JENNIFER GREENE
MARZYCIELKA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Widok, który miała przed sobą, obrażał
jej poczucie estetyki. Czarna, posępna noc,
szalejąca nad miastem burza - czy może
być coś bardziej banalnego? Nagle ja-
skrawa błyskawica przeszywa niebo, a na
jej tle wyłania się z ciemności wielka,
szpetna rezydencja, która wygląda jak
scenografia
do
tandetnego
hollywoodzkiego filmu.
Najgorsze jest to, że niczym bohaterka
kiepskiego filmu zamierza się włamać do
pogrążonej w mroku rezydencji.
Rebeka Fortune pisała powieści
kryminalne. Umieszczała swe bohaterki w
najbardziej niebezpiecznych sytuacjach,
jakie tylko zdołała wymyślić, a wyobraźnię
miała wyjątkowo bujną. Ale prędzej by
wyrzuciła na śmietnik komputer, niż kazała
bohaterce włamywać się po ciemku do
ogromnej,, zamkniętej na cztery spusty re-
zydencji, w której zostało popełnione
morderstwo.
Deszcz padał na jej rude loki, ciekł po
szyi, spływał po powiekach i rzęsach.
Drżała na całym ciele, od czubka nosa po
czubki palców w przemoczonych
tenisówkach. Zazwyczaj w marcu
panowała w Minnesocie temperatura
około zera, ale tego dnia od samego rana
było nadspodziewanie ciepło i słonecznie,
prawie wiosennie.
Przed wyjściem z domu Rebeka
obejrzała w telewizji prognozę pogody;
zapowiadano w nocy burzę. Gdyby miała
czarny płaszcz od deszczu, pewnie by go z
sobą wzięła, ale miała jaskrawożółty, w
kolorze całkiem nieodpowiednim dla
włamywacza, więc włożyła grubą czarną
bluzę oraz czarne dżinsy. Obie rzeczy lepiły
się jej do skóry.
Przypuszczalnie kiedyś w życiu czuła
się bardziej nieszczęśliwa niż teraz, lecz
nie pamiętała tej chwili. Miała bogate
doświadczenie
w
dziedzinie
kryminalistyki, znała dziesiątki metod
używanych przez włamywaczy, jednakże
całą swą wiedzę zdobyła w ciepłym, ładnie
urządzonym gabinecie, szperając w
książkach i korzystając z Internetu.
Praktyka okazała się odrobinę bardziej
skomplikowana od teorii.
Rezydencję otaczało wysokie
ogrodzenie z kutego żelaza. Zamknięta
brama nie stanowiła problemu; na
ogrodzenie można się było wdrapać i
zeskoczyć z niego po drugiej stronie. Tuż
po zabójstwie Moniki Malone po terenie
kręciło się mnóstwo policji. Teraz ryzyko
natknięcia się na kogokolwiek było
znikome. Zarówno dom, jak i ogród
opustoszały dawno temu; od wielu tygodni
nikt tu nie zaglądał.
Do samej rezydencji prowadziło pięć
par drzwi: frontowe, boczne, kuchenne,
tylne i piwniczne. Rebeka próbowała je
kolejno otworzyć - bez powodzenia. Z kata-
logu dla pisarzy powieści kryminalnych
zamówiła klucz uniwersalny. Okazało się,
że wcale nie był tak uniwersalny, jak go
reklamowano. W plecaku, z którym wyru-
szyła na włamanie, miała również łom -
zawsze przydawał się jej bohaterkom. Ona
jednak nie była stworzoną przez siebie
postacią i, w przeciwieństwie do nich, z ło-
mem kiepsko sobie radziła. Obeszła cały
dom, dokładnie sprawdzając okna na
parterze. Ani jedno nie było zabite
deskami, ale wszystkie były szczelnie
zamknięte. Jedyne, co zdołała łomem
dokonać, to zdrapać z kilku framug farbę.
Poza łomem i wytrychem do plecaka
zapakowała pełno innych narzędzi. Jako
autorka kryminałów, która przed
przystąpieniem do pracy zawsze starannie
się przygotowuje, miała ogromną wiedzę
na temat przestępstw i sposobów ich
popełniania. Na razie jednak żadne z
narzędzi nie znalazło zastosowania, a
plecak, który ważył z tonę, wpijał się jej w
łopatki.
Ciężkie deszczowe chmury kłębiły się
na nocnym niebie, a od łoskotu piorunów
trzęsła się ziemia. A może nic się nie
trzęsło, może to tylko ona, Rebeka, tak
mocno dygotała.
Każda zdrowa na umyśle kobieta już
dawno by się poddała, a ty co? - spytała
sama siebie.
Otóż Rebeka Fortune różniła się od
innych kobiet. Nigdy się nie poddawała,
zwłaszcza gdy na czymś jej zależało.
Niektórzy twierdzili, że cechuje ją upór
osła. Ona broniła się, mówiąc, że
stanowczość i determinację odziedziczyła
po matce, Kate Fortune, której nigdy nie
brakowało siły ani odwagi, aby dążyć do
wytyczonego celu.
Cel, który Rebeka sobie wyznaczyła, był
niezwykle ważny. Wiele osób starało się
oczyścić Jake'a z zarzutu morderstwa, lecz
czas mijał, a jakoś nikt nie znajdował
dowodów, które mogłyby potwierdzić jego
niewinność.
Rebeka sama postanowiła się tym
zająć, tym bardziej że - pomijając członków
rodziny - reszta ludzi podejrzewała, iż to
właśnie Jake był winien śmierci Moniki.
Zacisnęła z determinacją usta i nie
zwracając uwagi na mokrą trawę pod
nogami, jeszcze raz okrążyła dom. Musi być
jakiś sposób, żeby dostać się do środka.
Musi!
Srogi, porywisty wiatr targał jej włosy.
Gdy podniosła rękę, by odgarnąć z twarzy
burzę rudych loków, w świetle błyskawicy,
która przebiła mrok, zamigotała złota bran-
soleta. Widok obwieszonej ozdóbkami
bransolety należącej kiedyś do Kate
sprawił, że Rebekę opadły dziesiątki
bolesnych wspomnień.
Prawie straciła ukochaną matkę.
Wszyscy sądzili, że Kate Fortune zginęła w
katastrofie samolotu; nikt nie wiedział, że
w samolocie był jeszcze porywacz, że Kate
z nim walczyła, że podczas zderzenia
maszyny z ziemią wypadła przez otwarte
drzwi na zewnątrz, w gęste zarośla, i że
przez wiele miesięcy odzyskiwała w
dżungli zdrowie. Rebeka nadal czuła ucisk
w sercu na myśl o rozpaczy, w jakiej
pogrążyła się rodzina, o ilości wylanych łez
oraz o spotkaniu u Sterlinga Fostera,
doradcy prawnego rodziny, kiedy to oczom
zebranych niespodziewanie ukazała się
Kate.
Tego dnia, gdy po raz pierwszy od lat
Kate nie pojawiła się w pracy, złota
bransoleta obwieszona drobnymi
ozdóbkami, które świętej pamięci Ben
Fortune ofiarowywał żonie przy okazji
narodzin kolejnych dzieci i wnuków, tkwiła
na zakończonym ręką alabastrowym
ramieniu ustawionym w gabinecie
seniorki rodu. Dla Rebeki, podobnie jak i
dla innych, bransoleta stanowiła wyraz
miłości, rodziny, tradycji. Nie mogąc się
oprzeć, przywłaszczyła ją sobie;
potrzebowała chociażby takiego kontaktu
z matką. Po odczytaniu testamentu każdy
członek rodziny dostał na pamiątkę
serduszko, podkowę, różę czy inną
ozdóbkę, którą doczepiono do bransolety
w dniu jego narodzin. Przez pewien czas
Rebeka nosiła pustą bransoletę bez
pobrzękujących ozdób, ale potem
zawiesiła na niej własne maleńkie
wisiorki - symbole szczęścia.
Powróciwszy na łono rodziny, Kate
prosiła córkę, aby chwilę dłużej
zaopiekowała się bransoletą. Rebeka
ucieszyła się. Traktowała bransoletę jak
talizman, a jej złote ogniwa jak symbol
nierozerwalności uczuć rodzinnych.
Potarła je palcem. Owszem, Kate
stworzyła jedną z największych dynastii
finansowych w Stanach Zjednoczonych,
ale najbardziej w świecie kochała swoje
dzieci; rodzina zawsze była dla niej
najważniejsza. Te wartości - lojalność,
przywiązanie do najbliższych, konieczność
wspierania się w potrzebie - przekazała
swym potomkom.
Swoim synom i córkom...
Nie była to najbardziej odpowiednia
chwila, aby rozmyślać o dzieciach, ale
Rebeka miała trzydzieści trzy lata, marzyła
o własnym maleństwie, a w ostatnim
okresie to pragnienie stało się tak silne, że
nawiedzało ją o każdej porze dnia i nocy.
Nie liczyło się to, że żyła samotnie, że żaden
królewicz nie kręcił się na horyzoncie. Po
prostu jej zegar biologiczny głośno tykał,
zagłuszając wszelkie inne argumenty.
Chciała mieć dziecko i już!
Zastanawiając się nad przyszłością,
zawsze widziała siebie w roli szczęśliwej
żony i matki. W przeciwieństwie do swych
braci, sióstr, kuzynów, którzy szukali w
życiu przygód czy nowych wyzwań, ona
była beznadziejną romantyczką i
domatorką. Jednak mimo że szczęście
utożsamiała z posiadaniem męża i dzieci,
była jedyną osobą z klanu Fortune'ów,
która nie założyła rodziny. Boże, nawet jej
bratanice wydały już na świat potomstwo!
Chociaż nie miała w tym większej
wprawy, potrafiła ukołysać do snu
niemowlę, natomiast zupełnie nie potrafiła
włamać się do cudzego domu. Psiakrew!
Przeszył ją dreszcz przerażenia. Nie bała
się burzy z piorunami. I na pewno nie bała
się ogromnego, pustego domu, w którym
popełniono morderstwo.
Bała się porażki. Kochała brata, chciała
mu pomóc, znaleźć dowód potwierdzający
jego niewinność, i robiło się jej słabo na
myśl, że może nie podołać. Ale nie! Gdzieś
w tej wielkiej chałupie muszą być jakieś
informacje, ślady czy znaki, które policja
przeoczyła, a które oczyszczą Jake'a z
ciążących na nim zarzutów. Dziesiątki
osób, w tym co najmniej kilku Fortune'ów,
miały powód, aby zabić tę starą jędzę.
Monica była okrutną, zachłanną egoistką,
która od niemal dwóch pokoleń starała się
zniszczyć Bena i Kate. Przysporzyła sobie
mnóstwo wrogów; nawet dwuletnie
dziecko bez trudu mogłoby wskazać parę
osób, które chętnie by się jej pozbyły.
Problem w tym, że na skutek działań
Moniki Malone Jake omal nie stracił tego
wszystkiego, na czym mu najbardziej w
życiu zależało, a zatem miał doskonały mo-
tyw, żeby ją zamordować. W dodatku w
wieczór, gdy Monica zginęła, był na
miejscu zbrodni i tysiące dowodów, takich
jak odciski palców, wskazywały na jego
winę. Ani policja, ani wynajęci przez
rodzinę detektywi nie zdołali wpaść na
trop jakiegokolwiek innego podejrzanego.
Zespół obrońców również robił, co mógł,
lecz sprawa wyglądała beznadziejnie. Nikt
nie uronił łzy nad losem, jaki spotkał
dawną hollywoodzką gwiazdę, ale też nikt
nie wierzył w niewinność Jake'a.
Rebeka wiedziała ponad wszelką
wątpliwość, że jej brat nie mógłby nikogo
zabić, bez względu na to, jak bardzo ta
osoba zalazłaby mu za skórę. Bała się
jednak, że nie mając innych podejrzanych,
sąd uwierzy oskarżycielowi i skaże Jake'a
na wieloletnie więzienie.
Mimo że krążyła wokół domu i
usiłowała dostać się do środka, żaden
alarm się nie włączył. Wszystkie drzwi były
zamknięte, okna także. Zresztą okna na
parterze miały specjalnie wzmocnione
szyby. Okna na piętrze wyglądały na
łatwiejsze do sforsowania, ale nie
wiedziała, jak do nich dotrzeć. Treliaż, po
którym pięły się róże, raczej nie wchodził w
rachubę. Wprawdzie ważyła niewiele,
zaledwie pięćdziesiąt kilogramów, ale
podejrzewała, że chwiejna drewniana
konstrukcja nie utrzyma ciężaru jej ciała.
W ogrodzie rósł wielki rozłożysty dąb, jed-
nakże gałęzie nie sięgały na tyle blisko
domu, by mogła przeskoczyć z którejś na
dach - chyba że wyrosłyby jej skrzydła, a na
to się nie zanosiło.
W ostateczności zamierzała
zaryzykować wspinaczkę po kracie z
różami, ale najpierw postanowiła jeszcze
raz obejść dom. Tak też zrobiła, tym razem
na czworakach. Przedzierała się przez
krzaki rosnące pod domem i kolejno
świeciła latarką we wszystkie okna
prowadzące do pomieszczeń w piwnicy.
Od czasu do czasu kolce - wyobrażała
sobie, że to szpony niewidocznej wiedźmy -
czepiały się jej włosów i ubrania, wbijały
się jej w skórę, drapały ją po ciele. W
tenisówkach chlupotało błoto. Na jednej
okiennej framudze złamała paznokieć.
Kiedy usiłowała podważyć inną, drzazga
weszła jej w palec, a z palca popłynęła
krew.
Deszcz przestał padać, ale ponieważ
była przemoczona do suchej nitki,
zmarznięta i nieszczęśliwa, nawet nie
miała siły się z tego cieszyć.
Wreszcie promień latarki oświetlił
ramę okienną, która była krzywa i
pęknięta. Odgarnąwszy na bok gałęzie
kwitnącego bzu, Rebeka przysunęła się
bliżej i zaczęła sprawdzać szybę. Okno nie
było zamknięte, a jedynie zaklejone farbą.
Otwierało się na zewnątrz. Trochę
niewygodnie, ale trudno. Gorzej było z
wielkością. Może przez niewielką szparę
zdołałby się przecisnąć chudy
dziesięciolatek, ale nie dorosła kobieta...
Uznała, że warto spróbować; pewnie nie
znajdzie lepszego wejścia. Sięgnęła do
plecaka po łom. Dwa razy usiłowała
podważyć okno. Bezskutecznie. W ciasnej
przestrzeni miała małą swobodę ruchów,
łom ślizgał się po mokrym błocie, nie było
go o co oprzeć. Na szczęście za trzecim
razem się udało. Wepchnęła łom pod
dolną krawędź ramy; rozległ się koszmarny
zgrzyt, a po chwili między gruntem a
oknem pojawiła się szpara.
Oddychając ciężko, Rebeka przysiadła
na piętach i podrapała się po brodzie. W
porządku. Sukces. Czuła się jednak tak,
jakby trzymała w dłoni zwycięski kupon
loteryjny, lecz nie miała jak ani gdzie
odebrać nagrody. Okno faktycznie
otwierało się na zewnątrz, lecz otwór był o
wiele mniejszy, niż się spodziewała.
Wszyscy zawsze twierdzili, że jest chuda
jak patyk, ale żeby wśliznąć się do środka,
musiałaby zgubić jeszcze parę kilo.
Powoli zbliżyła latarkę do otworu. Nigdy
nie potrafiła dobrze oceniać odległości,
ale miała wrażenie, że od twardej
betonowej podłogi dzieli ją co najmniej
trzydzieści metrów. W dole nie było
żadnych poduszek, materacy czy choćby
dywanu, który mógłby złagodzić upadek.
Spoglądając przez otwór, pomyślała sobie,
że Stephen King mógłby śmiało umieścić
akcję kolejnej swojej powieści w takich
mrocznych, ponurych wnętrzach.
Podejrzewała, że jeśli nawet zdoła
przecisnąć się przez otwór, to zabije się,
spadając w dół. Z drugiej strony, tylko tędy
może dostać się do środka. Innego wejścia
nie znalazła, a poddawać się nie miała
zamiaru.
No trudno, po prostu musi wciągnąć
brzuch, wypuścić powietrze, skurczyć się.
Bo cóż innego jej pozostało?
Zgasiwszy latarkę, schowała ją do
plecaka, a plecak wrzuciła do środka. Przez
chwilę panowała cisza; potem usłyszała
głośne plaśnięcie. Plecak wylądował na
podłodze.
Przełknęła ślinę. Strach dławił ją za
gardło. Położywszy się na plecach,
wepchnęła stopy w otwór, następnie
poruszając barkami i nie zwracając uwagi
na to, że pod bluzą zbiera się błoto,
przysuwała się coraz bliżej otworu. Po
chwili łydki miała po drugiej stronie,
kolana, uda, pośladki, biodra... I wtedy
zaczęły się kłopoty. Utknęła. Nie była w
stanie ruszyć się ani w przód, ani w tył.
Boże! Tyle razy marzyła o tym, aby mieć
nieco pełniejsze kształty. Tyle razy
zazdrościła innym kobietom, że dżinsy tak
ładnie opinają im biodra. Teraz ogarnęła ją
złość na samą siebie. Może gdyby w
zeszłym tygodniu nie zjadła tych pięciu
wysokokalorycznych ciastek, zdołałaby się
przecisnąć albo w jedną, albo w drugą
stronę. A tak... Cholera! Nogi sterczały jej
wysoko nad podłogą piwnicy, tułów leżał w
błocie przed domem, biodra i pośladki
tkwiły zaklinowane. Sytuacja była
poważna.
Korciło ją, żeby wybuchnąć płaczem.
Chociaż nie, wcale nie miała ochoty
płakać. Po prostu chciała znaleźć się we
własnym domu i zrobić sobie gorącą
kąpiel: napełnić wannę, wlać do wody
odrobinę olejku różanego, potem
wyciągnąć się i wymoczyć, popijając
kieliszek chablis, przeglądając plik
informacji, jakie zgromadziła na temat
banków spermy, i marząc o dziecku.
Uwielbiała snuć fantazje o dzieciach.
Było to kuszące, choć w tym momencie nie
bardzo praktyczne. Czuła się jak kretynka.
Nie mogła wykonać żadnego ruchu; ilekroć
próbowała, bolały ją stawy, z kolei gdy
leżała nieruchomo, protestował jej
kręgosłup. Bądź co bądź, gdyby potrafiła
wyginać ciało na wszystkie strony, może
zatrudniłaby się jako akrobatka w cyrku.
Miło by było, gdyby nagle pojawił się
przystojny rycerz na białym koniu i wy-
bawił ją z kłopotów, ale było to mało
prawdopodobne. Prędzej oblezą ją
dżdżownice. Myśl o glistach, które wy-
chodzą z ziemi po deszczu i suną w jej
stronę, podziałała na nią mobilizująco.
Wciągnęła powietrze i z całej siły się
odepchnęła.
Udało się! Odniosła sukces... chyba. W
każdym razie żyła, kiedy wylądowała na
twardej podłodze. Zanim jednak to się
stało, rozbiła głowę o ramę okienną, a
także boleśnie zgniotła i otarła piersi.
Upadając zaś, stłukła sobie kość biodrową
oraz skręciła nadgarstek.
Na dole było ciemno jak w grobowcu. W
powietrzu unosił się duszny, stęchły
zapach. Oczywiście nie robiłoby jej różnicy,
gdyby znajdowała się teraz w pięknym,
jasnym Tadż Mahalu; była zbyt obolała, aby
czymkolwiek się przejmować. Świat
wirował jej przed oczami. Nie była pewna,
czy można sobie złamać pośladki - nigdy
nie widziała, aby ktoś nosił na biodrach
gips albo leżał z pupą na wyciągu - bała się
jednak, że ona tego dokonała.
Nagle oślepił ją ostry promień światła.
Jaskrawy blask pochodził z łysej
żarówki zawieszonej na środku sufitu.
Najgorsze było to, że mężczyzna, który stał
w drzwiach, z ręką na kontakcie, i kręcił z
niedowierzaniem głową, nie wyglądał na
obcego. A kiedy otworzył usta, jego niski,
ochrypły głos też brzmiał znajomo.
- Sądziłem, że banda złożona co
najmniej z tuzina nastolatków usiłuje się
włamać do środka. Narobiłaś tyle hałasu,
jakbyś zmarłych chciała pobudzić.
Powinienem był się domyślić, że to ty.
Chryste, Ruda, wyjaśnij mi, co u licha tu
robisz?
Zacisnęła powieki.
- W tej chwili siedzę na podłodze w
piwnicy i roztkliwiam się nad sobą, bo
mam z pięćdziesiąt połamanych kości.
Boże kochany, spraw, żeby to był zły sen.
Żebym się obudziła i zobaczyła, że ten
człowiek z ręką na kontakcie to ktoś inny,
niż mi się wydaje. Niech to będzie rosyjski
szpieg. Niech to będzie seryjny morderca.
Niech to będzie ktokolwiek, byle nie
Gabriel Devereax.
Czekała z zamkniętymi oczami, aż zjawa
zniknie, ale niestety niski, ochrypły głos
przybliżał się.
- Nie wygłupiaj się, Ruda. Ja
przynajmniej mam powód, żeby być w tym
domu, ale ty? Chyba całkiem postradałaś
zmysły. Mogłaś się zabić... albo ktoś
mógłby cię zabić. Co ci strzeliło do łba?
Swoją drogą, wyglądasz jak bezpańska
kotka po przegranej walce na śmietniku.
- Ale jesteś miły! Ja tu leżę połamana,
umieram z bólu, a ty na mnie krzyczysz!
- Krzyczałbym o wiele głośniej, gdybym
wierzył, że to cokolwiek da. Tylko spójrz na
siebie! Jesteś cała mokra, oblepiona
błotem, z włosów wystają ci jakieś patyki.
Nie powiesz mi chyba, że masz wszystko
normalnie poukładane w głowie?
Psiakrew, przestań machać ręką! Chcę
tylko sprawdzić, gdzie cię boli.
- Wszędzie - warknęła.
I faktycznie, wszystko sobie poobijała,
ale najbardziej ucierpiała jej duma.
Gabe kucnął obok. Wciąż miała
zamknięte oczy; póki na niego nie patrzyła,
mogła udawać, że to nie on. Kiedy jednak
poczuła, jak jego silne dłonie zaczynają ją
obmacywać, natychmiast podniosła
powieki.
Kiedy indziej nie miałaby nic przeciwko
temu, aby dotykał jej przystojny facet,
mógłby to nawet być detektyw, ale
życzyłaby sobie, by okazywał trochę więcej
delikatności. Na miłość boską, nie jest
workiem kartofli!
Bezlitosne łapy wędrowały po jej ciele,
ściskały jej stopy, kostki, łydki, sprawdzały
stawy kolanowe, podnosiły i opuszczały jej
ramiona, zginały i prostowały nadgarstki.
Kilka razy jęknęła z bólu. Gabe albo był tak
zaaferowany tym, co robi, że nic nie słyszał,
albo jej niedowierzał.
A ona... cóż, przypuszczalnie
odczuwałaby mniejsze upokorzenie i złość,
gdyby facet nie był tak piekielnie
przystojny.
Nie wiedziała, jakim cudem dostał się
do domu, ale nie dziwiła się, że tu jest. Był
inteligentny, przedsiębiorczy, po prostu
najlepszy w swojej branży. Dlatego prze-
konała Jake'a, aby zlecił mu dochodzenie w
sprawie katastrofy, w której - według
policji brazylijskiej - zginęła Kate. Chociaż
tej zagadki nie udało mu się rozwikłać,
dokonał parę innych ważnych dla rodziny
odkryć.
Wracając jednak do teraźniejszości...
Kiedy tak siedziała w piwnicy na
betonowej podłodze, wyglądała jak półtora
nieszczęścia. On zaś był elegancki,
uczesany, świeżo ogolony. Ubranie miał
czyste, bez ani jednej plamki czy rozdarcia.
Jasne dżinsy, granatowa koszula starannie
wpuszczona w spodnie, buty z cholewami.
Nawet one nie nosiły śladów błota.
Nie znała go zbyt dobrze. Zresztą nie
była pewna, czy kogoś takiego jak Gabe
Devereax jakakolwiek kobieta może
dogłębnie poznać. W każdym razie od
czasu do czasu wpadali na siebie i zwykle
kończyło się to potężną scysją. Kilka osób z
rodziny zauważyło, że żrą się jak pies z
kotem. Wprawdzie to ona, Rebeka, zebrała
informacje o różnych agencjach
detektywistycznych i namówiła rodzinę, by
zatrudniła właśnie Gabe'a. To ona najlepiej
spośród wszystkich wiedziała, jak
doskonałą Gabe cieszy się opinią i jak
świetne osiąga wyniki. Darzyła go
szacunkiem. Ale kiedy w grę wchodziło
życie najbliższych, nie potrafiła przekazać
steru w obce ręce, choćby były najbardziej
kompetentne.
Gabe zaś nie znosił, kiedy ktoś go
pouczał albo wtrącał mu się do pracy. Coś,
co ona określała mianem pomocy, on
traktował jak niepotrzebną ingerencję.
Ona uważała, że powinien zrozumieć, co nią
kieruje: miłość, przywiązanie, lojalność.
Jednakże nie była w stanie mu tego wy-
tłumaczyć; prędzej udałoby się jej
wywiercić palcem dziurę w granitowym
bloku.
Mimo że ciągle mieli z sobą na pieńku,
Rebeka nie była ślepa. Może i Gabe
Devereax jest upartym osłem, ale tak
przystojnego osła rzadko się widuje. Liczył
trzydzieści osiem lat i na tyle wyglądał.
Zdecydowany zarys szczęki, blizna na
prawej skroni, zmarszczki wokół oczu i przy
ustach - wszystko to świadczyło o tym, że
człowiek ten wiele w życiu przeszedł.
Gabe nie oszczędzał się. Był mężczyzną,
nie chłopcem. Mężczyzną, który emanował
silą i energią. Mężczyzną, z którego twarzy
można było wyczytać determinację, upór w
dążeniu do celu, wolę zwycięstwa.
W głębi duszy Rebeka wierzyła, że tylko
kobieta, która ma nie całkiem po kolei w
głowie, mogłaby chcieć się zadawać z
człowiekiem tak zatwardziałym i zamknię-
tym w sobie. Z drugiej strony Gabe
Devereax miał najpiękniejsze oczy, o
najbardziej zmysłowym spojrzeniu, jakie
kiedykolwiek widziała. W dodatku nie
mogła ich zignorować, przynajmniej na
razie, bo uporczywie się w nią wpatrywały.
Właściciel tych oczu trzymał ją za brodę i z
takim skupieniem, jakby badał pod
mikroskopem robaka, oglądał jej policzki,
czoło, nos, sprawdzając, czy są w jednym
kawałku.
- Chyba przeżyjesz - oznajmił w końcu. -
Chociaż pewności nie mam, bo trudno
cokolwiek dojrzeć pod tą warstwą brudu.
Ponieważ patrzył jej prosto w twarz, nie
od razu się zorientowała, co robi. On zaś,
jak gdyby nigdy nic, wsunął prawą rękę
pod jej bluzę i lekko naciskał żebra.
Przeszył ją dreszcz.
- Hej!
Oburzona, usiłowała go odepchnąć. Nie
dała rady.
- Nie denerwuj się, Ruda. Gdybym
chciał cię poderwać, znalazłbym inny
sposób. - Uśmiechnął się. - O seksie myślę
tylko dwadzieścia godzin na dobę, a nie
dwadzieścia cztery. - Na moment zamilkł. -
Masz paskudnie rozciętą skórę, tu na
boku... Spokojnie, nie zamierzam
sprawdzać, dokąd sięga rana. A teraz bądź
tak miła i odkaszlnij.
- Mam kasłać? Po co?
- Jeśli wolisz, możemy podjechać do
szpitala i zrobić ci prześwietlenie. Aha!
Spodziewałem się, że nie będziesz chciała.
No więc jeśli zakaszlesz i jeśli nic cię
wtedy bardziej nie zaboli, może...
powtarzam: może uwierzę, że żebra masz
nie połamane. Ale oczywiście jeśli wolisz
prześwietlenie...
Zakaszlała najgłośniej jak potrafiła.
- Na pewno nic cię nie zabolało?
- Na sto procent. I przestań mi grozić
szpitalem. Nie dałabyś rady mnie nigdzie
zawieźć, nawet gdybyś miał pułk żołnierzy
do pomocy. Czuję się świetnie. Po prostu
upadek lekko mnie oszołomił i tyle.
- Tak? - Zabrał rękę, którą uciskał jej
żebra, ale sam się nie cofnął. - Na czole
wyrósł ci guz wielkości śliwki, ciało masz
podrapane do krwi i jesteś cała mokra. Tyl-
ko patrzeć, jak nabawisz się zapalenia
płuc. Rany możemy obmyć, bo wody w
domu nie wyłączono, ale nie wiem, czy
znajdziemy coś suchego, żebyś nie
musiała siedzieć w tym ubraniu. Jak czoło?
Bardzo boli? Nie kręci ci się przypadkiem
w głowie? A może widzisz podwójnie?
Co za paskudny typ! Gdyby był odrobinę
lepiej wychowany, zamilkłby na chwilę i
dał jej szansę odpowiedzieć. On jednak nie
miał zamiaru wierzyć jej na słowo, bo
ponownie ujął ją za brodę i obrócił twarzą
do siebie. Drugą ręką delikatnie odgarnął
jej włosy z czoła. Dopiero gdy skończył
zabawę w lekarza, napotkał jej wzrok.
I wtedy... Nie, nie umiałaby powiedzieć,
co się wtedy stało. Wpatrywał się w nią
zaledwie parę sekund, ale grymas
niezadowolenia znikł z jego twarzy. Wyraz
oczu zmienił się. Ujrzała w nich coś... coś
innego. Nie złość, nie zniechęcenie, nie
obsesyjną potrzebę usuwania ze swojej
drogi wszelkich przeszkód, nie irytację, że
ktoś wtrąca się do jego pracy.
Z całą pewnością nie przedstawiała
ładnego obrazka. Była mokra, brudna,
rozczochrana; podejrzewała, że ofiara
wypadku drogowego wyglądałaby
atrakcyjniej. Ale ciemne oczy detektywa
wpatrywały się w nią tak intensywnie, z
taką fascynacją, że nagle poczuła, jak wali
jej serce.
Jeśli Gabe kiedykolwiek wcześniej
dostrzegł w niej kobietę, nigdy nie dał tego
po sobie poznać. On sam był energicznym,
niezwykle pociągającym mężczyzną i póki
nie zwracał na nią większej uwagi, lubiła
się z nim przekomarzać i droczyć. Nigdy go
jednak nie kokietowała ani z nim nie
flirtowała; takie kobiece gierki były jej ob-
ce. Upadek musiał jej coś pomieszać w
głowie, sprawić, że pękła jakaś tama.
Nigdy dotąd bliskość Gabe'a nie
wywoływała w niej takiego drżenia.
Przecież to absurd, żeby akurat teraz, w
środku deszczowej nocy, w piwnicy
cudzego domu, ogarnęło ją... Przestań! -
zganiła się. Masz majaki i tyle!
Serce biło jej niemal tak głośno jak
dzwon na wieży kościelnej, kiedy wyraz
oczu Gabe'a ponownie się zmienił. Na
twarzy znów pojawił się grymas, jeszcze
bardziej ponury niż ten przed chwilą.
Zmarszczywszy czoło, odchylił się, po czym
wstał i wyprostował.
- Może nie potrzebujesz lekarza - rzekł -
ale zobaczmy, jak się będziesz czuła, kiedy
dźwigniesz się z podłogi.
- Na miłość boską, nie przesadzaj.
Naprawdę nic mi nie jest.
Ignorując wyciągniętą rękę, poderwała
się na nogi.
To był błąd. Duży błąd. Ból rozsadzał jej
głowę, piersi ją piekły, nadgarstki
szczypały, a pośladki... Tak, nie miała już
żadnych wątpliwości, że złamała sobie
pupę. Strugała jednak chojraka. Nawet
gdyby ktoś jej zagroził, że zginie marnie,
jeśli nie powie prawdy, nie przyznałaby się,
że kolana ma jak z waty.
- A ty? Jak się tu dostałeś? - spytała.
- Normalnie. Legalnie. Drzwiami - odparł
z lekką ironią w głosie. - Prędzej czy
później dom trafi na rynek nieruchomości,
ale na razie stoi zamknięty. Dopóki nie
skończy się postępowanie spadkowe, nie
można go sprzedać. Zadzwoniłem do
prawnika Moniki Malone, przedstawiłem
się, wytłumaczyłem, że moim zdaniem w
domu muszą być jakieś ślady, które policja
przeoczyła, i spytałem, czy mógłbym się
rozejrzeć. Zgodził się i dał mi klucz.
- Tak po prostu? Zadzwoniłeś i już? To
wystarczyło? Wydało się jej to bardzo
niesprawiedliwe.
- Wiesz, Rebeko, nie każdego natura
obdarzyła bujną wyobraźnią oraz
skłonnością do dramaturgii. Niektórzy z
nas żyją zwyczajnie, można powiedzieć, że
nudnie. A w życiu kierują się zwykłą logiką
i zdrowym rozsądkiem.
- Niesamowite. Gotowa byłabym
przysiąc, że odbyliśmy kiedyś identyczną
rozmowę.
- Bo istotnie odbyliśmy. Wtedy też nic
do ciebie nie trafiało. - Okrążył ją i zamknął
otwarte okno. - No dobrze, chodźmy na
górę. Przemyjemy ci rany, a potem wrócisz
do domu.
- Mylisz się, koteczku. Nie po to
ryzykowałam zdrowie i życie, żeby teraz
potulnie spełniać twoje polecenia.
Była pewna, że żadna klientka nie
odważyła się zwrócić per „koteczku” do
detektywa Gabriela Devereax. W pierwszej
chwili określenie go zaskoczyło, potem
rozbawiło. Może i Gabe był władczym,
aroganckim macho, który nie dawał się
przerobić na grzecznego baranka, ale
zawsze miał duże poczucie humoru i
potrafił się śmiać z samego siebie.
- Oj, Ruda, Ruda. Nie jestem tutaj dla
własnej przyjemności. Może ci się to
wydać dziwne i całkiem niedorzeczne, ale
twoja rodzina mi ufa. Wierzy, że zrobię
wszystko, co w mojej mocy, aby oczyścić
Jake'a z ciążących na nim zarzutów.
Wyobrażasz to sobie? Inni mają zaufanie
do moich umiejętności zawodowych i
ponad dziesięcioletniego doświadczenia.
Rebeka schyliła się po plecak z
narzędziami. Boże, ależ facet ma tupet! Co
za bezczelność! Gdyby nie to, że dobro
Jake'a leżało jej na sercu, pewnie by
ryknęła śmiechem.
- Ja też ci ufam, panie Sherlock -
oznajmiła z powagą. - Jesteś doskonałym
detektywem. Ale to nie twojego brata
policja oskarżyła o morderstwo, tylko
mojego. Kocham Jake'a. Później, kiedy
zostanie uniewinniony, mogę siedzieć w
domu i robić na drutach. A na razie...
Powiedz, znalazłeś coś?
- Jeszcze nie miałem okazji się
rozejrzeć. Ledwo przekręciłem klucz w
zamku, kiedy z dołu doleciał mnie straszny
hurgot. Jakoś od razu pomyślałem o tobie.
Ciekawe dlaczego? - Twarz miał w cieniu;
znużonym gestem podniósł do niej rękę i
podrapał się po brodzie. - Rebeko,
posłuchaj.
- Słucham. - W jej głosie można było
wyczuć irytację.
- Jak dobrze wiesz, zajmuję się tą
sprawą od dnia, kiedy aresztowano
twojego brata. Byłem tu wtedy, kiedy
policja szukała odcisków palców. Potem
zaś, kiedy zdjęto żółtą taśmę, którą
otoczono posiadłość panny Malone,
dokładnie przeczesałem cały teren. Dziś
przyjechałem po raz trzeci. Na razie
wszystkie dowody wskazują na Jake'a.
- Wiem.
Westchnęła głośno. Wiedziała, że Jake
jest jedynym podejrzanym, ale wiedziała
również, że nikogo nie zabił.
- Miłość i bezstronność nie idą w parze.
Zdaję sobie sprawę, że chcesz pomóc
bratu. Rozumiem to. I kiedy mówię, że
powinnaś wrócić do domu i zająć się
robótką na drutach, kieruje mną wyłącznie
troska o ciebie. Nie chcę, żeby spotkała cię
krzywda.
Wpatrując się w miejsce pod ścianą,
gdzie nie docierało światło żarówki,
Rebeka ujrzała jakiś piec czy grzejnik oraz
plątaninę rur, a także drewniane stopnie i
balustradę. Po chwili skojarzyła, że to
schody prowadzące na górę, do kuchni,
salonu i innych pomieszczeń. Słyszała głos
Gabe'a, ale słowa, które wypowiadał, coraz
bardziej utwierdzały ją w przekonaniu, że
powinna polegać głównie na sobie. Nie
wątpiła
w
jego
zdolności
detektywistyczne. Ani w to, że sumiennie
wykonuje powierzone mu zadanie.
Problem polegał na tym, że Gabe, podobnie
jak policja, nie wierzył w niewinność
Jake'a.
Przez chwilę stała bez ruchu, po czym,
odgarniając z twarzy mokre strąki, ruszyła
w kierunku schodów.
- Masz rację, że nie jestem bezstronna.
Bezstronność w ogóle mnie nie interesuje.
Nie wiem, czy pamiętasz, Gabe, ale to ja
wyszukałam dla rodziny twoją agencję,
kiedy otrzymaliśmy wiadomość o
katastrofie, w której zginęła moja matka.
- Oczywiście, że pamiętam.
- Dobrze. - Skinęła głową. - Nikt nie
wierzył, że Kate przeżyła. Wszystkim
wydawało się to niemożliwe. A ja
nalegałam, żeby Jake skorzystał z usług
twojej agencji, ponieważ jesteś najlepszy i
ponieważ miałam świadomość, że
potrafisz robić rzeczy, na których ja się
zupełnie nie znam. Przyjąłeś zlecenie, ale
tak jak inni nie wierzyłeś, że Kate mogła
ocaleć. I kto miał rację? Ja czy ty?
- Ty. Ale to była całkiem inna sytuacja...
Tak energicznie potrząsnęła głową, że
niewiele brakowało, aby guz odpadł jej z
czoła. Przynajmniej takie miała wrażenie.
- Dokładnie taka sama! Ty kierujesz się
rozumem, ja sercem. Tobie rozum mówi, że
coś jest czarne, a mnie serce, że pod
czernią tkwi biel. Bardzo mocno kocham
brata i właśnie dlatego wiem, że nie
zamordował Moniki, mimo że była podła i
starała się go zniszczyć.
Gabe westchnął. Zezłościła się. Było to
bowiem typowo samcze westchnienie
wyrażające politowanie i wielowiekową
wyższość płci męskiej nad żeńską.
- Mam kilka zastrzeżeń do twojego toku
rozumowania, ale mniejsza z tym.
Chciałbym zwrócić ci uwagę na inną
sprawę. Otóż jeśli wierzysz, że twój brat
jest niewinny i wszystkie dotychczasowe
dowody świadczące przeciwko niemu są
wytworem czyjejś chorej wyobraźni, to
znaczy, że prawdziwy morderca chodzi
sobie po świecie. A więc tym bardziej
powinnaś wrócić do domu. Zrozum, osoba
niedoświadczona, nie potrafiąca gasić
ognia, nie powinna bawić się zapałkami,
bo może wyrządzić sobie krzywdę.
- Na miłość boską, Gabe! Po to tu
jestem! Nie żeby bawić się zapałkami, tylko
żeby je odnaleźć.
- Czuję się, jakbym gadał do ściany. Nic
do ciebie nie dociera, prawda? - Ponownie
podniósł rękę do twarzy i potarł brodę. -
Czyli nie zdołam cię przekonać, żebyś
wróciła do domu i położyła się lulu?
- No, nareszcie mówisz do rzeczy. -
Przyjaznym gestem poklepała go po
ramieniu. - Zobaczysz, Gabe, pomogę ci.
Jeszcze będziesz mi wdzięczny.
ROZDZIAŁ DRUGI
Rebeka była równie pomocna jak
tornado. Z dwojga złego Gabe wolałby
naturalną trąbę powietrzną; łatwiej by
sobie z nią poradził. Opanowanie
krnąbrnego rudzielca było ponad jego siły.
Ponownie zamoczył ściereczkę w
zimnej wodzie, wyżął ją, po czym przyłożył
do guza na czole Rebeki. Deszcz walił w
okna niczym kanonada z dział. W Min-
nesocie zdarzały się potężne burze z
piorunami, ale zazwyczaj później, nie w
marcu. Trudno, pomyślał; nie ma sensu
narzekać. Lepszy deszcz niż śnieżyca.
Błyskawice rozwidniały niebo, ściany
domu trzęsły się od grzmotów; za każdym
razem gdy strzelał piorun, światła
migotały, jakby lada moment miały
zgasnąć.
Oczywiście nic strasznego by się nie
stało. Gabe'owi nie przeszkadzałby brak
elektryczności. Detektyw Devereax był
człowiekiem zaradnym. Spędził kilka lat w
Siłach Specjalnych, codziennie w
najtrudniejszych sytuacjach wykazując
się inteligencją, pomysłowością i odwagą.
Niebezpieczeństwo nie stanowiło dla
niego przeszkody. Przeciwności losu też
nie. Ilekroć natykał się na problem, który
należało rozwiązać, zawsze liczył na siebie,
na swój spryt, przedsiębiorczość i
doświadczenie, nigdy zaś na łut szczęścia
czy pomoc boską.
Podejrzewał jednak, że po paru
godzinach spędzonych w towarzystwie
Rebeki nawet najbardziej zatwardziały
poganin mógłby zacząć odprawiać modły,
błagając Boga o zmiłowanie.
- Au! Brałeś lekcje u inkwizycji, czy co?
Zostaw mnie, potworze jeden!
Nie przerwał zabiegów, nawet nie
podniósł głowy.
Rebeka siedziała na kuchennym blacie
z twarzą zwróconą w stronę lampki
przymocowanej do szafki nad zlewem. Na
czole miała wielkiego guza, obok
paskudne rozcięcie, oprócz tego mnóstwo
zadrapań na całym ciele, które należało
oczyścić, ale bez przerwy się wierciła.
- Siedź spokojnie! Jeśli cię boli, to
wyłącznie twoja wina! Masz pełno śmieci
w ranie na czole; sądzę, że to drobiny farby
z ramy okiennej. Trzeba je usunąć. Gdybyś
przestała się wiercić, już dawno bym
skończył, a tak... Moim zdaniem nie
obejdzie się bez paru szwów.
Na reakcję nie musiał długo czekać.
- Nie!
- A ponieważ nie wiadomo, o jakie
jeszcze brudy się ocierałaś, myślę, że
warto byłoby zrobić zastrzyk
przeciwtężcowy.
Reakcja była jeszcze szybsza niż
poprzednia.
- Miałam robiony kilka tygodni temu.
- No jasne. A koty pływają kraulem.
Masz niezwykle płodną wyobraźnię. To
dobrze, pisz dalej te swoje książki, bo nie
wydaje mi się, abyś mogła odnieść sukces
jako włamywaczka. Sądząc po dzisiejszej
próbce, nie masz w tym kierunku zbyt
dużych zdolności.
- Przestań się wymądrzać, Devereax. I
nie denerwuj mnie. Jestem tu z powodu
mojego brata. Nawet gdybym miała
poharatać sobie wszystkie członki, dla
niego włamałabym się po raz drugi i trzeci.
Wierzył, że tak by było. I to go
przerażało.
Większości ludzi daje się przemówić do
rozsądku. Z kolei większość kobiet ceni
sobie bezpieczeństwo, nie lubi się
niepotrzebnie narażać, wie, jak wystrzegać
się ryzyka. Dla Rebeki poczucie
bezpieczeństwa było pojęciem obcym,
abstrakcyjnym. Kiedy on wspominał o ry-
zyku, ona wytrzeszczała oczy, jakby
opowiadał jej o życiu na Marsie.
Odłożył na moment mokrą ściereczkę i
obrócił twarz Rebeki w stronę światła, żeby
mieć lepszy widok na rozcięte czoło. No,
chyba wreszcie udało mu się oczyścić
ranę z drobinek farby. Na myśl o tym, że tak
brzydka rana szpeci jej gładką skórę, zrobił
się zły. Na nią, Rebekę.
Przysunął palec do jej czoła. Fala
gorąca, która go uderzyła, sprawiła, że
zrobił się jeszcze bardziej zły. Na siebie.
Kiedy mężczyzna stoi pomiędzy
rozwartymi udami kobiety, jest rzeczą
naturalną, i chyba nieuniknioną, że
zaczyna odczuwać podniecenie. Nie
dziwiła go reakcja własnego ciała. W
końcu raz na trzysta sześćdziesiąt pięć dni
mężczyzna ma prawo przez kilka minut
płonąć nieokiełznaną żądzą.
Ale z powodu tej żądzy ogarnęła go
wściekłość.
Kiedy cofnął się o krok, Rebeka -
uznawszy, że skończył zabiegi lekarskie,
odepchnęła się - zamierzając zeskoczyć z
szafki.
- Nie waż się stąd ruszyć - oznajmił
tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Trzeba
nakleić plaster.
- Nie przesadzaj. To tylko drobne
rozcięcie.
- Które może pozostawić paskudną
bliznę.
- Mój brat siedzi w więzieniu oskarżony
o morderstwo, a ja mam się przejmować
głupią blizną? Już dość czasu
zmarnowaliśmy na te...
- Jeszcze minuta i pozwolę ci zejść.
Ponownie wsunął się między jej uda.
Nie miał wyboru. W przeciwnym razie na
pewno zeskoczyłaby na ziemię i pognała
szukać dowodów niewinności tego brata.
W jednej z szafek dojrzał starą apteczkę, a
w niej kilka plastrów i bandaży.
Znów poczuł, jak ogarnia go
podniecenie. Psiakość!
Wiedząc, że nic z tego nie będzie, starał
się zignorować problem i skupić na czole
Rebeki.
Od śmierci Moniki dom stał pusty i nikt
w nim niczego nie ruszał. Z tego też
powodu szafki, półki i szuflady były pełne
różnych rzeczy. Gabe bez trudu znalazł
potrzebne mu przybory: ściereczkę,
ręcznik, apteczkę, suche ubranie. Na
jednej z górnych półek zauważył butelkę
trzydziestoletniej whisky. Łyk szkockiej...
Hm, kuszące.
- Skończyłeś? - spytała z nadzieją w
głosie Rebeka.
- Tak.
- Dzięki. Wiesz, Gabe, nie zdawałam
sobie sprawy, że to rozcięcie jest tak
głębokie. Gdybym wiedziała, może bym
była bardziej potulna...
Ona? Bardziej potulna? Jakoś trudno
było mu sobie to wyobrazić. Jednakże w
przeciwieństwie do wielu kobiet, z którymi
się stykał, nie była próżna ani samolubna.
Biorąc zaś pod uwagę pozycję oraz
bogactwo Fortune'ów, nikt by się nie
zdziwił, gdyby zadzierała nosa.
Dorastała otoczona rodziną, niczego jej
nie brakowało, nie znała biedy. Może
dlatego patrzyła na świat przez różowe
okulary. Była idealistką, która wiodła
uprzywilejowane życie. Odznaczała się
inteligencją, ale pod wieloma względami
była naiwna jak nowo narodzone dziecię. O
nic nigdy nie musiała walczyć, niczego nie
musiała zdobywać. Obce jej były ciemne,
ponure aspekty życia. Wierzyła w miłość, w
dobroć i sprawiedliwość, w to, że z opresji
wybawi ją rycerz na białym koniu. Nie
miała pojęcia, że po ulicach miasta kręcą
się różne wredne typy, które mogą
wyrządzić jej krzywdę.
Najgorsze było to, że ponieważ napisała
kilka powieści kryminalnych, wyobrażała
sobie, że jest żeńskim Sherlockiem
Holmesem.
Szukając
dowodów
niewinności brata, mogła niechcący
zatrzeć inne ślady. Na samą myśl o tym
Gabe miał ochotę ją udusić.
Kiedy zsunęła się z blatu, odruchowo
powiódł wzrokiem po jej koronkowym
staniku wystającym spod dekoltu swetra.
Próbował ją namówić, żeby zdjęła mokrą,
zabłoconą bluzę. Odmówiła. Zgodziła się
dopiero wtedy, kiedy przyniósł z góry
czarny sweterek z dużym dekoltem. Pewnie
należał do Moniki Malone.
Do świętej pamięci Moniki, która - jak
wiele hollywoodzkich gwiazd świecących
triumfy przed wieloma laty - miała dość
pokaźny biust. Przypuszczalnie sweter
ciasno opinał jej kształty, lecz kształtów
Rebeki nie opinał. Przeciwnie, w luźnym
swetrze Rebeka wyglądała jak biedna,
mała sierotka, która włożyła ubranie
starszej i grubszej koleżanki.
Sweter co prawda był obszerny, lecz za
to czarne dżinsy były idealnie
dopasowane; podkreślały długie, szczupłe
nogi i drobne pośladki. Ponieważ nie
potrafiła usiedzieć w miejscu,
podejrzewał, że dość boleśnie musiała
poobijać sobie tyłek, ale duma nie
pozwalała się jej do tego przyznać. Tak, ona
ma więcej dumy niż rozumu, pomyślał,
patrząc w jej lśniące zielone oczy.
Oczy... duże o powłóczystym spojrzeniu,
twarz w kształcie serca, szersza u góry,
zwężająca się ku brodzie, cera jasna, może
zbyt blada, usta pełne, mięsiste, nosek
śmiesznie zadarty. Wzrost... pewnie metr
sześćdziesiąt pięć, ani za niska, ani za
wysoka, choć gdy stała przy nim, wydawała
się maleńka. W myślach właśnie tak ją
nazywał: mała.
Włosy miała kręcone, barwy ciemnego
cynamonu, długości do ramion. I
straszliwie potargane. On widział ją jednak
nie po raz pierwszy w życiu i wiedział, że
grzebień czy szczotka niewiele by
pomogły. Jeśli chodzi o fryzurę, zawsze
wyglądała tak, jakby dopiero wstała z łóżka
po upojnej nocy w ramionach kochanka.
Jako że należała do rodu Fortune'ów, nie
ulegało wątpliwości, że gdyby chciała,
stać by ją było na najdroższych fryzjerów w
mieście. A zatem szopa, którą nosiła na
głowie, wynikała z jej lenistwa lub
nonszalancji. Zresztą postrzyżyny nic by
pewnie nie dały. Nawet obcięta na zapałkę
i ubrana w bezkształtny wór, wciąż byłaby
szczupła, zgrabna, seksowna i... cholera,
jakaś taka krucha.
