WIKTOR SUWOROW
OCZYSZCZENIE
Spis treści
Wstęp Otrzeźwienie
Rozdział 1 Inny powód
Rozdział 2 Pierwsza dziesiątka
Rozdział 3 Czterdzieści tysięcy wyższych dowódców
Rozdział 4 Typologia kadrowa
Rozdział 5 Stratedzy z Łubianki
Rozdział 6 O tym jak komisarz Dybienko gromił Niemców nad Narwą . . . .
Rozdział 7 Czy komandarm był amerykańskim szpiegiem? . . . .
Rozdział 8 Czerwoni Kozacy i żołnierze Pierwszej Konnej 104
Rozdział 9 Co to jest partyzantka, czyli jak Jasza Ochotnikow ochraniał Wodza
Rozdział 10 Czy towarzysz Jakir był wrogiem ludu?
Rozdział 11 Bardzo trafne określenie
Rozdział 12 Dekawilki i polemostrategia . . . .
Rozdział 13 Politruk
Rozdział 14 Pierwsze ostrzeżenie Tuchaczewskiego
Rozdział 15 Reorganizacja
Rozdział 16 W granicach rozsądku
Rozdział 17 Drugie ostrzeżenie Tuchaczewskiego
Rozdział 18 Niemiecki ślad
Rozdział 19 Analityczny umysł
Rozdział 20 Zmiana warty
Rozdział 21 Dziwny Blitzkrieg
Rozdział 22 Czy były powody do obaw? . . . .
Rozdział 23 Panika?
Bibliografia
Wstęp
Otrzeźwienie
Stalin ma wszelkie powody, by gloryfikować - jak gwiazdy ekranu - radzieckich marszałków, którzy wykazali doprawdy wybitne umiejętności wojskowe.1
Joseph Goebbels, 15 marca 1945 roku
W pierwszych dniach lutego 1945 roku oddziały Armii Czerwonej dotarły nad Odrę, sforsowały rzekę i w kilku miejscach uchwyciły przyczółki na zachodnim brzegu.
Do Berlina pozostało 80 kilometrów. Aby wykonać ostatni rzut trzeba było wpierw podciągnąć służby tyłowe, dowieźć setki tysięcy ton amunicji, części zamienne, paliwo, żywność, należało uzupełnić braki w ludziach, przerzucić punkty dowodzenia do strefy przyfrontowej, uruchomić nowe ośrodki łączności, bazy zaopatrzenia, przemieścić lotniska polowe, odbudować połączenia komunikacyjne na zapleczu, mosty, szosy, linie telefoniczne, wreszcie przebudować tory na głównych magistralach kolejowych na szeroki radziecki standard, żeby kolej mogła dowozić zapasy bez przeładunków. Poza tym należało zabezpieczyć wojska przed ewentualnością uderzenia z flanki. W tym celu zachodziła konieczność skierowania na Pomorze 1.12. Armii Pancernej Gwardii, 1. Armii Wojska Polskiego, 3. Armii Uderzeniowej oraz sześciu armii ogólnowojskowych (19., 47., 49., 61., 65. i 70.). To z kolei wymagało ciągłego uzupełniania stanu osobowego w marszu, w trakcie prowadzonych działań bojowych. Wymagało także rozwijania jednostek wsparcia i zaopatrzenia natychmiast w ślad za nacierającymi wojskami. I wszystko to robiono - energicznie, szybko, sprawnie i odważnie. Było jasne, że zwycięski koniec wojny jest blisko.
O czym myśleli w tych ostatnich miesiącach, tygodniach i dniach członkowie najwyższych władz Trzeciej Rzeszy: Hitler, Goebbels, Goering, Himmler, Bormann, Ribbentrop?
Przede wszystkim rozmyślali o wojnie, dzień po dniu analizowali jej przebieg, od samego początku. Wspominali okres poprzedzający rozpoczęcie działań wojennych.
Każdy z osobna starał się zrozumieć, gdzie popełniono ten fatalny błąd, który w efekcie miał doprowadzić do klęski Trzeciej Rzeszy. To, że wiemy o czym myśleli, zawdzięczamy Goebbelsowi, który skrupulatnie prowadził dziennik. Część jego notatek szczęśliwie nie wpadła w ręce zwycięzców, bo inaczej podzieliłaby los setek tysięcy dokumentów, które zostały ukryte w niedostępnych archiwach i które za dwieście, trzysta lat być może ujrzą światło dzienne.
Papiery porozrzucane w ruinach Ministerstwa Propagandy Rzeszy zostały pieczołowicie zebrane przez pewnego niemieckiego kolekcjonera i wydane na Zachodzie.
W Związku Radzieckim ta publikacja, ze zrozumiałych powodów, należała do zakazanych. Potrzeba było rozpadu Związku Radzieckiego, żeby te świadectwa stały się dostępne również w Rosji 2.
Dziennik Goebbelsa nie był pisany z myślą o publikacji. Na tym polega jego wartość.
1 J. Goebbels, Posliednije zapisi, Smoleńsk 1993 - wszystkie cytaty w książce za tym wydaniem [przyp. red.].
2 Ibid
Publiczne wypowiedzi ministra propagandy Trzeciej Rzeszy to jedno, a dziennik to zupełnie coś innego. O wartości dziennika jako materiału źródłowego przesądza też fakt, że w ostatnich miesiącach, tygodniach i dniach Rzeszy Goebbels wysunął się na drugą pozycję w państwie - za Fuehrerem..
W schyłkowym okresie Hitler bardzo wielu ludzi pozbawiał władzy i wpływów: rozstrzeliwał, dymisjonował, wyrzucał z partii, urlopował. Niemało też zdradziło go z własnej woli. Goebbels do samego końca pozostał u jego boku. Hitler w swoim testamencie wyznaczył Goebbelsa na swojego następcę jako kanclerza Rzeszy. Wtedy Goebbels po raz pierwszy i ostatni nie podporządkował się jego woli, nie przyjął stanowiska i podążył w ślad za Fuehrerem, dzieląc jego los: zamordował własne dzieci, po czym wraz z żoną popełnił samobójstwo.
Goebbels był najważniejszym świadkiem klęski. Żaden z przywódców Trzeciej Rzeszy nie znajdował się wtedy tak blisko Hitlera.
Przekartkujmy ostatnie zapiski Goebbelsa. Notatki zaczynają się w dniu 28 lutego 1945 roku, urywają się 10 kwietnia. Do ostatniej chwili Goebbels wierzył w zwycięstwo Niemiec. I walczył. Co niepokoiło go najbardziej? Czy brak czołgów, armat, samolotów? Ofensywa Armii Czerwonej? Załamanie się dostaw rud metali, węgla, ropy, prądu? Katastrofalna aprowizacja? Niedostatek chleba? Czy może amunicji? Albo uporczywe naloty aliantów?
Tak. To wszystko bardzo niepokoiło Goebbelsa. Wszystko to dostrzegał, rozumiał, podejmował odpowiednie działania, notował w dzienniku.
Jednak najbardziej go niepokoiła, irytowała i wyprowadzała z równowagi beznadziejna nieudolność najwyższego dowództwa armii i państwa.
Zaraz na drugiej stronie: „Jeżeli ktoś na podobieństwo Goeringa nie potrafi maszerować w nogę, trzeba go doprowadzić do pionu. Obwieszeni orderami głupcy i nadęci fagasi nie powinni mieć udziału w kierowaniu działaniami wojennymi. Albo się zreflektują, albo należy ich eliminować”.
Nie chodzi tutaj wyłącznie o Goeringa. Posłużył tylko za przykład. Chodzi o pewien typ pobrzękujących medalami osobników, a więc bardzo zasłużonych przywódców, którzy okazali się głupcami. Pech chciał, że te cechy ujawniły się dopiero pod sam koniec wojny, tuż przed ostatnią odsłoną, w chwili, gdy ważyły się losy Tysiącletniej Rzeszy wraz z dziesiątkami milionów poddanych. A w głosie Goebbelsa pobrzmiewa marzenie o oczyszczeniu armii z zasłużonych głupców: „należy ich eliminować"!
Niestety, za późno doktor Goebbels rozmyśla o czystce. Trzeba było zająć się tym wcześniej.
Nie sposób tu przytoczyć wszystkich notatek. Warte są wnikliwej lektury. Natomiast ich treść sprowadza się do prostego stwierdzenia: Adolf Hitler nie ma dowódców.
3 marca 1945 roku: „Dietrich poddaje dosyć szczerej krytyce działania Fuehrera. Skarży się, że Fuehrer pozostawia za mało swobody swoim towarzyszom broni, co z kolei sprawia, że osobiście musi decydować o działaniach podejmowanych przez poszczególne kompanie. Ale Dietrich nie ma podstaw, by go osądzać. Fuehrer nie może polegać na swoich wojskowych doradcach. Tak często go oszukiwali i zawodzili, że teraz jest zmuszony sam zajmować się każdym pododdziałem. Dzięki Bogu, że to robi, w przeciwnym razie sprawy miałyby się jeszcze gorzej".
Jakież zaskakujące wynurzenia! Goebbels informuje, że wojskowi doradcy Hitlera często wprowadzali Fuehrera w błąd... Niechby tylko któryś spróbował wprowadzić w błąd towarzysza Stalina! No i jeszcze jedno: skoro Fuehrer wszystko robi samodzielnie, to znaczy, że nie jest Fuehrerem. Talent każdego zwierzchnika, dowódcy, przywódcy, Fuehrera sprowadza się w zasadzie do jednego: do umiejętności znajdowania pomocników, na których można polegać. Nawiasem mówiąc, to nie rosyjska zima przetrąciła kręgosłup armii Napoleona, tylko jego brak zdolności kierowniczych. Kiedyś zakrzyknął zrozpaczony: „Beze mnie zawsze narobią jakichś głupstw!". Ale kto był temu winny? On sam. Przecież to on, nikt inny, dobierał swoich marszałków, niezdatnych do niczego. W obecności Bonapartego - geniusze. Zdani na własne siły - same zera.
A więc, Adolf Hitler znalazł się w podobnej sytuacji: nie ma komu powierzyć dowodzenia wojskami, nie ma na kim polegać, musi sam decydować o wprowadzaniu do walki poszczególnych kompanii.
Kremlowska propaganda przez dziesięciolecia wpajała nam do głów jedną myśl: Stalin pozbawił armię dowództwa i dlatego w decydującym momencie był osamotniony, bez wsparcia swoich generałów. No dobrze, towarzysze, w takim razie popatrzcie na Hitlera! Kogo jak kogo, ale generałów Niemcy zawsze mieli pod dostatkiem. Zadanie Hitlera jako przywódcy Rzeszy nie polegało na tym, żeby samodzielnie dowodzić każdą grupą armijną, każdą armią i korpusem (a miał ich kilkadziesiąt), każdą dywizją (setki), pułkiem (tysiące), batalionem i kompanią (dziesiątki tysięcy). Jego zadanie sprowadzało się do tego, by w okresie pokoju wyłowić spośród niemieckich przywódców ludzi rozsądnych, wykształconych i odważnych, a następnie, już w trakcie działań wojennych, awansować godnych awansu i dymisjonować tych, którzy zawiedli. Lecz Hitler nie sprostał swym obowiązkom.
Dopóki wszystko szło jak po maśle, wokół niego gromadziły się tabuny genialnych dowódców. Ale oto Niemcy znalazły się w sytuacji kryzysowej... Gdzie się podziali ci wszyscy geniusze? Tu rzeczywiście mamy armię pozbawioną dowództwa: głównodowodzący nikomu nie ufa, wszystko robi sam i choć swą strategią doprowadził Niemcy na skraj przepaści, to dopuszczenie kogoś z zewnątrz mogłoby tylko pogorszyć sytuację.
Goebbels rozumuje podobnie: talentów mamy pod dostatkiem, tylko trzeba je umiejętnie wyłowić. Do ostatecznej katastrofy pozostało jeszcze parę miesięcy. Niecałe dwa. Czy otrzeźwienie nie przyszło za późno? Przewojowali pięć i pół roku i raptem uznali, że byłoby nie od rzeczy rozejrzeć się za jakąś rozsądną kadrą.
Goebbels chciałby nadgonić uciekający czas, natomiast Hitler nie zamierza się śpieszyć z wymianą dowódców, którzy jak dotąd wykazali się całkowitą nieudolnością.
Cytuję za dziennikiem Goebbelsa:
3 marca 1945 roku: „Gauleiterzy są przerażeni brakiem zdecydowania Fuehrera w najważniejszych sprawach kadrowych. Dlatego proszą mnie usilnie, abym jak najenergiczniej starał się wpływać na Fuehrera, by skłonić go do wprowadzenia zmian w dowództwie Luftwaffe i na czele resortu niemieckiej polityki zagranicznej. [...] Naczelne Dowództwo Sił Zbrojnych (OKW - Oberkommando der Wehrmacht) i Naczelne Dowództwo Sił Lądowych (OKH - Oberkommando des Heeres) łącznie zapotrzebowały w Turyngii kwatery mogące pomieścić 54.000 ludzi. W jaki sposób tak monstrualny aparat militarnego dowodzenia może w ogóle dowodzić! To nagromadzenie etatów tak bardzo mu zawadza, że nie jest zdolny do wykonywania jakichkolwiek zadań...".
A to przecież nie wszystko. Oprócz Naczelnego Dowództwa Sił Zbrojnych i Naczelnego Dowództwa Wojsk Lądowych w Berlinie rezydowały jeszcze Naczelne Dowództwo Marynarki (OKM - Oberkommando der Kriegsmarine) i domena Goeringa - Naczelne Dowództwo Lotnictwa (OKL - Oberkommando der Luftwaffe). Każdy z tych resortów taszczył na sobie garb tysięcy wojskowych biurokratów.
A do tego doliczmy biurokrację SS, Gestapo i wiele innych. A zatem, Hitler sam przejął dowodzenie, bo nikomu nie ufa, a tymczasem w samych tylko OKW i OKH zasiadają 54 tysiące darmozjadów w pułkownikowskich mundurach, w pysznych akselbantach Sztabu Generalnego, w generalskich lampasach. Czym się zajmuje ta armia nierobów?
5 marca 1945 roku: „Nie rozumiem, dlaczego Fuehrer, tak trzeźwo myślący, nie potrafi podporządkować sobie Sztabu Generalnego. Przecież to Fuehrer, więc powinien rozkazywać!".
7 marca 1945 roku: „W południe odbyłem naradę z odpowiedzialnymi osobami z wojskowych komend uzupełnień. Chodzi o zdecydowane uproszczenie procedury poboru. Oficerowie z tych komend sprawiali wrażenie całkowicie nieudolnych i zmęczonych starców! Że też tacy ludzie przez cały czas wojny odpowiadali za pobór!".
8 marca 1945 roku: „Keitel już polecił trzymać w pogotowiu 110 składów kolejowych w celu ewakuacji z Berlina Naczelnego Dowództwa Sił Zbrojnych i Naczelnego Dowództwa Wojsk Lądowych. Nigdy nie nabiorą rozumu! Bardzo chciałbym wiedzieć, kiedy w końcu przestaną uciekać i zorganizują obronę. [...] Nie mamy silnego centralnego kierownictwa, ani w sektorze wojskowym, ani cywilnym: o wszystkim trzeba meldować Fuehrerowi, natomiast wykonanie czegokolwiek jest możliwe tylko w nielicznych przypadkach".
Hitler, jak wiemy, samodzielnie wydaje rozkazy. Jednak komunikacja między dowódcą a podwładnymi musi być obustronna. Dowódca może wydawać właściwe polecenia tylko pod warunkiem, że zna sytuację i rozumie wszystkie uwarunkowania taktyczne i strategiczne. Ale jaką ma szansę każdy dowódca korpusu, dywizji, brygady, pułku, batalionu itd., by dopchać się, dodzwonić, dotrzeć do swojego Fuehrera i przedstawić mu raport sytuacyjny? Czy to jest w ogóle możliwe?
10 marca 1945 roku: „Rundstedt zbyt się postarzał i za często kieruje się schematami z czasów I wojny światowej, dlatego nie bardzo umie sprostać sytuacji na Zachodzie. [...] Jakże monstrualna jest nasza wojskowa machina dowodzenia! Przy takiej liczebności nic dziwnego, że tak rzadkie są wszelkie twórcze pomysły. [...] Za tchórzostwo w obliczu wroga generał pułkownik Fromm został skazany na karę śmierci".
12 marca 1945 roku: „Fuehrer obarcza Himmlera znaczną winą. [... ] Na razie Himmler nie wywiązuje się dobrze jako dowódca. Fuehrer jest z niego bardzo niezadowolony3. Zapytałem Fuehrera, dlaczego w najważniejszych kwestiach związanych z prowadzeniem wojny po prostu nie wydaje rozkazów. Powiedział, że nie byłoby z tego pożytku, bo nawet kiedy wydaje jasne polecenia, ich wykonanie jest z reguły skrycie sabotowane".
Oto zasadnicza różnica! Przywykliśmy uważać nas, Rosjan, za bałaganiarzy. Ale czy potrafimy sobie wyobrazić sytuację, żeby ktoś nie wykonał rozkazu Stalina?
W godzinie najtrudniejszej próby, w przełomowym momencie wojny, kiedy wojska hitlerowskie stały na rogatkach Moskwy, a stolica mogła w każdej chwili paść - nawet wtedy każdy rozkaz Stalina uchodził za świętość był wykonywany bez wahania.
3 Cztery dni wcześniej, 8 marca, Goebbels notował: „Himmler świetnie się trzyma. Należy do naszych najlepszych ludzi" [przyp. aut.].
Powtarzam: każdy! A my tymczasem uznajemy Niemców za zdyscyplinowaną nację. Pedantyczną.
Zdumiewający przykład: nikt nie wykonuje rozkazów Hitlera. Zaniechał nawet rozkazywania, wiedząc z góry, że nikt nie zamierza go słuchać. Tymczasem na wojnie musi być jeden światły rozum na szczycie władzy - i bezwarunkowa dyscyplina na wszystkich szczeblach w dół.
Na tym polega różnica między Armią Czerwoną i Wehrmachtem: Niemcy mają problemy z dyscypliną. Nie ma u nich porządku. Każdy generał robi to, na co ma ochotę, nie podporządkowując się najwyższej władzy.
Goebbels kontynuuje: Fuehrer zamierza zwalczać wszelkie przejawy niesubordynacji wśród generałów, tworząc lotne trybunały kierowane przez generała Huebnera. Ich zadaniem będzie natychmiastowe rozpatrywanie wszelkich przejawów niesubordynacji wśród dowództwa Wehrmachtu, sądzenie i rozstrzeliwanie winnych zgodnie z prawodawstwem wojennym. Nie można dopuścić, żeby w tej krytycznej fazie wojny każdy pozwalał sobie robić to, na co ma ochotę. Myślę jednak, że Fuehrer nie dotyka sedna sprawy. Należałoby przeprowadzić czystkę w OKW, bowiem jeżeli w dowództwie nie ma porządku, to nie ma co się dziwić, że podlegające mu organa też robią, co chcą".
A więc tak: należałoby przeprowadzić czystkę w OKW!
Słusznie. Ale za późno. Gdyby przed wojną przetrzebiono setkę lub dwie setki generałów, to w krytycznym momencie dowództwo nie pchnęłoby niemieckiej armii w otchłań anarchii. Nie da się zwyciężyć bez dyscypliny. Rozkaz dowódcy musi być dla podwładnego prawem! Ale tego właśnie Niemcy nie pojmowali. To właśnie była ich pięta achillesowa. A swoją drogą sam Hitler też niezły! To rzeczywiście nie lada osiągnięcie: najbardziej zdyscyplinowaną armię na świecie doprowadzić do stanu, w którym generałowie wypowiadają wodzowi posłuszeństwo.
Goebbels nalega: konieczna jest czystka w naczelnym dowództwie. „Na to Fuehrer zaoponował, że nie ma odpowiedniego człowieka, którego mógłby na przykład mianować dowódcą Wojsk Lądowych. Ma rację kiedy powiada, że gdyby skierował tam Himmlera, wówczas katastrofa byłaby jeszcze większa, niż obecnie".
Nieźle narozrabialiście, panowie narodowi socjaliści! Potrzebujecie nowego dowódcę wojsk lądowych, ale kandydatury generałów i feldmarszałków nie są nawet brane pod uwagę. Pada tylko jedno nazwisko - ani generała, ani feldmarszałka, nawet nie wojskowego: SS-Reichsfuehrera Heinricha Himmlera, najwyższego kata i oprawcy, szefa wszystkich obozów zagłady. Człowieka, który nie dokonał żadnych wybitnych czynów, nie zdobył żadnych odznaczeń.
Zresztą jego nominacja nie wchodzi w rachubę, bo tylko pogorszyłaby sytuację.
13 marca 1945 roku: „W poczekalni Fuehrera oczekują nasi generałowie. Ta gromada umęczonych ludzi to naprawdę przykry widok. To hańba, że tak nieliczne jest grono kompetentnych wojskowych współpracowników Fuehrera. [...] Jak beznadziejni są w większości jego wojskowi doradcy!".
14 marca: „Mój współpracownik Lise przeprowadził inspekcję naszych wojsk w Holandii. Stwierdził tam sielankową atmosferę. W Holandii ulokowało się wiele sztabów, które wyniosły się z Francji i Belgii. Teraz spokojnie sączą piwo, wiodąc w holenderskich wioskach całkiem przyjemne życie".
21 marca: „Nie ma żadnego pożytku z tych wszystkich generałów odkomenderowanych na front w rejonie Saary".
22 marca: „Rundstedt jest już za stary i zbyt zniedołężniały".
24 marca: „Otrzymujemy za dużo wskazówek i porad. Brakuje nam tylko jednego: energicznych ludzi".
26 marca: „Potrzebna jest gruntowna reforma - od samej góry do samego dołu". Za chwilę zobaczymy, jaką „reformę" Goebbels ma na myśli.
27 marca: „Nasi Gauleiterzy są za starzy. Trzeba było kilka lat temu przeprowadzić zmiany kadrowe, ponieważ ludzie w wieku 60-70 lat nie potrafią już sprostać tak wysokim wymaganiom".
28 marca: ,Fuehrer skupił wokół siebie wyłącznie ludzi słabego charakteru, na których nie może polegać w krytycznym momencie. [...] Nasi Gauleiterzy w wielu wypadkach wykazują całkowity paraliż decyzyjny. [...] Przerażenie ogarnia, kiedy widzę wybitnego rewolucjonistę - w otoczeniu takich miernot. Dobrał sobie doradców, którzy narażeni są na ciągłe napaści ze wszystkich stron. On sam nazywa Jodla i Keitla ojczulkami, którzy są zbyt zmęczeni i wyczerpani, by w obecnej trudnej sytuacji podejmować ważkie decyzje".
31 marca: „W ciągu ostatniej doby Fuehrer spał zaledwie dwie godziny. Jedynym wytłumaczeniem jest to, że nie ma pomocników, którzy mogliby przejąć na siebie większość czarnej roboty. Był zmuszony wysłać Guderiana na urlop, bowiem ten stał się kompletnym histerykiem i roztrzęsionym neurastenikiem. [...] Doktor Dietrich - to ewidentny tchórz, nie potrafi sprostać zadaniom, jakie stawia przed nim obecny kryzys. W takich chwilach potrzebne są mocne jednostki. Doktor Dietrich do takich się nie zalicza. [...] Guderian nie ma silnego charakteru. Poza tym jest zbyt nerwowy. [...] Jasne, że w Wehrmachcie jest jeszcze niemało ludzi o talentach operacyjnych, ale bardzo trudno ich znaleźć".
Goebbels nic nie pisze na temat Kriegsmarine. Powód jest prozaiczny: Kriegsmarine już przestała istnieć. Natomiast w Luftwaffe panuje całkowita demoralizacja.
5 marca: „W dowództwie Luftwaffe nic się nie zmieniło, co tłumaczy postępujący rozkład".
8 marca: „Himmler bardzo dosadnie wypowiada się na temat Goeringa i Ribbentropa. Zarzuca im wszelkie możliwe błędy w ogólnym kierowaniu działaniami wojennymi. Ma bezwzględnie rację. Nie potrafi natomiast skłonić Fuehrera, żeby wreszcie rozstał się z nimi i mianował na ich miejsce ludzi nowych i zdeterminowanych. [...] Jeżeli Goering zostanie na swoim stanowisku, grozi to doprowadzeniem - o ile to już nie nastąpiło - do kryzysu państwowego. [...] Skutecznemu dowodzeniu pod każdym względem przeszkadzają Goering i Ribbentrop".
11 marca: „Luftwaffe nie jest warta złamanego grosza".
12 marca: „Goering jako człowiek całkowicie się załamał, popadł w letarg. Fuehrer wypowiada się o tym niedwuznacznie. [...] Jakaż tragedia dla naszego lotnictwa! Doprowadzono je do kompletnego upadku".
14 marca: „OKL to instytucja całkowicie skorumpowana, dlatego można zrozumieć propozycję Klebera, aby je całkowicie rozwiązać lub zredukować do minimum, ponieważ i tak nie jest w stanie wypełniać swoich zadań. [...] Lotnictwo wojskowe jest hańbą dla partii i całego państwa".
15 marca: „Nie ma już co mówić o Luftwaffe jako o jednorodnym organizmie i rodzaju sił zbrojnych, bowiem korupcja i dezorganizacja w tej części składowej Wehrmachtu osiągnęły niespotykaną skalę".
21 marca: „W chwili obecnej w skład Luftwaffe nadal wchodzi półtora miliona ludzi. Uważam, że 300-400 tysięcy wystarczyłoby w zupełności".
22 marca: „Goering jest człowiekiem całkowicie niekompetentnym, beztalenciem, ale nie ma jak znaleźć dla niego następcę".
26 marca: Rachityczna struktura Luftwaffe". Kto ponosi winę za ten stan rzeczy? Goebbels ma odpowiedź na to pytanie.
22 marca: „Wszystko to, co Fuehrer opowiada o stanie Luftwaffe brzmi jak jedno wielkie oskarżenie pod adresem Goeringa. Równocześnie jednak nie potrafi zdecydować się na ostateczne rozstrzygnięcie kwestii personalnej samego marszałka Rzeszy. Dlatego jego oskarżenia są całkowicie bezprzedmiotowe, ponieważ nie pociągają żadnych konsekwencji".
28 marca: ,Fuehrer jest skłonny w pewnej mierze tłumaczyć Goeringa: jego zdaniem marszałkowi brakuje niezbędnej wiedzy technicznej, która pozwoliłaby mu na czas zorientować się w tendencjach rozwojowych techniki lotniczej. Poza tym jego własny sztab, bez cienia skrupułów, zwyczajnie go dezinformuje. A teraz ten sam sztab dezinformuje również Fuehrera, na przykład jeśli chodzi o prędkości nowych myśliwców. Podsuwają mu fikcyjne parametry. Jednak teraz Fuehrer jest zdecydowany jak najsurowiej ukarać każde kłamstwo w sprawach o zasadniczym znaczeniu wojskowym. Zamierza osobiście ingerować we wszystko, między innymi w sprawy organizacyjne Luftwaffe".
Doprawdy, nie wiadomo, śmiać się, czy płakać! Właśnie rozstrzyga się druga wojna światowa. Zwycięża ten, kto zdoła wywalczyć panowanie w powietrzu. Niemcy przegrały bitwę powietrzną. Przyczyny: wspaniale przygotowane lotnictwo, armia doświadczonych i walecznych pilotów, naprawdę genialni niemieccy konstruktorzy, wzorcowy przemysł lotniczy mający do dyspozycji utalentowanych inżynierów i fachowców o mistrzowskich umiejętnościach, a nad nimi wszystkimi - żołdak półanalfabeta Goering. Hitler zorientował się, że Goeringowi „brakuje niezbędnej wiedzy technicznej" w chwili, kiedy jemu samemu i całej Rzeszy pozostał jeden miesiąc życia. Ale nawet zorientowawszy się, że Goering nie dorasta do piastowanego stanowiska, Hitler nadal nie czyni nic. Przeciwnie, Fuehrer uznaje, że techniczny analfabetyzm Goeringa jest wystarczającym usprawiedliwieniem.
Hitler zdaje sobie sprawę, że sztab Luftwaffe wprowadza Goeringa i jego samego w błąd, mydli im oczy, kręci, kugluje. Ale nie obwinia o to naczelnego dowódcy lotnictwa, lecz uznaje, iż ten stał się ofiarą krętactw własnego sztabu. Ech, gdyby towarzysz Stalin choć przez chwilę podejrzewał, że ktoś próbuje robić mu wodę z mózgu...
W świetle tych rewelacji ministra propagandy Rzeszy należałoby ponownie zweryfikować komunikaty sztabu Luftwaffe o wielkich zwycięstwach w bitwach powietrznych. Sam Goebbels - największy (po Leninie) oszust wszechczasów - informuje nas, że sztab Luftwaffe kłamie w żywe oczy. A nas tymczasem nauczono bezkrytycznej wiary w te wymysły...
Tymczasem Adolf Hitler zaczyna się odgrażać: dobiorę się wam, oszustom, do skóry! Na tym polega różnica. Stalin nigdy nikomu nie groził. Kierował się prostą zasadą: winnym wybaczać. Albo likwidować. Groźby są przejawem głupoty, słabości, bezsilności. Wygrażają tylko obrażalscy. I taką właśnie postawę wybrał Fuehrer. Kryje się w betonowym bunkrze, zaciska kościste piąstki i szczerzy kły: jest zdecydowany jak najsurowiej... Hitler sprawował władzę dwanaście lat i jego czas minął. Wybiła godzina, a on zabiera się za porządkowanie spraw.
Winę za katastrofalną sytuację w lotnictwie ponosi on sam. Hitler osobiście odpowiada za to, że postawił na czele lotnictwa obwieszonego orderami przygłupiego niedouka, oraz za to, że do ostatniej chwili utrzymywał go na tym stanowisku. Aż do dnia sądu ostatecznego. 29 kwietnia 1945 roku Hitler spisał swój polityczny testament, nazajutrz popełnił samobójstwo. Dopiero w testamencie zdecydował się zdymisjonować Goeringa ze wszystkich funkcji, pozbawić go szarż i orderów, wykluczyć z partii - która do tego czasu przestała istnieć. A skoro zwlekał z tym do ostatniego dnia, w takim razie Hitler osobiście odpowiada za wszystko, co działo się w Luftwaffe.
Jeszcze większą odpowiedzialność ponosi za wszystko, co działo się w wojskach lądowych. Hierarchia dowodzenia wyglądała następująco: przywódcą narodu niemieckiego był Adolf Hitler. Jemu podlegał głównodowodzący Sił Zbrojnych. Tę funkcję sprawował... Adolf Hitler. Dopiero pod nim był głównodowodzący Wojsk Lądowych. Również Adolf Hitler.
Powróćmy do notatek Goebbelsa. Oto kilka szczegółów na temat modus operandi Hitlera.
15 marca: Fuehrer nie powinien wygłaszać swoim współpracownikom przydługich przemówień, lecz wydawać krótkie rozkazy, a następnie bezwzględnie egzekwować ich wykonanie".
28 marca: „Spostrzeżenia Fuehrera z reguły są bliskie prawdy, ale bardzo rzadko wyciąga z nich trafne wnioski. [...] Chwilami można by odnieść wrażenie, że buja w obłokach. [...] Fuehrer w zasadzie rozumuje prawidłowo, ale nie wyciąga żadnych wniosków".
Kiedy Goebbels mówi o 54 tysiącach darmozjadów w OKW i OKH, to rzuca kamyki do ogródka Hitlera. Bo kto jest ich dowódcą, jak nie Hitler? To on we własnej osobie stoi na czele OKW i OKH. Nikt nie właził mu w paradę. On sam dopuścił do rozmnożenia bandy nierozgarniętych generałów-biurokratów.
Dziennik Goebbelsa liczy 400 stron. Na każdej stronie to samo: „Nad wyraz zagmatwane zależności służbowe w Wehrmachcie", „Partia nie ma kierownictwa", „Znowu od Bormanna spływa potężna fala zaleceń i dyspozycji", „W Niemczech brak silnej ręki". Końcowy wniosek ministra propagandy: w Rzeszy nigdy nie brakowało utalentowanych dowódców, ale nikt ich nie wyłowił w odpowiednim czasie, a teraz gdzie ich szukać? I tylko jedno ma na pocieszenie.
23 marca 1945 roku: „Anglo-Amerykanie wykazali wtórność i brak elastyczności w realizowaniu własnych celów militarnych. Niczego nie rozumieją, ani w wojskowej psychologii, ani w kwestiach dowodzenia".
25 marca: „Churchill to stary drań".
A oto jak Goebbels postrzega Stalina:
8 marca: „Stalin wydaje mi się większym realistą od tych anglo-amerykańskich szaleńców".
4 kwietnia: „Stalin postępuje z Rooseveltem i Churchillem jak z głupimi chłoptasiami".
Goebbels spoziera na Stalina z zawiścią. I, jak sądzę, z uwielbieniem.
Na stan przygotowań do wojny wpływa mnóstwo elementów. Najważniejszy, to oczyszczenie najwyższego kierownictwa z głupców, tępaków, łajdaków i pieczeniarzy.
Stalin potraktował to zagadnienie serio, choć w niewystarczającym stopniu. I oto Goebbels, zaglądając śmierci w oczy, nagle zrozumiał, że w 1937 roku Stalin dobrze wiedział, co robi. Natomiast Hitler... Otrzeźwienie przyszło zbyt późno.
16 marca 1945 roku: „Sztab Generalny przedstawia mi księgę zawierającą biografie i portrety radzieckich marszałków i generałów. Z tego opracowania nietrudno zaczerpnąć rozliczne przykłady na to, jakie błędy popełniliśmy w minionych latach. Ci marszałkowie i generałowie są w większości bardzo młodzi, prawie żaden nie przekroczył pięćdziesiątki. Są to ludzie wyjątkowo energiczni, a z ich twarzy można wyczytać, że są ze zdrowego, ludowego pnia. [...] Krótko mówiąc, zmuszony jestem dokonać nieprzyjemnej konstatacji, że przywódcy Związku Radzieckiego wywodzą się z lepszych warstw ludu, niż nasze kierownictwo".
Ten zapis stanowi najwyższą ocenę poczynań Stalina wiatach 1937-1938.
Rozmyślania o wyższości radzieckich generałów nie opuszczają Goebbelsa. Po paru stronach wraca do tego wątku: „Poinformowałem Fuehrera o przedłożonym mi do wglądu opracowaniu Sztabu Generalnego o radzieckich marszałkach i generałach. Dodałem, że odniosłem wrażenie, iż w ogóle nie jesteśmy w stanie konkurować z takimi przywódcami. Fuehrer w pełni podziela mój punkt widzenia. Nasza generalicja jest za stara, wypalona do cna...". Całość zamyka stwierdzenie o „przytłaczającej wyższości radzieckiej generalicji".
Cienko śpiewacie, gołąbeczki. Jeszcze niedawno mieliście całkiem inne pieśni na ustach...
Podczas narady w dniu 5 grudnia 1940 roku Hitler oświadczył: „Rosjanin jest człowiekiem niepełnowartościowym. Armia nie ma prawdziwych dowódców"4 . Teraz dopiero okazuje się, że człowiek jest pełnowartościowy, zaś Armia Czerwona ma dowódców, o jakich Hitler może tylko marzyć.
16 stycznia 1941 roku Hitler przedstawił swoim generałom opinię o generałach radzieckich: „Dowodzenie szablonowe. Brak szerszych horyzontów myślowych"5.
Okazało się, że horyzonty też są odpowiednie. Niekiedy otrzeźwienie następowało szybciej. 5 marca 1945 roku Goebbels notuje: „Stalin ma do dyspozycji cały szereg wybitnych dowódców, ale ani jednego genialnego stratega. Gdyby miał, wówczas radzieckie uderzenie skierowałoby się nie na przyczółek baranowski, lecz na Węgry. Gdyby odcięto nas od węgierskiej i austriackiej ropy...".
Goebbels jest w błędzie. Tego samego dnia, 5 marca 1945 roku, kiedy kreślił swoje uwagi o braku myślenia strategicznego, dwaj marszałkowie Związku Radzieckiego - Rodion Malinowski, dowódca 2. Frontu Ukraińskiego i Fiodor Tołbuchin, dowódca 3. Frontu Ukraińskiego - zakończyli przygotowania do operacji ofensywnej, której głównym celem było pozbawienie Niemiec ostatnich rezerw paliwowych na Węgrzech i w Austrii. Nie łudźmy się, że obu marszałkom Związku Radzieckiego równocześnie wpadł do głowy koncept tej operacji. Bynajmniej. Po prostu, stał nad nimi jeszcze jeden marszałek Związku Radzieckiego: głównodowodzący Józef Wissarionowicz Stalin. Pomysł, by odciąć przeciwnika od głównych źródeł ropy został oficjalnie ogłoszony przez Stalina już dawno - 3 grudnia 1927 roku:
4 F. Halder, „Dziennik wojenny", t. 1/3, Warszawa 1971-1974, t. 2, s. 261. Generał pułkownik Franz Halder był szefem Sztabu Generalnego Wojsk Lądowych w latach 1938-1942 Iprzyp. tłum.].
5 Ibid. s. 297.
„Kto ma przewagę w dziedzinie nafty, ten ma szansę wygrać w przyszłej wojnie"6. Stalin już dawno temu zrozumiał, że należy odciąć Niemcy od Rumunii, a następnie od Węgier i Austrii. To właśnie zaprząta głowy jego marszałkom. Niemcy, w celu odparcia radzieckiej ofensywy na Węgry, skierowali tam doborowe formacje, ich rdzeń tworzyła uzbrojona w najlepsze czołgi 6. Armia Pancerna SS. Na jej czele stał najlepszy ówczesny hitlerowski pancerniak - SS-Oberstgruppenfuehrer Joseph „Sepp" Dietrich, kawaler Krzyża Rycerskiego z Diamentami. W skład sił mających przeprowadzić przeciwuderzenie wchodziła elita elit - 1. Dywizja Pancerna SS „Leibstandarte SS Adolf Hitler", a więc straż przyboczna samego Fuehrera.
Goebbels z niemiecką skrupulatnością opisuje wydarzenia: „Na węgierskim odcinku frontu sytuacja staje się krytyczna. [...] Na Węgrzech sytuacja jest fatalna. Znaleźliśmy się w najpoważniejszym kryzysie, który grozi utratą węgierskich pól roponośnych. [...] Nasze formacje SS nie popisały się. Fuehrer postanowił ukarać żołnierzy Waffen-SS. Na jego rozkaz mają zdjąć noszone na mankietach mundurów opaski z jego nazwiskiem, przedmiot największej czci żołnierzy SS. [...] Gdy próbuję sobie wyobrazić, że w tej właśnie chwili Himmler odbiera dystynkcje korpusowi oficerskiemu dywizji SS, robi mi się ciemno przed oczami".
Czytam to ze złośliwą satysfakcją. Radzieccy podludzie, nasi Untermensche, dali popalić wyższej rasie! A skoro uderzenie na Węgry miało uchodzić za przejaw geniuszu, to Stalin stanął na wysokości zadania. Cała operacja była doprawdy błyskotliwa pod względem koncepcji i wykonania. A wszystko to było możliwe tylko i wyłącznie dlatego, że Stalin zaprowadził w armii i państwie porządek, jakiego zazdrości mu sam Hitler. W dodatku, jak twierdzą świadkowie, żołnierze 1. DPanc SS „LSSAH", najwierniejsi z wiernych, nie ograniczyli się do bojkotu rozkazu Fuehrera. Do jakiego stopnia musiało dojść rozprężenie w niemieckiej armii, żeby esesmanom uszło płazem odesłanie do Berlina opasek, przy okazji wraz ze wszystkimi odznaczeniami, zapakowanych w nocniki? Wyobrażacie sobie, żeby Żukow wysłał coś Stalinowi w nocniku? Ale oddajmy głos Goebbelsowi.
5 marca 1945 roku: Fuehrer ma całkowitą rację, kiedy stwierdza, że [...] Stalin w odpowiednim czasie przeprowadził tę reformę i dlatego teraz może odpowiednio wykorzystać jej efekty. Gdyby nasze obecne porażki miały poskutkować taką reformą, to dla ostatecznego zwycięstwa jest ona mocno spóźniona". Mówiąc o tej reformie Goebbels i Hitler mają na myśli oczyszczenie armii w drodze egzekucji.
28 marca: „Szczegółowo przedstawiłem Fuehrerowi myśl o tym, że w 1934 roku nie dostrzegliśmy, niestety, konieczności zreformowania armii, chociaż mieliśmy taką możliwość. To, czego chciał Roehm, miało, w zasadzie, sens, tyle że nie można było pozwolić, by robił to homoseksualista i anarchista. Gdyby Roehm był człowiekiem psychicznie normalnym i odpowiedzialnym, wówczas, zapewne, 30 czerwca zamiast rozstrzelać kilkuset oficerów SA rozstrzelano by kilkuset generałów7 . Na tym wszystkim ciąży piętno głębokiej tragedii, której skutki nadal odczuwamy.
6 Przemówienie na XV zjeździe WKP(b), [w:] J. Stalin, „Dzieła", t. 1/13, Warszawa 1949-51, t. 10. s. 275.
7 30 czerwca 1934 roku, „Noc długich noży": krwawa rozprawa Hitlera z oponentami wewnątrz NSDAP - głównie przywódcą SA Ernestem Roehmem i jego ludźmi - przeprowadzona pod pretekstem rzekomo organizowanego zamachu stanu [przyp. tłum.].
Był to najodpowiedniejszy moment do zreformowania Reichswehry. Określony zbieg okoliczności sprawił, że Fuehrer nie wykorzystał tej sposobności. Dzisiaj pytanie brzmi: czy będziemy w stanie nadrobić to wszystko, co wtedy zostało zaprzepaszczone".
Nawet Hitler i Goebbels zrozumieli, że Stalin postępował słusznie. Natomiast nasi agitatorzy z uporem powtarzają w kółko: dekapitacja armii, tragedia...
A może nadszedł już czas, by na spokojnie zastanowić się nad pewną zaskakującą okolicznością. Przed wojną Stalin likwidował genialnych dowódców, ale zakończył wojnę z niepokonaną armią i całym korpusem wybitnych generałów i marszałków: Żukow, Rokossowski, Wasilewski, Malinowski, Goworow, Koniew, Watutin, Czerniachowski, Nowikow, Kuzniecow, Malinin, Badanow, Bogdanow, Antonow, Mierieckow, Rotmistrow, Rybałko, Leluszenko, Katukow, Berzarin, Puchow, Purkajew, Gołowanow... Nie sposób wymienić wszystkich! Natomiast Hitler zaniechał drastycznych kroków, ale zakończył wojnę z rozgromionym państwem i z pokonaną armią bez dowódców. Dlaczego więc powstają tysiące naukowych dzieł, opracowań i artykułów o pozbawionej przywództwa Armii Czerwonej, natomiast nikt nie zainteresuje się zdekapitowaną armią Hitlera? Dlaczego wszyscy wyśmiewają politykę kadrową Stalina, natomiast nikogo nie zastanawia kadrowa polityka Fuehrera?
A przecież tragedia armii niemieckiej jest faktem. Polegała na tym, że Hitler nie szykował się do wojny, że nie rozstrzeliwał setkami swoich generałów. Dlatego wojnę przegrał i dlatego był zmuszony popełnić samobójstwo.
O wielkości lub miernocie strategów rozstrzygają wyniki prowadzonych przez nich wojen. A więc - sądźmy ich po końcowych rezultatach!
Dobrze jest mieć w ręku atuty na początku rozgrywki. Ale jeszcze lepiej - pod koniec. Sami oceńmy sytuację. Stalin pod koniec wojny ma pod rozkazami plejadę wybitnych, nierzadko genialnych dowódców. Hitler pozostał sam. Który z nich jest mądrzejszy? Czy nie nastał już najwyższy czas, by etykietkę szaleńca przyczepić temu, który na nią rzeczywiście zasłużył?
Przez dziesięciolecia uczono nas oceniać efekty stalinowskiej polityki emocjonalnie. Uczono nas logiki pijaka, który kieruje się instynktem, a nie rozumem. A może warto wreszcie spojrzeć na wydarzenia 1937 roku na trzeźwo, a nie przez pijackie łzy?
Rozdział 1
Inny powód
Podczas mobilizacji praktycznie cała kadra oficerska Sił Zbrojnych otrzymuje awans.'
Marszałek Związku Radzieckiego W. Sokolowski1
I
Uczono nas szablonowego myślenia. Wszelkie istotne problemy nasi ideolodzy rozstrzygali dzięki zwięzłym acz trafnym sformułowaniom, uważanym za aksjomaty. Te prawdy objawione wkładano nam do głowy od dzieciństwa.
Mieliśmy myśleć tak, jak maszerują więźniowie w kolumnie: wszyscy tak samo. Krok w bok uznawano za próbę ucieczki. Eskorta strzelała bez ostrzeżenia.
Oficjalna wersja czystki w Armii Czerwonej w okresie 1937-1938 powstała za rządów Chruszczowa - i odtąd konsekwentnie nam ją wpajano. Brzmiała z grubsza następująco:
1 W. Sokołowski, „Strategia wojenna", Warszawa 1964, s. 407.
1. Tuchaczewski to bez mała genialny strateg;
2. Już w 1935 roku Tuchaczewski przewidział wojnę z Niemcami i cały czas ostrzegał przed nadciągającym zagrożeniem;
3. Tuchaczewski konsekwentnie nalegał na przezbrojenie Armii Czerwonej. Głupi Stalin i jego giermek Woroszyłow pozostawiali bez odpowiedzi kolejne propozycje Tuchaczewskiego, nie rozumiejąc ich istoty i nie doceniając ich znaczenia;
4. Bluecher, Jakir, Uborewicz, Putna, Ałksnis, Wacetis, Dybienko et consortes również byli gigantami myśli i czynów. Naturalnie, nie przygotowywali żadnego spisku;
5. Wywiad hitlerowski chciał w przededniu wojny pozbawić Armię Czerwoną dowództwa. W tym celu postanowił wykończyć Tuchaczewskiego i wszystkich pozostałych geniuszy;
6. Czystka w armii przybrała katastrofalny rozmiar. Zlikwidowano trzech spośród pięciu marszałków Związku Radzieckiego, wszystkich pięciu komandarmów I stopnia, dwóch armijnych komisarzy I stopnia, wszystkich dwunastu komandarmów II stopnia - i tak dalej. Ogółem zlikwidowano 40.000 wybitnych dowódców wszelkich rang i stopni;
7. Stalin mordował geniuszy, a głupków oszczędzał. Klęska Armii Czerwonej w 1941 roku była bezpośrednią konsekwencją czystki lat 1937-1938. Po hitlerowskiej napaści na ZSRR radzieccy dowódcy w przeważającej większości nie mieli niezbędnego doświadczenia, bowiem znajdowali się na swoich stanowiskach niecały rok.
Ciekawe, kto wymyślił te wszystkie mądrości?
II
Odpowiedź dobrze znamy: wymyślił to wszystko gorliwy szpieg hitlerowski Walter Schellenberg. - Patrzcie, jak jesteśmy sprawni i skuteczni! Jakie operacje potrafiliśmy przeprowadzić! Samego Stalina otumanić, ogłupić, owinąć sobie wokół palca! Spowodowaliśmy, że w czasie pokoju Stalin własnoręcznie pozbawił Armię Czerwoną dowództwa!
Gdy hitlerowcy wymyślali niestworzone historie o podrzuconych dokumentach, nikt ani słowem nie protestował. Konfabulacje hitlerowskich socjalistów nie zasługiwały nawet na reakcję, a tymczasem radzieccy marksiści ochoczo uczepili się tych bredni, rozpowszechniając je i umacniając. Niebawem Zachód podchwycił te wymysły i ogłosił całemu światu marksistowsko-hitlerowską legendę o dekapitacji Armii Czerwonej. Tak się rodzą mity...
Głos zabiera generał pułkownik D. Wołkogonow, doradca prezydenta Rosji. Tłumaczy powód likwidacji marszałka Związku Radzieckiego W. Bluechera: był to wyjątkowo „silny dowódca", obdarzony „umysłem analitycznym". Generał Wołkogonow wyraża pogląd, że „Stalin nie potrzebował takich ludzi"2. Opierając się na opinii generała Wołkogonowa można wnosić, że Stalin nie był człowiekiem wielkiej mądrości i nie miał pojęcia o strategii. Gdyby miał, postępowałby inaczej: byłby rozstrzeliwał głupców, oszczędzając geniuszy. Jest to myślenie typowe dla generała Wołkogonowa. Wszystkie jego książki i artykuły traktują o jednym: Stalin pozbawił armię dowództwa, Stalin zlikwidował wybitnych strategów, wyeliminował ludzi myślących, z rozmysłem otoczył się przygłupami.
