JENNIFER GREENE
MARZYCIELKA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Widok, który miała przed sobą, obrażał jej poczucie estetyki. Czarna, posępna noc,
szalejąca nad miastem burza - czy może być coś bardziej banalnego? Nagle jaskrawa
błyskawica przeszywa niebo, a na jej tle wyłania się z ciemności wielka, szpetna rezydencja,
która wygląda jak scenografia do tandetnego hollywoodzkiego filmu.
Najgorsze jest to, że niczym bohaterka kiepskiego filmu zamierza się włamać do
pogrążonej w mroku rezydencji.
Rebeka Fortune pisała powieści kryminalne. Umieszczała swe bohaterki w najbardziej
niebezpiecznych sytuacjach, jakie tylko zdołała wymyślić, a wyobraźnię miała wyjątkowo
bujną. Ale prędzej by wyrzuciła na śmietnik komputer, niż kazała bohaterce włamywać się po
ciemku do ogromnej,, zamkniętej na cztery spusty rezydencji, w której zostało popełnione
morderstwo.
Deszcz padał na jej rude loki, ciekł po szyi, spływał po powiekach i rzęsach. Drżała na
całym ciele, od czubka nosa po czubki palców w przemoczonych tenisówkach. Zazwyczaj w
marcu panowała w Minnesocie temperatura około zera, ale tego dnia od samego rana było
nadspodziewanie ciepło i słonecznie, prawie wiosennie.
Przed wyjściem z domu Rebeka obejrzała w telewizji prognozę pogody; zapowiadano
w nocy burzę. Gdyby miała czarny płaszcz od deszczu, pewnie by go z sobą wzięła, ale miała
jaskrawożółty, w kolorze całkiem nieodpowiednim dla włamywacza, więc włożyła grubą
czarną bluzę oraz czarne dżinsy. Obie rzeczy lepiły się jej do skóry.
Przypuszczalnie kiedyś w życiu czuła się bardziej nieszczęśliwa niż teraz, lecz nie
pamiętała tej chwili. Miała bogate doświadczenie w dziedzinie kryminalistyki, znała
dziesiątki metod używanych przez włamywaczy, jednakże całą swą wiedzę zdobyła w
ciepłym, ładnie urządzonym gabinecie, szperając w książkach i korzystając z Internetu.
Praktyka okazała się odrobinę bardziej skomplikowana od teorii.
Rezydencję otaczało wysokie ogrodzenie z kutego żelaza. Zamknięta brama nie
stanowiła problemu; na ogrodzenie można się było wdrapać i zeskoczyć z niego po drugiej
stronie. Tuż po zabójstwie Moniki Malone po terenie kręciło się mnóstwo policji. Teraz
ryzyko natknięcia się na kogokolwiek było znikome. Zarówno dom, jak i ogród opustoszały
dawno temu; od wielu tygodni nikt tu nie zaglądał.
Do samej rezydencji prowadziło pięć par drzwi: frontowe, boczne, kuchenne, tylne i
piwniczne. Rebeka próbowała je kolejno otworzyć - bez powodzenia. Z katalogu dla pisarzy
powieści kryminalnych zamówiła klucz uniwersalny. Okazało się, że wcale nie był tak
uniwersalny, jak go reklamowano. W plecaku, z którym wyruszyła na włamanie, miała
również łom - zawsze przydawał się jej bohaterkom. Ona jednak nie była stworzoną przez
siebie postacią i, w przeciwieństwie do nich, z łomem kiepsko sobie radziła. Obeszła cały
dom, dokładnie sprawdzając okna na parterze. Ani jedno nie było zabite deskami, ale
wszystkie były szczelnie zamknięte. Jedyne, co zdołała łomem dokonać, to zdrapać z kilku
framug farbę.
Poza łomem i wytrychem do plecaka zapakowała pełno innych narzędzi. Jako autorka
kryminałów, która przed przystąpieniem do pracy zawsze starannie się przygotowuje, miała
ogromną wiedzę na temat przestępstw i sposobów ich popełniania. Na razie jednak żadne z
narzędzi nie znalazło zastosowania, a plecak, który ważył z tonę, wpijał się jej w łopatki.
Ciężkie deszczowe chmury kłębiły się na nocnym niebie, a od łoskotu piorunów
trzęsła się ziemia. A może nic się nie trzęsło, może to tylko ona, Rebeka, tak mocno dygotała.
Każda zdrowa na umyśle kobieta już dawno by się poddała, a ty co? - spytała sama
siebie.
Otóż Rebeka Fortune różniła się od innych kobiet. Nigdy się nie poddawała,
zwłaszcza gdy na czymś jej zależało. Niektórzy twierdzili, że cechuje ją upór osła. Ona
broniła się, mówiąc, że stanowczość i determinację odziedziczyła po matce, Kate Fortune,
której nigdy nie brakowało siły ani odwagi, aby dążyć do wytyczonego celu.
Cel, który Rebeka sobie wyznaczyła, był niezwykle ważny. Wiele osób starało się
oczyścić Jake'a z zarzutu morderstwa, lecz czas mijał, a jakoś nikt nie znajdował dowodów,
które mogłyby potwierdzić jego niewinność.
Rebeka sama postanowiła się tym zająć, tym bardziej że - pomijając członków rodziny
- reszta ludzi podejrzewała, iż to właśnie Jake był winien śmierci Moniki.
Zacisnęła z determinacją usta i nie zwracając uwagi na mokrą trawę pod nogami,
jeszcze raz okrążyła dom. Musi być jakiś sposób, żeby dostać się do środka. Musi!
Srogi, porywisty wiatr targał jej włosy. Gdy podniosła rękę, by odgarnąć z twarzy
burzę rudych loków, w świetle błyskawicy, która przebiła mrok, zamigotała złota bransoleta.
Widok obwieszonej ozdóbkami bransolety należącej kiedyś do Kate sprawił, że Rebekę
opadły dziesiątki bolesnych wspomnień.
Prawie straciła ukochaną matkę. Wszyscy sądzili, że Kate Fortune zginęła w
katastrofie samolotu; nikt nie wiedział, że w samolocie był jeszcze porywacz, że Kate z nim
walczyła, że podczas zderzenia maszyny z ziemią wypadła przez otwarte drzwi na zewnątrz,
w gęste zarośla, i że przez wiele miesięcy odzyskiwała w dżungli zdrowie. Rebeka nadal
czuła ucisk w sercu na myśl o rozpaczy, w jakiej pogrążyła się rodzina, o ilości wylanych łez
oraz o spotkaniu u Sterlinga Fostera, doradcy prawnego rodziny, kiedy to oczom zebranych
niespodziewanie ukazała się Kate.
Tego dnia, gdy po raz pierwszy od lat Kate nie pojawiła się w pracy, złota bransoleta
obwieszona drobnymi ozdóbkami, które świętej pamięci Ben Fortune ofiarowywał żonie przy
okazji narodzin kolejnych dzieci i wnuków, tkwiła na zakończonym ręką alabastrowym
ramieniu ustawionym w gabinecie seniorki rodu. Dla Rebeki, podobnie jak i dla innych,
bransoleta stanowiła wyraz miłości, rodziny, tradycji. Nie mogąc się oprzeć, przywłaszczyła
ją sobie; potrzebowała chociażby takiego kontaktu z matką. Po odczytaniu testamentu każdy
członek rodziny dostał na pamiątkę serduszko, podkowę, różę czy inną ozdóbkę, którą
doczepiono do bransolety w dniu jego narodzin. Przez pewien czas Rebeka nosiła pustą bran-
soletę bez pobrzękujących ozdób, ale potem zawiesiła na niej własne maleńkie wisiorki -
symbole szczęścia.
Powróciwszy na łono rodziny, Kate prosiła córkę, aby chwilę dłużej zaopiekowała się
bransoletą. Rebeka ucieszyła się. Traktowała bransoletę jak talizman, a jej złote ogniwa jak
symbol nierozerwalności uczuć rodzinnych.
Potarła je palcem. Owszem, Kate stworzyła jedną z największych dynastii
finansowych w Stanach Zjednoczonych, ale najbardziej w świecie kochała swoje dzieci;
rodzina zawsze była dla niej najważniejsza. Te wartości - lojalność, przywiązanie do
najbliższych, konieczność wspierania się w potrzebie - przekazała swym potomkom.
Swoim synom i córkom...
Nie była to najbardziej odpowiednia chwila, aby rozmyślać o dzieciach, ale Rebeka
miała trzydzieści trzy lata, marzyła o własnym maleństwie, a w ostatnim okresie to pragnienie
stało się tak silne, że nawiedzało ją o każdej porze dnia i nocy. Nie liczyło się to, że żyła
samotnie, że żaden królewicz nie kręcił się na horyzoncie. Po prostu jej zegar biologiczny
głośno tykał, zagłuszając wszelkie inne argumenty. Chciała mieć dziecko i już!
Zastanawiając się nad przyszłością, zawsze widziała siebie w roli szczęśliwej żony i
matki. W przeciwieństwie do swych braci, sióstr, kuzynów, którzy szukali w życiu przygód
czy nowych wyzwań, ona była beznadziejną romantyczką i domatorką. Jednak mimo że
szczęście utożsamiała z posiadaniem męża i dzieci, była jedyną osobą z klanu Fortune'ów,
która nie założyła rodziny. Boże, nawet jej bratanice wydały już na świat potomstwo!
Chociaż nie miała w tym większej wprawy, potrafiła ukołysać do snu niemowlę,
natomiast zupełnie nie potrafiła włamać się do cudzego domu. Psiakrew!
Przeszył ją dreszcz przerażenia. Nie bała się burzy z piorunami. I na pewno nie bała
się ogromnego, pustego domu, w którym popełniono morderstwo.
Bała się porażki. Kochała brata, chciała mu pomóc, znaleźć dowód potwierdzający
jego niewinność, i robiło się jej słabo na myśl, że może nie podołać. Ale nie! Gdzieś w tej
wielkiej chałupie muszą być jakieś informacje, ślady czy znaki, które policja przeoczyła, a
które oczyszczą Jake'a z ciążących na nim zarzutów. Dziesiątki osób, w tym co najmniej kilku
Fortune'ów, miały powód, aby zabić tę starą jędzę. Monica była okrutną, zachłanną egoistką,
która od niemal dwóch pokoleń starała się zniszczyć Bena i Kate. Przysporzyła sobie
mnóstwo wrogów; nawet dwuletnie dziecko bez trudu mogłoby wskazać parę osób, które
chętnie by się jej pozbyły.
Problem w tym, że na skutek działań Moniki Malone Jake omal nie stracił tego
wszystkiego, na czym mu najbardziej w życiu zależało, a zatem miał doskonały motyw, żeby
ją zamordować. W dodatku w wieczór, gdy Monica zginęła, był na miejscu zbrodni i tysiące
dowodów, takich jak odciski palców, wskazywały na jego winę. Ani policja, ani wynajęci
przez rodzinę detektywi nie zdołali wpaść na trop jakiegokolwiek innego podejrzanego.
Zespół obrońców również robił, co mógł, lecz sprawa wyglądała beznadziejnie. Nikt nie
uronił łzy nad losem, jaki spotkał dawną hollywoodzką gwiazdę, ale też nikt nie wierzył w
niewinność Jake'a.
Rebeka wiedziała ponad wszelką wątpliwość, że jej brat nie mógłby nikogo zabić, bez
względu na to, jak bardzo ta osoba zalazłaby mu za skórę. Bała się jednak, że nie mając
innych podejrzanych, sąd uwierzy oskarżycielowi i skaże Jake'a na wieloletnie więzienie.
Mimo że krążyła wokół domu i usiłowała dostać się do środka, żaden alarm się nie
włączył. Wszystkie drzwi były zamknięte, okna także. Zresztą okna na parterze miały
specjalnie wzmocnione szyby. Okna na piętrze wyglądały na łatwiejsze do sforsowania, ale
nie wiedziała, jak do nich dotrzeć. Treliaż, po którym pięły się róże, raczej nie wchodził w
rachubę. Wprawdzie ważyła niewiele, zaledwie pięćdziesiąt kilogramów, ale podejrzewała, że
chwiejna drewniana konstrukcja nie utrzyma ciężaru jej ciała. W ogrodzie rósł wielki
rozłożysty dąb, jednakże gałęzie nie sięgały na tyle blisko domu, by mogła przeskoczyć z
którejś na dach - chyba że wyrosłyby jej skrzydła, a na to się nie zanosiło.
W ostateczności zamierzała zaryzykować wspinaczkę po kracie z różami, ale najpierw
postanowiła jeszcze raz obejść dom. Tak też zrobiła, tym razem na czworakach. Przedzierała
się przez krzaki rosnące pod domem i kolejno świeciła latarką we wszystkie okna prowadzące
do pomieszczeń w piwnicy.
Od czasu do czasu kolce - wyobrażała sobie, że to szpony niewidocznej wiedźmy -
czepiały się jej włosów i ubrania, wbijały się jej w skórę, drapały ją po ciele. W tenisówkach
chlupotało błoto. Na jednej okiennej framudze złamała paznokieć. Kiedy usiłowała podważyć
inną, drzazga weszła jej w palec, a z palca popłynęła krew.
Deszcz przestał padać, ale ponieważ była przemoczona do suchej nitki, zmarznięta i
nieszczęśliwa, nawet nie miała siły się z tego cieszyć.
Wreszcie promień latarki oświetlił ramę okienną, która była krzywa i pęknięta.
Odgarnąwszy na bok gałęzie kwitnącego bzu, Rebeka przysunęła się bliżej i zaczęła
sprawdzać szybę. Okno nie było zamknięte, a jedynie zaklejone farbą.
Otwierało się na zewnątrz. Trochę niewygodnie, ale trudno. Gorzej było z wielkością.
Może przez niewielką szparę zdołałby się przecisnąć chudy dziesięciolatek, ale nie dorosła
kobieta...
Uznała, że warto spróbować; pewnie nie znajdzie lepszego wejścia. Sięgnęła do
plecaka po łom. Dwa razy usiłowała podważyć okno. Bezskutecznie. W ciasnej przestrzeni
miała małą swobodę ruchów, łom ślizgał się po mokrym błocie, nie było go o co oprzeć. Na
szczęście za trzecim razem się udało. Wepchnęła łom pod dolną krawędź ramy; rozległ się
koszmarny zgrzyt, a po chwili między gruntem a oknem pojawiła się szpara.
Oddychając ciężko, Rebeka przysiadła na piętach i podrapała się po brodzie. W
porządku. Sukces. Czuła się jednak tak, jakby trzymała w dłoni zwycięski kupon loteryjny,
lecz nie miała jak ani gdzie odebrać nagrody. Okno faktycznie otwierało się na zewnątrz, lecz
otwór był o wiele mniejszy, niż się spodziewała. Wszyscy zawsze twierdzili, że jest chuda jak
patyk, ale żeby wśliznąć się do środka, musiałaby zgubić jeszcze parę kilo.
Powoli zbliżyła latarkę do otworu. Nigdy nie potrafiła dobrze oceniać odległości, ale
miała wrażenie, że od twardej betonowej podłogi dzieli ją co najmniej trzydzieści metrów. W
dole nie było żadnych poduszek, materacy czy choćby dywanu, który mógłby złagodzić
upadek. Spoglądając przez otwór, pomyślała sobie, że Stephen King mógłby śmiało umieścić
akcję kolejnej swojej powieści w takich mrocznych, ponurych wnętrzach.
Podejrzewała, że jeśli nawet zdoła przecisnąć się przez otwór, to zabije się, spadając w
dół. Z drugiej strony, tylko tędy może dostać się do środka. Innego wejścia nie znalazła, a
poddawać się nie miała zamiaru.
No trudno, po prostu musi wciągnąć brzuch, wypuścić powietrze, skurczyć się. Bo cóż
innego jej pozostało?
Zgasiwszy latarkę, schowała ją do plecaka, a plecak wrzuciła do środka. Przez chwilę
panowała cisza; potem usłyszała głośne plaśnięcie. Plecak wylądował na podłodze.
Przełknęła ślinę. Strach dławił ją za gardło. Położywszy się na plecach, wepchnęła
stopy w otwór, następnie poruszając barkami i nie zwracając uwagi na to, że pod bluzą zbiera
się błoto, przysuwała się coraz bliżej otworu. Po chwili łydki miała po drugiej stronie, kolana,
uda, pośladki, biodra... I wtedy zaczęły się kłopoty. Utknęła. Nie była w stanie ruszyć się ani
w przód, ani w tył.
Boże! Tyle razy marzyła o tym, aby mieć nieco pełniejsze kształty. Tyle razy
zazdrościła innym kobietom, że dżinsy tak ładnie opinają im biodra. Teraz ogarnęła ją złość
na samą siebie. Może gdyby w zeszłym tygodniu nie zjadła tych pięciu wysokokalorycznych
ciastek, zdołałaby się przecisnąć albo w jedną, albo w drugą stronę. A tak... Cholera! Nogi
sterczały jej wysoko nad podłogą piwnicy, tułów leżał w błocie przed domem, biodra i po-
śladki tkwiły zaklinowane. Sytuacja była poważna.
Korciło ją, żeby wybuchnąć płaczem. Chociaż nie, wcale nie miała ochoty płakać. Po
prostu chciała znaleźć się we własnym domu i zrobić sobie gorącą kąpiel: napełnić wannę,
wlać do wody odrobinę olejku różanego, potem wyciągnąć się i wymoczyć, popijając
kieliszek chablis, przeglądając plik informacji, jakie zgromadziła na temat banków spermy, i
marząc o dziecku.
Uwielbiała snuć fantazje o dzieciach. Było to kuszące, choć w tym momencie nie
bardzo praktyczne. Czuła się jak kretynka. Nie mogła wykonać żadnego ruchu; ilekroć
próbowała, bolały ją stawy, z kolei gdy leżała nieruchomo, protestował jej kręgosłup. Bądź co
bądź, gdyby potrafiła wyginać ciało na wszystkie strony, może zatrudniłaby się jako
akrobatka w cyrku. Miło by było, gdyby nagle pojawił się przystojny rycerz na białym koniu i
wybawił ją z kłopotów, ale było to mało prawdopodobne. Prędzej oblezą ją dżdżownice. Myśl
o glistach, które wychodzą z ziemi po deszczu i suną w jej stronę, podziałała na nią
mobilizująco.
Wciągnęła powietrze i z całej siły się odepchnęła.
Udało się! Odniosła sukces... chyba. W każdym razie żyła, kiedy wylądowała na
twardej podłodze. Zanim jednak to się stało, rozbiła głowę o ramę okienną, a także boleśnie
zgniotła i otarła piersi. Upadając zaś, stłukła sobie kość biodrową oraz skręciła nadgarstek.
Na dole było ciemno jak w grobowcu. W powietrzu unosił się duszny, stęchły zapach.
Oczywiście nie robiłoby jej różnicy, gdyby znajdowała się teraz w pięknym, jasnym Tadż
Mahalu; była zbyt obolała, aby czymkolwiek się przejmować. Świat wirował jej przed
oczami. Nie była pewna, czy można sobie złamać pośladki - nigdy nie widziała, aby ktoś
nosił na biodrach gips albo leżał z pupą na wyciągu - bała się jednak, że ona tego dokonała.
Nagle oślepił ją ostry promień światła.
Jaskrawy blask pochodził z łysej żarówki zawieszonej na środku sufitu. Najgorsze
było to, że mężczyzna, który stał w drzwiach, z ręką na kontakcie, i kręcił z niedowierzaniem
głową, nie wyglądał na obcego. A kiedy otworzył usta, jego niski, ochrypły głos też brzmiał
znajomo.
- Sądziłem, że banda złożona co najmniej z tuzina nastolatków usiłuje się włamać do
środka. Narobiłaś tyle hałasu, jakbyś zmarłych chciała pobudzić. Powinienem był się
domyślić, że to ty. Chryste, Ruda, wyjaśnij mi, co u licha tu robisz?
Zacisnęła powieki.
- W tej chwili siedzę na podłodze w piwnicy i roztkliwiam się nad sobą, bo mam z
pięćdziesiąt połamanych kości. Boże kochany, spraw, żeby to był zły sen. Żebym się obudziła
i zobaczyła, że ten człowiek z ręką na kontakcie to ktoś inny, niż mi się wydaje. Niech to
będzie rosyjski szpieg. Niech to będzie seryjny morderca. Niech to będzie ktokolwiek, byle
nie Gabriel Devereax.
Czekała z zamkniętymi oczami, aż zjawa zniknie, ale niestety niski, ochrypły głos
przybliżał się.
- Nie wygłupiaj się, Ruda. Ja przynajmniej mam powód, żeby być w tym domu, ale
ty? Chyba całkiem postradałaś zmysły. Mogłaś się zabić... albo ktoś mógłby cię zabić. Co ci
strzeliło do łba? Swoją drogą, wyglądasz jak bezpańska kotka po przegranej walce na
śmietniku.
- Ale jesteś miły! Ja tu leżę połamana, umieram z bólu, a ty na mnie krzyczysz!
- Krzyczałbym o wiele głośniej, gdybym wierzył, że to cokolwiek da. Tylko spójrz na
siebie! Jesteś cała mokra, oblepiona błotem, z włosów wystają ci jakieś patyki. Nie powiesz
mi chyba, że masz wszystko normalnie poukładane w głowie? Psiakrew, przestań machać
ręką! Chcę tylko sprawdzić, gdzie cię boli.
- Wszędzie - warknęła.
I faktycznie, wszystko sobie poobijała, ale najbardziej ucierpiała jej duma.
Gabe kucnął obok. Wciąż miała zamknięte oczy; póki na niego nie patrzyła, mogła
udawać, że to nie on. Kiedy jednak poczuła, jak jego silne dłonie zaczynają ją obmacywać,
natychmiast podniosła powieki.
Kiedy indziej nie miałaby nic przeciwko temu, aby dotykał jej przystojny facet,
mógłby to nawet być detektyw, ale życzyłaby sobie, by okazywał trochę więcej delikatności.
Na miłość boską, nie jest workiem kartofli!
Bezlitosne łapy wędrowały po jej ciele, ściskały jej stopy, kostki, łydki, sprawdzały
stawy kolanowe, podnosiły i opuszczały jej ramiona, zginały i prostowały nadgarstki. Kilka
razy jęknęła z bólu. Gabe albo był tak zaaferowany tym, co robi, że nic nie słyszał, albo jej
niedowierzał.
A ona... cóż, przypuszczalnie odczuwałaby mniejsze upokorzenie i złość, gdyby facet
nie był tak piekielnie przystojny.
Nie wiedziała, jakim cudem dostał się do domu, ale nie dziwiła się, że tu jest. Był
inteligentny, przedsiębiorczy, po prostu najlepszy w swojej branży. Dlatego przekonała
Jake'a, aby zlecił mu dochodzenie w sprawie katastrofy, w której - według policji brazylijskiej
- zginęła Kate. Chociaż tej zagadki nie udało mu się rozwikłać, dokonał parę innych ważnych
dla rodziny odkryć.
Wracając jednak do teraźniejszości... Kiedy tak siedziała w piwnicy na betonowej
podłodze, wyglądała jak półtora nieszczęścia. On zaś był elegancki, uczesany, świeżo
ogolony. Ubranie miał czyste, bez ani jednej plamki czy rozdarcia. Jasne dżinsy, granatowa
koszula starannie wpuszczona w spodnie, buty z cholewami. Nawet one nie nosiły śladów
błota.
Nie znała go zbyt dobrze. Zresztą nie była pewna, czy kogoś takiego jak Gabe
Devereax jakakolwiek kobieta może dogłębnie poznać. W każdym razie od czasu do czasu
wpadali na siebie i zwykle kończyło się to potężną scysją. Kilka osób z rodziny zauważyło, że
żrą się jak pies z kotem. Wprawdzie to ona, Rebeka, zebrała informacje o różnych agencjach
detektywistycznych i namówiła rodzinę, by zatrudniła właśnie Gabe'a. To ona najlepiej
spośród wszystkich wiedziała, jak doskonałą Gabe cieszy się opinią i jak świetne osiąga
wyniki. Darzyła go szacunkiem. Ale kiedy w grę wchodziło życie najbliższych, nie potrafiła
przekazać steru w obce ręce, choćby były najbardziej kompetentne.
Gabe zaś nie znosił, kiedy ktoś go pouczał albo wtrącał mu się do pracy. Coś, co ona
określała mianem pomocy, on traktował jak niepotrzebną ingerencję. Ona uważała, że
powinien zrozumieć, co nią kieruje: miłość, przywiązanie, lojalność. Jednakże nie była w
stanie mu tego wytłumaczyć; prędzej udałoby się jej wywiercić palcem dziurę w granitowym
bloku.
Mimo że ciągle mieli z sobą na pieńku, Rebeka nie była ślepa. Może i Gabe Devereax
jest upartym osłem, ale tak przystojnego osła rzadko się widuje. Liczył trzydzieści osiem lat i
na tyle wyglądał. Zdecydowany zarys szczęki, blizna na prawej skroni, zmarszczki wokół
oczu i przy ustach - wszystko to świadczyło o tym, że człowiek ten wiele w życiu przeszedł.
Gabe nie oszczędzał się. Był mężczyzną, nie chłopcem. Mężczyzną, który emanował
silą i energią. Mężczyzną, z którego twarzy można było wyczytać determinację, upór w
dążeniu do celu, wolę zwycięstwa.
W głębi duszy Rebeka wierzyła, że tylko kobieta, która ma nie całkiem po kolei w
głowie, mogłaby chcieć się zadawać z człowiekiem tak zatwardziałym i zamkniętym w sobie.
Z drugiej strony Gabe Devereax miał najpiękniejsze oczy, o najbardziej zmysłowym
spojrzeniu, jakie kiedykolwiek widziała. W dodatku nie mogła ich zignorować, przynajmniej
na razie, bo uporczywie się w nią wpatrywały. Właściciel tych oczu trzymał ją za brodę i z
takim skupieniem, jakby badał pod mikroskopem robaka, oglądał jej policzki, czoło, nos,
sprawdzając, czy są w jednym kawałku.
- Chyba przeżyjesz - oznajmił w końcu. - Chociaż pewności nie mam, bo trudno
cokolwiek dojrzeć pod tą warstwą brudu.
Ponieważ patrzył jej prosto w twarz, nie od razu się zorientowała, co robi. On zaś, jak
gdyby nigdy nic, wsunął prawą rękę pod jej bluzę i lekko naciskał żebra.
Przeszył ją dreszcz.
- Hej!
Oburzona, usiłowała go odepchnąć. Nie dała rady.
- Nie denerwuj się, Ruda. Gdybym chciał cię poderwać, znalazłbym inny sposób. -
Uśmiechnął się. - O seksie myślę tylko dwadzieścia godzin na dobę, a nie dwadzieścia cztery.
- Na moment zamilkł. - Masz paskudnie rozciętą skórę, tu na boku... Spokojnie, nie
zamierzam sprawdzać, dokąd sięga rana. A teraz bądź tak miła i odkaszlnij.
- Mam kasłać? Po co?
- Jeśli wolisz, możemy podjechać do szpitala i zrobić ci prześwietlenie. Aha!
Spodziewałem się, że nie będziesz chciała. No więc jeśli zakaszlesz i jeśli nic cię wtedy
bardziej nie zaboli, może... powtarzam: może uwierzę, że żebra masz nie połamane. Ale
oczywiście jeśli wolisz prześwietlenie...
Zakaszlała najgłośniej jak potrafiła.
- Na pewno nic cię nie zabolało?
- Na sto procent. I przestań mi grozić szpitalem. Nie dałabyś rady mnie nigdzie
zawieźć, nawet gdybyś miał pułk żołnierzy do pomocy. Czuję się świetnie. Po prostu upadek
lekko mnie oszołomił i tyle.
- Tak? - Zabrał rękę, którą uciskał jej żebra, ale sam się nie cofnął. - Na czole wyrósł
ci guz wielkości śliwki, ciało masz podrapane do krwi i jesteś cała mokra. Tylko patrzeć, jak
nabawisz się zapalenia płuc. Rany możemy obmyć, bo wody w domu nie wyłączono, ale nie
wiem, czy znajdziemy coś suchego, żebyś nie musiała siedzieć w tym ubraniu. Jak czoło?
Bardzo boli? Nie kręci ci się przypadkiem w głowie? A może widzisz podwójnie?
Co za paskudny typ! Gdyby był odrobinę lepiej wychowany, zamilkłby na chwilę i dał
jej szansę odpowiedzieć. On jednak nie miał zamiaru wierzyć jej na słowo, bo ponownie ujął
ją za brodę i obrócił twarzą do siebie. Drugą ręką delikatnie odgarnął jej włosy z czoła.
Dopiero gdy skończył zabawę w lekarza, napotkał jej wzrok.
I wtedy... Nie, nie umiałaby powiedzieć, co się wtedy stało. Wpatrywał się w nią
zaledwie parę sekund, ale grymas niezadowolenia znikł z jego twarzy. Wyraz oczu zmienił
się. Ujrzała w nich coś... coś innego. Nie złość, nie zniechęcenie, nie obsesyjną potrzebę
usuwania ze swojej drogi wszelkich przeszkód, nie irytację, że ktoś wtrąca się do jego pracy.
Z całą pewnością nie przedstawiała ładnego obrazka. Była mokra, brudna,
rozczochrana; podejrzewała, że ofiara wypadku drogowego wyglądałaby atrakcyjniej. Ale
ciemne oczy detektywa wpatrywały się w nią tak intensywnie, z taką fascynacją, że nagle
poczuła, jak wali jej serce.
Jeśli Gabe kiedykolwiek wcześniej dostrzegł w niej kobietę, nigdy nie dał tego po
sobie poznać. On sam był energicznym, niezwykle pociągającym mężczyzną i póki nie
zwracał na nią większej uwagi, lubiła się z nim przekomarzać i droczyć. Nigdy go jednak nie
kokietowała ani z nim nie flirtowała; takie kobiece gierki były jej obce. Upadek musiał jej coś
pomieszać w głowie, sprawić, że pękła jakaś tama.
Nigdy dotąd bliskość Gabe'a nie wywoływała w niej takiego drżenia. Przecież to
absurd, żeby akurat teraz, w środku deszczowej nocy, w piwnicy cudzego domu, ogarnęło ją...
Przestań! - zganiła się. Masz majaki i tyle!
Serce biło jej niemal tak głośno jak dzwon na wieży kościelnej, kiedy wyraz oczu
Gabe'a ponownie się zmienił. Na twarzy znów pojawił się grymas, jeszcze bardziej ponury
niż ten przed chwilą. Zmarszczywszy czoło, odchylił się, po czym wstał i wyprostował.
- Może nie potrzebujesz lekarza - rzekł - ale zobaczmy, jak się będziesz czuła, kiedy
dźwigniesz się z podłogi.
- Na miłość boską, nie przesadzaj. Naprawdę nic mi nie jest.
Ignorując wyciągniętą rękę, poderwała się na nogi.
To był błąd. Duży błąd. Ból rozsadzał jej głowę, piersi ją piekły, nadgarstki szczypały,
a pośladki... Tak, nie miała już żadnych wątpliwości, że złamała sobie pupę. Strugała jednak
chojraka. Nawet gdyby ktoś jej zagroził, że zginie marnie, jeśli nie powie prawdy, nie
przyznałaby się, że kolana ma jak z waty.
- A ty? Jak się tu dostałeś? - spytała.
- Normalnie. Legalnie. Drzwiami - odparł z lekką ironią w głosie. - Prędzej czy
później dom trafi na rynek nieruchomości, ale na razie stoi zamknięty. Dopóki nie skończy się
postępowanie spadkowe, nie można go sprzedać. Zadzwoniłem do prawnika Moniki Malone,
przedstawiłem się, wytłumaczyłem, że moim zdaniem w domu muszą być jakieś ślady, które
policja przeoczyła, i spytałem, czy mógłbym się rozejrzeć. Zgodził się i dał mi klucz.
- Tak po prostu? Zadzwoniłeś i już? To wystarczyło? Wydało się jej to bardzo
niesprawiedliwe.
- Wiesz, Rebeko, nie każdego natura obdarzyła bujną wyobraźnią oraz skłonnością do
dramaturgii. Niektórzy z nas żyją zwyczajnie, można powiedzieć, że nudnie. A w życiu
kierują się zwykłą logiką i zdrowym rozsądkiem.
- Niesamowite. Gotowa byłabym przysiąc, że odbyliśmy kiedyś identyczną rozmowę.
- Bo istotnie odbyliśmy. Wtedy też nic do ciebie nie trafiało. - Okrążył ją i zamknął
otwarte okno. - No dobrze, chodźmy na górę. Przemyjemy ci rany, a potem wrócisz do domu.
- Mylisz się, koteczku. Nie po to ryzykowałam zdrowie i życie, żeby teraz potulnie
spełniać twoje polecenia.
Była pewna, że żadna klientka nie odważyła się zwrócić per „koteczku” do detektywa
Gabriela Devereax. W pierwszej chwili określenie go zaskoczyło, potem rozbawiło. Może i
Gabe był władczym, aroganckim macho, który nie dawał się przerobić na grzecznego
baranka, ale zawsze miał duże poczucie humoru i potrafił się śmiać z samego siebie.
- Oj, Ruda, Ruda. Nie jestem tutaj dla własnej przyjemności. Może ci się to wydać
dziwne i całkiem niedorzeczne, ale twoja rodzina mi ufa. Wierzy, że zrobię wszystko, co w
mojej mocy, aby oczyścić Jake'a z ciążących na nim zarzutów. Wyobrażasz to sobie? Inni
mają zaufanie do moich umiejętności zawodowych i ponad dziesięcioletniego doświadczenia.
Rebeka schyliła się po plecak z narzędziami. Boże, ależ facet ma tupet! Co za
bezczelność! Gdyby nie to, że dobro Jake'a leżało jej na sercu, pewnie by ryknęła śmiechem.
- Ja też ci ufam, panie Sherlock - oznajmiła z powagą. - Jesteś doskonałym
detektywem. Ale to nie twojego brata policja oskarżyła o morderstwo, tylko mojego. Kocham
Jake'a. Później, kiedy zostanie uniewinniony, mogę siedzieć w domu i robić na drutach. A na
razie... Powiedz, znalazłeś coś?
- Jeszcze nie miałem okazji się rozejrzeć. Ledwo przekręciłem klucz w zamku, kiedy z
dołu doleciał mnie straszny hurgot. Jakoś od razu pomyślałem o tobie. Ciekawe dlaczego? -
Twarz miał w cieniu; znużonym gestem podniósł do niej rękę i podrapał się po brodzie. -
Rebeko, posłuchaj.
- Słucham. - W jej głosie można było wyczuć irytację.
- Jak dobrze wiesz, zajmuję się tą sprawą od dnia, kiedy aresztowano twojego brata.
Byłem tu wtedy, kiedy policja szukała odcisków palców. Potem zaś, kiedy zdjęto żółtą taśmę,
którą otoczono posiadłość panny Malone, dokładnie przeczesałem cały teren. Dziś
przyjechałem po raz trzeci. Na razie wszystkie dowody wskazują na Jake'a.
- Wiem.
Westchnęła głośno. Wiedziała, że Jake jest jedynym podejrzanym, ale wiedziała
również, że nikogo nie zabił.
- Miłość i bezstronność nie idą w parze. Zdaję sobie sprawę, że chcesz pomóc bratu.
Rozumiem to. I kiedy mówię, że powinnaś wrócić do domu i zająć się robótką na drutach,
kieruje mną wyłącznie troska o ciebie. Nie chcę, żeby spotkała cię krzywda.
Wpatrując się w miejsce pod ścianą, gdzie nie docierało światło żarówki, Rebeka
ujrzała jakiś piec czy grzejnik oraz plątaninę rur, a także drewniane stopnie i balustradę. Po
chwili skojarzyła, że to schody prowadzące na górę, do kuchni, salonu i innych pomieszczeń.
Słyszała głos Gabe'a, ale słowa, które wypowiadał, coraz bardziej utwierdzały ją w
przekonaniu, że powinna polegać głównie na sobie. Nie wątpiła w jego zdolności
detektywistyczne. Ani w to, że sumiennie wykonuje powierzone mu zadanie. Problem polegał
na tym, że Gabe, podobnie jak policja, nie wierzył w niewinność Jake'a.
Przez chwilę stała bez ruchu, po czym, odgarniając z twarzy mokre strąki, ruszyła w
kierunku schodów.
- Masz rację, że nie jestem bezstronna. Bezstronność w ogóle mnie nie interesuje. Nie
wiem, czy pamiętasz, Gabe, ale to ja wyszukałam dla rodziny twoją agencję, kiedy
otrzymaliśmy wiadomość o katastrofie, w której zginęła moja matka.
- Oczywiście, że pamiętam.
- Dobrze. - Skinęła głową. - Nikt nie wierzył, że Kate przeżyła. Wszystkim wydawało
się to niemożliwe. A ja nalegałam, żeby Jake skorzystał z usług twojej agencji, ponieważ
jesteś najlepszy i ponieważ miałam świadomość, że potrafisz robić rzeczy, na których ja się
zupełnie nie znam. Przyjąłeś zlecenie, ale tak jak inni nie wierzyłeś, że Kate mogła ocaleć. I
kto miał rację? Ja czy ty?
- Ty. Ale to była całkiem inna sytuacja...
Tak energicznie potrząsnęła głową, że niewiele brakowało, aby guz odpadł jej z czoła.
Przynajmniej takie miała wrażenie.
- Dokładnie taka sama! Ty kierujesz się rozumem, ja sercem. Tobie rozum mówi, że
coś jest czarne, a mnie serce, że pod czernią tkwi biel. Bardzo mocno kocham brata i właśnie
dlatego wiem, że nie zamordował Moniki, mimo że była podła i starała się go zniszczyć.
Gabe westchnął. Zezłościła się. Było to bowiem typowo samcze westchnienie
wyrażające politowanie i wielowiekową wyższość płci męskiej nad żeńską.
- Mam kilka zastrzeżeń do twojego toku rozumowania, ale mniejsza z tym. Chciałbym
zwrócić ci uwagę na inną sprawę. Otóż jeśli wierzysz, że twój brat jest niewinny i wszystkie
dotychczasowe dowody świadczące przeciwko niemu są wytworem czyjejś chorej wyobraźni,
to znaczy, że prawdziwy morderca chodzi sobie po świecie. A więc tym bardziej powinnaś
wrócić do domu. Zrozum, osoba niedoświadczona, nie potrafiąca gasić ognia, nie powinna
bawić się zapałkami, bo może wyrządzić sobie krzywdę.
- Na miłość boską, Gabe! Po to tu jestem! Nie żeby bawić się zapałkami, tylko żeby je
odnaleźć.
- Czuję się, jakbym gadał do ściany. Nic do ciebie nie dociera, prawda? - Ponownie
podniósł rękę do twarzy i potarł brodę. - Czyli nie zdołam cię przekonać, żebyś wróciła do
domu i położyła się lulu?
- No, nareszcie mówisz do rzeczy. - Przyjaznym gestem poklepała go po ramieniu. -
Zobaczysz, Gabe, pomogę ci. Jeszcze będziesz mi wdzięczny.
ROZDZIAŁ DRUGI
Rebeka była równie pomocna jak tornado. Z dwojga złego Gabe wolałby naturalną
trąbę powietrzną; łatwiej by sobie z nią poradził. Opanowanie krnąbrnego rudzielca było
ponad jego siły.
Ponownie zamoczył ściereczkę w zimnej wodzie, wyżął ją, po czym przyłożył do guza
na czole Rebeki. Deszcz walił w okna niczym kanonada z dział. W Minnesocie zdarzały się
potężne burze z piorunami, ale zazwyczaj później, nie w marcu. Trudno, pomyślał; nie ma
sensu narzekać. Lepszy deszcz niż śnieżyca. Błyskawice rozwidniały niebo, ściany domu
trzęsły się od grzmotów; za każdym razem gdy strzelał piorun, światła migotały, jakby lada
moment miały zgasnąć.
Oczywiście nic strasznego by się nie stało. Gabe'owi nie przeszkadzałby brak
elektryczności. Detektyw Devereax był człowiekiem zaradnym. Spędził kilka lat w Siłach
Specjalnych, codziennie w najtrudniejszych sytuacjach wykazując się inteligencją,
pomysłowością i odwagą. Niebezpieczeństwo nie stanowiło dla niego przeszkody.
Przeciwności losu też nie. Ilekroć natykał się na problem, który należało rozwiązać, zawsze
liczył na siebie, na swój spryt, przedsiębiorczość i doświadczenie, nigdy zaś na łut szczęścia
czy pomoc boską.
Podejrzewał jednak, że po paru godzinach spędzonych w towarzystwie Rebeki nawet
najbardziej zatwardziały poganin mógłby zacząć odprawiać modły, błagając Boga o
zmiłowanie.
- Au! Brałeś lekcje u inkwizycji, czy co? Zostaw mnie, potworze jeden!
Nie przerwał zabiegów, nawet nie podniósł głowy.
Rebeka siedziała na kuchennym blacie z twarzą zwróconą w stronę lampki
przymocowanej do szafki nad zlewem. Na czole miała wielkiego guza, obok paskudne roz-
cięcie, oprócz tego mnóstwo zadrapań na całym ciele, które należało oczyścić, ale bez
przerwy się wierciła.
- Siedź spokojnie! Jeśli cię boli, to wyłącznie twoja wina! Masz pełno śmieci w ranie
na czole; sądzę, że to drobiny farby z ramy okiennej. Trzeba je usunąć. Gdybyś przestała się
wiercić, już dawno bym skończył, a tak... Moim zdaniem nie obejdzie się bez paru szwów.
Na reakcję nie musiał długo czekać.
- Nie!
- A ponieważ nie wiadomo, o jakie jeszcze brudy się ocierałaś, myślę, że warto byłoby
zrobić zastrzyk przeciwtężcowy.
Reakcja była jeszcze szybsza niż poprzednia.
- Miałam robiony kilka tygodni temu.
- No jasne. A koty pływają kraulem. Masz niezwykle płodną wyobraźnię. To dobrze,
pisz dalej te swoje książki, bo nie wydaje mi się, abyś mogła odnieść sukces jako
włamywaczka. Sądząc po dzisiejszej próbce, nie masz w tym kierunku zbyt dużych zdolności.
- Przestań się wymądrzać, Devereax. I nie denerwuj mnie. Jestem tu z powodu mojego
brata. Nawet gdybym miała poharatać sobie wszystkie członki, dla niego włamałabym się po
raz drugi i trzeci.
Wierzył, że tak by było. I to go przerażało.
Większości ludzi daje się przemówić do rozsądku. Z kolei większość kobiet ceni sobie
bezpieczeństwo, nie lubi się niepotrzebnie narażać, wie, jak wystrzegać się ryzyka. Dla
Rebeki poczucie bezpieczeństwa było pojęciem obcym, abstrakcyjnym. Kiedy on wspominał
o ryzyku, ona wytrzeszczała oczy, jakby opowiadał jej o życiu na Marsie.
Odłożył na moment mokrą ściereczkę i obrócił twarz Rebeki w stronę światła, żeby
mieć lepszy widok na rozcięte czoło. No, chyba wreszcie udało mu się oczyścić ranę z
drobinek farby. Na myśl o tym, że tak brzydka rana szpeci jej gładką skórę, zrobił się zły. Na
nią, Rebekę.
Przysunął palec do jej czoła. Fala gorąca, która go uderzyła, sprawiła, że zrobił się
jeszcze bardziej zły. Na siebie.
Kiedy mężczyzna stoi pomiędzy rozwartymi udami kobiety, jest rzeczą naturalną, i
chyba nieuniknioną, że zaczyna odczuwać podniecenie. Nie dziwiła go reakcja własnego
ciała. W końcu raz na trzysta sześćdziesiąt pięć dni mężczyzna ma prawo przez kilka minut
płonąć nieokiełznaną żądzą.
Ale z powodu tej żądzy ogarnęła go wściekłość.
Kiedy cofnął się o krok, Rebeka - uznawszy, że skończył zabiegi lekarskie,
odepchnęła się - zamierzając zeskoczyć z szafki.
- Nie waż się stąd ruszyć - oznajmił tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Trzeba nakleić
plaster.
- Nie przesadzaj. To tylko drobne rozcięcie.
- Które może pozostawić paskudną bliznę.
- Mój brat siedzi w więzieniu oskarżony o morderstwo, a ja mam się przejmować
głupią blizną? Już dość czasu zmarnowaliśmy na te...
- Jeszcze minuta i pozwolę ci zejść.
Ponownie wsunął się między jej uda. Nie miał wyboru. W przeciwnym razie na pewno
zeskoczyłaby na ziemię i pognała szukać dowodów niewinności tego brata. W jednej z szafek
dojrzał starą apteczkę, a w niej kilka plastrów i bandaży.
Znów poczuł, jak ogarnia go podniecenie. Psiakość!
Wiedząc, że nic z tego nie będzie, starał się zignorować problem i skupić na czole
Rebeki.
Od śmierci Moniki dom stał pusty i nikt w nim niczego nie ruszał. Z tego też powodu
szafki, półki i szuflady były pełne różnych rzeczy. Gabe bez trudu znalazł potrzebne mu
przybory: ściereczkę, ręcznik, apteczkę, suche ubranie. Na jednej z górnych półek zauważył
butelkę trzydziestoletniej whisky. Łyk szkockiej... Hm, kuszące.
- Skończyłeś? - spytała z nadzieją w głosie Rebeka.
- Tak.
- Dzięki. Wiesz, Gabe, nie zdawałam sobie sprawy, że to rozcięcie jest tak głębokie.
Gdybym wiedziała, może bym była bardziej potulna...
Ona? Bardziej potulna? Jakoś trudno było mu sobie to wyobrazić. Jednakże w
przeciwieństwie do wielu kobiet, z którymi się stykał, nie była próżna ani samolubna. Biorąc
zaś pod uwagę pozycję oraz bogactwo Fortune'ów, nikt by się nie zdziwił, gdyby zadzierała
nosa.
Dorastała otoczona rodziną, niczego jej nie brakowało, nie znała biedy. Może dlatego
patrzyła na świat przez różowe okulary. Była idealistką, która wiodła uprzywilejowane życie.
Odznaczała się inteligencją, ale pod wieloma względami była naiwna jak nowo narodzone
dziecię. O nic nigdy nie musiała walczyć, niczego nie musiała zdobywać. Obce jej były
ciemne, ponure aspekty życia. Wierzyła w miłość, w dobroć i sprawiedliwość, w to, że z
opresji wybawi ją rycerz na białym koniu. Nie miała pojęcia, że po ulicach miasta kręcą się
różne wredne typy, które mogą wyrządzić jej krzywdę.
Najgorsze było to, że ponieważ napisała kilka powieści kryminalnych, wyobrażała
sobie, że jest żeńskim Sherlockiem Holmesem. Szukając dowodów niewinności brata, mogła
niechcący zatrzeć inne ślady. Na samą myśl o tym Gabe miał ochotę ją udusić.
Kiedy zsunęła się z blatu, odruchowo powiódł wzrokiem po jej koronkowym staniku
wystającym spod dekoltu swetra. Próbował ją namówić, żeby zdjęła mokrą, zabłoconą bluzę.
Odmówiła. Zgodziła się dopiero wtedy, kiedy przyniósł z góry czarny sweterek z dużym
dekoltem. Pewnie należał do Moniki Malone.
Do świętej pamięci Moniki, która - jak wiele hollywoodzkich gwiazd świecących
triumfy przed wieloma laty - miała dość pokaźny biust. Przypuszczalnie sweter ciasno opinał
jej kształty, lecz kształtów Rebeki nie opinał. Przeciwnie, w luźnym swetrze Rebeka
wyglądała jak biedna, mała sierotka, która włożyła ubranie starszej i grubszej koleżanki.
Sweter co prawda był obszerny, lecz za to czarne dżinsy były idealnie dopasowane;
podkreślały długie, szczupłe nogi i drobne pośladki. Ponieważ nie potrafiła usiedzieć w
miejscu, podejrzewał, że dość boleśnie musiała poobijać sobie tyłek, ale duma nie pozwalała
się jej do tego przyznać. Tak, ona ma więcej dumy niż rozumu, pomyślał, patrząc w jej
lśniące zielone oczy.
Oczy... duże o powłóczystym spojrzeniu, twarz w kształcie serca, szersza u góry,
zwężająca się ku brodzie, cera jasna, może zbyt blada, usta pełne, mięsiste, nosek śmiesznie
zadarty. Wzrost... pewnie metr sześćdziesiąt pięć, ani za niska, ani za wysoka, choć gdy stała
przy nim, wydawała się maleńka. W myślach właśnie tak ją nazywał: mała.
Włosy miała kręcone, barwy ciemnego cynamonu, długości do ramion. I straszliwie
potargane. On widział ją jednak nie po raz pierwszy w życiu i wiedział, że grzebień czy
szczotka niewiele by pomogły. Jeśli chodzi o fryzurę, zawsze wyglądała tak, jakby dopiero
wstała z łóżka po upojnej nocy w ramionach kochanka. Jako że należała do rodu Fortune'ów,
nie ulegało wątpliwości, że gdyby chciała, stać by ją było na najdroższych fryzjerów w mie-
ście. A zatem szopa, którą nosiła na głowie, wynikała z jej lenistwa lub nonszalancji. Zresztą
postrzyżyny nic by pewnie nie dały. Nawet obcięta na zapałkę i ubrana w bezkształtny wór,
wciąż byłaby szczupła, zgrabna, seksowna i... cholera, jakaś taka krucha.