Nigdy nie pociągały go małe, kruche,
wrażliwe kobietki potrzebujące męskiego
wsparcia, nie wiedział więc, dlaczego
obecność Rebeki działa na niego tak
podniecająco. I wolał się nad tym nie
zastanawiać. Zatrudniono go, aby wykonał
konkretne zadanie i zamierzał się z tego
wywiązać. Owszem, czasem popełniał w
życiu błędy i teraz intuicyjnie czuł, że
bliższa znajomość z Rebeką byłaby właśnie
błędem. Nie był niewiniątkiem; w wieku
trzydziestu ośmiu lat miał całkiem spore
doświadczenie z kobietami. Doskonale się
orientował, kiedy warto ryzykować, a kiedy
lepiej sobie odpuścić. Lubił ryzyko i nie
brakowało mu odwagi, ale na pewno nie
był kamikadze.
- Rebeko... - Patrząc za jej oddalającą
się sylwetką, potarł z namysłem brodę. -
Dokąd tak pędzisz?
- Wszędzie. Nigdzie. Boże, nie wiem.
Pomyślałam sobie, że najpierw rzucę
okiem na miejsce zbrodni. To było w
salonie, prawda? A potem udam się na
górę do sypialni panny Malone i tam się
trochę rozejrzę.
- Do salonu prowadzą drzwi z prawej.
Tymi z lewej dojdziesz do spiżarni i
pomieszczeń zajmowanych przez lokaja.
Tylko pamiętaj o jednym, Sherlocku
Holmesie. Zostawiamy po sobie porządek.
Niczego nie zabieramy. Tak z ręką na sercu,
to wolałbym, abyś bez porozumienia ze
mną niczego nie dotykała...
- Spokojna głowa, Gabe. Przeczytałam
dziesiątki książek o metodach pracy
policji. Wiem, co mam robić. Jeśli zauważę
cokolwiek, co uznam za dowód czy choćby
trop, będę bardzo ostrożna. Nie denerwuj
się.
- Sam fakt, że przeczytałaś dziesiątki
książek jakoś nie rozprasza moich obaw.
Uśmiech miała porażający.
- Wiem, koteczku, wiem. Nic na to nie
możesz poradzić, prawda? Po prostu jesteś
władczym, autorytatywnym typem, który
lubi mieć wszystko pod kontrolą. I który
nie cierpi, kiedy kobieta wykazuje
odrobinę inicjatywy. Boże, zupełnie nie
wyobrażam sobie ciebie w roli ojca. Swoją
żonę i córkę doprowadzałbyś do szału.
- Zagalopowałaś się, Ruda. Jaką córkę?
Nie planuję być ojcem. Dzieci to ostatnia
rzecz, o jakiej marzę.
- I tu się różnimy. Choć muszę przyznać,
że jakoś to mnie nie dziwi. Gdyby nie
zarzuty ciążące na moim bracie, dziecko
byłoby dla mnie priorytetem. Boże, żebyś
widział te góry materiałów, jakie
zgromadziłam na temat banków spermy.
- Banków spermy? - zdumiał się. -
Chyba nie mówisz tego poważnie?
- Jak najpoważniej. Na temat dzieci
nigdy nie żartuję - rzekła, uśmiechając się
od ucha do ucha. - Nie mogłam się oprzeć,
kotku. Specjalnie wspomniałam o
bankach spermy, bo chciałam zobaczyć
wyraz, jaki pojawi się na twojej twarzy. No,
ale bierzmy się do roboty...
Tak, pomyślał Gabe, na razie zbrodnia
bardziej ją pociąga. Swoją drogą nie znał
nikogo, kto potrafiłby z równą łatwością
przeskakiwać z tematu na temat.
Nie zamierzał krążyć za nią z pokoju do
pokoju. Miał do wykonania konkretne
zadanie. Do jego obowiązków nie należała
opieka nad obarczonymi bujną
wyobraźnią, rudowłosymi uparciuchami,
nawet jeśli te rudowłose uparciuchy były
blisko spokrewnione z człowiekiem, który
płacił mu honorarium.
Skierował się do gabinetu zmarłej
aktorki. Wiedział, że w rezydencji istnieje
takie pomieszczenie, ponieważ odkrył je
podczas swojej poprzedniej wizyty.
Dziwnie się w nim czuł: ściany pokrywała
jedwabna tapeta, w oknach wisiały
zasłony, które bardziej pasowały do dam-
skiej sypialni, przy biurku stał fotel obity
brokatem. Żaden mężczyzna na pewno
nigdy by w czymś takim nie urzędował,
Monica przypuszczalnie też rzadko tu
zaglądała. Podejrzewał, że nigdy sama nie
wystawiała czeków, a jeśli nawet to robiła,
to nie przychodziła w tym celu do gabinetu.
Tak jak się spodziewał, albo policja,
albo prawnicy zabrali z biurka wszelkie
rachunki i wyciągi bankowe. Mimo to
zapalił światło - wielki ozdobny żyrandol -
po czym zaczął wyciągać szuflady.
Liczył na to, że mogli coś przeoczyć.
Zwykle tak jest, że koncentrując się na
jednym, nie dostrzega się czegoś innego.
Policja zdołała zgromadzić już całkiem
sporo informacji i dowodów w sprawie
morderstwa aktorki, ale wciąż było
mnóstwo pytań bez odpowiedzi.
Przystąpił do pracy; wszystko
dokładnie sprawdzał, każdy przedmiot,
każdą notatkę, każdy skrawek papieru.
Pracował w skupieniu przez mniej więcej
dwadzieścia minut.
Nagle zdał sobie sprawę z ciszy
panującej w całym domu. Zupełnie jakby
poza nim jednym na terenie rezydencji nie
było żywego ducha.
Teoretycznie miał wymarzone warunki
do pracy, nic mu nie przeszkadzało, żaden
najmniejszy hałas. Tyle że właśnie z
powodu tej ciszy nie mógł się
skoncentrować.
Bez przerwy myślał o Rebece: usiłował
odgadnąć, gdzie w tym momencie
przebywa i co robi. Miał jej za złe, że
określiła go mianem władczego,
autorytarnego typa. Wcale nie był władczy
i nikomu nie lubił nic narzucać. Jeśli
zachowywał się autorytarnie, to dlatego, że
po swoich poprzednich kontaktach z
Rebeką wiedział, że jest ona osobą
impulsywną, która mimo najlepszych
chęci potrafi przysporzyć mnóstwo
problemów. A kiedy człowiek znajduje się
w tym samym domu co reaktor jądrowy,
chyba ma prawo odczuwać lekki niepokój.
Wyszedł z gabinetu. Rebekę odnalazł w
salonie; siedziała skulona w fotelu i
wpatrywała się w marmurowy kominek.
Usłyszawszy kroki, skierowała na Gabe'a
wzrok.
- Usiłuję sobie to wszystko wyobrazić -
powiedziała cicho. - Ona tutaj zginęła,
prawda?
- Tak.
- Wiemy, że Jake ją odwiedził. I że był
pijany. Wiemy też, że się kłócili i że doszło
do rękoczynów. Jake twierdzi, że Monica”
go podrapała, a potem rzuciła się na niego
z nożem do listów. Pokazywał nam ranę,
jaką mu zadała w ramię. Przyznał, że pchnął
Monikę, że poleciała na kominek i rąbnęła
głową o marmurową półkę.
- Wszędzie były odciski palców twojego
brata i Moniki - zauważył. Nie musiał
dodawać, że żadnych innych odcisków nie
znaleziono.
Rebeka zacisnęła nerwowo dłonie.
- Zgadza się - przyznała. - Ale Jake
przysięga, że Monica żyła, kiedy opuszczał
jej dom. Wkrótce potem widziała go jego
córka, Natalie. Wszyscy z nim
rozmawialiśmy. Mówił, że pchnął Monicę,
ponieważ go zaatakowała. Nie miał
powodu nas okłamywać i twierdzić, że żyła,
jeśli faktycznie nie żyła. Przecież śmiało
mógł powiedzieć, że w obronie własnej
pchnął ją tak nieszczęśliwie, że uderzyła
się w głowę i poniosła śmierć na miejscu.
Moim zdaniem, albo w domu był ktoś trzeci,
albo pojawił się tuż po wyjściu Jake'a. Mój
brat nikogo nie zabił.
Gabe przeszedł na drugi koniec salonu
do barku urządzonego w stylu art déco.
Żaden ze stojących tam trunków nie
dorównywał trzydziestoletniej whisky,
którą widział w kuchni, ale w tym
momencie zadowoliłby go zwykły bimber.
Nie, nie chodziło mu o siebie. Wprawdzie
przebywając w towarzystwie Rebeki, miał
ochotę czymś zagłuszyć zmysły, głównie
jednak myślał o niej: siedziała tak
przeraźliwie smutna, że nie mógł tego
wytrzymać.
Sięgnął po pierwszą z brzegu butelkę,
wlał do kryształowej szklanki trochę
złocistego płynu i podał ją Rebece.
Podniosła szklankę do nosa.
- Fuj!
- Nie wybrzydzaj, mała. No, śmiało. Do
dna.
- Jak mnie jeszcze raz nazwiesz „mała”...
- zaczęła, ale nie dokończyła.
To było doprawdy niezwykłe; zamiast
się zjeżyć i wszcząć awanturę, posłusznie
przechyliła szklankę i opróżniła ją w trzech
haustach. Po chwili wzdrygnęła się z
obrzydzeniem i przetarła dłonią załzawione
oczy.
- Osobiście wyznaję zasadę głoszoną
przez Mary Poppins, słynną filmową
opiekunkę do dzieci, że każde lekarstwo
lepiej smakuje z łyżeczką cukru.
Teraz on się wzdrygnął z obrzydzeniem.
Whisky z cukrem? Ohyda! Ale przynajmniej
osiągnął swój cel. Rebeka nie była już tak
trupioblada, przestała też nerwowo
wykręcać palce. Teraz albo nigdy, uznał.
Musi przemówić jej do rozumu, sprawić,
aby wreszcie przejrzała na oczy.
- Posłuchaj, Rebeko. W całej tej
sprawie nie ma innych podejrzanych.
Podczas śledztwa nie wypłynęło ja-
kiekolwiek inne nazwisko. Nie znaleziono
innych odcisków palców. Wszystkie tropy
prowadzą do Jake'a. Który w dodatku miał
świetny powód, aby zabić Monicę.
- Tak, wiem. Ona go szantażowała.
Odkąd odkryła, że Jake pochodzi z
nieprawego łoża, postanowiła tanim
kosztem zgromadzić jak najwięcej akcji
Fortune Industries. Groziła Jake'owi, że
ujawni prawdę, on zaś bał się, że wtedy
straci wszystko. Znam rodzinne tajemnice,
Gabe. Tajemnice, czy może raczej brudy. I
wiem, że mój brat popełnił w życiu wiele
błędów. Okazał się słaby. Za dużo pił,
zaniedbywał się w pracy. Stres i napięcie,
które mu nieustannie towarzyszyły,
wpłynęły na rozpad jego małżeństwa i
sprawiły, że zwrócił się przeciwko Nate'o-
wi. Ale to nie oznacza, że jest mordercą.
W życiu Gabe'a zawsze dotąd dwa plus
dwa równało się cztery, wzruszała go
jednak tak wielka miłość i lojalność
siostry w stosunku do brata.
- Zamierzałem ci tylko uświadomić, jak
kiepsko to wszystko wygląda - powiedział
łagodnie.
Zerwała się z fotela; złość nie pozwalała
jej na bezczynne siedzenie.
- A wiesz, co sama sobie
uświadomiłam? Że od dwóch pokoleń
Monica Malone na różne sposoby starała
się zniszczyć moją rodzinę. Teraz wredne
babsko nie żyje, ale machina zła, którą
puściła w ruch, wciąż się kręci. Nawet nie
wyobrażasz sobie, ile ta wiedźma ma na su-
mieniu: porwanie, sabotaż, cudzołóstwo,
kradzieże, włamania, szantaż. I pewnie
dziesiątki innych przewinień. Odkąd przed
wieloma laty wdała się w romans z moim
ojcem, próbuje się na nim, a zatem i na nas
wszystkich, zemścić. Ale na szczęście ktoś
ją pozbawił życia. Więcej krzywd już nam
nie wyrządzi. Tak, ten koszmar musi się
wreszcie skończyć.
- Rebeko, wróć do domu. Proszę cię.
- Nie.
- Może masz rację. Może faktycznie ktoś
przyszedł tu po wyjściu twojego brata i
zamordował Monicę. Jeżeli istnieje w tym
domu choćby najmniejszy dowód wska-
zujący na winę trzeciej osoby, na pewno go
znajdę. Przysięgam.
- Nie wątpię, że zrobisz wszystko, co w
twojej mocy. I wiem, że cieszysz się
doskonałą opinią. Ale nie jesteś kobietą,
Gabe. Kobiety potrafią dojrzeć szczegóły,
na które normalny mężczyzna nie
zwróciłby uwagi. Może uda mi się zobaczyć
coś, co ty byś przeoczył.
Potarł ręką twarz. Na wszystko miała
gotową odpowiedź. Postanowił zajść ją od
nieco innej strony.
- Słuchaj, Ruda. Jest pewna drobna
rzecz, którą pomijasz. Nawet jeśli
znajdziesz dowód na to, że ktoś inny
zamordował Monicę, to wcale nie musi
oznaczać, że skończą się twoje kłopoty.
Dobrze wiem, jak bardzo Monica naraziła
się Fortune'om. Ile mieliście przez nią
zmartwień. I tu dochodzimy do sedna.
Jeżeli Jake nie zabił Moniki, niewykluczone,
że zrobił to inny członek twojej rodziny.
Motywów nikomu z was nie brakuje.
- Mordercą nie jest żaden z Fortune'ów -
oznajmiła stanowczo Rebeka.
- Myślę, że nie przekonałabyś sądu.
Ławnicy prędzej by uwierzyli, że przemawia
przez ciebie solidarność rodzinna niż
rozsądek i obiektywizm.
- Byliby w błędzie. To wredne babsko...
Zrozum, Gabe, ona od wczesnej młodości
była obłudną, pazerną egoistką. Przez te
wszystkie lata narobiła sobie tysiące
wrogów. Nie tylko my poznaliśmy jej
prawdziwą naturę. W dodatku... zresztą
mniejsza z tym. Już dość czasu straciliśmy
na gadanie. Idę się rozejrzeć.
Ruszyła w stronę drzwi i zanim się
zorientował, co chce zrobić, zniknęła mu z
oczu. Nie miał zamiaru jej powstrzymywać.
Równie dobrze mógłby starać się prze-
mówić do rozsądku osłowi. Popatrzył z
tęsknotą na butelkę whisky.
Nie bardzo wierzył, że Rebeka znajdzie
dowody, które mogłyby oczyścić jej brata,
ale drobna szansa jednak istniała. Nawet
jeśli prawdopodobieństwo, że Jake jest
niewinny, wynosi jeden do tysiąca,
oznacza to, że faktyczny morderca chodzi
bezkarnie po mieście. Człowiek, który z
zimną krwią popełnił morderstwo, na
pewno nie życzyłby sobie, aby ktokolwiek
krążył po miejscu zbrodni, szukając
dowodów niewinności głównego
podejrzanego. Dotychczas Gabe nie
wspominał Rebece o tym, że może jej
grozić niebezpieczeństwo, ale nagle
przyszło mu do głowy, że lepiej, aby ktoś
miał ją na oku.
Oczywiście nie należało to do jego
obowiązków. W razie czego zawsze mógł
się zwrócić o pomoc do seniorki rodu. Kate
Fortune jednym spojrzeniem potrafiła
wymóc posłuch na każdym. Podejrzewał, że
batalion piechoty morskiej grzecznie
wykonywałby wszystkie jej polecenia. Na
szczęście tylko przez tę jedną noc Rebeka
znajdowała się pod jego opieką. Marzyła
mu się szklaneczka whisky, ale wiedział, że
będzie mógł sobie na nią pozwolić dopiero
później, kiedy wróci do domu. Bo na razie w
obecności Rudej musi zachować
całkowitą trzeźwość i przytomność
umysłu.
Rebeka oparła ręce na biodrach. Nie
zdziwiła się na widok wyposażenia
sypialni. Kobieta tak próżna jak Monica
Malone, tak łasa na splendory i pieniądze,
nie mogłaby spać w jakichkolwiek innych
warunkach.
Świat Moniki obracał się wokół niej
samej. Była jego najważniejszą postacią.
Świadczyły o tym choćby dwa obrazy
olejne, na których została uwieczniona. W
ogromnej garderobie wisiały dziesiątki
sukien z dekoltami do pępka; obok stały
buty - ich liczby mogłaby śmiało po-
zazdrościć Monice słynna miłośniczka
butów, Imelda Marcos. Zasłane aksamitną
pościelą łóżko w kształcie serca - czy może
być coś bardziej kiczowatego? - miało
obite aksamitem wezgłowie. Zarówno w
szafie, jak i na krześle przy łóżku leżały
gorsety; starzejąca się gwiazda
najwyraźniej lubiła niektóre części ciała
chować i upychać, a inne eksponować i
wypychać. Blatu toaletki nie było widać
spod setek słoiczków, fiolek, tubek i
buteleczek - takich ilości nie zdołałaby
wyprodukować żadna firma kosmetyczna,
o czym Rebeka doskonale wiedziała.
Minuty płynęły. Przejrzała już wszystkie
szuflady i półki w szafie. Sprawdziwszy
zawartość szafek w luksusowej łazience
utrzymanej w zielonej kolorystyce, po-
stanowiła skorzystać z okazji, że jest z dala
od świdrujących oczu detektywa, i
ściągnęła dżinsy, ciekawa, dlaczego tak
strasznie boli ją pupa. W licznych lustrach
bez trudu zobaczyła siniaka wielkości piłki
nożnej, który zdążył przybrać intensywną
barwę fioletu.
Psiakość. Paskudne rozcięcie na czole,
fioletowe pośladki, długa rana ciągnąca
się od żeber przez klatkę piersiową i
oczywiście dziesiątki drobnych zadrapań...
Wszystko bolące.
No cóż, po powrocie do domu wymoczy
się w wannie i od razu się lepiej poczuje.
Teraz nie miała czasu się nad sobą użalać.
Nawet nie przyjmowała do świadomości
tego, że jest zmęczona, a przecież jest już
trzecia rano i wszyscy dawno śpią. Na
zewnątrz znów rozległ się huk piorunu.
Popatrzyła w lustro. Grymas, który ujrzała
na swojej twarzy, był równie ponury, jak
burza za oknem.
Gabe nie wierzył, że w rezydencji
Moniki można znaleźć jakiekolwiek
dowody poza tymi, które odkryli policjanci.
W dodatku jasno dał jej do zrozumienia, że
wolałby, aby wróciła do domu i nie
przeszkadzała mu w pracy. W pewnym
momencie sama zaczęła się zastanawiać,
czy słusznie zrobiła, przychodząc tu. Ale
szklanka whisky, którą wypiła, rozgrzała ją
i dodała nowych sił.
To śmieszne, ale przez chwilę miała
nadzieję, że może zdoła przekonać Gabe'a o
niewinności Jake'a. Nie udało się jednak.
Pod tym względem nie różnił się od innych.
Nie po raz pierwszy w życiu poczuła się
osamotniona.
Rozglądając się uważnie po sypialni,
odruchowo zaczęła pocierać złotą
bransoletę. Ten piękny symbol miłości
rodzinnej zawsze podtrzymywał ją na
duchu. Chociaż Fortune'owie różnili się
między sobą, Rebeka odstawała od
wszystkich. Wyznawała własne poglądy i
nigdy nie starała się do nikogo
dopasować. Ale to nie miało znaczenia.
Rodzina oznaczała dla niej wierność. Przy-
wiązanie. Cudowne i nierozerwalne więzy
krwi. Dlatego zamierzała oczyścić brata z
zarzutów, przywrócić mu dobre imię.
Wiedziała, że nie spocznie, póki tego nie
dokona.
Przenosząc wzrok z toaletki na łóżko, z
łóżka na fotel i szafki, raz po raz pocierała
bransoletę. Zastanawiała się, czy Gabe ma
rodzinę, a jeśli tak, to jak liczną. Nigdy nic
nie mówił o braciach i siostrach ani
jakichkolwiek kuzynach. Żona i dzieci
wyraźnie nie figurowały na liście jego
priorytetów. Sprawiał wrażenie człowieka,
który nie szuka towarzystwa, lecz gdzieś w
głębi duszy Rebeka podejrzewała, że to
tylko pozory; że w rzeczywistości dokucza
mu samotność.
Pewnie potwornie by się oburzył, gdyby
powiedziała mu coś takiego, może nawet...
I nagle zapomniała o Gabrielu. Wbiła oczy
w bransoletę, którą się bawiła, po czym
szybko powiodła wzrokiem po sypialni.
Biżuteria. Monica Malone musiała mieć jej
całe tony. Przypuszczalnie drogocenne
broszki, naszyjniki czy pierścionki wciąż
tkwią w sejfie bankowym. Albo w sejfach
prawników, którzy zajmowali się masą
spadkową. Ale Monica zawsze chodziła
obwieszona świecidełkami. Chyba na
żadnym zdjęciu Rebeka nie widziała jej bez
błyszczących ozdób, a to wielkich
kolczyków, a to wisiorków, a to po-
brzękujących bransolet. Gdzieś tu muszą
być jakieś szkatułki, w których trzymała
swoje skarby.
Znalazła dwie pod ścianą w garderobie.
Obie były załadowane po brzegi.
Kucnąwszy, zaczęła wyciągać szufladki,
grzebać wśród dziesiątków metrów
bieżących lśniących pasków, bransolet,
błyskotek.
Czuła narastające podniecenie. Nie
wiedziała, gdzie powinna szukać dowodów
niewinności Jake'a, na co powinna
zwracać szczególną uwagę i czy w ogóle
jakiekolwiek dowody istnieją. Ale intuicja
mówiła jej, że jeśli Monica miała jakieś
tajemnice, które pragnęła ukryć przed
światem, należy ich szukać właśnie tu, w
sypialni. O ile facet zwykle chowa rzeczy w
samochodzie lub w biurku, dla kobiety
takim sekretnym schowkiem jest jej
sypialnia.
W czwartej szufladzie, którą
wyciągnęła, przypadkiem coś wyczuła.
Jakieś wybrzuszenie. Sprawdziła je jeszcze
raz. Tak, nie pomyliła się. Obróciła szufladę
do góry nogami, wyrzucając świecidełka
na białą wykładzinę podłogową, po czym
przysunęła szufladę do światła. W at-
łasowym obiciu ujrzała wyraźne
wzniesienie.
Jednym ruchem ręki zerwała atłas.
Jej oczom ukazało się kilka kartek
papieru. Wyjęła tę z wierzchu. Był to
telegram na papierze pożółkłym ze
starości i tak kruchym, że wyglądał jak
pomięta serwetka - telegram zawierający
wyznanie miłosne. Rebeka odłożyła go na
bok i sięgnęła po kolejną kartkę. Okazało
się, że jest to list miłosny od następnego
wielbiciela, podpisany: „Twój wiemy
kundel”. Już zamierzała rzucić go tam,
gdzie wcześniej rzuciła telegram, ale
raptem zawahała się. List był sprzed
dziesięciu laty, czyli raczej nie miał
związku z morderstwem, lecz skoro Monica
go zatrzymała, musiała przywiązywać do
niego wagę. Na wszelki wypadek Rebeka
wsunęła go pod kolano.
Większość kartek to były nic nie
znaczące skrawki papieru, jakieś bilety,
zaproszenia, po prostu pamiątki. Nagle
Rebekę ogarnęła wściekłość. Wśród tej
bezwartościowej makulatury znalazła
kolejne dowody perfidii Moniki, rzeczy
jednoznacznie wskazujące, że to ona stała
za próbą kradzieży receptury kremu
młodości, nad którym pracowano w
Fortune Cosmetics, że to ona zachęcała do
działania faceta, który prześladował Allie,
że to ona opłaciła ludzi, którzy włamali się
do laboratorium, i że to ona usiłowała
doprowadzić do deportacji ze Stanów
Zjednoczonych naukowca Nicka Valkova.
Groźba deportacji wpłynęła na decyzję o
małżeństwie Nicka z Caroline Fortune,
najstarszą córką Jake'a. To małżeństwo z
rozsądku okazało się bardzo szczęśliwe. Po
nim ruszyła lawina kolejnych małżeństw w
rodzinie.
No dobrze, pomyślała Rebeka, ale to
wszystko nie ma związku z Jakiem i
ciążących na nim zarzutach.
Podniosła następny list. Zaczęła czytać
i nagle zakręciło się jej w głowie.
Przeczytała go po raz drugi. Serce zaczęło
walić jej młotem.
List był pisany przez kalkę - nie do
Moniki, lecz przez Monicę. Datowany
dziesięć dni przed jej śmiercią, zawierał
zaledwie kilka zdań, ale nie były to
niewinne zdania o pogodzie. W liście
Monica groziła niejakiej Tammy Diller:
jeśli Tammy nie pojawi się w umówionym
terminie, to gorzko tego pożałuje.
Oho! Strzał w dziesiątkę!
Rebekę przebiegł dreszcz podniecenia.
Nazwisko adresatki wydało jej się
znajome, ale nie mogła sobie przypomnieć,
kiedy i gdzie mogła spotkać Tammy Diller.
Na razie nie miało to większego znaczenia.
Ważny był sam list. Może nie dowodził
niewinności Jake'a. Ani nie świadczył o
jakiejkolwiek winie Tammy Diller. Wskazy-
wał jednak na to, że tuż przed śmiercią
Monica zamierzała się z kimś spotkać i że
relacje, jakie łączyły ją z Tammy,
zdecydowanie nie należały do
przyjacielskich.
Zapominając o siniakach i
potłuczeniach, poderwała się na nogi.
Trzymała list delikatnie, jakby był cenną
porcelanową filiżanką. Wybiegłszy z
sypialni do holu, zaczęła wydzierać się na
całe gardło, wołając Gabe'a.
Zobaczyła, jak sadzi na górę,
przeskakując po trzy stopnie naraz.
Dopiero później pomyślała sobie, że może
jej krzyk go wystraszył; może uznał, że o
mało się nie zabiła i dlatego wrzeszczy
wniebogłosy. Ona zaś czuła jedynie
podniecenie, ulgę i radość, że znalazła
namacalny dowód na to, iż ktoś inny poza
Jakiem miał kontakt z Monica niedługo
przed jej śmiercią.
Kiedy Gabe wbiegł na górę, rzuciła mu
się naprzeciw.
Zareagowała najnormalniej w świecie.
Oplotła ręce wokół jego szyi. Był to zdrowy
ludzki odruch. Każda kobieta zrozumiałaby
jej zachowanie.
Gabe jednak nie był kobietą.
ROZDZIAŁ TRZECI
Widząc, jak Rebeka pędzi w jego stronę,
tylko jedno przyszło mu do głowy: że gonią
ją demony, potwory... lub morderca.
Wprawdzie w Siłach Specjalnych nie służył
już od siedmiu lat, ale pewne reakcje miał
zakodowane w pamięci i po prostu działał
instynktownie. Wyciągnął rękę. Zamierzał
chwycić Rebekę, odsunąć za siebie i
własnym ciałem bronić ją przed
niebezpieczeństwem. Gotów był przyjąć na
siebie ciosy, stawić czoło zagrożeniu.
Gotów był na wszystko, tylko nie na to,
że ta kretynka rzuci mu się w ramiona.
Zapewne chciała go cmoknąć w policzek,
ale nie trafiła. Wpiła się ustami w jego
usta, i to z całej siły. Miał wrażenie, jakby
trafił go pocisk.
Dwukrotnie w życiu był postrzelony.
Jest to doświadczenie, którego nigdy się
nie zapomina. On też nie zapomniał, mimo
że ani za pierwszym, ani za drugim razem
nie czuł bólu, przynajmniej nie w chwili
uderzenia. Raczej czuł ostre pieczenie,
jakby ktoś skierował ku niemu gorący
palnik. Lecz kule były niczym w
porównaniu z Rebeką.
Od dawna wiedział, że bliższy kontakt z
tą rudowłosą diablicą oznacza kłopoty.
Instynkt mu mówił, że tylko trzymając się
od niej z daleka, może im zapobiec.
Chwycił ją, bo działał odruchowo, wierząc,
iż grozi jej niebezpieczeństwo. W pierwszej
chwili czuł niesamowity przypływ
adrenaliny. Sekundę później do głosu
doszedł testosteron.
Hol był długi, pogrążony w mroku i
pusty. W tej ciszy i pustce Gabe'owi
wydawało się, że słyszy bicie własnego
serca. Że każde uderzenie odbija się od
ścian niczym echo w górach. Nie domyślał
się, dlaczego Rebeka rzuciła mu się w
ramiona. Po paru sekundach odchyliła do
tyłu głowę i wbiła w niego swoje zielone
ślepia. Wielki radosny uśmiech zadrżał na
jej wargach, po czym znikł. Nie cofnęła się,
nie opuściła rąk, którymi oplotła mu szyję,
nie zachowała się jak normalna, rozsądna,
trzeźwo myśląca kobieta. Wspięła się na
palce i pocałowała go znowu.
Miała smak świeżego wiosennego
wiatru. Smak niewinności. Smak, jakiego
od dłuższego czasu Gabe nie kosztował. Za
jakim nie tęsknił i o jakim, psiakość, wcale
nie marzył. Aż do tej chwili. Zamknął oczy.
Jej usta były miękkie, gorące, skóra
pachnąca, gładka jak jedwab. W jednej
ręce coś chyba trzymała, bo poczuł lekkie
draśnięcie w szyję. Coś jakby kawałek
papieru. Drugą zaś... tak, w drugą chwyciła
garść jego włosów i przywarła do niego
całym ciałem, zapierając mu dech.
Wszystko w porządku, nic się nie dzieje,
powtarzał w myślach Gabe. Nic a nic. To
tylko testosteron. Od dłuższego czasu żył
jak mnich, w celibacie, a bardzo tego nie
lubił. Rebeka zaś, choć doprowadzała go
do białej gorączki, była atrakcyjną kobietą.
Żądza, jaką w nim wzbudziła, była czymś
zupełnie naturalnym. Ot, biologia.
Tak to już jest, że mężczyzna reaguje
podnieceniem na kontakt fizyczny z ładną
kobietą.
Wsunął palce w potargane rude loki i
wpił się w jej usta. Oboje zapomnieli o
bożym świecie. Byli tylko oni, on i ona,
mężczyzna i kobieta. Całowała go
namiętnie, z uczuciem, bez jakichkolwiek
hamulców. Była jak dziecko, które po raz
pierwszy wsiada na karuzelę i zachwycone
pragnie, by ta chwila szczęścia trwała jak
najdłużej.
Tak, trzymając w objęciach Rebekę,
mężczyzna łatwo mógł stracić głowę. Gabe
jednak nie mógł sobie na to pozwolić.
Oderwał usta od jej warg, po czym
wciągnął w płuca powietrze. Pomogło, ale
na krótko. Parę sekund później wziął
kolejny oddech. Znów nie osiągnął
zamierzonego celu. Postanowił wykonać
bardziej inteligentny ruch: opuścił dłonie i
zaklął pod nosem. To zadziałało.
Rebeka otworzyła oczy. Przez moment
wpatrywała się w niego niepewnie, jakby
wolno wyłaniał się z mlecznych oparów.
Wreszcie zabrała ręce, ale wciąż stała na
palcach. Miał wrażenie, że minął rok lub
dwa, zanim opadła z powrotem na pięty.
- No, no - mruknęła.
Nie podobał mu się jej ton: na wpół
drwiący, na wpół żartobliwy. Potem uniosła
z rozbawieniem brwi. Spojrzenie, jakim go
obrzuciła, też mu się nie podobało.
- Oj, koteczku, gdybym wiedziała, że tak
wspaniale całujesz, wcześniej bym
poprosiła o próbkę twoich umiejętności.
Boże, miej litość nade mną, pomyślał
Gabe.
- Przepraszam. Nie... nie planowałem
tego.
- Wiem.
- Więcej to się nie powtórzy.
- Aż dziw, że w ogóle się zdarzyło -
powiedziała. - Dotychczas ilekroć
przebywaliśmy razem w jednym
pomieszczeniu, zawsze wydawało mi się, że
prędzej mnie udusisz niż pocałujesz.
- Bo to prawda. Ale coś się między nami
zaiskrzyło. Wprawdzie ty żyjesz w swoim
własnym świecie, wpatrzona w komputer, i
nie wiesz, co się wkoło dzieje, ja
natomiast... Nieważne. Po prostu lepiej nie
budzić licha. Tam, skąd ja pochodzę, obcy
ludzie, którzy nic do siebie nie czują, nie
padają sobie w ramiona i nie całują się. A
teraz mów. Bo zakładam, że musiałaś mieć
jakiś powód, żeby mnie wołać, prawda?
- Co? Powód?
Miała taką minę, jakby nie wiedziała, o
co mu chodzi. Ale w wypadku Rebeki
wszystko było możliwe. Przez chwilę jej
piękne zielone oczy błądziły po jego
twarzy, badały ją, jakby chciały zapamiętać
każdy szczegół.
Nagle zamrugała i w tym momencie
ocknęła się. Podniosła rękę, w której
trzymała kartkę. Dopiero teraz sobie o niej
przypomniała.
- Jasne, że miałam powód! I to jaki!
Boże, Gabe, nie uwierzysz, co znalazłam!
Wepchnęła mu list do ręki i
przestępując niecierpliwie z nogi na nogę,
czekała, aż go przeczyta. Potem zapro-
wadziła detektywa do sypialni Moniki.
Wskazała mu garderobę aktorki oraz
wybebeszoną szkatułkę, w której trafiła na
pisany przez kalkę list do Tammy Diller.
Parę minut później, kiedy zeszli do salonu,
wciąż roznosiła ją energia. Oczywiście nie
mogła oprzeć się pokusie, aby wytknąć
Gabe'owi jego brak wiary w jej zdolności
śledcze.
- A nie mówiłam, że coś znajdę? Że
kobiety bywają bardziej spostrzegawcze
od mężczyzn? Nie mówiłam?
- Posłuchaj, mała. Za bardzo się
podniecasz. Ten list o niczym nie
przesądza. Wcale nie musi nic oznaczać...
- Jak to? Stanowi dowód, że motywem
zabójstwa mogło być coś całkiem innego.
Że ktoś inny poza moim bratem miał w tym
czasie na pieńku z Monicą.
Tak, to prawda. Chcąc nie chcąc,
musiał przyznać jej rację. I bardzo mu
przeszkadzało, że idealistka, marzycielka,
pisarka żyjąca w świecie fantazji zdołała
znaleźć coś, co on przeoczył. A przecież to
on jest detektywem, w dodatku trzy razy
przeczesywał całą rezydencję, i za każdym
razem wychodził z niczym.
Ponieważ jednak był starym wygą, wziął
od Rebeki list, złożył go starannie i, jak
gdyby nigdy nic, schował do kieszeni. U
góry strony figurował adres Tammy Diller;
Rebeka z pewnością go zauważyła, ale -
miał nadzieję - nie zapamiętała.
Zaczął obmyślać kolejne kroki, układać
plan działania. Natychmiast po powrocie
do domu wprowadzi dane do komputera.
Może pojawią się jakieś informacje na te-
mat Tammy Diller? Jeśli tak, czeka go
podróż do Los Angeles.
Ale najpierw musi pozbyć się Rebeki.
Nie mieściło mu się w głowie, jak można
być tak rześkim w środku nocy. Wciąż
roznosiła ją energia, mimo że wyglądała,
jakby w ciemnej alejce stoczyła zacięty
bój z bandą chuliganów. Twarz miała białą
niczym suknia ślubna dziewicy, a osłonięty
plastrem guz na czole stawał się coraz
większy.
- A nie mówiłam? Nie wierzyłeś, że
cokolwiek znajdę, prawda? Tak jak
dawniej nie wierzyłeś mi, kiedy upierałam
się, że moja mama żyje. Rozum, kotku, nie
zawsze ma przewagę nad intuicją. Kobieta
i mężczyzna po prostu inaczej myślą. Ich
umysły inaczej funkcjonują. Nawet
gdybym nie przeczytała setek książek o
prowadzeniu śledztwa i rozwiązywaniu
zagadek kryminalnych, może jako kobieta
zdołałabym dojrzeć pewne szczegóły...
Nie dawała mu dojść do słowa.
Skorzystał z okazji, kiedy na moment
zamilkła, żeby złapać oddech.
- No dobrze - wtrącił. - Przyznaję, że
spisałaś się na medal. Ale zbliża się
czwarta rano i myślę, że czas najwyższy
zakończyć rewizję...
- I co? Udać się do domu? - spytała
zdumiona. Pomysł opuszczenia rezydencji
wyraźnie nie przypadł jej do gustu.
- Jestem skonany. - Gabe ziewnął
szeroko. - Chętnie pozamykałbym tu
wszystko i położył się wreszcie spać, ale
nie zamierzam zostawiać cię samej. Miałaś
świetnego nosa, szukając wskazówek w
sypialni - dodał szybko, bojąc się, że jeśli
jeszcze raz jej nie pochwali, Rebeka znów
zacznie wiercić mu dziurę w brzuchu. Jej
przechwałki wychodziły mu bokiem. - A
teraz proponuję, żeby każde z nas ruszyło w
swoją stronę. Prześpię się kilka godzin i
zaraz potem spróbuję dowiedzieć się cze-
goś o adresatce tego listu.
- Jeśli jesteś skonany, to faktycznie jedź
do domu i się prześpij. Ja mogłabym sobie
dalej tu poszperać. Niewykluczone, że
Monica miała inne skrytki czy kryjówki...
- Owszem, niewykluczone. Ale pamiętaj,
że policja kilkakrotnie przeczesała cały
dom. Szukanie kolejnej kryjówki, którą
wszyscy przeoczyli, to jak szukanie igły w
stogu siana. Zresztą mamy list Moniki do
jakiejś Tammy Diller i tym się teraz trzeba
zająć, a nie dalszym szperaniem. Szperamy
od paru godzin...
- Ale ja nie jestem zmęczona -
zapewniła go Rebeka, marszcząc butnie
czoło.
On swoje też zmarszczył. Groźnie.
Zwykle to skutkowało, gdy miał do
czynienia z malkontentem czy wojowniczo
nastawionym uparciuchem.
- Kogo próbujesz oszukać, co?
Wyglądasz jak kocica z naderwanym
uchem, która przegrała walkę z bandą ko-
curów na śmietniku. Nie wierzę, że te
wszystkie siniaki i potłuczenia nie bolą.
Masz guza wielkości... już nawet nie śliwki,
ale gruszki. Gdzie zaparkowałaś
samochód?
Stanowczy ton i groźna mina nie
wystraszyły jej, lecz pytanie o samochód
zbiło ją z tropu.
- Mniej więcej półtora kilometra od
głównej bramy - odparła. - Pomyślałam
sobie, że jak zostawię wóz tak daleko i
resztę drogi pokonam pieszo, wtedy nikt
nie skojarzy osoby przełażącej przez
ogrodzenie z...
- Starczy! Nie chcę słuchać o tym, jak
się włamywałaś do cudzego domu.
Dopóki nie poznał Rebeki, uważał się za
stosunkowo młodego człowieka. Młodego
ciałem i duchem. Miał trzydzieści osiem
lat i kruczoczarne włosy. Kiedy służył w
Siłach Specjalnych, stykał się ze śmiercią,
z destrukcją, z atakami terrorystów. Ale
dopiero znajomość z Rebeką sprawiła, że
pojawiły mu się na głowie pierwsze siwe
włosy.
- Ja zaparkowałem przed domem, więc
podwiozę cię te półtora kilometra, żebyś
nie musiała drałować na piechotę. A gdzie
zostawiłaś swoją mokrą bluzę?
- W kuchni.
Zerknęła na czarny sweter, który miała
na sobie, i odruchowo zasłoniła ręką
dekolt. Diabli wiedzą po co. Wielokrotnie
dzisiejszego wieczoru widział jej stanik
oraz wgłębienie między piersiami. I za
każdym razem ten widok go podniecał.
- Przebiorę się... Tylko nie wiem, gdzie
mam odłożyć pożyczony sweter?
- Nigdzie. Kiedyś odbiorę go od ciebie i
zwrócę. Paradowanie w mokrej bluzie w
zimną marcową noc nie jest najlepszym
pomysłem. Po prostu weź swoje rzeczy i
idziemy.
- Za moment, dobrze? Chyba
zostawiłam na górze włączone światło.
Poza tym muszę sprzątnąć bałagan w
garderobie. No i trzeba umyć szklankę po
whisky...
Dlatego Gabe zawsze pracował sam,
bez pomocników. Miał w agencji świetny
zespół ludzi, którzy do różnych zadań
przystępowali w grupach dwu - lub
trzyosobowych. Ale nie on. Nie lubił być
zależny od kogokolwiek. Wolał działać
szybko, sprawnie i polegać wyłącznie na
sobie.
„
Moment” Rebeki trwał przeraźliwie
długo. Zanim była gotowa do wyjścia, Gabe
zdążyłby ze sto razy odmówić pacierz.
Niecierpliwym gestem wskazał w końcu
drzwi. Przekręciwszy klucz w zamku,
skierował się do stojącego przed domem
luksusowego, starego morgana o typowym
dla tych samochodów niskim zawieszeniu.
Na widok auta Rebeka zagwizdała
przeciągle.
- Ale cudo!
- Prawda? Rocznik pięćdziesiąty piąty.
Za to bardzo niewielki przebieg. Przez te
wszystkie lata służył głównie jako
eksponat.
- A jak się coś zepsuje? Wciąż można
zdobyć części?
- Można, choć z trudem. I oczywiście
kosztują majątek. Nawet wśród dealerów
wyspecjalizowanych w starych autach
mało jest takich, którzy znają się na tej
marce.
- Ale tobie to nie przeszkadza, bo
kochasz ten wóz i jesteś gotów do
najwyższych poświęceń?
- Zgadza się - przyznał.
Nie spodziewał się, że Rebeka to
zrozumie.
Otworzył drzwi od strony pasażera i
patrzył, jak pod piękną, długą tablicą
rozdzielczą znikają piękne, długie nogi.
Przemknęło mu przez myśl, że rudowłosa,
zielonooka Rebeka i jego wymuskany
morgan idealnie do siebie pasują.
Chyba z niewyspania przychodzą mu do
głowy takie głupoty. Zatrzasnął drzwi i
okrążył auto, by zająć miejsce za
kierownicą. Po chwili silnik zamruczał.
- Ależ wspaniałe maleństwo - szepnęła
z zachwytem Rebeka.
Na dźwięk słowa „maleństwo” Gabe
natychmiast przypomniał sobie to, co
mówiła wcześniej o dzieciach i bankach
spermy. Czym prędzej ugryzł się w język. To
była jej sprawa; nie powinien się wtrącać.
Z drugiej strony, pomysł sztucznego
zapłodnienia wydał mu się tak
niedorzeczny...
Przez kilka minut w samochodzie
panowało milczenie. Burza oddaliła się,
ale deszcz wciąż siąpił. Rosnąca wzdłuż
podjazdu trawa i drzewa połyskiwały
srebrzyście w blasku reflektorów, Gabe
zatrzymał się przed bramą, wysiadł,
otworzył zamek kluczem, przejechał kilka
metrów, znów stanął i wrócił zamknąć
bramę. Wokół było pusto. Wszyscy spali.
Nigdzie nie paliło się światło, a ciszę
zakłócał jedynie szelest liści i szmer
deszczu.
Odnalezienie samochodu Rebeki
okazało się nad wyraz łatwe. Było to jedyne
auto zaparkowane przy krawężniku.
Samochody mieszkających wkoło ludzi
stały w garażach lub na podjazdach.
Podjechawszy do czerwonej ciery, Gabe
zerknął na swoją pasażerkę. Głośno
zachwycała się jego morganem.
Pochodziła z bogatej rodziny; gdyby
chciała, stać by ją było na tuzin morganów.
Zamiast tego wybrała porządny, solidny
samochód. Czterodrzwiowy. Odpowiedni
dla osoby mającej dużą rodzinę.
Oczywiście nie kryła, że takie jest jej
marzenie: mieć kochającego męża i
gromadkę dzieci. A jeśli męża nie znajdzie,
to przynajmniej gromadkę dzieci.
Sprawa ta nie dawała Gabe'owi
spokoju.
- Chyba nie mówiłaś serio o bankach
spermy? - spytał w końcu.
- Dlaczego nie? - Schyliła się po leżący
na podłodze plecak i wilgotną bluzę.
- Bo zazwyczaj kiedy kobieta chce mieć
dziecko, to kocha się z mężem. A jeśli nie
ma męża, rozgląda się za jakimś
kandydatem albo na męża, albo na ojca
dziecka.
- Zazwyczaj tak - przyznała kwaśno. - Ja
też się rozglądałam. I nadal się rozglądam.
Jednakże przynależność do rodu
Fortune'ów,
oprócz
pewnych
niezaprzeczalnych plusów, ma również
minusy. Wielu mężczyzn wykazuje większe
zainteresowanie majątkiem mojej rodziny
niż mną samą. Poza tym, jak człowiek siedzi
w domu i pisze książki, to nie ma zbyt dużo
okazji do nawiązywania znajomości. Wierz
mi, kotku, wcale nie tak łatwo spotkać
królewicza z bajki. Przynajmniej mnie to
jakoś nie wychodzi, a mój zegar
biologiczny tyka coraz głośniej.
- Nie wątpię, że trafiło ci się paru
łowców posagu, ale daj sobie jeszcze
szansę. Wciąż jesteś młoda...
- Młoda i niemłoda. Trzydzieści trzy lata
to idealny wiek na zajście w ciążę. Na
szczęście żyjemy w latach
dziewięćdziesiątych. Nikt nie wytyka
palcem samotnych matek. A ja nie widzę
powodu, żeby dłużej zwlekać. Jestem
zdrowa, finansowo niezależna i o niczym
bardziej nie marzę niż o dziecku.
Najchętniej miałabym szóstkę.
Szóstkę? Z trudem przełknął ślinę.
- Nie sądzisz, że poddanie się
sztucznemu zapłodnieniu to trochę...
drastyczne rozwiązanie?
- Nie. Drastycznym rozwiązaniem byłoby
małżeństwo za wszelką cenę. Poślubienie
pierwszego z brzegu mężczyzny tylko po to,
żeby dziecko miało ojca. Jestem
romantyczką, kotku. Wierzę w miłość do
grobowej deski i namiastka małżeństwa
mnie nie interesuje. Ale bardzo pragnę
mieć dzieci, które mogłabym kochać i
otaczać opieką. Oczywiście lepiej byłoby,
żeby dzieci chowały się w pełnej rodzinie,
lecz jeśli mąż nie jest mi pisany, czy
również muszę rezygnować z potomstwa?
- Rozmawiałaś o tym ze swoją mamą?
- Z Kate? - Uśmiechnęła się, wyraźnie
rozbawiona. - A co, myślisz, że wybiłaby mi
pomysł z głowy?
Tak, do licha! Banki spermy? Na miłość
boską, to powinna być ostateczność!
- Rozczaruję cię, kotku. Jestem pewna,
że mama by mi przyklasnęła. Zawsze we
wszystkim starała się mnie wspierać.
Odkąd pojawiłam się na świecie, za-
chęcała mnie, abym szła własną drogą, nie
oglądając się na innych. Ludziom wydaje
się, że jesteśmy całkiem do siebie
niepodobne. Ona stąpa twardo po ziemi,
jest osobą rzeczową, kochającą pracę i
sukcesy. Nic dziwnego, że stoi na czele
wielkiego finansowego imperium. Ja
jestem jej przeciwieństwem. Ale to ona
pchnęła mnie do pisania, to ona
zachęcała, abym żyła po swojemu, to ona
przekonywała, żebym nigdy nie
rezygnowała z marzeń i nie poddawała się
presji otoczenia. Wierz mi, Gabe, Kate całe
życie mnie wspierała. Teraz też służyłaby
mi wsparciem.
Gabe nie był do końca przekonany.
Podejrzewał, że starsza pani bardzo by
chciała, żeby Rebeka zakochała się i
wyszła za mąż, najlepiej za faceta, który nie
dałby się jej owinąć wokół palca, tylko
sam potrafiłby utrzymać ją w sensownych
ryzach. Tak, Kate znacznie bardziej wo-
lałaby, aby jej wnuki miały prawdziwego
tatusia, a nie anonimowego dawcę
nasienia.
Rebeka uważnie mu się przypatrywała.
Poczuł się nieswojo.
- A w tobie nie tyka żaden zegar? -
spytała wreszcie. - Nie chcesz mieć syna,
córki, rodziny, do której mógłbyś wracać
po ciężkim dniu pracy? Nie kusi cię
przedłużenie rodu?
- Bynajmniej - odparł krótko. - Obawiam
się, że nie podzielam twoich
idealistycznych poglądów. Szczęśliwe
rodziny istnieją tylko w filmach dla dzieci.
- Straszny z ciebie cynik, kotku.
- Realista, mała. Realista.
Nagle pochylił się i wyciągnąwszy rękę,
pchnął drzwi od strony Rebeki. Rozmowa
stawała się zbyt osobista; należało ją czym
prędzej zakończyć.
- No dobra, wyskakuj. Nalej sobie
gorącej wody do wanny, wymocz się, a
potem kładź się spać. Nie myśl o liście,
który znalazłaś. Ja się wszystkim zajmę.
Odtąd, Rebeko, masz się trzymać z dala od
śledztwa.
- Proszę, proszę! Od kiedy to jesteś
moim szefem? Było wpół do piątej rano, a
ona wciąż miała energię, żeby się z nim
kłócić.
- Posłuchaj. Spisałaś się dziś
znakomicie. Wpadłaś na trop, który może
okazać się ważny. Uczyniłaś dla swojego
brata więcej niż ktokolwiek inny. Ale ten
list zmienia całą postać rzeczy. Być może
Jake przestanie być jedynym podejrzanym.
Być może policja zainteresuje się panią
Diller.
- O co ci chodzi?
- O to, że jeśli Jake jest niewinny,
mordercą może okazać się Tammy Diller.
- Rozumiem.
- Nawet jeśli Tammy Diller nie
zamordowała Moniki Malone, to jednak
czymś się jej naraziła. Nie wydaje mi się,
żeby to była miła osoba. Dlatego wolałbym,
żebyś trzymała się od niej z daleka.
Słyszysz, Ruda, co mówię?
- Słyszę, kotku.
Wysiadła z samochodu, zamiast jednak
zatrzasnąć za sobą drzwi, schyliła się,
wsunęła głowę do ciemnego wnętrza i
przez kilka sekund stała bez słowa, patrząc
Gabe'owi w oczy. Po jej wargach błąkał się
uśmiech, trochę drwiący, trochę
łobuzerski. Może dlatego Gabe nie był
pewien, na ile Rebeka sobie z niego
żartuje, a na ile przyznaje mu rację.
Nagle uśmiech zniknął z jej twarzy.
Gabe'a przeszył dreszcz. Mierzyła go
dziwnym spojrzeniem, ciepłym, a zarazem
natarczywym. Przez moment bał się, że
zaraz znów rzuci mu się na szyję. Nie, tym
razem na pewno nie czuł podniecenia -
czuł strach.
- Wiem, że mi nie wierzysz - rzekła
szeptem - ale naprawdę jestem dużą
dziewczynką i potrafię się o siebie
troszczyć. Dobranoc, Gabe. Ty też się
wyśpij. A o mnie się nie martw.
