pani spocząć.
Leigh nie była pewna, czy powinna przyjąć zaproszenie.
– Sądzę, że Rand pana poszukuje...
– Zatem zapewne mnie znajdzie. Zawsze mu się to w końcu udaje.
Puścił jej ręce, ale przedtem zdążył się jej dokładnie przyjrzeć.
– Renatę z pewnością panią polubi.
– Renatę?
– To moja żona. Jest na górze, ubiera się do kolacji. To zawsze zajmuje jej wiele czasu – wyznał Theodor, jednocześnie ścierając chusteczką kurz z białego krzesła, aby miała gdzie usiąść. – Proszę, zechce pani usiąść koło mnie. Pewnie pani wie, że mamy trzech synów, Wilhelma, Randa i Franza. Wilhelm ma już trzynaście lat... dzieci rosną tak szybko...
Zmieszana Leigh starała się dociec, jakim cudem Theodor może mieć tak młodego syna. Dopiero po chwili zrozumiała, że dziadek Randa żył jednocześnie w teraźniejszości i przeszłości. Znowu poczuła falę współczucia.
– Stałem na warcie – Theodor wskazał ręką teleskop.
– Na warcie?
– Oczywiście, pilnuję, czy nie zbliżają się faszyści.
– Tak, oczywiście, teraz rozumiem – odpowiedziała delikatnie i spojrzała mu w twarz.
– Zajęli już całą Austrię, ale to jeszcze nie znaczy, że wygrali. Nigdy nie wygrają. W ciągu swej historii Austriacy wielokrotnie tracili wszystko z powodu dżumy i najazdów, głodu i polityki. W porównaniu z tym, Trzecia Rzesza to tylko dokuczliwy bąk. Nigdy się nie poddamy. To moja ojczyzna, tu jest mój dom. Ze mną jest moja żona i trzej synowie. Nikt nie zdoła nas stąd wypędzić.
Leigh nie miała pojęcia, co mu się przydarzyło w trakcie drugiej wojny światowej, ale czuła, że pęka jej serce.
– Jest tu pani całkowicie bezpieczna – zapewnił ją Theodor.
– Jestem o tym przekonana.
– Jestem przygotowany na wszystko. Na przykład, w piwnicach zgromadziłem zapasy... – Starszy pan zawahał się, czy powinien mówić dalej. – Byłoby lepiej, aby nie wspominała pani o tym Randowi. On nic o tym nie wie. Nie rozumie, że jeśli chcemy ocaleć, to nie możemy ich lekceważyć. Czy nie zdradzi pani moich sekretów, panno Merrick?
– Zachowam w tajemnicy wszystko, co pan mi powie, pod warunkiem, że będzie mi pan mówił po imieniu.
Na jego pomarszczonej twarzy pojawił się szeroki uśmiech.
– A zatem dość już rozmów o wojnie, Leigh. Piękna kobieta nie powinna się tym długo martwić. Czy Rand pokazał ci już swoje sokoły?
Leigh nie była pewna, o kim mówi. Najwyraźniej jego syn i wnuk nosili to samo imię. To nie miało jednak żadnego znaczenia.
– Nie, jeszcze nie mieliśmy na to czasu.
– Od wieków Kriegerowie hodowali tutaj sokoły. Sam jestem sokolnikiem, ale muszę przyznać, że Rand ma do tego wyjątkowy talent. Aby zdobyć serce sokoła, konieczna jest ogromna cierpliwość. Czasem myślę, że to najgroźniejsza cecha Randa – właśnie cierpliwość. Radzę uważać, moja droga.
– Przepraszam?
– Być może nie wyraziłem się poprawnie, moja angielszczyzna nie jest pierwszej próby. Próbowałem użyć metafory, ale to nie ma znaczenia. Jeśli nawet zawodzą mnie talenty językowe, to pod względem manier z pewnością przewyższam mego wnuka. Skoro Rand pozwala sobie tak długo pozostawić cię bez opieki, to proszę pozwól, że to ja oprowadzę cię po domu.
Wstał z krzesła i podał jej ramię.
– Domyślam się, że popadł już w desperację starając się mnie znaleźć – zwierzył się Leigh. – No cóż, jeszcze przez parę minut obejdziemy się bez jego towarzystwa.
Theodor pokazał jej ukryte schody, portrety rodzinne i wspaniałe stare pokoje: pokój dziecinny, szkolny, oraz ukrytą na trzecim piętrze bibliotekę. Prawie wszystkie sypialnie były zamknięte, ale Leigh udało się rzucić okiem na pokój Randa. Znowu poczuła w gardle jakąś grudę. Wprawdzie na poręczy fotela leżał niedbale przerzucony fartuch lekarski, ale poza tym w pokoju panował pedantyczny porządek. Ogromne łóżko było zasłane bez jednej fałdki. Z pokoju wiało chłodem, nie widać w nim było ani śladu osobistych rzeczy właściciela.
Coś musiało być nie tak z Randem, ale Leigh nie miała czasu, aby teraz się nad tym zastanawiać. Jej przewodnik był równie fascynujący, jak stary dom i skupiał na sobie jej całą uwagę. To już drugi Krieger, któremu gotowa była oddać swoje serce. Theodor zachował nienaganną postawę, choć poruszał się już nieco niepewnie . Leigh miała kłopoty z nadążeniem za szybkimi przeskokami z przeszłości do teraźniejszości i z powrotem. Theodor co chwila wracał myślą do „nadchodzącej” wojny. Jednak z jego słów jasno wynikało, w co wierzył i co cenił. Kochał swój dom i swych synów, lecz nade wszystko miłował swoją żonę.
Pod koniec obchodu dotarli do pokoju na parterze, w rogu, po prawej stronie korytarza. Aby się tam dostać, Theodor musiał wydobyć z kieszeni klucz i otworzyć podwójne drzwi. Weszli do ogromnej pustej sali. Dwa zakurzone kryształowe kandelabry oświetlały pokój, zdominowany przez marmurowe kominki na obu przeciwległych ścianach. Naprzeciw drzwi z korytarza znajdowały się przeszklone drzwi wiodące na patio. Od lat nikt nie umył szyb. Gdy przeszli parę kroków po parkiecie, na podłodze pozostały ślady ich stóp.
– Tutaj – wyjaśnił Theodor – Renatę organizuje bale. Kocha muzykę. Haydna, Mozarta, muzykę cygańską, nawet karczemne piosenki – dla niej wszystko jest dobre.
Theodor spojrzał na Leigh z góry i poklepał ją lekko po ramieniu.
– To będzie już nasz drugi sekret, dobrze?
– Sekret?
– Rand zamknął tę salę. Myśli, że nie mam klucza. Twierdzi, że z tym pokojem wiążę za wiele wspomnień, że wizyty tutaj mi szkodzą. Oczywiście, zupełnie nie ma racji. Gdy tu przychodzę, znowu to słyszę...
– Słyszy pan? Co?
– Jak to, nie słyszysz? To przecież walc wiedeński. Jest tyle innych walców, ale ten jest jedyny. Renatę zawsze go wyróżniała. Teraz... za dużo tego rock and rolla, to nie dla mego pokolenia.
Leigh przestała się już dziwić jego nieustającym przeskokom od przeszłości do teraźniejszości.
– Zgadzam się z panem – wyszeptała.
– Jeśli nigdy nie tańczyłaś starych walców...
– A może pozwolisz, dziadku, że to ja ją nauczę? Theodor i Leigh jednocześnie spojrzeli w kierunku drzwi.
W chwilę później Rand niespiesznie podszedł do nich. Leigh ani przez chwilę nie podejrzewała, że coś może być nie w porządku, dopóki nie spojrzała mu w oczy.
Rand wpatrywał się w nią z takim natężeniem, że Leigh poczuła kurcze w żołądku. Nigdy jeszcze nie widziała, żeby Rand utracił kontrolę nad sobą, ale teraz przynajmniej dostrzegła odblask gotującego się w nim ognia. Pozornie zachowywał pełny spokój i Theodor zapewne niczego nie dostrzegł, ale Leigh była bardziej spostrzegawcza. Zauważyła, że jej sokolnik czymś się martwił. Mówiąc wprost, coś go wytrąciło z równowagi.
Uspokoił się, jak tylko Leigh się doń uśmiechnęła.
Godzinę później Rand pożegnał dziadka, który udał się na tradycyjną partię wista. Dziadek przebrał się w cywilne ubranie, a to dzięki Leigh, która zasugerowała, że publiczne noszenie munduru „w takich czasach” groziło poważnymi „niebezpieczeństwami”, na które nie należało się bezmyślnie narażać. Dziadek założył zwykłe spodnie i gruby sweter, po czym wsiadł do swego volvo i pojechał do przyjaciół.
Jak tylko volvo zniknęło za bramą, Rand wrócił na taras do Leigh. Słońce zniżyło się już do poziomu szczytów gór i wsiało między nimi jak ogromna kula z czternastokaratowego złota. Już za chwilę miało zniknąć za horyzontem. Gawędząc z Theodorem Leigh nie zwracała uwagi na wieczorny chłód i teraz trzęsła się z zimna. Stała na tarasie z głową wtuloną między ramiona i splecionymi rękami, a wiatr szarpał jej włosy na wszystkie strony. Rand spojrzał na nią rozbawiony.
– O co ci chodzi? – spytała.
– Po prostu nie mogę uwierzyć w to, co zrobiłaś, to wszystko.
Chwycił ją żartobliwie za kark i wciągnął z powrotem do pokoju.
– Aby było jasne... gdybym wiedział, że dziadek będzie w jednym ze swych „nastrojów”, to nigdy bym cię tu nie ściągnął. Nie zawsze się tak zachowuje.
– Przecież nie mieliśmy żadnych kłopotów – odpowiedziała szczerze.
Rand miał na ten temat inne zdanie. Jak tylko usłyszał Mahlera, zrozumiał, że popełnił błąd i że nie powinien był jej tu przywozić. To było zbyt duże ryzyko. Wiedział przecież, jak trudno było nawiązać kontakt z Theodorem Kriegerem, gdy ten nakładał uroczysty mundur oficerski i całkowicie poświęcał uwagę problemom wojennym.
Jednak gdy wreszcie ich odnalazł, zastał Leigh swobodnie rozmawiającą z dziadkiem, uśmiechniętą i rozluźnioną... natomiast dziadek najwyraźniej z nią flirtował. Rand pomyślał, że powinien był to przewidzieć. Mógł się domyślić, że Leigh bez trudu nawiąże kontakt ze starym Theodorem... Była przecież tak wrażliwa i współczująca.
– Chodź do domu. Rozpalimy ogień i trochę się ogrzejemy. Cała drżysz.
Rand podsunął dwa fotele do piecyka. Leigh skuliła się na jednym, zaś Rand zajął się układaniem szczap i rozpalaniem ognia. Suche drewno zajęło się już od pierwszej zapałki i po chwili w piecu szumiał płomień.
Leigh siedziała tak blisko, jakby chciała zmienić się w pieczeń. Nie przywykła do nagłych zmian temperatury w górach. Rand podał jej szklankę z okowitą, po czym usiadł naprzeciw. W pokoju panował mrok, płomień oświetlał tylko najbliższe otoczenie pieca. W migotliwym świetle oczy Leigh wydawały się jeszcze bardziej niebieskie niż normalnie. Siedziała w milczeniu na fotelu i dumała nad czymś głęboko.
Gdyby to tylko od niego zależało, Rand wziąłby ją na kolana i całował do utraty przytomności. Niestety, najwyraźniej Leigh myślała o czymś innym niż pieszczoty przy ogniu...
– Jeśli możesz... to opowiedz mi o nim, Rand.
– O dziadku? – Rand ściągnął buty i oparł stopy na otomanie. Do diabła, tego mógł się spodziewać. Skoro sam ją tu sprowadził, to nie mógł teraz odmówić odpowiedzi.
– Jeśli nie masz ochoty, to nie musisz...
– Nie, dlaczego. – Nie miał nic przeciwko opowiedzeniu tej historii, ale nie miał też zamiaru wdawać się w szczegóły.
– Dziadek czuł się świetnie aż do śmierci babci, która zmarła siedem lat temu. Dokładniej mówiąc, o ile wiem, był wtedy zdrów. Nie znałem ani jego, ani babci. Ojciec odwiedzał ich co parę lat, ale nigdy nie mieliśmy dość pieniędzy, aby cała rodzina mogła wybrać się do Europy. Któregoś dnia sąsiad dziadka zawiadomił ojca, że z dziadkiem jest coś nie tak.
– Rand wzruszył ramionami. – Wobec tego przyjechałem tutaj. Ojciec chciał sam przyjechać, ale przecież nikt nie wiedział, jak długo to potrwa. Ja nie miałem ani żony, ani dzieci, a zatem na mnie wypadło.
– Czyli wcale nie planowałeś zostać tu tak długo?
– spytała Leigh.
– Tak być musiało – odrzekł krótko. – Gdy przyjechałem, dziadek zachowywał się tak, jak właśnie widziałaś. Mowy nie było, żeby zgodził się opuścić dom i wyjechać do Stanów. Czy miałem zostawić go pod opieką obcych ludzi, tylko dlatego, że my mieszkaliśmy w Stanach? – Rand potrząsnął głową. – No i sam chciałem go poznać. On również jest sokolnikiem, mamy wspólne zainteresowania. Sama widziałaś budynki gospodarcze. Jeden mogłem bez trudu przerobić na szpital dla zwierząt, a pomieszczenie dla sokołów zachowało się z dawnych czasów. Kriegowie od wieków hodowali drapieżne ptaki. Tutaj mogłem w zasadzie robić to samo, co robiłem w Stanach.
– Mówisz tak, jakby to była łatwa decyzja. Z pewnością nie przyszło ci łatwo całkowicie zmienić swoje życie i wszystkie plany.
Rand przez chwilę patrzył na nią badawczo. Zaklął cicho. W jej oczach dojrzał ciepło i troskę, a swym głosem potrafiłaby zapewne wydobyć tajemnice z kamienia. Leigh nie mogła wiedzieć, że nigdy i z nikim Rand nie rozmawiał na temat swojej przeprowadzki do Austrii. Nikt go zresztą o to nie pytał, nikt nie wiedział, jaką cenę zapłacił za tę decyzję.
Postanowił zdecydowanie zmienić temat i wrócił do opowieści o dziadku.
– Dziadek nie zawsze ma kłopoty z poczuciem rzeczywistości. Bywa, że przez kilka dni pod rząd jest absolutnie przytomny i sprawny umysłowo. Zachowuje się zupełnie normalnie, aż wreszcie któregoś ranka znowu włącza tę muzykę i zakłada mundur. Wtedy wraca chyba do 1937 roku, do czasów sprzed niemieckiej okupacji Austrii.
– Czy wiesz, co się z nim działo w trakcie wojny?
– Ze wszystkimi szczegółami. – Rand łyknął okowity i czekał, aż poczuje na języku piekący smak. – Dziadek miał wtedy trzydzieści lat, żonę i trzech synów. Jak rozumiem, nie mógł uwierzyć, że Austria upadła, nie przyjmował do wiadomości tego, co się stało... Zwlekał tak długo, aż było za późno i nie mogli już uciec. Niemcy zajęli zamek, dziadek został wysłany do Niemiec. Rodzina została w Austrii. Dwaj synowie zmarli wskutek chorób, ale o tym dowiedział się dopiero po wojnie.
– To straszne – szepnęła Leigh.
– Europejczycy patrzą na to z innej perspektywy – odpowiedział Rand. – Wystarczy tutaj trochę pożyć, aby przekonać się, że w tamtych czasach wszystkim było ciężko. Gdy dziadek wrócił wreszcie do domu, zamek był doszczętnie ograbiony. Zniknęło wszystko, co miało jakąś wartość – zastawa stołowa, obrazy, nawet meble. Nie mieli pieniędzy. Wtedy wszyscy żyli w nędzy. Czasy starej arystokracji i bogatych ziemian skończyły się na dobre. Życie, do jakiego nawykli, już bezpowrotnie odeszło w przeszłość.
Rand podniósł rękę w bezradnym geście.
– Powtarzam sobie, że jest rzeczą zrozumiałą, dlaczego dziadek powraca myślą do przedwojennych czasów, ale naprawdę to tego nie rozumiem. Przeżyli wojnę, po paru latach zaczęli znowu żyć dostatnio z dochodów, jakie czerpali z ziemi. Spędzili razem jeszcze czterdzieści lat i, jak mówił ojciec, byli bardzo szczęśliwi. Theodor uwielbiał babcię. To chyba jej śmierć stała się przyczyną jego choroby. Gdy zmarła Renata, zabrakło kogoś, dla kogo żył i kto go wspierał.
– I lekarze nie mogą nic na to poradzić – powiedziała cicho Leigh.
Nie sformułowała tego jako pytania, tak jakby z góry wiedziała, że Rand z pewnością skorzystał z wszystkich możliwości medycznej pomocy.
– Mogę dać mu narkotyki – odparł sucho Rand.
– To zdaje się, uniwersalny środek, jaki lekarze aplikują pacjentom w jego wieku. Kilka razy spróbowałem i więcej nie zamierzam tego robić. W końcu to nie jest tak trudne, jak ci się może wydawać. Dziadek jest fizycznie zdrowy, nie cierpi i jest zadowolony z życia. Trudno czegoś więcej wymagać.
– Zgadzam się, jeśli chodzi o niego... ale co z tobą? – Leigh założyła nogę na nogę, po chwili opuściła ją na podłogę i wyprostowała się na fotelu. – Wiem, że to może zabrzmieć dziwacznie, bo przecież znamy się tak krótko, ale chcę ci powiedzieć, że nie ty jeden masz takie problemy...
– Co chcesz przez to powiedzieć?
Jak dotychczas Leigh nie spróbowała jeszcze okowity. Teraz wypiła jeden, tylko jeden łyk. Przełknęła z trudem.
– Mam ciotkę – wyznała. – Tak naprawdę, to siostra mojej babki. Rodzice zmarli, kiedy byłam dzieckiem. Miałam wtedy sporo cioć i wujków, ale tylko ona zgodziła się mnie wziąć do siebie. Zawsze miała rogaty charakter. Dzieciaki z okolicy przezwały ją , jędza”.
– Skarbie, jeśli nie lubisz okowity, to trzeba było powiedzieć, przyniósłbym ci coś innego...
– Boże, dlaczego? Jest świetna. – Aby potwierdzić prawdziwość swych słów, Leigh natychmiast ponownie pociągnęła ze szklanki. Rand świetnie widział, jaką przyjemność – prawił jej ten trunek. Wprawdzie uśmiechała się dalej, ale oczy jej zwilgotniały i minęła długa chwila, nim odzyskała kontrolę nad głosem.
– No tak... myślę, że dawno temu musiało ją spotkać jakieś nieszczęście. Nieudana miłość, może porzucił ją. ukochany... Nieważne, w czasach, gdy u niej zamieszkałam, była to już klasyczna stara panna, twarda i nieustępliwa. Nie miała wprawdzie większego wpływu na moje życie, ale...
– Naprawdę?
– Absolutnie. Miałam wspaniałych rodziców, no i zawsze rozumiałam, że ciocia Matylda była nieszczęśliwa...
Rand nie mógł oderwać wzroku od jej twarzy.
– Czy była dla ciebie surowa?
– Szczegóły życia mojej ciotki nie mają dla nas znaczenia – odparła rumieniąc się. – Wspomniałam o niej tylko dlatego, aby cię przekonać, że jestem w stanie zrozumieć, co to znaczy mieć trudnego krewnego... nawet jeśli się go kocha, to nie jest z nim łatwo. Nawet jeśli wychodzi się ze skóry, aby mu dogodzić.
Rand pokiwał głową. Rozumiał, o czym mówiła, może nawet lepiej, niż przypuszczała.
W pewien sposób, dumał Rand, należało oczekiwać obecności jakiejś wiedźmy w jej życiorysie. Żadna kobieta w jej wieku nie zostaje śpiącą królewną bez przyczyny.
– O czym myślisz? – zapytał cicho. Spojrzała na niego. Boże, te oczy... Na twarzy Leigh malowało się skupienie... najwyraźniej była gotowa słuchać opowieści o jego problemach przez całą noc. Nie po to ją tutaj przywiózł. Chciał jej przecież pokazać zamek i odegrać rolę rycerza towarzyszącego nieśmiałej księżniczce. Zawiódł na całej linii.
Wyraźnie poruszony wstał z fotela.
– Zrobiliśmy się strasznie poważni. Zbyt poważni. Czyż nie ostrzegałem cię, że za to przewidziana jest kara?
– To ty zacząłeś.
Chryste, minęło już tyle godzin. Leigh modliła się do wszystkich bogów, aby Rand zapomniał o tej „karze”.
– A twoim zadaniem było wymyślić coś dostatecznie perfidnego, by pasowało do popełnionej zbrodni – przypomniał jej bezlitośnie.
– Nie pamiętam, żeby miało to być coś „perfidnego”.
– To znapzy, że nawet nie próbowałaś niczego wymyślić. Masz jeszcze trochę czasu, dopóki nie zjemy kolacji. Jeśli nic nie wymyślisz, to będziesz musiała zdać się na moją, znacznie bogatszą i okrutniejszą wyobraźnię. No a teraz, czy jesteś głodna, czy bardzo głodna?
Gdy siadali do stołu, Leigh czuła się zupełnie oszołomiona. Utrzymana w tonacji białej i zielonej kuchnia przypominała wielkością halę fabryczną. Nad staroświeckim piecem wisiały na ścianie liczne miedziane rondle i patelnie. Pod oknem stał ogromny sosnowy stół. Nie miała dość czasu, aby przypatrzeć się wszystkim szczegółom.
Leigh świetnie wiedziała, że Rand nie planował domowego obiadu. Przypadkowo skomponowane dania nie były zbyt obfite, ale Leigh w ogóle się tym nie przejmowała. Natomiast kucharz starał się zrobić wszystko co w jego mocy, aby Leigh nie zauważyła, iż stara się jej dogodzić.
Oczywiście Leigh to dostrzegła.
Rand zamienił obiad w poważną lekcję niemieckiego.
– Käse – poinstruował ją, gdy wzięła z półmiska kawałek sera.
– Käse – powtórzyła posłusznie, wymawiając słowo wyraźnie, lecz z fatalnym akcentem. – A to?
– Roggenbrot. Żytni chleb, pieczony w tradycyjny sposób z dodatkiem kminku i odrobiny piwa. Francuzi dolewają do wszystkich potraw wino, a Austriacy mają tendencję do podlewania wszystkiego piwem. Mówiąc w skrócie, brot to chleb.
– Brot. To łatwe. A co pijemy?
– Gebirgler Fruhschoppen – wyjaśnił i zachichotał.
– Specjalnie to wymyśliłeś. – Spojrzała na niego oskarżycielsko.
– No, spróbuj.
Trzy razy próbowała powtórzyć, wreszcie roześmiała się i zrezygnowała.
– A co to takiego?
– Tubylcy nazywają to „trunek górali”. To czerwone wino zmieszane pół na pół z wodą mineralną, z dodatkiem sosnowych szyszek dla zaostrzenia smaku. Smakuje ci?
– Jest wspaniały.
– Teraz to – podsunął jej talerz. – Blatter teiggeback.
– To już znam – odpowiedziała ponuro i bezbłędnie powtórzyła. – Austriackie ciastka przywodzą mnie do zguby już od pierwszego dnia.
Podobnie było z nim. Rand obserwował, jak Leigh nadgryzła ciastko. Pozwoliła sobie tylko na mały kęs, ale w jej oczach widać było czyste, nie skażone zakazami, zmysłowe i namiętne pragnienie. Chciała więcej.
– No, jeszcze trochę – zachęcił.
– Nie mogę.
– Jesteś pewna?
– Absolutnie – zapewniła go.
– No dobra, to już wszystko. Skoro nie mogę cię namówić do zjedzenia jeszcze czegoś, to już czas. – Rand wstał od stołu i podał jej rękę.
– Czas?
– Czas na to, abyś posłuchała muzyki. To będzie kara, chyba nie zapomniałaś? Za to, że przed obiadem ośmieliłaś się być poważna. Chyba nie myślałaś, że o tym zapomnę, prawda?
– Rand, ja...
Powinna już była wracać do domu. I tak zajęła mu całe popołudnie i wieczór. Na pewno był zmęczony i prawdopodobnie miał jeszcze sporo pracy. Powiedziała mu to, ale Rand nie słuchał.
Zaprowadził ją do starej sali balowej, po czym natychmiast gdzieś zniknął, surowo nakazując jej przedtem aby poczekała na niego. Mimo pełni księżyca w sali balowej panowały egipskie ciemności.
Rand otworzył drzwi wiodące na dwór. Do środka wdarło się przesycone zapachem żywicy nocne powietrze i rozproszone przez firanki światło księżyca. Rand znowu gdzieś zniknął, pozostawiając ją na środku pokoju. Leigh zatarła dłonie, chcąc opanować rodzący się niepokój.
Rand powrócił z dwoma staroświeckimi lichtarzami. Ustawił je pod przeciwległymi ścianami i zapalił świece. Ogień migotał nierównomiernie, ale świeczki nie gasły. Rand raz jeszcze ukrył się gdzieś w ciemnościach, a po chwili pokój wypełniły dźwięki wiedeńskiego walca.
W czasie tych przygotowań Rand zachował całkowite milczenie. Teraz podszedł do niej, w dalszym ciągu nie mówiąc ani słowa. Leigh czuła, jak gwałtownie bije jej serce.
Rand był potargany, miał rozpiętą pod szyją koszulę i nosił dżinsy. Mimo to złożył jej ceremonialny, dworski ukłon i zaprosił do tańca. Patrzył na nią, jakby była księżniczką w balowej sukni. Jego spojrzenie wyraźnie mówiło, że tej nocy tylko on miał prawo z nią tańczyć.
– Rand, nie mogę – szepnęła. – Nie potrafię tańczyć...
– Z pewnością potrafisz. Każdy potrafi tańczyć walca. Po prostu słuchaj muzyki i poddaj się rytmowi. – Chwycił jej lewą rękę i objął ją w pasie. – Zanuć to ze mną, Leigh.
Zgodnie z jego życzeniem, Leigh zanuciła melodię. Poddała się nastrojowi tego pokoju, romantycznym światłom i cieniom, dochodzącej nie wiadomo skąd muzyce.
– Słyszysz ją teraz? W środku?
– Tak.
Rand uśmiechnął się swym szelmowskim uśmiechem i zawirował z nią po parkiecie. Krążyli wokół sali i na tarasie. Leigh mogłaby przysiąc, że słyszała głosy innych par, wirujących tuż obok i że widziała cienie innych kochanków, wysokich, dumnych mężczyzn i pięknych kobiet w długich balowych sukniach.
Prawdziwy walc, o czym się ze zdziwieniem przekonała, nie jest wcale powolnym tańcem. Ich napięte ciała co chwila lekko ocierały się o siebie. Tylko ręce pozostawały w stałym kontakcie, tylko ich spojrzenia utkwione były w twarzy partnera. Coraz szybciej biły ich serca, a działo się to nie tylko za sprawą walca.
Gdy wreszcie przebrzmiały ostatnie akordy, Rand i Leigh zatrzymali się na środku pokoju. Leigh z trudem łapała oddech, była rozgrzana i podekscytowana, a Rand stał tuż obok... Tak blisko, że Leigh widziała pulsującą tętnicę szyjną i czuła bijące od niego ciepło. Opuścił powoli jej rękę, lecz dalej obejmował ją w pasie. Teraz zapadła zupełna cisza, a światło księżyca oświetlało jego twarz, z której zniknął uśmiech. Patrzył intensywnie w jej oczy.
Wiedziała, że teraz ją pocałuje. Mogła się tego domyślić z wyrazu jego twarzy. Sama czuła coraz szybsze pulsowanie w skroniach. A jednak Rand tego nie uczynił.
Nie w tej chwili.
Gdy dojechali do hotelu, wszyscy mieszkańcy Hautbergu spali już głębokim snem. Światła reflektorów z trudem przebijały się przez kłęby mgły. Na szybach sklepów i na chodniku lśniła wilgoć.