Nigdy nie pociągały go małe, kruche, wrażliwe kobietki potrzebujące męskiego
wsparcia, nie wiedział więc, dlaczego obecność Rebeki działa na niego tak podniecająco. I
wolał się nad tym nie zastanawiać. Zatrudniono go, aby wykonał konkretne zadanie i
zamierzał się z tego wywiązać. Owszem, czasem popełniał w życiu błędy i teraz intuicyjnie
czuł, że bliższa znajomość z Rebeką byłaby właśnie błędem. Nie był niewiniątkiem; w wieku
trzydziestu ośmiu lat miał całkiem spore doświadczenie z kobietami. Doskonale się
orientował, kiedy warto ryzykować, a kiedy lepiej sobie odpuścić. Lubił ryzyko i nie
brakowało mu odwagi, ale na pewno nie był kamikadze.
- Rebeko... - Patrząc za jej oddalającą się sylwetką, potarł z namysłem brodę. - Dokąd
tak pędzisz?
- Wszędzie. Nigdzie. Boże, nie wiem. Pomyślałam sobie, że najpierw rzucę okiem na
miejsce zbrodni. To było w salonie, prawda? A potem udam się na górę do sypialni panny
Malone i tam się trochę rozejrzę.
- Do salonu prowadzą drzwi z prawej. Tymi z lewej dojdziesz do spiżarni i
pomieszczeń zajmowanych przez lokaja. Tylko pamiętaj o jednym, Sherlocku Holmesie.
Zostawiamy po sobie porządek. Niczego nie zabieramy. Tak z ręką na sercu, to wolałbym,
abyś bez porozumienia ze mną niczego nie dotykała...
- Spokojna głowa, Gabe. Przeczytałam dziesiątki książek o metodach pracy policji.
Wiem, co mam robić. Jeśli zauważę cokolwiek, co uznam za dowód czy choćby trop, będę
bardzo ostrożna. Nie denerwuj się.
- Sam fakt, że przeczytałaś dziesiątki książek jakoś nie rozprasza moich obaw.
Uśmiech miała porażający.
- Wiem, koteczku, wiem. Nic na to nie możesz poradzić, prawda? Po prostu jesteś
władczym, autorytatywnym typem, który lubi mieć wszystko pod kontrolą. I który nie cierpi,
kiedy kobieta wykazuje odrobinę inicjatywy. Boże, zupełnie nie wyobrażam sobie ciebie w
roli ojca. Swoją żonę i córkę doprowadzałbyś do szału.
- Zagalopowałaś się, Ruda. Jaką córkę? Nie planuję być ojcem. Dzieci to ostatnia
rzecz, o jakiej marzę.
- I tu się różnimy. Choć muszę przyznać, że jakoś to mnie nie dziwi. Gdyby nie
zarzuty ciążące na moim bracie, dziecko byłoby dla mnie priorytetem. Boże, żebyś widział te
góry materiałów, jakie zgromadziłam na temat banków spermy.
- Banków spermy? - zdumiał się. - Chyba nie mówisz tego poważnie?
- Jak najpoważniej. Na temat dzieci nigdy nie żartuję - rzekła, uśmiechając się od ucha
do ucha. - Nie mogłam się oprzeć, kotku. Specjalnie wspomniałam o bankach spermy, bo
chciałam zobaczyć wyraz, jaki pojawi się na twojej twarzy. No, ale bierzmy się do roboty...
Tak, pomyślał Gabe, na razie zbrodnia bardziej ją pociąga. Swoją drogą nie znał
nikogo, kto potrafiłby z równą łatwością przeskakiwać z tematu na temat.
Nie zamierzał krążyć za nią z pokoju do pokoju. Miał do wykonania konkretne
zadanie. Do jego obowiązków nie należała opieka nad obarczonymi bujną wyobraźnią,
rudowłosymi uparciuchami, nawet jeśli te rudowłose uparciuchy były blisko spokrewnione z
człowiekiem, który płacił mu honorarium.
Skierował się do gabinetu zmarłej aktorki. Wiedział, że w rezydencji istnieje takie
pomieszczenie, ponieważ odkrył je podczas swojej poprzedniej wizyty. Dziwnie się w nim
czuł: ściany pokrywała jedwabna tapeta, w oknach wisiały zasłony, które bardziej pasowały
do damskiej sypialni, przy biurku stał fotel obity brokatem. Żaden mężczyzna na pewno nigdy
by w czymś takim nie urzędował, Monica przypuszczalnie też rzadko tu zaglądała.
Podejrzewał, że nigdy sama nie wystawiała czeków, a jeśli nawet to robiła, to nie
przychodziła w tym celu do gabinetu.
Tak jak się spodziewał, albo policja, albo prawnicy zabrali z biurka wszelkie rachunki
i wyciągi bankowe. Mimo to zapalił światło - wielki ozdobny żyrandol - po czym zaczął
wyciągać szuflady.
Liczył na to, że mogli coś przeoczyć. Zwykle tak jest, że koncentrując się na jednym,
nie dostrzega się czegoś innego. Policja zdołała zgromadzić już całkiem sporo informacji i
dowodów w sprawie morderstwa aktorki, ale wciąż było mnóstwo pytań bez odpowiedzi.
Przystąpił do pracy; wszystko dokładnie sprawdzał, każdy przedmiot, każdą notatkę,
każdy skrawek papieru. Pracował w skupieniu przez mniej więcej dwadzieścia minut.
Nagle zdał sobie sprawę z ciszy panującej w całym domu. Zupełnie jakby poza nim
jednym na terenie rezydencji nie było żywego ducha.
Teoretycznie miał wymarzone warunki do pracy, nic mu nie przeszkadzało, żaden
najmniejszy hałas. Tyle że właśnie z powodu tej ciszy nie mógł się skoncentrować.
Bez przerwy myślał o Rebece: usiłował odgadnąć, gdzie w tym momencie przebywa i
co robi. Miał jej za złe, że określiła go mianem władczego, autorytarnego typa. Wcale nie był
władczy i nikomu nie lubił nic narzucać. Jeśli zachowywał się autorytarnie, to dlatego, że po
swoich poprzednich kontaktach z Rebeką wiedział, że jest ona osobą impulsywną, która
mimo najlepszych chęci potrafi przysporzyć mnóstwo problemów. A kiedy człowiek znajduje
się w tym samym domu co reaktor jądrowy, chyba ma prawo odczuwać lekki niepokój.
Wyszedł z gabinetu. Rebekę odnalazł w salonie; siedziała skulona w fotelu i
wpatrywała się w marmurowy kominek. Usłyszawszy kroki, skierowała na Gabe'a wzrok.
- Usiłuję sobie to wszystko wyobrazić - powiedziała cicho. - Ona tutaj zginęła,
prawda?
- Tak.
- Wiemy, że Jake ją odwiedził. I że był pijany. Wiemy też, że się kłócili i że doszło do
rękoczynów. Jake twierdzi, że Monica” go podrapała, a potem rzuciła się na niego z nożem
do listów. Pokazywał nam ranę, jaką mu zadała w ramię. Przyznał, że pchnął Monikę, że po-
leciała na kominek i rąbnęła głową o marmurową półkę.
- Wszędzie były odciski palców twojego brata i Moniki - zauważył. Nie musiał
dodawać, że żadnych innych odcisków nie znaleziono.
Rebeka zacisnęła nerwowo dłonie.
- Zgadza się - przyznała. - Ale Jake przysięga, że Monica żyła, kiedy opuszczał jej
dom. Wkrótce potem widziała go jego córka, Natalie. Wszyscy z nim rozmawialiśmy. Mówił,
że pchnął Monicę, ponieważ go zaatakowała. Nie miał powodu nas okłamywać i twierdzić, że
żyła, jeśli faktycznie nie żyła. Przecież śmiało mógł powiedzieć, że w obronie własnej pchnął
ją tak nieszczęśliwie, że uderzyła się w głowę i poniosła śmierć na miejscu. Moim zdaniem,
albo w domu był ktoś trzeci, albo pojawił się tuż po wyjściu Jake'a. Mój brat nikogo nie zabił.
Gabe przeszedł na drugi koniec salonu do barku urządzonego w stylu art déco. Żaden
ze stojących tam trunków nie dorównywał trzydziestoletniej whisky, którą widział w kuchni,
ale w tym momencie zadowoliłby go zwykły bimber. Nie, nie chodziło mu o siebie.
Wprawdzie przebywając w towarzystwie Rebeki, miał ochotę czymś zagłuszyć zmysły,
głównie jednak myślał o niej: siedziała tak przeraźliwie smutna, że nie mógł tego wytrzymać.
Sięgnął po pierwszą z brzegu butelkę, wlał do kryształowej szklanki trochę złocistego
płynu i podał ją Rebece. Podniosła szklankę do nosa.
- Fuj!
- Nie wybrzydzaj, mała. No, śmiało. Do dna.
- Jak mnie jeszcze raz nazwiesz „mała”... - zaczęła, ale nie dokończyła.
To było doprawdy niezwykłe; zamiast się zjeżyć i wszcząć awanturę, posłusznie
przechyliła szklankę i opróżniła ją w trzech haustach. Po chwili wzdrygnęła się z
obrzydzeniem i przetarła dłonią załzawione oczy.
- Osobiście wyznaję zasadę głoszoną przez Mary Poppins, słynną filmową opiekunkę
do dzieci, że każde lekarstwo lepiej smakuje z łyżeczką cukru.
Teraz on się wzdrygnął z obrzydzeniem. Whisky z cukrem? Ohyda! Ale przynajmniej
osiągnął swój cel. Rebeka nie była już tak trupioblada, przestała też nerwowo wykręcać palce.
Teraz albo nigdy, uznał. Musi przemówić jej do rozumu, sprawić, aby wreszcie przejrzała na
oczy.
- Posłuchaj, Rebeko. W całej tej sprawie nie ma innych podejrzanych. Podczas
śledztwa nie wypłynęło jakiekolwiek inne nazwisko. Nie znaleziono innych odcisków
palców. Wszystkie tropy prowadzą do Jake'a. Który w dodatku miał świetny powód, aby
zabić Monicę.
- Tak, wiem. Ona go szantażowała. Odkąd odkryła, że Jake pochodzi z nieprawego
łoża, postanowiła tanim kosztem zgromadzić jak najwięcej akcji Fortune Industries. Groziła
Jake'owi, że ujawni prawdę, on zaś bał się, że wtedy straci wszystko. Znam rodzinne
tajemnice, Gabe. Tajemnice, czy może raczej brudy. I wiem, że mój brat popełnił w życiu
wiele błędów. Okazał się słaby. Za dużo pił, zaniedbywał się w pracy. Stres i napięcie, które
mu nieustannie towarzyszyły, wpłynęły na rozpad jego małżeństwa i sprawiły, że zwrócił się
przeciwko Nate'owi. Ale to nie oznacza, że jest mordercą.
W życiu Gabe'a zawsze dotąd dwa plus dwa równało się cztery, wzruszała go jednak
tak wielka miłość i lojalność siostry w stosunku do brata.
- Zamierzałem ci tylko uświadomić, jak kiepsko to wszystko wygląda - powiedział
łagodnie.
Zerwała się z fotela; złość nie pozwalała jej na bezczynne siedzenie.
- A wiesz, co sama sobie uświadomiłam? Że od dwóch pokoleń Monica Malone na
różne sposoby starała się zniszczyć moją rodzinę. Teraz wredne babsko nie żyje, ale machina
zła, którą puściła w ruch, wciąż się kręci. Nawet nie wyobrażasz sobie, ile ta wiedźma ma na
sumieniu: porwanie, sabotaż, cudzołóstwo, kradzieże, włamania, szantaż. I pewnie dziesiątki
innych przewinień. Odkąd przed wieloma laty wdała się w romans z moim ojcem, próbuje się
na nim, a zatem i na nas wszystkich, zemścić. Ale na szczęście ktoś ją pozbawił życia. Więcej
krzywd już nam nie wyrządzi. Tak, ten koszmar musi się wreszcie skończyć.
- Rebeko, wróć do domu. Proszę cię.
- Nie.
- Może masz rację. Może faktycznie ktoś przyszedł tu po wyjściu twojego brata i
zamordował Monicę. Jeżeli istnieje w tym domu choćby najmniejszy dowód wskazujący na
winę trzeciej osoby, na pewno go znajdę. Przysięgam.
- Nie wątpię, że zrobisz wszystko, co w twojej mocy. I wiem, że cieszysz się
doskonałą opinią. Ale nie jesteś kobietą, Gabe. Kobiety potrafią dojrzeć szczegóły, na które
normalny mężczyzna nie zwróciłby uwagi. Może uda mi się zobaczyć coś, co ty byś
przeoczył.
Potarł ręką twarz. Na wszystko miała gotową odpowiedź. Postanowił zajść ją od nieco
innej strony.
- Słuchaj, Ruda. Jest pewna drobna rzecz, którą pomijasz. Nawet jeśli znajdziesz
dowód na to, że ktoś inny zamordował Monicę, to wcale nie musi oznaczać, że skończą się
twoje kłopoty. Dobrze wiem, jak bardzo Monica naraziła się Fortune'om. Ile mieliście przez
nią zmartwień. I tu dochodzimy do sedna. Jeżeli Jake nie zabił Moniki, niewykluczone, że
zrobił to inny członek twojej rodziny. Motywów nikomu z was nie brakuje.
- Mordercą nie jest żaden z Fortune'ów - oznajmiła stanowczo Rebeka.
- Myślę, że nie przekonałabyś sądu. Ławnicy prędzej by uwierzyli, że przemawia
przez ciebie solidarność rodzinna niż rozsądek i obiektywizm.
- Byliby w błędzie. To wredne babsko... Zrozum, Gabe, ona od wczesnej młodości
była obłudną, pazerną egoistką. Przez te wszystkie lata narobiła sobie tysiące wrogów. Nie
tylko my poznaliśmy jej prawdziwą naturę. W dodatku... zresztą mniejsza z tym. Już dość
czasu straciliśmy na gadanie. Idę się rozejrzeć.
Ruszyła w stronę drzwi i zanim się zorientował, co chce zrobić, zniknęła mu z oczu.
Nie miał zamiaru jej powstrzymywać. Równie dobrze mógłby starać się przemówić do
rozsądku osłowi. Popatrzył z tęsknotą na butelkę whisky.
Nie bardzo wierzył, że Rebeka znajdzie dowody, które mogłyby oczyścić jej brata, ale
drobna szansa jednak istniała. Nawet jeśli prawdopodobieństwo, że Jake jest niewinny,
wynosi jeden do tysiąca, oznacza to, że faktyczny morderca chodzi bezkarnie po mieście.
Człowiek, który z zimną krwią popełnił morderstwo, na pewno nie życzyłby sobie, aby
ktokolwiek krążył po miejscu zbrodni, szukając dowodów niewinności głównego
podejrzanego. Dotychczas Gabe nie wspominał Rebece o tym, że może jej grozić
niebezpieczeństwo, ale nagle przyszło mu do głowy, że lepiej, aby ktoś miał ją na oku.
Oczywiście nie należało to do jego obowiązków. W razie czego zawsze mógł się
zwrócić o pomoc do seniorki rodu. Kate Fortune jednym spojrzeniem potrafiła wymóc
posłuch na każdym. Podejrzewał, że batalion piechoty morskiej grzecznie wykonywałby
wszystkie jej polecenia. Na szczęście tylko przez tę jedną noc Rebeka znajdowała się pod
jego opieką. Marzyła mu się szklaneczka whisky, ale wiedział, że będzie mógł sobie na nią
pozwolić dopiero później, kiedy wróci do domu. Bo na razie w obecności Rudej musi
zachować całkowitą trzeźwość i przytomność umysłu.
Rebeka oparła ręce na biodrach. Nie zdziwiła się na widok wyposażenia sypialni.
Kobieta tak próżna jak Monica Malone, tak łasa na splendory i pieniądze, nie mogłaby spać w
jakichkolwiek innych warunkach.
Świat Moniki obracał się wokół niej samej. Była jego najważniejszą postacią.
Świadczyły o tym choćby dwa obrazy olejne, na których została uwieczniona. W ogromnej
garderobie wisiały dziesiątki sukien z dekoltami do pępka; obok stały buty - ich liczby
mogłaby śmiało pozazdrościć Monice słynna miłośniczka butów, Imelda Marcos. Zasłane
aksamitną pościelą łóżko w kształcie serca - czy może być coś bardziej kiczowatego? - miało
obite aksamitem wezgłowie. Zarówno w szafie, jak i na krześle przy łóżku leżały gorsety;
starzejąca się gwiazda najwyraźniej lubiła niektóre części ciała chować i upychać, a inne
eksponować i wypychać. Blatu toaletki nie było widać spod setek słoiczków, fiolek, tubek i
buteleczek - takich ilości nie zdołałaby wyprodukować żadna firma kosmetyczna, o czym
Rebeka doskonale wiedziała.
Minuty płynęły. Przejrzała już wszystkie szuflady i półki w szafie. Sprawdziwszy
zawartość szafek w luksusowej łazience utrzymanej w zielonej kolorystyce, postanowiła
skorzystać z okazji, że jest z dala od świdrujących oczu detektywa, i ściągnęła dżinsy,
ciekawa, dlaczego tak strasznie boli ją pupa. W licznych lustrach bez trudu zobaczyła siniaka
wielkości piłki nożnej, który zdążył przybrać intensywną barwę fioletu.
Psiakość. Paskudne rozcięcie na czole, fioletowe pośladki, długa rana ciągnąca się od
żeber przez klatkę piersiową i oczywiście dziesiątki drobnych zadrapań... Wszystko bolące.
No cóż, po powrocie do domu wymoczy się w wannie i od razu się lepiej poczuje.
Teraz nie miała czasu się nad sobą użalać. Nawet nie przyjmowała do świadomości tego, że
jest zmęczona, a przecież jest już trzecia rano i wszyscy dawno śpią. Na zewnątrz znów
rozległ się huk piorunu. Popatrzyła w lustro. Grymas, który ujrzała na swojej twarzy, był
równie ponury, jak burza za oknem.
Gabe nie wierzył, że w rezydencji Moniki można znaleźć jakiekolwiek dowody poza
tymi, które odkryli policjanci. W dodatku jasno dał jej do zrozumienia, że wolałby, aby
wróciła do domu i nie przeszkadzała mu w pracy. W pewnym momencie sama zaczęła się
zastanawiać, czy słusznie zrobiła, przychodząc tu. Ale szklanka whisky, którą wypiła,
rozgrzała ją i dodała nowych sił.
To śmieszne, ale przez chwilę miała nadzieję, że może zdoła przekonać Gabe'a o
niewinności Jake'a. Nie udało się jednak. Pod tym względem nie różnił się od innych. Nie po
raz pierwszy w życiu poczuła się osamotniona.
Rozglądając się uważnie po sypialni, odruchowo zaczęła pocierać złotą bransoletę.
Ten piękny symbol miłości rodzinnej zawsze podtrzymywał ją na duchu. Chociaż
Fortune'owie różnili się między sobą, Rebeka odstawała od wszystkich. Wyznawała własne
poglądy i nigdy nie starała się do nikogo dopasować. Ale to nie miało znaczenia. Rodzina
oznaczała dla niej wierność. Przywiązanie. Cudowne i nierozerwalne więzy krwi. Dlatego
zamierzała oczyścić brata z zarzutów, przywrócić mu dobre imię. Wiedziała, że nie spocznie,
póki tego nie dokona.
Przenosząc wzrok z toaletki na łóżko, z łóżka na fotel i szafki, raz po raz pocierała
bransoletę. Zastanawiała się, czy Gabe ma rodzinę, a jeśli tak, to jak liczną. Nigdy nic nie
mówił o braciach i siostrach ani jakichkolwiek kuzynach. Żona i dzieci wyraźnie nie
figurowały na liście jego priorytetów. Sprawiał wrażenie człowieka, który nie szuka
towarzystwa, lecz gdzieś w głębi duszy Rebeka podejrzewała, że to tylko pozory; że w
rzeczywistości dokucza mu samotność.
Pewnie potwornie by się oburzył, gdyby powiedziała mu coś takiego, może nawet... I
nagle zapomniała o Gabrielu. Wbiła oczy w bransoletę, którą się bawiła, po czym szybko
powiodła wzrokiem po sypialni. Biżuteria. Monica Malone musiała mieć jej całe tony.
Przypuszczalnie drogocenne broszki, naszyjniki czy pierścionki wciąż tkwią w sejfie
bankowym. Albo w sejfach prawników, którzy zajmowali się masą spadkową. Ale Monica
zawsze chodziła obwieszona świecidełkami. Chyba na żadnym zdjęciu Rebeka nie widziała
jej bez błyszczących ozdób, a to wielkich kolczyków, a to wisiorków, a to pobrzękujących
bransolet. Gdzieś tu muszą być jakieś szkatułki, w których trzymała swoje skarby.
Znalazła dwie pod ścianą w garderobie. Obie były załadowane po brzegi. Kucnąwszy,
zaczęła wyciągać szufladki, grzebać wśród dziesiątków metrów bieżących lśniących pasków,
bransolet, błyskotek.
Czuła narastające podniecenie. Nie wiedziała, gdzie powinna szukać dowodów
niewinności Jake'a, na co powinna zwracać szczególną uwagę i czy w ogóle jakiekolwiek do-
wody istnieją. Ale intuicja mówiła jej, że jeśli Monica miała jakieś tajemnice, które pragnęła
ukryć przed światem, należy ich szukać właśnie tu, w sypialni. O ile facet zwykle chowa
rzeczy w samochodzie lub w biurku, dla kobiety takim sekretnym schowkiem jest jej
sypialnia.
W czwartej szufladzie, którą wyciągnęła, przypadkiem coś wyczuła. Jakieś
wybrzuszenie. Sprawdziła je jeszcze raz. Tak, nie pomyliła się. Obróciła szufladę do góry no-
gami, wyrzucając świecidełka na białą wykładzinę podłogową, po czym przysunęła szufladę
do światła. W atłasowym obiciu ujrzała wyraźne wzniesienie.
Jednym ruchem ręki zerwała atłas.
Jej oczom ukazało się kilka kartek papieru. Wyjęła tę z wierzchu. Był to telegram na
papierze pożółkłym ze starości i tak kruchym, że wyglądał jak pomięta serwetka - telegram
zawierający wyznanie miłosne. Rebeka odłożyła go na bok i sięgnęła po kolejną kartkę.
Okazało się, że jest to list miłosny od następnego wielbiciela, podpisany: „Twój wiemy
kundel”. Już zamierzała rzucić go tam, gdzie wcześniej rzuciła telegram, ale raptem zawahała
się. List był sprzed dziesięciu laty, czyli raczej nie miał związku z morderstwem, lecz skoro
Monica go zatrzymała, musiała przywiązywać do niego wagę. Na wszelki wypadek Rebeka
wsunęła go pod kolano.
Większość kartek to były nic nie znaczące skrawki papieru, jakieś bilety, zaproszenia,
po prostu pamiątki. Nagle Rebekę ogarnęła wściekłość. Wśród tej bezwartościowej
makulatury znalazła kolejne dowody perfidii Moniki, rzeczy jednoznacznie wskazujące, że to
ona stała za próbą kradzieży receptury kremu młodości, nad którym pracowano w Fortune
Cosmetics, że to ona zachęcała do działania faceta, który prześladował Allie, że to ona
opłaciła ludzi, którzy włamali się do laboratorium, i że to ona usiłowała doprowadzić do
deportacji ze Stanów Zjednoczonych naukowca Nicka Valkova. Groźba deportacji wpłynęła
na decyzję o małżeństwie Nicka z Caroline Fortune, najstarszą córką Jake'a. To małżeństwo z
rozsądku okazało się bardzo szczęśliwe. Po nim ruszyła lawina kolejnych małżeństw w
rodzinie.
No dobrze, pomyślała Rebeka, ale to wszystko nie ma związku z Jakiem i ciążących
na nim zarzutach.
Podniosła następny list. Zaczęła czytać i nagle zakręciło się jej w głowie. Przeczytała
go po raz drugi. Serce zaczęło walić jej młotem.
List był pisany przez kalkę - nie do Moniki, lecz przez Monicę. Datowany dziesięć dni
przed jej śmiercią, zawierał zaledwie kilka zdań, ale nie były to niewinne zdania o pogodzie.
W liście Monica groziła niejakiej Tammy Diller: jeśli Tammy nie pojawi się w umówionym
terminie, to gorzko tego pożałuje.
Oho! Strzał w dziesiątkę!
Rebekę przebiegł dreszcz podniecenia. Nazwisko adresatki wydało jej się znajome, ale
nie mogła sobie przypomnieć, kiedy i gdzie mogła spotkać Tammy Diller. Na razie nie miało
to większego znaczenia. Ważny był sam list. Może nie dowodził niewinności Jake'a. Ani nie
świadczył o jakiejkolwiek winie Tammy Diller. Wskazywał jednak na to, że tuż przed
śmiercią Monica zamierzała się z kimś spotkać i że relacje, jakie łączyły ją z Tammy,
zdecydowanie nie należały do przyjacielskich.
Zapominając o siniakach i potłuczeniach, poderwała się na nogi. Trzymała list
delikatnie, jakby był cenną porcelanową filiżanką. Wybiegłszy z sypialni do holu, zaczęła
wydzierać się na całe gardło, wołając Gabe'a.
Zobaczyła, jak sadzi na górę, przeskakując po trzy stopnie naraz. Dopiero później
pomyślała sobie, że może jej krzyk go wystraszył; może uznał, że o mało się nie zabiła i
dlatego wrzeszczy wniebogłosy. Ona zaś czuła jedynie podniecenie, ulgę i radość, że znalazła
namacalny dowód na to, iż ktoś inny poza Jakiem miał kontakt z Monica niedługo przed jej
śmiercią.
Kiedy Gabe wbiegł na górę, rzuciła mu się naprzeciw.
Zareagowała najnormalniej w świecie. Oplotła ręce wokół jego szyi. Był to zdrowy
ludzki odruch. Każda kobieta zrozumiałaby jej zachowanie.
Gabe jednak nie był kobietą.
ROZDZIAŁ TRZECI
Widząc, jak Rebeka pędzi w jego stronę, tylko jedno przyszło mu do głowy: że gonią
ją demony, potwory... lub morderca. Wprawdzie w Siłach Specjalnych nie służył już od
siedmiu lat, ale pewne reakcje miał zakodowane w pamięci i po prostu działał instynktownie.
Wyciągnął rękę. Zamierzał chwycić Rebekę, odsunąć za siebie i własnym ciałem bronić ją
przed niebezpieczeństwem. Gotów był przyjąć na siebie ciosy, stawić czoło zagrożeniu.
Gotów był na wszystko, tylko nie na to, że ta kretynka rzuci mu się w ramiona.
Zapewne chciała go cmoknąć w policzek, ale nie trafiła. Wpiła się ustami w jego usta, i to z
całej siły. Miał wrażenie, jakby trafił go pocisk.
Dwukrotnie w życiu był postrzelony. Jest to doświadczenie, którego nigdy się nie
zapomina. On też nie zapomniał, mimo że ani za pierwszym, ani za drugim razem nie czuł
bólu, przynajmniej nie w chwili uderzenia. Raczej czuł ostre pieczenie, jakby ktoś skierował
ku niemu gorący palnik. Lecz kule były niczym w porównaniu z Rebeką.
Od dawna wiedział, że bliższy kontakt z tą rudowłosą diablicą oznacza kłopoty.
Instynkt mu mówił, że tylko trzymając się od niej z daleka, może im zapobiec. Chwycił ją, bo
działał odruchowo, wierząc, iż grozi jej niebezpieczeństwo. W pierwszej chwili czuł
niesamowity przypływ adrenaliny. Sekundę później do głosu doszedł testosteron.
Hol był długi, pogrążony w mroku i pusty. W tej ciszy i pustce Gabe'owi wydawało
się, że słyszy bicie własnego serca. Że każde uderzenie odbija się od ścian niczym echo w
górach. Nie domyślał się, dlaczego Rebeka rzuciła mu się w ramiona. Po paru sekundach od-
chyliła do tyłu głowę i wbiła w niego swoje zielone ślepia. Wielki radosny uśmiech zadrżał na
jej wargach, po czym znikł. Nie cofnęła się, nie opuściła rąk, którymi oplotła mu szyję, nie
zachowała się jak normalna, rozsądna, trzeźwo myśląca kobieta. Wspięła się na palce i
pocałowała go znowu.
Miała smak świeżego wiosennego wiatru. Smak niewinności. Smak, jakiego od
dłuższego czasu Gabe nie kosztował. Za jakim nie tęsknił i o jakim, psiakość, wcale nie
marzył. Aż do tej chwili. Zamknął oczy. Jej usta były miękkie, gorące, skóra pachnąca,
gładka jak jedwab. W jednej ręce coś chyba trzymała, bo poczuł lekkie draśnięcie w szyję.
Coś jakby kawałek papieru. Drugą zaś... tak, w drugą chwyciła garść jego włosów i przywarła
do niego całym ciałem, zapierając mu dech.
Wszystko w porządku, nic się nie dzieje, powtarzał w myślach Gabe. Nic a nic. To
tylko testosteron. Od dłuższego czasu żył jak mnich, w celibacie, a bardzo tego nie lubił.
Rebeka zaś, choć doprowadzała go do białej gorączki, była atrakcyjną kobietą. Żądza, jaką w
nim wzbudziła, była czymś zupełnie naturalnym. Ot, biologia.
Tak to już jest, że mężczyzna reaguje podnieceniem na kontakt fizyczny z ładną
kobietą.
Wsunął palce w potargane rude loki i wpił się w jej usta. Oboje zapomnieli o bożym
świecie. Byli tylko oni, on i ona, mężczyzna i kobieta. Całowała go namiętnie, z uczuciem,
bez jakichkolwiek hamulców. Była jak dziecko, które po raz pierwszy wsiada na karuzelę i
zachwycone pragnie, by ta chwila szczęścia trwała jak najdłużej.
Tak, trzymając w objęciach Rebekę, mężczyzna łatwo mógł stracić głowę. Gabe
jednak nie mógł sobie na to pozwolić. Oderwał usta od jej warg, po czym wciągnął w płuca
powietrze. Pomogło, ale na krótko. Parę sekund później wziął kolejny oddech. Znów nie
osiągnął zamierzonego celu. Postanowił wykonać bardziej inteligentny ruch: opuścił dłonie i
zaklął pod nosem. To zadziałało.
Rebeka otworzyła oczy. Przez moment wpatrywała się w niego niepewnie, jakby
wolno wyłaniał się z mlecznych oparów. Wreszcie zabrała ręce, ale wciąż stała na palcach.
Miał wrażenie, że minął rok lub dwa, zanim opadła z powrotem na pięty.
- No, no - mruknęła.
Nie podobał mu się jej ton: na wpół drwiący, na wpół żartobliwy. Potem uniosła z
rozbawieniem brwi. Spojrzenie, jakim go obrzuciła, też mu się nie podobało.
- Oj, koteczku, gdybym wiedziała, że tak wspaniale całujesz, wcześniej bym poprosiła
o próbkę twoich umiejętności.
Boże, miej litość nade mną, pomyślał Gabe.
- Przepraszam. Nie... nie planowałem tego.
- Wiem.
- Więcej to się nie powtórzy.
- Aż dziw, że w ogóle się zdarzyło - powiedziała. - Dotychczas ilekroć przebywaliśmy
razem w jednym pomieszczeniu, zawsze wydawało mi się, że prędzej mnie udusisz niż
pocałujesz.
- Bo to prawda. Ale coś się między nami zaiskrzyło. Wprawdzie ty żyjesz w swoim
własnym świecie, wpatrzona w komputer, i nie wiesz, co się wkoło dzieje, ja natomiast...
Nieważne. Po prostu lepiej nie budzić licha. Tam, skąd ja pochodzę, obcy ludzie, którzy nic
do siebie nie czują, nie padają sobie w ramiona i nie całują się. A teraz mów. Bo zakładam, że
musiałaś mieć jakiś powód, żeby mnie wołać, prawda?
- Co? Powód?
Miała taką minę, jakby nie wiedziała, o co mu chodzi. Ale w wypadku Rebeki
wszystko było możliwe. Przez chwilę jej piękne zielone oczy błądziły po jego twarzy, badały
ją, jakby chciały zapamiętać każdy szczegół.
Nagle zamrugała i w tym momencie ocknęła się. Podniosła rękę, w której trzymała
kartkę. Dopiero teraz sobie o niej przypomniała.
- Jasne, że miałam powód! I to jaki! Boże, Gabe, nie uwierzysz, co znalazłam!
Wepchnęła mu list do ręki i przestępując niecierpliwie z nogi na nogę, czekała, aż go
przeczyta. Potem zaprowadziła detektywa do sypialni Moniki. Wskazała mu garderobę
aktorki oraz wybebeszoną szkatułkę, w której trafiła na pisany przez kalkę list do Tammy
Diller. Parę minut później, kiedy zeszli do salonu, wciąż roznosiła ją energia. Oczywiście nie
mogła oprzeć się pokusie, aby wytknąć Gabe'owi jego brak wiary w jej zdolności śledcze.
- A nie mówiłam, że coś znajdę? Że kobiety bywają bardziej spostrzegawcze od
mężczyzn? Nie mówiłam?
- Posłuchaj, mała. Za bardzo się podniecasz. Ten list o niczym nie przesądza. Wcale
nie musi nic oznaczać...
- Jak to? Stanowi dowód, że motywem zabójstwa mogło być coś całkiem innego. Że
ktoś inny poza moim bratem miał w tym czasie na pieńku z Monicą.
Tak, to prawda. Chcąc nie chcąc, musiał przyznać jej rację. I bardzo mu
przeszkadzało, że idealistka, marzycielka, pisarka żyjąca w świecie fantazji zdołała znaleźć
coś, co on przeoczył. A przecież to on jest detektywem, w dodatku trzy razy przeczesywał
całą rezydencję, i za każdym razem wychodził z niczym.
Ponieważ jednak był starym wygą, wziął od Rebeki list, złożył go starannie i, jak
gdyby nigdy nic, schował do kieszeni. U góry strony figurował adres Tammy Diller; Rebeka z
pewnością go zauważyła, ale - miał nadzieję - nie zapamiętała.
Zaczął obmyślać kolejne kroki, układać plan działania. Natychmiast po powrocie do
domu wprowadzi dane do komputera. Może pojawią się jakieś informacje na temat Tammy
Diller? Jeśli tak, czeka go podróż do Los Angeles.
Ale najpierw musi pozbyć się Rebeki. Nie mieściło mu się w głowie, jak można być
tak rześkim w środku nocy. Wciąż roznosiła ją energia, mimo że wyglądała, jakby w ciemnej
alejce stoczyła zacięty bój z bandą chuliganów. Twarz miała białą niczym suknia ślubna dzie-
wicy, a osłonięty plastrem guz na czole stawał się coraz większy.
- A nie mówiłam? Nie wierzyłeś, że cokolwiek znajdę, prawda? Tak jak dawniej nie
wierzyłeś mi, kiedy upierałam się, że moja mama żyje. Rozum, kotku, nie zawsze ma
przewagę nad intuicją. Kobieta i mężczyzna po prostu inaczej myślą. Ich umysły inaczej
funkcjonują. Nawet gdybym nie przeczytała setek książek o prowadzeniu śledztwa i
rozwiązywaniu zagadek kryminalnych, może jako kobieta zdołałabym dojrzeć pewne
szczegóły...
Nie dawała mu dojść do słowa. Skorzystał z okazji, kiedy na moment zamilkła, żeby
złapać oddech.
- No dobrze - wtrącił. - Przyznaję, że spisałaś się na medal. Ale zbliża się czwarta rano
i myślę, że czas najwyższy zakończyć rewizję...
- I co? Udać się do domu? - spytała zdumiona. Pomysł opuszczenia rezydencji
wyraźnie nie przypadł jej do gustu.
- Jestem skonany. - Gabe ziewnął szeroko. - Chętnie pozamykałbym tu wszystko i
położył się wreszcie spać, ale nie zamierzam zostawiać cię samej. Miałaś świetnego nosa,
szukając wskazówek w sypialni - dodał szybko, bojąc się, że jeśli jeszcze raz jej nie pochwali,
Rebeka znów zacznie wiercić mu dziurę w brzuchu. Jej przechwałki wychodziły mu bokiem.
- A teraz proponuję, żeby każde z nas ruszyło w swoją stronę. Prześpię się kilka godzin i
zaraz potem spróbuję dowiedzieć się czegoś o adresatce tego listu.
- Jeśli jesteś skonany, to faktycznie jedź do domu i się prześpij. Ja mogłabym sobie
dalej tu poszperać. Niewykluczone, że Monica miała inne skrytki czy kryjówki...
- Owszem, niewykluczone. Ale pamiętaj, że policja kilkakrotnie przeczesała cały dom.
Szukanie kolejnej kryjówki, którą wszyscy przeoczyli, to jak szukanie igły w stogu siana.
Zresztą mamy list Moniki do jakiejś Tammy Diller i tym się teraz trzeba zająć, a nie dalszym
szperaniem. Szperamy od paru godzin...
- Ale ja nie jestem zmęczona - zapewniła go Rebeka, marszcząc butnie czoło.
On swoje też zmarszczył. Groźnie. Zwykle to skutkowało, gdy miał do czynienia z
malkontentem czy wojowniczo nastawionym uparciuchem.
- Kogo próbujesz oszukać, co? Wyglądasz jak kocica z naderwanym uchem, która
przegrała walkę z bandą kocurów na śmietniku. Nie wierzę, że te wszystkie siniaki i
potłuczenia nie bolą. Masz guza wielkości... już nawet nie śliwki, ale gruszki. Gdzie
zaparkowałaś samochód?
Stanowczy ton i groźna mina nie wystraszyły jej, lecz pytanie o samochód zbiło ją z
tropu.
- Mniej więcej półtora kilometra od głównej bramy - odparła. - Pomyślałam sobie, że
jak zostawię wóz tak daleko i resztę drogi pokonam pieszo, wtedy nikt nie skojarzy osoby
przełażącej przez ogrodzenie z...
- Starczy! Nie chcę słuchać o tym, jak się włamywałaś do cudzego domu.
Dopóki nie poznał Rebeki, uważał się za stosunkowo młodego człowieka. Młodego
ciałem i duchem. Miał trzydzieści osiem lat i kruczoczarne włosy. Kiedy służył w Siłach
Specjalnych, stykał się ze śmiercią, z destrukcją, z atakami terrorystów. Ale dopiero
znajomość z Rebeką sprawiła, że pojawiły mu się na głowie pierwsze siwe włosy.
- Ja zaparkowałem przed domem, więc podwiozę cię te półtora kilometra, żebyś nie
musiała drałować na piechotę. A gdzie zostawiłaś swoją mokrą bluzę?
- W kuchni.
Zerknęła na czarny sweter, który miała na sobie, i odruchowo zasłoniła ręką dekolt.
Diabli wiedzą po co. Wielokrotnie dzisiejszego wieczoru widział jej stanik oraz wgłębienie
między piersiami. I za każdym razem ten widok go podniecał.
- Przebiorę się... Tylko nie wiem, gdzie mam odłożyć pożyczony sweter?
- Nigdzie. Kiedyś odbiorę go od ciebie i zwrócę. Paradowanie w mokrej bluzie w
zimną marcową noc nie jest najlepszym pomysłem. Po prostu weź swoje rzeczy i idziemy.
- Za moment, dobrze? Chyba zostawiłam na górze włączone światło. Poza tym muszę
sprzątnąć bałagan w garderobie. No i trzeba umyć szklankę po whisky...
Dlatego Gabe zawsze pracował sam, bez pomocników. Miał w agencji świetny zespół
ludzi, którzy do różnych zadań przystępowali w grupach dwu - lub trzyosobowych. Ale nie
on. Nie lubił być zależny od kogokolwiek. Wolał działać szybko, sprawnie i polegać
wyłącznie na sobie.
„Moment” Rebeki trwał przeraźliwie długo. Zanim była gotowa do wyjścia, Gabe
zdążyłby ze sto razy odmówić pacierz. Niecierpliwym gestem wskazał w końcu drzwi.
Przekręciwszy klucz w zamku, skierował się do stojącego przed domem luksusowego, starego
morgana o typowym dla tych samochodów niskim zawieszeniu. Na widok auta Rebeka
zagwizdała przeciągle.
- Ale cudo!
- Prawda? Rocznik pięćdziesiąty piąty. Za to bardzo niewielki przebieg. Przez te
wszystkie lata służył głównie jako eksponat.
- A jak się coś zepsuje? Wciąż można zdobyć części?
- Można, choć z trudem. I oczywiście kosztują majątek. Nawet wśród dealerów
wyspecjalizowanych w starych autach mało jest takich, którzy znają się na tej marce.
- Ale tobie to nie przeszkadza, bo kochasz ten wóz i jesteś gotów do najwyższych
poświęceń?
- Zgadza się - przyznał.
Nie spodziewał się, że Rebeka to zrozumie.
Otworzył drzwi od strony pasażera i patrzył, jak pod piękną, długą tablicą rozdzielczą
znikają piękne, długie nogi. Przemknęło mu przez myśl, że rudowłosa, zielonooka Rebeka i
jego wymuskany morgan idealnie do siebie pasują.
Chyba z niewyspania przychodzą mu do głowy takie głupoty. Zatrzasnął drzwi i
okrążył auto, by zająć miejsce za kierownicą. Po chwili silnik zamruczał.
- Ależ wspaniałe maleństwo - szepnęła z zachwytem Rebeka.
Na dźwięk słowa „maleństwo” Gabe natychmiast przypomniał sobie to, co mówiła
wcześniej o dzieciach i bankach spermy. Czym prędzej ugryzł się w język. To była jej
sprawa; nie powinien się wtrącać. Z drugiej strony, pomysł sztucznego zapłodnienia wydał
mu się tak niedorzeczny...
Przez kilka minut w samochodzie panowało milczenie. Burza oddaliła się, ale deszcz
wciąż siąpił. Rosnąca wzdłuż podjazdu trawa i drzewa połyskiwały srebrzyście w blasku
reflektorów, Gabe zatrzymał się przed bramą, wysiadł, otworzył zamek kluczem, przejechał
kilka metrów, znów stanął i wrócił zamknąć bramę. Wokół było pusto. Wszyscy spali.
Nigdzie nie paliło się światło, a ciszę zakłócał jedynie szelest liści i szmer deszczu.
Odnalezienie samochodu Rebeki okazało się nad wyraz łatwe. Było to jedyne auto
zaparkowane przy krawężniku. Samochody mieszkających wkoło ludzi stały w garażach lub
na podjazdach.
Podjechawszy do czerwonej ciery, Gabe zerknął na swoją pasażerkę. Głośno
zachwycała się jego morganem. Pochodziła z bogatej rodziny; gdyby chciała, stać by ją było
na tuzin morganów. Zamiast tego wybrała porządny, solidny samochód. Czterodrzwiowy.
Odpowiedni dla osoby mającej dużą rodzinę. Oczywiście nie kryła, że takie jest jej marzenie:
mieć kochającego męża i gromadkę dzieci. A jeśli męża nie znajdzie, to przynajmniej gro-
madkę dzieci.
Sprawa ta nie dawała Gabe'owi spokoju.
- Chyba nie mówiłaś serio o bankach spermy? - spytał w końcu.
- Dlaczego nie? - Schyliła się po leżący na podłodze plecak i wilgotną bluzę.
- Bo zazwyczaj kiedy kobieta chce mieć dziecko, to kocha się z mężem. A jeśli nie ma
męża, rozgląda się za jakimś kandydatem albo na męża, albo na ojca dziecka.
- Zazwyczaj tak - przyznała kwaśno. - Ja też się rozglądałam. I nadal się rozglądam.
Jednakże przynależność do rodu Fortune'ów, oprócz pewnych niezaprzeczalnych plusów, ma
również minusy. Wielu mężczyzn wykazuje większe zainteresowanie majątkiem mojej
rodziny niż mną samą. Poza tym, jak człowiek siedzi w domu i pisze książki, to nie ma zbyt
dużo okazji do nawiązywania znajomości. Wierz mi, kotku, wcale nie tak łatwo spotkać
królewicza z bajki. Przynajmniej mnie to jakoś nie wychodzi, a mój zegar biologiczny tyka
coraz głośniej.
- Nie wątpię, że trafiło ci się paru łowców posagu, ale daj sobie jeszcze szansę. Wciąż
jesteś młoda...
- Młoda i niemłoda. Trzydzieści trzy lata to idealny wiek na zajście w ciążę. Na
szczęście żyjemy w latach dziewięćdziesiątych. Nikt nie wytyka palcem samotnych matek. A
ja nie widzę powodu, żeby dłużej zwlekać. Jestem zdrowa, finansowo niezależna i o niczym
bardziej nie marzę niż o dziecku. Najchętniej miałabym szóstkę.
Szóstkę? Z trudem przełknął ślinę.
- Nie sądzisz, że poddanie się sztucznemu zapłodnieniu to trochę... drastyczne
rozwiązanie?
- Nie. Drastycznym rozwiązaniem byłoby małżeństwo za wszelką cenę. Poślubienie
pierwszego z brzegu mężczyzny tylko po to, żeby dziecko miało ojca. Jestem romantyczką,
kotku. Wierzę w miłość do grobowej deski i namiastka małżeństwa mnie nie interesuje. Ale
bardzo pragnę mieć dzieci, które mogłabym kochać i otaczać opieką. Oczywiście lepiej
byłoby, żeby dzieci chowały się w pełnej rodzinie, lecz jeśli mąż nie jest mi pisany, czy
również muszę rezygnować z potomstwa?
- Rozmawiałaś o tym ze swoją mamą?
- Z Kate? - Uśmiechnęła się, wyraźnie rozbawiona. - A co, myślisz, że wybiłaby mi
pomysł z głowy?
Tak, do licha! Banki spermy? Na miłość boską, to powinna być ostateczność!
- Rozczaruję cię, kotku. Jestem pewna, że mama by mi przyklasnęła. Zawsze we
wszystkim starała się mnie wspierać. Odkąd pojawiłam się na świecie, zachęcała mnie, abym
szła własną drogą, nie oglądając się na innych. Ludziom wydaje się, że jesteśmy całkiem do
siebie niepodobne. Ona stąpa twardo po ziemi, jest osobą rzeczową, kochającą pracę i
sukcesy. Nic dziwnego, że stoi na czele wielkiego finansowego imperium. Ja jestem jej
przeciwieństwem. Ale to ona pchnęła mnie do pisania, to ona zachęcała, abym żyła po
swojemu, to ona przekonywała, żebym nigdy nie rezygnowała z marzeń i nie poddawała się
presji otoczenia. Wierz mi, Gabe, Kate całe życie mnie wspierała. Teraz też służyłaby mi
wsparciem.
Gabe nie był do końca przekonany. Podejrzewał, że starsza pani bardzo by chciała,
żeby Rebeka zakochała się i wyszła za mąż, najlepiej za faceta, który nie dałby się jej owinąć
wokół palca, tylko sam potrafiłby utrzymać ją w sensownych ryzach. Tak, Kate znacznie
bardziej wolałaby, aby jej wnuki miały prawdziwego tatusia, a nie anonimowego dawcę
nasienia.
Rebeka uważnie mu się przypatrywała. Poczuł się nieswojo.
- A w tobie nie tyka żaden zegar? - spytała wreszcie. - Nie chcesz mieć syna, córki,
rodziny, do której mógłbyś wracać po ciężkim dniu pracy? Nie kusi cię przedłużenie rodu?
- Bynajmniej - odparł krótko. - Obawiam się, że nie podzielam twoich idealistycznych
poglądów. Szczęśliwe rodziny istnieją tylko w filmach dla dzieci.
- Straszny z ciebie cynik, kotku.
- Realista, mała. Realista.
Nagle pochylił się i wyciągnąwszy rękę, pchnął drzwi od strony Rebeki. Rozmowa
stawała się zbyt osobista; należało ją czym prędzej zakończyć.
- No dobra, wyskakuj. Nalej sobie gorącej wody do wanny, wymocz się, a potem
kładź się spać. Nie myśl o liście, który znalazłaś. Ja się wszystkim zajmę. Odtąd, Rebeko,
masz się trzymać z dala od śledztwa.
- Proszę, proszę! Od kiedy to jesteś moim szefem? Było wpół do piątej rano, a ona
wciąż miała energię, żeby się z nim kłócić.
- Posłuchaj. Spisałaś się dziś znakomicie. Wpadłaś na trop, który może okazać się
ważny. Uczyniłaś dla swojego brata więcej niż ktokolwiek inny. Ale ten list zmienia całą
postać rzeczy. Być może Jake przestanie być jedynym podejrzanym. Być może policja
zainteresuje się panią Diller.
- O co ci chodzi?
- O to, że jeśli Jake jest niewinny, mordercą może okazać się Tammy Diller.
- Rozumiem.
- Nawet jeśli Tammy Diller nie zamordowała Moniki Malone, to jednak czymś się jej
naraziła. Nie wydaje mi się, żeby to była miła osoba. Dlatego wolałbym, żebyś trzymała się
od niej z daleka. Słyszysz, Ruda, co mówię?
- Słyszę, kotku.
Wysiadła z samochodu, zamiast jednak zatrzasnąć za sobą drzwi, schyliła się, wsunęła
głowę do ciemnego wnętrza i przez kilka sekund stała bez słowa, patrząc Gabe'owi w oczy.
Po jej wargach błąkał się uśmiech, trochę drwiący, trochę łobuzerski. Może dlatego Gabe nie
był pewien, na ile Rebeka sobie z niego żartuje, a na ile przyznaje mu rację.
Nagle uśmiech zniknął z jej twarzy. Gabe'a przeszył dreszcz. Mierzyła go dziwnym
spojrzeniem, ciepłym, a zarazem natarczywym. Przez moment bał się, że zaraz znów rzuci mu
się na szyję. Nie, tym razem na pewno nie czuł podniecenia - czuł strach.
- Wiem, że mi nie wierzysz - rzekła szeptem - ale naprawdę jestem dużą dziewczynką
i potrafię się o siebie troszczyć. Dobranoc, Gabe. Ty też się wyśpij. A o mnie się nie martw.