Nie martw się. Łatwo powiedzieć,
pomyślał, patrząc, jak idzie te kilka kroków
do czerwonej ciery. Po drodze upuściła
plecak; podnosząc go, potknęła się i o
mało nie zwaliła z nóg. Wreszcie wsiadła
do samochodu, który - jak zauważył
właściwie bez zdziwienia - pozostawiła
otwarty. Zatrzasnęła drzwi, ale ich nie
zablokowała.
Tak, Rebeka Fortune wierzy w miłość do
grobowej deski i królewiczów z bajki.
Wierzy w sprawiedliwość, w to, że dobro
zwycięży, a jej samej nie może stać się
krzywda.
I jak tu się o głupią nie martwić?
Zaparkowała wynajętego forda taurusa
na jedynym wolnym miejscu, jakie znalazła
w promieniu trzech kwartałów, po czym
rozglądając się wkoło, wzięła głęboki
oddech. Czuła się trochę niepewnie; nie
znała tej części Los Angeles.
Popołudniowe słońce oświetlało tabliczkę
z nazwą ulicy: Randolph. W porządku.
Chodziło jej o dom przy Randolph 12970,
kilka przecznic dalej. Nigdzie bliżej jednak
nie mogła zaparkować. No cóż,
postanowiła, że zostawi tu samochód i
pokona ten kawałek na piechotę.
Okolica nie wyglądała zbyt
zachęcająco. Na rogu stała grupka
wytatuowanych skinów. W bramach
domów kręciły się dzieciaki w różnym
wieku. Na najbliższym murze widniało
wykonane kolorowym sprayem graffiti
oferujące darmową edukację seksualną.
Jakiś mężczyzna leżał wyciągnięty na
chodniku; nie wiadomo, czy martwy, czy
pijany. Z pordzewiałych koszy wysypywały
się zwały cuchnących śmieci. Sądząc po
wizerunkach na koszulach wygolonych
młodzieńców podpierających ściany, ulica
należała do Gangu Tygrysa.
Zebrawszy się na odwagę, Rebeka
wysiadła z samochodu, pamiętając o
zablokowaniu okien i drzwi. Przemknęło jej
przez myśl, że dziesiątki razy opisywała
takie sceny w książkach, ale sama nigdy w
podobnej nie uczestniczyła. Podejrzewała,
że gdyby Gabe wiedział, czym się
zajmowała, odkąd pożegnali się nad
ranem, i gdzie obecnie przebywa, dostałby
zawału.
Ale oczywiście nie wiedział. Bo skąd
mógł wiedzieć, że przed oddaniem mu listu
zapamiętała adres Tammy i że tuż po
otwarciu biur podróży zarezerwowała bilet
na najbliższy lot do Los Angeles?
Mały Latynos, na oko dwunastoletni,
zagwizdał przeciągle, kiedy go mijała. Hm,
byłby z niego świetny ojciec, pomyślała.
Nie, nie gwiżdżący chłopaczek, tylko Gabe
Devereax.
Z całej siły usiłowała się skupić na
wynajętym przez rodzinę detektywie i nie
patrzeć, jak stojący nieopodal młodzian o
tępym, zamglonym spojrzeniu bawi się no-
żem sprężynowym.
Gabe był cierpliwym, opiekuńczym
człowiekiem z zasadami - właśnie takie
cechy powinien mieć ojciec jej dziecka.
Nie pozwoliłby jakiemukolwiek łowcy
posagów - ani skinowi - zbliżyć się do swej
żony lub córki. Jego samego nie
interesowały pieniądze; w identyczny
sposób traktował bogaczy i biedaków.
Swoje dzieci na pewno nauczyłby
odróżniać dobro od zła. Nie wyobrażała
sobie, aby kiedykolwiek mógł wpaść w
furię, urządzić dziką awanturę. Jedyną
rzeczą... a raczej osobą, która go de-
nerwowała, była ona - Rebeka.
Ich pocałunek mocno odcisnął się w
jej pamięci. Był niesamowity: pełen żaru,
seksu, namiętności. Zawsze marzyła o
pocałunkach, które zwalają z nóg, które po-
wodują, że zapomina się o całym świecie,
ale nigdy dotąd jej marzenie się nie
spełniło. Może dlatego, że dotychczas
całowała się albo z żabami, czyli
osobnikami udającymi zakochanych, a
myślącymi wyłącznie o stanie jej konta,
albo z miłymi facetami, którzy najbardziej
lubili kąpiel w letniej wodzie - i takie też
wzbudzali uczucia.
Gabe nie mieścił się ani w jednej, ani w
drugiej kategorii. Był inny, cudownie
zblazowany, niebezpieczny, nonszalancki, a
zarazem wyjątkowo troskliwy. Nie zdradził
jej, dlaczego jest tak przeciwny pomysłowi
założenia rodziny. Niestety, zbyt słabo się
znali, by mogła go o to spytać wprost.
Ciekawe, czy równie przeciwny byłby
odegraniu roli kochanka. Jej kochanka.
Zastanawiała się, jaki jest w łóżku: czy
równie sumienny i dokładny jak w pracy?
Skoro jednym pocałunkiem potrafił
wzniecić w niej ogień namiętności,
sprawić, by przeniosła się w inny świat, co
by było, gdyby się kochali? Do jakiego
stanu podniecenia doprowadziłyby ją jego
pieszczoty, uciskanie czułych miejsc...
Nagle tknęło ją, że chyba całkiem
zwariowała - jest w obcym mieście, w
obskurnej dzielnicy, rozmyśla o Gabrielu i
seksie, a z naprzeciwka nadchodzi sześciu
twardzieli w koszulach z rysunkiem
tygrysa. Z odległości dwudziestu metrów
widziała ich pogardliwe spojrzenia,
posuwisty krok, zadziorne miny.
Nie spuszczali z niej wzroku. Ci wszyscy
zaś, którzy zaledwie kilka sekund
wcześniej stali w grupkach, podpierając
ściany, rozpierzchli się jak stado kur na
widok jastrzębia.
W jedwabnej zielonej sukience i
butach na wysokich obcasach Rebeka
była zapewne niestosownie ubrana do
okoliczności, ale cóż, nie wiedziała
zawczasu, po jakiej dzielnicy będzie
musiała spacerować. Tammy Diller znała
Monicę Malone. A jej, Rebece, nigdy nie
przyszło do głowy, że jakakolwiek znajoma
uwielbiającej luksusy Moniki może
mieszkać w tak obskurnej części miasta.
Przed wyjściem z domu uznała, że idąc z
wizytą, nawet niezapowiedzianą, wypada
się ładnie ubrać. Teraz żałowała, że
zamiast szpilek nie włożyła tenisówek, a
zamiast krótkiej zwiewnej sukienki -
kamizelki kuloodpornej. Pamiątkowa
bransoleta połyskiwała w kalifornijskim
słońcu. Złoty naszyjnik pewnie też rzucał
się w oczy.
Coraz mniejsza odległość dzieliła
Rebekę od sześciu członków Gangu
Tygrysa. Jeden z młodzieńców wpatrywał
się w jej szyję, drugi nie odrywał oczu od
jej długich nóg.
Wiedziała, że nie zdoła ich wyminąć.
Tworzyli mur. Może powinna
zwymiotować? Czy wymiotująca ofiara
potrafi zniechęcić złodzieja lub mordercę?
Nie była pewna, nawet nie orientowała się,
czy kiedykolwiek robiono taki sondaż
wśród niedoszłych ofiar. W każdym razie
Rebeka, gdy ogarniał ją paniczny strach,
natychmiast zwracała posiłek.
Najwyższy z Tygrysów, o czarnych
włosach wygolonych po bokach, a na
czubku głowy postawionych w szpic,
powiedział coś do idącego po swojej
prawej ręce kolesia. Coś na jej temat, bo
cała grupa wybuchnęła rubasznym
śmiechem. Strach ścisnął ją za gardło.
Dystans zmniejszył się do ośmiu metrów.
Siedmiu. Sześciu. Mur powoli zamieniał się
w półkole. Przełknęła ślinę.
Zdobywając się na odwagę, wbiła oczy
w twarz najwyższego i uśmiechnęła się
promiennie.
- Cześć - oznajmiła przyjaznym tonem. -
Słuchaj, może mógłbyś mi pomóc...
Może nikt się nigdy nie zwracał do
niego z taką prośbą. Może żadnego z
szóstki nikt nigdy nie prosił o pomoc, bo
przez moment patrzyli na Rebekę zbyt
oszołomieni, aby w jakikolwiek sposób
zareagować. Wreszcie chudy dryblas
wysunął do przodu nogę i zahaczył kciuki o
pasek spodni.
- Jasne, lalunia, że mogę ci pomóc -
powiedział niskim, ochrypłym głosem.
Słysząc to, jego koledzy zarechotali
grubiańsko.
Gdyby miała na nogach czerwone
sportowe buty, może spróbowałaby
ucieczki, ale w szpilkach daleko by nie
dobiegła. Zdawała sobie sprawę, że
tupetem też wiele nie osiągnie, nie bardzo
jednak wiedziała, co innego może robić.
- To świetnie! - ucieszyła się. -
Przypadkiem nie znasz kobiety o nazwisku
Tammy Diller? Mieszka tu niedaleko... -
Pochyliwszy głowę, sięgnęła do torebki po
kartkę z adresem. - O, mam. Przy Randolph,
pod numerem 12970. To chyba za kolejnym
skrzyżowaniem, prawda?
- Przykro mi, lalunia, żadnej Tammy nie
znam. Ale ciebie chętnie poznam. Blisko,
dogłębnie...
Wyciągnął rękę, na której połyskiwało
kilka sygnetów w kształcie węży, i wolno
zaczął pocierać szyję Rebeki.
To wystarczyło, by opuściły ją resztki
udawanej odwagi. Wiedziała, że lada
moment zwymiotuje; nie zdoła temu
zapobiec...
Nagle jednak dryblas opuścił rękę i
cofnął się o krok, a lubieżny uśmieszek
znikł z jego twarzy. Pozostali członkowie
Gangu Tygrysa też przestali szczerzyć zęby.
I też cofnęli się o krok.
Odruchowo Rebeka obejrzała się przez
ramię.
Nie wierzyła własnym oczom. Gabe?
Skąd, u diabła, się tu wziął? Promieniowała
od niego wściekłość. Był jak chmura
brzemienna piorunami. Sprawiał wrażenie,
jakby wzrokiem potrafił nieść śmierć.
ROZDZIAŁ CZWARTY
- Wyjechali z dnia na dzień, ona z tym
swoim facetem. Nawet nie zapłacili za
ostatni miesiąc. Następnym razem nie
będę taki ufny, na pewno nie. Z niego... nie
pamiętam, jak miał na imię; Wayne,
Dwayne, jakoś tak... był całkiem przystojny
gość, ale intelektem to zbytnio nie
grzeszył. Natomiast Tammy... och, to
dopiero była kobitka! Każdego potrafiła
owinąć sobie wokół palca. Ładna figura,
ładne oczy, zawsze ładnie ubrana. Może nie
pierwszej młodości, ale kto by się tym
przejmował. Dałem się nabrać na ich
wygląd, na sposób ubierania się. Po prostu
uwierzyłem, że chwilowo znaleźli się w
dołku finansowym. Bo tacy jak oni,
eleganccy, kulturalni ludzie zazwyczaj nie
szukają mieszkania w tej dzielnicy...
Gabe postanowił przerwać długi,
monotonny wywód. Właściciel domu
przypominał z wyglądu smutnego oposa o
wydłużonym pysku i wyłupiastych oczach,
ale był gadatliwy jak sroka.
- Czyli Tammy Diller wyjechała, nie
płacąc panu za ostatni miesiąc, tak? A jej
narzeczony, ten Dwayne lub Wayne...
- No właśnie, nawet nie wiem, jak się
gość nazywał. To ona zawsze regulowała
czynsz, a ponieważ płaciła gotówką, nie
zwracałem uwagi na takie drobiazgi jak
imię jej faceta. Swoją drogą, nie bardzo mi
się ten narzeczony podobał. Za szeroko się
uśmiechał. Nie można ufać takim, co to
ciągle szczerzą zęby.
- Kiedy ostatni raz pan ich widział?
- Bo ja wiem? Pewnie ze dwa tygodnie
temu. Wie pan, dbam o dom, dość często tu
bywam, ale przecież nie codziennie.
Najemcy nie daliby mi spokoju. Ciągle
mają jakieś pretensje i żądania, a to kran
cieknie, a to wyłącznik światła nie działa...
Gabe pokiwał współczująco głową.
- Cóż, każdy lubi pomarudzić... Czyli co,
nie widział pan Tammy i jej narzeczonego
co najmniej od dwóch tygodni i nie wie
pan, dokąd mogli wyjechać?
- Gdybym wiedział, pojechałbym za nimi
i odebrał forsę, którą są mi winni. Może
zdradzili swoje plany któremuś z sąsiadów,
ale kiedy ich pytałem, wszyscy zgodnie
twierdzili, że o niczym nie mają pojęcia.
Oczywiście mieszkańcy tej dzielnicy
niechętnie udzielają informacji...
Właściciel domu wyraźnie należał do
wyjątków. Ale póki mówił na temat Tammy
Diller, Gabe gotów był zacisnąć zęby i nie
okazywać zniecierpliwienia. To się rap-
townie zmieniło, kiedy ni stąd, ni zowąd
sięgnął za siebie, spodziewając się trafić
na rękę Rebeki. Trafił na ścianę.
Zapominając o swoim rozmówcy,
obrócił się na pięcie. Zaledwie ułamek
sekundy temu Rebeka stała tuż obok, na
wyciągnięcie ręki. Teraz jej nie było.
Zupełnie jakby rozpłynęła się w powietrzu.
Obiecał sobie, że kiedy następnym
razem będą sami, zabije ją. Udusi
własnymi rękami. Ciągle pakuje się w
kłopoty, a on ciągle wybawia ją z opresji.
Jeżeli znów ktoś jej grozi... Nie, psiakość,
chciał mieć pierwszeństwo! To oznaczało,
że musi się o nią troszczyć, dopóki nie
nadarzy się odpowiednia okazja. Troszczyć,
czyli nie spuszczać z oczu, zwłaszcza tutaj,
w dzielnicy rządzonej przez gangi.
Pożegnał się szybko z gadatliwym
właścicielem domu i ruszył pędem w
stronę siatkowych drzwi. Zatrzasnęły się z
hukiem. Dlaczego nie mogła zaczekać w
środku? Tu przynajmniej była bezpieczna.
Wiedział dlaczego: bo ta idiotka nie ma
za grosz rozumu! Ani instynktu
samozachowawczego!
Na zewnątrz było duszno i gorąco.
Powietrze zdawało się stać w miejscu.
Przez kilka sekund Gabe tkwił bez ruchu,
rozglądając się w prawo i lewo; szukał
kobiety z burzą rudych włosów. Gdyby była
w zasięgu wzroku, na pewno by ją zauważył.
Na rogu prostytutka w obcisłej skórzanej
spódnicy oferowała chętnym swoje usługi,
parę metrów dalej handlarz sprzedawał
narkotyki. Koło Gabe'a przemknął chudy
nastolatek, przyciskając do piersi pismo
ze zdjęciami pornograficznymi, którego
wyzywał od parszywców i złodziei
zgarbiony, pomarszczony sklepikarz.
Kiedy tego popołudnia Gabe przyleciał
z Minnesoty - dumny, że tak szybko udało
mu się zdobyć bilet na lot do Los Angeles -
dokładnie wiedział, gdzie powinien się
udać i jak będzie wyglądała ulica, przy
której mieszka Tammy Diller. Jego
przypuszczenia się potwierdziły, zobaczył
obdrapane domy, graffiti na murach,
snujących się wyrostków, ale jedno go
zaskoczyło - widok przerażonej Rebeki
otoczonej bandą łobuzów. Ilekroć o tym
myślał, od nowa wstępowała w niego furia.
Jeżeli ta wariatka znów wpakuje się w
kłopoty, naprawdę ją zabije! Cholera, żeby
tylko nic się jej nie stało. Gdzie, do diabła,
mogła poleźć?
O tam!
Po drugiej stronie ulicy dojrzał gęstą,
kasztanową czuprynę, która lśniła
ogniście w blasku zachodzącego słońca.
Przez moment widział tylko włosy - ją samą
przysłaniała postać Murzyna co najmniej
dwumetrowego wzrostu, ubranego w
bawełnianą koszulkę ciasno opinającą
umięśniony tors. Mężczyzna miał ramiona
pokryte tatuażami, na głowie zaś wygolony
pojedynczy inicjał. Rebeka prowadziła z
nim ożywioną rozmowę, zupełnie jakby byli
starymi przyjaciółmi.
Obserwując ich, Gabe zauważył, że w
tylnej kieszeni spodni olbrzyma tkwi nóż o
piętnastocentymetrowym ostrzu. Rebeka
postąpiła krok do przodu. Teraz widział ją
jak na dłoni: potargana fryzura, plaster na
czole, kretyńskie buty na wysokich,
cienkich obcasach, krótka, zwiewna
sukienka, złota biżuteria połyskująca na
rękach i szyi. Olbrzym spojrzał w bok.
Oczom Gabe'a ukazała się długa szrama
ciągnąca się przez cały policzek.
I wtem Murzyn podniósł rękę.
Gabe ruszył do akcji. Nawet nie zaklął,
żeby nie tracić czasu. Zdarzało mu się biec
szybciej, ale na pewno nie w tym
dziesięcioleciu. Zbyt dużo ludzi kręciło się
po chodnikach i ulicy, aby mógł zwiększyć
tempo, ale ci, którzy w porę dostrzegli
wyraz determinacji i gniewu malujący się
na jego twarzy, sami czym prędzej usuwali
się z drogi. Ruda głowa to znikała, to znów
się pojawiała, ale towarzyszący jej czarny
wielkolud przez cały czas był doskonale
widoczny.
Kiedy Gabe ich dogonił, sapał jak
miech kowalski; w głowie mu huczało, czuł
kłucie w płucach. Niewiele się
zastanawiając, chwycił olbrzyma za ramię.
Ten obrócił się, warcząc groźnie:
- Co, do jasnej...
Spostrzegłszy detektywa, Rebeka
uśmiechnęła się od ucha do ucha.
- Gabe! Zgadnij, czego się
dowiedziałam?! - zawołała radośnie.
W tym momencie uświadomił sobie
własną pomyłkę. Wielkolud wcale nie miał
zamiaru skrzywdzić Rebeki; podniósł rękę,
by na pożegnanie uścisnąć jej dłoń.
Gabe puścił olbrzyma i starał się
uspokoić. Oczywiście Rebeka nie
wiedziałaby, że coś jej grozi, nawet gdyby
wrzucono ją do klatki z lwami, ale - z
jakichś niezrozumiałych powodów - akurat
tym razem nic jej nie zagrażało.
Szczebiocząc wesoło, przedstawiła
Gabe'owi swojego czarnoskórego
przyjaciela Snarka. Czy on, Gabe, daje
wiarę? Snark zna Tammy Diller! Kiedy
ostatni raz się z nią widział, wybierała się z
narzeczonym do Las Vegas; podobno mieli
tam załatwić jakieś interesy.
Snark popatrzył na detektywa równie
przyjaźnie, jak kobra na jaszczurkę - nie
miał cienia wątpliwości, dlaczego ten
chwycił go za ramię. Rebeka niczego nie
zauważyła. Szczebiotała dalej, jak gdyby
nigdy nic.
Po chwili Snark powściągnął złość, a
Gabe opanował bicie serca. Parę minut
później umięśniony, czarnoskóry olbrzym
oddalił się dostojnym krokiem,
zostawiając swoją nową rudowłosą
przyjaciółkę z jej troskliwym, trochę zbyt
nerwowym opiekunem.
- Czyli nie zastaliśmy ich w Los Angeles
- trajlowała Rebeka - ale przynajmniej
mamy wskazówkę, dokąd mogli się udać. A
tobie jak poszło? Zdobyłeś jakieś
informacje?
- Nie - odparł krótko.
- No cóż... - Pokiwała współczująco
głową. - Czasem kobiecie łatwiej jest
nawiązać z obcymi rozmowę, pociągnąć
ich za język. Chyba dobrze, że tu przyjecha-
łam, prawda?
Istotnie. Zdobyła wskazówkę, której
jemu nie udało się uzyskać. Lecz to, że jej
metody nie są bezpieczne i że ktoś mógłby
ją zgwałcić lub ukatrupić, po prostu nie
przyszło jej do głowy. Swoim strojem i
wyglądem przyciągała spojrzenia
wszystkich mężczyzn w promieniu kilkuset
metrów, ale z tego też nie zdawała sobie
sprawy.
- Gdzie zostawiłaś samochód?
- Dwie przecznice stąd.
Lewą ręką wykonała jakiś nieokreślony
ruch. Gabe zauważył z satysfakcją, że nie
próbowała uwolnić prawej ręki z jego
dłoni. Jej policzki niespodziewanie
przybrały barwę róży.
- Odprowadzę cię - oznajmił tonem nie
znoszącym sprzeciwu. - W którym hotelu
się zatrzymałaś?
- Co? W żadnym. Nie zdążyłam zrobić
rezerwacji. Ledwo udało mi się zdobyć
bilet na samolot. Pomyślałam sobie, że po
przylocie na miejsce zajmę się sprawą
noclegu, a jeśli nie zdołam nic znaleźć,
wtedy zacznę się martwić.
Podejrzewał, że tak prozaiczna sprawa
jak brak noclegu na pewno nie
przysporzyłaby jej zmartwień. Po raz nie
wiadomo który z rzędu próbował sobie
wytłumaczyć, że to nie jej wina - żyła dotąd
otoczona troską i miłością, w świecie, w
którym nic jej nie zagrażało. Nic dziwnego,
że nie myślała o żadnych bandytach czy
gwałcicielach. Ale oni istnieli, żyli obok
niej.
Gabe westchnął, świadom, że
zapewnienie bezpieczeństwa tak żarliwej
idealistce wymaga niemało wysiłku.
- Znasz to miasto? Nie zgubisz się?
- Och, byłam w Los Angeles
wielokrotnie. - Nagle zawahała się. - Choć
prawdę mówiąc, w tej dzielnicy jestem po
raz pierwszy. Ale mam mapę, więc...
- Powiem ci, jak zrobimy. Podwieziesz
mnie swoim samochodem do mojego
wozu, a potem ruszysz za mną. Razem
znajdziemy ci jakiś w miarę przyzwoity
pokój, dobrze?
Hotelowi „Shelton Arms” daleko było do
„Ritza”, ale Rebeka nie narzekała.
Rozglądając się po pokoju o ścianach
barwy przydymionego błękitu, uznała, że
można trafić dużo gorzej. Dostarczony na
górę stek nie pozostawiał nic do życzenia.
Był olbrzymi i wyśmienity. Olbrzymie były
też fotele; można było wygodnie się w nich
zwinąć i urządzić sobie drzemkę.
Rebeka zjadła z apetytem całą porcję:
mięso, wielkiego pieczonego ziemniaka,
sałatkę, po czym uniosła pokrywkę, która
chroniła przed wystygnięciem kolację
Gabe'a.
- Jeśli nie chcesz swoich żeberek...
- Nie ruszaj! Już kończę.
- Kończysz? Zanim jeszcze zaczęliśmy?
No, no. Gabe wzniósł oczy do nieba.
- Oj, Ruda, Ruda. - Westchnął głośno. -
Dziwne masz poczucie humoru. Hej, co ci
mówiłem? Wara od żeberek!
- No dobra. Myślałam, że
skoncentrowany na pracy nie zauważysz,
jak sobie kawałek skubnę.
Na długo przed pojawieniem się
kelnera z kolacją Gabe ustawił na biurku
swego laptopa. Obserwując go, Rebeka
pomyślała z rozbawieniem, że nie ma już
detektywów w prochowcach, którzy
zdzierają sobie podeszwy, wydeptując
dziesiątki ścieżek, by zdobyć
najdrobniejszą informację. Gabe nigdzie
nie musiał chodzić, nawet nie musiał
szperać w książce telefonicznej;
wystarczyło wcisnąć parę klawiszy i
informacje same ukazywały się na
ekranie.
- I co? Odkryłeś, czy nasza kochana
Tammy kręci się po Las Vegas?
- Tak. I za wszystko płaci kartą. Tylko nie
wiem, czy jest sama, czy z narzeczonym.
Może limit na jego karcie został dawno
wyczerpany? A może postanowiła rzucić
kochasia? Wydaje mi się, że Tammy Diller
nie jest jej prawdziwym imieniem i
nazwiskiem. Widoczna tu lista płatności i
zakupów jest podejrzanie krótka. Fałszywe
dokumenty okazują się bardzo przydatne,
kiedy przekracza się limit i występuje o
kolejną kartę. Ma się czyste konto, żadnych
zadłużeń...
- No i kogoś takiego, kto się posługuje
fikcyjnym nazwiskiem, trudniej odszukać -
wtrąciła Rebeka. - A czy na podstawie
płaconych przez nią rachunków jesteś w
stanie odkryć, gdzie się zatrzymała?
- Tak - odparł, ale nie powiedział gdzie.
Wstał od komputera i przeciągnął się, po
czym przeszedł do stołu, na którym stała
taca. - Zjadłaś całą swoją porcję? To była
fura jedzenia!
- Mam teorię na temat cholesterolu i
kalorii. Jak grzeszyć, to na całego.
- Ale tego musu czekoladowego na
pewno nie zmieścisz.
Oczy lśniły jej wesoło.
- Oj, kotku. Zupełnie, ale to zupełnie
mnie nie znasz. Czekolada to mój
przysmak. Nic, ani żadne tornado, ani
wojna światowa, ani wezwanie z urzędu
podatkowego, nie zdoła mnie powstrzymać
przed zjedzeniem tego musu.
Już wcześniej zdjęła buty; teraz
rozsiadła się wygodniej w fotelu,
podwinęła nogi pod siebie i z błogim wes-
tchnieniem przystąpiła do konsumpcji
deseru.
Gabe przysunął do siebie talerz z
mięsem. Jadł w podobny sposób, w jaki
robił wszystko: sprawnie, dokładnie, nie
tracąc czasu na delektowanie się
smakiem czy zapachem. Najwyraźniej
uważał jedzenie za czynność potrzebną do
prawidłowego funkcjonowania organizmu.
Paliwo dla ciała.
Opróżniając talerz, cały czas bacznie
obserwował Rebekę. Jakby bał się, że jeśli
na moment spuści z niej wzrok, ona zacznie
się huśtać na żyrandolu - chociaż w pokoju
były tylko kinkiety. Pokój, który wynajął dla
niej, mieścił się na drugim końcu
korytarza. Tam też nie było żyrandoli.
Przywiózł Rebekę do hotelu, w którym
zarezerwował dla siebie nocleg. Poprosił w
recepcji o przydzielenie im pokojów na
tym samym piętrze. Następnie
zaproponował wspólną kolację. Tak, u
niego w pokoju. Gdyby z taką propozycją
wyszedł ktokolwiek inny, Rebeka zawa-
hałaby się. Podejrzewałaby swojego
towarzysza o niecne zamiary.
Gabe natomiast zachowywał się tak,
jakby nie pamiętał ich namiętnego
pocałunku. Traktował ją jak krnąbrną
młodszą siostrę, w dodatku chorą na ospę.
Skończywszy posiłek, podszedł do
zamkniętego barku przy łóżku, przekręcił
klucz i wyjął malutką butelkę whisky.
- Masz na coś ochotę? - spytał Rebekę.
- Jeśli jest tam wino, to chętnie wypiję
kieliszek.
- Mus czekoladowy popity kieliszkiem
wina? Zwariowałaś?
- Mam strusi żołądek. A boję się, że
gdybym zamówiła kawę, nie spałabym do
rana. Jeżeli jednak nie ma wina...
- Jest. - Pogrzebał w barku; chwilę
później wydobył niedużą butelkę,
mieszczącą najwyżej dwa kieliszki. - Nie
mam pojęcia, czy nadaje się do picia...
- Nie szkodzi. Ludzie myślą, że jak
człowiek pochodzi z Fortune'ów, to zna się
na winach, a przynajmniej odróżnia dobrą
markę od sikacza. A mnie po prostu al-
kohol usypia i tyle. - Na moment zamilkła. -
Gabe, jak myślisz, co mogło łączyć Monicę
z Tammy?
- Nie wiem - przyznał. - Wszystko i nic.
Monica nigdy nie przebierała w środkach.
To, na czym jej zależało, zdobywała
wszelkimi sposobami, legalnymi i nie-
legalnymi. Podejrzewam, że ich znajomość
mogła mieć związek z twoją rodziną.
Rebeka zmarszczyła czoło.
- Dlaczego tak sądzisz?
- Monica od dawna żyła tylko jedną
myślą: żeby się zemścić na Fortune'ach. Od
lat miała obsesję na punkcie twojego ojca,
do tego stopnia, że kiedy okazało się, że nie
może mieć z nim dziecka, porwała jego
syna. To ona stała za próbą kradzieży
receptury kremu młodości; wiemy, że
wynajęła ludzi, którzy włamali się do
laboratorium i którzy prześladowali Allie.
To była osoba chora psychicznie, opętana
zazdrością i chęcią wyrządzenia krzywdy
twojej rodzinie, może nawet zniszczenia
jej.
Potem ktoś zabija Monicę, twój brat
trafia do więzienia oskarżony o
morderstwo... i nagle wypływa nazwisko
Tammy, do której Monika zaledwie kilka
dni przed śmiercią wysłała list z
pogróżkami. Dziwny zbieg okoliczności,
prawda? Z informacji, jakie dotychczas
zdobyłem, wynika, że Tammy lubi żyć na
bakier z prawem. Nigdzie nie pracuje, nie
ma stałego miejsca zamieszkania, za to
regularnie otrzymuje duże zastrzyki
gotówki, zaciąga kredyty. Wygląda mi to
dość podejrzanie. Zazwyczaj tak
funkcjonują różni oszuści.
- Masz rację. - Rebeka pokiwała z
namysłem głową. - I to, co mówisz,
pasowałoby do treści listu, Monica była
wyraźnie wściekła. Może Tammy coś
odkryła i próbowała ją szantażować?
Cholera. Tammy... Tammy Diller... To imię i
nazwisko nie dają mi spokoju. Mam wra-
żenie, że już je kiedyś słyszałam, ale nie
mogę sobie przypomnieć gdzie.
- Cierpliwości. Poznamy przeszłość
panny Diller. Tego możesz być pewna.
Kazałem swoim ludziom w biurze w
Minneapolis zebrać o niej informacje.
Wszystkie nieczyste sprawki, jakie ma na
sumieniu, prędzej czy później wypłyną. To
tylko kwestia czasu.
Niestety, czas był jedyną rzeczą, jakiej
im brakowało. Rebeka odstawiła pustą
salaterkę na tacę, wzięła kieliszek wina i
ponownie rozsiadła się w fotelu.
- To kiedy lecimy do Las Vegas? -
spytała.
- My? My w ogóle nie lecimy. Ja lecę.
- Chyba żartujesz! - oburzyła się. - Kto
znalazł list Moniki do Tammy? Kto odkrył,
dokąd się Tammy wyniosła, kiedy
porzuciła mieszkanie na Randolph? No,
kto? Czyżby uszło twojej uwadze, że jednak
na coś się przydaję? Ale nie przejmuj się,
kotku. Jak wolisz podróżować w pojedynkę,
proszę bardzo. Jestem dużą dziewczynką,
potrafię kupić sobie bilet, dotrzeć na
lotnisko i zapiąć pasy. Po prostu wydawało
mi się logiczne, że skoro zajmujemy się tą
samą sprawą, możemy połączyć siły...
Nie odrywając oczu od twarzy Rebeki,
Gabe nalał do szklanki whisky i wypił
jednym haustem.
- Posłuchaj, mała. Być może Tammy
Diller nie jest notowana na policji, ale jeśli
tak jest, to tylko dlatego, że szczęście jej
sprzyja, a nie dlatego, że wiedzie uczciwe
życie. To cwana bestia, która po trupach
dąży do celu.
- Tak? To dobrze. Bardzo dobrze. Mimo
że nie mamy żadnych konkretnych
dowodów, wszystko coraz bardziej
wskazuje na to, że może być zamieszana w
morderstwo Moniki. Więc o co ci chodzi?
- O to, że powinnaś wrócić do domu -
odparł Gabe, usiłując zachować
cierpliwość. - Jeżeli Tammy istotnie jest
zamieszana w zabójstwo Moniki i jeżeli
dowie się, że ktoś ją śledzi albo próbuje
zdobyć o niej informacje, na pewno nie
przyjmie tego wzruszeniem ramion. Wo-
lałbym, żebyś wróciła do Minneapolis,
skupiła na pisaniu książek i robieniu
dzieci.
- O niczym bardziej nie marzę.
Natychmiast bym cię posłuchała, gdyby
mój brat nie tkwił w więzieniu.
Odstawiła kieliszek. Oczywiście
spodziewała się wykładu. Wiedziała, że
Gabe czuje się w obowiązku ostrzec ją
przed
czyhającym
wokół
niebezpieczeństwem. Wciągając głęboko
powietrze, postanowiła jeszcze raz przed-
stawić mu swój punkt widzenia. Zależało
jej na tym, aby ją zrozumiał.
- Dziś po południu byłam naprawdę
przerażona. Wszystkiego się bałam. I tych
wytatuowanych wyrostków snujących się
po Randolph. I Snarka. Owszem, olbrzym
okazał się całkiem pomocny, ale nawet
sobie nie wyobrażasz, jak się ucieszyłam,
kiedy do nas podszedłeś. Nie przywykłam
do takich miejsc i takich ludzi.
- Psiakość, Ruda! Przecież cały czas
próbuję ci to wytłumaczyć.
Skinęła głową, po czym kontynuowała
cicho:
- Wiem. Ale Jake to mój brat, więc nie
zamierzam się przejmować własnym
strachem. Będę gmerać, szperać,
rozmawiać ze wszystkimi, dopóki nie
oczyszczę jego imienia. Nikt i nic mnie nie
powstrzyma.
Gabe słuchał uważnie. Słuchał, ale nic
do niego nie docierało. Przyglądając mu
się, Rebeka poczuła dziwne kłucie w sercu.
Polubiła tego człowieka. Jej sympatia nie
miała nic wspólnego z tym, że pomagał jej
szukać dowodów niewinności Jake'a, że
kilka razy wybawił ją z opresji, że...
Mniejsza o to. Żałowała, że nie zna go
lepiej; że ich znajomość ogranicza się
niemal wyłącznie do spraw służbowych.
Widziała, że jest skonany. Zawsze, gdy
ogarniało go zmęczenie, jego ciemne oczy
obramowane długimi ciemnymi rzęsami
stawały się czarne. Siedział w fotelu, lekko
potargany, z zarostem ocieniającym
policzki. Mimo znużenia szykował się do
kolejnego ataku. Nie zamierzał popuścić;
uważał, że koniecznie powinna zaszyć się w
domu i czekać, aż sprawy się same
wyjaśnią.
Ale ona nie miała zamiaru patrzeć, jak
sąd skazuje Jake'a za morderstwo, którego
nie popełnił.
Postanowiła zajść go od innej strony.
Zresztą i tak chciała dowiedzieć się czegoś
o jego życiu prywatnym.
- Słuchaj, a ty nie masz brata? Albo
rodziny? Kogoś, za kogo dałbyś się
poćwiartować?
Wzruszył ramionami.
- Owszem, mam rodzinę. Tyle że
dorastałem w innym świecie niż ty. W
Nowym Orleanie, ale nie wśród luksusów.
Moi rodzice ciągle skakali sobie do oczu.
Najstarszy brat dość wcześnie wszedł na
drogę przestępstwa. Środkowy brat jako
nastolatek uciekł z domu i więcej się nie
pojawił. Ja uciekłem do wojska. Na
podstawie własnych doświadczeń i
obserwacji mogę powiedzieć, że ludzie,
którzy twierdzą, że się kochają, wyrządzają
sobie nawzajem więcej szkód niż żołnierze
swoim wrogom podczas walki. A w para
potyczkach brałem udział. Więc wracając
do twojego pytania... Nie, nie mam nikogo
takiego, za kogo dałbym się poćwiartować.
- Współczuję ci - powiedziała cicho.
Zdumiała go jej reakcja.
- Niepotrzebnie - rzekł.
Ona jednak była przeciwnego zdania.
Często w obecności Gabe'a mówiła o
dzieciach i rodzinie, wiedząc, że będzie się
krzywił i oburzał. Od samego początku ona
była niepoprawną idealistką, on zaś do
wszystkiego podchodził trzeźwo i
rzeczowo. Lubiła się z nim drażnić,
wyrzucać mu cynizm... ale wcześniej nic
nie wiedziała o jego pochodzeniu, o tym, w
jakich warunkach był wychowywany. Z
tego, co mówił, wynikało, że dorastał w
domu pozbawionym ciepła i miłości. Jakie
to smutne.
Rebeka zawsze ponad wszystko
stawiała miłość, rodzinę, dzieci. Wierzyła w
to, że ludzie rodzą się dobrzy. Nigdy nie
uważała się za osobę mającą idealistyczne
lub altruistyczne poglądy. Jej zdaniem, bez
miłości i rodziny życie nie miało sensu.
Było jej żal Gabe'a, że nie miał okazji, aby
się o tym przekonać.
- Co mi się tak przyglądasz? - spytał
podejrzliwym tonem. - Ubrudziłem się czy
co?
- Nie - odparła. - Po prostu się
zastanawiam. Czy naprawdę nigdy nie
poznałeś smaku miłości...
- Poznałem, mała, poznałem. Tyle że nie
patrzę na świat przez różowe okulary. Jak
kocham, to nie wmawiam w siebie, że to
miłość do grobowej deski. Życie całkiem
dobrze się ze mną obchodzi. Nie potrzebuję
złudzeń, żeby czuć się szczęśliwy. - Nagle
zmarszczył czoło, zaskoczony kierunkiem,
w jakim potoczyła się ich rozmowa. - Ale
wracając do tematu... Chciałbym, żebyś
mnie posłuchała i jutro pierwszym lotem,
jaki...
Spuściła nogi z fotela i wstała. Ją też
dopadło zmęczenie. Obfita kolacja i
kieliszek wina podziałały na nią jak
proszek nasenny. Zresztą nic dziwnego; w
ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin
prawie w ogóle nie zmrużyła oka. W
dodatku napięcie i siniaki sprawiały, że
czuła się jak zbity pies.
- Ależ z ciebie, kotku, uparciuch -
powiedziała lekkim tonem. - Nie złość się,
proszę, ale nie zamierzam nigdzie lecieć
żadnym pierwszym lotem. Podejrzewam, że
jak tylko przyłożę głowę do poduszki, zasnę
kamiennym snem i przez najbliższych
dwanaście godzin nie dam się zbudzić.
On też wstał z fotela, a właściwie
poderwał się tak szybko i ochoczo, jakby
nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie
zostanie sam.
- To świetny pomysł. Sen dobrze ci
zrobi. Wyglądasz jak ostatnie nieszczęście.
- Och, przestań. Jeszcze jeden taki
komplement i zacznę zadzierać nosa.
Wyszczerzył zęby. Nawet nie udawał
skruszonego.
- Nie chciałem cię urazić.
- Chcesz czy nie, robisz to bez przerwy -
burknęła.
- Naprawdę wyglądasz tak, jakbyś
dawno nie spała. Gdzie masz buty? I gdzie
położyłaś klucz?
- Jedno i drugie gdzieś tu jest.
Rozejrzała się po pokoju, ale po chwili
podniosła wzrok i zaczęła uważnie
wpatrywać się w twarz Gabe'a. Jak to
możliwe, że samotność, która czaiła się w
jego oczach, brała przedtem za chłód i
obojętność? Gabe nie był zimnym
draniem. Może nie wierzył w miłość,
wierzył za to w honor i odpowiedzialność.
Był człowiekiem sumiennym, troskliwym,
pracowitym. Wyznawał nieco inne
wartości niż ona, na co innego kładł w
życiu nacisk, szkoda tylko, że nie dane mu
było zaznać prawdziwej miłości.
Zamierzała schylić się po buty, lecz
zamiast tego uniosła ręce i oplotła je
wokół szyi Gabe'a. Może gdyby stał dalej,
nie zrobiłaby tego. Ale on, znalazłszy na
stoliku klucz, podszedł bliżej, żeby go jej
wręczyć. Po prostu był pod ręką, a ona
czuła nieprzepartą pokusę, żeby przytulić
się do niego. Oczywiście natychmiast
wymyśliła sobie dziesiątki pretekstów.
Biedak miał takie podłe dzieciństwo.
Dorastał w domu bez miłości, we wrogim
otoczeniu.
Samotny,
szukający
zrozumienia... Nawet jeśli głoszone przez
niego opinie doprowadzały ją do szału,
nawet jeśli buntowała się przeciwko jego
wrodzonej skłonności do rządzenia i
dyrygowania, to jednak była mu wdzięczna
za pomoc, za to, że tyle razy wybawił ją z
opresji. Poza tym...
Poza tym oszukiwała samą siebie.
Wszystkie powody były ważne, ale - co tu
dużo mówić! - po prostu chciała się
przytulić i już.
Dwie sekundy po tym, gdy przytuliła do
Gabe'a, klimatyzacja w pokoju się zacięła.
Zamiast chłodzić powietrze, grzała je.
Temperatura skoczyła o jakieś
dwadzieścia stopni. Żar tropików był
niczym w porównaniu z ciepłem, które oni
wytwarzali. A przecież zaczęło się tak nie-
winnie.
Z chwilą, gdy Gabe przywarł wargami do
jej ust, niewinne myśli uleciały niczym
drobinki pyłu na wietrze. Rzecz niewinna
nie może być tak kusząca. Ani tak pod-
niecająca. Czuła na jego ustach smak
whisky - ostry, mocny, gorzkawy. Czuła
goryczkę, czuła pożądanie, czuła
ostrzeżenie. Tak, ostrzegał ją, że jest
mężczyzną z krwi i kości, którego nie
zadowoli niewinne cmoknięcie. Ona zaś
była na tyle dorosła, aby wiedzieć, że nie
można drażnić się z lwem. Nie drażniła się.
Pragnęła go. A on pragnął jej. Był brutalny,
a jednocześnie delikatny, dziki, a zarazem
wrażliwy. Różnił się od wszystkich
mężczyzn, jakich kiedykolwiek znała. Z
żadnym nie czuła się tak jak z nim.
Nigdy nie była cicha, potulna, uległa.
Ale to, czego teraz doświadczała, to nie
była uległość - to było poczucie
przynależności. Byli dla siebie stworzeni,
idealnie dopasowani psychiką, ruchami...
Wargi miała obolałe, szyję zdrętwiałą.
Nie mogła oddychać. Ale wcale nie
chciała. Tak było dobrze. Całe życie
bardziej niż faktom wierzyła intuicji. I w
tym momencie intuicja mówiła jej, że nie
należy się bać. Że wszystko się cudownie
ułoży. Jego ręce błądziły po jej ciele, coraz
szybciej, coraz pewniej. Nagle zacisnął
dłonie na jej biodrach...
Jęknęła, bardziej zaskakując siebie niż
Gabe'a. Ten odgłos jednak nie był wyrazem
sprzeciwu lub niezadowolenia z tempa, w
jakim wszystko się posuwało. Przeciwnie,
tempo całkiem jej odpowiadało. Po prostu
od czasu upadku w domu Moniki miała na
pupie siniaki i kiedy Gabe mocniej ją
przycisnął, nie zdołała powstrzymać
krzyku.
- Sprawiłem ci ból? - spytał,
przerywając pocałunek.
- Nie. Tak. To znaczy... - Doświadczała
tyle wspaniałych wrażeń, że nie była w
stanie się skupić i sensownie
odpowiedzieć. - Nic się nie stało.
Niechcący chwyciłeś za posiniaczoną
część mojego ciała.
- A chcący za mnóstwo innych części. -
Opuścił ręce tak szybko, jakby trzymał je
nad ogniem. Głos miał ochrypły, oddech
przyśpieszony, spojrzenie płomienne. -
Szlag by to trafił, Ruda.
- A nawet dwa szlagi - powiedziała
szeptem. Chciała, by się rozchmurzył,
uśmiechnął. - Całujesz wybornie, kotku.
Więc nie miej mi za złe, że się wciągnęłam.
- Niczego nie mam ci za złe. Żadne z nas
nie spodziewało się takiej chemii. Ale
oboje dobrze wiemy, że nie powinniśmy
pozwolić, aby sprawa wymknęła nam się
spod kontroli. Ani żeby podobna sytuacja
powtórzyła się w przyszłości.
- No tak - mruknęła. - Zbyt wiele nas
dzieli.
- Zgadza się. Pasujemy do siebie jak
osioł do karocy. Ponownie zlokalizował
klucz do drugiego pokoju, wcisnął go
Rebece do prawej ręki, do lewej zaś podał
jej buty.
- Idziemy - powiedział. - Odprowadzę
cię.
Szedł obok niej ciemnym korytarzem,
bez słowa, z nasrożoną miną, która
zniechęcała do rozmowy. Odczekał, aż
Rebeka otworzy drzwi. Kiedy weszła do
środka, ruszył z powrotem do siebie.
Rebeka rzuciła pantofle i klucz na łóżko,
oparła się o zamknięte drzwi i głośno
westchnęła. Gabe miał rację, mówiąc, że
są diametralnie inni. Teraz, gdy wiedziała,
w jakim wyrastał środowisku, nie dziwiła
się, że nie marzył o posiadaniu rodziny, ale
to niczego nie zmieniało. Jej zależało na
dzieciach, na mężu, na miłości. Związek bez
miłości, oparty na pożądaniu, nie
interesował jej. Nie zamierzała wiązać się z
mężczyzną, który nie podzielał jej wartości.
Nie mogła przestać myśleć o
namiętnych pocałunkach. Drżała na całym
ciele, serce waliło jej młotem, nogi miała
jak z waty. Tłumaczyła sobie, że to nie
miłość, tylko pożądanie. Że po raz pierwszy
w życiu spotkała mężczyznę, który wzbudził
w niej tak wielką żądzę. Gabe był z nią
szczery, nie próbował mydlić jej oczu,
kłamać. Prosto z mostu oznajmił, że nie jest
dla niej odpowiednim partnerem.
Miał słuszność. Sama też o tym
wiedziała. Ale co z tego? Trudno się
otrząsnąć i o wszystkim zapomnieć. Naj-
gorsze było to, że dopóki sąd nie uniewinni
Jake'a, dalsze kontakty z Gabe'em będą
nieuniknione.
Dawno nie czuła się taka rozdarta i
zagubiona.
Zdawała sobie sprawę, że musi być
bardzo, bardzo ostrożna, bo tylko krok
dzieli ją od zakochania.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Jak to dziwnie czasem w życiu bywa,
pomyślał Gabe. Chciał, by Rebeka wsiadła
do pierwszego samolotu odlatującego z
Kalifornii do Minnesoty, a zamiast tego
wsiadł on. W dodatku sam. Ona została w
hotelu.
Niebo nad Minneapolis dopiero
zaczynało się rozwidniać, kiedy w podłym
nastroju opuścił lotnisko, niosąc dwie
torby: jedną podróżną, drugą z
komputerem. Nigdy nie potrzebował wiele
snu, toteż parogodzinna drzemka w
samolocie w zupełności mu wystarczyła.
Kiedy uzyskał informację o najbliższym
locie, zastanawiał się, czy nie obudzić
Rebeki. W końcu zrezygnował z pomysłu.
Niech odpocznie. Była tak zmęczona, że
pewnie prześpi cały dzień. A w hotelu nic
jej nie grozi. Przez szparę pod drzwiami
wsunął do pokoju kartkę z wiadomością, że
wyjeżdża. O tym, dokąd się udaje, nie
wspomniał słowem. Nie miał zamiaru się
jej spowiadać. Spowiadać zamierzał się jej
matce.
Odnalazłszy swego czarnego lexusa -
bo starego morgana za nic w świecie nie
zostawiłby na parkingu przed lotniskiem -
ruszył w kierunku centrum. Po drodze zjadł
naprędce śniadanie.
Niecałą godzinę po wylądowaniu w
Minneapolis wkroczył do siedziby Fortune
Cosmetics. Strażnik dokładnie sprawdził
jego dokumenty, zanim pozwolił mu
wsiąść do prywatnej windy, jedynej, która
docierała na najwyższe piętra, gdzie
mieściły się laboratoria chemiczne oraz
gabinet Kate.
Teoretycznie to Jake Fortune płacił
Gabe'owi za jego usługi, ale póki Jake tkwił
za kratkami, czeki podpisywał prawnik
rodziny, Sterling Foster. Gabe miał
obowiązek składania ustnych raportów
obu mężczyznom. I tak też robił. Doskonałe
się jednak orientował, kto w świecie
Fortune'ów naprawdę dzierży władzę i nad
wszystkim sprawuje pieczę.
Kate Fortune życzyła sobie, by
informować ją o każdej najdrobniejszej
rzeczy dotyczącej jej dzieci. Wolała
spotkania w cztery oczy; nie cierpiała
rozmów przez telefon. Za czas, jaki
detektyw tracił na dojazdy do jej biura,
hojnie go wynagradzała. Ale i bez tego
Gabe chętnie spełniałby jej prośbę.
Lubił Kate. Właśnie od niej zaczęła się
jego praca dla rodziny; wynajęli go, by
zbadał okoliczności jej śmierci. Samolot,
który prowadziła, rozbił się w dżungli, kiedy
porywacz usiłował przejąć nad nim
kontrolę. Znaleziono jedno ciało, tak
spalone, że identyfikacja była niemożliwa.
Wszyscy uznali, że to szczątki Kate. Okazało
się jednak, że Kate wypadła z samolotu,
zanim ten stanął w ogniu. Zaopiekowało
się nią indiańskie plemię. Kiedy odzyskała
zdrowie, wróciła do Minneapolis - zdążyła
w porę na otwarcie swego testamentu.
Bała się, że człowiek, który opłacił
porywacza, będzie znów próbował ją zabić -
albo skrzywdzić kogoś z jej rodziny - jeżeli
dowie się, że pierwsza próba zakończyła
się niepowodzeniem.
Dlatego Kate postanowiła nie ujawniać
się; skontaktowała się jedynie ze swoim
starym przyjacielem i wieloletnim doradcą
rodziny, Sterlingiem Fosterem. Przez kilka
lat żyła incognito, z ukrycia obserwowała
najbliższych, od czasu do czasu bawiła się
w swatkę. Ale nie zamierzała stać
bezczynnie i patrzeć, jak jej najstarszy syn
zostaje oskarżony o morderstwo.
Przynajmniej chciała go wesprzeć
duchowo.
Od pierwszego spotkania Gabe darzył ją
szacunkiem i podziwem. Miała wiele
wspólnych cech ze swoją najmłodszą
córką, jednakże w przeciwieństwie do
Rebeki była osobą rozsądną i logiczną. W
nic nie grała, niczego nie udawała, może
dlatego cieszyła się tak powszechną
sympatią.