– Chce ci się spać? – zapytał gasząc światła i przekręcając klucz w stacyjce.
– I to bardzo – skłamała Leigh. Wciąż czuła podniecenie wywołane walcem, jej serce nadal biło w przyśpieszonym rytmie. Gdyby tylko miała jakąś wymówkę, podskoczyłaby z radości.
Zamiast wysiąść z samochodu, Rand zapalił górne światełko.
– Frau Stehrer zostawiła światło w holu, ale na zewnątrz jest ciemno. Lepiej teraz poszukaj kluczy.
– Rand... To był wspaniały wieczór. Bardzo ci dziękuję, tyle dla mnie zrobiłeś... – Leigh miała kłopoty z powrotem do normalności. Gorączkowo grzebała w torebce, modląc się przy tym, aby się nie okazało, że znowu zapomniała klucza. Wymacała szminkę, szczotkę do włosów, portfel... liczne drobne. Pomyślała, że jeśli będzie musiała zbudzić Frau Stehrer, to prędzej umrze ze wstydu.
– Masz cudowny dom. Zakochałam się w twoim dziadku, to prawdziwy dżentelmen...
– O której mogę po ciebie jutro podjechać? Leigh pomyślała, że chyba się przesłyszała. Od przyjazdu do Austrii i spotkania Randa najwyraźniej zaczęła jej się mieszać rzeczywistość z fantazją. Rand zapewne tańczył walca w tej sali balowej z setkami kobiet, prawdopodobnie ze wszystkimi spacerował po oświetlonym księżycem tarasie i kusił je Blätterteiggebäck. Chyba zwariowała, jeśli przez chwilę myślała, że dla niego był to równie wyjątkowy wieczór jak dla niej.
– Obiad był wyśmienity – odpowiedziała zdecydowanie. – Tak samo jak popołudniowa przejażdżka.
W końcu wymacała w torebce klucz i triumfalnie pokazała go Randowi. Ten zachichotał i od razu zgasił światło. Leigh na chwilę oślepła, dopiero po paru sekundach jej źrenice rozszerzyły się dostatecznie, aby mogła coś dostrzec w ciemnościach.
– Co powiesz na spotkanie o trzeciej po południu?
– Ja... – Oczekiwała, że sięgnie do klamki. Zamiast tego obrócił się na fotelu w jej stronę.
– Nie miałem jeszcze okazji pokazać ci moich ptaków, a chciałbym, abyś je zobaczyła. Jutro jestem zajęty aż do trzeciej, a później powinienem poćwiczyć z jednym z sokołów wędrownych. Pomyślałem, że mogłabyś pójść ze mną, jestem pewien, że będziesz się dobrze bawić. Zgódź się, Leigh.
Gdy nie odpowiedziała od razu, ujął dłonią jej głowę i przyciągnął do siebie. Więc jednak, Leigh pomyślała przytomnie, jednak mnie pocałuje. Żadna niespodzianka, wszyscy tak kończą randki. To naturalny sposób rozstania. Nie bała się bynajmniej, że może przeżyć coś takiego jak przy pierwszym pocałunku. Takie rzeczy nie zdarzają się dwa razy. Poza tym teraz odzyskała już poczucie rzeczywistości.
– Powiedz tak, Leigh – szepnął Rand ochrypłym głosem. Pociemniały mu oczy.
Leigh poczuła jego ciepły oddech, zauważyła, jak przymknął oczy. Pierwsze dotknięcie jego warg było zaledwie muśnięciem, ale po chwili pocałował ją znowu mocniej.
Podbródkiem Leigh wyczuła jego szorstki zarost, dziwnie podniecający, zwłaszcza w porównaniu z dotykiem jego miękkich i delikatnych warg. Rand pragnął czegoś więcej. Całował ją wpierw powoli i delikatnie, później coraz gwałtowniej i głębiej. Zetknęli się językami. Leigh jakoś przezwyciężyła swą nieśmiałość.
Pocałunek trwał, aż Leigh poczuła się zupełnie oszołomiona i bezwładna. Kręciło się jej w głowie, miała wrażenie, że w powietrzu czuć napięcie, takie jak przed burzą. To nie Rand spowodował pulsujące w niej podniecenie, razem chyba przywołali jakąś magiczną i przerażającą siłę.
Leigh pomyślała, że traci zmysły. Rand nie był ani tak bezbronny, ani tak niedoświadczony jak ona. To nie ona wyczuła i wywołała jego pragnienia, lecz kobieta, jaką odgrywała. Pora było kończyć tę grę.
Jednak gdy Rand uniósł głowę, rysy jego twarzy zaostrzyły się i uśmiech zniknął z ust. Wpatrywał się intensywnie w oczy Leigh. Wydawał się oszołomiony, jakby przed chwilą zderzył się z ciężarówką.
Oczywiście, było ciemno i Leigh nie widziała dobrze jego twarzy, a jednak na jego ustach dostrzegła z zakłopotaniem ślady ostatniego, namiętnego pocałunku. Całowali się z otwartymi ustami.
– Już późno... – szepnęła niepewnie. – Pewnie chcesz, abym już poszła na górę...
– Chcę ciebie – odrzekł. – I to tutaj, zaraz. Znowu przyciągnął ją do siebie. Leigh usłyszała skrzypienie skóry jego kurtki. Dłonią ukrytą we włosach Rand podtrzymał jej głowę, pochylił się i znowu zaczął ją całować. Puls Leigh bił w rekordowym tempie, a w uszach słyszała sygnał alarmowy swej świadomości. Nie miała wielkiego doświadczenia, ale zdawała sobie sprawę, co się z nią działo. To nie były dobroduszne całusy na dobranoc, wypłynęli na głębokie wody i to bez kamizelek ratunkowych.
– Rand...
– Szsz...
– Rand...
– Szsz.
Leigh poczuła na biodrze jego dłoń. Wyciągnął jej bluzkę zza spódnicy. Nie chciał, aby cokolwiek ich dzieliło. Mogła go jeszcze powstrzymać. W tym momencie jeszcze panowała nad namiętnością, pamiętała o wpojonych jej regułach postępowania. Miała skromne doświadczenia, ale przecież była dojrzałą kobietą. Potrafiła opanować namiętność, a jeszcze nie zwariowała na tyle, aby sądzić, że rzeczywiście była dla niego kimś ważnym.
Lecz Rand sprawiał, że tak się jednak czuła. Nigdy jeszcze nie przeżywała takiego uczucia. Jego pocałunki paliły ją żywym ogniem, na ciele czuła niecierpliwe dłonie. Poznała smak jego warg. Poznała smak czystego pożądania i pragnienia, które zbyt długo czekało na zaspokojenie.
W ręku wciąż trzymała klucz do drzwi hotelu. Upuściła go na podłogę i sięgnęła ręką do jego ramion. Przeciągnęła dłonią po barkach i dotknęła owłosionej piersi. Gdy całował ją przedtem, czuła to samo uczucie posiadania i oddania. I wtedy, i teraz było to szaleństwo, ale Leigh przestała się już tym martwić.
Nie mogła już zrobić nic innego, nie miała wyboru. Pocałunki i uściski Randa zdradziły jego bolesną samotność. Zupełnie tak, jakby przed spotkaniem z nią żył samotnie niczym na pustyni. Chciał ją przekonać, że nie pozwoli, aby ktokolwiek mu ją odebrał.
Odpowiadała na jego pocałunki. Wyswobodziła drugą rękę i ujęła w dłonie jego twarz. Brała i oddawała pocałunki jeden po drugim. W samochodzie zrobiło się gorąco i szyby zaparowały. Rand potarł żartobliwie brodą o jej policzek, a w chwilę później zaczął całować jej szyję, coraz niżej i niżej. Leigh poddawała się fali namiętności.
Przycisnęła się do niego, pragnęła bezpośredniego kontaktu. Jej piersi dotykały skórzanej sztywnej kurtki, a nie jego ciała. Chciała czuć dotyk jego skóry. Dłonie Randa dotarły do nagiego ciała pod bluzką Leigh. Ścisnął ją mocno, aż ogarnęła ją fala gorąca. Pragnęła, aby przesunął dłoń wyżej, z brzucha na piersi. Chciała, aby zszedł pocałunkami jeszcze niżej.
Leigh chciała się z nim kochać, i to od razu, nim minie słodkie, dzikie pragnienie. Miała już trzydzieści lat, a nigdy jeszcze nie przeżyła niczego podobnego. Tak właśnie to powinno wyglądać, o takim spotkaniu z mężczyzną marzyła od lat. Gorączkowe krzyki podniecenia, niecierpliwość z powodu każdej zwłoki. I przede wszystkim niezwykła czułość, związana z tym, że Rand cale swe pragnienie i pożądanie koncentrował właśnie na niej.
– Schyne – szepnął. – Niedlich.
Jego pocałunki i pieszczoty zmieniły charakter, już nie oszałamiały Leigh, lecz uspokajały. Otworzył swe czarne, diabelskie oczy i wpatrywał się w jej twarz.
Mruknął coś jeszcze po niemiecku. Leigh pomyślała, że tego wyrażenia zapewne nie znajdzie w rozmówkach niemieckich. Zaklął jeszcze parę razy, jednocześnie poprawiając jej bluzkę i wygładzając potargane włosy.
– Wysiadamy z tego samochodu, i to szybko – nakazał tajemniczo, ale w jego oczach znowu pojawiły się wesołe ogniki. – Zaparkowane samochody są bardzo niebezpieczne.
– Obawiam się, że straciłam klucz.
– Obawiam się, że straciłem głowę. Leigh wzięła głęboki oddech.
– To znaczy, upuściłam klucz na podłogę, gdy...
– Wiem, dokładnie wiem kiedy. – Pocałował ją znowu, tym razem szybko i mocno, jakby jednocześnie chciał ją przeprosić i utwierdzić swe prawa. – Nie chciałem być brutalny, jeśli cię przestraszyłem, to otruję się jeszcze dzisiaj.
– To nie będzie konieczne – uśmiechnęła się w odpowiedzi.
Pochylił się do przodu, tak że jego głowa spoczęła na jej kolanach. Rękami szukał na podłodze klucza. Gdy wreszcie się wyprostował, miał potargane włosy i przekrzywiony kołnierz koszuli.
– W zaparkowanym samochodzie – jęknął znowu. – Boże, byłem bardziej wybredny, gdy miałem szesnaście lat. Również dziesięć razy bardziej opanowany, a musisz wiedzieć, że wtedy w ogóle nad sobą nie panowałem. To wszystko twoja wina.
– Moja wina?!
– No, to na pewno nie moja wina, że jesteś taka I piękna. Piękna i wyjątkowa. Niebezpiecznie wyjątkowa, panno Merrick. Co też ty dodajesz do tych pocałunków, dynamit?
– Nigdy – zapewniła go solennie.
– To może nitroglicerynę?
– Również nie.
– Zatem jakiś tajemniczy narkotyk. Na Boga, mam nadzieję, że to nie jest trująca mikstura.
Gdy Rand odprowadził ją do drzwi, Leigh głośno się śmiała. Jego kpinki rozluźniły atmosferę, pozwoliły jej uspokoić oddech. Ani przez chwilę nie traktowała poważnie jego przesadnych komplementów.
Rand przekręcił klucz w zamku, otworzył drzwi i następnie włożył go do jej torebki.
– Jutro nie będziesz musiała się martwić, czy go nie zgubiłaś. Zamierzam skonfiskować wszystkie twoje klucze od razu o trzeciej, jak tylko po ciebie przyjadę.
– Rand... – Leigh z opóźnieniem zdała sobie sprawę, że wszystko zaczęło się od tego, że nie potraktowała jego zaproszenia poważnie. Wtedy nie wierzyła, że rzeczywiście chciał się z nią jeszcze raz spotkać. Teraz obawiała się, co się stanie, jeśli się spotkają.
– Załóż stare łachy – poinstruował ją. Szedł już w stronę samochodu i za chwilę miał zniknąć w gęstej mgle. – Będziemy włóczyć się po polach. Mogę się spóźnić parę minut, bo po lunchu robię operację, ale z pewnością nie więcej niż kwadrans.
– Rand...
Zatrzymał się i odwrócił do niej twarzą.
– Po prostu powiedz tak, Leigh. Gdy ostatnim razem nie powiedziałaś tak, musiałem cię przekonywać i sama widzisz, ile to sprawiło kłopotów. Jeśli będę musiał przekonywać cię jeszcze raz, to niechybnie obudzimy Frau Stehrer, gdyż z pewnością narobię wiele hałasu goniąc cię po schodach. No a gdy będziemy sami w pokoju...
– Tak.
– Tak?
– Tak, w sprawie jutrzejszego spotkania.
– Też myślałem, że zgodzisz się raczej na spotkanie. Co za szkoda. – Uśmiechnął się szeroko i zniknął.
– Dwie przecznice stąd, na północ – powiedziała jej Frau Stehrer.
– Nie może pani ominąć sklepu Franza, Fräulein. Na wystawie jest mnóstwo ubrań. Z pewnością znajdzie tam pani dobre, mocne ubranie do chodzenia po górach. Na północ, proszę pani. Chyba już panie wie, gdzie jest północ, ja?
Trzy przecznice dalej Leigh zatrzymała się zdenerwowana, po czym zawróciła. Nigdzie nie mogła dostrzec napisu „Franz”.
Młody kundel postanowił dotrzymać jej towarzystwa. W ślad za szczeniakiem podążał mały piegowaty urwis ubrany w krótkie skórzanie spodenki na szelkach.
Zupełnie jak w domu, w Kansas, pomyślała Leigh.
Tam również była ulubienicą bezpańskich psów i znudzonych dzieci.
Po raz drugi tego ranka zbliżyła się do sklepu Herr Pfeifera. Kolejny raz spróbowała szybko minąć drzwi piekarni. Tym razem na próżno.
– Grüss gott, Fräulein Merrick!
Herr Pfeifer miał korpulentną figurę i okrągłą twarz z pozornie dobrodusznymi oczami. To były jednak pozory. Właśnie miał umieścić na stojaku tacę ze świeżymi ciasteczkami. Zamiast tego podsunął blachę pod nos Leigh, częstując ją serdecznie.
– Danke schön, jest pan niezwykle uprzejmy, ale naprawdę dziękuję.
– Będzie pani smakować, obiecuję. Świeżutkie, jeszcze ciepłe. Frei, za darmo, to poczęstunek, tylko dla pani.
Cóż miała zrobić? Obrazić go? Leigh wzięła ciastko, ale nalegała, że zapłaci. Wiedziała, że Herr Pfeifer miał w szkole dwóch synów, a czesne na pewno nie było małe. Nie mogła jednak od razu zakończyć rozmowy, bowiem Herr Pfeifer pragnął poćwiczyć swój angielski.
W pięć minut później ruszyła dalej. Przełamała Pfannkuchen na trzy części i podzieliła się ze swymi kompanami. Cukier puder powoli rozpuszczał się jej w ustach... Herr Pfeifer łatwo domyślił się, że jestem łakomczuchem, pomyślała ponuro. Oni już wszystko o mnie wiedzą. Wystarczył jeden tydzień w tej mieścinie, i wszyscy znają moje słabości. Nikogo nie zmylił makijaż, eleganckie stroje i tajemniczy uśmiech.
Tylko Rand dał się nabrać.
Ostatniej nocy nie mogła nawet oka zmrużyć. Rand powiedział, że jest piękna. Powiedział to takim wzruszonym głosem. Uznał, że jest kimś wyjątkowym i niebezpiecznym. Gdy była w jego ramionach, tak się właśnie czuła. Dzięki niemu.
Jednak rankiem obudziła się z poczuciem winy i zamętem w głowie. Bała się. Straciła pewność, kim w rzeczywistości była ta osoba, którą Rand poznał. Czy była nią kobieta, namiętnie i z pasją reagująca na jego pieszczoty, czy też dawna Leigh Merrick, która nie potrafiłaby znaleźć północy, nawet gdyby przed nosem miała kompas.
– Franz – powtórzyła niecierpliwie i weszła na jezdnię, aby łatwiej przyjrzeć się wystawom sklepowym. Chłopiec uprzejmie pouczył ją o czymś po niemiecku. Nie zrozumiała ani słowa, ale odniosła przykre wrażenie, że malec już przedtem parokrotnie usiłował przekonać ją, że szła w złym kierunku.
W końcu odnalazła sklep. Westchnęła z ulgą. Rand radził, aby założyła jakieś stare łachy. Niestety, wszystkie jej stare spodnie pozostały w Kansas, zabrała ze sobą tylko nowe, eleganckie stroje, które miały jej pomóc w zdobyciu pewności siebie. Dzięki nim miała wyglądać wyzywająco i śmiało. Obiecywała sobie, że do stroju dostosuje swe zachowanie.
Gdy otworzyła drzwi, zadzwonił dzwonek. Zarówno pies jak i chłopiec usiłowali wejść za nią do sklepu, ale zakazała im tego gestem, a na pociechę ofiarowała im dwa ostatnie miętusy, jakie znalazła w kieszeni.
Koniec błazeństw, pomyślała oschle. Włóczęga po górach i polach wymagała dżinsów. Zawsze wyglądała w nich okropnie, podkreślały jej nadmiernie szerokie biodra i pokaźną pupę. Uwydatniały wszystkie mankamenty figury.
Właściwie to ją cieszyło. Nie miała ochoty w dalszym ciągu oszukiwać Randa.
W samochodzie mieli towarzystwo – zakapturzony sokół wędrowny siedział w zupełnej ciszy na grzędzie postawionej na tylnym siedzeniu. Leigh nie mogła oderwać od niego spojrzenia.
Również Rand nie mógł oderwać wzroku od niej.
Gdy się spotkali, Leigh zachowywała się ciepło i serdecznie jak stara przyjaciółka. Nikt nie mógłby być serdeczniejszy. Jednocześnie nikt nie mógłby równie uparcie jak ona unikać bezpośredniego kontaktu.
Najwyraźniej chce całkowicie zapomnieć o ostatniej nocy, pomyślał Rand. Podejrzewał, że Leigh stawiła się na spotkanie tylko po to, aby wybić mu z głowy wszelkie fałszywe wyobrażenia powstałe ostatniej nocy... na przykład to, iż była kobietą zmysłową i namiętną, nadzwyczaj wrażliwą i gotową do poświęceń.
Z piskiem opon pokonywali ostre zakręty. Rand wiedział, że trafił mu się klejnot. Nie wiedział jak i dlaczego tak się stało, a na dokładkę wciąż pozostawały ważne powody, które w przeszłości skłoniły go do wykluczenia myśli o jakimkolwiek poważnym związku.
– Jak on ma na imię, Rand?
– Basta. – Rand nie zdołał ukryć uśmiechu. Sokół niemal ją zahipnotyzował.
– Czy jesteś pewien, że nie denerwuje go moja obecność? – Mówiła takim szeptem, jakby w pobliżu spało niemowlę.
– Oczywiście czuje nowy ludzki zapach w otoczeniu, ale nie sądź, że to go niepokoi. Basta nie boi się niczego. Nigdy nie przyszłoby jej do głowy, że istota tak godna pożałowania jak człowiek, może sprawić jakieś kłopoty.
Leigh zachichotała słysząc te słowa.
Sweter kusząco podkreślał jej pełne piersi, lecz Rand raczej zamknąłby go w szafie. Wełna z pewnością drażniła jej delikatną skórę. Jasne dżinsy musiały być zupełnie nowe. Nie po raz pierwszy Rand zauważył, że Leigh nie zwykła zwracać uwagi na metki. Z tyłu, przyczepiona do kieszeni spodni, wciąż wisiała kartka z ceną. Dzięki pozie Leigh, która wciąż odwrócona przyglądała się sokołowi, Rand miał świetną okazję, aby ocenić zgrabne łuki jej bioder.
– Opowiedz mi o nich – zachęciła go. – To znaczy o ptakach drapieżnych. Tresujesz sokoły i jastrzębie. Jaka jest między nimi różnica? I jak je uczysz?
W czasie jazdy Leigh zasypywała go pytaniami. Początkowo obawiał się, że to ją nudzi, ale nic nie mogło jej powstrzymać. Im więcej mówił, tym więcej miała pytań.
– Jastrzębie i sokoły są zupełnie odmiennie zbudowane, mają różne ogony, inną rozpiętość i kształt skrzydeł. Jednak najłatwiej je rozróżnić obserwując ich zachowanie i temperament. Sokół to prawdziwy arystokrata, a jastrząb to łotrzyk. Jastrzębie są niespokojne, nerwowe, spięte. Potrafią być bezlitosnymi mordercami. Jastrzębie są złośliwe, a sokoły wspaniałomyślne. Dumne i inteligentne. Gdy polują, potrafią zachować cierpliwość, choćby nie wiem jak zależało im na zdobyczy.
– Nie jesteś nieco uprzedzony do jastrzębi? – docięła mu Leigh.
– No, może trochę – przyznał.
– Czy tresujesz je w taki sam sposób?
Rand wyjaśnił jej, że wszystkie ptaki drapieżne podlegają takiej samej tresurze, opracowanej przez Persów cztery tysiące lat temu.
– Nic się nie zmieniło od tamtych czasów. Wciąż posługujemy się takimi samymi sposobami. Każdy ptak musi pokonać trzy etapy tresury, przy czym każdy następny jest trudniejszy od poprzedniego. Najpierw ptak musi przywyknąć do obecności ludzi. Niektóre ptaki drapieżne nigdy nie mogą nawyknąć do tolerowania ludzi w swoim otoczeniu. Nic dziwnego, przecież człowiek to ich największy wróg.
– No a potem?
– Później, gdy ma już rozwinięty instynkt myśliwski, musi nauczyć się nosić kaptur. Musi wyrobić sobie odruch, że ilekroć ktoś zdejmuje mu z głowy kaptur, to jest to czas łowów. Wtedy i tylko wtedy. To również jest obce jego naturze. Jednak najtrudniejszy jest trzeci etap, mianowicie przywabianie.
– Przywabianie? – powtórzyła za nim jak echo.
– Nakłanianie do powrotu – wyjaśnił Rand. – Gdy sokół złapie już ofiarę, nie ma najmniejszego powodu, aby chciał wrócić do sokolnika. Po co mu to? Jest wolny, ma jedzenie, nie czuje zresztą głodu. Dlatego sokolnik musi go czymś przywabić do siebie, czymś, na czym sokołowi zależy bardziej niż na zdobyczy. Gdy zatrzymamy się, pokażę ci wabik Basty. To mała skórzana poduszka z doczepionymi kawałkami mięsa, jasnymi piórami, tasiemkami...
– Basta lubi kokardki?
– Zawsze daje się na nie nabrać – potwierdził Rand.
– I to zawsze działa? Wystarczy mieć dobrą przynętę i ptak zawsze wraca? Nigdy nie ucieka?
– Na Boga, ależ skąd! – potrząsnął głową Rand. – Nigdy nie można być pewnym, że ptak zechce wrócić. Gdy jest już w powietrzu, sokół czy też jastrząb jest całkowicie wolny i swobodny i dobrze o tym wie. To kwestia jego decyzji i wyboru, czy zechce powrócić do domu. Wszystko zależy od jego związku z człowiekiem.
Leigh zamilkła i zadumała się nad jego słowami. Rand czuł na sobie jej spojrzenie. Leigh, zapewne nieświadomie, zdjęła buty i zupełnie się rozluźniła. Panujące między nimi erotyczne napięcie osłabło i zeszło na drugi plan, niczym znana od lat melodia, którą ktoś bezwiednie nuci. To rozmowa spowodowała tę zmianę. Rand pragnął, aby Leigh czuła się z nim naturalnie i swobodnie, ale powoli zdawał sobie sprawę, że Leigh świadomie unikała wszelkich wzmianek na temat jej własnego życia.
To go niepokoiło. Cały czas zastanawiał się, w jaki sposób nakłonić ją, aby była z nim całkowicie szczera. Niestety, podejrzewał, że zna już odpowiedź na to pytanie.
– Rand?
Zwolnił. Zbliżali się już do miejsca przeznaczenia. Po obu stronach drogi rozciągały się pokryte koniczyną łąki, usiane dzikimi kwiatami, szerokie i pozbawione drzew. Basta zaczynał się już niepokoić. Wiedział, że wkrótce nadejdzie czas polowania.
– Rand? – nalegała Leigh. – Na podstawie wszystkiego, co mi dotychczas powiedziałeś, łatwo zrozumieć, dlaczego fascynują cię sokoły. Ale od fascynacji daleka droga do wyboru zawodu. Coś cię musi w tym szczególnie pociągać, czy chodzi o to, że lubisz polować?
– Wcale nie poluję – odparł bez wahania. – W rzeczywistości nigdy w życiu nie zabiłem żadnego zwierzęcia.
– Nie lubisz tego?
– W żadnej mierze.
– Nie rozumiem. – Leigh przekręciła się na fotelu.
– Myślałam, że sokolnictwo to właśnie polowanie. Rand zjechał na pobocze. Chyba żadna inna kobieta na świecie nie potrafiłaby skłonić go, aby tyle mówił o sobie i o rzeczach, które miały dla niego duże znaczenie.
– Rzeczywiście, sokolnictwo to polowanie, ale to sokół poluje, nie ja. To Basta poluje i zabija. Dla niej to rzecz naturalna, do tego się urodziła, po to żyje i to lubi... – Rand zawahał się przez chwilę. – Nie wiem, co bawi innych sokolników. Wiem tylko, dlaczego ja się tym zająłem. Można oswoić psa, kota albo konia – ale najtrudniej oswoić drapieżnego ptaka. To istoty dzikie i swobodne. Sokolnictwo polega według mnie na nakłonieniu dzikiego stworzenia do dzielenia się z tobą swym życiem, na zdobyciu jego zaufania.
Rand pochylił się nad nią i odpiął jej pasy. Dotknął przy tym lekko jej piersi. Kontakt trwał tylko ułamek sekundy, a jednak Leigh drgnęła jak ukłuta szpilką i rzuciła mu szybkie spojrzenie. Erotyczne podniecenie gotowało się w niej jak kropla wody na rozpalonej blasze.
– Basta obawia się ludzi – ciągnął dalej, jak gdyby nigdy nic. – Tak być powinno. Człowiek jest silniejszym drapieżnikiem. Jeśli sokół ma wrócić do człowieka, to musi być absolutnie pewien, że ten go nie skrzywdzi. Musi wiedzieć, że współpracując z człowiekiem, może pozostać sobą – wolnym, swobodnym myśliwym. Do tego został stworzony.
Leigh wzięła głęboki oddech.
– Rand?
– Hmm?
– Mówisz o Baście: ona, a przecież powiedziałeś mi, że to samiec.
Na jego ustach pojawił się uśmiech. Leigh już wiedziała, że nie mówił wyłącznie o sokołach. Rand nie odpowiedział na jej pytanie, tylko wysiadł z samochodu.
– Marnujemy czas, moja pani. Pora, abyś zaczęła uczestniczyć w jakiejś akcji.
Leigh pomyślała, że tego właśnie obawiała się najbardziej.
Akcja. Leigh wiedziała już, że gdy Rand jeszcze raz włączy ją do akcji, to będzie musiała potraktować sprawę poważnie.
Wrócili do samochodu po dwóch godzinach uganiania się po polach. Leigh pot zalewał oczy, mięśnie ud i łydek drżały i groziły kurczami, a na dużym palcu u lewej nogi miała już chyba pęcherz.
Rand usadowił sokoła na grzędzie. Żaden z nich, jak zauważyła ponuro Leigh, nie był wcale zmęczony.
– Dojrzałaś do odpoczynku?
– Raczej tak.
– W bagażniku jest koc, rozłóż go na trawie. Wziąłem małą wałówkę. Chcesz się czegoś napić, może piwa?
– Wspaniała propozycja.
Leigh była już gotowa zlizywać krople rosy z liści. W gardle jej zaschło, jakby cały dzień spędziła na pustyni, i to w letni dzień. Znalazła niebieski koc i bez zwłoki rozłożyła go na trawie. Była wykończona. Zwaliła się na koc resztką sił.