2 D. Wołkogonow, Triumf i tragiedija, Moskwa 1989, t. 1, cz II
Wszystkie publiczne wypowiedzi też na jedną modlę. Nic dziwnego, że za którymś razem nie wytrzymałem. Podnoszę słuchawkę. Dzwonię do doradcy prezydenta Rosji, doktora historii i filozofii (marksistowsko-leninowskiej), członka korespondenta Rosyjskiej Akademii Nauk, członka Dumy Państwowej, byłego zastępcy szefa Głównego Zarządu Politycznego i szefa Zarządu Specpropagandy, byłego kierownika Instytutu Historii Wojskowości (w ZSRR historia wojskowości zawsze podlegała pod specpropagandę), profesora, generała pułkownika Dmitrija Antonowicza Wołkogonowa. Przedstawiam się:
- Tutaj agent wszystkich wywiadów imperialistycznych, wróg ludzkości Wiktor Suworow vel Rezun.
- Dzień dobry! - odpowiada. - Znowu zamierzamy obalać jakieś mity?
- Znowu, Dmitriju Antonowiczu. Publikuje pan kolejną książkę, ale to, o czym pan pisze, nie mogło się wydarzyć.
- A to dlaczego?
- Nie mogło, i tyle.
W tym momencie mój rozmówca taktownie zwraca mi uwagę, że ma dostęp do wszystkich tajemnic byłego Związku Radzieckiego. On jeden otrzymał wgląd w wydzielone akta Biura Politycznego. Życzliwie wypytuje mnie, czy uzyskałem dojście do tych akt, do archiwów Lenina, Stalina, Trockiego, Mołotowa...
Po chwili namysłu musiałem przyznać, że nie.
- No jak tam, kolego, macie coś w zanadrzu? Czy znowu będziecie szermować wywiadowczą logiką?
- Niekoniecznie. Tym razem wystarczy chłopska logika.
- I co, ta wasza chłopska logika zdmuchnie fakty historyczne? Obali ściśle tajne dokumenty?
- Nie ma takiej potrzeby. Natomiast co do waszych wniosków... Przecież nie możecie wykluczyć, Dmitriju Antonowiczu, że nietrafnie zrozumieliście treść dokumentów, albo opacznie je interpretowaliście...
Coś zaskrzypiało. Skrzypnęło w Moskwie, a w Bristolu przeszył mnie dreszcz. Jeden do zera.
Trzeba oddać należne Dmitrijowi Antonowiczowi. Był człowiekiem uprzejmym. Swego czasu starliśmy się na łamach pewnej gazety... Jego artykuły zawierały pryncypialną krytykę moich obrazoburczych wystąpień, ale nie było w nich złości. Była natomiast gotowość do wysłuchania opinii strony przeciwnej. Dlatego do niego zadzwoniłem. Nieważne, czy przyzna mi rację. Ważne, że wysłucha.
- No, dobra - mówi. - Wykładaj.
A zatem wyłożyłem. Marksistowsko-hitlerowska legenda o dekapitacji Armii Czerwonej zawiera siedem rozdziałów. Zacznijmy od ostatniego, to znaczy od siódmego. Rozdział ten głosi, że z powodu stalinowskich czystek w chwili rozpoczęcia wojny radzieckim dowódcom zabrakło doświadczenia, gdyż pełnili swoje funkcje niecały rok. Zgadza się?
- Tak jest - odpowiada.
- No, to doskonale. Umówmy się, Dmitriju Antonowiczu, że przyjmuję wasz punkt widzenia. Na pięć minut. Załóżmy na chwilę, że Dmitrij Antonowicz Wołkogonow ma sto procent racji. Albo nawet dwieście procent. Albo trzysta. Wyobraźmy sobie, że latem 1937 roku Stalin rozstrzelał wszystkich swoich dowódców, co do jednego: od plutonowych do marszałków Związku Radzieckiego. Zapędził ich do opuszczonych kamieniołomów i posiekał z cekaemów. Na ich miejsce wyznaczył nowych dowódców. Następuje całkowita wymiana kadry. Co by to oznaczało? Oto co: że latem 1941 roku każdy nowo mianowany dowódca miałby za sobą cztery lata stażu.
Czy jest zatem możliwe, że wymiana następuje w 1937 roku, a w 1941 roku przytłaczająca większość korpusu dowódczego ma za sobą niecały rok stażu na zajmowanych stanowiskach?
Ledwie skończyłem, a tu znów coś skrzypi na linii. Przewidziałem to i zapobiegliwie oddaliłem słuchawkę od ucha. Dwa do zera.
Ale generał Wołkogonow nie składa broni:
- Przecież rozstrzeliwano nie tylko w 1937, ale też w 1938 roku.
Zgoda. Racja. Na sto procent. Na dwieście procent, a nawet trzysta. Załóżmy, że wszystkich dowódców mianowanych w trzydziestym siódmym, po roku zapędzono do wąwozów i tak samo rozwalono z broni maszynowej. Długimi seriami. Załóżmy, że niebawem mianowano trzeci rzut dowódców. I co? I nic. Tyle, że do lata 1941 roku wszyscy oni zdobędą trzyletnie doświadczenie.
Przy pełnej rotacji kadry większość dowódców nie ma co myśleć o szybkim awansie: nie mieli gdzie awansować. Jasne, że przez trzy lata niejeden mógł popaść w alkoholizm, a co poniektóry utopić się w rzeczce albo stawie. Ze dwustu, może nawet trzystu trafiło w 1939, 1940 i w pierwszej połowie 1941 roku przed plutony egzekucyjne.
Na pewno miały też miejsce jakieś przesunięcia i przetasowania. Ale nawet biorąc to wszystko pod uwagę, większość dowódców i tak musiała tkwić na swoich miejscach. Jak więc wytłumaczyć ten fenomen: wymiana kadry nastąpiła w okresie 1937-1938, zaś po trzech, czterech latach nowi dowódcy ponoć mają nie więcej niż rok stażu?
Można też spojrzeć na ten problem z innej strony.
Armia Czerwona była naprawdę potężna. 40-tysięczna rzesza dowódców to nie taka znów siła. Liczebność kadry dowódczej (w dzisiejszym rozumieniu - oficerskiej) Armii Czerwonej w lutym 1937 roku wynosiła 206.000. Dane te podaję za źródłem zasługującym na wiarygodność. Jest to ujawniony kilka lat temu stenogram wystąpienia marszałka Związku Radzieckiego Klimenta Woroszyłowa, członka Politbiura, ludowego komisarza obrony ZSRR, na zamkniętym, ściśle tajnym posiedzeniu plenum Komitetu Centralnego3.
Załóżmy, że spośród 206 tysięcy rozstrzelano 40 tysięcy, czyli niecałe 20%. Pytanie brzmi podobnie, choć postawione jest w trochę innej formie: jak to możliwe, że zlikwidowano niecałe 20% kadry, natomiast w 1941 roku większość dowódców odsłużyło na swoich stanowiskach niecały rok? I to, dobrze. Jakie zatem widzi pan wytłumaczenie?
W głosie generała wyczuwam zainteresowanie. Jest to ciekawość zawodowca, ciekawość badacza. Zniknęły nieprzyjazne nutki, osobiste urazy poszły w niepamięć. O, to już całkiem inna rozmowa! Generał pułkownik Wołkogonow próbuje odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego w 1941 roku dowódcy Armii Czerwonej mieli za sobą co najwyżej roczny staż, skoro czystka miała miejsce 3-4 lata przed hitlerowską napaścią na ZSRR.
Przechodząc od razu do puenty, udało mi się sprowokować Dmitrija Antonowicza. A potem przekonać.
3„Wojenno-istoriczeskij żurnał" nr 1/1993, s. 60-63.
Jeżeli nie uda mi się przekonać już nikogo więcej - i tak będę usatysfakcjonowany, bo swoimi pytaniami zasiałem wątpliwości w jego duszy, a następnie podsunąłem mu odmienne rozwiązanie zagadki, które uznał za wiarygodne. I z tego jestem naprawdę dumny. Zdołałem bowiem przekonać tego jednego, jedynego człowieka, który miał dostęp do wszystkich tajemnic Lenina, Stalina, Trockiego, do wydzielonych archiwów Politbiura.
Każdego człowieka da się przekonać, jeżeli tylko ma się do dyspozycji odpowiedni punkt odniesienia. Poznawanie odbywa się przez porównanie. Aby móc to sobie lepiej uzmysłowić, porównajmy sytuację kadry dowódczej Armii Czerwonej z... No właśnie, z kim? Ano, chociażby z hitlerowskim Wehrmachtem. W końcu tak wiele między nimi podobieństw! W ZSRR zwyciężyła rewolucja socjalistyczna - w Niemczech tak samo. Lenin był socjalistą - Hitler tak samo. To prawda, że Niemcy nosili brunatne koszule, ale Lenin nosił białą koszulę. Czy przez to zaliczamy go do Białych? Cóż, że Trocki nosił zielony trencz? To go nie zbliża do Zielonych... Dlaczego jednych opisujemy kolorem ubiorów, a innych barwami transparentów? Najtrafniej jednych i drugich określa kolor ideologii. Lenin, Hitler, Bucharin, Himmler, Trocki - wszyscy kroczyli pod krwawymi sztandarami, dlatego wszystkich należy uznać za Czerwonych.
Jeżeli koniecznie chcemy ich rozróżniać, dlaczego nie mielibyśmy ich nazwać imionami ojców-założycieli? Socjaliści-leninowcy, socjaliści-hitlerowcy - obie nazwy mówią wszystko. Oba odłamy miały bardzo pokrewne ideologie. Ich cele również były zbliżone. Niemcy byli przekonani, że tylko u nich jest prawdziwy socjalizm, a wariant radziecki jest wypaczeniem. Ludzie radzieccy przeciwnie, uważali, że niemiecki socjalizm jest jednym wielkim odchyleniem od jedynego słusznego: radzieckiego. U jednych i u drugich wszystko oparte było na nienawiści. U jednych kwitła nienawiść rasowa, u drugich klasowa. Jedni uznawali siebie za rasę dominującą, drudzy za klasę panującą. Co za różnica? Poza tym, nie zapominajmy, że ideowym ojcem Hitlera był Gottfried Feder, który wzywał do rewolucji światowej pod dobrze znanym hasłem: „Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się!".
Sceptyk mógłby mi zarzucić, że Hitler nie dochował ortodoksyjnej wierności dogmatom marksizmu. Że w pewnych okolicznościach zdarzało mu się odstępować od nauk klasyka materializmu dialektycznego. To prawda. Ale czy Marks sam pozostawał wierny własnym dogmatom? Czy nie wikłał się w rozliczne sprzeczności? Czy u schyłku życia nie doszedł w końcu do zerwania z własną Nauką? „Nie jestem marksistą!" - czy to nie słowa Marksa?
Do ideologii niebawem powrócimy. Tymczasem zajmijmy się siłami zbrojnymi Trzeciej Rzeszy. Obie armie - niemiecka i radziecka - miały bardzo podobne strategie, niemal identyczne czerwone sztandary, zbliżone cele. Jak więc rzecz się miała z kadrą dowódczą Wehrmachtu w przededniu i na początku II wojny światowej? Rzecz się miała podobnie, jak w Armii Czerwonej. Prawdę mówiąc, miała się jeszcze gorzej.
Oficjalna data rozpoczęcia II wojny światowej, to 1 września 1939 roku. Tego dnia jednostki Wehrmachtu wtargnęły do Polski. W operacji uczestniczyło pięć armii, wchodzących w skład dwóch grup armii: GA „Południe" i GA „Północ". Wszyscy dowódcy niemieckich armii i grup armii, wszyscy ich zastępcy i szefowie sztabów wraz z zastępcami pełnili swoje obowiązki przez okres bez porównania krótszy niż rok. Powiem więcej - krótszy niż miesiąc. Jeżeli to wam nie wystarczy, to - uwaga! - powiem, że ich staż nie przekraczał... dziesięciu dni. Niedowiarków zachęcam do przejrzenia życiorysu któregokolwiek znanego hitlerowskiego generała.
W maju 1940 roku nastąpiło wtargnięcie do Francji.
I znowu, przytłaczająca większość wyższych dowódców i w ogóle cały korpus oficerski Wehrmachtu zajmował swoje stanowiska krócej niż rok.
22 czerwca 1941 roku. Napaść na ZSRR. Jeszcze raz to samo: generałowie i oficerowie Wehrmachtu pełnią swoje funkcje krócej niż rok.
Marksiści i hitlerowcy nauczyli nas wyśmiewania się z samych siebie. To chwalebne, umieć zauważać własne potknięcia. Ale zanim zaczniemy rechotać, spójrzmy na przeciwnika. Hitler zlekceważył tak istotny element przygotowań do wojny, jak oczyszczenie armii z osobników nieprzydatnych i wszelkich nieudaczników. Hitler nie przeprowadził w tych latach żadnej czystki, ale stan i sytuacja jego kadry oficerskiej była zbliżona do Armii Czerwonej. Czy nie uważacie, że czas najwyższy zapytać: dlaczego?
I że czas najwyższy zrozumieć: bo inaczej nie mogło być.
Rozdział 2
Pierwsza dziesiątka
Rozmaite pismaki za granicą ze zrozumiałych dla nas względów usiłują przedstawić to tak, że po zlikwidowaniu grupki łajdaków - tuchaczewskich, gamarników, uborewiczów i innego podobnego robactwa, nie mamy w naszej Armii Czerwonej fachowej kadry dowódczej1.
Komkor Grigory Sztern
Najwyższym stopniem wojskowym w latach trzydziestych był stopień marszałka Związku Radzieckiego. Nieco niżej plasował się komandarm I stopnia.
Wpojono nam, że w pierwszej dziesiątce najwyższych wojskowych dowódców było pięciu marszałków Związku Radzieckiego i pięciu komandarmów I stopnia. Spośród pięciu marszałków Stalin zlikwidował trzech, a spośród pięciu komandarmów I stopnia - wszystkich pięciu. Ponadto uczono nas, że Stalin unicestwiał nie kogo popadło, lecz najlepszych. Trzech genialnych marszałków - Tuchaczewski, Jegorow i Bluecher - poszło pod mur, a dwaj marszałkowie-idioci pozostali cali i zdrowi.
Na pierwszy rzut oka - to przerażające. Na drugi - nie za bardzo.
Bo wyobraźmy sobie, że podczas czystki zginęli nie trzej marszałkowie Związku Radzieckiego, lecz cała piątka. Wyobraźmy sobie, że razem z trzema geniuszami Stalin rozstrzelał także dwóch idiotów, Woroszyłowa i Budionnego. Czy byłoby to dla kraju i wojska lepsze czy gorsze? Czy zdolność bojowa armii wskutek tego wzrosłaby czy zmalała? Sądzę, że by wzrosła. Kto nie zgodzi się z taką opinią? Sądzę, że taki krok Stalina wzmocniłby, a nie osłabił armię. Stąd wniosek: gdyby towarzysz Stalin nie poprzestał na półśrodkach, gdyby nie zatrzymał się przy tym, co już osiągnął, nie spoczął na laurach, lecz bardziej stanowczo, konsekwentnie czyścił wojsko, to narodowi, krajowi i samemu wojsku byłoby lepiej.
I nie oskarżajcie mnie o krwiożerczość, to nie ja mówię, lecz statystyka: zbyt mało towarzysz Stalin rozstrzelał tych dowódców. Trzech rozstrzelanych marszałków - to źle, lepiej, gdyby rozwalono pięciu.
1Wystąpienie na XVIII zjeździe WKP(b), 18 marca 1939 r.
Czy ktoś ma jakieś zastrzeżenia do statystyki?
Nawiasem mówiąc, towarzysz Stalin nie był taki głupi, jak go nam przedstawiają - Woroszyłowa z Budionnym też odsunął od władzy. Ani Woroszyłow ani Budionny nie zajmowali przed wojną stanowisk, które wymagałyby doświadczenia, rozumu i wiedzy. O niczym nie decydowali, nie wywierali żadnego wpływu na bieg wydarzeń. A zatem przed wojną Stalin odsunął od władzy całą piątkę. I słusznie.
Zgoda, pozbywał się Stalin marszałków różnymi sposobami - jedni inkasowali kulę w łeb, inni awans na zaszczytne, choć mało ważne stanowisko. W wojsku o takich awansach mówi się: wykopać na strych. W różnorodności metod ograniczania władzy marszałków ujawniła się żelazna stalinowska logika. Jeszcze wrócimy do tego tematu.
II
Spośród drugiej piątki, spośród pięciu komandarmów I stopnia, rozstrzelano wszystkich pięciu. Stuprocentowa likwidacja. Cóż za strata! Jacy to byli wspaniali dowódcy! Jacy stratedzy! Ogólna statystyka czystki w pierwszej dziesiątce: trzech marszałków i pięciu komandarmów I stopnia. Ośmiu spośród dziesięciu. Osiemdziesiąt procent...
W tym miejscu muszę się wtrącić: pierwsza „dziesiątka" to nie dziesięciu, lecz trzynastu dowódców wysokiego szczebla. Marszałków istotnie było pięciu, lecz komandarmów I stopnia - ośmiu. Pięciu komandarmów I stopnia rozstrzelano, lecz trzej ocaleli, szczęśliwie przetrwali przedwojenną czystkę, otrzymali awanse. W 1940 roku wszyscy z tej trójki zostali marszałkami. Ich nazwiska: B. Szaposznikow, G. Kulik, S. Timoszenko. Ponieważ trójka ta przeczy teorii wytępienia komandarmów I stopnia co do nogi, po prostu nie włączono jej do statystyki. Toteż niejako umknęła uwadze naukowców. Lecz gdy ich sobie przypomnimy, opowieści o totalnej likwidacji wysokich dowódców tracą swą pierwotną świeżość.
Szloch nie cichnie - spośród pięciu wszyscy, spośród następnych pięciu - cała piątka...
Gdy rozlegają się takie głosy, spokojnie mówię czerwonym historykom: no dobrze, o Timoszence, Kuliku i Szaposznikowie nigdy nie słyszeliście, ale nazwiska tych pięciu rozstrzelanych chyba pamiętacie?
Mój czytelniku, sprawdźmy naszą wiedzę, zamknijmy oczy i w myślach powtórzmy pięć nazwisk komandarmów I stopnia, ofiar straszliwego bezprawia. Stopnie mieli wszyscy jednakowe, lecz funkcje różne. Byłoby najlepiej wymienić na pierwszym miejscu tego spośród nich, który w naszych siłach zbrojnych zajmował najwyższe stanowisko. Wszystkich sobie przypomnieliście? Nie? Nie udaje się wam? Wbijano nam do głów: pięciu spośród pięciu! Lecz nazwisk tych pięciu wspaniałych nie wymieniano. Nie spotkałem ani jednego zachodniego historyka, któryby przypomniał sobie wszystkie pięć nazwisk. O tragedii Armii Czerwonej krzyczy wielu, lecz nikt nie wnika w szczegóły.
U nas też, nie wiadomo czemu, nie lubi się szczegółów. Dwaj czerwoni historycy - W. Rapoport i J. Aleksiejew napisali książkę o czystce w radzieckim wojsku2. Ukazała się za granicą, na pozór po dysydencku odważna. Ma ponad 500 stron. A na końcu listę zamordowanych geniuszy. Jest na niej tylko trzech komandarmów I stopnia. Nie pięciu spośród pięciu, lecz tylko trzech. Już tutaj naszym agitatorom coś się nie klei.
2 W. Rapoport, I. Aleksiejew, Izmiena rodinie, Londyn 1989.
To wielka różnica: rozstrzelano pięciu, czy tylko trzech. Więc ilu właściwie rozstrzelano? Tak naprawdę to pięciu, lecz komunistom głupio wymieniać ich nazwiska. Więc posłużyli się fortelem: wymieniają tylko tych, których stracono w latach 1937-1938, rozstrzelani w roku 1939 i później nie są brani pod uwagę.
Właściwie dlaczego? Logika podpowiada, że należałoby przede wszystkim podać nazwiska dowódców, których rozstrzelano w okresie bliższym wojnie, gdyż trudno było ich wtedy zastąpić. A Rapoport i Aleksiejew mówią: rozstrzeliwali nie tylko w latach 1937-1938, niektórych także w 1939 i 1940, a nawet w 1941 roku. Jeśli tak, to podajcie nazwiska. O nie - powiadają uczeni towarzysze - wymieniamy tylko tych, których rozstrzelano przed rokiem 1939... Czerwoni historycy ogłosili światu, że ucięto głowę Czerwonej Armii. Zdawać by się mogło, że w ich interesie leży wymienienie jak największej liczby nazwisk. Im więcej wymienią, tym bardziej ich legenda będzie prawdopodobna. Szczególnie ważne byłoby wymienienie dowódców, zajmujących najwyższe stanowiska. Ale nie. Nie wymieniają tych nazwisk. Ze wstydu.
Bo jest czego się wstydzić: najwyższe stanowisko spośród tych pięciu wspaniałych zajmował komandarm I stopnia Michaił Pietrowicz Frinowski. Czy znacie tego stratega?
W chwili aresztowania Michaił Frinowski był ludowym komisarzem, czyli ministrem, Marynarki Wojennej ZSRR. Reszta spośród pięciu rozstrzelanych komandarmów I stopnia nie zajmowała równie odpowiedzialnych stanowisk: jeden był zastępcą ludowego komisarza, trzej byli dowódcami okręgów wojskowych.
Kim był ów ludowy komisarz Marynarki Wojennej Frinowski, owa niewinna ofiara represji?
Michaił Frinowski miał stopień wojskowy, więc niewtajemniczonym wydawało się, że ma coś wspólnego z Armią Czerwoną. Ale on był z innego resortu. Tego, którego gmach znajdował się na Łubiance. Był przyjacielem ludu, czekistą. Przeszłość Frinowskiego była równie ponura jak przeszłość legendarnego bohatera wojny domowej, bandyty i gwałciciela Grigorija Kotowskiego. Tak samo jak Kotowski, Frinowski wywodził się ze środowiska przestępczego.
Miał za sobą długą, barwną kryminalno - czekistowską karierę. Przeszedł wszystkie szczeble kariery w organach i 16 października 1936 roku awansował na zastępcę ludowego komisarza spraw wewnętrznych. Został zastępcą towarzysza Jeżowa. Wyznaczono go na to stanowisko, podobnie jak Jeżowa, w przededniu czystki, właśnie po to, by demaskował, wsadzał do więzień, torturował, wymuszał przyznania się do winy i rozstrzeliwał. Cały proces czystki w partii, wojsku i w żelaznych szeregach NKWD3 miał Frinowski na swym rewolucyjnym sumieniu.
15 kwietnia 1937 roku, czyli już na początku czystki w armii, został nie zwykłym, lecz pierwszym zastępcą Jeżowa, a równocześnie szefem Głównego Zarządu Bezpieczeństwa Państwowego (GUGB - Gławnoje Uprawlenije Gosudarstwiennoj Biezopasnosti) NKWD ZSRR. W łańcuchu organizatorów i kierowników czystki był czwartym z kolei ogniwem: Stalin - Mołotowa - Jeżow - Frinowski. W latach 1937-1938 wszystkie sprawy ludowych komisarzy, marszałków, komandarmów I i II stopnia, flagmanów RKKF4 przechodziły przez jego ręce.
3 NKWD - Narodnyj Komissariat Wnutriennich Diel - Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych, radziecka służba bezpieczeństwa w latach 1934-1946 [przyp. tłum.].
4 RKKF - Rabocze-Kriestjanskij Krasnoj Flot - Robotniczo-Chłopska Czerwona Flota [przyp. tłum.].
Frinowski osobiście uczestniczył w aresztowaniach, przesłuchaniach, torturach i egzekucjach. Wspomnienia o nim są zadziwiająco monotonne: bandycka gęba, ostrzyżony jak bandzior, na rękach tatuaże, bandycki żargon i dusza bandycka.
Nieźle się bawił towarzysz Frinowski... I im dalej, tym żyło mu się lepiej i weselej. Ale i na niego przyszła kolej. 29 lipca 1938 roku to apogeum terroru. Towarzysze murzyni zrobili swoje, towarzysze murzyni mogą odejść.
W sierpniu 1938 roku kończą się rządy Jeżowa i Frinowskiego. Jeszcze nie formalnie, ale faktycznie. Przyjaciół ludu odrywał Stalin od steru władzy z wielką ostrożnością. 8 września 1938 roku Frinowski niby to awansował, lecz nie trzeba było zbyt wiele rozumu, by wiedzieć: towarzysz Stalin wykopał go na strych, tak jak wielu innych. Powierzył mu stanowisko ludowego komisarza Marynarki Wojennej... Ów dowódca marynarki niezbyt znał się na marynarce. Zarejestrowano tylko jeden przypadek, kiedy dowódca floty Frinowski wszedł na pokład okrętu wojennego. Stało się to w roku 1932, kontrolował wtedy barki na pogranicznej rzece Amur.
Jak może kierować Czerwoną Flotą ktoś, kto nigdy nie był marynarzem i nie ma o flocie zielonego pojęcia? Ale Frinowski nie kierował. Robił to samo, co przedtem: czyścił flotę, tępił w swoim resorcie szkodników i szpiegów. Aż wybiła jego godzina.
Michaiła Frinowskiego historycy radzieccy starają się wspominać jak najrzadziej. Jego awanturnicza biografia nie pasuje do księgi żywotów męczenników-strategów. Bandycka gęba psuje galerię portretów genialnych myślicieli wojskowości.
6 kwietnia 1939 roku, gdy dzień roboczy dobiegł końca, dowódca marynarki Frinowski wsiadł do służbowej limuzyny. Chciał jechać do domu, lecz osobisty kierowca i wierni ochroniarze zawieźli gdzie indziej, do pudła. Wczorajsi podwładni z GUGB NKWD ZSRR wysunęli przeciwko niemu oskarżenia, wszczęli sprawę kryminalną. Frinowski do wszystkiego się przyznał i 4 lutego 1940 roku zainkasował wyrok. Tego samego dnia rozstrzelano również eks-ludowego komisarza spraw wewnętrznych, komisarza generalnego Bezpieczeństwa Państwowego (to odpowiednik stopnia marszałka Związku Radzieckiego w Armii Czerwonej), towarzysza Nikołaja Iwanowicza Jeżowa.
Jeśli zatem znów nam powiedzą, że spośród pięciu komandarmów I stopnia rozstrzelano pięciu, ostrożnie zaprotestujmy: pięciu spośród ośmiu. A potem ocierając wstydliwie męską łzę przypomnimy sobie, że najwyższe stanowisko spośród pięciu rozstrzelanych komandarmów I stopnia zajmował ów wybitny dowódca marynarki.
Wspomnimy Frinowskiego i wybuchniemy płaczem: cóż za niewinna ofiara samowoli! Wielki strategu, gdyby cię nie uśmiercili, z pewnością zademonstrowałbyś na wojnie swój talent dowódczy! Dałbyś popalić admirałowi Raederowi!5
VII
Czcząc pamięć jednego bandziora, odsłoniliśmy całe zjawisko. Skalę komunistycznego zniewolenia i rozmiary aparatu ścigania zawsze ukrywano. Istnieli czekiści, by tak rzec, jawni, a obok nich utajnieni, zamaskowani. Nieprzebrane hordy rzekomych przyjaciół ludu oficjalnie z organami ścigania nie miały nic wspólnego. Towarzysze pracowali w Komsomole, w związkach zawodowych, w instytucjach gospodarczych. Istniało nawet specjalne określenie tego zjawiska: pracować pod osłoną, pod płaszczykiem.
5 Grossadmiral Erich Raeder, naczelny dowódca Kriegsmarine [przyp. red.).
W charakterze płaszczyka wykorzystywano również szeregi RKKA6 i RKKF. Tabuny oprawców żyły sobie i funkcjonowały, udając wyższą kadrę dowódczą Armii Czerwonej. Oprawcy uchodzili za dowódców armii i marynarki, mieli stopnie wojskowe i dystynkcje, nawet najwyższe, łącznie ze stopniem komandarma I stopnia.
Lecz dowódcami RKKA i RKKF nie byli. Zatem gdy natkniemy się na dane statystyczne dotyczące czystki w armii i we flocie, bądźmy czujni i zainteresujmy się: kto spośród tych niewinnie uśmierconych dowódców NIE BYŁ katem i bandytą?
Nieco niżej niż pierwsza dziesiątka marszałków i komandarmów I stopnia plasowali się komandarmi II stopnia. W swoim czasie komunista A. Todorski opublikował dane statystyczne o tych „niewinnych ofiarach". Nawiasem mówiąc: spośród 12 komandarmów II stopnia rozstrzelano cały tuzin. Ta statystyka powtarza się w pracach naukowych tysiące razy. I brzmi przerażająco... dopóty nie zaczniemy wnikać w szczegóły. A gdy tylko zaczniemy, natychmiast zobaczymy, że coś tu nie gra: mówią nam o 12 rozstrzelanych komandarmach II stopnia, a wymieniają tylko 10 nazwisk. Zwróćmy uwagę na dzieła wymienionych już Rapoporta i Aleksiejewa, a także na oficjalne rejestry zamordowanych opublikowane w czasopiśmie „Wojenno-istoriczeskij żurnał" - podają tam tylko dziesięć nazwisk7. Co się za tym kryje?
Spróbujmy zgadnąć. I gdy nam znów powiedzą, że spośród 12 komandarmów II stopnia Stalin zlikwidował wszystkich 12, pokornie poprośmy: opublikujcie całą listę, jeśli łaska!
Rozdział 3
Czterdzieści tysięcy wyższych dowódców
Gdy mówca chce porwać za sobą tłum, musi używać bardzo często mocnych określeń. Przesada, bezwarunkowe twierdzenie, powtarzanie tego samego po kilka razy, niezagłębianie się w logiczne dowody - oto sposoby zdobycia i opanowania duszy tłumu1.
Gustaw Le Bon
Gdy zastanawiam się nad jakąkolwiek zasadą, zawsze interesuje mnie wyjątek od niej.
Święta zasada naszej ukochanej Ojczyzny: prać brudy we własnym domu. Nie pokazywać ich obcym. Choćby wszystko było do kitu, ciągle ta sama śpiewka: jest cudownie, szafa gra! Rozwalił się reaktor w Czarnobylu, a my siedzimy cicho. Wiatr zaniósł promieniowanie do Szwecji. Szwedzi je wykryli. Dopiero wtedy przyznaliśmy się: no tak, coś tam było, ale to drobiazg... Gdyby wiatr powiał w innym kierunku - w stronę Kazachstanu lub na Syberię - nie pisnęlibyśmy słówka. Tak samo jak wtedy, gdy zatajono eksperymenty jądrowe na dziesiątkach tysięcy żołnierzy i oficerów, które na poligonie tockim zarządził marszałek Żukow. Byliśmy przekonani, że tylko na zgniłym Zachodzie, ludzie umierają wskutek chorób i z głodu, bezrobotni tkwią godzinami w kolejkach, a społeczeństwo jest zastraszone szalejącą przestępczością.
Za to u nas radośnie świeci słoneczko, śmieją się dzieci, nad naszym krajem świergocą skowronki, nasze rakiety przeorują kosmos... A ich rakiety eksplodują w chwili startu. U nas coś podobnego nigdy się nie zdarzyło. No, raz tylko, gdy marszałek Niedielin spalił się podczas startu rakiety, ale nigdy więcej...
6 RKKA - Rabocze-Kriestjanskaja Krasnąja Armya - Robotniczo-Chłopska Armia Czerwona Iprzyp. tłum.].
7 „Wojenno-istoriczeskij żurnal", nr 2/1993.
1G. Le Bon, „Psychologia tłumu", Warszawa 1994, s. 35.
Spalonego marszałka nie udało się ukryć, ale to, ilu wraz z nim spłonęło ludzi, nasza prasa jakoś przemilczała.
W Związku Radzieckim nigdy nie zawalały się mosty, nie dochodziło do eksplozji w fabrykach, nie wykolejały się pociągi, nie było przestępczości... Właściwie to była, ale systematycznie malała, zbliżała się do zera. Wszystko, co stawiało nas w nienajlepszym świetle, staraliśmy się wyretuszować, upiększyć. Unicestwiliśmy miliony chłopów, złamaliśmy kręgosłup rolnictwu, kupujemy zboże w Ameryce. Zboże odnawia się Amerykanom co roku, ale nam złota już nikt nie zwróci. A ile tego złota im oddaliśmy? To tajemnica. A jak pisały o tym nasze podręczniki? Że to postęp gospodarczy, triumf zwycięstwo systemu kołchozowego. A ilu chłopów wymordowaliśmy? To też tajemnica. Ile zburzyliśmy cerkwi? Tajemnica. Ilu arystokratów, kupców, inżynierów pozbawiono życia? Tajemnica. Słowem, wszystko co negatywne, trzymano w tajemnicy. Taka była zasada. Żeby nie podrywać autorytetu naszej kochanej Ojczyzny.
Ale po co zatajać trzęsienie ziemi? Odwrotnie, na cały świat trzeba krzyczeć o takim kataklizmie. Można by zrzucić na trzęsienie ziemi wszystkie nasze błędy, całą naszą nieudolność. Otrzymalibyśmy pomoc zza granicy...
Ale gdzie tam! U nas nawet klęski żywiołowe utajniano. Aszchabadzkie trzęsienie ziemi z 1948 roku było tajemnicą przez długie lata. Próbowaliśmy zademonstrować światu, że w ustroju socjalistycznym nie tylko nie istnieje przestępczość, nas nawet omijają klęski żywiołowe.
Każdy literat lub dziennikarz wiedział doskonale: pisz o tym, co pozytywne, wychwalaj. To, co złe, trzymaj w tajemnicy! Nie zgadzam się z taką postawą. Przeciwnie, to, co złe, trzeba energicznie zwalczać: w naszym kraju nie ma zjawisk negatywnych! Nie ma i być nie może! Wynika to z istoty socjalizmu! Taka była zasada.
Lecz nie ma zasady bez wyjątków.
II
Na pytanie: ilu wymordowano przed wojną dowódców Armii Czerwonej, otrzymamy błyskawiczną odpowiedź: 36.761! Nawet nie warto zadawać takiego pytania. Każdy podręcznik powtarzał: 36.761! Każdy rocznicowy wstępniak w gazecie 36.761! Ale to nie wszystko. Dodawali jeszcze: a w Czerwonej Flocie ponad trzy tysiące! Razem - 40 tysięcy zamordowanych dowódców!
Bracia, towarzysze, to przecież paranoja! Liczba ofiar trzęsienia ziemi była tajemnicą państwową. Podobnie zresztą jak samo trzęsienie ziemi. A liczba zamordowanych oficerów, nie wiadomo czemu, nie jest tajemnicą. Co było tego powodem? Gdyby nasi władcy chcieli ukryć te liczby, zrobiliby to. Ale oni, kochani nasi opiekunowie, z jakiegoś względu, powtarzali te dane wielokrotnie.
Zapytajmy: ile czołgów miała Armia Czerwona w 1941 roku? Odpowiedzą na to: ale czołgi były przestarzałe. Zapytujemy: ile ich było? Odpowiadają nam na całkiem inne pytanie. To samo z samolotami: ile? Odpowiedź: ależ to były latające trumny. Gadał dziad do obrazu... Tak właśnie odpowiadano na pytania o skalę przestępczości. Pytanie: ile? Odpowiedź: systematycznie maleje... Z roku na rok.
Zadziwiający ten nasz kraj. Liczby czołgów i samolotów bojowych w Armii Czerwonej w momencie niemieckiej agresji nikt tak naprawdę dokładnie nie określił. A liczba 40 tysięcy rozstrzelanych oficerów nie była tajemnicą.
W rezultacie każdy, kto o tym pisze, obwieszcza światu z zapałem odkrywcy: 36.761! Plus jeszcze oficerowie RKKF! Bracie-historyku, masz przed sobą rażący wyjątek od zasady. Więc zanim znów powtórzysz tę liczbę - 40 tysięcy zamordowanych dowódców - zastanów się, w jakim celu ją ujawniono? Dlaczego nie jest utajniona? Po co nasze władze tak demonstracyjnie obwieszczają ją światu? Jaki mają w tym interes?
Długo nam powtarzano: Stalin zabijał generałów. I jeszcze: 40 tysięcy.
Trudno się więc dziwić, że informacje te zespoliły się w jedno: Stalin zlikwidował 40 tysięcy generałów. Wyjaśnijmy to nieporozumienie.
Oto przykład. Obecnie armia Wielkiej Brytanii dysponuje trzema dywizjami. W każdej dywizji jest jeden generał, czyli razem trzech. Nad nimi stoi dowódca korpusu, jego zastępca i szef sztabu korpusu - kolejna trójka. Kadrę oficerską kształci szkoła wojskowa. A tam jest jeden generał. Koledż, który przygotowuje kadry inżynieryjno- techniczne, ma dwóch generałów. Istnieje jeszcze akademia, w której kształci się kadra dowódcza. Generałów tam tylu, co kot napłakał - dwie sztuki. No, jeszcze kilku siedzi w Ministerstwie Obrony... A my mieliśmy 40 tysięcy generałów? Do czego byli potrzebni?
Liczba dywizji w Armii Czerwonej w latach dwudziestych i trzydziestych stale się zmieniała. Lecz było ich około setki. I stosownie do tego stu dowódców dywizji. Do koordynowania działań dywizji potrzeba 25-30 korpusów.
W sztabie każdego korpusu było trzech generałów. Dodajmy do tego szefów szkół wojskowych i akademii wojennych, dowódców okręgów wojskowych, ich zastępców i szefów sztabów, wyższą kadrę dowódczą centralnych organów zarządzania siłami zbrojnymi - a i tak nie doliczymy się nawet tysiąca. 40 tysięcy generałów?
Gdyby to było prawdą, to bogaty język rosyjski mógłby określić ten fenomen dosadnie: mieliśmy ich od pyty. Jeśli istotnie w Armii Czerwonej było 40 tysięcy generałów, to należało ich unicestwiać bez litości - zbyt wielu się ich rozmnożyło.
Liczebność Armii Czerwonej w 1937 roku wynosiła 1,1 miliona ludzi. Gdyby w Armii Czerwonej było 40 tysięcy generałów, wówczas jeden generał przypadałby na 27 żołnierzy, sierżantów i oficerów. W każdym plutonie własny generał.
Oczywista, że nigdy tak nie było i być nie mogło.
Zapamiętajmy więc: nie 40 tysięcy generałów, lecz 40 tysięcy generałów i oficerów. Istnieje w wywiadzie termin: rozwałkować źródło informacji. Skąd pochodzi? Nie mam pojęcia. Jest inne określenie, które to samo znaczy: rozwalać szafkę. Wywodzi się ono z prehistorycznej anegdoty:
- Obywatelu Rabinowicz, skąd macie tyle pieniędzy?
- Z szafki.
- A kto je tam wkłada?
- Moja żona.
- A skąd żona je ma?
- Ja jej daję.
- A wy skąd macie?
- Obywatelu śledczy, przecież już mówiłem: z szafki.
Określenia wywiadowcze „rozwalać szafkę" i „rozwałkować źródło informacji" należy rozumieć następująco: składasz raport. Wszystko w tym raporcie do siebie pasuje, wszystko się zgadza. A tu nagle pada pytanie: z jakiej to wzięliście szafki?
Toteż należy przestrzegać zasady: nie składaj nigdy meldunku na podstawie wiadomości niejasnego pochodzenia. Staraj się dotrzeć do źródła.
Szkoda, że nikt nie zmusza naszych histoRykow do „rozwalania szafek", „wałkowania źródeł informacji". Ktoś gdzieś coś palnął, ktoś tam wymienił liczbę, i od razu gromko obwieszczono światu: 40 tysięcy!
Oto „Komsomolska Prawda" pisze o 40 tysiącach zamordowanych wyższych dowódcach. Wprawmy towarzyszy w zdumienie zagadkowym pytaniem: z jakiej to wyjęliście szafki? Z gazety „Prawda". A wy, chłopaki, skąd? Z „Ogonka". A w „Ogonku" skąd to mieli? Z „Gwiazdeczki"... A wy? Krąg w końcu się zamyka. Powtarzane tysiące razy enuncjacje przeobraziły się w niepodważalną prawdę. A gdzie się zrodziła?
29 lipca 1938 roku to apogeum terroru. Potem terror gwałtownie zaczął słabnąć. 19 września 1938 roku naczelnik VI wydziału UKNS (Zarząd Kadry Dowódczej i Kierowniczej) RKKA pułkownik Szyrajew dostarczył zastępcy ludowego komisarza obrony, komisarzowi armijnemu I stopnia J. Szczadence informację o liczbie dowódców zwolnionych z wojska między początkiem 1937 a wrześniem 1938 roku. Dokument ten znajduje się w Archiwum Ministerstwa Obrony ZSRR2.Opublikowali go generał major A. Ukołow i podpułkownik W. Iwkin3. To właśnie jest to pierwotne źródło: w 1937 roku zwolniono 20.643 osoby, w 1938 roku - 16.118. Oto skąd się wzięła liczba: 36.761.
Lecz w informacji tej mowa nie o ROZSTRZELANYCH, ale o ZWOLNIONYCH oficerach. Przez 54 lata informacja ta była tajnym dokumentem, dostęp do niej miał nader wąski krąg bezgranicznie cynicznych ludzi. Popełnili oni zbrodnię przeciwko historii, naszemu krajowi i narodowi. Podali liczbę: 36.761.
Na tej podstawie każdy wnioskował, zdawać by się mogło, logicznie: skoro ktoś został zwolniony, to pewno był aresztowany, a skoro go aresztowali...
Ale to nie tak. Ktoś, kogo zwolniono z wojska, nie zawsze potem był aresztowany. A jeśli nawet go aresztowano, nie zawsze znaczyło to, że go rozstrzelano.
Dokument ten przynosi dodatkową informację: spośród zwolnionych w 1937 roku aresztowano 5.811 osób, a w 1938 - 5.057. Razem aresztowano 10.868 osób. To chyba różnica: 40 tysięcy ROZSTRZELANYCH lub 10.868 ARESZTOWANYCH? Aresztowanie i rozstrzelanie to jednak dwie różne rzeczy. Niektórych aresztowanych rozstrzeliwano. Ale nie wszystkich. Różnicę wyjaśnię na przykładzie. W 1937 roku z szeregów RKKA został zwolniony i uwięziony dowódca V Korpusu Kawalerii, komdyw Konstanty Rokossowski. Ale to jeszcze nie rozstrzelanie. Wsadzili go, a potem wypuścili. Przeszedł później cały szlak bojowy. Ukończył wojnę jako marszałek Związku Radzieckiego i dowodził Defiladą Zwycięstwa na Placu Czerwonym, a potem został ministrem obrony w Polsce.
W grupie 10.868 aresztowanych dowódców nie był Rokossowski wyjątkiem: z łagrów i więzień wypuszczono wielu ludzi. Oto przykład wpływu kremlowskiej propagandy. Gdyby w swoim czasie dokument ten opublikowano w całości - zwolniono tylu, spośród nich aresztowano tylu, lecz nie wszyscy aresztowani poszli na rozwałkę - nie byłoby późniejszego pomieszania z poplątaniem. Lecz ludzie, którzy mieli do tych materiałów dostęp, celowo publikowali tylko część informacji: zwolniono 36.761...
Prawda częściowa jest nieprawdą. Uściślenie pominięto celowo, dając w ten sposób punkt wyjścia do wadliwych interpretacji.
2 Dział 37.837, rejestr 10, teczka 142, karta 93.
3 „Wojenno-istoriczeskij żurnał", nr 1/1993. s. 56.
Znacznie później, gdy tysiące histoRykow i agitatorów wpisały do swych prac liczbę 40 tysięcy zamordowanych dowódców, a setki milionów ludzi ją zapamiętały, dokument opublikowano w całości. Ale to już niczego nie zmieniło. Kto zwróci uwagę na krótką notkę w specjalistycznym czasopiśmie? Co się zatem stało z resztą oficerów, których zwolniono ze służby i nie aresztowano? Gdzie się podziali? Nie ma w tym żadnej tajemnicy. W każdej armii stale trwa proces wymiany, odmładzania kadry dowódczej. Co roku szkoły wojskowe kończą dziesiątki tysięcy nowych oficerów. Lecz wojsko nie cierpi na ich nadmiar. Co roku, przyjmując w swe szeregi jednych, zwalnia do cywila tyle samo innych. Główna przyczyna tych zwolnień to wysługa lat.
Weźmy jakąkolwiek armię świata i podliczmy, ilu oficerów powinniśmy zwolnić każdego roku tylko dlatego, że już swoje odsłużyli, że czas, by odpoczęli. Proces ten trwa zawsze i wszędzie, we wszystkich armiach świata. W amerykańskim, polskim, bułgarskim, rosyjskim, ukraińskim i każdym innym wojsku rok w rok tysiące oficerów kończy służbę i przechodzi w stan spoczynku.
Dlatego też i w Armii Czerwonej w latach 1937-1938 oficerów zwalniano z tytułu wysługi lat. Dokument, adresowany do zastępcy ludowego komisarza obrony, tak właśnie się nazywa: „Informacja o liczebności zwolnionej oficerskiej kadry dowódczej w latach 1937-1938". Kto śmie podejrzewać, że w owych latach nikt nie zwalniał się z Armii Czerwonej ze względu na wysługę lat?
Weterani wojny światowej, a potem domowej, w 1937 roku mieli już za sobą staż blisko 25-letni. Ponieważ każdy rok wojny zaliczano im jako trzy lata, odsłużyli już swoje i nie mieli w wojsku nic do roboty. Należy jeszcze pamiętać, że nie każdy oficer dociąga do emerytury. Druga przyczyna zwolnień to stan zdrowia. Ci, którzy przeszli przez dwie lub trzy wojny, mogli być zmęczeni. Ktoś odmroził sobie nogi, ktoś inny miał uszkodzony słuch, jeszcze innego bolą stare rany. Zwalnia się ludzi z wojska nie tylko dlatego, że odnieśli rany w bojach, także wskutek wielu chorób, od płaskostopia począwszy, a na raku kończąc.
Ponadto istnieje taki rodzaj kary, jak zwolnienie z wojska. Minął już dawno 1937 rok, lecz oficerów wciąż wyrzucano z armii. Zawsze wyrzucano i, mam nadzieję, zawsze będzie się wyrzucać. Główne przyczyny to pijaństwo, niemoralność, łamanie dyscypliny, nadużywanie władzy. Kto śmie twierdzić, że w 1937 roku nie było w wojsku piJakow? Kto powie, że w 1937 roku nie wyrzucano z wojska za alkoholizm? Ale z tego wcale nie wynika, że ten, kto wyleciał za pijaństwo, natychmiast był aresztowany i dostawał kulę w łeb. Wreszcie: nie wszyscy więzieni oficerowie stawali się ofiarami represji politycznych. W każdej epoce istnieją przestępstwa wojskowe, popełnione na służbie, przestępstwa przeciwko mieniu itd. Jeśli szef służb wartowniczych opuścił posterunek i ruszył w tango, to należy go schwytać, aresztować, oddać pod sąd i wsadzić za kratki.
We wszystkich epokach w gronie towarzyszy oficerów trafiali się gwałciciele, zabójcy, złodzieje itd. Dokument mówi o wszystkich aresztowanych nie dzieląc ich na politycznych i na tych, co kradli. A kto śmie twierdzić, że w latach 1937-1938 nie było w korpusie oficerskim Armii Czerwonej złodziei i oszustów?
VII
Rzućmy okiem na półki działu wojskowego w pierwszej lepszej dobrze zaopatrzonej bibliotece, a zadziwi nas obfitość generalskich wspomnień więziennych. To też jest dowód na to, że nie wszystkich spośród dziesięciu tysięcy aresztowanych rozstrzelano. Towarzysze dowódcy po krótkiej odsiadce wrócili do szeregów. Nie ma w tym nic złego. Czy więzienie uczyniło kogoś głupszym?
5 maja 1940 roku komisarz armijny I stopnia J. Szczadenko podpisał „Sprawozdanie naczelnika Zarządu Kadry Dowódczej i Kierowniczej RKKA Ludowego Komisariatu Obrony ZSRR". Ostatnie zdanie brzmi następująco: „Niesłusznie zwolnionych przyjęto ponownie do wojska. Razem do dnia 1 maja 1940 roku - 12.461".