Nie zdziwił się, że o siódmej rano Kate
pracuje w najlepsze. Zanim jeszcze zdążył
usiąść, nalała mu filiżankę kawy. Po
wyposażeniu gabinetu - nowego, bo w
starym urzędował teraz Nate - trudno było
poznać, że stojąca przy ekspresie kobieta
jest twórcą i właścicielką wielkiego
imperium kosmetycznego. Gabinet
urządzony był w sposób wygodny i
praktyczny. Wprawdzie ściany obito
drewnem tekowym, a na podłodze leżał
orientalny dywan, ale biurko i reszta mebli
mogłyby służyć za wzór prostoty i
funkcjonalności.
Kate miała na sobie biały fartuch.
- Od ilu godzin jesteś na nogach? -
spytał. - O której zaczynasz pracę?
Wybuchnęła śmiechem.
- To nie praca, Gabe. To przyjemność. A
jestem tu od piątej rano. Uwielbiam tę
porę. Nikt nie dzwoni, nikt nie przeszkadza.
W ciągu dnia niczego sensownego nie
można zrobić. - Wsunęła na nos okulary w
cienkich złotych oprawkach. Jak zwykle,
nie traciła czasu. - No dobrze. Zamieniam
się w słuch.
Opowiedział jej wszystko po kolei,
zarówno o ślepych zaułkach, po których
błądził nadaremnie, jak i o sukcesach,
które udało mu się odnieść. Zmarszczyła z
namysłem czoło, kiedy podał jej kopię listu
Moniki do Tammy Diller. Przeczytanie go
zajęło Kate najwyżej dziesięć sekund.
Wykorzystał ten czas, by się jej dokładnie
przyjrzeć.
Uderzyło
go
niesamowite
podobieństwo między matką a córką. Kate
dość późno urodziła swe najmłodsze
dziecko. Teraz pewnie zbliżała się już do
siedemdziesiątki. I matka, i córka były
szczupłe, drobnej budowy, o regularnych
rysach twarzy i wydatnych kościach
policzkowych. Obie miały duże piękne oczy
i gęste kasztanoworude włosy, z tą różnicą,
że włosy Kate były poprzetykane siwymi
nitkami i, jak przystało na kobietę
interesów, starannie upięte w kok.
Przypuszczalnie Kate stosowała
wytwarzane przez własną firmę kosmetyki,
ale na pewno ich nie nadużywała. Miała
niewiele zmarszczek, co doskonale było
widać w świetle poranka, lecz nigdy nie
próbowała ich ukryć pod grubą warstwą
pudru. Odznaczała się siłą, zde-
cydowaniem. Nie bawiła się w sentymenty.
Była inteligentna, rzeczowa, czasem
apodyktyczna, ale właśnie to się Gabe'owi
spodobało. Twardo broniła swoich zasad,
nigdy nie spuszczała z tonu. I miała
wspaniałe poczucie humoru.
Obserwując matkę, bez przerwy myślał
o córce. Były podobne, a jednak tak różne. Z
Kate dawało się normalnie porozmawiać.
W przeciwieństwie do Rebeki nie bujała w
obłokach. Była realistką. Rebeka pewnie
nawet nie wiedziała, co to słowo oznacza.
Przeczytawszy list, Kate oddała go
Gabe'owi.
- Prawdę mówiąc, liczyłam na coś
więcej - rzekła.
- Obawiam się, że zawarte w liście
pogróżki Moniki pod adresem Tammy to za
mało, żeby przekonać sąd o niewinności
Jake'a.
- Wiem. Ale trudno znaleźć coś, co być
może nie istnieje.
Kate westchnęła głośno, po czym,
oparłszy łokcie o biurko, popatrzyła
swemu rozmówcy prosto w oczy.
- Słuchaj, nie mogę przysiąc, że mój syn
nie zabił Moniki. Od początku ci to
mówiłam. Ale chcę znać prawdę, całą
prawdę, bez względu na to, jaka by ona
była. Lada moment rozpocznie się proces.
Czas nagli, Gabe. Jeżeli Jake jest niewinny,
nie chcę, żeby trafił do więzienia. A na to
się zanosi. - Zamilkła. Przez dłuższą chwilę
siedziała z wzrokiem utkwionym w okno.
Wreszcie ponownie przeniosła spojrzenie
na Gabe'a. - Tammy Diller... To nazwisko nie
daje mi spokoju.
- Zauważyłem to po twojej minie, kiedy
czytałaś list - powiedział. - Miałem
nadzieję, że je rozpoznasz.
- Nie. Nigdy nie spotkałam żadnej
Tammy Diller. Uderzyło mnie jednak, że ma
takie same inicjały jak Tracey Ducet. -
Wzruszyła ramionami. - Pewnie to przy-
padkowa zbieżność. Zwykły zbieg
okoliczności. A ja, przejęta losem Jake'a,
jestem jak tonący, który chwyta się
brzytwy. Chociaż trudno się dziwić, że
pomyślałam sobie o Tracey. Pojawiła się
ni stąd, ni zowąd, namieszała, narobiła
pełno kłopotów, a potem zniknęła, zanim
ktokolwiek zdążył jej udowodnić kłamstwo.
Słyszałeś o tej sprawie?
- Tak. Nawet próbowałem dowiedzieć
się czegoś o przeszłości panny Ducet.
Twierdziła, że należy się jej część spadku
po tobie. Ale ponieważ nie potrafiła przed-
stawić żadnych dowodów świadczących o
pokrewieństwie z Fortune'ami i dość
szybko zniknęła z pola widzenia,
przestałem się nią interesować. Może byś
mi zdradziła, o co w tym wszystkim
chodziło?
Kate wstała i zaczęła przemierzać
gabinet. Podobnie jak Rebekę, roznosiła ją
energia.
- Jak wiesz, zbudowałam potężne
imperium kosmetyczne. Niestety, zawsze
znajdą się pijawki i pasożyty podszywające
się pod członków rodziny w nadziei na to,
że kapnie im trochę forsy. Każdy, kto
posiada choć trochę większy majątek,
musi się z tym liczyć. Tracey Ducet była
właśnie taką pijawką. Oszustką
wykorzystującą ludzką naiwność... - Kate
zawahała się. - Nie wiem, czy jest sens,
żebym ci o niej opowiadała. Nie sądzę, aby
istniał jakikolwiek związek pomiędzy
Tammy Diller a Tracey Ducet.
- Może nie istnieje. Ale najpierw
opowiedz mi o Tracey - zaproponował Gabe
- a potem wspólnie zastanowimy się, czy
coś z tego wynika, czy nie.
Kate skinęła głową.
- No dobrze. Jak wiesz, dawno temu
urodziłam bliźnięta. Jedno dziecko zostało
porwane. Prasa tak szeroko się o tym
rozpisywała, że mimo upływu lat co jakiś
czas ktoś się do nas zgłasza, twierdząc, że
jest porwanym bliźniakiem. Tak też było z
Tracey; uznała, że poda się za siostrę
Lindsay. Pewnie wpadła na ten pomysł,
kiedy zobaczyła jej zdjęcie. Rzeczywiście
podobieństwo między nią a Lindsay jest
uderzające. Gdyby kazano jej wypluć gumę
do żucia i porządnie ją ubrano, trudno
byłoby je rozróżnić.
- Ale ty nie miałaś wątpliwości? - spytał
Gabe.
- Najmniejszych. W tamtym czasie, gdy
nastąpiło porwanie, FBI starało się nie
ujawniać szczegółów śledztwa. Liczyliśmy
na to, że może uda się złapać kidnaperów.
Prasy nigdy nie poinformowano, jakiej płci
było porwane dziecko. A był to chłopiec,
Brandon. Czyli Tracey chciała osiągnąć
rzecz niemożliwą. Może innych zdołałaby
przekonać, ale ze mną by nie wygrała.
Reszta rodziny nie wiedziała o Brandonie.
Kiedy wróciłam z Lindsay ze szpitala,
zamknęłam się w sobie. Nie potrafiłam
mówić o tym koszmarze, który mi się
przydarzył. A potem, zanim do
czegokolwiek doszło, Tracey rozpłynęła się
w powietrzu. Po prostu zniknęła. Nie było o
co jej oskarżyć. W końcu nie popełniła
żadnego przestępstwa. Naprawdę mogła
działać w dobrej wierze. Mogła zobaczyć w
gazecie zdjęcie Lindsay i uznać, że jeść jej
zaginioną siostrą bliźniaczką.
- Z twojego opisu panna Ducet jakoś nie
wydaje mi się słodkim niewiniątkiem -
oznajmił Gabe.
- To przebiegła cwaniara - skwitowała
Kate.
- Poszukam czegoś o niej w
komputerze, ale nie nastawiaj się na żadne
rewelacje. Jest raczej mało
prawdopodobne, aby obie te kobiety miały
cokolwiek wspólnego z morderstwem
Moniki Malone.
- Też tak myślę.
Gabe podrapał się po brodzie.
- Tracey Ducet coś musiała wywęszyć. -
Zamyślił się. - Jeżeli odkryła, że Monica
stała za porwaniem twojego dziecka,
mogła dojść do wniosku, że zamiast prze-
konywać wszystkich, że w jej żyłach płynie
krew Fortune'ów, szybciej zdobędzie
pieniądze szantażem.
W Kate wstąpiła nadzieja. Ale tylko na
moment.
- Takie rozumowanie nazywa się
pobożnym życzeniem, Gabe. Zresztą nawet
gdyby ta cwaniara szantażowała Monicę,
to nie znaczy, że ją zabiła. Musiałaby mieć
sposobność i motyw, a my musielibyśmy
przedstawić niezbite dowody, aby sąd nam
uwierzył i uniewinnił Jake'a... Swoją drogą,
to nagle zniknięcie Tracey wydało mi się
dość podejrzane. Pamiętasz tamten seans
spirytystyczny, na którym wystąpiłam w
roli ducha? Zrobiłam to ze względu na nią.
Któryś z sąsiadów Moniki opisał policji
osobę, którą widział koło domu
zamordowanej. Osoba ta była z wyglądu
podobna do Lindsay. Chciałam zwrócić
wam na to uwagę. Ale potem w całym
zamęcie, jaki towarzyszył mojemu
„zmartwychwstaniu”, Tracey Ducet
całkiem wyleciała mi z głowy.
Widział troskę malującą się na jej
twarzy.
- Posłuchaj, Kate - rzekł. - Wcale nie
musimy udowadniać w sądzie, kto zabił
Monicę. Wystarczy, jeżeli w umysłach
ławników zasiejemy wątpliwości. Jeżeli
pokażemy, że ktoś inny, poza Jakiem, mógł
to zrobić. A na moje oko Tammy Diller
można uznać za podejrzaną. Niewiele o niej
wiemy, umiejętnie zaciera ślady, ale mamy
kopię listu, jaki Monica do niej wysłała, i
wiemy, gdzie obecnie przebywa. Zaraz po
wyjściu stąd lecę do Las Vegas. Jeżeli
Tammy ma cokolwiek na sumieniu, na
pewno to odkryję. - Zawahał się. - Jest
jeszcze jedna sprawa, którą chciałbym z
tobą omówić.
Pokiwała głową, jakby domyślała się, o
co zamierza ją poprosić.
- Chodzi ci o transport, tak? Firmowym
samolotem szybciej dolecisz na miejsce.
Powinnam była sama ci to zaproponować...
- Nie, mylisz się. Z transportem sobie
poradzę. Zresztą już kupiłem bilety.
Sprawa, którą chcę poruszyć, dotyczy
Rebeki.
- Rebeki? - Przyjrzała mu się znad
złotych oprawek. - Na miłość boską, co ma
piernik do wiatraka?
Podobała mu się bezpośredniość Kate.
Sam nigdy nie grzeszył nadmiernym
taktem i przy Kate mógł być sobą; nie
musiał niczego owijać w bawełnę, udawać
lepszego niż jest ani bić pokłonów.
- Ano ma. Twoja najmłodsza córka
włamuje się do cudzych domów i w
dzielnicach zamieszkanych przez
bandziorów prowadzi pogaduszki z
członkami młodzieżowych gangów. Gotowa
jest na wszystko, żeby zdobyć dowody
niewinności Jake'a.
Kate, która ponownie zaczęła
wydeptywać ścieżkę w dywanie, stanęła w
pół kroku. Obróciwszy się, przez moment
uważnie wpatrywała się w Gabe'a. Coś w
jego podkrążonych oczach i zachmurzonej
twarzy wzbudziło jej czujność. Jake, jej
pierworodny syn, znajdował się w
strasznych tarapatach i głównie o nim
myślała, ale to nie znaczyło, że reszta
dzieci się dla niej nie liczyła. Wszystkie
darzyła miłością. Jednak szczególne
miejsce w jej sercu zajmowała Rebeka;
chociaż nikt nie zdawał sobie z tego
sprawy, właśnie najmłodsza córka najbar-
dziej się w nią wdała.
- Lojalność to jedna z naszych gorszych
cech - oświadczyła. - I obawiam się, że u
Rebeki jest ona silniej rozwinięta niż u
pozostałych.
- Silniej? To mało powiedziane. Rebece
się wydaje, że potrafi na własną rękę
prowadzić śledztwo. W dodatku uważa, że
powinna czynnie uczestniczyć w szukaniu
dowodów wskazujących na winę osób
trzecich. Nie wiem, czy zauważyłaś, ale
twoja córka nie ma za grosz instynktu
samozachowawczego.
Łatwiej
powstrzymać erupcję wulkanu niż Rebekę,
kiedy uprze się, żeby coś zrobić. - Poderwał
się na równe nogi, zupełnie jakby użądliła
go osa. - Pomyślałem sobie, że jeśli
ktokolwiek ma nad nią władzę, to tylko ty.
Przywołaj ją do porządku, Kate.
- Ojej - szepnęła starsza pani, nie
odrywając oczu od twarzy Gabe'a. - Ona
nigdy mnie nie słuchała. Ani mnie, ani
nikogo.
- Najwyższy czas, żeby ktoś przemówił
jej do rozsądku. - Gabe wydobył z kieszeni
klucze i zacisnął wokół nich palce. - Nie
zdradziłem jej, w którym hotelu Tammy
zatrzymała się w Las Vegas, ale
podejrzewam, że poleci tam i zacznie
szukać. Nie gniewaj się, Kate, ale moim
zdaniem zwykła mysz polna ma więcej
rozumu niż twoja córka.
- No tak, widzę, że przysparza ci
problemów.
Kate przybrała współczującą minę,
bądź co bądź nie wypadało się jej
roześmiać. Od kilku lat obserwowała z
ukrycia poczynania Gabe'a. Widziała go w
różnych kryzysowych sytuacjach, patrzyła,
jak reaguje na stres, napięcie,
niebezpieczeństwo. Za każdym razem
przyjmował wszystko ze stoickim
spokojem, nad wszystkim miał kontrolę. A
tu nagle okazuje się, że z równowagi wy-
prowadza go Rebeka, najmłodsza z jej
córek, o najsłodszym usposobieniu i
największym sercu.
Ciekawe...
- Nie spotyka się przypadkiem z jakimś
miłym, kulturalnym młodzieńcem? - drążył
Gabe. - Z kimś, kto by na nią wpłynął? Kogo
by posłuchała?
- Zna wielu, jak to mówisz, miłych,
kulturalnych młodzieńców, ale trzyma ich
na dystans. Nie pozwala im się do siebie
zbliżyć. Obawiam się, że ci mili i kulturalni
po prostu ją nudzą. Wszystkie moje dzieci
dawno pożeniły się, powychodziły za mąż,
tylko ona wiedzie samotny żywot. Marzę o
tym, żeby wreszcie się ustatkowała, ale
niestety, Rebeka jest...
Kiedy zamilkła, szukając odpowiednich
słów, Gabe ochoczo podrzucił jej kilka
propozycji.
- Wybredna? Humorzastą? Przekorna?
Uparta jak osioł?
- Hm, widzę, że dość dobrze ją poznałeś.
Gabe...? Ściskając klucze, powoli kierował
się ku drzwiom.
- Słucham?
Na twarzy Kate malowała się powaga.
- Nie obchodzi mnie, jakich będziesz
musiał użyć metod. Ale proszę cię, pilnuj
jej. Nie pozwól, żeby spotkało ją cokolwiek
złego. Liczę na ciebie.
Świetnie, pomyślał. Jazda w dół
szybkobieżną windą sprawiła, że żołądek
podszedł mu do gardła. Oczywiście istnieje
szansa, że Rebeka zachowa się jak mądra,
rozsądna osoba i nie pojedzie do Las
Vegas. Idąc do Kate, miał nadzieję, że
znajdzie w niej sprzymierzeńca; skończyło
się na tym, że przybył mu kolejny
obowiązek.
Dotychczas śledztwo w sprawie
morderstwa Moniki Malone przypominało
wielką łamigłówkę, której nie dawało się
ułożyć w całość. Opowieść Kate o Tracey
Ducet uzmysłowiła mu, że kobieta
podająca się za porwaną przed laty
bliźniaczkę może być kolejnym wrogiem
Fortune'ów, z drugiej jednak strony
wszyscy bogacze mają wrogów, ludzi,
którzy im zazdroszczą pozycji, władzy i
pieniędzy. Na razie chciał odkryć, co
łączyło Tammy Diller z Monicą i przekonać
się, czy maczała palce w jej zabójstwie. Z
listu wynikało, że Tammy szantażowała
Monicę, natomiast informacje, jakie zdobył
przez komputer, świadczyły o tym, że
zawsze starannie zaciera za sobą ślady. To
zaś oznaczało jedno: że ma coś do ukrycia.
Pachniało to kłopotami, a tam, gdzie
pojawiały się kłopoty, często pojawiało się
niebezpieczeństwo.
Wiedział, że pilnowanie Rebeki
dodatkowo skomplikuje mu pracę, która i
bez tego była wystarczająco skom-
plikowana. Ale nawet gdyby Kate nie
poprosiła go o ochronę córki, i tak
strzegłby jej jak oka w głowie.
Strzec przed bandziorami to jedno,
strzec przed nim, Gabrielem Devereax, to
całkiem co innego. Czy podoła? Kiedy
obejmowała go za szyję, najzwyczajniej w
świecie tracił rozum. Hormony w nim
buzowały, przestawał logicznie myśleć...
Z drugiej strony, nie należał do ludzi,
którzy lubią gdybać lub wyobrażać sobie
nie istniejące problemy. Może Rebeka jest
żarliwą idealistką, ale chyba ma odrobinę
oleju w głowie. A jeśli tak, to jest teraz w
drodze do domu, a nie w drodze do jaskini
hazardu.
Ledwo zeszła po schodkach z samolotu
w Las Vegas, a już doleciał ją szczęk i brzęk
automatów do gry. Zmęczeni podróżą
pasażerowie żwawym krokiem skierowali
się w ich stronę; na widok maszyn do
hazardu wstąpiła w nich energia.
Rebekę korciło, aby wydobyć bilon z
portmonetki i spróbować szczęścia.
Hazard miała we krwi. Fortune'owie zawsze
w interesach grali o wysokie stawki. Jej
matka uważała, że tylko ryzykując, można
coś osiągnąć. Tchórzom sukces nie
sprzyja.
Ale po chwili namysłu uznała, że
prawdziwym wyzwaniem są nie automaty
do gry, ruletka i hazard, lecz Gabriel
Devereax. Tajemnicza, mroczna postać.
Ogromne ryzyko, wysoka stawka, niepewna
nagroda.
Przestań! - zganiła się w myślach. W
brzuchu jej burczało, głowa pękała z bólu.
Była rozczochrana, ubrana w pomiętą
flanelową bluzę. Wyglądała jak straszydło.
Powtarzała sobie, że musi się skupić na
Jake'u, a nie na Gabrielu czy kimkolwiek
innym. Tak czy owak, zamierza odszukać
Tammy Diller. Najpierw jednak musi coś
zjeść, najlepiej wielkiego hamburgera z
frytkami, i porządnie się wyspać. Była na
nogach, odkąd Gabe wsunął jej pod
drzwiami kartkę. Tak ją zezłościł, że nie
zdołała później już zmrużyć oka.
Napisał, że wyjeżdża. Akurat ta
wiadomość jej nie zaskoczyła; poza tym
mógł zniknąć bez słowa, a więc to, że
poinformował ją o swoim zamiarze,
całkiem dobrze o nim świadczyło.
Zirytowało ją co innego. Jakim prawem
cokolwiek ten człowiek jej rozkazuje?
Pisał, by wróciła do Minneapolis. I jeszcze
coś - pismo miał dość nieczytelne - o
niebezpieczeństwie, które może jej grozić.
Wcale by się nie zdziwiła, gdyby ten uparty,
nadopiekuńczy neandertalczyk, ten
twardogłową zagorzały jaskiniowiec,
napuścił na nią Kate.
O Boże! Jeżeli śmiał niepokoić Kate,
ona, Rebeka, chyba go zabije! Myśl o
okrutnej zemście, jaką mu zgotuje,
ogromnie ją ożywiła. Podobnie jak jazda
przez miasto taksówką.
Znała Paryż, Szwajcarię, prawie całe
Stany zwiedziła z rodziną podczas wakacji i
podróży służbowych, ale po raz pierwszy
była w Las Vegas. Miasto miało swój włas-
ny, niepowtarzalny klimat - ulice
rozjarzone barwnymi neonami, migoczące
reklamy, zgiełk, wszędzie pełno barw,
ludzie w różnych strojach, jedni ubrani
wieczorowo, inni w podarte dżinsy. Plakaty
na latarniach zachęcały do odwiedzania
burdeli, które w Newadzie działały
legalnie.
Patrzyła przez okno szeroko otwartymi
oczami, zachwycona i oszołomiona jak
wszyscy przyjeżdżający do Las Vegas
turyści.
- W którym hotelu ma pani rezerwację?
- spytał taksówkarz.
- W żadnym. - Psiakość! Powinna
myśleć o takich rzeczach. - Sądzi pan, że
może być z tym problem?
- Wątpię. To miasto żyje z turystów i
hazardu. - Chwilę wcześniej zatrzymał się
przed McDonaldem. Wychodził z założenia,
że jeśli pasażer ma ochotę siedzieć w
taksówce, jedząc hamburgera, wolno mu.
Licznik i tak tyka. - Ale dobrze by było,
gdybym znał pani preferencje - dodał. -
Woli być pani w centrum wydarzeń, przy
głównej ulicy, czy w miejscu trochę
bardziej cichym i ustronnym?
Zanim wysadził ją przed „Circus
Circus”, znała już całą historię jego życia.
Był rozwiedziony, miał dwójkę dzieci.
Starszy syn wpakował się w nie lada
tarapaty - romansował z dziewczyną, która
nie dość, że okazała się niepełnoletnia, to
jeszcze zaszła z nim w ciążę. Rozmawiali na
różne tematy. Najlepsze centrum
handlowe? Niedaleko. Można przejść na
piechotę. Tammy Diller? Nie, nigdy nie
obiło mu się o uszy to nazwisko. Jedzenie?
Lokali jest od groma. Swoją drogą powinna
koniecznie zajrzeć do restauracji jego
kuzyna; jeśli powie, z kim jechała z
lotniska, Harry na pewno da jej zniżkę.
Na pożegnanie serdecznie uścisnęła
swego nowego przyjaciela, po czym
wręczyła mu banknot dwudziestodolarowy.
Na szczęście w „Circus Circus” mieli
wolne pokoje. Był to też chyba jedyny hotel
w mieście, do którego wpuszczano gości z
małymi dziećmi. Właśnie dlatego go wy-
brała. Hotel, w którym nie krzywiono się na
dzieci, wydał się jej najbardziej... ludzki.
Oczywiście nie łudziła się, że znajdzie tu
Tammy Diller. Zresztą na razie wcale nie
zamierzała jej szukać. Chciała wyspać się,
wykąpać, przebrać w czyste ubranie.
Według tego, co mówił taksówkarz, miasto
zaczynało żyć dopiero po zachodzie słońca.
Poważni gracze rzadko pojawiali się przy
stołach przed zapadnięciem zmroku.
Przekręciwszy klucz w zamku, weszła do
różowo - białego pokoju. Rzuciła torbę na
podłogę, następnie położyła się na łóżku,
żeby sprawdzić miękkość materaca. Obu-
dziła się po czterech godzinach. Sen
dobrze jej zrobił; czuła się świeża,
wypoczęta. Zamówiła do pokoju mleko oraz
kanapkę z masłem orzechowym, po czym
otworzyła walizkę.
Dobrze. Czas na kąpiel i decyzję. W
drodze z lotniska do hotelu przekonała się,
że w Las Vegas nie obowiązują żadne
reguły dotyczące stroju; równie dobrze
mogła wyjść na miasto w spodniach i
flanelowej koszuli. Ale chciała odszukać
Tammy Diller, oszustkę i dziwkę, czyli
powinna się ubrać podobnie do niej, też
jak dziwka i oszustka.
Nie wzięła z sobą żadnej sukni
przetykanej złotem. Nawet takiej nie miała.
Lecz ponieważ należała do bogatej rodziny,
zawsze mogła błysnąć jakąś biżuterią.
Umyła się, wytarła do sucha; mokrym
grzebieniem zwilżyła włosy, żeby nadać
fryzurze kształt. Używając rodzinnych
kosmetyków, wykonała staranny makijaż
oczu, następnie wciągnęła czarne
pończochy ze szwem i skropiła się
perfumami. Nie odrywając wzroku od sukni
koktajlowej, zasiadła do kolacji. Kanapka z
masłem orzechowym popita mlekiem -
pyszne.
Suknia była czarna jak noc i zdawała
się zachęcać do grzechu. Obcisła, o
długich rękawach, z przodu wyglądała
skromnie, za to z tyłu... właściwie w ogóle
nie miała żadnego tyłu. Rebeka ubrała się,
włożyła szpilki, wszędzie, gdzie można było,
obwiesiła się biżuterią.
Przed wyjściem zerknęła do lustra. Nie
całkiem wygląda jak kobieta lekkich
obyczajów, ale niewiele brakuje.
W windzie dwóch facetów zaczęło
składać jej niedwuznaczne propozycje.
Ucieszyła się, bo to znaczyło, że przebranie
dobrze spełnia swoją funkcję. Kiedy tylko
drzwi się rozsunęły i wysiadła na parterze,
natychmiast zapomniała o zaczepkach.
Postanowiła, że zanim wyruszy na
poszukiwanie Tammy, powinna lepiej
poznać klimat miasta. Przez jakiś czas
spacerowała bez celu. Ulica tętniła życiem,
lokale też. Wszędzie panowała atmosfera
podniecenia, radości, oczekiwania; gdzie
się nie spojrzało, migotały kolorowe neo-
ny, gasnące i zapalające się światła
układały się we wzory i napisy. Kelnerki
krążyły między graczami, oferując dar-
mowe drinki. Co chwila z automatów
sypały się z głośnym brzękiem monety.
Przy stołach do ruletki i blackjacka było
nieco ciszej i dostojniej, ale w powietrzu
wyczuwało się głód zwycięstwa. Oczy
graczy lśniły gorączkowo, jednym z
przejęcia, innym z rozpaczy.
Rozglądała się wokół z
zafascynowaniem. Jako pisarka lubiła
obserwować ludzi, badać ich reakcje;
wiedziała, że nieprędko nadarzy się jej
okazja, aby z tak bliska patrzeć na euforię
zwycięzców, smutek przegranych, ner-
wowe podniecenie gapiów.
W którymś momencie zawędrowała na
pierwsze piętro. Słyszała dobiegający zza
drzwi głośny śmiech dzieci i postanowiła
sprawdzić, co się tam dzieje - uchylić
drzwi, wsunąć głowę do środka, a zaraz
potem zejść z powrotem na dół. Atmosfera
na piętrze była całkiem inna niż na dole.
Dzieciaki skakały, chichotały, ganiały się,
niektóre oglądały popisy klownów i
akrobatów, inne bawiły się w
przygotowane dla nich gry.
Dziesięć minut po przyjściu na górę
Rebeka wygrała pluszowego zwierzaka;
podarowała go małemu blondasowi, który
płakał z powodu stłuczonego kolana.
Wieść, że Rebeka celnie rzuca piłką w
przesuwającą się kaczkę i rozdaje swe
nagrody, szybko się rozniosła; po chwili
zebrał się wokół niej tłum małych widzów.
Pracownik przy stanowisku z kaczką
zdawał sobie sprawę, że nie powinien
pozwolić jej grać, bądź co bądź już dawno
skończyła osiemnaście lat, ale ponieważ
jego praca polegała na tym, by dzieci były
zadowolone, postanowił przymknąć oko na
reguły.
Odwróciła się, żeby jakiemuś małemu
urwisowi wręczyć białego jednorożca,
kiedy nagłe spostrzegła skórzane buty.
Męskie, nie dziecięce. Duże męskie buty.
Na nich opierały się nogawki czarnych
eleganckich spodni. Powoli przesuwała
wzrok, coraz wyżej i wyżej, minęła zamek
błyskawiczny, doszła do umięśnionego
torsu okrytego białą koszulą, zauważyła
ręce skrzyżowane na piersi...
Z trudem przełknęła ślinę i zmusiła się,
by spojrzeć wyżej, na twarz mężczyzny.
Psiakość. Gabe!
Serce waliło jej mocniej niż wtedy, gdy
była małą dziewczynką i bała się, że pod
łóżkiem czyha na nią groźny krokodyl. Gabe
nie był krokodylem - w eleganckim
czarnym garniturze uosabiał siłę,
męskość, zmysłowość - ale patrzył groźnie,
jakby miał ochotę ją rozszarpać.
Dzieciaki rozbiegły się. Gdyby była
niższa, starałaby się wtopić w tłum i uciec
razem z nimi.
Przez dobrą minutę Gabe nic nie mówił,
jedynie mierzył ją wzrokiem: ogarnął
spojrzeniem rude loki, potem obcisłą
czarną suknię, na końcu nogi w czarnych
pończochach. Coś błysnęło w jego oczach.
Ogień. Tak, z całą pewnością żar. Ale raczej
wywołany wściekłością niż pożądaniem.
- Cześć - powiedziała wesoło, choć
wcale nie było jej do śmiechu. - Skąd się tu
wziąłeś? Szukałeś mnie?
- Ja? Broń Boże! Wiedziałem, że jako
mądra, inteligentna osoba wrócisz do
Minneapolis. Wiedziałem, że posłuchasz
głosu rozsądku i zrozumiesz, że dalsza
zabawa w Sherlocka Holmesa może się źle
skończyć. Tłumaczyłem sobie, że nie
muszę się o ciebie bać. Mówiłem: nie
martw się, Gabe; ta kobieta ma więcej
rozumu, niż sądzisz; na pewno zrobi z niego
użytek i...
- Proszę, kotku, uspokój się - przerwała
mu. - Bo jeżeli zaczniesz na mnie krzyczeć
w miejscu publicznym, huknę cię w nos, a
to zdenerwuje wszystkie dzieci. Jeśli
chcesz wiedzieć, posłuchałam głosu
rozsądku. Tyle że ty i ja co innego uważamy
za rozsądne. Poza tym dobrze wiesz, że to ja
znalazłam list Moniki i ja odkryłam, dokąd
Tammy wyjechała. Chyba udowodniłam, że
potrafię się na coś przydać...
Nie, nie tędy droga, uznała. Grymas na
twarzy Gabe'a pogłębił się, przybierając
gigantyczne rozmiary. Oczy ziały furią.
Może lepiej zmienić temat? Sprowadzić
rozmowę na inne tory?
- Jakim cudem mnie znalazłeś? -
spytała.
- To akurat nie było trudne. Większość
hoteli, restauracji i kasyn w Las Vegas
nastawiona jest na dorosłych turystów. Na
palcach jednej ręki można policzyć
miejsca, gdzie wolno przebywać z dziećmi.
Wiedziałem, że właśnie tam należy cię
szukać. A teraz wyjaśnij mi, mała, gdzie
podziałaś buty?
- Buty?
Spojrzała na nogi. Faktycznie, była
boso. Nie pamiętała, kiedy zdjęła szpilki,
ale pamiętała, jak strasznie bolał ją
kręgosłup.
- Buty? - powtórzyła. - Nie wiem. Gdzieś
tu muszą być.
- No dobrze, Ruda. Poszukamy ich, a
potem odbędziemy poważną rozmowę.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Chciał rozmawiać, ale nie
zaproponował, żeby poszli do niego lub do
niej, gdzie nikt by im nie przeszkadzał. No
tak, pomyślała, woli nie ryzykować, że znów
mu się rzucę na szyję. Tchórz. Z
rozbawieniem zauważyła, że trzyma się od
niej na dystans, jakby była groźnym dra-
pieżnikiem, po którym nie wiadomo czego
się spodziewać.
Ponownie zsunęła buty z nóg. Po co ma
się męczyć? Zresztą nikomu to nie robi
różnicy. Każdy tu nosi, co chce, i pewnie
gdyby wyszła z hotelu nago, nikt poza
Gabe'em nie wyciągnąłby z tego żadnych
radykalnych wniosków.
Wokół kasyn było zatrzęsienie
najróżniejszych barów, ale Gabe wybrał
lokal na uboczu, stosunkowo pusty i cichy,
po czym zaprowadził ją do stolika w
najdalszym kącie sali. Nad barem zapalały
się kolejne numery losowane w jakiejś
loterii, ale poza tym nic nie wskazywało na
to, że znajdują się w stolicy hazardu. Błysk
świateł, zgiełk i wrzawę zostawili daleko za
sobą. Rebeka rozejrzała się z
zaciekawieniem: ciemna boazeria na
ścianach, fotele obite czerwonym atłasem,
miękkie dywany. Długi granatowy obrus
zakrywał jej gołe stopy. Na każdym stole
paliła się świeczka.
Gabe zamówił dla siebie kufel piwa i z
westchnieniem spojrzał w sufit, kiedy ona
poprosiła o szklankę mleka. Rebeka
odetchnęła z ulgą. Przynajmniej złość mu
minęła. Szczerze mówiąc, wolałaby
kieliszek brandy, lepiej by się jej spało, ale
trudno. Na twarzy Gabe'a, odkąd tylko
pojawił się w sali zabaw, malowało się
niezadowolenie. Dopiero kiedy kelnerka
postawiła na stoliku zamówione napoje i
gdy wypił parę łyków, trochę się odprężył.
Przedstawił jej wszystkie informacje,
jakie zdołał zebrać na temat Tammy. Nawet
się zdziwiła, że jest taki szczery i niczego
nie próbuje zataić. Później jednak zro-
zumiała, o co mu chodzi. Ten spryciarz
wcale nie chce dzielić się informacjami.
Chce ją nastraszyć, pokazać, że Tammy jest
niebezpieczna i zwłaszcza ktoś, kto pija w
barze mleko, powinien się jej wystrzegać
jak ognia.
Rebeka słuchała uważnie, majtając pod
stołem nogą, bardziej zainteresowana
wiadomościami, jakie jej przekazywał, niż
jego nieudolną próbą zasiania w niej
strachu.
- W porządku - powiedziała, kiedy
skończył. - Podsumujmy: wiemy, że używa
fałszywych dokumentów. Że wraz z
narzeczonym przenosi się z miejsca na
miejsce. Że ma około trzydziestu pięciu lat
i jest w miarę atrakcyjna. Lubi obracać się
wśród ludzi z gotówką, lubi robić zakupy w
najdroższych sklepach, a także nocować w
najlepszych hotelach. Rachunek na ogół
reguluje kartą; zaciąga kredyt, którego nie
spłaca. Z rachunku hotelowego wiemy, że
była w Minneapolis w tym czasie, kiedy
zamordowano Monicę. Nie znaczy to, że
sama ją zadźgała. Ale przynajmniej miała
sposobność. Musimy tylko znaleźć dowody
jej winy. Wiemy też, że nigdy nie pracowała
i nie ma stałego źródła utrzymania, które
pozwalałoby jej żyć na poziomie, do
jakiego przywykła. Niczego nie
pominęłam?
- Nie. To wszystko.
- Do jasnej cholery, Gabe! Jesteśmy tak
blisko! Nie mam żadnych wątpliwości, że to
ona zabiła Monicę. Po prostu czuję to.
Gdybyśmy tylko mogli się jej przyjrzeć,
zamienić z nią parę słów, na pewno
odkrylibyśmy, co ją łączyło z Monicą...
Powiedziałeś, że w którym hotelu się
zatrzymała?
- Tracisz czas, mała. Nie podałem ci
nazwy hotelu i nie mam zamiaru tego
robić. A informacjami podzieliłem się z
tobą wyłącznie z jednego powodu...
- Wiem. Nie jestem głupia. Chciałeś
mnie przekonać, po raz nie wiadomo który,
abym nie mieszała się do śledztwa. -
Zniżyła głos o trzy oktawy i naśladując
chropawy baryton Gabriela, kontynuowała:
- Jeszcze nie wszystko wiem o pannie
Diller, ale wydaje mi się, że to osoba, która
nie przebiera w środkach i po trupach do-
chodzi do celu. Jeżeli istnieje choć cień
szansy, że maczała palce w zabójstwie
Moniki, wpadnie w złość, kiedy usłyszy, że
dwoje ludzi zbiera o niej informacje. To ją
może sprowokować do działania. A wierz
mi, Ruda, lepiej nie prowokować osoby,
która nie cofa się przed morderstwem.
Będzie bezpieczniej, jak wrócisz do domu i
zaczniesz piec ciasteczka. Czekoladowe, z
rodzynkami, z makiem, z siakiem...
- Widzę, że nie muszę już nic mówić -
stwierdził Gabe. - Wyjęłaś mi te słowa z ust.
Chociaż ja bym nie wspomniał o
ciasteczkach. Aż tak bym się nie narażał!
- Wcale nie - zaprotestowała. -
Uwielbiam piec ciastka. Mogę ci obiecać,
że kiedy sąd uniewinni mojego brata,
natychmiast wrócę do domu i zajmę się
wypiekami...
Właściwie straciła już wiarę, że Gabe
kiedykolwiek zrozumie jej punkt widzenia.
Miała jednak nadzieję przekonać go, że w
kwestii pomocy Jake'owi na pewno nie
zmieni zdania; nie będzie siedziała
grzecznie w domu, podczas gdy jej brat
gnije za kratkami.
Gabe odchrząknął.
- Jak się będziesz rozbierać w
miejscach publicznych, sama wylądujesz
w ciupie.
Na moment zamilkła stropiona, po czym
wybuchnęła śmiechem.
- Na razie niczego poza butami nie
zdjęłam. Ale ta biżuteria doprowadza mnie
do szału. Ciężkie toto. I potwornie uwiera.
Odpięła naszyjnik i rzuciła na stos
błyskotek na stole, wśród których leżała
już broszka, pierścionek i para długich
klipsów. Jedyną rzeczą z biżuterii, jaką
lubiła nosić, była pamiątkowa bransoleta z
ozdóbkami.
Klejnoty lśniły w blasku świecy.
Podobnie jak oczy Gabe'a. Nagle Rebeka
uświadomiła sobie, że w niczyim innym
towarzystwie nie siedziałaby boso, nie
zdejmowałaby swoich cennych
świecidełek, nie czułaby się tak dobrze i
swobodnie. Od samego początku ufała mu;
ani razu nie wkładała przy nim żadnych
masek, po prostu była sobą. On przeciwnie
- ciągle zdawał się spięty, zdenerwowany.
Biedaczek! Teraz znów potarł ręką czoło.
- Mogłabyś to schować do torebki? -
poprosił, wskazując na powiększający się
stosik. - Zanim zlecą się wszyscy złodzieje i
oszuści w mieście?
- Nie wzięłam torebki. Zresztą to
sztuczna biżuteria, tyle że dobrej jakości.
Jak chcesz, sam ją schowaj.
Czym prędzej zgarnął precjoza ze stołu,
żeby nikogo nie kłuły w oczy.
- Skoro nie wzięłaś torebki, gdzie
wsadziłaś klucz do pokoju? - spytał.
- Do buta. - Sięgnęła po szklankę mleka.
- Razem z monetą ćwierćdolarową. Kiedy
skończyłam cztery latka, wytłumaczono mi,
że zawsze powinnam mieć przy sobie kilka
centów na telefon do domu. To mi już
zostało.
Pewnie
jako
dziewięćdziesięcioletnia staruszka wciąż
będę nosić w kieszeni drobniaki... -
Zamyśliła się. - Wiesz co? Jutro wybiorę się
do jednego z tutejszych burdeli.
Z wrażenia aż się zachłysnął.
- Słucham?
- Nie widziałeś ogłoszeń? W Newadzie
prostytucja jest legalna.
- Wiem, że jest legalna. Ale... Pewnie od
brzęku tych wszystkich automatów do gry
trochę ogłuchłem, bo usłyszałem coś
dziwnego. Że chcesz się wybrać do
burdelu. Ale to niemożliwe. Nie
powiedziałabyś czegoś tak głupiego,
prawda?
- Czyste masz uszka, czyste. Boże, Gabe,
to miasto jest istną kopalnią wiedzy dla
autorki powieści kryminalnych. Mogę tu
zebrać informacje do kilku następnych
książek. Nigdy na własne oczy nie
widziałam nałogowego hazardzisty. Ani
prostytutki z prawdziwego zdarzenia. No i
nigdy nie miałam okazji zwiedzić burdelu...
- Jeszcze chwila, a dostanę przez ciebie
zawału!
- A ty miałeś? Pytam z ciekawości.
- Czy co miałem? Zawał?
- Nie, głuptasie. Okazję wybrać się do
burdelu. - Uniosła rękę, nie dopuszczając
go do słowa. - Och, wiem, co mi powiesz. Że
nie musisz płacić za seks. Słusznie. Jesteś
przystojny, dobrze zbudowany, ale jesteś
również facetem z krwi i kości. Nigdy nie
pociągał cię seks dla seksu? Z
doświadczoną, wyuzdaną... Co ci jest,
kotku? Boli cię głowa?
Natychmiast przestał pocierać czoło.
- Jeszcze nie, ale za chwilę rozboli. Ta
rozmowa każdego może przyprawić o
migrenę. Jakoś nie spodziewałem się tego
rodzaju pytań od osoby, która pija mleko.
Często wypytujesz facetów, których ledwo
znasz, o ich życie erotyczne?
Bez biżuterii, w czarnej sukni pod szyję,
wyglądała od przodu skromnie jak
zakonnica.
- Pewnie chodziłeś do tej samej szkoły
co mój ojciec. Tata zawsze tłumaczył mi, że
dama nigdy nie porusza w rozmowie trzech
tematów: seksu, polityki i religii. Obawiam
się, że jego nauki trafiły na niepodatny
grunt. Akurat te trzy tematy ogromnie mnie
fascynują. No i jestem pisarką. Nigdy
niczego bym się nie dowiedziała, gdybym
nie zadawała ludziom pytań. Na tym polega
moja praca.
- Na wścibstwie? Uśmiechnęła się.
- Między innymi. Ale twoja też, więc nie
udawaj świętego. Poza tym chciałam
zauważyć, że bardzo sprytnie próbujesz
wymigać się od odpowiedzi. A przecież
często się zdarza
,
że ojciec prowadzi syna
do panienki lekkich obyczajów, aby z nią
stracił dziewictwo. Traktuje to jako
pewnego rodzaju rytuał inicjacyjny...
- Rany boskie, pchła na psie nie jest tak
namolna jak ty! Kiedy wreszcie zakończysz
ten temat?
- Kiedy dasz mi odpowiedź.
- No dobrze. Brzmi: nie. Z żadną dziwką
nie przechodziłem rytuału inicjacyjnego
ani w ogóle nic.
- Więc z kim straciłeś dziewictwo?
- Z trzydziestotrzyletnią mężatką, która
uwiodła mnie, kiedy miałem czternaście
lat. I co? Jesteś zadowolona, że
wyciągnęłaś to ze mnie?
- Boże! Zupełnie jak na filmie
„Absolwent”. Tyle że Dustin Hoffman był
trochę starszy. - Odstawiła na środek stołu
szklankę z resztką niedopitego mleka. - To
seksualne wykorzystywanie dzieci!
- To stara historia, która nie ma
większego znaczenia.
- Mylisz się, Gabe. Nikt nie zapomina
swego pierwszego razu. Od tego, jakie to
było doświadczenie, miłe, przykre, bolesne
czy nijakie, w dużym stopniu zależy nasz
stosunek do płci przeciwnej, podejście do
spraw miłości, seksu...
- Przystopuj, Ruda. Mój „pierwszy raz”
nie zasługuje na żadną głębszą analizę.
Babka miała ognisty temperament, a
pojęcie moralności było jej obce. Uznała,
że czternastoletni smarkacz będzie pełen
chęci i wigoru. Nie pomyliła się. Kiedy
dowiedziałem się, że ma męża, przestałem
ją odwiedzać. Koniec historii. Długo
jeszcze będziesz siedzieć nad tą szklanką
mleka? - W jego głosie pobrzmiewała
lekka ironia.
- Jeszcze trochę.
Zauważyła, że się rozluźnił. Wyciągnął
nogi, rozpiął pod szyją koszulę. Wyglądał
zupełnie inaczej niż pół godziny temu.
Kiedy tu weszli, był spięty. Teraz, nawet
jeśli gorszyła go rozmowa o seksie,
siedział wyraźnie odprężony. Widać było,
że jej towarzystwo sprawia mu przy-
jemność. Ciekawa była, czy zdaje sobie z
tego sprawę.
- Wiesz, kotku, te pytania o prostytutki
mają głębszy sens - dodała po chwili. -
Cały czas myślę o tym, gdzie można
odnaleźć Tammy Diller.
- Tak? - Uśmiechnął się od ucha do
ucha. - I do jakich doszłaś wniosków?
Zamieniam się w słuch.
Podparła brodę na dłoni i przyjrzała mu
się z powagą.
- Wiemy, że Tammy jest hochsztaplerką.
Kimś, kto zarabia na życie oszustwem,
naciąganiem, szantażem. Kimś, kto w
pogardzie ma zarówno moralność, jak i
prawo. Podejrzewam, że ona kocha ryzyko i
wyzwanie, że możliwość uczciwej pracy
nigdy jej nie pociągała. Woli knuć, kraść,
obmyślać intrygi; to znacznie bardziej pod-
niecające. Cały czas oczy ma szeroko
otwarte. Szuka frajera, bogatego frajera,
którego mogłaby usidlić albo przynajmniej
porządnie oskubać.
Gabe pokręcił z niedowierzaniem
głową.
- Wymyśliłaś to na podstawie tych para
informacji, których ci udzieliłem? Muszę
przyznać, że masz niezłą intuicję. Podobnie
odbieram Tammy, ale nadał nie wiem, do
czego zmierzasz.
- Usiłuję ją rozgryźć. Jeżeli jest w Vegas,
jakimi drogami chadza? Z kim się zadaje?
W jakim towarzystwie się obraca? Pewnie
szuka bogatego starca... chociaż
niekoniecznie starca, po prostu bogacza,
którego mogłaby wycyckać. Nie
żartowałam, mówiąc o tym burdelu...
- Żartowałaś. Nie wybierzesz się i już.
- Niby nie mam powodu sądzić, że jest
prostytutką - kontynuowała Rebeka jak
gdyby nigdy nic - ale ma mentalność
prostytutki. Prostytutka ciałem zarabia na
życie, Tammy z kolei wykorzystuje swój
wygląd, aby zwabić do siebie ofiarę.
Cholera, mam wrażenie, że już kiedyś się z
nią zetknęłam, ale nie mogę sobie
przypomnieć kiedy ani gdzie...
- Pewnie stworzyłaś taką postać w
którejś z książek. Bo jakoś nie wydaje mi
się, żebyś obracała się wśród dziwek i
oszustek.
Czasem lubił sobie z niej pokpić, z jej
uprzywilejowanego życia i nieznajomości
prawdziwego świata. Tym razem puściła to
mimo uszu.
- Masz rację, nie obracam się. Stąd
pomysł wizyty w burdelu. Bo znalezienie
Tammy to pestka. Trudniej będzie znaleźć
sposób na to, żeby ją przechytrzyć. Przecież
sama niczego nam nie zdradzi. Więc
pomyślałam sobie, że gdybym pogadała z
panienkami lekkich obyczajów, może
potrafiłabym lepiej zrozumieć...
- Rebeko, posłuchaj. Po pierwsze, nikt
cię nie wpuści do burdelu. Jesteś kobietą.
Ich interesują mężczyźni. A po drugie,
jeżeli chociaż zbliżysz się do któregoś z
tych przybytków rozkoszy, uduszę cię
własnymi rękami. Przysięgam.
- Gabe?
- Co?
- Wierzę, że masz porywczy charakter.
Wierzę też, że poradziłbyś sobie w bójce na
pięści, gdyby napadnięto cię w ciemnej
alejce. Ale nie wierzę, abyś w największym
nawet szale wyrządził mi jakąkolwiek
krzywdę.
Siedział bez słowa, z grymasem
niezadowolenia na twarzy, zły, że odgadła
prawdę. Obdarzyła go promiennym
uśmiechem, po czym schyliła się, znikając
mu z pola widzenia. Po chwili wyłoniła się,
trzymając w ręku szpilki.
- Wiesz, kotku, któregoś dnia muszę cię
wziąć na spytki, dowiedzieć, skąd się
wzięła ta twoja nadmierna opiekuńczość.
Ale to już nie dziś. Oczy mam na zapałki.
Pora uderzyć w kimono.
- Jeszcze nie skończyliśmy rozmowy.
- Wiem. Spotkajmy się jutro koło
południa. Na dole przy recepcji.
- W porządku.
Wstała, nie mogąc powstrzymać
ziewnięcia. Na twarzy Gabe'a malowały się
różne emocje. Frustracja - jakoś zawsze ją
w nim wywoływała. Ulga - jakby zmęczyło
go jej towarzystwo i cieszył się, że
wreszcie zostanie sam.
Ale widziała coś jeszcze, tylko nie była
pewna co.
Prześliznął po niej wzrokiem - trwało to
ułamek sekundy. Po jej skłębionych
rudych włosach, po twarzy lekko
opromienionej złocistym blaskiem świecy,
po figurze opiętej lśniącym czarnym
materiałem. Wcześniej nie było w jego
spojrzeniu cienia pożądania. Przeciwnie,
patrzył na nią z dystansem, jak na kogoś,
kto trzyma w ręku dynamit. Ale teraz... tak,
teraz wyraźnie dostrzegła żądzę, a po
chwili - przerażenie.
Przerażenie pojawiło się, kiedy
podeszła krok bliżej i pochyliła się.
- Dobranoc, pchły na noc.
Siedział sztywno, bez ruchu, jakby
wykuty z kamienia, kiedy niewiele się
namyślając, cmoknęła go w czoło.
Pocałunek był lekki jak muśnięcie
piórkiem, krótki jak mgnienie. Mimo to
serce zaczęło jej walić. Bo ten kamień był
gorący, jakby w jego głębi szalał ogień.
Wyprostowała się, unikając jego oczu i
trzymając buty za paski, przewiesiła je
przez ramię.
- Nie martw się, kotku. Wspólnymi
siłami poradzimy sobie z Tammy -
oznajmiła.
Skierowała się do wyjścia, zanim zdążył
cokolwiek odpowiedzieć. Pięć minut
później wjechała windą na górę i ruszyła
korytarzem do swego pokoju. Sześć minut
później zamknęła za sobą drzwi. Uff,
wreszcie jest sama i bezpieczna.