Nie martw się. Łatwo powiedzieć, pomyślał, patrząc, jak idzie te kilka kroków do
czerwonej ciery. Po drodze upuściła plecak; podnosząc go, potknęła się i o mało nie zwaliła z
nóg. Wreszcie wsiadła do samochodu, który - jak zauważył właściwie bez zdziwienia -
pozostawiła otwarty. Zatrzasnęła drzwi, ale ich nie zablokowała.
Tak, Rebeka Fortune wierzy w miłość do grobowej deski i królewiczów z bajki.
Wierzy w sprawiedliwość, w to, że dobro zwycięży, a jej samej nie może stać się krzywda.
I jak tu się o głupią nie martwić?
Zaparkowała wynajętego forda taurusa na jedynym wolnym miejscu, jakie znalazła w
promieniu trzech kwartałów, po czym rozglądając się wkoło, wzięła głęboki oddech. Czuła
się trochę niepewnie; nie znała tej części Los Angeles. Popołudniowe słońce oświetlało
tabliczkę z nazwą ulicy: Randolph. W porządku. Chodziło jej o dom przy Randolph 12970,
kilka przecznic dalej. Nigdzie bliżej jednak nie mogła zaparkować. No cóż, postanowiła, że
zostawi tu samochód i pokona ten kawałek na piechotę.
Okolica nie wyglądała zbyt zachęcająco. Na rogu stała grupka wytatuowanych
skinów. W bramach domów kręciły się dzieciaki w różnym wieku. Na najbliższym murze
widniało wykonane kolorowym sprayem graffiti oferujące darmową edukację seksualną. Jakiś
mężczyzna leżał wyciągnięty na chodniku; nie wiadomo, czy martwy, czy pijany. Z
pordzewiałych koszy wysypywały się zwały cuchnących śmieci. Sądząc po wizerunkach na
koszulach wygolonych młodzieńców podpierających ściany, ulica należała do Gangu
Tygrysa.
Zebrawszy się na odwagę, Rebeka wysiadła z samochodu, pamiętając o zablokowaniu
okien i drzwi. Przemknęło jej przez myśl, że dziesiątki razy opisywała takie sceny w
książkach, ale sama nigdy w podobnej nie uczestniczyła. Podejrzewała, że gdyby Gabe
wiedział, czym się zajmowała, odkąd pożegnali się nad ranem, i gdzie obecnie przebywa,
dostałby zawału.
Ale oczywiście nie wiedział. Bo skąd mógł wiedzieć, że przed oddaniem mu listu
zapamiętała adres Tammy i że tuż po otwarciu biur podróży zarezerwowała bilet na najbliższy
lot do Los Angeles?
Mały Latynos, na oko dwunastoletni, zagwizdał przeciągle, kiedy go mijała. Hm,
byłby z niego świetny ojciec, pomyślała. Nie, nie gwiżdżący chłopaczek, tylko Gabe
Devereax.
Z całej siły usiłowała się skupić na wynajętym przez rodzinę detektywie i nie patrzeć,
jak stojący nieopodal młodzian o tępym, zamglonym spojrzeniu bawi się nożem
sprężynowym.
Gabe był cierpliwym, opiekuńczym człowiekiem z zasadami - właśnie takie cechy
powinien mieć ojciec jej dziecka. Nie pozwoliłby jakiemukolwiek łowcy posagów - ani
skinowi - zbliżyć się do swej żony lub córki. Jego samego nie interesowały pieniądze; w
identyczny sposób traktował bogaczy i biedaków. Swoje dzieci na pewno nauczyłby
odróżniać dobro od zła. Nie wyobrażała sobie, aby kiedykolwiek mógł wpaść w furię,
urządzić dziką awanturę. Jedyną rzeczą... a raczej osobą, która go denerwowała, była ona -
Rebeka.
Ich pocałunek mocno odcisnął się w jej pamięci. Był niesamowity: pełen żaru, seksu,
namiętności. Zawsze marzyła o pocałunkach, które zwalają z nóg, które powodują, że
zapomina się o całym świecie, ale nigdy dotąd jej marzenie się nie spełniło. Może dlatego, że
dotychczas całowała się albo z żabami, czyli osobnikami udającymi zakochanych, a
myślącymi wyłącznie o stanie jej konta, albo z miłymi facetami, którzy najbardziej lubili
kąpiel w letniej wodzie - i takie też wzbudzali uczucia.
Gabe nie mieścił się ani w jednej, ani w drugiej kategorii. Był inny, cudownie
zblazowany, niebezpieczny, nonszalancki, a zarazem wyjątkowo troskliwy. Nie zdradził jej,
dlaczego jest tak przeciwny pomysłowi założenia rodziny. Niestety, zbyt słabo się znali, by
mogła go o to spytać wprost.
Ciekawe, czy równie przeciwny byłby odegraniu roli kochanka. Jej kochanka.
Zastanawiała się, jaki jest w łóżku: czy równie sumienny i dokładny jak w pracy? Skoro
jednym pocałunkiem potrafił wzniecić w niej ogień namiętności, sprawić, by przeniosła się w
inny świat, co by było, gdyby się kochali? Do jakiego stanu podniecenia doprowadziłyby ją
jego pieszczoty, uciskanie czułych miejsc...
Nagle tknęło ją, że chyba całkiem zwariowała - jest w obcym mieście, w obskurnej
dzielnicy, rozmyśla o Gabrielu i seksie, a z naprzeciwka nadchodzi sześciu twardzieli w
koszulach z rysunkiem tygrysa. Z odległości dwudziestu metrów widziała ich pogardliwe
spojrzenia, posuwisty krok, zadziorne miny.
Nie spuszczali z niej wzroku. Ci wszyscy zaś, którzy zaledwie kilka sekund wcześniej
stali w grupkach, podpierając ściany, rozpierzchli się jak stado kur na widok jastrzębia.
W jedwabnej zielonej sukience i butach na wysokich obcasach Rebeka była zapewne
niestosownie ubrana do okoliczności, ale cóż, nie wiedziała zawczasu, po jakiej dzielnicy
będzie musiała spacerować. Tammy Diller znała Monicę Malone. A jej, Rebece, nigdy nie
przyszło do głowy, że jakakolwiek znajoma uwielbiającej luksusy Moniki może mieszkać w
tak obskurnej części miasta.
Przed wyjściem z domu uznała, że idąc z wizytą, nawet niezapowiedzianą, wypada się
ładnie ubrać. Teraz żałowała, że zamiast szpilek nie włożyła tenisówek, a zamiast krótkiej
zwiewnej sukienki - kamizelki kuloodpornej. Pamiątkowa bransoleta połyskiwała w kalifor-
nijskim słońcu. Złoty naszyjnik pewnie też rzucał się w oczy.
Coraz mniejsza odległość dzieliła Rebekę od sześciu członków Gangu Tygrysa. Jeden
z młodzieńców wpatrywał się w jej szyję, drugi nie odrywał oczu od jej długich nóg.
Wiedziała, że nie zdoła ich wyminąć. Tworzyli mur. Może powinna zwymiotować?
Czy wymiotująca ofiara potrafi zniechęcić złodzieja lub mordercę? Nie była pewna, nawet nie
orientowała się, czy kiedykolwiek robiono taki sondaż wśród niedoszłych ofiar. W każdym
razie Rebeka, gdy ogarniał ją paniczny strach, natychmiast zwracała posiłek.
Najwyższy z Tygrysów, o czarnych włosach wygolonych po bokach, a na czubku
głowy postawionych w szpic, powiedział coś do idącego po swojej prawej ręce kolesia. Coś
na jej temat, bo cała grupa wybuchnęła rubasznym śmiechem. Strach ścisnął ją za gardło.
Dystans zmniejszył się do ośmiu metrów. Siedmiu. Sześciu. Mur powoli zamieniał się w
półkole. Przełknęła ślinę.
Zdobywając się na odwagę, wbiła oczy w twarz najwyższego i uśmiechnęła się
promiennie.
- Cześć - oznajmiła przyjaznym tonem. - Słuchaj, może mógłbyś mi pomóc...
Może nikt się nigdy nie zwracał do niego z taką prośbą. Może żadnego z szóstki nikt
nigdy nie prosił o pomoc, bo przez moment patrzyli na Rebekę zbyt oszołomieni, aby w
jakikolwiek sposób zareagować. Wreszcie chudy dryblas wysunął do przodu nogę i zahaczył
kciuki o pasek spodni.
- Jasne, lalunia, że mogę ci pomóc - powiedział niskim, ochrypłym głosem.
Słysząc to, jego koledzy zarechotali grubiańsko.
Gdyby miała na nogach czerwone sportowe buty, może spróbowałaby ucieczki, ale w
szpilkach daleko by nie dobiegła. Zdawała sobie sprawę, że tupetem też wiele nie osiągnie,
nie bardzo jednak wiedziała, co innego może robić.
- To świetnie! - ucieszyła się. - Przypadkiem nie znasz kobiety o nazwisku Tammy
Diller? Mieszka tu niedaleko... - Pochyliwszy głowę, sięgnęła do torebki po kartkę z adresem.
- O, mam. Przy Randolph, pod numerem 12970. To chyba za kolejnym skrzyżowaniem,
prawda?
- Przykro mi, lalunia, żadnej Tammy nie znam. Ale ciebie chętnie poznam. Blisko,
dogłębnie...
Wyciągnął rękę, na której połyskiwało kilka sygnetów w kształcie węży, i wolno
zaczął pocierać szyję Rebeki.
To wystarczyło, by opuściły ją resztki udawanej odwagi. Wiedziała, że lada moment
zwymiotuje; nie zdoła temu zapobiec...
Nagle jednak dryblas opuścił rękę i cofnął się o krok, a lubieżny uśmieszek znikł z
jego twarzy. Pozostali członkowie Gangu Tygrysa też przestali szczerzyć zęby. I też cofnęli
się o krok.
Odruchowo Rebeka obejrzała się przez ramię.
Nie wierzyła własnym oczom. Gabe? Skąd, u diabła, się tu wziął? Promieniowała od
niego wściekłość. Był jak chmura brzemienna piorunami. Sprawiał wrażenie, jakby wzrokiem
potrafił nieść śmierć.
ROZDZIAŁ CZWARTY
- Wyjechali z dnia na dzień, ona z tym swoim facetem. Nawet nie zapłacili za ostatni
miesiąc. Następnym razem nie będę taki ufny, na pewno nie. Z niego... nie pamiętam, jak
miał na imię; Wayne, Dwayne, jakoś tak... był całkiem przystojny gość, ale intelektem to
zbytnio nie grzeszył. Natomiast Tammy... och, to dopiero była kobitka! Każdego potrafiła
owinąć sobie wokół palca. Ładna figura, ładne oczy, zawsze ładnie ubrana. Może nie
pierwszej młodości, ale kto by się tym przejmował. Dałem się nabrać na ich wygląd, na
sposób ubierania się. Po prostu uwierzyłem, że chwilowo znaleźli się w dołku finansowym.
Bo tacy jak oni, eleganccy, kulturalni ludzie zazwyczaj nie szukają mieszkania w tej dziel-
nicy...
Gabe postanowił przerwać długi, monotonny wywód. Właściciel domu przypominał z
wyglądu smutnego oposa o wydłużonym pysku i wyłupiastych oczach, ale był gadatliwy jak
sroka.
- Czyli Tammy Diller wyjechała, nie płacąc panu za ostatni miesiąc, tak? A jej
narzeczony, ten Dwayne lub Wayne...
- No właśnie, nawet nie wiem, jak się gość nazywał. To ona zawsze regulowała
czynsz, a ponieważ płaciła gotówką, nie zwracałem uwagi na takie drobiazgi jak imię jej
faceta. Swoją drogą, nie bardzo mi się ten narzeczony podobał. Za szeroko się uśmiechał. Nie
można ufać takim, co to ciągle szczerzą zęby.
- Kiedy ostatni raz pan ich widział?
- Bo ja wiem? Pewnie ze dwa tygodnie temu. Wie pan, dbam o dom, dość często tu
bywam, ale przecież nie codziennie. Najemcy nie daliby mi spokoju. Ciągle mają jakieś
pretensje i żądania, a to kran cieknie, a to wyłącznik światła nie działa...
Gabe pokiwał współczująco głową.
- Cóż, każdy lubi pomarudzić... Czyli co, nie widział pan Tammy i jej narzeczonego
co najmniej od dwóch tygodni i nie wie pan, dokąd mogli wyjechać?
- Gdybym wiedział, pojechałbym za nimi i odebrał forsę, którą są mi winni. Może
zdradzili swoje plany któremuś z sąsiadów, ale kiedy ich pytałem, wszyscy zgodnie
twierdzili, że o niczym nie mają pojęcia. Oczywiście mieszkańcy tej dzielnicy niechętnie
udzielają informacji...
Właściciel domu wyraźnie należał do wyjątków. Ale póki mówił na temat Tammy
Diller, Gabe gotów był zacisnąć zęby i nie okazywać zniecierpliwienia. To się raptownie
zmieniło, kiedy ni stąd, ni zowąd sięgnął za siebie, spodziewając się trafić na rękę Rebeki.
Trafił na ścianę.
Zapominając o swoim rozmówcy, obrócił się na pięcie. Zaledwie ułamek sekundy
temu Rebeka stała tuż obok, na wyciągnięcie ręki. Teraz jej nie było. Zupełnie jakby
rozpłynęła się w powietrzu.
Obiecał sobie, że kiedy następnym razem będą sami, zabije ją. Udusi własnymi
rękami. Ciągle pakuje się w kłopoty, a on ciągle wybawia ją z opresji. Jeżeli znów ktoś jej
grozi... Nie, psiakość, chciał mieć pierwszeństwo! To oznaczało, że musi się o nią troszczyć,
dopóki nie nadarzy się odpowiednia okazja. Troszczyć, czyli nie spuszczać z oczu, zwłaszcza
tutaj, w dzielnicy rządzonej przez gangi.
Pożegnał się szybko z gadatliwym właścicielem domu i ruszył pędem w stronę
siatkowych drzwi. Zatrzasnęły się z hukiem. Dlaczego nie mogła zaczekać w środku? Tu
przynajmniej była bezpieczna.
Wiedział dlaczego: bo ta idiotka nie ma za grosz rozumu! Ani instynktu
samozachowawczego!
Na zewnątrz było duszno i gorąco. Powietrze zdawało się stać w miejscu. Przez kilka
sekund Gabe tkwił bez ruchu, rozglądając się w prawo i lewo; szukał kobiety z burzą rudych
włosów. Gdyby była w zasięgu wzroku, na pewno by ją zauważył. Na rogu prostytutka w
obcisłej skórzanej spódnicy oferowała chętnym swoje usługi, parę metrów dalej handlarz
sprzedawał narkotyki. Koło Gabe'a przemknął chudy nastolatek, przyciskając do piersi pismo
ze zdjęciami pornograficznymi, którego wyzywał od parszywców i złodziei zgarbiony,
pomarszczony sklepikarz.
Kiedy tego popołudnia Gabe przyleciał z Minnesoty - dumny, że tak szybko udało mu
się zdobyć bilet na lot do Los Angeles - dokładnie wiedział, gdzie powinien się udać i jak
będzie wyglądała ulica, przy której mieszka Tammy Diller. Jego przypuszczenia się
potwierdziły, zobaczył obdrapane domy, graffiti na murach, snujących się wyrostków, ale
jedno go zaskoczyło - widok przerażonej Rebeki otoczonej bandą łobuzów. Ilekroć o tym
myślał, od nowa wstępowała w niego furia.
Jeżeli ta wariatka znów wpakuje się w kłopoty, naprawdę ją zabije! Cholera, żeby
tylko nic się jej nie stało. Gdzie, do diabła, mogła poleźć?
O tam!
Po drugiej stronie ulicy dojrzał gęstą, kasztanową czuprynę, która lśniła ogniście w
blasku zachodzącego słońca. Przez moment widział tylko włosy - ją samą przysłaniała postać
Murzyna co najmniej dwumetrowego wzrostu, ubranego w bawełnianą koszulkę ciasno
opinającą umięśniony tors. Mężczyzna miał ramiona pokryte tatuażami, na głowie zaś
wygolony pojedynczy inicjał. Rebeka prowadziła z nim ożywioną rozmowę, zupełnie jakby
byli starymi przyjaciółmi.
Obserwując ich, Gabe zauważył, że w tylnej kieszeni spodni olbrzyma tkwi nóż o
piętnastocentymetrowym ostrzu. Rebeka postąpiła krok do przodu. Teraz widział ją jak na
dłoni: potargana fryzura, plaster na czole, kretyńskie buty na wysokich, cienkich obcasach,
krótka, zwiewna sukienka, złota biżuteria połyskująca na rękach i szyi. Olbrzym spojrzał w
bok. Oczom Gabe'a ukazała się długa szrama ciągnąca się przez cały policzek.
I wtem Murzyn podniósł rękę.
Gabe ruszył do akcji. Nawet nie zaklął, żeby nie tracić czasu. Zdarzało mu się biec
szybciej, ale na pewno nie w tym dziesięcioleciu. Zbyt dużo ludzi kręciło się po chodnikach i
ulicy, aby mógł zwiększyć tempo, ale ci, którzy w porę dostrzegli wyraz determinacji i
gniewu malujący się na jego twarzy, sami czym prędzej usuwali się z drogi. Ruda głowa to
znikała, to znów się pojawiała, ale towarzyszący jej czarny wielkolud przez cały czas był
doskonale widoczny.
Kiedy Gabe ich dogonił, sapał jak miech kowalski; w głowie mu huczało, czuł kłucie
w płucach. Niewiele się zastanawiając, chwycił olbrzyma za ramię. Ten obrócił się, warcząc
groźnie:
- Co, do jasnej...
Spostrzegłszy detektywa, Rebeka uśmiechnęła się od ucha do ucha.
- Gabe! Zgadnij, czego się dowiedziałam?! - zawołała radośnie.
W tym momencie uświadomił sobie własną pomyłkę. Wielkolud wcale nie miał
zamiaru skrzywdzić Rebeki; podniósł rękę, by na pożegnanie uścisnąć jej dłoń.
Gabe puścił olbrzyma i starał się uspokoić. Oczywiście Rebeka nie wiedziałaby, że
coś jej grozi, nawet gdyby wrzucono ją do klatki z lwami, ale - z jakichś niezrozumiałych
powodów - akurat tym razem nic jej nie zagrażało. Szczebiocząc wesoło, przedstawiła
Gabe'owi swojego czarnoskórego przyjaciela Snarka. Czy on, Gabe, daje wiarę? Snark zna
Tammy Diller! Kiedy ostatni raz się z nią widział, wybierała się z narzeczonym do Las
Vegas; podobno mieli tam załatwić jakieś interesy.
Snark popatrzył na detektywa równie przyjaźnie, jak kobra na jaszczurkę - nie miał
cienia wątpliwości, dlaczego ten chwycił go za ramię. Rebeka niczego nie zauważyła.
Szczebiotała dalej, jak gdyby nigdy nic.
Po chwili Snark powściągnął złość, a Gabe opanował bicie serca. Parę minut później
umięśniony, czarnoskóry olbrzym oddalił się dostojnym krokiem, zostawiając swoją nową
rudowłosą przyjaciółkę z jej troskliwym, trochę zbyt nerwowym opiekunem.
- Czyli nie zastaliśmy ich w Los Angeles - trajlowała Rebeka - ale przynajmniej mamy
wskazówkę, dokąd mogli się udać. A tobie jak poszło? Zdobyłeś jakieś informacje?
- Nie - odparł krótko.
- No cóż... - Pokiwała współczująco głową. - Czasem kobiecie łatwiej jest nawiązać z
obcymi rozmowę, pociągnąć ich za język. Chyba dobrze, że tu przyjechałam, prawda?
Istotnie. Zdobyła wskazówkę, której jemu nie udało się uzyskać. Lecz to, że jej
metody nie są bezpieczne i że ktoś mógłby ją zgwałcić lub ukatrupić, po prostu nie przyszło
jej do głowy. Swoim strojem i wyglądem przyciągała spojrzenia wszystkich mężczyzn w
promieniu kilkuset metrów, ale z tego też nie zdawała sobie sprawy.
- Gdzie zostawiłaś samochód?
- Dwie przecznice stąd.
Lewą ręką wykonała jakiś nieokreślony ruch. Gabe zauważył z satysfakcją, że nie
próbowała uwolnić prawej ręki z jego dłoni. Jej policzki niespodziewanie przybrały barwę
róży.
- Odprowadzę cię - oznajmił tonem nie znoszącym sprzeciwu. - W którym hotelu się
zatrzymałaś?
- Co? W żadnym. Nie zdążyłam zrobić rezerwacji. Ledwo udało mi się zdobyć bilet na
samolot. Pomyślałam sobie, że po przylocie na miejsce zajmę się sprawą noclegu, a jeśli nie
zdołam nic znaleźć, wtedy zacznę się martwić.
Podejrzewał, że tak prozaiczna sprawa jak brak noclegu na pewno nie przysporzyłaby
jej zmartwień. Po raz nie wiadomo który z rzędu próbował sobie wytłumaczyć, że to nie jej
wina - żyła dotąd otoczona troską i miłością, w świecie, w którym nic jej nie zagrażało. Nic
dziwnego, że nie myślała o żadnych bandytach czy gwałcicielach. Ale oni istnieli, żyli obok
niej.
Gabe westchnął, świadom, że zapewnienie bezpieczeństwa tak żarliwej idealistce
wymaga niemało wysiłku.
- Znasz to miasto? Nie zgubisz się?
- Och, byłam w Los Angeles wielokrotnie. - Nagle zawahała się. - Choć prawdę
mówiąc, w tej dzielnicy jestem po raz pierwszy. Ale mam mapę, więc...
- Powiem ci, jak zrobimy. Podwieziesz mnie swoim samochodem do mojego wozu, a
potem ruszysz za mną. Razem znajdziemy ci jakiś w miarę przyzwoity pokój, dobrze?
Hotelowi „Shelton Arms” daleko było do „Ritza”, ale Rebeka nie narzekała.
Rozglądając się po pokoju o ścianach barwy przydymionego błękitu, uznała, że można trafić
dużo gorzej. Dostarczony na górę stek nie pozostawiał nic do życzenia. Był olbrzymi i
wyśmienity. Olbrzymie były też fotele; można było wygodnie się w nich zwinąć i urządzić
sobie drzemkę.
Rebeka zjadła z apetytem całą porcję: mięso, wielkiego pieczonego ziemniaka,
sałatkę, po czym uniosła pokrywkę, która chroniła przed wystygnięciem kolację Gabe'a.
- Jeśli nie chcesz swoich żeberek...
- Nie ruszaj! Już kończę.
- Kończysz? Zanim jeszcze zaczęliśmy? No, no. Gabe wzniósł oczy do nieba.
- Oj, Ruda, Ruda. - Westchnął głośno. - Dziwne masz poczucie humoru. Hej, co ci
mówiłem? Wara od żeberek!
- No dobra. Myślałam, że skoncentrowany na pracy nie zauważysz, jak sobie kawałek
skubnę.
Na długo przed pojawieniem się kelnera z kolacją Gabe ustawił na biurku swego
laptopa. Obserwując go, Rebeka pomyślała z rozbawieniem, że nie ma już detektywów w
prochowcach, którzy zdzierają sobie podeszwy, wydeptując dziesiątki ścieżek, by zdobyć
najdrobniejszą informację. Gabe nigdzie nie musiał chodzić, nawet nie musiał szperać w
książce telefonicznej; wystarczyło wcisnąć parę klawiszy i informacje same ukazywały się na
ekranie.
- I co? Odkryłeś, czy nasza kochana Tammy kręci się po Las Vegas?
- Tak. I za wszystko płaci kartą. Tylko nie wiem, czy jest sama, czy z narzeczonym.
Może limit na jego karcie został dawno wyczerpany? A może postanowiła rzucić kochasia?
Wydaje mi się, że Tammy Diller nie jest jej prawdziwym imieniem i nazwiskiem. Widoczna
tu lista płatności i zakupów jest podejrzanie krótka. Fałszywe dokumenty okazują się bardzo
przydatne, kiedy przekracza się limit i występuje o kolejną kartę. Ma się czyste konto,
żadnych zadłużeń...
- No i kogoś takiego, kto się posługuje fikcyjnym nazwiskiem, trudniej odszukać -
wtrąciła Rebeka. - A czy na podstawie płaconych przez nią rachunków jesteś w stanie odkryć,
gdzie się zatrzymała?
- Tak - odparł, ale nie powiedział gdzie. Wstał od komputera i przeciągnął się, po
czym przeszedł do stołu, na którym stała taca. - Zjadłaś całą swoją porcję? To była fura
jedzenia!
- Mam teorię na temat cholesterolu i kalorii. Jak grzeszyć, to na całego.
- Ale tego musu czekoladowego na pewno nie zmieścisz.
Oczy lśniły jej wesoło.
- Oj, kotku. Zupełnie, ale to zupełnie mnie nie znasz. Czekolada to mój przysmak. Nic,
ani żadne tornado, ani wojna światowa, ani wezwanie z urzędu podatkowego, nie zdoła mnie
powstrzymać przed zjedzeniem tego musu.
Już wcześniej zdjęła buty; teraz rozsiadła się wygodniej w fotelu, podwinęła nogi pod
siebie i z błogim westchnieniem przystąpiła do konsumpcji deseru.
Gabe przysunął do siebie talerz z mięsem. Jadł w podobny sposób, w jaki robił
wszystko: sprawnie, dokładnie, nie tracąc czasu na delektowanie się smakiem czy zapachem.
Najwyraźniej uważał jedzenie za czynność potrzebną do prawidłowego funkcjonowania
organizmu. Paliwo dla ciała.
Opróżniając talerz, cały czas bacznie obserwował Rebekę. Jakby bał się, że jeśli na
moment spuści z niej wzrok, ona zacznie się huśtać na żyrandolu - chociaż w pokoju były
tylko kinkiety. Pokój, który wynajął dla niej, mieścił się na drugim końcu korytarza. Tam też
nie było żyrandoli.
Przywiózł Rebekę do hotelu, w którym zarezerwował dla siebie nocleg. Poprosił w
recepcji o przydzielenie im pokojów na tym samym piętrze. Następnie zaproponował wspólną
kolację. Tak, u niego w pokoju. Gdyby z taką propozycją wyszedł ktokolwiek inny, Rebeka
zawahałaby się. Podejrzewałaby swojego towarzysza o niecne zamiary.
Gabe natomiast zachowywał się tak, jakby nie pamiętał ich namiętnego pocałunku.
Traktował ją jak krnąbrną młodszą siostrę, w dodatku chorą na ospę.
Skończywszy posiłek, podszedł do zamkniętego barku przy łóżku, przekręcił klucz i
wyjął malutką butelkę whisky.
- Masz na coś ochotę? - spytał Rebekę.
- Jeśli jest tam wino, to chętnie wypiję kieliszek.
- Mus czekoladowy popity kieliszkiem wina? Zwariowałaś?
- Mam strusi żołądek. A boję się, że gdybym zamówiła kawę, nie spałabym do rana.
Jeżeli jednak nie ma wina...
- Jest. - Pogrzebał w barku; chwilę później wydobył niedużą butelkę, mieszczącą
najwyżej dwa kieliszki. - Nie mam pojęcia, czy nadaje się do picia...
- Nie szkodzi. Ludzie myślą, że jak człowiek pochodzi z Fortune'ów, to zna się na
winach, a przynajmniej odróżnia dobrą markę od sikacza. A mnie po prostu alkohol usypia i
tyle. - Na moment zamilkła. - Gabe, jak myślisz, co mogło łączyć Monicę z Tammy?
- Nie wiem - przyznał. - Wszystko i nic. Monica nigdy nie przebierała w środkach. To,
na czym jej zależało, zdobywała wszelkimi sposobami, legalnymi i nielegalnymi.
Podejrzewam, że ich znajomość mogła mieć związek z twoją rodziną.
Rebeka zmarszczyła czoło.
- Dlaczego tak sądzisz?
- Monica od dawna żyła tylko jedną myślą: żeby się zemścić na Fortune'ach. Od lat
miała obsesję na punkcie twojego ojca, do tego stopnia, że kiedy okazało się, że nie może
mieć z nim dziecka, porwała jego syna. To ona stała za próbą kradzieży receptury kremu
młodości; wiemy, że wynajęła ludzi, którzy włamali się do laboratorium i którzy
prześladowali Allie. To była osoba chora psychicznie, opętana zazdrością i chęcią
wyrządzenia krzywdy twojej rodzinie, może nawet zniszczenia jej.
Potem ktoś zabija Monicę, twój brat trafia do więzienia oskarżony o morderstwo... i
nagle wypływa nazwisko Tammy, do której Monika zaledwie kilka dni przed śmiercią
wysłała list z pogróżkami. Dziwny zbieg okoliczności, prawda? Z informacji, jakie
dotychczas zdobyłem, wynika, że Tammy lubi żyć na bakier z prawem. Nigdzie nie pracuje,
nie ma stałego miejsca zamieszkania, za to regularnie otrzymuje duże zastrzyki gotówki, za-
ciąga kredyty. Wygląda mi to dość podejrzanie. Zazwyczaj tak funkcjonują różni oszuści.
- Masz rację. - Rebeka pokiwała z namysłem głową. - I to, co mówisz, pasowałoby do
treści listu, Monica była wyraźnie wściekła. Może Tammy coś odkryła i próbowała ją
szantażować? Cholera. Tammy... Tammy Diller... To imię i nazwisko nie dają mi spokoju.
Mam wrażenie, że już je kiedyś słyszałam, ale nie mogę sobie przypomnieć gdzie.
- Cierpliwości. Poznamy przeszłość panny Diller. Tego możesz być pewna. Kazałem
swoim ludziom w biurze w Minneapolis zebrać o niej informacje. Wszystkie nieczyste
sprawki, jakie ma na sumieniu, prędzej czy później wypłyną. To tylko kwestia czasu.
Niestety, czas był jedyną rzeczą, jakiej im brakowało. Rebeka odstawiła pustą
salaterkę na tacę, wzięła kieliszek wina i ponownie rozsiadła się w fotelu.
- To kiedy lecimy do Las Vegas? - spytała.
- My? My w ogóle nie lecimy. Ja lecę.
- Chyba żartujesz! - oburzyła się. - Kto znalazł list Moniki do Tammy? Kto odkrył,
dokąd się Tammy wyniosła, kiedy porzuciła mieszkanie na Randolph? No, kto? Czyżby uszło
twojej uwadze, że jednak na coś się przydaję? Ale nie przejmuj się, kotku. Jak wolisz
podróżować w pojedynkę, proszę bardzo. Jestem dużą dziewczynką, potrafię kupić sobie
bilet, dotrzeć na lotnisko i zapiąć pasy. Po prostu wydawało mi się logiczne, że skoro zaj-
mujemy się tą samą sprawą, możemy połączyć siły...
Nie odrywając oczu od twarzy Rebeki, Gabe nalał do szklanki whisky i wypił jednym
haustem.
- Posłuchaj, mała. Być może Tammy Diller nie jest notowana na policji, ale jeśli tak
jest, to tylko dlatego, że szczęście jej sprzyja, a nie dlatego, że wiedzie uczciwe życie. To
cwana bestia, która po trupach dąży do celu.
- Tak? To dobrze. Bardzo dobrze. Mimo że nie mamy żadnych konkretnych
dowodów, wszystko coraz bardziej wskazuje na to, że może być zamieszana w morderstwo
Moniki. Więc o co ci chodzi?
- O to, że powinnaś wrócić do domu - odparł Gabe, usiłując zachować cierpliwość. -
Jeżeli Tammy istotnie jest zamieszana w zabójstwo Moniki i jeżeli dowie się, że ktoś ją śledzi
albo próbuje zdobyć o niej informacje, na pewno nie przyjmie tego wzruszeniem ramion. Wo-
lałbym, żebyś wróciła do Minneapolis, skupiła na pisaniu książek i robieniu dzieci.
- O niczym bardziej nie marzę. Natychmiast bym cię posłuchała, gdyby mój brat nie
tkwił w więzieniu.
Odstawiła kieliszek. Oczywiście spodziewała się wykładu. Wiedziała, że Gabe czuje
się w obowiązku ostrzec ją przed czyhającym wokół niebezpieczeństwem. Wciągając głęboko
powietrze, postanowiła jeszcze raz przedstawić mu swój punkt widzenia. Zależało jej na tym,
aby ją zrozumiał.
- Dziś po południu byłam naprawdę przerażona. Wszystkiego się bałam. I tych
wytatuowanych wyrostków snujących się po Randolph. I Snarka. Owszem, olbrzym okazał
się całkiem pomocny, ale nawet sobie nie wyobrażasz, jak się ucieszyłam, kiedy do nas
podszedłeś. Nie przywykłam do takich miejsc i takich ludzi.
- Psiakość, Ruda! Przecież cały czas próbuję ci to wytłumaczyć.
Skinęła głową, po czym kontynuowała cicho:
- Wiem. Ale Jake to mój brat, więc nie zamierzam się przejmować własnym strachem.
Będę gmerać, szperać, rozmawiać ze wszystkimi, dopóki nie oczyszczę jego imienia. Nikt i
nic mnie nie powstrzyma.
Gabe słuchał uważnie. Słuchał, ale nic do niego nie docierało. Przyglądając mu się,
Rebeka poczuła dziwne kłucie w sercu. Polubiła tego człowieka. Jej sympatia nie miała nic
wspólnego z tym, że pomagał jej szukać dowodów niewinności Jake'a, że kilka razy wybawił
ją z opresji, że... Mniejsza o to. Żałowała, że nie zna go lepiej; że ich znajomość ogranicza się
niemal wyłącznie do spraw służbowych.
Widziała, że jest skonany. Zawsze, gdy ogarniało go zmęczenie, jego ciemne oczy
obramowane długimi ciemnymi rzęsami stawały się czarne. Siedział w fotelu, lekko
potargany, z zarostem ocieniającym policzki. Mimo znużenia szykował się do kolejnego
ataku. Nie zamierzał popuścić; uważał, że koniecznie powinna zaszyć się w domu i czekać, aż
sprawy się same wyjaśnią.
Ale ona nie miała zamiaru patrzeć, jak sąd skazuje Jake'a za morderstwo, którego nie
popełnił.
Postanowiła zajść go od innej strony. Zresztą i tak chciała dowiedzieć się czegoś o
jego życiu prywatnym.
- Słuchaj, a ty nie masz brata? Albo rodziny? Kogoś, za kogo dałbyś się
poćwiartować?
Wzruszył ramionami.
- Owszem, mam rodzinę. Tyle że dorastałem w innym świecie niż ty. W Nowym
Orleanie, ale nie wśród luksusów. Moi rodzice ciągle skakali sobie do oczu. Najstarszy brat
dość wcześnie wszedł na drogę przestępstwa. Środkowy brat jako nastolatek uciekł z domu i
więcej się nie pojawił. Ja uciekłem do wojska. Na podstawie własnych doświadczeń i
obserwacji mogę powiedzieć, że ludzie, którzy twierdzą, że się kochają, wyrządzają sobie
nawzajem więcej szkód niż żołnierze swoim wrogom podczas walki. A w para potyczkach
brałem udział. Więc wracając do twojego pytania... Nie, nie mam nikogo takiego, za kogo
dałbym się poćwiartować.
- Współczuję ci - powiedziała cicho. Zdumiała go jej reakcja.
- Niepotrzebnie - rzekł.
Ona jednak była przeciwnego zdania. Często w obecności Gabe'a mówiła o dzieciach i
rodzinie, wiedząc, że będzie się krzywił i oburzał. Od samego początku ona była niepoprawną
idealistką, on zaś do wszystkiego podchodził trzeźwo i rzeczowo. Lubiła się z nim drażnić,
wyrzucać mu cynizm... ale wcześniej nic nie wiedziała o jego pochodzeniu, o tym, w jakich
warunkach był wychowywany. Z tego, co mówił, wynikało, że dorastał w domu
pozbawionym ciepła i miłości. Jakie to smutne.
Rebeka zawsze ponad wszystko stawiała miłość, rodzinę, dzieci. Wierzyła w to, że
ludzie rodzą się dobrzy. Nigdy nie uważała się za osobę mającą idealistyczne lub
altruistyczne poglądy. Jej zdaniem, bez miłości i rodziny życie nie miało sensu. Było jej żal
Gabe'a, że nie miał okazji, aby się o tym przekonać.
- Co mi się tak przyglądasz? - spytał podejrzliwym tonem. - Ubrudziłem się czy co?
- Nie - odparła. - Po prostu się zastanawiam. Czy naprawdę nigdy nie poznałeś smaku
miłości...
- Poznałem, mała, poznałem. Tyle że nie patrzę na świat przez różowe okulary. Jak
kocham, to nie wmawiam w siebie, że to miłość do grobowej deski. Życie całkiem dobrze się
ze mną obchodzi. Nie potrzebuję złudzeń, żeby czuć się szczęśliwy. - Nagle zmarszczył
czoło, zaskoczony kierunkiem, w jakim potoczyła się ich rozmowa. - Ale wracając do
tematu... Chciałbym, żebyś mnie posłuchała i jutro pierwszym lotem, jaki...
Spuściła nogi z fotela i wstała. Ją też dopadło zmęczenie. Obfita kolacja i kieliszek
wina podziałały na nią jak proszek nasenny. Zresztą nic dziwnego; w ciągu ostatnich
czterdziestu ośmiu godzin prawie w ogóle nie zmrużyła oka. W dodatku napięcie i siniaki
sprawiały, że czuła się jak zbity pies.
- Ależ z ciebie, kotku, uparciuch - powiedziała lekkim tonem. - Nie złość się, proszę,
ale nie zamierzam nigdzie lecieć żadnym pierwszym lotem. Podejrzewam, że jak tylko
przyłożę głowę do poduszki, zasnę kamiennym snem i przez najbliższych dwanaście godzin
nie dam się zbudzić.
On też wstał z fotela, a właściwie poderwał się tak szybko i ochoczo, jakby nie mógł
się doczekać, kiedy wreszcie zostanie sam.
- To świetny pomysł. Sen dobrze ci zrobi. Wyglądasz jak ostatnie nieszczęście.
- Och, przestań. Jeszcze jeden taki komplement i zacznę zadzierać nosa.
Wyszczerzył zęby. Nawet nie udawał skruszonego.
- Nie chciałem cię urazić.
- Chcesz czy nie, robisz to bez przerwy - burknęła.
- Naprawdę wyglądasz tak, jakbyś dawno nie spała. Gdzie masz buty? I gdzie
położyłaś klucz?
- Jedno i drugie gdzieś tu jest.
Rozejrzała się po pokoju, ale po chwili podniosła wzrok i zaczęła uważnie wpatrywać
się w twarz Gabe'a. Jak to możliwe, że samotność, która czaiła się w jego oczach, brała
przedtem za chłód i obojętność? Gabe nie był zimnym draniem. Może nie wierzył w miłość,
wierzył za to w honor i odpowiedzialność. Był człowiekiem sumiennym, troskliwym,
pracowitym. Wyznawał nieco inne wartości niż ona, na co innego kładł w życiu nacisk,
szkoda tylko, że nie dane mu było zaznać prawdziwej miłości.
Zamierzała schylić się po buty, lecz zamiast tego uniosła ręce i oplotła je wokół szyi
Gabe'a. Może gdyby stał dalej, nie zrobiłaby tego. Ale on, znalazłszy na stoliku klucz,
podszedł bliżej, żeby go jej wręczyć. Po prostu był pod ręką, a ona czuła nieprzepartą pokusę,
żeby przytulić się do niego. Oczywiście natychmiast wymyśliła sobie dziesiątki pretekstów.
Biedak miał takie podłe dzieciństwo. Dorastał w domu bez miłości, we wrogim otoczeniu.
Samotny, szukający zrozumienia... Nawet jeśli głoszone przez niego opinie doprowadzały ją
do szału, nawet jeśli buntowała się przeciwko jego wrodzonej skłonności do rządzenia i
dyrygowania, to jednak była mu wdzięczna za pomoc, za to, że tyle razy wybawił ją z opresji.
Poza tym...
Poza tym oszukiwała samą siebie. Wszystkie powody były ważne, ale - co tu dużo
mówić! - po prostu chciała się przytulić i już.
Dwie sekundy po tym, gdy przytuliła do Gabe'a, klimatyzacja w pokoju się zacięła.
Zamiast chłodzić powietrze, grzała je. Temperatura skoczyła o jakieś dwadzieścia stopni. Żar
tropików był niczym w porównaniu z ciepłem, które oni wytwarzali. A przecież zaczęło się
tak niewinnie.
Z chwilą, gdy Gabe przywarł wargami do jej ust, niewinne myśli uleciały niczym
drobinki pyłu na wietrze. Rzecz niewinna nie może być tak kusząca. Ani tak podniecająca.
Czuła na jego ustach smak whisky - ostry, mocny, gorzkawy. Czuła goryczkę, czuła
pożądanie, czuła ostrzeżenie. Tak, ostrzegał ją, że jest mężczyzną z krwi i kości, którego nie
zadowoli niewinne cmoknięcie. Ona zaś była na tyle dorosła, aby wiedzieć, że nie można
drażnić się z lwem. Nie drażniła się. Pragnęła go. A on pragnął jej. Był brutalny, a
jednocześnie delikatny, dziki, a zarazem wrażliwy. Różnił się od wszystkich mężczyzn, jakich
kiedykolwiek znała. Z żadnym nie czuła się tak jak z nim.
Nigdy nie była cicha, potulna, uległa. Ale to, czego teraz doświadczała, to nie była
uległość - to było poczucie przynależności. Byli dla siebie stworzeni, idealnie dopasowani
psychiką, ruchami...
Wargi miała obolałe, szyję zdrętwiałą. Nie mogła oddychać. Ale wcale nie chciała.
Tak było dobrze. Całe życie bardziej niż faktom wierzyła intuicji. I w tym momencie intuicja
mówiła jej, że nie należy się bać. Że wszystko się cudownie ułoży. Jego ręce błądziły po jej
ciele, coraz szybciej, coraz pewniej. Nagle zacisnął dłonie na jej biodrach...
Jęknęła, bardziej zaskakując siebie niż Gabe'a. Ten odgłos jednak nie był wyrazem
sprzeciwu lub niezadowolenia z tempa, w jakim wszystko się posuwało. Przeciwnie, tempo
całkiem jej odpowiadało. Po prostu od czasu upadku w domu Moniki miała na pupie siniaki i
kiedy Gabe mocniej ją przycisnął, nie zdołała powstrzymać krzyku.
- Sprawiłem ci ból? - spytał, przerywając pocałunek.
- Nie. Tak. To znaczy... - Doświadczała tyle wspaniałych wrażeń, że nie była w stanie
się skupić i sensownie odpowiedzieć. - Nic się nie stało. Niechcący chwyciłeś za posiniaczoną
część mojego ciała.
- A chcący za mnóstwo innych części. - Opuścił ręce tak szybko, jakby trzymał je nad
ogniem. Głos miał ochrypły, oddech przyśpieszony, spojrzenie płomienne. - Szlag by to trafił,
Ruda.
- A nawet dwa szlagi - powiedziała szeptem. Chciała, by się rozchmurzył, uśmiechnął.
- Całujesz wybornie, kotku. Więc nie miej mi za złe, że się wciągnęłam.
- Niczego nie mam ci za złe. Żadne z nas nie spodziewało się takiej chemii. Ale oboje
dobrze wiemy, że nie powinniśmy pozwolić, aby sprawa wymknęła nam się spod kontroli.
Ani żeby podobna sytuacja powtórzyła się w przyszłości.
- No tak - mruknęła. - Zbyt wiele nas dzieli.
- Zgadza się. Pasujemy do siebie jak osioł do karocy. Ponownie zlokalizował klucz do
drugiego pokoju, wcisnął go Rebece do prawej ręki, do lewej zaś podał jej buty.
- Idziemy - powiedział. - Odprowadzę cię.
Szedł obok niej ciemnym korytarzem, bez słowa, z nasrożoną miną, która zniechęcała
do rozmowy. Odczekał, aż Rebeka otworzy drzwi. Kiedy weszła do środka, ruszył z
powrotem do siebie.
Rebeka rzuciła pantofle i klucz na łóżko, oparła się o zamknięte drzwi i głośno
westchnęła. Gabe miał rację, mówiąc, że są diametralnie inni. Teraz, gdy wiedziała, w jakim
wyrastał środowisku, nie dziwiła się, że nie marzył o posiadaniu rodziny, ale to niczego nie
zmieniało. Jej zależało na dzieciach, na mężu, na miłości. Związek bez miłości, oparty na
pożądaniu, nie interesował jej. Nie zamierzała wiązać się z mężczyzną, który nie podzielał jej
wartości.
Nie mogła przestać myśleć o namiętnych pocałunkach. Drżała na całym ciele, serce
waliło jej młotem, nogi miała jak z waty. Tłumaczyła sobie, że to nie miłość, tylko pożądanie.
Że po raz pierwszy w życiu spotkała mężczyznę, który wzbudził w niej tak wielką żądzę.
Gabe był z nią szczery, nie próbował mydlić jej oczu, kłamać. Prosto z mostu oznajmił, że nie
jest dla niej odpowiednim partnerem.
Miał słuszność. Sama też o tym wiedziała. Ale co z tego? Trudno się otrząsnąć i o
wszystkim zapomnieć. Najgorsze było to, że dopóki sąd nie uniewinni Jake'a, dalsze kontakty
z Gabe'em będą nieuniknione.
Dawno nie czuła się taka rozdarta i zagubiona.
Zdawała sobie sprawę, że musi być bardzo, bardzo ostrożna, bo tylko krok dzieli ją od
zakochania.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Jak to dziwnie czasem w życiu bywa, pomyślał Gabe. Chciał, by Rebeka wsiadła do
pierwszego samolotu odlatującego z Kalifornii do Minnesoty, a zamiast tego wsiadł on. W
dodatku sam. Ona została w hotelu.
Niebo nad Minneapolis dopiero zaczynało się rozwidniać, kiedy w podłym nastroju
opuścił lotnisko, niosąc dwie torby: jedną podróżną, drugą z komputerem. Nigdy nie
potrzebował wiele snu, toteż parogodzinna drzemka w samolocie w zupełności mu
wystarczyła. Kiedy uzyskał informację o najbliższym locie, zastanawiał się, czy nie obudzić
Rebeki. W końcu zrezygnował z pomysłu. Niech odpocznie. Była tak zmęczona, że pewnie
prześpi cały dzień. A w hotelu nic jej nie grozi. Przez szparę pod drzwiami wsunął do pokoju
kartkę z wiadomością, że wyjeżdża. O tym, dokąd się udaje, nie wspomniał słowem. Nie miał
zamiaru się jej spowiadać. Spowiadać zamierzał się jej matce.
Odnalazłszy swego czarnego lexusa - bo starego morgana za nic w świecie nie
zostawiłby na parkingu przed lotniskiem - ruszył w kierunku centrum. Po drodze zjadł
naprędce śniadanie.
Niecałą godzinę po wylądowaniu w Minneapolis wkroczył do siedziby Fortune
Cosmetics. Strażnik dokładnie sprawdził jego dokumenty, zanim pozwolił mu wsiąść do
prywatnej windy, jedynej, która docierała na najwyższe piętra, gdzie mieściły się laboratoria
chemiczne oraz gabinet Kate.
Teoretycznie to Jake Fortune płacił Gabe'owi za jego usługi, ale póki Jake tkwił za
kratkami, czeki podpisywał prawnik rodziny, Sterling Foster. Gabe miał obowiązek składania
ustnych raportów obu mężczyznom. I tak też robił. Doskonałe się jednak orientował, kto w
świecie Fortune'ów naprawdę dzierży władzę i nad wszystkim sprawuje pieczę.
Kate Fortune życzyła sobie, by informować ją o każdej najdrobniejszej rzeczy
dotyczącej jej dzieci. Wolała spotkania w cztery oczy; nie cierpiała rozmów przez telefon. Za
czas, jaki detektyw tracił na dojazdy do jej biura, hojnie go wynagradzała. Ale i bez tego
Gabe chętnie spełniałby jej prośbę.
Lubił Kate. Właśnie od niej zaczęła się jego praca dla rodziny; wynajęli go, by zbadał
okoliczności jej śmierci. Samolot, który prowadziła, rozbił się w dżungli, kiedy porywacz
usiłował przejąć nad nim kontrolę. Znaleziono jedno ciało, tak spalone, że identyfikacja była
niemożliwa. Wszyscy uznali, że to szczątki Kate. Okazało się jednak, że Kate wypadła z
samolotu, zanim ten stanął w ogniu. Zaopiekowało się nią indiańskie plemię. Kiedy odzyskała
zdrowie, wróciła do Minneapolis - zdążyła w porę na otwarcie swego testamentu. Bała się, że
człowiek, który opłacił porywacza, będzie znów próbował ją zabić - albo skrzywdzić kogoś z
jej rodziny - jeżeli dowie się, że pierwsza próba zakończyła się niepowodzeniem.
Dlatego Kate postanowiła nie ujawniać się; skontaktowała się jedynie ze swoim
starym przyjacielem i wieloletnim doradcą rodziny, Sterlingiem Fosterem. Przez kilka lat żyła
incognito, z ukrycia obserwowała najbliższych, od czasu do czasu bawiła się w swatkę. Ale
nie zamierzała stać bezczynnie i patrzeć, jak jej najstarszy syn zostaje oskarżony o
morderstwo. Przynajmniej chciała go wesprzeć duchowo.
Od pierwszego spotkania Gabe darzył ją szacunkiem i podziwem. Miała wiele
wspólnych cech ze swoją najmłodszą córką, jednakże w przeciwieństwie do Rebeki była
osobą rozsądną i logiczną. W nic nie grała, niczego nie udawała, może dlatego cieszyła się tak
powszechną sympatią.