Zwróćmy uwagę: liczba tych, którzy wrócili pod sztandary jest wyższa od liczby aresztowanych. To też da się łatwo wytłumaczyć: przyjmowano z powrotem do szeregów zarówno tych, którzy zostali uwięzieni, jak i tych, których zwolniono, lecz nie aresztowano. Propaganda kremlowska nieustannie powtarza historyjki o 40 tysiącach rozstrzelanych dowódców, lecz czemu nikt nie wspomina, że 12.461 spośród tych „rozstrzelanych" powróciło do szeregów? A to był dopiero początek całego procesu. Wiadomo, że największa fala zwolnionych z wojska wracała pod sztandary w drugiej połowie 1940 roku, zwłaszcza zaś w pierwszej połowie 1941 roku. Przykład - późniejszy generał armii A. Sandałow. Zresztą przykładów można przytoczyć mnóstwo. Zadziwiająco tworzy się w naszym kraju historię. Szczadenkę, który informuje w swoim dokumencie o zwalnianiu dowódców, cytujemy skwapliwie. Lecz gdy teń sam Szczadenko zawiadamia o przywróceniu do wojska zwolnionych oficerów - cisza.
Zadanie czerwonej propagandy polegało na tym, by ukryć rolę Związku Radzieckiego w rozpętaniu drugiej wojny światowej. Właśnie dlatego kazali nam udawać głupich: czołgi mieliśmy przestarzałe, samoloty przypominały trumny, a wojsku odebrano dowódców. Szpikowano nas tymi „prawdami", oddziałując nie na rozum, lecz na emocje. Zamiast sensownej statystyki podsuwano podkolorowane obrazki.
O czystce w wojsku opublikowano mnóstwo książek, lecz wszystko to łzawe melodramaty, nic ponadto. Brakuje w tych książkach rzetelnej statystyki. Wymienia się jedynie owe czterdzieści tysięcy. Chciałbym wiedzieć: dlaczego?
Rozdział 4
Typologia kadrowa
Władza radziecka opiera się na elementach oportunistycznych, które z całych sił trzymają się życia i gotowe są na wszystko.
Andriej Płatonow „Dziennik"
Nic nie zrozumiemy, póki nie wyjaśnimy sobie, jak to było ze stopniami oficerskimi. Po przewrocie październikowym zlikwidowano stopnie wojskowe i cywilne, a także odznaczenia i rangi. Odtąd nie było już oficerów, generałów, admirałów, posłów, ministrów, dyplomatów. Wszyscy stali się towarzyszami. Teraz byli równi. Jak deski w więziennym płocie. Wkrótce jednak zauważono, że równość w imię której upichcono rewolucyjny pasztet, jest mrzonką. Zorientowano się, na przykład, że w wojsku ktoś musi wydawać rozkazy, a ktoś inny je wykonywać. Nastąpiło więc pierwsze rozwarstwienie jednolitej dotąd masy towarzyszy na dowódców i żołnierzy. Towarzyszy dowódców zaczęto odróżniać od towarzyszy żołnierzy za pomocą wstążeczek, czerwonych szmatek i innych znaków rozpoznawczych.
Ale tu znowu pech: jeden krzykacz wydaje rozkazy, a tuż obok inny też wrzeszczy... Kogo więc słuchać? Jeden domaga się tego, drugi - czegoś innego. Skąd wiedzieć, jak wygląda każdy dowódca? Byłoby nieźle, lecz czyż każdemu jasnemu słonku można zajrzeć prosto w oczy, czyż każde takie słonko można zapamiętać? Zresztą wszystko płynie, wszystko się zmienia... Wczoraj ktoś był dowódcą pułku, wszyscy go zapamiętali, a dzisiaj jest zdegradowany do szeregowego. Masy żołnierskie pamiętają dowódcę, a on już nim nie jest... Gdyby tak napisać człowiekowi na czole, że został zdegradowany... Więc zaczęto dowódców odróżniać za pomocą małych trójkątów, kwadratów, prostokątów, rombów. Awansował - dostanie dodatkowy romb, zdegradowali go - to mu go zerwą. Ale sęk w tym, że kadra dowódcza składa się nie tylko z dowódców pułków i batalionów. Jest, dajmy na to, szef sztabu armii. Jak się do niego zwracać? No i wymyślili: szefsztarm. Naczelnik wydziału operacyjnego sztabu armii został naczoperodsztarmem, a jego starszy pomocnik - starpomnaczoperodsztarmem.
Były i takie stanowiska: zastępca dowódcy do spraw morskim - w skrócie - zamkompomordzie. Chcieli jak najlepiej i proszę jak im wyszło... Dawniej na naramiennikach każdy wojskowy miał wypisany swój stopień: ten to rotmistrz, a ów to kapitan. Spojrzałeś na naramienniki i zwracałeś się do oficera stosownie do jego rangi. Lecz gdy nie ma stopni wojskowych, trzeba nazywać zwierzchnika zgodnie z wykonywaną przezeń funkcją: towarzyszu pierwszy pomocniku naczelnika organizacyjno-mobilizacyjnego zarządu sztabu okręgu! W skrócie: pierpomnaczorgmobzarzsztabokrzei Trudne to. I nie każdy zapamięta. Nie każdy nawet potrafi wymówić. W dodatku zdradza tajemnicę wojskową.
Co innego nazwać kogoś pułkownikiem, a co innego - szefem wywiadu armii. Plunęli więc na powszechną równość i wprowadzili stopnie wojskowe.
W, II połowie lat trzydziestych System ukształtował się niemal ostatecznie. Ściślej, nie tyle się ukształtował, co wrócił do stanu wyjściowego. Do tego samego kąta, z którego bolszewicy ruszyli w tan. Nie było jeszcze naramienników i lampasów, dowódców nie nazywano jeszcze oficerami i generałami, zanadto pachniało to kontrrewolucją, lecz w 1935 roku wprowadzono indywidualne stopnie wojskowe. Dystynkcje - na naszywkach umieszczonych na kołnierzach munduru. Sierżantom i starszym sierżantom dano trójkąty. Lejtnantom - kwadraty. Oficerom wyższego szczebla - prostokąty, zwane powszechnie belkami. Kapitan (którego zaliczono do starszej kadry oficerskiej) nosił jedną belkę, major - dwie, pułkownik - trzy. 1 września 1939 roku wprowadzono stopień podpułkownika. (Tak jakby towarzysze z Kremla zawczasu wiedzieli, że tego dnia zacznie się druga wojna światowa i z góry podjęli stosowną decyzję). Podpułkownik otrzymał trzy belki, a pułkownik cztery.
Wyższych dowódców w żadnym razie nie należało nazywać generałami. Toteż nazwano ich kombrygami (jeden romb), komdywami (dwa), komkorami (trzy), komandarmami II stopnia (cztery romby) i komandarmami I stopnia (cztery romby i gwiazda). Wyżej byli już tylko marszałkowie Związku Radzieckiego. Dla wygody będziemy niekiedy nazywać dowódców najwyższego szczebla generałami, pamiętając, że formalnie tytuł taki nie istniał. Generał to podły kontrrewolucjonista. Generałowie są tylko tam, gdzie obywatele nie są równi. Tytuł marszałka nie brzmiał kontrrewolucyjnie, gdyż przed październikowym przewrotem marszałków w Rosji nie było. Istniało coś podobnego, ale nazywało się inaczej.
Zapamiętajmy jeszcze jedno: jeśli ktoś miał stopień kombryga, nie oznaczało to bynajmniej, że zajmuje stanowisko dowódcy brygady. Stopień komdyw nie oznaczał sprawowania funkcji dowódcy dywizji. Stopnie nie zawsze odpowiadały zajmowanym stanowiskom. A ściślej, nader rzadko były z nimi zgodne. Otóż istniało mnóstwo stanowisk, nie związanych bezpośrednio z dowodzeniem dywizjami, korpusami i armiami: zastępca dowódcy korpusu, szef IV Zarządu Sztabu Generalnego, szef sztabu armii, attache wojskowy we Francji itd. To po pierwsze. A po drugie, dowódców przerzucano ze stanowiska na stanowisko, bardzo często z wyższej funkcji na niższą. Celowo opóźniano nadawanie stopni: jeśli dasz sobie radę na określonym stanowisku, awansujesz na nie. Toteż zazwyczaj dywizjami dowodzili kombrydzy, a korpusami - komdywi. Czasem było odwrotnie. Komdyw D. Szmidt dowodził 8. Brygadą Zmechanizowaną. Z wysokiego stanowiska przesunięto go na niższe, lecz nie obniżono oficerskiego stopnia, w nadziei, że się poprawi.
Komdyw Georgij Żukow dowodził korpusem, a następnie, pozostając w stopniu komdywa, był zastępcą dowódcy Białoruskiego Okręgu Wojskowego, po czym, wciąż jeszcze jako komdyw, został dowódcą LVII Specjalnego Korpusu Piechoty w Mongolii. Korpus ten został przeformowany w grupę armijną, a komdywowi Żukowowi nadano stopień komkora.
Jeszcze jeden szczegół. Prócz jednoznacznie dowódczych stopni kombrygów, komdywów itd. istniały stopnie specjalne. Na przykład, odpowiednikami stopnia kombryga były takie oto stopnie: brygkomisarz, brygwojenjurist, bryginżynier, brygwojenwracz, brygintendent. System ten istniał niecałe pięć lat. W roku 1940 Stalin wprowadził stopnie generalskie, co prawda, na początku bez naramienników. Naramienniki miały powrócić po pierwszych zwycięstwach w wielkiej wojnie wyzwoleńczej.
Wyzwolenie Europy mu nie wyszło, więc naramienniki pojawiły się po zwycięskiej bitwie stalingradzkiej. Należy podkreślić, że stare stopnie komkorów i komandarmów oraz nowe generalskie nie miały ze sobą nic wspólnego. Przede wszystkim dlatego, że wcześniej stopień pułkownika i marszałka Związku Radzieckiego dzieliło pięć stopni wojskowych, od kombryga do komandarma I stopnia, natomiast zgodnie z nowym systemem między pułkownikiem i marszałkiem Związku Radzieckiego istniały tylko cztery stopnie wojskowe: generał major (gen. brygady), generał lejtnant (gen. dywizji), generał pułkownik (gen. broni) i generał armii. W efekcie bezpośredniej analogii między starymi i nowymi stopniami nie było.
Po drugie, w 1940 roku wraz z wprowadzeniem stopni generalskich dokonano całkowitej reorganizacji wyższej kadry dowódczej. Dawne stopnie zostały zniesione i zapomniane, każdemu osobiście nadano nowy stopień, w ogóle nie związany z poprzednim. Tak na przykład komandarmi II stopnia Iwan Koniew i M. Kowalow zostali generałami lejtnantami, komkor F. Remizow też otrzymał stopień generała lejtnanta, komkor Sztern został generałem pułkownikiem, ale już komkor Georgij Żukow - generałem armii itd.
Pamiętając o tym, wróćmy do list z nazwiskami represjonowanych strategów. Pierwszy szczegół, który rzuca się w oczy - to mnóstwo komisarzy i prawników.
Przykład: odpowiednikiem stopnia komandarma II stopnia był komisarz armijny II stopnia i armwojenjurist (armijny prawnik wojskowy). Na listach rozstrzelanych wygląda to tak:
- komandarmowie II stopnia - 10
- armijni komisarze II stopnia - 15
- armwojenjurist - 1
Razem rozstrzelano 26 oficerów, którzy nosili po cztery romby. Spośród nich tylko 10 było dowódcami. Mniej niż 40%. Reszta - ponad 60% - to nie dowódcy. To balast. Pozbycie się ich nie obniżyło w najmniejszym stopniu gotowości bojowej Armii Czerwonej. Na odwrót - dzięki temu gotowość armii się zwiększyła.
Na innych piętrach to samo: tabuny spasionych komisarzy. Dlatego więc, gdy pokażą nam przerażające liczby ofiar czystek, odejmijmy w myśli stosowny odsetek komisarzy i prawników, a dane te od razu przestaną być takie straszne. Jeśli natomiast ktoś powie, że komisarze to niewinne ofiary stalinowskiej samowoli, zaprotestujmy: to przecież na ich potężnych ramionach towarzysz Stalin zbudował trwalszą od spiżu piramidę swej władzy. Towarzysze komisarze dławili wszelką opozycję w wojsku, tłumili najmniejszy przejaw wolnej myśli. A gdy myśl ta została zdławiona i szmer niezadowolenia ucichł, towarzysz Stalin zaczął bez skrupułów czyścić szeregi własnych zwolenników.
Tłumienie opozycyjności to przedsionek czystki. Bez tej wstępnej roboty właściwa czystka nie byłaby możliwa. Fachowo ją wykonali towarzysze komisarze. To oni zatkali gęby narodowi i wojsku. Bez pomocy towarzyszy komisarzy Stalin nie utrzymałby w posłuchu swojej chłopskiej armii podczas kolektywizacji. Ale utrzymał. Dzięki wam, komisarze. Świetna robota. Ale teraz wasza kolej. Od prawej, pojedynczo, do piwnicy, na egzekucję biegiem marsz!
Oprócz, by tak rzec, komisarzy jawnych, istnieli jeszcze komisarze utajnieni. Oto komkor Maksym Pietrowicz Magier. Wydawać by się mogło, że ze swym stopniem dowódczym Magier dowodzi, tymczasem jest on członkiem rady wojennej Leningradzkiego Okręgu Wojskowego. Czyli komisarzem, który pilnuje dowódcy i karmi go bujdami o marksizmie-leninizmie i światowej rewolucji. Podczas wojny domowej Magier był pomocnikiem komisarza i komisarzem kolejno: 2. Pułku Kawalerii 9. Dywizji Piechoty, 65. Pułku Kawalerii 3. Brygady 111. Dywizji Kawalerii, wreszcie Pacyfikacyjnej Brygady Kawalerii 1. Armii Konnej. Po wojnie też był komisarzem - 2. Dywizji Kawalerii, III Korpusu Kawalerii itd. Miał stopień komkora, lecz nigdy nie dowodził korpusem. Nawet dywizją nie dowodził. No i rozstrzelali komkora Magiera, a naszego wojska to ani ziębi, ani grzeje. Gotowość bojowa armii po utracie takiego dowódcy bynajmniej się nie zmniejsza. A oto jeszcze jeden przykład - komkor Grigorij Chachanjan. Miał stopień dowódcy, lecz dowódcą nie był. Był członkiem rady wojennej Samodzielnej Armii Dalekowschodniej. Czyli był komisarzem.
Na niższych szczeblach to samo: komdywi i kombrydzy nie zawsze byli dowódcami. Wielu z nich komisarzuje, czyli opowiada bajki o tym, jak wspaniale będą żyć nasi potomkowie w roku 2000. Jeśli ktoś powie, że likwidacja komisarzy osłabiła wojsko, nie zgodzę się z nim. Armia Hitlera jakoś radziła sobie bez komisarzy. Bez komisarzy doszła do Moskwy, Leningradu, Stalingradu. A nasze wojska, choć tylu miały komisarzy, nie wiedzieć czemu, ciągle uciekały.
Może dlatego, że młodzi, awansowani po czystce komisarze nie mieli jeszcze doświadczenia? Nie sądzę. Czy dużo takiego doświadczenia było trzeba? A jaka to różnica - bajdurzyć koszałki-opałki na szczeblu batalionu czy armii? Ale w końcu Armia Czerwona doszła do Berlina! Zgadza się. Tylko bez komisarzy. Na początku 1943 roku zlikwidowano te rangi. Zamiast nich wprowadzono stopień zastępcy dowódcy do spraw politycznych - zampolita. Czy to wielka różnica? Wielka. Zampolit nie miał prawa pchać nosa do planów operacyjnych. A komisarz miał. Nieprzypadkowy zbieg okoliczności: gdy tylko komisarze się wynieśli, Armia Czerwona przestała wciąż się cofać.
Nie dość, że z komisarzy nie było żadnego pożytku. Wielu z nich w ogóle w Armii Czerwonej nie służyło. Przykład: dywkomisarz Sylwester Mejsak. Stanowisko - zastępca szefa wydziału politycznego Głównego Zarządu Ochrony Wewnętrznej i Pogranicznej NKWD ZSRR. Mejsak nie był komisarzem wojskowym, lecz czekistowskim. Nadzorował ochronę Gułagów. Komisarze, którzy służyli w wojsku, widzieli przynajmniej działa i czołgi, bywali na manewrach. A komisarze - czekiści siedzieli w moskiewskich gabinetach i porównywali dane statystyczne: ile też czekiści przygotowali gazetek ściennych? Ci nawet manewrów nigdy nie widzieli. A umieszczono ich w rejestrze sławnych dowódców. Wśród owych 40 tysięcy.
Jeśli ktoś powie, że nasi prawnicy to niewinne owieczki, to będę się spierać. Został rozstrzelany tylko jeden armwojenjurist - Naum Rozowski. Był naczelnym prokuratorem wojskowym Armii Czerwonej. Karę śmierci wykonano 16 czerwca 1941 roku. Tuż przed wojną. Przede wszystkim zauważmy, że wojskowy prawnik w Armii Czerwonej i w ogóle prawnik w Związku Radzieckim - prokurator, sędzia, obrońca - to w najlepszym razie darmozjad, pasożyt. Związek Radziecki nie kierował się zasadami prawa, lecz decyzjami partii. Jak partia postanowi, tak będzie. Czy towarzysz Rozowski rozumiał, że jest darmozjadem, że nic nie robi, tylko pochłania to, co wyprodukowali inni? Czy rozumiał, że od niego osobiście nic nie zależy? Rozumiał. Inaczej nie wspiąłby się tak wysoko. Nie dość, że prawnicy wojskowi byli pasożytami - byli też wściekle aktywnymi współuczestnikami zbrodni. Cały wyższy korpus dowódczy Armii Czerwonej, wszyscy winni i niewinni, przeszli przez ręce towarzysza Rozowskiego. Pod każdym wyrokiem widnieje jego podpis. Zgodnie ze swoim stanowiskiem miał obowiązek uczestniczyć w egzekucjach i rozstrzeliwać wrogów ludu osobiście. I uczestniczył. I rozstrzeliwał. Ale „Wojenno-istoriczeskij żurnał" umieszcza jego nazwisko w rubryce ZGINĘLI W LATACH BEZPRAWIA. Świetnie powiedziane! Uff! Towarzysze, kochani, a co powinien robić prokurator wojskowy? Dbać o przestrzeganie prawa. Ależ my jesteśmy skonstruowani: przeklinamy bezprawie, którego dopuszczał się łajdak Rozowski ze swą bandycką szajką, a równocześnie opłakujemy tę niewinną ofiarę bezprawia, które sam usankcjonował... Mówią nam, że gdy rozstrzelano towarzysza Rozowskiego, Armia Czerwona osłabła. Niech sobie mówią. A my wyobraźmy sobie, że go nie rozstrzelali. Że tkwi na bojowym posterunku i przez całą wojnę gorliwie zabiega o przestrzeganie praworządności w Armii Czerwonej. Gdyby tak było, bezprawie z lat 1937-1938 szerzyłoby się dłużej. Właśnie po to, by przywrócić choćby pozory praworządności, trzeba było towarzysza Rozowskiego wraz z jego bandziorami zastrzelić jak wściekłe psy. A zatem, gdy był Rozowski, szalało bezprawie, gdy go rozwalili, bezprawie nieco zmalało. A wniosek z tego taki sam: za mało towarzysz Stalin ich rozstrzelał. Niewybaczalnie mało. Poszedł pod ścianę tylko jeden prawnik wojskowy - armwojenjurist. Jeden korwojenjurist - prokurator wojskowy Moskiewskiego Okręgu Wojskowego, towarzysz Leonard Pławnek i czterech dywwojenjuristów oraz grupka brygwojenjuristów. Przeraźliwie krótka jest ta lista. A wszystko to wynikało z wręcz karygodnej łagodności Stalina. To właśnie ona nie pozwoliła na zaprowadzenie autentycznego porządku w kraju i w wojsku.
VII
Widziałem kiedyś fotografię: stali obok siebie przywódca hitlerowskich związków zawodowych, szef młodzieżowej organizacji Hitlerjugend, nazistowski dyplomata i SS-Gruppenfuhrer. Przyznam uczciwie, że nie potrafiłem rozpoznać ich po mundurach - wszyscy byli ubrani na czarno, wszyscy mieli czerwone opaski ze swastykami i Żelazne Krzyże. A oto stara fotografia z czasopisma „Ogoniok": Jagoda, Kosariew i jeszcze jacyś inni - OGPU1, komsomolcy, związkowcy. Każdego pamiętam z twarzy, lecz niepodobna ich rozróżnić po mundurach. Wszyscy w wysokich butach, w bryczesach, wszyscy przepasani koalicyjkami.
Nasze proletariackie państwo było zmilitaryzowane ponad wszelką rozsądną miarę, urzędnicy nie tylko tłumnie nosili mundury, lecz mieli stopnie wojskowe i uchodzili za żołnierzy Armii Czerwonej, choć ich praca nie miała z wojskowością nic wspólnego. Stalin czyścił aparat państwowy, likwidował biurokratów, lecz wielu urzędników miało stopnie wojskowe. Dlatego powstaje złudne wrażenie, że zadano zabójczy cios armii. W rzeczywistości uderzono bynajmniej nie w wojsko. Przykładów mogę podać mnóstwo.
Komkor Iwan Tkaczew - szef cywilnego lotnictwa. Zdawać by się mogło, skoro jest cywilne, to niech kieruje nim cywil. Ale gdzie tam, cywilnym lotnictwem kierują u nas dowódcy wysokiego szczebla. Jego zastępcą był komdyw Iwan Szyrokij. A niżej - kombrydzy, pułkownicy itd. To na nich spadł cios. Smutne to, pożałowania godne. Ale mówmy w takim razie, że cios zadano Aerofłotowi, a nie wojsku. Brygkomisarz Samuel Szapiro - szef Budownictwa Specjalnego. Budownictwo Specjalne - tak właśnie trzeba pisać, dużymi literami. Czyżby budował podziemny punkt dowodzenia na wypadek wojny? Skądże. Budował Teatr Centralny Armii Czerwonej. Dlaczego budownictwem kierował komisarz? Czy choć trochę znał się na budownictwie? A na strategii? Cyrk, i nic więcej... Zajrzyjmy do dużych wydawnictw, do redakcji czołowych gazet, do urzędów budowlanych, do ludowych komisariatów finansów, ochrony zdrowia, przemysłu ciężkiego, odwiedźmy morskie i rzeczne przedsiębiorstwa transportu wodnego, budowy zapór, kanałów, torów kolejowych - tam też są dywkomisarze, bryginżynierowie, komdywi, korintendenci i kombrydzy, brygwojenwracze i tak bez końca.
Brygkomisarz Siemion Frumin był naczelnikiem Państwowego Centralnego Instytutu Kultury Fizycznej. Nie wojskowego, lecz cywilnego. A niewinnie uśmiercony dywkomisarz, Borys Kalpus był zastępcą przewodniczącego Komitetu ds. Kultury Fizycznej i Sportu przy Radzie Komisarzy Ludowych ZSRR. Wyrok śmierci wykonano na nim 29 sierpnia 1938 roku. Ciekawe: gdyby go nie zlikwidowano, jaki byłby jego osobisty wkład w zwycięstwo? Jeździłby po frontach i w przerwach między bitwami demonstrowałby żołnierzom i oficerom, jak należy podnosić ręce i nogi, kręcić głową i innymi częściami ciała? Czy zdawał sobie sprawę, że zaliczono go do wyższego korpusu oficerskiego Armii Czerwonej bez żadnych podstaw? Czy rozumiał, że kierować kulturą fizyczną można i bez tytułu generalskiego? Dlaczego nie zrezygnował z wysokich rang i zaszczytów? Niewykluczone, że zabijając go zadano cios naszej marksistowskiej kulturze fizycznej, nie sądzę jednak, że było to uderzenie w zdolność obronną ZSRR.
Spośród czterech rozstrzelanych dywwojenjuristów trzech (75%) w wojsku nie służyło. Oto oni: Dywwojenjurist Nikołaj Gomierow - prokurator Pogranicznej i Wewnętrznej Ochrony Wojsk NKWD USRR. Dywwojenjurist Łazarz Maller - przewodniczący Trybunału Wojskowego Pogranicznej i Wewnętrznej Ochrony NKWD
1 OGPU - Objedinionnoje Gosudorstwiennoje Politiczeskoje Uprawlenije - Zjednoczony Państwowy Zarząd Polityczny, 1923-1934 [przyp. tłum.].
Kraju Dalekowschodniego. Dywwojenjurist Aron Grodko - zastępca ludowego komisarza sprawiedliwości ZSRR. Też niewinna ofiara. W latach 1937-1938 dbał, by sprawiedliwości stało się zadość. Zrobiłeś swoje, i wynocha. Nie jesteś już potrzebny. Najwyższy wymiar kary wymierzono mu 9 czerwca 1941 roku. Zlikwidowano tych ludzi na kilka tygodni przed wojną. Nie wiem jakimi byli prawnikami, dobrymi czy złymi, zawsze strzegli socjalistycznego prawa czy też je łamali, ale z wojskiem nie łączyło ich nic, jeśli nie brać pod uwagę ich udziału w zbrodniach przeciwko armii.
Prokurator czekistowski strzeże porządku wśród strażników więziennych, zastępca ludowego komisarza sprawiedliwości obraduje w wysokim gabinecie, udoskonala socjalistyczne prawo... Lecz gdzie i kiedy studiowali oni strategię i taktykę? Zgoda: ich przedwczesna, tragiczna śmierć była ciosem zadanym radzieckiemu najsprawiedliwszemu na świecie i do głębi humanitarnemu sądownictwu, lecz nie zmniejszyła gotowości bojowej Armii Czerwonej.
Ilja Kitin, brygwojenjurist, był przewodniczącym Trybunału Wojskowego przy Wschodniosyberyjskiej Magistrali Kolejowej, a brygwojenjurist Ruwim Lapidus - prokuratorem wojskowym Amurskiej Magistrali Kolejowej.
Na co kolejarzom własny prokurator? Po co im własny trybunał? Przecina Syberię wielka rzeka Jenisej. Po jednej stronie tysiące kilometrów tajgi. Po drugiej - tysiące kilometrów tajgi. Rzeką płyną statki. Raz na tydzień. Nikogo tu nie ma prócz niedźwiedzi. Nigdy nie wdarł się tu żaden agresor. I nigdy się nie wedrze. Komary zjedzą każdego, kto się tu zjawi. Lecz transport wodny nadzoruje prokuratura wojskowa. Jest tam wojskowy prawnik z plejady genialnych dowódców. A za stołem zasiada surowy trybunał: zielony obrus, karafka z mętną wodą na stole. Członkami trybunału są dowódcy. I na wszystkich liniach kolejowych, we wszystkich ośrodkach transportu morskiego i rzecznego - wszędzie dowódcy, dowódcy, dowódcy. Aż czterdzieści tysięcy dowódców. A przecież radziecki prawnik wojskowy nie mógł być porządnym człowiekiem. Jak dostanie z KC rozkaz „ułaskawić", to ułaskawi, a gdy każą rozstrzelać, to kierując się stosownymi paragrafami, wyda taki wyrok, jaki jest potrzebny. Każą mu rozstrzelać sto osób - rozstrzela sto. Każą postawić pod ścianą dwieście - będzie dwieście.
Oskarżony jasno, wyraźnie i z sensem udowadnia, że nie ponosi żadnej winy, ale prokurator i członkowie trybunału jeszcze przed obradami sądu otrzymali stosowne wytyczne. Bez tych wytycznych nie siądą nawet za stół. A postąpią wcale nie tak, jak dyktuje im rozum, sumienie i przepisy prawne, lecz zgodnie z żądaniem stosownej instancji. Człowiek normalny nie mógł tam pracować. Zresztą to żadna praca. Ktoś, kto jest zdrowy psychicznie, nie mógł robić czegoś takiego. Wspomniany już armwojenjurist Rozowski przed procedurą ogłaszania wyroków malował sobie usta. Chciał podobać się ofiarom, które posyłał na śmierć. Cała Armia Czerwona wiedziała: jeśli naczelny prokurator RKKA towarzysz Rozowski ma umalowane usta, oznacza to karę śmierci, a jeśli nie - to długoletnią odsiadkę w łagrze. „Krasnaja zwiezda" opisuje zastępcę Rozowskiego, dywwojenjurista Jakowa Kazarińskiego. Był to nadęty bufon, przyjaciel Mechlisa i zaufany człowiek Wyszyńskiego. Ale i on wpadł pod ożywczy strumień czystki. Nie rozstrzelano go, wsadzono tylko do łagru. A tam błyskawicznie dostosował się do sytuacji. „Gdy zaczynał mówić, na jego twarzy pojawiał się przypochlebny uśmieszek, brązowe maleńkie oczka biegały chytrze i czujnie"2.
2 „Krasnaja zwiezda", 24 marca 1989 r.
W łagrze z miejsca sprzedał drogi szynel, mundur z najcieńszego sukna i eleganckie oficerki. Sam bez rozkazu zorganizował sobie buciory na podeszwach z opon, fufajkę, watowane spodnie, ostrzygł się do gołej skóry - udawał starego lagrowego wygę. Dowódcy, którzy siedli razem z nim, plują z obrzydzenia: reedukował się, skurczybyk!
„Takich jak on kryminaliści zabijali bez litości. Zazwyczaj dusili nocą pod kocem. Czasem odpiłowali głowę. Kazariński znał ten zwyczaj świata przestępczego, więc zaczął swoją reedukację jeszcze w Nachodce". Jak to się stało, że butny urzędas przeobraził się w usłużnego łagrowego lokaja? Nic się nie stało. On był lokajem zawsze. Tyle że w prokuraturze wojskowej RKKA lokaje w mundurach generalskich paradowali z wypiętymi kałdunami i wyniosłymi minami, a w łagrze - musieli siedzieć pod pryczą. Czystka to okres, w którym Stalin postanowił wymienić ekipę politycznych i prawniczych lokajów. Co prawda, nie odpiłowywał im głów, ale posyłał do łagrów, by robił to ktoś inny.
Towarzysze Rozowski, Grodko, Kazariński wraz z całą resztą „prawników stalinowskich" z własnej woli lizali pięty swojemu władcy, spełniali wszystkie jego życzenia i kaprysy. Powinni byli jednak pamiętać, że za młodu każda dziwka mierzy wysoko, potem jednak ma coraz skromniejsze aspiracje. Bandzior Stalin, wykorzystawszy owych „prawników", wysłał ich tam, dokąd popychał ich sam los i logika ich profesji - do lizania pięt bandziorom niższej rangi.
Brzmi to potwornie: 40 tysięcy. Jednak gdy wyłączymy z tej liczby komisarzy, prawników, sportowców, klawiszy, macherów z ludowego komisariatu przemysłu leśnego, budowniczych wielkich kanałów, komsomolskich przywódców, redaktorów gazet centralnych, okaże się, że dowódców było tak naprawdę niewielu.
Rozdział 5
Stratedzy z Łubianki
Często odbywam, rozmowy ze służbami towarzysza Jeżowa.1
K. Woroszyłow, członek Biura Politycznego, ludowy komisarz obrony, marszałek ZSRR
I
Istniał jeszcze jeden specjalny system stopni wojskowych - dla kierownictwa Głównego Zarządu Bezpieczeństwa Państwowego (GUGB) NKWD ZSRR.
Z początku system ten przewidywał dziesięć stopni: sierżant, młodszy lejtnant, lejtnant, starszy lejtnant, kapitan, major, starszy major, komisarz III, II i I stopnia. Do każdej rangi dodawano na końcu dwa słowa: Bezpieczeństwa Państwowego, w skrócie BP. Były to słowa wielkiej wagi. Unicestwienie własnego narodu uważano za zadanie znacznie ważniejsze i bardziej zaszczytne, niż zagarnięcie obcych ziem, toteż stopnie BP miały wyższą wartość. W tej służbie nie było starszych i młodszych sierżantów.
Był tylko stopień: sierżant BP. Może to dziwne, lecz sierżant BP, zaliczany był do średniego korpusu oficerskiego. W przekładzie na język dzisiejszy - był oficerem.
Sierżant BP nosił na naszywkach jeden kwadrat, tak samo jak w armii młodszy lejtnant, lecz żołd miał dwa razy wyższy niż lejtnant w armii, ponadto miał mnóstwo przywilejów, takich, jak dostęp do specjalnych sklepów, gdzie po śmiesznie niskich cenach sprzedawano rzeczy po tych, których zamordowali czekiści.
1Przemówienie na plenum KC WKP(b), luty-marzec 1937 r.
Wszyscy wyżsi rangą oficerowie Głównego Zarządu BP nosili dystynkcje o stopień wyższe niż analogiczne dystynkcje wojskowe.
Młodszy lejtnant BP - dwa kwadraty, jak lejtnant w wojsku. Kapitan BP - dwie belki, jak major. Major BP - trzy belki, jak pułkownik. Starszy major BP - to już wyższy korpus oficerski. Nosił jeden mały romb, tak jak kombryg. Stopień komisarza BP III, II i I stopnia odpowiadał komdywowi, komkorowl i komandarmowi II stopnia.
Nieco później wprowadzono najwyższy czekistowski stopień: komisarz generalny BP. Nosił on na kołnierzu wielkie gwiazdy, tak jak marszałek Związku Radzieckiego.
Tylko nie na szkarłatnych, a na niebieskich naszywkach. O wszystkim tym opowiadam nie bez powodu. Za chwilę przejdę do sedna sprawy.
II
Chodzi mianowicie o to, iż w owych czasach NKWD był najpotężniejszą strukturą organizacyjną na świecie. W NKWD prócz Głównego Zarządu BP (GUGB) znajdziemy mnóstwo innych głównych zarządów:
GURKM - milicja robotniczo-chłopska,
GUPWO - ochrona pograniczna i wewnętrzna,
GUPO - ochrona przeciwpożarowa,
GUŁAG - tłumaczyć nie potrzeba,
GEU - gospodarka,
GTU - transport, itd.
Milicja miała własne milicyjne stopnie. GUGB - własne rangi Bezpieczeństwa Państwowego. A we wszystkich pozostałych zarządach były takie same stopnie jak w wojsku. Fakt ten pociąga za sobą daleko idące konsekwencje. Mianowicie: stalinowska czystka była skierowana nie przeciwko wojsku, lecz przede wszystkim przeciwko aparatowi represji. Gdy jednak padają liczby, ma się wrażenie, że armia ucierpiała bardziej niż NKWD.
Jednakże w odrębnej statystyce dotyczącej czystki w NKWD uwzględnieni są na ogół tylko ci czekiści, którzy mieli szczególne czekistowskie stopnie, czyli współpracownicy jednego tylko zarządu NKWD - GUGB. Przytłaczająca większość czekistów nosiła nie stopnie czekistowskie, lecz zwyczajne, wojskowe. To ich wciągnięto do danych statystycznych Armii Czerwonej. Właśnie dlatego statystyka dotycząca NKWD została ewidentnie zaniżona, a statystyka czystki w Armii Czerwonej - zawyżona.
Aresztowali, dajmy na to, jakiegoś wojskowego z rombami na naszywkach i wysłali pod mur. Płaczemy rzewnie: Stalin zamordował wysokiego dowódcę! Ale, być może, ów towarzysz wcale nie był dowódcą. Owszem, miał stopień wojskowy, lecz nigdy nie służył w wojsku, o strategii i taktyce nie miał zielonego pojęcia.
Przejdźmy do przykładów.
III
W rejestrach niewinnie skazanych i zamordowanych znajduje się major BP Siemion Firin-Pupko. Jasne - czekista z krwi i kości. Figuruje w statystyce czekistowskiej. A oto został fałszywie oskarżony, aresztowany i zamordowany w latach bezprawia dywintendent Eduard Bierzin. Dywintendent to w przekładzie na język późniejszych pojęć coś w rodzaju generała lejtnanta intendentury. Sądząc po stopniu - wysoki urzędnik, funkcjonujący na tyłach. Zajmowane przezeń stanowisko też powinno być wysokie - szef zaplecza wielkiego okręgu wojskowego, Moskiewskiego lub Kijowskiego. Sprawdźmy, czy tak istotnie było. Ależ nie, nie tak. Nabraliśmy się. Dywintendent Bierzin był dyrektorem zjednoczenia „Dalstroj". Otwórzmy „Przewodnik po Gułagu" Jacquesa Rossiego, by sprawdzić, czy dobrze rozumiemy określenie Dalstroj. Francuz Rossi sam odsiedział solidny wyrok w radzieckich instytucjach penitencjarnych w owych latach. Podczas śledztwa trzymano go w więzieniach centralnych, siedział nawet w jednej celi z Nogtiewem - eks-naczelnikiem najbardziej znanego łagru: Sołowek2. Oto co można znaleźć w „Przewodniku po Gułagu" na temat interesującego nas obiektu:
„Dalstroj był najpotężniejszym i niemal autonomicznym królestwem w imperium Gułagu. Powstał w latach 1932-1933 nad brzegiem Morza Ochockiego, w górnym biegu Kołymy. Głównym zadaniem było wydobywanie złota. Tutejsze lasy, węgiel i inne surowce eksploatowano wyłącznie dla potrzeb Dalstroju. Wszystkie prace wykonywali więźniowie - m.in. budowali osady i miasta dla wolnonajemnych robotników (por. Magadan), setki tysięcy kilometrów szos, baraków dla więźniów itd.
W początkach lat czterdziestych Dalstroj rozpościerał się na 1.300 km z południa na północ i na 1.700 km ze wschodu na zachód, obejmując zachodnią część Kamczatki i wschodnią Jakucję. Dalstroj nie podlegał lokalnej administracji (por. Gułag). Od końca lat trzydziestych do początku pięćdziesiątych do Dalstroju co roku przywożono 400-500 tysięcy więźniów (por. Wanino, Dżurma), lecz wskutek wysokiej śmiertelności liczba zeków w Dalstroju nigdy nie przewyższała 2-3 milionów.
Pierwszym naczelnikiem Dalstroju był E. Bierzin. Jego zastępcą i naczelnikiem USWITŁAG-u - Garanin (por. garaninowskie egzekucje). Bierzin został aresztowany i rozstrzelany jako wróg ludu w 1937 roku, Garanin - w 1939"3. I tak dalej. Takie są fakty. Oto oni, nasi wysocy dowódcy, władcy milionów... Stratedzy. Niewinne ofiary bezprawia. W latach wojny towarzysz Bierzin i towarzysz Garanin pokazaliby Hitlerowi, gdzie raki zimują... Na pewno by pokazali... „Wojenno-istoriczeskij żurnał" umieszcza ich na tych samych listach, co represjonowanych bezpodstawnie dowódców Armii Czerwonej. Przy tym bez najmniejszego skrępowania wymienia zajmowane przez nich stanowiska.
Niewinne ofiary na zawsze pozostaną w naszej pamięci!
2 Sołowki - Wyspy Sołowieckie na Morzu Białym. W XV-wiecznym monastyrze GPU utworzył pierwszy radziecki obóz koncentracyjny: Siewiernyje Łagieria Osobowo Naznaczenija (SŁOŃ) - zespół Północnych Obozów Koncentracyjnych. W latach trzydziestych w łagrach SŁOŃ przebywało ponad 60 tysięcy więźniów. Patrz: Jacques Rossi, Sprawocznik po Gułagu., Londyn 1987 [przyp. tłum.].
3 J. Rossi, Sprawocznik po Gułagu, Londyn 1987, ss. 96-97.
IV
Jeszcze jeden dywintendent. Towarzysz Rudolf Peterson. Stanowisko - były komendant moskiewskiego Kremla. Posada nie wojskowa, lecz jednoznacznie czekistowska. Rozstrzelano go 21 sierpnia 1937 roku. Nie płaczmy jednak nad tą niewinną ofiarą i wybitnym dowódcą. Jeszcze jeden rozstrzelany komendant Kremla - towarzysz Piotr Tkałun. Miał dowódczy stopień komdywa, lecz pracę czekistowską. Ale na razie próbujemy wyjaśnić, jak to było z dywintendentami.
Dywintendent Borys Iwanów. Pracował dla Głównego Zarządu PWO NKWD ZSRR. Wydaje nam się, że PWO to Protiwowozdusznąja Oborona - obrona przeciwlotnicza, lecz znów wpadamy w maliny. Skądże - to Ochrona Wewnętrzna i Pograniczna, czyli klawisze. Znowu dywintendent. Też uchodzi za oficera Armii Czerwonej. Strateg. Izrail Pliner. Stanowisko - naczelnik GUŁAG-u NKWD ZSRR. I to w jakich czasach! W samym apogeum. Zdjęty ze stanowiska 14 listopada 1938 roku. I aresztowany. Kiedy Jeżow i Frinowski wraz z kumplami spadli ze stołków, pociągnęli za sobą swych podwładnych.
Dywintendent Pliner dostał kulkę w łeb 22 lutego 1939 roku. Dokładnie w wigilię jubileuszu Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej, w której nigdy nie służył. By tak rzec, dla uczczenia tego święta. A oto dywwojenwracz Aleksander Barków - szef Wydziału Medycznego Głównego Zarządu PWO NKWD ZSRR. Dbał towarzysz doktor o czekistowską służbę zdrowia. Rzecz ważna, lecz z wojskiem nie miała nic wspólnego.
Te rejestry przypominają książkę telefoniczną. Jednak gdy ktoś podaje liczby zlikwidowanych dowódców, przypomnijmy sobie, że, po pierwsze, są one monstrualnie przekłamane i rozdęte, a po drugie, że jedna trzecia spośród owych niewinnie oskarżonych i zamordowanych to nikomu niepotrzebni komisarze, zaś kolejna jedna trzecia to więzienni klawisze wysokiej rangi.
Powiem więcej. Nawet w Głównym Zarządzie Bezpieczeństwa Państwowego wielu funkcjonariuszy miało zwykłe stopnie wojskowe. Przykład: sam szef GUGB, wspomniany już Frinowski, był komkorem, a następnie komandarmem. I figuruje towarzysz Frinowski nie w rejestrach NKWD, lecz na listach oficerów armii. W czasopiśmie „Wojenno-istoriczeskij żurnał" istnieje rubryka: KACI I ICH OFIARY. ZGINĘLI W LATACH BEZPRAWIA.
Rubryka ta każdego zapędza w ślepy zaułek: właściwie kto wtedy był ofiarą? Redakcja powinna była chociaż jednego wyróżnić za pomocą gwiazdki: o, to właśnie jest ofiara represji. Sami w żaden sposób nie potrafimy znaleźć tam ofiar - widzimy samych katów. Szef najważniejszego spośród wszystkich pionów Głównego Zarządu BP - Zarządu Wydziałów Specjalnych, też miał zwykły wojskowy stopień kombryga. Był to Nikołaj Fiodorow. Nie jakiś tam intendent czy prawnik. Dowódca. W dodatku młody i przystojny. Rówieśnik stulecia. Gdy miał 37 lat, w lipcu 1937 roku został szefem odeskiego NKWD. Świetnie sobie radził na tym stanowisku. Toteż od stycznia 1938 roku został szefem kijowskiego NKWD. Tam też był dobry. Więc od maja 1938 roku kombryg Fiodorow został szefem Zarządu Wydziałów Specjalnych GUGB NKWD ZSRR. NKWD to tajna policja. A taką tajną policją wewnątrz NKWD był Główny Zarząd BP. Zaś wewnątrz tego zarządu - Zarząd Wydziałów Specjalnych. To tajna policja w łonie tajnej policji w łonie tajnej policji. Nią właśnie kierował kombryg Fiodorow.
Młody dowódca zginął niesprawiedliwie oskarżony, nie doczekawszy czterdziestki. To, że był doświadczonym czekistą, nie ulega wątpliwości. W wieku 37 lat nie tylko stanąć na czele odeskiego NKWD, lecz przygotować się do sprawowania takiego urzędu w nieprawdopodobnie krótkim czasie, a potem utrzymać się na nim, awansować... to wyższa szkoła jazdy.
Tylko gdzie kombryg Fiodorow mógł zdobyć doświadczenie wojskowe? Doświadczenie dowódcze? Podczas wojny domowej był kancelistą w CzK4, wpisywał nazwiska rozstrzeliwanych do księgi, gryzmolił protokoły przesłuchań.
Gdy wojna domowa się skończyła, kancelista Fiodorow miał 20 lat. I ani jednego dnia nie służył w Armii Czerwonej, choćby tylko w stopniu szeregowego. Rozplątywał sieci spisków. A umieszczono go na liście niewinnie represjonowanych dowódców.
Amerykański wielbiciel Hitlera M. Steinberg oświadczył kiedyś, że i w Armii Czerwonej byli mądrzy ludzie, tyle że wytępiono ich co do nogi: „Stalin wymordował i usunął przed wojną niemal 40 tysięcy wojskowych! A byli to najlepsi, najbardziej doświadczeni generałowie i oficerowie. Na ich miejsce przyszli ludzie niekompetentni, bez doświadczenia bojowego". Już chciałem polemizować. Ale machnąłem ręką.
Niech tam. Zgoda. Niech będzie, że komandarm I stopnia towarzysz Frinowski był najlepszym i najbardziej doświadczonym szefem GUGB NKWD ZSRR. Jakże z nim było dobrze! Był przecież szalenie kompetentny. A gdy go zabrakło, przyszli niekompetentni: Beria, Mierkułow, Goglidze, Riumin, Cinawa, Rapawa, Kobułow. Czyż któregokolwiek z nich stać było na tak wielkie czyny, jakich dokonał ich wspaniały poprzednik? Niech tam, zgódźmy się: kombryg towarzysz Fiodorow był najlepszym szefem Zarządu Wydziałów Specjalnych GUGB NKWD ZSRR. Był czuły i łagodny. Oczy miał mądre, nieco zmęczone. I wprost nieprawdopodobnie wielkie doświadczenie bojowe. Nie będziemy protestować: dywintendent, towarzysz Pliner, był najlepszym naczelnikiem GUŁAG-u NKWD ZSRR. Gdy go zlikwidowano, w łagrach nie było już takiego porządku ani takiej troski o ludzi jak w 1937 roku. Później łagrami kierowali ludzie niedoświadczeni, niekompetentni, bez doświadczenia bojowego. A towarzysz Pliner miał tego doświadczenia mnóstwo. I był nad wyraz kompetentny. A jakie miał łagodne spojrzenie!
Rozdział 6
O tym jak komisarz Dybienko gromił Niemców nad Narwą
Pijanym żeś tłumem ryczała.
Muskuły się prężą na torsie.
Kolbami siwych gnasz admirałów
głową w dół z mostu w Helsingforsie.1
Włodzimierz Mąjakowski, „Oda do rewolucji"
ĆJKJ lutego 1938 roku cały naród radziecki i światowe siły postępu uroczyście świętowały dwudziestą rocznicę powstania Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej. Dwadzieścia lat przedtem, 23 stycznia 1918 roku pod Pskowem i nad Narwą oddziały Czerwonej Gwardii odniosły swe pierwsze zwycięstwa nad regularnymi wojskami kajzerowskich Niemiec. Zwycięstwa te uznano za dzień narodzin Armii Czerwonej. Na licznych wiecach i uroczystych akademiach, które w lutym 1938 roku odbywały się w całym kraju, wypowiedziano wiele ciepłych słów o naszej Armii Czerwonej. Nie wymieniono tylko nazwiska człowieka, który poprowadził pierwsze czerwone oddziały ku wielkim zwycięstwom...
Na miesiąc przed jubileuszem, 24 stycznia 1938 roku, pojawił się pierwszy radziecki medal: „20 lat RKKA". Odznaczano nim tych, którzy wyróżnili się w bojach, okupili pierwszy triumf własną krwią, prowadzili Armię Czerwoną od zwycięstwa do zwycięstwa. Nagrodzono wielu wojskowych.
4 CzK, wl. WCzK - Wsterossijskąja Czerezwycząjnąja Komissija po Borbie s Kontrrewolucijej i Sabotażom - Wszechrosyjska Nadzwyczajna Komisja do Walki z Kontrrewolucją i Sabotażem, 1917-1922 [przyp. tłum.].
1Przeł. Bruno Jasieński.
Tylko zastępca ludowego komisarza przemysłu leśnego, komandarm II stopnia Paweł Jefimowicz Dybienko nie otrzymał jubileuszowego medalu. A przecież to właśnie on 23 lutego 1918 roku prowadził czerwone oddziały do boju nad Narwą...