Rzuciwszy buty na podłogę, opadła na
łóżko i przez chwilę wpatrywała się tępo w
sufit. Nagle oczami wyobraźni ujrzała twarz
Jake'a. Pięćdziesięcioczteroletni Jake był
od niej starszy o dwadzieścia jeden lat.
Ostatni raz spotkali się w pokoju widzeń
pod okiem strażnika. Zawsze uważała brata
za przystojnego, niezwykle dys-
tyngowanego mężczyznę, w więzieniu
jednak wydawał się jakiś wychudzony,
wymizerowany. Kraty oraz ciążące na nim
zarzuty zupełnie pozbawiły go energii i
woli życia. Był cieniem dawnego siebie.
Kilka tygodni temu rozmawiała z
Adamem, najstarszym synem Jake'a. Bał
się, że jeśli ojciec zostanie skazany, nie
przetrwa w więzieniu nawet roku.
Rebeka, choć się do tego nie
przyznawała, żywiła te same obawy.
Wiedziała, co Gabe myśli: że urządziła
sobie zabawę w detektywa. Ale to
nieprawda. W nic się nie bawi. Podchodzi
do śledztwa z najwyższą powagą. A że
czasem zdarza jej się zażartować? Po
prostu w ten sposób rozładowuje napięcie.
Rodzina dawno temu nadała jej przydomek
„Nieustraszona”, bo zawsze brała za rogi
każdy problem i niczego się nie bała.
Teraz jednak bała się - tego, że może
zawieść brata.
A także uczuć, jakie wzniecał w niej
Gabe. Wystarczy zwykły pocałunek -
przyjacielski, w czoło! - by serce łomotało
jej jak opętane. Zawsze ufała swojemu
instynktowi. Zawsze też słuchała głosu
serca, ale nawet taka niepoprawna
optymistka i miłośniczka ryzyka jak ona
zdawała
sobie
sprawę
z
niebezpieczeństwa.
Pragnęła Gabe'a jak zbłąkany
wędrowiec przemierzający pustynię
pragnie deszczu. Kiedy jej dotykał, znikało
poczucie osamotnienia. Wszystko stawało
się inne, piękniejsze, bardziej wyostrzone,
naładowane elektrycznością.
W pewnym sensie Gabe przypominał
jej Jake'a. Nie dlatego, że darzyła go
braterskim uczuciem. Co to, to nie! Ale
dlatego, że - podobnie jak on - żył w izolacji,
odcięty od świata. Różne bywają formy
odosobnienia. Jake tkwi w małej,
zamkniętej celi, z której nie ma wyjścia,
Gabe zaś za kratami, którymi odgradza się
od miłości.
A ona, głupia i naiwna, myślała, że może
je złamać albo się między nimi przecisnąć.
Gabe nie chce jej pocałunków. Ostatnim
razem wyraźnie dał jej to do zrozumienia.
Nie marzy o rodzinie, nie przepada za
dziećmi. Podejrzewała, że nic tego nie
zmieni.
Pragnęła pomóc im obu, i bratu, i
Gabe'owi. Ulżyć ich niedoli. Bała się
jednak, że jeśli popełni błąd, obaj jeszcze
bardziej na tym ucierpią.
Nie stać jej było na pomyłki.
Jake jest jednak najważniejszy. Nie
może sprawić mu zawodu. Ale Gabe... Tak
niewiele brakowało, by straciła dla niego
głowę. Musi uważać, powściągnąć swe
pragnienia, nim będzie za późno.
Nerwowo podrzucając w kieszeni
drobne, przemierzał hol tam i z powrotem.
Po chwili wyciągnął rękę z kieszeni i znów
spojrzał na zegarek. Trzecia. A dokładniej:
druga pięćdziesiąt sześć. Właściwie na
jedno wychodzi.
Gabe nigdy nie wpadał w panikę. Bez
względu na okoliczności, zawsze potrafił
panować nad nerwami. Kiedy służył w
Siłach Specjalnych, dwukrotnie został od-
znaczony - za to, że w krytycznej sytuacji
nie stracił zimnej krwi.
Teraz jednak był bliski obłędu. Do
jasnej cholery, gdzie się podziewa ten
nieznośny, uparty rudzielec?
Nie wierzył jej, że zgodnie z obietnicą o
dwunastej zjawi się na dole przy recepcji.
Znając ją, wiedział, że pomiędzy wstaniem
a dwunastą zdążyłaby wywołać kilka
wojen. Dlatego o dziewiątej zadzwonił do
niej do pokoju. Nikt nie podniósł
słuchawki. Godzinę później zadzwonił po
raz drugi. Po raz trzeci wykręcił numer o je-
denastej. O dwunastej zszedł na dół do
holu i przez kilka minut krążył, czekając. O
pierwszej zszedł ponownie. A potem znów o
drugiej.
Coraz bardziej zniecierpliwiony pchnął
oszklone drzwi; stojąc przed hotelem,
rozglądał się w prawo i w lewo. Jaskrawe
słońce raziło go w oczy. Zmrużył powieki.
Taksówki trąbiły, dziesiątki turystów
krążyły po ulicach i chodnikach, ale
nigdzie nie było widać mierzącej metr
sześćdziesiąt pięć rudowłosej piękności.
Wróciwszy do środka, przeczesał ręką
czuprynę, po czym znów spojrzał na
zegarek. Druga pięćdziesiąt dziewięć.
Minęły zaledwie trzy minuty, odkąd
poprzedni raz sprawdzał czas. Psiakrew!
Zabije ją, kiedy wreszcie się pojawi. A jeśli
jest ranna albo wpakowała się w kłopoty,
zabije ją z tym większą furią.
Tylko jedna rzecz pozwalała mu
zachować
resztki
opanowania:
świadomość, że Rebeka nie wpadła na trop
Tammy Diller i jej narzeczonego.
Wprawdzie obiecał Kate, że dopilnuje, aby
jej córki nie spotkało żadne nieszczęście,
ale - do licha! - nie jest niańką. Ma do wy-
konania poważne zadanie. I wykonał je:
odkrył, gdzie panna Diller urzęduje.
Okazało się, że wynajęła z narzeczonym
skromną chałupę poza granicami miasta.
Postanowił złożyć im wizytę. Pojechał tam
wynajętym samochodem, pukał do
różnych drzwi, rozmawiał z sąsiadami.
Tammy i jej gacha nie było w domu, ale
wszyscy potwierdzili, że taka para tu
mieszka.
Nie spieszyło mu się. Ważne, że wie,
gdzie ich szukać; reszta może poczekać.
Co innego Rebeka. Ją chciał odnaleźć
jak najszybciej.
Przecież to niemożliwe, przekonywał
sam siebie, aby jednak wybrała się do
burdelu. Nie mówiła tego serio. Lubiła się z
nim drażnić, prowokować go...
Prowokowała sposobem, w jaki mówiła
do niego „kotku” - cicho i ponętnie.
Prowokowała spojrzeniem, zachowaniem,
ubiorem. Strojem, który wczoraj miała na
sobie, mogłaby skusić do grzechu nawet
mnicha. Tak, wczoraj Rebeka Fortune dała
prawdziwy popis swoich umiejętności
uwodzicielskich. Czarna suknia, gołe
plecy, długie nogi, jedwabista cera, włosy
w seksownym nieładzie, szelmowski błysk
w oku... Niełatwo było się jej oprzeć. Kiedyś
zastanawiał się, czy istnieje na świecie
kobieta, która potrafiłaby zburzyć jego
opanowanie, doprowadzić go do białej
gorączki. Teraz chyba już znał odpowiedź.
Rozejrzawszy się po holu, jeszcze raz
przeczesał ręką włosy, po czym gniewnym
krokiem skierował się do aparatów
telefonicznych. Zadzwoni do niej do
pokoju. Ostatni raz. Jeżeli nie odbierze,
wtedy... Sam nie wiedział. Może zacznie
obdzwaniać szpitale, może poprosi o po-
moc policję, wojsko albo Kate...
Chociaż podejrzewał, że nikt - ani Kate,
ani policja - nie zdoła przemówić tej rudej
wariatce do rozumu.
Akurat podniósł słuchawkę, kiedy
kątem oka ujrzał przemieszczającą się
holem barwną plamę. Odłożył słuchawkę
na miejsce. Strach, który od paru godzin w
nim narastał, powoli zaczął ustępować.
Rebeka nie jest ranna. Nie wpakowała się
w żadne kłopoty.
Ubrana w obszerną bawełnianą bluzkę z
rysunkiem Myszki Miki, obcisłe dżinsy i
tenisówki
z
jaskrawozielonymi
sznurowadłami, gnała przed siebie tak
szybko, że chyba prościej byłoby zatrzymać
rozpędzony pociąg. Rude włosy jak zwykłe
miała w nieładzie. Gdyby nie wiedział, że to
ona, z odległości kilkunastu metrów
wziąłby ją za dwunastolatkę.
Tymczasem nie była to żadna
dwunastolatka. To była kobieta z krwi i
kości, która powinna się nazywać Udręka,
bo ciągle tego przez nią doświadczał.
Diabli wiedzą, dlaczego wystroiła się w
Myszkę Miki, ale przynajmniej pusty, nudny
hol nabrał koloru i życia.
No i żyje. Świetnie! Doskonale!
Będzie mógł ją udusić!
Wreszcie go spostrzegła.
- Gabe! - zawołała. Wymijając ludzi i
walizki, rzuciła się w jego kierunku.
Uśmiech, który wykwitł na jej twarzy, był
jaśniejszy niż słońce. - Zgadnij, co
zrobiłam!
Oczywiście nie miała pojęcia, co on
zamierza z nią zrobić. Była tak przejęta, tak
podniecona, że uwiesiła mu się na szyi.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
- Spóźniłaś się.
Chciał ryknąć, wyrazić oburzenie, ale
coś się stało z jego głosem. Przez kilka
chwil, kiedy obejmowała go za szyję, ledwo
nad sobą panował. Jej włosy pachniały jak
świeże truskawki, usta miała rozchylone,
skórę miękką, aksamitną.
Poczuł okropną suchość w gardle.
Wiedział, że uścisk Rebeki nic nie znaczy,
że jest to spontaniczny odruch; że w ten
sposób Ruda daje wyraz radości, która ją
rozpiera. Nigdy nie potrafiła ukrywać
emocji.
W przeciwieństwie do niego. Nie był
przyzwyczajony, by ktokolwiek okazywał
mu uczucie. Ani tego nie oczekiwał, ani o to
nie prosił. I nigdy nie sądził, że kiedyś
będzie mu brakowało ciepła,
serdeczności. To się zmieniło, kiedy poznał
Rebekę.
- Wiem. Przepraszam. Strasznie mi
głupio. Ale nie mogłam się wcześniej
wyrwać.
Napotkała jego oczy zaledwie na
ułamek sekundy, ale to wystarczyło.
Powoli opuściła ręce i cofnęła się o krok. A
potem zaczęła trajkotać jak najęta.
- Byłam w jednej z salek na zapleczu.
Tam, gdzie toczy się gra w pokera. Nawet
sobie nie wyobrażasz, jak wielka może być
pula! W każdym razie towarzystwo
szemrane, ostra rywalizacja... Nie bardzo
mi wypadało nagle wstać i wyjść.
Zdawałam sobie sprawę, że robi się coraz
później, ale kiedy człowiek wygrywa, musi
zostać do końca, a przynajmniej dopóki
szczęście się od niego nie odwróci.
Oczywiście mogłabym specjalnie źle
zagrać, kilka razy stracić forsę, ale tak
wiele rzeczy się w trakcie dowiadywałam,
że...
- Poczekaj. Zwolnij. Gdzie byłaś? W
salce na zapleczu z największymi,
najbardziej zatwardziałymi hazardzistami?
Może się przesłyszał. Miał nadzieję, że
się przesłyszał.
- Tak. Właśnie dlatego włożyłam
koszulkę z Myszką Miki. - Uśmiechając się
szeroko, wskazała na duże czarne uszy
znajdujące się mniej więcej na wysokości
jej piersi. - Uznałam, że faceci wezmą mnie
za naiwną frajerkę. Za nadzianą babę, która
nie zna się na pokerze, ale którą hazard
podnieca. Chodziło mi o to, żeby nie
wzbudzić ich podejrzeń. Chciałam
pociągnąć ich za języki, no i udało się! Bo
wiesz, pomyślałam sobie, że pewnie
Tammy bywa w takich miejscach. No i
miałam rację. Okazało się, że jeden z
graczy ją zna, mnóstwo mi o niej
opowiedział. O niej i tym jej przyjacielu...
Słuchaj no, Gabe. Czuję, że spada mi
poziom cukru. Muszę koniecznie zjeść coś
słodkiego. Jest tu gdzieś lodziarnia?
Wcale nie miała ochoty na lody, wolała
znacznie zdrowszy mrożony jogurt,
najlepiej o smaku malinowym. Trochę
trwało, zanim znaleźli lokal, w którym
mogła coś takiego kupić. Zapłaciwszy,
wyszli na zewnątrz. Ponieważ dość się
nasiedziała podczas gry w pokera, teraz
chciała pochodzić.
Na ulicy panował straszliwy skwar,
słońce raziło w oczy, jogurt topniał, ciekł
po waflu, po palcach. Zgrabnie wymijając
przechodniów, Rebeka zlizywała, co się
dało i z przejęciem dzieliła się zdobytymi
informacjami.
- Najczęściej Tammy odwiedza
„Caesar's Palace” i ,,O'Henry's”. Z tych
dwóch zdaje się, że woli „O'Henry's”.
Oczywiście nie gra tam gdzie wszyscy.
Dwudolarowe stawki jej nie interesują.
Lubi duże zakłady i duże wygrane, jakie
padają w salkach na zapleczu. Facet, który
mi o niej opowiadał... oczywiście to nie
musi być prawda, może się tylko
przechwalał, w każdym razie dał mi do
zrozumienia, że spali ze sobą. Wyobrażasz
to sobie?
- Wiesz, mała, nie mam zbyt wysokiego
mniemania o naszej tajemniczej
przyjaciółce. Nie jest to osoba, która
przywiązuje wagę do dziesięciorga
przykazań.
Wyciągnął z kieszeni kolejną
chusteczkę. Jak to dobrze, pomyślał, że
wziął z sobą zapas. Rebeka nadstawiła
ubrudzoną jogurtem brodę.
- Nic nie kapujesz! Byli w trójkę. Ona, jej
narzeczony i ten facet. Przynajmniej tak mi
się wydaje. Nie powiedział tego wprost,
ale...
Gabe kontynuował swe rozważania.
Może nic dziwnego, że Rebeka tak bardzo
go fascynuje. Nigdy dotąd nie spotkał
kobiety, która nosi brylanty i pija w barach
mleko. I która idąc ulicą i liżąc lody,
opowiada o trójkącie erotycznym.
- Powiedz mi, jak to się stało, że obcy
człowiek zaczął ci opowiadać o swoich
przygodach łóżkowych?
- Wcale nie zaczął! Graliśmy w pokera, a
po jakimś czasie napomknęłam, że szukam
swojej starej szkolnej kumpelki. Ledwo
wymieniłam imię i nazwisko Tammy Diller,
facetowi oczy się zaświeciły. Mrugnął
porozumiewawczo do siedzącego z prawej
gościa, tego z lewej trącił łokciem i
dopiero wtedy opowiedział nam o swojej
przygodzie z Tammy. Ale nie mówił wprost.
Mówił półsłówkami, rzucał aluzje, obrzyd-
liwe dwuznaczniki. Wstrętny typ. Nie do
końca mu wierzę z tym trójkątem,
podejrzewam, że raczej się przechwalał, w
każdym razie opisał Tammy. Brunetka o
piwnych oczach, szczupła, średniego
wzrostu... Myślałam, że nie wytrzymam i
parsknę śmiechem. Połowa kobiet w mojej
rodzinie tak wygląda. Tyle że potem
przeszedł do opisu bardziej, że tak powiem,
intymnego. Rany boskie, znali się zaledwie
godzinę! Nie wierzę, żeby jakakolwiek
kobieta...
Bał się, że będzie ciągnęła rozmowę o
trójkącie w nieskończoność. Gorzej, że
będzie chciała podzielić się z nim każdym
pasjonującym szczegółem. Postanawiając
odwrócić jej uwagę od tego jakże
interesującego tematu, skorzystał z chwili,
gdy na moment zamilkła, i sam zaczął
opowiadać o tym, czego się dziś
dowiedział: jak narzeczony Tammy ma na
imię (Dwayne), gdzie mieszkają (w nędznej
chałupie za miastem) i gdzie panna Diller
zostawia najwięcej pieniędzy.
Nowe informacje faktycznie odciągnęły
uwagę Rebeki od trójkątów i seksu.
- Dwayne, powiadasz? Mogłabym
przysiąc, że już gdzieś słyszałam to imię.
Tak, na pewno. Tylko nie pamiętam, kiedy i
gdzie. Mam dziwne poczucie, jakbym znała
Tammy i Dwayne'a. Jakbyśmy się kiedyś
spotkali...
- Znów ta twoja słynna kobieca
intuicja? Dokończyła loda, oblizała ze
smakiem palce i uśmiechnęła się od ucha
do ucha.
- Straszny z ciebie sceptyk, kotku!
Wciąż się ze mnie wyśmiewasz, ale zauważ,
że posuwamy się naprzód nie tylko dzięki
twojej chłodnej logice. Naprawdę
tworzymy świetny tandem. Co dwie głowy,
to niejedna! Więc jak? Wybierzemy się
wieczorem do ,,O'Henry's”?
Wczoraj też twierdziła, że tworzą razem
zgrany zespół. Gdyby nie wymknęła się w
nocy i nie zdobyła nowych informacji,
pewnie na jej pytanie odparłby: „Po moim
trupie!” Ale teraz się zawahał.
Chociaż wcale się z tego nie cieszył,
trudno mu było zaprzeczyć, że Rebeka
całkiem sporo wnosi do śledztwa.
Oczywiście w znacznej mierze jest to
zasługa przypadku. Szczęścia. Przez
przypadek znalazła w szkatułce na bi-
żuterię kopię listu Moniki do Tammy. I
przez przypadek spotkała faceta, który znał
Tammy. Owszem, ma dobrego nosa i choć
kieruje się intuicją, a nie logiką, osiąga
niezłe rezultaty. Ale nie zamierzał tworzyć z
nią żadnego zespołu. On pracuje w
pojedynkę. Tak jest lepiej; szybciej
zdobywa się wiadomości, szybciej osiąga
wyniki.
Poza wszystkim innym nie mógł
pozwolić, żeby Rebeka narażała się na
niebezpieczeństwo. Nigdy by sobie nie
wybaczył, gdyby coś się jej stało.
Niestety, powoli dochodził do przykrego
wniosku, że na pannę Idealistkę Fortune
nie ma mocnych. Robi, co chce, nie
słuchając innych. Omal nie połamała
sobie kości, włamując się po ciemku do
rezydencji aktorki. Dwukrotnie ruszyła na
drugi koniec kontynentu, nie zastana-
wiając się nad konsekwencjami. A osoby, z
którymi wdaje się w pogawędki! Na
przykład czarnoskóry olbrzym w Los
Angeles albo kretyn pokerzysta chwalący
się podbojami erotycznymi! Na samą myśl
o tych typach Gabe poczuł, jak go
przechodzą ciarki.
- Gabe, słyszałeś, co mówiłam? Nie
sądzisz, że warto byłoby zajrzeć wieczorem
do ,,O'Henry's”?
Boże, co za kobieta! Nie może mu dać
nawet pięciu sekund, żeby zastanowił się
nad odpowiedzią! Ale czy myślenie
rozwiąże problem? Nie, bo tu nie ma
żadnych dobrych rozwiązań. A co do
Rebeki, to lepiej nie spuszczać jej z oka.
Przynajmniej wtedy będzie wiedział, że nic
jej nie grozi.
- W porządku - odparł. - Pójdziemy do
„Caesar's”, potem wstąpimy do ,,O'Henry's”.
Obejdziemy wszystkie kasyna, gdzie toczy
się gra o prawdziwe pieniądze. Ale
najpierw, mała, musimy ustalić kilka
zasad.
- Jak chcesz.
- Trzymamy się razem. Nie ma tak, że
nagle odchodzisz sobie sama do jakiejś
salki na zapleczu.
- Dobrze - zgodziła się.
- Naszym głównym celem jest
zlokalizowanie Tammy. Najpierw musimy
poznać teren, po którym się porusza, a
dopiero potem zastanowimy się, jak ją
podejść.
- Dobrze - powtórzyła.
- Wolałbym, aby nie wiedziała, że
pochodzisz z Fortune'ów. Że masz
cokolwiek wspólnego z Jakiem lub Monicą.
Czyli umawiamy się, że nic nie mówisz. Z
nikim nie wdajesz się w rozmowy. Kiedy
odnajdziemy Tammy, usuniesz się w cień.
Zostawisz wszystko w moich rękach. Czy to
jasne?
Ściągnęła brwi. Nastawił się
psychicznie na to, że zacznie się z nim
wykłócać. Serce zabiło mu mocniej, kiedy
podniosła rękę i poufałym gestem
poprawiła mu kołnierzyk u koszuli.
- Nie martw się o mnie, Gabe -
powiedziała łagodnie. - Proszę cię. Nie
jestem dzieckiem. Od wielu lat żyję sama,
na własnym garnuszku, i doskonale sobie
radzę.
Akurat! - pomyślał, ale nie
zaprotestował. Bał się, że cokolwiek powie,
może zabrzmieć protekcjonalnie. A
przecież nie wątpił w siłę Rebeki, w jej
intuicję ani zdolności intelektualne.
Przeszkadzało mu co innego: jej idealizm.
Rebeka Fortune wierzy w miłość. Wierzy w
królewiczów z bajki, w to, że dobro zawsze
zwycięża zło, że nie spotka jej żadna
krzywda. Ponieważ od urodzenia żyje w
świecie Fortune'ów i nie styka się ze ziem,
nie dziwił się jej romantycznym ideałom.
Tyle że były one nieprawdziwe.
Ufność i naiwność czyniły z niej
łatwiejszy łup.
Nagle przyszło mu do głowy, że nie
chciałby, aby się kiedykolwiek zmieniła.
Chociaż utrudniało to jego zadanie, bo
prościej pilnować realistki, która sama
zdaje sobie sprawę z zagrożeń, wolał, żeby
Rebeka pozostała taka, jaka jest, żeby
nadal wierzyła w miłość, szlachetność i
dobro.
Na samą myśl o tym, że mogłoby się jej
przydarzyć coś złego, przeszył go piekący
ból. Zupełnie jakby ktoś wbił mu w nóż w
serce.
Hm. Do tej pory sądził, że wszelkie
uczucia, jakimi ją darzył, rodzą się w nim
pod wpływem hormonów.
Oby dalej tak było.
Z żądzą umiał sobie radzić, z miłością
nie. A Rebeka należy do kobiet, od których
dzieli go przepaść. Do kobiet, których nie
może, nie chce i nie powinien kochać.
- Szlag by to trafił! Najchętniej
wybiłabym dziurę w ścianie, cisnęła na
podłogę bezcenną porcelanową filiżankę,
rozkwasiła komuś nos...
- Wybacz, że ci przerwę. Ale czy
mogłabyś na moment pohamować swój
napad złego humoru i odszukać klucz do
pokoju? - zapytał Gabe, ledwo
powstrzymując radość.
Wcisnęła mu go do ręki.
- Grrr, czuję się taka sfrustrowana...
- Serio?
- Chodź. Wypij ze mną drinka i przestań
być taki irytujący. Zawsze jesteś tak
cholernie opanowany? Nigdy nie tracisz
cierpliwości? Nie masz ochoty tupnąć
nogą, wrzasnąć, poryczeć się?
- Poryczeć się? Nie - odparł z lekką
ironią w głosie. Od powrotu do hotelu
zachowywał się jak dżentelmen:
odprowadził ją na górę, otworzył drzwi,
ale zaproszenia na drinka wyraźnie nie
chciał przyjąć.
- Słuchaj, już dawno minęła północ.
Myślę, że o tej porze...
- Tylko nie mów, że oczy ci się kleją, bo
nie uwierzę. Jesteś tak samo rozbudzony
jak ja. Ale nie obawiaj się. - Uśmiechnęła
się. - Proponując drinka, wcale nie miałam
na myśli mleka. Wszędzie wożę z sobą
metalową piersioweczkę. Nie pamiętam,
co do niej wlałam, whisky czy koniak, ale
na pewno coś z procentami.
Wszedł do środka, by wyjąć klucz z
zamka. Nadal jednak miał wątpliwości, czy
powinien zostawać na drinka.
Zatrzasnąwszy drzwi, Rebeka ruchem
głowy wskazała mu stół stojący w rogu
pokoju i dwa fotele. Skierował się w ich
stronę. Postanowił nie wchodzić jej w
drogę.
Ściągnęła buty, rzuciła torebkę na
łóżko, przyniosła z łazienki dwie szklanki, a
następnie zaczęła grzebać w walizce.
Najpierw wydobyła piersiówkę, potem
spore opakowanie ciastek, paczkę
krakersów oraz ogromną torebkę
kolorowych M&M - sów. Po chwili wstała z
klęczek i cisnęła przysmaki przez pokój.
Gabe złapał je w locie. Usiadłszy w
fotelu, wyciągnął przed siebie nogi i
zarechotał pod nosem.
- Zawsze podróżujesz ze spiżarnią?
- Zawsze - odparła. - Nie ma to jak
smaczne, pożywne jedzenie. Wiesz, jakie
są posiłki w restauracjach: ładnie podane,
ale czy można się nimi najeść? - Na mo-
ment urwała. - Psiakość! Gdziekolwiek
poszliśmy, oni przed chwilą zdążyli wyjść.
Gdybyśmy pojawili się pół minuty
wcześniej, a oni wyszli pół minuty później,
prawdopodobnie byśmy się na nich
natknęli. To niesamowite, że się tak
mijaliśmy.
- Przynajmniej wiemy, że na pewno tu
są. I że nie próbują się ukrywać.
- Ale być tak blisko celu i nie móc go
dosięgnąć! - Nie potrafiła przejść nad tym
do porządku dziennego.
- A ty, dlaczego jesteś taki spokojny?
Dlaczego się nie wściekasz?
- Moim zdaniem dobrze się stało, że
panna Diller cię nie widziała. Posłuchaj,
mała. Sporo się dziś dowiedzieliśmy.
Myślę, że jutro na pewno dojdzie do
konfrontacji.
Faktycznie, sporo się dziś dowiedzieli,
przyznała w duchu Rebeka. Usiadła na
drugim fotelu; po chwili wyciągnęła nogi i
oparła je na łóżku. Niewiele to pomogło.
Potrafiła zmusić ciało do bezruchu, ale nie
potrafiła powstrzymać gonitwy myśli.
Gabe wyjął z kieszeni garść lśniącej
biżuterii - zapomniał ją zwrócić
wczorajszego wieczoru. Rebeka też nie
pamiętała o swoich błyskotkach.
Spojrzała na materiał opinający jej
uda. Przydałaby się jakaś biżuteria, żeby
ożywić czarną sukienkę, którą miała na
sobie. Wcześniej, kiedy zeszła na dół do
holu, Gabe omal nie dostał zawału. Sądził,
że ona paraduje w halce.
Oczywiście nie była to halka, tylko
przeraźliwie droga sukienka na cienkich
ramiączkach sięgająca do połowy uda.
Problem w tym, że nie dawało się jej nosić
ze stanikiem.
Wyruszając z domu, Rebeka nie zabrała
wieczorowych kreacji. Po prostu nie
przyszło jej do głowy, że mogą się przydać.
Przed wyjściem z Gabe'em do kasyna miała
zaledwie kilka minut na kupno
odpowiedniego stroju. Cieszyła się, że w
ogóle znalazła coś w swoim rozmiarze.
Pamiątkowa bransoleta zawieszona
ozdóbkami zabrzęczała. Rebeka wysypała z
torebki garść czekoladowych drażetek i
zaczęła segregować je według kolorów.
Podobno Tammy Diller, tym razem
ufarbowana na jasny blond, też krąży po
mieście bez stanika. Z tego, co opowiadali
ludzie, którzy ją widzieli, lubi intensywne
barwy. Usta miała pociągnięte szkarłatną
szminką, ubrana zaś była w czerwoną
suknię rozciętą z przodu i z tyłu, która jeśli
nawet wszystkiego nie odsłaniała, to
niewiele zostawiała wyobraźni.
Przyjaciel Tammy, Dwayne, chudy
blondynek obdarzony chłopięcym
wdziękiem, który najbardziej uwidaczniał
się, gdy zalecał się do pulchnych wdów,
miał na sobie wytworny smoking.
Wyglądali jak para bogaczy, która nie musi
liczyć się z groszem. Każdego, z kim roz-
mawiali, usiłowali namówić do
zainwestowania pieniędzy we wspaniałą
nieruchomość, która... I tu następował
opis.
Mieli wystarczająco dużo gotówki, aby
mogli sobie pograć. I grali, ale tylko
chwilę. Byli za sprytni na to, aby ryzykować
kapitał. Pieniądze służyły im za maskę, za
parawan.
- Nie bardzo przestrzegałaś zasad -
powiedział nagle Gabe. - Mieliśmy się
trzymać razem, a ty się ciągle oddalałaś.
- Pewnie, że się oddalałam. Niczego
byśmy nie odkryli, gdybyśmy wszędzie
chodzili jak papużki nierozłączki. Inaczej
ludzie rozmawiają z mężczyzną, inaczej z
kobietą. - Wsunęła garść zielonych M&M -
sów do ust. - Pamiętasz tę blondynkę w
„Caesar's”? Miała ochotę rzucić się na
ciebie, nie przejmując się obecnymi na
sali ludźmi. Wykazałeś, kotku, niezwykłe
opanowanie. Bo była bardzo seksowna...
Ale nikt nie był tak seksowny, tak
pociągający jak on sam, pomyślała.
Wszędzie zwracał na siebie uwagę. Teraz
siedział bez marynarki, z rozpiętą pod szyją
koszulą, twarz pokrywał mu ciemny zarost.
Lecz to niczego nie zmieniało. Śnieżna biel
koszuli kontrastującej z opaloną skórą,
wysoki wzrost, umięśnione ciało, ciemne
oczy o przenikliwym spojrzeniu... to
wystarcza, by każdą kobietę przebiegały
dreszcze.
Teraz te ciemne oczy wpatrywały się w
Rebekę.
- Zaczynasz wreszcie dochodzić do
siebie? Uspokajać się?
- Bo jest druga nad ranem? Nie. -
Potarła palcami skronie. - Zrozum, Gabe;
muszę pomóc Jake'owi. Data procesu
zbliża się szybciej niż tornado. Nie
interesuje mnie szukanie dowodów w
lipcu. Potrzebuję ich dziś, jutro. Chcę, żeby
mój brat wyszedł z więzienia. Chcę, żeby
przywrócono mu jego dobre imię.
- Nie denerwuj się, Ruda. - Otworzył
piersiówkę, przysunął do nosa, powąchał
jej zawartość, po czym wlał trochę do
dwóch szklanek, sobie o połowę mniej niż
Rebece. - Posłuchaj. Moi pracownicy cały
czas trzymają rękę na pulsie, sprawdzają
stare informacje, zbierają nowe. W każdej
chwili może pojawić się kolejne nazwisko,
na które dotąd nie wpadliśmy. Ostatnio
twoja mama podała mi jedno, które
zamierzam sprawdzić. Wiemy, że Monica
miała mnóstwo wrogów. Zainteresowałem
się Tammy, bo list Moniki pisany był kilka
dni przed jej śmiercią. Ale to nie znaczy, że
Tammy ją zabiła. Może tak, może nie.
Pamiętaj o jednym. Niczego nie musimy
udowadniać. Wystarczy jeśli pokażemy, że
przebywała w Minneapolis w dniu
zabójstwa i że mogła mieć powód, aby
pozbyć się Moniki. Wystarczy jeśli
zasiejemy w ławnikach wątpliwości. Bo
żeby skazać twojego brata, muszą być
absolutnie przekonani o jego winie.
- To za mało, Gabe. Mnie to nie
satysfakcjonuje. Jake nikogo nie
zamordował. Chcę, żeby osoba winna
zawisła na szubienicy. Mój brat musi
zostać oczyszczony z zarzutów, całkowicie
uniewinniony. Nienawidzę tego uczucia
bezsilności! Tak strasznie chcę mu
pomóc...
- Pomagasz, mała. Naprawdę -
powiedział cicho. - Dowiedzieliśmy się dziś
wszystkiego, co trzeba. Może miło byłoby
zobaczyć, jak Tammy z Dwayne'em wyglą-
dają, ale to nie takie istotne. Chodziło nam
o poznanie ich zamiarów, i poznaliśmy.
Informacja, że naciągają ludzi na kupno
jakiejś lipnej nieruchomości, pomoże mi
opracować plan działania. Będę wiedział,
jak ich podejść, jak z nimi rozmawiać. Więc
nie narzekaj, że nic dziś nie osiągnęliśmy,
bo osiągnęliśmy wiele.
Pociągnęła kolejny łyk whisky. Nie
lubiła tego smaku, ale przynajmniej
alkohol ją rozgrzewał, koił nerwy. Powoli
opuszczała ją złość i rozdrażnienie.
Oczywiście nadal niepokoiła się o los
brata, ale dzięki Gabe'owi potrafiła
spojrzeć na sytuację z nieco większego
dystansu. Może Gabe nie wierzył w
niewinność Jake'a, wiedziała jednak, że nic
- żadne tornado czy trzęsienie ziemi - nie
przeszkodzi w wykonaniu powierzonej mu
pracy. Jest solidny, dokładny, nieustępliwy
i - chwała Bogu - uparty jak osioł.
- Masz rację - przyznała po chwili. -
Odwaliliśmy kawał dobrej roboty.
Skinął głową.
Zobaczyła w jego oczach wahanie,
może rozterkę - nie była pewna. Gabe
rozejrzał się po małym, ciasnym pokoju.
- Całkiem tu przytulnie - powiedział,
chcąc zmienić temat. - Ale podejrzewam,
że dom masz urządzony w zupełnie innym
stylu.
- Jakbyś zgadł!
Ponieważ patrzył na nią wyczekująco,
dodała:
- Najwięcej czasu spędzam w gabinecie
i tam panuje największy bałagan. Po
prostu wszędzie walają się stosy książek,
na podłodze, na krzesłach, na biurku.
Ledwo komputer się mieści. Większość
mebli przywiozłam od mamy. Stały na
strychu i nikt ich nie chciał. Nic do niczego
nie pasuje, każda rzecz jest jakby z innej
parafii. Pełen eklektyzm. Ale ja to
uwielbiam. W łazience z kolei... Boże,
chybabyś zemdlał na widok tych
wszystkich kosmetyków. Cóż, po
znajomości dostaję z firmy każdy produkt,
zanim jeszcze trafi na rynek. W ogóle cały
dom jest potwornie zagracony. Pewnie po
godzinie zacząłbyś się w nim dusić. -
Roześmiała się. - Mam jeden wolny pokój,
prawie pusty, który zamierzam kiedyś
przeznaczyć na pokój dla dziecka.
Temat dzieci omijał z daleka, jakby to
była zaraza.
- Twoja mama nie nalegała, żebyś
została z nią? - spytał. - Żebyś nie
wyprowadzała się?
- Nie. - Potrząsnęła głową. - Wiedziała,
że to nic nie da. Dwie uparte kobiety żyjące
pod jednym dachem? Ciągle byśmy się
żarły. Mama oczywiście miała bzika na
punkcie mojego bezpieczeństwa, ale to
zrozumiałe.
Chociaż nie byłam związana z
rodzinnym interesem, nosiłam nazwisko
Fortune. Nigdy jednak nie ograniczała
mojej swobody. Kochałam oboje rodziców,
a po śmierci ojca matka stała mi się
jeszcze bliższa. Ale miałam własne życie,
własną pracę. Nie wyobrażam sobie, abym
w moim wieku nadal mogła mieszkać z
matką. A ty? Jaki jest twój dom?
- Mój? Nic szczególnego. Ot, cztery
ściany, a w nich różne sprzęty ułatwiające
życie. Zresztą większość czasu i tak
spędzam w pracy. Cztery lata temu
kupiłem do biura rozkładaną kanapę.
Niekiedy prościej się na niej przespać, niż
wracać po nocy na drugi koniec miasta.
Rebeka zamyśliła się. Królestwo Gabe'a
wydawało się jej puste, zimne,
bezosobowe. Nie było to miejsce, w którym
człowiek odpręża się długim męczącym
dniu pracy.
- Wiesz - powiedziała z zadumą - kiedy
cię poznałam, uważałam cię za
aroganckiego, apodyktycznego szowinistę.
Myliłam się.
- Miło mi to słyszeć.
- Lubisz nad wszystkim mieć kontrolę,
ale nie narzucasz innym swojego zdania.
Apodyktyczny i arogancki stajesz się
dopiero wtedy, kiedy się o kogoś martwisz.
Wynika to z twojego poczucia
odpowiedzialności.
- Pani psycholog zamierza
przeprowadzić gruntowną analizę mojej
osobowości? - spytał.
- Nie. - Uśmiechnęła się. - Po prostu
zastanawiam się, skąd to się bierze. Ta
twoja potrzeba osłaniania innych,
zapewniania im ochrony.
- Diabli wiedzą. Zresztą co za różnica?
- Pomyśl. Proszę cię. Jak mi odpowiesz,
przestanę cię nękać.
- Oho! Już to widzę! Ty, Ruda, będziesz
wścibska do grobowej deski.
Przyglądała mu się uważnie. Czy skusi
go łapówka, którą mu zaoferowała? Chyba
nie.
Przez moment nie odzywał się, jakby
dumał nad tym, czy warto zaspokajać
cudzą ciekawość.
- No dobrze - oznajmił wreszcie. - Może
rzeczywiście bywam nadmiernie
opiekuńczy. Kiedy dorastałem, brakowało
mi poczucia bezpieczeństwa. W domu
ciągłe wybuchały kłótnie, awantury. Bez
względu na to, co robiłem, nie byłem w
stanie im zapobiec. Okoliczne dzieciaki
ginęły w przypadkowych strzelaninach na
ulicy, brały narkotyki, wdawały się w bójki
na noże, przyłączały do gangów. To byli moi
koledzy. Nie mogłem ich zmienić, nie
mogłem ochronić.
Rebeka słyszała zarówno słowa, które
wypowiadał na głos, jak i to, co się za nimi
kryło. Gabe był człowiekiem zamkniętym w
sobie; otwierał się tylko wtedy, gdy chciał
przekazać konkretną wiadomość, na
przykład taką, że pochodzą z dwóch
różnych światów i zupełnie do siebie nie
pasują.
- Czy... czy dlatego, że czułeś się taki
bezradny, zdecydowałeś się wstąpić do
wojska?
- Służba w wojsku stanowiła dla mnie
jedyną możliwość ucieczki. Siły Specjalne,
do których wstąpiłem, pozwalały mi się
wyrwać z tego piekielnego kręgu. Nie tylko
nauczyłem się, jak chronić podległych mi
ludzi, ale również wielokrotnie miałem
okazję to czynić.
W wojsku liczy się odpowiedzialność,
obowiązkowość, honor. Niestety, liczą się
także siła, refleks, wytrwałość, a przede
wszystkim młodość. Kiedy odszedłem z Sił
Specjalnych... praca detektywa wydała mi
się naturalną kontynuacją tego, co
robiłem wcześniej.
- Fakty, zasady, porządek. Sprawowanie
kontroli. Planowanie. Trzymanie ręki na
pulsie. Hm...
- Ty natomiast nie lubisz niczego
planować, wolisz podejmować decyzję w
locie, działać spontanicznie. Mój sposób
musi wydawać ci się straszliwie nudny.
- Mylisz się, Gabe. Nie miałeś wyjścia.
To całkiem zrozumiałe, że ktoś, kto przez
całe dzieciństwo patrzy bezradnie na
otaczający go chaos, wybiera później tak
zwaną „nudę”, czyli życie ustabilizowane,
bez niespodzianek. W porównaniu z twoim,
moje dzieciństwo to istna sielanka.
Wiedziała, że jest z nią szczery, choć nie
otworzył się do końca. Na pewno nie
kłamał, opowiadając o swojej przeszłości,
ale też i nie wszystko mówił. Jakby się bał.
Ilekroć ona zdradzała najmniejszy ślad
zainteresowania nim jako mężczyzną,
ilekroć okazywała troskę, sympatię, on
natychmiast ostrzegał ją, aby nie robiła
sobie nadziei, bo dzieli ich przepaść nie do
pokonania.
Zdawała sobie sprawę z różnic. Miała
też świadomość, że pokochanie człowieka,
który nie pragnie dzieci i nie wierzy w sens
rodziny, stanowi ryzykowny krok. Ale była
gotowa podjąć to ryzyko. Uczuć, jakimi
darzyła Gabe'a, nie umiała powstrzymać.
Równie dobrze ktoś mógłby jej kazać
powstrzymać deszcz.
Tak, z każdą minutą kochała go coraz
mocniej.
- Każdy dźwiga jakiś krzyż - rzekł po
chwili. - Twoje dzieciństwo pewnie też nie
przebiegało bezproblemowo. Myślę, że
niełatwo się dorasta wśród Fortune'ów.
- Bo ja wiem? Może niełatwo, ale na
pewno ciekawie. Byłam jednak zawsze
otoczona miłością. Nigdy nie czułam się
odsunięta na boczny tor.
- Otoczona miłością... Miłość, moja
droga, to zużyta waluta.
Kiedy indziej błyskawicznie by
zareagowała, ale teraz... Zawsze lubił się z
nią drażnić; udając cynika, lubił
wyśmiewać się z jej idealistycznego
podejścia do świata. Potyczki słowne
obojgu im sprawiały przyjemność. Teraz
jednak zadumała się; ciekawa była, czy
Gabe kiedykolwiek wyzwoli się z
przeszłości, czy kiedykolwiek będzie w
stanie spojrzeć optymistycznie w
przyszłość.
- Przestań - powiedział.
Nagle pojawiło się w nim napięcie. A
przecież nic nie zrobiła, jedynie spuściła
nogi na podłogę i wstała. Widząc zaś
przerażenie w jego oczach, można by
sądzić, że rozebrała się do naga w miejscu
publicznym.
- Ten drink to był doskonały pomysł.
Pomógł mi się odprężyć, ale teraz
powinienem już ruszać do siebie.
- Tak, powinieneś - zgodziła się.
Zauważyła, że nie zaprotestował, kiedy
wpadła na kolejny doskonały pomysł i
usiadła mu na kolanach.
- Oj, mała, lepiej nie.
- Zdecydowanie lepiej nie.
- Do tej pory świetnie sobie dawaliśmy
radę.
- Wiem.
- Trzeba dalej ignorować to wzajemne
przyciąganie.
Nie zwracając na nie uwagi, nie
wpakujemy się w kłopoty.
- Teoretycznie masz rację - przyznała -
ale przymykanie oczu nie zawsze odnosi
pożądany skutek. Ilekroć jesteśmy razem,
między nami aż iskrzy. A przynajmniej we
mnie się iskrzy. Nogi mam jak waty. Serce
mi łomocze. Dlaczego tak się dzieje, kiedy
jesteś przy mnie? Dlaczego nigdy
wcześniej tego nie czułam? Nie cierpię
pytań, na które nie znam odpowiedzi.
Męczą mnie. Nie cierpię też niejasnych
sytuacji.
- No dobrze, ale to jeszcze nie powód,
żebyś siedziała mi na kolanach.
- To mnie zrzuć.
Nie chciał tego zrobić, i nie umiał.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Chwycił ją wpół. Nagle, brutalnie. Jakby
był rozbitkiem na środku ciemnego,
wzburzonego morza, który ratując się
przed topielą, chwyta boję.
Znieruchomiała.
Nie
miała
najmniejszego zamiaru uciekać. I wtem
poczuła na wargach miażdżący ucisk jego
warg. Czegoś takiego jeszcze nigdy w życiu
nie zaznała. To było jak erupcja wulkanu.
Pierwszy pocałunek, dziki, szalony,
niebezpieczny, był tylko wstępem. Przy-
miarką. Potem potoczyła się lawina.
Świat przestał istnieć. Byli tylko oni.
Ona i Gabriel. Żaden mężczyzna nie
wzbudzał w niej takiego pożądania. Z
żadnym nie było jej tak dobrze. Mimo
różnic i przepaści byli dla siebie stworzeni.
Wysunął rękę z jej gęstych włosów.
Odrzuciła w tył głowę. Drobnymi
pocałunkami okrywał jej szyję, kość
obojczyka, dekolt. Delikatnie ujął w zęby
ramiączko sukni. Po chwili ujął w dłoń jej
nagą pierś.
Był dobrym człowiekiem. Chociaż tak
wiele ich dzieliło, czuła, że po raz pierwszy
w życiu spotyka człowieka tej miary co on.
Wspaniałego, szlachetnego. Ale teraz nie
był dobry ani szlachetny. Teraz co innego
było mu w głowie.
Ostrym zarostem drapał jej skórę.
Ustami i językiem doprowadzał do
szaleństwa. Oczy mieli zamknięte, oddechy
przyśpieszone. Jeszcze nigdy nikogo tak
nie pragnęła, nigdy sama nie czuła się tak
pożądana. Rozpięła Gabe'owi koszulę.
Pachniał ciepłem, czystością, seksem.
Jak ktoś zbyt długo trzymany w
zamknięciu, zdawał się łaknąć
towarzystwa, słońca, piękna. A ona tym
wszystkim była. To wszystko dla niego
uosabiała. Była jego słońcem, jego
światem. Trzymała w ręku klucz otwiera-
jący drzwi celi. Tak, tylko ona mogła go
wypuścić, uwolnić. Potrzebował jej.
Podobnie jak on, jeszcze nigdy nie
czuła się tak naga. Ale nie wstydziła się
okazywać emocji, głodu, samotności,
pożądania. Obróciwszy się twarzą do
Gabe'a, trochę niezdarnie objęła go w
pasie udami. Podciągnął wyżej jej
sukienkę, po czym zacisnął dłonie na jej
pośladkach.
- Rebeko... - szepnął.
I w tym momencie zadzwonił telefon.
Ostry przenikliwy terkot zaskoczył ich
oboje.
Przez kilka sekund Rebeka tkwiła bez
ruchu, wpatrując się w Gabe'a
nieprzytomnym wzrokiem. Dopiero po
chwili skojarzyła, że jest pokoju
hotelowym i że gdzieś w tym pokoju jest
również telefon, który wydaje przeraźliwe
dźwięki. Znajdował się daleko, na stoliku
po drugiej stronie łóżka. Nie chciała go
odbierać, ale nie miała wyboru: Gabe
zepchnął ją z kolan.
-
Kiedy
indziej,
mała,
zaproponowałbym, żebyśmy wyrwali sznur
ze ściany. Ale obawiam się, że jak ktoś
dzwoni w środku nocy, sprawa może być
poważna. Lepiej podnieś słuchawkę.
To, co mówił, brzmiało logicznie, tyle że
do niej ta logika docierała jakoś
wyjątkowo powoli i opornie.
Potykając się o buty, Rebeka obeszła
łóżko i chwyciła słuchawkę, zanim głośne
brzęczenie ponownie zdążyło wypełnić
pokój.
- Halo?
- Rebeka Fortune?
- Tak, słucham.
Nie rozpoznała głosu osoby dzwoniącej,
ale akurat w takim momencie, kiedy
dosłownie przed chwilą rozkoszowała się
pieszczotami Gabe'a, prawdopodobnie nie
rozpoznałaby głosu własnej matki. W
myślach wciąż siedziała u Gabe'a na
kolanach, skupiona na jego dłoniach,
wargach, ramionach. Jeszcze minuta, może
dwie, najwyżej pięć, a wylądowaliby w
łóżku, kochaliby się... Nie potrafiła
skoncentrować się na niczym innym.
- Mówi Tammy. Tammy Diller.
Imię i nazwisko rozmówczyni
podziałało na nią jak kubeł zimnej wody.
Zniknęło pożądanie, zniknęły myśli o
miłosnych igraszkach. Wciągając
gwałtownie powietrze, Rebeka usiadła na
łóżku.
- Nie - sprzeciwił się stanowczo Gabe. -
Nie, nie i jeszcze raz nie. Nie spotkasz się z
tą kobietą. Absolutnie wykluczone. Wybij
to sobie z głowy.
- Uspokój się, kotku. Mnie też się ten
pomysł nie bardzo podoba, ale nie mam
wyboru. Po prostu muszę.
- Po moim trupie! - zawołał. - Zrozum,
Ruda. Naprawdę nie musisz. Diabli wiedzą,
o co jej chodzi.
- Ciekawe, jak mnie znalazła...
- To nie było trudne. Szukałaś jej po
całym mieście, ba! po dwóch miastach, bo
wcześniej w Los Angeles. Jak gdyby nigdy
nic wypytywałaś o kobietę, która być może
jest morderczynią. Cholera jasna,
powinienem był cię zakneblować! Teraz
panna Diller wie, jak się nazywasz i w
którym hotelu mieszkasz. Wrzodów się
przez ciebie nabawię! - W jego głosie
zabrzmiała złość. - No dobra, pakujesz się i
wracasz do domu. Tym razem to rozkaz, a
nie prośba.
- Przestań się na mnie wydzierać, bo to
nic nie da. Zostaję tu i już.
- Wyjeżdżasz!
- Gabe, wiem, że się niepokoisz. Ja też
się boję. Ale nareszcie mam szansę, żeby
pomóc Jake'owi. I nikt mnie nie
powstrzyma.
Powiedziała to cicho i łagodnie, lecz z
taką stanowczością, że miał ochotę ją
udusić.
Zaczęli przemierzać ciasny pokój; on
chodził od ściany do ściany po jednej
stronie łóżka, ona po drugiej. Przy każdym
nawrocie ich spojrzenia się krzyżowały.
Nigdy dotąd nie walczył z kobietą. Nigdy
też na żadną nie podnosił głosu. Było to
sprzeczne z jego naturą. Po prostu tak nie
zachowuje się mężczyzna wobec kobiety.
Dręczyły go wyrzuty sumienia. Wyrzuty
z powodu podniesionego głosu nie były
jeszcze najgorsze. Westchnął głośno.
Cholera, jest uparta jak kozioł. Jeżeli okaże
się, że musi ją związać i zakneblować, by
ocalić jej życie, zrobi to bez najmniejszych
skrupułów. O ileż mniejszym wysiłkiem
wymuszał posłuszeństwo na podległych
mu żołnierzach! A tego przeklętego
rudzielca nic nie jest w stanie zastraszyć
czy spłoszyć. Nie świadczy to o jej
odwadze, przeciwnie stanowi dowód
głupoty i lekkomyślności. Nawet nie
zdawała sobie sprawy z grożącego jej
niebezpieczeństwa!
Na razie ani prośbą, ani krzykiem nie
zdołał przemówić jej do rozumu, lecz nie
zamierzał się poddać. W razie czego gotów
był użyć siły. W tym wypadku cel uświęca
środki.
Ale targały nim również innego rodzaju
wyrzuty sumienia, i te było mu o wiele
trudniej zaakceptować - wyrzuty z powodu
żądzy, jaka w nim wrzała.