Nie zdziwił się, że o siódmej rano Kate pracuje w najlepsze. Zanim jeszcze zdążył
usiąść, nalała mu filiżankę kawy. Po wyposażeniu gabinetu - nowego, bo w starym urzędował
teraz Nate - trudno było poznać, że stojąca przy ekspresie kobieta jest twórcą i właścicielką
wielkiego imperium kosmetycznego. Gabinet urządzony był w sposób wygodny i praktyczny.
Wprawdzie ściany obito drewnem tekowym, a na podłodze leżał orientalny dywan, ale biurko
i reszta mebli mogłyby służyć za wzór prostoty i funkcjonalności.
Kate miała na sobie biały fartuch.
- Od ilu godzin jesteś na nogach? - spytał. - O której zaczynasz pracę?
Wybuchnęła śmiechem.
- To nie praca, Gabe. To przyjemność. A jestem tu od piątej rano. Uwielbiam tę porę.
Nikt nie dzwoni, nikt nie przeszkadza. W ciągu dnia niczego sensownego nie można zrobić. -
Wsunęła na nos okulary w cienkich złotych oprawkach. Jak zwykle, nie traciła czasu. - No
dobrze. Zamieniam się w słuch.
Opowiedział jej wszystko po kolei, zarówno o ślepych zaułkach, po których błądził
nadaremnie, jak i o sukcesach, które udało mu się odnieść. Zmarszczyła z namysłem czoło,
kiedy podał jej kopię listu Moniki do Tammy Diller. Przeczytanie go zajęło Kate najwyżej
dziesięć sekund. Wykorzystał ten czas, by się jej dokładnie przyjrzeć.
Uderzyło go niesamowite podobieństwo między matką a córką. Kate dość późno
urodziła swe najmłodsze dziecko. Teraz pewnie zbliżała się już do siedemdziesiątki. I matka,
i córka były szczupłe, drobnej budowy, o regularnych rysach twarzy i wydatnych kościach
policzkowych. Obie miały duże piękne oczy i gęste kasztanoworude włosy, z tą różnicą, że
włosy Kate były poprzetykane siwymi nitkami i, jak przystało na kobietę interesów, starannie
upięte w kok.
Przypuszczalnie Kate stosowała wytwarzane przez własną firmę kosmetyki, ale na
pewno ich nie nadużywała. Miała niewiele zmarszczek, co doskonale było widać w świetle
poranka, lecz nigdy nie próbowała ich ukryć pod grubą warstwą pudru. Odznaczała się siłą,
zdecydowaniem. Nie bawiła się w sentymenty. Była inteligentna, rzeczowa, czasem
apodyktyczna, ale właśnie to się Gabe'owi spodobało. Twardo broniła swoich zasad, nigdy
nie spuszczała z tonu. I miała wspaniałe poczucie humoru.
Obserwując matkę, bez przerwy myślał o córce. Były podobne, a jednak tak różne. Z
Kate dawało się normalnie porozmawiać. W przeciwieństwie do Rebeki nie bujała w
obłokach. Była realistką. Rebeka pewnie nawet nie wiedziała, co to słowo oznacza.
Przeczytawszy list, Kate oddała go Gabe'owi.
- Prawdę mówiąc, liczyłam na coś więcej - rzekła.
- Obawiam się, że zawarte w liście pogróżki Moniki pod adresem Tammy to za mało,
żeby przekonać sąd o niewinności Jake'a.
- Wiem. Ale trudno znaleźć coś, co być może nie istnieje.
Kate westchnęła głośno, po czym, oparłszy łokcie o biurko, popatrzyła swemu
rozmówcy prosto w oczy.
- Słuchaj, nie mogę przysiąc, że mój syn nie zabił Moniki. Od początku ci to
mówiłam. Ale chcę znać prawdę, całą prawdę, bez względu na to, jaka by ona była. Lada
moment rozpocznie się proces. Czas nagli, Gabe. Jeżeli Jake jest niewinny, nie chcę, żeby
trafił do więzienia. A na to się zanosi. - Zamilkła. Przez dłuższą chwilę siedziała z wzrokiem
utkwionym w okno. Wreszcie ponownie przeniosła spojrzenie na Gabe'a. - Tammy Diller...
To nazwisko nie daje mi spokoju.
- Zauważyłem to po twojej minie, kiedy czytałaś list - powiedział. - Miałem nadzieję,
że je rozpoznasz.
- Nie. Nigdy nie spotkałam żadnej Tammy Diller. Uderzyło mnie jednak, że ma takie
same inicjały jak Tracey Ducet. - Wzruszyła ramionami. - Pewnie to przypadkowa zbieżność.
Zwykły zbieg okoliczności. A ja, przejęta losem Jake'a, jestem jak tonący, który chwyta się
brzytwy. Chociaż trudno się dziwić, że pomyślałam sobie o Tracey. Pojawiła się ni stąd, ni
zowąd, namieszała, narobiła pełno kłopotów, a potem zniknęła, zanim ktokolwiek zdążył jej
udowodnić kłamstwo. Słyszałeś o tej sprawie?
- Tak. Nawet próbowałem dowiedzieć się czegoś o przeszłości panny Ducet.
Twierdziła, że należy się jej część spadku po tobie. Ale ponieważ nie potrafiła przedstawić
żadnych dowodów świadczących o pokrewieństwie z Fortune'ami i dość szybko zniknęła z
pola widzenia, przestałem się nią interesować. Może byś mi zdradziła, o co w tym wszystkim
chodziło?
Kate wstała i zaczęła przemierzać gabinet. Podobnie jak Rebekę, roznosiła ją energia.
- Jak wiesz, zbudowałam potężne imperium kosmetyczne. Niestety, zawsze znajdą się
pijawki i pasożyty podszywające się pod członków rodziny w nadziei na to, że kapnie im
trochę forsy. Każdy, kto posiada choć trochę większy majątek, musi się z tym liczyć. Tracey
Ducet była właśnie taką pijawką. Oszustką wykorzystującą ludzką naiwność... - Kate
zawahała się. - Nie wiem, czy jest sens, żebym ci o niej opowiadała. Nie sądzę, aby istniał
jakikolwiek związek pomiędzy Tammy Diller a Tracey Ducet.
- Może nie istnieje. Ale najpierw opowiedz mi o Tracey - zaproponował Gabe - a
potem wspólnie zastanowimy się, czy coś z tego wynika, czy nie.
Kate skinęła głową.
- No dobrze. Jak wiesz, dawno temu urodziłam bliźnięta. Jedno dziecko zostało
porwane. Prasa tak szeroko się o tym rozpisywała, że mimo upływu lat co jakiś czas ktoś się
do nas zgłasza, twierdząc, że jest porwanym bliźniakiem. Tak też było z Tracey; uznała, że
poda się za siostrę Lindsay. Pewnie wpadła na ten pomysł, kiedy zobaczyła jej zdjęcie.
Rzeczywiście podobieństwo między nią a Lindsay jest uderzające. Gdyby kazano jej wypluć
gumę do żucia i porządnie ją ubrano, trudno byłoby je rozróżnić.
- Ale ty nie miałaś wątpliwości? - spytał Gabe.
- Najmniejszych. W tamtym czasie, gdy nastąpiło porwanie, FBI starało się nie
ujawniać szczegółów śledztwa. Liczyliśmy na to, że może uda się złapać kidnaperów. Prasy
nigdy nie poinformowano, jakiej płci było porwane dziecko. A był to chłopiec, Brandon.
Czyli Tracey chciała osiągnąć rzecz niemożliwą. Może innych zdołałaby przekonać, ale ze
mną by nie wygrała. Reszta rodziny nie wiedziała o Brandonie. Kiedy wróciłam z Lindsay ze
szpitala, zamknęłam się w sobie. Nie potrafiłam mówić o tym koszmarze, który mi się
przydarzył. A potem, zanim do czegokolwiek doszło, Tracey rozpłynęła się w powietrzu. Po
prostu zniknęła. Nie było o co jej oskarżyć. W końcu nie popełniła żadnego przestępstwa.
Naprawdę mogła działać w dobrej wierze. Mogła zobaczyć w gazecie zdjęcie Lindsay i
uznać, że jeść jej zaginioną siostrą bliźniaczką.
- Z twojego opisu panna Ducet jakoś nie wydaje mi się słodkim niewiniątkiem -
oznajmił Gabe.
- To przebiegła cwaniara - skwitowała Kate.
- Poszukam czegoś o niej w komputerze, ale nie nastawiaj się na żadne rewelacje. Jest
raczej mało prawdopodobne, aby obie te kobiety miały cokolwiek wspólnego z morderstwem
Moniki Malone.
- Też tak myślę.
Gabe podrapał się po brodzie.
- Tracey Ducet coś musiała wywęszyć. - Zamyślił się. - Jeżeli odkryła, że Monica stała
za porwaniem twojego dziecka, mogła dojść do wniosku, że zamiast przekonywać
wszystkich, że w jej żyłach płynie krew Fortune'ów, szybciej zdobędzie pieniądze szantażem.
W Kate wstąpiła nadzieja. Ale tylko na moment.
- Takie rozumowanie nazywa się pobożnym życzeniem, Gabe. Zresztą nawet gdyby ta
cwaniara szantażowała Monicę, to nie znaczy, że ją zabiła. Musiałaby mieć sposobność i
motyw, a my musielibyśmy przedstawić niezbite dowody, aby sąd nam uwierzył i uniewinnił
Jake'a... Swoją drogą, to nagle zniknięcie Tracey wydało mi się dość podejrzane. Pamiętasz
tamten seans spirytystyczny, na którym wystąpiłam w roli ducha? Zrobiłam to ze względu na
nią. Któryś z sąsiadów Moniki opisał policji osobę, którą widział koło domu zamordowanej.
Osoba ta była z wyglądu podobna do Lindsay. Chciałam zwrócić wam na to uwagę. Ale
potem w całym zamęcie, jaki towarzyszył mojemu „zmartwychwstaniu”, Tracey Ducet
całkiem wyleciała mi z głowy.
Widział troskę malującą się na jej twarzy.
- Posłuchaj, Kate - rzekł. - Wcale nie musimy udowadniać w sądzie, kto zabił Monicę.
Wystarczy, jeżeli w umysłach ławników zasiejemy wątpliwości. Jeżeli pokażemy, że ktoś
inny, poza Jakiem, mógł to zrobić. A na moje oko Tammy Diller można uznać za podejrzaną.
Niewiele o niej wiemy, umiejętnie zaciera ślady, ale mamy kopię listu, jaki Monica do niej
wysłała, i wiemy, gdzie obecnie przebywa. Zaraz po wyjściu stąd lecę do Las Vegas. Jeżeli
Tammy ma cokolwiek na sumieniu, na pewno to odkryję. - Zawahał się. - Jest jeszcze jedna
sprawa, którą chciałbym z tobą omówić.
Pokiwała głową, jakby domyślała się, o co zamierza ją poprosić.
- Chodzi ci o transport, tak? Firmowym samolotem szybciej dolecisz na miejsce.
Powinnam była sama ci to zaproponować...
- Nie, mylisz się. Z transportem sobie poradzę. Zresztą już kupiłem bilety. Sprawa,
którą chcę poruszyć, dotyczy Rebeki.
- Rebeki? - Przyjrzała mu się znad złotych oprawek. - Na miłość boską, co ma piernik
do wiatraka?
Podobała mu się bezpośredniość Kate. Sam nigdy nie grzeszył nadmiernym taktem i
przy Kate mógł być sobą; nie musiał niczego owijać w bawełnę, udawać lepszego niż jest ani
bić pokłonów.
- Ano ma. Twoja najmłodsza córka włamuje się do cudzych domów i w dzielnicach
zamieszkanych przez bandziorów prowadzi pogaduszki z członkami młodzieżowych gangów.
Gotowa jest na wszystko, żeby zdobyć dowody niewinności Jake'a.
Kate, która ponownie zaczęła wydeptywać ścieżkę w dywanie, stanęła w pół kroku.
Obróciwszy się, przez moment uważnie wpatrywała się w Gabe'a. Coś w jego podkrążonych
oczach i zachmurzonej twarzy wzbudziło jej czujność. Jake, jej pierworodny syn, znajdował
się w strasznych tarapatach i głównie o nim myślała, ale to nie znaczyło, że reszta dzieci się
dla niej nie liczyła. Wszystkie darzyła miłością. Jednak szczególne miejsce w jej sercu
zajmowała Rebeka; chociaż nikt nie zdawał sobie z tego sprawy, właśnie najmłodsza córka
najbardziej się w nią wdała.
- Lojalność to jedna z naszych gorszych cech - oświadczyła. - I obawiam się, że u
Rebeki jest ona silniej rozwinięta niż u pozostałych.
- Silniej? To mało powiedziane. Rebece się wydaje, że potrafi na własną rękę
prowadzić śledztwo. W dodatku uważa, że powinna czynnie uczestniczyć w szukaniu do-
wodów wskazujących na winę osób trzecich. Nie wiem, czy zauważyłaś, ale twoja córka nie
ma za grosz instynktu samozachowawczego. Łatwiej powstrzymać erupcję wulkanu niż
Rebekę, kiedy uprze się, żeby coś zrobić. - Poderwał się na równe nogi, zupełnie jakby
użądliła go osa. - Pomyślałem sobie, że jeśli ktokolwiek ma nad nią władzę, to tylko ty.
Przywołaj ją do porządku, Kate.
- Ojej - szepnęła starsza pani, nie odrywając oczu od twarzy Gabe'a. - Ona nigdy mnie
nie słuchała. Ani mnie, ani nikogo.
- Najwyższy czas, żeby ktoś przemówił jej do rozsądku. - Gabe wydobył z kieszeni
klucze i zacisnął wokół nich palce. - Nie zdradziłem jej, w którym hotelu Tammy zatrzymała
się w Las Vegas, ale podejrzewam, że poleci tam i zacznie szukać. Nie gniewaj się, Kate, ale
moim zdaniem zwykła mysz polna ma więcej rozumu niż twoja córka.
- No tak, widzę, że przysparza ci problemów.
Kate przybrała współczującą minę, bądź co bądź nie wypadało się jej roześmiać. Od
kilku lat obserwowała z ukrycia poczynania Gabe'a. Widziała go w różnych kryzysowych
sytuacjach, patrzyła, jak reaguje na stres, napięcie, niebezpieczeństwo. Za każdym razem
przyjmował wszystko ze stoickim spokojem, nad wszystkim miał kontrolę. A tu nagle
okazuje się, że z równowagi wyprowadza go Rebeka, najmłodsza z jej córek, o najsłodszym
usposobieniu i największym sercu.
Ciekawe...
- Nie spotyka się przypadkiem z jakimś miłym, kulturalnym młodzieńcem? - drążył
Gabe. - Z kimś, kto by na nią wpłynął? Kogo by posłuchała?
- Zna wielu, jak to mówisz, miłych, kulturalnych młodzieńców, ale trzyma ich na
dystans. Nie pozwala im się do siebie zbliżyć. Obawiam się, że ci mili i kulturalni po prostu ją
nudzą. Wszystkie moje dzieci dawno pożeniły się, powychodziły za mąż, tylko ona wiedzie
samotny żywot. Marzę o tym, żeby wreszcie się ustatkowała, ale niestety, Rebeka jest...
Kiedy zamilkła, szukając odpowiednich słów, Gabe ochoczo podrzucił jej kilka
propozycji.
- Wybredna? Humorzastą? Przekorna? Uparta jak osioł?
- Hm, widzę, że dość dobrze ją poznałeś. Gabe...? Ściskając klucze, powoli kierował
się ku drzwiom.
- Słucham?
Na twarzy Kate malowała się powaga.
- Nie obchodzi mnie, jakich będziesz musiał użyć metod. Ale proszę cię, pilnuj jej.
Nie pozwól, żeby spotkało ją cokolwiek złego. Liczę na ciebie.
Świetnie, pomyślał. Jazda w dół szybkobieżną windą sprawiła, że żołądek podszedł
mu do gardła. Oczywiście istnieje szansa, że Rebeka zachowa się jak mądra, rozsądna osoba i
nie pojedzie do Las Vegas. Idąc do Kate, miał nadzieję, że znajdzie w niej sprzymierzeńca;
skończyło się na tym, że przybył mu kolejny obowiązek.
Dotychczas śledztwo w sprawie morderstwa Moniki Malone przypominało wielką
łamigłówkę, której nie dawało się ułożyć w całość. Opowieść Kate o Tracey Ducet
uzmysłowiła mu, że kobieta podająca się za porwaną przed laty bliźniaczkę może być
kolejnym wrogiem Fortune'ów, z drugiej jednak strony wszyscy bogacze mają wrogów, ludzi,
którzy im zazdroszczą pozycji, władzy i pieniędzy. Na razie chciał odkryć, co łączyło Tammy
Diller z Monicą i przekonać się, czy maczała palce w jej zabójstwie. Z listu wynikało, że
Tammy szantażowała Monicę, natomiast informacje, jakie zdobył przez komputer,
świadczyły o tym, że zawsze starannie zaciera za sobą ślady. To zaś oznaczało jedno: że ma
coś do ukrycia. Pachniało to kłopotami, a tam, gdzie pojawiały się kłopoty, często pojawiało
się niebezpieczeństwo.
Wiedział, że pilnowanie Rebeki dodatkowo skomplikuje mu pracę, która i bez tego
była wystarczająco skomplikowana. Ale nawet gdyby Kate nie poprosiła go o ochronę córki, i
tak strzegłby jej jak oka w głowie.
Strzec przed bandziorami to jedno, strzec przed nim, Gabrielem Devereax, to całkiem
co innego. Czy podoła? Kiedy obejmowała go za szyję, najzwyczajniej w świecie tracił
rozum. Hormony w nim buzowały, przestawał logicznie myśleć...
Z drugiej strony, nie należał do ludzi, którzy lubią gdybać lub wyobrażać sobie nie
istniejące problemy. Może Rebeka jest żarliwą idealistką, ale chyba ma odrobinę oleju w
głowie. A jeśli tak, to jest teraz w drodze do domu, a nie w drodze do jaskini hazardu.
Ledwo zeszła po schodkach z samolotu w Las Vegas, a już doleciał ją szczęk i brzęk
automatów do gry. Zmęczeni podróżą pasażerowie żwawym krokiem skierowali się w ich
stronę; na widok maszyn do hazardu wstąpiła w nich energia.
Rebekę korciło, aby wydobyć bilon z portmonetki i spróbować szczęścia. Hazard
miała we krwi. Fortune'owie zawsze w interesach grali o wysokie stawki. Jej matka uważała,
że tylko ryzykując, można coś osiągnąć. Tchórzom sukces nie sprzyja.
Ale po chwili namysłu uznała, że prawdziwym wyzwaniem są nie automaty do gry,
ruletka i hazard, lecz Gabriel Devereax. Tajemnicza, mroczna postać. Ogromne ryzyko,
wysoka stawka, niepewna nagroda.
Przestań! - zganiła się w myślach. W brzuchu jej burczało, głowa pękała z bólu. Była
rozczochrana, ubrana w pomiętą flanelową bluzę. Wyglądała jak straszydło.
Powtarzała sobie, że musi się skupić na Jake'u, a nie na Gabrielu czy kimkolwiek
innym. Tak czy owak, zamierza odszukać Tammy Diller. Najpierw jednak musi coś zjeść,
najlepiej wielkiego hamburgera z frytkami, i porządnie się wyspać. Była na nogach, odkąd
Gabe wsunął jej pod drzwiami kartkę. Tak ją zezłościł, że nie zdołała później już zmrużyć
oka.
Napisał, że wyjeżdża. Akurat ta wiadomość jej nie zaskoczyła; poza tym mógł zniknąć
bez słowa, a więc to, że poinformował ją o swoim zamiarze, całkiem dobrze o nim
świadczyło. Zirytowało ją co innego. Jakim prawem cokolwiek ten człowiek jej rozkazuje?
Pisał, by wróciła do Minneapolis. I jeszcze coś - pismo miał dość nieczytelne - o
niebezpieczeństwie, które może jej grozić. Wcale by się nie zdziwiła, gdyby ten uparty,
nadopiekuńczy neandertalczyk, ten twardogłową zagorzały jaskiniowiec, napuścił na nią
Kate.
O Boże! Jeżeli śmiał niepokoić Kate, ona, Rebeka, chyba go zabije! Myśl o okrutnej
zemście, jaką mu zgotuje, ogromnie ją ożywiła. Podobnie jak jazda przez miasto taksówką.
Znała Paryż, Szwajcarię, prawie całe Stany zwiedziła z rodziną podczas wakacji i
podróży służbowych, ale po raz pierwszy była w Las Vegas. Miasto miało swój własny,
niepowtarzalny klimat - ulice rozjarzone barwnymi neonami, migoczące reklamy, zgiełk,
wszędzie pełno barw, ludzie w różnych strojach, jedni ubrani wieczorowo, inni w podarte
dżinsy. Plakaty na latarniach zachęcały do odwiedzania burdeli, które w Newadzie działały
legalnie.
Patrzyła przez okno szeroko otwartymi oczami, zachwycona i oszołomiona jak
wszyscy przyjeżdżający do Las Vegas turyści.
- W którym hotelu ma pani rezerwację? - spytał taksówkarz.
- W żadnym. - Psiakość! Powinna myśleć o takich rzeczach. - Sądzi pan, że może być
z tym problem?
- Wątpię. To miasto żyje z turystów i hazardu. - Chwilę wcześniej zatrzymał się przed
McDonaldem. Wychodził z założenia, że jeśli pasażer ma ochotę siedzieć w taksówce, jedząc
hamburgera, wolno mu. Licznik i tak tyka. - Ale dobrze by było, gdybym znał pani
preferencje - dodał. - Woli być pani w centrum wydarzeń, przy głównej ulicy, czy w miejscu
trochę bardziej cichym i ustronnym?
Zanim wysadził ją przed „Circus Circus”, znała już całą historię jego życia. Był
rozwiedziony, miał dwójkę dzieci. Starszy syn wpakował się w nie lada tarapaty -
romansował z dziewczyną, która nie dość, że okazała się niepełnoletnia, to jeszcze zaszła z
nim w ciążę. Rozmawiali na różne tematy. Najlepsze centrum handlowe? Niedaleko. Można
przejść na piechotę. Tammy Diller? Nie, nigdy nie obiło mu się o uszy to nazwisko. Jedzenie?
Lokali jest od groma. Swoją drogą powinna koniecznie zajrzeć do restauracji jego kuzyna;
jeśli powie, z kim jechała z lotniska, Harry na pewno da jej zniżkę.
Na pożegnanie serdecznie uścisnęła swego nowego przyjaciela, po czym wręczyła mu
banknot dwudziestodolarowy.
Na szczęście w „Circus Circus” mieli wolne pokoje. Był to też chyba jedyny hotel w
mieście, do którego wpuszczano gości z małymi dziećmi. Właśnie dlatego go wybrała. Hotel,
w którym nie krzywiono się na dzieci, wydał się jej najbardziej... ludzki. Oczywiście nie
łudziła się, że znajdzie tu Tammy Diller. Zresztą na razie wcale nie zamierzała jej szukać.
Chciała wyspać się, wykąpać, przebrać w czyste ubranie. Według tego, co mówił taksówkarz,
miasto zaczynało żyć dopiero po zachodzie słońca. Poważni gracze rzadko pojawiali się przy
stołach przed zapadnięciem zmroku.
Przekręciwszy klucz w zamku, weszła do różowo - białego pokoju. Rzuciła torbę na
podłogę, następnie położyła się na łóżku, żeby sprawdzić miękkość materaca. Obudziła się po
czterech godzinach. Sen dobrze jej zrobił; czuła się świeża, wypoczęta. Zamówiła do pokoju
mleko oraz kanapkę z masłem orzechowym, po czym otworzyła walizkę.
Dobrze. Czas na kąpiel i decyzję. W drodze z lotniska do hotelu przekonała się, że w
Las Vegas nie obowiązują żadne reguły dotyczące stroju; równie dobrze mogła wyjść na
miasto w spodniach i flanelowej koszuli. Ale chciała odszukać Tammy Diller, oszustkę i
dziwkę, czyli powinna się ubrać podobnie do niej, też jak dziwka i oszustka.
Nie wzięła z sobą żadnej sukni przetykanej złotem. Nawet takiej nie miała. Lecz
ponieważ należała do bogatej rodziny, zawsze mogła błysnąć jakąś biżuterią. Umyła się,
wytarła do sucha; mokrym grzebieniem zwilżyła włosy, żeby nadać fryzurze kształt.
Używając rodzinnych kosmetyków, wykonała staranny makijaż oczu, następnie wciągnęła
czarne pończochy ze szwem i skropiła się perfumami. Nie odrywając wzroku od sukni ko-
ktajlowej, zasiadła do kolacji. Kanapka z masłem orzechowym popita mlekiem - pyszne.
Suknia była czarna jak noc i zdawała się zachęcać do grzechu. Obcisła, o długich
rękawach, z przodu wyglądała skromnie, za to z tyłu... właściwie w ogóle nie miała żadnego
tyłu. Rebeka ubrała się, włożyła szpilki, wszędzie, gdzie można było, obwiesiła się biżuterią.
Przed wyjściem zerknęła do lustra. Nie całkiem wygląda jak kobieta lekkich
obyczajów, ale niewiele brakuje.
W windzie dwóch facetów zaczęło składać jej niedwuznaczne propozycje. Ucieszyła
się, bo to znaczyło, że przebranie dobrze spełnia swoją funkcję. Kiedy tylko drzwi się
rozsunęły i wysiadła na parterze, natychmiast zapomniała o zaczepkach.
Postanowiła, że zanim wyruszy na poszukiwanie Tammy, powinna lepiej poznać
klimat miasta. Przez jakiś czas spacerowała bez celu. Ulica tętniła życiem, lokale też.
Wszędzie panowała atmosfera podniecenia, radości, oczekiwania; gdzie się nie spojrzało,
migotały kolorowe neony, gasnące i zapalające się światła układały się we wzory i napisy.
Kelnerki krążyły między graczami, oferując darmowe drinki. Co chwila z automatów sypały
się z głośnym brzękiem monety. Przy stołach do ruletki i blackjacka było nieco ciszej i
dostojniej, ale w powietrzu wyczuwało się głód zwycięstwa. Oczy graczy lśniły gorączkowo,
jednym z przejęcia, innym z rozpaczy.
Rozglądała się wokół z zafascynowaniem. Jako pisarka lubiła obserwować ludzi,
badać ich reakcje; wiedziała, że nieprędko nadarzy się jej okazja, aby z tak bliska patrzeć na
euforię zwycięzców, smutek przegranych, nerwowe podniecenie gapiów.
W którymś momencie zawędrowała na pierwsze piętro. Słyszała dobiegający zza
drzwi głośny śmiech dzieci i postanowiła sprawdzić, co się tam dzieje - uchylić drzwi,
wsunąć głowę do środka, a zaraz potem zejść z powrotem na dół. Atmosfera na piętrze była
całkiem inna niż na dole. Dzieciaki skakały, chichotały, ganiały się, niektóre oglądały popisy
klownów i akrobatów, inne bawiły się w przygotowane dla nich gry.
Dziesięć minut po przyjściu na górę Rebeka wygrała pluszowego zwierzaka;
podarowała go małemu blondasowi, który płakał z powodu stłuczonego kolana. Wieść, że
Rebeka celnie rzuca piłką w przesuwającą się kaczkę i rozdaje swe nagrody, szybko się
rozniosła; po chwili zebrał się wokół niej tłum małych widzów. Pracownik przy stanowisku z
kaczką zdawał sobie sprawę, że nie powinien pozwolić jej grać, bądź co bądź już dawno
skończyła osiemnaście lat, ale ponieważ jego praca polegała na tym, by dzieci były
zadowolone, postanowił przymknąć oko na reguły.
Odwróciła się, żeby jakiemuś małemu urwisowi wręczyć białego jednorożca, kiedy
nagłe spostrzegła skórzane buty. Męskie, nie dziecięce. Duże męskie buty. Na nich opierały
się nogawki czarnych eleganckich spodni. Powoli przesuwała wzrok, coraz wyżej i wyżej,
minęła zamek błyskawiczny, doszła do umięśnionego torsu okrytego białą koszulą, zauważyła
ręce skrzyżowane na piersi...
Z trudem przełknęła ślinę i zmusiła się, by spojrzeć wyżej, na twarz mężczyzny.
Psiakość. Gabe!
Serce waliło jej mocniej niż wtedy, gdy była małą dziewczynką i bała się, że pod
łóżkiem czyha na nią groźny krokodyl. Gabe nie był krokodylem - w eleganckim czarnym
garniturze uosabiał siłę, męskość, zmysłowość - ale patrzył groźnie, jakby miał ochotę ją
rozszarpać.
Dzieciaki rozbiegły się. Gdyby była niższa, starałaby się wtopić w tłum i uciec razem
z nimi.
Przez dobrą minutę Gabe nic nie mówił, jedynie mierzył ją wzrokiem: ogarnął
spojrzeniem rude loki, potem obcisłą czarną suknię, na końcu nogi w czarnych pończochach.
Coś błysnęło w jego oczach. Ogień. Tak, z całą pewnością żar. Ale raczej wywołany
wściekłością niż pożądaniem.
- Cześć - powiedziała wesoło, choć wcale nie było jej do śmiechu. - Skąd się tu
wziąłeś? Szukałeś mnie?
- Ja? Broń Boże! Wiedziałem, że jako mądra, inteligentna osoba wrócisz do
Minneapolis. Wiedziałem, że posłuchasz głosu rozsądku i zrozumiesz, że dalsza zabawa w
Sherlocka Holmesa może się źle skończyć. Tłumaczyłem sobie, że nie muszę się o ciebie bać.
Mówiłem: nie martw się, Gabe; ta kobieta ma więcej rozumu, niż sądzisz; na pewno zrobi z
niego użytek i...
- Proszę, kotku, uspokój się - przerwała mu. - Bo jeżeli zaczniesz na mnie krzyczeć w
miejscu publicznym, huknę cię w nos, a to zdenerwuje wszystkie dzieci. Jeśli chcesz
wiedzieć, posłuchałam głosu rozsądku. Tyle że ty i ja co innego uważamy za rozsądne. Poza
tym dobrze wiesz, że to ja znalazłam list Moniki i ja odkryłam, dokąd Tammy wyjechała.
Chyba udowodniłam, że potrafię się na coś przydać...
Nie, nie tędy droga, uznała. Grymas na twarzy Gabe'a pogłębił się, przybierając
gigantyczne rozmiary. Oczy ziały furią. Może lepiej zmienić temat? Sprowadzić rozmowę na
inne tory?
- Jakim cudem mnie znalazłeś? - spytała.
- To akurat nie było trudne. Większość hoteli, restauracji i kasyn w Las Vegas
nastawiona jest na dorosłych turystów. Na palcach jednej ręki można policzyć miejsca, gdzie
wolno przebywać z dziećmi. Wiedziałem, że właśnie tam należy cię szukać. A teraz wyjaśnij
mi, mała, gdzie podziałaś buty?
- Buty?
Spojrzała na nogi. Faktycznie, była boso. Nie pamiętała, kiedy zdjęła szpilki, ale
pamiętała, jak strasznie bolał ją kręgosłup.
- Buty? - powtórzyła. - Nie wiem. Gdzieś tu muszą być.
- No dobrze, Ruda. Poszukamy ich, a potem odbędziemy poważną rozmowę.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Chciał rozmawiać, ale nie zaproponował, żeby poszli do niego lub do niej, gdzie nikt
by im nie przeszkadzał. No tak, pomyślała, woli nie ryzykować, że znów mu się rzucę na
szyję. Tchórz. Z rozbawieniem zauważyła, że trzyma się od niej na dystans, jakby była
groźnym drapieżnikiem, po którym nie wiadomo czego się spodziewać.
Ponownie zsunęła buty z nóg. Po co ma się męczyć? Zresztą nikomu to nie robi
różnicy. Każdy tu nosi, co chce, i pewnie gdyby wyszła z hotelu nago, nikt poza Gabe'em nie
wyciągnąłby z tego żadnych radykalnych wniosków.
Wokół kasyn było zatrzęsienie najróżniejszych barów, ale Gabe wybrał lokal na
uboczu, stosunkowo pusty i cichy, po czym zaprowadził ją do stolika w najdalszym kącie sali.
Nad barem zapalały się kolejne numery losowane w jakiejś loterii, ale poza tym nic nie
wskazywało na to, że znajdują się w stolicy hazardu. Błysk świateł, zgiełk i wrzawę zostawili
daleko za sobą. Rebeka rozejrzała się z zaciekawieniem: ciemna boazeria na ścianach, fotele
obite czerwonym atłasem, miękkie dywany. Długi granatowy obrus zakrywał jej gołe stopy.
Na każdym stole paliła się świeczka.
Gabe zamówił dla siebie kufel piwa i z westchnieniem spojrzał w sufit, kiedy ona
poprosiła o szklankę mleka. Rebeka odetchnęła z ulgą. Przynajmniej złość mu minęła.
Szczerze mówiąc, wolałaby kieliszek brandy, lepiej by się jej spało, ale trudno. Na twarzy
Gabe'a, odkąd tylko pojawił się w sali zabaw, malowało się niezadowolenie. Dopiero kiedy
kelnerka postawiła na stoliku zamówione napoje i gdy wypił parę łyków, trochę się odprężył.
Przedstawił jej wszystkie informacje, jakie zdołał zebrać na temat Tammy. Nawet się
zdziwiła, że jest taki szczery i niczego nie próbuje zataić. Później jednak zrozumiała, o co mu
chodzi. Ten spryciarz wcale nie chce dzielić się informacjami. Chce ją nastraszyć, pokazać, że
Tammy jest niebezpieczna i zwłaszcza ktoś, kto pija w barze mleko, powinien się jej
wystrzegać jak ognia.
Rebeka słuchała uważnie, majtając pod stołem nogą, bardziej zainteresowana
wiadomościami, jakie jej przekazywał, niż jego nieudolną próbą zasiania w niej strachu.
- W porządku - powiedziała, kiedy skończył. - Podsumujmy: wiemy, że używa
fałszywych dokumentów. Że wraz z narzeczonym przenosi się z miejsca na miejsce. Że ma
około trzydziestu pięciu lat i jest w miarę atrakcyjna. Lubi obracać się wśród ludzi z gotówką,
lubi robić zakupy w najdroższych sklepach, a także nocować w najlepszych hotelach.
Rachunek na ogół reguluje kartą; zaciąga kredyt, którego nie spłaca. Z rachunku hotelowego
wiemy, że była w Minneapolis w tym czasie, kiedy zamordowano Monicę. Nie znaczy to, że
sama ją zadźgała. Ale przynajmniej miała sposobność. Musimy tylko znaleźć dowody jej
winy. Wiemy też, że nigdy nie pracowała i nie ma stałego źródła utrzymania, które po-
zwalałoby jej żyć na poziomie, do jakiego przywykła. Niczego nie pominęłam?
- Nie. To wszystko.
- Do jasnej cholery, Gabe! Jesteśmy tak blisko! Nie mam żadnych wątpliwości, że to
ona zabiła Monicę. Po prostu czuję to. Gdybyśmy tylko mogli się jej przyjrzeć, zamienić z nią
parę słów, na pewno odkrylibyśmy, co ją łączyło z Monicą... Powiedziałeś, że w którym
hotelu się zatrzymała?
- Tracisz czas, mała. Nie podałem ci nazwy hotelu i nie mam zamiaru tego robić. A
informacjami podzieliłem się z tobą wyłącznie z jednego powodu...
- Wiem. Nie jestem głupia. Chciałeś mnie przekonać, po raz nie wiadomo który, abym
nie mieszała się do śledztwa. - Zniżyła głos o trzy oktawy i naśladując chropawy baryton
Gabriela, kontynuowała: - Jeszcze nie wszystko wiem o pannie Diller, ale wydaje mi się, że to
osoba, która nie przebiera w środkach i po trupach dochodzi do celu. Jeżeli istnieje choć cień
szansy, że maczała palce w zabójstwie Moniki, wpadnie w złość, kiedy usłyszy, że dwoje
ludzi zbiera o niej informacje. To ją może sprowokować do działania. A wierz mi, Ruda, le-
piej nie prowokować osoby, która nie cofa się przed morderstwem. Będzie bezpieczniej, jak
wrócisz do domu i zaczniesz piec ciasteczka. Czekoladowe, z rodzynkami, z makiem, z
siakiem...
- Widzę, że nie muszę już nic mówić - stwierdził Gabe. - Wyjęłaś mi te słowa z ust.
Chociaż ja bym nie wspomniał o ciasteczkach. Aż tak bym się nie narażał!
- Wcale nie - zaprotestowała. - Uwielbiam piec ciastka. Mogę ci obiecać, że kiedy sąd
uniewinni mojego brata, natychmiast wrócę do domu i zajmę się wypiekami...
Właściwie straciła już wiarę, że Gabe kiedykolwiek zrozumie jej punkt widzenia.
Miała jednak nadzieję przekonać go, że w kwestii pomocy Jake'owi na pewno nie zmieni
zdania; nie będzie siedziała grzecznie w domu, podczas gdy jej brat gnije za kratkami.
Gabe odchrząknął.
- Jak się będziesz rozbierać w miejscach publicznych, sama wylądujesz w ciupie.
Na moment zamilkła stropiona, po czym wybuchnęła śmiechem.
- Na razie niczego poza butami nie zdjęłam. Ale ta biżuteria doprowadza mnie do
szału. Ciężkie toto. I potwornie uwiera.
Odpięła naszyjnik i rzuciła na stos błyskotek na stole, wśród których leżała już
broszka, pierścionek i para długich klipsów. Jedyną rzeczą z biżuterii, jaką lubiła nosić, była
pamiątkowa bransoleta z ozdóbkami.
Klejnoty lśniły w blasku świecy. Podobnie jak oczy Gabe'a. Nagle Rebeka
uświadomiła sobie, że w niczyim innym towarzystwie nie siedziałaby boso, nie zdejmo-
wałaby swoich cennych świecidełek, nie czułaby się tak dobrze i swobodnie. Od samego
początku ufała mu; ani razu nie wkładała przy nim żadnych masek, po prostu była sobą. On
przeciwnie - ciągle zdawał się spięty, zdenerwowany. Biedaczek! Teraz znów potarł ręką
czoło.
- Mogłabyś to schować do torebki? - poprosił, wskazując na powiększający się stosik.
- Zanim zlecą się wszyscy złodzieje i oszuści w mieście?
- Nie wzięłam torebki. Zresztą to sztuczna biżuteria, tyle że dobrej jakości. Jak chcesz,
sam ją schowaj.
Czym prędzej zgarnął precjoza ze stołu, żeby nikogo nie kłuły w oczy.
- Skoro nie wzięłaś torebki, gdzie wsadziłaś klucz do pokoju? - spytał.
- Do buta. - Sięgnęła po szklankę mleka. - Razem z monetą ćwierćdolarową. Kiedy
skończyłam cztery latka, wytłumaczono mi, że zawsze powinnam mieć przy sobie kilka
centów na telefon do domu. To mi już zostało. Pewnie jako dziewięćdziesięcioletnia staruszka
wciąż będę nosić w kieszeni drobniaki... - Zamyśliła się. - Wiesz co? Jutro wybiorę się do
jednego z tutejszych burdeli.
Z wrażenia aż się zachłysnął.
- Słucham?
- Nie widziałeś ogłoszeń? W Newadzie prostytucja jest legalna.
- Wiem, że jest legalna. Ale... Pewnie od brzęku tych wszystkich automatów do gry
trochę ogłuchłem, bo usłyszałem coś dziwnego. Że chcesz się wybrać do burdelu. Ale to
niemożliwe. Nie powiedziałabyś czegoś tak głupiego, prawda?
- Czyste masz uszka, czyste. Boże, Gabe, to miasto jest istną kopalnią wiedzy dla
autorki powieści kryminalnych. Mogę tu zebrać informacje do kilku następnych książek.
Nigdy na własne oczy nie widziałam nałogowego hazardzisty. Ani prostytutki z prawdziwego
zdarzenia. No i nigdy nie miałam okazji zwiedzić burdelu...
- Jeszcze chwila, a dostanę przez ciebie zawału!
- A ty miałeś? Pytam z ciekawości.
- Czy co miałem? Zawał?
- Nie, głuptasie. Okazję wybrać się do burdelu. - Uniosła rękę, nie dopuszczając go do
słowa. - Och, wiem, co mi powiesz. Że nie musisz płacić za seks. Słusznie. Jesteś przystojny,
dobrze zbudowany, ale jesteś również facetem z krwi i kości. Nigdy nie pociągał cię seks dla
seksu? Z doświadczoną, wyuzdaną... Co ci jest, kotku? Boli cię głowa?
Natychmiast przestał pocierać czoło.
- Jeszcze nie, ale za chwilę rozboli. Ta rozmowa każdego może przyprawić o migrenę.
Jakoś nie spodziewałem się tego rodzaju pytań od osoby, która pija mleko. Często wypytujesz
facetów, których ledwo znasz, o ich życie erotyczne?
Bez biżuterii, w czarnej sukni pod szyję, wyglądała od przodu skromnie jak
zakonnica.
- Pewnie chodziłeś do tej samej szkoły co mój ojciec. Tata zawsze tłumaczył mi, że
dama nigdy nie porusza w rozmowie trzech tematów: seksu, polityki i religii. Obawiam się, że
jego nauki trafiły na niepodatny grunt. Akurat te trzy tematy ogromnie mnie fascynują. No i
jestem pisarką. Nigdy niczego bym się nie dowiedziała, gdybym nie zadawała ludziom pytań.
Na tym polega moja praca.
- Na wścibstwie? Uśmiechnęła się.
- Między innymi. Ale twoja też, więc nie udawaj świętego. Poza tym chciałam
zauważyć, że bardzo sprytnie próbujesz wymigać się od odpowiedzi. A przecież często się
zdarza, że ojciec prowadzi syna do panienki lekkich obyczajów, aby z nią stracił dziewictwo.
Traktuje to jako pewnego rodzaju rytuał inicjacyjny...
- Rany boskie, pchła na psie nie jest tak namolna jak ty! Kiedy wreszcie zakończysz
ten temat?
- Kiedy dasz mi odpowiedź.
- No dobrze. Brzmi: nie. Z żadną dziwką nie przechodziłem rytuału inicjacyjnego ani
w ogóle nic.
- Więc z kim straciłeś dziewictwo?
- Z trzydziestotrzyletnią mężatką, która uwiodła mnie, kiedy miałem czternaście lat. I
co? Jesteś zadowolona, że wyciągnęłaś to ze mnie?
- Boże! Zupełnie jak na filmie „Absolwent”. Tyle że Dustin Hoffman był trochę
starszy. - Odstawiła na środek stołu szklankę z resztką niedopitego mleka. - To seksualne
wykorzystywanie dzieci!
- To stara historia, która nie ma większego znaczenia.
- Mylisz się, Gabe. Nikt nie zapomina swego pierwszego razu. Od tego, jakie to było
doświadczenie, miłe, przykre, bolesne czy nijakie, w dużym stopniu zależy nasz stosunek do
płci przeciwnej, podejście do spraw miłości, seksu...
- Przystopuj, Ruda. Mój „pierwszy raz” nie zasługuje na żadną głębszą analizę. Babka
miała ognisty temperament, a pojęcie moralności było jej obce. Uznała, że czternastoletni
smarkacz będzie pełen chęci i wigoru. Nie pomyliła się. Kiedy dowiedziałem się, że ma męża,
przestałem ją odwiedzać. Koniec historii. Długo jeszcze będziesz siedzieć nad tą szklanką
mleka? - W jego głosie pobrzmiewała lekka ironia.
- Jeszcze trochę.
Zauważyła, że się rozluźnił. Wyciągnął nogi, rozpiął pod szyją koszulę. Wyglądał
zupełnie inaczej niż pół godziny temu. Kiedy tu weszli, był spięty. Teraz, nawet jeśli gorszyła
go rozmowa o seksie, siedział wyraźnie odprężony. Widać było, że jej towarzystwo sprawia
mu przyjemność. Ciekawa była, czy zdaje sobie z tego sprawę.
- Wiesz, kotku, te pytania o prostytutki mają głębszy sens - dodała po chwili. - Cały
czas myślę o tym, gdzie można odnaleźć Tammy Diller.
- Tak? - Uśmiechnął się od ucha do ucha. - I do jakich doszłaś wniosków? Zamieniam
się w słuch.
Podparła brodę na dłoni i przyjrzała mu się z powagą.
- Wiemy, że Tammy jest hochsztaplerką. Kimś, kto zarabia na życie oszustwem,
naciąganiem, szantażem. Kimś, kto w pogardzie ma zarówno moralność, jak i prawo.
Podejrzewam, że ona kocha ryzyko i wyzwanie, że możliwość uczciwej pracy nigdy jej nie
pociągała. Woli knuć, kraść, obmyślać intrygi; to znacznie bardziej podniecające. Cały czas
oczy ma szeroko otwarte. Szuka frajera, bogatego frajera, którego mogłaby usidlić albo przy-
najmniej porządnie oskubać.
Gabe pokręcił z niedowierzaniem głową.
- Wymyśliłaś to na podstawie tych para informacji, których ci udzieliłem? Muszę
przyznać, że masz niezłą intuicję. Podobnie odbieram Tammy, ale nadał nie wiem, do czego
zmierzasz.
- Usiłuję ją rozgryźć. Jeżeli jest w Vegas, jakimi drogami chadza? Z kim się zadaje?
W jakim towarzystwie się obraca? Pewnie szuka bogatego starca... chociaż niekoniecznie
starca, po prostu bogacza, którego mogłaby wycyckać. Nie żartowałam, mówiąc o tym
burdelu...
- Żartowałaś. Nie wybierzesz się i już.
- Niby nie mam powodu sądzić, że jest prostytutką - kontynuowała Rebeka jak gdyby
nigdy nic - ale ma mentalność prostytutki. Prostytutka ciałem zarabia na życie, Tammy z
kolei wykorzystuje swój wygląd, aby zwabić do siebie ofiarę. Cholera, mam wrażenie, że już
kiedyś się z nią zetknęłam, ale nie mogę sobie przypomnieć kiedy ani gdzie...
- Pewnie stworzyłaś taką postać w którejś z książek. Bo jakoś nie wydaje mi się, żebyś
obracała się wśród dziwek i oszustek.
Czasem lubił sobie z niej pokpić, z jej uprzywilejowanego życia i nieznajomości
prawdziwego świata. Tym razem puściła to mimo uszu.
- Masz rację, nie obracam się. Stąd pomysł wizyty w burdelu. Bo znalezienie Tammy
to pestka. Trudniej będzie znaleźć sposób na to, żeby ją przechytrzyć. Przecież sama niczego
nam nie zdradzi. Więc pomyślałam sobie, że gdybym pogadała z panienkami lekkich
obyczajów, może potrafiłabym lepiej zrozumieć...
- Rebeko, posłuchaj. Po pierwsze, nikt cię nie wpuści do burdelu. Jesteś kobietą. Ich
interesują mężczyźni. A po drugie, jeżeli chociaż zbliżysz się do któregoś z tych przybytków
rozkoszy, uduszę cię własnymi rękami. Przysięgam.
- Gabe?
- Co?
- Wierzę, że masz porywczy charakter. Wierzę też, że poradziłbyś sobie w bójce na
pięści, gdyby napadnięto cię w ciemnej alejce. Ale nie wierzę, abyś w największym nawet
szale wyrządził mi jakąkolwiek krzywdę.
Siedział bez słowa, z grymasem niezadowolenia na twarzy, zły, że odgadła prawdę.
Obdarzyła go promiennym uśmiechem, po czym schyliła się, znikając mu z pola widzenia. Po
chwili wyłoniła się, trzymając w ręku szpilki.
- Wiesz, kotku, któregoś dnia muszę cię wziąć na spytki, dowiedzieć, skąd się wzięła
ta twoja nadmierna opiekuńczość. Ale to już nie dziś. Oczy mam na zapałki. Pora uderzyć w
kimono.
- Jeszcze nie skończyliśmy rozmowy.
- Wiem. Spotkajmy się jutro koło południa. Na dole przy recepcji.
- W porządku.
Wstała, nie mogąc powstrzymać ziewnięcia. Na twarzy Gabe'a malowały się różne
emocje. Frustracja - jakoś zawsze ją w nim wywoływała. Ulga - jakby zmęczyło go jej
towarzystwo i cieszył się, że wreszcie zostanie sam.
Ale widziała coś jeszcze, tylko nie była pewna co.
Prześliznął po niej wzrokiem - trwało to ułamek sekundy. Po jej skłębionych rudych
włosach, po twarzy lekko opromienionej złocistym blaskiem świecy, po figurze opiętej
lśniącym czarnym materiałem. Wcześniej nie było w jego spojrzeniu cienia pożądania.
Przeciwnie, patrzył na nią z dystansem, jak na kogoś, kto trzyma w ręku dynamit. Ale teraz...
tak, teraz wyraźnie dostrzegła żądzę, a po chwili - przerażenie.
Przerażenie pojawiło się, kiedy podeszła krok bliżej i pochyliła się.
- Dobranoc, pchły na noc.
Siedział sztywno, bez ruchu, jakby wykuty z kamienia, kiedy niewiele się namyślając,
cmoknęła go w czoło. Pocałunek był lekki jak muśnięcie piórkiem, krótki jak mgnienie.
Mimo to serce zaczęło jej walić. Bo ten kamień był gorący, jakby w jego głębi szalał ogień.
Wyprostowała się, unikając jego oczu i trzymając buty za paski, przewiesiła je przez
ramię.
- Nie martw się, kotku. Wspólnymi siłami poradzimy sobie z Tammy - oznajmiła.
Skierowała się do wyjścia, zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć. Pięć minut później
wjechała windą na górę i ruszyła korytarzem do swego pokoju. Sześć minut później zamknęła
za sobą drzwi. Uff, wreszcie jest sama i bezpieczna.