Niskie popołudniowe słońce świeciło jej w oczy. Przymknęła powieki i poczuła, że zaraz zaśnie. W powietrzu unosił się zapach dzikich kwiatów, trawy i koniczyny. Cudowne świeże powietrze wypełniało jej płuca. Gdy Rand na chwilę przesłonił słońce, Leigh nawet nie drgnęła.
– Czyż to możliwe, że chwilowo szanowna pani nie jest gotowa na podbój Mount Everestu?
– Oczywiście, że jestem gotowa. Możemy ruszać.
– Właśnie widzę – odpowiedział Rand. – Zanim jednak ruszymy, czy najlepsza harcerka, jaką w życiu spotkałem, może jeszcze odpocząć przez chwilę i zaspokoić pragnienie?
Leigh otworzyła lewe oko. Jedyna rzecz na świecie, która mogła jej przypaść do gustu bardziej niż widok tego mężczyzny, to właśnie puszka zimnego piwa, którą jej podał. Podparła się łokciem i szybko wypiła parę łyków. Potem zawahała się, czy pić więcej. Niezależnie od tego, jak bardzo była spragniona, musiała pamiętać, że od paru godzin nic nie jadła.
– Nie martw się tym. Tubylcy nazywają to piwo ciekłym chlebem. To nie to samo, co amerykańskie piwo. Nie twierdzę, że nie ma w nim alkoholu, ale musiałabyś wypić z tuzin puszek, aby poczuć jakiś efekt.
– Czytasz w moich myślach? – spytała podejrzliwie, ale uwierzyła w jego zapewnienia i dalej piła cierpkie piwo. Gardło jej wyschło na wiór.
– Godzinę temu zapytałem towarzyszącą mi damę, czy nie ma ochoty na coś do picia – wspomniał mimochodem Rand. – Powiedziała, że niczego jej nie brakuje. Gdy pytałem ją kilkakrotnie, czy nie jest zmęczona, odrzekła „Nie, na Boga”.
– Na pewno nie powiedziałam „Nie, na Boga” takim fałszywym sopranem – zaprzeczyła Leigh.
– To prawda. Powiedziałaś to niewypowiedzianie kuszącym altem.
Rand przyklęknął u jej stóp i zdjął jej buty. Wpędził ją w ten sposób w straszne zakłopotanie, ale Leigh nie protestowała. Z przyjemnością poruszała swobodnymi palcami stóp.
– Rand, nie opuściłabym drugiej części tej wyprawy za całą herbatę, jaką piją w Chinach, ani za klejnoty Korony brytyjskiej.
– Czy chcesz w ten sposób powiedzieć, że dobrze się bawiłaś?
– Dobrze to za mało powiedziane, Krieger. Nigdy w życiu niczego takiego nie przeżyłam.
Kiedy Leigh opróżniała puszkę, Rand wyciągnął się obok niej na kocu, wsparł głowę na przedramieniu i przymknął powieki. Uśmiechał się z zadowoleniem, wydawał się rozluźniony i rozleniwiony. Sprawiał nieomal niewinne wrażenie.
Leigh nie dała się zwieść. Przewróciła się na brzuch i podparła dłonią podbródek. W tej pozycji mogła się uważnie przyjrzeć najgroźniejszemu mężczyźnie, jakiego w życiu spotkała. Choć leżeli tuż obok siebie, Rand nawet nie spróbował jej dotknąć. Mimo to nie czuła się bezpiecznie.
Tego popołudnia zdrowo ją wystraszył. Wciąż jeszcze czuła gorączkowe bicie serca i pulsowanie w skroniach. Miała ochotę śmiać się z siebie. Według wszelkich racjonalnych kryteriów, Rand nie zrobił niczego, co można by uznać za niebezpieczne lub groźne.
Jednak jeszcze nigdy w życiu Leigh nie przeżyła takiego popołudnia.
Początek nie zapowiadał przyszłych emocji. Szli parę kilometrów przez pola i łąki. Trawa sięgała do kolan, a popołudniowe słońce przypiekało jej kark i ramiona. Sokół podróżował na ramieniu Randa. Leigh czekała niecierpliwie, aż coś się wydarzy i czuła się jak piąte koło u wozu. Cały czas martwiła się, że nie wytrzyma kondycyjnie, że zrobi coś nie tak i że zwymiotuje na widok łupu Basty. Na szczęście wokół nie widziała niczego, na co sokół mógłby zapolować. Jednak jej zmysły nie były dostatecznie wrażliwe na dziką naturę.
Co innego Basta i Rand. W pewnym momencie, zupełnie bez uprzedzenia, Rand zerwał kaptur z głowy sokoła, rozwiązał rzemień i wyrzucił ptaka w powietrze. Basta poszybował prosto w słońce.
Mijały sekundy, potem minuty. Wreszcie Leigh dostrzegła stadko burych ptaków, szybujące nisko nad łąką. Basta niemal zupełnie zniknął, leciał tak wysoko, że wyglądał jak mały punkcik na niebie. Wreszcie wybrał ofiarę i nagle zanurkował. Zbliżał się do przeciwnika z prędkością pocisku.
W tym momencie Rand poczęstował ją wodą z manierki. Jednocześnie znów podkreślił różnicę między jastrzębiami i sokołami. Jastrząb zabija dla radości, jaką mu sprawia mord, natomiast sokół tylko wtedy, gdy jest głodny. Nie ma w nim żadnej złośliwości ani nienawiści. Zabija, ponieważ od tego zależy jego życie.
Leigh przełknęła kilka łyków wody. Zrozumiała, czemu Rand powtarzał tę lekcję. Chciał w ten sposób odwrócić jej uwagę od widoku Basty zabijającego ofiarę. Wzruszyła ją ta troska o jej uczucia, zwłaszcza że Rand całą uwagę skoncentrował na sokole. Mówił przyciszonym głosem, cały czas wpatrywał się w ptaka, swoją postawą zdradzał napięcie, czujność i oczekiwanie, zupełnie tak, jakby jego życie zależało od sukcesu Basty.
Wkrótce sokół przeleciał nisko nad ich głowami i rzucił na ziemię martwą zdobycz. Krążył ponad nimi i obserwował, jak Rand podniósł ofiarę i schował do torby. Ku przerażeniu Leigh, Basta ponownie poszybował w górę. Bała się, że sokół nigdy nie wróci, ale ptak i jego opiekun w pełni się rozumieli. Widocznie porozumiewali się ze sobą w jakiś tajemniczy sposób.
Minęły długie minuty i Basta nie wracał, aż nagle rozległ się szum skrzydeł, Rand podniósł w górę ramię, nie wiadomo skąd pojawił się sokół i przysiadł na jego dłoni. Zacisnął szpony na rękawicy i dziobem zaczął wygładzać nastroszone pióra.
Nawet Leigh potrafiła poznać, że Basta był podniecony i rozochocony polowaniem. Wyglądał jak dziewczyna wracająca z pierwszego balu lub jak chłopak, który właśnie strzelił gola w meczu szkolnych drużyn. Rand poczęstował go kawałkiem mięsa, ale było rzeczą oczywistą, że dla Basty nie ta nagroda stanowiła największą atrakcję. Przez cały czas Rand szeptał do niego czułe słówka i gładził jego pióra. Ciągle do niego coś mówił, a tymczasem zawiązał rzemień wokół łap i nasunął kaptur.
Bliski związek Randa z sokołem, obserwacja istniejącego między nimi porozumienia, poruszyły Leigh do głębi. Rand ani przez chwilę nie próbował zdominować sokoła ani zmusić go do zrobienia czegokolwiek. Zachowywał się dokładnie tak, jak jej wyjaśnił. Przez cały czas sokół mógł postępować zgodnie ze swoją dziką naturą, a jednocześnie współpracować ze swym opiekunem.
Właśnie wtedy Leigh zaczęła odczuwać strach. Wyobraziła sobie, jak Rand kieruje siłę swej intuicji na kochankę. Oczywiście, początkowo nie myślała o sobie, tylko o innej kobiecie. Potem jednak zaczęła się zastanawiać, jak zareagowałaby ona, gdyby to na nią wypadło?
Nagle Leigh przestała fantazjować. Dlaczego wokół zapanowała taka cisza? Rand nie drzemał już u jej boku, lecz uniósł się na łokciu i z natężeniem wpatrywał się w jej twarz.
Leigh poczuła na policzkach gorące wypieki, chociaż Rand trwał w bezruchu i nic nie mówił. Leigh już przedtem widziała, jak na jego twarzy pojawił się wyraz czujnego skupienia i uwagi. Gdy Basta poczuł się zaniepokojony, Rand zachowywał się absolutnie spokojnie i unikał wszelkich ruchów i dźwięków, tak jakby chciał, aby sokół mu zaufał i naśladował jego zachowanie.
Ta metoda działała, gdy miał do czynienia z sokołami, ale nie z nią. Gdyby Rand domyślił się, co jej chodziło po głowie, to ze wstydu Leigh uciekłaby, gdzie pieprz rośnie. Postanowiła czym prędzej przerwać ciszę.
– Boże, jeden kwadrans wystarcza, aby zupełnie odzyskać siły – powiedziała pogodnie. – Teraz czuję się tak, że mogłabym startować w zawodach.
Podniosła się i spróbowała z wdziękiem przyjąć wytworną pozycję siedzącą, ale gdy tylko oparła się biodrem o ziemię, wydała okrzyk zdziwienia i bólu. Poczuła mocne ukłucie w pośladek.
Instynktownie przekręciła się na bok i wpadła na Randa, który w mgnieniu oka podparł ją ramieniem. Nim zdążyła sięgnąć ręką do tyłu, odepchnął jej dłoń i sam objął jej pośladek, po czym ścisnął w miejscu, gdzie znajdowała się prawa kieszeń spodni.
– Nie przejmuj się, Leigh – nakazał.
Nie przejmować się?! Policzkiem dotykała jego nagrzanej słońcem szyi, a piersi dociskała do jego żeber. Niewiele brakowało, a dostałaby zawału. Jednak Leigh zachowała jeszcze odrobinę oleju w głowie.
– Tu nie chodzi o seks – wyjaśnił. Niech to diabli, pomyślała Leigh.
– Metka była przyczepiona do kieszeni drucikami. Jeden musiał się rozgiąć. Teraz między kieszenią a twoim pośladkiem jest moja ręka, a zatem nie grozi ci już ukłucie, ale lepiej się nie wierć, dobrze? – Gdy już upewnił się, że Leigh zrozumiała te słowa, przestał ją przyciskać. – Poczekaj, oderwę metkę.
– Rand... – mruczała wprost w jego klatkę piersiową.
– Hmm?
– Chyba umrę ze wstydu.
– Czy to pogorszy sytuację, jeśli ci powiem, że masz wspaniały, podniecający tyłeczek i już dawno miałem ochotę położyć na nim ręce?
– Owszem, i to bardzo.
– W takim razie nie wspomnę o tym – zapowiedział ze śmiertelną powagą.
– Oczywiście jestem ci wdzięczna za pomoc – powiedziała z równą powagą – ale jednocześnie niemal pewna, że można było inaczej rozwiązać ten problem.
– Z pewnością. Na przykład, mogłaś zdjąć dżinsy.
– Nie to miałam na myśli.
Faktycznie, nie mogła myśleć o niczym innym, jak tylko o nadmiarze doznań zmysłowych, spowodowanych tym, że leżeli tak blisko siebie. Poczuła, że ociera się rozporkiem o jej udo i nie mogła się poruszyć bez dotknięcia suwaka jego spodni. Wolała więc leżeć bez ruchu. Do diabła, próbowała nawet nie oddychać, co najwyraźniej bawiło Randa.
– Obawiam się, że będziesz musiała zachować cierpliwość. Potrzebuję co najmniej godziny, aby wyjąć wszystkie cztery druciki, ale nie martw się, zachowam ostrożność – przyrzekł uroczyście. – W żadnym wypadku nie chciałbym podrzeć materiału.
– Drzyj, i to już.
– Hej, czy myślisz, że to mi sprawia przyjemność? Też mi zabawa. – Po czym dodał stłumionym głosem spiskowca: – Kochanie, masz najcieplejszą pupę...
Gdy tylko Rand wyjął rękę z kieszeni jej spodni, Leigh zerwała się na równe nogi. Śmiała się głośno. Rand zmusił ją do śmiechu bo potrząsał dłonią w powietrzu i dmuchał na nią, tak jakby kontakt z jej pośladkami groził oparzeniem. Wylała na niego resztkę piwa i zaczęła go rugać. Rand, na dowód swej niewinności, zademonstrował usuniętą metkę i cztery druciki. Leigh starannie wyjaśniła mu, co myśli o jego „niewinności”.
Wtedy chwycił jej rękę.
Wiedziała, że nie kryło się za tym żadne niebezpieczeństwo. Znała go już dostatecznie dobrze, nie pierwszy raz uciekł się do tego sposobu. Flirtował z nią w taki sposób tylko po to, aby jej pomóc wybrnąć z niezręcznej sytuacji.
Jednak nieoczekiwanie Rand spoważniał. Splótł palce z jej palcami. Delikatna skórą Leigh zetknęła się z jego szorstkimi i pokrytymi odciskami dłońmi. Z jego pociemniałych oczu zniknęły wesołe błyski.
– Leigh – powiedział. – Jesteś wyjątkową kobietą. Potrząsnęła głową.
– Owszem, jesteś. Jesteś dla mnie ważniejsza, niż potrafię ci to powiedzieć. Kiedy jesteś ze mną, cały świat wydaje się lepszy. Lepszy, jaśniejszy, delikatniejszy.
Znowu potrząsnęła głową, tym razem jeszcze energiczniej.
Rand mówił pochylając się ku niej, stanowczo zbyt blisko. Najwyraźniej coś rozważał, coś co było dla niego istotne. Leigh czuła, że powinna wykorzystać tę chwilę i niepostrzeżenie odsunąć się od niego na bezpieczną odległość.
Błąd. Rand chwycił jej rękę i nie pozwolił, aby mu się wymknęła. Trzymał ją w delikatnym, lecz mocnym uścisku.
– Nie doceniasz swoich możliwości, kochanie. Zupełnie niepotrzebnie. Z pewnością zdajesz sobie sprawę, jaka jesteś wyjątkowa – zapewnił ją spokojnie.
– Rand!
Chryste Panie, pomyślała Leigh, muszę natychmiast to przerwać. On nie ma pojęcia, kim jestem naprawdę. Należało mu to jak najszybciej wyjaśnić.
– Rand, ja nie jestem taka, jak myślisz. Powiedziała mu prostą prawdę, wcale nie chciała go prowokować, nie machała mu przed nosem czerwoną płachtą. A jednak jego oczy nagle pociemniały jeszcze bardziej, a twarz nabrała wyrazu zdecydowania. Puścił nadgarstek i wolną ręką ujął jej głowę, palcami przeczesując włosy. Jego dotknięcie miało hipnotyczny i uspokajający wpływ.
– Myślę, że jesteś kobietą piękną i zmysłową... To z powodu słońca, pomyślała z rozpaczą. Z pewnością zbyt długo był na słońcu.
– Zmysłową i odważną. Mało która kobieta odważyłaby się na samotną podróż na drugi kontynent.
Boże, przecież to wszystko z powodu trzydziestych urodzin i przypływu chandry, z odwagą nie miało to nic wspólnego, pomyślała.
– Wszystko to opacznie zrozumiałeś.
– Nie sądzę – odparł i przesunął kciukiem po jej dolnej wardze. – Myślę, że jesteś bardziej odważna niż zdajesz sobie z tego sprawę.
– Rand...
– Tak. Jeśli chodzi o mężczyzn, jestem pewien, że wielu z nich płakało z pani powodu, panno Merrick. Nie potrafię sobie wyobrazić mężczyzny niewrażliwego na twoją urodę.
Leigh nie mogła tego dłużej słuchać. Po prostu nie mogła. Rand tak wszystko pokręcił, że wydawało się jej, iż zaraz zwariuje.
Dlatego ujęła go ramionami za szyję i przyciągnęła do siebie, blisko, tak aby mogła go mocno przytulić. Przyciskała go z całych sił, bo nie wiedziała, co innego mogłaby uczynić. Po chwili pocałowała go w usta, otwarcie, chciwie i namiętnie... do diabła, przecież i tak zwariował i myślał, że to dla niej rzecz normalna.
Jej strategia odniosła błyskotliwy sukces. Rand zamilkł na dobre.
Nie przyciągał jej do siebie ani nie pogłębiał pocałunków. Po prostu był przy niej i dawał jej ciepło, serdeczność i schronienie w swych silnych ramionach. Nie mogła się oprzeć smakowi jego ust, zapachowi ciała, sile ramion. Ale gdy zdała sobie sprawę, że zapuściła się na niebezpieczne wody, Rand uniósł głowę i oderwał usta od jej warg.
Uśmiechnął się do niej delikatnie i czule. To była nagroda wyłącznie za to, że była kobietą. Pochylił się znowu i raz jeszcze ją pocałował, powoli i z rozwagą, jakby całował największą świętość. Nie śpieszył się tak jak ona, całował ją czule i serdecznie. Taki pocałunek mógł przekonać każdą kobietę, że jest słońcem i księżycem w życiu mężczyzny, że jest dla niego bezcenna.
Leigh tłumaczyła mu przecież, że nie jest nikim wyjątkowym. Powtarzała mu to wielokrotnie.
Próbowała mu to wyjaśnić. Przedtem jej ciemnooki sokolnik niewątpliwie miał ochotę porozmawiać, ale teraz zmienił zdanie.
– Gdzie ona się podziewa? – zapytał po niemiecku Rand Frau Stehrer.
– Czy oczekujesz, że będę wiedziała, którą ze swych licznych znajomych masz akurat na myśli, Krieger? – odpowiedziała Greta i automatycznie nalała mu kubek kawy. – Usiądź na chwilę i przeschnij trochę.
– Czy... – Jednak Frau Stehrer nie pozwoliła mu dokończyć pytania.
– Jak się ma dziadek?
– Dzisiaj w porządku.
– A Jannette? Jak ci się z nią układa?
Frau Stehrer miała na myśli czwartą gosposię, jaką mu poleciła. Theodor zdołał szybko wystraszyć trzy poprzednie. Radził sobie z tym lepiej, niż Rand z wyszukiwaniem następnych.
– Na razie wszystko układa się bardzo dobrze. Zaproponowała nawet, że się wprowadzi na stałe, to znaczy na pięć dni w tygodniu. Bardzo pani dziękuję za przysłanie jej do mnie. Ale tymczasem...
W końcu Greta ulitowała się nad nim.
– Ja, ja, ja. Wyszła jakąś godzinę temu, powiedziała chce kupić parę kartek pocztowych. Poszła do mpersamu.
– Danke – Rand przełknął szybko resztę kawy, i ruszył w kierunku drzwi.
– Czekaj.
Stanął w drzwiach i odwrócił się w kierunku Frau Stehrer.
– Powiedziałam ci, że poszła do supersamu – przypomniała Greta.
– Słyszałem.
– Supersam jest dwie przecznice stąd.
– Frau Stehrer, mieszkam tu już siedem lat i z pewnością wiem, gdzie jest supersam. – Rand jakoś się opanował i zachichotał cicho. – Powiedziała jej pani, w jakim kierunku powinna iść?
– I to wyraźnie.
– I jak długo jej już nie ma?
– Ponad godzinę. Bogu dzięki, że poszła pieszo. – Greta przeżegnała się pobożnie. – Zbierało się na burzę, dlatego chciała wziąć wynajęty samochód. Czy widziałeś, jak ona prowadzi? To doświadczenie może każdego utwierdzić w wierze. Lepiej powstrzymaj ją od prowadzenia wozu – poradziła.
– Postaram się – zapewnił Rand i bez wahania poszedł na wschód.
Po dwudziestu minutach poszukiwań wciąż nie mógł jej odnaleźć. Z pewnością nie kręciła się po ulicach. Hautberg opustoszał, wszyscy schronili się przed deszczem. Rand zajrzał do paru sklepów po drodze. W sezonie narciarskim nikt nie był w stanie spamiętać pojedynczych turystów, ale teraz, wiosną, w mieście nie było wielu gości. Jak domyślił się Rand, wszyscy tubylcy znali już Leigh. Kilku sklepikarzy widziało ją przed kilkunastoma minutami, tak że Rand dowiedział się przynajmniej, że poszedł we właściwym kierunku. Ale to wszystko.
Chmury zupełnie zakryły niebo, było ciemno, ponuro i lał gęsty deszcz. Od czasu do czasu ulicą przejeżdżał samochód rozpryskując wodę na wszystkie strony, zaś piesza wędrówka wymagała starannego omijania głębokich kałuż. Rand miał na sobie ortalionową kurtkę, ale nie stanowiła ona wystarczającej ochrony przed takim deszczem. Oczywiście mógł wsiąść do samochodu, ale wtedy nigdy by jej nie odnalazł.
Zatrzymał się na rogu. Przez chwilę przyglądał się szyldom sklepowym i starał się odgadnąć, dokąd mogła pójść. Zapewne w takie miejsce, gdzie, według niej, Rand raczej nie poszedłby jej szukać.
Ruszył dalej. W duchu przeklinał siebie samego, że wczoraj zaniedbał rzecz tak oczywistą. Powinien był przykuć ją do siebie kajdankami. Zamiast tego odwiózł ją do hotelu. Musiał przecież jeszcze zawieźć do domu sokoła, zająć się dziadkiem, a na wieczór miał umówione spotkanie, którego nie mógł odwołać. Leigh to rozumiała, powiedział jej zawczasu, że ma wolne tylko popołudnia. Nie miało najmniejszego sensu, żeby ją ciągnął ze sobą, skoro był zajęty czynnościami, które na pewno by jej nie zainteresowały. Leigh pozornie mu uwierzyła.
Teraz Rand mocno w to wątpił.
Powinien był zabrać ją ze sobą. „
Odgarnął z czoła mokre włosy. Przed oczami przesuwały mu się obrazy z poprzedniego dnia, powiększone i zaostrzone przez noc wypełnioną sennymi marzeniami. Złote włosy rozrzucone na kocu, wargi, pełne, czerwone i wilgotne. Piersi, wystawione na słońce, nabrzmiałe i gorące. Jęk, jaki wydała, gdy rozpinał jej dżinsy...
Wyraz jej oczu, gdy odsunął się od niej.
Od wielu lat nie przeżywał takiego zauroczenia. Sprawy poszły za daleko. Początkowo zamierzał tylko dodać jej pewności siebie. Leigh zbyt często odrzucała komplementy. Zbyt często zaprzeczała, gdy mówił jej, jaka jest piękna. Cholerna blondynka. Przecież jest wyjątkowa. Przecież naprawdę jest zmysłowa i namiętna, myślał w kółko Rand.
Cholera.
Zachowanie Leigh na łące było zrozumiałe, to co zrobił on – niewybaczalne. Nigdy nie tracił panowania nad sobą, gdy był z kobietą sam na sam. Nie pozwoliłby sobie na to z żadną dziewczyną, a tym bardziej z tak niedoświadczoną i niewinną jak Leigh. Nic go nie obchodziło, ilu miała mężczyzn. Dla niej miłość stanowiła zupełną nowość. Reakcje własnego ciała były dla niej niespodzianką, nie zdawała sobie sprawy, że igrała z odbezpieczonym karabinem. Rand z przyjemnością obserwował, jak próbowała go całować i pieścić, jak nabierała pewności siebie jako kobieta, próbowała go dotknąć i cieszyć się z dotyku jego dłoni. Jeszcze chwila, a nie mógłby się powstrzymać i kochałby się z nią tam na łące. Co więcej, wcale by tego nie żałował.
Ale Leigh nie mogłaby sobie tego wybaczyć. Gdy dzisiaj nie odpowiedziała na jego telefon, Rand wiedział, czuł to w kościach, że wystraszył ją na dobre.
Minął perfumerię, sklep warzywniczy, antykwariat i sklep jubilerski. Nigdzie jej nie było. Na niebie co chwila pojawiały się błyskawice, grzmoty wypełniały dolinę, a po brukowanej kocimi łbami jezdni płynęły potoki wody. Rand doszedł już do skraju miasta. Właściwie nie wiedział już, gdzie szukać.
Mimo to szukał dalej. Wierzył, że w końcu ją znajdzie.
Gdy nad Hautbergiem oberwała się chmura, Leigh musiała szybko znaleźć schronienie. Jednak gdy tylko weszła do miejskiej biblioteki, od razu zrozumiała, że jej wybór nie był przypadkowy.
Ściągnęła z siebie mokry szalik i płaszcz przeciwdeszczowy. Oddychała głęboko i wciągała w płuca znajomy zapach książek, kurzu i skórzanych okładek. Jej biblioteka w Kansas miała tylko kilkanaście lat, natomiast ta musiała już funkcjonować od kilku pokoleń. Jej biblioteka wyglądała inaczej, ale panowała w niej taka sama atmosfera. W rogu holu rudowłosa kobieta, z pewnością bibliotekarka, rozmawiała z chudym jak trzcina dżentelmenem wertującym katalog. Obok stolika bibliotekarki stał wózek z książkami, czekającymi na odstawienie na półki. Leigh poczuła się jak u siebie.
Nikt nie zwrócił na nią uwagi. Niczym nie różniła się od innych przemokniętych czytelników. Przy każdym kroku rozlegało się skrzypienie jej przemoczonych butów, ale nawet to nie budziło niczyjego zainteresowania. W bibliotece nikogo nie obchodzi wygląd czytelników. Leigh nigdy nie mogła się nadziwić, że kryminaliści nie odkryli, jak łatwo można się ukryć w bibliotece. Tam nikt na nikogo nie zwraca uwagi, czy można zatem znaleźć lepszą kryjówkę?
Sama czuła się nieco jak przestępca, gdy wbiegła po wąskich schodach na drugie piętro. Rand obiecał zadzwonić dziś rano. Może dzwonił, może nie. W każdym razie nie miała żadnego powodu, aby przypuszczać, że będzie jej poszukiwał. Czuła się jeszcze lepiej dzięki świadomości, że nikt, nawet ten ciemnooki sokolnik tutaj jej nie odnajdzie.
Na piętrze znalazła czytelnię dla dzieci. Przez chwilę po prostu kręciła się wzdłuż półek. Na zewnątrz było zupełnie ciemno, szyby w oknach dzwoniły pod uderzeniami wielkich kropli. Jednak od świata zewnętrznego oddzielały ją teraz wesołe czerwone zasłony. Na dywanie leżało troje dzieci i z zapałem przeglądało ilustracje w książkach. To normalne, takie obyczaje panowały również w Kansas.
Nie zamierzała zająć się porządkami, ale jakoś tak samo wyszło. Po prostu zauważyła, że jedna książka nie stała na swoim miejscu. Potem jeszcze jedna, i jeszcze... Oczywiście Leigh zupełnie nie orientowała się w tytułach, ale świetnie znała dziesiętny system katalogowy Deweya, który i tutaj był stosowany. Co chwila spoglądała na bawiące się dzieci i powoli przywracała porządek na półkach.
Gdy doszła do numeru 598. 29, podwinęła rękawy swetra. Na jej białej spódnicy pojawiły się smugi kurzu. Pomyślała, że jeśli pojawi się bibliotekarka, to prawdopodobnie natychmiast zadzwoni po lekarza i sanitariuszy z kaftanem bezpieczeństwa. Nic ją to nie obchodziło. Pracowała z przyjemnością. Po raz pierwszy od przyjazdu do Austrii zajmowała się czymś, co było dla niej całkowicie naturalne. Znała się na książkach i lubiła pracę w bibliotece.
Natomiast nie rozumiała wydarzeń poprzedniego dnia.
Bezwstydne uprawianie miłości na łące nie leżało w jej charakterze. Wciąż czuła na policzkach dotyk szorstkiej brody Randa. Co gorsza, Leigh świetnie zdawała sobie sprawę, że na długo przed tym, nim Rand odsunął się od niej, była gotowa spełnić każdą jego prośbę i każde żądanie.
W nocy nie spała. Mijały godziny, była już trzecia nad ranem, a Leigh wciąż krążyła po swojej sypialni i zadręczała się poczuciem winy, w najlepszym stylu ciotki Matyldy. Pożądanie to jeszcze nie miłość. Chyba zwariowała, żeby uznać takie uczucia za miłość, a niestety, nie miała wątpliwości co do intencji Randa.