Wkrótce legendarny komandarm został aresztowany. Oskarżono go o szpiegostwo na rzecz Stanów Zjednoczonych, sąd rozpatrywał jego sprawę siedemnaście minut. Wyrok -jak zwykle. Natychmiastowe rozstrzelanie. Ironia losu polegała na tym, że zastępca ludowego komisarza przemysłu leśnego, komandarm II stopnia Dybienko pozostawał w kadrze oficerskiej Armii Czerwonej. Jego ostatnie stanowisko w RKKA - to stanowisko dowódcy Leningradzkiego Okręgu Wojskowego. Jeśli ktoś chciałby zdobyć Piotrogród, utrudni mu to ogromne Jezioro Czudzkie (Pejpus). Obejść je można od północy, przez Narwę, lub od południa, przez Psków. Gdyby komandarm II stopnia Dybienko nie otrzymał awansu do Ludowego Komisariatu Przemysłu Leśnego, a potem kopniaka do lefortowskich kazamatów, gdyby pozostał na stanowisku dowódcy Leningradzkiego Okręgu Wojskowego, to w 1941 roku z pewnością zatrzymałby i rozbił Niemców pod Pskowem i nad Narwą tak, jak rozgromił ich w 1918 roku.
II
Tu zatrzymamy się na chwilę. Zbierzemy myśli. Co to jest ten Ludowy Komisariat Przemysłu Leśnego? To ministerstwo ds. wyrębu lasów. Kraj mamy ogromny, lasów najwięcej na świecie, więc wyrąbujemy je tysiącami kilometrów kwadratowych i milionami metrów sześciennych wysyłamy na eksport. Tylko nie jest zrozumiałe, dlaczego ofiarną pracą setek tysięcy drwali kieruje osobnik w mundurze wojskowym, posiadający w dodatku wysoki stopień komandarma II stopnia? Przed Pawłem Dybienką stanowisko zastępcy ludowego komisarza ds. wyrębu lasów zajmował komisarz BP II stopnia Łazarz Kogan, pierwszy naczelnik GUŁAG-u, po Dybience zaś - komisarz BP III stopnia Salomon Milszten z GUGB NKWD ZSRR.
Oto gdzie poniosło słynnego dowódcę. Ale towarzysz Stalin zawsze kierował się logiką. Więc jeśli drwali nadzorują nie jakieś tam urzędasy, lecz wysoko postawieni bojownicy tajnego frontu, odważni rycerze BP, najlepsi administratorzy GUŁAG-u i legendarni dowódcy wojny domowej, to musiał być w tym jakiś sens.
Co prawda, rycerze owi nie piastowali swych stanowisk długo. Chwytano ich za kark i wysyłano, gdzie trzeba. Wzięli również towarzysza Dybienkę. I oto legendarny bohater wojny domowej, zastępca komisarza ludowego ds. wyrębu lasów, komandarm II stopnia towarzysz Dybienko siedzi. Siedzi i pisze. Pisze list do towarzysza Stalina. A w liście tym logicznie i prosto udowadnia, że nie jest szpiegiem amerykańskim, a oskarżenia pod jego adresem to bzdury. Udowadnia to za pomocą prostego i jasnego sformułowania, jednym zdaniem: „Przecież nawet nie władam językiem amerykańskim...".
No proszę, wielki strateg, a nie włada amerykańskim. Cóż, wybaczymy strategowi nieznajomość języka amerykańskiego, a przy okazji zastosujemy jego argumentację.
Przypuśćmy, że oskarżają mnie, iż jestem agentem wszystkich wywiadów świata. Teraz z dumą mogę zaprotestować: nie jestem szpiegiem argentyńskim, bo z argentyńskim u mnie kiepsko. Nie mogę też być szpiegiem brazylijskim - nie znam brazylijskiego, możecie sprawdzić. Nie jestem też szpiegiem boliwijskim, peruwiańskim, paragwajskim, kolumbijskim ani ekwadorskim. Języka algierskiego też jeszcze nie opanowałem. To jedno zdanie geniusza strategii towarzysza Dybienki odsłania nam bardzo wiele. W swoim czasie Dybienko był dowódcą Floty Bałtyckiej, więc podlegał mu jej wywiad. Potem był ludowym komisarzem ds. morskich i podlegał mu cały wywiad RKKF. Następnie dowodził szeregiem okręgów wojskowych i za każdym razem podlegał mu potężny aparat wywiadowczy z własnymi zagranicznymi siatkami agenturalnymi.
Wkrótce zobaczymy, jak towarzysz Dybienko dowodził pułkami i dywizjami, eskadrami i flotą; na razie jednak odnotujmy, że dość mętnie sobie wyobrażał pracę wywiadu. Każdy czytelnik powieści sensacyjnych zdaje sobie chyba sprawę: jeśli ktoś chce zdradzać tajemnice japońskiemu wywiadowi, nie musi znać języka japońskiego. A po to, by przekazywać tajemnice wywiadowi amerykańskiemu, niekoniecznie trzeba znać język amerykański. Jeśli uzyskaniem informacji zainteresowani są ONI, to niech ICH wywiadowcy uczą się NASZEGO języka. Zaś agenci naszego wywiadu powinni uczyć się ich języków. I nawet całkiem możliwe, że agent amerykański opanował język rosyjski i doszedł do porozumienia z towarzyszem Dybienką, bez posługiwania się językiem amerykańskim. Czyżby towarzysz Dybienko tego nie rozumiał? I czy nie pora baczniej przyjrzeć się naszemu bohaterowi?
Paweł Dybienko był za caratu marynarzem Floty Bałtyckiej. Rozpoczął służbę w karnej jednostce na okręcie „Dźwina".2 O tym, co przeskrobał marynarz Dybienko nasza kochana gazeta wojskowa nie informuje. Możemy mieć pewność, że nie wysłali go tam za działalność rewolucyjną. Gdyby tak było, powiedzieliby nam o tym.
Podczas pierwszej wojny światowej marynarz Dybienko był jednym z prowodyrów antywojennego wystąpienia na pancerniku „Imperator Paweł I". Ta interesująca cecha ujawni się potem wielokrotnie: nasi genialni dowódcy byli przeważnie pacyfistami, nie rwali się do wojaczki. Zablokowana przez kajzerowską marynarkę na wodach Zatoki Fińskiej, Flota Bałtycka tkwiła w bezczynności, okręty stały na redzie, marynarze siedzieli sobie w ciepłych kubrykach i nudzili się jak mopsy, z nudów wszczynali bunty. Zawsze we wszystkich flotach świata zbuntowanych marynarzy wieszano na rejach. Zwłaszcza podczas wojny. Ale Imperium Rosyjskie było przesadnie liberalne. I właśnie dlatego się rozpadło. Buntownika i podżegacza Pawła Dybienkę nie rozstrzelano ani nie powieszono, lecz odziano w mundur szeregowego i wysłano na front. „Radziecka Encyklopedia Wojskowa" informuje, że i na froncie towarzysz Dybienko uprawiał to samo co przedtem - antywojenną agitację.3 Więc znowu go aresztowali. Powiesić by takiego, ale gdzie tam! Nie wieszali. Wreszcie doczekał się upadku caratu. A wówczas od razu stał się niejako szefem Floty Bałtyckiej.
Pijani marynarze przeobrazili się w dzikie bestie. Pod wodzą Dybienki i Raskolnikowa miały miejsce potworne zbrodnie na oficerach floty i ich rodzinach. W ślad za oficerami ofiarą padli ci wszyscy, których można było nazwać „kontrą". A można było tak nazwać każdego. Bestialskie sceny marynarskiego rozpasania opisane zostały wielokrotnie. Jedno z takich świadectw opublikowano w latach dwudziestych w Paryżu.4 To, co przez dziesiątki lat nazywano oszczerstwem, „Krasnaja zwiezda" uznaje teraz za prawdę, przytaczając relację właśnie o pancerniku „Imperator Paweł I":
„Lejtnanta Sawińskiego zabił uderzeniem młota w głowę, podkradłszy się do niego od tyłu, palacz Rudenok. Tym samym młotem Rudenok zabił miczmana Szumańskiego. I miczmana Bulicza.
2 „Krasnaja zwiezda", 26 lutego 1989 r.
3 Sowietskąja wojennąja encyklopiedija, t. 1/8, Moskwa 1976-1980, t. 3, s. 277.
4 A. Olszański, Zapiski agienta Razwiedupra, Paryż 1927.
Starszy oficer, który próbował na górnym pokładzie przemówić załodze do rozumu, został schwytany, zbity czym popadło, zaciągnięty do burty i wyrzucony na lód".5
Oficerów zabijano tylko dlatego, że byli oficerami. I topiono w przeręblach. Ale niektórych nie topiono. Pijani bandyci, kumple Dybienki i Raskolnikowa, tratowali oficerów saniami zaprzężonymi w konie, wdeptując trupy w śnieg i nawóz.
Wymazano to z naszej pamięci. Okręty Floty Bałtyckiej bazowały w portach dzisiejszej Finlandii. Podczas drugiej wojny światowej duże, potężne kraje poddawały się totalitarnej agresji bez zbytniego oporu, natomiast mała Finlandia wykazała taką niezłomność, że sam Stalin był zaskoczony. Przyczyną tego były ciała oficerów rosyjskich stratowane saniami pijanego rewolucjonisty. Finlandia zapamiętała tamtych oficerów. Miejscowa ludność wiedziała, że gdy Armia Czerwona pokona ich kraj, to wyzwoliciele będą obdzierać ludzi żywcem ze skóry, wbijać im gwoździe w głowy, obcinać nosy, języki i uszy, wykłuwać dzieciom oczy, słowem, wyrabiać to wszystko, co pijany Dybienko. Właśnie dlatego, mimo ogromnych ofiar i strat, Finlandia nie poddała się Rosji Radzieckiej. Towarzysza Dybienkę Finlandia pamięta jeszcze dzisiaj. Byłem tam, przekonałem się.
IV
A Dybienko, gdy już pojeździł sobie na saneczkach, stanął na czele Centrobałtu - organizacji, która zarządzała flotą. Tam los zetknął go z płomienną rewolucjonistką, generalską córką Aleksandrą Kołłontaj, jedną z najpiękniejszych kobiet Europy. Rewolucyjną pannę strasznie ciągnęło na front, do opustoszałych kajut admiralskich i marynarskich kubRykow. Sasza Kołłontaj nawoływała do światowej rewolucji i wolnej miłości. Jej namiętny apel nie pozostał bez odzewu, jej wizyt na okrętach marynarze wyczekiwali z niecierpliwością. Było to dla nich wielkie święto.
W październikowych dniach 1917 roku Paweł Dybienko odgrywał decydującą rolę. Krążownik „Aurora" i dziesięć innych okrętów wypłynęły na Newę z rozkazu Dybienki. Dziesięć tysięcy uzbrojonych marynarzy, którzy dokonali przewrotu.
Noc, kiedy nastąpił przewrót, była największym triumfem Dybienki. Został członkiem pierwszego rządu radzieckiego. Znalazła się w nim również jego przyjaciółka Aleksandra Kołłontaj. Była ludowym komisarzem opieki społecznej. Wszystko jak w bajce. On i ona. Oboje w rządzie. Pierwszy wpis w księdze aktów stanu cywilnego w ojczyźnie światowego proletariatu był rejestracją ślubu Pawła Dybienki i Aleksandry Kołłontaj. Pierwszy ślub zazwyczaj odbija się czkawką. Oboje zbyt wysoko cenili uroki wolnej miłości. Ich ślub poprzedził wszystkie radzieckie śluby. Ich rozwód - wszystkie radzieckie rozwody. Nie czas na śluby, gdy dokonuje się rewolucja!
V
Pierwszym i najważniejszym przeciwnikiem komunistycznych zwycięzców był naród rosyjski. Oto gdzie tkwi problem. Po upadku monarchii utworzono rząd tymczasowy. Właśnie tymczasowy, nie żaden inny. Nie było więc potrzeby obalania go. Nie miał zamiaru długo rządzić Rosją. O losie kraju miała zadecydować Konstytuanta: przegłosować taką formę rządów, taki system polityczny, gospodarczy i społeczny, który zaakceptowałaby większość ludności. Narody zamieszkujące Rosję wybrały swoich przedstawicieli i wysłały ich do stolicy, by urzeczywistnili to, czego pragnie większość. Właśnie do tego nie mogli dopuścić Lenin i Trocki.
5 „Krasnaja zwiezda", 4 października 1997 r.
Bolszewicy już obalili rząd tymczasowy. Teraz stało przed nimi kolejne zadanie - nie dopuścić, by naród wyraził swoją wolę. Lenin i Trocki podejmują prostą decyzję: Konstytuantę należy rozpędzić, demonstrujących robotników rozstrzelać.
Wybitny historyk rosyjski J. Felsztyński pisze: „Tymczasem bolszewicy usiłowali znaleźć rozwiązanie mniej ryzykowne, niż rozpędzenie Zgromadzenia Narodowego. 20 listopada, na posiedzeniu Rady Komisarzy Ludowych, Stalin zaproponował przesunięcie rozpoczęcia obrad na później".6 Propozycja Stalina polegała na tym, by nie rozpędzać Konstytuanty, lecz opóźnić otwarcie jej obrad. Ale czy ktokolwiek słuchał u nas głosu rozsądku? W partii bolszewickiej niepodzielnie dominowali ekstremiści. Felsztyński pisze dalej: „Postanowiono szykować się do rozpędzenia Konstytuanty. Rada Komisarzy Ludowych zobowiązała komisarza spraw morskich P. Dybienkę, by do dnia 27 listopada skoncentrował w Piotrogrodzie siły około 10-12 tysięcy marynarzy".7
Dybienko z Raskolnikowem wykonali te rozkazy - robotnicze demonstracje rozpędzili salwami, rozpędzili też Konstytuantę. Nadeszła chwila, by postawić zasadnicze pytanie: po co właściwie marynarz Dybienko został rewolucjonistą? Udało mi się wymyślić tylko dwie prawdopodobne odpowiedzi. Pierwsza: by dać ludowi wolność i szczęście. Druga: żeby samemu dorwać się do władzy i upić się nią. Pierwszy wariant odpada. Dybienko nie tylko nie chciał spełniać woli ludu, nie chciał nawet o niej słyszeć. Spieszno mu było rozpędzić wybrańców narodu zanim otworzą usta. Chciał natychmiast plunąć w te usta ogniem karabinów maszynowych. Zatem pierwszy wariant nie wchodzi w rachubę.
Co więc pozostaje?
VI
To samo pytanie warto byłoby zadać towarzyszom Leninowi, Trockiemu, Zinowiewowi, Kamieniewowi, Rykowowi i całej reszcie, która zagarnęła władzę w październiku 1917 roku: po co właściwie rwaliście się do rządzenia? Żeby uszczęśliwić lud? Lecz nikt wam nie powierzył tej roli, nikt was do niej nie upoważnił. Naród wybrał Konstytuantę. To jej reprezentantów trzeba było słuchać...
I jeszcze jedno - lud na ulicach. W Piotrogrodzie odbywały się pokojowe demonstracje na znak poparcia dla wybranej przez naród Konstytuanty. A bolszewicy rozpędzili Zgromadzenie Narodowe na cztery wiatry. Nie robili rewolucji dla ziemiaństwa, kupiectwa, fabrykantów, chłopów, kleru, wielkich ani też drobnych posiadaczy. Zatem dla kogo? Dla proletariatu? Lecz pierwszą rzeczą, jakiej dopuścili się marynarze Dybienki, było ostrzelanie manifestujących robotników z karabinów maszynowych. Więc nie rozpętali rewolucji dla proletariatu. W takim razie dla kogo?
Mówią nam o Bucharinie. Podobno wierzył w ideały. Chciał, żeby ludowi żyło się lepiej. Czy ktoś strzelając do ludu z karabinów maszynowych, dogadza temu ludowi? O czym myślał idealista Bucharin, przyglądając się z balkonu, jak zabijają demonstrujących robotników? Gdy pierwsze krople robotniczej krwi spadły na bruk Litiejnego Prospektu, system, który tak dobrze znamy od 80 lat, przybrał swój ostateczny kształt. Wynikło to z sytuacji: za rozpędzenie Konstytuanty, strzelanie do demonstrujących robotników, każda nowa władza zaciągnęłaby pod sąd Lenina, Trockiego, Dybienkę, Raskolnikowa i wszystkich innych „bohaterów Października".
Właśnie dlatego od tej chwili Lenin i Trocki nie mogli nikomu władzy oddać.
6J. Felsztyński, Kruszenije mirowoj rewolucji, Londyn 1991, s. 192.
7 Ibid.
Nie mogli dopuścić do żadnych wyborów, poza takimi, podczas których mieliby gwarancję zwycięstwa na 99,99%. Nie mogli więc się pogodzić z istnieniem wolnej prasy. Należało trzymać za pysk wszystkie partie, łącznie z własną. Należało niszczyć związki zawodowe, strzelać do demonstrujących robotników, a jeszcze lepiej, w ogóle do tego nie dopuszczać, wykrywać prowodyrów i zabijać ich. To proste: partii Lenina i Trockiego nikt nie wybierał, zatem jej rządy były bezprawne. Nielegalną władzę można utrzymać tylko siłą. Tylko terrorem. I bynajmniej nie Stalin wprowadził terror w 1937 roku, lecz marynarz Dybienko w roku 1917. Ściślej - Lenin, Trocki i reszta ferajny.
VII
Rozpędzenie Konstytuanty, salwy do robotniczych demonstracji na ulicach Pitra, wszystko to pociągnęło za sobą określone skutki. Rosja wciąż jeszcze uczestniczy w pierwszej wojnie światowej, lecz nowej władzy, która strzela do ludu, nikt nie chce bronić. Niemcy ruszyli na Piotrogród. Na ich drodze stało Jezioro Czudzkie. Można je, jak już wiemy, obejść z dwóch stron. Przez Psków i przez Narwę. Lecz Rosja nie ma armii. Armię zdemontowali bolszewicy. To właśnie dzięki temu wsławił się Dybienko. Uratować sytuację na początku 1918 roku mogli tylko marynarze bałtyccy. Cóż, towarzyszu Dybienko, komisarzu ludowy do spraw morskich, zbieraj swoich marynarzy, prowadź ich pod Psków i nad Narwę, ratuj rewolucję! Zatrzymaj Niemców!
I Dybienko poprowadził marynarzy. To właśnie jego zwycięstwo w dniu 23 lutego 1918 roku stało się państwowym świętem: Dniem Armii Czerwonej.
VIII
23 lutego 1968 roku otrzymałem pierwszy medal: „50 lat Sił Zbrojnych ZSRR". Cały radziecki naród i postępowa ludzkość uroczyście świętowały rocznicę tych pierwszych zwycięstw, dzięki którym narodziła się niezwyciężona, legendarna Armia Czerwona. Uwielbiam ordery i medale. O pierwszym odznaczeniu marzyłem stojąc na warcie i wykonując służbowe polecenia, w tajemnicy pisałem o nim wiersze. Mijał dziesiąty rok mojego życia w mundurze - siedem lat nosiłem szkarłatne, a trzy lata malinowe naramienniki. I oto otrzymałem pierwszy medal. Był wspaniały: wielki, błyszczący, z czerwoną emalią na gwiazdce, na atłasowej niebieskiej wstążce z białymi i czerwonymi paseczkami w środku. Nie nosiłem go na piersi. Nie. Wciąż trzymałem mój medal w zaciśniętej dłoni, nie wierząc własnemu szczęściu. Tego dnia postanowiłem uczyć się jeszcze lepiej. I to natychmiast, od tej chwili. Miną świąteczne dni, a wkrótce potem, na seminarium, będziemy omawiać artykuł Lenina „Dotkliwa, lecz konieczna lekcja"8. Wertowaliśmy go na zajęciach dziesiątki razy. Towarzysz Lenin uczył nas, że z przeciwnikiem t r z e b a walczyć. Trzeba u m i e ć z nim walczyć! Wymawiając te słowa wykładowcy zazwyczaj kładli akcent na słowie „umieć".
Znałem ten artykuł niemal na pamięć. Ale wtedy postanowiłem: właściwie dlaczego „niemal"? Wykuję go na blachę. Otworzyłem tom dzieł Lenina, siedzę i uczę się: „Tydzień od 18 do 24 lutego [...] był dla partii i całego narodu radzieckiego gorzką, przykrą, dotkliwą, ale konieczną, pożyteczną lekcją"9. Wczytuję się nie tylko w artykuł, lecz także w załączone do niego przypisy: „«Prawda» (wydanie wieczorne) nr 35, 25 lutego 1918 roku". To też trzeba zapamiętać. Zauważyłem, że takie szczegóły komisja egzaminacyjna zawsze wysoko ceni.
Jeśli napomknę mimochodem, tak jakby to było coś mało istotnego, „25 lutego 1918 roku w wieczornym wydaniu...", to ręka każdego egzaminatora natychmiast wysmaruje obok piątki tłusty plus.
I nagle jakby ktoś mnie oblał wrzątkiem. Coś do mnie dotarło, ale nie całkiem zrozumiałem co. Pięćdziesiąt lat temu, 23 lutego 1918 roku, Armia Czerwona pod Pskowem i nad Narwą odniosła pierwsze błyskotliwe zwycięstwa, które już od pięćdziesięciu lat czcimy, za które my, potomkowie, choć nigdy jeszcze nie walczyliśmy, otrzymujemy odznaczenia. Niemal równocześnie z tym wydarzeniem historycznym, także przed pięćdziesięciu laty, 25 lutego 1918 roku, w wydaniu wieczornym gazety „Prawda"... W wydaniu wieczornym... A więc ukazywało się też wydanie poranne, lecz tam artykuł Lenina nie był opublikowany. Za dnia znajdował się jeszcze w drukarni. Wynika z tego, że Lenin pisał go 24 lub nocą, z 24 na 25 lutego 1918 roku. 23 lutego bolszewicy odnieśli wielkie zwycięstwa, a 24 lutego, na wieść o tym, towarzysz Lenin, klnąc i gryząc paznokcie pisał w pośpiechu, że miniony tydzień „...był dla partii i całego narodu radzieckiego gorzką, przykrą, dotkliwą [...] lekcją". Towarzysz Lenin udziela niezwykle cennych rad: „Z przeciwnikiem trzeba walczyć! Z nim trzeba umieć walczyć!". Jakże głęboki jest leninizm! Gdyby nie było leninowskich tomów, nie wiedzielibyśmy, że z przeciwnikiem trzeba walczyć... I nie tylko walczyć, ale jeszcze umieć. Towarzysz Lenin, nie wymieniając nazwiska, miesza z błotem kogoś, kto nie umie walczyć: „...męcząco haniebna wiadomość o tym, że pułki odmówiły utrzymywania pozycji, o odmowie obrony nawet linii narwskiej, o niewykonaniu rozkazu niszczenia absolutnie wszystkiego w czasie odwrotu; nie mówimy już o dezercji, chaosie, niedołęstwie, bezradności, niedbalstwie".10
Zawsze podejrzewałem siebie o szaleństwo: w ciągu pięćdziesięciu lat istnienia naszej armii służyły w jej szeregach dziesiątki milionów ludzi. „Dotkliwa, lecz konieczna lekcja" należy do kanonu obowiązkowych dzieł Lenina, które każdy wojskowy powinien znać jeśli nie na pamięć, to bardzo dokładnie. Czyżby nikt nie zauważył zbieżności dat? Nie ma tu nic do odkrycia. Tylko dlaczego ja widzę zbieżność, a nikt poza mną jej nie dostrzega? Zwłaszcza, że Lenin nie mówi o jakimś tajemniczym odcinku obrony, wymienia Psków i Narwę z nazwy. Czy ja aby nie zwariowałem? Nie mogę pojąć: czyżby wielcy szefowie Głównego Zarządu Politycznego, którzy nam tak stanowczo zalecają lekturę tego dzieła, nie zauważyli, że przy zwykłym nałożeniu się dat, sam tytuł artykułu dezawuuje opowieści o wielkich zwycięstwach, odniesionych jakoby 23 lutego 1918 roku?
Bo co to znaczy „lekcja"? Każdy z nas kiedyś popełnił głupstwo, a nie miał nic na usprawiedliwienie. I właśnie w takich sytuacjach, z braku lepszego rozwiązania, mówimy ze skruchą na zebraniu kolektywu: będzie to dla mnie lekcja...
Towarzysz Lenin rozwalił armię i marynarkę agitacją antywojenną, Niemcy nacisnęli, front runął, więc trzeba było przed całą Rosją świecić oczyma. I towarzysz Lenin mamrocze: to lekcja... A potem radzi: z przeciwnikiem trzeba walczyć, itd. itp. Geniusz Lenina polega na tym, że wódz plótł bzdury, z którymi niepodobna dyskutować. Kto będzie udowadniał, że z przeciwnikiem walczyć nie trzeba? Że trzeba nie umieć walczyć? Co ja właściwie chcę przez to powiedzieć?
8 W. Lenin, „Dzieła wszystkie", t. 1/55, Warszawa 1983-1990, t. 35, s. 380-383.
9 Ibid.
10 Ibid., s. 382.
Ano to, że gdyby Paweł Dybienko 23 lutego 1918 roku odniósł wiekopomne zwycięstwa pod Pskowem i nad Narwą, to towarzysz Lenin, dowiedziawszy się o tym 24 lutego, przez dzień i noc pisałby całkiem inny artykuł. Tymczasem pisał o przykrej, gorzkiej lekcji. I, naturalnie, niezbędnej.
Póki nie strzelił piorun, towarzysz Lenin, niczym tyfusowa wesz, zarażał armię „Prawdą okopów" i innym paskudztwem, publikowanym za niemieckie pieniądze. Lecz gdy Niemcy udzielili towarzyszowi Leninowi lekcji, wtedy zatroszczył się o obronność kraju.
IX
Od tamtego dnia wiekopomne zwycięstwa pod Pskowem i nad Narwą stały się dla mnie obiektem szczególnego, trochę niezdrowego zainteresowania, podobnie zresztą jak nazwisko wielkiego stratega Pawła Dybienki.
Na szczęście książek o wojnach napisano u nas wiele, zapchane są nimi biblioteki. I oto trzymam w ręku memuary generała lejtnanta S. Kalinina. W 1918 roku żołnierz Kalinin wraca z frontu i prowadzi rewolucyjną działalność w Samarze. Głód. Ruina i rozprzężenie. Sytuacja bolszewików jest niepewna. Brak im ludzi. „Nie pamiętam już dokładnie kiedy, w końcu marca lub na początku kwietnia, w Samarze nastąpiło wydarzenie, które wywołało niepokój organizacji partyjnej. Nagle, bez uprzedzenia, przybył do miasta eszelon marynarzy bałtyckich z Pawłem Dybienką na czele. Ucieszyliśmy się z nowego uzupełnienia. Lecz w tym samym dniu do komitetu gubernialnego przyszedł telegram podpisany przez M. Boncz-Brujewicza. Rozkazywał on natychmiast aresztować Dybienkę i odwieźć go pod eskortą do Moskwy, ponieważ Dybienko wraz z oddziałem samowolnie opuścił stanowisko bojowe nad Narwą".11
Słyszeliśmy, że nad Narwą odniesiono wspaniałe zwycięstwa, a tymczasem zwycięzca nie wiadomo czemu dał drapaka i ścigają go po całym kraju. Bolszewicy samarscy zastanawiają się, co zrobić z marynarzami. Podjęli decyzję: pójdzie do nich jako wysłannik sam Kalinin, bez ochrony i bez broni. „Gdy tylko wszedłem na peron dworca, marynarze otoczyli mnie i pod konwojem, jako «kontrę», zaprowadzili do wagonu Dybienki. Przy stole siedział rosły marynarz..."12. Bolszewik Kalinin zawstydził rewolucjonistę Dybienkę, ten okazał skruchę i postanowił wrócić do Moskwy. Koniec tej historii poznałem 21 lat później. 26 lutego 1989 roku „Krasnaja zwiezda" zamieściła długi artykuł o wybitnym dowódcy Dybience. Kilka linijek w tym artykule to relacja o tym, że za ucieczkę spod Narwy i samowolne opuszczenie frontu Dybienkę wykluczono z partii (z powrotem go do niej przyjęto dopiero w 1922 roku). Stanął przed trybunałem rewolucyjnym. Rada Komisarzy Ludowych postanowiła usunąć Dybienkę ze stanowiska. Paweł Jefimowicz był już do tego przygotowany: „Naturalnie, to ja jestem winien, że marynarze uciekli aż do Gatczyny".
A oto co się stało. Członkowi pierwszego radzieckiego rządu towarzyszowi Dybience i jego dzielnym marynarzom kazano zatrzymać wojska niemieckie pod Pskowem i Narwą. Żadnych zwycięstw płomienni rewolucjoniści ani pod Pskowem, ani nad Narwą nie odnieśli, nikogo nie zatrzymali, nie uwiecznili sławą swych sztandarów. Na odwrót, po pierwszych starciach z przeciwnikiem wydelikaceni marynarze stchórzyli i uciekli - przecież całą wojnę dekowali się w portach! A nasz bohater razem z nimi.
11 S. Kalinin, Razmyszlienija o minuwszem, Moskwa 1963, s. 71.
12 Ibid.
Lub może na ich czele. Obrońcy rewolucji dobiegli aż do Gatczyny. W tym momencie trzeba rozłożyć mapę, by ocenić heroiczność ich szlaku bojowego. 120 kilometrów nawiewali obrońcy socjalistycznej ojczyzny. Trzy maratony w głębokim lutowym śniegu. W Gatczynie zajęli pociąg i pomknęli w głąb kraju ratować swoje rewolucyjne skóry. Boncz-Brujewicz, przewodniczący Najwyższej Rady Wojennej, rozsyła w pościg za nimi telegramy po całej Rosji: schwytać bohaterów i pod konwojem dostarczyć do Moskwy. Mieli zatrzymać przeciwnika, ale to ich trzeba było zatrzymywać.
Odnaleziono bohaterów dopiero w Samarze. Za Wołgą. Tym razem trzeba wziąć już globus, żeby docenić heroiczny odwrót. Bohaterowie Floty Bałtyckiej zjawili się w Samarze pod koniec marca lub na początku kwietnia. Kto wie, gdzie jeszcze bawili przez cały miesiąc po tak wielkich zwycięstwach? A teraz, na głębokich tyłach, bronią rewolucji: chwytają pierwszego, kto wpadł im w ręce, i wypytują, czy aby nie jest „kontrą". Na to wystarcza im męstwa. Interesuje mnie tylko jedno: czym właściwie przez cały ten czas po ucieczce znad Narwy karmił Dybienko swoich rewolucjonistów? Byli tacy żarłoczni! I kolejne pytanie: przed kim właściwie uciekali? Odpowiedź: przed armią niemiecką. Wyobrażenie o tej armii też jest dość pokrętne. Niemieccy marynarze też się buntowali, siedząc bezczynnie w swoich portach. Niemcy wówczas już głodowały. Armia niemiecka była skrajnie wycieńczona wojną. Monarchia w Niemczech upadła w listopadzie 1918 roku. Przetrwała do listopada głównie dlatego, że towarzysz Lenin w marcu 1918 roku podpisał z kajzerem pokój w Brześciu i oddał mu Ukrainę aż po Kursk i Rostow, wraz z rudą, węglem, przemysłem hutniczym, wraz ze zbożem i mięsem. Lenin oddał kajzerowi Polskę i kraje nadbałtyckie, zapłacił ogromne reparacje w złocie i srebrze. Oto dlaczego kajzerowska armia dotrwała do jesieni. Lecz w lutym 1918 roku nie było jeszcze leninowskiej pomocy dla kajzera, toteż Niemcy stali nad przepaścią. Jurij Felsztyński pisze: „Najbardziej zadziwiające było to, że Niemcy ruszyli do ofensywy bez armii. Posuwali się niewielkimi rozproszonymi oddziałami po 100-200 ludzi, przy czym nawet nie były to regularne jednostki, lecz oddziały Ochotnikow. Wskutek panującej wśród bolszewików paniki i pogłosek o zbliżaniu się mitycznych wojsk niemieckich pozostawiano bez walki miasta i stacje kolejowe jeszcze przed nadejściem przeciwnika. Dwińsk, na przykład, zdobył oddział niemiecki o liczebności od 60 do 100 ludzi. Psków został zajęty przez niewielki oddział Niemców, którzy przyjechali na motocyklach. W Reżycy oddział niemiecki był tak nieliczny, że nie był w stanie zdobyć telegrafu, który pracował jeszcze przez całą dobę" 13.
Przed takimi oto przeważającymi siłami dał drapaka członek rządu radzieckiego, ludowy komisarz do spraw morskich, dowódca floty Dybienko ze swymi bojownikami, pozostawiwszy Piotrogród bez żadnej obrony. Niemcy nie mieli po prostu sił, by zdobyć to miasto. Zresztą nawet nie doszli do Piotrogrodu. A Dybienko ominął po cichu Moskwę i uciekł za Wołgę. Ktoś może zapytać: dlaczego wciąż peroruję o Dybience? Odpowiadam na to: wśród komandarmów I stopnia najbardziej znany i wysoko postawiony był Frinowski. A wśród komandarmów II stopnia najsławniejszy był Dybienko: tylko on został członkiem rządu radzieckiego.
Pozostali komandarmi II stopnia nie mieli takiego doświadczenia ani nie odnieśli równie błyskotliwych zwycięstw. Ale byli przecież i inni dowódcy! Tuchaczewski, Jakir, Bluecher! Ci na pewno odnosili bojowe sukcesy! Owszem. Dojdziemy i do nich. Tylko z góry uprzedzam: ci inni nie byli tak genialni jak Dybienko.
13 Felsztyński, op. cit, ss. 259-260.
To, czego dokonał Dybienko 23 lutego 1918 roku, świętujemy już od osiemdziesięciu lat. A zwycięstwa Tuchaczewskiego, Jakira, Bluechera, Uborewicza, Putny, Vacetisa nie były równie świetne i doniosłe. Ich zwycięstwa nie stały się powodem dorocznych obchodów.
Rozdział 7
Czy komandarm był amerykańskim szpiegiem?
Ludzie radzieccy mają własną dumę
Na burżujów patrzymy wysoko z góry.
Włodzimierz Mąjakowski
I
A oto, jak zakończył się sąd nad Dybienką, biorąc pod uwagę pochodzenie proletariackie i wielkie zasługi dezertera Dybienki, sąd radziecki uniewinnił go. Uzasadnienie wyroku brzmiało tak: nie był gotów do walki. Słusznie. Potrafił niszczyć, ale nie budować. Niszczyć armię i marynarkę niczym krętek blady... Rozbijać głowy oficerskie młotem. Strzelać do demonstracji robotniczych. Rozpędzić wybraną przez naród Konstytuantę. Ale żeby sam miał walczyć na froncie - nie, do tego nie był gotów. Niewielkie zagrożenie, a rewolucjonista Dybienko natychmiast daje nogę, ucieka daleko i szybko. Z trudem go złapali. Następnie wyrzucili z rządu leninowsko-trockistowskiego, z partii, ale nie rozstrzelali, nawet nie wsadzili za kratki. I oto po wyroku sądowym zaczynają się zdumiewające przygody. „Radziecka Encyklopedia Wojskowa" informuje, że od lata 1918 roku Dybienko prowadził działalność konspiracyjną na Ukrainie.1
Dziwne. Wyrzucili go z partii za bałaganiarstwo, tchórzostwo, dezercję i dokąd go skierowali? Do pracy konspiracyjnej? Zresztą o jakiej konspiracji mówimy? Podziemie było partyjne, każda partia miała własne hasła, skrytki, punkty kontaktowe: anarchiści jedne, a eserowcy inne. Do jakiej więc pracy konspiracyjnej wysłano Paszę Dybienkę, skoro był bezpartyjny? Wyobraźmy sobie, że konspirator zjawia się w lokalu konspiracyjnym z takimi oto referencjami: nie jestem już bolszewikiem, wyrzucili mnie za tchórzostwo, teraz chcę pracować dla was. Komu ktoś taki jest potrzebny?
Wyobraźmy sobie, że w trakcie działań wojennych Hitler wyrzucił za tchórzostwo z rządu i partii nazistowskiej, dajmy na to, Goeringa, i wysłał go w charakterze zrzutka na radzieckie tyły - niech rysuje na parkanach swastyki, rozlepia ulotki, nocami po cichutku zawiesza na kominach fabrycznych hitlerowskie sztandary. Niestety, Goering był chłopem potężnym i każdy mógł łatwo go rozpoznać, tak samo zresztą jak Dybienkę. Ponadto Goeringa z karykatur znała cała Rosja, więc szybko by wpadł. Lecz Paweł Dybienko był w owych czasach w Rosji i na Ukrainie bardziej znany niż później Goering: cóż, przewodniczący Centrobałtu, członek pierwszego radzieckiego rządu, leninowsko-trockistowsko komisarz ludowy, oprawca, który strzelał do robotniczych demonstracji i rozprawił się z Konstytuantą. Jego fotografie zamieszczały wszystkie gazety. Gdy ludowi komisarze dorwali się do władzy, przy byle okazji zamieszczali w prasie swoje zdjęcia: spójrzcie tylko, to my, wasi władcy - Dybienko, Kołłontaj, Raskolnikow, podziwiajcie nas. I dekrety pisali towarzysze często tylko po to, by ozdabiać je swymi podpisami: niech Rosja zna swoich władców! Twarz Pawła Dybienki znał niemal każdy marynarz bałtycki, a ci rozbiegli się po całym kraju, każdy więc mógł go rozpoznać. Wtedy sprawa by się rypła: schwytany konspirator Dybienko szybko
1 Sowietskąja wojennaja encyklopiedija, op. cit, t. 3, s. 227.
wydałby całą zakonspirowaną organizację. Więc kto go skierował do pracy konspiracyjnej? W tym momencie biografowie sławnego rewolucjonisty nabierają wody w usta. Nikt go bowiem nie wysyłał do pracy w podziemiu. On sam uciekł pod ziemię. W chwili zagrożenia, gdy władza radziecka wisiała na nitce, Dybienko tak się zakonspirował, że nikt nie miał pojęcia, gdzie się ukrywa.
X
Potem wynurzył się. Gdy bolszewicy zajęli Krym, Dybienko został komisarzem ludowym ds. morskich i wojskowych Krymskiej Republiki Radzieckiej. Nie na długo. Gdy Czerwonych wypędzono z Krymu, pozostały po nich niezatarte ślady potwornych zbrodni. W 1921 roku był Kronsztad. Powstanie marynarzy bałtyckich tłumił także on: eks-przewodniczący Centrobałtu, eks-marynarz Floty Bałtyckiej, towarzysz Dybienko.
Dowodził doborową dywizją. Trzeba wyjaśnić, co to takiego doborowa dywizja. W Kronsztadzie zbuntowali się marynarze. I mało kto spośród komunistów chciał przelewać krew marynarzy, którzy podarowali władzę Leninowi i Trockiemu. Nie ma oddziałów wiernych rządowi. Wówczas partia wysyła do walki z marynarzami swoich dowódców - Trockiego, Tuchaczewskiego, Jakira, Fiedkę, Siediakina, Woroszyłowa z Chmielnickim, Kazanskiego, Putnę i wielu innych. Czytając biografie owych strategów niemal zawsze się przekonujemy, że byli pogromcami Kronsztadu. Trudno oprzeć się wrażeniu, że nikt już nie zagrażał młodej republice radzieckiej, gdyż większość czerwonych dowódców ściągnięto pod Piotrogród. Tak właśnie było. Nikt nie groził komunistom poza narodami Rosji. Powstanie kronsztadzkie mogło stać się detonatorem. Cała Rosja mogła eksplodować.
Już zastrajkował Piotrogród. Już chłopi w guberni tambowskiej przebijali widłami znanych z bestialstwa komisarzy. Komuniści musieli stłumić bunt kronsztadzki. I to natychmiast. Machnęli ręką na wszystko inne i ściągnęli pod Kronsztad całą kadrę dowódczą. Prostych żołnierzy do czegoś takiego namówić się nie dało. Lecz sami dowódcy nie wystarczyli. Dlatego partia wysłała delegatów na X zjazd. Ci znaleźli się w sytuacji bez wyjścia - jeśli bunt się rozprzestrzeni, lud rosyjski ukarze delegatów tak, jak tylko w Rosji karać umieją. Dowódcom i delegatom Trocki obiecuje mnóstwo orderów. Ale i to nie wystarcza. Wówczas do walki z buntownikami rzucają partyjną elitę. Byli to m.in. Kalinin, Bubnow, Zatonski. Werbują też początkujących literatów: idź, a zostaniesz klasykiem. Tak, nawiasem mówiąc, kupił sobie sławę klasyka przyszły sekretarz generalny zarządu Związku Pisarzy ZSRR towarzysz Aleksander Fadiejew. Ale i potencjalni klasycy socrealizmu nie załatwili sprawy. Posłano więc słuchaczy szkół wojskowych. Skoro świadomie wybrali nową władzę i chcą robić karierę płynąc poprzez rzeki krwi rosyjskiej, to proszę bardzo, chłopcy, bijcie się o zasługi! Na dodatek uformowano doborową dywizję. Nazywała się swodnaja, lecz przekręcano to słowo na sbrodnaja2. Zbiegł się do tej dywizji najbardziej odrażający motłoch, jaki istniał w kraju i poza granicami.
Zebrano komunistów-przestępców: złodziei, piJakow, gwałcicieli, za flaszkę gotowych na wszystko. Dowódcą dywizji został dezerter z pola walki, wyrzucony z partii za tchórzostwo Dybienko. Wynurzył się z diabli wiedzą jakiego podziemia i woła:
2 Nieprzetłumaczalna gra słów. Swodnąja znaczy połączona, a wg terminologii wojskowej - doborowa; sbrodnaja - taka, w której skład wchodzi sbrod, czyli zbieranina, hałastra [przyp. tłum.].
„Naprzód, towarzysze!". Nawet nie jest członkiem partii. Mógłby więc dać sobie spokój. Ale on wziął się do roboty. I znów lód kronsztadzki. I znów przeręble. I trupy - pod lód. Tylko, że teraz to już nie trupy oficerów, lecz marynarzy. Gdy buntował się sam Dybienko, wysłali go za to na front, ale gdy to przeciwko niemu się buntują, on topi buntowników. O odwadze Dybienki tak oto meldował zastępca naczelnika wydziału specjalnego Judin: „561. pułk przeszedłszy półtorej wiorsty w kierunku na Kronsztad, odmówił pójścia do ataku. Przyczyna tego nie jest znana. Tow. Dybienko rozkazał rozwinąć drugą tyralierę i strzelać do tych, którzy się wycofują. Dowódca 561. pułku podejmuje środki represyjne przeciwko swoim czerwonoarmistom, by zmusić ich do natarcia. Strzelamy do własnych żołnierzy, by pod przymusem strzelali do naszych marynarzy. Strzelanina na okrągło. [...] Nasz kochany proletariacki sąd rozpatrywał każdy przypadek indywidualnie i wydał 2.103 wyroki śmierci"3.
To też wcale nie jest proste - ogłaszanie wyroków. Jeśli na rozpatrzenie każdej sprawy stracić całą minutę, to w ciągu dziesięciu godzin nieprzerwanej, intensywnej pracy można ogłosić 600 wyroków. W ciągu dwudziestu godzin, bez żadnych przerw, naturalnie, 1.200 wyroków... A wykonać je? Spróbujcie zastrzelić dwa tysiące ludzi. No, sami widzicie. Od tego heroicznego momentu Dybienko znów szybko zaczął się wspinać w górę, chociaż jego kariera nie była już tak błyskotliwa jak dawniej. Dostał trzy ordery. Jak na tamte czasy bardzo wiele. Podczas wojny domowej nie dorobił się ani jednego. Pierwsze odznaczenie otrzymał za Kronsztad. Za ekspedycję pacyfikacyjną. Za rozstrzeliwanie. Nie było tam żadnej wojny. Okręty wmarzły w lód, więc były nieprzydatne. Tak samo potężne działa okrętowe. Miały ogromny zasięg, można było z nich strzelać do takich samych kolosów z potężnym opancerzeniem. Strzelanie do piechoty z takich dział to jak strzelanie z armaty do wróbli. Są na okrętach działa małego i średniego kalibru, są karabiny maszynowe...
Lecz wojna domowa to łańcuch kryzysów. Za każdym razem, gdy taki kryzys miał miejsce, z okrętów i milczących fortów Kronsztadu wywożono spiesznie amunicję w skrzyniach, furmankami, na barkach, saniach, ciężarówkach oraz koleją pod Carycyn, Woroneż, Rostów, Batajsk, Warszawę. Więc zabrakło amunicji. A karabin marynarzowi nie przysługuje. Na okrętach karabiny mają tylko wartownicy.
I jeszcze jedno: w Kronsztadzie nie było żywności. Komuniści wprowadzili takie rządy, że nie wiadomo czemu gdzieś zniknął chleb. Masło i cukier również. Piotrogród głodował. Toteż co jakiś czas zapasy żywnościowe Kronsztadu oddawano miastu. W 1919 roku wywieziono już wszystkie zapasy Floty Bałtyckiej i twierdzy kronsztadzkiej. Potem podrzucano coś czasem Kronsztadowi, ale niewiele. Głód był jedną z przyczyn powstania. Gdyby marynarze mogli jeszcze trochę wytrzymać, to powstanie powinno było się rozpocząć trzy tygodnie później, gdy na zalewie ruszą lody. Wówczas flota byłaby realną siłą, twierdza na wyspie stałaby się niedostępna. Ale marynarze nie mogli czekać. Podczas ekspedycji karnej przeciwko głodnym marynarzom, którzy nie mieli czym strzelać, wyróżnili się wszyscy nasi dowódcy, owi wybitni stratedzy. Wśród nich także Dybienko. Mając dziesięciokrotną przewagę liczebną w ludziach, a druzgocącą pod względem posiadanej broni, zwyciężyli bezbronnych marynarzy i krwawo się z nimi rozprawili. Za te bohaterskie czyny wszystkich uprzednio wyrzuconych z partii ponownie przyjęto w jej szeregi.
3„Wojenno-istoriczeskij żurnał", nr 7/1991, s. 64.
Po roku zastanawiania się i wątpliwości przyjęto również Dybienkę. Dostał nawet stanowisko: dowódca dywizji pacyfikacyjnej. Skończyła się wojna domowa, lecz nierozumny lud wciąż nie chciał uznać władzy ludowej. Więc Dybienko pokazał, co potrafi. I zapracował na jeszcze dwa odznaczenia. W czasach pokoju. Na froncie pacyfikacyjnym stał się legendarnym bohaterem, posiadaczem trzech orderów.
XI
Rok 1937 zastał komandarma Dybienkę na stanowisku dowódcy Nadwołżańskiego Okręgu Wojskowego w Kujbyszewie. Jego zastępcą był komkor Kutiakow. Ten sam, który po śmierci Czapajewa dowodził czapajewowską dywizją. Nadszedł rozkaz: zgarnąć Kutiakowa. Dybienko nie sprzeciwia się. Na odwrót, sam jest gotów pomóc czekistom zatrzymać zastępcę w swoim własnym gabinecie. Kutiakowa aresztowali 13 maja 1937 roku. To chyba jakiś szatański zbieg okoliczności: tego samego dnia, 13 maja, Stalin przyjmował Tuchaczewskiego na Kremlu - w księdze rejestracyjnej zachował się stosowny zapis. To, o czym Stalin rozmawiał z Tuchaczewskim na zawsze pozostanie tajemnicą. Lecz z Kremla, od Stalina, Tuchaczewski udał się do miasta Kujbyszew, by zająć gabinet Dybienki, w którym dopiero co aresztowano Kutiakowa.
Tuchaczewski zjawia się w Kujbyszewie, rzekomo przejmuje dowództwo Nadwołżańskiego Okręgu Wojskowego, a Dybienko rzekomo je zdaje. Lecz po przekazaniu okręgu nigdzie się Dybience nie śpieszy. Pozostaje na miejscu. Ubezpiecza. Tuchaczewski był tylko formalnie dowódcą Okręgu Nadwołżańskiego. Faktycznie władza nad okręgiem pozostała w rękach Dybienki. Jeśli Tuchaczewskiemu strzeli do głowy jakieś szaleństwo, to nie uda mu się nic zrobić: klucze do władzy nad Okręgiem Nadwołżanskim trzyma nie on, lecz Dybienko.
Lecz Tuchaczewski zostaje aresztowany i wyekspediowany do Moskwy. W ślad za nim śpieszy Dybienko - chce sądzić Tuchaczewskiego, Jakira, Putnę, Primakowa i innych. I sądził. Wraz z Bluecherem, Ałksnisem, Biełowem i innymi ujawniał zbrodnie, demaskował, piętnował, ferował wyroki. I był dumny, że mu ufają. Chełpił się współuczestnictwem.
Ilja Dubiński wspomina: „Przyjechał z Kujbyszewa Dybienko. [...] Chwalił się, jak to on, Dybienko, zaprosił do swego gabinetu swojego pierwszego zastępcę Kutiakowa, a tam ukryci za kotarami, czekali już funkcjonariusze NKWD"4.