Rzuciwszy buty na podłogę, opadła na łóżko i przez chwilę wpatrywała się tępo w
sufit. Nagle oczami wyobraźni ujrzała twarz Jake'a. Pięćdziesięcioczteroletni Jake był od niej
starszy o dwadzieścia jeden lat. Ostatni raz spotkali się w pokoju widzeń pod okiem strażnika.
Zawsze uważała brata za przystojnego, niezwykle dystyngowanego mężczyznę, w więzieniu
jednak wydawał się jakiś wychudzony, wymizerowany. Kraty oraz ciążące na nim zarzuty
zupełnie pozbawiły go energii i woli życia. Był cieniem dawnego siebie.
Kilka tygodni temu rozmawiała z Adamem, najstarszym synem Jake'a. Bał się, że jeśli
ojciec zostanie skazany, nie przetrwa w więzieniu nawet roku.
Rebeka, choć się do tego nie przyznawała, żywiła te same obawy.
Wiedziała, co Gabe myśli: że urządziła sobie zabawę w detektywa. Ale to nieprawda.
W nic się nie bawi. Podchodzi do śledztwa z najwyższą powagą. A że czasem zdarza jej się
zażartować? Po prostu w ten sposób rozładowuje napięcie. Rodzina dawno temu nadała jej
przydomek „Nieustraszona”, bo zawsze brała za rogi każdy problem i niczego się nie bała.
Teraz jednak bała się - tego, że może zawieść brata.
A także uczuć, jakie wzniecał w niej Gabe. Wystarczy zwykły pocałunek -
przyjacielski, w czoło! - by serce łomotało jej jak opętane. Zawsze ufała swojemu instyn-
ktowi. Zawsze też słuchała głosu serca, ale nawet taka niepoprawna optymistka i miłośniczka
ryzyka jak ona zdawała sobie sprawę z niebezpieczeństwa.
Pragnęła Gabe'a jak zbłąkany wędrowiec przemierzający pustynię pragnie deszczu.
Kiedy jej dotykał, znikało poczucie osamotnienia. Wszystko stawało się inne, piękniejsze,
bardziej wyostrzone, naładowane elektrycznością.
W pewnym sensie Gabe przypominał jej Jake'a. Nie dlatego, że darzyła go braterskim
uczuciem. Co to, to nie! Ale dlatego, że - podobnie jak on - żył w izolacji, odcięty od świata.
Różne bywają formy odosobnienia. Jake tkwi w małej, zamkniętej celi, z której nie ma wyj-
ścia, Gabe zaś za kratami, którymi odgradza się od miłości.
A ona, głupia i naiwna, myślała, że może je złamać albo się między nimi przecisnąć.
Gabe nie chce jej pocałunków. Ostatnim razem wyraźnie dał jej to do zrozumienia. Nie marzy
o rodzinie, nie przepada za dziećmi. Podejrzewała, że nic tego nie zmieni.
Pragnęła pomóc im obu, i bratu, i Gabe'owi. Ulżyć ich niedoli. Bała się jednak, że jeśli
popełni błąd, obaj jeszcze bardziej na tym ucierpią.
Nie stać jej było na pomyłki.
Jake jest jednak najważniejszy. Nie może sprawić mu zawodu. Ale Gabe... Tak
niewiele brakowało, by straciła dla niego głowę. Musi uważać, powściągnąć swe pragnienia,
nim będzie za późno.
Nerwowo podrzucając w kieszeni drobne, przemierzał hol tam i z powrotem. Po
chwili wyciągnął rękę z kieszeni i znów spojrzał na zegarek. Trzecia. A dokładniej: druga
pięćdziesiąt sześć. Właściwie na jedno wychodzi.
Gabe nigdy nie wpadał w panikę. Bez względu na okoliczności, zawsze potrafił
panować nad nerwami. Kiedy służył w Siłach Specjalnych, dwukrotnie został odznaczony -
za to, że w krytycznej sytuacji nie stracił zimnej krwi.
Teraz jednak był bliski obłędu. Do jasnej cholery, gdzie się podziewa ten nieznośny,
uparty rudzielec?
Nie wierzył jej, że zgodnie z obietnicą o dwunastej zjawi się na dole przy recepcji.
Znając ją, wiedział, że pomiędzy wstaniem a dwunastą zdążyłaby wywołać kilka wojen.
Dlatego o dziewiątej zadzwonił do niej do pokoju. Nikt nie podniósł słuchawki. Godzinę
później zadzwonił po raz drugi. Po raz trzeci wykręcił numer o jedenastej. O dwunastej zszedł
na dół do holu i przez kilka minut krążył, czekając. O pierwszej zszedł ponownie. A potem
znów o drugiej.
Coraz bardziej zniecierpliwiony pchnął oszklone drzwi; stojąc przed hotelem,
rozglądał się w prawo i w lewo. Jaskrawe słońce raziło go w oczy. Zmrużył powieki.
Taksówki trąbiły, dziesiątki turystów krążyły po ulicach i chodnikach, ale nigdzie nie było
widać mierzącej metr sześćdziesiąt pięć rudowłosej piękności.
Wróciwszy do środka, przeczesał ręką czuprynę, po czym znów spojrzał na zegarek.
Druga pięćdziesiąt dziewięć. Minęły zaledwie trzy minuty, odkąd poprzedni raz sprawdzał
czas. Psiakrew! Zabije ją, kiedy wreszcie się pojawi. A jeśli jest ranna albo wpakowała się w
kłopoty, zabije ją z tym większą furią.
Tylko jedna rzecz pozwalała mu zachować resztki opanowania: świadomość, że
Rebeka nie wpadła na trop Tammy Diller i jej narzeczonego. Wprawdzie obiecał Kate, że
dopilnuje, aby jej córki nie spotkało żadne nieszczęście, ale - do licha! - nie jest niańką. Ma
do wykonania poważne zadanie. I wykonał je: odkrył, gdzie panna Diller urzęduje.
Okazało się, że wynajęła z narzeczonym skromną chałupę poza granicami miasta.
Postanowił złożyć im wizytę. Pojechał tam wynajętym samochodem, pukał do różnych drzwi,
rozmawiał z sąsiadami. Tammy i jej gacha nie było w domu, ale wszyscy potwierdzili, że taka
para tu mieszka.
Nie spieszyło mu się. Ważne, że wie, gdzie ich szukać; reszta może poczekać.
Co innego Rebeka. Ją chciał odnaleźć jak najszybciej.
Przecież to niemożliwe, przekonywał sam siebie, aby jednak wybrała się do burdelu.
Nie mówiła tego serio. Lubiła się z nim drażnić, prowokować go...
Prowokowała sposobem, w jaki mówiła do niego „kotku” - cicho i ponętnie.
Prowokowała spojrzeniem, zachowaniem, ubiorem. Strojem, który wczoraj miała na sobie,
mogłaby skusić do grzechu nawet mnicha. Tak, wczoraj Rebeka Fortune dała prawdziwy
popis swoich umiejętności uwodzicielskich. Czarna suknia, gołe plecy, długie nogi,
jedwabista cera, włosy w seksownym nieładzie, szelmowski błysk w oku... Niełatwo było się
jej oprzeć. Kiedyś zastanawiał się, czy istnieje na świecie kobieta, która potrafiłaby zburzyć
jego opanowanie, doprowadzić go do białej gorączki. Teraz chyba już znał odpowiedź.
Rozejrzawszy się po holu, jeszcze raz przeczesał ręką włosy, po czym gniewnym
krokiem skierował się do aparatów telefonicznych. Zadzwoni do niej do pokoju. Ostatni raz.
Jeżeli nie odbierze, wtedy... Sam nie wiedział. Może zacznie obdzwaniać szpitale, może
poprosi o pomoc policję, wojsko albo Kate...
Chociaż podejrzewał, że nikt - ani Kate, ani policja - nie zdoła przemówić tej rudej
wariatce do rozumu.
Akurat podniósł słuchawkę, kiedy kątem oka ujrzał przemieszczającą się holem
barwną plamę. Odłożył słuchawkę na miejsce. Strach, który od paru godzin w nim narastał,
powoli zaczął ustępować. Rebeka nie jest ranna. Nie wpakowała się w żadne kłopoty.
Ubrana w obszerną bawełnianą bluzkę z rysunkiem Myszki Miki, obcisłe dżinsy i
tenisówki z jaskrawozielonymi sznurowadłami, gnała przed siebie tak szybko, że chyba
prościej byłoby zatrzymać rozpędzony pociąg. Rude włosy jak zwykłe miała w nieładzie.
Gdyby nie wiedział, że to ona, z odległości kilkunastu metrów wziąłby ją za dwunastolatkę.
Tymczasem nie była to żadna dwunastolatka. To była kobieta z krwi i kości, która
powinna się nazywać Udręka, bo ciągle tego przez nią doświadczał. Diabli wiedzą, dlaczego
wystroiła się w Myszkę Miki, ale przynajmniej pusty, nudny hol nabrał koloru i życia.
No i żyje. Świetnie! Doskonale!
Będzie mógł ją udusić!
Wreszcie go spostrzegła.
- Gabe! - zawołała. Wymijając ludzi i walizki, rzuciła się w jego kierunku. Uśmiech,
który wykwitł na jej twarzy, był jaśniejszy niż słońce. - Zgadnij, co zrobiłam!
Oczywiście nie miała pojęcia, co on zamierza z nią zrobić. Była tak przejęta, tak
podniecona, że uwiesiła mu się na szyi.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
- Spóźniłaś się.
Chciał ryknąć, wyrazić oburzenie, ale coś się stało z jego głosem. Przez kilka chwil,
kiedy obejmowała go za szyję, ledwo nad sobą panował. Jej włosy pachniały jak świeże
truskawki, usta miała rozchylone, skórę miękką, aksamitną.
Poczuł okropną suchość w gardle. Wiedział, że uścisk Rebeki nic nie znaczy, że jest to
spontaniczny odruch; że w ten sposób Ruda daje wyraz radości, która ją rozpiera. Nigdy nie
potrafiła ukrywać emocji.
W przeciwieństwie do niego. Nie był przyzwyczajony, by ktokolwiek okazywał mu
uczucie. Ani tego nie oczekiwał, ani o to nie prosił. I nigdy nie sądził, że kiedyś będzie mu
brakowało ciepła, serdeczności. To się zmieniło, kiedy poznał Rebekę.
- Wiem. Przepraszam. Strasznie mi głupio. Ale nie mogłam się wcześniej wyrwać.
Napotkała jego oczy zaledwie na ułamek sekundy, ale to wystarczyło. Powoli opuściła
ręce i cofnęła się o krok. A potem zaczęła trajkotać jak najęta.
- Byłam w jednej z salek na zapleczu. Tam, gdzie toczy się gra w pokera. Nawet sobie
nie wyobrażasz, jak wielka może być pula! W każdym razie towarzystwo szemrane, ostra
rywalizacja... Nie bardzo mi wypadało nagle wstać i wyjść. Zdawałam sobie sprawę, że robi
się coraz później, ale kiedy człowiek wygrywa, musi zostać do końca, a przynajmniej dopóki
szczęście się od niego nie odwróci. Oczywiście mogłabym specjalnie źle zagrać, kilka razy
stracić forsę, ale tak wiele rzeczy się w trakcie dowiadywałam, że...
- Poczekaj. Zwolnij. Gdzie byłaś? W salce na zapleczu z największymi, najbardziej
zatwardziałymi hazardzistami?
Może się przesłyszał. Miał nadzieję, że się przesłyszał.
- Tak. Właśnie dlatego włożyłam koszulkę z Myszką Miki. - Uśmiechając się szeroko,
wskazała na duże czarne uszy znajdujące się mniej więcej na wysokości jej piersi. - Uznałam,
że faceci wezmą mnie za naiwną frajerkę. Za nadzianą babę, która nie zna się na pokerze, ale
którą hazard podnieca. Chodziło mi o to, żeby nie wzbudzić ich podejrzeń. Chciałam
pociągnąć ich za języki, no i udało się! Bo wiesz, pomyślałam sobie, że pewnie Tammy bywa
w takich miejscach. No i miałam rację. Okazało się, że jeden z graczy ją zna, mnóstwo mi o
niej opowiedział. O niej i tym jej przyjacielu... Słuchaj no, Gabe. Czuję, że spada mi poziom
cukru. Muszę koniecznie zjeść coś słodkiego. Jest tu gdzieś lodziarnia?
Wcale nie miała ochoty na lody, wolała znacznie zdrowszy mrożony jogurt, najlepiej o
smaku malinowym. Trochę trwało, zanim znaleźli lokal, w którym mogła coś takiego kupić.
Zapłaciwszy, wyszli na zewnątrz. Ponieważ dość się nasiedziała podczas gry w pokera, teraz
chciała pochodzić.
Na ulicy panował straszliwy skwar, słońce raziło w oczy, jogurt topniał, ciekł po
waflu, po palcach. Zgrabnie wymijając przechodniów, Rebeka zlizywała, co się dało i z
przejęciem dzieliła się zdobytymi informacjami.
- Najczęściej Tammy odwiedza „Caesar's Palace” i ,,O'Henry's”. Z tych dwóch zdaje
się, że woli „O'Henry's”. Oczywiście nie gra tam gdzie wszyscy. Dwudolarowe stawki jej nie
interesują. Lubi duże zakłady i duże wygrane, jakie padają w salkach na zapleczu. Facet,
który mi o niej opowiadał... oczywiście to nie musi być prawda, może się tylko przechwalał,
w każdym razie dał mi do zrozumienia, że spali ze sobą. Wyobrażasz to sobie?
- Wiesz, mała, nie mam zbyt wysokiego mniemania o naszej tajemniczej przyjaciółce.
Nie jest to osoba, która przywiązuje wagę do dziesięciorga przykazań.
Wyciągnął z kieszeni kolejną chusteczkę. Jak to dobrze, pomyślał, że wziął z sobą
zapas. Rebeka nadstawiła ubrudzoną jogurtem brodę.
- Nic nie kapujesz! Byli w trójkę. Ona, jej narzeczony i ten facet. Przynajmniej tak mi
się wydaje. Nie powiedział tego wprost, ale...
Gabe kontynuował swe rozważania. Może nic dziwnego, że Rebeka tak bardzo go
fascynuje. Nigdy dotąd nie spotkał kobiety, która nosi brylanty i pija w barach mleko. I która
idąc ulicą i liżąc lody, opowiada o trójkącie erotycznym.
- Powiedz mi, jak to się stało, że obcy człowiek zaczął ci opowiadać o swoich
przygodach łóżkowych?
- Wcale nie zaczął! Graliśmy w pokera, a po jakimś czasie napomknęłam, że szukam
swojej starej szkolnej kumpelki. Ledwo wymieniłam imię i nazwisko Tammy Diller, facetowi
oczy się zaświeciły. Mrugnął porozumiewawczo do siedzącego z prawej gościa, tego z lewej
trącił łokciem i dopiero wtedy opowiedział nam o swojej przygodzie z Tammy. Ale nie mówił
wprost. Mówił półsłówkami, rzucał aluzje, obrzydliwe dwuznaczniki. Wstrętny typ. Nie do
końca mu wierzę z tym trójkątem, podejrzewam, że raczej się przechwalał, w każdym razie
opisał Tammy. Brunetka o piwnych oczach, szczupła, średniego wzrostu... Myślałam, że nie
wytrzymam i parsknę śmiechem. Połowa kobiet w mojej rodzinie tak wygląda. Tyle że potem
przeszedł do opisu bardziej, że tak powiem, intymnego. Rany boskie, znali się zaledwie
godzinę! Nie wierzę, żeby jakakolwiek kobieta...
Bał się, że będzie ciągnęła rozmowę o trójkącie w nieskończoność. Gorzej, że będzie
chciała podzielić się z nim każdym pasjonującym szczegółem. Postanawiając odwrócić jej
uwagę od tego jakże interesującego tematu, skorzystał z chwili, gdy na moment zamilkła, i
sam zaczął opowiadać o tym, czego się dziś dowiedział: jak narzeczony Tammy ma na imię
(Dwayne), gdzie mieszkają (w nędznej chałupie za miastem) i gdzie panna Diller zostawia
najwięcej pieniędzy.
Nowe informacje faktycznie odciągnęły uwagę Rebeki od trójkątów i seksu.
- Dwayne, powiadasz? Mogłabym przysiąc, że już gdzieś słyszałam to imię. Tak, na
pewno. Tylko nie pamiętam, kiedy i gdzie. Mam dziwne poczucie, jakbym znała Tammy i
Dwayne'a. Jakbyśmy się kiedyś spotkali...
- Znów ta twoja słynna kobieca intuicja? Dokończyła loda, oblizała ze smakiem palce
i uśmiechnęła się od ucha do ucha.
- Straszny z ciebie sceptyk, kotku! Wciąż się ze mnie wyśmiewasz, ale zauważ, że
posuwamy się naprzód nie tylko dzięki twojej chłodnej logice. Naprawdę tworzymy świetny
tandem. Co dwie głowy, to niejedna! Więc jak? Wybierzemy się wieczorem do ,,O'Henry's”?
Wczoraj też twierdziła, że tworzą razem zgrany zespół. Gdyby nie wymknęła się w
nocy i nie zdobyła nowych informacji, pewnie na jej pytanie odparłby: „Po moim trupie!” Ale
teraz się zawahał.
Chociaż wcale się z tego nie cieszył, trudno mu było zaprzeczyć, że Rebeka całkiem
sporo wnosi do śledztwa. Oczywiście w znacznej mierze jest to zasługa przypadku. Szczęścia.
Przez przypadek znalazła w szkatułce na biżuterię kopię listu Moniki do Tammy. I przez
przypadek spotkała faceta, który znał Tammy. Owszem, ma dobrego nosa i choć kieruje się
intuicją, a nie logiką, osiąga niezłe rezultaty. Ale nie zamierzał tworzyć z nią żadnego ze-
społu. On pracuje w pojedynkę. Tak jest lepiej; szybciej zdobywa się wiadomości, szybciej
osiąga wyniki.
Poza wszystkim innym nie mógł pozwolić, żeby Rebeka narażała się na
niebezpieczeństwo. Nigdy by sobie nie wybaczył, gdyby coś się jej stało.
Niestety, powoli dochodził do przykrego wniosku, że na pannę Idealistkę Fortune nie
ma mocnych. Robi, co chce, nie słuchając innych. Omal nie połamała sobie kości, włamując
się po ciemku do rezydencji aktorki. Dwukrotnie ruszyła na drugi koniec kontynentu, nie
zastanawiając się nad konsekwencjami. A osoby, z którymi wdaje się w pogawędki! Na
przykład czarnoskóry olbrzym w Los Angeles albo kretyn pokerzysta chwalący się podbojami
erotycznymi! Na samą myśl o tych typach Gabe poczuł, jak go przechodzą ciarki.
- Gabe, słyszałeś, co mówiłam? Nie sądzisz, że warto byłoby zajrzeć wieczorem do
,,O'Henry's”?
Boże, co za kobieta! Nie może mu dać nawet pięciu sekund, żeby zastanowił się nad
odpowiedzią! Ale czy myślenie rozwiąże problem? Nie, bo tu nie ma żadnych dobrych
rozwiązań. A co do Rebeki, to lepiej nie spuszczać jej z oka. Przynajmniej wtedy będzie
wiedział, że nic jej nie grozi.
- W porządku - odparł. - Pójdziemy do „Caesar's”, potem wstąpimy do ,,O'Henry's”.
Obejdziemy wszystkie kasyna, gdzie toczy się gra o prawdziwe pieniądze. Ale najpierw,
mała, musimy ustalić kilka zasad.
- Jak chcesz.
- Trzymamy się razem. Nie ma tak, że nagle odchodzisz sobie sama do jakiejś salki na
zapleczu.
- Dobrze - zgodziła się.
- Naszym głównym celem jest zlokalizowanie Tammy. Najpierw musimy poznać
teren, po którym się porusza, a dopiero potem zastanowimy się, jak ją podejść.
- Dobrze - powtórzyła.
- Wolałbym, aby nie wiedziała, że pochodzisz z Fortune'ów. Że masz cokolwiek
wspólnego z Jakiem lub Monicą. Czyli umawiamy się, że nic nie mówisz. Z nikim nie
wdajesz się w rozmowy. Kiedy odnajdziemy Tammy, usuniesz się w cień. Zostawisz
wszystko w moich rękach. Czy to jasne?
Ściągnęła brwi. Nastawił się psychicznie na to, że zacznie się z nim wykłócać. Serce
zabiło mu mocniej, kiedy podniosła rękę i poufałym gestem poprawiła mu kołnierzyk u
koszuli.
- Nie martw się o mnie, Gabe - powiedziała łagodnie. - Proszę cię. Nie jestem
dzieckiem. Od wielu lat żyję sama, na własnym garnuszku, i doskonale sobie radzę.
Akurat! - pomyślał, ale nie zaprotestował. Bał się, że cokolwiek powie, może
zabrzmieć protekcjonalnie. A przecież nie wątpił w siłę Rebeki, w jej intuicję ani zdolności
intelektualne. Przeszkadzało mu co innego: jej idealizm. Rebeka Fortune wierzy w miłość.
Wierzy w królewiczów z bajki, w to, że dobro zawsze zwycięża zło, że nie spotka jej żadna
krzywda. Ponieważ od urodzenia żyje w świecie Fortune'ów i nie styka się ze ziem, nie dziwił
się jej romantycznym ideałom. Tyle że były one nieprawdziwe.
Ufność i naiwność czyniły z niej łatwiejszy łup.
Nagle przyszło mu do głowy, że nie chciałby, aby się kiedykolwiek zmieniła. Chociaż
utrudniało to jego zadanie, bo prościej pilnować realistki, która sama zdaje sobie sprawę z
zagrożeń, wolał, żeby Rebeka pozostała taka, jaka jest, żeby nadal wierzyła w miłość,
szlachetność i dobro.
Na samą myśl o tym, że mogłoby się jej przydarzyć coś złego, przeszył go piekący
ból. Zupełnie jakby ktoś wbił mu w nóż w serce.
Hm. Do tej pory sądził, że wszelkie uczucia, jakimi ją darzył, rodzą się w nim pod
wpływem hormonów.
Oby dalej tak było.
Z żądzą umiał sobie radzić, z miłością nie. A Rebeka należy do kobiet, od których
dzieli go przepaść. Do kobiet, których nie może, nie chce i nie powinien kochać.
- Szlag by to trafił! Najchętniej wybiłabym dziurę w ścianie, cisnęła na podłogę
bezcenną porcelanową filiżankę, rozkwasiła komuś nos...
- Wybacz, że ci przerwę. Ale czy mogłabyś na moment pohamować swój napad złego
humoru i odszukać klucz do pokoju? - zapytał Gabe, ledwo powstrzymując radość.
Wcisnęła mu go do ręki.
- Grrr, czuję się taka sfrustrowana...
- Serio?
- Chodź. Wypij ze mną drinka i przestań być taki irytujący. Zawsze jesteś tak
cholernie opanowany? Nigdy nie tracisz cierpliwości? Nie masz ochoty tupnąć nogą,
wrzasnąć, poryczeć się?
- Poryczeć się? Nie - odparł z lekką ironią w głosie. Od powrotu do hotelu
zachowywał się jak dżentelmen:
odprowadził ją na górę, otworzył drzwi, ale zaproszenia na drinka wyraźnie nie chciał
przyjąć.
- Słuchaj, już dawno minęła północ. Myślę, że o tej porze...
- Tylko nie mów, że oczy ci się kleją, bo nie uwierzę. Jesteś tak samo rozbudzony jak
ja. Ale nie obawiaj się. - Uśmiechnęła się. - Proponując drinka, wcale nie miałam na myśli
mleka. Wszędzie wożę z sobą metalową piersioweczkę. Nie pamiętam, co do niej wlałam,
whisky czy koniak, ale na pewno coś z procentami.
Wszedł do środka, by wyjąć klucz z zamka. Nadal jednak miał wątpliwości, czy
powinien zostawać na drinka.
Zatrzasnąwszy drzwi, Rebeka ruchem głowy wskazała mu stół stojący w rogu pokoju i
dwa fotele. Skierował się w ich stronę. Postanowił nie wchodzić jej w drogę.
Ściągnęła buty, rzuciła torebkę na łóżko, przyniosła z łazienki dwie szklanki, a
następnie zaczęła grzebać w walizce. Najpierw wydobyła piersiówkę, potem spore
opakowanie ciastek, paczkę krakersów oraz ogromną torebkę kolorowych M&M - sów. Po
chwili wstała z klęczek i cisnęła przysmaki przez pokój.
Gabe złapał je w locie. Usiadłszy w fotelu, wyciągnął przed siebie nogi i zarechotał
pod nosem.
- Zawsze podróżujesz ze spiżarnią?
- Zawsze - odparła. - Nie ma to jak smaczne, pożywne jedzenie. Wiesz, jakie są posiłki
w restauracjach: ładnie podane, ale czy można się nimi najeść? - Na moment urwała. -
Psiakość! Gdziekolwiek poszliśmy, oni przed chwilą zdążyli wyjść. Gdybyśmy pojawili się
pół minuty wcześniej, a oni wyszli pół minuty później, prawdopodobnie byśmy się na nich
natknęli. To niesamowite, że się tak mijaliśmy.
- Przynajmniej wiemy, że na pewno tu są. I że nie próbują się ukrywać.
- Ale być tak blisko celu i nie móc go dosięgnąć! - Nie potrafiła przejść nad tym do
porządku dziennego.
- A ty, dlaczego jesteś taki spokojny? Dlaczego się nie wściekasz?
- Moim zdaniem dobrze się stało, że panna Diller cię nie widziała. Posłuchaj, mała.
Sporo się dziś dowiedzieliśmy. Myślę, że jutro na pewno dojdzie do konfrontacji.
Faktycznie, sporo się dziś dowiedzieli, przyznała w duchu Rebeka. Usiadła na drugim
fotelu; po chwili wyciągnęła nogi i oparła je na łóżku. Niewiele to pomogło. Potrafiła zmusić
ciało do bezruchu, ale nie potrafiła powstrzymać gonitwy myśli.
Gabe wyjął z kieszeni garść lśniącej biżuterii - zapomniał ją zwrócić wczorajszego
wieczoru. Rebeka też nie pamiętała o swoich błyskotkach.
Spojrzała na materiał opinający jej uda. Przydałaby się jakaś biżuteria, żeby ożywić
czarną sukienkę, którą miała na sobie. Wcześniej, kiedy zeszła na dół do holu, Gabe omal nie
dostał zawału. Sądził, że ona paraduje w halce.
Oczywiście nie była to halka, tylko przeraźliwie droga sukienka na cienkich
ramiączkach sięgająca do połowy uda. Problem w tym, że nie dawało się jej nosić ze
stanikiem.
Wyruszając z domu, Rebeka nie zabrała wieczorowych kreacji. Po prostu nie przyszło
jej do głowy, że mogą się przydać. Przed wyjściem z Gabe'em do kasyna miała zaledwie kilka
minut na kupno odpowiedniego stroju. Cieszyła się, że w ogóle znalazła coś w swoim roz-
miarze.
Pamiątkowa bransoleta zawieszona ozdóbkami zabrzęczała. Rebeka wysypała z
torebki garść czekoladowych drażetek i zaczęła segregować je według kolorów.
Podobno Tammy Diller, tym razem ufarbowana na jasny blond, też krąży po mieście
bez stanika. Z tego, co opowiadali ludzie, którzy ją widzieli, lubi intensywne barwy. Usta
miała pociągnięte szkarłatną szminką, ubrana zaś była w czerwoną suknię rozciętą z przodu i
z tyłu, która jeśli nawet wszystkiego nie odsłaniała, to niewiele zostawiała wyobraźni.
Przyjaciel Tammy, Dwayne, chudy blondynek obdarzony chłopięcym wdziękiem,
który najbardziej uwidaczniał się, gdy zalecał się do pulchnych wdów, miał na sobie
wytworny smoking. Wyglądali jak para bogaczy, która nie musi liczyć się z groszem.
Każdego, z kim rozmawiali, usiłowali namówić do zainwestowania pieniędzy we wspaniałą
nieruchomość, która... I tu następował opis.
Mieli wystarczająco dużo gotówki, aby mogli sobie pograć. I grali, ale tylko chwilę.
Byli za sprytni na to, aby ryzykować kapitał. Pieniądze służyły im za maskę, za parawan.
- Nie bardzo przestrzegałaś zasad - powiedział nagle Gabe. - Mieliśmy się trzymać
razem, a ty się ciągle oddalałaś.
- Pewnie, że się oddalałam. Niczego byśmy nie odkryli, gdybyśmy wszędzie chodzili
jak papużki nierozłączki. Inaczej ludzie rozmawiają z mężczyzną, inaczej z kobietą. -
Wsunęła garść zielonych M&M - sów do ust. - Pamiętasz tę blondynkę w „Caesar's”? Miała
ochotę rzucić się na ciebie, nie przejmując się obecnymi na sali ludźmi. Wykazałeś, kotku,
niezwykłe opanowanie. Bo była bardzo seksowna...
Ale nikt nie był tak seksowny, tak pociągający jak on sam, pomyślała. Wszędzie
zwracał na siebie uwagę. Teraz siedział bez marynarki, z rozpiętą pod szyją koszulą, twarz
pokrywał mu ciemny zarost. Lecz to niczego nie zmieniało. Śnieżna biel koszuli
kontrastującej z opaloną skórą, wysoki wzrost, umięśnione ciało, ciemne oczy o
przenikliwym spojrzeniu... to wystarcza, by każdą kobietę przebiegały dreszcze.
Teraz te ciemne oczy wpatrywały się w Rebekę.
- Zaczynasz wreszcie dochodzić do siebie? Uspokajać się?
- Bo jest druga nad ranem? Nie. - Potarła palcami skronie. - Zrozum, Gabe; muszę
pomóc Jake'owi. Data procesu zbliża się szybciej niż tornado. Nie interesuje mnie szukanie
dowodów w lipcu. Potrzebuję ich dziś, jutro. Chcę, żeby mój brat wyszedł z więzienia. Chcę,
żeby przywrócono mu jego dobre imię.
- Nie denerwuj się, Ruda. - Otworzył piersiówkę, przysunął do nosa, powąchał jej
zawartość, po czym wlał trochę do dwóch szklanek, sobie o połowę mniej niż Rebece. -
Posłuchaj. Moi pracownicy cały czas trzymają rękę na pulsie, sprawdzają stare informacje,
zbierają nowe. W każdej chwili może pojawić się kolejne nazwisko, na które dotąd nie
wpadliśmy. Ostatnio twoja mama podała mi jedno, które zamierzam sprawdzić. Wiemy, że
Monica miała mnóstwo wrogów. Zainteresowałem się Tammy, bo list Moniki pisany był
kilka dni przed jej śmiercią. Ale to nie znaczy, że Tammy ją zabiła. Może tak, może nie.
Pamiętaj o jednym. Niczego nie musimy udowadniać. Wystarczy jeśli pokażemy, że
przebywała w Minneapolis w dniu zabójstwa i że mogła mieć powód, aby pozbyć się Moniki.
Wystarczy jeśli zasiejemy w ławnikach wątpliwości. Bo żeby skazać twojego brata, muszą
być absolutnie przekonani o jego winie.
- To za mało, Gabe. Mnie to nie satysfakcjonuje. Jake nikogo nie zamordował. Chcę,
żeby osoba winna zawisła na szubienicy. Mój brat musi zostać oczyszczony z zarzutów,
całkowicie uniewinniony. Nienawidzę tego uczucia bezsilności! Tak strasznie chcę mu
pomóc...
- Pomagasz, mała. Naprawdę - powiedział cicho. - Dowiedzieliśmy się dziś
wszystkiego, co trzeba. Może miło byłoby zobaczyć, jak Tammy z Dwayne'em wyglądają, ale
to nie takie istotne. Chodziło nam o poznanie ich zamiarów, i poznaliśmy. Informacja, że
naciągają ludzi na kupno jakiejś lipnej nieruchomości, pomoże mi opracować plan działania.
Będę wiedział, jak ich podejść, jak z nimi rozmawiać. Więc nie narzekaj, że nic dziś nie
osiągnęliśmy, bo osiągnęliśmy wiele.
Pociągnęła kolejny łyk whisky. Nie lubiła tego smaku, ale przynajmniej alkohol ją
rozgrzewał, koił nerwy. Powoli opuszczała ją złość i rozdrażnienie. Oczywiście nadal
niepokoiła się o los brata, ale dzięki Gabe'owi potrafiła spojrzeć na sytuację z nieco
większego dystansu. Może Gabe nie wierzył w niewinność Jake'a, wiedziała jednak, że nic -
żadne tornado czy trzęsienie ziemi - nie przeszkodzi w wykonaniu powierzonej mu pracy. Jest
solidny, dokładny, nieustępliwy i - chwała Bogu - uparty jak osioł.
- Masz rację - przyznała po chwili. - Odwaliliśmy kawał dobrej roboty.
Skinął głową.
Zobaczyła w jego oczach wahanie, może rozterkę - nie była pewna. Gabe rozejrzał się
po małym, ciasnym pokoju.
- Całkiem tu przytulnie - powiedział, chcąc zmienić temat. - Ale podejrzewam, że dom
masz urządzony w zupełnie innym stylu.
- Jakbyś zgadł!
Ponieważ patrzył na nią wyczekująco, dodała:
- Najwięcej czasu spędzam w gabinecie i tam panuje największy bałagan. Po prostu
wszędzie walają się stosy książek, na podłodze, na krzesłach, na biurku. Ledwo komputer się
mieści. Większość mebli przywiozłam od mamy. Stały na strychu i nikt ich nie chciał. Nic do
niczego nie pasuje, każda rzecz jest jakby z innej parafii. Pełen eklektyzm. Ale ja to
uwielbiam. W łazience z kolei... Boże, chybabyś zemdlał na widok tych wszystkich
kosmetyków. Cóż, po znajomości dostaję z firmy każdy produkt, zanim jeszcze trafi na rynek.
W ogóle cały dom jest potwornie zagracony. Pewnie po godzinie zacząłbyś się w nim dusić. -
Roześmiała się. - Mam jeden wolny pokój, prawie pusty, który zamierzam kiedyś
przeznaczyć na pokój dla dziecka.
Temat dzieci omijał z daleka, jakby to była zaraza.
- Twoja mama nie nalegała, żebyś została z nią? - spytał. - Żebyś nie wyprowadzała
się?
- Nie. - Potrząsnęła głową. - Wiedziała, że to nic nie da. Dwie uparte kobiety żyjące
pod jednym dachem? Ciągle byśmy się żarły. Mama oczywiście miała bzika na punkcie
mojego bezpieczeństwa, ale to zrozumiałe.
Chociaż nie byłam związana z rodzinnym interesem, nosiłam nazwisko Fortune.
Nigdy jednak nie ograniczała mojej swobody. Kochałam oboje rodziców, a po śmierci ojca
matka stała mi się jeszcze bliższa. Ale miałam własne życie, własną pracę. Nie wyobrażam
sobie, abym w moim wieku nadal mogła mieszkać z matką. A ty? Jaki jest twój dom?
- Mój? Nic szczególnego. Ot, cztery ściany, a w nich różne sprzęty ułatwiające życie.
Zresztą większość czasu i tak spędzam w pracy. Cztery lata temu kupiłem do biura rozkładaną
kanapę. Niekiedy prościej się na niej przespać, niż wracać po nocy na drugi koniec miasta.
Rebeka zamyśliła się. Królestwo Gabe'a wydawało się jej puste, zimne, bezosobowe.
Nie było to miejsce, w którym człowiek odpręża się długim męczącym dniu pracy.
- Wiesz - powiedziała z zadumą - kiedy cię poznałam, uważałam cię za aroganckiego,
apodyktycznego szowinistę. Myliłam się.
- Miło mi to słyszeć.
- Lubisz nad wszystkim mieć kontrolę, ale nie narzucasz innym swojego zdania.
Apodyktyczny i arogancki stajesz się dopiero wtedy, kiedy się o kogoś martwisz. Wynika to z
twojego poczucia odpowiedzialności.
- Pani psycholog zamierza przeprowadzić gruntowną analizę mojej osobowości? -
spytał.
- Nie. - Uśmiechnęła się. - Po prostu zastanawiam się, skąd to się bierze. Ta twoja
potrzeba osłaniania innych, zapewniania im ochrony.
- Diabli wiedzą. Zresztą co za różnica?
- Pomyśl. Proszę cię. Jak mi odpowiesz, przestanę cię nękać.
- Oho! Już to widzę! Ty, Ruda, będziesz wścibska do grobowej deski.
Przyglądała mu się uważnie. Czy skusi go łapówka, którą mu zaoferowała? Chyba nie.
Przez moment nie odzywał się, jakby dumał nad tym, czy warto zaspokajać cudzą
ciekawość.
- No dobrze - oznajmił wreszcie. - Może rzeczywiście bywam nadmiernie opiekuńczy.
Kiedy dorastałem, brakowało mi poczucia bezpieczeństwa. W domu ciągłe wybuchały
kłótnie, awantury. Bez względu na to, co robiłem, nie byłem w stanie im zapobiec. Okoliczne
dzieciaki ginęły w przypadkowych strzelaninach na ulicy, brały narkotyki, wdawały się w
bójki na noże, przyłączały do gangów. To byli moi koledzy. Nie mogłem ich zmienić, nie
mogłem ochronić.
Rebeka słyszała zarówno słowa, które wypowiadał na głos, jak i to, co się za nimi
kryło. Gabe był człowiekiem zamkniętym w sobie; otwierał się tylko wtedy, gdy chciał
przekazać konkretną wiadomość, na przykład taką, że pochodzą z dwóch różnych światów i
zupełnie do siebie nie pasują.
- Czy... czy dlatego, że czułeś się taki bezradny, zdecydowałeś się wstąpić do wojska?
- Służba w wojsku stanowiła dla mnie jedyną możliwość ucieczki. Siły Specjalne, do
których wstąpiłem, pozwalały mi się wyrwać z tego piekielnego kręgu. Nie tylko nauczyłem
się, jak chronić podległych mi ludzi, ale również wielokrotnie miałem okazję to czynić.
W wojsku liczy się odpowiedzialność, obowiązkowość, honor. Niestety, liczą się także
siła, refleks, wytrwałość, a przede wszystkim młodość. Kiedy odszedłem z Sił Specjalnych...
praca detektywa wydała mi się naturalną kontynuacją tego, co robiłem wcześniej.
- Fakty, zasady, porządek. Sprawowanie kontroli. Planowanie. Trzymanie ręki na
pulsie. Hm...
- Ty natomiast nie lubisz niczego planować, wolisz podejmować decyzję w locie,
działać spontanicznie. Mój sposób musi wydawać ci się straszliwie nudny.
- Mylisz się, Gabe. Nie miałeś wyjścia. To całkiem zrozumiałe, że ktoś, kto przez całe
dzieciństwo patrzy bezradnie na otaczający go chaos, wybiera później tak zwaną „nudę”,
czyli życie ustabilizowane, bez niespodzianek. W porównaniu z twoim, moje dzieciństwo to
istna sielanka.
Wiedziała, że jest z nią szczery, choć nie otworzył się do końca. Na pewno nie kłamał,
opowiadając o swojej przeszłości, ale też i nie wszystko mówił. Jakby się bał. Ilekroć ona
zdradzała najmniejszy ślad zainteresowania nim jako mężczyzną, ilekroć okazywała troskę,
sympatię, on natychmiast ostrzegał ją, aby nie robiła sobie nadziei, bo dzieli ich przepaść nie
do pokonania.
Zdawała sobie sprawę z różnic. Miała też świadomość, że pokochanie człowieka,
który nie pragnie dzieci i nie wierzy w sens rodziny, stanowi ryzykowny krok. Ale była
gotowa podjąć to ryzyko. Uczuć, jakimi darzyła Gabe'a, nie umiała powstrzymać. Równie
dobrze ktoś mógłby jej kazać powstrzymać deszcz.
Tak, z każdą minutą kochała go coraz mocniej.
- Każdy dźwiga jakiś krzyż - rzekł po chwili. - Twoje dzieciństwo pewnie też nie
przebiegało bezproblemowo. Myślę, że niełatwo się dorasta wśród Fortune'ów.
- Bo ja wiem? Może niełatwo, ale na pewno ciekawie. Byłam jednak zawsze otoczona
miłością. Nigdy nie czułam się odsunięta na boczny tor.
- Otoczona miłością... Miłość, moja droga, to zużyta waluta.
Kiedy indziej błyskawicznie by zareagowała, ale teraz... Zawsze lubił się z nią
drażnić; udając cynika, lubił wyśmiewać się z jej idealistycznego podejścia do świata.
Potyczki słowne obojgu im sprawiały przyjemność. Teraz jednak zadumała się; ciekawa była,
czy Gabe kiedykolwiek wyzwoli się z przeszłości, czy kiedykolwiek będzie w stanie spojrzeć
optymistycznie w przyszłość.
- Przestań - powiedział.
Nagle pojawiło się w nim napięcie. A przecież nic nie zrobiła, jedynie spuściła nogi na
podłogę i wstała. Widząc zaś przerażenie w jego oczach, można by sądzić, że rozebrała się do
naga w miejscu publicznym.
- Ten drink to był doskonały pomysł. Pomógł mi się odprężyć, ale teraz powinienem
już ruszać do siebie.
- Tak, powinieneś - zgodziła się.
Zauważyła, że nie zaprotestował, kiedy wpadła na kolejny doskonały pomysł i usiadła
mu na kolanach.
- Oj, mała, lepiej nie.
- Zdecydowanie lepiej nie.
- Do tej pory świetnie sobie dawaliśmy radę.
- Wiem.
- Trzeba dalej ignorować to wzajemne przyciąganie.
Nie zwracając na nie uwagi, nie wpakujemy się w kłopoty.
- Teoretycznie masz rację - przyznała - ale przymykanie oczu nie zawsze odnosi
pożądany skutek. Ilekroć jesteśmy razem, między nami aż iskrzy. A przynajmniej we mnie się
iskrzy. Nogi mam jak waty. Serce mi łomocze. Dlaczego tak się dzieje, kiedy jesteś przy
mnie? Dlaczego nigdy wcześniej tego nie czułam? Nie cierpię pytań, na które nie znam
odpowiedzi. Męczą mnie. Nie cierpię też niejasnych sytuacji.
- No dobrze, ale to jeszcze nie powód, żebyś siedziała mi na kolanach.
- To mnie zrzuć.
Nie chciał tego zrobić, i nie umiał.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Chwycił ją wpół. Nagle, brutalnie. Jakby był rozbitkiem na środku ciemnego,
wzburzonego morza, który ratując się przed topielą, chwyta boję.
Znieruchomiała. Nie miała najmniejszego zamiaru uciekać. I wtem poczuła na
wargach miażdżący ucisk jego warg. Czegoś takiego jeszcze nigdy w życiu nie zaznała. To
było jak erupcja wulkanu. Pierwszy pocałunek, dziki, szalony, niebezpieczny, był tylko
wstępem. Przymiarką. Potem potoczyła się lawina.
Świat przestał istnieć. Byli tylko oni. Ona i Gabriel. Żaden mężczyzna nie wzbudzał w
niej takiego pożądania. Z żadnym nie było jej tak dobrze. Mimo różnic i przepaści byli dla
siebie stworzeni.
Wysunął rękę z jej gęstych włosów. Odrzuciła w tył głowę. Drobnymi pocałunkami
okrywał jej szyję, kość obojczyka, dekolt. Delikatnie ujął w zęby ramiączko sukni. Po chwili
ujął w dłoń jej nagą pierś.
Był dobrym człowiekiem. Chociaż tak wiele ich dzieliło, czuła, że po raz pierwszy w
życiu spotyka człowieka tej miary co on. Wspaniałego, szlachetnego. Ale teraz nie był dobry
ani szlachetny. Teraz co innego było mu w głowie.
Ostrym zarostem drapał jej skórę. Ustami i językiem doprowadzał do szaleństwa.
Oczy mieli zamknięte, oddechy przyśpieszone. Jeszcze nigdy nikogo tak nie pragnęła, nigdy
sama nie czuła się tak pożądana. Rozpięła Gabe'owi koszulę. Pachniał ciepłem, czystością,
seksem.
Jak ktoś zbyt długo trzymany w zamknięciu, zdawał się łaknąć towarzystwa, słońca,
piękna. A ona tym wszystkim była. To wszystko dla niego uosabiała. Była jego słońcem, jego
światem. Trzymała w ręku klucz otwierający drzwi celi. Tak, tylko ona mogła go wypuścić,
uwolnić. Potrzebował jej.
Podobnie jak on, jeszcze nigdy nie czuła się tak naga. Ale nie wstydziła się okazywać
emocji, głodu, samotności, pożądania. Obróciwszy się twarzą do Gabe'a, trochę niezdarnie
objęła go w pasie udami. Podciągnął wyżej jej sukienkę, po czym zacisnął dłonie na jej
pośladkach.
- Rebeko... - szepnął.
I w tym momencie zadzwonił telefon. Ostry przenikliwy terkot zaskoczył ich oboje.
Przez kilka sekund Rebeka tkwiła bez ruchu, wpatrując się w Gabe'a nieprzytomnym
wzrokiem. Dopiero po chwili skojarzyła, że jest pokoju hotelowym i że gdzieś w tym pokoju
jest również telefon, który wydaje przeraźliwe dźwięki. Znajdował się daleko, na stoliku po
drugiej stronie łóżka. Nie chciała go odbierać, ale nie miała wyboru: Gabe zepchnął ją z
kolan.
- Kiedy indziej, mała, zaproponowałbym, żebyśmy wyrwali sznur ze ściany. Ale
obawiam się, że jak ktoś dzwoni w środku nocy, sprawa może być poważna. Lepiej podnieś
słuchawkę.
To, co mówił, brzmiało logicznie, tyle że do niej ta logika docierała jakoś wyjątkowo
powoli i opornie.
Potykając się o buty, Rebeka obeszła łóżko i chwyciła słuchawkę, zanim głośne
brzęczenie ponownie zdążyło wypełnić pokój.
- Halo?
- Rebeka Fortune?
- Tak, słucham.
Nie rozpoznała głosu osoby dzwoniącej, ale akurat w takim momencie, kiedy
dosłownie przed chwilą rozkoszowała się pieszczotami Gabe'a, prawdopodobnie nie
rozpoznałaby głosu własnej matki. W myślach wciąż siedziała u Gabe'a na kolanach,
skupiona na jego dłoniach, wargach, ramionach. Jeszcze minuta, może dwie, najwyżej pięć, a
wylądowaliby w łóżku, kochaliby się... Nie potrafiła skoncentrować się na niczym innym.
- Mówi Tammy. Tammy Diller.
Imię i nazwisko rozmówczyni podziałało na nią jak kubeł zimnej wody. Zniknęło
pożądanie, zniknęły myśli o miłosnych igraszkach. Wciągając gwałtownie powietrze, Rebeka
usiadła na łóżku.
- Nie - sprzeciwił się stanowczo Gabe. - Nie, nie i jeszcze raz nie. Nie spotkasz się z tą
kobietą. Absolutnie wykluczone. Wybij to sobie z głowy.
- Uspokój się, kotku. Mnie też się ten pomysł nie bardzo podoba, ale nie mam wyboru.
Po prostu muszę.
- Po moim trupie! - zawołał. - Zrozum, Ruda. Naprawdę nie musisz. Diabli wiedzą, o
co jej chodzi.
- Ciekawe, jak mnie znalazła...
- To nie było trudne. Szukałaś jej po całym mieście, ba! po dwóch miastach, bo
wcześniej w Los Angeles. Jak gdyby nigdy nic wypytywałaś o kobietę, która być może jest
morderczynią. Cholera jasna, powinienem był cię zakneblować! Teraz panna Diller wie, jak
się nazywasz i w którym hotelu mieszkasz. Wrzodów się przez ciebie nabawię! - W jego
głosie zabrzmiała złość. - No dobra, pakujesz się i wracasz do domu. Tym razem to rozkaz, a
nie prośba.
- Przestań się na mnie wydzierać, bo to nic nie da. Zostaję tu i już.
- Wyjeżdżasz!
- Gabe, wiem, że się niepokoisz. Ja też się boję. Ale nareszcie mam szansę, żeby
pomóc Jake'owi. I nikt mnie nie powstrzyma.
Powiedziała to cicho i łagodnie, lecz z taką stanowczością, że miał ochotę ją udusić.
Zaczęli przemierzać ciasny pokój; on chodził od ściany do ściany po jednej stronie
łóżka, ona po drugiej. Przy każdym nawrocie ich spojrzenia się krzyżowały.
Nigdy dotąd nie walczył z kobietą. Nigdy też na żadną nie podnosił głosu. Było to
sprzeczne z jego naturą. Po prostu tak nie zachowuje się mężczyzna wobec kobiety.
Dręczyły go wyrzuty sumienia. Wyrzuty z powodu podniesionego głosu nie były
jeszcze najgorsze. Westchnął głośno. Cholera, jest uparta jak kozioł. Jeżeli okaże się, że musi
ją związać i zakneblować, by ocalić jej życie, zrobi to bez najmniejszych skrupułów. O ileż
mniejszym wysiłkiem wymuszał posłuszeństwo na podległych mu żołnierzach! A tego
przeklętego rudzielca nic nie jest w stanie zastraszyć czy spłoszyć. Nie świadczy to o jej
odwadze, przeciwnie stanowi dowód głupoty i lekkomyślności. Nawet nie zdawała sobie
sprawy z grożącego jej niebezpieczeństwa!
Na razie ani prośbą, ani krzykiem nie zdołał przemówić jej do rozumu, lecz nie
zamierzał się poddać. W razie czego gotów był użyć siły. W tym wypadku cel uświęca środki.