Dzięki jej idiotycznej grze Rand uznał, że była odważna. Najwyraźniej doszedł do wniosku, że miała I w życiu wielu mężczyzn, nazwał ją kobietą namiętną i zmysłową. Niebezpiecznie podniecającą.
Rand nie mógł jej kochać, to wykluczone.
Przecież nawet jej nie znał.
Czyż nie jest zwykłą hochsztaplerką. Leigh wepchnęła książkę na miejsce nawet na nią nie patrząc i wstała z podłogi.
W chwilę później pomyślała, że to, co wydarzyło się na łące, nie polegało wyłącznie na fizycznym pożądaniu. Rand sprawił, że poczuła się upragniona i pożądana. Gdy objęła go ramionami, całował ją przecież tak czule i serdecznie.
– Obiecuję, że nie pozwolę, abyśmy przekroczyli pewne granice – zapewnił ją ochrypłym głosem, a Leigh poczuła ból w sercu. Według niej, granice te zostały już przekroczone.
Leigh reagowała na jego pieszczoty, bo zależało jej na nim. Nigdy w życiu bowiem nie czuła się tak dobrze i tak naturalnie, jak w jego ramionach.
Co zatem zamierzasz zrobić, Merrick?
Głupie pytanie. Gdyby wiedziała co dalej, raczej nie ukrywałaby się w miejskiej bibliotece, nie mogąc nawet zliczyć wszystkich swych obaw. Bała się, że nic dla Randa nie znaczy. Bała się jednocześnie, że znaczy bardzo wiele. Obawiała się, że gdy go znowu zobaczy, to poczuje to niewiarygodne i głupie uczucie, że są dla siebie stworzeni. Obawiała się równocześnie, że go więcej nie zobaczy. Niepokoiła się, że Rand się dowie, że w istocie jest trzydziestoletnią, usychającą starą panną z Kansas...
– Cześć.
Leigh pomyślała, że cierpi na halucynacje i omamy słuchowe. Ten głos brzmiał jak głos Randa, a przecież on nie mógł jej tutaj znaleźć. Biblioteka nigdy jej nie zawiodła jako kryjówka, a na dokładkę schowała się przecież w czytelni dla dzieci. Nawet gdyby zniknęła w trójkącie bermudzkim, wcale nie czułaby się bardziej bezpieczna.
– Leigh?
Uniosła wzrok. Zobaczyła gęsto usianą kropelkami wody brodę, mokre włosy i ciemne jak atrament oczy. Z zewnątrz dobiegł ich huk grzmotu, ale Leigh go nie dosłyszała. Nie zwróciła również uwagi na potężną błyskawicę.
Rand musiał jej długo szukać. Na jego twarzy wciąż jeszcze malowała się zawziętość i upór. Leigh miała tylko sekundę, aby to dostrzec. Łatwiej było ukryć się przed całym światem niż przed nim. Mogła się nie fatygować. Rand nie lubił gubić niczego, co miało dla niego znaczenie.
Spojrzał na nią uważnie i badawczo, po czym uśmiechnął się szeroko. Czy pokazała po sobie, jak bardzo pragnęła znowu go zobaczyć? Rand uniósł rękę i odgarnął z jej policzków kosmyk włosów. Ten gest nie miał charakteru erotycznego, po prostu wyrażał czułość i tkliwość. Tak samo patrzył na nią wczoraj na łące, gdy już przestali się pieścić.
– Jak byłem mały, spędzałem w bibliotece wszystkie deszczowe dni – powiedział. – Ty również?
– Tak.
– Książki mają rzekomo dobry wpływ na dzieci... – Pokręcił głową z powątpiewaniem. – Gdy miałem osiem lat, przeczytałem książkę o sokołach, i tak się to wszystko zaczęło. Nigdy już nie wyzbyłem się tego nałogu. To wszystko przez deszcz i bibliotekę.
Zupełnie jakby przyszedł tu właśnie jako czytelnik, Rand zdjął z półki książkę i przyjrzał się okładce.
– Przyznaj się, ty czytywałaś przede wszystkim bajki.
– Jako dziecko, owszem.
– Tak, mogę się założyć, że szalałaś na punkcie tych wszystkich księżniczek i rycerzy. Ja nie mogłem sobie wyobrazić tych facetów biegających w rajtuzach. Oprócz ojca, który był najlepszym człowiekiem, jakiego w życiu spotkałem, moi bohaterowie to postacie z dzikiego zachodu.
Leigh przyglądała się, jak Rand odkłada książkę na niewłaściwe miejsce, ale nie zwróciła mu na to uwagi.
– Dzikiego zachodu?
– Jesteś zapewne za młoda, aby pamiętać Wyatta Earpa i Pata Mastersona oraz Cheyenne i Dzikiego Billa Hickocka. Do diabła, mnie udało się ich zobaczyć i mówię ci, to byli prawdziwi bohaterowie. Mam wrażenie, że dzisiaj dzieciaki mają gorzej. Wystarczy trochę pooglądać telewizję, aby przekonać się, że wszyscy pozytywni bohaterowie to zmęczeni policjanci. – Rand skończył ustawiać książki. – Może to dobrze, że czasem jeszcze pada deszcz i istnieją biblioteki. Kochanie, nie powinienem był zostawić cię samej wczoraj wieczorem.
Rand zmienił temat bez żadnego sygnału ostrzegawczego. Leigh zdawała sobie sprawę, że coś takiego musi nastąpić, ale nie wiedziała, czego dokładnie powinna się spodziewać. Z pewnością nie szukał jej po całym mieście w czasie burzy wyłącznie po to, aby porozmawiać o bohaterach literatury dziecięcej.
– Wcale mnie nie zostawiłeś, Rand. Miałeś wolne tylko popołudnie, tak było ustalone. Uprzedziłeś mnie, że wieczorem miałeś jakieś sprawy do załatwienia. Nie ma problemu.
– Jeśli nawet jest, to z pewnością możemy go rozwiązać. – Rand wyprostował się i spojrzał na nią z góry. – Czy możesz mi powiedzieć, gdzie są twoje buty?
– Buty?
Rand, poważnie niczym sędzia, wskazał palcem na wystający spod jej spódnicy palec w skarpetce. Leigh usiłowała zachować godność.
– Zazwyczaj nie zdejmuję butów w miejscu publicznym, ale tym razem to zrobiłam, bo zupełnie przemokły.
– Obrzydliwa pogoda – przyznał. – Ale wkrótce się poprawi. Teraz musimy wyruszyć na poszukiwanie jakiegoś rozpalonego kominka, czegoś do jedzenia oraz dzbanka gorącej kawy. Pod warunkiem, rzecz jasna – przerwał na chwilę, a w jego oczach pojawiły się diabelskie błyski – że wpierw znajdziemy twoje buty.
Leigh nie miała najmniejszej ochoty na lunch we dwoje z Randem.
– Rand, nie sądzę...
Rand chwycił jej dłonie i zmusił do wstania.
– Z pewnością masz coś do zrobienia, ja i tak zabrałam ci strasznie dużo czasu. Poza tym, wcale nie jestem głodna. I...
Rand puścił jej dłonie, lecz tylko po to, aby objąć jej szyję. Bez butów Leigh wydawała się nieco niższa, przynajmniej w porównaniu z nim. Rand musiał pochylić się, aby potrzeć czołem o jej głowę. Nie zrobił nic innego, ale to wystarczyło, aby przypomnieć jej o wszystkich okropnych wydarzeniach, które wynikły z ich nadmiernej bliskości. Od razu zaczęła nierówno oddychać, a jej serce to przyśpieszało, to zwalniało swój rytm. Znowu czuła się upragniona i doceniona.
– Leigh – powiedział Rand unosząc głowę. Coś się stało z jego gardłem, prawdopodobnie ochrypł chodząc po deszczu. Mówił teraz niskim, gardłowym głosem, który wydawał się Leigh wyjątkowo podniecający. – Przewróciłbym całe to miasto do góry nogami, aby cię znaleźć, kochanie. Muszę z tobą porozmawiać. Mam nadzieję, że nie musimy się kłócić.
– Nie, nie musimy – odpowiedziała zamykając przy tym oczy. Jej umysł zachował jeszcze sprawność, choć Leigh wolałaby przestać myśleć. Fakt, że tak mocno reagowała na fizyczną obecność Randa, również dowodził, jakie miał on dla niej znaczenie. To wszystko poszło stanowczo za daleko. Już dawno powinna była uczciwie z nim porozmawiać. – Ja też muszę ci coś powiedzieć.
Leigh wcale nie była zdenerwowana. Jeśli już, to raczej z ulgą udała się w ślad za Randem do prywatnego saloniku na tyłach spokojnego baru. Już od dawna miała wyrzuty sumienia z powodu gry, jaką prowadziła. Zdecydowała już, że wreszcie mu wszystko opowie: że całe życie podpierała ściany na zabawach, że hoduje koty, że poczuła chandrę w dniu trzydziestych urodzin i że wtedy wymyśliła, że przez chwilę będzie kimś innym. Słowo odwaga dotychczas nie figurowało w jej słowniku. Musiała mu to wszystko powiedzieć. Również to, że jej doświadczenie w sprawach seksu i namiętności miało wyłącznie książkowy charakter.
Zdejmując płaszcz przeciwdeszczowy Leigh rozejrzała się dookoła. Tylko przy dwóch stolikach siedzieli goście. Idealne miejsce na szczerą rozmowę. Wnętrze sali było urządzone w stylu stanowiącym kombinację średniowiecznej komnaty i obozu Robin Hooda. W oknach zamiast zwykłych szyb zostały wstawione witraże, a na stołach stały lichtarze z kutego żelaza. Jedną ścianę niemal w całości zajmował ogromny, czarny od sadzy kominek z rusztem. Zapewne można by na nim upiec niedźwiedzia w całości. Teraz tylko niewielki płomyk szumiał między kratami paleniska, przesycając całą salę zapachem palonego drewna i żywicy.
Bardzo przyjemne i ciemne wnętrze, pomyślała Leigh. Taka atmosfera powinna ułatwić trudną rozmowę, ale jest też dość światła, abym mogła widzieć twarz Randa.
Siedzieli blisko siebie, a na stole stał świecznik z trzema świecami. Leigh nie miała szans, aby cokolwiek ukryć przed Randem. Po dwukrotnym spacerze w czasie deszczu po jej fryzurze i makijażu nie pozostało ani śladu. Rand zapewne mógł dojrzeć wszystkie piegi. Leigh ze zdenerwowania sama zlizała szminkę z warg.
Kusiło ją, aby pobiec do toalety i naprawić zniszczenia, ale zrezygnowała z tego. To miała być przecież godzina szczerości. Chciała, aby Rand zobaczył ją taką, jaką jest naprawdę. Pod stolikiem zrzuciła z nóg mokre buty i podwinęła jedną nogę pod siebie. W duchu przygotowywała się do udzielenia mu wyjaśnień, dlaczego w istocie nie powinien wiązać się z nią.
– Kochanie?
W godzinę później Leigh pomyślała, że to właśnie w tym momencie załamały się jej szlachetne plany. W momencie kiedy usłyszała, jak czule i delikatnie powiedział do niej kochanie, po czym opiekuńczym ruchem podał jej menu.
Leigh szybko przekonała się, że jej sympatia dla średniowiecza ma jednak swoje granice. W karcie znalazła tylko takie potrawy, jak na przykład pieczeń z dzika i golonkę. Rand zachichotał na widok jej miny i zasugerował, aby wzięła pstrąga. Ryba była świetnie przyrządzona, podobnie jak Spätzle. Popijali jedzenie winem z jabłek. Leigh w żaden sposób nie mogła skierować rozmowy na zaplanowany temat.
Rand wydawał się zupełnie rozluźniony i bez przerwy żartował. Nikt dziś nie potrafiłby oprzeć się jego urokowi. Mimo pozorów luzu, Rand uważnie kierował rozmową. Dopiero przy kawie Leigh zorientowała się, że ten dobry humor stanowił tylko dymną zasłonę. Coś było nie tak, nie z nią, lecz z nim.
– Nie możesz, kochanie, przyjechać do Austrii i nie zobaczyć Wiednia ani jezior. No i muzyka, musisz koniecznie pójść do opery. Będziesz mogła założyć galowy strój. Oczywiście musisz też posłuchać przy ognisku cygańskiej kapeli.
Rand mówił uwodzicielskim tonem, ale napięcie widoczne w jego oczach nie pasowało do żartobliwej paplaniny. Jednak Leigh nie miała żadnego szczególnego powodu, aby się o niego martwić. Rozmawiali o głupstwach. Rand widocznie usiłował ją przekonać, że chodziło mu tylko o wyliczenie wszystkich atrakcji turystycznych Austrii.
– No i jeszcze te wszystkie zamki. Wiem już, że masz bzika na ich punkcie. Wszcząłem poszukiwania i znalazłem jeden, który powinien ci zrekompensować nieudaną wycieczkę do Neuschwanstein. To Waterschloss Anif, hrabiowska posiadłość w pobliżu Salzburga, czyli, że można tam pojechać i wrócić w ciągu jednego dnia. Z tym miejscem związana jest nawet pewna bajka.
– Nie musisz mi niczego rekompensować, Rand..
– Nie zapytasz mnie nawet, co to za bajka? Leigh podparła dłonią podbródek i pomyślała, że nic nie szkodzi zapytać.
– No więc która?
– O Kopciuszku. Wiesz, która to. To ta z jednym butem. – W jego oczach pojawiły się wesołe błyski. – Zgadza się?
– Widzę, że ostatnio czytujesz bajki.
– Wiem przynajmniej, że w sprawie Kopciuszka najważniejszy jest pantofelek, a w sprawie Śpiącej Królewny pocałunek. Z męskiego punku widzenia stanowczo wolę intrygę, w której jest przewidziany jakiś kontakt cielesny.
Leigh zdecydowała, że w przyszłym życiu odnajdzie go i spuści mu lanie.
– Jednak w istocie nie chodzi nam o bajki. Chodzi o to, że powinnaś zobaczyć te wszystkie wspaniałe miejsca, a tego nie możesz zrobić sama. W Austrii jest to zakazane.
– Zakazane – powtórzyła niczym echo. – Nie miałam o tym pojęcia.
– Nic nie mogę na to poradzić – wzruszył bezradnie ramionami. – Nie jesteś w Ameryce. W Austrii obowiązuje wiele odmiennych praw, praw nienaruszalnych i wyrytych w kamieniu..
– W Austrii macie przede wszystkim pokaźną liczbę gadatliwych podrywaczy.
– To też prawda – zgodził się ochoczo. – W rzeczywistości to jedna z przyczyn, dlaczego nie możesz sama zwiedzać okolic. Nie masz pojęcia, jacy niebezpieczni są Austriacy. Skąd mogłabyś wiedzieć? Chłopcy z tej prowincji są od kołyski uczeni subtelności w stosunkach z kobietami, umieją usypiać ich czujność komplementami i atakują w zupełnie nieoczekiwanej chwili... – Pstryknął palcami. – Sekunda, i już za późno na obronę.
– Może mam już dość lat, aby poradzić sobie z austriackimi chłopcami.
– Z amerykańskimi, z pewnością tak, ale nie z austriackimi. To wykluczone.
– A może wolę zachować ostrożność wobec tak niezykle wielkodusznej oferty opieki.
To nie była żadna aluzja, po prostu Leigh przyjęła zaproponowany przez niego styl rozmowy. Jednak w pewnym momencie nastąpiła wyraźna zmiana atmosfery, zupełnie jakby zaczęło zbierać się na burzę. Leigh nieświadomie zaczęła przygotowywać się do starcia.
– Niektórzy ludzie rzeczywiście powiedzieliby, że powinnaś zachować ostrożność – zgodził się z nią Rand i pochylił się do przodu. – Leigh, posłuchaj mnie uważnie.
– Słucham.
– Dotychczas prowadziłem kawalerskie życie. Być może zachowywałem się nazbyt swobodnie – powiedział spokojnie. – Kobiecie może się to nie podobać. Mężczyźni w moim wieku na ogół kończą już z uganianiem się za spódniczkami i jakoś się statkują. Wyjątki to niemal wyłącznie niedojrzali idioci niezdolni do uczuciowych związków. Wiem, że tak to wygląda i w moim przypadku, ale chcę cię uczciwie zapewnić, że rzeczywistość jest odmienna.
– Rand, nigdy nie powiedziałam, że…
– Wywodzę się z dwóch krajów, ale w żadnym nie mam domu. Żyję zawieszony w próżni. W żadnym wypadku nie zamierzam zrywać ze Stanami, ale też jest absolutnie wykluczone, abym zostawił dziadka samego. To oznacza, że muszę odłożyć wszelkie plany dotyczące mojego osobistego życia na półkę. Nie mogę wciągać kobiety w moje życie, Leigh. Nie w takich okolicznościach. Gdy będę mógł zaoferować kobiecie jakiś dom i poczucie bezpieczeństwa, wtedy owszem. Czy mnie słyszysz?
Leigh słyszała każdego jego słowo. Miała wrażenie, że tonie w powodzi sprzecznych uczuć. Rand potrafił flirtować z taką łatwością, z jaką inni myją zęby, ale jak dotychczas nigdy nie mówił o swoich prawdziwych uczuciach.
Teraz Leigh musiała zapomnieć o przygotowanej rozmowie na temat swojej dwulicowości. Wiedziała, że nie powinna jej odkładać. Jednak teraz nie mogła mówić o sobie, ważniejsze były jego problemy.
Oczywiście nie mogła wykluczyć, że się w nim zakochała, co trudno byłoby uznać za rzecz rozsądną, sensowną i praktyczną. Nie dlatego, że miał cudowne oczy, nie z powodu jego honoru i wrażliwości czy też ironicznego poczucia humoru, lecz dlatego, że zupełnie nie miał racji.
Sokolnik najwyraźniej uważał, że opieka nad dziadkiem stanowiła przeszkodę w związaniu się z kobietą. Miał rację, wiele kobiet zawahałoby się przed wyjazdem z kraju na czas nieokreślony, być może na wiele lat. Tu się nie mylił. Jednak zupełnie nie miał racji, jeśli sądził, że z tego powodu ona by go odrzuciła. Dla zakochanej kobiety ten fakt byłby tylko trudnością, nie zaś przeszkodą nie do pokonania. Kochający się ludzie potrafią rozwiązywać takie problemy.
– Chcę ci w ten sposób powiedzieć, najdroższa, że ze mną jesteś zupełnie bezpieczna. Nie szukam stałego związku. Ty i tak będziesz tutaj tylko przez parę tygodni, a zatem i ty z pewnością wolisz uniknąć wszelkich komplikacji.
– Rand...
Jednak Rand nie zamierzał dopuścić jej do głosu.
– Chcę spędzić trochę czasu w twoim towarzystwie, chcę pokazać ci Austrię. Chcę być z tobą, śmiać się z tobą, cieszyć się z tego, co uda się nam razem przeżyć. Myślę, że ty pragniesz tego samego.
Rand ujął jej dłoń i splótł palce z jej palcami, tak że ich ręce utworzyły jakby most.
– Wczoraj – powiedział – doznałaś wstrząsu, Leigh, być może rzeczywiście balansowaliśmy na skraju przepaści. Jednak, do diabła, możesz mi ufać, Leigh. To ja powstrzymałem nas w porę. Wiesz o tym. Nie mogę ci obiecać, że cię nie dotknę, ale przyrzekam ci solennie, że postaram się nie tracić panowania nad sobą. W żadnym wypadku nie chcę cię skrzywdzić, kochanie. Czy mi wierzysz?
Kierownik restauracji zbliżył się do ich stolika z rachunkiem, ale Leigh pokazała mu ręką, żeby jeszcze się wstrzymał. Chwilę przedtem w podobny sposób odesłała kelnerkę, która zamierzała nalać im świeżej kawy. Rand najwyraźniej zapomniał, że znajdowali się w miejscu publicznym.
Natomiast Leigh świetnie pamiętała o wszystkich okolicznościach zewnętrznych, wiedziała również, że zgodnie ze swoją naturą powinna zarumienić się i zmieszać, gdy rozmowa zeszła na sprawy intymne. Jednak tym razem nic takiego się nie zdarzyło, Leigh zachowała pełny spokój i opanowanie. Uznała, że za obietnicą Randa kryje się jego honor dżentelmena. Dopóki Rand będzie miał coś do powiedzenia w tej sprawie, dopóty nie będą się kochać.
W tej konkretnej chwili Leigh nie myślała o wypowiadanych słowach, lecz koncentrowała swoją uwagę na mężczyźnie siedzącym naprzeciw. Rand po prostu w okrężny sposób mówił jej o swojej samotności i pragnieniach. Kobiecy instynkt podpowiadał Leigh, że winna na to odpowiedzieć w jeden sposób – ofiarować mu troskę i miłość.
– Leigh...
– Wierzę ci. Cieszę się, że postanowiłeś wyjaśnić sytuację. To najlepszy sposób aby upewnić się, że oboje pragniemy tego samego.
Nie brzmiało to szczególnie przekonywająco, ale Leigh nie czuła wyrzutów sumienia. Zakochała się w nim po uszy, ale to był tylko jej problem, nie jego. Po prostu Rand nie mógł się o tym dowiedzieć, w żadnym wypadku. Uśmiechnęła się do niego niczym kobieta, która doskonale wie, czego chce i co robi.
– Chodź, Krieger. Idziemy stąd. Mamy mnóstwo rzeczy do zrobienia i do zobaczenia.
Niski kamienny budynek, w którym mieszkały sokoły, pachniał sianem, piórami i czymś, co w nieokreślony sposób kojarzyło się Leigh z dziką naturą. Raczej nie wypadało przychodzić tutaj w eleganckim stroju i szpilkach, ale Leigh postanowiła się tym nie przejmować.
Wewnątrz znajdowały się osobne klatki dla jastrzębi i dla sokołów, również oddzielone od siebie były młode i ptaki poddawane już tresurze. W końcu budynku stała oddzielna klatka, którą Leigh zwała Miodowym Hotelem – tam Rand umieszczał pary, które miały się mnożyć.
Leigh przeszła wzdłuż klatek, licząc brązowe jajka w gniazdach sokołów i pozdrawiając znajome ptaki. Zatrzymała się na chwilę, aby z podziwem przyjrzeć się ogromnemu czarnobiałemu myszołowowi.
Rand nic nie wiedział o jej wizycie u sokołów; Leigh miała czekać na niego w szpitalu. Ich zaplanowany wypad uległ opóźnieniu wskutek przybycia nieoczekiwanego pacjenta.
– To nie potrwa długo – obiecał Rand.
Leigh słyszała już takie zapewnienia w przeszłości. Znała już też na pamięć krótkie kazanie.
– Ptaki drapieżne nie zachowują się jak koty czy też psy. Są dzikie i trudno przewidzieć ich reakcję. Dla twojego własnego bezpieczeństwa byłoby lepiej, abyś nie chodziła tam sama.
Leigh posłusznie poczekała, dopóki Rand nie zniknął w sali zabiegowej, po czym ukradkiem wymknęła się do ptaków. Nie po raz pierwszy. Oczywiście Rand o niczym nie wiedział. Leigh zauważyła, że w stosunku do niej Rand wykazywał nadmierną opiekuńczość. Wszystkie ptaki siedziały w klatkach i w żaden sposób nie mogły jej zaatakować. Nigdy zresztą nie próbowały. Samotne wizyty u sokołów pozwalały Leigh dowiedzieć się czegoś o ptakach i o Randzie.
Po chwili Leigh wyszła na dwór. Miała zamyśloną minę. Sądząc po wyglądzie jego pokoju, Rand mógł w każdej chwili spakować walizki i wracać do Stanów. Z Austrią wiązał go tylko dziadek, tak przynajmniej twierdził i w to wierzył.
Zbliżał się zachód i słońce schowało się już za szczyty. Niebo przybrało różowozłoty kolor. Rosnące wokół śliwy wspaniale rozkwitły i ich zapach unosił się w powietrzu. Gęsty trawnik ciągnął się od samych drzwi aż do skraju lasu, niczym wspaniały wschodni dywan. W ciągu ostatniego tygodnia Leigh przekonała się, że zachody słońca w górach były groźne niczym narkotyk. Powoli nabierała przekonania, że jej miejsce jest właśnie tutaj, w górach, że stworzona została do życia tu, z tym mężczyzną.
Na szczęście już wiele lat temu nauczyła się tłumić niemożliwe do spełnienia marzenia zą pomocą licznych trzeźwych i praktycznych argumentów. Nie było to trudne, znacznie poważniejszym zagadnieniem było rozwiązanie problemu, jak pomóc Randowi. Niezależnie od tego, czy już o tym wiedział, czy nie, niewątpliwie miał tutaj pozostać na zawsze. Przez cały tydzień Leigh czekała na okazję, aby mu to uświadomić... chwilami bawił ją ten pomysł.
Dawna Leigh nigdy by się nie odważyła na taką rozmowę, nawet nie przyszłoby to jej do głowy.
Nowa Leigh z powodzeniem udawała energię i odwagę, a troska o Randa dodawała jej sił.
Zerknęła na zegarek i pobiegła wysypaną żwirem ścieżką w kierunku szpitala dla zwierząt. Cicho jak kot wślizgnęła się do środka. Podobnie jak budynek, w którym od wieków mieszkały sokoły, szpital ten zbudowany był z kamieni. Dzięki temu wewnątrz zawsze panował chłód. Leigh spojrzała na bielone ściany, wciągnęła w płuca powietrze i poczuła zapach chloroformu. Zmarszczyła nos. Jej szpilki zastukały na posadzce. Usiłowała przekraść się na palcach do biura, tuż obok sali zabiegowej.
– Za późno, Fräulein. Widziałem, jak się stąd wymknęłaś i wiem, co robiłaś.
Odwróciła się gwałtownie i zatkała ręką usta chcąc powstrzymać okrzyk zaskoczenia. Za nią stał dziadek Randa. Mówił surowym wojskowym tonem, patrzył na nią z wysokości niemal dwóch metrów, a na głowie miał grzywę białych włosów.
– Naskarżysz na mnie?
– Co za pomysł. Żaden Krieger nigdy nie plotkuje na temat pięknych kobiet. Mówiłem ci to już wiele razy.
– Przepraszam, zapomniałam. – Uśmiechnęła się do niego serdecznie i podeszła bliżej. Dziadek Randa nigdy nie zachęcał jej do pocałunku w policzek, ale – jak zawsze elegancki – pochylił się do przodu, aby mogła dopełnić tego rytuału.
– Czy lubisz odwiedzać ptaki? – zapytał z figlarnym uśmiechem, wyprostował się i wyjął z jej włosów źdźbło trawy. – Nie musisz odpowiadać, to oczywiste. Obróć się, Leigh, to sprawdzę, czy poniosłaś jeszcze jakieś szkody, nim pojawi się tutaj mój wnuk. Dokąd wybieracie się dzisiaj?
Leigh posłusznie odwróciła się twarzą do ściany.
– Sama nie wiem. Rand powiedział, że to jakiś festiwal cygańskiej muzyki.
Leigh miała na sobie luźną spódnicę i białą chłopską bluzkę. Theodor strzepnął kilka brązowych piórek z jej spódnicy i zezwolił, aby znowu odwróciła się w jego stronę.
– W tym tygodniu bardzo byliście zajęci.
– Tak.
– Dokąd pojechaliście w poniedziałek? Zdaje się, odwiedziliście Waterschloss Anif, nieprawdaż? Przypuszczam, że zamek przypadł ci do gustu.
– I to bardzo – potwierdziła wesoło, ale starannie unikała spojrzenia mu w oczy. Niestety, gdy dziadek Randa był przytomny, jego umysł działał równie sprawnie, jak mózg wnuka.