IV
Jako teoretyk wojskowości Paweł Dybienko się nie udzielał. Napisał mnóstwo książek: „W carskiej flocie", „Buntownicy", „Październik na Bałtyku", „Z carskiej floty do Wielkiego Października", „Zrewoltowani marynarze bałtyccy" i tak dalej. Wszystkie te dzieła nie są poświęcone strategii i taktyce, lecz bohaterskim czynom legendarnego rewolucjonisty Dybienki.
A skończyła się kariera tego dowódcy, myśliciela i organizatora współzawodnictwa pracy przy wyrębie lasów - w więziennej celi. Pomijając wszystko inne oskarżono towarzysza Dybienkę o alkoholizm i rozkład moralny.
Uchwała KC WKP(b) z 25 stycznia 1938 roku stwierdza: „Zamiast wykonywać uczciwie obowiązki związane z dowodzeniem okręgiem ciągle urządzał pijatyki, zdemoralizował się pod względem moralnym...".
4 I. Dubiński, Osobyj szcziot, Moskwa 1989, s. 201.
W liście do Stalina Dybienko zaprzeczał oskarżeniom o pijaństwo: „Notatki pracowników hotelu «National» zawierają część prawdy, która polega na tym, że czasami, gdy odwiedzali mnie w hotelu znajomi, pozwalałem sobie wraz z nimi wypić. Ale żadnych pijatyk nie było". A rozkładu moralnego Dybienko się nie wypierał. Pod tym określeniem rozumiano wtedy u nas wykraczające poza ramy przyzwoitości adorowanie cudzych żon.
Do wiadomości tych wszystkich, którzy urodzili się później: w Związku Radzieckim wysuwano najbardziej absurdalne oskarżenia, od szpiegostwa na rzecz Alaski począwszy po diabli wiedzą co. Ale były dwa zarzuty, których nigdy nie wysuwano bez podstaw: tych, którzy nie żłopali wódy i nie podrywali cudzych żon, nie oskarżano o nadużywanie alkoholu i rozpustę. Jeśli zaś oskarżano, musiały istnieć podstawy. Na dodatek stwierdzono, że Dybienko był szpiegiem amerykańskim. Szpiegostwo na rzecz Ameryki - to chyba przesada. Ale towarzysz Dybienko i pod tym względem nie był zbyt krystaliczny. W Ameryce, nie wiadomo czemu, mieszkała jego siostra. Odbywał też oficjalne spotkania z przedstawicielami wojsk amerykańskich, a podczas prywatnych rozmów prosił ich o pomoc w uzyskaniu przez siostrę zasiłku. I osiągnął swój cel. Siostra ubogiego komandarma otrzymywała w Ameryce zasiłek. Troska o siostrę to rzecz święta. Lecz trzeba wybrać jedno z dwojga: albo dokonać przewrotu w Rosji i rozniecać rewolucję światową w nadziei, że uda się unicestwić wszystkich burżujów, albo naciągać tychże burżujów na szmal.
Dybienko umiał godzić sprzeczności: z całej duszy nienawidził obszarników, kapitalistów, oficerów i wszystkich pozostałych ciemięzców, uważał ich za krwiopijców i tępił bez litości wszelkimi sposobami, poświęcił życie na walkę z nimi, gniewnie ich demaskował w swych nieśmiertelnych dziełach, przygotowywał armię do światowej wojny wyzwoleńczej. Nie przeszkadzało mu to w tym samym czasie naciągać kapitalistycznych wampirów na pieniążki dla swoich krewnych.
Własnemu narodowi urządził takie życie, że nikt się z Rosji radzieckiej nie mógł wyrwać: jej granice szczelnie zamknięto. Lecz własną rodzinkę urządził za granicą. A co by było, gdyby tak robol fabryczny lub zwykły żołnierz poprosił kapitalistę o pieniądze? Co wtedy by z nim zrobiła władza ludowa? Dowódca Leningradzkiego Okręgu Wojskowego jakoś nie brzydził się czymś takim. Dybienko skąpał Rosję we krwi, by wszystkim żyło się lepiej, a doszedł do tego, że on, komisarz ludowy, dowódca okręgu, zastępca komisarza ludowego, nie mógł (a może nie chciał?) pomóc własnej siostrze. Mógłby ją przecież zabrać z kapitalistycznego piekła do radzieckiego raju i wszystko by grało!
V
Teraz wyobraźmy sobie, że jesteśmy agentami amerykańskiego wywiadu i na prośbę o zasiłek dla ubogiej siostry patrzymy przenikliwym szpiegowskim okiem. Najtrudniej w wywiadzie zagranicznym jest znaleźć kogoś, kto ma dostęp do tajemnic. Przechodzą obok ciebie tłumy, lecz kto z napotkanych ludzi ma dostęp do tajemnic? W danym przypadku problem odpada sam przez się. Gdybyśmy byli agentami amerykańskiego wywiadu i stanąłby przed nami dowódca Leningradzkiego Okręgu Wojskowego, komandarm II stopnia Dybienko, to pierwszy kłopot mamy z głowy: kto jak kto, ale on zna państwowe tajemnice.
Lecz jak się do niego zbliżyć, jeśli mknie obok nas długą czarną limuzyną, strzeżony przez ochroniarzy? Jeśli mieszka w specmieszkaniu na specpiętrze specdomu? Wolny czas spędza na specletniskach? Je i pije w specrestauarcjach? Nie chodzi do sklepów? Wszystko mu przywożą do domu. A jeśli nawet idzie na zakupy, to są to speczakupy w specsklepach. I gdzie go dopaść, jeśli podreperowuje swoje rewolucyjne zdrowie w specsanatoriach? Podróżuje specpociągiem? Łowi rybki w specjalnych zbiornikach wodnych, do jeleni strzela w specrezerwatach? Zawsze otacza go ochrona?
Okazja nadarzyła się: spotkanie delegacji amerykańskich wojskowych z towarzyszem Dybienką. Kontakt już jest. Lecz jak uda się agentowi (jeśli wślizgnął się między członków delegacji) w trakcie oficjalnych rozmów przejść na tematy prywatne? Jak wyciągnąć od czerwonego dowódcy informacje o jego zainteresowaniach, ciągotach, pasjach? Gdy chcemy schwytać wiewiórkę, musimy jej nasypać orzeszków, ptaszkowi - ziarenek, małpce zawiesimy banana na sznurku. Zadanie wywiadowcy polega na tym, by dowiedzieć się, jaką komu przynętę podsunąć. Filateliście - unikatowy znaczek. Numizmatykowi - wytartą monetę. Lecz jak dowiedzieć się, czego potrzebuje towarzysz Dybienko? To żadna tajemnica: sam opowiada o wszystkim. Osobiście oświadczył amerykańskim delegatom: potrzebna mu amerykańska forsa. Zielone. Szeleszczące dolarki. Baksy!
Werbując człowieka trzeba tak podsunąć przynętę, by go nie obrazić, nie wystraszyć, nie nasuwać podejrzeń. Nawet głupi leszcz, gdy ruszy swoim rybim móżdżkiem, dojdzie do tego, że razem z robakiem można połknąć haczyk i nie ruszy przynęty. A z towarzyszem Dybienką nawet pod tym względem nie ma problemów. Nie tylko sam opowiada, na co można go schwytać. Sam oświadcza, że złapie przynętę. I nie trzeba zachowywać ostrożności, nie trzeba się bać, że będzie urażony. Sam prosi: dajcie mi! Ależ musieli się dziwować generałowie amerykańscy: bohater rewolucji, leninowski komisarz ludowy, dowódca Leningradzkiego Okręgu Wojskowego, nie może sam pomóc siostrzyczce. Dam sto tysięcy procent gwarancji: Amerykanie nie skorzystali z tej możliwości pozyskania nowego agenta. Ech, gdyby tak znalazł się tam mój własny zastępca rezydenta, młodszy Nawigator, wirtuoz werbunku! Leciutką rączką pozyskałby Dybienkę! Natychmiast, w tym samym gabinecie. W obecności ochrony i tłumaczy. Zwerbowałby tak, jak doświadczony kieszonkowiec wyciąga gruby portfel z wewnętrznej kieszeni - lekkim muśnięciem. Nikt nawet by się nie domyślił, że doszło do werbunku. Łącznie ze zwerbowanym. Dopiero potem by się szarpał na haczyku...
VI
Nie o to chodzi, czy komandarm Dybienko był szpiegiem amerykańskim. Chodzi o to, że całkowicie do tego dojrzał, a nawet przejrzał. Zwerbować mógł go pierwszy lepszy cudzoziemiec. W październiku 1917 roku do władzy dorwała się tłuszcza. Wielcy stratedzy, w rodzaju Dybienki, nie znali pojęcia honoru. Nie mieli poczucia rewolucyjnej, klasowej, proletariackiej lub narodowej dumy choćby za grosz, za funt, za dolar. Nic ich nie kosztowało zwrócenie się do przeciwnika z upokarzającą prośbą. I molestowali byle cudzoziemca: załatw mi to lub tamto. Tymczasem nie wolno prosić. Ten, kto prosi, odsłania swoje najsłabsze strony. Wysoki rangą petent, mający dostęp do państwowych tajemnic, toż to dla szpiega istna gratka. Tymczasem prawie wszyscy nasi wodzowie średniej rangi przeobrazili się w petentów. Gospodarkę rozbudowali tak, że nic innego prócz czołgów i samolotów nie produkowała, a oni, wyzbyci sumienia, prosili cudzoziemców o pantofle dla żony lub kochanki...
Istnieje żelazna zasada: nie wierz, nie bój się, nie proś! Nasi stratedzy nie znali jednak zasad. A Stalin przygotowywał kraj i armię do wojny. Należało więc wszystkim nikczemnikom na dowódczych stanowiskach przekonująco i wyraźnie uzmysłowić, że podobne zachowanie będzie uznane za szpiegostwo. Ze wszelkimi wynikającymi z tego konsekwencjami. Na przykładzie Dybienki i innych petentów towarzysz Stalin pokazał wyższemu korpusowi oficerskiemu, że to nieładnie tak postępować.
I wszyscy zrozumieli towarzysza Stalina.
Rezultat czystki: Stalin zlikwidował nie tylko szpiegów i potencjalnych szpiegów w środowisku wysokich dowódców wojskowych. Równocześnie tak skutecznie pozrywał nieusankcjonowane kontakty prywatne, że Związek Radziecki stał się dla obcych wywiadów najtrudniejszym krajem do rozpracowania.
VII
Takich jak Dybienko była cała galeria, porozmawiamy o nich jeszcze. Ale jeden jest niemal bliźniaczo podobny do Dybienki. Razem przeszli przez Centrobałt, we dwójkę dopuszczali się zbrodni w portach bałtyckich. Wspięli się na zawrotną wysokość, obaj mieli wspaniałe żony i obaj zostali przez nie porzuceni, gdy spadli z wysokości.
„Litieraturnaja gazieta" opisuje go tak: „Pechowy literat (na partyjny pseudonim wybrał sobie nazwisko słynnego bohatera Dostojewskiego), przywódca zrewolucjonizowanych marynarzy, idealny wykonawca tajnych poleceń Lenina, Raskolnikow był człowiekiem idei i żołnierzem partii. Pozbawiony poczucia humoru i skłonności do refleksji, wnosił do każdej sprawy szaleńczy fanatyzm, był gotów bez zastanowienia dowodzić oddziałem marynarzy grabiących domy duchowieństwa i osobiście przeszukiwać redakcję pogardzanej przez bolszewików liberalno-profesorskiej gazety «Russkije wiedomosti», rozpędzić Konstytuantę, zatopić Flotę Czarnomorską w Noworosyjsku, dowodzić Flotą Bałtycką, kierować czasopismem, wydawnictwem, a w końcu całą kulturą..."5.
Stalin wiedział, kogo gdzie umieścić. Dowódca floty Raskolnikow miał kierować kulturą. Czekista Frinowski - flotą. To nie tylko stalinowskie poczucie humoru, to także sprawdzian. Gotowość kierowania czymkolwiek, byle tylko kierować, świadczyła o nieuleczalnych ciągotach do rządzenia. Stalin wyszukiwał ludzi bez zasad, pazernych na władzę i nimi manipulował. Mógłby Frinowski się wymówić - nigdy nie byłem na okręcie, nie dam rady. Ale gdzie tam, chwyta za stołek i trzyma. A w trzy miesiące później towarzysz Stalin mówi: za wysoko wlazłeś, nie radzisz sobie... Dybienko należał do tego samego gatunku: wszystko jedno gdzie, byle na kierowniczym stanowisku.
Dlatego towarzysz Stalin postanowił jeszcze raz sprawdzić Dybienkę. Podobnie jak Frinowskiego, tylko że inaczej. Czekiście Frinowskiemu kazał dowodzić Czerwoną Flotą, a pierwszemu ludowemu komisarzowi do spraw morskich Dybience - wyrębem lasów. Kazał mu rządzić zekami. A Dybienko w lot chwyta rzucony mu ochłap: choćby nawet łagrami rządzić, żeby tylko stanowisko było eksponowane...
Zaczynał jako bandzior, a skończył jako lagrowy konwojent. Wyobrażał sobie natomiast, że jest buntownikiem. Umarł jako klawisz więzienny. Mówią, że gdyby Dybienko dożył do 1941 roku to on, obdarzony nieprzeciętnym talentem stratega,
5 „Litieraturnaja gazieta", 25 marca 1992 r.
zatrzymałby pod Pskowem i nad Narwą hitlerowską 4. Armię Pancerną generała pułkownika Hoepnera... Nie będziemy polemizować z takimi opiniami. W każdym razie miał doświadczenie walk w tych miejscowościach. Znał okolice i przejścia...
Rozdział 8
Czerwoni Kozacy i żołnierze Pierwszej Konnej
Jeśli konieczność nie zmusza ludzi do prowadzenia wojen, prowadzą je z ambicji.'
Niccolo Machiavelli
I
Oficjalna wersja głosi, że Stalin liczył na poparcie kawalerzystów, a Tuchaczewskiego popierali przedstawiciele broni technicznych: czołgiści, artylerzyści, lotnicy. To niezupełnie tak. A raczej zupełnie inaczej. Tuchaczewski też opierał się na kawalerzystach. Tylko że byli to inni kawalerzyści.
Wojna domowa była wojną manewrową, główną siłą uderzeniową i manewrową była wówczas kawaleria. Niezmierzone przestrzenie, brak zwartego frontu, a jeśli nawet jest, to niemal zawsze można go obejść bokiem i zaatakować przeciwnika od tyłu. Tak właśnie postępowały kawaleryjskie szwadrony, pułki, brygady, dywizje, korpusy i armie konne. Piechota, choćby nawet bardzo chciała, nie mogła wkroczyć pierwsza do zdobytych miast i wsi. Także podczas wycofywania się, na przykład spod Warszawy, kawaleryjskiej dywizji łatwiej było brać nogi za pas niż, na przykład, dywizji piechoty. Dowódca piechoty tracił swoich ludzi w lasach i na bagnach, zostawiał w okrążeniu działa i karabiny maszynowe, a kawalerzysta dziarsko czmychał na koniu wraz ze swą dywizją. Właśnie dlatego, gdy rozdawano ordery, kawalerzyści byli pierwsi, dlatego im dostawało się najwięcej odznaczeń.
Naturalnym skutkiem wojny manewrowej było to, że dowódcy kawalerii mieli więcej możliwości wyróżnienia się. Po wojnie domowej właśnie oni zajęli najwyższe stanowiska dowódcze w Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej. Tak samo jak czołgiści po drugiej wojnie światowej.
Czerwona kawaleria, podobnie jak wszelkie inne formacje, była niejednorodna. Tak jest zawsze i wszędzie, każdy ruch dzieli się na zwalczające się nawzajem grupy: bolszewicy i mienszewicy, SS i SA, knajacy i cwele, stalinowcy i trockiści.
W toku wojny domowej pojawiły się trzy superpotężne formacje kawaleryjskie: 1. Armia Konna, 2. Armia Konna i Czerwone Kozactwo. Stosownie do tego ukształtowały się trzy grupy dowódców kawalerii. Jeśli wolicie, można nazwać te trzy grupy trzema mafiami kawaleryjskimi. Można wymyślić również inną nazwę, lecz sedno pozostaje to samo: istniały trzy grupy dowódców, którzy dzielili ludzi na swoich i obcych. We wszystkich trzech sitwach działo się to samo: walczono o władzę wewnątrz grupy, a równocześnie każda grupa walczyła z dwiema pozostałymi. Grupę 2. Armii Konnej wspólnym wysiłkiem wyeliminowano z gry, jej przywódców ogłoszono wrogami i rozstrzelano. Pozostały dwie koterie: weterani Pierwszej Konnej i Czerwoni Kozacy. Niektórzy spośród dowódców 2. Armii Konnej po rozgromieniu ich ugrupowania poprawili się, zmienili sztandary i dołączyli do tych z Pierwszej Konnej lub do Czerwonego Kozactwa.
1 N. Machiavelli. „Rozważania o pierwszym dziesięcioksięgu historii Rzymu Liwiusza", w N. Machiavelli. „Wybór pism". Warszawa 1972, s. 328 (przeł. K. Żaboklicki).
Przykład: jeden z eks-dowódców 2, Armii Konnej, Oka Gorodownikow wspominał, że zaczynał karierę w Pacyfikacyjnej Brygadzie Kawalerii 1. Armii Konnej. Gorodownikow ogłosił, że jest żołnierzem Pierwszej Konnej, a o swej służbie w 2. Armii Konnej nigdy nie wspominał.
II
Podczas wojny domowej towarzysz Stalin bywał często tam, gdzie znajdowała się 1. Armia Konna. Z jej dowództwem Stalin poznał się jeszcze przed powstaniem Pierwszej Konnej. Z Budionnym walczyli razem w 1918 roku w Carycynie, przyszłym Stalingradzie, a Woroszyłowa Stalin znał jeszcze przed październikowym przewrotem. Nie tylko znał dowódców tej armii - przeważnie sam ich dobierał, popierał, popychał w górę. 1. Armia Konna odwzajemniała tę miłość. W 1922 roku Stalin objął stanowisko o dziwnej nazwie - sekretarz generalny. Nie prezydent, nie przewodniczący, lecz sekretarz, a nawet - jak Stalin pisał w listach do córki - sekretarzyna. Co prawda, towarzysz Lenin szybko się połapał, że po objęciu stanowiska sekretarza generalnego towarzysz Stalin „skoncentrował w swoich rękach nieograniczoną władzę". Władza też nosiła dziwną nazwę: Uczraspried 2. Towarzysz Stalin uczył, że kadry decydują o wszystkim i zajmował się tym, co nazywano u nas „doborem i przydziałami kadr". Wkrótce potem weterani faworyzowanej przez Stalina 1. Armii Konnej zajęli najwyższe stanowiska we władzach wojskowych. Trzymali się razem i na wojskowy Olimp obcych wpuszczać nie lubili. O sile 1. Armii Konnej świadczą późniejsze losy jej pupili. Z jej szeregów wyszli marszałkowie Związku Radzieckiego Kliment Woroszyłow, Siemion Budionny, Siemion Timoszenko, generałowie armii I. Apanasienko, A. Chruliew i wielu innych. Minister obrony, marszałek Związku Radzieckiego A. Greczko też należał do tej koterii. Był on ministrem obrony narodowej do 1976 roku. Zatem, od połowy lat dwudziestych do połowy lat siedemdziesiątych klan ten miał ogromną władzę nad wojskiem.
Czerwoni Kozacy też byli mocni. Z ich szeregów wyszli marszałek Związku Radzieckiego P. Koszewoj, marszałek wojsk pancernych P. Rybałko, marszałek wojsk łączności I. Pieriesypkin, marszałek lotnictwa S. Chudiakow, generał armii A. Gorbatow, generał pułkownik F. Żmaczenko i wielu innych. Lecz trzeba pamiętać - to była młoda kadra. Głównych przywódców Czerwonej Kozaczyzny zlikwidowano. Zostali ci, którzy zajmowali niższe stanowiska. Ulegli naporowi ludzi z Pierwszej Konnej i pogodzili się z własnym losem. Grupa 1. Armii Konnej zwyciężyła. Widać to dziś wyraźnie. Ale wtedy, w latach dwudziestych i trzydziestych, trudno było odgadnąć finał tej walki. Toczył się bój, ludzie z Pierwszej Konnej wypierali wszystkich innych. Nie podobało się to Czerwonym Kozakom. To nie tam, gdzie wojowali Czerwoni Kozacy, bywał zazwyczaj towarzysz Trocki. A także Tuchaczewski. I Jakir. Większość przywódców Czerwonej Kozaczyzny została wybrana, poparta i ustawiona na stanowiskach przez towarzysza Trockiego.
Walka dowódców obu ugrupowań kawaleryjskich toczyła się na wielu płaszczyznach. Także na froncie ideologicznym. Weterani Pierwszej Konnej twierdzili, że to oni zwyciężali we wszystkich bitwach i potyczkach.
Czerwoni Kozacy mieli na ten temat odmienną opinię.
Ludzie z Pierwszej Konnej uważali, że wszystkie zwycięstwa na frontach wojny domowej inspirował i organizował najmądrzejszy z mądrych, towarzysz Stalin.
2 Ros. Otdieł ucziota i raspńedielienija rukowodiaszczich kadrow - Wydział Ewidencji i Przydziałów Kadry Kierowniczej [przyp. tłum.].
A Czerwoni Kozacy mieli co do tego wątpliwości.
Ci z Pierwszej Konnej, zdobywszy władzę, twierdzili, że na razie trzeba się uspokoić, zająć wewnętrznymi sprawami kraju, zaś sfrustrowani Czerwoni Kozacy rwali się do boju o nagrody i stołki: to jeszcze nie koniec rewolucji! Naprzód!
Jeden z ideologów Czerwonego Kozactwa pułkownik Ilja Dubiński napisał o nim mnóstwo książek : „Bojownicy z żelaza", „Pancerz Sowietów", „Rajdy kawalerii", „Przełom" i inne. Wśród jego książek jest również i taka: „Indie walczące". Czerwoni Kozacy rwali się do walki o wolność uciemiężonych Hindusów. Własne problemy im nie wystarczały. Wciąż chcieli kogoś wyzwalać, komuś pomagać. Idee dowódców Czerwonego Kozactwa były bardzo bliskie ideom towarzysza Trockiego: sformować konny korpus i wysłać go z pomocą walczącym braciom w Indiach. Towarzysz Tuchaczewski też myślał podobnie. I Jakir.
Nic nie zrozumiemy ze sprawy Tuchaczewskiego, jeśli wypadnie nam z pamięci to, że podobnie jak Czerwoni Kozacy, Tuchaczewski czuł się urażony, odsunięty, wyrzucony. W walce o władzę postawił na Czerwonych Kozaków... Na tych, których protegował nie Stalin, lecz Trocki...
IV
Zapoznajmy się z niektórymi spośród Czerwonych Kozaków.
Witalij Primakow. Urodził się w 1897 roku w zamożnej rodzinie. W roku 1915 gimnazjalista Primakow osiągnął wiek poborowy, lecz wcale nie chciał iść na wojnę. Znalazł oryginalny sposób, by się od tego uchylić: zaczął demonstracyjnie rozpowszechniać antywojenne ulotki. Ten strateg też wywodził się spośród pacyfistów, jak Paweł Dybienko. Gdy rządził towarzysz Stalin, za coś takiego publicznie by Primakowa powieszono. Okrutny reżym carski poprzestał na wysłaniu gimnazjalisty w głąb kraju. Na Syberię. Gdy monarchia runęła, siedzący od paru lat na tyłach Primakow powrócił w aureoli bojownika i rewolucjonisty. W październiku 1917 roku dowodził jednym z oddziałów Czerwonej Gwardii, który szturmował Pałac Zimowy. W styczniu 1918 roku Primakow sformował pułk Czerwonego Kozactwa i stanął na jego czele. Teraz już nie jest pacyfistą. Pułk Czerwonego Kozactwa przeobraził się w brygadę, następnie w dywizję, a potem w korpus. Primakow kolejno dowodził pułkiem, brygadą, dywizją, I Konnym Korpusem Czerwonego Kozactwa. „Krasnaja zwiezda" informuje: „był surowy, a gdy było trzeba - bezlitosny"3.
Z następnego zdania wynika, że gdy nie było to konieczne, również bywał bezlitosny: „trafił pod sąd WCIK4 za samowolne rozstrzelanie bandytów".5 A kogo nasza ukochana władza uważała za bandytów, dobrze wiemy. Żeby jednak trafić pod sąd WCIK za takie błahostki, należało działać ze szczególną energią. Primakow działał.
Kochana władza wybaczyła rewolucjoniście Primakowowi samowolne rozstrzeliwanie wrogów ludu. W 1922 roku odbyła się międzynarodowa konferencja w Genui. Rosja Radziecka znalazła się w paskudnej sytuacji: ze światowej rewolucji nici, kraj leży w gruzach, trzeba zacząć, jak wyrażał się towarzysz Lenin, „pokojowe współistnienie" z kapitalistami. Lenin uznał za stosowne, że sam pojedzie do Genui z wyciągniętą ręką i poprosi burżujów o pieniądze.
3 „Krasnaja zwiezda". 1 października 1988 r.
4 WCIK - Wsierossijskij Centralnyj Ispolnielnyj Komitiet - Wszechrosyjski Centralny Komitet Wykonawczy [przyp. tłum.].
5 Ibid.
Czerwoni Kozacy Primakowa na wiadomość o tym wysłali telegram: „Towarzysz Lenin może pojechać do Genui tylko wtedy, gdy wkroczy tam Armia Czerwona".
Po wojnie domowej Primakow zajmował szereg wojskowych i dyplomatycznych stanowisk, był dowódcą korpusu, attache wojskowym w Afganistanie i w Japonii.
W 1930 roku, po powrocie z dalekich podróży, opublikował książkę „Afganistan w ogniu". Jej główna myśl: chwila dojrzała, zwłoka to pewna śmierć, konieczna jest internacjonalistyczna pomoc dla braci klasowych, pilnie należy wprowadzić do Afganistanu ograniczony kontyngent wojsk. Głód i śmierć milionów chłopów ukraińskich Primakow uznał za wymysł wroga klasowego. Na wiadomości o głodzie odpowiedział cyklem wierszy:
A dzisiaj w kraju bezkresnym
Nad morzem, co końca nie ma,
Trudzi się wolny lud robociarski
Wesołe piosnki na stepie śpiewa...
I dalej w tym samym stylu: życie stało się lepsze, życie stało się weselsze. Motyw przewodni: wojnę domową wygrali Czerwoni Kozacy oraz towarzysz Primakow, ich dowódca i genialny strateg. Dzieł z zakresu strategii i taktyki Primakow nie popełnił.
W 1935 roku komkor Primakow został powołany na stanowisko zastępcy dowódcy Leningradzkiego Okręgu Wojskowego. Takie traktowanie uznał za niesprawiedliwe. Na znak protestu nie nosił trzech przyznanych sobie rombów, lecz cztery - dystynkcje komandarma II stopnia. Z czterema rombami pojawiał się demonstracyjnie przed samym Stalinem. Towarzysz Stalin traktował te wybryki pobłażliwie. Nawet nie ganił Primakowa: niech się gówniarz cieszy...
A oto portret jeszcze jednego Czerwonego Kozaka. Oficjalna propaganda kremlowska opisuje go tak: „Dmitrij Szmidt, syn żydowskiego szewca, kinomechanik z Priłuk, wstąpił do partii w 1915 roku. Dzielnie walczył na frontach w korpusie Czerwonego Kozactwa, po wojnie dowodził w nim dywizją. W latach dwudziestych był aktywnym trockistą. Niegdyś partyzant, człowiek niebywałego męstwa, mało cenił świętości i autorytety. Po prowokacyjnym wykluczeniu Trockiego z partii, dosłownie w przeddzień XV zjazdu, wpadł we wściekłość. Przyjechał do Moskwy i odnalazł Stalina podczas przerwy w obradach. Odziany w czerkieskę, z papachą na głowie, podszedł do sekretarza generalnego, zaklął i wydobywając urojoną szablę, zagroził: «Koba, uszy ci obetnę!». Stalin musiał przełknąć tę obelgę" 6.
6 Rapoport, Aleksiejew, op. cit. s. 293.
Nie był to jedyny wyskok Szmidta. Pozostał, tak jak inne mu podobne, bez konsekwencji. Na odwrót, w 1935 roku Dmitrij Szmidt otrzymał stopień komdywa, chociaż dowodził wówczas tylko brygadą.
Ilja Dubiński, piewca Czerwonego Kozactwa, w latach trzydziestych dowodził 4. Brygadą Pancerną w Kijowie, a Dmitrij Szmidt - sąsiednią brygadą zmechanizowaną. Dubiński opowiada, jak żyło się proletariackim dowódcom: „Wyznaczono mi mieszkanie w domu koło teatru Iwana Franki, piętro nad mieszkaniem Szmidta. Kiedyś te eleganckie mieszkania z wzorzystymi parkietami, sztukaterią i holenderskimi piecami kaflowymi należały do ludzi z kijowskich wyższych sfer"7.
7 Dubiński. op. cit, s. 120.
Naturalnie, Szmidtowi to nie wystarczało: „Uważał się za pokrzywdzonego"8. W pobliżu, w Wyszogrodzie, znajdował się obóz wojskowy, a tam w namiotach mieszkali czerwonoarmiści z brygady pokrzywdzonego Szmidta, zaś w drewnianych domkach - dowódcy. Dublińskiemu przydzielono drewniany domek. „Chałupa ta nie umywała się w najmniejszym nawet stopniu do willi Szmidta, w której były wszystkie wygody - wodociąg, balkon na piętrze, a nawet własna mała strzelnica"9. Gdzie tylko, nawiasem mówiąc, trafił Czerwony Kozak Dubiński, wszędzie jego pokrzywdzeni przyjaciele żyli naprawdę z rozmachem. Na przykład, przyszedł do mieszkania dywinżyniera S. Bordowskiego. Moskwa, Arbat. „Otworzył nam pan domu. Zaprowadził do salonu, który równie dobrze mógłby być maneżem"10. Nie mam nic przeciwko luksusowym mieszkaniom i letnim rezydencjom z balkonami i strzelnicami. Miejcie, towarzysze dowódcy, baseny i łaźnie w swych mieszkaniach, tak jak to lubił towarzysz Vacetis, miejcie ogrodników i psiarczyków, jak towarzysz Tuchaczewski, lecz jeśli macie to wszystko, nie udawajcie bojowników o powszechną równość i braterstwo.
VI
Biografie Czerwonych Kozaków można prezentować dalej, lecz zawsze otrzymamy ten sam obraz: urażeni ludzie. Lubili władzę i wygodne życie. Odebrano im pierwszoplanowe role, więc w bezsilnej złości popełniali straszne głupstwa. Po to, by wymachiwać wyimaginowaną szablą przed stalinowskim nosem, rzucać mięsem i grozić, że się obetnie stalinowskie uszy, nie trzeba zbyt wiele rozumu. Na odwrót, przypadek ten świadczy o całkowitym braku rozumu u urażonego Szmidta. Jeśli możesz obciąć Stalinowi uszy, zrób to. Po co grozisz?
Toczy się walka między Stalinem i Trockim - starcie na najwyższym piętrze władzy politycznej. W takiej sytuacji armia powinna była raczej zająć się własnymi sprawami, umacniać siłę obronną, nie pchać nosa do polityki. Chcesz, towarzyszu Szmidt, zostać politykiem? To nim zostań. Ale przedtem obetnij naszywki z rombami, przekaż brygadę i włącz się do walki politycznej. Jeśli zaś chcesz dowodzić brygadą, rób to, lecz nie pchaj się do polityki. Stalin realizuje własną linię polityczną, nikomu nie grozi. Stalinowi natomiast grozi urażony dowódca 8. Brygady Zmechanizowanej. Grozi publicznie, publicznie obraża. Szmidt grozi władcy Rosji, który podczas wojny będzie naczelnym dowódcą. Dowódca brygady grozi Stalinowi w czasach pokoju. A co byłoby podczas wojny? Co by mogło się stać w atmosferze kryzysu i paniki? Na co wówczas sobie pozwoli urażony Szmidt? A w ogóle, to kto za nim stoi?
VII
Za Czerwonym Kozakiem, komdywem Szmidtem stali Jakir i Tuchaczewski.
Oto gabinet komandarma I stopnia Jony Jakira, dowodzącego najpotężniejszym w ZSRR Kijowskim Okręgiem Wojskowym. „Do gabinetu wszedł Szmidt, w wysokich butach myśliwskich, cywilnej kurtce do kolan i zielonkawym filcowym kapeluszu"11. Może zdeprawowała mnie epoka, w jakiej wypadło mi służyć, lecz w moich czasach dowódca brygady w kapeluszu z bażancim piórem nie tylko nie ośmieliłby się wejść do gabinetu dowódcy okręgu, wstyd by mu było nawet znaleźć się w pobliżu sztabu okręgu. Zwłaszcza w godzinach pracy.
8 Ibid., s. 208.
9 Ibid., s. 120.
10 Ibid., s. 124.
11 Dubiński, op. ctt. s. 101.
Dowódca dywizji też nie zdecydowałby się na coś takiego. I dowódca korpusu. Nawet dowódca armii na coś takiego by sobie nie pozwolił. Czy komandarm I stopnia Jakir nie rozpuścił aby swych ukochanych Czerwonych Kozaków? I czy nie nadszedł czas, by w przewidywaniu rychłej wojny nieco przykręcić śrubę? Bo czyż przyjaźń komandarma I stopnia Jakira i dowódcy 8. Brygady Zmechanizowanej Szmidta, który publicznie groził Stalinowi, że obetnie mu uszy, nie pogłębiła się ponad miarę?
Albo taka scenka. W Moskwie komdyw Szmidt został przyjęty przez ludowego komisarza obrony Woroszyłowa. Rzecz jasna, pokłócili się. Kłótnia urażonego komdywa z ludowym komisarzem obrony to nic nadzwyczajnego. Szmidt wychodzi z wysokiego gabinetu, a naprzeciwko idzie marszałek Związku Radzieckiego Michaił Tuchaczewski. „Co, Mitia, nie lubi was ludowy komisarz? Nie martwcie się, mnie też nie cierpi"12.
Marszałek Związku Radzieckiego Tuchaczewski nazywa dowódcę brygady Mitią. Czy to nie przesada? Marszałek Związku Radzieckiego na korytarzu Ludowego Komisariatu Obrony skarży się, że go nie lubi zwierzchnik. Marszałek Związku Radzieckiego utyskuje na gorzki los do swego podwładnego, choć dzieli ich wiele szczebli drabiny służbowej: wiecie, Mitia, nie lubią mnie tutaj.
Urażeni Czerwoni Kozacy pragnęli słodkiego życia i władzy dla siebie, natomiast nie uznawali władzy nad sobą, nie chcieli się nikomu podporządkowywać. Stalin, przyszły zwierzchnik sił zbrojnych, nie mógł dopuścić, by istniały w jego wojsku dwa potężne, niepokorne, nienawidzące się nawzajem klany. Właśnie dlatego, szykując się do wojny, zniszczył Czerwonych Kozaków, którzy demoralizowali Armię Czerwoną przesadnymi pretensjami, nieskrywaną niesubordynacją i chuligaństwem.
Tuchaczewski sam wpisał się na listę oponentów. Sam zbliżył się do tych, którym przyszło do łbów wskazywać Stalinowi, jaką ma wybrać linię polityczną. Sam skumplował się z tymi, którzy grozili Stalinowi. Sam nawiązał z urażonymi kontakty typu „Wasia-Mitia". Zatem sam wydał na siebie wyrok. Lecz istniała też poważniejsza przyczyna rozgromienia Czerwonych Kozaków.
Rozdział 9
Co to jest partyzantka, czyli jak Jasza Ochotnikow ochraniał Wodza
Wielkim szczęściem dla Rosji było to, że w latach ciężkich doświadczeń stał na jej czele tak genialny i nieugięty dowódca, jak Józef Stalin. Stalin był człowiekiem o niezwykłej energii, erudycji i nieugiętej woli, człowiekiem gwałtownym, brutalnym, bezlitosnym zarówno w działaniu jak w rozmowie i nawet ja, wychowany w brytyjskim parlamencie, nie mogłem mu sprostać 1.
Winston Churchill
W 1927 roku walka między Stalinem a Trockim osiągnęła apogeum. Stalin stworzył aparat władzy i oparł się na tym aparacie. Trocki własnej bazy stworzyć nie potrafił, opierał się na dawnej sławie, krzykliwych hasłach i niezbyt licznych grupach swych zwolenników. W gruncie rzeczy nie toczyli ze sobą walki dwaj liderzy; było to starcie między dwiema koncepcjami rozwoju socjalizmu. Trocki, ortodoksyjny marksista, domagał się socjalizmu czysto marksistowskiego, koszarowego. Domagał się, by postępować tak, jak zalecał „Manifest komunistyczny" Marksa: stworzyć armie pracy. Żądał militaryzacji pracy.
12 Ibid., s. 102.
1 W. Churchill, „Druga wojna światowa", t. 1/6, Gdańsk 1994-1996.
Praca miała być przymusem, a głównymi jej bodźcami - rozkazy i kary. Główne założenie marksizmu polegało na tym, by podzielić ludzi na klasy: władców, przez nikogo nie wybieranych oraz zniewolony tłum. Waśnie tego chciał Trocki, domagający się w zasadzie niewolnictwa: wy będziecie harować, a ja będę wam wydawał rozkazy.
Trocki żądał całkowitego ujarzmienia narodu w armiach pracy. Różnica między jego pomysłem a prawem pańszczyźnianym sprowadzała się do tego, że chłop część czasu pracował na ziemianina, a część dla siebie, natomiast w marksistowsko-trockistowskich armiach pracy należało pracować wyłącznie na potrzeby władców. Chłop pańszczyźniany mógł wykupić sobie wolność, trockiści natomiast starali się to uniemożliwić poprzez całkowitą likwidację własności prywatnej i pieniędzy.
II
Tak więc w latach dwudziestych w śmiertelnym starciu zwarły się dwie siły: zwolennicy koszarowego marksizmu, preferującego system niewolniczy, na czele z Trockim i zwolennicy łagodniejszej formy socjalizmu ze Stalinem na czele.
Zrozumiałe, że sympatie kraju były po stronie Stalina. Kto chciałby być niewolnikiem w marksistowskiej armii pracy i bezmyślnie wykonywać rozkazy nadzorców, których wyznaczy Trocki wedle własnego widzimisię?
1927 rok to dziesiąta rocznica październikowego przewrotu. Nawiasem mówiąc, właśnie w tamtym roku wymyślono i po raz pierwszym posłużono się określeniem „wielka socjalistyczna rewolucja październikowa". Do 1927 roku wydarzenia października 1917 roku oficjalnie nazywano przewrotem.
Tuż przed dziesiątą rocznicą rozpalały się namiętności. Obrotny Eisenstein przygotowywał film o szturmie na Pałac Zimowy, choć żadnego szturmu nie było. Potem przez dziesiątki lat komuniści na całym świecie pokazywali eisensteinowską lipę w charakterze kroniki filmowej. Majakowski pichcił poemat pod tytułem „Październik". Trocki zapewniał, że to on wszystko zorganizował i że zwyciężył, więc teraz powinien być wodzem.
We wszystkich miastach i wsiach szykowano się do jubileuszowych uroczystości. Najważniejsza impreza miała się odbyć na Placu Czerwonym: defilada wojskowa i potężny, wielomilionowy pochód. Mieli wystąpić również trockiści. Teraz już wiemy, co się wydarzyło tamtego dnia. Lecz wówczas można było się spodziewać Bóg wie czego, od demonstrujących na ulicach wojowniczych wielbicieli Trockiego do zamachów na wodzów, od bijatyk z chuliganerią trockistowską do przewrotu państwowego.
Podjęto dodatkowe środki bezpieczeństwa: pilnowali wodzów nie tylko ochroniarze, lecz także słuchacze akademii wojskowych. Wzmocnić ochronę Stalina miała najlepsza w kraju szkoła wojskowa - Akademia im. Frunzego. Komendant akademii Ejdeman wybrał trzech najlepszych elewów. Był wśród nich Jakow Ochotnikow.
III
Jeśli o przestępstwie opowiada ten, kto je popełnił, jest to całkiem inna historia niż ta, którą przedstawia poszkodowany. Aby mnie nie posądzono o uprzedzenia, nie opowiadam tej historii własnymi słowami; cytuję histoRykow, którzy kochają Trockiego, uwielbiają biurokrację, którą krzewił Trocki, lubią armie pracy, koszary i lagrowe prycze dla całej ludności kraju. Słowem, lubią niewolnictwo.
Inna sprawa, że sami nie mieliby ochoty służyć w szeregach armii pracy.
Otwórzmy książkę Rapoporta i Aleksiejewa „Zdrada ojczyzny":
„W dniu święta, z rana, komendant Akademii im. Frunzego R. Ejdeman wręczył trzem swoim wychowankom specjalne przepustki i kazał natychmiast udać się w celu wykonania zadania. Słuchacze - razem z Ochotnikowem wybrano Władimira Pietrenkę i Arkadija Hellera - szybko pobiegli na Plac Czerwony. Na teren Kremla dostali się bez przeszkód, lecz przed drewnianą furtką tunelu prowadzącego na trybunę Mauzoleum, powstał problem. Ochraniający to miejsce Gruzin nie chciał ich przepuścić. Energiczni chłopcy, żołnierze wojny domowej, nie ulegli bezczelnemu czekiście. Odepchnęli go, łamiąc przy tym furtkę i pobiegli naprzód. Kilka sekund później byli już za plecami dostojników stojących na trybunie. Ochroniarze rzucili się na nowo przybyłych. Ochotnikow wyrwał się im, podbiegł do Stalina, którego uznał za winnego prowokacji i rąbnął go od tyłu pięścią w głowę... Ejdemanowi udało się zatuszować ten skandal".2
IV
Zacznijmy od towarzysza Roberta Ejdemana. Komendant Akademii Wojskowej im. Frunzego otrzymał od swych zwierzchników rozkaz przydzielenia trzech słuchaczy Akademii do wykonania odpowiedzialnego zadania. Jak rozumiem, jego obowiązkiem było nie tylko wybrać najlepszych, ale i odpowiednio poinstruować. Ot, choćby tak: „Przypadł wam w udziale zaszczytny obowiązek ochraniania człowieka, który rządzi naszym krajem. Więc go nie bijcie. A przynajmniej nie od tyłu".
Nadgorliwość karmiąc zęby wybija - mówi ludowe przysłowie. Ochotnikowa posłali, by ochraniał Stalina. A on tak go ochraniał, że rozbił mu głowę. W opowieści Rapoporta i Aleksiejewa nic nie trzyma się kupy. Po pierwsze, pechowi ochroniarze spóźnili się: wodzowie już dawno są na trybunie, a oni dopiero tam biegną. Reakcja ochrony kremlowskiej jest całkiem zrozumiała: obejdziemy się bez was, bałaganiarze, trzeba było przyjść wcześniej. Po drugie, Rapoport i Aleksiejew coś plączą. I chyba celowo. Gdyby za plecami Stalina doszło do bójki, to słysząc hałas i wrzawę odwróciłby się twarzą do przybyłych. Tymczasem Ochotnikow uderzył Stalina w głowę z tyłu, co znaczy, że zbliżył się do niego niepostrzeżenie i zadał cios znienacka.
Niczego, prócz podłości i głupoty w tym postępku dopatrzyć się nie można. Przypuśćmy, że Jakow Ochotnikow był marksistą-trockistą, chciał wszystkich zapędzić do armii pracy, a sam zostać panem niewolników. Ponieważ Stalin stał temu na przeszkodzie, Ochotnikow go nienawidził. W takiej sytuacji powinien był ruszyć do walki ze Stalinem z bronią w ręku. Ale brakło mu do tego rozumu i odwagi. Wściekłość niedoszłego właściciela niewolników znajduje ujście w zdradzieckim ciosie pięścią w tył głowy. By coś takiego zrobić nie trzeba rozumu. Potrzebne są tylko zaślepienie i szaleństwo.
Co ma robić żołnierz wysłany przez dowódcę do wyższej instancji - wszystko jedno do jakiej, na Kreml czy do sztabu batalionu -jeśli nie wpuszczają go tam? Wiadomo. Należy poświadczyć o przybyciu na właściwe miejsce we właściwym czasie: byłem tam, i to wtedy, kiedy polecono mi być. Potem trzeba połączyć się z własnym dowódcą i zameldować: nie mogę wykonać rozkazu, ponieważ nie pozwalają mi wejść. I koniec: zrobiłem to, co mi kazali, reszta ode mnie nie zależy. Każdego dnia w naszym kraju ludzie przychodzą do obiektów chronionych i czasami kogoś ktoś nie wpuszcza. Nawet często tak bywa. Wyobraźmy sobie, że to nas wartownik nie wpuścił do fabryki. Skoro nie wpuścił, musi mieć jakiś powód: przepustkę mamy nie w porządku, coś mu się wydało podejrzane, a może w długim łańcuchu zależności coś się zacięło.
2 Rapoport, Aleksiejew, op. cit, s. 202.
Ktoś kogoś nie uprzedził i po prostu nie zezwolono nas wpuścić. No i co z tego? Rzucimy się na wartownika, strzelimy go w pysk? Wyłamiemy drzwi i wedrzemy się siłą? Albo wyśledzimy ministra stosownego przemysłu i walniemy go pięścią w łeb. Niech go jasna krew zaleje!
Rapoport i Aleksiejew sądzą, że ochroniarz kremlowski zachowywał się bezczelnie. Skoro nie przepuścił Ochotnikowa, to znaczy, że był bezczelny. A któż to taki, ów Ochotnikow? Za jakie niby zasługi powinni go wpuszczać? Jeśli wartownik ma choć najmniejszą wątpliwość, nie powinien wpuszczać. We wrześniu 1941 roku, gdy decydował się los Leningradu i ważna była każda godzina i minuta, stojący na warcie żołnierz nie przepuścił do sztabu Frontu Leningradzkiego przybyłego z Moskwy nowego dowódcy frontu, członka Sztabu Generalnego, naczelnego dowódcy, generała armii G. Żukowa. I miał rację. Choćby nie wiadomo kim był Żukow, bez względu na jego stopień wojskowy, wartownik i tak mu nie podlega. Nie ma prawa wykonywać niczyich rozkazów i poleceń, poza rozkazami trzech osób: dowódcy warty, jego pomocnika i swojego rozprowadzającego. I co mógł zrobić w takiej sytuacji generał armii Żukow? Wyłamywać drzwi do sztabu frontu? Odepchnąć wartownika i wedrzeć się siłą? Byłby to napad na posterunek, a w takiej sytuacji wartownik miałby obowiązek zastrzelić Żukowa. Jasne, że nic takiego się nie stało, bowiem Żukow rozumiał, że wartownik ma rację. Żukow zdawał sobie sprawę, że nie ma władzy nad wartownikiem. Nawet z tyloma gwiazdkami na naszywkach nie może rozkazywać wartownikowi. Nawet mając w kieszeni podpisany przez Stalina dokument, że od tej chwili jest dowódcą frontu, nawet w sztabie swojego frontu, Żukow nie miał władzy nad wartownikiem.
V
Napad na Stalina w dniu 7 listopada 1927 roku świadczy o tym, że Stalin w najmniejszym nawet stopniu nie dbał o własne życie, niezwykle mało uwagi poświęcał własnemu bezpieczeństwu. Byle wariat mógł bez przeszkód wedrzeć się na Mauzoleum i uderzyć go znienacka w głowę.
Jakow Ochotnikow najwyraźniej nie kontrolował swego postępowania; gdyby w jego rękach znajdował się nóż lub pistolet, mogłoby dojść do nieszczęścia. Trudno nam sobie wyobrazić, co stałoby się z naszym państwem, z Europą, z pokojem na świecie, gdyby Stalin został zabity, a jego miejsce zajęliby maniacy: Trocki, Bucharin, Tuchaczewski i inni. O tym, co czekałoby Rosję, możemy sądzić na podstawie zachowania tegoż Jaszy Ochotnikowa: słuchacza Akademii nie wpuścili na Mauzoleum - a ten od razu wali wartownika po pysku, a Stalina pięścią w głowę! Nie zastanawiając się, co, jak i dlaczego. W hierarchii służbowej stoi sto pięter niżej od Stalina, co byłoby, gdyby wspiął się wyżej? Na co wtedy by sobie pozwalał? Jego kumple też byli tacy sami.