Ale targały nim również innego rodzaju wyrzuty sumienia, i te było mu o wiele
trudniej zaakceptować - wyrzuty z powodu żądzy, jaka w nim wrzała.
Jedno z cienkich ramiączek wisiało oderwane. Tylko wypukłość piersi
powstrzymywała sukienkę przed osunięciem się niżej. Rebeka wzięła głęboki oddech. Usta
miała czerwone, nabrzmiałe od pocałunków, włosy rozczochrane, skórę gładką, zaróżowioną
z podniecenia.
Ilekroć patrzył na stojące pomiędzy nimi łóżko, uświadamiał sobie, jak niewiele
brakowało, aby się w nim znaleźli. I jak bardzo tego nadal pragnął - porwać Rebekę w
ramiona, pieścić ją, tulić, całować.
Mężczyzna ma prawo pożądać kobiety. Ma prawo się z nią kochać, zwłaszcza jeśli
ona również tego chce. Ale w tym wypadku kobietą jest Rebeka, która marzy o dzieciach, o
wielkiej miłości, o rodzinie. O stabilizacji.
To zaś w ogóle jego nie kusiło.
Co innego seks, co innego zaangażowanie emocjonalne. Żadnej kobiety świadomie
dotąd nie skrzywdził; zawsze wybierał takie, którym odpowiadały te same reguły gry.
Nigdy też nie zdarzyło się, aby ktokolwiek - kobieta, mężczyzna, dziecko -
przeszkodził mu w pracy.
- Psiakrew! - mruknął pod nosem. - Sytuacja całkiem wymknęła mi się spod kontroli.
Tammy nie powinna była domyślić się twojego nazwiska.
- Gdyby go nie odkryła, nigdy by się ze mną nie skontaktowała - stwierdziła Rebeka. -
Zresztą przez telefon brzmiała bardzo sympatycznie. Najpierw przeprosiła, że dzwoni tak
późno. A potem powiedziała, iż słyszała od znajomych, że jej szukam. Wprawdzie nie wie po
co, ale jeżeli zależy mi na spotkaniu, to jutro ma trochę wolnego czasu.
Gabe wywrócił oczami.
- A ty od razu musiałaś się zgodzić?!
- Musiałam i chciałam. Na miłość boską, przecież po to tu jesteśmy. Żeby z nią
porozmawiać. A ona sama to zaproponowała.
- No właśnie. Jaka miła! A jakie miłe miejsce wybrała. Ciche, puste, odosobnione.
Kanion Red Rock. Zrozum, Tammy Diller nie jest żadną miłośniczką przyrody. Jeśli wybrała
miejsce z dala od cywilizacji, to na pewno nie dlatego, że chce tam z tobą pomedytować.
- Ależ ty jesteś podejrzliwy! - zirytowała się Rebeka. - Skąd wiesz, że ona coś knuje?
Że chce mi wyrządzić krzywdę? Nic nie wiemy i niczego się nie dowiemy, dopóki się z nią
nie spotkam.
- Nie puszczę cię samej.
- Gabe, ona chce rozmawiać ze mną, nie z tobą. Proszę cię, przestań myśleć jak
troskliwy tatuś małolaty, która wybiera się na pierwszą randkę, i skup się na moment. Pojadę
do tego kanionu. Sama. Kobieta inaczej rozmawia z kobietą, a inaczej z mężczyzną. Zobaczę,
co mi powie, a co pominie milczeniem. Wiele można wyczytać między wierszami, a jeszcze
więcej z wyrazu oczu. Ty byś wszystko sknocił. Owszem, jesteś przystojny i mógłbyś jej
zawrócić w głowie, ale czasem masz skłonności do krzyku. A poza tym zupełnie nie potrafisz
być subtelny.
- Ja mówię o bezpieczeństwie, a ty o moich manierach? Kogo to obchodzi, czy jestem
subtelny, czy nie?
Posłała mu szelmowski uśmiech.
- Nie dyskutujmy, kotku. Jadę na to spotkanie i już.
- Jestem przeciwny.
- Wiem.
- Bardzo mi się to nie podoba.
- Wiem.
W końcu poddał się. Niechętnie i wbrew sobie. Gdyby wierzył, że to cokolwiek da,
zadzwoniłby do Kate i poprosił ją, by natychmiast zamknęła córkę w klasztorze. Podejrzewał
jednak, że Kate, choć niezwykle prężna i stanowcza w interesach, nie ma nad Rebeką żadnej
władzy.
Rebeka nikogo nie słuchała. Uważała, że wszystko wie najlepiej. Musiał coś z tym
fantem zrobić.
Najgorsze było to, że nie miał do niej za grosz zaufania. Już kilka razy coś
obiecywała, a potem bezczelnie łamała reguły. Mógłby ją odwieźć na lotnisko, wsadzić do
samolotu, ale nie miał żadnej pewności, czy nie sterroryzowałaby załogi i nie zmusiła
kapitana do wylądowania w Red Rock. Niemal gotów był się założyć, że związana i
poćwiartowana też dotarłaby na spotkanie z Tammy.
Dlatego się poddał, lecz postawił kilka warunków. On pierwszy się uda do kanionu -
oddzielnym samochodem. Nie będzie go widziała - bo gdzieś się ukryje. Ona ma uważnie
słuchać wszystkiego, co Tammy mówi; wolno jej zadawać pytania, ale absolutnie nie wolno
wspominać o śmierci Moniki. Niech sobie wymyśli, co chce, dowolną bajeczkę, by wyjaśnić
Tammy, dlaczego próbowała się z nią skontaktować, lecz niech unika wszelkich nie-
bezpiecznych tematów.
Rebeka bez wahania przystała na wszystkie warunki.
Gabe pominął dwa drobne szczegóły: że na wyznaczone miejsce zamierza przybyć
uzbrojony i dopiero wtedy zdecyduje, czy cały czas pozostanie w ukryciu, czy jednak się
ujawni.
Rebeka o nic go nie zapytała. Po chwili głośno ziewnęła. Przeciągnąwszy się,
przetarła oczy i uśmiechnęła się bezradnie.
- Strasznie męczące są te kłótnie z tobą. - Spojrzała na zegarek. - O rety! Wiesz, która
jest godzina?
Nie miał pojęcia, lecz kiedy sprawdził, natychmiast sięgnął po marynarkę.
- Słuchaj, omówimy wszystko jeszcze raz, zanim ruszysz jutro w drogę. Jeśli macie się
spotkać p drugiej, może zjemy wczesny lunch o... na przykład o jedenastej. Przyjdę po ciebie
na górę.
- Dla kogo lunch, dla tego lunch. Dla mnie to pewnie będzie śniadanie. Przed dziesiątą
nie wstanę.
- Świetnie. Wyśpij się.
Podejrzewał, że on sam nie zdoła zmrużyć oka. Miał mnóstwo spraw do załatwienia
przed jutrzejszym spotkaniem, choćby wynajęcie drugiego wozu czy dokładne obejrzenie
kanionu. Skierował się pośpiesznie ku drzwiom. Nagle stanął w pół kroku.
- Mała...
Nie był pewien, co chce powiedzieć, jedynie czuł, że powinien coś powiedzieć. Nie
wypada wybiec bez słowa. Całowali się, pieścili. Telefon od Tammy zburzył intymny nastrój;
podziałał jak zimny prysznic. Ale przecież te pocałunki były prawdziwe, pieszczoty nie
dokończone...
- Zamierzasz przeprosić za to, do czego prawie między nami doszło? - spytała cicho.
- Przeprosić? Nie. - Potarł ręką brodę. - A właściwie tak. Chcę cię przeprosić.
- To nie była twoja wina, Gabe. Grzecznie sobie siedziałeś, a ja ci się wpakowałam na
kolana. - Też potarła ręką twarz, jakby ten gest był zaraźliwy. - Powinnam cały czas myśleć o
Jake'u. To z jego powodu tu przyleciałam. Kiedy Tammy zadzwoniła, myślami byłam gdzie
indziej. Mam i tego powodu wyrzuty sumienia.
- Niepotrzebnie. Szukanie dowodów niewinności Jake'a to moja praca, nie twoja.
Wiem, że go kochasz i chcesz mu pomóc, ale ty żyjesz w innym świecie. Nie jesteś
przyzwyczajona do krętactw ani łajdactw, do śledzenia podejrzanych typów, do rozmów z
ludźmi z marginesu. - Wsunął ręce do kieszeni. - Poza tym martwisz się o brata. Kiedy żyje
się w stresie, wszystko się inaczej postrzega. Inaczej reaguje się na rzeczywistość. Wewnę-
trzne napięcie wypacza nasz sposób myślenia, czucia...
- Moje myślenie czy czucie wcale nie jest wypaczone. - Popatrzyła mu prosto w oczy.
- Jedynie wybrałam nieodpowiedni moment. I tego żałuję. Ale niczego poza tym. Rozumiesz?
- Dobra, dobra. Kiedy wrócisz do Minneapolis, znów będziesz marzyła o domku na
wsi, z huśtawką w ogrodzie. O dzieciach. I o mężczyźnie, który ci je da.
Otworzyła usta, żeby zaprotestować, ale po chwili je zamknęła. W jej dużych
zielonych oczach Gabe dojrzał smutek i ból. Ból, który sam zadał, odbierając jej nadzieję.
Skinąwszy na pożegnanie głową, wyszedł z pokoju.
Korytarz był pusty. Gabe ruszył przed siebie. Cisza dzwoniła mu w uszach. Miał
wrażenie, że słyszy stukot własnego serca.
W rozmowie z Rebeką był szczery. Nie chciał sprawiać jej przykrości, ale nie chciał
też, by nastawiała się na coś, co nie ma szansy się spełnić. Jest romantyczką, która buja w
obłokach i wierzy w królewiczów z bajki. Gdyby związała się z nim, przeżyłaby bolesne
rozczarowanie. Bezwzględna uczciwość - to jedyne, co mógł jej zaofiarować, mimo to czuł
się jak ostatni drań.
Była tym, o czym marzył jako mały chłopiec - blaskiem księżyca, promykiem słońca.
Bał się takich wielkich słów jak miłość, ale nie ukrywał, że darzy ją uczuciem. Wcale nie
chciał, żeby się zmieniła. Ma prawo być altruistką, wierzyć w bajki, dążyć do spełnienia
marzeń.
Dlatego musi ją chronić. Nie przed niebezpieczeństwem z zewnątrz. Przed nim
samym, Gabrielem Devereax.
Zdawał sobie sprawę, że nie jest mężczyzną, jakiego Rebeka potrzebuje, a tym
bardziej pragnie.
Nóż był jej ulubionym narzędziem zbrodni. Kilka osób uśmierciła za pomocą trucizny,
jedną czy dwie zastrzeliła, używając starego brytyjskiego stena, parę utopiła, kilka innych
zrzuciła ze skał. W komputerze miała na ukończeniu kolejną powieść kryminalną: główny
złoczyńca posługuje się srebrnym sztyletem. Śmierć zadana tą metodą jest znacznie
okrutniejsza, wymaga większej odwagi, bezpośredniego kontaktu z ofiarą. A Rebece
sprawiała to dużo większą przyjemność.
Pamiętała jedną recenzję. Krytyk pochwalił ją za drapieżną wyobraźnię i zabójcze
poczucie humoru. Czuła się mile połechtana. Ale tak ochoczo i tak lekką ręką mordowała
jedynie postaci fikcyjne - swoich książkowych bohaterów. W życiu natomiast miała wyrzuty
sumienia, kiedy zabijała komara. Nigdy też nie marzyła o spotkaniu w cztery oczy w osobą,
która może być mordercą.
Zapięła guziki jasnej bawełnianej koszuli, wsunęła poły do beżowych sportowych
spodni, po czym włożyła tenisówki. W głowie jej szumiało, w żołądku czuła dziwny ucisk.
Jasna koszula i beżowe spodnie były trzecim strojem, który przymierzyła po wstaniu, co
najlepiej świadczyło o stanie jej nerwów. Dziesiątki godzin poświęcała na tworzenie
bezdusznych morderców, a nie miała najmniejszego pojęcia, jak się ubrać na spotkanie z
prawdziwym potencjalnym zabójcą.
Poranne słońce wpadało przez okno do pokoju. Nie zwracając uwagi na pogodę,
Rebeka chwyciła szczotkę do włosów. Włosy jak zwykle sterczały jej na wszystkie strony.
Przez moment zastanawiała się, czy nie spiąć ich klamerkami, potem zrezygnowała z tego
pomysłu. Na miłość boską, przecież nie idzie na rozmowę w sprawie pracy!
To, że Monica Malone zginęła dźgnięta nożem do korespondencji, nie znaczy, że
Tammy - adresatka jednego z listów - pozbawiła ją życia. Nie ma żadnych dowodów na to, że
w dniu morderstwa Tammy przebywała w domu Moniki. Na nożu nie było śladów jej palców.
Jednakże od chwili znalezienia listu Rebeka miała silne, choć niczym nie uzasadnione
przeczucie, że pomiędzy Tammy Diller a rodziną Fortune'ów istnieje jakiś tajemniczy
związek. Z drugiej strony, Gabe bez przerwy powtarzał jej, że ma zbyt bujną wyobraźnię.
Podejrzewała, że gdyby naprawdę wierzył w winę Tammy, stanąłby na głowie, aby
nie dopuścić do ich spotkania. On natomiast uważał, że Tammy jest typową oszustką i
naciągaczką, osobą o koszmarnej opinii i brudnych rękach, mającą jakieś powiązania z
Monicą, które mogą rzucić światło na śledztwo i przyczynić się do zwolnienia Jake'a. W
niewinność Jake'a nie bardzo wierzył. Tylko rodzina obstawała przy tym, że Jake nie mógł
zabić Moniki. Ale rodzina wynajęła najlepszych prawników i im zostawiła obronę Jake'a.
Ona, Rebeka, wolała nie ryzykować; bądź co bądź chodziło o jej brata.
Jake był niezdolny - psychicznie, emocjonalnie, moralnie - do popełnienia
jakiejkolwiek zbrodni. Rebeka nie miała co do tego cienia wątpliwości. Ale ktoś
zasztyletował aktorkę. I tą osobą mogła być Tammy, która mniej więcej w tym czasie
kontaktowała się z Monicą.
Rebeka spojrzała na zegarek. Do spotkania w kanionie zostały równe trzy godziny.
Rzuciła szczotkę na łóżko, pomalowała usta, pociągnęła różem policzki. Zapinając
pamiątkową bransoletę - dziś bez swojego talizmanu nie zamierzała wychodzić - zastanawiała
się, czy zdąży zwymiotować. Denerwowała się. Sama myśl o spotkaniu z Tammy
przyprawiała ją o mdłości. Ale lada moment powinien nadejść Gabe. Jest już dwie minuty
spóźniony.
Zastukał do drzwi, zanim uporała się z bransoletą. Kiedy mu otworzyła, przyjrzał się
jej z zatroskaniem, jakby wyruszała w długą podróż za ocean.
- Jak się czujesz? Spałaś dobrze? Nie zmieniłaś zdania?
- Czuję się świetnie i rwę się do działania - odparła.
Okazało się, że wcale nie musi go okłamywać. Albowiem z chwilą, gdy się pojawił,
ogarnął ją błogi spokój - mdłości minęły, choć serce waliło, jakby dopiero skończyła bieg na
setkę.
Ubrany był na sportowo: koszula w kratkę, dżinsy, cienka kurtka. Zauważyła, że bez
względu na to, co Gabe ma na sobie, dres czy smoking, zawsze wygląda bardziej
dystyngowanie od niej. Poły koszuli tkwią mu w spodniach, włosy nie sterczą na wszystkie
strony. Był ogolony, ale oczy miał wyraźnie podkrążone. Nie mógł spać, pomyślała. Podobnie
jak ona, pewnie leżał, dumając o tym, co robili, zanim przerwał im telefon.
Wcześniej zastanawiała się, czy przypadkiem nie zakochała się w Gabie. Teraz już
wiedziała. Z jednej strony, pociągał ją fizycznie, a z drugiej... Tak, z drugiej strony serce jej
łomotało, kolana miała jak z waty, dłonie wilgotne.
- Wciąż nie jestem pewien, czy powinienem ci pozwolić na to spotkanie - rzekł
ponuro:
- Dam ci dobrą radę, kotku. W dzisiejszych czasach lepiej nie używaj w rozmowie z
kobietą takich słów jak „czy powinienem ci pozwolić”, bo możesz zarobić guza.
Oparł się o framugę drzwi.
- Z innymi kobietami na pewno bym nie użył. Tu nie chodzi o płeć, mała, lecz o
charakter. Jedni mają wojowniczą naturę, inni łagodną jak baranek. Ty do końca życia
będziesz barankiem.
- Może. Ale jeśli się zastanowisz, zrozumiesz, że bycie barankiem ma kilka
niezaprzeczalnych korzyści. - Chwyciła z łóżka torebkę oraz kartkę z podyktowaną jej przez
Tammy instrukcją dojazdu do kanionu, po czym wyszła na korytarz i skierowała się do
windy. - Naprawdę możesz się o mnie nie martwić. Jestem straszliwym tchórzem. Jeśli
myślisz, że uczynię coś, co by mogło rozgniewać czy sprowokować pannę Diller, to się
mylisz.
Gabe przekręcił klucz w zamku i pośpieszył za Rebeką. Oboje jednocześnie
wyciągnęli ręce, żeby wcisnąć guzik przywołujący windę.
- Ty tchórzem? Prędzej uwierzę w obietnice wyborcze naszych polityków. Odkąd cię
poznałem, podejmujesz ryzyko za ryzykiem. Żyjesz po to, żeby ryzykować. Ale dziś, Ruda,
musisz zagrać bezpiecznie. To ważne. Pamiętasz, o czym rozmawialiśmy wczoraj? Jeżeli
poczujesz, że coś jest nie tak, jeżeli cokolwiek wyda ci się dziwne lub podejrzane, masz
natychmiast wsiąść do samochodu i odjechać.
Drzwi windy rozsunęły się z cichym sykiem. Weszli do środka. W oczach Rebeki
pojawiły się wesołe iskierki.
- Ależ, Gabe! Co ty mówisz? Czyżbyś zaczął wierzyć w przeczucia, w intuicję?
Westchnął głośno.
- Mam nadzieję, że wrócisz do hotelu cała i zdrowa. Po chwili, gwoli przypomnienia,
powtórzył jej to, co uzgodnili wczoraj: jadą dwoma samochodami, on pozostaje w ukryciu,
potem spotykają się w ustalonym miejscu o ustalonej porze. Wręczył jej mapkę z zaznaczoną
flamastrem trasą. Rebeka domyśliła się, że zamiast próbować w nocy zasnąć, udał się do
kanionu i dokładnie obejrzał teren.
Wysiedli z windy. Zbliżali się do restauracji, kiedy Gabe skończył litanię rozkazów,
próśb i żądań. Zanim pchnął szklane drzwi, wcisnął Rebece do ręki klucz.
- Co to? - spytała.
- Wynająłem ci wóz. Czarną mazdę RX - 7. Uniosła brwi.
- Wystarczyłby chevy.
- Może. Wziąłem mazdę na wypadek, gdyby pojawił się jakiś problem i chciałabyś
szybko zwiać.
Do tej pory Rebeka grzecznie słuchała. Nawet nie próbowała nic dodać od siebie.
Bądź co bądź chirurgowi w trakcie operacji nie przerywa się. Widziała, że Gabe jest w swoim
żywiole; wszystko dokładnie sprawdził, zaplanował, przygotował. Bez niego na pewno by
sobie nie poradziła. Ale ostatniej uwagi nie mogła puścić bez komentarza.
Delikatnie ujęła go za łokieć, po czym oznajmiła cicho: - Nie uciekam przed
problemami, Gabe. Czasem ogarnia mnie strach, czasem z nerwów wymiotuję, czasem robię
nie to, co trzeba. Ale nie uciekam. Tego możesz być pewien.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Chociaż odległość z Las Vegas do kanionu Red Rock wynosiła tylko dwadzieścia pięć
kilometrów, Gabe miał wrażenie, jakby nagle znalazł się na innej planecie. Zgiełk ucichł,
światła wygasły, domy zniknęły - miasto zostało w tyle. Najpierw pojawiła się pustynia, a
parę kilometrów dalej dziki, kamienisty krajobraz.
Dla turysty, któremu znudziło się przegrywanie forsy w kasynach, wycieczka do
kanionu mogła stanowić miłą odmianę. Gabe jednak podejrzewał, że Tammy wybrała to
pustkowie z całkiem innych powodów.
Podrapał się po brodzie. Kilka minut temu panna Diller przybyła na miejsce
jasnożółtym cadillakiem. Nie swoim - wynajętym. Miał okazję dokładnie się jej przyjrzeć. I
to, co ujrzał, bardzo mu się nie podobało.
Leżał na skraju półki skalnej, około dziesięć metrów nad dnem kanionu. Trudno
byłoby o lepszy punkt obserwacyjny; widział wszystko jak na dłoni. Liczył na to, że może
uda mu się również śledzić przebieg rozmowy - o ile wcześniej nie roztopi się w słońcu.
Tammy zaproponowała spotkanie przy stołach piknikowych w parku na terenie
kanionu. Teoretycznie było to idealne miejsce na rozmowę, ciche, spokojne. W parku - a
zatem wśród ludzi. Tyle że ludzie przyjeżdżali do kanionu w soboty i w niedziele. W środku
tygodnia panowała tu pustka. Słońce prażyło niemiłosiernie, promienie odbijały się o łyse
skały, powietrze stało nieruchomo. I w promieniu wielu kilometrów nie było widać żywej
duszy - ptaka, jaszczurki, a tym bardziej człowieka.
Gabe miał przy sobie menażkę z wodą, ale bał się wyciągnąć ją z kieszeni i podnieść
do ust, by hałas nie zdradził jego obecności. Dla geologa okolica ta pewnie była rajem; tu i
ówdzie rosło parę poskręcanych topoli rzucających zbawienny cień na stoliki piknikowe,
dalej jednak ciągnęły się różowopomarańczowe formacje skalne, które przyjmowały dziwne
strzeliste kształty.
Gabe nie był geologiem; nie interesowały go formacje skalne ani surowe piękno
krajobrazu. Samochód zostawił daleko od parku. Pokonując drogę piechotą, cały czas
denerwował się, że miejsce wybrane przez Tammy jest tak ustronne. Tak na uboczu. Mogła tu
zrobić wszystko i nikt by niczego nie widział.
To, że przybyła dwadzieścia minut przed czasem, wydało mu się podejrzane i
natychmiast wzmogło jego czujność. Ale dzięki temu miał okazję dobrze się jej przyjrzeć.
Najbardziej rzucała się w oczy fryzura - Tammy miała włosy do ramion, dość puszyste, a
może natapirowane.
Pewnie uważała, że ma na głowie artystyczny nieład. Gabe zaś uważał, że czesała się
koszmarnie. Kiczowato.
Tak samo się malowała. W myśl zasady, że im więcej koloru na powiekach i tuszu na
rzęsach, tym lepiej. Nogi - długie i zgrabne. Bluzka, pełna falbanek i koronek, opinała obfity
biust. Przypuszczalnie dzięki tym koronkom Tammy Diller chciała sprawiać wrażenie osoby
niewinnej i godnej zaufania, a sprawiała wrażenie zdziry. Lafiryndy. Nie chodziło o ubranie,
bo to, co miała na sobie, musiało sporo kosztować. Chodziło raczej o sposób, w jaki je nosiła,
i o sposób, w jaki się poruszała.
Spojrzenie miała zimne, przebiegłe. Twarz całkiem ładną, gdyby nie makijaż. I gdyby
nie wyraz okrucieństwa, sprytu i wyrachowania, którego nic nie było w stanie ukryć. Była
wyraźnie spięta; co rusz podskakiwała nerwowo i oglądała się za siebie, jakby coś słyszała. A
słyszeć nic nie mogła, bo on nie czynił najmniejszego szmeru.
Wreszcie z oddali dobiegł ich cichy warkot silnika. Rebeka. Gabe poczuł, jak mięśnie
mu się napinają, nie oderwał jednak oczu od Tammy. Kobieta rzuciła papierosa na ziemię,
zgniotła go butem, wypluła gumę do żucia, zawiązała na głowie cienką chusteczkę, włożyła
na nos wielkie okulary słoneczne i czym prędzej przybrała wyraz spokoju i powagi.
Rebeka zatrzymała czarną mazdę tuż obok cadillaca i wysiadła. No dobrze, mała.
Bądź grzeczna, prosił ją w myślach Gabe. Zachowuj się tak, jak uzgodniliśmy. Rozmawiaj,
ale nie wspominaj słowem o Monice, o Jake'u i o morderstwie. Jutro możesz sobie
ryzykować, ile chcesz. Przysięgam, że nie będę na ciebie krzyczał, ale dziś błagam, bądź
ostrożna.
Spostrzegłszy Tammy, Rebeka skierowała się w jej stronę. W porównaniu z nią, była
jak powiew wiatru, jak promień słońca - czysta, naturalna, świeża.
- Panna Diller?
Coś jest nie tak. Gabe wyraźnie to widział. Znał Rebekę, jej sposób chodzenia i stania.
Ktoś inny pewnie niczego by nie zauważył, ale on od razu spostrzegł nienaturalną sztywność
w jej ruchach oraz przylepiony do warg uśmiech - szeroki, promienny, lecz wymuszony.
Natychmiast rozdzwoniły się w nim dzwonki alarmowe. Maksymalnie wytężył wzrok,
wzmógł czujność. Wczesnym rankiem postanowił zajrzeć do komputera, zobaczyć, czy nie
pojawiło się więcej informacji o Tammy lub o jakimś innym podejrzanym, o którym dotąd
było cicho. Monica nie narzekała na brak wrogów. Pracownicy agencji dokładnie sprawdzili
każde nazwisko otrzymane od Kate i Jake'a Fortune'ów. Wygrzebali mnóstwo ciekawych
informacji, ale nic, co mogłoby się przydać w śledztwie. Gabe uznał, że nie ma powodu
zakazywać Rebece spotkania z Tammy, skoro tak bardzo jej na tym zależy.
Teraz żałował swej decyzji. Trzeba było zakazać i już. Skoro Rebeka jest tak
poruszona samym widokiem Tammy, znaczy to jedno: że istnieje coś, o czym on nie wie. Tak
w ogóle to lubił niespodzianki, ale nie wtedy, gdy dotyczyły Rebeki, a szczególnie jej
bezpieczeństwa.
Obserwował ją uważnie. Po chwili nienaturalna sztywność zniknęła. Rebeka
wyciągnęła na powitanie rękę i - jak to ona - ćwierkając wesoło, rzekła:
- Dziękuję, że chciała się pani ze mną spotkać. - Rozejrzała się dookoła. - Boże, jak tu
pięknie!
Tammy uścisnęła jej dłoń, szczerząc zęby w fałszywym uśmiechu.
- Prawda? Uwielbiam to miejsce. Cisza, spokój, można się odprężyć, swobodnie
porozmawiać. Zwłaszcza tu, w Vegas, człowiek potrzebuje chwili wytchnienia. - Mówiła z
południowym akcentem, którego chyba nie udawała, głosem ociekającym słodyczą, która
niewątpliwie prawdziwa nie była.
- No tak. Po wrażeniach w kasynie...
Nie wszystko docierało do jego uszu. Tammy stała zwrócona tyłem; przyglądał się jej
więc bez obawy, że go dostrzeże. Z początku tylko na to liczył: że znajdzie kryjówkę na tyle
blisko, by mógł śledzić obie kobiety, a gdyby co do czego doszło, rzucić się Rebece na
ratunek. To, że w czystym powietrzu i panującej wokół niezmąconej ciszy głos niósł się tak
dobrze, było miłą niespodzianką. Najmniejszy ruch powodował jednak, że głosy się zlewały.
A kobiety, wiadomo, nie potrafią ustać w miejscu.
Gabe wstrzymał oddech. Starał się zignorować swędzenie w okolicy karku, zapomnieć
o żarze lejącym się z nieba, nie zwracać uwagi na ostre odłamki wpijające mu się w tors.
Sądząc po twarzy Rebeki, nie mówiły o niczym ważnym; po prostu prowadziły
uprzejmą, zdawkową rozmowę. Rebeka uśmiechała się, potakiwała, co pewien czas
entuzjastycznie przyznawała swej rozmówczyni rację.
Brawo, Ruda, pochwalił ją w myślach. Świetnie się spisujesz.
Podeszły nieco bliżej skały, na której leżał. Po chwili Tammy, uznawszy, że nie
przyjechała tu, by rozprawiać o urodzie kanionu, przystąpiła do sedna.
- Gdziekolwiek się wczoraj pojawiłam, ktoś mówił, że pani mnie szuka. Ponieważ nie
znamy się, nigdy się nawet nie widziałyśmy, zastanawiałam się, o co może chodzić...
- Jeśli mogę być z panią szczera...
Szczera? Gabe poczuł dreszcz trwogi. Mógł się tego spodziewać. Wczoraj wyraźnie
mu powiedziała, że nie ma zwyczaju uciekać przed problemami. Zresztą sam to doskonale
wiedział. Wielokrotnie udowodniła swoim zachowaniem, że gotowa jest uczynić wszystko,
żeby pomóc bratu. Żadne problemy nie były jej straszne. Nie myślała o ryzyku czy
zagrożeniu. Miał tego najlepszy przykład wczorajszej nocy, kiedy o mało nie wylądowała z
nim w łóżku.
Każdy dotyk, każda pieszczota i pocałunek odżyły w jego pamięci. Miotany paniczną
trwogą, usiłował telepatycznie przekazać Rebece swe myśli, przypomnieć jej, co ustalili.
- Ależ, moja droga! Oczywiście, że tak - zapewniła ją Tammy.
- Pewnie czytała pani w gazecie o morderstwie Moniki Malone? No więc mój brat
Jake został oskarżony o tę zbrodnię. W rzeczach Moniki znalazłam kopię listu, który napisała
do pani kilka dni przed śmiercią. Nie wiem, co panią łączyło z Monicą, ale miałam nadzieję,
że zdoła mi pani jakoś pomóc. Szukam jakichś śladów, informacji, czegokolwiek, co by
mogło oczyścić dobre imię mojego brata.
Serce Gabe'a zamarło. W ustach mu zaschło, jakby godzinami wędrował po pustyni.
Psiakrew! Tyle razy jej tłumaczył, a ona kiwała głową na znak, że się zgadza i rozumie!
Przecież uzgodnili, że nie wolno jej słowem wspomnieć o śmierci Moniki. Jeżeli tak zrobi,
wówczas Tammy dostrzeże w niej wroga. Zagrożenie.
Cholera, Ruda! Zamknij się, ani słowa więcej!
Przez moment nie widział twarzy Tammy Diller, widział jedynie, że uniosła ręce,
jakby wyznanie Rebeki ogromnie ją zdziwiło.
- Tak, oczywiście, że słyszałam o morderstwie. Monika Malone była sławną aktorką i
wszystkie gazety pisały o jej śmierci. Ale nie znałam jej osobiście...
- No a list? - spytała Rebeka. - Napisała do pani zaledwie kilka dni przed śmiercią...
Serce Gabe'a znów zaczęło bić. A raczej walić młotem. Przez chwilę zastanawiał się,
co ma zrobić, kiedy wreszcie dorwie tę rudowłosą kretynkę. Czy ma ją usmażyć na
skwierczącym tłuszczu, przywiązać do słupa na środku termitiery, czy utopić? Wszystkie trzy
rozwiązania były tak kuszące, że nie potrafił się zdecydować. No cóż, później nad tym
pomyśli, a na razie przygwoździł wzrokiem Tammy Diller. Nie zamierzał spuszczać z niej
oczu - nawet na moment, żeby mrugnąć.
- Tak, to prawda - przyznała Tammy. - Byłam zaskoczona. Jak się pani zapewne
domyśla - wykonała ręką nieokreślony gest, jakby wskazywała na swoją twarz i figurę -
jestem modelką. Uznałam, że pani Malone chce mi zaoferować pracę. Czytałam kiedyś, że
jest związana z firmą kosmetyczną należącą do pani rodziny. Akurat byłam między
zleceniami... Ale sama nie wiem. Wkrótce zaproponowano mi ciekawe zajęcie, a potem... Nie
zdążyłam odpowiedzieć na list pani Malone ani dowiedzieć się, o co jej chodziło.
- Szkoda. - Rebeka westchnęła. - Liczyłam na coś więcej. Że podsunie mi pani jakiś
trop, na przykład nazwisko osoby, która mogła źle Monice życzyć...
- Przykro mi, kochana. Nigdy w życiu nie spotkałam pani Malone. Rzecz jasna, byłam
przerażona, kiedy przeczytałam o jej morderstwie. To straszne! Stara hollywoodzka aktorka
ginie zasztyletowana ozdobnym nożem do listów. Zupełnie jak na filmie, no nie? Po prostu
wierzyć się nie chce, że ktoś mógłby popełnić tak ohydną zbrodnię.
Cholera! Znów coś jest nie tak! Rebeka pokiwała głową, mruknęła, że tak, to straszne,
ale Gabe zauważył, że krew odpłynęła jej z twarzy. Zauważył też, że z całej siły zaciska
dłonie. Choć robiła to dyskretnie, w sposób ledwo widoczny, pamiątkowa bransoleta głośno
zabrzęczała.
Tammy, starając się uciec od tematu Moniki, pochwaliła bransoletę i po chwili
rozmowa zeszła na biżuterię. Obie kobiety przestępowały nerwowo z nogi na nogę. Były
wyraźnie spięte. Obie wyjęły z torebki kluczyki samochodowe. Podrzucając je w dłoni,
kontynuowały rozmowę. Nie chciały przedłużać spotkania, ale żadna nie umiała go
zakończyć.
Gabe z ulgą wypuścił z pluć powietrze. Uznał, że nic groźnego się już nie wydarzy.
Gdyby Tammy chciała wyrządzić Rebece krzywdę, miała aż nadto czasu. Być może była
zadowolona ze spotkania. Może stwierdziła, że poszło po jej myśli. Bo przecież osiągnęła cel:
zdołała zamydlić Rebece oczy, wcisnąć jej trochę kitu, a przy okazji dowiedzieć się, czego
Rebeka od niej oczekuje.
Niestety, Gabe nie wierzył w szczęśliwe zakończenia. Trafiały się jedynie w bajkach i
czasem w filmach.
Leżenie bez ruchu doprowadzało go do szału. Miał ochotę zejść ze skały, wrócić do
samochodu i odjechać, zanim Tammy wsiądzie do swojego cadillaca. Ale to nie wchodziło w
grę. Każdy najlżejszy szmer mógł zdradzić jego obecność. Musiał uzbroić się w cierpliwość,
poczekać, aż Tammy ruszy w drogę. Dziesiątki myśli kłębiły się w jego głowie. Nawet jeżeli
będzie miała kilka minut wyprzedzenia, bez trudu powinien ją dogonić. Niewiele dróg
prowadzi do kanionu, a żółty cadillac łatwo da się zauważyć na autostradzie.
Nie wiedział, dokąd Tammy planuje się stąd udać, instynkt jednak podpowiadał mu,
że należy to koniecznie sprawdzić. Siedząc ją, zorientuje się, czy rozmowa z Rebeką
wytrąciła ją z równowagi i co z tego dalej wynika.
Rudą zajmie się później.
Ręce Rebeki, wilgotne ze zdenerwowania i podniecenia, ślizgały się po kierownicy.
Czarna mazda pruła w kierunku Las Vegas z prędkością około stu czterdziestu kilometrów na
godzinę. Rebeka wreszcie zreflektowała się, jak mocno naciska pedał gazu. Ale tak jak
jeździec nie może spowolnić konia podczas wyścigu, tak ona nie potrafiła zmusić się do
wolniejszej jazdy.
Czarny pojazd wyrywał się do przodu. Spieszyło mu się. Jej też. Na widok Tammy
omal nie dostała ataku serca. Chociaż kobieta starała się zmienić swój wygląd, podobieństwo
między nią a starszą siostrą Rebeki, Lindsay, było uderzające. Kiedy Rebeka to sobie
uświadomiła, dziesiątki porozrzucanych części łamigłówki nagle zaczęły układać się w
całość.
Tammy Diller i Tracey Ducet to jedna i ta sama osoba. Od początku imię i nazwisko
adresatki listu wydawało jej się znajome, nie mogła sobie jednak przypomnieć, gdzie się z
nim zetknęła. Oczywiście nigdzie się z nim nie zetknęła. Po prostu było dziwnie zbieżne z na-
zwiskiem Tracey Ducet. Rebeka oczywiście słyszała opowieść o kobiecie, która mniej więcej
rok temu usiłowała się podać za porwaną w dzieciństwie bliźniaczkę Lindsay. Cała rodzina
żyła tą historią. Ale nie powiązała Tracey z Tammy, dopóki nie stanęła z nią twarzą w twarz.
Tracey - Tammy ma niebywały tupet, decydując się na spotkanie z członkiem rodziny
Fortune'ów. Żadna ilość makijażu ani żadne przebranie nie jest w stanie zmienić człowieka
tak, by go nie rozpoznano.
Rebeka nie dość, że prawie zemdlała na widok Tracey - Tammy, to potem omal nie
dostała drugiego ataku serca, kiedy ta wspomniała o śmierci Moniki przez zasztyletowanie.
Ani w poważnych gazetach, ani w prasie brukowej nie podano narzędzia zbrodni. Policja
strzegła tej informacji niczym sztabek złota. Oficerowie prowadzący śledztwo mieli
wystarczającą ilość dowodów, by oskarżyć Jake'a o morderstwo, ale wiele pytań wciąż po-
zostawało bez odpowiedzi, na przykład: kto jeszcze dotykał zdobionego kamieniami noża do
listów? Do kogo należały zamazane odciski palców? Ponieważ oskarżony był członkiem
jednej z najbogatszych rodzin w Stanach, oczekiwano, że proces stanie się głośny. Wszyscy
bali się popełnić jakikolwiek błąd. Dlatego do informacji mogących mieć bezpośredni wpływ
na wynik procesu nie dopuszczano prasy.
Tammy jednak wiedziała, jak Monica zginęła. Wspomniała zarówno o
zasztyletowaniu, jak i o ozdobnym nożu.
To ostatecznie przekonało Rebekę, że dawna Tracey Ducet, a obecna Tammy Diller
zabiła aktorkę. Dalsza rozmowa z nią stanowiła prawdziwą udrękę. Nie chciała rozmawiać,
chciała jak najszybciej pożegnać się, wrócić do hotelu, podzielić się wiadomością z
Gabrielem i policją. Niech policja aresztuje prawdziwego mordercę, czy raczej morderczynię,
i zwolni niesłusznie przetrzymywanego w areszcie Jake'a.
Autostrada była stosunkowo pusta, dopiero pod miastem ruch się nasilił. Rebeka, która
przez cały czas rozmyślała o swoim odkryciu, kilka razy skręciła nie tam, gdzie trzeba.
Trudno było zgubić się w Las Vegas - główne hotele z daleka rzucały się w oczy, ich nazwy
migotały na tle nieba - jej się jednak udało.
Wreszcie zlokalizowała „Circus Circus”. Była wściekła na siebie, że straciła tyle
czasu, a przecież tak bardzo się jej spieszyło. Skierowała wóz na wielopoziomowy parking.
Przy wjeździe zwolniła, by wziąć z automatu kwit z godziną, od której liczy się czas postoju.
Oślepiające słońce pozostało na zewnątrz; w środku panował chłodny półmrok. Umówiła się
z Gabe'em w swym pokoju. Ponieważ błądziła, było całkiem prawdopodobne, że już na nią
czekał.
Ciekawa była jego reakcji, kiedy przekaże mu wiadomość o Tracey. Wiedziała, że
wysłucha jej w skupieniu, bo do pracy zawsze podchodził z powagą. I że w jego oczach
pojawi się błysk zawiści lub urażonej dumy - biedak nie znosił, kiedy to ona coś odkrywała
albo wpadała na trop, który jemu uniknął. W sumie jednak ucieszy się i pogratuluje jej
sukcesu. Może z radości nawet zapomni o tym, że zignorowała jego polecenia dotyczące
przebiegu spotkania w kanionie.
Zdążył ją poznać dość dobrze, powinien zatem wiedzieć, z kim ma do czynienia: z
osobą, która nie lubi, jak ktoś jej coś każe czy czegoś zabrania. Poczuła ukłucie w sercu.
Zawsze gdy jej na kimś zależało, robiła wszystko na opak, łamała wszelkie zasady, ale
jeszcze nigdy tylu nie złamała co teraz, przy Gabie.
Na razie jednak nie miała czasu się nad tym zastanawiać. Na pierwszym poziomie
wszystkie miejsca były zajęte, więc wjechała na drugi. Przez chwilę krążyła, rozglądając się
na boki; wreszcie dojrzała puste miejsce. Zgasiła silnik, wyciągnęła ze stacyjki kluczyki,
wzięła torebkę. Na myśl o tym, że zaraz zobaczy Gabe'a i opowie mu o Tammy, zadrżała z
podniecenia.
Wysiadłszy z samochodu, sprawdziła, czy drzwi są zamknięte, po czym odwróciła się.
Wokół było ciemno, pusto, cicho - betonowe ściany, betonowa podłoga, masy samochodów.
Przez moment stała zdezorientowana, niepewna, gdzie są schody lub winda i którędy wiedzie
droga do hotelu.
- Hej!
Na dźwięk męskiego głosu obejrzała się przez ramię. W pierwszej chwili nawet się nie
zdziwiła, że ktoś do niej woła. Las Vegas zostało zbudowane z myślą o turystach, więc obcy
ludzie często zagadywali do siebie. Najpierw zobaczyła uśmiech na twarzy obcego. Potem
zarejestrowała kilka innych szczegółów: że mężczyzna jest sympatycznie wyglądającym
blondynem w wieku około trzydziestu pięciu lat, dość wysokim, ubranym podobnie jak
dziesiątki innych ludzi na ulicach... i nagle doznała olśnienia.
Tammy Diller miała narzeczonego. Choćby z tego powodu ona, Rebeka, powinna była
skojarzyć Tammy z Tracey. Bo Tracey też cały czas towarzyszył narzeczony, który pomagał
jej, gdy odgrywała rolę odnalezionej siostry bliźniaczki. Jak on miał na imię? Dwayne,
Wayne, jakoś tak. W głowie jej zaszumiało, zrozumiała bowiem, że nie jest bezpieczna, ale
było już za późno. Mężczyzna podbiegł bliżej. Mimo półmroku wyraźnie widziała jego
chłopięcy uśmiech i uprzejmy wyraz twarzy.
A potem w jego prawej ręce spostrzegła długie lśniące ostrze. Podnosząc je, wciąż się
uśmiechał.
Wokół nie było żywego ducha. Cisza aż dudniła w uszach. Rebeka uzmysłowiła sobie,
że jest zdana wyłącznie na siebie. Chociaż wiedziała, że nikt jej nie usłyszy, wciągnęła
głęboko powietrze, zamierzając krzyknąć na całe gardło. Tak głośno, by pobudzić zmarłych.
Nie zdążyła; wydała z siebie jedynie żałosny kwik. Obcy boleśnie wykręcił jej do tyłu
rękę. W nozdrza uderzył ją duszny zapach wody kolońskiej. Nie mogła oddychać. Do szyi
miała przytknięty nóż; jego srebrne ostrze rzucało fantazyjne refleksy na ścianę nieopodal.
Czuła narastającą panikę. Nie umiała się przed nią bronić. Nagle przyszło jej do głowy
imię i nazwisko narzeczonego Tracey Ducet: Wayne Potts. Niestety, na niewiele mogło się jej
teraz przydać. Coraz więcej fragmentów łamigłówki układało się w całość, ale...
Psiakość, Gabe miał rację. Powinna była bardziej na siebie uważać. Powinna była też
zaufać swojej intuicji, starać się rozgryźć, kim jest Tammy Diller i jej tajemniczy towarzysz.
No ale nie czas teraz na gdybanie i robienie sobie wyrzutów, gdy czubek ostrza kłuł ją w
szyję.
- Panna Rebeka Fortune... Spóźniłaś się, ciziuniu. Spodziewałem się ciebie
dwadzieścia minut temu. Już zaczynałem się martwić, że coś się stało. Zgubiłaś się, czy co?
W końcu ile czasu trzeba na pokonanie niecałych trzydziestu kilometrów?
Chciał rozmawiać? Przytykając jej nóż do szyi? Nie była w nastroju do rozmowy.
Mogła posikać się ze strachu, wpaść w histerię, zemdleć, zacząć dygotać jak w febrze - albo
wszystko naraz. Ale z nożem przy szyi nie mogła rozmawiać. Z drugiej strony, póki on mówi,
ona żyje. Póki mówi, nie kroi jej na kawałki.
- Skąd... skąd znasz moje nazwisko?
- Telefony w samochodach to świetny wynalazek. Wszystko wiem o tobie. Tracey nie
mogła się doczekać, żeby mi opowiedzieć o waszym spotkaniu. Muszę przyznać, że
doskonała z ciebie aktorka, wiesz? Tracey nabrała się na twoją szczerość i naiwność. Była
przekonana, że uwierzyłaś w każde jej słowo. Ja jednak dość wcześnie w życiu nauczyłem się
odróżniać prawdę od fałszu.
Wykręcił mocniej jej rękę. W oczach zapiekły ją łzy. Poprzez zapach wody kolońskiej
przedzierał się odór potu. Napastnik pocił się z podniecenia. Rebeka instynktownie pojęła, że
podoba mu się rola agresora i zabawa ostrym nożem.
- To jakaś pomyłka. Nie mam pojęcia, o co ci chodzi. O czym ty mówisz? Nie znam
żadnej Tracey...
Zarechotał jej prosto w ucho.
- Całkiem nieźle, ciziuniu. Całkiem nieźle. Ale nie próbuj okłamywać zawodowca. Od
razu rozpoznałaś Tracey, prawda? Wygląda dokładnie tak samo jak twoja starsza siostra.
Tłumaczyłem jej, żeby nie dzwoniła do ciebie, że spotkanie z tobą to głupi pomysł, ale uparła
się. To ważne, mówiła, żebyśmy odkryli, co wiesz. No i odkryliśmy. Wiesz za dużo...
Nagle rozległ się przeraźliwy pisk opon. Zaskoczony hałasem Wayne uniósł głowę,
odruchowo przyciskając mocniej nóż. Rebeka poczuła, jak po szyi cieknie jej strużka krwi.
Bała się drgnąć choćby o milimetr. Kątem oka dojrzała lśniący biały dach auta Gabe'a, który
właśnie wyłaniał się zza zakrętu.
Silnik wył, samochód - niczym odrzutowiec pędzący po pasie startowym - nabierał
coraz większej szybkości, zupełnie jakby kierowca nie przejmował się tym, że na jego drodze
stoją dwie osoby: mężczyzna z nożem i skostniała ze strachu kobieta. Po chwili wóz zniknął z
jej pola widzenia. Ułamek sekundy później huknął w auto zaparkowane obok mazdy, którą
Rebeka przyjechała. Koła wciąż się obracały, a silnik warczał, kiedy drzwi się otworzyły i ze
środka wypadł Gabe.
Wszystko trwało zaledwie parę sekund. Gdyby Wayne miał odrobinę rozumu,
domyśliłby się, że trzyma w ręku asa, którego absolutnie nie powinien wypuszczać. On
jednak zdał się na instynkt, a instynkt kazał mu brać nogi za pas i uciekać.
Ostrze przesunęło się po jej gardle. Rebeka poczuła piekący ból, po czym została
brutalnie odepchnięta. Uderzyła brzuchem o maskę stojącego obok wozu. Jest wolna! Przez
chwilę nie mogła złapać ani oddechu, ani równowagi; miała ochotę przysiąść na betonowej
podłodze, na przemian głośno śmiać się i płakać - ale nagle zobaczyła Gabe'a. Przemknął
obok, nie patrząc na nią, z dziką furią w oczach.
- Gabe, on ma nóż! - krzyknęła.
Ale równie dobrze mogłaby wołać do pilota w odrzutowcu. Do głuchego pilota w
ryczącym odrzutowcu. Rzucił się na wroga jak wygłodniały tygrys. Obaj przeturlali się kilka
razy. Nóż błysnął w powietrzu, spadł na beton i zniknął pod najbliżej zaparkowanym
samochodem.
Wayne nie miał szansy. Wył, jęczał, szlochał, usiłował się wyrwać, uwolnić, ochronić
przed ciosami.
Rebeka stała nieruchomo, z ręką zaciśniętą na brzuchu, zbyt przerażona i
zdenerwowana, by jasno myśleć. Chciała pomóc Gabe'owi, ale nie wiedziała jak. Czy po-
winna wyciągnąć spod samochodu nóż? A może wezwać policję? Ale bała się odejść i
zostawić mężczyzn samych.
Wtem usłyszała warkot silnika i po chwili zza zakrętu wyłonił się inny samochód. Na
przednich fotelach siedziała para turystów, starsze małżeństwo, które wybrało ten niefortunny
moment na szukanie miejsca do zaparkowania. Potykając się, Rebeka wybiegła na środek
drogi i zaczęła machać do kierowcy, by się zatrzymał. Dwie pary wystraszonych oczu
patrzyły na nią przez szybę.
- Zostawcie tu wóz i wezwijcie policję! - zawołała do turystów.
Zdjęci przerażeniem, nie ruszyli się z miejsca.
- Błagam! Biegnijcie do hotelu i zadzwońcie po policję!
Drzwi się otworzyły i małżonkowie posłusznie wysiedli. Spoglądając niepewnie na
Rebekę, siwowłosy mężczyzna zapytał:
- Dobrze się pani czuje?
- Świetnie - zapewniła go, ale ledwo zniknęli jej z oczu, pomyślała sobie, że gorzej
chyba jeszcze nigdy się nie czuła.