Powiedzieć, że Waterschloss Anif przypadł jej do gustu, to stanowczo za mało. Leigh zakochała się w tym miejscu. Nowoczesna opowieść o Kopciuszku została sfilmowana w jedenastowiecznym zamku, w scenerii wprost idealnej dla romansów i fantazji. Droga do zamku prowadziła przez drewniany most, gdzie na warcie stali dwaj kamienni rycerze. W środku były ciemne lochy i liczne tajemne przejścia. W jednym z nich Rand odciągnął ją na bok i długo całował, zupełnie jakby zwariował...
– We wtorek również wróciliście bardzo późno... – przypomniał jej dziadek. – Nie pamiętam, gdzie byliście... chyba na jakimś koncercie.
– To prawda.
– I to również ci się podobało, nieprawdaż?
– Och, tak – powiedziała niedbale, ale przed oczami przemknęły jej obrazy z tego dnia. Spędzili niemal cały dzień tutaj, ponieważ Rand miał wiele pracy. Dopiero wieczorem pojechali do miejscowej knajpy posłuchać „pieśni heurigeńskich”, będących austriacką specjalnością.
W knajpie było pełno ludzi, wszyscy klaskali w takt muzyki, we wnętrzu kipiało gemütlichkeit – ciepło, zabawa i jowialność. Niemal każdy popijał ciemne piwo i zagryzał precelkami. Wszyscy przyszli tam, żeby się dobrze bawić. Leigh bez trudu poddała się powszechnej wesołości. Dopiero później, gdy szli do samochodu, Rand przyciągnął ją do siebie i długo całował, zupełnie jakby zwariował...
Leigh przeciągnęła palcami po włosach. Zaledwie kilka miesięcy temu zdmuchnęła świeczki na urodzinowym torcie i pomyślała, że chciałaby spędzić kilka miesięcy za granicą w towarzystwie przystojnego mężczyzny, który by ją czarował i uwodził, tak po prostu, bez żadnych komplikacji... Typowe kobiece życzenia...
Doczekała się jego spełnienia.
Ale teraz wzywała na pomoc dobrą wróżkę z bajki.
Tydzień temu Rand obiecał, że ich fizyczne kontakty nie przekroczą granicy, jaką stanowiła rzeczywista miłość. Jak dotychczas dowiódł, że na jego słowie i honorze można polegać, pomyślała ze złością Leigh. W istocie, jeśli będzie dalej tak dbał o swoją wiarygodność, to doprowadzi mnie do szaleństwa, kontynuowała tę samą myśl.
Być może jej sokolnik czerpał rozkosz z seksualnej frustracji, ale Leigh bardzo w to wątpiła.
Leigh często myślała, że Rand się myli. Spędziła z nim cały tydzień. Poznała go dobrze. Rand na ogół traktował sprawy innych ludzi jako ważniejsze niż swoje własne. Zbyt często uważał, że spełnianie obowiązków musi polegać na osobistym poświęceniu. Weź się za niego, Merrick, pomyślała Leigh. To zadanie dla ciebie. Być może będzie to dość skomplikowane i zapewne wymagające odwagi, ale jeśli nie ty, to kto inny tego dokona?
– No tak – skarcił ją żartobliwie Theodor. – Rozluźniłaś szpilkę i zepsułaś sobie fryzurę. Pozwól mi sobie pomóc.
Zakrzywionymi starczymi palcami usiłował wpiąć szpilkę w jej włosy.
– Widzę, dziadku, że znowu wyciągasz ręce do mojej dziewczyny – usłyszeli chichot Randa.
Theodor spojrzał jej w oczy.
– Mój wnuk ma wątpliwe poczucie humoru.
– Wiem, możesz mi wierzyć.
– Gdybym miał parę lat mniej i gdybym nie miał Renaty, to ja zabrałbym cię na tańce. Bawiłabyś się znacznie lepiej. Nie musiałabyś wysłuchiwać jego okropnych żartów.
– Ona je lubi, dziadku – zapewnił Rand.
– Wykluczone, jest zbyt dobrze wychowana. Rand i dziadek często tak ze sobą rozmawiali. Cios za cios. Leigh zauważyła, że w pokoju szybko narastało napięcie. Rand pocałował ją szybko w usta, jakby chciał ją przeprosić za zwłokę. Jeszcze w trakcie rozmowy objął ją ramieniem i mocno przycisnął ją do siebie, aż zetknęli się biodrami. Tak połączeni skierowali się do drzwi.
– Uważaj na moją dziewczynę – krzyknął za nimi Theodor.
– Do diabła, nie zamierzam. Będziemy tańczyć, aż padnie na parkiet.
Szkoda, żeby ten łajdak tak się marnował, pomyślała Leigh. Musiała koniecznie znaleźć jakiś sposób, aby się nim zająć, kochać go i wesprzeć. Pozostawało na to już niewiele czasu, wkrótce przecież miała wracać do Kansas. Nie mogła tracić okazji.
– To niedaleko, dojedziemy tam w pół godziny.
– Miałeś ciężki dzień. Jesteś pewny, że masz ochotę wychodzić z domu? – zapytała Leigh z troską w głosie.
– Sądzę, że mały wypad to najlepsze lekarstwo na zmęczenie – zapewnił ją Rand. Leigh nie odpowiedziała, pozwoliła, aby rozmowa się urwała. Choć Rand był w świetnym humorze, po całym dniu pracy musiał się trochę odprężyć. Wcale się nie zdziwił, że Leigh to wyczuła. Przywykł już, że ona zawsze wiedziała, czego potrzebował. Nigdy w życiu nie spotkał nikogo, w czyim towarzystwie czułby się tak dobrze i swobodnie.
Światła reflektorów wydobyły z ciemności uśpione łąki i zbocza gór. W samochodzie pachniało jej perfumami. Gdy Leigh skrzyżowała nogi, Rand usłyszał cichy szelest jedwabiu. Wszystkimi zmysłami chłonął jej obecność.
– Świetnie sobie radzisz z dziadkiem.
– Z Theodorem? – Uśmiechnęła się. – To nietrudne. Nie można go nie kochać.
– Też jestem do niego przywiązany. Lubię go zwłaszcza, gdy jest w dobrej formie. Dwa dni temu odkryłem w piwnicy prawdziwy spichlerz. Zbierał prowiant na wojnę... – Rand przerwał na chwilę i zmienił bieg. – Od dawna czekam, kiedy jedno z was się sypnie.
– Sypnie?
– Macie swoje sekrety. Myślisz, że nie wiem? Dziadek cię kryje, gdy odwiedzasz sokoły, a mam też wrażenie, że wiedziałaś, gdzie znikają konserwy. Jesteście wspólnikami, ot co!
Leigh cicho jęknęła potwierdzając jego podejrzenia.
– Przepraszam, rzeczywiście powinnam ci powiedzieć o jego spiżarni. Ale kiedyś mu obiecałam, że dochowam tajemnicy...
– Dobrze, w porządku. Żartowałem, nie mam żadnych pretensji. Dziadek cieszy się jak dziecko, ilekroć jest w twoim towarzystwie.
W ciągu ostatnich paru dni Rand przekonał się, jaki magiczny wpływ miała Leigh na Theodora. Chciał jej o tym powiedzieć wcześniej i podziękować za to, ale ilekroć miał mówić o dziadku, coś ściskało go w gardle.
– Rand... – Spojrzała na niego, a jej ciepły głos był niczym balsam na rany. – Wiem, że to trudny w obcowaniu człowiek. Ale jego choroba ani nie przeszkadza mu kochać innych, ani nie czyni go mniej godnym miłości.
Pora zmienić temat rozmowy, pomyślał. Lepiej porozmawiać o pogodzie. Zacisnął palce na dźwigni biegów. Wbrew sobie, mówił dalej o dziadku.
– Przez cały tydzień czuł się dobrze, ale ta choroba jest jak cień – w każdej chwili może powrócić.
– Gdy to się zdarzy, zrobisz to, co będzie konieczne – powiedziała delikatnie. – Tak jest już od dawna. O ile mogę mieć na ten temat zdanie, nikt inny nie opiekowałby się nim lepiej od ciebie.
– Skarbie, chyba przesadzasz. Gdy przez kilka dni dziadek czuje się fatalnie, wiem, że wtedy zupełnie sobie z niczym nie radzę.
Rand zaniepokoił się, że jego słowa mogły ją urazić i pośpieszył z wyjaśnieniami.
– Chciałem powiedzieć, że... to wszystko dlatego, że tęsknię za domem, brak mi rodziny.
Poczuł na twarzy jej zatroskane spojrzenie. Nie piliła go ani nie osądzała, po prostu... czekała. Nim zorientował się, zaczął mówić o rzeczach, o których nie miał zamiaru z nią rozmawiać. O których nie miał zamiaru z nikim rozmawiać. O trzech braciach i ich rodzinach, do których bardzo tęsknił, o pracy, którą kochał... Gdy już wydawało mu się, że skończył, Leigh wypytywała go nawet o drobiazgi...
– Mów dalej – zachęcała.
– To już tylko głupstwa.
– Opowiedz mi o nich.
– To naprawdę wyłącznie głupstwa – odpowiedział. Zapadł już zmierzch i Leigh nie mogła dojrzeć jego twarzy. – Brak mi amerykańskich kin i filmów o policjantach. Koktajli mlecznych i pikników. Ogni sztucznych na 4 Lipca. Korków w godzinach szczytu, pizzy, frytek i hamburgerów McDonalda. – Spojrzał na nią, pewny, że będzie się z niego śmiała.
Leigh zachowała powagę. Delikatnie zmieniła temat. Rand westchnął z ulgą, choć wiedział, że Leigh na pewno nie żartowałaby z jego uczuć.
Dopiero później zdał sobie sprawę, że w tym momencie Leigh musiała przygotowywać się do ataku.
– Któregoś dnia – wspomniała z pozornym roztargnieniem – dziadek opowiedział mi o twojej pracy tutaj. Podkreślał jednak, że mógłbyś więcej zdziałać w dziedzinie ochrony środowiska.
– Ochrony środowiska? – powtórzył – Tak. W Stanach też mamy kłopoty z zanieczyszczeniem środowiska, ale w Europie te problemy są znacznie bardziej skomplikowane. Nigdy o tym nie pomyślałam. Po pierwsze, Amerykanie nie mieli czasu, aby tak doszczętnie zniszczyć środowisko jak Europejczycy. Po drugie, każde państwo prowadzi odmienną politykę w dziedzinie ekologii. Austriacy od dawna kochają swoje lasy, rzeki, góry, powietrze, ale muszą je dzielić z innymi.
– Dziadek chyba wygłosił prawdziwy wykład. Leigh uśmiechnęła się do niego słodko i niewinnie.
– Wobec tego tutaj jest z pewnością o wiele trudniej ocalić drapieżne ptaki, trudniej chronić ich życie. Takich problemów nie da się rozwiązać indywidualnie. Theodor powiedział mi, że początkowo włożyłeś kij w mrowisko mówiąc o rzeczach, o których wielu ludzi wolało nie wiedzieć. Mówił mi, że prowadziłeś swój szpital mając bardzo ograniczony budżet. – Znowu uśmiechnęła się do niego. – Na Boga, Rand, to musi się zmienić. Teraz masz tyle roboty, że brak ci personelu i miejsca w szpitalu, za to masz pieniądze na sfinansowanie jego rozbudowy. Z pewności udałoby ci się przekonać wielu ludzi, że ptaki można i warto ocalić.
– Do licha, dziadek musiał ci sporo naopowiadać.
W tym momencie Leigh zdecydowała się na uderzenie. Rand niczego się nie spodziewał. Wciąż miała minę niewiniątka i dalej mówiła słodkim głosem.
– Nie wyjedziesz stąd tak łatwo, Krieger.
– Wyjechałbym stąd w ciągu pięciu minut, gdyby nie dziadek – poprawił ją.
Leigh nie podjęła dyskusji. Po prostu dalej mówiła to, co miała do powiedzenia.
– Nikt nie twierdzi, że powinieneś rzucić Stany. Nie wątpię, że tęsknisz do rodziny i domu. Myślę jednak, że powinieneś przyjąć do wiadomości, że utknąłeś w Austrii na długo. Teraz czujesz się związany z dwoma krajami. Nie pozbędziesz się łatwo tych więzi.
Pozwoliła, aby jej słowa dotarły do niego. Przez kilka sekund siedzieli w zupełnej ciszy. Nagle Leigh pochyliła się do przodu.
– Przed nami widać ogromne ognisko – wykrzyknęła pogodnie i beztrosko. – Czy to tam jedziemy?
– Już dojechaliśmy.
Rand zaparkował samochód i schował do kieszeni kluczyki. Starał się przypomnieć sobie, czy kiedykolwiek przedtem był równie wściekły na jakąś kobietę. Nigdy nikomu nie mówił, jak trudne i samotne były dla niego ostatnie lata. Podzielił się swymi uczuciami z Leigh tylko dlatego, że wiedział, że może liczyć na sympatię, zrozumienie i współczucie.
Zamiast tego uraczyła go bzdurami o tym, że pora zaakceptować dokonane wybory i żyć zgodnie z ich konsekwencjami.
Chwycił ją za rękę, ponieważ nawet na parkingu był tłok. Przy okazji zauważył, że Leigh przygląda mu się ukradkiem. Zachowywała ostrożność, choć zapewne nie wiedziała, jaką burzę wywołała.
– Rand?
Gdy tylko uśmiechnął się do niej, z jej oczu zniknął wyraz zaniepokojenia. Ufnie zacisnęła palce na jego dłoni. Leigh po prostu nie zdawała sobie sprawy, w co się wpakowała.
– To wszystko wokół wydaje się być trochę... trochę dzikie.
– Zobaczysz, co się będzie działo później, zabawa dopiero się rozkręca.
Festiwal muzyki cygańskiej był tylko pretekstem do szalonej ludowej zabawy. Rand miał pewne wątpliwości, czy wśród kłębiących się tłumów można było znaleźć wielu Cyganów. Wokół stały kolorowe stragany na kółkach, których właściciele sprzedawali pamiątki, świecidełka, horoskopy, jedzenie i wino. Jednak główną atrakcją było ogromne ognisko. Z trzaskających w ogniu pni sypały się iskry. Wokół podskakiwały liczne pary. Cygańska kapela grała muzykę dziką, prymitywną i podniecającą.
– Najpierw zorientujmy się, gdzie co jest – zasugerował Rand.
Leigh przystała na tę propozycję. Gdy ukończyli rundę wokół straganów, miała na przegubie kilka złotych bransolet, a za dekolt wsadziła wielką czerwoną różę. Dwukrotnie dowiedziała się, co ją w życiu czeka – raz z kart, drugi raz z dłoni. Wszystko to bardzo się jej podobało, ale przez cały czas niespokojnie spoglądała na rozochoconych tancerzy.
– Jesteś gotowa do próby? – spytał Rand.
– Rand, ja nie mogę.
– Nie?
Leigh uważała, że absolutnie nie potrafi tańczyć i ogromnie obawiała się kompromitacji. Na to nie pozwalała jej duma. Spojrzała więc jeszcze raz na szalejących tancerzy i zdecydowanie pokręciła głową. Co za dużo, to niezdrowo. Wolała nie próbować nadążyć za dzikim rytmem muzyki, nie znała nawet podstawowych kroków. To nie mogło się dobrze skończyć. Wykluczone.
– W porządku – odrzekł spokojnie Rand. Pierwsza szklanka wina nie zmieniła jej decyzji, ale gdy bezlitośnie nakłonił ją do wypicia następnej, Leigh nieco zmiękła. Sama zaczęła wybijać stopą rytm. Po trzeciej szklance zgodziła się zatańczyć, ale tylko dlatego, że to on nalegał, tylko z nim i tylko powolne tańce.
Po trzech godzinach i trzydziestu minutach tańców Leigh jeszcze nie miała ich dosyć. Przez cały ten czas nie pozwoliła mu ani przez chwilę odpocząć. Na szczęście los się nad nim zlitował: Leigh musiała przerwać taniec, aby zaspokoić naturalne potrzeby organizmu. Rand miał nadzieję na co najmniej pięciominutowy odpoczynek. Jak dotychczas nie spotkał jeszcze kobiety, która przy takiej okazji zrezygnowałaby z upudrowania nosa i poprawienia makijażu.
Jednak Leigh powróciła już po trzech minutach. Rand od razu zauważył, że coś się musiało stać. Na policzkach miała wypieki, wydawała się zakłopotana. Skorzystała z tego, że orkiestra grała coś powolnego i natychmiast rzuciła się w jego ramiona.
Tańczyli blisko siebie, policzek przy policzku i biodro przy biodrze. Po chwili kapela zmieniła rytm i zagrała coś bardzo szybkiego. Rand wtedy odgadł, co się stało.
– Obawiam się, że twój cień nie zniknie, kochanie.
– Cień?
Leigh wciąż obejmowała go za szyję. Zdążyła już zapomnieć o przykrym incydencie, a wyraz jej oczu świadczył o tym, że czuje się szczęśliwa.
– Tak, cień – powtórzył.
Leigh zrozumiała, o co chodzi i wyraźnie się zdenerwowała.
– Och, nie – zerknęła przez ramię na chłopca z rozmarzonymi oczami, który szedł za nią od drzwi toalety. – Rand, powiedziałam mu już wyraźnie nie. Powiedziałam mu, że jestem z tobą.
Leigh przerwała i zwróciła się do chłopca.
– Jestem z nim – tu wskazała palcem na Randa. Ku rosnącemu przerażeniu Leigh to nie zakończyło sprawy. Chłopiec bez wahania wszczął dialog z Randem. Szybko mówił coś po niemiecku.
– Boże, czego on chce?
– Nie znam dobrze tego dialektu, ale powiada, że twoje oczy są jak gwiazdy, włosy jak promienie słońca, a na widok twojej figury umiera z zachwytu... – Usta Randa trzęsły się od powstrzymywanego śmiechu. – Chce z tobą zatańczyć.
Obrzucił chłopca uważnym spojrzeniem.
– Prosi tylko o jeden taniec. Zaklina się na swoją matkę, że przyprowadzi cię z powrotem całą i zdrową.
– Powiedz mu, że życzę jego matce wszystkiego najlepszego i że jest bardzo miły, ale że mimo to z nim nie zatańczę.
Leigh uważnie słuchała dalszej wymiany słów, ale nie mogła się doczekać zdecydowanego nein. Otworzyła szeroko oczy.
– Rand, coś ty mu powiedział?
– Co ci szkodzi? Spójrz tylko na te rozmarzone oczy. Jak mogłabyś mu odmówić? – W tym momencie Rand mrugnął porozumiewawczo do chłopca, który od razu chwycił ją za ręką i porwał do tańca.
– Gdzie twój honor i rycerskość? – zdążyła jeszcze krzyknąć ze śmiechem. – Powinieneś ratować damę w niebezpieczeństwie, a nie rzucać ją wilkom na pożarcie, ty patałachu.
Rand niezbyt się przejął niebezpieczeństwem, w jakim znalazła się jego dama. Ten wilk wyglądał niezbyt groźnie. Podziw chłopca powinien dobrze wpłynąć na jej samopoczucie, a przerwa w tańcach była zbawieniem dla jego stóp.
Wygrzebał z kieszeni nieco drobnych i kupił dwa dzbanki wody z lodem. Następnie przebił się przez tłum na skraj łąki i wspiął się na zbocze góry. Szukał ustronnego i spokojnego miejsca, z którego mógłby obserwować tańczących.
Kawałek chłodnej, gęstej trawy u stóp kilku wysokich sosen spełniał te wymagania. Rand wyciągnął się wygodnie na ziemi i napił wody z dzbanka. Ani przez chwilę nie odrywał jednak spojrzenia od tańczących przy ognisku.
Minęła północ. Ognisty stos przygasł do rozmiarów obozowego ogniska. Tłum zaczął rzednąć. Pozostali tylko fanatyczni miłośnicy muzyki i tańca. W świetle ogniska Rand widział ich błyszczące od potu twarze i szeroko otwarte usta. Słyszał furkot spódnic i brzękanie bransolet. Wszyscy, nawet Leigh, już dawno zrzucili buty. Rand nie miał najmniejszego kłopotu z dostrzeżeniem jej w tłumie. Nawet z takiej odległości widział jej błyszczące oczy i fruwające w powietrzu złote włosy.
Potarł plecami o pień sosny. Bolał go krzyż. Piegowata i złotowłosa tancerka zupełnie go wykończyła. Nie martwił się tym, wiedział, że wkrótce odzyska siły.
Znaczenie mniej prawdopodobne było natomiast, że odzyska spokój. Oczywiście, wcale nie zamierzał zakochać się w Leigh. Początkowo uważał, że było to absolutnie wykluczone; Rand był pewny, że szansa, iż coś takiego może się mu przytrafić, praktycznie nie istnieje.
A jednak zdarzyło się i Rand nie miał wątpliwości, że z każdą chwilą pogrążał się coraz bardziej. Uważał, iż to nie tylko jego wina. Stałe towarzystwo Leigh mogłoby skłonić świętego do złamania ślubów czystości.
Pod wpływem Leigh Rand zmienił zupełnie zdanie na temat własnego życia, na temat pracy i uczuć. Pod powierzchowną warstwą nieśmiałości i kompleksów Leigh ukrywała ironiczne poczucie humoru, radość życia i bujną kobiecość. Rand ze swej natury był człowiekiem walki, Leigh wolała ustępować. Rand żył według sztywnych zasad honoru, starannie oddzielając dobro od zła. Leigh, w czysto kobiecy sposób, nie marnowała czasu na skomplikowane sądy etyczne. Działała, gdy widziała potrzebę swej interwencji. Ani duma, ani zdenerwowanie, ani obawa przed odrzuceniem nie mogły jej wtedy powstrzymać. Gotowa była wejść do jaskini lwa, pod warunkiem, że lew cierpiał i potrzebował pomocy.
No i jeszcze pozostawał problem seksu.
Rand znowu wyciągnął się na trawie i na chwilę zacisnął powieki. Dotrzymał obietnicy. Dotychczas jeszcze się nie kochali, lecz wcale nie z powodu jakiegoś idiotycznego przyrzeczenia. Gdy trzymał ją w swych ramionach, szybko zapominał o honorze i samodyscyplinie.
Pamiętał jednak, w jaki sposób Leigh reagowała na pocałunki i pieszczoty. Brak pewności wywarł fatalny wpływ na jej opinię o sobie jako kobiecie. Ta Śpiąca Królewna potrzebowała do przebudzenia więcej niż jednego pocałunku... Gdy ją pocałował po raz pierwszy, Leigh zupełnie nie zdawała sobie sprawy ze swego kobiecego uroku. Rand wiedział, że to się zmieniało. Przy każdym zbliżeniu Leigh zachowywała się coraz śmielej, wykazywała więcej wiary w siebie, lepiej rozumiała własne potrzeby i prawa.
Rand rozumiał jednak, że jeśli zacznie nalegać na zbliżenie, to skończy się to rozstaniem. Jednak nalegać musiał, to była jego jedyna broń. Pozostały mu już tylko dwa tygodnie. Przez te dwa tygodnie musiał jej pokazać, jak wspaniale mogliby razem żyć.
Zmarszczył nagle brwi, usiadł i pochylił się do przodu. Kapela właśnie skończyła grać szybki taniec cygański. Teraz grali jakąś powolną i romantyczną melodię. Jednak dobrze mu znana' blondynka gdzieś zniknęła, wokół ogniska dostrzegał tylko obce twarze.
Ogarnęła go panika. Leigh miała dość energii, gdy chodziło o niesienie pomocy innym, ale brakowało jej zdecydowania. Rand myślał przedtem, że zachwyty chłopca dobrze na nią wpłyną, ale jeśli ten szczeniak ośmielił się na coś więcej, to...
Zerwał się na równe nogi i już miał zbiec na dół, ale w ostatniej chwili usłyszał skrzypienie chrustu. Ktoś się do niego zbliżał. W świetle księżyca najpierw ujrzał złote włosy, następnie spoconą, błyszczącą twarz i nagie ramię. Leigh zgubiła gdzieś różę, buty, szpilki do włosów, a jednak Rand nigdy w życiu nie widział bardziej podniecającej kobiety. Parę godzin temu Leigh nosiła bluzkę zapiętą pod szyję, niczym zakonnica. Teraz nie tylko rozpięła guziki, ale i obnażyła ramię. Próbowała wachlować się chusteczką. Rand co chwila raczył się rozkosznym widokiem jej falujących piersi.
Gdy Leigh wreszcie dotarła do niego, Rand znowu leżał wyciągnięty leniwie na trawie.
– Spójrz, co ze mnie zostało – powiedział.
– Jak mogłeś – sapnęła Leigh – wyciąć mi taki numer? Ten chłopak to nastolatek. Dobrze wiesz, ile tacy mają siły. Myślałam, że dostanę zawału serca. Dlaczego nie przyszedłeś mi na ratunek?
– Bo sądziłem, że się świetnie bawisz.
– To najbardziej pożałowania godna wymówka, jaką kiedykolwiek słyszałam, Krieger. Powinieneś się bardziej wysilić.
Rand podniósł się i podał jej dzbanek ze schłodzoną lodem wodą. Leigh chwyciła go obiema rękami.
– No, w porządku. Wybaczam ci i przywracam cię do łask.
– Dobrze, że tak łatwo można cię zadowolić.
– Umierałam z pragnienia – przyznała szczerze. Rand obserwował, jaki duszkiem wychyliła cały dzbanek wody.
– Jaka zimna. Zuch z ciebie. Ciekawe, ilu ludzi musiałeś zabić, aby zdobyć lód?
– Obeszło się bez morderstwa, wystarczyła mała wymiana. Ale za te pieniądze mogłem ci pewnie kupić brylantowe kolczyki.
Oboje wiedzieli, że w europejskich sklepach rzadko bywa lód na sprzedaż.
– Wolę zimną wodę. Zapomnij o brylantach.
– Mężczyźni marzą o tym, aby usłyszeć takie słowa – zażartował. Jakoś udało mu się złapać w powietrzu dzbanek z resztkami wody i lodu, którym Leigh cisnęła w odpowiedzi. Po chwili bezwładnie zwaliła się obok niego na trawę. Rand patrzył na nią z uśmiechem.
– To potrwa chwilę, nim odzyskam siły – uprzedziła go lojalnie.
– Zupełnie nie rozumiem, dlaczego po czterech godzinach nieustannego tańczenia nagle jesteś zmęczona.
– Cztery godziny? Chyba żartujesz. Nic dziwnego, że tak się zgrzałam.
Leigh położyła ramię pod głowę i potarła plecami o chłodną trawę.
– Muszę przyznać... Nie wiedziałam początkowo, w co się pakujemy. To była znakomita zabawa. Ponad połowa tych ludzi to poważni ojcowie i matki. Z pewnością nie możesz sobie wyobrazić, co powiedziałaby na to ciotka Matylda.
– Nie.
– Chlanie wina i pogańskie tańce, jednym słowem jawna rozpusta – roześmiała się ironicznie. Rand zapamiętał jej słowa. Leigh zazwyczaj bardzo starannie unikała wszelkich wzmianek na temat swojego życia. Zachowywała się niczym ktoś usiłujący ukryć tajemnicę swego pochodzenia. Tylko z rzadka wymawiała imię tej wiedźmy. Rand nie mógł inaczej myśleć o ciotce Matyldzie. Ilekroć Leigh wspominała tę starą megierę, natychmiast traciła dobry humor.
Tym razem jakoś nie popadła w, przygnębienie. Widocznie tego wieczoru nic nie mogło popsuć jej dobrego humoru, nawet wiedźmy. Tylko światło księżyca rozpraszało ciemności, ale Rand widział ją bez trudu. Nie miał żadnych wątpliwości, że świetnie się bawiła. W jej oczach wciąż jeszcze migotały błyski uniesienia, a na skórze w dalszym ciągu lśniły kropelki potu.
– Masz jeszcze pragnienie?
– Nie, mam już dość – potrząsnęła głową.
– Jest jeszcze trochę lodu.
– Kusząca propozycja. – Uniosła się na łokciu i wyciągnęła rękę po kubek.
Zamiast tego Rand wyłowił palcami jedną z ostatnich kostek i przejechał nią po jej czole. Leigh krzyknęła zaskoczona, później roześmiała się głośno... a później przestała się śmiać.