Jedno z cienkich ramiączek wisiało
oderwane. Tylko wypukłość piersi
powstrzymywała sukienkę przed
osunięciem się niżej. Rebeka wzięła
głęboki oddech. Usta miała czerwone,
nabrzmiałe od pocałunków, włosy
rozczochrane, skórę gładką, zaróżowioną z
podniecenia.
Ilekroć patrzył na stojące pomiędzy
nimi łóżko, uświadamiał sobie, jak
niewiele brakowało, aby się w nim znaleźli.
I jak bardzo tego nadal pragnął - porwać
Rebekę w ramiona, pieścić ją, tulić,
całować.
Mężczyzna ma prawo pożądać kobiety.
Ma prawo się z nią kochać, zwłaszcza jeśli
ona również tego chce. Ale w tym wypadku
kobietą jest Rebeka, która marzy o dzie-
ciach, o wielkiej miłości, o rodzinie. O
stabilizacji.
To zaś w ogóle jego nie kusiło.
Co innego seks, co innego
zaangażowanie emocjonalne. Żadnej
kobiety świadomie dotąd nie skrzywdził;
zawsze wybierał takie, którym
odpowiadały te same reguły gry.
Nigdy też nie zdarzyło się, aby
ktokolwiek - kobieta, mężczyzna, dziecko -
przeszkodził mu w pracy.
- Psiakrew! - mruknął pod nosem. -
Sytuacja całkiem wymknęła mi się spod
kontroli. Tammy nie powinna była
domyślić się twojego nazwiska.
- Gdyby go nie odkryła, nigdy by się ze
mną nie skontaktowała - stwierdziła
Rebeka. - Zresztą przez telefon brzmiała
bardzo sympatycznie. Najpierw przepro-
siła, że dzwoni tak późno. A potem
powiedziała, iż słyszała od znajomych, że
jej szukam. Wprawdzie nie wie po co, ale
jeżeli zależy mi na spotkaniu, to jutro ma
trochę wolnego czasu.
Gabe wywrócił oczami.
- A ty od razu musiałaś się zgodzić?!
- Musiałam i chciałam. Na miłość
boską, przecież po to tu jesteśmy. Żeby z
nią porozmawiać. A ona sama to
zaproponowała.
- No właśnie. Jaka miła! A jakie miłe
miejsce wybrała. Ciche, puste,
odosobnione. Kanion Red Rock. Zrozum,
Tammy Diller nie jest żadną miłośniczką
przyrody. Jeśli wybrała miejsce z dala od
cywilizacji, to na pewno nie dlatego, że
chce tam z tobą pomedytować.
- Ależ ty jesteś podejrzliwy! - zirytowała
się Rebeka. - Skąd wiesz, że ona coś knuje?
Że chce mi wyrządzić krzywdę? Nic nie
wiemy i niczego się nie dowiemy, dopóki
się z nią nie spotkam.
- Nie puszczę cię samej.
- Gabe, ona chce rozmawiać ze mną, nie
z tobą. Proszę cię, przestań myśleć jak
troskliwy tatuś małolaty, która wybiera się
na pierwszą randkę, i skup się na moment.
Pojadę do tego kanionu. Sama. Kobieta
inaczej rozmawia z kobietą, a inaczej z
mężczyzną. Zobaczę, co mi powie, a co
pominie milczeniem. Wiele można wy-
czytać między wierszami, a jeszcze więcej z
wyrazu oczu. Ty byś wszystko sknocił.
Owszem, jesteś przystojny i mógłbyś jej
zawrócić w głowie, ale czasem masz skłon-
ności do krzyku. A poza tym zupełnie nie
potrafisz być subtelny.
- Ja mówię o bezpieczeństwie, a ty o
moich manierach? Kogo to obchodzi, czy
jestem subtelny, czy nie?
Posłała mu szelmowski uśmiech.
- Nie dyskutujmy, kotku. Jadę na to
spotkanie i już.
- Jestem przeciwny.
- Wiem.
- Bardzo mi się to nie podoba.
- Wiem.
W końcu poddał się. Niechętnie i
wbrew sobie. Gdyby wierzył, że to
cokolwiek da, zadzwoniłby do Kate i po-
prosił ją, by natychmiast zamknęła córkę
w klasztorze. Podejrzewał jednak, że Kate,
choć niezwykle prężna i stanowcza w
interesach, nie ma nad Rebeką żadnej
władzy.
Rebeka nikogo nie słuchała. Uważała,
że wszystko wie najlepiej. Musiał coś z tym
fantem zrobić.
Najgorsze było to, że nie miał do niej za
grosz zaufania. Już kilka razy coś
obiecywała, a potem bezczelnie łamała
reguły. Mógłby ją odwieźć na lotnisko,
wsadzić do samolotu, ale nie miał żadnej
pewności, czy nie sterroryzowałaby załogi
i nie zmusiła kapitana do wylądowania w
Red Rock. Niemal gotów był się założyć, że
związana i poćwiartowana też dotarłaby na
spotkanie z Tammy.
Dlatego się poddał, lecz postawił kilka
warunków. On pierwszy się uda do kanionu
- oddzielnym samochodem. Nie będzie go
widziała - bo gdzieś się ukryje. Ona ma
uważnie słuchać wszystkiego, co Tammy
mówi; wolno jej zadawać pytania, ale
absolutnie nie wolno wspominać o
śmierci Moniki. Niech sobie wymyśli, co
chce, dowolną bajeczkę, by wyjaśnić
Tammy, dlaczego próbowała się z nią
skontaktować, lecz niech unika wszelkich
niebezpiecznych tematów.
Rebeka bez wahania przystała na
wszystkie warunki.
Gabe pominął dwa drobne szczegóły: że
na wyznaczone miejsce zamierza przybyć
uzbrojony i dopiero wtedy zdecyduje, czy
cały czas pozostanie w ukryciu, czy jednak
się ujawni.
Rebeka o nic go nie zapytała. Po chwili
głośno ziewnęła. Przeciągnąwszy się,
przetarła oczy i uśmiechnęła się
bezradnie.
- Strasznie męczące są te kłótnie z tobą.
- Spojrzała na zegarek. - O rety! Wiesz,
która jest godzina?
Nie miał pojęcia, lecz kiedy sprawdził,
natychmiast sięgnął po marynarkę.
- Słuchaj, omówimy wszystko jeszcze
raz, zanim ruszysz jutro w drogę. Jeśli
macie się spotkać p drugiej, może zjemy
wczesny lunch o... na przykład o
jedenastej. Przyjdę po ciebie na górę.
- Dla kogo lunch, dla tego lunch. Dla
mnie to pewnie będzie śniadanie. Przed
dziesiątą nie wstanę.
- Świetnie. Wyśpij się.
Podejrzewał, że on sam nie zdoła
zmrużyć oka. Miał mnóstwo spraw do
załatwienia przed jutrzejszym spotkaniem,
choćby wynajęcie drugiego wozu czy
dokładne obejrzenie kanionu. Skierował
się pośpiesznie ku drzwiom. Nagle stanął
w pół kroku.
- Mała...
Nie był pewien, co chce powiedzieć,
jedynie czuł, że powinien coś powiedzieć.
Nie wypada wybiec bez słowa. Całowali
się, pieścili. Telefon od Tammy zburzył
intymny nastrój; podziałał jak zimny
prysznic. Ale przecież te pocałunki były
prawdziwe, pieszczoty nie dokończone...
- Zamierzasz przeprosić za to, do czego
prawie między nami doszło? - spytała
cicho.
- Przeprosić? Nie. - Potarł ręką brodę. -
A właściwie tak. Chcę cię przeprosić.
- To nie była twoja wina, Gabe.
Grzecznie sobie siedziałeś, a ja ci się
wpakowałam na kolana. - Też potarła ręką
twarz, jakby ten gest był zaraźliwy. -
Powinnam cały czas myśleć o Jake'u. To z
jego powodu tu przyleciałam. Kiedy
Tammy zadzwoniła, myślami byłam gdzie
indziej. Mam
i
tego powodu wyrzuty
sumienia.
- Niepotrzebnie. Szukanie dowodów
niewinności Jake'a to moja praca, nie
twoja. Wiem, że go kochasz i chcesz mu
pomóc, ale ty żyjesz w innym świecie. Nie
jesteś przyzwyczajona do krętactw ani
łajdactw, do śledzenia podejrzanych
typów, do rozmów z ludźmi z marginesu. -
Wsunął ręce do kieszeni. - Poza tym
martwisz się o brata. Kiedy żyje się w
stresie, wszystko się inaczej postrzega.
Inaczej reaguje się na rzeczywistość.
Wewnętrzne napięcie wypacza nasz
sposób myślenia, czucia...
- Moje myślenie czy czucie wcale nie
jest wypaczone. - Popatrzyła mu prosto w
oczy. - Jedynie wybrałam nieodpowiedni
moment. I tego żałuję. Ale niczego poza
tym. Rozumiesz?
- Dobra, dobra. Kiedy wrócisz do
Minneapolis, znów będziesz marzyła o
domku na wsi, z huśtawką w ogrodzie. O
dzieciach. I o mężczyźnie, który ci je da.
Otworzyła usta, żeby zaprotestować, ale
po chwili je zamknęła. W jej dużych
zielonych oczach Gabe dojrzał smutek i
ból. Ból, który sam zadał, odbierając jej na-
dzieję.
Skinąwszy na pożegnanie głową,
wyszedł z pokoju.
Korytarz był pusty. Gabe ruszył przed
siebie. Cisza dzwoniła mu w uszach. Miał
wrażenie, że słyszy stukot własnego serca.
W rozmowie z Rebeką był szczery. Nie
chciał sprawiać jej przykrości, ale nie
chciał też, by nastawiała się na coś, co nie
ma szansy się spełnić. Jest romantyczką,
która buja w obłokach i wierzy w
królewiczów z bajki. Gdyby związała się z
nim, przeżyłaby bolesne rozczarowanie.
Bezwzględna uczciwość - to jedyne, co
mógł jej zaofiarować, mimo to czuł się jak
ostatni drań.
Była tym, o czym marzył jako mały
chłopiec - blaskiem księżyca, promykiem
słońca. Bał się takich wielkich słów jak
miłość, ale nie ukrywał, że darzy ją uczu-
ciem. Wcale nie chciał, żeby się zmieniła.
Ma prawo być altruistką, wierzyć w bajki,
dążyć do spełnienia marzeń.
Dlatego musi ją chronić. Nie przed
niebezpieczeństwem z zewnątrz. Przed nim
samym, Gabrielem Devereax.
Zdawał sobie sprawę, że nie jest
mężczyzną, jakiego Rebeka potrzebuje, a
tym bardziej pragnie.
Nóż był jej ulubionym narzędziem
zbrodni. Kilka osób uśmierciła za pomocą
trucizny, jedną czy dwie zastrzeliła,
używając starego brytyjskiego stena, parę
utopiła, kilka innych zrzuciła ze skał. W
komputerze miała na ukończeniu kolejną
powieść kryminalną: główny złoczyńca
posługuje się srebrnym sztyletem. Śmierć
zadana tą metodą jest znacznie
okrutniejsza, wymaga większej odwagi,
bezpośredniego kontaktu z ofiarą. A
Rebece sprawiała to dużo większą
przyjemność.
Pamiętała jedną recenzję. Krytyk
pochwalił ją za drapieżną wyobraźnię i
zabójcze poczucie humoru. Czuła się mile
połechtana. Ale tak ochoczo i tak lekką
ręką mordowała jedynie postaci fikcyjne -
swoich książkowych bohaterów. W życiu
natomiast miała wyrzuty sumienia, kiedy
zabijała komara. Nigdy też nie marzyła o
spotkaniu w cztery oczy w osobą, która
może być mordercą.
Zapięła guziki jasnej bawełnianej
koszuli, wsunęła poły do beżowych
sportowych spodni, po czym włożyła
tenisówki. W głowie jej szumiało, w
żołądku czuła dziwny ucisk. Jasna koszula i
beżowe spodnie były trzecim strojem,
który przymierzyła po wstaniu, co najlepiej
świadczyło o stanie jej nerwów. Dziesiątki
godzin poświęcała na tworzenie
bezdusznych morderców, a nie miała
najmniejszego pojęcia, jak się ubrać na
spotkanie z prawdziwym potencjalnym
zabójcą.
Poranne słońce wpadało przez okno do
pokoju. Nie zwracając uwagi na pogodę,
Rebeka chwyciła szczotkę do włosów.
Włosy jak zwykle sterczały jej na wszystkie
strony. Przez moment zastanawiała się, czy
nie spiąć ich klamerkami, potem
zrezygnowała z tego pomysłu. Na miłość
boską, przecież nie idzie na rozmowę w
sprawie pracy!
To, że Monica Malone zginęła dźgnięta
nożem do korespondencji, nie znaczy, że
Tammy - adresatka jednego z listów -
pozbawiła ją życia. Nie ma żadnych
dowodów na to, że w dniu morderstwa
Tammy przebywała w domu Moniki. Na
nożu nie było śladów jej palców. Jednakże
od chwili znalezienia listu Rebeka miała
silne, choć niczym nie uzasadnione
przeczucie, że pomiędzy Tammy Diller a
rodziną Fortune'ów istnieje jakiś
tajemniczy związek. Z drugiej strony, Gabe
bez przerwy powtarzał jej, że ma zbyt bujną
wyobraźnię.
Podejrzewała, że gdyby naprawdę
wierzył w winę Tammy, stanąłby na głowie,
aby nie dopuścić do ich spotkania. On
natomiast uważał, że Tammy jest typową
oszustką i naciągaczką, osobą o
koszmarnej opinii i brudnych rękach,
mającą jakieś powiązania z Monicą, które
mogą rzucić światło na śledztwo i
przyczynić się do zwolnienia Jake'a. W
niewinność Jake'a nie bardzo wierzył.
Tylko rodzina obstawała przy tym, że Jake
nie mógł zabić Moniki. Ale rodzina
wynajęła najlepszych prawników i im
zostawiła obronę Jake'a.
Ona, Rebeka, wolała nie ryzykować;
bądź co bądź chodziło o jej brata.
Jake był niezdolny - psychicznie,
emocjonalnie, moralnie - do popełnienia
jakiejkolwiek zbrodni. Rebeka nie miała co
do tego cienia wątpliwości. Ale ktoś
zasztyletował aktorkę. I tą osobą mogła
być Tammy, która mniej więcej w tym
czasie kontaktowała się z Monicą.
Rebeka spojrzała na zegarek. Do
spotkania w kanionie zostały równe trzy
godziny.
Rzuciła szczotkę na łóżko, pomalowała
usta, pociągnęła różem policzki. Zapinając
pamiątkową bransoletę - dziś bez swojego
talizmanu nie zamierzała wychodzić -
zastanawiała się, czy zdąży zwymiotować.
Denerwowała się. Sama myśl o spotkaniu z
Tammy przyprawiała ją o mdłości. Ale lada
moment powinien nadejść Gabe. Jest już
dwie minuty spóźniony.
Zastukał do drzwi, zanim uporała się z
bransoletą. Kiedy mu otworzyła, przyjrzał
się jej z zatroskaniem, jakby wyruszała w
długą podróż za ocean.
- Jak się czujesz? Spałaś dobrze? Nie
zmieniłaś zdania?
- Czuję się świetnie i rwę się do
działania - odparła.
Okazało się, że wcale nie musi go
okłamywać. Albowiem z chwilą, gdy się
pojawił, ogarnął ją błogi spokój - mdłości
minęły, choć serce waliło, jakby dopiero
skończyła bieg na setkę.
Ubrany był na sportowo: koszula w
kratkę, dżinsy, cienka kurtka. Zauważyła, że
bez względu na to, co Gabe ma na sobie,
dres czy smoking, zawsze wygląda bardziej
dystyngowanie od niej. Poły koszuli tkwią
mu w spodniach, włosy nie sterczą na
wszystkie strony. Był ogolony, ale oczy
miał wyraźnie podkrążone. Nie mógł spać,
pomyślała. Podobnie jak ona, pewnie leżał,
dumając o tym, co robili, zanim przerwał im
telefon.
Wcześniej zastanawiała się, czy
przypadkiem nie zakochała się w Gabie.
Teraz już wiedziała. Z jednej strony,
pociągał ją fizycznie, a z drugiej... Tak, z
drugiej strony serce jej łomotało, kolana
miała jak z waty, dłonie wilgotne.
- Wciąż nie jestem pewien, czy
powinienem ci pozwolić na to spotkanie -
rzekł ponuro:
- Dam ci dobrą radę, kotku. W
dzisiejszych czasach lepiej nie używaj w
rozmowie z kobietą takich słów jak „czy
powinienem ci pozwolić”, bo możesz
zarobić guza.
Oparł się o framugę drzwi.
- Z innymi kobietami na pewno bym nie
użył. Tu nie chodzi o płeć, mała, lecz o
charakter. Jedni mają wojowniczą naturę,
inni łagodną jak baranek. Ty do końca
życia będziesz barankiem.
- Może. Ale jeśli się zastanowisz,
zrozumiesz, że bycie barankiem ma kilka
niezaprzeczalnych korzyści. - Chwyciła z
łóżka torebkę oraz kartkę z podyktowaną
jej przez Tammy instrukcją dojazdu do
kanionu, po czym wyszła na korytarz i
skierowała się do windy. - Naprawdę
możesz się o mnie nie martwić. Jestem
straszliwym tchórzem. Jeśli myślisz, że
uczynię coś, co by mogło rozgniewać czy
sprowokować pannę Diller, to się mylisz.
Gabe przekręcił klucz w zamku i
pośpieszył za Rebeką. Oboje jednocześnie
wyciągnęli ręce, żeby wcisnąć guzik
przywołujący windę.
- Ty tchórzem? Prędzej uwierzę w
obietnice wyborcze naszych polityków.
Odkąd cię poznałem, podejmujesz ryzyko
za ryzykiem. Żyjesz po to, żeby ryzykować.
Ale dziś, Ruda, musisz zagrać bezpiecznie.
To ważne. Pamiętasz, o czym
rozmawialiśmy wczoraj? Jeżeli poczujesz,
że coś jest nie tak, jeżeli cokolwiek wyda ci
się dziwne lub podejrzane, masz
natychmiast wsiąść do samochodu i
odjechać.
Drzwi windy rozsunęły się z cichym
sykiem. Weszli do środka. W oczach
Rebeki pojawiły się wesołe iskierki.
- Ależ, Gabe! Co ty mówisz? Czyżbyś
zaczął wierzyć w przeczucia, w intuicję?
Westchnął głośno.
- Mam nadzieję, że wrócisz do hotelu
cała i zdrowa. Po chwili, gwoli
przypomnienia, powtórzył jej to, co
uzgodnili wczoraj: jadą dwoma
samochodami, on pozostaje w ukryciu,
potem spotykają się w ustalonym miejscu
o ustalonej porze. Wręczył jej mapkę z
zaznaczoną flamastrem trasą. Rebeka
domyśliła się, że zamiast próbować w nocy
zasnąć, udał się do kanionu i dokładnie
obejrzał teren.
Wysiedli z windy. Zbliżali się do
restauracji, kiedy Gabe skończył litanię
rozkazów, próśb i żądań. Zanim pchnął
szklane drzwi, wcisnął Rebece do ręki
klucz.
- Co to? - spytała.
- Wynająłem ci wóz. Czarną mazdę RX -
7. Uniosła brwi.
- Wystarczyłby chevy.
- Może. Wziąłem mazdę na wypadek,
gdyby pojawił się jakiś problem i
chciałabyś szybko zwiać.
Do tej pory Rebeka grzecznie słuchała.
Nawet nie próbowała nic dodać od siebie.
Bądź co bądź chirurgowi w trakcie operacji
nie przerywa się. Widziała, że Gabe jest w
swoim żywiole; wszystko dokładnie
sprawdził, zaplanował, przygotował. Bez
niego na pewno by sobie nie poradziła. Ale
ostatniej uwagi nie mogła puścić bez
komentarza.
Delikatnie ujęła go za łokieć, po czym
oznajmiła cicho: - Nie uciekam przed
problemami, Gabe. Czasem ogarnia mnie
strach, czasem z nerwów wymiotuję, cza-
sem robię nie to, co trzeba. Ale nie
uciekam. Tego możesz być pewien.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Chociaż odległość z Las Vegas do
kanionu Red Rock wynosiła tylko
dwadzieścia pięć kilometrów, Gabe miał
wrażenie, jakby nagle znalazł się na innej
planecie. Zgiełk ucichł, światła wygasły,
domy zniknęły - miasto zostało w tyle.
Najpierw pojawiła się pustynia, a parę
kilometrów dalej dziki, kamienisty
krajobraz.
Dla turysty, któremu znudziło się
przegrywanie forsy w kasynach, wycieczka
do kanionu mogła stanowić miłą odmianę.
Gabe jednak podejrzewał, że Tammy
wybrała to pustkowie z całkiem innych
powodów.
Podrapał się po brodzie. Kilka minut
temu panna Diller przybyła na miejsce
jasnożółtym cadillakiem. Nie swoim -
wynajętym. Miał okazję dokładnie się jej
przyjrzeć. I to, co ujrzał, bardzo mu się nie
podobało.
Leżał na skraju półki skalnej, około
dziesięć metrów nad dnem kanionu.
Trudno byłoby o lepszy punkt ob-
serwacyjny; widział wszystko jak na dłoni.
Liczył na to, że może uda mu się również
śledzić przebieg rozmowy - o ile wcześniej
nie roztopi się w słońcu.
Tammy zaproponowała spotkanie przy
stołach piknikowych w parku na terenie
kanionu. Teoretycznie było to idealne
miejsce na rozmowę, ciche, spokojne. W
parku - a zatem wśród ludzi. Tyle że ludzie
przyjeżdżali do kanionu w soboty i w
niedziele. W środku tygodnia panowała tu
pustka. Słońce prażyło niemiłosiernie,
promienie odbijały się o łyse skały,
powietrze stało nieruchomo. I w promieniu
wielu kilometrów nie było widać żywej
duszy - ptaka, jaszczurki, a tym bardziej
człowieka.
Gabe miał przy sobie menażkę z wodą,
ale bał się wyciągnąć ją z kieszeni i
podnieść do ust, by hałas nie zdradził jego
obecności. Dla geologa okolica ta pewnie
była rajem; tu i ówdzie rosło parę
poskręcanych topoli rzucających
zbawienny cień na stoliki piknikowe, dalej
jednak ciągnęły się różowopomarańczowe
formacje skalne, które przyjmowały
dziwne strzeliste kształty.
Gabe nie był geologiem; nie
interesowały go formacje skalne ani
surowe piękno krajobrazu. Samochód
zostawił daleko od parku. Pokonując drogę
piechotą, cały czas denerwował się, że
miejsce wybrane przez Tammy jest tak
ustronne. Tak na uboczu. Mogła tu zrobić
wszystko i nikt by niczego nie widział.
To, że przybyła dwadzieścia minut przed
czasem, wydało mu się podejrzane i
natychmiast wzmogło jego czujność. Ale
dzięki temu miał okazję dobrze się jej
przyjrzeć. Najbardziej rzucała się w oczy
fryzura - Tammy miała włosy do ramion,
dość puszyste, a może natapirowane.
Pewnie uważała, że ma na głowie
artystyczny nieład. Gabe zaś uważał, że
czesała się koszmarnie. Kiczowato.
Tak samo się malowała. W myśl zasady,
że im więcej koloru na powiekach i tuszu
na rzęsach, tym lepiej. Nogi - długie i
zgrabne. Bluzka, pełna falbanek i koronek,
opinała obfity biust. Przypuszczalnie dzięki
tym koronkom Tammy Diller chciała
sprawiać wrażenie osoby niewinnej i
godnej zaufania, a sprawiała wrażenie
zdziry. Lafiryndy. Nie chodziło o ubranie, bo
to, co miała na sobie, musiało sporo
kosztować. Chodziło raczej o sposób, w
jaki je nosiła, i o sposób, w jaki się
poruszała.
Spojrzenie miała zimne, przebiegłe.
Twarz całkiem ładną, gdyby nie makijaż. I
gdyby nie wyraz okrucieństwa, sprytu i
wyrachowania, którego nic nie było w sta-
nie ukryć. Była wyraźnie spięta; co rusz
podskakiwała nerwowo i oglądała się za
siebie, jakby coś słyszała. A słyszeć nic nie
mogła, bo on nie czynił najmniejszego
szmeru.
Wreszcie z oddali dobiegł ich cichy
warkot silnika. Rebeka. Gabe poczuł, jak
mięśnie mu się napinają, nie oderwał
jednak oczu od Tammy. Kobieta rzuciła
papierosa na ziemię, zgniotła go butem,
wypluła gumę do żucia, zawiązała na
głowie cienką chusteczkę, włożyła na nos
wielkie okulary słoneczne i czym prędzej
przybrała wyraz spokoju i powagi.
Rebeka zatrzymała czarną mazdę tuż
obok cadillaca i wysiadła. No dobrze, mała.
Bądź grzeczna, prosił ją w myślach Gabe.
Zachowuj się tak, jak uzgodniliśmy.
Rozmawiaj, ale nie wspominaj słowem o
Monice, o Jake'u i o morderstwie. Jutro
możesz sobie ryzykować, ile chcesz.
Przysięgam, że nie będę na ciebie krzyczał,
ale dziś błagam, bądź ostrożna.
Spostrzegłszy Tammy, Rebeka
skierowała się w jej stronę. W porównaniu
z nią, była jak powiew wiatru, jak promień
słońca - czysta, naturalna, świeża.
- Panna Diller?
Coś jest nie tak. Gabe wyraźnie to
widział. Znał Rebekę, jej sposób chodzenia
i stania. Ktoś inny pewnie niczego by nie
zauważył, ale on od razu spostrzegł nie-
naturalną sztywność w jej ruchach oraz
przylepiony do warg uśmiech - szeroki,
promienny, lecz wymuszony.
Natychmiast rozdzwoniły się w nim
dzwonki alarmowe. Maksymalnie wytężył
wzrok, wzmógł czujność. Wczesnym
rankiem postanowił zajrzeć do komputera,
zobaczyć, czy nie pojawiło się więcej
informacji o Tammy lub o jakimś innym
podejrzanym, o którym dotąd było cicho.
Monica nie narzekała na brak wrogów.
Pracownicy agencji dokładnie sprawdzili
każde nazwisko otrzymane od Kate i Jake'a
Fortune'ów. Wygrzebali mnóstwo
ciekawych informacji, ale nic, co mogłoby
się przydać w śledztwie. Gabe uznał, że nie
ma powodu zakazywać Rebece spotkania z
Tammy, skoro tak bardzo jej na tym zależy.
Teraz żałował swej decyzji. Trzeba było
zakazać i już. Skoro Rebeka jest tak
poruszona samym widokiem Tammy,
znaczy to jedno: że istnieje coś, o czym on
nie wie. Tak w ogóle to lubił niespodzianki,
ale nie wtedy, gdy dotyczyły Rebeki, a
szczególnie jej bezpieczeństwa.
Obserwował ją uważnie. Po chwili
nienaturalna sztywność zniknęła. Rebeka
wyciągnęła na powitanie rękę i - jak to ona
- ćwierkając wesoło, rzekła:
- Dziękuję, że chciała się pani ze mną
spotkać. - Rozejrzała się dookoła. - Boże,
jak tu pięknie!
Tammy uścisnęła jej dłoń, szczerząc
zęby w fałszywym uśmiechu.
- Prawda? Uwielbiam to miejsce. Cisza,
spokój, można się odprężyć, swobodnie
porozmawiać. Zwłaszcza tu, w Vegas,
człowiek potrzebuje chwili wytchnienia. -
Mówiła z południowym akcentem, którego
chyba nie udawała, głosem ociekającym
słodyczą, która niewątpliwie prawdziwa
nie była.
- No tak. Po wrażeniach w kasynie...
Nie wszystko docierało do jego uszu.
Tammy stała zwrócona tyłem; przyglądał
się jej więc bez obawy, że go dostrzeże. Z
początku tylko na to liczył: że znajdzie
kryjówkę na tyle blisko, by mógł śledzić
obie kobiety, a gdyby co do czego doszło,
rzucić się Rebece na ratunek. To, że w
czystym powietrzu i panującej wokół
niezmąconej ciszy głos niósł się tak
dobrze, było miłą niespodzianką.
Najmniejszy ruch powodował jednak, że
głosy się zlewały. A kobiety, wiadomo, nie
potrafią ustać w miejscu.
Gabe wstrzymał oddech. Starał się
zignorować swędzenie w okolicy karku,
zapomnieć o żarze lejącym się z nieba, nie
zwracać uwagi na ostre odłamki wpijające
mu się w tors.
Sądząc po twarzy Rebeki, nie mówiły o
niczym ważnym; po prostu prowadziły
uprzejmą, zdawkową rozmowę. Rebeka
uśmiechała się, potakiwała, co pewien
czas entuzjastycznie przyznawała swej
rozmówczyni rację.
Brawo, Ruda, pochwalił ją w myślach.
Świetnie się spisujesz.
Podeszły nieco bliżej skały, na której
leżał. Po chwili Tammy, uznawszy, że nie
przyjechała tu, by rozprawiać o urodzie
kanionu, przystąpiła do sedna.
- Gdziekolwiek się wczoraj pojawiłam,
ktoś mówił, że pani mnie szuka. Ponieważ
nie znamy się, nigdy się nawet nie
widziałyśmy, zastanawiałam się, o co może
chodzić...
- Jeśli mogę być z panią szczera...
Szczera? Gabe poczuł dreszcz trwogi.
Mógł się tego spodziewać. Wczoraj
wyraźnie mu powiedziała, że nie ma
zwyczaju uciekać przed problemami.
Zresztą sam to doskonale wiedział.
Wielokrotnie udowodniła swoim za-
chowaniem, że gotowa jest uczynić
wszystko, żeby pomóc bratu. Żadne
problemy nie były jej straszne. Nie myślała
o ryzyku czy zagrożeniu. Miał tego
najlepszy przykład wczorajszej nocy, kiedy
o mało nie wylądowała z nim w łóżku.
Każdy dotyk, każda pieszczota i
pocałunek odżyły w jego pamięci. Miotany
paniczną trwogą, usiłował telepatycznie
przekazać Rebece swe myśli, przypomnieć
jej, co ustalili.
- Ależ, moja droga! Oczywiście, że tak -
zapewniła ją Tammy.
- Pewnie czytała pani w gazecie o
morderstwie Moniki Malone? No więc mój
brat Jake został oskarżony o tę zbrodnię. W
rzeczach Moniki znalazłam kopię listu,
który napisała do pani kilka dni przed
śmiercią. Nie wiem, co panią łączyło z
Monicą, ale miałam nadzieję, że zdoła mi
pani jakoś pomóc. Szukam jakichś śladów,
informacji, czegokolwiek, co by mogło
oczyścić dobre imię mojego brata.
Serce Gabe'a zamarło. W ustach mu
zaschło, jakby godzinami wędrował po
pustyni. Psiakrew! Tyle razy jej tłumaczył, a
ona kiwała głową na znak, że się zgadza i
rozumie! Przecież uzgodnili, że nie wolno
jej słowem wspomnieć o śmierci Moniki.
Jeżeli tak zrobi, wówczas Tammy dostrzeże
w niej wroga. Zagrożenie.
Cholera, Ruda! Zamknij się, ani słowa
więcej!
Przez moment nie widział twarzy
Tammy Diller, widział jedynie, że uniosła
ręce, jakby wyznanie Rebeki ogromnie ją
zdziwiło.
- Tak, oczywiście, że słyszałam o
morderstwie. Monika Malone była sławną
aktorką i wszystkie gazety pisały o jej
śmierci. Ale nie znałam jej osobiście...
- No a list? - spytała Rebeka. - Napisała
do pani zaledwie kilka dni przed śmiercią...
Serce Gabe'a znów zaczęło bić. A raczej
walić młotem. Przez chwilę zastanawiał
się, co ma zrobić, kiedy wreszcie dorwie tę
rudowłosą kretynkę. Czy ma ją usmażyć na
skwierczącym tłuszczu, przywiązać do
słupa na środku termitiery, czy utopić?
Wszystkie trzy rozwiązania były tak
kuszące, że nie potrafił się zdecydować. No
cóż, później nad tym pomyśli, a na razie
przygwoździł wzrokiem Tammy Diller. Nie
zamierzał spuszczać z niej oczu - nawet na
moment, żeby mrugnąć.
- Tak, to prawda - przyznała Tammy. -
Byłam zaskoczona. Jak się pani zapewne
domyśla - wykonała ręką nieokreślony
gest, jakby wskazywała na swoją twarz i fi-
gurę - jestem modelką. Uznałam, że pani
Malone chce mi zaoferować pracę.
Czytałam kiedyś, że jest związana z firmą
kosmetyczną należącą do pani rodziny.
Akurat byłam między zleceniami... Ale
sama nie wiem. Wkrótce zaproponowano
mi ciekawe zajęcie, a potem... Nie zdążyłam
odpowiedzieć na list pani Malone ani
dowiedzieć się, o co jej chodziło.
- Szkoda. - Rebeka westchnęła. -
Liczyłam na coś więcej. Że podsunie mi
pani jakiś trop, na przykład nazwisko
osoby, która mogła źle Monice życzyć...
- Przykro mi, kochana. Nigdy w życiu nie
spotkałam pani Malone. Rzecz jasna,
byłam przerażona, kiedy przeczytałam o jej
morderstwie. To straszne! Stara holly-
woodzka aktorka ginie zasztyletowana
ozdobnym nożem do listów. Zupełnie jak na
filmie, no nie? Po prostu wierzyć się nie
chce, że ktoś mógłby popełnić tak ohydną
zbrodnię.
Cholera! Znów coś jest nie tak! Rebeka
pokiwała głową, mruknęła, że tak, to
straszne, ale Gabe zauważył, że krew
odpłynęła jej z twarzy. Zauważył też, że z
całej siły zaciska dłonie. Choć robiła to
dyskretnie, w sposób ledwo widoczny,
pamiątkowa bransoleta głośno zabrzę-
czała.
Tammy, starając się uciec od tematu
Moniki, pochwaliła bransoletę i po chwili
rozmowa zeszła na biżuterię. Obie kobiety
przestępowały nerwowo z nogi na nogę.
Były wyraźnie spięte. Obie wyjęły z torebki
kluczyki samochodowe. Podrzucając je w
dłoni, kontynuowały rozmowę. Nie chciały
przedłużać spotkania, ale żadna nie umiała
go zakończyć.
Gabe z ulgą wypuścił z pluć powietrze.
Uznał, że nic groźnego się już nie wydarzy.
Gdyby Tammy chciała wyrządzić Rebece
krzywdę, miała aż nadto czasu. Być może
była zadowolona ze spotkania. Może
stwierdziła, że poszło po jej myśli. Bo
przecież osiągnęła cel: zdołała zamydlić
Rebece oczy, wcisnąć jej trochę kitu, a przy
okazji dowiedzieć się, czego Rebeka od
niej oczekuje.
Niestety, Gabe nie wierzył w szczęśliwe
zakończenia. Trafiały się jedynie w
bajkach i czasem w filmach.
Leżenie bez ruchu doprowadzało go do
szału. Miał ochotę zejść ze skały, wrócić do
samochodu i odjechać, zanim Tammy
wsiądzie do swojego cadillaca. Ale to nie
wchodziło w grę. Każdy najlżejszy szmer
mógł zdradzić jego obecność. Musiał
uzbroić się w cierpliwość, poczekać, aż
Tammy ruszy w drogę. Dziesiątki myśli
kłębiły się w jego głowie. Nawet jeżeli
będzie miała kilka minut wyprzedzenia, bez
trudu powinien ją dogonić. Niewiele dróg
prowadzi do kanionu, a żółty cadillac łatwo
da się zauważyć na autostradzie.
Nie wiedział, dokąd Tammy planuje się
stąd udać, instynkt jednak podpowiadał
mu, że należy to koniecznie sprawdzić.
Siedząc ją, zorientuje się, czy rozmowa z
Rebeką wytrąciła ją z równowagi i co z
tego dalej wynika.
Rudą zajmie się później.
Ręce Rebeki, wilgotne ze
zdenerwowania i podniecenia, ślizgały się
po kierownicy. Czarna mazda pruła w
kierunku Las Vegas z prędkością około stu
czterdziestu kilometrów na godzinę.
Rebeka wreszcie zreflektowała się, jak
mocno naciska pedał gazu. Ale tak jak
jeździec nie może spowolnić konia
podczas wyścigu, tak ona nie potrafiła
zmusić się do wolniejszej jazdy.
Czarny pojazd wyrywał się do przodu.
Spieszyło mu się. Jej też. Na widok Tammy
omal nie dostała ataku serca. Chociaż
kobieta starała się zmienić swój wygląd,
podobieństwo między nią a starszą siostrą
Rebeki, Lindsay, było uderzające. Kiedy
Rebeka to sobie uświadomiła, dziesiątki
porozrzucanych części łamigłówki nagle
zaczęły układać się w całość.
Tammy Diller i Tracey Ducet to jedna i
ta sama osoba. Od początku imię i
nazwisko adresatki listu wydawało jej się
znajome, nie mogła sobie jednak przypo-
mnieć, gdzie się z nim zetknęła. Oczywiście
nigdzie się z nim nie zetknęła. Po prostu
było dziwnie zbieżne z nazwiskiem Tracey
Ducet. Rebeka oczywiście słyszała opo-
wieść o kobiecie, która mniej więcej rok
temu usiłowała się podać za porwaną w
dzieciństwie bliźniaczkę Lindsay. Cała
rodzina żyła tą historią. Ale nie powiązała
Tracey z Tammy, dopóki nie stanęła z nią
twarzą w twarz.
Tracey - Tammy ma niebywały tupet,
decydując się na spotkanie z członkiem
rodziny Fortune'ów. Żadna ilość makijażu
ani żadne przebranie nie jest w stanie
zmienić człowieka tak, by go nie
rozpoznano.
Rebeka nie dość, że prawie zemdlała na
widok Tracey - Tammy, to potem omal nie
dostała drugiego ataku serca, kiedy ta
wspomniała o śmierci Moniki przez za-
sztyletowanie. Ani w poważnych gazetach,
ani w prasie brukowej nie podano
narzędzia zbrodni. Policja strzegła tej
informacji niczym sztabek złota.
Oficerowie prowadzący śledztwo mieli
wystarczającą ilość dowodów, by oskarżyć
Jake'a o morderstwo, ale wiele pytań wciąż
pozostawało bez odpowiedzi, na przykład:
kto jeszcze dotykał zdobionego
kamieniami noża do listów? Do kogo
należały zamazane odciski palców?
Ponieważ oskarżony był członkiem jednej z
najbogatszych rodzin w Stanach,
oczekiwano, że proces stanie się głośny.
Wszyscy bali się popełnić jakikolwiek
błąd. Dlatego do informacji mogących
mieć bezpośredni wpływ na wynik procesu
nie dopuszczano prasy.
Tammy jednak wiedziała, jak Monica
zginęła. Wspomniała zarówno o
zasztyletowaniu, jak i o ozdobnym nożu.
To ostatecznie przekonało Rebekę, że
dawna Tracey Ducet, a obecna Tammy
Diller zabiła aktorkę. Dalsza rozmowa z nią
stanowiła prawdziwą udrękę. Nie chciała
rozmawiać, chciała jak najszybciej
pożegnać się, wrócić do hotelu, podzielić
się wiadomością z Gabrielem i policją.
Niech policja aresztuje prawdziwego
mordercę, czy raczej morderczynię, i
zwolni niesłusznie przetrzymywanego w
areszcie Jake'a.
Autostrada była stosunkowo pusta,
dopiero pod miastem ruch się nasilił.
Rebeka, która przez cały czas rozmyślała o
swoim odkryciu, kilka razy skręciła nie
tam, gdzie trzeba. Trudno było zgubić się w
Las Vegas - główne hotele z daleka rzucały
się w oczy, ich nazwy migotały na tle nieba
- jej się jednak udało.
Wreszcie zlokalizowała „Circus Circus”.
Była wściekła na siebie, że straciła tyle
czasu, a przecież tak bardzo się jej
spieszyło. Skierowała wóz na
wielopoziomowy parking. Przy wjeździe
zwolniła, by wziąć z automatu kwit z
godziną, od której liczy się czas postoju.
Oślepiające słońce pozostało na zewnątrz;
w środku panował chłodny półmrok.
Umówiła się z Gabe'em w swym pokoju.
Ponieważ błądziła, było całkiem
prawdopodobne, że już na nią czekał.
Ciekawa była jego reakcji, kiedy
przekaże mu wiadomość o Tracey.
Wiedziała, że wysłucha jej w skupieniu, bo
do pracy zawsze podchodził z powagą. I że
w jego oczach pojawi się błysk zawiści lub
urażonej dumy - biedak nie znosił, kiedy to
ona coś odkrywała albo wpadała na trop,
który jemu uniknął. W sumie jednak
ucieszy się i pogratuluje jej sukcesu. Może
z radości nawet zapomni o tym, że
zignorowała jego polecenia dotyczące
przebiegu spotkania w kanionie.
Zdążył ją poznać dość dobrze, powinien
zatem wiedzieć, z kim ma do czynienia: z
osobą, która nie lubi, jak ktoś jej coś każe
czy czegoś zabrania. Poczuła ukłucie w
sercu. Zawsze gdy jej na kimś zależało,
robiła wszystko na opak, łamała wszelkie
zasady, ale jeszcze nigdy tylu nie złamała
co teraz, przy Gabie.
Na razie jednak nie miała czasu się nad
tym zastanawiać. Na pierwszym poziomie
wszystkie miejsca były zajęte, więc
wjechała na drugi. Przez chwilę krążyła,
rozglądając się na boki; wreszcie dojrzała
puste miejsce. Zgasiła silnik, wyciągnęła
ze stacyjki kluczyki, wzięła torebkę. Na
myśl o tym, że zaraz zobaczy Gabe'a i opo-
wie mu o Tammy, zadrżała z podniecenia.
Wysiadłszy z samochodu, sprawdziła,
czy drzwi są zamknięte, po czym odwróciła
się. Wokół było ciemno, pusto, cicho -
betonowe ściany, betonowa podłoga, masy
samochodów. Przez moment stała
zdezorientowana, niepewna, gdzie są
schody lub winda i którędy wiedzie droga
do hotelu.
- Hej!
Na dźwięk męskiego głosu obejrzała
się przez ramię. W pierwszej chwili nawet
się nie zdziwiła, że ktoś do niej woła. Las
Vegas zostało zbudowane z myślą o
turystach, więc obcy ludzie często
zagadywali do siebie. Najpierw zobaczyła
uśmiech na twarzy obcego. Potem
zarejestrowała kilka innych szczegółów: że
mężczyzna
jest
sympatycznie
wyglądającym blondynem w wieku około
trzydziestu pięciu lat, dość wysokim,
ubranym podobnie jak dziesiątki innych
ludzi na ulicach... i nagle doznała
olśnienia.
Tammy Diller miała narzeczonego.
Choćby z tego powodu ona, Rebeka,
powinna była skojarzyć Tammy z Tracey.
Bo Tracey też cały czas towarzyszył
narzeczony, który pomagał jej, gdy
odgrywała rolę odnalezionej siostry
bliźniaczki. Jak on miał na imię? Dwayne,
Wayne, jakoś tak. W głowie jej zaszumiało,
zrozumiała bowiem, że nie jest bezpieczna,
ale było już za późno. Mężczyzna podbiegł
bliżej. Mimo półmroku wyraźnie widziała
jego chłopięcy uśmiech i uprzejmy wyraz
twarzy.
A potem w jego prawej ręce
spostrzegła długie lśniące ostrze.
Podnosząc je, wciąż się uśmiechał.
Wokół nie było żywego ducha. Cisza aż
dudniła w uszach. Rebeka uzmysłowiła
sobie, że jest zdana wyłącznie na siebie.
Chociaż wiedziała, że nikt jej nie usłyszy,
wciągnęła głęboko powietrze, zamierzając
krzyknąć na całe gardło. Tak głośno, by
pobudzić zmarłych.
Nie zdążyła; wydała z siebie jedynie
żałosny kwik. Obcy boleśnie wykręcił jej
do tyłu rękę. W nozdrza uderzył ją duszny
zapach wody kolońskiej. Nie mogła od-
dychać. Do szyi miała przytknięty nóż; jego
srebrne ostrze rzucało fantazyjne refleksy
na ścianę nieopodal.
Czuła narastającą panikę. Nie umiała
się przed nią bronić. Nagle przyszło jej do
głowy imię i nazwisko narzeczonego
Tracey Ducet: Wayne Potts. Niestety, na
niewiele mogło się jej teraz przydać. Coraz
więcej fragmentów łamigłówki układało
się w całość, ale...
Psiakość, Gabe miał rację. Powinna
była bardziej na siebie uważać. Powinna
była też zaufać swojej intuicji, starać się
rozgryźć, kim jest Tammy Diller i jej
tajemniczy towarzysz. No ale nie czas teraz
na gdybanie i robienie sobie wyrzutów, gdy
czubek ostrza kłuł ją w szyję.
- Panna Rebeka Fortune... Spóźniłaś się,
ciziuniu. Spodziewałem się ciebie
dwadzieścia minut temu. Już zaczynałem
się martwić, że coś się stało. Zgubiłaś się,
czy co? W końcu ile czasu trzeba na
pokonanie niecałych trzydziestu
kilometrów?
Chciał rozmawiać? Przytykając jej nóż
do szyi? Nie była w nastroju do rozmowy.
Mogła posikać się ze strachu, wpaść w
histerię, zemdleć, zacząć dygotać jak w fe-
brze - albo wszystko naraz. Ale z nożem przy
szyi nie mogła rozmawiać. Z drugiej strony,
póki on mówi, ona żyje. Póki mówi, nie kroi
jej na kawałki.
- Skąd... skąd znasz moje nazwisko?
- Telefony w samochodach to świetny
wynalazek. Wszystko wiem o tobie. Tracey
nie mogła się doczekać, żeby mi
opowiedzieć o waszym spotkaniu. Muszę
przyznać, że doskonała z ciebie aktorka,
wiesz? Tracey nabrała się na twoją
szczerość i naiwność. Była przekonana, że
uwierzyłaś w każde jej słowo. Ja jednak
dość wcześnie w życiu nauczyłem się
odróżniać prawdę od fałszu.
Wykręcił mocniej jej rękę. W oczach
zapiekły ją łzy. Poprzez zapach wody
kolońskiej przedzierał się odór potu.
Napastnik pocił się z podniecenia. Rebeka
instynktownie pojęła, że podoba mu się
rola agresora i zabawa ostrym nożem.
- To jakaś pomyłka. Nie mam pojęcia, o
co ci chodzi. O czym ty mówisz? Nie znam
żadnej Tracey...
Zarechotał jej prosto w ucho.
- Całkiem nieźle, ciziuniu. Całkiem
nieźle. Ale nie próbuj okłamywać
zawodowca. Od razu rozpoznałaś Tracey,
prawda? Wygląda dokładnie tak samo jak
twoja starsza siostra. Tłumaczyłem jej,
żeby nie dzwoniła do ciebie, że spotkanie z
tobą to głupi pomysł, ale uparła się. To
ważne, mówiła, żebyśmy odkryli, co wiesz.
No i odkryliśmy. Wiesz za dużo...
Nagle rozległ się przeraźliwy pisk opon.
Zaskoczony hałasem Wayne uniósł głowę,
odruchowo przyciskając mocniej nóż.
Rebeka poczuła, jak po szyi cieknie jej
strużka krwi. Bała się drgnąć choćby o
milimetr. Kątem oka dojrzała lśniący biały
dach auta Gabe'a, który właśnie wyłaniał
się zza zakrętu.
Silnik wył, samochód - niczym
odrzutowiec pędzący po pasie startowym -
nabierał coraz większej szybkości,
zupełnie jakby kierowca nie przejmował
się tym, że na jego drodze stoją dwie
osoby: mężczyzna z nożem i skostniała ze
strachu kobieta. Po chwili wóz zniknął z jej
pola widzenia. Ułamek sekundy później
huknął w auto zaparkowane obok mazdy,
którą Rebeka przyjechała. Koła wciąż się
obracały, a silnik warczał, kiedy drzwi się
otworzyły i ze środka wypadł Gabe.
Wszystko trwało zaledwie parę sekund.
Gdyby Wayne miał odrobinę rozumu,
domyśliłby się, że trzyma w ręku asa,
którego absolutnie nie powinien
wypuszczać. On jednak zdał się na instynkt,
a instynkt kazał mu brać nogi za pas i
uciekać.
Ostrze przesunęło się po jej gardle.
Rebeka poczuła piekący ból, po czym
została brutalnie odepchnięta. Uderzyła
brzuchem o maskę stojącego obok wozu.
Jest wolna! Przez chwilę nie mogła złapać
ani oddechu, ani równowagi; miała ochotę
przysiąść na betonowej podłodze, na
przemian głośno śmiać się i płakać - ale
nagle zobaczyła Gabe'a. Przemknął obok,
nie patrząc na nią, z dziką furią w oczach.
- Gabe, on ma nóż! - krzyknęła.
Ale równie dobrze mogłaby wołać do
pilota w odrzutowcu. Do głuchego pilota w
ryczącym odrzutowcu. Rzucił się na wroga
jak wygłodniały tygrys. Obaj przeturlali się
kilka razy. Nóż błysnął w powietrzu, spadł
na beton i zniknął pod najbliżej
zaparkowanym samochodem.
Wayne nie miał szansy. Wył, jęczał,
szlochał, usiłował się wyrwać, uwolnić,
ochronić przed ciosami.
Rebeka stała nieruchomo, z ręką
zaciśniętą na brzuchu, zbyt przerażona i
zdenerwowana, by jasno myśleć. Chciała
pomóc Gabe'owi, ale nie wiedziała jak. Czy
powinna wyciągnąć spod samochodu nóż?
A może wezwać policję? Ale bała się
odejść i zostawić mężczyzn samych.
Wtem usłyszała warkot silnika i po
chwili zza zakrętu wyłonił się inny
samochód. Na przednich fotelach siedziała
para turystów, starsze małżeństwo, które
wybrało ten niefortunny moment na
szukanie miejsca do zaparkowania.
Potykając się, Rebeka wybiegła na środek
drogi i zaczęła machać do kierowcy, by się
zatrzymał. Dwie pary wystraszonych oczu
patrzyły na nią przez szybę.
- Zostawcie tu wóz i wezwijcie policję! -
zawołała do turystów.
Zdjęci przerażeniem, nie ruszyli się z
miejsca.
- Błagam! Biegnijcie do hotelu i
zadzwońcie po policję!
Drzwi się otworzyły i małżonkowie
posłusznie wysiedli. Spoglądając
niepewnie na Rebekę, siwowłosy
mężczyzna zapytał:
- Dobrze się pani czuje?
- Świetnie - zapewniła go, ale ledwo
zniknęli jej z oczu, pomyślała sobie, że
gorzej chyba jeszcze nigdy się nie czuła.
Odwróciwszy się, zobaczyła, jak Gabe
wali Wayne'a pięścią w brzuch.