Na wirażach dziejów niemal zawsze sprzyjało Rosji szczęście. W grudniu 1825 roku otępiali z rozpusty i pijaństwa dekabryści rzucili się do walki o władzę pod hasłem: „pierwszy nóż, pierwszy nóż, na bojarów i panów, drugi nóż, drugi nóż, - na świętoszków, na popów, a nóż trzeci, w imię boże, ten - na cara będzie nożem".3
I wzywali Ruś, by chwyciła w dłonie ten dobrze sobie znany przedmiot. A u nas wystarczy zawołać - chętnych znajdzie się wielu. Gdy we Francji jakobini szli po władzę, wzywali do zlikwidowania kary śmierci, lecz gdy dorwali się do tej władzy, skąpali Francję we krwi tryskającej z publicznie obcinanych głów.
3 Przeł. K. I. Gałczyński.
Bolszewicy też szli do władzy pod hasłem likwidacji kary śmierci. A potem wiadomo co było. Dekabryści natomiast idąc do władzy deklarowali swój cel: utniemy głowę carowi, rodzinie carskiej, kupcom, możnym, duchowieństwu. Skoro jeszcze przed zdobyciem władzy ogłosili, że pragną skąpać Rosję we krwi, to skąpaliby ją. Lecz w 1825 roku Rosji się udało, znaleźli się dobrzy ludzie, istni humaniści - łupnęli w oszalałych dekabrystów kartaczami i ci się rozbiegli. Szkoda, że w 1917 roku nie było nikogo, kto by Lenina i Trockiego potraktował szrapnelem...
Na tym etapie dziejów nie mieliśmy szczęścia. A w 1927 roku Rosji, Europie i światu bardzo się poszczęściło. Ochotnikow nie miał w ręku broni. A nie sposób sobie wyobrazić, co by było, gdyby Stalin został zabity, a najłagodniejszy nurt socjalizmu został zduszony przez bestialski marksizm Trockiego, Bucharina, Tuchaczewskiego.
Ich rządy zaćmiłyby wszystko, co nam wiadomo o Hitlerze i Pol Pocie. Ale ominęło to nas, na szczęście.
VII
Wydarzenie na Placu Czerwonym świadczy o tym, jak fatalnie była zorganizowana ochrona Stalina. Ochotnikow i jego przyjaciele odepchnęli wartownika, wyłamali furtkę i wtargnęli na teren chronionego obiektu. Jak zakwalifikować takie działania? Napad na posterunek. To właśnie ta sytuacja, gdy wartownik nie tylko ma prawo, lecz obowiązek użycia broni, i to bez uprzedzenia. Napad na wartownika, przedarcie się do chronionego obiektu to przestępstwo.
Każdy żołnierz pierwszego rocznika, obejmując służbę wartowniczą, już w tydzień po złożeniu przysięgi wie, że napad na posterunek należy powstrzymać z użyciem broni, a przestępcy, którzy ośmielili się popełnić taką zbrodnię powinni być zastrzeleni na miejscu. Nie ma znaczenia, czego konkretnie pilnuje żołnierz: sztabu pułku czy magazynu z butami. Jeśli postawiono go na warcie, znaczy to, że coś trzeba ochraniać, a dalej żołnierz postępuje zgodnie z regulaminem.
Jak więc się stało, że ochroniarz na najważniejszej warcie w kraju nie zastrzelił trzech bandziorów, którzy przedarli się do najwyższego kierownictwa? A jeśli to cudzoziemscy najemnicy i chcą powystrzelać członków rządu? A jeśli to trockistowscy terroryści dokonują przewrotu państwowego? Kto postawił takiego bęcwała na warcie? Kto go instruował? Jasne, że wartownik zasługuje na śmierć, lecz kto go szkolił? I kto stał za jego plecami? Dla kogo było korzystne tak karygodne niedbalstwo na służbie wartowniczej?
Uprzednio na listach rozstrzelanych widzieliśmy nazwiska ludzi, którzy byli komendantami Kremla. Teraz rozumiemy, że rozstrzelano ich nie bez powodu. Jeśli tak traktowali swoje obowiązki, demonstrowali zbrodniczą lekkomyślność. Nauczyć ich czegoś mogła tylko kula w łeb.
VIII
Zadziwiające było zachowanie komendanta Akademii Wojskowej imienia Frunzego towarzysza Ejdemana: udało mu się zatuszować sprawę... Ach, jaki dobry! Nie o napaści na Stalina tu mowa, a o napaści na wartownika. A przecież należało ustawić na placu słuchaczy Akademii i wyprowadzić przed szereg trzech związanych łajdaków. Ejdeman powinien był pojawić się przed nimi na spienionym karym ogierze, opowiedzieć elewom, co się stało, wydobyć szablę z pochwy i posiekać bydlaków na drobne kawałki. Powinien był rozumować tak: niech mi dadzą naganę za nadużycie władzy, ale nie będę trzymał w Akademii bandytów, zasługujących na karę śmierci. Mocno powiedziane? Gdzie tam. Ochotnikow i jemu podobni, innego języka nie rozumieli. Wartownik jest przedstawicielem państwa, szczególnie chronionym przez prawo. Ale oni mieli prawo gdzieś. Nawet gdyby wartownik nie miał racji, każdy człowiek, a tym bardziej wojskowy, powinien podporządkować się jego poleceniom.
Wyjaśniać w czym problem, z wartownikiem też nikt nie ma prawa - wyjaśniaj u dowódcy warty. A od wartownika odejdź natychmiast, jeśli powiedział, że cię nie przepuści. Nie przeszkadzaj mu w wykonywaniu obowiązków służbowych. Zresztą on nawet nie ma prawa rozmawiać z kimkolwiek: „Stój! W tył zwrot!" - i po rozmowie.
Ochotnikow pobił wartownika, który nie ponosił żadnej winy. Rzucił się też na Stalina, również nie ponoszącego winy: Stalin nie wystawiał wartownika na posterunek, wartownik w danej sytuacji nawet nie podlegał Stalinowi. Lecz niewinny Stalin oberwał po łbie.
Jak w takim razie rozmawiać z przestępcą kryminalnym i wojskowym, który ponosi odpowiedzialność za napad na posterunek i najważniejszą osobę w państwie? Ochotnikow rozdaje ciosy na oślep, bez zadawania pytań. Byle co - i w mordę. Albo po łbie. Więc czemu kogoś takiego nie ukatrupić po ujawnieniu jego nikczemnych zbrodni?
IX
Podczas wojny domowej władze państwowe walczyły ze zjawiskiem, które nazywały partyzantką. Długo nie mogłem zrozumieć, dlaczego nadawano temu określeniu pejoratywny sens. Dlaczego z partyzantką trzeba walczyć? A sprawa była prosta. Wynikało to stąd, że zawsze zniekształcano u nas sens słów. Wszystko nazywano nie tak, jak trzeba. Chodziło nie o partyzantkę, lecz o bandytyzm. Armia Czerwona wyrosła z małych i dużych band, których przywódcy nie chcieli się nikomu podporządkować. Zmusić ich do subordynacji, nauczyć posłuszeństwa - oto zadanie, które postawił przed sobą Stalin i świetnie je wykonał.
Jakow Ochotnikow i dwaj jego kumple to typowi przedstawiciele rozzuchwalonej partyzantki czyli bandytyzmu. Byli słuchaczami Akademii Wojskowej, lecz nie chcieli się uczyć, nic nie wiedzieli o wojsku, nie wiedzieli nawet tego, co wie każdy żołnierz pierwszego roku służby, po świeżo zakończonym szkoleniu unitarnym.
Jeśli to są najlepsi słuchacze Akademii Wojskowej, to jacy są ci najgorsi? A co robi szef Akademii? Nic nie robi. Więc komu ktoś taki jest potrzebny? Komu są potrzebni absolwenci takiej uczelni? W roku 1937 Stalin walczył z bandytyzmem i niesubordynacją w wojsku. Możecie to nazwać wojną z żywiołem partyzanckim.
Przed 1937 rokiem nie mógł poważnie zająć się tym problemem. Miał wiele innych ważnych spraw na głowie. Lecz dopóki nie zajął się osobiście zaprowadzeniem porządku w akademiach wojskowych, produkowały one wybrakowany towar - dowódców -analfabetów, dla których czas nauki w akademii był po prostu odpoczynkiem.
Mówią, że podczas czystki zlikwidowano wielu dowódców z wykształceniem akademickim, a ich miejsce zajęli ci, którzy wykształcenia nie mieli. Słusznie. Tyle, że to wykształcenie akademickie nic nie było warte. Słuchacze Akademii im. Frunzego, których kształcił Tuchaczewski, potem Ejdeman, a następnie Kork, pod względem przygotowania byli na poziomie Ochotnikowa, a może nawet jeszcze niżej. Nie żal takich jak oni.
A co ma z tym wspólnego Tuchaczewski? Co ma z tym wspólnego Jakir? No właśnie.
Akademia Wojskowa im. Frunzego podlegała w owych wspaniałych latach bezpośrednio szefowi Sztabu RKKA Tuchaczewskiemu. Ejdeman miał obowiązek zameldować Tuchaczewskiemu o wszystkim. A Tuchaczewski miał obowiązek wszystko to wyjaśnić i podjąć stosowne działania.
Jako bezpośredni zwierzchnik Tuchaczewski powinien był zadać pytania. Wiele pytań. Zaatakowano wartownika. Czym to się skończyło? Jak ukarano przestępców? Kto ich skierował do najlepszej uczelni wojskowej w kraju? Kto i dlaczego wybrał właśnie tych ludzi do wykonania odpowiedzialnego zadania rządowego?
A co zrobił Tuchaczewski? Nic nie zrobił. W podległych mu strukturach popełniane są zbrodnie przeciwko państwu i wojsku, a on o tym nie wie lub nie chce wiedzieć. Co ma z tym wspólnego Jakir? Ano to, że Jakow Ochotnikow był jego adiutantem, człowiekiem zaufanym, wykonawcą najbardziej tajnych poruczeń. Właśnie dzięki rekomendacji Jakira Ochotnikow został przyjęty do akademii. W tym momencie tworzy się dziwny łańcuszek faktów. Jakir był zaciekłym stalinowcem. Nawet zbyt zaciekłym. Ale tylko w gębie...
W rzeczywistości natomiast... Bliski przyjaciel Jakira, jego zaufany człowiek, komdyw Szmidt publicznie obraża Stalina, po chamsku mu wymyśla, obiecuje obciąć stalinowskie uszy. Adiutant Jakira, jego najbardziej zaufany człowiek, znienacka uderza Stalina pięścią w głowę. Jak więc zachowają się podwładni Jakira w sytuacji krytycznej? Podczas wojny? Należy podziwiać stalinowską cierpliwość.
Stalin nie domagał się ukarania Jakowa Ochotnikowa. Patrzył tylko na swych podwładnych i czekał, jak zareagują na ten incydent. Tymczasem oni nie reagowali. Trzech ludzi napadło na wartownika? To nic. Zdarza się. Ktoś stuknął Stalina po głowie? Też się zdarza. Służ dalej, drogi Jaszo. Ejdeman, Jakir i Tuchaczewski ukręcili sprawie łeb. Udali, że nic się nie stało. Minął rok, o wszystkim zapomniano. Ejdeman, Jakir i Tuchaczewski postanowili dać Jakowowi Ochotnikowowi awans. Porządny człowiek, raz tylko go poniosło, każdemu może się zdarzyć. Stalin nadal milczał. Na razie.
Lecz los Ejdemana, Jakira, Tuchaczewskiego był już przesądzony. Wprowadzali do wojska bandytyzm, a tacy ludzie państwu i wojsku nie są potrzebni. Należało oczyścić wojsko z tej zgnilizny. Ale wtedy towarzysz Stalin nie miał jeszcze możliwości zaprowadzenia w armii porządku. Jakowa Ochotnikowa przypomniał sobie Stalin osiem lat później.
Rozdział 10
Czy towarzysz Jakir był wrogiem ludu?
W Rosji nasze sukcesy są jeszcze większe [...] Mamy tam komitet centralny terrorystów.'
Karol Marks
I
7 maja 1937 roku członek Komitetu Centralnego WKP(b), dowódca Kijowskiego Okręgu Wojskowego, komandarm I stopnia Jona Emanuiłowicz Jakir został pilnie wezwany do Moskwy. Wodzowie takiego kalibru poruszali się wtedy po kraju własnymi pociągami lub wagonami. Było to wygodne. W każdym zakątku ojczyzny ma się ze sobą fragment własnego domu, otaczają was miłe sercu drobiazgi, ulubione książki, towarzyszy wam nie obcy, lecz osobisty lekarz, który od wielu lat świetnie zna wasze
1 List do F. A. Sorge z 5 listopada 1880 r., [w:] K. Marks, F. Engels. ..Dzieła zebrane", t. 1/39, Warszawa 1960-1979, t. 34, s. 532.
dolegliwości. Zawsze jedzie z wami wasz ulubiony kucharz, bo zna wasze gusty i potrafi im sprostać. Nie trzeba wyjaśniać jakiemuś, choćby nawet kremlowskiemu fryzjerowi, jak rozumiecie piękno: możecie zabrać w drogę najlepszego spośród waszych osobistych fryzjerów. Przewrót komunistyczny zlikwidował służbę. Bolszewicy służby nie mieli. Mieli obsługę. Toteż pożerając kilometry bezkresnej ojczyzny w przytulnym własnym wagonie lub pociągu macie w pobliżu własną, osobiście przez was dobraną i wyszkoloną obsługę i ochronę...
Już dawno minęła północ, gdy ekspres relacji Kijów - Moskwa zgodnie z rozkładem jazdy zatrzymał się w Briańsku. Pociąg stoi tam dziesięć minut. Przez ten czas osobisty wagon komandarma I stopnia Jony Jakira ostrożnie odczepiono od składu i przyczepiono do parowozu manewrowego. To nie taka prosta operacja, jak może się wydawać. Na postojach z wagonów, w których jadą dostojnicy, z obu stron wysiada ochrona - do urządzeń spinających wagony byle kogo nie dopuszczą. Jednak udało się odczepić wagon bez hałasu i strzelaniny. Parowóz manewrowy zawiózł salonkę na ślepy tor. Do wagonu weszli towarzysze odziani na szaro, pokazali swoje legitymacje ochronie i konduktorom. Drzwi do sypialni komandarma były uchylone. Jeden z przybyłych wyciągnął pistolet spod poduszki śpiącego. (Ten szczegół zawsze mnie szokował: w uszczęśliwionym kraju proletariaccy dowódcy, ulubieńcy ludu, śpią w opancerzonych wagonach, pod czujną ochroną, z pistoletem pod poduszką. Jak kryminaliści.)
Teraz komandarma oślepiono latarką skierowaną wprost w oczy i nie pozwalając ich przetrzeć, oświadczono: „Jesteście aresztowani!". Obywatela Jakira wyprowadzono z pociągu, wepchnięto do czarnego samochodu i dostarczono tam, gdzie trzeba. Sądzono Jakira wraz z grupą Tuchaczewskiego. 11 czerwca 1937 roku, tak samo jak pozostali oskarżeni z tej grupy, otrzymał najwyższy wymiar kary. Nazajutrz wyrok został wykonany. Nazajutrz - to pewna przesada. Skoro wyrok ogłoszono o godzinie 23.35.
Ćwierć wieku później przewodniczący KGB Aleksander Szelepin zameldował na XXII zjeździe KPZR, że w trakcie śledztwa Jakir wysłał Stalinowi list: „Umrę ze słowami miłości do Was". Na liście tym Stalin dopisał: „Szuja i prostytutka". Woroszyłow dodał: „Bardzo trafne określenie". Mołotow złożył tam swój podpis. A Kaganowicz dodał: „Zdrajcy, łajdakowi i (tu następuje niecenzuralne słowo) należy się tylko jedna kara - kara śmierci".
Jak mi się udało ustalić, owo niecenzuralne słowo też oznaczało prostytutkę, tyle uprawiającą swój fach po amatorsku...
I zawrzało od tego dnia: szuja i prostytutka, bardzo trafne określenie, szuja i prostytutka...
Gdy obradował XXII zjazd, nasz batalion był w Moskwie. Przygotowywaliśmy się do defilady wojskowej. Presnia. Punkt wojskowo-przeładunkowy czyli WPP. Tuż-tuż obok więzienia. Na WPP byliśmy my - kadeci z Woroneża, a obok leningradczycy ze szkoły imienia admirała Nachimowa. Też cały batalion. Trenowaliśmy na centralnym lotnisku. Wprost pod pustymi oknami budowanego wówczas Akwarium.2 Ćwiczenia przed każdą defiladą trwały półtora miesiąca. Cztery godziny dziennie. Do tego cztery godziny lekcji i po dwie przygotowania indywidualnego. A w dni wolne od pracy - Galeria Tretiakowska, skarbiec na Kremlu, Teatr Wielki, muzeum w mieszkaniu Gorkiego. Tu dopiero można było stracić głowę. Jeśli tak żył pisarz proletariacki, to jak żyli jego protektorzy, komunistyczni wodzowie?
2 Gmach centrali GRU, radzieckiego wywiadu wojskowego [przyp. tłum.].
Złożyliśmy też wizytę zmarłym wodzom. Jak się okazało, byliśmy ostatnimi zwiedzającymi Mauzoleum Lenina i Stalina. Gdy stamtąd wyszliśmy, Mauzoleum zamknięto na kilka dni. A potem, podczas nocnych ćwiczeń na Placu Czerwonym, rytm przygotowań do defilady załamał się. Mnóstwo wojska trzymano na sąsiednich ulicach.
A nazajutrz powiedzieli nam, że Stalina wyniesiono z Mauzoleum...
III
Jesień XXII zjazdu była dla nas epoką odkryć. Czytaliśmy wtedy „Komsomolską Prawdę" od deski do deski. Słuchaliśmy radia szeroko otwierając usta. Pomyśleć tylko: „Szuja i prostytutka!". Okazuje się, że geniusz wszystkich epok i narodów, wódz światowego proletariatu, wyrażał się równie dosadnie jak klawisze więzienni z Presni.
Od tego czasu, gdy któryś z nas otrzymywał nową ksywkę, potwierdzaliśmy chórem: „Bardzo trafne określenie!". Wtedy, podczas obrad zjazdu, usłyszeliśmy nieznane nam nazwiska represjonowanych polityków i dowódców. W naszej chłopięcej wyobraźni nazwiska te wywoływały odrażające skojarzenia. Putna - to chyba jakaś rozpusta? Tuchaczewski - coś stęchłego i kapującego, jak Stukaczewski. 3 Bucharin - od słowa „buchnąć". Uborewicz - coś związanego z klozetem.4 Ałksnis - ma coś wspólnego z alkoholizmem.5 Dybienko - to chyba coś wspólnego z dybami, czyli z izbą tortur. A o Bluecherze i Stuczce wręcz głupio było wspominać w miejscach publicznych.
Nie mogliśmy pojąć, dlaczego spośród wszystkich wrogów ludu tylko Jakir spotkał się z taką nienawiścią Stalina. Dlaczego właśnie on miał być szują i prostytutką?
IV
Jona Jakir urodził się w 1896 roku w Kiszyniowie. Był niedouczonym studentem. Podczas pierwszej wojny światowej udało mu się uniknąć mobilizacji na front: dzięki pożytecznym znajomościom dostał pracę w fabryce zbrojeniowej, a robotników takich fabryk na front nie brali. To jeszcze jeden strateg z rasy pacyfistów. Po rewolucji lutowej, gdy nie prześladowano już za działalność rewolucyjną, postanowił zostać rewolucjonistą. Choć nie miał żadnego stażu pracy konspiracyjnej ani zasług w obalaniu monarchii, od razu został powołany na kierownicze stanowiska w bessarabskim gubernialnym komitecie rewolucyjnym, w odeskim gubernialnym komitecie partii. A potem zaczyna się to, co najciekawsze...
Towarzysz Lenin nadzwyczajnie dbał o własne życie. Byle komu go nie powierzał. Strzegł swego życia, jak tylko mógł. Gdyby nie syfilis, żyłby długo. Miał świetną ochronę. Czerwona propaganda informowała, że w ochronie Lenina było zaledwie czterech ludzi. Lecz propaganda zapomniała o kremlowskich kursantach. Oni natomiast z roli ochroniarzy wodza byli bardzo dumni.
Dywizja im. Feliksa Dzierżyńskiego, która wyrosła z oddziału pancernego im. Swierdłowa, chlubi się rolą leninowskiej ochrony. Tak samo strzelcy łotewscy. Wszystkie dziesięć pełnokrwistych pułków. Ale nade wszystko dumni są z tego Chińczycy. Nie bez powodu. Pierwszy krąg obstawy Lenina to siedemdziesięciu chińskich ochroniarzy. Informacje na ten temat publikowano nie tylko w Chinach, lecz także w Związku Radzieckim.6
3 Gra słów: stukacz po rosyjsku znaczy donosiciel (przyp. tłum.].
4 Ubornąja - ros. ubikacja [przyp. tłum.].
5 Alkasz - ros. slang, pijaczek [przyp. tłum.].
6 P. Min. Istorija kitąjsko-sowietskoj drużby, Moskwa 1959. ś. 213.
Chińczycy ochraniali również towarzysza Trockiego. I Bucharina. Ale tym akurat chlubić się nie należy. A co ma z tym wspólnego towarzysz Jakir? A to, że właśnie on był autorem tego pomysłu. Jakir pierwszy zorganizował w Armii Czerwonej oddziały chińskie. Podczas wojny domowej w szeregach Armii Czerwonej walczyło ponad 40 tysięcy chińskich najemników. Pierwszym dowódcą pierwszego chińskiego batalionu był Jona Jakir. To on dał przykład Leninowi i Trockiemu.
Podczas wojny domowej zwyciężał ten, kto był bardziej okrutny. Dowodząc chińskim batalionem Jakir nie musiał martwić się o karierę. Chińczycy gwarantowali wysoki poziom okrucieństwa. „Wspomnienia o wojnie domowej" Jakira od pierwszej linijki zaczynają się wyznaniem: „Nigdy nie byłem wojskowym i niczego nie rozumiałem z wojskowości".7 I natychmiast pisze o Chińczykach, którymi dowodził. Nie informuje, czym się zajmowali, lecz wygaduje się, jakie bodźce zachęcały ich do tej służby: „Żołd Chińczycy traktowali bardzo poważnie. Życie oddawali łatwo, lecz trzeba było im płacić w terminie i dobrze karmić. Przychodzą do mnie ich pełnomocnicy i mówią, że zakontraktowano 530 ludzi, więc za wszystkich powinienem płacić. A ilu spośród nich poległo, to nieważne - resztę pieniędzy, które by im przypadły, pozostali przy życiu podzielą między sobą. Długo ich przekonywałem, że to nie w porządku, nie po naszemu. Przecież każdy otrzymywał swoje. Przytoczyli inny argument - my, powiadają, musimy posyłać pieniądze do Chin, dla rodzin zabitych".8
Zwróćmy uwagę na termin „zakontraktowano" w tym zdaniu. Opowiadali nam o przyjaźni radziecko-chińskiej, o bojownikach-internacjonalistach, o bezinteresownej służbie. Jedno tylko określenie - zakontraktowano - oszustwo to demaskuje. Jakir mówi o najemnikach. Zwróćmy uwagę na jeszcze jedno: Jakir powiada, że sam, z własnej kieszeni, musiał płacić chińskim „ochotnikom". Nie jakieś tam finansowe struktury, nie wyższe instancje - sam wynajął 500 Chińczyków, sam ich utrzymuje i dobrze karmi.
Inaczej być nie mogło. Jakir rozpoczął swój szlak bojowy w Besarabii, za Dniestrem. Żadnej łączności z władzą centralną nie miał, więc żadnych środków z centrum otrzymywać nie mógł. Mógł płacić Chińczykom wyłącznie z własnej kieszeni.
Musiał mieć głęboką kieszeń ten niedouczony student. Czy jakikolwiek mafioso mógłby dzisiaj utrzymywać bandę 530 chińskich cyngli? Ja takich przykładów nie znam. A Jakir potrafił. Jeszcze chwila. Chińczycy żądają, by płacił żołd wszystkim, którzy się do niego zaciągnęli, między innymi poległym. Będą posyłać te pieniądze rodzinom. Podczas wojny domowej? W trakcie totalnej anarchii i wzajemnego wyrzynania się? Z Odessy do prowincji Seczuan? Hieroglifami napiszą adres, zakleją kopertę z pieniążkami i do skrzynki pocztowej? Ale towarzysz Jakir jest dobry. Trzeba pomóc rodzinom poległych. Wypłaca żołd. Dobrze karmi. I płaci zabitym. Byle tylko rewolucjoniści-internacjonaliści byli zadowoleni i syci. Doświadczenie Jakira natychmiast zostało docenione i przechwycone zarówno przez towarzysza Lenina, jak Trockiego, Bluechera, Czapajewa i Tuchaczewskiego.
Przez innych towarzyszy również. Jakie to proste: dobrze płać towarzyszom-internacjonalistom, odziewaj ich, nagradzaj szczodrze, daj do ręki karabin. Chińczycy Jakira ujawniają nam nieskomplikowany mechanizm nieocenionej internacjonalistycznej pomocy, którą proletariusze całego świata nieśli naszej rewolucji.
7 J. Jakir, Wospominanija o Grażdanskoj wojnie, Moskwa 1957, s. 7.
8 Ibid. s. 13.
Jakir nigdy nie był wojskowym, nie był nawet junkrem ani elewem. Nie miał w ogóle doświadczenia w wojsku. Nie miał też wojskowego wykształcenia. Ani doświadczenia frontowego. Lecz natychmiast awansował na wysokiego dowódcę. Zgoda: Jakir był geniuszem. To wcale nie jest proste - dobrze karmić za własne pieniądze pół tysiąca żarłocznych Chińczyków w głodującym, zniszczonym kraju. Dobrze, jeśli jedli ryż pałeczkami. A jeśli łyżkami? Ale przecież Jakir potrafił ich nakarmić! Geniusz, istny geniusz!
Pięciuset chińskich cyngli - to niewiele. Lecz w sytuacji totalnej anarchii i rozpadu ta bezlitosna, wściekła siła wynosiła swego przywódcę ku władzy.
VI
W najtrudniejszym okresie kształtowania się dyktatury komunistycznej Jona Jakir nie rwał się do obejmowania stanowisk dowódczych. Rok 1918 i początek 1919 nie zapowiadały spektakularnych zwycięstw. Toteż Jakir nie wpraszał się do elity oficerskiej, był komisarzem. Nadzorował pracę innych. I coraz bardziej angażował się w pracę polityczną: został komisarzem brygady, naczelnikiem wydziału politycznego południowego odcinka oddziałów osłonowych, członkiem Rewolucyjnej Rady Wojennej 8. Armii. Wraz z nim byli Chińczycy.
Przez całą książkę przewija się niczym złota nitka taki oto wątek: „Moi Chińczycy wciąż topnieli. Wielu utraciliśmy, lecz po drodze przyjmowaliśmy nowych".9
Wyziera z tej opowieści jakaś szczególna niechęć narodu rosyjskiego do rewolucjonistów-internacjonalistów: „Chińczykom nikt nie okazywał łaski. Siepacze, mówili ludzie, bezbożnicy, szpiedzy niemieccy. Niemal wszystkich zarąbali".10 Ale Chińczyków jest wielu. Wszystkich nie zarąbiesz. Jakir znów obrastał Chińczykami. Jeśli ich dobrze karmić i płacić za poległych, przybiegną ze wszystkich stron świata.
O tym, jak walczyli, jaką posługiwali się strategią i taktyką, Jakir pisze niechętnie: O tym, jakie sam wydawał rozkazy - również.
VII
W Odessie, gdy tylko wypędzono stamtąd Czerwonych, przeprowadzono śledztwo w sprawie popełnionych przez bolszewików zbrodni. Pełny ich obraz znajdziemy w wydanej na emigracji książce „Czerwony terror w Rosji".11
„Każda miejscowość w okresie wojny domowej miała własną specyfikę ludzkiego bestialstwa. W Woroneżu torturowanych wsadzano nago do beczek ponabijanych w środku gwoździami i turlano te beczki. Na czołach wypalano pięcioramienne gwiazdy. Duchownym wkładano na głowy wieńce z drutu kolczastego. W Carycynie i Kamyszynie - piłowano kości. W Połtawie i Kremieńczugu wszystkich duchownych wbijano na pal. W Jekatierinosławiu chętniej stosowano ukrzyżowanie i ukamienowanie.
W Odessie przywiązywano oficerów łańcuchami do desek, powoli wsuwano do paleniska w maszynowni i smażono żywcem, innych rozrywano na pół zębatkami dźwigów lub opuszczano na przemian do kotła z wrzątkiem i do morza, a potem wrzucano do pieców".12
9 ibid.
10 Ibid.
11 S. Mielgunow, Krasny/ tierror w Rossii: 1918-1923, Berlin 1924.
12 Ibid., s. 129.
Ale przecież to nie Jakir osobiście smażył ludzi w piecach okrętowych! Nie osobiście ich topił przywiązując do szyi ciężary. Może i nie on. Topiła ich władza, której Jakir bronił wraz ze swoimi chińskimi towarzyszami. Czerwone komunistyczne bestialstwo podczas wojny domowej przyćmiewa wszystko, co wie ludzkość o okrucieństwie i sadyzmie. Wszyscy degeneraci, sadyści i zabójcy zbiegli się pod czerwone sztandary.
To właśnie przewaga w sferze zdziczenia zagwarantowała bolszewikom zwycięstwo. Pod względem okrucieństwa nikt nie mógł z nimi rywalizować. Jakir trafił do towarzystwa, w którym jego talent mógł się w pełni ujawnić.
VIII
Osobisty udział Jakira w krwawych orgiach potwierdzają dokumenty. Tyle że nie było to w Odessie, a nad Donem, dokąd przyprowadził swoich Chińczyków. Jewgenij Łosiew opublikował po raz pierwszy tajną dyrektywę Jakowa Swierdłowa: „Stosować masowy terror wobec bogatych Kozaków, stosować masowy terror wobec wszystkich Kozaków, którzy kiedykolwiek brali bezpośredni lub pośredni udział w walce z władzą radziecką"13. Pośredni udział? Co należy przez to rozumieć?
Wszystko, co się chce. Swierdłow rozkazywał zabijać każdego, kto nawinie się bolszewikom pod rękę. Ale i ta dyrektywa wydała się Jakirowi zbyt liberalna. Wydał więc własną dyrektywę „procentowej likwidacji ludności płci męskiej". Procenty określał sam. Jakir był wrogiem ludu. Czyż kogoś, kto kierując się własnym kaprysem, ustala procent ludności do eksterminacji, można nazwać przyjacielem ludu? Jakir to jeden z najstraszliwszych katów XX wieku. I nie zgodzę się z tymi, którzy nazywają Jakira hitlerowcem. To nie tak. Na odwrót: to Hitler był jakirowcem. Jakir to pionier, niedościgły wzór. Fuehrer szedł tylko w ślad za nim. Gdy Jakir arbitralnie ustalał procentowe wskaźniki eksterminacji, nie istniał jeszcze żaden Fuehrer, był tylko zdemobilizowany kapral Adolf Hitler.
Ale czy Jakir był zdrajcą? Czy zdradził ojczyznę? Naturalnie. W 1917 roku narody Rosji uzyskały możliwość samodzielnego wyboru tej formy rządów, które odpowiadałyby pragnieniom większości i takiej organizacji politycznej, która satysfakcjonowałaby ludność. W takiej sytuacji Jakir przekupuje cudzoziemców i na ich bagnetach wprowadza porządek, który odpowiada jemu osobiście, lecz nie narodowi.
Czy można nazwać służbą dla narodu procentowe lub całkowite eksterminowanie tego narodu? A jeśli eksterminacja dokonuje się rękami cudzoziemców, jest to niewątpliwie zdrada narodowych interesów, zdrada ojczyzny. Mówiono nam, że przeciwko narodowi wystąpili białogwardziści i cudzoziemscy interwenci. Tymczasem było na odwrót. Przeciwko narodowi wystąpili czerwonogwardziści i cudzoziemscy interwenci wojskowi. Przykład: chińska interwencja wojskowa na czele z Jakirem i innymi zdrajcami.
Od czasu XX zjazdu uważa się, że za Stalina było źle, a za Chruszczowa zaczęła się niemal odwilż. Tymczasem było odwrotnie - za Stalina niektórzy wrogowie ludu: Tuchaczewscy, Uborewicze, Putny, Jakirzy, doczekali się właściwego potraktowania. Karę wymierzono im humanitarną, czysto symboliczną. Za Stalina zdrajców, co prawda łagodnie, lecz jednak karano. A po XX zjeździe, gdy szalały chruszczowowskie bestie, ogłoszono bohaterami cudzoziemskich interwentów, zdrajców, szpiegów, sadystów, katów Rosji. Za jakie niby zasługi? Czyżby za te procenty, które ustalał Jakir?
13 „Moskwa", nr 2/1989.
Rozdział 11
Bardzo trafne określenie
Po tych niesłychanych zbrodniach bolszewicy nie mieli już powrotu do narodu, który zdradzili, skazali na głód i wymarcie. Pozostawał błyskawiczny bieg w otchłań - pod partyjnym sztandarem, pod wodzą Stalina 1.
W. Rapoport, J. Aleksiejew, „Zdrada ojczyzny"
W połowie 1919 roku sytuacja na frontach stała się bardziej klarowna. Pojawiły się szansę na zwycięstwo. I oto Jakir porzuca karierę komisarza, oprawcy, szefa karnych ekspedycji. Rwie się do oficerskiej elity. Najwyższe stopnie dowódcze są, jak zwykle, zajęte. Pozostało jedynie stanowisko dowódcy dywizji. Gdy członek Rewolucyjnej Rady Wojskowej zostaje komdywem, oznacza to degradację. Lecz Jakir zgadza się na niższą rangę, byle tylko teraz, pod koniec zwycięskiej wojny domowej, zostać dowódcą. Otrzymuje 45. Dywizję Piechoty. Od maja do sierpnia 1920 roku Jakir dowodził kolejnymi grupami wojsk Frontu Południowo-Zachodniego. Nie rozstaje się ze swymi wiernymi Chińczykami. Wszędzie mu towarzyszą.
I oto w 1920 roku Jakir i jego oprawcy po raz pierwszy napotykają prawdziwego przeciwnika - nie chłopów, uzbrojonych w siekiery i kosy, lecz nie mającą jeszcze dwóch lat, słabo uzbrojoną i wyekwipowaną, ale regularną armię polską. Po tym spotkaniu resztki 45. DP Jakira i lwowskiej grupy wojsk ratowały się ucieczką. Mieli szczęście długonodzy. A także ci, którzy dysponowali osobistym pociągiem pancernym i chińskim maszynistą. I oto najciekawsze: wielki dowódca Jakir w swoich wspomnieniach pisze o niejednym - o tym, jak dowodził chińskim batalionem, jak uspakajał ludowe powstania (dobrym słowem, namową, leninowską prawdą), nie wspomniał tylko o tym, jak dowodził lwowską grupą wojsk Frontu Południowo-Zachodniego.
Nasuwa się pytanie: czy można nazwać Jakira dowódcą wysokiego szczebla, skoro wstydzi się wspominać o tym jakże krótkim, haniebnym, ale przecież jedynym w jego życiu, okresie, kiedy naprawdę dowodził wojskiem na froncie?
II
Po wojnie domowej Jakir niemal niezmiennie sprawował najwyższą władzę wojskową na Ukrainie. Stał się on współsprawcą jednej z najstraszliwszych zbrodni w dziejach ludzkości. Nie mam prawa opisywać zorganizowanego przez komunistów głodu na Ukrainie i śmierci milionów ludzi w jednym rozdziale. Tej tragedii nie podobna opisać. Lecz wierzę święcie: naród ukraiński nie zapomni swoich katów. Jednym z nich był Jakir. Dopuszczono się tej potwornej zbrodni siłą. Siłą Armii Czerwonej. Sami czekiści nie daliby rady. Zaś Armia Czerwona na Ukrainie podlegała Jakirowi. Właśnie dlatego miał w rękach siłę. Faktycznie podczas kolektywizacji to Jakir był człowiekiem numer jeden na Ukrainie.
„Krasnaja zwiezda" wyraża się oględnie: „W 1933 roku na Ukrainie nastał głód".2 No tak, sam z siebie nastał i tyle. Tymczasem nastał wcale nie sam z siebie. Głód został zorganizowany przez marksistów. Marks domagał się armii pracy, zwłaszcza w rolnictwie. Lecz marksizm można wcielić w życie tylko w krajach z totalitarną przeszłością.
1 Rapoport. Aleksięjew, op. cit.
2 „Krasnaja zwiezda", 4 lutego 1989 r.
Tymczasem tradycje wolnościowe tak głęboko zakorzeniły się na Ukrainie, że niepodobna było w całej pełni urzeczywistnić krwawych zamysłów Marksa. Toteż tworzono nie marksistowsko-trockistowskie armie pracy, lecz znacznie łagodniejsze, bardziej humanitarne kołchozy. Ale i do kołchozów naród ukraiński, przyzwyczajony do życia na wolności, iść nie chciał. Więc marksiści zorganizowali głód: kto nie pójdzie do kołchozu, niech zdycha.
Zamiast przerażającej statystyki kolektywizacji - przytoczę mały fragment „Babiego jaru" Anatolija Kuzniecowa: „My im - kołchozy albo śmierć. Oni na to: lepiej śmierć. Nam, komunistom, wydawano co nieco na kartki, żebyśmy nie zdechli. Wiejskim aktywistom również. Ale to, co ONI żrą - jest wprost niepojęte. Żab, myszy już nie ma, nie pozostał ani jeden kot, trawę i słomę sieką, korę z sosny obdzierają, rozcierają na proszek, pieką z niej placki. Ludożerstwo na każdym kroku... [...] Siedzimy w radzie wiejskiej, nagle przybiega wioskowy aktywista, donosi, że w takiej to a takiej chałupie jedzą dziewuchę. Wstajemy, bierzemy broń, idziemy do tej chaty. Rodzina cała na miejscu, nie ma tylko córki. Siedzą senni, syci. W chacie pachnie gotowanym mięsem. Piec buzuje, na nim garnki. Zaczynam przesłuchanie:
- Gdzie wasza córka?
- Do miasta pojechała...
- Po co pojechała?
- Materiału na kieckę kupić...
- A na piecu w garnkach co macie?
- Ano placek...
Wyrzucam ten «placek» na miskę - mięso, mięso, w tłuszczu pływa dłoń z paznokciami.
- Szykujcie się, idziemy.
Posłusznie się szykują, jak senne muchy, już całkiem niepoczytalni. Idą. Co z nimi zrobić? Teoretycznie - można postawić przed sądem. Lecz w radzieckim kodeksie karnym nie ma nawet takiego artykułu - o ludożerstwie! Można ukarać za zabójstwo, ale ile się sąd z tym namęczy, poza tym głód to chyba okoliczność łagodząca, a może nie? W rezultacie dali nam odgórną instrukcję: decydujcie o wszystkim na miejscu. Wyprowadzamy z wioski, skręcamy gdzieś w pole, do parowu, rąbiemy z pistoletu w tył głowy, zasypujemy nieco ziemią - potem wilki zjedzą".3
III
A co mógł zrobić Jakir? Wszystko, co zechciał. Kolektywizacja była możliwa tylko pod ogniem karabinów maszynowych Robotniczo - Chłopskiej Armii Czerwonej. Głód zorganizowano bagnetami tejże armii wyzwolicielki. To jej bojowe oddziały konfiskowały i niszczyły wszystko, co można było uznać za żywność. Nie o samym Jakirze tutaj mowa. Wszyscy stratedzy przyłożyli rękę do tych zbrodni. Jakir to tylko przykład. Piszę o nim również dlatego, że znajdował się w samym centrum tragedii i miał najwięcej możliwości, by się jej przeciwstawić. Gdyby więc Jakir nie rozstrzeliwał głodujących tak gorliwie, to marksiści nie daliby rady zapędzić ludności do kołchozów, nie mieliby sił zdusić płomienia ludowego gniewu. Nie było innych środków przeciwko narodowi prócz jakirowych karabinów maszynowych. Gdyby Jakir nie był taki skory do rozkułaczania i odbierania chłopom żywności, nie byłoby żadnej kolektywizacji, żadnego głodu.
3 A. Kuzniecow, Babijjar, Nowy Jork 1986, s. 121.
I znów nasuwa się pytanie, jakie miał intencje? Po co przystąpił do rewolucji? Dlaczego walczył po stronie Czerwonych? Za caratu, w wielkim Imperium Rosyjskim, nigdy nie zdarzyło się nic, co przypominałoby głód 1933 roku. Po co Jakir budował ten ludożerczy reżym? W imię czego jego Chińczycy wrzucali oficerów do palenisk okrętowych? W imię świetlanej przyszłości, żeby ludzie nawzajem smażyli się w rondelkach? Po co rwał się do władzy? Żeby zorganizować taki głód, jakiego jeszcze nigdy nie było?
Jeśli rwał się do władzy, żeby bronić narodu, to proszę bardzo: oto naród, broń go! Zresztą wcale nie trzeba go bronić. Wystarczy tylko nie odbierać ludziom ziarna, nie zarzynać krów i świń, nie zalewać chlorem mięsa, nie palić zboża. Ale palono je. Mięso zalewano chlorem. Bydło zapędzano do wagonów i trzymano tygodniami bez wody i paszy, żeby zdechło i nie dostało się ludziom. Żeby ukorzyli się. Żeby udało się zapędzić ich do kołchozów. A gdyby Jakir nie był taki gorliwy...
Nie chcę wszystkiego zwalać na nieszczęsnego Jakira. Wszyscy towarzysze czerwoni dowódcy, którzy podczas kolektywizacji służyli w Armii Czerwonej, wszyscy oni byli wrogami ludu. Bez wyjątku. Wszyscy poszli służyć diabelskiej władzy. Walczyli przeciwko własnemu narodowi. Nie bez powodu to w 1935 roku wprowadzono stopień marszałka. Dlaczego w czasach pokoju? Dziwne. Nie toczyły się wówczas działania wojenne. I nagle przyznają ogromne gwiazdy wysokim dowódcom. Niby za jakie zwycięstwa? Za kolektywizację. Za głód, który czerwoni dowódcy zafundowali ojczyźnie. Za zwycięstwo nad chłopstwem. Za zdradę. Przetrącono chłopstwu kręgosłup głodem. Lecz kręgosłup chłopstwa to kręgosłup Rosji. A także Ukrainy i Białorusi. Od tego czasu Rosja stała się garbata. A także Ukraina. I Białoruś.
A przecież mógłby Jakir stanąć na czele narodu. Po pierwszej fali konfiskat bydła, drobiu, ziarna i wszystkiego, co można było jeść, kraj stanął dęba ze zgrozy i wściekłości. Jakirowi podlegał najpotężniejszy okręg wojskowy Związku Radzieckiego, doborowe dywizje, najnowocześniejsza broń. Obok były dziesiątki milionów chłopów skazanych na śmierć głodową; ci nie mieli nic do stracenia. Gdyby Jakir sprzeciwił się tej zbrodni, armia posłuchałaby go. Naród też by go poparł. Sukces był gwarantowany. Gdyby jednak nie udało się zwyciężyć marksistów, a Jakir poległby w boju, wówczas wdzięczna Ukraina postawiłaby mu pomnik.
Lecz Jakir był katem, dowódcą ekspedycji karnych. Na pozór tylko przestał być katem i niby został dowódcą. W gruncie rzeczy dowódcą nigdy nie był, zawsze pozostawał katem. Jakir przyłączył się do bolszewików wcale nie po to, by bronić prostych ludzi. Miał inne cele...
IV
Kremlowscy propagandziści utrzymują, że gdyby Stalin nie pozbawił władzy dowódcy Kijowskiego Okręgu Wojskowego, komandarma I stopnia Jakira, to Jakir ocaliłby Ukrainę przed niemieckim najazdem, zmiażdżyłby 2. Grupę Pancerną Guderiana i nie wpuściłby do Kijowa Gauleitera Kocha. Może i tak. Ale czy to taka wielka różnica: rządy partyjniaków lub rządy czystych aryjczyków? Czy Jakir rządził lepiej niż hitlerowcy? Zgadzam się: za Jakira likwidowano jednych, a innych ułaskawiano, a za Kocha - odwrotnie. Lecz ich metody niezbyt się od siebie różnią. I rozmach mieli ten sam. I okrucieństwo szaleńców. Jeden i drugi. Marksista Jakir i hitlerowiec Koch to bliźniacy. Pierwszy był socjalistą, drugi również. Za socjalistycznych rządów Gauleitera Kocha postanowiono nawet przywrócić kołchozy. Żeby nie z każdym chłopem z osobna wyjaśniać, co i jak, lecz obłożyć daniną całą wieś, niech sami się żrą, wysysają nawzajem własną krew.
Ciekawy szczegół: podczas okupacji Kijowa Gestapo zajęło dom numer 33 przy ulicy Władymirskiej. Był to gmach NKWD Ukrainy. Opuszczając miasto czekiści nie wysadzili go w powietrze, choć zrobili to z Kreszczatikiem i Ławrą. Ale i gestapowcy, choć podczas odwrotu spalili wszystko dookoła, swą tymczasową rezydencję pozostawili w stanie nieuszkodzonym. Czekiści i gestapowcy przekazywali sobie nawzajem dom tortur, męki i śmierci niczym sztafetę.
Jeszcze jeden szczegół. Kat Ukrainy Koch miał swoją rezydencję za Użgorodem, w Mieżgorje. Znajdowały się tam dacze Kosiora, Postyszewa, Piotrowskiego, Chruszczowa. Lecz Kochowi nie wiadomo czemu spodobał się pałacyk Jakira.
Swój sposób zarządzania Rosją Tuchaczewski nazwał okupacją. Przyznawał, że „wojnę musimy prowadzić w zasadzie nie z bandami, lecz z całą miejscową ludnością".4 Sądził, że „trzeba prowadzić nie bitwy i operacje, lecz wojnę, która powinna się zakończyć całkowitą okupacją".5
Solidaryzując się w pełni ze swym przyjacielem i współpracownikiem Jakir to samo robił na Ukrainie: prowadził autentyczną wojnę przeciw narodowi zakończoną okupacją. Podobnie jak Tuchaczewski, Bluecher i inni zdrajcy ojczyzny Jakir był okupantem. Jeśli więc mamy stawiać pomniki Tuchaczewskiemu, Blucherowi, Jakirowi, to i o Gauleiterze Kochu nie należy zapominać. Czyżby był gorszy od Jakira i Tuchaczewskiego?
Obrońcy Jakira twierdzą, że był on nie tylko sadystą i katem, lecz do pewnego stopnia również strategiem. Słyszałem takie enuncjacje, nic jednak ich nie potwierdza. Zwycięstw na frontach Jakir nigdy nie odnosił. Chyba żeby zaliczyć karne ekspedycje. Nie pisał rozpraw teoretycznych. Niczym się w nauce wojennej nie wykazał. Za jego rządów Kijowski Okręg Wojskowy był najpotężniejszy spośród wszystkich. Tyle, że i przed przyjściem Jakira, i po jego usunięciu było to najpotężniejsze zgrupowanie sił Armii Czerwonej. Nie dlatego, że był tam Jakir. Po prostu jest to najwygodniejsze miejsce, z którego można zaatakować Zachód.
Jakir nie miał podstaw wojskowych. Jego kariera dowódcza posuwała się wielkimi skokami: dowódca batalionu, dowódca dywizji, dowódca armii. Niedouczonego studenta od komandarma dzielą zaledwie dwa lata. Nikomu takie skoki nie mogły ujść bezkarnie. Całe doświadczenie bojowe Jakira to trzy miesiące i haniebny finał. Nie uwiecznił swego nazwiska na niwie badań teoretycznych. Nie wzbogacił nauki wojennej błyskotliwymi odkryciami.
W 1927 roku Jakir studiował w akademii niemieckiej. Pochwalił go wtedy feldmarszałek Hindenburg. Więc teraz nam mówią: proszę, oto potwierdzenie genialności! Pochwalił Hindenburg? Nie taki znów zaszczyt. Hindenburg również Hitlera uważał za wielkiego stratega i polityka. Wybaczmy mu: zgrzybiały feldmarszałek mylił się. W dodatku reprezentował państwo, które wywołało dwie wojny światowe, no i obie... W 1927 roku Hindenburg już jedną wojnę światową przerżnął, ale przygotowywał generałów do drugiej, przygotowywał tak, że tę również haniebnie przegrali. Ktoś zaprotestuje: Niemcy potrafią walczyć, nie potrafią tylko zwyciężać. Można i tak to określić.