Podniecenie, cicho niczym skradający się kot, zaczęło dominować nad jej zmysłami. Rand dostrzegł je, gdy Leigh w końcu odważyła się zatańczyć tango, gdy z każdym następnym tańcem pozwalała sobie na coraz śmielsze figury i gdy na jej ustach pojawił się wyzywający uśmiech.
Na dole, wśród tłumów, czuła się bezpieczna.
Teraz byli ukryci pośród sosen i nikt nie mógł ich dostrzec.
Rand przejechał kostką lodu po jej policzku. Poczuł na sobie jej skupione spojrzenie. Nigdy przedtem nie myślał, że zapach sosen i trawy może być tak podniecający. Przesunął kostką wzdłuż jej szyi, zatrzymując się na chwilę na pulsującej tętnicy. Leigh nieco zesztywniała, lecz nie z powodu zimna. Właśnie przekonała się, że nie była już dłużej bezpieczna.
Rand wodził teraz lodem wzdłuż dekoltu bluzki, wiernie naśladując kształt jej prawej piersi, przekraczając głęboką dolinę i znowu wspinając się na lewą pierś, po czym wracając do oświetlonego księżycem ramienia. Leigh ścisnęła kolana. Oddychała głośno i z przerwami.
– Rand?
– Hmm?
– Co ty właściwie robisz?
– Jak to co? Jesteś nadmiernie rozgrzana, pomagam ci ochłonąć.
Pilnie śledził wzrokiem, jak błyszcząca niczym diament kropelka wody ściekała między jej piersiami. Leigh nagle zadrżała, a na jej policzkach pojawiły się ciemne wypieki. – Wcale mi nie pomagasz ochłonąć i dobrze o tym wiesz. Co więcej, w każdej chwili ktoś tu może przyjść.
– Martwisz się tym? – zapytał ochrypłym szeptem.
– Tak – odpowiedziała, ale jej oczy mówiły mu co innego.
Na łące umilkła muzyka. Było już bardzo późno, kapela pakowała instrumenty. Nikt nie miał najmniejszego powodu, aby wspinać się tutaj, parking znajdował się po przeciwnej stronie. Jednak, jak powiedziała Leigh, ktoś mógł tutaj przyjść. Ta możliwość zmusiła Randa do zachowania resztek rozsądku.
Wydostał z dzbanka ostatni kawałek lodu i włożył jej między wargi.
Wtedy ją pocałował. Najprawdopodobniej Leigh nie wiedziała, że zareagowała zgodnie z teorią Pawłowa: jak tylko poczuła dotknięcie jego ust, natychmiast otoczyła jego kark ramionami. Rand stracił wiele czasu, aby ją tego nauczyć.
Wsunął język między jej wargi. Szukał kawałka lodu, a gdy go znalazł, wyłowił go językiem. Lód już się stopił, ale teraz miał smak jej podniebienia.
– Rand..
Pełne i białe piersi Leigh niebezpiecznie wychylały się zza dekoltu bluzki. Rand pochylił głowę w ich stronę. Leigh wydała z siebie dziki, nieopanowany jęk. Czuła łaskotanie brody i języka Randa. Smakował wilgoć zgromadzoną na jej piersiach, wyczuwał zapach skóry. Leigh była niezwykle wrażliwa na taki rodzaj pieszczot.
Rand przesunął się nieco niżej i ujął dłońmi obie piersi. Bez trudu odnalazł nabrzmiałe sutki i lekko je ścisnął wargami, z pozornie brutalną czułością.
Leigh lubiła i brutalność, i czułość. I to bardzo. Tak bardzo, że palcami odszukała jego palce, chwyciła je i przeciągnęła je do zapięcia bluzki. Rand zrozumiał. Leigh pragnęła, aby zdjął jej bluzkę.
Wyrażenie nawet niewielkich pragnień erotycznych było dla Leigh ogromnym wyczynem. Rand to rozumiał. W gardle zaschło mu ze wzruszenia. Leigh przekroczyła pewną granice – dla niego. Wynagrodził jej to czułymi pocałunkami.
Leigh z pasją odpowiadała drżącymi wargami na jego pocałunki. Delikatnymi dłońmi wodziła wzdłuż jego pleców. Po raz pierwszy sięgnęła do jego bioder i jeszcze niżej. Przynajmniej spróbowała to zrobić.
Rand chwycił ją za przeguby. Z czoła spływały mu krople potu. Ogarnęła go fala pożądania, z trudem panował nad podnieceniem. Przetoczył Leigh na siebie, później dalej, aż ukryli się w głębokim cieniu. Zaskoczona Leigh jeszcze myślała, że to zabawa.
Rand nie żartował.
Leigh otworzyła szeroko oczy i spojrzała mu w twarz. Uśmiech znikł z jej ust, rozchyliła wargi i gorączkowo dyszała. Miała na sobie skąpe jedwabne majtki. Uważnie obserwując każdą zmianę wyrazu jej twarzy, Rand ściągnął je w dół, przesuwając dłońmi po zaokrąglonej linii jej bioder i pośladków. Po chwili zagłębił palce w poskręcanych jedwabistych włosach.
Leig, ciepła i wilgotna, czekała już na niego.
Oboje czuli wibrujące napięcie, dalekie od żartów, gorączkowe i wygłodzone. Rand dolał oliwy do ognia za pomocą długiego, gorącego pocałunku, który rozpoczął się od jej ust, a skończył gdzieś na gardle. Niżej dotykał jej i wycofywał rękę, w rytmie starszym niż historia ludzkości. Kciukiem krążył wokół pąka, zbyt delikatnego, aby go dotknąć.
– Rand... Rand... – gorączkowo powtarzała jego imię. Nigdy jeszcze nie posunęli się tak daleko. Tej nocy wszystko miało wyglądać inaczej. Oboje poddali się podnieceniu, ale Rand nie miał zamiaru stracić głowy. Niebezpieczna intymność to jeszcze nie wszystko. Tej nocy pragnął tylko, aby Leigh poczuła to niebezpieczeństwo. Niebezpieczeństwo, siłę i przyjemność.
Jej ciało zdradzało mu tajemnice, które musiał poznać, aby zrealizować ten zamiar. Jak się domyślał, Leigh była jeszcze dziewicą. Choć chciała go przyjąć i była na to gotowa, nawet pojedynczy palec niebezpiecznie napinał jej delikatną, zwartą osłonkę. Dwa palce mogły spowodować przekroczenie granicy między rozkoszą a cierpieniem.
Leigh pragnęła dwóch.
Domagała się tego wzrokiem, gorączkowymi ruchami, przerywanymi okrzykami, które brzmiały jak zew dzikiej natury.
Leigh napięła mięśnie nóg i odrzuciła w tył głowę, wystawiając szyję na pieszczoty jego języka. Małymi dłońmi znowu objęła jego kark. Mocniej nie mogła go już ściskać. Rand doprowadził ją do szczytu rozkoszy, ustami tłumiąc spazmatyczne krzyki. Całym ciałem absorbował słodkie konwulsje, jakimi zareagowała na przeżywaną rozkosz.
Gdy skończyli, Rand dyszał ciężej od niej. Leigh leżała zupełnie bezwładna i wtulała policzek w zagłębienie na jego ramieniu. Rozkoszowała się swymi przeżyciami. Rand niechętnie wycofał dłoń, po drodze delikatnie pieszcząc jej okrągłe biodra i brzuch. Wreszcie starannie poprawił jej spódnicę i bluzkę. Pocałował ją w czoło i przytulił do siebie. Zrobiło się chłodno i opadła rosa. Powinni byli już wracać do domu, ale Rand nie mógł się zdobyć na to, aby się z nią już rozstać.
W końcu Leigh uniosła twarz i Rand mógł dojrzeć, jakie wywołał spustoszenie. Miała spuchnięte wargi, na policzkach ślady zadrapań spowodowanych jego zarostem, a jej włosy były wilgotne od trawy i potargane. Jednak najbardziej wymowne były jej oczy.
W świetle księżyca Rand dostrzegał w nich nowe uczucia – zdumienie, rozkoszną nieśmiałość i... miłość.
Rand był równie pewny jej miłości, jak tego, że oddycha.
Czuł, że ufała mu. Rand jednak pragnął, aby Leigh zaufała przede wszystkim swym własnym uczuciom.
Postanowił, że nie będą się kochać, dopóki to nie nastąpi.
Nawet gdyby miał wcześniej umrzeć z pożądania. W tej chwili nie mógł wykluczyć tej ewentualności.
– Krieger – powiedziała do niego delikatnie.
– Tak? – Rand uwielbiał, gdy tak się do niego zwracała. Robiła to tylko, gdy była naprawdę wstrząśnięta i obawiała się, że nie poradzi sobie z jakimś problemem.
– Mamy tu pewien kłopot – zaczęła taktownie. Przez króciutką chwilę patrzyła mu w oczy, później przeniosła wzrok na jego policzek. Mówiła nieco przerywanym głosem, ale najwyraźniej postanowiła nie cofać się przed niczym. – Kłopot polega na tym, że nigdy nie mogę przewidzieć, co ty za chwilę zrobisz.
– Bardzo mi przykro.
– Powinno ci być przykro. Naraziłeś mi się, i to poważnie. – Pociągnęła go za brodę, tak jakby chciała zmusić go do wysłuchania jej słów. Rand i tak skupił na niej całą uwagę. Intrygował go wyraz jej twarzy.
– Wszystko wiedziałeś z góry. Wiedziałeś, Krieger, że dzisiaj, w tym lasku, nie będziemy mogli...
– To prawda. – Rand oszczędził jej konieczności nazwania tej czynności.
– A zatem wiedziałeś również, że jeśli coś zaczniesz, to hm... jakakolwiek wzajemna aktywność będzie nad wyraz ryzykowna. Zapewne niemożliwa.
– To też prawda – zgodził się z nią. To zapowiadało najciekawsze kazanie, jakiego w życiu miał wysłuchać.
– A jednak zacząłeś.
– Tak.
– Tak bywało już przedtem. Może niedokładnie tak, ale podobnie. Lepiej nie zaprzeczaj, bo tak było.
– Zgoda.
Leigh wciąż leżała tuż obok niego, piersiami dotykając jego klatki piersiowej i z kolanami miedzy jego nogami. W ten sposób wciąż pobudzała jego pragnienia. W tej ryzykownej pozycji zakończyła swój wywód.
– Zapamiętaj więc, że się nie zgadzam, abyśmy jeszcze raz wystawili cię na taką próbę.
Aby zasłużyć na taką przemowę, Rand gotów był znieść seksualną frustrację setki razy. Kochał jej zaborcze „my”, upartą minę i humor, z jakim go potraktowała. Kochał ją.
Pozostały mu tylko dwa tygodnie, aby ją przekonać, że i ona go kochała. Bardzo go to niepokoiło.
– Czy zapomniałaś? – powiedział delikatnie. – Przecież ci obiecałem.
– A co będzie jeśli... – zawahała się, ale odważyła się dokończyć. – A co będzie, jeśli zwolnię cię z tej obietnicy?
Leigh krążyła niespokojnie po swoim pokoju. Była już trzecia nad ranem. Wszyscy mieszkańcy Hautbergu spali snem sprawiedliwych, zamarło życie w Austrii i w całej Europie. Ona czuwała.
– Nie mogę złamać obietnicy, kochanie – odpowiedział Rand na jej propozycję. – Najpierw muszę być pewny, że jesteś na to przygotowana.
No, dobrze, powtarzała sobie, ale czegoś tu nie rozumiała. Łatwiej byłoby jej pojąć zwyczajną odmowę. Tego spodziewała się od pierwszej chwili, gdy tylko poznała Randa.
Jednak gdy powtarzała w myślach jego słowa, nie mogła w nich znaleźć ani śladu odrzucenia.
Leigh nie miała żadnych wątpliwości, że odpowiednia kobieta – silna, pewna siebie, doświadczona seksualnie i kochająca – bez problemu zaciągnęłaby go do łóżka.
Leigh zaczynała podejrzewać, że powoli wariuje, bowiem zupełnie serio myślała o możliwości, że to ona zrealizuje ten scenariusz. Łatwo byłoby jej spełnić wymóg „kochająca”, ale określenia „silna, pewna siebie, doświadczona seksualnie brzmiały w odniesieniu do niej jak bolesna kpina. A jednak gdy byli razem, coś się z nią działo. Coś zupełnie niewiarygodnego, wspaniałego i potężnego. Leigh podejrzewała, że to coś stanowiło kłopotliwą konsekwencję faktu, że zakochała się w Randzie.
Czasami, gdy była z nim razem, wydawało się jej, że stać ją na wszystko.
Oprzytomnij, Merrick.
Jednak tej nocy Leigh nie mogła oprzytomnieć. Jej serce tłukło się o żebra, nie mogła nawet zmrużyć oka. Wciąż kręciła się z kąta w kąt. W końcu podjęła decyzję, założyła szlafrok, pantofle i wzięła torebkę. Wyglądała dość dziwacznie w szlafroku i z torebką, ale miała nadzieję, że nikt jej nie zobaczy. Wszyscy goście hotelowi dawno już spali, ciszę przerywało tylko chrapanie jednego z sąsiadów. Ściskając w rękach torebkę, Leigh na palcach zeszła na dół.
W korytarzu było zupełnie ciemno. Frau Stehrer po północy oszczędzała na oświetleniu. Leigh wolała nie zapalać światła, aby nikogo nie obudzić. W blasku księżyca jakoś rozróżniała kształty mebli. Przeszła korytarzem do świetlicy, gdzie stał telewizor, a na niskich stolikach leżały porozrzucane tygodniki i gazety. Za świetlicą znajdowało się mikroskopijne pomieszczenie, w którym wisiał automat telefoniczny.
Leigh wcisnęła się tam, zamknęła za sobą drzwi i zapaliła światło. Przez chwilę stała oślepiona, po czym sięgnęła do torebki po rozmówki niemieckie i drobne.
Leigh poczuła gwałtowną potrzebę zadzwonienia do domu. Nie miało najmniejszego znaczenia, że konwersacja zapewne będzie dotyczyć pogody. Po prostu chciała porozmawiać z kimś z domu. Z kimś z Kansas, kimś, kto znał Leigh Merrick, nudną i odpowiedzialną bibliotekarkę, która nigdy w życiu nie zrobiła niczego lekkomyślnego.
Teraz Leigh nie czuła się już taką osobą.
Poprzednio Frau Stehrer pomogła jej zamówić rozmowę ze Stanami. Leigh dzwoniła przedtem do ciotki Matyldy, aby zapewnić ją, że dojechała bez przeszkód do miejsca przeznaczenia. Jednak Leigh wierzyła, że teraz jakoś sama poradzi sobie z tym zadaniem.
Nim podniosła słuchawkę, wysypała na niewielką półeczkę wszystkie drobne austriackie monety. Posegregowała je i pewnym ruchem chwyciła za słuchawkę.
Wszystko będzie w porządku. Przecież po to jest telefonistka, aby jej pomóc. No i oczywiście w rozmówkach bez trudu znalazła gotowe formułki na taką okazję. Wykręciła numer.
– Ich möchte ein Ferngesprach nach Matylda Silverthorn machen – wyklepała pewnym głosem.
Niestety. Telefonistka, choć uprzejma i cierpliwa, najwyraźniej sądziła, że Leigh mówi po rosyjsku.
– Ich Verstehe nicht – nie rozumiem – odpowiadała na kolejne próby Leigh. Po kilku minutach Leigh zdołała jakoś jej wytłumaczyć, o co chodzi. Wtedy usłyszała oczywiste polecenie, „bitte, münzen einzahlen”. Wrzuć monetę. Telefonistka powiedziała jej oczywiście, ile, ale Leigh nic nie zrozumiała, a gdyby nawet wiedziała, to musiałaby jeszcze szybko odliczyć odpowiednią sumę.
To doświadczenie mogło każdego zniechęcić do życia, ale, o dziwo, trudności tylko poprawiały nastrój Leigh. Problem pieniędzy rozwiązała w naturalny sposób – po prostu wrzuciła wszystko, co miała. Czekała niecierpliwie, aż ciotka podniesie słuchawkę. Dręczyło ją bezsensowne uczucie, że nie była już tą samą osobą, która dwa tygodnie temu wyjechała z domu. Potrzebowała wsparcia ciotki, pragnęła kontaktu z czymś, co dobrze znała. Po prostu chciała usłyszeć dobrze znajomy głos Matyldy.
– Co się stało, że tak późno dzwonisz? – Mimo wielkiej odległości, głos ciotki był wyraźny i czysty. Leigh aż podskoczyła z zaskoczenia.
– Późno? Wiem, że jest już po dziewiątej, ale nie sądziłam, że już się położyłaś.
– Ja nie, ale ty już dawno powinnaś spać. Przecież u ciebie jest po trzeciej. Co się stało, że jeszcze nie śpisz?
Nic się nie stało. Po raz pierwszy w życiu wszystko jest w porządku. Jestem zakochana. Wiem, że nie powinnam, ale gdy jesteśmy razem...
– Wszystko jest w całkowitym porządku – odpowiedziała pogodnie. – Po prostu chciałam zadzwonić o takiej porze, żeby cię na pewno zastać w domu. Chciałam zapytać, jak się czujesz...
– Masz jakieś kłopoty, dziewczyno. Poznaję to po twoim głosie.
Tak, mam kłopoty. Najwspanialsze kłopoty, jakie mi się mogły w życiu zdarzyć. Nawet nie możesz sobie wyobrazić, jak się czuję, kiedy z nim jestem. Jestem wtedy szalona, śmiała i otwarta. Nigdy nie myślałam, że mogę być tak swobodna w kontaktach z mężczyzną...
– Podlewam twoje kwiaty i karmię koty. Odkurzyłam mieszkanie. Musiałam. Wszędzie pełno kociej sierści.
– Ciociu Matyldo, dobrze wiesz, że wcale nie musiałaś tego robić. Zapłaciłam Jane, żeby przychodziła co drugi dzień...
– To jakaś smarkata. Nie ma pojęcia o sprzątaniu domu. Jest równie przydatna, jak mój reumatyzm...
Dzięki niemu czuję się kochana, ciociu Matyldo. Kochana, upragniona, potrzebna. Nic mnie to nie obchodzi, że może mnie zranić. Czy mnie słyszysz? Nie mogę pozwolić, aby był sam. On powinien się dużo śmiać. Potrzebuje miłości. Gdy jesteśmy razem, wszystko wydaje się takie proste...
– Czy miałaś rozstrój żołądka po zmianie jedzenia? Biegunkę?
Leigh zacisnęła powieki i odgarnęła włosy z czoła. Najwyraźniej zastała ciotkę w kiepskim humorze. Czy to ma jakieś znaczenie?
– Nie, jestem zupełnie zdrowa, a prawdę powiedziawszy, tutejsze jedzenie jest znakomite.
– Mam nadzieję, że nie piłaś surowej wody, prawda? Byłaś w kościele?
– Tak, byłam w niedzielę w kościele – odpowiedziała spokojnie Leigh. Czuła, że jej pewność siebie znika i kurczy się, niczym przekłuty balonik. Oczywiście ani przez chwilę nie zamierzała rozmawiać z ciotką o swoich uczuciach do Randa. Miała jednak wrażenie, że z ciotką o niczym nie może już rozmawiać, niczym nie może się z nią podzielić. Ciotka potraktowałaby ją jak wariatkę.
– Msza pomoże ci pozbyć się tych idiotycznych pomysłów.
Leigh potarła palcami czoło. Matylda od samego początku uznała pomysł wyjazdu do Austrii za idiotyzm.
– Dlaczego idiotycznych, ciociu? – odrzekła uspokajającym tonem. – Każdy od czasu do czasu potrzebuje wakacji. Od lat nigdzie nie wyjeżdżałam...
Ciotka parsknęła pogardliwie w słuchawkę.
– Przed laty, gdy potrzebowałam wakacji, to w wolnym czasie robiłam porządki w kredensie i pieliłam ogród. I nikomu nie płaciłam, aby robił to, co należy do moich obowiązków. Joe pytał o ciebie. – Mimo wielkiej odległości, Leigh świetnie słyszała przyganę w głosie ciotki. – Niemal zabrakło ochotników, aby przeprowadzić doroczną zbiórkę na sierociniec. Po raz pierwszy zostawiłaś ich na lodzie, dziewczyno. Niektórzy z nas jednak pamiętają o tym, aby pomóc tym, którym powiodło się gorzej.
Leigh poddała się poczuciu winy. Na tym dotychczas polegało jej życie, na pomaganiu innym.
– Przypuszczam, że poznałaś jakiegoś mężczyznę. Leigh z trudem przełknęła ślinę.
– A jeśli nawet, to czy byłoby to takie niewybaczalne?
– Niewybaczalne jest tylko to, że trzydziestoletnia kobieta ma jakieś złudzenia na swój temat.
Gdy Leigh odwiesiła słuchawkę, zgasiła światło i przez chwilę stała w ciemnościach. To byłoby na tyle, pomyślała sucho. Oto całe wsparcie z Kansas.
Następnego dnia, późnym rankiem Leigh brała właśnie prysznic, gdy ktoś zapukał do drzwi łazienki. Spojrzała w sufit, jakby stamtąd oczekiwała pomocy.
– Proszę poczekać! – krzyknęła. Znowu stukanie do drzwi.
– Bitte – krzyknęła – jeszcze dwie minuty. Ryzykowna obietnica, gdy ma się dwie lewe ręce.
Makijaż mógł poczekać, ale Leigh nie miała ochoty paradować po korytarzu w szlafroku. Ubrała się szybko, choć miała kłopoty z równoczesnym zapinaniem guzików bluzki i wycieraniem włosów. Z trudem wciągnęła pończochy na wilgotne łydki. Między ząbki suwaka od spódnicy wkręcił się rąbek materiału, później miała kłopoty ze szlufkami od paska. Co nagle, to po diable, dziewczyno, powiedziałaby ciotka Matylda. Kiedy ty się wreszcie tego nauczysz?
Sarkastyczna uwaga ciotki o „złudzeniach na własny temat” mocno nią wstrząsnęła. Czyż sama nie była hochsztaplerką? Farba do włosów i makijaż zmieniły tylko jej powierzchowność. Kim była, jeśli nie małomiasteczkową bibliotekarką, która zamarzyła sobie, że obyty w świecie, przystojny i doświadczony sokolnik może jej pragnąć?
Jej nastrój sięgnął dna. Szybko włożyła pantofle i przejechała ręcznikiem po zaparowanym lustrze. Znam cię, Merrick, pomyślała. Gdy mu zaproponowałaś, żeby się z tobą kochał, wcale nie myślałaś o szybkiej przygodzie, tylko o miłości, dzieciach i że go nie opuścisz aż do śmierci. Co za głupstwa. Powieś serce na kołku, dopóki się nie opamiętasz. Dotarło do ciebie? Stukanie do drzwi przerwało ten wewnętrzny monolog. To z pewnością ten facet spod czwórki. Zawsze był niecierpliwy.
Leigh zebrała swoje rzeczy, zawinęła je w wilgotny ręcznik i otworzyła drzwi.
– Rand!
– Dzień dobry, kochanie. – Rand oderwał się od ściany i pochylił ku niej. Zupełnie jakby ostatniej nocy nic się nie stało, objął ją ramieniem i pocałował w spocone usta. – Bardzo za tobą tęskniłem.
To najlepsza rzecz, jaką może usłyszeć kobieta w głębokiej depresji. Pocałunek również miał na nią magiczny wpływ. Nawet gdy ją Rand wreszcie wypuścił z objęć, Leigh w dalszym ciągu czuła na wargach smak jego ust.
– Chyba bardzo się nie stęskniłeś. Rozstaliśmy się siedem godzin temu.
– Doprawdy tak dawno? – Chwycił ją lekko za ramiona i uniósł głowę. Uśmiechał się szeroko i swobodnie. – Nic dziwnego, że byłem taki nieszczęśliwy.
Przyjrzał się jej uważnie, niczym diabeł oceniający grzesznika. Każdy bałwan mógłby dostrzec, że miała potargane włosy, piegi na nosie i wory pod oczami.
– Mogłem się tego domyślić, nawet rankiem wyglądasz cudownie. – Powiadają, że miłość jest ślepa. Leigh przypisała uwagę Randa raczej nędznemu oświetleniu. W korytarzu panował półmrok.
– Czy obudziłeś się tak pełny wesołości, czy też dostałeś coś dobrego na śniadanie? Wydawało mi się, że obiecywałeś, iż dzisiaj się wyśpisz.
– Nie mogłem spać. Mam pracę do wykonania.
– Tymczasem nic nie robisz, tylko pytlujesz o głupstwach.
– To prawda, ale i tak nie mogłem nic zrobić. Wpierw musiałem z tobą porozmawiać.
Leigh miała wrażenie, że Rand zaraz ją znowu pocałuje, chyba że uda się jej go jakoś powstrzymać. Rozejrzała się gorączkowo po korytarzu.
– Rand, wiem, że żyjemy w dwudziestym wieku, ale nie jestem wcale pewna, czy Frau Stehrer nie zdenerwuje się, jeśli cię tutaj przy łapie...
– A przecież do tego nie możemy dopuścić – zgodził się z nią natychmiast. – Lepiej porozmawiajmy w twoim pokoju.
Leigh bynajmniej nie to miała na myśli, jednak Rand już zdążył chwycić jej ręcznik.
– Pierwsze drzwi za klatką schodową, po prawej, prawda?
To było najwyraźniej retoryczne pytanie. Rand już niemal dotarł do jej drzwi. Nim zdążyła coś powiedzieć, rozgościł się w jej pokoju. Jako dżentelmen o nienagannych manierach, zostawił drzwi do pokoju szeroko otwarte. Uśmiechnął się do niej niczym drużynowy zuchów.
– Musiałeś coś zjeść na śniadanie – westchnęła Leigh. – Może to była mysz w soku pomarańczowym?
– Hm?
Nie zwracał na nią uwagi. Myszkował po pokoju i starał się zaspokoić swoją ciekawość. Początkowo I to ją bawiło. Wszystkie rzeczy osobiste pedantycznie I chowała w szufladach i w szafie, również zdążyła I starannie pościelić łóżko.
Jednak Rand nawet nie spojrzał na łóżko. Przyjrzał I się za to uważnie kolczykom z pereł, które leżały przy lustrze. Zatrzymał wzrok na kryształowym łabędziu, którego kupiła w sklepie z pamiątkami. Przez chwilę patrzył na stojące na nocnym stoliku delikatne lilie. Leigh codziennie kupowała świeże od ulicznego sprzedawcy.
W końcu spojrzał na nią w taki sposób, że aż zadrżała. Miała wrażenie, że cała jej kobiecość została obnażona.
– On sprzedaje również czerwone róże. Ale ty o wiele bardziej lubisz lilie, prawda?
Rand mówił delikatnym i uspokajającym głosem, który powoli zaczynał ją denerwować. W ten sam sposób uspokajał sokoły, po czym szybko zakładał im kaptury. Leigh miała dziwne przeczucie, że byłaby o wiele bezpieczniejsza, gdyby Rand znalazł na jej nocnym stoliku krwiste róże i rzuconą na łóżko przejrzystą koszulę nocną.
– Krieger, podobno chciałeś ze mną rozmawiać...
– Tak, o naszej wycieczce do Wiednia.
– Jakiej znowu wycieczce do Wiednia?
– Na dwa dni, w przyszłym tygodniu.
Rand przerzucił ręcznik z jedynego krzesła na łóżko i wygodnie się rozparł.
– Gdyby to ode mnie zależało, pojechalibyśmy w tym tygodniu, ale nie zdołam się tak szybko urwać. Nawet jeśli mamy jechać dopiero w przyszłym tygodniu, to i tak potrzebuję twojej pomocy, aby wszystko zorganizować.
– Rand... – Chciała coś powiedzieć, ale cały czas myślała o jego propozycji. Dwa dni sam na sam z Randem w Wiedniu.. Pomyśl, co powiedziałaby na to ciotka Matylda. Lepiej nie. I bez tego za daleko już zabrnęłaś. – Rand przecież nie możesz zostawić dziadka samego.