Potrzebował pomocy. Bała się. Nawet jeśli
Wayne Potts otrzymuje ciosy, to -
podświadomie czuła - Gabe znacznie
bardziej cierpi. Nigdy dotąd nie widziała go
w takim stanie, ani razu czynem,
spojrzeniem czy słowem nie zdradzał
śladu agresji.
- Gabe, nic - mi nie jest! - zawołała,
instynktownie szukając wyjścia z tej
sytuacji. - Nie wyrządził mi krzywdy!
Zero reakcji. Nie była pewna, czy Gabe
ją słyszał, czy zdawał sobie sprawę z jej
obecności. Podbiegła bliżej. Nie wiedziała,
co robić, w jaki sposób może pomóc. Im
mniejszy dzielił ją dystans od Gabe'a, tym
wyraźniej widziała dziką wściekłość
malującą się w jego oczach i twarzy.
- Gabe, nic mi nie jest! - powtórzyła. -
Nic mi nie jest. Rozumiesz? Nie skrzywdził
mnie.
Może wreszcie zdołała do niego
przemówić, a może po prostu sam uznał, że
wystarczy. Ciosy ustały. Wayne podniósł
się na czworaki; dyszał ciężko, szlochał,
jęczał. Przez chwilę patrzył osłupiały, nie
wierząc, że już nikt go nie bije. Na wszelki
wypadek wolał nie ruszać się z miejsca.
Raptem otworzyły się metalowe drzwi i
parking zapełnił się ludźmi. Rebeka
zauważyła biegnących w ich stronę
strażników. W oddali słychać było jadące
na sygnale wozy policyjne. Przymknęła na
moment powieki, usiłując złapać oddech.
Kiedy je uniosła, wszędzie panował
straszliwy rozgardiasz. Mnóstwo ludzi
krzyczało, nawoływało się. Ale ona tego nie
widziała - widziała tylko oczy Gabe'a pa-
trzące na nią z odległości trzech metrów,
patrzące tak, jakby byli sami na świecie.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Gabe zastukał do drzwi łazienki.
- Obsługa hotelowa, proszę pani.
Ze środka dobiegł go stłumiony
śmiech.
- Obawiam się, że w tym momencie
obsługa hotelowa zarumieniłaby się po
czubki uszu. Wciąż leżę w wannie, Gabe. Ale
już zaraz wychodzę.
- Nie spiesz się. Im dłużej się
pomoczysz, tym lepiej będziesz się czuła.
Tyle że... hm, rosół wystygnie. Ale mam
pomysł. Weź ręcznik, zawsze dają ich za
dużo, i owiń się, żebym mógł wejść z
kolacją.
- Mam jeść kolację, leżąc w wannie? -
Westchnęła. - Co za wyrafinowana
rozpusta!
- Czy to znaczy, że mam dać ci święty
spokój czy przeciwnie: że czekasz owinięta
ręcznikiem?
- Czekam owinięta. I nie mogę uwierzyć,
że zamówiłeś dla mnie gorący rosołek.
Ostrożnie balansując tacą na jednej
dłoni, drugą ręką nacisnął klamkę.
Wewnątrz unosiły się kłęby pary prze-
siąkniętej słodkim zmysłowym zapachem,
chyba jaśminu. Gabe natychmiast poczuł,
jak skacze mu poziom adrenaliny, ale
starał się zachować skromnie i
przyzwoicie niczym mnich. Trzymał wzrok
utkwiony w twarzy Rebeki.
Gdyby numer z rosołem nie wypalił,
znalazłby inny sposób na dostanie się do
łazienki, ale tego nie zdradził Rudej. Nie
zdradził też, że zamierza pozbawić ją ręcz-
nika.
Powtarzała mu wielokrotnie, że dobrze
się czuje, że Wayne Potts nie wyrządził jej
krzywdy. Oczywiście widział długi, wąski
ślad po cięciu, jakie ten drań zostawił jej
na szyi, ale to wszystko. Wcześniej Rebeka
była ubrana od stóp do głów, więc niczego
więcej nie dało się zauważyć. Miał jednak
świadomość, że prędzej krowa zatańczy
walca, niż Rebeka przyzna się do
otrzymanych ran.
- Ponieważ dopiero terminuję jako
kelner i jeszcze nie opanowałem
wszystkich potrzebnych w tym fachu umie-
jętności - rzekł - mam następującą
propozycję. Jeżeli wyleję rosół do wanny,
możesz nie dawać mi napiwku.
Z wzrokiem wciąż odwróconym od
wyciągniętej w wodzie postaci, postawił
tacę na umywalce, po czym kopnął nogą
drzwi, żeby gęsta, zmysłowo pachnąca
para nie wydostawała się na zewnątrz.
- Najpierw łyżeczka. O, bardzo proszę. A
teraz... ostrożnie... miseczka. Mamy również
elegancką płócienną serwetkę, ale
osobiście uważam, że śmiesznie by wy-
glądało, gdyby ją pani położyła sobie na
kolanach albo zawiązała pod szyją.
Zostawmy ją tu obok, dobrze? Aha, i jeśli
ma pani ochotę głośno siorbać, proszę się
mną nie przejmować.
Zaśmiała się cicho pod nosem, ale
inaczej niż zwykle. Na pewno nie był to jej
normalny śmiech.
Odgrywając rolę kelnera, Gabe ani razu
nie zerknął na przysłonięte ręcznikiem
ciało. Wpatrywał się w twarz Rebeki, od
czasu do czasu w rozcięcie na szyi.
Kiedy zaczęła jeść, przysiadł na
opuszczonej desce sedesowej. Powietrze
było nagrzane, więc udając, że mu gorąco,
schylił się, aby zdjąć buty i skarpetki.
Zrobił to jednak tylko po to, aby móc
dyskretnie i bezkarnie przyjrzeć się
Rebece.
Na skutek wilgoci niesforne rude włosy
jeszcze bardziej się nastroszyły, tworząc
ognistą aureolę. Parę mokrych kosmyków
przylepiło się do karku. Rebeka zawiązała
ręcznik nad biustem, zakrywając
najbardziej intymne części ciała, ale na
szczęście hotelowe ręczniki nie miały
wielkich rozmiarów i co nieco było widać.
Skórę miała białą niczym pierwszy
śnieg. Na widok cienkiej czerwonej pręgi
biegnącej w poprzek szyi Gabe zacisnął
zęby; znów poczuł, jak wszystko się w nim
gotuje. Na zanurzonym w wodzie udzie
dostrzegł wielki fioletowoczarny siniec,
dwa inne - jakby ślady odciśniętych dłoni -
znaczyły jej ramiona. Bydlak się z nią nie
patyczkował!
Ale mogło być gorzej, pocieszył się w
duchu.
Najbardziej boląca rana nie była
jednak widoczna w postaci sińca czy
zadrapania. Ta największa i najdotkliwsza
tkwiła głęboko ukryta, a dostrzec ją można
było, patrząc w zielone oczy Rebeki, zawsze
lśniące i pełne życia, a teraz mętne,
pozbawione blasku.
Jadła zupę z apetytem, ale cały czas
była spięta. Rozglądała się wkoło, jakby
szukała drogi ucieczki. Na niczym dłużej
nie potrafiła zatrzymać wzroku. Po prostu
wciąż czuła strach.
Minęły trzy godziny, odkąd zakuto
Wayne'a w kajdanki i odwieziono do
aresztu. Gabe udzielił policji
szczegółowych odpowiedzi, po czym wziął
Rebekę za rękę i zaprowadził do hotelu. Na
parkingu zachowywała się spokojnie, nie
okazując najmniejszego zdenerwowania.
Nie wiedziała, że gdy człowiek przeżywa
silny wstrząs psychiczny, prędzej czy
później zawsze następuje reakcja.
- Skąd ci w ogóle przyszedł do głowy
pomysł rosołu? - spytała. - Czyżbyś jednak
posiadał typowo ojcowski instynkt
opiekuńczy?
- Ojcowski? Nie żartuj - oburzył się. -
Zupa to jedyne, na co wpadłem. Uznałem,
że normalnego jedzenia nie przełkniesz.
- Słusznie. Nie wyobrażam sobie, abym
mogła zasiąść dziś nad stekiem... Jak
sądzisz, czy policja złapała już Tracey?
Rozmawiali o tym dziesiątki razy, ale
nie dziwił się, że Rebeka wciąż powraca do
tematu.
- Bardzo możliwe - odparł. - Tammy, czy
też Tracey, nie miała powodu się ukrywać;
nie wiedziała, co się przydarzyło jej
narzeczonemu. Przypuszczalnie pojechała
prosto do domu, żeby tam się z nim
spotkać. Myślę, że policjanci bez trudu ją
namierzyli.
- A myślisz, że... że powinnam jeszcze raz
zadzwonić do mamy?
To też już przerabiali.
- Podejrzewam, że Kate wisi na
telefonie, odkąd się z nią pożegnałaś.
Miała dziwne przeczucie w sprawie Tammy
Diller. Coś ją tknęło. Natychmiast
przypomniała sobie Tracey Ducet. Kiedy mi
o niej opowiedziała, postanowiłem
sprawdzić oba nazwiska w komputerze. Ta
kobieta tak często zmienia swój wygląd i
tożsamość, że niełatwo cokolwiek o niej
znaleźć. Zanim mi się udało, spotkałyście
się w kanionie. Dalej wypadki potoczyły się
błyskawicznie. Założę się, że Kate właśnie
obdzwania wszystkich prawników
broniących twojego brata...
- To... to, co się zdarzyło, wpłynie na
wynik procesu, prawda?
- Możesz być spokojna.
- Nie chciałabym kiedykolwiek więcej
mieć do czynienia z Wayne'em i jego
nożem. Ani z Tracey. Ale tego jednego razu
absolutnie nie żałuję. Gdyby nic się nie
zdarzyło, gdyby do niczego nie doszło, wina
Tracey byłaby nie do udowodnienia. Różne
oszustwa czy szachrajstwa, na których
ewentualnie można byłoby ją przyłapać,
nie miałyby związku z zabójstwem Moniki
Malone.
- Fakt - przyznał Gabe.
Tak naprawdę to miał ochotę ją
porządnie zrugać. Za to, że zlekceważyła
jego polecenia, narażając się na ogromne
niebezpieczeństwo. O mało, psiakrew, nie
zginęła! Ale awantura może poczekać. Nie
zamierzał
puścić
Rebece
nieposłuszeństwa płazem, lecz nakrzyczeć
na nią może kiedy indziej. Nie dzisiaj.
Wbiła swoje wielkie smutne oczy w
jego twarz.
- Nadal nie pojmuję, jak to się stało, że
tak szybko mnie odnalazłeś.
O tym również rozmawiali wcześniej,
ale ponieważ sprawa nie dawała jej
spokoju, zaczął cierpliwie tłumaczyć po raz
trzeci z rzędu:
- Jak już mówiłem, zamierzałem jechać
za Tammy - Tracey, bo obserwując was z
półki skalnej, widziałem, że coś cię
poruszyło. Może nawet wystraszyło.
Chciałem przekonać się, dokąd Tammy
pojedzie i co zrobi. I nagle zobaczyłem, jak
sięga w dół, po czym przykłada do ucha
słuchawkę. Uznałem, że jedyną osobą, do
której może dzwonić, to jej wspólnik, a
zarazem przyjaciel. Skoro postanowiła
zdać mu sprawozdanie ze spotkania z tobą,
pomyślałem sobie, że lepiej
skoncentrować się na nim. Ze z jego strony
może ci zagrażać większe niebezpieczeń-
stwo.
Skończywszy jeść, słuchała w
milczeniu. Gabe wstał z deski sedesowej,
wyjął jej z ręki pustą miskę i łyżkę,
odstawi! je na tacę. Rebeka nie spuszczała
z niego wzroku. Od kilku minut uważnie mu
się przyglądała, jakby chciała zapamiętać
każdy centymetr jego twarzy, każdą
zmarszczkę, bruzdę, włosek.
Nie wytrzymał.
- Powiesz mi wreszcie, czy nie? - spytał
wprost.
- Co?
- Żebym to ja wiedział! Wałkujemy
jeden temat w kółko na okrągło. Wszystkie
kwestie poruszyliśmy już co najmniej kilka
razy. Ale mam wrażenie, że coś ukrywasz.
Przełknęła ślinę, po czym wolno
pokiwała głową.
- Bałam się, kiedy biłeś Wayne'a. Bałam
się, że zatłuczesz go na śmierć.
- Próbował cię zabić.
- To był gnojek. Tchórz. Niegodny ciebie
przeciwnik.
- Próbował cię zabić - powtórzył Gabe,
po czym westchnął głośno. Żadnemu
mężczyźnie nie musiałby nic więcej
tłumaczyć, ale Rebeka nie była mężczyzną
ani nie umiała myśleć jak mężczyzna. -
Posłuchaj, Ruda. Jeśli sądzisz, że lubię się
naparzać, to się mylisz. Nienawidzę
przemocy. Praca detektywa w niczym nie
przypomina tego, co się ogląda na filmach
w telewizji. Nie przypomina też tego, co
robiłem w wojsku. Rzadko się zdarza,
żebym rozwiązywał problemy za pomocą
pięści. Zazwyczaj są inne metody. Ale
potrafię się bić. I czasem nie ma innego
wyjścia.
- Chciałeś wyrządzić mu krzywdę...
- Owszem, chciałem. I bez trudu
mógłbym to zrobić. Ale wbrew temu, co ci
się wydaje, miałem nad wszystkim
kontrolę. Wiedziałem, że nie wolno mi
stracić panowania. Że tę parę
cwaniaczków trzeba dostarczyć policji w
jednym kawałku. Najpierw policja musi ich
przesłuchać, a potem sąd. Wiedziałem, jak
wiele od nich zależy. Uwierz mi, nigdy nie
naraziłbym na dłuższy pobyt w więzieniu
twojego brata.
- A gdyby ich pojmanie nie miało
wpływu na sytuację prawną mojego
brata?
Gabe ponownie westchnął.
- Słuchaj, mała, żadna moja odpowiedź
cię nie zadowoli. Rzuciłem się na drania
nie dlatego, że zapraszał cię na randkę, ale
dlatego, że groził ci nożem. Że mógł cię
zabić. Uważasz, że powinienem był pacnąć
go w rękę i powiedzieć: „Puść ją, ty
niedobry!”? Przykro mi, ale to w ogóle nie
wchodziło w grę. Ponieważ nie wiem, jak
Wayne'a
potraktuje
wymiar
sprawiedliwości, chciałem wbić mu do
głowy, aby nigdy więcej nie ważył się do
ciebie zbliżyć. On nie jest miłym chłopcem,
który zbłądził. To dzikie zwierzę, które
zatrzymało się na niższym stopniu rozwoju.
Do dzikiego zwierzęcia nie trafiają żadne
rozsądne argumenty.
- W porządku. Rozumiem. Ale nie mogę
pogodzić się z tym, że przeze mnie
musiałeś uderzyć człowieka.
Nie wiedział, jak zareagować. Zresztą co
innego nie dawało mu spokoju. Rebeka
słuchała, uważnie patrzyła mu w oczy, ale
coś w jej twarzy i spojrzeniu sprawiało, że
czuł rosnące podniecenie.
Chyba zgłupiał! Ostatnia rzecz, o jakiej
powinien teraz myśleć, to seks! Biedna
Rebeka jest roztrzęsiona, ciało ma
fioletowosine, twarz bladą jak kreda, oczy
wielkie i wystraszone. Owszem, jest
piękna, ale kiedy indziej powinien
podziwiać jej delikatną urodę. I kiedy
indziej odczuwać pożądanie, w dodatku tak
silne, że ledwo nad nim panował.
- Gabe?
- Co?
Potarł ręką twarz, usiłując odzyskać
równowagę. Wiedział, skąd się wzięły jego
zdrożne myśli i płomienne uczucia. Kiedy
zobaczył tego sukinsyna z nożem przy-
tkniętym do gardła Rebeki, ogarnął go
przeraźliwy strach. Bał się, że ją straci.
Była tak blisko śmierci. Na szczęście nic
się jej nie stało. Leżała teraz w wannie,
trochę posiniaczona i poobijana, ale cała i
zdrowa.
- Długo ci zajęło, ale wreszcie
uwierzyłeś w niewinność Jake'a, prawda?
- Prawda - przyznał, rad, że może
skoncentrować się na czymś innym. - Ale
moje zdanie nie ma znaczenia. Ważne jest
to, że zdobyliśmy dowody rzucające cień
na inną osobę. Nie wiadomo, czy
prokurator zdoła udowodnić Tracey winę.
W dużej mierze będzie to zależało od tego,
co policja uzyska w trakcie przesłuchania.
Jednakże nasze prawo pozwala skazać
człowieka tylko wtedy, gdy jego wina nie
budzi żadnych wątpliwości. Żeby skazać
Jake'a, ławnicy musieliby być ślepi i głusi.
Rebeka zadumała się.
- Dla mnie twoje zdanie ma ogromne
znaczenie - powiedziała cicho. - Jesteś
pierwszą osobą spoza rodziny, którą udało
mi się przekonać.
- Wiesz, mała, nie każdego natura
obdarzyła taką intuicją jak ciebie.
Większość z nas woli opierać się na
faktach.
Wstał. Czuł się jak lew uwięziony w
klatce. Musiał wyjść, coś zrobić. Im dłużej
patrzył na Rebekę, tym bardziej jego myśli
podążały w zakazane rejony.
- Przejdę do pokoju, a ty wyskakuj z
wanny. Jeżeli jeszcze trochę poleżysz w
wodzie, będziesz pomarszczona jak
suszona śliwka. Niczego nie potrzebujesz?
Piżamy? Szlafroka?
Zauważywszy białe jedwabne kimono
wiszące na drzwiach łazienki, natychmiast
wyobraził sobie w nim Rebekę. Przestań! -
zganił się w myślach.
- Posiedzę z tobą, dopóki nie zaśniesz,
dobrze? Możemy obejrzeć jakiś głupi
serial w telewizji albo zamówić kolację.
Cokolwiek. Po prostu masz się wyciągnąć
wygodnie, odprężyć...
- Nic mi nie jest, Gabe.
Tak twierdziła. Powtarzała to do
znudzenia. Ale nie bardzo jej wierzył.
Znalazłszy się po drugiej stronie drzwi,
natychmiast przystąpił do działania. Okno
było odsłonięte - zaciągnął zasłony; górne
światło się paliło - zgasił je. Zrzucił z łóżka
narzutę, poprawił poduszki, następnie
przeleciał pilotem po kanałach
telewizyjnych, aż trafił na spokojny
program, przy którym nie trzeba wysilać
umysłu; ściszył dźwięk.
Przez cały czas serce głośno mu waliło.
Miał wrażenie, jakby ktoś rytmicznie
wybijał takt na bębnie. W filmach
Hitchcocka dźwięk bębnów zawsze
poprzedzał jakąś tragedię, ale Gabe nie
obawiał się żadnych nieszczęść; wszystkie,
jakie miały się wydarzyć, już się wydarzyły.
Owszem, Rebeka nadal była
zdenerwowana, wciąż nie mogła dojść do
siebie, ale nic jej nie groziło. Podejrzewał,
że po raz pierwszy w życiu zetknęła się z
przemocą, o której wcześniej jedynie
pisała. Nie zdziwiłby się, gdyby tej nocy
śniły jej się koszmary.
Przeczesując ręką włosy, rozejrzał się
po pokoju. Usiądzie w fotelu. W najdalszym
rogu. Tak, by dzieliła ich możliwie
największa odległość. Nie mówił Rudej - bo
i po co? - że zamierza zostać z nią do rana.
Tylko by się złościła. A tak zaśnie, a kiedy
zaczną dręczyć ją koszmary, on będzie przy
niej.
Znów usłyszał w głowie dźwięk bębna -
wolny, ponury, pogański rytm. Nie potrafił
go uciszyć. Zadumał się. Dlaczego serce
mu tak wali? Na pewno nie dlatego, że całe
życie marzył o takiej kobiecie jak Rebeka,
bo to nie jest prawda. Nie dlatego, że wpadł
w szał, kiedy zobaczył Wayne'a z nożem.
Owszem, wpadł, ale to było wiele godzin
temu. I na pewno nie ze strachu, że świat
mu się zawali, jeśli straci Rudą - bo teraz
była już bezpieczna.
Po prostu... po prostu miał za wiele
wrażeń jak na jeden dzień. Zazwyczaj
uwielbiał ryzyko, stres, ten zastrzyk
adrenaliny, który pozwalał mu
funkcjonować na najwyższych obrotach.
Dziś jednak przeszkadzała mu
świadomość, że Rebeka cierpi i nie może
odzyskać spokoju. Niech już wreszcie
wyjdzie z łazienki, położy się, otuli kołdrą i
pogrąży w błogim śnie.
Ale kiedy drzwi łazienki się otworzyły,
Rebeka w narzuconym na nagie ciało
miękkim, jedwabnym kimonie nawet nie
spojrzała na łóżko.
Skierowała się prosto w ramiona
Gabe'a.
- Tak strasznie się bałam.
- Wiem, mała.
- Jeszcze nigdy nie byłam tak
przerażona. Najpierw tam w kanionie,
kiedy rozmawiałam z Tammy. Po raz
pierwszy w życiu widziałam oczy o tak
pustym, lodowatym spojrzeniu. Miałam
wrażenie, że patrzę na robota, a nie na
człowieka. To śmieszne, ale chyba bardziej
bałam się Tammy niż Wayne'a. Kiedy
Wayne przyłożył mi do gardła nóż... Nie
wierzyłam w to, co się dzieje. W to, że chce
mnie zabić. Że tak łatwo można kogoś
okaleczyć lub pozbawić życia...
- Już dobrze, maleńka. Nigdy więcej nie
musisz się z takimi ludźmi spotykać. Ciii...
Już po wszystkim. Teraz nikt cię nie
skrzywdzi. Teraz...
Wychodząc z łazienki, nie spodziewała
się, że zacznie opowiadać Gabe'owi o
swoim strachu. Nie wiedziała, że nagle
zapragnie, aby ją przytulił, pocieszył, wziął
w ramiona.
Potrzebowała Gabe'a, jego obecności,
siły, spokoju.
Zaskoczyła ją jego reakcja. Okazało się
bowiem, że on jej też potrzebuje.
W jego głosie, tak cichym i kojącym,
słyszała ból. Ciekawa była, czy Gabe
świadom jest własnego cierpienia. Twarz
miał poważną, srebrzystą w blasku
migoczącego telewizora, oczy czarne jak
węgiel. Tulił ją mocno do piersi. Nagle
jeszcze bardziej zacisnął ramiona, a słowa
pocieszenia urwały się. Zapadła cisza. Po
chwili wargi Gabe'a przysunęły się; od jej
ust dzieliło je może z pięć centymetrów.
Pragnęła go. Rozpaczliwie pragnęła
znaleźć się w jego objęciach. Ale to
wszystko. O niczym więcej nie myślała.
Napięcie i strach sprawiły, że szukała
bliskości. Przerażała ją samotność.
Wyglądało na to, że jego też.
Przywarł wargami do jej ust. Przedtem
w jego pocałunkach była dzikość i
namiętność, która wzbudzała w niej żądzę.
Teraz była w nich delikatność i czułość,
która dotykała ją znacznie głębiej.
Kiedy uniósł głowę, Rebeka ujrzała w
jego oczach pożądanie, potrzebę bliskości,
zdziwienie. Zdziwienie własnym
zachowaniem. Nie wiedział, że wkrótce
będą się kochać. Ona to już wiedziała.
Nie po raz pierwszy uderzyło Rebekę
podobieństwo między Gabe'em a Jakiem.
Gabriel Devereax też nie potrafił żyć za
kratkami. Uczuć nie sposób tłumić w nie-
skończoność. Nawet gdy człowiek się boi,
że nikt ich nie odwzajemni, że trafią w
pustkę, czasem trzeba zaryzykować.
Chowanie głowy w piasek, udawanie, że
wszystko jest dobrze, nie likwiduje pustki,
nie zasklepia ran.
Zaczęła rozpinać mu pasek u spodni,
guziki u koszuli. Po chwili jedwabne
kimono osunęło się na podłogę.
Gabe wstrzymał oddech. Jest taka
piękna.
- Rebeko...
Jego niski, ochrypły głos podziałał na
nią jak najczulsza pieszczota. Opadli na
łóżko. Oboje zżerała tęsknota i żądza. Świat
przestał istnieć. Liczyli się tylko oni i dziki
ogień, który w nich płonął.
- Poczekaj - szepnął, przytrzymując jej
rękę.
- Nie mogę. Nie chcę.
Ściągnęła z niego resztę ubrania. W
ostatniej chwili zauważyła, jak wyciąga
coś z kieszeni. Prezerwatywę.
Poczuła ostre kłucie w sercu. Marzyła o
tym, by Gabe został ojcem jej dzieci, by
wyrzucił prezerwatywę. Z drugiej strony
wiedziała, że nie może mu tego zapropono-
wać. Byłoby to sprzeczne z jego zasadami.
Nie chciał mieć dzieci, a był człowiekiem
odpowiedzialnym. Takim, na którym
zawsze można polegać. Człowiekiem hono-
rowym, który uważał za swój obowiązek
zapewnienie kobiecie poczucia
bezpieczeństwa.
Tak też zrobił. Najpierw zadbał o jej
bezpieczeństwo, a później o jej
przyjemność. Drażnił się z nią, bawił,
sprawdzał, czy jest gotowa. Wstrzymywał
pieszczoty, przedłużał chwile rozkoszy.
Oplotła nogi wokół jego bioder.
Niecierpliwiła się. Nie chciała czekać ani
się bawić. Chciała się kochać.
- Kocham cię - szepnęła.
Słowa wymknęły się same. Z Gabe'em
czuła się wolna, swobodna,
nieskrępowana. Mogła być sobą, niczego
nie musiała ukrywać. Jeśli chciała wyznać
mu miłość, mogła. Nikt nie miał prawa jej
tego zabraniać.
Było im ze sobą dobrze. Cudownie.
Wspinali się razem na szczyty, razem
szybowali po kwiecistych łąkach, razem
badali nieznane obszary rozkoszy.
Pragnęli, by ta wspaniała podróż trwała jak
najdłużej, by razem dotarli na krańce
świata.
Nagle coś się zmieniło. Z początku
Rebeka nie zorientowała się, o co chodzi.
Po prostu wpadli jakby w inny rytm. Ale
potem zobaczyła trwogę malującą się na
twarzy Gabe'a. Z nich dwojga on pierwszy
się domyślił, co się stało.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Albo nie mógł przestać się ruszać, albo
nie chciał. Rebeka nawet nie próbowała.
Pragnęła obdarować Gabe'a swoją
miłością. To, co ich łączyło, było zbyt
piękne, aby je przerywać. Kiedy było po
wszystkim, uczucie bliskości nadal trwało.
Serca wciąż biły mocno, i jego, i jej. Byli
częścią siebie, jednością. Ona nie mogła
oderwać od niego oczu ani dłoni. Głaskała
go, pieściła, on nie pozostawał jej dłużny.
Leżeli w ciszy, złączeni uściskiem.
Rozmowę prowadzili oczami. W końcu
jednak Gabe szepnął, że musi na moment
wstać. Udał się do łazienki. Nie było go
zaledwie kilka minut. Kiedy wrócił,
wyłączył telewizor, zgasił światło, po czym
wsunął się pod kołdrę.
Przez wąską szparę w zasłonie wpadała
cienka strużka światła, która niewiele w
sumie dawała. W pokoju panował gęsty
mrok. Rebeka nie była w stanie dojrzeć
oczu Gabe'a ani wyrazu jego twarzy. Kiedy
wszedł pod kołdrę, domyśliła się, że
zamierza zostać do rana. Nie był typem
kochanka, który po upojnym seksie wciąga
spodnie i wraca do siebie.
O ile jednak kilka minut temu był
rozgrzany, teraz skórę miał całkiem zimną.
Mięśnie zaś, przed chwilą rozluźnione,
teraz były napięte. Rebeka, która zaczynała
przysypiać, natychmiast się obudziła.
Ogarnął ją dziwny niepokój. Nie wiedziała,
co powiedzieć ani jak się zachować. Miała
wrażenie, że Gabe oddala się od niej z
szybkością światła.
Wtem poczuła w ciemnościach, jak
odgarnia jej z czoła kosmyk włosów.
- Powinienem był przestać - powiedział
cicho. - To moja wina.
Zacisnęła powieki. Mogła się tego
spodziewać: to ta pęknięta prezerwatywa
nie daje mu spokoju. No dobrze, teraz
wszystko zależy od niej. Od tego, jak
zareaguje.
- Nie wydaje mi się, żeby „wina” było
najlepszym słowem. Żadne z nas nie
zawiniło. Zachowaliśmy się jak dorośli
odpowiedzialni ludzie. Statystycznie rzecz
biorąc, ryzyko, że prezerwatywa pęknie,
jest naprawdę minimalna. Nie mogliśmy
tego przewidzieć.
- Niby tak... Ale obiecaj mi, że jeśli
zajdziesz w ciążę, powiesz mi o tym,
dobrze? Że nie będziesz trzymać tego w
tajemnicy i się denerwować. To nasz
wspólny problem. Rozumiesz, mała? Nie
zostawię cię samej. Razem znajdziemy
rozwiązanie.
Zrobiło się jej przykro.
Odpowiedzialność, obowiązkowość, honor.
Wiedziała, jakim Gabe jest człowiekiem,
dobrym i sumiennym, ale w tym momencie
liczyła na inną reakcję. Na odrobinę
uczucia, a nie na ofiarność i poświęcenie.
- Znam twój stosunek do dzieci i rodziny
- rzekła cicho.
- No właśnie. Tym bardziej powinienem
był uważać.
- Nie przesadzaj, kotku. Wypadki
czasem się zdarzają. Nikt nie ponosi winy.
- Zawsze istnieje ryzyko, że
zabezpieczenie nie zadziała. Dlatego nigdy
nie sypiam z kobietami, które mają inny
system wartości niż ja. Które czego innego
oczekują od życia. Ty... byłaś
zdenerwowana spotkaniem z Tammy i
incydentem na parkingu. Podświadomie
szukałaś pomocy. Chciałaś, żebym cię
przytulił, nic więcej. Nie chciałaś się ze
mną kochać.
- Mylisz się. Bardzo chciałam - wtrąciła
szybko, ale nie zamierzał jej słuchać.
- To nie było fair z mojej strony.
Wykorzystałem twoją bezsilność i strach.
Dobrze wiem, jak się czuje człowiek, który
o włos uniknął śmierci. Strach wpływa
zarówno na naszą psychikę, jak i na
funkcje naszego organizmu. Ty tego nie
wiesz, bo skąd masz wiedzieć? W
porządku, może chciałaś się ze mną
przespać, ale podejrzewam, że rano
będziesz żałować swojej decyzji.
- Na pewno nie! - oburzyła się. - Kocham
cię. Przez chwilę nie odzywał się, ale
Rebeka poczuła, jak napina wszystkie
mięśnie.
- Nie twierdzę, że nie kochasz - oznajmił
wreszcie. - Ani że się oszukujesz.
Posłuchaj, mała. Nigdy cię nie okłamałem i
nie zamierzam tego robić teraz. Ja... po pro-
stu inną wagę przykładam do słowa
„miłość”.
Rebeka westchnęła głośno.
- Devereax?
- Słucham?
- Nie wiem, co rozumiesz przez „ryzyko”.
Mój ojciec zawsze powiadał, że człowiek
nie powinien zasiadać do gry, jeśli stawka
jest dla niego zbyt wysoka. Ja inaczej do
tego podchodzę. Uważam, że nie ma sensu
grać, jeśli stawka nie jest warta wygrania.
- Dobra, dobra. W kategorii ryzyka
przyznałbym ci palmę pierwszeństwa, ale
rozmawiamy o czymś całkiem innym. -
Odwrócił ją twarzą do siebie. - Dla ciebie
miłość nie jest grą.
- To prawda. Coś ci powiem, Gabe.
Gdybym szukała kandydata na ojca
mojego dziecka, wybrałabym ciebie.
Znów poczuła, jak Gabe się spina.
- To znaczy, że w ogóle mnie nie znasz.
- Chyba znam. Ale nie dlatego o tym
mówię - rzekła. - Zrozum, nigdy nie
starałabym się zastawić na ciebie pułapki.
Wobec nikogo bym tak nie postąpiła, a tym
bardziej wobec człowieka, którego
kocham. Owszem, pragnę mieć dziecko i
rodzinę. Ale wiem, że ciebie te sprawy nie
interesują. Zwykle zabezpieczam się przed
ciążą. Dziś niczego przy sobie nie miałam,
bo nie wiedziałam, że wylądujemy w łóżku.
Nigdy, przenigdy nie próbowałabym cię
usidlić ani... - urwała.
Odszukał w mroku jej oczy.
- Wiem, Ruda. Jesteś uczciwa aż do
bólu. I masz rację: nie wiedziałaś, że
wylądujemy w łóżku. Dlatego wina leży po
mojej stronie. I dlatego masz mi obiecać,
że gdybyś zaszła w ciążę, natychmiast
mnie o tym powiadomisz. Że nie będziesz
trzymała tego w tajemnicy.
- Przecież to był tylko jeden raz. Szansa
ciąży jest naprawdę znikoma.
Zdawała sobie sprawę, że robi unik. Nie
o to ją Gabe prosił. Ale czuła wewnętrzny
opór przed złożeniem obietnicy, której -
być może - nie potrafiłaby spełnić. Po-
trzebowała więcej czasu do namysłu.
- Co innego chciałam ci powiedzieć -
dodała po chwili.
- Co takiego?
- Mówiąc, że cię kocham, na nic nie
liczyłam. Na pewno nie czekałam, że
odwzajemnisz
się
podobnym
oświadczeniem. - Zrobiło się jej żal
biedaka: był tak piekielnie spięty. - Wolno
mi cię kochać, Devereax. Jestem dorosła i
sama o sobie decyduję.
Ułożyła go na wznak, po czym oparła się
na jego klatce piersiowej. Małymi
pocałunkami zaczęła obsypywać mu twarz.
Przyjmował wszystko z pokorą, jak
przystało na mężczyznę, okazując
wyrozumiałość, cierpliwość, odwagę. I nie
potrafiąc - mimo najlepszych chęci - po-
skromić swej żądzy.
- Powiedz, kotku. Nie chcesz być
kochany? Przymknął oczy.
- Wiedziałem, że będą z tobą kłopoty,
Ruda. Domyśliłem się tego, kiedy tylko...
- Masz więcej prezerwatyw? - spytała,
przerywając mu w pół zdania.
- Po doświadczeniu z pierwszą,
wolałbym ich nie używać - odparł kwaśno.
- Hm, w takim razie musimy wykazać się
inwencją. - Cmoknęła go w czubek brody,
następnie przesunęła się niżej, w stronę
szyi i obojczyka. - Liczę na twoją pomoc,
kotku. Jestem dobra w wymyślaniu
wrednych złoczyńców popełniających
ohydne morderstwa, ale nigdy dotąd nie
musiałam opisywać sceny uwodzenia.
Jeśli jednak dasz mi parę wskazówek...
Uczę się szybko. Zobaczysz, będziesz
zaskoczony.
- Nigdy się nie uspokoisz? Zawsze
musisz ściągać na siebie kłopoty?
- Kłopoty? Bez przesady. Powinieneś
się cieszyć, że ktoś cię kocha i pragnie ci
to okazać. Przyznaj się, kiedy ostatni raz się
tobą troskliwie zajmowano?
- Jestem dorosły. Sam się sobą potrafię
zająć.
- Mylisz się, kotku. - Delikatnie ugryzła
go w szyję. - Każdy czasem potrzebuje
troski i miłości. A teraz zamknij oczy i daj
mi zrobić mały eksperyment. Tylko się nie
denerwuj. Zobaczymy, czy potrafisz
zaakceptować uczucie i nie wpaść w
panikę.
- Rebeko...
Więcej nie był w stanie z siebie
wydusić. Zresztą ona wcale nie miała
zamiaru kontynuować rozmowy.
Poczekalnia na lotnisku pełna była
turystów objuczonych torbami i
pamiątkami z pobytu w stolicy hazardu.
Samolot Rebeki odlatywał o trzeciej po
południu. Mogła pojechać na lotnisko
taksówką, ale Gabe się uparł, że ją
odwiezie. Podejrzewała, że jej nie
dowierza. Że chce się przekonać, czy na
pewno wsiądzie na pokład i wróci do
Minneapolis.
Odstawił na bok jej bagaż podręczny.
Atmosfera na lotnisku była identyczna jak
w dniu, gdy Rebeka wylądowała w Las
Vegas. Jaskrawe promienie słońca
wpadały przez okna; z samolotów wylewały
się tłumy pasażerów rwących się do kart,
kości, ruletki i innych gier; na ścianach
wisiały plakaty reklamujące kasyna oraz
odbywające się w nich przedstawienia;
wszędzie wkoło brzęczały automaty.
Tak, wszystko było takie samo, a
zarazem inne. Różnica między dniem
przylotu a dniem wylotu uderzyła Rebekę z
niespodziewaną siłą.
Sprawa morderstwa Moniki Malone nie
została jeszcze wyjaśniona. Ale to była
kwestia kilku dni. Kiedy sąd uniewinni
Jake'a z ciążących na nim zarzutów,
Fortune'owie zrezygnują z usług
detektywa. Czyli wraz z ustaniem zlecenia
Gabe nie będzie miał powodu dłużej się z
nią widywać.
Poczuła w sercu... nie, nawet nie
niepokój, raczej stopniowo narastający
ból. Nie muszą się przecież rozstawać.
Mogą kontynuować znajomość. Wszystko
zależy od Gabe'a, od jego nastawienia, od
tego, czy potrafi dostrzec i docenić tę
cudowną bliskość, która ich łączy.
Na widok stewardes i pilotów
podążających w stronę płyty lotniska Gabe
zaczął podrzucać bilon w kieszeni. W
przeciwieństwie do Rebeki, która miała na
sobie wygniecioną bluzkę z rysunkiem
Myszki Miki i której fryzurę nieustannie
cechował artystyczny nieład, był starannie
uczesany, a jego koszula wyglądała tak,
jakby przed chwilą skończył ją prasować.
Szkoda, pomyślała Rebeka, Wolała go
potarganego, z rozpiętymi guzikami i
wyciągniętymi połami - och, jaki wtedy był
seksowny! - ale takim widziała go tylko raz
czy dwa razy, w sytuacji intymnej.
Teraz - ogolony, uczesany, ubrany - był
kimś obcym. Ból w jej sercu przybrał na
sile. Wiedziała, że prawdziwy Gabe jest
szlachetny, wrażliwy, skory do poświęceń.
Niestety, prawdziwy Gabe gdzieś się
zapodział. Zniknął.
- Masz pieniądze? - spytał. Zmusiła usta
do uśmiechu.
- Nie noszę gotówki. Ale mam
czterdzieści siedem różnych kart
kredytowych.
- Czy Kate po ciebie wyjdzie?
- Nie. Zostawiłam przed lotniskiem
samochód, więc nie ma powodu, aby
ktokolwiek po mnie wychodził. Z mamą
zobaczę się później.
Zmarszczył niezadowolony czoło.
- Przylatujesz wieczorem. Będzie
ciemno. Czułbym się lepiej, gdyby ktoś cię
odbierał.
- Oj, kotku. Musisz się wyzbyć tych
swoich typowo męskich uprzedzeń. My,
kobiety, nie jesteśmy tak słabe i
bezbronne, jak ci się wydaje.
Równie dobrze mogła mówić do ściany.
- Te ostatnie dni były dla ciebie
stresujące.
- Owszem. Dla ciebie też.
Zapowiedziano lot do Minneapolis.
Rebeka przewiesiła torebkę przez ramię,
po czym schyliła się po bagaż podręczny.
Kiedy wyprostowała się, Gabe wyciągnął
ręce z kieszeni i zacisnął na jej ramionach.
Popatrzyła mu w oczy. Nim się
zorientowała, o co chodzi, przycisnął usta
do jej warg. Był to pocałunek w jego stylu.
Gorący, namiętny. Szalony, upajający.
Kiedy jednak Gabe podniósł głowę, znów
spostrzegła ten dziwny wyraz w jego
oczach. Pocałunek oznaczał pożegnanie.
Zabolało ją to tysiąc razy bardziej niż
ostrze Wayne'a. Z trudem przełknęła ślinę.
- A ty o której wylatujesz? - spytała.
- Jeszcze nie mam rezerwacji. Ale
pewnie jutro po południu. Chcę pogadać z
tutejszymi policjantami. Zobaczyć, czego
się dowiedzieli od Tracey i Wayne'a. I mu-
szę jeszcze sprawdzić parę drobiazgów.
- A potem?
- Potem czeka na mnie fura kolejnych
spraw. Żyję w zupełnie innym świecie niż
ty, Ruda.
Czubkiem palca obrysował zarys jej
policzków i brody. W jego oczach Rebeka
widziała tęsknotę. A także miłość, chociaż
tak bardzo się przed nią bronił. Jednak
Gabe nic nie powiedział. Ani że zadzwoni.
Ani że chciałby się z nią zobaczyć po
powrocie.
Opuścił rękę.
- Zawiadomisz mnie, gdyby pojawił się
jakiś problem?
Powinna była wiedzieć, że przed
rozstaniem znów poruszy temat jej
potencjalnej ciąży. Był przecież rozsąd-
nym, honorowym człowiekiem.
Ale jeśli o niej i dziecku myślał w
kategoriach problemu, nie miała mu nic
więcej do powiedzenia.
Kiedy otworzyła drzwi, ostatnią osobą,
jaką spodziewała się ujrzeć, był Jake.
Minęło pięć tygodni od niezwykłego,
pełnego wrażeń weekendu, który spędziła
z Gabe'em w Las Vegas. Trzy tygodnie temu
zaś wycofano oskarżenia przeciwko
Jake'owi. Wreszcie mógł się cieszyć
wolnością. Nie należał jednak do ludzi,
którzy składają niezapowiedziane wizyty.
Z radosnym śmiechem rzuciła się bratu
w objęcia.
- Jak to miło cię widzieć! No, wejdź! Nie
stój w drzwiach. Czego się napijesz?
Herbaty? Kawy?
- Napiłbym się kawy, ale sądząc po
twoim wyglądzie, chyba ci w czymś
przeszkadzam...
Rebeka spojrzała na swoje bose stopy.
Dzień rozpoczęła starannie ubrana w
czarny golf i miękką sportową spódnicę.
Od czterech godzin siedziała przy biurku,
pisząc na komputerze. W ciągu tych
czterech godzin buty się jej gdzieś
zapodziały, spódnica przekrzywiła, sweter
powyciągał; podejrzewała, że włosy też ma
w nieładzie, jakby od paru dni nie widziały
grzebienia.
Wyszczerzyła w uśmiechu zęby.
- Strasznie się wiercę przy pracy.
Pewnie spalam więcej kalorii niż
sportowcy trenujący na olimpiadę. Ale do-
brze, że wpadłeś. Właśnie zaparzyłam
kawę i miałam zamiar zrobić sobie
przerwę. Rozgość się, a ja zaraz do ciebie
przyjdę.
Po chwili wniosła do swojego gabinetu
dwa kubki ciemnego aromatycznego
płynu. Jake stał na środku pokoju,
rozglądając się z zaciekawieniem.
- Wiesz, siostra, przydałby ci się jakiś
buldożer...
- Jeśli myślisz, że mam bałagan,
powinieneś zobaczyć, jak tu wygląda, kiedy
nie jest posprzątane.
- Chcesz powiedzieć, że sprzątałaś ten
pokój w ciągu ostatniej dekady?
Postawiwszy kubki na biurku, zacisnęła
dłonie w pięści i podskakując jak bokser,
wymierzyła w brata ze dwa ciosy. Kiedy ten,
udając rannego, zaczął się zwijać z bólu,
Rebeka aż popłakała się ze śmiechu.
Wyglądał znakomicie. Móc go oglądać na
wolności - to była prawdziwa uczta dla jej
oczu i serca.
Inni uważali Jake'a za poważnego
człowieka, niekiedy nawet wzbudzającego
strach. Mało kto zdecydowałby się
wymierzyć mu kuksańca lub się z nim
podroczyć. Tylko najmłodsza siostra nie
miała zahamowań.
Ogromna, wynosząca ponad
dwadzieścia lat różnica wieku nigdy im nie
przeszkadzała. Jake był przystojnym
mężczyzną liczącym metr osiemdziesiąt
pięć wzrostu, o ciemnych włosach i
identycznych jak Rebeka zielonych oczach.
Tygodnie spędzone w więzieniu odcisnęły
na nim piętno. Zawsze był szczupły i zawsze
się elegancko ubierał, teraz jednak nawet
w doskonale skrojonym garniturze nie
potrafił ukryć dużego ubytku wagi.
Przybyło mu też siwych włosów.
Wszyscy mieli go za człowieka
opanowanego, ponurego i zamkniętego w
sobie. Ale co innego zamknąć się w sobie,
a co innego być zamkniętym w celi.
Rebeka instynktownie czuła, że pobyt za
kratkami to najgorsza rzecz, jaka mogła się
Jake'owi przydarzyć. Ale nareszcie był
wolny. Nie chciała wracać w rozmowie do
tych przykrych dla niego wspomnień.
- Przyszedłeś, żeby wytknąć mi
bałagan? I wpędzić mnie w kompleksy? -
spytała żartem.
Usiadła przy biurku i zaczęła grzać
dłonie o gorący kubek.
- Nie. Przyświecał mi inny pomysł. - Jake
spojrzał za siebie, szukając jakiegoś
wolnego miejsca. Po chwili zdjął z krzesła
parę kilo papierów i również usiadł. - Już
dawno powinienem był tu wpaść i
osobiście ci podziękować. Gdyby nie ty,
pewnie wciąż gniłbym w pudle.
Potrząsnęła energicznie głową.
- Nie, Jake. Całe śledztwo prowadził
Gabe. Ja tylko pomagałam.
- Widziałem się z nim. Miałem okazję
mu podziękować, jak i reszcie rodziny. -
Kawa stygła. Nawet po nią nie sięgnął. -
Jestem naprawdę wzruszony, że wszyscy
stali za mną murem. Że twardo wierzyli w
moją niewinność. Ale ty jedna uznałaś, że
nie wystarczy wierzyć. Że trzeba również
działać. Nie myśl, że tego nie doceniam.
Wiedziała, że jej wsparcie
podtrzymywało go na duchu i dawało mu
sił, aby wytrwać, ale wyjście z więzienia
zawdzięczał wyłącznie Gabe'owi.
W ciągu ostatnich kilku tygodni
wypadki potoczyły się w zawrotnym
tempie. Gabriel Devereax cały czas był w
kontakcie z policją w Newadzie. O
wszystkim, co dotyczyło Tracey i Wayne'a,
był na bieżąco informowany. Oczywiście, ta
para oszustów potrafiła kłamać po mi-
strzowsku, bądź co bądź z tego się
utrzymywała, ale policyjni detektywi każde
z nich maglowali z osobna. Oboje tak się
wystraszyli więzienia, że zaczęli się plątać,
mylić, sypać. Gabe na własną rękę
posprawdzał wszystkie nieścisłości i
rozbieżności w ich zeznaniach. Skończyło
się na tym, że Tracey została oskarżona o
popełnienie morderstwa, a Wayne o
udzielanie jej pomocy.
Jake'a nie tylko wypuszczono z
więzienia, ale również oczyszczono z
wszelkich zarzutów. Odzyskał dobre imię.
Rebeka wiedziała, jakie to dla niego ważne.
Wolność to coś więcej niż brak krat; to
również poczucie dumy. Dzięki Gabe'owi
Jake mógł chodzić z uniesioną głową.
- Popatrz, jakie to dziwne. - Rebeka
zadumała się.
- Tracey i Monica były do siebie
podobne jak dwie krople wody. Ani jedna,
ani druga nie znała znaczenia słowa
„etyka”. Obie cechowała zachłanność, obie
były fałszywe, zakłamane, gotowe uciec
się do szantażu, kradzieży, oszustwa, żeby
tylko osiągnąć upragniony cel. Nie twier-
dzę, że Monica zasłużyła na śmierć z ręki
Tracey, ale... Sam powiedz, jak często się
zdarza, żeby w świecie zamieszkanym przez
miliony ludzi odnalazły się dwie wiedźmy?
Jake pokiwał głową.
- Tak, to niesamowite, cały ten ciąg
wypadków. Najpierw Tracey odkrywa, że
Monica zaadoptowała Brandona wkrótce
po tym, jak porwano dziecko Kate i Bena
Fortune'ów; zaczyna drążyć, sprawdzać.
Potem w jej podstępnej głowie rodzi się
podejrzenie, że Brandon jest tym
porwanym przed laty niemowlęciem. Idzie
do Moniki. Monica usiłuje na niej wymóc,
żeby nikomu nic nie mówiła. Tracey
dochodzi jednak do wniosku, że...
- Jake urwał. - Dwie zepsute,
diaboliczne baby! Widocznie było im
pisane się spotkać. Ale wiesz co? Wiele
cierpień można byłoby uniknąć, gdyby
rodzina Fortune'ów nie miała tylu
tajemnic.
- To dotyczy również ciebie, prawda? -
spytała łagodnie Rebeka. - Jak po tym
wszystkim sobie radzicie? Córki nie
pozwoliły powiedzieć na ciebie złego
słowa, ale... Jak ci się układa z Ericą? No i z
Adamem?
O ile z Ericą nigdy nie łączyła jej zbyt
wielka zażyłość, o tyle z Adamem, jedynym
synem Jake'a, z którym była mniej więcej w
podobnym wieku, razem się wychowywała.
Wiedziała, że przez ładnych kilka lat
pomiędzy ojcem a synem panowały
napięte stosunki.
- Dobrze. Oczywiście mnóstwo błędów
popełniłem w życiu. Robiłem rzeczy,
których nie powinienem był robić. To
wszystko się na mnie mści... - Zawahał się.
- Moje kontakty z Monicą...
Szantażowała mnie. Nie wiem, skąd
dowiedziała się, że moim biologicznym oj-
cem nie był Ben Fortune. W każdym razie
wpadłem w panikę. Myślałem tak: jeśli
wyjdzie na jaw, że nie jestem prawowitym
spadkobiercą, stracę wszystko. Żonę, dom,
pracę. Nie chodziło mi o majątek. Bałem
się, że stracę wszystko, co w życiu
osiągnąłem. Że stanę się nikim.
Poderwawszy się z krzesła, zaczął
przemierzać tam i z powrotem mały, ciasny
gabinet.
- To właśnie było najgorsze, kiedy
zostałem oskarżony o zamordowanie
Moniki. Znajdowałem się pod wpływem
alkoholu. Pojechałem się z nią rozmówić.
Byłem na nią wściekły. Ale nie miałem
powodu pozbawiać jej życia. Wiem, wiem,
można było odnieść odwrotne wrażenie. Że
mam mnóstwo powodów. Ale ja już
pogodziłem się z faktem, że prawda
powinna wyjść na jaw. Że nie ma sensu
dłużej tego ukrywać. Nie chciałem żyć w
kłamstwie. Ale jak miałem o tym
przekonać innych?