4 Borba s kontrrewolucionnymi wosstanijami, [w:] „Wojna i rewolucija", nr 7-9/1926.
5 Ibid.
Ale dla mnie nieumiejętność zwyciężania jest tożsama z nieumiejętnością wojowania. Nie mieliśmy czego się uczyć w roku 1927 od Niemców. W okresie tym (pod nieobecność Jakira) nasi teoretycy wojskowości mieli już gotowe fundamentalne zasady „głębokiej operacji". Pod tym względem Niemcy nawet w 1933 roku byli jeszcze daleko w tyle. Wystarczy przewertować niemiecki regulamin „Kierowanie wojskami" z odpowiednich lat.
Jeśli feldmarszałek Hindenburg pochwalił Jakira, to nie wynika z tego bynajmniej, że jego opinia była szczera. Jakir pracował z Chińczykami, więc powinien był znać starożytny aforyzm chiński: strzeż się, gdy chwali cię wróg.
VI
Mówią, że Jakir występował przeciwko stalinowskiemu terrorowi i za to zapłacił głową. Istotnie, słyszałem coś w tym rodzaju. Ale w rzeczywistości było wręcz przeciwnie. Generał pułkownik Wołkogonow czytał stalinowskie dokumenty.6 Historia ta przedstawia się następująco.
1937 rok, plenum lutowo-marcowe. To samo plenum, które stało się oficjalnym początkiem czystki elity partyjnej, wojskowej i NKWD. Głos zabiera ludowy komisarz spraw wewnętrznych towarzysz Jeżow i proponuje wykluczyć eks-członków Politbiura Bucharina i Rykowa z KC i z partii, następnie postawić przed sądem i rozstrzelać.
Tu należy podkreślić: tę propozycję wysuwa Jeżow. Stalin jest obecny, ale jakby nie miał z tym nic wspólnego. Stoi ponad sprawą, nie wtrąca się. Padła propozycja, by rozstrzelać Bucharina i Rykowa: cóż, przedyskutujcie ten temat, towarzysze.
Kim był Rykow? Lenin to pierwszy przywódca rządu radzieckiego, Rykow - drugi. A kim był Bucharin? Zgodnie z określeniem Lenina - ulubieńcem partii.
I oto sprawa personalna wyżej wymienionych towarzyszy oraz propozycja: nie surowa nagana z wpisem do akt, lecz rozstrzelanie. Kto jest za? Proszę głosować, towarzysze.
Niektórzy spośród towarzyszy zatrzęśli się ze strachu. Nie z powodu ulubieńca partii, ani też z powodu Rykowa, następcy Lenina, lecz w obawie o własną drogocenną skórę: dziś idzie pod topór ulubieniec partii i były przewodniczący Rady Komisarzy Ludowych, a jutro kto? Wśród trzęsących się ze strachu byli także ci, którzy zawsze i wszędzie popierali Stalina: Szkiriatow i Chruszczow. Głosowanie imienne. Każdy pisze swoją opinię na kartce. Jedni, jak kazano: wyrzucić z partii, postawić przed sądem, rozstrzelać. A ci trzęsący się - ostrożniej: wyrzucić z partii i postawić przed sądem. Co dalej, zadecyduje nasz radziecki sąd. Towarzysz Stalin nie wtrąca się, tylko bacznie obserwuje bieg wydarzeń. Zarysowuje się sprzeciw, cóż z tego, że skrywany. Partyjne kierownictwo najwyraźniej nie śpieszy się zdradzać starych towarzyszy: dziś oni, a jutro może moja kolej?... Co Stalin powinien zrobić?
Z jednej strony nie chciał tracić poparcia tych, którzy głosowali za terrorem, z drugiej - nie zwalczał ostrożnego sprzeciwu wystraszonych. Podjął decyzję godną starożytnych mędrców: nie śpieszmy się, towarzysze. Oddajmy sprawę z powrotem do NKWD. Przeprowadzimy dodatkowe śledztwo. NKWD wszystko wyjaśni. Wówczas podejmiemy decyzję. I wszyscy są zadowoleni.
- To dobrze - myślą zwolennicy terroru. - Jak tylko NKWD wyjaśni, to rozstrzelamy Bucharina i Rykowa. - To dobrze - myślą asekuranci. - Bucharina i Rykowa nie rozstrzelają. Przynajmniej nie teraz.
6 Wołkogonow, op. cit, t. 1, cz. II, s. 213.
Sekretarz Stalina Borys Bażanow dawno zrozumiał bezgranicznie prostą i skuteczną stalinowską taktykę. Stalin popiera tylko te rozwiązania, które z pewnością będą zaakceptowane. Jeśli istnieje prawdopodobieństwo, że wygodna dla Stalina decyzja nie zostanie przyjęta, odkłada się ją na później. W ten sposób Stalin (w odróżnieniu od Lenina) nigdy nie przegrywa głosowania.
Skoro i teraz towarzysze mają wątpliwości, to cóż, nie śpieszmy się z decyzją, niech NKWD jeszcze popracuje, towarzysz Jeżow zbierze dodatkowy materiał, wyjaśni sytuację, a dopiero wtedy zadecydujemy. Na razie Bucharina i Rykowa nie będziemy ani sądzić ani rozstrzeliwać. Kto popiera tę propozycję, towarzysze? Aha, większość.
Zarówno zwolennikom terroru, jak jego ostrożnym przeciwnikom podoba się stalinowska propozycja. Ale są w Komitecie Centralnym ekstremiści. Jest ich dwóch. Najważniejszy komsomolec w państwie Kosariew i dowódca Kijowskiego Okręgu Wojskowego, komandarm I stopnia Jona Jakir. Pogląd Stalina: niech NKWD wyjaśni.
Pogląd Jakira i Kosariewa: wyrzucić z KC, z partii, sądzić i rozstrzelać.
Prawda, że interesujące? Jakir i Kosariew domagają się równocześnie sądu i rozstrzelania. Innymi słowy, wydają wyrok jeszcze przed rozprawą sądową, wiedzą z góry, że proces sądowy nada tylko formę prawną ukartowanemu zabójstwu. Ani Jakir, ani Kosariew nie czują się tym zażenowani. Wiedzą, że sąd wyda taki wyrok, jaki mu każą wydać. I to się im podoba.
VII
Los mści się na oprawcach. Na Bucharinie i Rykowie wykonano wyrok śmierci. Stało się to w rok później - 13 marca 1938 roku. A osobisty wagon Jakira odczepiono w Briańsku 28 maja 1937 roku - kilka miesięcy po tym, jak Jakir żądał kary śmierci dla Bucharina i Rykowa. Jakir zainkasował swoją kulę niemal o rok wcześniej niż ci, dla których domagał się egzekucji.
Postępowanie Stalina w tej sytuacji należy ocenić bez emocji. Wódz zmierzał do zniszczenia swoich wrogów politycznych. W konkretnym przypadku - Bucharina i Rykowa. Tych, którzy (Chruszczow i Szkiriatow) protestowali przeciw tym działaniom, inna rzecz, że nader ostrożnie, Stalin nie rozstrzelał. A tych, którzy wykazali szczególną krwiożerczość (Kosariew i Jakir), kazał zlikwidować w pierwszej kolejności.
Stalin istotnie czyścił elitę władzy z pijanych krwią szaleńców.
VIII
Każdego roku, 1 maja, odczytywano wojskom rozkaz ludowego komisarza (a z czasem - ministra) obrony i rozkaz dowódcy okręgu. Rozkazy te nie zawierały żadnej treści, poza żądaniem umacniania dyscypliny, przygotowania się do walki, zdobywania wojskowych umiejętności.
Rozkaz przygotowuje szef sztabu. Ściślej - któryś ze sztabowych murzynów. Szef sztabu wprowadza do tekstu własnoręczne poprawki i daje maszynistce do przepisania. Potem rozkaz niosą dowódcy okręgu do podpisu. Ten czyta, coś gdera, rzuca bełkotliwe uwagi. Tekst znów idzie na maszynę z uwzględnieniem uwag dowódcy okręgu, ten podpisuje go i świątecznym rankiem jest, zgodnie z tradycją, czytany „we wszystkich kompaniach, bateriach, szwadronach, eskadrach i na okrętach".
W ostatnim dniu kwietnia 1937 roku projekt świątecznego rozkazu przyniesiono do podpisu dowódcy Kijowskiego Okręgu Wojskowego, komandarmowi I stopnia Jakirowi. Rozkaz brzmiał standardowo: pod przewodem wielkiego Stalina naprzód do zwycięstwa komunizmu!
Jakir przeczytał to, wykreślił Stalina i oddał kartkę maszynistce. „Krasnaja zwiezda" podziwia ten czyn: oto bojownik zwalczający kult jednostki! Cóż za śmiałość i męstwo!7
Ja osobiście nie widzę w tym żadnego męstwa. Jeśli Jakir sądził, że Stalin jest nadmiernie wywyższany, to jako członek KC powinien był o tym powiedzieć na lutowo - marcowym plenum. W każdym razie powinien był się znaleźć wśród ostrożnych przeciwników terroru, takich jak Chruszczow i Szkiriatow. Lecz Jakir domagał się krwi. Był na tym plenum bardziej krwiożerczy niż sam Stalin. Jeśli Jakir uważał się za przeciwnika Stalina, to powinien był z nim walczyć. Walczyć można otwarcie z bronią w ręku, pociągając za sobą wojsko i ukraińskie masy chłopskie. Można też walczyć potajemnie: uknuć spisek i skręcić towarzyszowi Stalinowi kark. Otwarcie wystąpić przeciwko Stalinowi Jakir się nie odważył. Jeśli natomiast należał do spisku, to swoim postępowaniem wszystko zaprzepaścił.
Postępek Jakira to nie tylko głupota, to coś znacznie więcej. Jakir, członek KC, miał własne plany polityczne. Chcesz się zajmować polityką - proszę bardzo, ale nie wystawiaj na niebezpieczeństwo innych. Jakir wystawił na cios szefa sztabu: to on odpowiadał za przygotowanie rozkazu. Szef sztabu to wojskowy, być może wcale mu niepotrzebna wielka polityka. A tak za jakirowską figę pokazywaną w kieszeni musi odpowiadać. Po co mu to? Dobrze było Jakirowi. On, członek KC, Jakir, mógł robić co mu się żywnie podobało. Szef sztabu nie miał takiej pozycji, wpływu i władzy. A Jakir, nie pytając szefa sztabu o zdanie, robi z niego wspólnika swej akcji politycznej, wspólnika wystąpienia (cóż z tego, że drobnego) przeciwko osobie sprawującej najważniejszą funkcję w państwie. Rozgrywając swoje polityczne gry. Jakir wciąga do nich również młodziutką maszynistkę nie pytając jej o zgodę. Jeśli ktoś dowie się, co zaszło, ją też zabiorą tam, gdzie trzeba. A po jaką cholerę, pytam, młoda i ładna dziewczyna ma być w to wplątana?
Szef sztabu, otrzymawszy z powrotem rozkaz i widząc co w nim skreślono, po prostu musiał zameldować o tym, gdzie trzeba: proszę, towarzysze, to jest mój tekst, a oto poprawki towarzysza Jakira. Ja z tym nie mam nic wspólnego. To jego poprawki. A towarzysze z Bezpieczeństwa muszą o tym zameldować jeszcze wyżej. Po to, by ocalić własną skórę. Informacja ta błyskawicznie dotrze do towarzysza Stalina.
Ten, kto ją zatrzyma, wkrótce straci życie. Szef sztabu i wszyscy pozostali mieli obowiązek meldować o wszystkim co się stało, za pośrednictwem wszelkich kanałów: kto wie, może to prowokacja? Może to towarzysz Stalin przy pomocy swego koleżki i kompana od butelki, członka KC Jakira, sprawdza naszą czujność: zameldujemy czy nie?
Młodziutka maszynistka też miała obowiązek zameldować o incydencie swoimi kanałami. Przepisała tekst wynoszący Stalina pod niebiosa, a teraz każą jej przepisać to samo, tyle że z wykreślonym Stalinem. Gdy umierały miliony, towarzysz Jakir nie pokazywał Stalinowi figi. A teraz nabrał odwagi. Niby po co maszynistka ma być jego wspólniczką? Toteż jej obowiązkiem było wykręcenie odpowiedniego numeru telefonicznego i poinformowanie stosownych instancji. Czy towarzysz Jakir o tym pomyślał? Zresztą towarzysz Stalin na posadach maszynistek, telefonistek, szyfrantek w pobliżu swoich najbliższych współpracowników, wielkich dowódców, płomiennych rewolucjonistów zatrudniał nie takie sobie zwykłe dziewczęta.
7 „Krasnaja zwiezda", 4 lutego 1989 i 14 sierpnia 1996 r.
Były specjalnie szkolone, miały własne systemy podległości, kontroli, łączności. Czy towarzysz Jakir o tym pomyślał? Każdy z nas w swoim czasie smarował klejem krzesło ulubionej nauczycielki, podkładał jej pineski, brzeg stołu mazał kredą, wrzucał do kałamarza karbid, wpuszczał do klasy mysz albo zaskrońca.
Lecz każdemu starczyło rozsądku, by pomyśleć o własnym bezpieczeństwie. Tak trzeba było wlać nauczycielce atrament do torebki, żeby nie tylko nie dowiedziała się, który łotr to zrobił, ale żeby nawet się nie domyślała! Jakir zachował się jak kłótliwa baba w kuchni zbiorczego mieszkania. Wrzuca do cudzej zupy mydło, lecz zachowuje się tak, że wszyscy wiedzą, czyja to robota.
IX
A teraz dodatkowa informacja. Czerwony Kozak Ilja Dubiński opowiada: w 1935 roku przydzielono mu nowy gabinet. „Któregoś dnia przyjechał do mnie Szmidt. Pochwalił surowy wystrój gabinetu, po czym powiedział:
- Ale portret Stalina trzeba mieć".8
W 1927 roku, gdy Trocki jeszcze uchodził za wielkiego wodza, a Stalina uważano za „wybitną przeciętność", ulubieniec Jakira Szmidt publicznie obiecał Stalinowi, że obetnie mu uszy. W 1935 roku, gdy zwycięstwo Stalina było już pewne, ten sam ulubieniec Jakira Szmidt zaleca nie tylko swoim podwładnym i zwierzchnikom, ale i dowódcy sąsiedniej brygady, by wieszali w gabinetach stalinowskie portrety.
A oto co pisze Szmidt o Jakirze: „Wspominam posiedzenie Komisji Obrony w Kijowie. Z jaką miłością Jakir mówił o Stalinie. Tak podziwiać może tylko umiłowany syn swojego wspaniałego ojca. Cóż to takiego było, podłość pierwszego z nich czy wiarołomstwo drugiego?".9 W moim przekonaniu: podłość tego pierwszego. Bo zastanówmy się: z wysokiej trybuny Komisji Obrony przemawia Jakir, wierny stalinista, czuły, kochający syn. Lecz gdy zostaje sam, przeobraża się we wroga Stalina. I to niezbyt mądrego. „Kochający syn" wykreśla nazwisko Stalina z rozkazu, choć powinien zdawać sobie sprawę, że ukochanemu ojcu natychmiast o tym doniosą.
W końcu Jakira aresztowano. Nie za to, że skreślił nazwisko Stalina. Przyczyny jego aresztowania były znacznie poważniejsze. Jeszcze do nich dojdziemy. Teraz jednak zaaresztowany Jakir ponownie przeobraża się w kochającego syna. „Umrę ze słowami miłości do Was".
X
Jakie to wszystko znane! Jakie podobne. W 1934 roku Hitler robił czystkę w swojej SA. Aresztowany przywódca SA SAStabschef Ernst Roehm prosił, by przekazać Adolfowi Hitlerowi, że umrze ze słowami miłości do swego Fuehrera. To samo prosił przekazać SA-Gruppenfuehrer Karl Ernst.
Zbieżność całkowita: usłyszawszy zapewnienia o miłości Hitler nazwał Roehma i jego współtowarzyszy prostytutkami. A Goebbels skwitował te słowa Fuehrera czymś takim, co w przekładzie na język rosyjski mogłoby oznaczać: „Bardzo trafne określenie".
Jeszcze jedna zbieżność: wśród naszych bandziorów rozpowszechniła się moda tatuowania na piersiach wizerunków Lenina i Stalina. Nie robili tego z miłości do wodzów, lecz po to by ratować życie. Psychologia jak u Jakira i Roehma: kto ośmieli się do nich strzelać, skoro tak wielbią Wodza-Fuehrera? Kto ośmieli się strzelać do Lenina i Stalina?
8 Dubiński, op. clt, s. 128.
9 Ibid., s. 208.
Słuszne wyrachowanie. Do Lenina i Stalina na bandyckich piersiach nikt nie odważył się strzelać. U nas w ogóle nie strzelano w pierś. Strzelano w tył głowy. Albo pędzono tłum na wyrobisko i walono z karabinów maszynowych nie zastanawiając się nad tym, co kto ma wytatuowane na piersi, plecach, lub niżej.
Zagadka historii: wielbił Jakir Stalina, czy nie? Jeśli wielbił, to o jednego stalinistę zrobiło się mniej. Więc czego tu żałować?
Lecz chyba bardziej jest prawdopodobne, że była to miłość fałszywa. Na pokaz.
Nie śpię po nocach, przewracam się z boku na bok, wciąż myślę, jak nazwać kogoś, kto w oczy zaklina się wodzowi, że go uwielbia, a gdy zostaje sam, figę w kieszeni pokazuje. Złapali go z tą figą, a on znów się zaklina, że wielbi...
Jak nazwać kogoś takiego, żeby było to trafne określenie?
Rozdział 12
Dekawilki i polemostrategia
Zawsze uważałem Stalina za wielkiego przeciwnika.'
Marszałek Rzeszy Hermann Goering
I
Kto pierwszy nazwał Tuchaczewskiego genialnym strategiem? Chruszczow. Ten sam, który doprowadził Związek Radziecki do kresu wytrzymałości. Który obiecywał kapitalistom, że im pokaże, gdzie raki zimują, ale w tym samym czasie gotów był całować ich po rękach, by nakarmili głodną Rosję chlebem.
W czasach pokoju, w wielkim rolniczym kraju, który od wieków nie wywoził za granicę niczego prócz zboża, Chruszczow rządził tak, że zboża zabrakło. Propaganda ogłosiła, że za Chruszczowa zaczęła się jakoby liberalizacja. Chruszczow podarował pięciu poetom wille, a oni krzyknęli wniebogłosy: „Jesteśmy dziećmi XX zjazdu! Nadeszła odwilż!". Żadnych dowodów, potwierdzających ową liberalizację i odwilż, nikt nigdy nie przedstawił.
Tymczasem za Chruszczowa działy się straszne rzeczy: nasze czołgi miażdżyły ludzi w Niemczech Wschodnich i na Węgrzech, umundurowani wyzwoliciele strzelali do demonstrantów w Nowoczerkasku. W imię świetlanej przyszłości. A obłaskawieni krzykacze, dzieci XX zjazdu, darły się, że życie stało się lepsze, że życie stało się weselsze. Fanatyk Chruszczow w imię komunizmu gotów był zniszczyć świat, doprowadzić planetę na skraj zagłady nuklearnej. W imię życia na tej ziemi. Świat uratował Oleg Pieńkowski, odważny pułkownik GRU, który poświęcił życie, by położyć kres chruszczowowskiemu szaleństwu.2
Ciekawa sprawa: wznosimy w Moskwie pomnik za pomnikiem, po prostu już nie wiemy, komu postawić kolejny, a człowieka, który ocalił świat przed globalnym Czarnobylem uważamy za zdrajcę. Co za łajdak! Nie pozwolił kochanemu Nikicie Siergiejewiczowi rozpętać trzeciej wojny światowej!
1 Protokół przesłuchania w dniu 18 czerwca 1945 r.
2 Oleg Pieńkowski - pułkownik GRU, najsłynniejszy agent zachodnich służb specjalnych w Moskwie w czasach zimnej wojny. Na początku lat sześćdziesiątych Pieńkowski przekazał MI-6 i CIA 5,5 tys. stron dokumentów, odsłaniających najtajniejsze plany strategiczne ZSRR. Pozwoliło to prezydentowi J. Kennedy'emu podjąć zdecydowane kroki podczas kryzysów berlińskiego (lato 1961) i kubańskiego (jesień 1962) i zażegnać groźbę globalnego konfliktu atomowego. Pieńkowskiego aresztowano i po pokazowym procesie w maju 1963 roku skazano na karę śmierci [przyp. tłum.l.
Bo jak cudownie piękne byłoby życie po trzeciej światowej! Życie bez kapitalistów! Wspaniałe, rzecz jasna. Tylko kto by nam wtedy dawał jeść?
Możemy mówić o Stalinie, co tylko ślina na język przyniesie; jednakże Stalinowi nie przyszło do głowy zagrozić istnieniu kuli ziemskiej. Wpadł na ten pomysł dopiero nasz drogi, miłujący pokój, liberalny Nikita Siergiejewicz.
Nic bardziej strasznego niż Chruszczow i utuczone przezeń do wypęku „dzieci XX zjazdu", nic bardziej tępego, zdziczałego i bestialskiego nie spotkaliśmy w dziejach ludzkości. Dorównywali im chyba tylko Lenin z Marksem i Hitler z Pol Potem.
W 1961 roku Chruszczow ogłosił uroczyście, że „dzisiejsze pokolenie ludzi radzieckich będzie żyć w komunizmie". Każdy otrzyma wszystko wedle własnych potrzeb. To znaczy jak? Każdy będzie miał takie mieszkanie, o jakim marzy, i tam, gdzie mu się podoba? I każdy po stronie słonecznej? Mebli też tyle, ile zapragnie?
A jeśli wszyscy zechcą mieć meble z brzozy karelskiej? Nie starczy tego drewna. I każdy będzie miał książki, jakie tylko zechce? Każdy dostanie dom letniskowy z basenem? Każdy będzie miał samochód takiej marki, która odpowiada potrzebom szerokiej duszy rosyjskiej? A jeśli ktoś odczuwałby potrzebę posiadania więcej niż jednego samochodu? I każdy dostanie tyle kawioru, ile zechce? I koniaku, żeby schlać się na umór? I kożuszków do wyboru, do koloru? Będzie wypoczywał na Krymie? Będzie miał taką samą opiekę lekarską jak Chruszczow?
Coś takiego mógł obiecać tylko idiota. Bowiem nasze potrzeby i pragnienia zawsze wyprzedzają nasze możliwości. Zawsze. Po zaspokojeniu wszystkich potrzeb, pojawią się nowe. Można zaspokoić wszystkie potrzeby świni, a wtedy, zadowolona, będzie chrumkać pod płotem.
Można zaspokoić wszystkie potrzeby upodlonego człowieka, który jest krewnym świni, i też będzie chrumkał pod płotem. Lecz zaspokoić wszystkich potrzeb Człowieka niepodobna. Właśnie dlatego staliśmy się ludźmi, że zawsze nam czegoś brak. I pozostaniemy ludźmi tak długo, póki będziemy czegoś pragnąć, ku czemuś zmierzać, o czymś marzyć. Stworzyć społeczeństwo, w którym każdy otrzyma wszystko wedle potrzeb... To marzenie głupca oderwanego nie tylko od życia, ale i od ludzi. Coś takiego mogło przyjść do głowy tylko Marksowi, Leninowi, Trockiemu i Chruszczowowi.
Chruszczow obiecywał rzeki miodem płynące, a cały kraj stał w kolejce po zapałki i sól. Na polecenie Chruszczowa dwóch cwanych Niemców skleciło film „Rosyjski cud" o tym, jak dawniej było źle, a teraz, za Chruszczowa, jest dobrze. Tymczasem w kraju gdzieś zniknął chleb. Brakiem masła i mięsa nikt nas nie zastraszy. Lecz znikło zboże. I to nie wiosną, lecz jesienią, tuż po zbiorach. Wybuchła panika. Ludzie bili się o chleb. A w Moskwie, na ulicy Choroszewka, ktoś zdesperowany powiesił na latarni z trudem zdobyty bochenek i umieścił pod nim napis: „Rosyjski cud".
Im mniej było na sklepowych półkach, tym głośniej chruszczowowscy krzykacze demaskowali Stalina. Im dłuższe były kolejki, tym bardziej Chruszczow musiał odsunąć gniew ludu od swojej osoby. W byle jaką stronę. Więc mówił, jak źle się żyje Murzynom w Ameryce. Nie pomogło. Mówił, że źle się żyje Murzynom w Afryce. Też nie pomogło. Postanowił więc wynaleźć bohatera - męczennika. W miejsce obalonego wodza musiał się ktoś pojawić. Potrzebny był nowy kult. Lecz nikt nie pasował do roli nowego bożka. Zresztą czy to nie wszystko jedno z jakiego materiału rzeźbi się idola? Można wyrzeźbić z byle czego. Bez zastanowienia (nigdy się nie zastanawiał) Chruszczow wskazał władczym palcem pierwszy lepszy portret: niech będzie kult Tuchaczewskiego. I zaczęło się. Coraz więcej marmurowych tablic przykręcano do ścian domów. Legenda była składna: Stalin unicestwił Tuchaczewskiego - największego stratega wszechczasów i narodów, pozbawił armię dowódcy, więc wojna toczyła się nie tak, jak trzeba, zginęło mnóstwo ludzi i poniesiono gigantyczne straty materialne. Stąd tyle zniszczeń, dlatego nie zdołaliśmy odbudować kraju, dlatego nie ma mięsa, masła, chleba...
Histeria wokół osoby Tuchaczewskiego rozniosła się po kraju i świecie. Książki o tym wielkim geniuszu produkowano seryjnie, artykuły o Tuchaczewskim pojawiały się we wszystkich gazetach, weterani - tuchaczewowcy powyłazili ze wszystkich dziur, by dzielić się wspomnieniami. To właśnie wtedy kazano zbudować pomnik Tuchaczewskiego... Gdzie miałby stanąć? Jasne, że na Placu Czerwonym. Bo niby gdzie? Ale rozległy się protesty w kraju i za granicą: Plac Czerwony jest zabytkiem klasy zerowej, nie wolno zmieniać jego wyglądu. Więc gdzie w takim razie postawić pomnik? Gdzieś w pobliżu. Za Muzeum Historycznym, na Placu Maneżowym.
Niech Tuchaczewski galopuje na koniu. Doprawdy, w samą porę obalono Chruszczowa. By realizować chruszczowowskie pomysły, wciąż obcinano budżety. Gdyby nie to, genialny strateg harcowałby po Placu Maneżowym.
Pomnika nie ma, lecz pozostała legenda: zabrakło chleba, bo była wojna, wojna zaś miała tragiczny przebieg, gdyż zabrakło największego geniusza, towarzysza Tuchaczewskiego. Wszystko w tej legendzie do siebie pasuje, jedno wynika z drugiego. Lecz gdy wyciągniemy z tego karcianego domku pierwszą z brzegu kartę, domek runie.
A wyciągnąć taką kartę można łatwo: Tuchaczewski nie był strategiem.
II
Pierwszą osobą, która stwierdziła, że Tuchaczewski to geniusz, był zatem Chruszczow. Już samo to wystarczy, by zwątpić w słuszność takiej oceny. Chruszczow zawsze mówił to, co mu ślina na język przyniosła. Nie odpowiadał za swe słowa. Za czyny również.
Bez skrępowania chuliganił na trybunie Zgromadzenia Ogólnego ONZ, walił butem w pulpit mównicy. Jego wyskoki Zachód wspomina do dziś. Należy zachować szczególną ostrożność zwłaszcza wtedy, gdy Chruszczow mówi o strategii.
Dwie najstraszliwsze klęski w historii wojen światowych to okrążenie wojsk radzieckich pod Kijowem we wrześniu 1941 roku i okrążenie wojsk radzieckich pod Charkowem w maju 1942 roku. Bezpośrednimi sprawcami pierwszej katastrofy byli Jeromienko, Kirponos, Chruszczow. Drugiej - Timoszenko, Chruszczow, Bagramian.
Spośród pięciu głównych winowajców czterech zawiniło tylko raz, Chruszczow zaś dwukrotnie. Nikt na świecie nie popełnił tylu potwornych błędów strategicznych.
Nikt na świecie nie stracił niepotrzebnie tylu czołgów, dział, samolotów, amunicji, nie ukatrupił tylu żołnierzy i oficerów, co Chruszczow. Toteż nie wierzymy Chruszczowowi, wskazującemu kogoś palcem: o, ten to dopiero był strateg!
Zbyt podejrzany jest przebieg służby wojskowej stratega Chruszczowa, by wierzyć jego rekomendacjom.
III
W 1964 roku na łamach „Wojenno-istoriczeskowo żurnała" ukazał się artykuł marszałka Związku Radzieckiego Siemiona Biriuzowa o Tuchaczewskim.3
3 „Wojenno-istoriczeskij żurnał", nr 2/1964.
Biriuzow ogłosił światu, że już w 1927 roku szef Sztabu Robotniczo - Chłopskiej Armii Czerwonej (od 1935 roku - Sztabu Generalnego) Michaił Tuchaczewski napisał do Stalina list z propozycją głębokiej, kompleksowej reorganizacji Armii Czerwonej. Tuchaczewski domagał się rozwoju lotnictwa, artylerii, wojsk powietrznodesantowych i pancernych, wreszcie wyposażenia wojska w nowoczesny sprzęt techniczny. Marszałek Biriuzow podkreślał: „Biorąc pod uwagę gwałtowny rozwój techniki wojskowej, jej wpływ na charakter przyszłej wojny, M. Tuchaczewski wykazywał wielką troskę o rozwój nowych rodzajów broni, a przede wszystkim lotnictwa, wojsk zmotoryzowanych i powietrznodesantowych. Jednak propozycje Tuchaczewskiego nie tylko nie zostały stosownie ocenione i poparte przez Woroszyłowa i Stalina; wszyscy oni przyjęli je wrogo. W swym końcowym przemówieniu, popartym całkowicie przez Woroszyłowa, Stalin twierdził, że program ten doprowadziłby do likwidacji budownictwa socjalistycznego i zastąpienia go jakimś specyficznym systemem «czerwonego militaryzmu». Później Tuchaczewski nie raz zwracał się do Stalina z prośbą, by ten rozpatrzył jego propozycje dotyczące rekonstrukcji RKKA... Oto w jakiej skomplikowanej, trudnej sytuacji musiał pracować Tuchaczewski...".
Tuchaczewski nalegał, a Stalin opędzał się przed nim jak przed natrętną muchą. To wówczas Stalin zdjął go ze stanowiska szefa sztabu i skierował na nowe, niższe - dowódcy Leningradzkiego Okręgu Wojskowego. Propozycji Tuchaczewskiego nie przyjęto. Nie oceniono ich właściwie. Zabroniono reorganizacji. W 1937 roku wielki strateg Tuchaczewski został aresztowany. Podczas spektaklu zwanego rozprawą sądową poza innymi grzechami przypomniano mu próby reformowania Armii Czerwonej. Propozycje Tuchaczewskiego uznano za szkodliwe i wykorzystano przeciwko niemu jako dowód jego wywrotowej działalności.
Oto jaką historię opowiedział za czasów Chruszczowa marszałek Związku Radzieckiego Siemion Biriuzow.
IV
I zaczęło się. Zaskrzypiały pióra, zaterkotały maszyny do pisania niczym karabiny maszynowe. Zagrzmiało z wysokich trybun podczas konferencji naukowych: Stalin nie znał się na strategii! Był wrogiem postępu technicznego! Otoczył się tępymi rębajłami z kawalerii. Liczył na poparcie durniów, którzy żyli dniem wczorajszym i zwycięstwami w wojnie domowej. Kawalerzyści nie mieli zielonego pojęcia o nowoczesnej strategii, występowali przeciw czołgom i samolotom, prócz koni, siodeł i uprzęży nie uznawali niczego. „Lance do boju! Szable w dłoń! Kłusem zamaszystym, lecz nie rozłożystym! Naprzód marsz!" Woroszyłow, Budionny i Szczadenko zazdrościli Tuchaczewskiemu starannego wykształcenia, szerokiej wiedzy, śmiałych zamysłów. Kawaleryjskie miernoty na wszelkie sposoby przeszkadzały wprowadzeniu reformy wojskowej i zrobiły wszystko co możliwe, by jej nie było...
To, co napisał o Tuchaczewskim w 1964 roku marszałek Biriuzow powtarzali w kółko uczeni mężowie całego świata. To, co pisał Biriuzow, słowo w słowo powtórzył pułkownik A. Choriew ćwierć wieku później na łamach „Krasnoj zwiezdy": „Ludowy komisarz Woroszyłow niezbyt lubił swego zastępcę, gdyż zazdrościł mu talentu i dogłębnego wykształcenia. Wraz ze Stalinem Woroszyłow sceptycznie, a nawet wrogo zareagował na niektóre propozycje przeprowadzenia reorganizacji w wojsku. Po wysłuchaniu jednego z referatów Tuchaczewskiego Stalin oświadczył, że przyjęcie jego programu pociągnęłoby rzekomo za sobą likwidację budownictwa socjalistycznego i zastąpienie go systemem «czerwonego militaryzmu»".4
W tym miejscu warto odsapnąć. Nabrać tchu. Stoimy na progu wielkiego odkrycia!
Tuchaczewski istotnie był postacią wyjątkową. Naszym marszałkom zarzucano niejedno, wytykano wiele grzechów: nieudolność, pijaństwo, głupotę, bałaganiarstwo, zgniliznę moralną, pazerność, złodziejstwo, łapówkarstwo. Naszych marszałków oskarżano o bonapartyzm, zdradę ojczyzny, szpiegostwo na rzecz Niemiec, Japonii, Wielkiej Brytanii, Polski, Francji. Zarzucano im zdradzanie tajemnic wszystkim wywiadom świata, spiskowanie przeciwko towarzyszowi Stalinowi i towarzyszowi Chruszczowowi, popieranie Trockiego, prawicowe odchylenia, lewicowe odchylenia... Marszałka Związku Radzieckiego Ławrentija Berię poza wszystkim oskarżono podczas rozprawy sądowej o zgwałcenie nieletniej...
Lecz to oskarżenie naszego marszałka jest wprost niezwykłe!... Zarzucono mu czerwony militaryzm! Co jak co, lecz na broń nigdy nie żałowaliśmy pieniędzy, czasu, ludzkich istnień. Aby posiadać broń zniszczyliśmy Rosję i sprowadziliśmy ją do poziomu krajów Trzeciego Świata. Dla broni zaplugawiliśmy rzeki syberyjskie odpadkami radioaktywnymi na wieki wieków. Dla broni niszczyliśmy morza, jeziora, lasy, stepy. Dla broni doprowadziliśmy kraj do zwyrodnienia. Dla broni długość życia w Rosji plasuje się na poziomie Górnej Wolty i Sudanu. Dla broni unicestwialiśmy mnóstwo niewinnych ludzi. Zagradzaliśmy rzeki monstrualnymi zaporami: potrzebne nam było aluminium. Z powodu broni ludność nasza głodowała, chodziła w łachmanach, żyła w ziemiankach. Z powodu broni ograbiliśmy nasze cerkwie. Po to by kupić broń sprzedawaliśmy skarby z naszych muzeów. Dla broni roztrwoniliśmy zapasy złota naszego wielkiego kraju. By udoskonalać broń zmusiliśmy naszych wybitnych konstruktorów i inżynierów, by myśleli wyłącznie o wojnie. I nagle okazuje się, że byli ludzie, którzy protestowali przeciwko temu szaleństwu, przeciwko czerwonemu militaryzmowi. W naszym kraju zetknąć się z zarzutem czerwonego militaryzmu?! Okazuje się, że był taki przypadek. No nie, Tuchaczewski z pewnością był wielkim człowiekiem. By w ZSRR zasłużyć na taki zarzut, trzeba było dokonać czegoś naprawdę wyjątkowego.
I któż to wytyka Tuchaczewskiemu czerwony militaryzm? Towarzysz Stalin. Może towarzysz Stalin był pacyfistą? Może chciał pokoju i przyjaźni między narodami? Oj, jakie to ciekawe! Towarzysze generałowie i marszałkowie, towarzysze kremlowscy historycy i ideolodzy, za tym wszystkim coś musi się kryć. Dlaczego żaden z was nie zwrócił uwagi na tak interesujące szczegóły?
I jak na zebraniu partyjnym, podczas omawiania sprawy personalnej dotyczącej rozkładu moralnego któregoś z pracowników (czyli nadmiernego pociągu do płci pięknej), tak i teraz chciałoby się wrzasnąć z ostatniego rzędu: „Szczegóły podaj! Szczegóły!". Ale nie informowano nas o szczegółach. Cóż, skoro Tuchaczewski zaproponował reorganizację wojska, a Stalin i Woroszyłow byli temu przeciwni, to opublikujcie stosowne dokumenty, opowiedzcie, co konkretnie proponował Tuchaczewski i z czym konkretnie Stalin się nie zgadzał. Ale skąd... To tajemnica państwowa. Jeśli Tuchaczewski proponował coś sensownego, to powiedzcie nam o tym nie cudzymi słowami, nie za pomocą ogólników, lecz podajcie konkrety! Ale nie poinformowano nas dokładniej o propozycjach Tuchaczewskiego.
4 „Krasnaja zwiezda", 4 czerwca 1988 r.
Tajemnica! Choć od 1927 roku tyle minęło lat... Skoro nie przyjęto tych propozycji, to po co je ukrywać?
Pierwsza pomyłka ludzkości: każdemu wydaje się, że mówi zrozumiale. Jednak przytłaczająca większość konfliktów między ludźmi spowodowana jest nieumiejętnością elementarnego porozumiewania się. Mamy na myśli jedno, a rozumieją nas inaczej. Słabe rezultaty nauczania w naszych szkołach nie są skutkiem skromnych zdolności umysłowych uczniów, lecz wynikają głównie z nieumiejętności nauczycieli przekazywania materiału szkolnego łatwo, prosto, klarownie, dostępnie i ciekawie.
Stalin był jednym z niewielu ludzi, potrafiących jasno i precyzyjnie wyrazić swoją myśl. Tę jego cechę dostrzegają wszyscy.
Wysłannik prezydenta Stanów Zjednoczonych Harry Hopkins spotykał się ze Stalinem w najcięższych dniach wojny, w czerwcu 1941 roku. Zaświadcza on: „Stalin ani razu się nie powtarzał. Mówił prosto i celnie... Miałem wrażenie, że rozmawiam z idealnie zrównoważoną maszyną. Jego pytania były jasne, krótkie i proste. Jego odpowiedzi były szybkie, jednoznaczne i wypowiadane tak, jakby je przemyślał wiele lat temu".5
Robert Conquest utrzymuje, że siła Stalina polegała na absolutnej klarowności jego argumentów.
Winston Churchill: „Stalin posiadał wysoce rozwinięte poczucie humoru, ironię, a także umiejętność precyzyjnego wyrażania myśli. Artykuły i przemówienia pisał sam, pobrzmiewała w nich gigantyczna siła".6
Marszałek Związku Radzieckiego Georgij Żukow:
„Zawsze ceniłem - nie można było tego nie cenić - lakoniczność, z jaką potrafił precyzować swoje myśli i stawiać zadania, nie wypowiadając ani jednego zbędnego słowa. Tę lakoniczność cenił też u innych, domagał się wystąpień krótkich, lecz treściwych. Nie znosił zbędnych słów i kazał w takich wypadkach natychmiast przechodzić do sedna sprawy".7
O Stalinie pisało wielu dowódców: marszałkowie Wasilewski, Koniew, Rokossowski, Zacharow, Jeriomienko, Sawicki, generałowie Sztemienko, Jakowlew - wszystkich niepodobna wyliczyć. I wszyscy zauważyli te same zalety u Stalina: opanowanie, fenomenalną pamięć, umiejętność analizowania i uogólniania, pod względem której nie przerósł go nikt ze współczesnych, siłę woli, wyraźnie nie znającą granic, a przede wszystkim - umiejętność krótkiego, jasnego, zrozumiałego dla wszystkich formułowania własnych myśli. Tej klarowności Stalin domagał się od swoich podwładnych. Był zdania, że jeśli ktoś nie potrafi mówić prosto i zrozumiale, to znaczy, że ma w głowie chaos. Przejrzystość myśli i słów jest niezbędna zwłaszcza podczas wojny. Wyobraźmy sobie bowiem: dowódca miał na myśli jedno, lecz podwładni zrozumieli go inaczej... Potwierdzają to liczne przykłady.
Przygotowując się do wojny Stalin dobierał sobie takich dowódców, którzy myśleli zrozumiale i równie zrozumiale się wysławiali oraz pisali. 1937 rok to czas, w którym Stalin dobierał sobie ekipę dla potrzeb wojennych. Głupców należało usunąć, a mądrych awansować. Stalin wybrał właściwych ludzi. Przykład - marszałek Związku Radzieckiego Rodion Malinowski.
5 R. Sherwood, The White Hou.se Papers oj Harry L. Hopkins, t. 1/2, Londyn 1948-1949.
6 Churchill, op. dt.
7 Wojenno-istoriczeskij żurnał", nr 9/1987, s. 55.
Marszałek ten uważał, że rozkaz trzeba pisać krótkimi zdaniami, prosto i zrozumiale, tak by czytający zrozumiał go, nawet wtedy, gdy nie ma chęci rozumieć. Tuchaczewski wyraźnie nie mieścił się w tym standardzie. Stalin, który mówił i pisał jasno i wyraźnie, do tego stopnia przerastał Tuchaczewskiego intelektualnie, że współpraca między nimi była niemożliwa. Klasyczny przykład psychologicznej i intelektualnej niezgodności.
Tuchaczewski lubił przechwalać się uczonością, uwielbiał niezrozumiałe słowa: polemostrategia! Strategia według Tuchaczewskiego to jedno, a polemostrategia - jeszcze coś innego. Brzmi pięknie i tajemniczo. Nikt tego, wymyślonego przez Tuchaczewskiego terminu, nie rozumiał i właśnie dlatego ten i ów uważa marszałka za geniusza: takie słowa wymyślił! Niezrozumiałe, ale jak świetnie brzmią!
A oto termin: dekawilki. Tuchaczewski z właściwą sobie energią przekonywał swych czytelników, że w wojnach XX wieku dekawilki mają ogromne znaczenie. Kto śmiałby wdać się w spór z geniuszem? Ja osobiście nie spieram się. Jestem tego samego zdania. Skoro Tuchaczewski powiedział, że dekawilki trzeba doskonalić, to tak być powinno.
Tylko mały kłopot: nie wiem co to takiego dekawilki. Bez zaglądania do „Radzieckiej Encyklopedii Wojskowej" gotów jestem się założyć, że nie ma tam takiego terminu. A słowników nie patroszę dla zasady: sądzę, że dowódca powinien wyrażać się tak, by każdy go zrozumiał. Nawet idiota. Ponadto mam wrażenie, że nie w każdym słowniku można znaleźć owe dekawilki, o doskonalenie których tak troszczył się Tuchaczewski.
Albo takie, na przykład, zdanie: „Wyjście z sytuacji za pomocą arcypasywnego środka, jakim jest fakultatywny system".8
Najwięcej hałasu wywołała książka Tuchaczewskiego „Nowe problemy wojny". Najlepsze jej fragmenty, ze zbioru artykułów „Taktyka i strategia w radzieckich pracach wojskowych", opublikował „Wojenno-istoriczeskij żurnał".
Są tam takie określenia jak: „pozauszczelniająca zasłona obronna".9 Co to właściwie znaczy? Uszczelnia ta zasłona, czy nie uszczelnia?
Tamże: „harmonia rozbicia sił". Od razu się przyznam: czegoś takiego nie potrafię zrozumieć. Mądrzy ludzie, wyjaśnijcie, co to za harmonia?
A Tuchaczewski znęca się nad naszymi ogłupiałymi mózgami, przygważdża je niezrozumiałą terminologią: „lotmotomechbomba na tyłach przeciwnika".
Istnieje gatunek ludzi, którym niezrozumiałe terminy podobają się. Słysząc je ludzie ci kiwają głowami: mocno powiedziane! Ale ja nie mogę sobie wyobrazić, że istnieje lotmotomechbomba. I to jeszcze na tyłach przeciwnika.
To zaledwie kilka wybranych przykładów z dwóch tomów dzieł wybitnego myśliciela wojskowości. Takie kwiatki często tam można spotkać. Uczoność na każdym kroku.
W dodatku zdania Tuchaczewskiego mają potrójny sens: można je zrozumieć tak, inaczej albo odwrotnie. Można też w ogóle nie zrozumieć. Oto jeden przykład spośród wielu tysięcy. W latach dwudziestych wyżsi oficerowie Armii Czerwonej zaczęli sobie skakać do oczu. Jedni twierdzili, że prawa strategii są uniwersalne dla wszystkich narodów i państw, zmieniają się tylko trochę pod wpływem czasu i okoliczności. Inni z nie mniejszą zaciekłością upierali się, że wojna domowa stworzyła całkowicie nową, doskonalszą odmianę strategii. Była to zwykła walka o stołki maskowana pięknym słowem „dyskusja". Dyskusja o uniwersalnych prawach strategii, tak samo jak inne jej podobne, nie miała żadnego znaczenia praktycznego.
8 M. Tuchaczewski, „Charakter operacji granicznych", „Pisma wybrane", Warszawa 1966,
9 „Wojenno-istoriczeskij żurnal", nr 2/1962.
Jeśli zwycięży pierwszy punkt widzenia, to podczas wojny nic się nie zmieni w działaniach każdego konkretnego dowódcy. Jeśli zwycięży druga opinia - też nic się nie zmieni w działaniach dowódców. Nie chodziło o to, jak zachowywać się w boju. Chodziło o to, by powiedzieć: wy jesteście osty, a my jesteśmy mądrzy; nas trzeba awansować, a was wypędzić z wysokich gabinetów. Przeciwnicy zaś udowadniali coś wręcz przeciwnego: to wy jesteście głupcy, was trzeba popędzić. Mądrzy ludzie nie wdawali się w takie dyskusje: jaki z tego sens? A Tuchaczewski wdał się. Ciekawe, co myślał na ten temat: zasady strategii są uniwersalne, czy też podczas wojny domowej zrodziła się nowa, unikatowa, do niczego, co istniało dotąd, niepodobna strategia? Oto zdanie Tuchaczewskiego: „Nie negujemy wiecznych zasad strategii, przeciwnie, analizując istotę wojny domowej, pragniemy kierując się tymi wiecznymi zasadami wskazać nowe elementy wojny domowej, których poprzednio nie musiano uwzględniać".10 Tłumacz sobie jak chcesz. Tuchaczewski nie musiał wypowiadać się w tej kwestii. A skoro już się wypowiedział, to mógłby wyjaśnić rzecz prosto i jasno: ten punkt widzenia, moim zdaniem, jest słuszny, a tamten - błędny. Lecz u Tuchaczewskiego każde zdanie można traktować jak się chce.
Wielkość Tuchaczewskiego właśnie na tym polega, że w jego pracach każdy może odnaleźć to, czego szuka i dostosować idee do potrzeb dnia. Jutro natomiast można udowadniać, że Tuchaczewski miał na myśli nie to, lecz coś całkiem innego.
Była to czysta teoria. Gdy jednak Tuchaczewski takim samym językiem próbował porozumiewać się ze swymi podwładnymi na wojnie, to natychmiast dywizje, korpusy i armie, a nawet cały front ponosiły katastrofalne klęski.
Poza zamiłowaniem do bełkotliwej terminologii i długich zdań, znaczenie których można było rozumieć jak się podoba, Tuchaczewski miał jeszcze jedną słabość: nie rozumiał znaczenia liczb.
VII
Zawsze chciał intrygować czytelników i słuchaczy niesamowitymi liczbami. Za czasów Chruszczowa, gdy kult Tuchaczewskiego osiągnął apogeum, wydano dwa tomy jego najlepszych prac. Naturalnie, że stawiano je na półkach w prominenckich gabinetach, lecz wątpię, czy ktoś te dzieła kiedykolwiek czytał. Jeśli to są najlepsze prace, jakie napisał Tuchaczewski, to jak w takim razie wyglądają najgorsze? Nie będziemy się grzebać w przemądrych naukowych teoriach i niezrozumiałej terminologii. Zwróćmy uwagę tylko na liczby: „Wielomilionowe armie wywołały na scenę fronty o długości setek tysięcy kilometrów11.'' Tuchaczewski opisuje tutaj pierwszą wojnę światową, ale fronty długości setek tysięcy kilometrów? Czy to aby nie są brednie? Francja, Wielka Brytania, ich wasale z kolonii, a następnie Stany Zjednoczone walczyły przeciwko Niemcom. Front zachodni rozpościerał się od wybrzeża Morza Północnego do granicy szwajcarskiej. W linii prostej mniej niż 500 kilometrów, ale front, jak wiadomo, nie jest wytyczony po linii prostej. Jednak po uwzględnieniu wszystkich zygzaków nawet tysiąc kilometrów z tego nie wyjdzie. I wszystkie te miliony wojsk francuskich, brytyjskich, australijskich, nowozelandzkich, kanadyjskich, a następnie amerykańskich tkwiły na tych kilometrach. Iluż milionów żołnierzy byłoby trzeba, gdyby linia frontu istotnie miała długość setek tysięcy kilometrów!