– W rzeczywistości to dziadek nalega, żebyśmy pojechali. Nie możesz wyjechać z Austrii nie zobaczywszy najpierw Wiednia. Gdybyś to zrobiła, nasza stolica zapadłaby się z żalu pod ziemię. Tego chyba nie chcesz, prawda, kochanie?
Rand dojrzał wystający spod pościeli rąbek jej koronkowej nocnej koszuli.
– Czy to twoja, najdroższa?
Leigh gwałtownym ruchem schowała ją pod poduszkę.
– Rand..
– Janette teraz mieszka u nas, a ponadto już ustaliłem z kumplami dziadka, że będą zwracać uwagę na to, co się z nim dzieje. Z dziadkiem nie ma zatem najmniejszego problemu, ale musimy ustalić, co chcemy zobaczyć. Niektóre atrakcje należy zorganizować zawczasu, więc pomyślałem, że moglibyśmy o nich porozmawiać przy śniadaniu. Nie wiem jak ty, ale ja z przyjemnością napiłbym się gorącej kawy i zjadł świeże Pfannkuchen...
Pomyślałem też – dodał – że moglibyśmy pojechać konno w góry. Chciałbym ci pokazać wspaniałą dolinę z górskim jeziorem. Mogłabyś tam zobaczyć dzikie łabędzie. Czarne łabędzie. Czy kiedykolwiek widziałaś czarnego łabędzia, kochanie? Moglibyśmy wziąć wałówkę i zrobić sobie piknik. To idealne miejsce, żeby spokojnie porozmawiać.
Leigh przymknęła powieki, przed oczami miała widok górskiego stawu z pływającymi po nim czarnymi łabędziami, czuła zapach trawy i dobrego jedzenia i słyszała serdeczny śmiech Randa. .
Równocześnie pomyślała, że musi jednak odmówić. Zgodzi się na wycieczkę w góry, ale nie na dwudniowy wyjazd do Wiednia. Po prostu nie mogła sobie pozwolić, aby się w nim jeszcze bardziej zakochać. Wiedziała, że i tak będzie „Wracać do domu w ciężkiej depresji.
– Masz swoją pracę. Nie możesz tak po prostu wyjechać.
– Wiem.
– Nie chodzi o to, że nie chcę jechać, Rand. Ale myślę, że to byłoby dla ciebie za duże obciążenie.
– Wymagałoby to pewnych starań – przyznał.
– To prawdopodobnie niemożliwe.
– Zapewne masz rację – zgodził sie z nią szybko. – Co najwyżej możemy o tym pogadać.
Zawahała się, co począć dalej.
– Przecież nic się nie stanie, jeśli o tym tylko porozmawiamy, prawda?
– Nie, oczywiście że nie. – Jednak Leigh nie wydawała się przekonana.
– Oczywiście, że nie – powtórzył jak echo.
Wchodząc do hotelowego pokoju Rand spojrzał na zegarek. Dziesięć po szóstej.
Postawił na podłodze swój neseser i powiesił w szafie garnitur i smoking. Obrzucił pokój pobieżnym spojrzeniem. Typowe wiedeńskie wnętrze, o nieco barokowym wystroju. Nocny stolik z marmurowym blatem, brokatowa tapicerka, rzeźbione i pozłacane meble. Wszystko to zbyt wytworne jak na jego gust, ale Leigh lubiła takie starocie. Gdy meldowali się w hotelu, Leigh oczywiście spodziewała się, że zajmą sąsiednie pokoje, ale Rand zarezerwował dla niej apartament w drugim końcu korytarza. Zrobił to celowo, aby nie miała żadnego powodu do zdenerwowania.
Umówili się na spotkanie za godzinę. Dzięki temu mieli dość czasu, aby wziąć prysznic, odpocząć chwilę i przebrać się do kolacji. Mieli za sobą daleką podróż, a w pobliżu Wiednia ruch na drodze wyraźnie się nasilił. Rand czuł znużenie, ale postanowił poczekać z gorącą kąpielą. Ponownie spojrzał na zegarek. Szósta czternaście.
Prostując zdrętwiałe ramiona podszedł do okna.
Poniżej leżał Wiedeń. Miasto, które według wielu ludzi stanowi serce Europy. Miasto delikatnych katedr, rżniętych kryształów i najlepszych win, stolica elegancji i wdzięku. Tutaj znajdowali schronienie artyści, bo wiedeńczycy byli zawsze mecenasami sztuki. Tutaj również znajdowali często schronienie kochankowie. Dla nich Wiedeń zawsze był i będzie magicznym miastem.
Rand pragnął, aby ta magia udzieliła się również Leigh. To miasto było jego ostatnią nadzieją.
Pomasował zdrętwiałe mięśnie karku. Samolot Leigh odlatywał już za trzy dni. Ostatnio często zasychało mu w ustach ze zdenerwowania. Niewiele brakowało, aby popadł w rozpacz.
Okłamał Leigh. Mógł bez większego trudu przyjechać z nią do Wiednia w ubiegłym tygodniu. Zamiast tego postanowił, że będzie lepiej, jeśli spędzi jeszcze tydzień u jego boku, w domu. Tam mogła przyglądać się jego normalnemu życiu. Rand chciał przekonać ją, że byli stworzeni właśnie do wspólnego życia na co dzień.
Bóg świadkiem, że Rand był o tym szczerze przekonany.
Ktoś gwałtownie zapukał do drzwi. Po chwili znowu, jeszcze mocniej. Rand uśmiechnął się z zadowoleniem.
– Już idę! – krzyknął, co nie całkiem odpowiadało prawdzie. Rand najpierw zrzucił buty, rozluźnił krawat i wyciągnął koszulę na wierzch.
Ktoś walnął niewielką pięścią w drzwi do jego pokoju. Rand przestał się uśmiechać i sennym krokiem podszedł, aby je otworzyć. Ledwo nacisnął klamkę, Leigh gwałtownie wpadła do środka. Najwyraźniej biedaczka nie planowała żadnych wizyt, ponieważ przyszła boso, nie uczesana i miała krzywo zapiętą suknię. Rand uniósł brwi udając zdumienie.
– Boże, Leigh, co się stało?
– Dobrze wiesz, co się stało. Nie udawaj, świetnie wszystko wiesz. Jesteś zapewne największym wariatem, jakiego w życiu spotkałam.
– Kochanie, nie mam bladego pojęcia, o czym mówisz.
– To chodź ze mną, pokażę ci, o co mi chodzi.
– Poczekaj chwilę, włożę buty.
– Do diabła z butami, Krieger. – Chwyciła go za rękę i pociągnęła za sobą. Rand posłusznie szedł za nią. Minęli windę i doszli do jej pokoju. Leigh pozostawiła drzwi otwarte na oścież. Teraz zatrzymała się przed swym pokojem, oddychała tak gwałtownie, że jej piersi wyraźnie falowały. Ruchem głowy kazała mu wejść do środka.
– Wejdź i sam zobacz – nakazała.
– Kochanie, naprawdę powinnaś zamykać drzwi na klucz..
– Krieger!!
Wobec tego zajrzał do środka, choć świetnie wiedział, co tam zobaczy. Pokój Leigh różnił się od jego tylko dwoma szczegółami. Przez okno widać było Dunaj, a absolutnie na każdej poziomej powierzchni stały doniczki z kwiatami, setkami kwiatów. Wszystkie takie same. Lilie. Dzikie, delikatne, śnieżnobiałe. Takie jak ona.
Leigh właściwie nie mogła wykonać kroku bez poważnego ryzyka, że strąci jakąś doniczkę. Jednak w tej chwili jeszcze nie zdawała sobie sprawy z tego kłopotu. Na razie po prostu stała pośrodku pokoju, zdenerwowana, zarumieniona i zakłopotana. W jej oczach każdy by dostrzegł, że dotychczas nie uważała się za kobietę, której mężczyźni bez powodu kupują kwiaty. Nagle przerwała milczenie.
– Zupełnie nie mogłam porozumieć się z windziarzem. Powtarzałam mu, że na pewno pomylił numer pokoju, ale on twierdził, że z pewnością nie. W końcu zmusiłam go, aby zadzwonił do recepcji, ale i tam potwierdzili, że to mój pokój. Rand, ja...
– Chyba nie myślisz, że to moja sprawka?
– Wiem, że to twoja robota – powiedziała bez wahania, ale uspokoiła się nieco.
– Kochanie, gdybym to ja zamówił kwiaty, wybrałbym czerwone róże.
Leigh spojrzała mu twardo w oczy.
– Nie, to nieprawda. Ty właśnie wybrałbyś lilie. Przez dłuższą chwilę wahała się, co zrobić, po czym przełknęła ślinę i rzuciła się w jego ramiona.
Po raz pierwszy z własnej woli, z własnego wyboru, swobodnie okazała mu swe uczucia.
Rand czuł, że numer z kwiatami był nieco kabotyński, ale zbliżali się już do mety i Rand musiał zdecydować się na jakieś działanie. Zdesperowany mężczyzna nie waha się długo nad wyborem środków do celu. Rand liczył na bajkową atmosferę Wiednia, na jego magię. Jednak zasadniczy problem musiał rozwiązać samodzielnie.
– Jeszcze jedną rundę, kochanie?
Chyba z tobą na ringu, pomyślała. Musiała mu jednak coś odpowiedzieć.
– Bardzo chętnie. – Przystała na jego propozycję i z beztroskim uśmiechem wzięła od krupiera kości. Chuchnęła do kubka na szczęście i sypnęła kości na zielony stół. Przez chwilę toczyły się po blacie, po czym znieruchomiały. Wokół stolika rozległ się podniecony szmer.
– Szczęśliwa siódemka.
– To już czwarty raz pod rząd – Rand uścisnął jej ramię. – Czy zdajesz sobie sprawę, ile już wygrałaś?
Leigh spróbowała wykrzesać z siebie stosowną dozę entuzjazmu. Gdy weszli do kasyna trzy godziny temu, poczuła się przytłoczona jego formalną elegancją – kryształowymi żyrandolami, pluszem, złoceniami, widokiem mężczyzn w smokingach i kobiet noszących diamenty. Jednak rychło przekonała się o prawdziwości jednej z najstarszych reguł życia, równie słusznej we wszystkich kulturach: hazard przyciąga ludzi półświatka. No, ale skoro Rand zakładał, że to ją powinno bawić, to zdobyła się na zadanie pytania.
– Ile?
– Trzysta.
– Trzysta czego?
Na Boga, przecież z tymi wszystkimi zwariowanymi kursami i nominałami mogło równie dobrze się okazać, że Rand miał na myśli pesety.
– Dolarów.
– Boże! – Niczym przedszkolanka zwołująca dzieci, Leigh natychmiast zgarnęła sztony. – Pora to wymienić.
– Gdzie się podziała gorączka hazardu? – chichocząc zapytał Rand.
– Zniknęła, jak tylko dowiedziałam się, że gramy o więcej niż dwadzieścia dolarów.
– Jesteś pewna, że chcesz skończyć? Szczęście ci teraz dopisuje.
– Muszę przyznać, że marzę o odpoczynku.
– Oczywiście, jesteś zmęczona – zreflektował się pośpiesznie. – Poczekaj tutaj chwilkę, ja zajmę się tym wszystkim.
Rand poszedł wymienić sztony na pieniądze. Leigh pomyślała, że jeszcze trochę i nie wytrzyma. Jego usłużny, przymilny ton miał przekonać ją, że Rand prędzej zaprzeda duszę diabłu niż zaniedba spełnienia każdej jej zachcianki. Postanowiła, że jeśli jeszcze raz tak się do niej odezwie, to chyba go palnie w łeb.
Gdy Rand stał odwrócony do niej plecami, Leigh podciągnęła w górę suknię. Miała na sobie wieczorową toaletę, ale ten strój doprowadzał ją do furii. Wprawdzie głębokość dekoltu nie przekraczała reguł przyzwoitości, ale poglądy Leigh na ten temat różniły się od zdania krawca o jakieś trzy centymetry. Co gorsza, suknia wymagała szpilek, i to wysokich. Leigh od dwóch dni bez przerwy włóczyła się po Wiedniu i bolały ją nogi. W takiej sytuacji spędzenie całego wieczoru na stojąco, w szpilkach, było prawdziwą torturą.
Nie to jednak było powodem jej wściekłości. Prawdziwy powód właśnie się do niej . zbliżał. Leigh wstała na widok podchodzącego Randa. Rand dobrze wyglądał w dżinsach, ale w smokingu i eleganckich spodniach mógł konkurować o tytuł Mistera Universum. Koło dziesiątej rozluźnił krawat, a koło północy rozpiął kołnierzyk koszuli. W miarę jak jego wygląd wykazywał coraz większe braki formalne, coraz bardziej przypominał ciemnowłosego przystojniaka, męskiego, pociągającego i eleganckiego. Przez całą noc nie spuszczał z niej spojrzenia swoich twardych niczym diament oczu.
Jego zachowanie stanowiło zupełne przeciwieństwo wyglądu. Najwyraźniej Rand postanowił zostać świętym.
– Czy jesteś pewna, że nie napiłabyś się czegoś przed wyjściem?
– Całkowicie pewna.
– Dobrze, ale lepiej poczekaj tutaj, aż znajdę taksówkę. Nie chcę, abyś się przeziębiła, najdroższa.
Znowu ten ton. Leigh niemal zazgrzytała zębami. Pomyślała, że i tak ma szczęście. Rand mógł przecież zamówić fotel na kółkach, aby nie musiała się męczyć chodzeniem. Na zewnątrz odetchnęła świeżym powietrzem i rzuciła okiem na światła miasta. Nie miała czasu podziwiać tego widoku, Rand już otwierał przed nią drzwi taksówki. Zapiął jej pasy, tak jakby Leigh nie potrafiła tego zrobić sama.
– Dobrze się bawiłaś, skarbie?
– Wspaniale – zapewniła go Leigh. Cóż innego mogła mu odpowiedzieć? Musiała wyrazić entuzjazm lub posłać go do diabła.
W ciągu ostatnich dwóch dni Rand wychodził ze skóry, aby Leigh bawiła się w Wiedniu lepiej, niż kiedykolwiek przedtem. W Wiedniu można znaleźć wszystko. Leigh była na przedstawieniu operowym, i – o zgrozo – jadła słodką watę w wesołym miasteczku na Praterze. Rand pokazał jej płótna starych mistrzów w Muzeum Sztuki i dzieła malarzy współczesnych w Belwederze. Chodzili razem po sklepach i Rand obsypywał ją prezentami. Dostała od niego emaliowane kolczyki, staroświecką pozytywkę, sokoła z kryształu, przetykany złotem szal... Na Boga, nie mogła na nic spojrzeć, bo Rand natychmiast sięgał do kieszeni po portfel.
No i korzystali z uciech stołu. Rand najwidoczniej żył w ciągłym strachu, że Leigh może umrzeć z głodu. Zajadali precelki i popijali je piwem, wypróbowali Wienerschnitzel w jednym z niewielkich barów, co chwila wstępowali do kawiarni na ciastka i gorącą czekoladę.
Od hotelu dzieliło ich tylko kilka przecznic. Rand zapłacił taksówkarzowi i pomógł jej przejść przez obrotowe drzwi.
– Masz ochotę na kieliszek czegoś mocniejszego przed snem?
– Wspaniały pomysł.
Leigh automatycznie skierowała się w stronę niewielkiego baru, ale Rand chwycił ją za łokieć.
– Napijmy się w pokoju. Tam będzie spokojniej, a ty jesteś pewnie zmęczona.
– Dobrze. – Spojrzała na niego uważnie. Rand poszedł do recepcji złożyć zamówienie. Leigh stała nieruchomo, a jej serce gwałtownie przyśpieszyło swój rytm. Nie wiadomo dlaczego w ten sposób zareagowała na jego propozycję. Poprzedniego wieczoru Rand odprowadził ją do drzwi i pocałował na dobranoc tak, jak się całuje pięcioletnie dziecko.
Po chwili weszli razem do windy. Leigh niespokojnie poprawiła kolczyki i nerwowo miętosiła pasek od torebki. Nie miała powodu tak się denerwować, Rand zachowywał się w pełni logicznie, przynajmniej w sprawach erotycznych. Leigh miała wyjechać już za dwa dni. Rand był człowiekiem dotrzymującym złożonych obietnic, dlatego rozsądnie postanowił, że nie powinni pozwalać sobie teraz na nadmierne zbliżenia. Winda zatrzymała się na siódmym piętrze.
– Mój czy twój pokój? – spytała rozsądnie Leigh.
– Twój – odpowiedział z nikłym uśmieszkiem w kąciku ust i wyciągnął z kieszeni klucz. W dalszym ciągu wolał sam pilnować jej kluczy. Otoczył ramieniem jej plecy i poprowadził ją wzdłuż korytarza. Sam otworzył drzwi i zapalił górne światło.
Leigh poczuła jeszcze większe przygnębienie. W całym pokoju unosił się zapach lilii. Ich zapach przypominał jej wspólne spacery po górskich łąkach i nasłonecznionych zboczach. Przypominał jej o mężczyźnie, który nie był jej przeznaczony, choć tylko jego naprawdę pragnęła kochać.
Przestań, Merrick.
Rand przestawiał doniczki z kwiatami tak, aby mogli jakoś poruszać się po pokoju.
– Nie sądziłem, że wytrzymają tak długo.
– Nie są ścięte, tylko w dalszym ciągu rosną w doniczkach. Myślę, że w przeciwnym wypadku lilie zwiędłyby po kilku godzinach. Są takie piękne, Rand.
– Tak, myślałem, że ci się spodobają.
Leigh nie mogła już dłużej czekać ze zdjęciem pantofli. Jej obolałe stopy zagłębiły się w miękki, puszysty dywan. Co za ulga, pomyślała, chyba już nigdy w życiu nie założę szpilek.
Ledwo zdążyła odłożyć torebkę na stół, gdy ktoś zapukał do drzwi. Oboje zerwali się na nogi. Lokaj wydawał się zdziwiony tak entuzjastycznym przyjęciem, ale spokojnie –wjechał do pokoju z dwupiętrowym stolikiem na kółkach.
Na górnej półce stały dwa baniaste kieliszki z koniakiem. Gdy Rand regulował rachunek, Leigh miała czas przyjrzeć się dolnej półce. Stało tam spore naczynie, przypominające miednicę. Rand poprosił lokaja, by postawił je przy łóżku. Ten uczynił to z widocznym wysiłkiem.
– Co to takiego? – spytała, gdy tylko zostali sami.
– Gorąca woda i dziecinna oliwka.
– Do licha, a to po co?
– Żebyś wymoczyła nogi – odpowiedział i roześmiał się serdecznie. Po raz pierwszy od dwóch dni Leigh usłyszała jego naturalny, bezpretensjonalny śmiech. – Przez cały dzień byłaś na nogach, a od czterech godzin nosisz te narzędzia tortur. Nie opowiadaj, że nie masz ochoty wymoczyć stóp.
– Rand... – Od przybycia do Wiednia Rand nieustannie składał jej takie właśnie dowody nadzwyczajnej troski i uprzejmości. – Nie mogę uwierzyć, że to ci przyszło do głowy.
– A ja nie mogę uwierzyć, że wciąż stoisz w pończochach. Oczywiście, możesz wymoczyć również pończochy, nie ma problemu.
Leigh poszła do łazienki i ściągnęła pończochy. Po chwili wróciła do pokoju bosa, lecz w podniecającej czarnej sukni. Usiadła na łóżku i zanurzyła stopy w gorącej wodzie, a Rand podał jej kieliszek koniaku. Łyknęła z przyjemnością pachnący wytrawny trunek.
– Zaraz umrę.
– Tak ci dobrze?
– Nawet nie możesz sobie tego wyobrazić. – Spojrzała mu w oczy. – Wierz mi, wcale nie narzekam. Naprawdę chciałam iść wszędzie, dokąd mnie zaprowadziłeś. Każda minuta była wspaniała...
– Ale twoje stopy nie nawykły do stukilometrowego marszu, tak?
Leigh z przyjemnością ruszała palcami stóp. Z każdą sekundą czuła się lepiej, ból znikał.
– Chyba jesteśmy w raju.
– To dobrze – wymamrotał Rand. Uniósł kieliszek i wychylił go do dna, po czym wstał. – Jutro też będziemy mieli męczący dzień. Lepiej odpocznij.
– Przepraszam?
– Rozluźnij się. Idę do siebie, wiem przecież, że jesteś wykończona. Musisz się zrelaksować. – Rand pochylił się nad nią. Widziała z bliska jego lśniące oczy, poczuła na wargach chłodne dotknięcie jego ust, dostrzegła delikatny uśmiech. – Zobaczymy się o świcie, kochanie.
Rand uśmiechnął się do niej i już go nie było. Leigh usłyszała jeszcze trzask zamykanych drzwi. Wciąż trzymała w ręku kieliszek i dalej moczyła stopy w pachnącej wodzie. To Rand zamówił miednicę z gorącą wodą, bo domyślił się, że bolały ją nogi. Od przyjazdu do Wiednia wyprzedzał wszystkie jej życzenia. Nie, tak było od samego początku, od pierwszego spotkania.
Leigh wyjęła stopy z miednicy.
– Niech mnie diabli, jeśli pozwolę ci na to, Krieger. Do diabła, mam tego dość.
Leigh szła zostawiając za sobą na dywanie mokre ślady stóp. Otworzyła drzwi i wyszła na korytarz. Rand zniknął już w swoim pokoju. Wąska sukienka ograniczała swobodę jej ruchów, zatem Leigh podciągnęła ją do kolan. Właśnie w tym momencie z windy wysiadła dostojna dama w jedwabiach, eskortowana przez trzech lokai. Wszyscy ze zdumieniem spojrzeli na bosonogą piękność biegnącą korytarzem. Tym razem Leigh miała to w nosie. Dobiegła do pokoju Randa i załomotała pięścią w drzwi.
Rand zapomniał przekręcić klucz w zamku i drzwi same ustąpiły pod wpływem uderzeń pięścią. Leigh od razu dostrzegła wiszącą na poręczy krzesła marynarkę i koszulę. Najwyraźniej Rand nie tracił ani chwili czasu.
– Leigh, skarbie, co się stało? Znowu ten przeklęty ton anioła stróża.
– Przestań częstować mnie tym skarbem, Krieger – wybuchnęła i palcem uderzyła go w pierś. Kopnięciem zamknęła za sobą drzwi. Rozległ się trzask. – Mam tego dość, dość, rozumiesz?!
– Dość czego?
– Dość twojej uprzejmości i serdeczności. Twojej uwagi i troskliwości. Na litość boską, co się z tobą dzieje?
Rand przez chwilę nic nie odpowiadał. Uniósł rękę i zgasił górne światło. Teraz pokój oświetlała tylko nocna lampka. W półmroku Leigh z trudem dostrzegała jego rysy.
– Nie jestem pewien, czy rozumiem, o co ci chodzi.
Dlaczego uważasz, że skoro jestem dla ciebie uprzejmy, to coś musi być ze mną źle?
Rand mówił spokojnie, choć nieco ironicznie. Leigh odgarnęła włosy z czoła i wsparła dłonie na biodrach.
– Ostrzegam cię, Krieger, nie próbuj mnie zagadywać.
– Przysięgam, że nawet nie próbuję.
– Dobrze wiesz, że byłeś nieznośny.
– Przysięgam, że nic o tym nie wiem.
– Ani razu ze mnie nie zażartowałeś. Ani razu nie porwałeś mnie w ramiona. W ciągu tych dwóch dni byłeś gotów sprawiać cuda na każde moje skinienie – Leigh przerwała zadyszana. – A to przecież ostatnie dni, jakie nam zostały... – Znowu przerwała i odetchnęła głęboko, przerażona faktem, że zdradziła się ze swymi uczuciami. Nie mogła się już powstrzymać.
– Tak bardzo potrzebowałam tych kilku dni, Rand, ale chciałam je spędzić z tobą. Z tobą, nie zaś z jakimś wzorem świętości!
– Kochanie, wydajesz się taka... – Przerwał, czekając, aż Leigh podpowie mu właściwe słowo.
– Taka zła! – Z tej wściekłości Leigh rzuciła się mu w ramiona.
– No tak – wymamrotał obejmując ją mocno. – Zła. Leigh sądziła, że rzeczywiście była wściekła. Mogłaby przysiąc, że tak było. Jednak gdy tylko go dotknęła, ogarnęła ją namiętność.
Rand pochylił głowę w jej stronę. Leigh skorzystała z okazji, ujęła jego twarz obiema rękami i przyciągnęła do siebie. Pocałowała go w usta, mocno i głęboko, ale szybko zorientowała się, że nie o to jej chodziło. Wobec tego pocałowała go powtórnie, tym razem czule i delikatnie.
On robił to tysiące razy – całował ją tak, aby wiedziała, jaka była dla niego cenna. Tak aby wiedziała, że była w jego życiu słońcem i księżycem.
Nagle Leigh zrozumiała, że nie ma dla niej niczego ważniejszego od okazania mu swych prawdziwych uczuć. Ten, który daje, sam jest darem. Rand stał się jej umiłowanym, bezcennym mężczyzną. Jej skarbem. Rzucił na nią urok. Teraz, choć raz w swoim życiu, Leigh chciała odwrócić role i rzucić urok na niego, pokazać mu, jaki był dla niej ważny, upragniony, kochany.
Całowała go głęboko, dotykając językiem jego języka i przyciskając się do jego twardego ciała. Wsunęła dłonie pod jego koszulę i głaskała go po piersi, przesuwała palcami po mięśniach ramion i pleców. Czule, lecz bezlitośnie dotykała go tak, jak zawsze pragnął i jak ona zawsze pragnęła.
Ta noc należała do niego. Już przedtem mogła ofiarować mu rozkosz, lecz o tym nie wiedziała. Nie mogła w to uwierzyć. A przecież nie było to nic trudnego. Rand reagował na każdą pieszczotę, nie musiała się niczego domyślać ani zgadywać.
W ciemnościach widziała jego oczy płonące pożądaniem, wyczuwała jego stwardniałą męskość. Twarz Randa zdradzała wysiłek, z jakim opanowywał swoje pragnienia, a jego ręce... jego potężne ręce sokolnika drżały ze wzruszenia i pragnienia. Leigh przeklinała siebie, że nie zorientowała się wcześniej, jak bardzo Rand jej pragnął i potrzebował.
– Leigh – Rand z wysiłkiem oderwał usta od jej warg i uniósł głowę. Mówił głosem ochrypłym i zdradzającym napięcie. – Czy ty wiesz, o co mnie prosisz?
– Tak.
– Czy jesteś pewna, że tego chcesz?
– Tak – odpowiedziała patrząc mu prosto w oczy.
– Czy jesteś pewna, absolutnie pewna, że jesteś na to przygotowana?
Mówił tak poważnym tonem, że Leigh przez chwilę zastanowiła się nad odpowiedzią. Spojrzała mu w twarz.
– Słyszałam to zdanie już wcześniej – odpowiedziała powoli. – Na zboczu, w noc cygańskiego festiwalu. Powiedziałeś, że nie złamiesz obietnicy, dopóki nie uzyskasz pewności, że jestem na to gotowa.
– Tak.
– Zwolniłam cię wtedy z twojej obietnicy. Uczciwie mówiąc, Rand, masz zupełnie nieznośne poczucie honoru.
Rand nie dostrzegł nikłego uśmiechu, który przewinął się przez jej usta.
– Chcę się tylko dowiedzieć, co teraz czujesz. Nigdy mu o tym nie mówiła. Wiedziała dlaczego.
Poznanie Randa zupełnie zmieniło jej życie, otworzyło oczy na uczucia, których istnienia nawet nie podejrzewała, zmieniło jej opinię o sobie jako o kobiecie. Jednak Rand nie mógłby tego zrozumieć, ponieważ nigdy naprawdę nie poznał rzeczywistej Leigh Merrick ze Stanton w stanie Kansas.
Zawahała się, co mu odpowiedzieć. Przygniatała ją prawda, której teraz nie mogła już wyjawić. Zbyt długo z tym zwlekała i teraz znalazła się w pułapce. Człowiek honoru tylko jedną rzecz może cenić bardziej niż prawdę, tą rzeczą jest uczciwość.