- Obawiam się, że w sądzie prawda nie
zawsze wystarcza. Zwykle musi być
poparta konkretnymi dowodami -
powiedziała cicho Rebeka, pamiętając
spory, jakie toczyła z Gabe'em na temat
faktów i intuicji. Czym prędzej odepchnęła
od siebie te myśli. Na samo wspomnienie
Gabe'a przenikał ją ostry, piekący ból,
którego nic nie potrafiło załagodzić. - Nie
powiedziałeś mi, jak Erica i Adam odnoszą
się do tych rewelacji o twoim poczęciu.
- Normalnie. W ogóle im to nie
przeszkadza. Adama zawsze denerwowało
co innego. Moja nieuczciwość, upieranie
się przy tajemnicach. On jest znacznie
lepszym człowiekiem ode mnie. Bardziej
moralnym.
- Och, ty też nie jesteś taki zły, jak ci się
wydaje - zaprotestowała Rebeka. - Każdy
może zbłądzić...
- Wiem. Na szczęście udało mi się
odnaleźć. Jeśli chodzi o Erice...
postanowiliśmy spróbować jeszcze raz.
Powinno się nam udać. Ona mnie
naprawdę kocha.
- Dziwi cię to? - Rebeka uśmiechnęła
się z wyrozumiałością.
- Myślałem, że kocha syna Bena i Kate.
Spadkobiercę imperium kosmetycznego.
Że kocha luksus, pieniądze, pozycję
społeczną. - Zadumał się. - Starałem się
spełnić jej oczekiwania. Być takim
człowiekiem, jakiego chciała we mnie
widzieć. Zmarnowaliśmy kupę lat, nie
będąc ze sobą szczerzy.
Rozmowę przerwał dzwonek telefonu.
Zarówno aparat telefoniczny, jak i
sekretarka automatyczna stały na stoliku
pod przeciwległą ścianą i były
niewidoczne pod stosem poduszek,
papierów, nici oraz kordonków. W cudzym
domu Jake nigdy nie odebrałby telefonu,
nawet gdyby udało mu się go zlokalizować,
ale uniósł zdziwiony brwi, kiedy po
pierwszym dzwonku Rebeka nie wstała z
fotela.
Nie wstała, bo nie miała zamiaru
podnosić słuchawki. Zacisnęła nerwowo
dłonie. Po drugim dzwonku włączyła się
sekretarka. W ciszy wypełniającej pokój
rozległ się głos Gabe'a. Niski, cichy,
zmysłowy.
- Cześć, mała. Mam nadzieję, że
któregoś pięknego dnia wreszcie cię
zastanę. Muszę z tobą porozmawiać.
To była cała wiadomość, Jake jednak
wyczuł, że coś się dzieje. Przez chwilę w
skupieniu przyglądał się siostrze.
- Wiedziałaś, kto dzwoni, prawda? -
spytał. - Dlaczego nie odebrałaś telefonu?
- Bo ty tu jesteś, a rzadko mam okazję
cię gościć. Oddzwonię później...
- Oj, Rebeko, kiepski z ciebie
kłamczuch. Czy to był Gabe? Może bym
rozpoznał jego glos, gdyby nie docierał
spod stosu poduszek. Powiedz, co się
stało?
- Nic. Wszystko jest w porządku -
oznajmiła ze śmiechem, po czym szybko
wróciła do spraw rodzinnych.
Pół godziny później, kiedy
odprowadzała Jake'a do drzwi, sądziła, że
zapomniał o telefonie. Myliła się. Uścisnął
ją na pożegnanie, a potem delikatnie ujął
za brodę i zmusił, aby popatrzyła mu w
oczy.
- Jeśli kiedykolwiek będziesz
potrzebowała pomocy, wszystko jedno
jakiej, chciałbym, żebyś do mnie przyszła.
Cała rodzina podtrzymywała mnie na
duchu, ale ty, myszko, gotowa byłaś
skoczyć za mną w ogień. Wytrwałem tylko
dzięki tobie. Więc pamiętaj, zawsze możesz
na mnie liczyć. O nic nie będę cię pytał.
- Dzięki, staruszku.
Wiedziała, że brat ma dobre intencje,
ale pewnym sprawom kobieta sama musi
stawić czoło. Po wyjściu Jake'a przyłożyła
rękę do brzucha.
Opakowanie po teście ciążowym leżało
w łazience. Od trzech dni Rebeka znała
jego wynik.
Wolnym krokiem wróciła do gabinetu,
włączyła komputer i otworzyła plik z
powieścią, nad którą pracowała. Gdyby nie
praca, nie wytrzymałaby ostatnich tygodni.
Pisanie ratowało ją przed depresją.
Zazwyczaj kiedy siedziała przy biurku,
myślała tylko o swych bohaterach;
potrafiła zapomnieć o całym świecie, ze
wszystkiego się wyłączyć. Jedna z postaci
znajdowała się w straszliwym
niebezpieczeństwie. Przed wizytą Jake'a
Rebeka nie zdążyła zaradzić jej kłopotom,
uratować ją od śmierci. Powinna to zrobić
teraz. Mijały minuty, kursor mrugał, ale
żadne pomysły nie przychodziły jej do
głowy.
Na prawo od komputera trzymała
ukochaną maskotkę - misia o wielkich
smutnych oczach. Towarzyszył jej od lat i
pomagał, kiedy miała chandrę albo
trudności z pisaniem. Odruchowo
przytuliła go do piersi. Tym razem miś nie
pomógł. Odłożyła go na miejsce i zaczęła
bawić się bransoletą. To też nie pomogło.
Podciągnęła kolana i oparłszy o nie
brodę, zamknęła oczy. Gabe od tygodnia
usiłował się z nią skontaktować.
Udawanie, że nie ma jej w domu, było
zachowaniem dziecinnym i nieuczciwym,
ale nie czuła się na siłach, by odbyć z nim
poważną rozmowę.
Mógł zadzwonić wcześniej. Nie odzywał
się od kilku tygodni i to jego milczenie
najbardziej ją bolało. Nie należała do osób
przykładających zbyt dużą wagę do logiki,
Gabe jednak był miłośnikiem zdrowego
rozsądku. To, że się nagle obudził i zaczął
do niej wydzwaniać, ma konkretny i
logiczny powód. Upłynęło dość czasu, aby
mogła stwierdzić, czy przypadkiem nie jest
w ciąży.
Wkrótce po powrocie do Minneapolis
uznała, że jeśli podczas tamtej cudownej,
niezapomnianej nocy w Las Vegas zaszła w
ciążę, to nie przyzna się Gabe'owi. Od
początku stawiał sprawę jasno: nie
interesuje go małżeństwo ani dzieci.
Ponieważ jednak był człowiekiem ho-
norowym, spodziewała się, że kiedy
usłyszy o ciąży, natychmiast przyleci z
pierścionkiem zaręczynowym. Gorszego
scenariusza nie potrafiła sobie wyobrazić.
Trudno, żeby ludzie się kochali, kiedy
jedno czuje się złapane w pułapkę. Zamiast
miłości, narastają pretensje, nasila się
poczucie krzywdy i niesprawiedliwości.
Gdyby zadzwonił wcześniej, może
uwierzyłaby, że mają szansę być razem
szczęśliwi. Że sympatia, jaką ją darzył,
może z czasem przerodzić się w coś
głębszego. Ale teraz jest już za późno.
Wiedziała, że nie powoduje nim żadna
sympatia, tylko honor i obowiązkowość.
To nie duma powstrzymywała ją przed
odebraniem telefonu, lecz miłość.
Otworzyła oczy i przez moment
wpatrywała się w widoczne za oknem
gałęzie okryte pączkami. Nigdy dotąd nie
spotkała mężczyzny bardziej spragnionego
miłości niż Gabriel Devereax. On jednak
bał się zaangażowania emocjonalnego.
Miał w sobie ogromne pokłady wrażliwości
i uczucia, ale potrzebował kobiety, która
umiałaby je wyzwolić. Która pokazałaby
mu, że miłość to nie klatka pozbawiająca
swobody, lecz brama otwierająca przed
człowiekiem mnóstwo różnych możliwości.
Odpowiednia kobieta mogłaby odmienić
jego życie, uczynić je o wiele
szczęśliwszym.
Niestety ona, Rebeka Fortune, nie jest
tą kobietą. Przełknęła łzy, które podeszły
jej do gardła. Płacz na niewiele się zda.
Gabe często żartował z niej, że jest
idealistką, że nie potrafi zaakceptować
rzeczywistości.
Teraz ją zaakceptowała. Zrozumiała, że
nie przebije muru, za którym Gabe się
skrywa. Mur jest za wysoki i za gruby, a jej
miłość widocznie za słaba.
Rebeka znała smak porażki. Znała smak
smutku i żalu. Znała też różne odcienie
samotności. Ale jeszcze nigdy nie
cierpiała tak jak teraz.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Kiedy sekretarka odszukała ją w
laboratorium, Kate właśnie skończyła
rozmawiać z chemikami. Była w zna-
komitym humorze. Cudowny krem
odmładzający, nad którym od dawna
pracowano w Fortune Cosmetics, a
którego produkcję Monica Malone niemal
od początku sabotowała, wreszcie
przeszedł pomyślnie wszystkie próby i
niedługo pojawi się na rynku. Na wieść, że
Gabriel Devereax czeka w holu na dole,
Kate ucieszyła się. Należała się jej krótka
przerwa w pracy.
Weszła do holu, wyciągając na
powitanie obie ręce.
- Co za miła niespodzianka! Ale
dlaczego nie wjechałeś na górę? - spytała.
- Nie byłem pewien, co w takiej sytuacji
nakazuje savoir - vivre - wyjaśnił. - Chyba
teraz, kiedy już nie jestem twoim
pracownikiem, nie bardzo wypada, żebym
krążył po budynku...
Kate prychnęła pogardliwie.
- Kto by się przejmował tym, co wypada,
a co nie! Stęskniłam się za tobą,
przystojniaku.
Gabe roześmiał się wesoło.
- To dobrze. Bałem się, że możesz mnie
nie lubić. Bądź co bądź pojawiałem się
zawsze wtedy, gdy działo się coś
nieprzyjemnego. A to włamanie, a to
porwanie, a to morderstwo...
Mówił tak samo jak dawniej, z lekką
drwiną w głosie, ale wyglądał jakoś
inaczej. Coś się zmieniło w jego wyglądzie,
w spojrzeniu, w sposobie bycia. Starając
się odgadnąć, co to może być, Kate
skierowała gościa do swojej prywatnej
windy.
- Tak to już jest, kiedy się zarządza
wielkim imperium finansowym. -
Wzruszyła ramionami. - Po prostu bywa się
narażonym na kłopoty. Ale ostatnio
rzeczywiście mieliśmy ich w nadmiarze i
należy nam się chwila spokoju. -
Uśmiechnęła się pogodnie. - Wiesz co?
Brakuje mi rozmów z tobą. Sterlingowi
również.
Gabe tyle samo czasu spędził w
gabinecie Sterlinga, co u niej. Oboje go
szczerze polubili. Kate przyszło do głowy,
że powinna wreszcie powiadomić rodzinę i
przyjaciół, co czuje do wieloletniego
doradcy prawnego Fortune'ów. Na razie
jednak skupiła się na detektywie. Wy-
siadłszy z windy, zapraszającym gestem
wskazała drzwi do swojego gabinetu.
- Powiedz, Gabe, czemu zawdzięczam
twoją wizytę? Czcze pogaduszki nigdy cię
nie pociągały. - Nagle zrobiła przerażoną
minę. - Ojej, mam nadzieję, że czek, który ci
wystawiłam, nie okazał się bez pokrycia?
Błysnął zębami w uśmiechu, ale po
chwili spoważniał.
- Nie. Czek zrealizowałem bez
problemów. Drugi, ten z hojną premią,
również. Nie sądziłem, że jesteś taka roz-
rzutna, Kate.
- Ja? Mylisz się. Mam bardzo mądre
podejście do pieniędzy. Nigdy nie rozdaję
ich bez powodu. Ty, mój drogi, uczciwie na
wszystko zapracowałeś.
Puścił komplement mimo uszu. Nie
usiadł. Wsunął ręce do kieszeni i stał
sztywno, jakby kij połknął.
- Przyszedłem w sprawie osobistej -
wyjaśnił. - Chciałam porozmawiać z tobą o
twojej córce.
- Hm. Jakoś nie wydaje mi się, żebyś
miał na myśli Lindsay. - Kate podeszła do
srebrnej zastawy na stoliku. - Napiłbyś się
kawy, Gabe? Albo herbaty? A może wolisz
coś mocniejszego?
- Obawiam się, że nie będziesz taka
miła, kiedy usłyszysz, co mam do
powiedzenia.
- No, no, to brzmi groźnie.
A właściwie nie tyle groźnie, co
intrygująco, poprawiła się w duchu. Kiedy
ostatni raz rozmawiali, wyczuła, że coś się
stało między Gabe'em a jej najmłodszą po-
ciechą. Wiele o tym później rozmyślała.
Nawet próbowała wyciągnąć coś z Rebeki,
ale ta nabrała wody w usta.
Natomiast sporo jej zdradził sam widok
Gabe'a. Chwilę trwało, zanim się
zorientowała, co się zmieniło w jego
wyglądzie. Otóż podczas swojej
wielomiesięcznej pracy dla Fortune'ów
zawsze prezentował się nienagannie. Był
czysty, schludny, zadbany. Po jego stroju
czy mimice nigdy nie można było niczego
się domyślić.
Teraz zaś... Do fryzjera nie zaglądał co
najmniej od paru tygodni. Włosy miał
rozczochrane, buty zdarte, twarz chudszą
niż przed miesiącem, jakąś wymizerowaną.
Jak zwykle, od razu przeszedł do sedna.
- Od trzech tygodni usiłuję
skontaktować się z Rebeką. Kiedy dzwonię,
nie odbiera telefonu. Ciągle trafiam na
sekretarkę. A kiedy stukam do drzwi, to
albo jej nie ma, albo udaje, że wyszła.
- Hm... - Kate przyjrzała mu się uważnie. -
W trakcie pracy nad powieścią zdarza się
jej żyć jak pustelnik, z nikim się nie
widywać, z nikim nie rozmawiać. Jeśli
chcesz, żebym w twoim imieniu...
- Nie, broń Boże! Sam to muszę załatwić.
- Potarł ręką twarz. - Słuchaj, pewnie się
wściekniesz, kiedy usłyszysz, co
postanowiłem. Uznałem jednak, że zdradzę
ci moje plany, żebyś niepotrzebnie się nie
martwiła. Tajemnice pociągają za sobą
kłopoty, a ty miałaś ich stanowczo za dużo.
- To się robi coraz bardziej fascynujące
- oznajmiła Kate, ale podejrzewała, że Gabe
jej nie słyszy; że nic do niego nie dociera. -
Nie wiem jak ty, ale kusi mnie kieliszek
sherry. Niby pora jest wczesna...
- Mam zamiar porwać twoją córkę.
- Tak?
- Ponieważ unika mnie jak zarazy,
przypuszczalnie nigdzie ze mną nie pójdzie
z własnej nieprzymuszonej woli. Stąd mój
pomysł.
- A dokąd chcesz ją porwać, jeśli wolno
spytać?
- Jeszcze nie wiem. Pewnie na jakąś
wyspę na środku oceanu. Gdzieś, gdzie nie
ma telefonów i skąd trudno uciec. Tylko
nie myśl, Kate, że proszę o twoje pozwo-
lenie. Mówię ci o tym wyłącznie w jednym
celu: żebyś się nie martwiła, kiedy Rebeka
zniknie. Po prostu wiedz, że nic złego się jej
nie stało.
- Nie wierzę! Jestem oburzona.
Zszokowana! - zawołała Kate, po czym
dodała cicho: - Gdybyś nie mógł znaleźć
odpowiedniej wyspy, mogę ci pożyczyć
rodzinny jacht.
- Rebeka... - zaczął Gabe. Nagle się
zreflektował. - Co powiedziałaś?
- Zaoferowałam ci nasz jacht. A może
wolałbyś samolot?
Zamurowało go. Miał taką minę, jakby
nagle ujrzał słonia lub żyrafę. Podejrzenia
Kate, że nic do Gabe'a nie dociera,
potwierdziły się. Najwyraźniej spodziewał
się ostrego sprzeciwu, wybuchu
niezadowolenia.
Bez słowa nalała mu kieliszek sherry.
Przypuszczalnie detektyw Devereax,
twardziel walczący z groźnymi prze-
stępcami, pijał mocniejsze trunki, ale
whisky czy koniaku nie trzymała w barku.
Zresztą, lepsze sherry niż nic. Tym bardziej
że Gabe wciąż wyglądał tak, jakby trwał w
szoku.
Kiedy trochę się odpręży, będzie
bardziej skory do rozmowy, pomyślała
Kate. A nie zamierzała pozwolić mu
opuścić gabinetu, dopóki nie dowie się, co
go łączy z Rebeką.
Wszystkie klony wypuściły już liście.
Żonkile i tulipany też zaczynały kwitnąć.
Trawa zaś miała wspaniały odcień
soczystej zieleni. Ale od zachodu
nadciągały ciężkie deszczowe chmury.
Popołudnie stawało się coraz bardziej
ciemne i ponure.
Kiedy Gabe zajechał pod dom Rebeki,
ulice były wyludnione. Dzieci nie bujały się
na huśtawkach, młodzież nie szalała na
rowerach, nikt nie spacerował, żadne
mamy nie pchały wózków. Błyskawice
rozdzierały niebo, a od grzmotów omal nie
pękały bębenki w uszach.
Otworzył drzwi morgana i używając obu
rąk, postawił lewą nogę na krawężniku. Od
kostki po kolano otaczał ją gips. Z powodu
gipsu był tylko w prawym bucie. Lewa ręka
na temblaku stanowiła dodatkowe
utrudnienie przy poruszaniu się. Powoli,
niezdarnie wysiadł z samochodu.
Wyciągnął zza fotela drewnianą kulę i
oparł się o nią.
W oknie salonu poruszyła się zasłona.
Gabe skrzywił się z bólu. Przystanąwszy
na moment, potarł ręką prawą skroń, na
której widniał duży plaster.
Na ziemię zaczęły padać wielkie grube
krople deszczu; po chwili przeszły w
rzęsistą ulewę. Gabe zadrżał z zimna. Miał
na sobie bluzę i dżinsy rozcięte u dołu, by
można je było wciągnąć na gips. Wiedział,
że zaraz będzie przemoczony do suchej
nitki, ale trudno - wsparty na kuli, nie mógł
rzucić się biegiem pod dach werandy.
Drzwi prowadzące do ciepłego,
suchego wnętrza znajdowały się z siedem
lub osiem metrów od chodnika. Daleko. Na
tyle daleko, że kuśtykając wolno w ich
kierunku, Gabe miał czas odtworzyć w
myślach dziwną rozmowę, jaką odbył z
Kate w jej gabinecie.
Biorąc pod uwagę to, że pochodził z
innych sfer, że nie uczęszczał na
uniwersytet, że nie miał wykwintnych
manier i nigdy w życiu nawet nie widział
garnituru od Armaniego, wciąż nie mógł
zrozumieć, dlaczego Kate nie oburzyła się,
słysząc o tym, że coś go łączy z jej córką.
Nawet nie spytała, czy zamierza się z
Rebeką ożenić.
Zamiast tego nalała mu kieliszek
słodkawego sherry i trochę zmieniła
temat. W ciągu ostatnich dwóch lat, oz-
najmiła, w życiu jej rodziny zapanował
chaos.
- Każde z moich dzieci przeżyło mniejszy
lub większy kryzys emocjonalny. Poza tym,
jak sam wiesz, mieliśmy również do
czynienia z sabotażem oraz z problemami
natury finansowej, które wywarły wpływ na
firmę. Wszyscy wyszli z tych prób
zwycięsko:
silniejsi,
mądrzejsi,
szczęśliwsi. Wszyscy z jednym wyjątkiem.
- Z wyjątkiem Rebeki?
- Zgadłeś. - Sobie także nalała sherry,
ale nawet nie zwilżyła nim ust. - Tylko jej
nie byłam w stanie pomóc. Wszyscy
uważają, że jesteśmy zupełnie do siebie
niepodobne. To nieprawda. Owszem, ja nie
bujam w obłokach, a Rebeka nie ma mojej
głowy do interesów, ale charaktery mamy
identyczne. Tak jak ja, Rebeka kieruje się
w życiu własnymi zasadami i nigdy się nie
waha, kiedy już podejmie decyzję. Pragnę
jej szczęścia. Chcę, żeby się ustatkowała.
Żeby miała dom pełen dzieci, o jakim
marzy. Ale spośród wszystkich mężczyzn, z
którymi się spotykała, żaden nie zalazł jej
za skórę. Żaden jej nie denerwował. Ty
jesteś pierwszy.
Kuśtykając w stronę drzwi, wciąż
usiłował dociec, co Kate miała na myśli.
Czy to dobrze czy źle, że zalazł Rebece za
skórę? Dobrze czy źle, że ją denerwował?
Uznał, że musi się o tym przekonać.
Kilka tygodni temu, kiedy Jake'a
wreszcie wypuszczono do domu, Gabe
odetchnął z ulgą. Skończył pracę dla
Fortune'ów i z zapałem przystąpił do
innych zleceń.
Cieszył się swobodą, wolnością,
brakiem jakichkolwiek ograniczeń.
A potem pojawiły się objawy dziwnej
choroby. Uczucie pustki, ssanie w żołądku,
tęsknota tak silna, że nie mógł jeść ani
spać. Starał się zwalczyć te objawy, wy-
zdrowieć. Bezskutecznie.
Setki razy odtwarzał w pamięci sceny
ze swojego dzieciństwa: oczami wyobraźni
widział rodziców, którzy nieustannie kłócili
się, poszturchiwali i warczeli na siebie,
zamieniając dom w piekło. Pamiętał
awantury, po których następowały ciche
dni, pamiętał gorycz, napięcie, łzy. Każda
zakochana para obiecuje sobie dozgonną
miłość, ale jakoś ta miłość szybko wygasa.
Gabe całe życie był realistą. Jako
realista wierzył, że ludzie się zakochują i
miłość naprawdę istnieje, tyle że jest
nietrwała. Po co się więc łudzić, po co
robić sobie nadzieję, a potem przeżywać
rozczarowanie? Czy nie lepiej być zdanym
wyłącznie na siebie?
I nagle któregoś dnia, w trakcie
największego nasilenia choroby, Gabe
doznał olśnienia. Wojujące pary, które bez
przerwy skakały sobie do oczu, na pewno
wpłynęły na jego filozofię życiową, na
niechęć do zawierania małżeństwa. Ale
przecież on z Rebeką wojowali od samego
początku. W dodatku te zwady i utarczki
sprawiały im autentyczną przyjemność.
Chciał móc toczyć z nią boje tak długo,
jak będzie żył. A nawet i po śmierci.
Wiedział, że Rebeka stale pakuje się w
kłopoty. Ledwo z jednych wybrnie, zaraz
wpada w następne. Rodzina ogromnie ją
kocha, ale nie ma na nią najmniejszego
wpływu. Na pewno nie zdoła uchronić jej
przed żadnym niebezpieczeństwem.
Przypuszczalnie inne kobiety wierzyły w
to samo, co Ruda. W rycerzy i królewiczów z
bajki. W to, że człowiek jest z gruntu
szlachetny, że dobro przezwycięża zło, że
tych, co postępują uczciwie, nie spotka w
życiu żadna krzywda.
Ale Gabe'a nie obchodziły inne kobiety.
Obchodziła go wyłącznie Rebeka. Miała
prawo do swoich marzeń i przekonań. Ktoś
jednak powinien nad nią czuwać. Ktoś, kto
wie, jak cudowną jest osobą. Ktoś na tyle
silny, aby czasem stanąć okoniem i czegoś
jej zabronić. Ktoś, kto nie bałby się jej
gniewu. Ktoś, kto odwzajemniałby jej
uczucia. Ktoś, kto by rozumiał, że Rebeka
potrzebuje wolności, że uwięziona w
sztywnych konwenansach uschnie jak
kwiat pozbawiony wody.
Tak, ktoś powinien stale jej strzec.
Chronić przed krzywdą, cierpieniem, złem.
I raptem uświadomił sobie, że nie ktoś,
tylko on sam.
Kochał Rebekę. Kochał do bólu.
Którejś nocy obudził się zlany potem.
Śniło mu się, że Rebeka jest w ciąży, że
nosi jego dziecko. Ku własnemu
zdumieniu, z całego serca zapragnął
zostać ojcem. Innym niż był jego własny
ojciec. Czułym, troskliwym, kochającym. A
także mężem. Ojcem i mężem.
Przeraził się. Zrozumiał bowiem, że
Rebeka postanowiła zachować ciążę w
tajemnicy przed nim. Mógł się tego
domyślić! W takich sprawach Ruda nie
uznawała kompromisów. Chciała mieć
wszystko albo nic. Wszystko oznaczało
miłość, ślub, domek z ogródkiem.
Połowiczne rozwiązania jej nie
interesowały.
Zasłona w oknie znów się poruszyła.
Tym razem powstała kilkucentymetrowa
szpara.
Gabe ponownie wykrzywił się z bólu.
Wolno, krok po kroku, zbliżał się do
werandy, nie zwracając uwagi na strugi
deszczu lejące mu się na głowę. Nagle
drzwi się otworzyły.
- Gabe! Zauważyłam przez okno jakiś
ruch, ale nawet kiedy wyjrzałam na
zewnątrz i zobaczyłam twoją pochyloną
głowę, nie skojarzyłam, że to ty! Mój Boże!
Co się stało?
- Miałem mały wypadek - odparł.
Na chwilę zapomniał o cierpiętniczej
minie. Po prostu rozkoszował się widokiem
Rudej. Ubrana była w pomiętą białą bluzę,
lekko wystrzępioną u dołu, włosy sterczały
jej na wszystkie strony, nogi miała bose, a
spojrzenie przerażone.
- Mały wypadek? Na miłość boską,
Gabe...
- Wiesz co, mała? Przydałaby mi się
twoja pomoc. Słowo honoru. - Zatrzymał się
przy balustradzie okalającej werandę. -
Muszę się na zaszyć w jakimś cichym
miejscu, żeby odpocząć i zregenerować
siły. Znalazłem taki wymarzony zakątek, ale
trudno mi tam samemu dojechać, nie
mówiąc o wniesieniu do środka toreb z za-
kupami. Kiedy się już zainstaluję, z resztą
rzeczy na pewno sobie poradzę, ale teraz...
Gdybyś mogła mi poświęcić jedno
popołudnie... - Wciągnął powietrze. -
Potrzebuję cię, Ruda.
Jego głos zabrzmiał jakoś ostro i
chrapliwie, ale może nie było w tym nic
dziwnego. Gabe nigdy dotąd nikomu nie
mówił, że go potrzebuje. Bał się, że Rebeka
zarzuci mu kłamstwo. Bo faktycznie, nie był
z nią do końca szczery, jednakże w tej
najważniejszej sprawie nie kłamał.
Przez sekundę czy dwie patrzyła mu
głęboko w oczy; decyzję podjęła
błyskawicznie.
- Tylko wyłączę komputer i wezmę
torebkę.
- Nie zapomnij o butach.
- E tam! Na co komu buty?
Wyszła się jednak w butach i nie tracąc
czasu, pomogła Gabe'owi wsiąść do
samochodu po stronie pasażera. Sama
zajęła miejsce za kierownicą. Wyjaśnił jej,
o co mu chodzi: żeby zawiozła go pod
wskazany adres, przeniosła sprawunki z
bagażnika do domu, wróciła samochodem
do siebie, a po tygodniu przyjechała po
niego. Oczywiście wiedział, że plan nie
trzyma się kupy, ale Rebeka, która
zawodowo trudniła się wymyślaniem róż-
nych mniej lub bardziej fantastycznych
fabuł, niczego nie zakwestionowała.
Ruszyli sprzed domu. Przez całą drogę
dawał wskazówki, którędy najlepiej
jechać. Po godzinie skręcili z autostrady w
węższą szosę stanową. Zamiast podziwiać
wiejski krajobraz, Rebeka raz po raz
spoglądała ukradkiem na swojego
pasażera.
W pewnym momencie zatrzymali się
przed dużym sklepem spożywczym. Rebeka
przeistoczyła się w dyktatora. Pozwoliła
Gabe'owi wejść z nią do środka, ale to
wszystko. Sama wybierała z półek towary,
ignorując wszelkie rady i sugestie, sama
pchała wózek, sama taszczyła torby z
zakupami do samochodu. Kiedy Gabe ni-
czemu się nie sprzeciwiał, nie protestował,
a jedynie potulnie kiwał głową, czym
prędzej przyłożyła rękę do jego czoła.
- Na pewno nie masz gorączki? -
spytała.
- Tylko dlatego, że jestem miły i na
wszystko się zgadzam, myślisz, że mam
gorączkę?
- Nigdy dotąd nie słuchałeś mnie,
kotku. A nawet kameleon tak szybko nie
zmienia barwy. Oczywiście nie wykluczam,
że może być inny powód twojej uległości.
Powiedz, dużo łykasz leków
przeciwbólowych?
W odpowiedzi mruknął coś
niewyraźnie, po czym znów zaczął dawać
wskazówki odnośnie dalszej jazdy.
Skręcali raz w prawo, raz w lewo, zawracali,
ponownie skręcali, aż wreszcie zjechali z
czarnej asfaltowej szosy w wąską
nieutwardzoną drogę, która wiła się
między polami i lasami. Przypuszczalnie
nawet wytrawny podróżnik wyposażony w
świetny kompas miałby totalny mętlik w
głowie.
Pół godziny później zatrzymali się na
porośniętym kępami trawy żwirowanym
podjeździe. Rebeka pierwsza wysiadła z
auta i z rękami wspartymi na biodrach, ro-
zejrzała się wkoło. Na wzgórzu stała chata
zbudowana chyba z drewna cedrowego. Za
nią ciągnął się dziewiczy las. Od frontu
szklane drzwi prowadziły na werandę, z
której rozpościerał się widok na płynący w
dole srebrzysty strumyk.
- Och, Gabe! Ależ tu pięknie! Wynająłeś
ten dom?
- Tak, na tydzień.
- Nie wyobrażam sobie wspanialszego
miejsca na odpoczynek, ale będziesz
strasznie daleko od cywilizacji. Najbliższa
posiadłość znajduje się co najmniej
kilometr stąd.
Wyjęła z samochodu torby z jedzeniem
i rozkazawszy Gabe'owi nie ruszać się z
miejsca, wniosła zakupy do środka. Gabe
oparł się o maskę. Wiedział, co Rebeka
ujrzy wewnątrz. Piękne drewniane podłogi,
kamienny kominek czekający na
rozpalenie, meble w tonacji
rdzawobrązowej; kuchnię z sosnowym
stołem pełnym fantazyjnych sęków,
urządzoną w stylu rustykalnym; oraz
sypialnię z ogromnym oknem
wychodzącym na zbocze, wielkim
małżeńskim łożem i kilkoma komodami.
Żadnych udziwnień. Jedynym luksusem
była przylegająca do łazienki sauna z
drewna sekwojowego.
- Tu jest cudownie - oznajmiła Rebeka,
kiedy wróciła na podjazd przed domem. -
Cicho, sielsko i spokojnie. Nie zauważyłam
telefonu...
- Bo go nie ma.
- Co? Ani telefonu, ani sąsiadów? A
jeżeli upadniesz? A jeżeli będziesz
potrzebował pomocy? - Potrząsnęła głową.
- Nie wiem, czy mogę cię tu zostawić sa-
mego.
- Całe życie mieszkam sam i jakoś daję
sobie radę.
- Tak, ale całe życie nie jesteś kaleką.
- Teraz też nie jestem. Ruda...
Otworzył dłoń, pokazując jej kluczyki,
po czym cisnął je przed siebie. Całkiem
niezły rzut, pomyślał z zadowoleniem.
Wylądowały z pluskiem w strumyku.
Rebeka otworzyła usta ze zdziwienia.
- Nie wierzę własnym oczom! Czyś ty
zwariował? Rany boskie, co ci strzeliło do
łba? Bez kluczyków oboje jesteśmy tu
uwięzieni...
Zanim skończyła mówić, Gabe cisnął w
dół zbocza kulę. Następnie zerwał ze skroni
plaster, wysunął rękę z temblaka, po czym
schylił się i zaczął ściągać z nogi gips.
Wszystko razem zajęło ze trzy minuty.
Kiedy wyprostował się, serce waliło mu
młotem.
Rebeka stała jak zahipnotyzowana. Nie
drgnęła. Nie zmieniła pozycji. Mijały wieki,
a ona wciąż milczała.
Podejrzewał, że go zabije.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Potem wolno, bez słowa, okrążyła go,
uważnie mu się przyglądając. Był trochę
bledszy niż zazwyczaj, ale to wszystko. Z
chwilą gdy pozbył się gipsu, jej oczom
ukazała się zdrowa, włochata łydka.
Żadnych obrzęków czy siniaków się na niej
nie dopatrzyła. Na czole, policzkach czy
nosie też nic nie było, nawet drobnego roz-
cięcia, jakie czasem się zdarzają przy
goleniu. Im dłużej się w niego wpatrywała,
tym bardziej się spinał; był jak dziki kocur
zamknięty w klatce.
- Nie jesteś ranny - oświadczyła.
- Nie jestem - przyznał.
- Nie miałeś żadnego groźnego
wypadku.
- Wczoraj, kiedy chowałem grill, ukąsił
mnie komar. Natomiast ostatni raz
niebezpieczeństwo groziło mi w Las Vegas.
Rebeko...
- Słucham?
- Jakoś nie sprawiasz wrażenia
zaskoczonej.
- Dziwisz się? Przecież cię znam. Gdyby
w ciemnej alejce napadło cię sześciu
zbirów, wszystkim porachowałbyś kości.
Doskonale potrafisz sobie radzić sam. Chy-
ba nie myślałeś, że uwierzę w bajeczkę o
wypadku, co? Że nie zadając żadnych
pytań, pojadę z tobą na jakieś odludzie? Na
miłość boską, jestem pisarką. Wymyślam
fabuły. I z zamkniętymi oczami potrafię
odróżnić prawdę od fałszu.
Wyraźnie zbiła go z tropu. Nie miał
pojęcia, co powiedzieć.
- Ale... mimo to wsiadłaś do samochodu
i przyjechałaś ze mną.
- Oczywiście. Bałam się o ciebie -
rzekła, po czym natychmiast się poprawiła.
- Nadal się boję. Kłamstwa nie są w twoim
stylu, kotku. Coś ważnego musiało się
wydarzyć, skoro nie szczędziłeś zachodu,
żeby mnie tu ściągnąć.
- Owszem, wydarzyło się. Nie odbierasz
telefonu, kiedy dzwonię. Robisz wszystko,
żeby trzymać mnie na dystans. Chcąc nie
chcąc, musiałem wymyślić sposób, żeby
zwrócić twoją uwagę.
- Udało ci się.
Miał rację. Rzeczywiście go unikała,
głównie dlatego, że nie chciała
odpowiadać na pytania o ciążę. Ale pod-
czas długiej jazdy samochodem z
Minneapolis do domku na wzgórzu Gabe
ani razu nie poruszył tego tematu. To jej
dodało sił.
- Chciałeś ze mną porozmawiać? -
spytała.
- Tak. Ale na razie już dość się
nagadałem. Wciąż krążyła wokół niego,
kiedy nagle porwał ją w ramiona. Przytulił
ją mocno - tak mocno, że czuła, jak serce
mu wali - i przywarł ustami do jej ust.
Tego się właśnie obawiała. Że mu
ulegnie. Że będzie chciała tkwić w jego
objęciach i całować się z nim w
nieskończoność. Że jeszcze mocniej go
pokocha.
Ten pierwszy pocałunek nie rozwiał jej
obaw. Gabe był jak zbłąkany wędrowiec
przemierzający pustynię, który wreszcie
znalazł źródło. Źródło, które biło tylko dla
niego. Wiosenny wietrzyk poruszył
gałęziami drzew, strząsając z liści krople
deszczu. W oddali słychać było szum
strumyka, w powietrzu unosił się zapach
sosen.
Rebeka zamknęła oczy. Och, gdyby tylko
marzenia mogły się spełnić...
- Gabe... - Głos miała gruby, ochrypły.
- Wiem, mała, musimy porozmawiać. I
porozmawiamy, obiecuję. Ale najpierw
chcę sprawdzić, czy potrafię cię
zdenerwować.
- Zdenerwować? Dlaczego?
- Diabli wiedzą. Ale to ważne. - Podniósł
ją, a kiedy ona oplotła go nogami w pasie,
ruszył po schodach do domu. - Koniecznie
trzeba nad tym popracować.
- Nad moim stanem psychicznym?
- Tak. Wiesz, dokąd cię niosę? Do
sypialni. Denerwujesz się? Powiedz.
- Nie. A powinnam?
Siatkowe drzwi zatrzasnęły się z
hukiem. Gabe nie odrywał od niej wzroku. I
przez całą drogę obsypywał pocałunkami
jej twarz i włosy.
- Nie będziemy tam grać w warcaby -
oznajmił.
- To dobrze.
Uderzył się o ścianę w holu. Uważaj,
kotku, ostrzegła go w myślach Rebeka, bo
nabijesz sobie guza.
- Nie chodzi o seks - kontynuował po
chwili. - Chodzi o coś całkiem innego. Po
prostu... jesteś mi potrzebna. Każdy dzień
bez ciebie jest dniem spisanym na straty.
Wydawało mi się, że jestem wolnym
człowiekiem. Okazało się, że ta wolność już
mnie nie bawi. Chcę być wolny, ale tylko z
tobą. Czy to, co mówię, niepokoi cię?
- Ani trochę - odparła szeptem.
- Kocham cię, mała. Bardziej niż
kogokolwiek na świecie. Nie sądziłem, że
jestem zdolny do takich uczuć. Do
prawdziwej miłości... Rany boskie, Ruda!
Kiedy się w końcu zdenerwujesz?
Pomyślała, że trzeba tę sprawę jak
najszybciej wyjaśnić. Co on sobie ubzdurał
z tym zdenerwowaniem? Na razie to on się
coraz bardziej denerwował.
Spieszył się do sypialni, pragnął
dotrzeć tam jak najprędzej, ale gdy już
dotarł, nie bardzo wiedział, co ma począć.
- Gabe - szepnęła między jednym
pocałunkiem a drugim. - Puść mnie.
Nigdzie nie ucieknę.
- Nie puszczę - wycharczał, ale po chwili
posłusznie postawił ją na podłodze.
Ściągnęła mu przez głowę bluzę, po
czym pocałowała go w brodę. Następnie
rozpięła mu spodnie i pocałowała w usta.
Wyraz strachu i niepewności nie zniknął z
jego oczu. Kiedy przystąpiła do nieco
śmielszych pieszczot, popatrzył na nią
oskarżycielskim wzrokiem.
- W ogóle nie jesteś zdenerwowana -
powiedział z pretensją w głosie.
- Za to ty jesteś. I dobrze, kotku. Bo ja
bywam baaardzo grrroźna!
Pchnąwszy go na łóżko, szybko zdarła z
siebie ubranie. Koc służący za narzutę, z
ostrej, drapiącej wełny, działał na nią
podniecająco z powodu kontrastu z jedwa-
biście gładką skórą Gabe'a.
Gabe. Twardziel, który wystrzegał się
miłości, a jednak jej uległ. Rebeka słyszała
słowa, których nigdy nie spodziewała się
usłyszeć z jego ust. Ale wyznawał jej
miłość nie tylko słowami - również
dotykiem, pocałunkiem, spojrzeniem.
Wiele musieli sobie jeszcze wyjaśnić,
ale na razie liczyło się tylko to, że się
odnaleźli. Niebo za oknem przybierało
coraz ciemniejszą barwę, lecz oni nie
zwracali uwagi na upływające godziny.
Pochłonięci sobą, wspinali się na szczyty
rozkoszy, ofiarowując jedno drugiemu
wszystko - ciało i duszę.
Rebeka nie pamiętała, kiedy zasnęła.
Ale gdy otworzyła oczy, na zewnątrz
panował nieprzenikniony mrok. Drapiący
wełniany koc znikł. Leżała przykryta
cienką, puszystą kołdrą. Na stoliku nocnym
paliła się lampka.
Gabe leżał obok, w pełni obudzony, z
wyrazem zamyślenia na twarzy. Rebeka
wyciągnęła rękę i delikatnie pogładziła go
po policzku. Bała się odezwać, ale bała się
też milczeć. Postanowiła jednak zaufać
Gabe'owi.
- Będę miała twoje dziecko - oznajmiła
cicho. Myślała, że się zasępi, że okaże
niezadowolenie. Zamiast tego ujrzała błysk
radości w jego oczach.
- Dzięki Bogu. Może jak dom się zapełni
małymi urwisami, nie będziesz miała czasu
na szpiegowskie misje i zabawy w
detektywa.
Uniosła się na łokciu.
- To chyba nie są żadne oświadczyny,
co? Kiedy ostatni raz się widzieliśmy,
byłeś zdecydowanym przeciwnikiem
instytucji małżeństwa. Nie interesowała
cię rodzina, a tym bardziej dzieci.
- Miłość sprawiła, że pewne rzeczy
musiałem sobie przewartościować. Ja... po
prostu bałem się popełnienia błędu. Nie
chcę cię oszukiwać, mała. Wiążąc się ze
mną, ryzykujesz.
- Mylisz się. Ryzykuje się wtedy, kiedy
się nie wie, czego oczekiwać. A ja wiem.
Nie uciekasz przed problemami...
- To prawda.
- Wiem też, że będziemy się spierać. Ale
kto się czubi, ten się lubi.
- No właśnie. Dotąd sądziłem, że kłócą
się tylko ludzie, którzy się nienawidzą. A z
tobą... z tobą uwielbiam toczyć boje. Może
nie zawsze będziemy się zgadzać, Ruda, ale
na pewno nigdy nie będziemy się nudzić.
Nie chcę, żebyś się zmieniała. Kocham cię
taką, jaka jesteś. - Obsypał jej twarz
pocałunkami, po czym przesunął głowę
niżej, do szyi. - Nie przestanę, dopóki nie
usłyszę słowa „tak” - zagroził.
- A wtedy przestaniesz? W takim razie
przez kilka najbliższych godzin zamierzam
milczeć.
- Czy po ślubie też będziesz taka
okrutna i bezwzględna?
- Będę taka aż do śmierci. Sam się o to
prosisz, Devereax. Obyś tylko nie żałował.
- Nie będę - odparł.
Ufała mu. Widziała w jego oczach, że
wyzbył się lęku przed bliskością.
- Tak, kochany - szepnęła. - Tak, tak, tak.
Całe życie marzyłam o takiej miłości, ale
nie wierzyłam, że moje marzenia się
spełnią. Dopóki nie spotkałam ciebie.
Powiedz mi jednak...
- Co?
- Jak, u licha, wrócimy do domu, skoro
wyrzuciłeś kluczyki?
- A może mam drugą parę?
- Jako człowiek logiczny i rozsądny
zapewne masz.
- A wiesz, że ostatnio coraz częściej
polegam na intuicji i instynkcie? Brzmi to
niewiarygodnie... - Na moment zamilkł. -
Chociaż nie. Tobie to się wydaje zupełnie
normalne. Ale...
- Co ale?
- Impulsywne zachowanie niekiedy
pociąga za sobą negatywne
konsekwencje.
- Hm, więc jednak nie masz zapasowych
kluczyków?
- Mam. Ale w domu. Nie tu.
- To znaczy, że jesteśmy zdani wyłącznie
na siebie? - Tak.
- Że ugrzęźliśmy tu na czas
nieograniczony?
- Tak.
- Świetnie - szepnęła i pochyliwszy się
nad nim, wyłączyła lampkę.
EPILOG
Kate rzadko wpadała w złość. Zbyt wiele
w życiu widziała i zbyt wiele doświadczyła,
aby przejmować się drobiazgami.
Katastrofa
samolotowa,
próby
pozbawienia jej życia, sabotaż, knowania
wrogów zazdroszczących jej pozycji oraz
majątku, do którego dochodziła
dziesiątkami lat - to wszystko przetrwała.
Była silna. Byle problem typu kradzież czy
kolejny szantaż nie byłby w stanie jej
załamać.
Jednakże co innego kradzież, a co
innego ślub i wesele.
Stała na tarasie, z którego rozciągał się
wspaniały widok. Mała dziewczynka, która
swoje dzieciństwo spędziła w sierocińcu,
jest teraz właścicielką luksusowej
rezydencji nad jeziorem.
Spoglądała na ogród, sprawdzając, czy
o niczym nie zapomniała. Wzdłuż ścieżki
posypanej białymi płatkami róż, którą
miała iść panna młoda, rosły w donicach
kamelie. Znad jeziora nadciągał lekki
wietrzyk; liście szeleściły, powietrze
wypełniała balsamiczna woń kwiatów.
Powoli zbierali się goście, eleganccy
mężczyźni, kobiety w bieli i pastelach.
Śmiech oraz szmer rozmów niósł się po
całym terenie.
W głosach gromadzących się w
ogrodzie ludzi Kate słyszała radość. Na
wszelki wypadek, jakby nie dowierzając
własnym uszom, obserwowała twarze
gości, upewniając się, czy na pewno są
szczęśliwi. Nick i Caroline, Kyle i
Samantha, Rafe i Allie, Mike z Julią... Przez
chwilę nie mogła doszukać się Luke'a i
Rocky, ale potem ich dojrzała. Trzymając
się za ręce, wracali ze spaceru nad
brzegiem jeziora. Adam i Laura, Zach i Jane,
Rick z Natalie, Grant z Meredith...
Ktoś obcy mógłby się pogubić w tym
tłumie, ale nie Kate. Osoby, na które
patrzyła, dzieci jej dzieci, reprezentowały
kolejne pokolenie Fortune'ów. W ciągu
ostatnich dwóch lat spotykali się na wielu
ślubach, ale ten był najważniejszy,
przynajmniej dla Kate.
Rebeka była jej najmłodszą córką,
jedyną, która dotąd nie znalazła partnera.
Kate powoli traciła nadzieję, czy to się
kiedykolwiek stanie. O Rebekę zawsze
najbardziej się niepokoiła.
Zrobiła, co mogła, żeby był to
najszczęśliwszy dzień w życiu jej córki.
Zamówiła u bogów niebo w kolorze błękitu.
I takie było. Co najmniej ze trzy razy
obeszła stoły, sprawdziła nakrycia,
dekoracje, bukiety kwiatów. Dziesiątki razy
rozmawiała ze służbą. Poprawiała drużbom
krawaty, strzepywała im z ramion
niewidoczne pyłki, druhnom doradzała w
kwestii fryzur, kosmetyków, biżuterii.
Pomogła córce włożyć suknię,
następnie wpięła jej we włosy piękny
welon z delikatnej belgijskiej koronki. Łzy
ścisnęły ją za gardło. Czym prędzej skryła
się w pokoju na piętrze. Potrzebowała para
minut dla siebie, z dala od zgiełku, żeby się
wyciszyć, opanować emocje.
Stojąc na tarasie, usłyszała, jak drzwi
się otwierają. Nie musiała się odwracać -
wiedziała, że wszedł Sterling Foster. Kiedy
objął ją w pasie, poczuła, jak spływa na nią
błogi spokój. Zamknęła oczy i oparła się o
jego klatkę piersiową.
Wkrótce zamierzała powiadomić
rodzinę o własnych planach małżeńskich.
Miała siedemdziesiąt jeden lat. Nigdy nie
spodziewała się, że jeszcze kiedykolwiek
znajdzie miłość, że pokocha jakiegoś
mężczyznę, że zaufa mu i będzie chciała
dzielić z nim życie.
- Jesteś zdenerwowana, Kate? - spytał.
Potrafił wyczuwać jej nastroje.
- Nie, nie zdenerwowana, raczej
wściekła na pana młodego. Chyba mam
prawo dać córce prezent ślubny?
- Rozumiem. A więc Gabe podarł czek?
- Zaproponowałam, że pożyczę im jacht
albo samolot. Niczego nie chce ode mnie
przyjąć. I nie chce mi zdradzić, gdzie
pojadą na miesiąc miodowy.
- Coś podobnego!
- Uścisnął mnie, serdecznie mi za
wszystko podziękował, po czym oznajmił,
że nie potrzebuje pomocy. Że sam potrafi
zaopiekować się Rebeką. Psiakość! I co z
takim zrobić?
Sterling zarechotał pod nosem.
- Człowiek tak dumny i uparty idealnie
nadaje się na męża twojej córki.
- To prawda - przyznała Kate. - Ale nie po
to mam pieniądze, żeby zabrać je z sobą do
grobu. Mógłby mi drań okazać trochę
szacunku i pozwolić nimi poszastać.
- Co się odwlecze, to nie uciecze.
Przecież nikt ci nie zabroni rozpieszczania
wnuków. A coś mi mówi, że pierwsze
maleństwo jest już w drodze.
- Tak myślisz? - Kate nie posiadała się z
radości. Spojrzała w dół na Gabe'a, który
zajął miejsce obok swojego drużby. W
przeciwieństwie do normalnych panów
młodych, którzy nerwowo przestępują z
nogi na nogę, Gabriel Devereax był
spokojny i opanowany. Szeroki uśmiech na
jego twarzy natychmiast podbił serce
Kate. Tak, jej przyszły zięć cieszył się
bardziej niż pirat, który wziął we władanie
statek pełen skarbów.
Niemal gotowa była wybaczyć mu jego
głupi upór i odmowę przyjęcia od niej
pieniędzy.
- Nikomu nie zdradziłaś tajemnicy? -
spytał Sterling, głaszcząc ją czule po
policzku.
- Nie. Pokusa była bardzo silna, ale dziś
jest święto Rebeki i Gabe'a. Nie chcę
odciągać od nich uwagi.
Oczywiście rodzina zdawała sobie
sprawę, że zakończono prace nad
magicznym kremem młodości, jednakże
tylko Kate ze Sterlingiem wiedzieli, że
przeszedł pomyślnie wszystkie testy.
Produkt, któremu poświęcono tyle czasu i
wysiłku, wreszcie miał trafić na rynek.
Nowy produkt, nowa fortuna.
Kate pomacała bransoletę, którą
włożyła na dzisiejszą uroczystość.
Bransoletę, która stanowiła symbol
rodziny, symbol siły, przywiązania i
lojalności.
Przez pewien czas nosiła ją Rebeka.
Dziś rano Kate odebrała córce starą
bransoletę i podarowała jej nową. Rebeka
nie potrzebowała wspomnień; powinna
patrzeć w przyszłość, nie w przeszłość.
- Kate, kochanie... - Sterling ujął ją
delikatnie za łokieć. - Gotowa jesteś wydać
swoją najmłodszą córkę za mąż?
- Absolutnie. - Skinęła głową.
Tak, była gotowa. I nie wypadało, aby
matka panny młodej spóźniła się na ślub.
Na moment zadumała się. Był taki czas
w jej życiu, kiedy całą energię wkładała w
powiększanie majątku, a co za tym idzie -
władzy i wpływów. Ale to było dawno temu.
Teraz liczyło się dla niej co innego.
Liczyło się szczęście jej dzieci. Oraz to,
że rodzina jest razem. Czy może być coś
ważniejszego?