Odwróciwszy się, zobaczyła, jak Gabe wali Wayne'a pięścią w brzuch. Potrzebował
pomocy. Bała się. Nawet jeśli Wayne Potts otrzymuje ciosy, to - podświadomie czuła - Gabe
znacznie bardziej cierpi. Nigdy dotąd nie widziała go w takim stanie, ani razu czynem,
spojrzeniem czy słowem nie zdradzał śladu agresji.
- Gabe, nic - mi nie jest! - zawołała, instynktownie szukając wyjścia z tej sytuacji. -
Nie wyrządził mi krzywdy!
Zero reakcji. Nie była pewna, czy Gabe ją słyszał, czy zdawał sobie sprawę z jej
obecności. Podbiegła bliżej. Nie wiedziała, co robić, w jaki sposób może pomóc. Im mniejszy
dzielił ją dystans od Gabe'a, tym wyraźniej widziała dziką wściekłość malującą się w jego
oczach i twarzy.
- Gabe, nic mi nie jest! - powtórzyła. - Nic mi nie jest. Rozumiesz? Nie skrzywdził
mnie.
Może wreszcie zdołała do niego przemówić, a może po prostu sam uznał, że
wystarczy. Ciosy ustały. Wayne podniósł się na czworaki; dyszał ciężko, szlochał, jęczał.
Przez chwilę patrzył osłupiały, nie wierząc, że już nikt go nie bije. Na wszelki wypadek wolał
nie ruszać się z miejsca.
Raptem otworzyły się metalowe drzwi i parking zapełnił się ludźmi. Rebeka
zauważyła biegnących w ich stronę strażników. W oddali słychać było jadące na sygnale
wozy policyjne. Przymknęła na moment powieki, usiłując złapać oddech.
Kiedy je uniosła, wszędzie panował straszliwy rozgardiasz. Mnóstwo ludzi krzyczało,
nawoływało się. Ale ona tego nie widziała - widziała tylko oczy Gabe'a patrzące na nią z
odległości trzech metrów, patrzące tak, jakby byli sami na świecie.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Gabe zastukał do drzwi łazienki.
- Obsługa hotelowa, proszę pani.
Ze środka dobiegł go stłumiony śmiech.
- Obawiam się, że w tym momencie obsługa hotelowa zarumieniłaby się po czubki
uszu. Wciąż leżę w wannie, Gabe. Ale już zaraz wychodzę.
- Nie spiesz się. Im dłużej się pomoczysz, tym lepiej będziesz się czuła. Tyle że... hm,
rosół wystygnie. Ale mam pomysł. Weź ręcznik, zawsze dają ich za dużo, i owiń się, żebym
mógł wejść z kolacją.
- Mam jeść kolację, leżąc w wannie? - Westchnęła. - Co za wyrafinowana rozpusta!
- Czy to znaczy, że mam dać ci święty spokój czy przeciwnie: że czekasz owinięta
ręcznikiem?
- Czekam owinięta. I nie mogę uwierzyć, że zamówiłeś dla mnie gorący rosołek.
Ostrożnie balansując tacą na jednej dłoni, drugą ręką nacisnął klamkę. Wewnątrz
unosiły się kłęby pary przesiąkniętej słodkim zmysłowym zapachem, chyba jaśminu. Gabe
natychmiast poczuł, jak skacze mu poziom adrenaliny, ale starał się zachować skromnie i
przyzwoicie niczym mnich. Trzymał wzrok utkwiony w twarzy Rebeki.
Gdyby numer z rosołem nie wypalił, znalazłby inny sposób na dostanie się do
łazienki, ale tego nie zdradził Rudej. Nie zdradził też, że zamierza pozbawić ją ręcznika.
Powtarzała mu wielokrotnie, że dobrze się czuje, że Wayne Potts nie wyrządził jej
krzywdy. Oczywiście widział długi, wąski ślad po cięciu, jakie ten drań zostawił jej na szyi,
ale to wszystko. Wcześniej Rebeka była ubrana od stóp do głów, więc niczego więcej nie dało
się zauważyć. Miał jednak świadomość, że prędzej krowa zatańczy walca, niż Rebeka
przyzna się do otrzymanych ran.
- Ponieważ dopiero terminuję jako kelner i jeszcze nie opanowałem wszystkich
potrzebnych w tym fachu umiejętności - rzekł - mam następującą propozycję. Jeżeli wyleję
rosół do wanny, możesz nie dawać mi napiwku.
Z wzrokiem wciąż odwróconym od wyciągniętej w wodzie postaci, postawił tacę na
umywalce, po czym kopnął nogą drzwi, żeby gęsta, zmysłowo pachnąca para nie
wydostawała się na zewnątrz.
- Najpierw łyżeczka. O, bardzo proszę. A teraz... ostrożnie... miseczka. Mamy również
elegancką płócienną serwetkę, ale osobiście uważam, że śmiesznie by wyglądało, gdyby ją
pani położyła sobie na kolanach albo zawiązała pod szyją. Zostawmy ją tu obok, dobrze?
Aha, i jeśli ma pani ochotę głośno siorbać, proszę się mną nie przejmować.
Zaśmiała się cicho pod nosem, ale inaczej niż zwykle. Na pewno nie był to jej
normalny śmiech.
Odgrywając rolę kelnera, Gabe ani razu nie zerknął na przysłonięte ręcznikiem ciało.
Wpatrywał się w twarz Rebeki, od czasu do czasu w rozcięcie na szyi.
Kiedy zaczęła jeść, przysiadł na opuszczonej desce sedesowej. Powietrze było
nagrzane, więc udając, że mu gorąco, schylił się, aby zdjąć buty i skarpetki. Zrobił to jednak
tylko po to, aby móc dyskretnie i bezkarnie przyjrzeć się Rebece.
Na skutek wilgoci niesforne rude włosy jeszcze bardziej się nastroszyły, tworząc
ognistą aureolę. Parę mokrych kosmyków przylepiło się do karku. Rebeka zawiązała ręcznik
nad biustem, zakrywając najbardziej intymne części ciała, ale na szczęście hotelowe ręczniki
nie miały wielkich rozmiarów i co nieco było widać.
Skórę miała białą niczym pierwszy śnieg. Na widok cienkiej czerwonej pręgi
biegnącej w poprzek szyi Gabe zacisnął zęby; znów poczuł, jak wszystko się w nim gotuje.
Na zanurzonym w wodzie udzie dostrzegł wielki fioletowoczarny siniec, dwa inne - jakby
ślady odciśniętych dłoni - znaczyły jej ramiona. Bydlak się z nią nie patyczkował!
Ale mogło być gorzej, pocieszył się w duchu.
Najbardziej boląca rana nie była jednak widoczna w postaci sińca czy zadrapania. Ta
największa i najdotkliwsza tkwiła głęboko ukryta, a dostrzec ją można było, patrząc w zielone
oczy Rebeki, zawsze lśniące i pełne życia, a teraz mętne, pozbawione blasku.
Jadła zupę z apetytem, ale cały czas była spięta. Rozglądała się wkoło, jakby szukała
drogi ucieczki. Na niczym dłużej nie potrafiła zatrzymać wzroku. Po prostu wciąż czuła
strach.
Minęły trzy godziny, odkąd zakuto Wayne'a w kajdanki i odwieziono do aresztu. Gabe
udzielił policji szczegółowych odpowiedzi, po czym wziął Rebekę za rękę i zaprowadził do
hotelu. Na parkingu zachowywała się spokojnie, nie okazując najmniejszego zdenerwowania.
Nie wiedziała, że gdy człowiek przeżywa silny wstrząs psychiczny, prędzej czy później
zawsze następuje reakcja.
- Skąd ci w ogóle przyszedł do głowy pomysł rosołu? - spytała. - Czyżbyś jednak
posiadał typowo ojcowski instynkt opiekuńczy?
- Ojcowski? Nie żartuj - oburzył się. - Zupa to jedyne, na co wpadłem. Uznałem, że
normalnego jedzenia nie przełkniesz.
- Słusznie. Nie wyobrażam sobie, abym mogła zasiąść dziś nad stekiem... Jak sądzisz,
czy policja złapała już Tracey?
Rozmawiali o tym dziesiątki razy, ale nie dziwił się, że Rebeka wciąż powraca do
tematu.
- Bardzo możliwe - odparł. - Tammy, czy też Tracey, nie miała powodu się ukrywać;
nie wiedziała, co się przydarzyło jej narzeczonemu. Przypuszczalnie pojechała prosto do
domu, żeby tam się z nim spotkać. Myślę, że policjanci bez trudu ją namierzyli.
- A myślisz, że... że powinnam jeszcze raz zadzwonić do mamy?
To też już przerabiali.
- Podejrzewam, że Kate wisi na telefonie, odkąd się z nią pożegnałaś. Miała dziwne
przeczucie w sprawie Tammy Diller. Coś ją tknęło. Natychmiast przypomniała sobie Tracey
Ducet. Kiedy mi o niej opowiedziała, postanowiłem sprawdzić oba nazwiska w komputerze.
Ta kobieta tak często zmienia swój wygląd i tożsamość, że niełatwo cokolwiek o niej znaleźć.
Zanim mi się udało, spotkałyście się w kanionie. Dalej wypadki potoczyły się błyskawicznie.
Założę się, że Kate właśnie obdzwania wszystkich prawników broniących twojego brata...
- To... to, co się zdarzyło, wpłynie na wynik procesu, prawda?
- Możesz być spokojna.
- Nie chciałabym kiedykolwiek więcej mieć do czynienia z Wayne'em i jego nożem.
Ani z Tracey. Ale tego jednego razu absolutnie nie żałuję. Gdyby nic się nie zdarzyło, gdyby
do niczego nie doszło, wina Tracey byłaby nie do udowodnienia. Różne oszustwa czy
szachrajstwa, na których ewentualnie można byłoby ją przyłapać, nie miałyby związku z
zabójstwem Moniki Malone.
- Fakt - przyznał Gabe.
Tak naprawdę to miał ochotę ją porządnie zrugać. Za to, że zlekceważyła jego
polecenia, narażając się na ogromne niebezpieczeństwo. O mało, psiakrew, nie zginęła! Ale
awantura może poczekać. Nie zamierzał puścić Rebece nieposłuszeństwa płazem, lecz
nakrzyczeć na nią może kiedy indziej. Nie dzisiaj.
Wbiła swoje wielkie smutne oczy w jego twarz.
- Nadal nie pojmuję, jak to się stało, że tak szybko mnie odnalazłeś.
O tym również rozmawiali wcześniej, ale ponieważ sprawa nie dawała jej spokoju,
zaczął cierpliwie tłumaczyć po raz trzeci z rzędu:
- Jak już mówiłem, zamierzałem jechać za Tammy - Tracey, bo obserwując was z
półki skalnej, widziałem, że coś cię poruszyło. Może nawet wystraszyło. Chciałem przekonać
się, dokąd Tammy pojedzie i co zrobi. I nagle zobaczyłem, jak sięga w dół, po czym
przykłada do ucha słuchawkę. Uznałem, że jedyną osobą, do której może dzwonić, to jej
wspólnik, a zarazem przyjaciel. Skoro postanowiła zdać mu sprawozdanie ze spotkania z
tobą, pomyślałem sobie, że lepiej skoncentrować się na nim. Ze z jego strony może ci
zagrażać większe niebezpieczeństwo.
Skończywszy jeść, słuchała w milczeniu. Gabe wstał z deski sedesowej, wyjął jej z
ręki pustą miskę i łyżkę, odstawi! je na tacę. Rebeka nie spuszczała z niego wzroku. Od kilku
minut uważnie mu się przyglądała, jakby chciała zapamiętać każdy centymetr jego twarzy,
każdą zmarszczkę, bruzdę, włosek.
Nie wytrzymał.
- Powiesz mi wreszcie, czy nie? - spytał wprost.
- Co?
- Żebym to ja wiedział! Wałkujemy jeden temat w kółko na okrągło. Wszystkie
kwestie poruszyliśmy już co najmniej kilka razy. Ale mam wrażenie, że coś ukrywasz.
Przełknęła ślinę, po czym wolno pokiwała głową.
- Bałam się, kiedy biłeś Wayne'a. Bałam się, że zatłuczesz go na śmierć.
- Próbował cię zabić.
- To był gnojek. Tchórz. Niegodny ciebie przeciwnik.
- Próbował cię zabić - powtórzył Gabe, po czym westchnął głośno. Żadnemu
mężczyźnie nie musiałby nic więcej tłumaczyć, ale Rebeka nie była mężczyzną ani nie umiała
myśleć jak mężczyzna. - Posłuchaj, Ruda. Jeśli sądzisz, że lubię się naparzać, to się mylisz.
Nienawidzę przemocy. Praca detektywa w niczym nie przypomina tego, co się ogląda na
filmach w telewizji. Nie przypomina też tego, co robiłem w wojsku. Rzadko się zdarza,
żebym rozwiązywał problemy za pomocą pięści. Zazwyczaj są inne metody. Ale potrafię się
bić. I czasem nie ma innego wyjścia.
- Chciałeś wyrządzić mu krzywdę...
- Owszem, chciałem. I bez trudu mógłbym to zrobić. Ale wbrew temu, co ci się
wydaje, miałem nad wszystkim kontrolę. Wiedziałem, że nie wolno mi stracić panowania. Że
tę parę cwaniaczków trzeba dostarczyć policji w jednym kawałku. Najpierw policja musi ich
przesłuchać, a potem sąd. Wiedziałem, jak wiele od nich zależy. Uwierz mi, nigdy nie
naraziłbym na dłuższy pobyt w więzieniu twojego brata.
- A gdyby ich pojmanie nie miało wpływu na sytuację prawną mojego brata?
Gabe ponownie westchnął.
- Słuchaj, mała, żadna moja odpowiedź cię nie zadowoli. Rzuciłem się na drania nie
dlatego, że zapraszał cię na randkę, ale dlatego, że groził ci nożem. Że mógł cię zabić.
Uważasz, że powinienem był pacnąć go w rękę i powiedzieć: „Puść ją, ty niedobry!”?
Przykro mi, ale to w ogóle nie wchodziło w grę. Ponieważ nie wiem, jak Wayne'a potraktuje
wymiar sprawiedliwości, chciałem wbić mu do głowy, aby nigdy więcej nie ważył się do
ciebie zbliżyć. On nie jest miłym chłopcem, który zbłądził. To dzikie zwierzę, które
zatrzymało się na niższym stopniu rozwoju. Do dzikiego zwierzęcia nie trafiają żadne
rozsądne argumenty.
- W porządku. Rozumiem. Ale nie mogę pogodzić się z tym, że przeze mnie musiałeś
uderzyć człowieka.
Nie wiedział, jak zareagować. Zresztą co innego nie dawało mu spokoju. Rebeka
słuchała, uważnie patrzyła mu w oczy, ale coś w jej twarzy i spojrzeniu sprawiało, że czuł
rosnące podniecenie.
Chyba zgłupiał! Ostatnia rzecz, o jakiej powinien teraz myśleć, to seks! Biedna
Rebeka jest roztrzęsiona, ciało ma fioletowosine, twarz bladą jak kreda, oczy wielkie i
wystraszone. Owszem, jest piękna, ale kiedy indziej powinien podziwiać jej delikatną urodę. I
kiedy indziej odczuwać pożądanie, w dodatku tak silne, że ledwo nad nim panował.
- Gabe?
- Co?
Potarł ręką twarz, usiłując odzyskać równowagę. Wiedział, skąd się wzięły jego
zdrożne myśli i płomienne uczucia. Kiedy zobaczył tego sukinsyna z nożem przytkniętym do
gardła Rebeki, ogarnął go przeraźliwy strach. Bał się, że ją straci. Była tak blisko śmierci. Na
szczęście nic się jej nie stało. Leżała teraz w wannie, trochę posiniaczona i poobijana, ale cała
i zdrowa.
- Długo ci zajęło, ale wreszcie uwierzyłeś w niewinność Jake'a, prawda?
- Prawda - przyznał, rad, że może skoncentrować się na czymś innym. - Ale moje
zdanie nie ma znaczenia. Ważne jest to, że zdobyliśmy dowody rzucające cień na inną osobę.
Nie wiadomo, czy prokurator zdoła udowodnić Tracey winę. W dużej mierze będzie to za-
leżało od tego, co policja uzyska w trakcie przesłuchania. Jednakże nasze prawo pozwala
skazać człowieka tylko wtedy, gdy jego wina nie budzi żadnych wątpliwości. Żeby skazać
Jake'a, ławnicy musieliby być ślepi i głusi.
Rebeka zadumała się.
- Dla mnie twoje zdanie ma ogromne znaczenie - powiedziała cicho. - Jesteś pierwszą
osobą spoza rodziny, którą udało mi się przekonać.
- Wiesz, mała, nie każdego natura obdarzyła taką intuicją jak ciebie. Większość z nas
woli opierać się na faktach.
Wstał. Czuł się jak lew uwięziony w klatce. Musiał wyjść, coś zrobić. Im dłużej
patrzył na Rebekę, tym bardziej jego myśli podążały w zakazane rejony.
- Przejdę do pokoju, a ty wyskakuj z wanny. Jeżeli jeszcze trochę poleżysz w wodzie,
będziesz pomarszczona jak suszona śliwka. Niczego nie potrzebujesz? Piżamy? Szlafroka?
Zauważywszy białe jedwabne kimono wiszące na drzwiach łazienki, natychmiast
wyobraził sobie w nim Rebekę. Przestań! - zganił się w myślach.
- Posiedzę z tobą, dopóki nie zaśniesz, dobrze? Możemy obejrzeć jakiś głupi serial w
telewizji albo zamówić kolację. Cokolwiek. Po prostu masz się wyciągnąć wygodnie,
odprężyć...
- Nic mi nie jest, Gabe.
Tak twierdziła. Powtarzała to do znudzenia. Ale nie bardzo jej wierzył.
Znalazłszy się po drugiej stronie drzwi, natychmiast przystąpił do działania. Okno
było odsłonięte - zaciągnął zasłony; górne światło się paliło - zgasił je. Zrzucił z łóżka
narzutę, poprawił poduszki, następnie przeleciał pilotem po kanałach telewizyjnych, aż trafił
na spokojny program, przy którym nie trzeba wysilać umysłu; ściszył dźwięk.
Przez cały czas serce głośno mu waliło. Miał wrażenie, jakby ktoś rytmicznie wybijał
takt na bębnie. W filmach Hitchcocka dźwięk bębnów zawsze poprzedzał jakąś tragedię, ale
Gabe nie obawiał się żadnych nieszczęść; wszystkie, jakie miały się wydarzyć, już się
wydarzyły. Owszem, Rebeka nadal była zdenerwowana, wciąż nie mogła dojść do siebie, ale
nic jej nie groziło. Podejrzewał, że po raz pierwszy w życiu zetknęła się z przemocą, o której
wcześniej jedynie pisała. Nie zdziwiłby się, gdyby tej nocy śniły jej się koszmary.
Przeczesując ręką włosy, rozejrzał się po pokoju. Usiądzie w fotelu. W najdalszym
rogu. Tak, by dzieliła ich możliwie największa odległość. Nie mówił Rudej - bo i po co? - że
zamierza zostać z nią do rana. Tylko by się złościła. A tak zaśnie, a kiedy zaczną dręczyć ją
koszmary, on będzie przy niej.
Znów usłyszał w głowie dźwięk bębna - wolny, ponury, pogański rytm. Nie potrafił go
uciszyć. Zadumał się. Dlaczego serce mu tak wali? Na pewno nie dlatego, że całe życie
marzył o takiej kobiecie jak Rebeka, bo to nie jest prawda. Nie dlatego, że wpadł w szał,
kiedy zobaczył Wayne'a z nożem. Owszem, wpadł, ale to było wiele godzin temu. I na pewno
nie ze strachu, że świat mu się zawali, jeśli straci Rudą - bo teraz była już bezpieczna.
Po prostu... po prostu miał za wiele wrażeń jak na jeden dzień. Zazwyczaj uwielbiał
ryzyko, stres, ten zastrzyk adrenaliny, który pozwalał mu funkcjonować na najwyższych
obrotach. Dziś jednak przeszkadzała mu świadomość, że Rebeka cierpi i nie może odzyskać
spokoju. Niech już wreszcie wyjdzie z łazienki, położy się, otuli kołdrą i pogrąży w błogim
śnie.
Ale kiedy drzwi łazienki się otworzyły, Rebeka w narzuconym na nagie ciało
miękkim, jedwabnym kimonie nawet nie spojrzała na łóżko.
Skierowała się prosto w ramiona Gabe'a.
- Tak strasznie się bałam.
- Wiem, mała.
- Jeszcze nigdy nie byłam tak przerażona. Najpierw tam w kanionie, kiedy
rozmawiałam z Tammy. Po raz pierwszy w życiu widziałam oczy o tak pustym, lodowatym
spojrzeniu. Miałam wrażenie, że patrzę na robota, a nie na człowieka. To śmieszne, ale chyba
bardziej bałam się Tammy niż Wayne'a. Kiedy Wayne przyłożył mi do gardła nóż... Nie
wierzyłam w to, co się dzieje. W to, że chce mnie zabić. Że tak łatwo można kogoś okaleczyć
lub pozbawić życia...
- Już dobrze, maleńka. Nigdy więcej nie musisz się z takimi ludźmi spotykać. Ciii...
Już po wszystkim. Teraz nikt cię nie skrzywdzi. Teraz...
Wychodząc z łazienki, nie spodziewała się, że zacznie opowiadać Gabe'owi o swoim
strachu. Nie wiedziała, że nagle zapragnie, aby ją przytulił, pocieszył, wziął w ramiona.
Potrzebowała Gabe'a, jego obecności, siły, spokoju.
Zaskoczyła ją jego reakcja. Okazało się bowiem, że on jej też potrzebuje.
W jego głosie, tak cichym i kojącym, słyszała ból. Ciekawa była, czy Gabe świadom
jest własnego cierpienia. Twarz miał poważną, srebrzystą w blasku migoczącego telewizora,
oczy czarne jak węgiel. Tulił ją mocno do piersi. Nagle jeszcze bardziej zacisnął ramiona, a
słowa pocieszenia urwały się. Zapadła cisza. Po chwili wargi Gabe'a przysunęły się; od jej ust
dzieliło je może z pięć centymetrów.
Pragnęła go. Rozpaczliwie pragnęła znaleźć się w jego objęciach. Ale to wszystko. O
niczym więcej nie myślała. Napięcie i strach sprawiły, że szukała bliskości. Przerażała ją
samotność.
Wyglądało na to, że jego też.
Przywarł wargami do jej ust. Przedtem w jego pocałunkach była dzikość i namiętność,
która wzbudzała w niej żądzę. Teraz była w nich delikatność i czułość, która dotykała ją
znacznie głębiej.
Kiedy uniósł głowę, Rebeka ujrzała w jego oczach pożądanie, potrzebę bliskości,
zdziwienie. Zdziwienie własnym zachowaniem. Nie wiedział, że wkrótce będą się kochać.
Ona to już wiedziała.
Nie po raz pierwszy uderzyło Rebekę podobieństwo między Gabe'em a Jakiem.
Gabriel Devereax też nie potrafił żyć za kratkami. Uczuć nie sposób tłumić w nie-
skończoność. Nawet gdy człowiek się boi, że nikt ich nie odwzajemni, że trafią w pustkę,
czasem trzeba zaryzykować. Chowanie głowy w piasek, udawanie, że wszystko jest dobrze,
nie likwiduje pustki, nie zasklepia ran.
Zaczęła rozpinać mu pasek u spodni, guziki u koszuli. Po chwili jedwabne kimono
osunęło się na podłogę.
Gabe wstrzymał oddech. Jest taka piękna.
- Rebeko...
Jego niski, ochrypły głos podziałał na nią jak najczulsza pieszczota. Opadli na łóżko.
Oboje zżerała tęsknota i żądza. Świat przestał istnieć. Liczyli się tylko oni i dziki ogień, który
w nich płonął.
- Poczekaj - szepnął, przytrzymując jej rękę.
- Nie mogę. Nie chcę.
Ściągnęła z niego resztę ubrania. W ostatniej chwili zauważyła, jak wyciąga coś z
kieszeni. Prezerwatywę.
Poczuła ostre kłucie w sercu. Marzyła o tym, by Gabe został ojcem jej dzieci, by
wyrzucił prezerwatywę. Z drugiej strony wiedziała, że nie może mu tego zaproponować.
Byłoby to sprzeczne z jego zasadami. Nie chciał mieć dzieci, a był człowiekiem
odpowiedzialnym. Takim, na którym zawsze można polegać. Człowiekiem honorowym, który
uważał za swój obowiązek zapewnienie kobiecie poczucia bezpieczeństwa.
Tak też zrobił. Najpierw zadbał o jej bezpieczeństwo, a później o jej przyjemność.
Drażnił się z nią, bawił, sprawdzał, czy jest gotowa. Wstrzymywał pieszczoty, przedłużał
chwile rozkoszy.
Oplotła nogi wokół jego bioder. Niecierpliwiła się. Nie chciała czekać ani się bawić.
Chciała się kochać.
- Kocham cię - szepnęła.
Słowa wymknęły się same. Z Gabe'em czuła się wolna, swobodna, nieskrępowana.
Mogła być sobą, niczego nie musiała ukrywać. Jeśli chciała wyznać mu miłość, mogła. Nikt
nie miał prawa jej tego zabraniać.
Było im ze sobą dobrze. Cudownie. Wspinali się razem na szczyty, razem szybowali
po kwiecistych łąkach, razem badali nieznane obszary rozkoszy. Pragnęli, by ta wspaniała
podróż trwała jak najdłużej, by razem dotarli na krańce świata.
Nagle coś się zmieniło. Z początku Rebeka nie zorientowała się, o co chodzi. Po
prostu wpadli jakby w inny rytm. Ale potem zobaczyła trwogę malującą się na twarzy Gabe'a.
Z nich dwojga on pierwszy się domyślił, co się stało.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Albo nie mógł przestać się ruszać, albo nie chciał. Rebeka nawet nie próbowała.
Pragnęła obdarować Gabe'a swoją miłością. To, co ich łączyło, było zbyt piękne, aby je
przerywać. Kiedy było po wszystkim, uczucie bliskości nadal trwało. Serca wciąż biły
mocno, i jego, i jej. Byli częścią siebie, jednością. Ona nie mogła oderwać od niego oczu ani
dłoni. Głaskała go, pieściła, on nie pozostawał jej dłużny.
Leżeli w ciszy, złączeni uściskiem. Rozmowę prowadzili oczami. W końcu jednak
Gabe szepnął, że musi na moment wstać. Udał się do łazienki. Nie było go zaledwie kilka
minut. Kiedy wrócił, wyłączył telewizor, zgasił światło, po czym wsunął się pod kołdrę.
Przez wąską szparę w zasłonie wpadała cienka strużka światła, która niewiele w sumie
dawała. W pokoju panował gęsty mrok. Rebeka nie była w stanie dojrzeć oczu Gabe'a ani
wyrazu jego twarzy. Kiedy wszedł pod kołdrę, domyśliła się, że zamierza zostać do rana. Nie
był typem kochanka, który po upojnym seksie wciąga spodnie i wraca do siebie.
O ile jednak kilka minut temu był rozgrzany, teraz skórę miał całkiem zimną. Mięśnie
zaś, przed chwilą rozluźnione, teraz były napięte. Rebeka, która zaczynała przysypiać,
natychmiast się obudziła. Ogarnął ją dziwny niepokój. Nie wiedziała, co powiedzieć ani jak
się zachować. Miała wrażenie, że Gabe oddala się od niej z szybkością światła.
Wtem poczuła w ciemnościach, jak odgarnia jej z czoła kosmyk włosów.
- Powinienem był przestać - powiedział cicho. - To moja wina.
Zacisnęła powieki. Mogła się tego spodziewać: to ta pęknięta prezerwatywa nie daje
mu spokoju. No dobrze, teraz wszystko zależy od niej. Od tego, jak zareaguje.
- Nie wydaje mi się, żeby „wina” było najlepszym słowem. Żadne z nas nie zawiniło.
Zachowaliśmy się jak dorośli odpowiedzialni ludzie. Statystycznie rzecz biorąc, ryzyko, że
prezerwatywa pęknie, jest naprawdę minimalna. Nie mogliśmy tego przewidzieć.
- Niby tak... Ale obiecaj mi, że jeśli zajdziesz w ciążę, powiesz mi o tym, dobrze? Że
nie będziesz trzymać tego w tajemnicy i się denerwować. To nasz wspólny problem.
Rozumiesz, mała? Nie zostawię cię samej. Razem znajdziemy rozwiązanie.
Zrobiło się jej przykro. Odpowiedzialność, obowiązkowość, honor. Wiedziała, jakim
Gabe jest człowiekiem, dobrym i sumiennym, ale w tym momencie liczyła na inną reakcję.
Na odrobinę uczucia, a nie na ofiarność i poświęcenie.
- Znam twój stosunek do dzieci i rodziny - rzekła cicho.
- No właśnie. Tym bardziej powinienem był uważać.
- Nie przesadzaj, kotku. Wypadki czasem się zdarzają. Nikt nie ponosi winy.
- Zawsze istnieje ryzyko, że zabezpieczenie nie zadziała. Dlatego nigdy nie sypiam z
kobietami, które mają inny system wartości niż ja. Które czego innego oczekują od życia.
Ty... byłaś zdenerwowana spotkaniem z Tammy i incydentem na parkingu. Podświadomie
szukałaś pomocy. Chciałaś, żebym cię przytulił, nic więcej. Nie chciałaś się ze mną kochać.
- Mylisz się. Bardzo chciałam - wtrąciła szybko, ale nie zamierzał jej słuchać.
- To nie było fair z mojej strony. Wykorzystałem twoją bezsilność i strach. Dobrze
wiem, jak się czuje człowiek, który o włos uniknął śmierci. Strach wpływa zarówno na naszą
psychikę, jak i na funkcje naszego organizmu. Ty tego nie wiesz, bo skąd masz wiedzieć? W
porządku, może chciałaś się ze mną przespać, ale podejrzewam, że rano będziesz żałować
swojej decyzji.
- Na pewno nie! - oburzyła się. - Kocham cię. Przez chwilę nie odzywał się, ale
Rebeka poczuła, jak napina wszystkie mięśnie.
- Nie twierdzę, że nie kochasz - oznajmił wreszcie. - Ani że się oszukujesz. Posłuchaj,
mała. Nigdy cię nie okłamałem i nie zamierzam tego robić teraz. Ja... po prostu inną wagę
przykładam do słowa „miłość”.
Rebeka westchnęła głośno.
- Devereax?
- Słucham?
- Nie wiem, co rozumiesz przez „ryzyko”. Mój ojciec zawsze powiadał, że człowiek
nie powinien zasiadać do gry, jeśli stawka jest dla niego zbyt wysoka. Ja inaczej do tego
podchodzę. Uważam, że nie ma sensu grać, jeśli stawka nie jest warta wygrania.
- Dobra, dobra. W kategorii ryzyka przyznałbym ci palmę pierwszeństwa, ale
rozmawiamy o czymś całkiem innym. - Odwrócił ją twarzą do siebie. - Dla ciebie miłość nie
jest grą.
- To prawda. Coś ci powiem, Gabe. Gdybym szukała kandydata na ojca mojego
dziecka, wybrałabym ciebie.
Znów poczuła, jak Gabe się spina.
- To znaczy, że w ogóle mnie nie znasz.
- Chyba znam. Ale nie dlatego o tym mówię - rzekła. - Zrozum, nigdy nie starałabym
się zastawić na ciebie pułapki. Wobec nikogo bym tak nie postąpiła, a tym bardziej wobec
człowieka, którego kocham. Owszem, pragnę mieć dziecko i rodzinę. Ale wiem, że ciebie te
sprawy nie interesują. Zwykle zabezpieczam się przed ciążą. Dziś niczego przy sobie nie
miałam, bo nie wiedziałam, że wylądujemy w łóżku. Nigdy, przenigdy nie próbowałabym cię
usidlić ani... - urwała.
Odszukał w mroku jej oczy.
- Wiem, Ruda. Jesteś uczciwa aż do bólu. I masz rację: nie wiedziałaś, że wylądujemy
w łóżku. Dlatego wina leży po mojej stronie. I dlatego masz mi obiecać, że gdybyś zaszła w
ciążę, natychmiast mnie o tym powiadomisz. Że nie będziesz trzymała tego w tajemnicy.
- Przecież to był tylko jeden raz. Szansa ciąży jest naprawdę znikoma.
Zdawała sobie sprawę, że robi unik. Nie o to ją Gabe prosił. Ale czuła wewnętrzny
opór przed złożeniem obietnicy, której - być może - nie potrafiłaby spełnić. Potrzebowała
więcej czasu do namysłu.
- Co innego chciałam ci powiedzieć - dodała po chwili.
- Co takiego?
- Mówiąc, że cię kocham, na nic nie liczyłam. Na pewno nie czekałam, że
odwzajemnisz się podobnym oświadczeniem. - Zrobiło się jej żal biedaka: był tak piekielnie
spięty. - Wolno mi cię kochać, Devereax. Jestem dorosła i sama o sobie decyduję.
Ułożyła go na wznak, po czym oparła się na jego klatce piersiowej. Małymi
pocałunkami zaczęła obsypywać mu twarz. Przyjmował wszystko z pokorą, jak przystało na
mężczyznę, okazując wyrozumiałość, cierpliwość, odwagę. I nie potrafiąc - mimo
najlepszych chęci - poskromić swej żądzy.
- Powiedz, kotku. Nie chcesz być kochany? Przymknął oczy.
- Wiedziałem, że będą z tobą kłopoty, Ruda. Domyśliłem się tego, kiedy tylko...
- Masz więcej prezerwatyw? - spytała, przerywając mu w pół zdania.
- Po doświadczeniu z pierwszą, wolałbym ich nie używać - odparł kwaśno.
- Hm, w takim razie musimy wykazać się inwencją. - Cmoknęła go w czubek brody,
następnie przesunęła się niżej, w stronę szyi i obojczyka. - Liczę na twoją pomoc, kotku.
Jestem dobra w wymyślaniu wrednych złoczyńców popełniających ohydne morderstwa, ale
nigdy dotąd nie musiałam opisywać sceny uwodzenia. Jeśli jednak dasz mi parę wskazówek...
Uczę się szybko. Zobaczysz, będziesz zaskoczony.
- Nigdy się nie uspokoisz? Zawsze musisz ściągać na siebie kłopoty?
- Kłopoty? Bez przesady. Powinieneś się cieszyć, że ktoś cię kocha i pragnie ci to
okazać. Przyznaj się, kiedy ostatni raz się tobą troskliwie zajmowano?
- Jestem dorosły. Sam się sobą potrafię zająć.
- Mylisz się, kotku. - Delikatnie ugryzła go w szyję. - Każdy czasem potrzebuje troski
i miłości. A teraz zamknij oczy i daj mi zrobić mały eksperyment. Tylko się nie denerwuj.
Zobaczymy, czy potrafisz zaakceptować uczucie i nie wpaść w panikę.
- Rebeko...
Więcej nie był w stanie z siebie wydusić. Zresztą ona wcale nie miała zamiaru
kontynuować rozmowy.
Poczekalnia na lotnisku pełna była turystów objuczonych torbami i pamiątkami z
pobytu w stolicy hazardu. Samolot Rebeki odlatywał o trzeciej po południu. Mogła pojechać
na lotnisko taksówką, ale Gabe się uparł, że ją odwiezie. Podejrzewała, że jej nie dowierza.
Że chce się przekonać, czy na pewno wsiądzie na pokład i wróci do Minneapolis.
Odstawił na bok jej bagaż podręczny. Atmosfera na lotnisku była identyczna jak w
dniu, gdy Rebeka wylądowała w Las Vegas. Jaskrawe promienie słońca wpadały przez okna;
z samolotów wylewały się tłumy pasażerów rwących się do kart, kości, ruletki i innych gier;
na ścianach wisiały plakaty reklamujące kasyna oraz odbywające się w nich przedstawienia;
wszędzie wkoło brzęczały automaty.
Tak, wszystko było takie samo, a zarazem inne. Różnica między dniem przylotu a
dniem wylotu uderzyła Rebekę z niespodziewaną siłą.
Sprawa morderstwa Moniki Malone nie została jeszcze wyjaśniona. Ale to była
kwestia kilku dni. Kiedy sąd uniewinni Jake'a z ciążących na nim zarzutów, Fortune'owie
zrezygnują z usług detektywa. Czyli wraz z ustaniem zlecenia Gabe nie będzie miał powodu
dłużej się z nią widywać.
Poczuła w sercu... nie, nawet nie niepokój, raczej stopniowo narastający ból. Nie
muszą się przecież rozstawać. Mogą kontynuować znajomość. Wszystko zależy od Gabe'a, od
jego nastawienia, od tego, czy potrafi dostrzec i docenić tę cudowną bliskość, która ich łączy.
Na widok stewardes i pilotów podążających w stronę płyty lotniska Gabe zaczął
podrzucać bilon w kieszeni. W przeciwieństwie do Rebeki, która miała na sobie wygniecioną
bluzkę z rysunkiem Myszki Miki i której fryzurę nieustannie cechował artystyczny nieład, był
starannie uczesany, a jego koszula wyglądała tak, jakby przed chwilą skończył ją prasować.
Szkoda, pomyślała Rebeka, Wolała go potarganego, z rozpiętymi guzikami i wyciągniętymi
połami - och, jaki wtedy był seksowny! - ale takim widziała go tylko raz czy dwa razy, w
sytuacji intymnej.
Teraz - ogolony, uczesany, ubrany - był kimś obcym. Ból w jej sercu przybrał na sile.
Wiedziała, że prawdziwy Gabe jest szlachetny, wrażliwy, skory do poświęceń. Niestety,
prawdziwy Gabe gdzieś się zapodział. Zniknął.
- Masz pieniądze? - spytał. Zmusiła usta do uśmiechu.
- Nie noszę gotówki. Ale mam czterdzieści siedem różnych kart kredytowych.
- Czy Kate po ciebie wyjdzie?
- Nie. Zostawiłam przed lotniskiem samochód, więc nie ma powodu, aby ktokolwiek
po mnie wychodził. Z mamą zobaczę się później.
Zmarszczył niezadowolony czoło.
- Przylatujesz wieczorem. Będzie ciemno. Czułbym się lepiej, gdyby ktoś cię odbierał.
- Oj, kotku. Musisz się wyzbyć tych swoich typowo męskich uprzedzeń. My, kobiety,
nie jesteśmy tak słabe i bezbronne, jak ci się wydaje.
Równie dobrze mogła mówić do ściany.
- Te ostatnie dni były dla ciebie stresujące.
- Owszem. Dla ciebie też.
Zapowiedziano lot do Minneapolis. Rebeka przewiesiła torebkę przez ramię, po czym
schyliła się po bagaż podręczny. Kiedy wyprostowała się, Gabe wyciągnął ręce z kieszeni i
zacisnął na jej ramionach. Popatrzyła mu w oczy. Nim się zorientowała, o co chodzi,
przycisnął usta do jej warg. Był to pocałunek w jego stylu. Gorący, namiętny. Szalony,
upajający. Kiedy jednak Gabe podniósł głowę, znów spostrzegła ten dziwny wyraz w jego
oczach. Pocałunek oznaczał pożegnanie.
Zabolało ją to tysiąc razy bardziej niż ostrze Wayne'a. Z trudem przełknęła ślinę.
- A ty o której wylatujesz? - spytała.
- Jeszcze nie mam rezerwacji. Ale pewnie jutro po południu. Chcę pogadać z
tutejszymi policjantami. Zobaczyć, czego się dowiedzieli od Tracey i Wayne'a. I muszę
jeszcze sprawdzić parę drobiazgów.
- A potem?
- Potem czeka na mnie fura kolejnych spraw. Żyję w zupełnie innym świecie niż ty,
Ruda.
Czubkiem palca obrysował zarys jej policzków i brody. W jego oczach Rebeka
widziała tęsknotę. A także miłość, chociaż tak bardzo się przed nią bronił. Jednak Gabe nic
nie powiedział. Ani że zadzwoni. Ani że chciałby się z nią zobaczyć po powrocie.
Opuścił rękę.
- Zawiadomisz mnie, gdyby pojawił się jakiś problem?
Powinna była wiedzieć, że przed rozstaniem znów poruszy temat jej potencjalnej
ciąży. Był przecież rozsądnym, honorowym człowiekiem.
Ale jeśli o niej i dziecku myślał w kategoriach problemu, nie miała mu nic więcej do
powiedzenia.
Kiedy otworzyła drzwi, ostatnią osobą, jaką spodziewała się ujrzeć, był Jake. Minęło
pięć tygodni od niezwykłego, pełnego wrażeń weekendu, który spędziła z Gabe'em w Las
Vegas. Trzy tygodnie temu zaś wycofano oskarżenia przeciwko Jake'owi. Wreszcie mógł się
cieszyć wolnością. Nie należał jednak do ludzi, którzy składają niezapowiedziane wizyty.
Z radosnym śmiechem rzuciła się bratu w objęcia.
- Jak to miło cię widzieć! No, wejdź! Nie stój w drzwiach. Czego się napijesz?
Herbaty? Kawy?
- Napiłbym się kawy, ale sądząc po twoim wyglądzie, chyba ci w czymś
przeszkadzam...
Rebeka spojrzała na swoje bose stopy. Dzień rozpoczęła starannie ubrana w czarny
golf i miękką sportową spódnicę. Od czterech godzin siedziała przy biurku, pisząc na
komputerze. W ciągu tych czterech godzin buty się jej gdzieś zapodziały, spódnica
przekrzywiła, sweter powyciągał; podejrzewała, że włosy też ma w nieładzie, jakby od paru
dni nie widziały grzebienia.
Wyszczerzyła w uśmiechu zęby.
- Strasznie się wiercę przy pracy. Pewnie spalam więcej kalorii niż sportowcy
trenujący na olimpiadę. Ale dobrze, że wpadłeś. Właśnie zaparzyłam kawę i miałam zamiar
zrobić sobie przerwę. Rozgość się, a ja zaraz do ciebie przyjdę.
Po chwili wniosła do swojego gabinetu dwa kubki ciemnego aromatycznego płynu.
Jake stał na środku pokoju, rozglądając się z zaciekawieniem.
- Wiesz, siostra, przydałby ci się jakiś buldożer...
- Jeśli myślisz, że mam bałagan, powinieneś zobaczyć, jak tu wygląda, kiedy nie jest
posprzątane.
- Chcesz powiedzieć, że sprzątałaś ten pokój w ciągu ostatniej dekady?
Postawiwszy kubki na biurku, zacisnęła dłonie w pięści i podskakując jak bokser,
wymierzyła w brata ze dwa ciosy. Kiedy ten, udając rannego, zaczął się zwijać z bólu, Rebeka
aż popłakała się ze śmiechu. Wyglądał znakomicie. Móc go oglądać na wolności - to była
prawdziwa uczta dla jej oczu i serca.
Inni uważali Jake'a za poważnego człowieka, niekiedy nawet wzbudzającego strach.
Mało kto zdecydowałby się wymierzyć mu kuksańca lub się z nim podroczyć. Tylko
najmłodsza siostra nie miała zahamowań.
Ogromna, wynosząca ponad dwadzieścia lat różnica wieku nigdy im nie
przeszkadzała. Jake był przystojnym mężczyzną liczącym metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, o
ciemnych włosach i identycznych jak Rebeka zielonych oczach. Tygodnie spędzone w
więzieniu odcisnęły na nim piętno. Zawsze był szczupły i zawsze się elegancko ubierał, teraz
jednak nawet w doskonale skrojonym garniturze nie potrafił ukryć dużego ubytku wagi.
Przybyło mu też siwych włosów.
Wszyscy mieli go za człowieka opanowanego, ponurego i zamkniętego w sobie. Ale
co innego zamknąć się w sobie, a co innego być zamkniętym w celi. Rebeka instynktownie
czuła, że pobyt za kratkami to najgorsza rzecz, jaka mogła się Jake'owi przydarzyć. Ale
nareszcie był wolny. Nie chciała wracać w rozmowie do tych przykrych dla niego
wspomnień.
- Przyszedłeś, żeby wytknąć mi bałagan? I wpędzić mnie w kompleksy? - spytała
żartem.
Usiadła przy biurku i zaczęła grzać dłonie o gorący kubek.
- Nie. Przyświecał mi inny pomysł. - Jake spojrzał za siebie, szukając jakiegoś
wolnego miejsca. Po chwili zdjął z krzesła parę kilo papierów i również usiadł. - Już dawno
powinienem był tu wpaść i osobiście ci podziękować. Gdyby nie ty, pewnie wciąż gniłbym w
pudle.
Potrząsnęła energicznie głową.
- Nie, Jake. Całe śledztwo prowadził Gabe. Ja tylko pomagałam.
- Widziałem się z nim. Miałem okazję mu podziękować, jak i reszcie rodziny. - Kawa
stygła. Nawet po nią nie sięgnął. - Jestem naprawdę wzruszony, że wszyscy stali za mną
murem. Że twardo wierzyli w moją niewinność. Ale ty jedna uznałaś, że nie wystarczy
wierzyć. Że trzeba również działać. Nie myśl, że tego nie doceniam.
Wiedziała, że jej wsparcie podtrzymywało go na duchu i dawało mu sił, aby wytrwać,
ale wyjście z więzienia zawdzięczał wyłącznie Gabe'owi.
W ciągu ostatnich kilku tygodni wypadki potoczyły się w zawrotnym tempie. Gabriel
Devereax cały czas był w kontakcie z policją w Newadzie. O wszystkim, co dotyczyło Tracey
i Wayne'a, był na bieżąco informowany. Oczywiście, ta para oszustów potrafiła kłamać po
mistrzowsku, bądź co bądź z tego się utrzymywała, ale policyjni detektywi każde z nich
maglowali z osobna. Oboje tak się wystraszyli więzienia, że zaczęli się plątać, mylić, sypać.
Gabe na własną rękę posprawdzał wszystkie nieścisłości i rozbieżności w ich zeznaniach.
Skończyło się na tym, że Tracey została oskarżona o popełnienie morderstwa, a Wayne o
udzielanie jej pomocy.
Jake'a nie tylko wypuszczono z więzienia, ale również oczyszczono z wszelkich
zarzutów. Odzyskał dobre imię. Rebeka wiedziała, jakie to dla niego ważne. Wolność to coś
więcej niż brak krat; to również poczucie dumy. Dzięki Gabe'owi Jake mógł chodzić z
uniesioną głową.
- Popatrz, jakie to dziwne. - Rebeka zadumała się.
- Tracey i Monica były do siebie podobne jak dwie krople wody. Ani jedna, ani druga
nie znała znaczenia słowa „etyka”. Obie cechowała zachłanność, obie były fałszywe,
zakłamane, gotowe uciec się do szantażu, kradzieży, oszustwa, żeby tylko osiągnąć
upragniony cel. Nie twierdzę, że Monica zasłużyła na śmierć z ręki Tracey, ale... Sam
powiedz, jak często się zdarza, żeby w świecie zamieszkanym przez miliony ludzi odnalazły
się dwie wiedźmy?
Jake pokiwał głową.
- Tak, to niesamowite, cały ten ciąg wypadków. Najpierw Tracey odkrywa, że Monica
zaadoptowała Brandona wkrótce po tym, jak porwano dziecko Kate i Bena Fortune'ów;
zaczyna drążyć, sprawdzać. Potem w jej podstępnej głowie rodzi się podejrzenie, że Brandon
jest tym porwanym przed laty niemowlęciem. Idzie do Moniki. Monica usiłuje na niej
wymóc, żeby nikomu nic nie mówiła. Tracey dochodzi jednak do wniosku, że...
- Jake urwał. - Dwie zepsute, diaboliczne baby! Widocznie było im pisane się spotkać.
Ale wiesz co? Wiele cierpień można byłoby uniknąć, gdyby rodzina Fortune'ów nie miała
tylu tajemnic.
- To dotyczy również ciebie, prawda? - spytała łagodnie Rebeka. - Jak po tym
wszystkim sobie radzicie? Córki nie pozwoliły powiedzieć na ciebie złego słowa, ale... Jak ci
się układa z Ericą? No i z Adamem?
O ile z Ericą nigdy nie łączyła jej zbyt wielka zażyłość, o tyle z Adamem, jedynym
synem Jake'a, z którym była mniej więcej w podobnym wieku, razem się wychowywała.
Wiedziała, że przez ładnych kilka lat pomiędzy ojcem a synem panowały napięte stosunki.
- Dobrze. Oczywiście mnóstwo błędów popełniłem w życiu. Robiłem rzeczy, których
nie powinienem był robić. To wszystko się na mnie mści... - Zawahał się.
- Moje kontakty z Monicą... Szantażowała mnie. Nie wiem, skąd dowiedziała się, że
moim biologicznym ojcem nie był Ben Fortune. W każdym razie wpadłem w panikę.
Myślałem tak: jeśli wyjdzie na jaw, że nie jestem prawowitym spadkobiercą, stracę wszystko.
Żonę, dom, pracę. Nie chodziło mi o majątek. Bałem się, że stracę wszystko, co w życiu
osiągnąłem. Że stanę się nikim.
Poderwawszy się z krzesła, zaczął przemierzać tam i z powrotem mały, ciasny gabinet.
- To właśnie było najgorsze, kiedy zostałem oskarżony o zamordowanie Moniki.
Znajdowałem się pod wpływem alkoholu. Pojechałem się z nią rozmówić. Byłem na nią
wściekły. Ale nie miałem powodu pozbawiać jej życia. Wiem, wiem, można było odnieść
odwrotne wrażenie. Że mam mnóstwo powodów. Ale ja już pogodziłem się z faktem, że
prawda powinna wyjść na jaw. Że nie ma sensu dłużej tego ukrywać. Nie chciałem żyć w
kłamstwie. Ale jak miałem o tym przekonać innych?