Leigh wciągnęła głęboko powietrze w płuca.
– Chcesz wiedzieć, co czuję?
Nie czuję żadnego żalu, żadnych wątpliwości, żadnego wstydu. Po prostu chcę się z tobą kochać. Nie jestem pewna, czy to dobrze, czy źle, ale..
Czarna suknia opadła, odsłaniając jej nagie piersi. Leigh wolałaby – dla niego – aby były piękniejsze, ale była świadoma ich niedoskonałości. Na skórze pozostały dwie czerwone pręgi odciśnięte przez szwy sukni. Na sutkach pojawiła się gęsia skórka, zupełnie jakby było jej zimno... albo jakby się bała. Leigh zdecydowanym ruchem ściągnęła suknię i halkę; miała na sobie już tylko koronkowe majtki.
– Kocham cię, Rand. Dlatego wiem, że chcę się z tobą kochać. Tak właśnie czuję. Jeśli będę musiała, uwiodę cię, tylko po to, aby ci to udowodnić.
Leigh nigdy nie wiedziała, które z wypowiedzianych słów spowodowało eksplozję. Nie zdawała sobie zresztą sprawy, z jak bardzo wybuchowym materiałem miała do czynienia. Usłyszała jego gardłowy okrzyk i w sekundę później Rand uniósł ją w górę, po czym rzucił na łóżko i przywarł ustami do jej ust. Całował ją tak gorąco i namiętnie, jak nigdy przedtem.
Nie przerywając pocałunku ściągnął z ramion koszulę i rozpiął spodnie. Kilkoma kopnięciami zrzucił je z siebie. Gdy w końcu pozwolił jej odetchnąć, jej usta płonęły, a w jego oczach pojawiły się ogniste błyski. Serce Leigh łomotało w piersi. Zrozumiała, że nie do niej już należy kontrola sytuacji, w której się znaleźli, że mogła już zapomnieć o uwodzeniu go, że nie wiedziała, jak gwałtowne pragnienia Rand powstrzymywał dotychczas.
Rand był jednocześnie niemożliwie brutalny i nieznośnie czuły. Gdy dostrzegł czerwone odciski na jej piersiach, starannie wygładził je językiem.
– Spalę tę suknię, Leigh – zapowiedział groźnie. Leigh chciała się uśmiechnąć w odpowiedzi, lecz nie dał jej na to nawet najmniejszej szansy. Pieścił ją na setki różnych, coraz to bardziej wyrafinowanych sposobów, tak by poczuła siłę jego miłości. Zapominali o wpojonych przez cywilizację regułach zachowania. Po setkach samotnych nocy teraz ich miłość płonęła niczym pochodnia w ciemnościach. Rand wiedział już, jak ją podniecić. Skorzystał z tej wiedzy tak sumiennie, że Leigh jęczała z rozkoszy i oczekiwania. Gdy w końcu zerwał majteczki z jej bioder, Leigh była gotowa na jego przyjęcie.
Czuła, jak Rand przyciska ją do łóżka, wypełnia i rozciąga jej ciało w najbardziej intymny sposób. Rand przygotował ją na ten moment tak starannie, że nie poczuła żadnego bólu. Ponieważ był to on, nie czuła również najmniejszego zawstydzenia.
Spojrzała mu w oczy, dostrzegła w nich miłość i pasję. Miała wrażenie, że Rand był gotów na wszystko, aby tylko dać jej rozkosz. Należeli do siebie wzajemnie i Leigh nie mogła odmówić ani jemu, ani sobie całej radości, jaką daje miłość.
Ona pragnęła, aby Rand pierwszy doznał rozkoszy.
On chciał, aby to ona przeżyła ją pierwsza.
Różnili się tylko w tej sprawie. Rand poruszał się w rytmie, który miał doprowadzić ją do szczytu, ona przyjmowała go z pełnym oddaniem, tak aby i on tam dotarł. Leigh nigdy nie sądziła, że mogłaby mu sprostać w takiej miłosnej wojnie, ale przekonała się, że starcza jej na to sił i woli.
Jednak Rand był jeszcze bardziej uparty. Gdy już im się wydawało, że umrą w słodkiej agonii, Leigh poczuła konwulsje rozkoszy, której fale rozchodziły się po całym ciele. Ogarnęła ją ekstaza, zupełnie jakby jechała na błyskawicy. Krzyknęła, a jednocześnie dosłyszała krzyk Randa.
Gdy już było po wszystkim, Leigh czuła się słaba i omdlała, a jednocześnie miała głębokie poczucie słuszności tego, co właśnie zrobili. Rand spróbował podnieść się z niej, ale Leigh przyciągnęła go do siebie. Łącząca ich teraz więź nie mogła trwać wiecznie, ale Leigh miała wrażenie, że tak właśnie być powinno.
– Kochanie, zgniotę cię.
– Nic nie szkodzi.
– Wierz mi, nie odchodzę daleko – zapewnił ją Rand i pocałował delikatnie w czoło, po czym zsunął się z niej i położył obok. Przykrył ich oboje prześcieradłem.
Leigh ułożyła głowę na jego ramieniu. Rand obsypywał jej skronie i policzki czułymi pocałunkami. Leżeli ze splecionymi nogami, Leigh opierała się piersiami o jego pierś, a Rand powoli i delikatnie wodził dłonią po jej plecach.
– Kocham cię, Leigh – powiedział.
Leigh otworzyła szeroko oczy i wpatrzyła się w jego twarz. Sądziła, że płomień namiętności w jego oczach powinien był zgasnąć, a tymczasem płonął jeszcze mocniej niż przedtem. Poczuła, jak coś ściska jej serce.
– Nie musisz tego mówić, Rand.
– Chciałem ci to powiedzieć już dawno, ale przecież nie uwierzyłabyś mi, prawda? – Pogładził ją po głowie i zanurzył palce w jej włosach. – Zakochałem się w księżniczce, która nie mogła odnaleźć swego zamku, w kobiecie, z którą tańczyłem walca w starej sali balowej. Zakochałem się w kobiecie, która ze mną uganiała się po polach, gdy polowaliśmy z Basta. Zakochałem się w niej z powodu jej namiętnego charakteru, dzielności, wrażliwości i skłonności do śmiechu... i dlatego, że ma tak wspaniałe serce.
– Rand, poczekaj..
– Nie będę już dłużej czekał, kochanie. – Potrząsnął przecząco głową i pochylił się nad nią. – Czekałem do za pięć dwunasta, niewiele zostało czasu do twojego odlotu. Nie i basta. Nigdzie nie pojedziesz.
– Rand, nie wiesz nic o pewnych sprawach.
– Wiem wszystko, co powinienem wiedzieć – odrzekł szorstko i znowu przyciągnął ją do siebie. – Nie będzie słodkiego pożegnania. Żadnego dziękuję i miło mi było panią poznać. Tak naprawdę, to znaleźliśmy się nago w łóżku i kochaliśmy ze sobą, ponieważ oboje wiedzieliśmy, że w przeciwnym wypadku moglibyśmy umrzeć. I ty myślisz, że pozwolę ci odejść?
Położył palce na jej wargach nie pozwalając na żadną odpowiedź. Leigh poczuła ich drżenie, a w jego oczach dostrzegła ogromną tkliwość.
– Podjęłaś ogromne ryzyko, Leigh. Drżałaś ze strachu, a jednak zrobiłaś to. Kochasz mnie, Leigh. To mi całkowicie wystarcza, niczego więcej nie muszę wiedzieć. Niczego nie musisz mi mówić, wystarczy to, co zrobiłaś. Nie zaprzeczaj.
– Nie przeczę – odrzekła cicho, z trudem pokonując ucisk w gardle.
– Zamknij oczy.
– Po co?
– Po prostu zrób to, dobrze?
Leigh zamknęła oczy, a Rand pocałował jej powieki.
– Jutro porozmawiamy poważnie, jutro powiesz mi wszystko, co zechcesz. Teraz skoncentrujmy się na przyjemnościach. Powiedz tylko, czy możesz sobie wyobrazić, że założysz złotą obrączkę?
– Rand!
– Nie denerwuj się, spokojnie. Pytam tylko, czy możesz to sobie wyobrazić.
Leig przełknęła z trudem ślinę.
– Tak.
– No, widzisz, jakie to proste? A teraz, czy możesz sobie wyobrazić parę młodych niebieskookich sokolników biegających po zboczach?
Oczami wyobraźni Leigh już tysiące razy widziała dzieci Randa i swoje.
– Tak.
– A teraz wyobraź sobie łóżko, po prostu stare drewniane łóżko. Chcę, abyśmy w nim spędzili razem następne pięćdziesiąt lat...
Tego Leigh nie potrafiła sobie wyobrazić, ale Rand nie wydawał się zmartwiony.
– Nie opowiadaj, że tego nie pragniesz, Leigh. Nie mów, że nie czujesz takiej samej miłości, jaką ja czuję. Czy chcesz sobie odmówić tego, czego tak bardzo pragniesz?
Leigh przyciągnęła go do siebie. Nie mogła mu odmówić niczego, o co prosił. Przez całą noc spełniała wszystkie jego życzenia.
Gdy Rand zbudził się, poranne słońce jasno oświetlało pokój. Oprócz niego w łóżku nikogo nie było.
Leigh mogła być gdziekolwiek, w łazience lub w swym własnym pokoju, lub nawet w barze na dole. Jednak nigdzie nie mógł jej znaleźć. Ogarnął go niepokój, miał złe przeczucia. Najwyraźniej kobieta, z którą chciał się ożenić, uległa panice i uciekła.
Szybko chwycił za słuchawkę i zadzwonił do recepcji. Leigh oddała klucze, zabrała paszport i opuściła hotel wezwaną taksówką. Kolejny telefon, tym razem do linii lotniczych, pozwolił mu ustalić, że Leigh Merrick miała odlecieć z Wiednia do Nowego Jorku, i dalej do Topeka, Kansas; samolot startował za cztery minuty.
Rand odłożył słuchawkę i rzucił się na fotel. Szybko zdał sobie sprawę, że choć z trudem opanowywał wściekłość, to nie był wcale zaskoczony jej ucieczką.
Popełnił błąd... i to taki, którego właśnie on powinien się był ustrzec. Ile sokołów nauczył już w swoim życiu, aby wracały do niego po polowaniu? Każdy sokolnik powinien wiedzieć, że choć sokół to ptak odważny i inteligentny, to nie można go do niczego zmuszać. Nigdy nie można od ptaka wymagać czegoś, czego się obawia.
Rand wywierał presję na Leigh, choć wiedział, że nie pozbyła się jeszcze obaw.
Nie bała się jego, lecz samej siebie. Nie bała się miłości, po ostatniej nocy Rand nie miał cienia wątpliwości co do jej uczuć. Zaofiarowała mu przecież zaufanie, miłość, szacunek i uczciwość. Żadna kobieta nie może ofiarować mężczyźnie więcej, niż ona dała jemu. Chodziło zatem o to samo, co zawsze, o przeklęty brak wiary w siebie, o strach, że nie jest godna jego miłości.
Rand zerwał się z fotela i zaczął pakować walizkę. Niestety, najpierw musiał pojechać do domu. Nawet chwilowe zmiany w rytmie jego życia wymagały organizacyjnych wysiłków. Musiał również wydobyć od Frau Stehrer adres Leigh. Wiedział, że wcześniej czy później Leigh poprosi ją o przesłanie pozostawionych rzeczy.
Rand był przekonany, że teraz już w pełni rozumiał lęki dręczące Leigh. Dlatego postanowił złożyć wizytę pewnej wiedźmie w Kansas.
Pierwszego lipca Rand dojechał wynajętym samochodem z przyczepą kempingową do Stanton. Było jakieś trzydzieści pięć stopni w cieniu i temperatura wciąż wzrastała. Dzięki klimatyzacji Rand nie cierpiał specjalnych katuszy, ale bliskość rodzinnego miasta Leigh zburzyła jego spokój.
Rozglądając się po mieście Rand zrozumiał, skąd wzięły się różne cechy charakteru Leigh. Stanton leżało na spalonej słońcem równinie, pośrodku gigantycznych pól kukurydzy. Liczyło nie więcej niż dziesięć tysięcy mieszkańców; zapewne dzięki temu w miasteczku wciąż obowiązywały surowe reguły wspólnego życia. Główna ulica miasteczka wyraźnie ucierpiała wskutek recesji, ale jezdnia i chodniki świeciły czystością. Świeżo pomalowany kościół był najwyraźniej centrum, w którym skupiało się życie społeczności. W całym mieście nie było nawet jednego baru. Najnowszym budynkiem publicznym była niewątpliwie niewielka biblioteka. Na tablicy przy drzwiach Rand mógł odczytać niezmiernie długą listę nazwisk wszystkich rodzin, które przyłożyły się do jej powstania.
Nieliczne sklepy i firmy mieściły się w centrum miasteczka. Dalej stały długie szeregi domków mieszkalnych. Niemal wszystkie drewniane, z reguły pomalowane na biało. W tym miasteczku ludzie cenili tradycyjne wartości i żyli po to, aby wychowywać dzieci. Wszędzie ich było pełno – grały w piłkę na ulicach, szalały na rowerach i deskorolkach, oblegały kiosk z lodami. Tylko przed jednym domem panował spokój i cisza.
Rand z daleka dostrzegł tę anomalię. Miał przeczucie, że właśnie tam mieszka wiedźma, którą chciał odwiedzić. Powoli zbliżał się do celu. Dzieci gdzieś zniknęły, chłopiec na rowerze zjechał na jezdnię, aby nie przejechać przypadkiem po chodniku przed domem pani Matyldy Silverthorn. To była jedyna parcela w całym mieście otoczona płotem. Tylko na tej werandzie Rand nie mógł dojrzeć rozstawionych leżaków. W przeciwieństwie do wesołego hałasu panującego w całym mieście, tutaj obowiązywała cmentarna cisza. Ogromne drzewa, zamiast po prostu rzucać ożywczy cień, pogrążały cały dom w atmosferze smutku i melancholii. Nawet pojedynczy promyk nie miał odwagi przedrzeć się przez gęste listowie.
Rand usiłował wyobrazić sobie, jak Leigh mogła tu żyć jako mała dziewczynka, jak mogła bawić się w ogrodzie. Nie był w stanie. Pomyślał o jej braku pewności siebie i niespokojnej radości, jaką sprawiły Leigh wszystkie drobiazgi. Poczuł niepokój i wzruszenie.
Zaparkował samochód na podjeździe do garażu, wysiadł z chłodnego wnętrza i wszedł na werandę. Drzwi były otwarte, ale kontrast między oślepiającym światłem słońca i ciemnym wnętrzem pokoju był tak wielki, że Rand nie mógł niczego w środku dojrzeć. Zapukał dwukrotnie do drzwi.
Oczami wyobraźni widział już dwumetrową babę z miotłą w ręku. Zamiast tego w drzwiach pojawiła się niska, szczupła starsza dama, wyprostowana i sztywna, jakby połknęła kij, w staromodnych okularach i z włosami zaplecionym w ciasny kok. Nawet teraz, latem, w środku dnia, miała na sobie czarną suknię.
– Nie toleruję tutaj domokrążców – powitała go surowo.
– Niczego nie sprzedaję. Szukam pani Matyldy Silverthorn.
– Widzę, że umiał pan przeczytać wizytówkę. Nie robi to na mnie wrażenia. Czego pan chce?
– Chcę z panią porozmawiać. Jestem przyjacielem Leigh. Nazywam się Rand Krieger.
– To pan.
W tych słowach Matylda Silverthorn zdołała wyrazić zdumienie, niechęć i oczywistą wrogość. Najwyraźniej wiedziała, kim był Rand, co znaczyło, że Leigh rozmawiała z nią o nim... i Matylda nie zaaprobowała ich znajomości.
Matylda uchyliła moskitierę, zmierzyła go wzrokiem, po czym wskazała ręką, by wszedł. Rand wątpił, czy powodowała nią tradycyjna południowa gościnność, chyba raczej wolała, aby nie zauważyli go sąsiedzi, mogliby przecież powiedzieć Leigh o jego wizycie.
Kazała mu usiąść na drewnianym taborecie przy stole, na którym leżała rozłożona Biblia. W pokoju było upiornie duszno, gorąco i pachniało środkami owadobójczymi. Gospodyni usiadła naprzeciw niego, wyprostowana i z zaciśniętymi kolanami.
– Nie proponuję panu mrożonej herbaty, długo pan tu nie zabawi. Nie potrafię sobie wyobrazić, po co pan tu przyjechał, ale mogę pana od razu zapewnić, że Leigh nie chce pana widzieć.
Rand z uznaniem stwierdził, że Matylda nie traciła tupetu. Zdumiewające, ale czuł do niej coraz mniejszą antypatię. Za jej grubymi okularami dostrzegł strach. Nie spodziewał się tego.
– Jest pani pewna?
– Chyba już dość szkód pan spowodował. Przez pana Leigh wróciła zupełnie odmieniona. Gdyby pan rzeczywiście myślał o niej, to zostawiłby ją pan w spokoju. Poza tym... – dodała – jeśli Leigh wyjdzie za kogoś za mąż, to będzie to Joe. Od lat stara się o jej rękę.
– Joe? – Rand zauważył, że Matylda była zbyt zdenerwowana, aby sięgnąć po Biblię.
– Tak. To właściciel sklepu spożywczego. Dobry chłopak. Zreperował mi dach, przychodzi zawsze pomóc, gdy w domu jest coś do zrobienia. Leigh bardzo go lubi, zawsze lubiła. Jeśli w ogóle wyjdzie za mąż, to za niego. Zatem może pan się wynosić, i to szybko, nim ona pana zobaczy.
– Dziękuję za radę – odpowiedział uprzejmie Rand. – Teraz, jeśli to pani odpowiada, przejdźmy do rzeczy.
– Przepraszam?
– Joe w ogóle się nie liczy, nie wchodzi w rachubę. Liczę się ja. Przyjechałem tu po Leigh, jak pani się zresztą od razu domyśliła. Zapewne będę musiał z nią stoczyć bitwę, ale nie zamierzam dyskutować z panią. Przyjechałem tutaj, aby porozmawiać z panią o kilku sprawach, które muszą pozostać między nami.
– Nie rozumiem.
Rand nie miał wątpliwości, że Matylda Silverthorn wszystko świetnie rozumiała. Mogła się go obawiać tylko z jednego powodu.
– Nie mogę zagwarantować, że będziemy serdecznymi przyjaciółmi, ale obiecuję pani, że zawsze będziemy mogli uczciwie porozmawiać o pani potrzebach. Leigh wyjedzie ze Stanton, z czym będzie pani trudno się pogodzić. Dogadamy się z pewnością, jak często będzie nas pani odwiedzać, lub jak często my będziemy przyjeżdżać tutaj. Jeśli ma pani jakieś kłopoty finansowe lub zdrowotne, to proszę mi o nich powiedzieć od razu. Natomiast nie pozwolę, aby wtrącała się pani w jej życie w sposób, który ją unieszczęśliwia. Nie będzie pani żyła w osamotnieniu, jeśli tego się pani obawiała.
To o to chodziło. Wyraz jej twarzy wszystko mu wyjaśnił. Wiedźma całe życie obawiała się samotności, czego nie brał dotychczas pod uwagę, gdy analizował jej wpływ na Leigh. Przez wszystkie te lata starała się związać ją ze sobą za pomocą moralnego szantażu. Gdyby zamiast tego ofiarowała jej miłość, teraz nie miałaby się czego obawiać.
Pozostało jeszcze niełatwe spotkanie z księżniczką. Rand opuścił ponury dom pani Silverthorn i udał się do Leigh.
Leigh podwiozła do domu wpierw Mary Sue, następnie Joego. Oboje ubłagali ją, aby zabrała ich z biblioteki do domu, bo nie mieli ochoty na spacer w letniej spiekocie. Po drodze Leigh dała się jeszcze naciągnąć na lody.
Jadąc do domu usiłowała wyregulować klimatyzację, która działała równie stabilnie, jak jej nerwy. Po powrocie z Austrii Leigh zrozumiała, że niektóre rzeczy w jej życiu nigdy nie ulegną zmianie. Zawsze będzie dawała naciągać się dzieciom ną wszystko, na co mają ochotę, zawsze będzie hodowała koty i zawsze będzie błądzić, ilekroć oddali się od Stanton na odległość dziesięciu kilometrów.
Jednak inne rzeczy uległy nieodwracalnym zmianom. Minęły już czasy, kiedy Leigh nigdy nie miała odwagi sprzeciwić się ciotce ani powiedzieć jej szczerze, co myśli. Minęły bezpowrotnie czasy, kiedy Leigh nie odważyłaby się pójść do pracy w białym podkoszulku z czerwonym paskiem. Minęły również czasy, kiedy Leigh nigdy nie zdobyłaby się na napisanie listu do Hautbergu w Austrii. Według niej, list ten powinien był dotrzeć do adresata poprzedniego dnia rano.
Skręciła w swoją ulicę i z daleka dostrzegła stojącą przed czyimś domem wielką srebrzystą przyczepę kempingową. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że nieznajomy turysta zablokował jej podjazd do bramy. Musiała zaparkować na ulicy.
Najwyraźniej któryś z sąsiadów miał gości. Wysiadając z samochodu przyglądała się przyczepie, wskutek czego dopiero po dłuższej chwili dostrzegła siedzącego na tarasie mężczyznę. Cierpiał nie tylko z powodu upału, na dokładkę obiegły go koty.
Jej koty. Próżniak, Kłopot i Szkoda zasłużyły na swoje imiona. Kłopot, puchaty kot angorski, uwiesił się ramion gościa, Próżniak wyciągnął się brzuchem do góry na jego kolanach, a Szkoda owinęła się dookoła lewej kostki.
Rand patrzył na nią, jakby po miesiącu na pustyni dostrzegł wreszcie oazę. Nawet się z nią nie przywitał.
– Nie próbuj nawet żadnych wymówek. Jestem na ciebie taki wściekły, że tracę zdolność myślenia. Jeśli jeszcze raz spróbujesz tak mi się wymknąć, to przysięgam, że zamknę cię w wieży do końca twoich dni.
Leigh nie traciła czasu na pytania, jak ją odnalazł. Już dawno przekonała się, że Rand po prostu nie zamierzał nigdy pogodzić się z utratą czegokolwiek, co miało dla niego znaczenie.
– Mam wrażenie, że na wszelki wypadek przywiozłeś tę wieżę ze sobą – odrzekła.
Rand zerknął na swą ogromną przyczepę.
– Przyda się – odpowiedział. – Jak ją wynajmowałem, nie wiedziałem, że będę nią transportował koty.
– Transportował?
– Do Pennsylwanii. Jak inaczej mogłabyś poznać moją rodzinę?
– Twoją rodzinę?
– Nim wyjedziemy, będę się musiał z tobą zaręczyć. Pierścionek mam już w wozie. Mam również powrozy, na wypadek prób oporu. Ostrzegam cię, Leigh, że nie jestem w nastroju do żartów ani kłótni. Zostaję, a co więcej, nie wezmę stąd tej przyczepy, dopóki nie zgodzisz się wyjechać ze mną. Choćbym miał czekać nawet sto lat.
– Cóż, do diabła – odpowiedziała. – Lepiej pokaż mi ten pierścionek.
Rand nigdy nie tracił czasu. Zerwał się z miejsca, jakby go wąż ugryzł. Wciągnął Leigh za sobą do klimatyzowanej przyczepy tak szybko, że nawet nie zdążyła zdać sobie sprawy z tego, co się stało.
W środku przyczepa wyglądała równie efektownie jak z zewnątrz. Projektant przewidział telewizor, system stereo i, co najważniejsze, duże małżeńskie łoże. Leigh od razu zauważyła stojące na stole dwa aksamitne pudełeczka, jedno kwadratowe i niewielkie, drugie większe i podłużne.
– Lepiej nie wpuszczajmy ciepłego powietrza – powiedział Rand i starannie zamknął za sobą drzwi.
– Hm – odrzekła. Dostrzegła jego uśmiech, ale jednocześnie zauważyła w jego oczach niepewne błyski.
Leigh już zamierzała rozproszyć wszystkie dręczące go wątpliwości, gdy tymczasem Rand uroczyście otworzył pudełko z pierścionkiem. Była to prosta, pozbawiona wszelkich ozdób złota obrączka. Rand nie znosił niepotrzebnych ornamentów. Leigh wiedziała, że był zwolennikiem prostych, elementarnych wartości. Poczuła łzy wzruszenia.
– Dostaniesz ją dopiero w dniu ślubu – powiedział poważnie Rand. – Pomyślałem jednak, że powinienem ci to jakoś zrekompensować, zatem masz również i to.
Otworzył podłużne pudełko. W środku, na aksamitnej wyściółce, leżał wspaniały sokół z prawdziwego szafiru na złotym łańcuszku. Leigh nie mogła już dłużej powstrzymać łez. Gdy Rand powiesił jej łańcuszek na szyi, Leigh czuła drżenie jego rąk.
– Są wspaniałe, i obrączka, i łańcuszek. Kocham cię, Rand, całym sercem. – Zamrugała walcząc na próżno ze łzami i mocno objęła go ramionami. – Pisałam do ciebie, Rand. List pewnie wczoraj trafił na twoje biurko. Muszę ci powiedzieć, co jest w tym liście.
– Kochanie, nie musisz mi nic mówić – pokręcił głową. Gdy tylko ją zobaczył, zrozumiał że mógł sobie darować wizytę u Matyldy. Leigh wyzwoliła się już spod jej władzy. Należała teraz do niego i wiedziała już o tym.
Leigh, obejmując go ramionami za szyję, popchnęła go w kierunku łóżka. Przez cały czas opowiadała mu o swoich trzydziestych urodzinach i życzeniu, od którego rozpoczęła się ta głupia gra.
– Cały czas myślałam o tym, że cię zwodziłam. Dlatego uciekłam. Obawiałam się, że się zakochałeś w kimś zupełnie innym niż ja jestem naprawdę. Nigdy ci nie powiedziałam, że jestem tylko bibliotekarką. Nigdy ci nie powiedziałam o kotach. Nie chciałam, abyś się dowiedział czegokolwiek o moim normalnym życiu, bo było takie nudne, takie bezbarwne.
Pocałowała go chyba z tuzin razy, niezwykle utrudniając mu skupienie uwagi na tej opowieści.
– Naprawdę bałam się, Rand. Zawsze wiedziałam, że koło trzydziestki trudno już się zmienić. Dlatego myślałam, że to zupełnie beznadziejna sprawa, bo głęboko w sercu cały czas czułam się nieciekawą starą Leigh, której nikt nigdy nie chciał i nie pragnął.
Uśmiechnęła się do niego, rozpięła czerwony pasek i niedbałym ruchem rzuciła go za siebie.
– Czy ty mnie słuchasz? – spytała.
– Usiłuję, choć to niełatwe – odpowiedział. Teraz Leigh wyjmowała spinki z włosów.
– Niestety, musiałam powrócić do domu, aby się przekonać, że nie miałam racji. Byłam pewna, że znów powrócę do roli bibliotecznej myszy, ale tak się nie stało. Przez ciebie.
Rand nie był pewny, za co według niej ponosił odpowiedzialność, ale wolał teraz nie dociekać.
Zdjęła szorty i ściągnęła przez głowę podkoszulek. Szafirowy sokół zakołysał się między jej piersiami.
– Kochanie, chyba skończyłaś już przemowę? – spytał Rand.
– Chcę tylko powiedzieć ci jeszcze, że wcale nie bujam w obłokach. Wiem teraz, czego chcę i czego potrzebuję...
Nie miał co do tego wątpliwości. Postanowił, że nauka pewności siebie może poczekać na lepszą porę. Teraz otaczały go jej ramiona. Był tak szczęśliwy, że niemal pękło mu serce.
Mieli jeszcze przed sobą wiele pracy, aby zorganizować wspólne życie. Wiedzieli, że nie będzie to łatwa bajka. Jednak Rand nie miał najmniejszych wątpliwości, że przy pierwszym spotkaniu Leigh rzuciła na niego urok. Najlepszy z możliwych. Odwieczny czar miłości.