- Obawiam się, że w sądzie prawda nie zawsze wystarcza. Zwykle musi być poparta
konkretnymi dowodami - powiedziała cicho Rebeka, pamiętając spory, jakie toczyła z
Gabe'em na temat faktów i intuicji. Czym prędzej odepchnęła od siebie te myśli. Na samo
wspomnienie Gabe'a przenikał ją ostry, piekący ból, którego nic nie potrafiło załagodzić. -
Nie powiedziałeś mi, jak Erica i Adam odnoszą się do tych rewelacji o twoim poczęciu.
- Normalnie. W ogóle im to nie przeszkadza. Adama zawsze denerwowało co innego.
Moja nieuczciwość, upieranie się przy tajemnicach. On jest znacznie lepszym człowiekiem
ode mnie. Bardziej moralnym.
- Och, ty też nie jesteś taki zły, jak ci się wydaje - zaprotestowała Rebeka. - Każdy
może zbłądzić...
- Wiem. Na szczęście udało mi się odnaleźć. Jeśli chodzi o Erice... postanowiliśmy
spróbować jeszcze raz. Powinno się nam udać. Ona mnie naprawdę kocha.
- Dziwi cię to? - Rebeka uśmiechnęła się z wyrozumiałością.
- Myślałem, że kocha syna Bena i Kate. Spadkobiercę imperium kosmetycznego. Że
kocha luksus, pieniądze, pozycję społeczną. - Zadumał się. - Starałem się spełnić jej
oczekiwania. Być takim człowiekiem, jakiego chciała we mnie widzieć. Zmarnowaliśmy kupę
lat, nie będąc ze sobą szczerzy.
Rozmowę przerwał dzwonek telefonu. Zarówno aparat telefoniczny, jak i sekretarka
automatyczna stały na stoliku pod przeciwległą ścianą i były niewidoczne pod stosem
poduszek, papierów, nici oraz kordonków. W cudzym domu Jake nigdy nie odebrałby
telefonu, nawet gdyby udało mu się go zlokalizować, ale uniósł zdziwiony brwi, kiedy po
pierwszym dzwonku Rebeka nie wstała z fotela.
Nie wstała, bo nie miała zamiaru podnosić słuchawki. Zacisnęła nerwowo dłonie. Po
drugim dzwonku włączyła się sekretarka. W ciszy wypełniającej pokój rozległ się głos
Gabe'a. Niski, cichy, zmysłowy.
- Cześć, mała. Mam nadzieję, że któregoś pięknego dnia wreszcie cię zastanę. Muszę z
tobą porozmawiać.
To była cała wiadomość, Jake jednak wyczuł, że coś się dzieje. Przez chwilę w
skupieniu przyglądał się siostrze.
- Wiedziałaś, kto dzwoni, prawda? - spytał. - Dlaczego nie odebrałaś telefonu?
- Bo ty tu jesteś, a rzadko mam okazję cię gościć. Oddzwonię później...
- Oj, Rebeko, kiepski z ciebie kłamczuch. Czy to był Gabe? Może bym rozpoznał jego
glos, gdyby nie docierał spod stosu poduszek. Powiedz, co się stało?
- Nic. Wszystko jest w porządku - oznajmiła ze śmiechem, po czym szybko wróciła do
spraw rodzinnych.
Pół godziny później, kiedy odprowadzała Jake'a do drzwi, sądziła, że zapomniał o
telefonie. Myliła się. Uścisnął ją na pożegnanie, a potem delikatnie ujął za brodę i zmusił, aby
popatrzyła mu w oczy.
- Jeśli kiedykolwiek będziesz potrzebowała pomocy, wszystko jedno jakiej,
chciałbym, żebyś do mnie przyszła. Cała rodzina podtrzymywała mnie na duchu, ale ty,
myszko, gotowa byłaś skoczyć za mną w ogień. Wytrwałem tylko dzięki tobie. Więc
pamiętaj, zawsze możesz na mnie liczyć. O nic nie będę cię pytał.
- Dzięki, staruszku.
Wiedziała, że brat ma dobre intencje, ale pewnym sprawom kobieta sama musi stawić
czoło. Po wyjściu Jake'a przyłożyła rękę do brzucha.
Opakowanie po teście ciążowym leżało w łazience. Od trzech dni Rebeka znała jego
wynik.
Wolnym krokiem wróciła do gabinetu, włączyła komputer i otworzyła plik z
powieścią, nad którą pracowała. Gdyby nie praca, nie wytrzymałaby ostatnich tygodni.
Pisanie ratowało ją przed depresją. Zazwyczaj kiedy siedziała przy biurku, myślała tylko o
swych bohaterach; potrafiła zapomnieć o całym świecie, ze wszystkiego się wyłączyć. Jedna
z postaci znajdowała się w straszliwym niebezpieczeństwie. Przed wizytą Jake'a Rebeka nie
zdążyła zaradzić jej kłopotom, uratować ją od śmierci. Powinna to zrobić teraz. Mijały
minuty, kursor mrugał, ale żadne pomysły nie przychodziły jej do głowy.
Na prawo od komputera trzymała ukochaną maskotkę - misia o wielkich smutnych
oczach. Towarzyszył jej od lat i pomagał, kiedy miała chandrę albo trudności z pisaniem.
Odruchowo przytuliła go do piersi. Tym razem miś nie pomógł. Odłożyła go na miejsce i
zaczęła bawić się bransoletą. To też nie pomogło.
Podciągnęła kolana i oparłszy o nie brodę, zamknęła oczy. Gabe od tygodnia usiłował
się z nią skontaktować. Udawanie, że nie ma jej w domu, było zachowaniem dziecinnym i
nieuczciwym, ale nie czuła się na siłach, by odbyć z nim poważną rozmowę.
Mógł zadzwonić wcześniej. Nie odzywał się od kilku tygodni i to jego milczenie
najbardziej ją bolało. Nie należała do osób przykładających zbyt dużą wagę do logiki, Gabe
jednak był miłośnikiem zdrowego rozsądku. To, że się nagle obudził i zaczął do niej
wydzwaniać, ma konkretny i logiczny powód. Upłynęło dość czasu, aby mogła stwierdzić,
czy przypadkiem nie jest w ciąży.
Wkrótce po powrocie do Minneapolis uznała, że jeśli podczas tamtej cudownej,
niezapomnianej nocy w Las Vegas zaszła w ciążę, to nie przyzna się Gabe'owi. Od początku
stawiał sprawę jasno: nie interesuje go małżeństwo ani dzieci. Ponieważ jednak był
człowiekiem honorowym, spodziewała się, że kiedy usłyszy o ciąży, natychmiast przyleci z
pierścionkiem zaręczynowym. Gorszego scenariusza nie potrafiła sobie wyobrazić. Trudno,
żeby ludzie się kochali, kiedy jedno czuje się złapane w pułapkę. Zamiast miłości, narastają
pretensje, nasila się poczucie krzywdy i niesprawiedliwości.
Gdyby zadzwonił wcześniej, może uwierzyłaby, że mają szansę być razem szczęśliwi.
Że sympatia, jaką ją darzył, może z czasem przerodzić się w coś głębszego. Ale teraz jest już
za późno. Wiedziała, że nie powoduje nim żadna sympatia, tylko honor i obowiązkowość.
To nie duma powstrzymywała ją przed odebraniem telefonu, lecz miłość.
Otworzyła oczy i przez moment wpatrywała się w widoczne za oknem gałęzie okryte
pączkami. Nigdy dotąd nie spotkała mężczyzny bardziej spragnionego miłości niż Gabriel
Devereax. On jednak bał się zaangażowania emocjonalnego. Miał w sobie ogromne pokłady
wrażliwości i uczucia, ale potrzebował kobiety, która umiałaby je wyzwolić. Która
pokazałaby mu, że miłość to nie klatka pozbawiająca swobody, lecz brama otwierająca przed
człowiekiem mnóstwo różnych możliwości. Odpowiednia kobieta mogłaby odmienić jego
życie, uczynić je o wiele szczęśliwszym.
Niestety ona, Rebeka Fortune, nie jest tą kobietą. Przełknęła łzy, które podeszły jej do
gardła. Płacz na niewiele się zda. Gabe często żartował z niej, że jest idealistką, że nie potrafi
zaakceptować rzeczywistości.
Teraz ją zaakceptowała. Zrozumiała, że nie przebije muru, za którym Gabe się skrywa.
Mur jest za wysoki i za gruby, a jej miłość widocznie za słaba.
Rebeka znała smak porażki. Znała smak smutku i żalu. Znała też różne odcienie
samotności. Ale jeszcze nigdy nie cierpiała tak jak teraz.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Kiedy sekretarka odszukała ją w laboratorium, Kate właśnie skończyła rozmawiać z
chemikami. Była w znakomitym humorze. Cudowny krem odmładzający, nad którym od
dawna pracowano w Fortune Cosmetics, a którego produkcję Monica Malone niemal od
początku sabotowała, wreszcie przeszedł pomyślnie wszystkie próby i niedługo pojawi się na
rynku. Na wieść, że Gabriel Devereax czeka w holu na dole, Kate ucieszyła się. Należała się
jej krótka przerwa w pracy.
Weszła do holu, wyciągając na powitanie obie ręce.
- Co za miła niespodzianka! Ale dlaczego nie wjechałeś na górę? - spytała.
- Nie byłem pewien, co w takiej sytuacji nakazuje savoir - vivre - wyjaśnił. - Chyba
teraz, kiedy już nie jestem twoim pracownikiem, nie bardzo wypada, żebym krążył po
budynku...
Kate prychnęła pogardliwie.
- Kto by się przejmował tym, co wypada, a co nie! Stęskniłam się za tobą,
przystojniaku.
Gabe roześmiał się wesoło.
- To dobrze. Bałem się, że możesz mnie nie lubić. Bądź co bądź pojawiałem się
zawsze wtedy, gdy działo się coś nieprzyjemnego. A to włamanie, a to porwanie, a to
morderstwo...
Mówił tak samo jak dawniej, z lekką drwiną w głosie, ale wyglądał jakoś inaczej. Coś
się zmieniło w jego wyglądzie, w spojrzeniu, w sposobie bycia. Starając się odgadnąć, co to
może być, Kate skierowała gościa do swojej prywatnej windy.
- Tak to już jest, kiedy się zarządza wielkim imperium finansowym. - Wzruszyła
ramionami. - Po prostu bywa się narażonym na kłopoty. Ale ostatnio rzeczywiście mieliśmy
ich w nadmiarze i należy nam się chwila spokoju. - Uśmiechnęła się pogodnie. - Wiesz co?
Brakuje mi rozmów z tobą. Sterlingowi również.
Gabe tyle samo czasu spędził w gabinecie Sterlinga, co u niej. Oboje go szczerze
polubili. Kate przyszło do głowy, że powinna wreszcie powiadomić rodzinę i przyjaciół, co
czuje do wieloletniego doradcy prawnego Fortune'ów. Na razie jednak skupiła się na
detektywie. Wysiadłszy z windy, zapraszającym gestem wskazała drzwi do swojego gabinetu.
- Powiedz, Gabe, czemu zawdzięczam twoją wizytę? Czcze pogaduszki nigdy cię nie
pociągały. - Nagle zrobiła przerażoną minę. - Ojej, mam nadzieję, że czek, który ci
wystawiłam, nie okazał się bez pokrycia?
Błysnął zębami w uśmiechu, ale po chwili spoważniał.
- Nie. Czek zrealizowałem bez problemów. Drugi, ten z hojną premią, również. Nie
sądziłem, że jesteś taka rozrzutna, Kate.
- Ja? Mylisz się. Mam bardzo mądre podejście do pieniędzy. Nigdy nie rozdaję ich bez
powodu. Ty, mój drogi, uczciwie na wszystko zapracowałeś.
Puścił komplement mimo uszu. Nie usiadł. Wsunął ręce do kieszeni i stał sztywno,
jakby kij połknął.
- Przyszedłem w sprawie osobistej - wyjaśnił. - Chciałam porozmawiać z tobą o twojej
córce.
- Hm. Jakoś nie wydaje mi się, żebyś miał na myśli Lindsay. - Kate podeszła do
srebrnej zastawy na stoliku. - Napiłbyś się kawy, Gabe? Albo herbaty? A może wolisz coś
mocniejszego?
- Obawiam się, że nie będziesz taka miła, kiedy usłyszysz, co mam do powiedzenia.
- No, no, to brzmi groźnie.
A właściwie nie tyle groźnie, co intrygująco, poprawiła się w duchu. Kiedy ostatni raz
rozmawiali, wyczuła, że coś się stało między Gabe'em a jej najmłodszą pociechą. Wiele o tym
później rozmyślała. Nawet próbowała wyciągnąć coś z Rebeki, ale ta nabrała wody w usta.
Natomiast sporo jej zdradził sam widok Gabe'a. Chwilę trwało, zanim się
zorientowała, co się zmieniło w jego wyglądzie. Otóż podczas swojej wielomiesięcznej pracy
dla Fortune'ów zawsze prezentował się nienagannie. Był czysty, schludny, zadbany. Po jego
stroju czy mimice nigdy nie można było niczego się domyślić.
Teraz zaś... Do fryzjera nie zaglądał co najmniej od paru tygodni. Włosy miał
rozczochrane, buty zdarte, twarz chudszą niż przed miesiącem, jakąś wymizerowaną.
Jak zwykle, od razu przeszedł do sedna.
- Od trzech tygodni usiłuję skontaktować się z Rebeką. Kiedy dzwonię, nie odbiera
telefonu. Ciągle trafiam na sekretarkę. A kiedy stukam do drzwi, to albo jej nie ma, albo
udaje, że wyszła.
- Hm... - Kate przyjrzała mu się uważnie. - W trakcie pracy nad powieścią zdarza się
jej żyć jak pustelnik, z nikim się nie widywać, z nikim nie rozmawiać. Jeśli chcesz, żebym w
twoim imieniu...
- Nie, broń Boże! Sam to muszę załatwić. - Potarł ręką twarz. - Słuchaj, pewnie się
wściekniesz, kiedy usłyszysz, co postanowiłem. Uznałem jednak, że zdradzę ci moje plany,
żebyś niepotrzebnie się nie martwiła. Tajemnice pociągają za sobą kłopoty, a ty miałaś ich
stanowczo za dużo.
- To się robi coraz bardziej fascynujące - oznajmiła Kate, ale podejrzewała, że Gabe
jej nie słyszy; że nic do niego nie dociera. - Nie wiem jak ty, ale kusi mnie kieliszek sherry.
Niby pora jest wczesna...
- Mam zamiar porwać twoją córkę.
- Tak?
- Ponieważ unika mnie jak zarazy, przypuszczalnie nigdzie ze mną nie pójdzie z
własnej nieprzymuszonej woli. Stąd mój pomysł.
- A dokąd chcesz ją porwać, jeśli wolno spytać?
- Jeszcze nie wiem. Pewnie na jakąś wyspę na środku oceanu. Gdzieś, gdzie nie ma
telefonów i skąd trudno uciec. Tylko nie myśl, Kate, że proszę o twoje pozwolenie. Mówię ci
o tym wyłącznie w jednym celu: żebyś się nie martwiła, kiedy Rebeka zniknie. Po prostu
wiedz, że nic złego się jej nie stało.
- Nie wierzę! Jestem oburzona. Zszokowana! - zawołała Kate, po czym dodała cicho: -
Gdybyś nie mógł znaleźć odpowiedniej wyspy, mogę ci pożyczyć rodzinny jacht.
- Rebeka... - zaczął Gabe. Nagle się zreflektował. - Co powiedziałaś?
- Zaoferowałam ci nasz jacht. A może wolałbyś samolot?
Zamurowało go. Miał taką minę, jakby nagle ujrzał słonia lub żyrafę. Podejrzenia
Kate, że nic do Gabe'a nie dociera, potwierdziły się. Najwyraźniej spodziewał się ostrego
sprzeciwu, wybuchu niezadowolenia.
Bez słowa nalała mu kieliszek sherry. Przypuszczalnie detektyw Devereax, twardziel
walczący z groźnymi przestępcami, pijał mocniejsze trunki, ale whisky czy koniaku nie
trzymała w barku. Zresztą, lepsze sherry niż nic. Tym bardziej że Gabe wciąż wyglądał tak,
jakby trwał w szoku.
Kiedy trochę się odpręży, będzie bardziej skory do rozmowy, pomyślała Kate. A nie
zamierzała pozwolić mu opuścić gabinetu, dopóki nie dowie się, co go łączy z Rebeką.
Wszystkie klony wypuściły już liście. Żonkile i tulipany też zaczynały kwitnąć. Trawa
zaś miała wspaniały odcień soczystej zieleni. Ale od zachodu nadciągały ciężkie deszczowe
chmury. Popołudnie stawało się coraz bardziej ciemne i ponure.
Kiedy Gabe zajechał pod dom Rebeki, ulice były wyludnione. Dzieci nie bujały się na
huśtawkach, młodzież nie szalała na rowerach, nikt nie spacerował, żadne mamy nie pchały
wózków. Błyskawice rozdzierały niebo, a od grzmotów omal nie pękały bębenki w uszach.
Otworzył drzwi morgana i używając obu rąk, postawił lewą nogę na krawężniku. Od
kostki po kolano otaczał ją gips. Z powodu gipsu był tylko w prawym bucie. Lewa ręka na
temblaku stanowiła dodatkowe utrudnienie przy poruszaniu się. Powoli, niezdarnie wysiadł z
samochodu. Wyciągnął zza fotela drewnianą kulę i oparł się o nią.
W oknie salonu poruszyła się zasłona.
Gabe skrzywił się z bólu. Przystanąwszy na moment, potarł ręką prawą skroń, na
której widniał duży plaster.
Na ziemię zaczęły padać wielkie grube krople deszczu; po chwili przeszły w rzęsistą
ulewę. Gabe zadrżał z zimna. Miał na sobie bluzę i dżinsy rozcięte u dołu, by można je było
wciągnąć na gips. Wiedział, że zaraz będzie przemoczony do suchej nitki, ale trudno -
wsparty na kuli, nie mógł rzucić się biegiem pod dach werandy.
Drzwi prowadzące do ciepłego, suchego wnętrza znajdowały się z siedem lub osiem
metrów od chodnika. Daleko. Na tyle daleko, że kuśtykając wolno w ich kierunku, Gabe miał
czas odtworzyć w myślach dziwną rozmowę, jaką odbył z Kate w jej gabinecie.
Biorąc pod uwagę to, że pochodził z innych sfer, że nie uczęszczał na uniwersytet, że
nie miał wykwintnych manier i nigdy w życiu nawet nie widział garnituru od Armaniego,
wciąż nie mógł zrozumieć, dlaczego Kate nie oburzyła się, słysząc o tym, że coś go łączy z jej
córką. Nawet nie spytała, czy zamierza się z Rebeką ożenić.
Zamiast tego nalała mu kieliszek słodkawego sherry i trochę zmieniła temat. W ciągu
ostatnich dwóch lat, oznajmiła, w życiu jej rodziny zapanował chaos.
- Każde z moich dzieci przeżyło mniejszy lub większy kryzys emocjonalny. Poza tym,
jak sam wiesz, mieliśmy również do czynienia z sabotażem oraz z problemami natury
finansowej, które wywarły wpływ na firmę. Wszyscy wyszli z tych prób zwycięsko: silniejsi,
mądrzejsi, szczęśliwsi. Wszyscy z jednym wyjątkiem.
- Z wyjątkiem Rebeki?
- Zgadłeś. - Sobie także nalała sherry, ale nawet nie zwilżyła nim ust. - Tylko jej nie
byłam w stanie pomóc. Wszyscy uważają, że jesteśmy zupełnie do siebie niepodobne. To
nieprawda. Owszem, ja nie bujam w obłokach, a Rebeka nie ma mojej głowy do interesów,
ale charaktery mamy identyczne. Tak jak ja, Rebeka kieruje się w życiu własnymi zasadami i
nigdy się nie waha, kiedy już podejmie decyzję. Pragnę jej szczęścia. Chcę, żeby się
ustatkowała. Żeby miała dom pełen dzieci, o jakim marzy. Ale spośród wszystkich mężczyzn,
z którymi się spotykała, żaden nie zalazł jej za skórę. Żaden jej nie denerwował. Ty jesteś
pierwszy.
Kuśtykając w stronę drzwi, wciąż usiłował dociec, co Kate miała na myśli. Czy to
dobrze czy źle, że zalazł Rebece za skórę? Dobrze czy źle, że ją denerwował?
Uznał, że musi się o tym przekonać.
Kilka tygodni temu, kiedy Jake'a wreszcie wypuszczono do domu, Gabe odetchnął z
ulgą. Skończył pracę dla Fortune'ów i z zapałem przystąpił do innych zleceń.
Cieszył się swobodą, wolnością, brakiem jakichkolwiek ograniczeń.
A potem pojawiły się objawy dziwnej choroby. Uczucie pustki, ssanie w żołądku,
tęsknota tak silna, że nie mógł jeść ani spać. Starał się zwalczyć te objawy, wyzdrowieć.
Bezskutecznie.
Setki razy odtwarzał w pamięci sceny ze swojego dzieciństwa: oczami wyobraźni
widział rodziców, którzy nieustannie kłócili się, poszturchiwali i warczeli na siebie,
zamieniając dom w piekło. Pamiętał awantury, po których następowały ciche dni, pamiętał
gorycz, napięcie, łzy. Każda zakochana para obiecuje sobie dozgonną miłość, ale jakoś ta
miłość szybko wygasa.
Gabe całe życie był realistą. Jako realista wierzył, że ludzie się zakochują i miłość
naprawdę istnieje, tyle że jest nietrwała. Po co się więc łudzić, po co robić sobie nadzieję, a
potem przeżywać rozczarowanie? Czy nie lepiej być zdanym wyłącznie na siebie?
I nagle któregoś dnia, w trakcie największego nasilenia choroby, Gabe doznał
olśnienia. Wojujące pary, które bez przerwy skakały sobie do oczu, na pewno wpłynęły na
jego filozofię życiową, na niechęć do zawierania małżeństwa. Ale przecież on z Rebeką
wojowali od samego początku. W dodatku te zwady i utarczki sprawiały im autentyczną
przyjemność.
Chciał móc toczyć z nią boje tak długo, jak będzie żył. A nawet i po śmierci.
Wiedział, że Rebeka stale pakuje się w kłopoty. Ledwo z jednych wybrnie, zaraz
wpada w następne. Rodzina ogromnie ją kocha, ale nie ma na nią najmniejszego wpływu. Na
pewno nie zdoła uchronić jej przed żadnym niebezpieczeństwem.
Przypuszczalnie inne kobiety wierzyły w to samo, co Ruda. W rycerzy i królewiczów
z bajki. W to, że człowiek jest z gruntu szlachetny, że dobro przezwycięża zło, że tych, co
postępują uczciwie, nie spotka w życiu żadna krzywda.
Ale Gabe'a nie obchodziły inne kobiety. Obchodziła go wyłącznie Rebeka. Miała
prawo do swoich marzeń i przekonań. Ktoś jednak powinien nad nią czuwać. Ktoś, kto wie,
jak cudowną jest osobą. Ktoś na tyle silny, aby czasem stanąć okoniem i czegoś jej zabronić.
Ktoś, kto nie bałby się jej gniewu. Ktoś, kto odwzajemniałby jej uczucia. Ktoś, kto by
rozumiał, że Rebeka potrzebuje wolności, że uwięziona w sztywnych konwenansach uschnie
jak kwiat pozbawiony wody.
Tak, ktoś powinien stale jej strzec. Chronić przed krzywdą, cierpieniem, złem.
I raptem uświadomił sobie, że nie ktoś, tylko on sam.
Kochał Rebekę. Kochał do bólu.
Którejś nocy obudził się zlany potem. Śniło mu się, że Rebeka jest w ciąży, że nosi
jego dziecko. Ku własnemu zdumieniu, z całego serca zapragnął zostać ojcem. Innym niż był
jego własny ojciec. Czułym, troskliwym, kochającym. A także mężem. Ojcem i mężem.
Przeraził się. Zrozumiał bowiem, że Rebeka postanowiła zachować ciążę w tajemnicy
przed nim. Mógł się tego domyślić! W takich sprawach Ruda nie uznawała kompromisów.
Chciała mieć wszystko albo nic. Wszystko oznaczało miłość, ślub, domek z ogródkiem.
Połowiczne rozwiązania jej nie interesowały.
Zasłona w oknie znów się poruszyła. Tym razem powstała kilkucentymetrowa szpara.
Gabe ponownie wykrzywił się z bólu. Wolno, krok po kroku, zbliżał się do werandy,
nie zwracając uwagi na strugi deszczu lejące mu się na głowę. Nagle drzwi się otworzyły.
- Gabe! Zauważyłam przez okno jakiś ruch, ale nawet kiedy wyjrzałam na zewnątrz i
zobaczyłam twoją pochyloną głowę, nie skojarzyłam, że to ty! Mój Boże! Co się stało?
- Miałem mały wypadek - odparł.
Na chwilę zapomniał o cierpiętniczej minie. Po prostu rozkoszował się widokiem
Rudej. Ubrana była w pomiętą białą bluzę, lekko wystrzępioną u dołu, włosy sterczały jej na
wszystkie strony, nogi miała bose, a spojrzenie przerażone.
- Mały wypadek? Na miłość boską, Gabe...
- Wiesz co, mała? Przydałaby mi się twoja pomoc. Słowo honoru. - Zatrzymał się przy
balustradzie okalającej werandę. - Muszę się na zaszyć w jakimś cichym miejscu, żeby
odpocząć i zregenerować siły. Znalazłem taki wymarzony zakątek, ale trudno mi tam samemu
dojechać, nie mówiąc o wniesieniu do środka toreb z zakupami. Kiedy się już zainstaluję, z
resztą rzeczy na pewno sobie poradzę, ale teraz... Gdybyś mogła mi poświęcić jedno
popołudnie... - Wciągnął powietrze. - Potrzebuję cię, Ruda.
Jego głos zabrzmiał jakoś ostro i chrapliwie, ale może nie było w tym nic dziwnego.
Gabe nigdy dotąd nikomu nie mówił, że go potrzebuje. Bał się, że Rebeka zarzuci mu
kłamstwo. Bo faktycznie, nie był z nią do końca szczery, jednakże w tej najważniejszej
sprawie nie kłamał.
Przez sekundę czy dwie patrzyła mu głęboko w oczy; decyzję podjęła błyskawicznie.
- Tylko wyłączę komputer i wezmę torebkę.
- Nie zapomnij o butach.
- E tam! Na co komu buty?
Wyszła się jednak w butach i nie tracąc czasu, pomogła Gabe'owi wsiąść do
samochodu po stronie pasażera. Sama zajęła miejsce za kierownicą. Wyjaśnił jej, o co mu
chodzi: żeby zawiozła go pod wskazany adres, przeniosła sprawunki z bagażnika do domu,
wróciła samochodem do siebie, a po tygodniu przyjechała po niego. Oczywiście wiedział, że
plan nie trzyma się kupy, ale Rebeka, która zawodowo trudniła się wymyślaniem różnych
mniej lub bardziej fantastycznych fabuł, niczego nie zakwestionowała.
Ruszyli sprzed domu. Przez całą drogę dawał wskazówki, którędy najlepiej jechać. Po
godzinie skręcili z autostrady w węższą szosę stanową. Zamiast podziwiać wiejski krajobraz,
Rebeka raz po raz spoglądała ukradkiem na swojego pasażera.
W pewnym momencie zatrzymali się przed dużym sklepem spożywczym. Rebeka
przeistoczyła się w dyktatora. Pozwoliła Gabe'owi wejść z nią do środka, ale to wszystko.
Sama wybierała z półek towary, ignorując wszelkie rady i sugestie, sama pchała wózek, sama
taszczyła torby z zakupami do samochodu. Kiedy Gabe niczemu się nie sprzeciwiał, nie
protestował, a jedynie potulnie kiwał głową, czym prędzej przyłożyła rękę do jego czoła.
- Na pewno nie masz gorączki? - spytała.
- Tylko dlatego, że jestem miły i na wszystko się zgadzam, myślisz, że mam
gorączkę?
- Nigdy dotąd nie słuchałeś mnie, kotku. A nawet kameleon tak szybko nie zmienia
barwy. Oczywiście nie wykluczam, że może być inny powód twojej uległości. Powiedz, dużo
łykasz leków przeciwbólowych?
W odpowiedzi mruknął coś niewyraźnie, po czym znów zaczął dawać wskazówki
odnośnie dalszej jazdy. Skręcali raz w prawo, raz w lewo, zawracali, ponownie skręcali, aż
wreszcie zjechali z czarnej asfaltowej szosy w wąską nieutwardzoną drogę, która wiła się
między polami i lasami. Przypuszczalnie nawet wytrawny podróżnik wyposażony w świetny
kompas miałby totalny mętlik w głowie.
Pół godziny później zatrzymali się na porośniętym kępami trawy żwirowanym
podjeździe. Rebeka pierwsza wysiadła z auta i z rękami wspartymi na biodrach, rozejrzała się
wkoło. Na wzgórzu stała chata zbudowana chyba z drewna cedrowego. Za nią ciągnął się
dziewiczy las. Od frontu szklane drzwi prowadziły na werandę, z której rozpościerał się
widok na płynący w dole srebrzysty strumyk.
- Och, Gabe! Ależ tu pięknie! Wynająłeś ten dom?
- Tak, na tydzień.
- Nie wyobrażam sobie wspanialszego miejsca na odpoczynek, ale będziesz strasznie
daleko od cywilizacji. Najbliższa posiadłość znajduje się co najmniej kilometr stąd.
Wyjęła z samochodu torby z jedzeniem i rozkazawszy Gabe'owi nie ruszać się z
miejsca, wniosła zakupy do środka. Gabe oparł się o maskę. Wiedział, co Rebeka ujrzy
wewnątrz. Piękne drewniane podłogi, kamienny kominek czekający na rozpalenie, meble w
tonacji rdzawobrązowej; kuchnię z sosnowym stołem pełnym fantazyjnych sęków, urządzoną
w stylu rustykalnym; oraz sypialnię z ogromnym oknem wychodzącym na zbocze, wielkim
małżeńskim łożem i kilkoma komodami. Żadnych udziwnień. Jedynym luksusem była
przylegająca do łazienki sauna z drewna sekwojowego.
- Tu jest cudownie - oznajmiła Rebeka, kiedy wróciła na podjazd przed domem. -
Cicho, sielsko i spokojnie. Nie zauważyłam telefonu...
- Bo go nie ma.
- Co? Ani telefonu, ani sąsiadów? A jeżeli upadniesz? A jeżeli będziesz potrzebował
pomocy? - Potrząsnęła głową. - Nie wiem, czy mogę cię tu zostawić samego.
- Całe życie mieszkam sam i jakoś daję sobie radę.
- Tak, ale całe życie nie jesteś kaleką.
- Teraz też nie jestem. Ruda...
Otworzył dłoń, pokazując jej kluczyki, po czym cisnął je przed siebie. Całkiem niezły
rzut, pomyślał z zadowoleniem. Wylądowały z pluskiem w strumyku.
Rebeka otworzyła usta ze zdziwienia.
- Nie wierzę własnym oczom! Czyś ty zwariował? Rany boskie, co ci strzeliło do łba?
Bez kluczyków oboje jesteśmy tu uwięzieni...
Zanim skończyła mówić, Gabe cisnął w dół zbocza kulę. Następnie zerwał ze skroni
plaster, wysunął rękę z temblaka, po czym schylił się i zaczął ściągać z nogi gips.
Wszystko razem zajęło ze trzy minuty. Kiedy wyprostował się, serce waliło mu
młotem.
Rebeka stała jak zahipnotyzowana. Nie drgnęła. Nie zmieniła pozycji. Mijały wieki, a
ona wciąż milczała.
Podejrzewał, że go zabije.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Potem wolno, bez słowa, okrążyła go, uważnie mu się przyglądając. Był trochę
bledszy niż zazwyczaj, ale to wszystko. Z chwilą gdy pozbył się gipsu, jej oczom ukazała się
zdrowa, włochata łydka. Żadnych obrzęków czy siniaków się na niej nie dopatrzyła. Na czole,
policzkach czy nosie też nic nie było, nawet drobnego rozcięcia, jakie czasem się zdarzają
przy goleniu. Im dłużej się w niego wpatrywała, tym bardziej się spinał; był jak dziki kocur
zamknięty w klatce.
- Nie jesteś ranny - oświadczyła.
- Nie jestem - przyznał.
- Nie miałeś żadnego groźnego wypadku.
- Wczoraj, kiedy chowałem grill, ukąsił mnie komar. Natomiast ostatni raz
niebezpieczeństwo groziło mi w Las Vegas. Rebeko...
- Słucham?
- Jakoś nie sprawiasz wrażenia zaskoczonej.
- Dziwisz się? Przecież cię znam. Gdyby w ciemnej alejce napadło cię sześciu zbirów,
wszystkim porachowałbyś kości. Doskonale potrafisz sobie radzić sam. Chyba nie myślałeś,
że uwierzę w bajeczkę o wypadku, co? Że nie zadając żadnych pytań, pojadę z tobą na jakieś
odludzie? Na miłość boską, jestem pisarką. Wymyślam fabuły. I z zamkniętymi oczami
potrafię odróżnić prawdę od fałszu.
Wyraźnie zbiła go z tropu. Nie miał pojęcia, co powiedzieć.
- Ale... mimo to wsiadłaś do samochodu i przyjechałaś ze mną.
- Oczywiście. Bałam się o ciebie - rzekła, po czym natychmiast się poprawiła. - Nadal
się boję. Kłamstwa nie są w twoim stylu, kotku. Coś ważnego musiało się wydarzyć, skoro
nie szczędziłeś zachodu, żeby mnie tu ściągnąć.
- Owszem, wydarzyło się. Nie odbierasz telefonu, kiedy dzwonię. Robisz wszystko,
żeby trzymać mnie na dystans. Chcąc nie chcąc, musiałem wymyślić sposób, żeby zwrócić
twoją uwagę.
- Udało ci się.
Miał rację. Rzeczywiście go unikała, głównie dlatego, że nie chciała odpowiadać na
pytania o ciążę. Ale podczas długiej jazdy samochodem z Minneapolis do domku na wzgórzu
Gabe ani razu nie poruszył tego tematu. To jej dodało sił.
- Chciałeś ze mną porozmawiać? - spytała.
- Tak. Ale na razie już dość się nagadałem. Wciąż krążyła wokół niego, kiedy nagle
porwał ją w ramiona. Przytulił ją mocno - tak mocno, że czuła, jak serce mu wali - i przywarł
ustami do jej ust.
Tego się właśnie obawiała. Że mu ulegnie. Że będzie chciała tkwić w jego objęciach i
całować się z nim w nieskończoność. Że jeszcze mocniej go pokocha.
Ten pierwszy pocałunek nie rozwiał jej obaw. Gabe był jak zbłąkany wędrowiec
przemierzający pustynię, który wreszcie znalazł źródło. Źródło, które biło tylko dla niego.
Wiosenny wietrzyk poruszył gałęziami drzew, strząsając z liści krople deszczu. W oddali
słychać było szum strumyka, w powietrzu unosił się zapach sosen.
Rebeka zamknęła oczy. Och, gdyby tylko marzenia mogły się spełnić...
- Gabe... - Głos miała gruby, ochrypły.
- Wiem, mała, musimy porozmawiać. I porozmawiamy, obiecuję. Ale najpierw chcę
sprawdzić, czy potrafię cię zdenerwować.
- Zdenerwować? Dlaczego?
- Diabli wiedzą. Ale to ważne. - Podniósł ją, a kiedy ona oplotła go nogami w pasie,
ruszył po schodach do domu. - Koniecznie trzeba nad tym popracować.
- Nad moim stanem psychicznym?
- Tak. Wiesz, dokąd cię niosę? Do sypialni. Denerwujesz się? Powiedz.
- Nie. A powinnam?
Siatkowe drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Gabe nie odrywał od niej wzroku. I przez
całą drogę obsypywał pocałunkami jej twarz i włosy.
- Nie będziemy tam grać w warcaby - oznajmił.
- To dobrze.
Uderzył się o ścianę w holu. Uważaj, kotku, ostrzegła go w myślach Rebeka, bo
nabijesz sobie guza.
- Nie chodzi o seks - kontynuował po chwili. - Chodzi o coś całkiem innego. Po
prostu... jesteś mi potrzebna. Każdy dzień bez ciebie jest dniem spisanym na straty.
Wydawało mi się, że jestem wolnym człowiekiem. Okazało się, że ta wolność już mnie nie
bawi. Chcę być wolny, ale tylko z tobą. Czy to, co mówię, niepokoi cię?
- Ani trochę - odparła szeptem.
- Kocham cię, mała. Bardziej niż kogokolwiek na świecie. Nie sądziłem, że jestem
zdolny do takich uczuć. Do prawdziwej miłości... Rany boskie, Ruda! Kiedy się w końcu
zdenerwujesz?
Pomyślała, że trzeba tę sprawę jak najszybciej wyjaśnić. Co on sobie ubzdurał z tym
zdenerwowaniem? Na razie to on się coraz bardziej denerwował.
Spieszył się do sypialni, pragnął dotrzeć tam jak najprędzej, ale gdy już dotarł, nie
bardzo wiedział, co ma począć.
- Gabe - szepnęła między jednym pocałunkiem a drugim. - Puść mnie. Nigdzie nie
ucieknę.
- Nie puszczę - wycharczał, ale po chwili posłusznie postawił ją na podłodze.
Ściągnęła mu przez głowę bluzę, po czym pocałowała go w brodę. Następnie rozpięła
mu spodnie i pocałowała w usta. Wyraz strachu i niepewności nie zniknął z jego oczu. Kiedy
przystąpiła do nieco śmielszych pieszczot, popatrzył na nią oskarżycielskim wzrokiem.
- W ogóle nie jesteś zdenerwowana - powiedział z pretensją w głosie.
- Za to ty jesteś. I dobrze, kotku. Bo ja bywam baaardzo grrroźna!
Pchnąwszy go na łóżko, szybko zdarła z siebie ubranie. Koc służący za narzutę, z
ostrej, drapiącej wełny, działał na nią podniecająco z powodu kontrastu z jedwabiście gładką
skórą Gabe'a.
Gabe. Twardziel, który wystrzegał się miłości, a jednak jej uległ. Rebeka słyszała
słowa, których nigdy nie spodziewała się usłyszeć z jego ust. Ale wyznawał jej miłość nie
tylko słowami - również dotykiem, pocałunkiem, spojrzeniem.
Wiele musieli sobie jeszcze wyjaśnić, ale na razie liczyło się tylko to, że się odnaleźli.
Niebo za oknem przybierało coraz ciemniejszą barwę, lecz oni nie zwracali uwagi na
upływające godziny. Pochłonięci sobą, wspinali się na szczyty rozkoszy, ofiarowując jedno
drugiemu wszystko - ciało i duszę.
Rebeka nie pamiętała, kiedy zasnęła. Ale gdy otworzyła oczy, na zewnątrz panował
nieprzenikniony mrok. Drapiący wełniany koc znikł. Leżała przykryta cienką, puszystą
kołdrą. Na stoliku nocnym paliła się lampka.
Gabe leżał obok, w pełni obudzony, z wyrazem zamyślenia na twarzy. Rebeka
wyciągnęła rękę i delikatnie pogładziła go po policzku. Bała się odezwać, ale bała się też
milczeć. Postanowiła jednak zaufać Gabe'owi.
- Będę miała twoje dziecko - oznajmiła cicho. Myślała, że się zasępi, że okaże
niezadowolenie. Zamiast tego ujrzała błysk radości w jego oczach.
- Dzięki Bogu. Może jak dom się zapełni małymi urwisami, nie będziesz miała czasu
na szpiegowskie misje i zabawy w detektywa.
Uniosła się na łokciu.
- To chyba nie są żadne oświadczyny, co? Kiedy ostatni raz się widzieliśmy, byłeś
zdecydowanym przeciwnikiem instytucji małżeństwa. Nie interesowała cię rodzina, a tym
bardziej dzieci.
- Miłość sprawiła, że pewne rzeczy musiałem sobie przewartościować. Ja... po prostu
bałem się popełnienia błędu. Nie chcę cię oszukiwać, mała. Wiążąc się ze mną, ryzykujesz.
- Mylisz się. Ryzykuje się wtedy, kiedy się nie wie, czego oczekiwać. A ja wiem. Nie
uciekasz przed problemami...
- To prawda.
- Wiem też, że będziemy się spierać. Ale kto się czubi, ten się lubi.
- No właśnie. Dotąd sądziłem, że kłócą się tylko ludzie, którzy się nienawidzą. A z
tobą... z tobą uwielbiam toczyć boje. Może nie zawsze będziemy się zgadzać, Ruda, ale na
pewno nigdy nie będziemy się nudzić. Nie chcę, żebyś się zmieniała. Kocham cię taką, jaka
jesteś. - Obsypał jej twarz pocałunkami, po czym przesunął głowę niżej, do szyi. - Nie
przestanę, dopóki nie usłyszę słowa „tak” - zagroził.
- A wtedy przestaniesz? W takim razie przez kilka najbliższych godzin zamierzam
milczeć.
- Czy po ślubie też będziesz taka okrutna i bezwzględna?
- Będę taka aż do śmierci. Sam się o to prosisz, Devereax. Obyś tylko nie żałował.
- Nie będę - odparł.
Ufała mu. Widziała w jego oczach, że wyzbył się lęku przed bliskością.
- Tak, kochany - szepnęła. - Tak, tak, tak. Całe życie marzyłam o takiej miłości, ale
nie wierzyłam, że moje marzenia się spełnią. Dopóki nie spotkałam ciebie. Powiedz mi
jednak...
- Co?
- Jak, u licha, wrócimy do domu, skoro wyrzuciłeś kluczyki?
- A może mam drugą parę?
- Jako człowiek logiczny i rozsądny zapewne masz.
- A wiesz, że ostatnio coraz częściej polegam na intuicji i instynkcie? Brzmi to
niewiarygodnie... - Na moment zamilkł. - Chociaż nie. Tobie to się wydaje zupełnie
normalne. Ale...
- Co ale?
- Impulsywne zachowanie niekiedy pociąga za sobą negatywne konsekwencje.
- Hm, więc jednak nie masz zapasowych kluczyków?
- Mam. Ale w domu. Nie tu.
- To znaczy, że jesteśmy zdani wyłącznie na siebie? - Tak.
- Że ugrzęźliśmy tu na czas nieograniczony?
- Tak.
- Świetnie - szepnęła i pochyliwszy się nad nim, wyłączyła lampkę.
EPILOG
Kate rzadko wpadała w złość. Zbyt wiele w życiu widziała i zbyt wiele doświadczyła,
aby przejmować się drobiazgami. Katastrofa samolotowa, próby pozbawienia jej życia,
sabotaż, knowania wrogów zazdroszczących jej pozycji oraz majątku, do którego dochodziła
dziesiątkami lat - to wszystko przetrwała. Była silna. Byle problem typu kradzież czy kolejny
szantaż nie byłby w stanie jej załamać.
Jednakże co innego kradzież, a co innego ślub i wesele.
Stała na tarasie, z którego rozciągał się wspaniały widok. Mała dziewczynka, która
swoje dzieciństwo spędziła w sierocińcu, jest teraz właścicielką luksusowej rezydencji nad
jeziorem.
Spoglądała na ogród, sprawdzając, czy o niczym nie zapomniała. Wzdłuż ścieżki
posypanej białymi płatkami róż, którą miała iść panna młoda, rosły w donicach kamelie. Znad
jeziora nadciągał lekki wietrzyk; liście szeleściły, powietrze wypełniała balsamiczna woń
kwiatów. Powoli zbierali się goście, eleganccy mężczyźni, kobiety w bieli i pastelach. Śmiech
oraz szmer rozmów niósł się po całym terenie.
W głosach gromadzących się w ogrodzie ludzi Kate słyszała radość. Na wszelki
wypadek, jakby nie dowierzając własnym uszom, obserwowała twarze gości, upewniając się,
czy na pewno są szczęśliwi. Nick i Caroline, Kyle i Samantha, Rafe i Allie, Mike z Julią...
Przez chwilę nie mogła doszukać się Luke'a i Rocky, ale potem ich dojrzała. Trzymając się za
ręce, wracali ze spaceru nad brzegiem jeziora. Adam i Laura, Zach i Jane, Rick z Natalie,
Grant z Meredith...
Ktoś obcy mógłby się pogubić w tym tłumie, ale nie Kate. Osoby, na które patrzyła,
dzieci jej dzieci, reprezentowały kolejne pokolenie Fortune'ów. W ciągu ostatnich dwóch lat
spotykali się na wielu ślubach, ale ten był najważniejszy, przynajmniej dla Kate.
Rebeka była jej najmłodszą córką, jedyną, która dotąd nie znalazła partnera. Kate
powoli traciła nadzieję, czy to się kiedykolwiek stanie. O Rebekę zawsze najbardziej się
niepokoiła.
Zrobiła, co mogła, żeby był to najszczęśliwszy dzień w życiu jej córki. Zamówiła u
bogów niebo w kolorze błękitu. I takie było. Co najmniej ze trzy razy obeszła stoły,
sprawdziła nakrycia, dekoracje, bukiety kwiatów. Dziesiątki razy rozmawiała ze służbą.
Poprawiała drużbom krawaty, strzepywała im z ramion niewidoczne pyłki, druhnom
doradzała w kwestii fryzur, kosmetyków, biżuterii.
Pomogła córce włożyć suknię, następnie wpięła jej we włosy piękny welon z
delikatnej belgijskiej koronki. Łzy ścisnęły ją za gardło. Czym prędzej skryła się w pokoju na
piętrze. Potrzebowała para minut dla siebie, z dala od zgiełku, żeby się wyciszyć, opanować
emocje.
Stojąc na tarasie, usłyszała, jak drzwi się otwierają. Nie musiała się odwracać -
wiedziała, że wszedł Sterling Foster. Kiedy objął ją w pasie, poczuła, jak spływa na nią błogi
spokój. Zamknęła oczy i oparła się o jego klatkę piersiową.
Wkrótce zamierzała powiadomić rodzinę o własnych planach małżeńskich. Miała
siedemdziesiąt jeden lat. Nigdy nie spodziewała się, że jeszcze kiedykolwiek znajdzie miłość,
że pokocha jakiegoś mężczyznę, że zaufa mu i będzie chciała dzielić z nim życie.
- Jesteś zdenerwowana, Kate? - spytał. Potrafił wyczuwać jej nastroje.
- Nie, nie zdenerwowana, raczej wściekła na pana młodego. Chyba mam prawo dać
córce prezent ślubny?
- Rozumiem. A więc Gabe podarł czek?
- Zaproponowałam, że pożyczę im jacht albo samolot. Niczego nie chce ode mnie
przyjąć. I nie chce mi zdradzić, gdzie pojadą na miesiąc miodowy.
- Coś podobnego!
- Uścisnął mnie, serdecznie mi za wszystko podziękował, po czym oznajmił, że nie
potrzebuje pomocy. Że sam potrafi zaopiekować się Rebeką. Psiakość! I co z takim zrobić?
Sterling zarechotał pod nosem.
- Człowiek tak dumny i uparty idealnie nadaje się na męża twojej córki.
- To prawda - przyznała Kate. - Ale nie po to mam pieniądze, żeby zabrać je z sobą do
grobu. Mógłby mi drań okazać trochę szacunku i pozwolić nimi poszastać.
- Co się odwlecze, to nie uciecze. Przecież nikt ci nie zabroni rozpieszczania wnuków.
A coś mi mówi, że pierwsze maleństwo jest już w drodze.
- Tak myślisz? - Kate nie posiadała się z radości. Spojrzała w dół na Gabe'a, który
zajął miejsce obok swojego drużby. W przeciwieństwie do normalnych panów młodych,
którzy nerwowo przestępują z nogi na nogę, Gabriel Devereax był spokojny i opanowany.
Szeroki uśmiech na jego twarzy natychmiast podbił serce Kate. Tak, jej przyszły zięć cieszył
się bardziej niż pirat, który wziął we władanie statek pełen skarbów.
Niemal gotowa była wybaczyć mu jego głupi upór i odmowę przyjęcia od niej
pieniędzy.
- Nikomu nie zdradziłaś tajemnicy? - spytał Sterling, głaszcząc ją czule po policzku.
- Nie. Pokusa była bardzo silna, ale dziś jest święto Rebeki i Gabe'a. Nie chcę
odciągać od nich uwagi.
Oczywiście rodzina zdawała sobie sprawę, że zakończono prace nad magicznym
kremem młodości, jednakże tylko Kate ze Sterlingiem wiedzieli, że przeszedł pomyślnie
wszystkie testy. Produkt, któremu poświęcono tyle czasu i wysiłku, wreszcie miał trafić na
rynek.
Nowy produkt, nowa fortuna.
Kate pomacała bransoletę, którą włożyła na dzisiejszą uroczystość. Bransoletę, która
stanowiła symbol rodziny, symbol siły, przywiązania i lojalności.
Przez pewien czas nosiła ją Rebeka. Dziś rano Kate odebrała córce starą bransoletę i
podarowała jej nową. Rebeka nie potrzebowała wspomnień; powinna patrzeć w przyszłość,
nie w przeszłość.
- Kate, kochanie... - Sterling ujął ją delikatnie za łokieć. - Gotowa jesteś wydać swoją
najmłodszą córkę za mąż?
- Absolutnie. - Skinęła głową.
Tak, była gotowa. I nie wypadało, aby matka panny młodej spóźniła się na ślub.
Na moment zadumała się. Był taki czas w jej życiu, kiedy całą energię wkładała w
powiększanie majątku, a co za tym idzie - władzy i wpływów. Ale to było dawno temu. Teraz
liczyło się dla niej co innego.
Liczyło się szczęście jej dzieci. Oraz to, że rodzina jest razem. Czy może być coś
ważniejszego?