10 Tuchaczewski, „Strategia narodowa a klasowa", [w: 1 Tuchaczewski, op. cit.
11 Tuchaczewski, ibid.
Front wschodni rozciągnął się między Morzem Bałtyckim a Morzem Czarnym. To mniej niż dwa tysiące kilometrów. Front nie jest linią prostą - no dobrze, przypuśćmy, że miał trzy tysiące kilometrów. Gdzie więc są fronty o długości setek tysięcy kilometrów? Gdyby półkula północna walczyła przeciwko południowej i gdyby okopy wyryto na dnie mórz i oceanów, wzdłuż równika, to i wówczas byłoby zaledwie czterdzieści tysięcy kilometrów. Czy Tuchaczewski znał długość równika? Jak można na tak małą planetę wpakować fronty o długości setek tysięcy kilometrów?
Podejdźmy do tej kwestii z innej strony. Do carskiej armii zmobilizowano ponad dziesięć milionów żołnierzy. I wszyscy oni siedzieli w okopach od Bałtyku do Karpat. Na dwóch tysiącach kilometrów. Gdyby zaś front miał długość setek tysięcy kilometrów, to ile milionów żołnierzy należałoby zmobilizować? 20 kilometrów to odcinek obrony dywizji. By bronić tysiąca kilometrów trzeba mieć pięćdziesiąt dywizji. W pierwszym rzucie. I jeszcze w drugim. I w rezerwie. A na sto tysięcy kilometrów trzeba mieć pięć tysięcy dywizji. W pierwszym rzucie. Ale i przeciwnik na tym samym froncie też musi mieć pięć tysięcy dywizji tylko w pierwszym rzucie. A jeśli front to nie sto tysięcy kilometrów a kilkaset tysięcy... Gdzie towarzysz Tuchaczewski widział takie armie?
Mimo to przez całe dziesięciolecia coś podobnego publikuje się nie tylko w najwybitniejszych dziełach Tuchaczewskiego, lecz i w pracach zbiorowych demonstrujących najlepsze osiągnięcia naszej myśli strategicznej. Przykład - „Zagadnienia strategii i sztuki operacyjnej w radzieckich opracowaniach wojskowych (1917-1940)". Na stronie 117 zamieszczony jest fragment artykułu Tuchaczewskiego o frontach długości setek tysięcy kilometrów.12
Od dziesiątków lat odbywają się konferencje naukowe, a z wysokich trybun dygnitarze opowiadają o wielkim myślicielu wojskowym, towarzyszu Tuchaczewskim...
A na wpół uśpiona sala klaszcze w dłonie. Sam wysiadując na takich konferencjach wysłuchiwałem naukowych referatów, głośno klaskałem. Klaskałem i zastanawiałem się: towarzyszu prelegencie, marszałku Związku Radzieckiego, a wy sami czytaliście genialne dzieła Tuchaczewskiego?
O czym właściwie mówimy? Ano o tym, że w 1927 roku Tuchaczewski napisał list do Stalina i zaproponował mu zreformowanie wojska. Marszałek Związku Radzieckiego Siemion Biriuzow pisząc o tym w swym panegirycznym artykule zauważa jakby mimochodem: „Wysunięcie tych problemów przez M. Tuchaczewskiego było słuszne i bardzo na czasie, co się zaś tyczy konkretnych wskaźników, to należało je z czasem uściślić...".13
Otóż to! Wszystko u genialnego Tuchaczewskiego jest wspaniałe, problemy wysuwał słuszne i aktualne. Tylko z liczbami, jak zawsze, trochę był na bakier... Słowem, przedstawione Stalinowi liczby musiały zostać uściślone. Wyobraźmy sobie taką sytuację: mądry chłopczyk rozwiązał zadanie dobrze, tak jak trzeba. Pochwalimy go. Pogłaszczemy po główce. Tylko, że odpowiedź się niezupełnie zgadza, trzeba ją trochę uściślić... Albo, dajmy na to, bufetowa Niurka robi remanent bo przyjechali rewidenci.
I wszystko wygląda wspaniale... tylko w sprawozdaniu finansowym cyferki się nie zgadzają... Zabrakło kilku zer w słupkach. Ale to przecież drobiazg, prawda? A towarzysz Tuchaczewski?
12 Woprosy strategii i operatiwnogo iskusstwa w sowietsklch wojennych trudach (1917-1940), Moskwa 1965.
13 „Wojenno-istoriczeskij żurnał", nr 2/1964, s. 41.
Zamiast wykonywać swoje bezpośrednie obowiązki służbowe, zajął się opracowaniem jakiegoś projektu. Taki geniusz. I wszystko robi dobrze, słusznie, wszystko to jest aktualne i bardzo potrzebne. Tylko coś cyfry się nie zgadzają... Czy warto zwracać uwagę na takie drobiazgi? Sądzę, że warto.
Sztab Generalny to mózg wojska. W państwie nie może być człowieka bardziej pedantycznego niż szef Sztabu Generalnego. Pedanteria ta przejawia się przede wszystkim podczas pracy z cyframi. Szef Sztabu Generalnego jest zwierzchnikiem tysięcy oficerów o najwyższych kwalifikacjach. Po to właśnie istnieje Sztab Generalny, żeby wszystko obmyślić, uwzględnić i wyliczyć, a dopiero potem, zważywszy uwarunkowania, wziąwszy pod uwagę tysiące towarzyszących i przeciwdziałających okoliczności, zwracać się z tym do głowy państwa. Tuchaczewski wysuwa propozycję reorganizacji wojska, ale liczby... Czy on sam zdawał sobie sprawę, że liczby należało uściślić? Jeśli zdawał sobie sprawę i żądał reorganizacji, z góry wiedząc, że plan nie jest przemyślany, cyfry nie są właściwe, to jego działania należy zakwalifikować jako nieodpowiedzialność, a nawet szkodnictwo. Nieodpowiedzialnego szefa Sztabu Generalnego, który proponuje nieprzemyślany i nieuzasadniony plan, trzeba wyrzucić ze stanowiska. Nie ma tam nic do roboty.
A może Tuchaczewski nie wiedział, że cyfry trzeba uściślić? Jeśli tak, to był głupcem. Wszyscy rozumieją, że trzeba uściślić cyfry, nie rozumie tego jedynie szef Sztabu Generalnego. W takim przypadku też należałoby go wyrzucić ze stanowiska. Najbardziej bowiem niebezpiecznym człowiekiem w Sztabie Generalnym jest człowiek głupi.
Głupawy szef Sztabu Generalnego to mniej więcej tak, jak lekkomyślny operator elektrowni czarnobylskiej. O jakich właściwie cyfrach mówimy? Co konkretnie Tuchaczewski proponował Stalinowi? Przez dziesiątki lat uczeni towarzysze chwalą nowatora Tuchaczewskiego za jego nader interesujące propozycje, tylko nikt nie mówi, na czym one polegały. Wkrótce dowiemy się, co konkretnie Tuchaczewski proponował Stalinowi. A na razie zastanówmy się: czy mógł zaproponować coś sensownego (mowa tu nie o zadaniu szkolnym, lecz reorganizacji najpotężniejszej armii świata) ktoś, kto nie potrafił jasno wyrażać myśli i nie rozumiał znaczenia cyfr?
Tuchaczewski ma tłumy obrońców. Lecz każdego z nich można bez trudu zrzucić z siodła. Wystarczy zadać pytanie: jakie prace Tuchaczewskiego czytaliście? To druzgocące uderzenie. Działa niezawodnie. Jak cios młotem w szczękę. Od lat zadaję to pytanie wielbicielom Tuchaczewskiego. Po takim uderzeniu nie wiadomo czemu zapominają języka w gębie. Jest to zasada, od której nie ma wyjątków: jeśli ktoś wychwala Tuchaczewskiego to znaczy, że nic o nim nie wie, że Tuchaczewskiego nie czytał. Ten, kto przeczytał przynajmniej dziesięć stron z opusów Tuchaczewskiego, ten chwalić go nie może.
I jeszcze jedna metoda: gdy spotykam hałaśliwego obrońcę Tuchaczewskiego, ostrożnie chwytam go za guzik marynarki i grzecznie pytam: „A co to takiego dekawilki?".
Rozdział 13
Politruk
Nie wystarczy być tylko uczciwym komunistą. Należy jeszcze być zaangażowanym w życie polityczne oddziału, mieć doświadczenie w pracy politycznej i być dobrze przygotowanym marksistą.'
Michaił Tuchaczewski
I
Istnieją dwa dowody geniuszu Tuchaczewskiego.
Pierwszy: Tuchaczewski proponował reorganizację i przezbrojenie armii.
Drugi: na wiele lat przed napaścią Niemiec na Związek Radziecki wielki myśliciel, gigant myśli strategicznej, przewidział taki rozwój wypadków i ostrzegał... Ale Stalin, jak nam wyjaśniono, uwierzył Hitlerowi, a nie Tuchaczewskiemu. Nie posłuchał ostrzeżeń, uśmiercił giganta myśli strategicznej, a rezultatem był 22 czerwca 1941 roku.
O tym, że Tuchaczewski przewidział i ostrzegał, mówią tysiące ekspertów, a ekspertom wtórują miliony. O tym, że Tuchaczewski przewidział i ostrzegał, napisano artykuły, książki, rozprawy naukowe. W bibliotece Instytutu Slawistyki Uniwersytetu Londyńskiego, jak zresztą w każdej innej bibliotece naukowej, jest cała półka książek z takimi tytułami, jak: „Tuchaczewski", „Marszałek Tuchaczewski", „M. N. Tuchaczewski", „Czerwony marszałek", jeszcze jeden „Tuchaczewski", i jeszcze jeden „M. N. Tuchaczewski", itd., itp. I w każdej książce to samo: przewidział i ostrzegał, przewidział i ostrzegał, przewidział i... Poza tym istnieje całe mnóstwo książek o innych gigantach strategicznej myśli: o Blucherze i Jakirze, o Uborewiczu i Dybience, o Putnie i Primakowie, a każda z nich wspomina o Tuchaczewskim, który przewidział i ostrzegał. Każdy autor, opiewając swego giganta myśli, popycha go jak najbliżej Tuchaczewskiego: Tuchaczewski przewidział i ostrzegał, a mój geniusz też był przy tym obecny... Oprócz książek są artykuły, artykuły, artykuły. We wszystkich językach świata: przewidział i ostrzegał...
Można usprawiedliwić niektórych badaczy zachodnich: piszą o naszym kraju, ale nie władają językiem rosyjskim, nie mogą sięgnąć do źródeł. Kazano im powtarzać, że Tuchaczewski przewidział i ostrzegał, więc powtarzają. Ale nasi badacze mają przecież swobodny dostęp do źródeł. Przepowiednie i ostrzeżenia Tuchaczewskiego nie są tajne, nie ma na nich pieczęci, a jednak... A jednak jeden po drugim ukazują się artykuły o tym, że Tuchaczewski przewidział i ostrzegał. Na przykład czasopismo branżowe „Nowości wywiadu i kontrwywiadu" w 1995 roku zaskoczyło czytelników olbrzymim artykułem Władimira Kukuszkina o tym, jak przebiegły wywiad hitlerowski oszukał głupiego Stalina i jego własnymi, Stalina rękami pozbawił Armię Czerwoną wodza.
Kukuszkin wyjaśnia, dlaczego hitlerowcy chcieli wykończyć właśnie Tuchaczewskiego, a nie jakiegoś innego giganta strategii: „Wybór Tuchaczewskiego na główną ofiarę prowokacji był całkowicie uzasadniony. Tuchaczewski, jeden z największych radzieckich dowódców wojskowych i wybitnych wojskowych teoretyków tych czasów, nigdy nie ukrywał swego niepokoju wobec niemieckiego zagrożenia".2 Dla potwierdzenia swej tezy Kukuszkin powołuje się na marszałka Związku Radzieckiego Żukowa, który pisał: „Jeszcze w latach trzydziestych Tuchaczewski ostrzegał, że nasz wróg numer jeden to Niemcy, że przygotowują się one intensywnie do wielkiej wojny, niewątpliwie przede wszystkim ze Związkiem Radzieckim" 3.
Dalej nie ma sensu czytać. Złóżmy starannie gazetę z nowościami wywiadu i kontrwywiadu i wrzućmy do kosza na śmieci. A teraz usiądźmy w skupieniu i pomyślmy.
1 Okólnik Rewwojensowietu Frontu Zachodniego, luty 1922 r.
2 „Nowosti razwiedkl i kontrrazwiedki". nr 40-41/1995.
3 Ibid.
II
A jest o czym myśleć. Towarzyszowi Kukuszkinowi polecono wychwalać wielkiego stratega Tuchaczewskiego. Tysiącom innych towarzyszy polecono czynić to samo. I robią, co mogą. Ale dlaczego Kukuszkin, tak jak tysiące jego poprzedników i następców, powołuje się na opinię jakiegoś Żukowa? Co ma do tego Żukow? Jeżeli Kukuszkin otrzymał polecenie, by opiewać Tuchaczewskiego i jego genialne proroctwa i ostrzeżenia, to powinien się odwoływać właśnie do tych ostrzeżeń, powinien opowiedzieć czytelnikowi, gdzie, kiedy, kogo i w jakiej formie Tuchaczewski ostrzegał, powinien te ostrzeżenia opublikować. Co ma tu do rzeczy opinia obcego faceta, choćby nawet po trzykroć genialnego? Dziwne podejście mają niektórzy badacze: żeby nie mieć własnego zdania, tylko powtarzać cudze, że oto marszałek Żukow na ten temat powiedział to, a to... Chciałbym wiedzieć, dlaczego proroctwa i ostrzeżenia jednego marszałka musimy koniecznie czytać w relacji innego?
W 1964 roku, u schyłku rządów Chruszczowa, na kilka miesięcy przed obaleniem naszego drogiego Nikity Siergiejewicza, w momencie, kiedy tuchaczowowska histeria rozpaliła się do białości, uczeni towarzysze zebrali najwybitniejsze prace genialnego proroka i wydawnictwo Wojenizdat opublikowało dwutomowe dzieło.4 Otwórzmy więc dostępny powszechnie zbiór i sami przeczytajmy ostrzeżenia Tuchaczewskiego. Uczmy się mieć własne zdanie, nie powtarzajmy cudzych opinii. Przecież marszałek Związku Radzieckiego Żukow mógł się mylić. A mogło też być i tak, że marszałek Żukow w ogóle nie czytał marszałka Tuchaczewskiego i nic o nim nie wiedział - wszyscy mówią, że Tuchaczewski przewidział i ostrzegał, więc i Żukow mógł powtórzyć za innymi. Czyż nie mogło tak być?
III
A kto pierwszy powiedział, że Tuchaczewski przewidział i ostrzegał?
Tym pierwszym był jeszcze jeden marszałek Związku Radzieckiego Siergiej Siemionowicz Biriuzow. Napisał przedmowę do dwutomowej książki Tuchaczewskiego.
On też w „Wojenno-istoriczeskom żurnale" oznajmił nam, co następuje: „Michaił Nikołajewicz Tuchaczewski apelował do narodu radzieckiego i jego żołnierzy, by byli w pogotowiu. W artykule «Plany wojenne dzisiejszych Niemiec», opublikowanym w 1935 roku, Tuchaczewski podkreślał szczególne niebezpieczeństwo imperializmu niemieckiego. Już od dłuższego czasu przed wybuchem Wielkiej Wojny Narodowej zwracał on uwagę na agresywność niemieckiego faszyzmu i czynione przez niego przygotowania do wojny z ZSRR".5
W 1964 roku ten artykuł i ta książka wywołały szum i zgiełk oraz powszechne potępienie. Byłem wtedy młodziutkim kadetem. Rzecz jasna, że w naszej szkole nie mogło się obejść bez seminarium, bez publicznej dyskusji nad pracami wielkiego wojskowego myśliciela. A ja na parę dni przed tym seminarium miałem wyznaczoną służbę. Czekała mnie bezsenna noc. Postanowiłem więc nauczyć się tych dwóch tomów. Na szczęście były cienkie. I tak nie mogę spać, a to rzecz potrzebna, przyda się w życiu, w każdej sytuacji będę mógł jakieś swoje twierdzenie poprzeć mądrą myślą wielkiego wodza: tak powiedział Tuchaczewski, tom drugi, strona 213.
4 Tuchaczewski, op. cit
5 „Wojenno-istoriczeskij żurnal", nr 2/1964. Również przedmowa polskiej edycji „Pism wybranych", op. cit, s. 27.
Wziąłem te tomiki z biblioteki, zacząłem czytać i nagle zrozumiałem, że nie potrzebuję się tego uczyć. Wszystko, co tu napisano, jest od dawna powszechnie znane. Bez Tuchaczewskiego. Otworzyłem książkę i nagle powiało wiatrem światowej rewolucji. Nagle spod propagandowych plakatowych i oficjalnych haseł wychyliła się kozia bródka Trockiego. A ja miałem nadzieję, że znajdę w książce Tuchaczewskiego coś w rodzaju podręcznika szachowego, jak u Sun Tzu: oto typowa sytuacja na wojnie, warianty działań wodza takie to a takie; ten wariant jest zły, ten lepszy, a ten - najlepszy. I kolejna sytuacja...
A u Tuchaczewskiego nie ma żadnych sytuacji. Żadnych wariantów i rozwiązań. U Tuchaczewskiego, jak u Trockiego, są tylko hasła i apele: trzeba walczyć z wrogami! Trzeba umieć z nimi walczyć! Wrogów należy zwyciężać! Zawsze należy ich zwyciężać!
Wyobraźmy sobie, że mistrz świata w szachach, na przykład Gary Kasparow, napisał książkę o tym, jak grać w szachy, ale zamiast opisów różnych sytuacji, zamiast analizy i ewentualnych rozwiązań umieściłby w niej apele typu: żeby dobrze grać, trzeba ćwiczyć. Trzeba ćwiczyć z samozaparciem! Codziennie! A jeżeli nie ćwiczysz, to przegrasz!
Czyż można sobie wyobrazić, aby dobry szachista napisał taką książkę? Nie można.
A książki Tuchaczewskiego napisane są właśnie w takim duchu. Pisał je nie wódz, ale politruk. Oto próbki myśli strategicznej wielkiego wojskowego mędrca: „Uprzemysłowienie ZSRR, socjalistyczna przebudowa wsi i sukcesy rozwoju oświaty sprawiają, że w szeregi armii wstępuje kulturalniejszy i klasowo świadomy żołnierz, coraz lepiej wyposażony w techniczne środki walki. Czerwonoarmista powinien aktywnie uczestniczyć w wykonaniu pięciolatki, w socjalistycznej przebudowie wsi i opanowywać sprzęt techniczny, który z każdym rokiem w coraz większych ilościach wpływa na wyposażenie Armii Czerwonej. Armia Czerwona stanowi wielką silę zabezpieczającą budownictwo socjalizmu".
Jak się to państwu podoba? To z Tuchaczewskiego. Tom 2, s. 184. I dalej: „Generalna linia partii zapewnia wzrost siły obronnej kraju. [... ] Manewry - to wyższy szczebel szkolenia taktycznego i politycznego, sprawdzian wytrwałości wojsk w polu i osiągnięć w szkoleniu. Manewry są ukoronowaniem całorocznej pracy szkoleniowo-wychowawczej i stanowią najszersze forum dla socjalistycznego współzawodnictwa między oddziałami wojskowymi, dla sprawdzenia wykonania wskaźników szkolenia bojowego. [...] Proletariat międzynarodowy w obronie ZSRR. [...] Robotnicy wszystkich krajów, prowadząc zaciekłą walkę przeciwko rodzimej burżuazji przeszkadzają zarazem imperialistom w dokonaniu agresji na Związek Radziecki, świadomie broniąc go jako szturmową brygadę światowego proletariatu".
I wszystko to znaleźć można na tej samej stronie 184. A takich stron są setki: Hura! Naprzód! Partia naszym sternikiem! Uczyć się, uczyć i uczyć! Nigdy się nie zniechęcać! Rywalizować! Wykazywać się bohaterstwem! Hura! Hura! Hura!
A oto rada dla twórców rozmaitych kwizów: przepiszcie fragmenty z utworów Tuchaczewskiego i z artykułów redakcyjnych w „Prawdzie" i „Krasnej zwieździe" i niech ktoś spróbuje zgadnąć, co skąd pochodzi. Śmiechu będzie co niemiara!
IV
Głowna problematyka książek Tuchaczewskiego to organizacja agitacji partyjno-politycznej w wojskach i na terenach okupowanych. „Jeżeli siły agitacyjne będziemy wsączać powoli, działanie ich będzie znikome. Konieczne jest równoczesne tchnienie świeżego prądu rewolucyjnego, zdolnego do przezwyciężenia apatii, wzbudzenie pragnienia walki i dążenia do zwycięstwa.
Włączanie tego nurtu powinno jednak nastąpić w sposób zorganizowany. Zawczasu trzeba opracować hasła i tezy, z którymi aktyw agitacyjny powinien z całkowitą jednomyślnością wejść do oddziałów. Tylko te warunki mogą zapewnić, że propaganda będzie szturmowa i da oczekiwane rezultaty. [...] Uderzeniom tym powinny towarzyszyć jak najintensywniejsze kampanie, prowadzone za pomocą literatury, plakatów itp. Organizowanie na wszystkich etapach punktów agitacyjnych, najszersze stosowanie muzyki, wykorzystanie na wielką skalę plakatów, prasy, organizowanie przedstawień teatralnych - wszystko to może i powinno przynieść doskonałe efekty".8
I dalej w tym samym duchu: należy rozwiesić portrety wodzów, należy okleić mury plakatami, należy zorganizować agitpunkty. I niech gra muzyka! W dwóch tomach nie ma ani jednej wskazówki na temat, jak należy przełamywać front nieprzyjaciela. Za to wytycznych w sprawie szkolenia politycznego jest mnóstwo: „Całokształt tych przygotowań powinien być podporządkowany pewnym tezom, obejmującym takie pojęcia, jak: cele wojny, nieuchronność powstań rewolucyjnych w państwach burżuazyjnych, które wypowiadają nam wojnę, powiązanie ofensywy socjalistycznej z tymi powstaniami, zanikanie uczuć narodowych i rozwój klasowej świadomości".9
Wódz Tuchaczewski „akademiów nie kończył", wyższego wykształcenia nie miał, a jego doświadczenie bojowe jest niewielkie. W pierwszej wojnie światowej Tuchaczewski walczył pół roku. A wojna domowa - to w ogóle nie była wojna, tylko karna ekspedycja przeciw chłopstwu. Główne posunięcia taktyczne to: palenie wsi, chłosta batogami i masowe rozstrzeliwania. Główne zadanie nie tylko wojny domowej, ale każdej innej Tuchaczewski formułował bardzo wyraźnie: „Utrzymywać żelazną ręką w posłuszeństwie miejscowe klasy wrogie".10
I wszystkie wojenne rozkazy Tuchaczewskiego są nie o tym, jak przebiegłym manewrem obejść przeciwnika i uderzyć na jego flankę i tył, ale o tym, ilu brać zakładników i kiedy ich rozstrzeliwać. O tym szczegółowo pomówimy dalej.
A na razie, dla przykładu, takie oto zalecenie dla wojsk:
Rozkaz Komisji Pełnomocnej WCIK nr 116 Tambów, 23 czerwca 1921 r.
Dotychczasowe doświadczenia w kwestii szybkiego oczyszczenia z bandytyzmu określonych rejonów wskazują na dużą przydatność następującej metody czystki: wytypować gminy o szczególnie bandyckich nastrojach i wysłać tam przedstawicieli powiatowej komisji politycznej, wydziału specjalnego, delegatury trybunału wojskowego i dowództwa wraz z oddziałami wyznaczonymi do przeprowadzenia czystki. Po przybyciu na miejsce gminę otoczyć, wziąć 60-100 najwybitniejszych osób jako zakładników i wprowadzić blokadę.
Wyjazd i wjazd na teren gminy powinny być na czas operacji zabronione. Następnie należy zwołać zgromadzenie gminne w pełnym składzie i odczytać rozkazy Komisji Pełnomocnej WCIK nr 130 i 171 oraz ujęty w formę pisemną wyrok dla danej gminy.
Mieszkańcom dać dwie godziny na wydanie bandytów i broni oraz rodzin bandytów, a ludność poinformować, że w razie odmowy udzielenia wspomnianych informacji zakładnicy zostaną rozstrzelani po dwóch godzinach.
8 „Szkolenie wojsk", op. cit, t. 1, ss. 115-116.
9 Ibid.., s. 105.
10 „Statystyka w wojnie domowej", op. cit., t. 1, s. 63. 174 175
Jeżeli ludność w tym terminie nie wskaże bandytów i broni, zgromadzenie zwołać powtórnie i pojmanych zakładników na oczach ludności rozstrzelać, po czym wziąć nowych zakładników i zgromadzeniu gminnemu jeszcze raz nakazać, by wydano bandytów i broń. Tych, którzy zechcą to uczynić, ustawić oddzielnie, podzielić na grupy po sto osób; każda setka ma przejść przez komisję przesłuchującą (przedstawicieli wydziału specjalnego i trybunału wojskowego). Każdy powinien złożyć zeznania nie zasłaniając się niewiedzą. W razie oporu dokonać dalszych egzekucji itd.
Po opracowaniu materiału otrzymanego na przesłuchaniach, stworzyć oddziały ekspedycyjne, do których koniecznie włączyć osoby, które złożyły zeznania i innych spośród mieszkańców, po czym rozpocząć wyłapywanie bandytów. Po zakończeniu czystki blokady zdjąć, ustanowić komitet rewolucyjny [rewkom) i osadzić w gminie milicję.
Niniejsze Komisja Pełnomocna WCIK nakazuje natychmiast wykonać.
Przewodniczący Komisji Pełnomocnej (-) Antonow-Owsiejenko
Dowodzący wojskami (-) Tuchaczewski
A więc Tuchaczewski jednak udzielał wojsku rad, jak należy postępować. Tylko że te rady nie zostały włączone do książki stratega, ale wypłynęły po siedemdziesięciu latach, a i to jedynie dlatego, że w 1991 roku władza komunistów na krótki czas osłabła.
Tuchaczewski i wszyscy inni uczestnicy owej wojny przeciw narodowi ogłosili się bohaterami wojny domowej.
Syn Antonowa-Owsiejenki potem przez całe życie opiewał ojca - wiecznego leninowca: ach, gdyby nie Stalin, ach, gdyby Antonow-Owsiejenko zasiadł na Kremlu, w dodatku z Tuchaczewskim, to by dopiero był prawdziwy socjalizm!
Zwróćmy uwagę na datę rozkazu Tuchaczewskiego - 23 czerwca 1921 roku. Dwadzieścia lat później przyjdą inni okupanci, ale będą czynić prawie to samo. Różnica jest tylko taka, że hitlerowcy zapędzali ofiary do jaru i walili z karabinów na odludziu, a nie „na oczach ludności", Tuchaczewski ponadto stosował wobec całej ludności zasadę odpowiedzialności zbiorowej. Później ta metoda otrzyma nazwę ssucziwanije, czyli skurwianie. Właśnie tym zajmowali się Antonow-Owsiejenko, Tuchaczewski, jego zastępca Uborewicz i wszyscy inni stratedzy - skurwiali naród, zmuszając wszystkich, by stali się donosicielami i zdrajcami, zmuszając, by wydawali sąsiada, kuma, ojca i brata, a potem jeszcze ścigali ich po lasach. I zabijali. Tuchaczewski wprowadzał powszechne donosicielstwo, dławił strachem i niszczył odwieczną moralność rosyjskiej wsi. Zamiast wszystkich zasad moralnych wprowadził tylko strach o własną skórę i odpowiedzialność każdego za wszystkich pozostałych.
Ideą Tuchaczewskiego było zduszenie w narodzie patriotyzmu i własnej godności. Uważał, że uczucia przynależności narodowej powinny we wszystkich narodach zaniknąć. Kiedy mówimy o klęskach 1941 roku, winą za nie obarczamy Stalina. A tymczasem to właśnie Stalin zaczął budzić w ludziach patriotyzm. I zaczął to robić pod koniec lat trzydziestych, dopiero po tym, jak udało mu się częściowo oczyścić kraj z Trockich, Tuchaczewskich i Uborewiczów. Nie zapominajmy, że skurwianie narodu przebiegało pod bezpośrednim kierownictwem, z inicjatywy tych samych strategów, których w latach czystki usunął Stalin.
I w 1941 roku tłuszcza, którą Tuchaczewski nauczył, że trzeba cenić tylko własną skórę, nie mogła początkowo przejawiać heroizmu. Wszystko to trzeba było w narodzie na nowo rozbudzać i kształcić. I jeszcze jedno. Spostrzeżono to jeszcze na Sołowkach: ten, kto zmusza ludzi, by stali się donosicielami, sam również nie wstydzi się donosić, sam zostaje donosicielem, o ile nie był nim wcześniej. Ten, kto skurwiał przestępców, sam również się skurwiał, a w zmienionych okolicznościach wyrzekał się wszystkiego, w co wierzył, co cenił. Uborewicze, Korkowie, Ejdemanowie nie mogli skurwiać narodu i przy tym nie skurwić się sami. Nie mogli, czyniąc wszystkich donosicielami, nie wdepnąć w to samo bagno. I nie mogli Unszlichtowie, Tuchaczewscy, Jakirowie być ludźmi odważnymi skoro chcieli wszystko podporządkować strachowi. To znaczy, że znali jego siłę, to znaczy, że byli tchórzami. I dalszy przebieg wydarzeń pokazał, że w przeważającej większości wydawali się nawzajem nie mrugnąwszy okiem, szkalowali innych i siebie i przyznawali się do wszystkiego. Sam Tuchaczewski w śledztwie załamał się od razu, ujawniając swą służalczą naturę i tchórzostwo.
Oto przyczyna czystek w armii w 1937 roku: Stalin szykował się do wojny z Niemcami. Dlatego właśnie musiał się uwolnić od najkrwawszych oprawców: od Antonowa--Owsiejenki, Tuchaczewskiego, Jakira, Uborewicza, Bluchera i innych im podobnych. Oni sami nazywali siebie okupantami i naród ich nienawidził. Takich dowódców nie można było postawić na czele mas ludowych mobilizowanych na wojnę. Naród nie poszedłby do walki za takimi strategami, a przy okazji przypomniałby im i Tambów, i Kronsztad, i Krym, i Warszawę, i Murom, i Rybińsk, i Don, i Jarosław, i wszystkie inne czyny i zasługi.
Z drugiej strony, wszyscy ci stratedzy nie mogliby poprowadzić narodu na wojnę. Od dawna wiadomo, że armia, która splamiła swój mundur krwią własnego narodu, nie jest w stanie walczyć z wrogiem zewnętrznym. Pierwszą przyczyną rozkładu każdej armii jest użycie jej przeciw swoim. Nikt, kto aktywnie uczestniczył w tym procederze, nie mógł już być dowódcą. I oto „Krasnaja zwiezda" opiewa patriotę Tuchaczewskiego: on by dopiero poprowadził naród na wielką wojnę w obronie ojczyzny! Tak... On by dopiero poprowadził...
Patriota Tuchaczewski chełpił się tym, że cierpi na atrofię uczuć narodowych, sam to oznajmił w mowie i piśmie. Patriota Tuchaczewski poprowadziłby do boju za ojczyznę skurwione masy, z których z niewiarygodnym okrucieństwem wykorzeniał poczucie patriotyzmu...
Kiedy rządzący krajem okazuje okrucieństwo, którego celem jest obrona kraju, naród akceptuje to okrucieństwo. Tuchaczewski zaś przejawiał dzikie okrucieństwo, przechodzące w sadyzm, po to, by wytrzebić w ludziach poczucie przynależności narodowej. I za to naród go nienawidził.
I choćby muzyka grała nie wiadomo jak długo, nie mogła zagłuszyć nienawiści narodu do zdobywcy Tuchaczewskiego.
VI
Jeszcze jedna perła ze skarbnicy doświadczeń bojowych naszego wielkiego stratega:
Do szefa sztabu armii Kakurina, do podpisu przewodniczących pełnomocnych komisji politycznych jednostek 1, 2, 3, 4, 5 i 6
8 lipca 1921 r.
Rozbite bandy ukrywają się w lasach i rozładowują swą bezsilną złość na miejscowej ludności, paląc mosty, niszcząc zapory i inne mienie.
W celu ochrony mostów Komisja Pełnomocna WCIK nakazuje:
1. Niezwłocznie wziąć spośród ludności wsi, w pobliżu których leżą ważne mosty, co najmniej po pięciu zakładników, których w razie uszkodzenia mostu należy natychmiast rozstrzeliwać.
2. Ludność miejscowa winna zorganizować pod kierunkiem rewkomów obronę mostów przed napaściami bandytów; jednocześnie obarczyć ludność obowiązkiem naprawy zniszczonych mostów w nieprzekraczalnym czasie 24 godzin.
3. Niniejszy rozkaz rozpowszechnić szeroko po wszystkich wsiach i osadach.
Dowodzący wojskami (-) Tuchaczewski
Zdumiewająca jest logika naszego stratega: „rozbite bandy ukrywają się w lasach i rozładowują swą bezsilną złość na miejscowej ludności", Tuchaczewski więc każe rozstrzeliwać zakładników spośród tejże miejscowej ludności.
Całe doświadczenie Tuchaczewskiego to: zakładnicy, zakładnicy, zakładnicy, rozstrzelać, rozstrzelać, rozstrzelać. I żeby grała muzyka.
Tymczasem brania zakładników zakazuje Konwencja Genewska z 1907 roku. Na procesie norymberskim i wszystkich późniejszych procesach niemieckich socjalistów praktykę brania zakładników uważano za zbrodnię wojenną i winnych skazywano na śmierć przez powieszenie. Tam właśnie byłoby odpowiednie miejsce dla Tuchaczewskiego, Antonowa-Owsiejenki, Uborewicza, Primakowa i wszystkich innych zbrodniarzy wojennych - na ławie oskarżonych w Norymberdze, obok Goeringa, Keitla, Jodla i innych.
Porównując jednak rosyjskich socjalistów z niemieckimi zauważymy jedną różnicę: Gauleiterzy byli okupantami na obcym terytorium, zaś Tuchaczewski, Blucher, Putna, Dybienko i inni - we własnym kraju.
I po tym wszystkim Nikita Chruszczow ogłosił zbrodniarzy wojennych niewinnymi ofiarami... Są jeszcze ludzie, którym żal Tuchaczewskiego, Jakira. Primakowa i innych wrogów narodu. Są jeszcze ludzie, którzy żałują, że Stalin powstrzymał terror, ukarał katów, nie pozwolił im dłużej przelewać krwi narodu.
Są jeszcze ludzie, którzy popadają w smętną zadumę na dźwięk nazwisk Tuchaczewskiego, Hitlera, Unszlichta, Rosenberga, Jakira, Himmlera, Gamarnika. Ale dlaczego my mielibyśmy podzielać ten smutek?
Starają się nas przekonać o tym, że nasz naród lubi cierpieć, że lubi knut i swoich oprawców. I każdemu z nas, niby szatańską pokusę, podsuwają upiększone gęby Tuchaczewskich i różnych innych Blucherów: pokochaj swego kata, pokochaj łotra i sadystę, pokochaj swego mordercę, pokochaj jego topór i knut...
VII
Do wojny z własnym narodem Tuchaczewski potrzebował dowódców szczególnego pokroju. Ważny był nie profesjonalizm, ale polityczna prawomyślność i gotowość wykonywania zbrodniczych rozkazów. Dlatego w doborze kadr dowódczych politruk Tuchaczewski kierował się kryteriami nie profesjonalnymi, lecz politycznymi: „Trzeba tylko stworzyć szerokie możliwości awansu społecznego i częściej wyznaczać komisarzy wojskowych na stanowiska dowódcze, dając niektórym z nich krótkie przeszkolenie teoretyczne. (...) Trzeba tylko rzucić hasło przejścia na komunistyczny skład kadry dowódczej. (...) W 5. Armii hasło to już od dawna zostało wysunięte i cała kadra dowódcza jest komunistyczna".11 Nietrudno się domyślić, że pisano to w chwili, kiedy 5. Armią dowodził sam Tuchaczewski. Stawia 5. Armię za przykład, a wraz z nią oczywiście siebie: oto, jak należy działać!
11 „Referat opracowany na polecenie W. Lenina o wykorzystaniu specjalistów wojskowych i awansie społecznym komunistycznej kadry dowódczej (na podstawie doświadczeń 5. Armii)", [w:] Lenin, op. cit, t- 1. s. 30.
Takie podejście było całkowicie uzasadnione, dopóki działania bojowe sprowadzały się do rozstrzeliwania zakładników. Rzecz polegała na tym, żeby dowódca uważał się za marksistę i w imię marksizmu nie żałował krwi ludu. Stąd apel Tuchaczewskiego: komisarzy na stanowiska dowódcze! Dając niektórym krótkie przeszkolenie.
Wszystko było pięknie, dopóki Tuchaczewski i jego komisarze, z których nieliczni mieli krótkie przeszkolenie, a większość - nie, nie spotkali się na polu bitwy z polską kawalerią. I komisarze z krótkim przeszkoleniem podali tyły...
Owa marksistowsko-trockistowska metoda tuchaczewskiego naboru kadr dowódczych spośród komisarzy została potem okrzyknięta genialną i jedynie słuszną. Marszałek Związku Radzieckiego S. Biriuzow: „W całej swojej działalności Michaił Nikołajewicz Tuchaczewski kierował się leninowską zasadą o kierowniczej roli partii komunistycznej w budowie sił zbrojnych".12
Fascynacja marksizmem-trockizmem, jak zresztą wszystko u Tuchaczewskiego, była rozdęta do niewiarygodnych rozmiarów. 31 stycznia 1926 roku szef Sztabu RKKA Tuchaczewski skierował do ludowego komisarza obrony K. Woroszyłowa raport, w którym twierdził, że Sztab RKKA staje się „organem apolitycznym".13 A dlaczego Sztab Generalny miałby się zajmować polityką?
Polityką zajmują się partie i rządy, a szef Sztabu Generalnego i wszyscy jego podwładni powinni służyć ojczyźnie, spełniać powierzone im obowiązki i nie pchać nosa do polityki. To nie jest żołnierska rzecz.
Ciekawe, że Woroszyłow to członek rządu, a więc polityk. Poza tym profesjonalny rewolucjonista, z wielkim przedrewolucyjnym stażem. Woroszyłow już w 1906 roku na IV zjeździe partii sprzeciwiał się Leninowi. Woroszyłow to członek KC, a od 1926 roku - członek Biura Politycznego, a więc po trzykroć polityk. A Tuchaczewski wślizgnął się kuchennymi drzwiami. Za cara służył carowi. Ale nie dosłużył się nawet dowódcy kompanii. A potem przyłączył się do bolszewików. Ale dopiero wtedy, kiedy bolszewicy mocno siedzieli już na Kremlu. I ten Tuchaczewski, który wkręcił się psim swędem, chce pokazać, że także jest rewolucjonistą. I zwraca uwagę profesjonalnego polityka na niedostateczne upolitycznienie Sztabu Generalnego, który wcale nie powinien być upolityczniony.
Czy nie za bardzo pchał się do polityki ten politruk neofita z atrofią uczuć narodowych?
VIII
Opublikowane prace Tuchaczewskiego to czystej wody trockizm: apele, apele, apele. I wiara w światową rewolucję.
Trocki: „Należy wysunąć hasło rewolucyjnego unicestwienia państwa narodowego. Domowi wariatów kapitalistycznej Europy trzeba przeciwstawić program Socjalistycznych Stanów Zjednoczonych Europy jako etap na drodze do Zjednoczonych Stanów całego świata".14 I Tuchaczewski o tym samym: należy zapomnieć o narodowościach, interesy narodowe nie istnieją. Istnieją tylko interesy klasowe. Główne prace Tuchaczewskiego to „Strategia narodowa a klasowa" oraz „Wojna klas".
12 „Wojenno-istoriczeskij żurnał", nr 2/1964, s. 44.
13 „Krasnaja zwiezda", 20 sierpnia 1994 r.
14 „Biulietień opozicji", nr 84, s. 14.
Tuchaczewski dowodzi, że trzeba walczyć nie o interesy swego kraju i swego narodu - te należy poświęcić, ale o interesy światowego proletariatu. Tuchaczewski patrzył na każdy problem przez pryzmat walki klasowej. Dowodził na przykład, że partyzanci dzielą się na dwie kategorie: ci którzy bronią interesów narodowych, to źli partyzanci, ci zaś, którzy bronią interesów światowego proletariatu, to dobrzy partyzanci. „Podzielimy partyzantkę na dwie kategorie: partyzantkę narodowościową i klasową".15 A co towarzysz Tuchaczewski radzi robić z „partyzantką narodowościową"?
Jego zdaniem nie mogła ona „iść ręka w rękę z armią o charakterze czysto klasowym. Taka partyzantka, jeżeli się jej nie zniszczy w zarodku, wywrze nieuniknienie katastrofalny wpływ na naszą armię".16
Dziwnie się to czyta po drugiej wojnie światowej, która obaliła wszystko, o czym pisał Tuchaczewski. Walczyliśmy przeciwko Niemcom, w których rządziła wybrana przez cały naród, wznosząca czerwony sztandar socjalistyczna partia klasy robotniczej. Przemysł Niemiec w przeważającej części znajdował się pod kontrolą państwa, innymi słowy, hitlerowskie Niemcy były socjalistyczne nie tylko pod względem formy, ale treści. Klasa robotnicza Niemiec była najbardziej przodującą na świecie, najbardziej ukochaną przez Marksa, Lenina, Trockiego i Tuchaczewskiego, ale naród rosyjski nie zauważył w czasie wojny żadnej klasowej solidarności ze strony niemieckich robotników. Inne narody również.
I dzielono ludzi na wojnie nie na burżujów i proletariuszy, ale na Niemców i naszych. I ruch partyzancki nie był klasowy, lecz czysto narodowy. A Tuchaczewski radził w zarodku wycinać „narodowościową partyzantkę" w pień.
A pomagali nam na wojnie nie proletariusze wszystkich krajów, lecz właśnie najgłówniejsi na świecie burżuje: Churchill i Roosevelt. A wraz z nimi Rockefellerowie, Rotschildowie i inni bogacze. Taka to i walka klas.
Politruk Tuchaczewski od dawna zajmował się przepowiedniami. I żadna z jego przepowiedni się nie spełniła. W 1920 roku przepowiedział, że robotnicy i chłopi Polski powstaną przeciwko swoim ciemięzcom. Przepowiedział też, że powstaną proletariusze wszystkich krajów Europy. Dlatego też przygotowania Tuchaczewskiego do wyprawy na Europę ograniczyły się do zorganizowania punktów agitacyjnych oraz kolportażu ulotek i plakatów: „Po trupie białej Polski naprzód ku Światowej Rewolucji!". Ale wbrew prognozom wielkiego jasnowidza, proletariusze Polski nie powstali. Proletariusze Niemiec, Francji, Hiszpanii również zignorowali genialne proroctwa.
„Obrona przez klasę robotniczą krajów kapitalistycznych naszej międzynarodowej socjalistycznej ojczyzny, praca najemna i bieda na wsi - wszystko to stworzy szeroką bazę dla rewolucyjnego ruchu powstańczego na tyłach naszych wrogów".17
Wszystko, co pisał politruk Tuchaczewski o klasowej strategii, o solidarności, o tym, że burżujskie tyły pójdą w rozsypkę, że proletariusze powstaną - wszystko to stało się tematem interesującej przedwojennej dysputy politycznej. Niczym więcej. Tyły burżuazyjnej Ameryki i Wielkiej Brytanii, dzięki Bogu, nie poszły w rozsypkę i nie powstały, a my dostaliśmy spory kawałek z burżuazyjnego placka.
15 Tuchaczewski, „Strategia narodowa a klasowa", op. cit., t. 1, s. 50.
16 lbid.
17 Nowyje woprosy wojny, [w.] Strategija i taktika w sowletskich wojennych trudach, „Wojenno-istoriczieskij żurnał", nr 2/1962.
Niemiecka klasa robotnicza w czasie drugiej wojny światowej też się nie zbuntowała. Tuchaczewski przepowiedział powstania u kapitalistów, a tymczasem wybuchały one na tyłach robotniczo - chłopskiego państwa. Wszystkie zasługi Tuchaczewskiego wobec Lenina i Trockiego sprowadzały się właściwie do tłumienia powstań ludowych i do okupacji własnego kraju.
Przedziwny typ: sam przecież pisze, że we własnym kraju prowadził prawdziwą wojnę przeciw całemu narodowi, a jednocześnie przepowiada, że proletariusze całego świata będą go oczekiwać z otwartymi ramionami. Jeżeli jest okupantem we własnym kraju, to komu jest potrzebny za granicą?
Jak więc widać, prorok Tuchaczewski nie odznaczał się wielką precyzją.
Nie milkną głosy: ale Tuchaczewski przewidział i przepowiedział napaść niemiecką. Ostrzegał nas... Wszystko przewidział... Wszystko...
Kiedy wołania obrońców wielkiego politruka-jasnowidza przechodzą w krzyki i wrzaski, zadaję wciąż to samo pytanie:
Co mógł przepowiedzieć prorok, który zawsze się mylił?
Rozdział 14
Pierwsze ostrzeżenie Tuchaczewskiego
Będziemy się rozrastać w socjalistyczną koalicję,
kiedy zaczną wybuchać nowe rewolucje socjalistyczne,
albo kiedy przyjdzie nam zajmować te czy inne tereny,
znajdujące się pod władzą kapitalizmu.'
Michaił Tuchaczewski
Tuchaczewski przewidział napaść wrogów i ostrzegał nas! Czyż nie jest to oznaka wielkości? Słusznie. Przewidział i ostrzegał.
Powiem więcej: ostrzegał nie raz, ale dwa razy. Przeczytajmy więc te ostrzeżenia.
Pierwsze ostrzeżenie Tuchaczewskiego o podstępnych knowaniach wrogów zostało opublikowane już w 1931 roku... Na dziesięć lat przed rokiem 1941! Co za przenikliwość!
Tekst wielkiej przepowiedni jest na tyle poważny i istotny, że przytaczam go w całości.
PRZYGOTOWANIE NOWEJ WOJNY PRZECIW ZSRR
Z każdym dniem coraz bardziej chwiejne stały się podstawy świata kapitalistycznego. Niebywały w historii kryzys ekonomiczny, rozwijający się na gruncie ogólnego kryzysu systemu kapitalistycznego, objął wszystkie kraje burżuazyjne i wszystkie najważniejsze dziedziny produkcji. Liczba bezrobotnych w krajach kapitalistycznych dawno już przekroczyła 35 mln ludzi i nadal wzrasta. Burżuazja przystąpiła do szeroko zakrojonej ofensywy przeciwko klasie robotniczej: okrawa jej zarobki, zmniejsza zasiłki dla bezrobotnych, przedłuża dzień pracy itd.
Wskutek spadku cen płodów rolnych, zwiększenia podatków, zwiększenia opłat za dzierżawę i wysokich procentów, jakimi opodatkowane są długi, milionowym masom chłopskim grozi ruina. Burżuazja całego świata, opierając się na socjalfaszystach zwiększa i tak już nadmierny wyzysk mas pracujących, dławi organizacje rewolucyjne i robotnicze, rozstrzeliwuje demonstrantów, spycha w podziemie partie komunistyczne. Ale represje te nie pomagają.
Straszliwy kryzys szerzy się i wzmaga, wzmaga się też walka mas pracujących wszystkich krajów o wyzwolenie spod jarzma wyzysku.
Sukcesy budownictwa socjalistycznego w ZSRR coraz bardziej przekonują masy pracujące wszystkich krajów, że z nędzy i ucisku można się wyzwolić tylko drogą rewolucji proletariackiej. Burzliwy rozwój ZSRR wywołuje strach i wściekłą nienawiść burżuazji. Przeciwko Związkowi Radzieckiemu, zajętemu pokojowym budownictwem i konsekwentnie realizującemu politykę pokoju, przygotowuje się nową interwencję imperialistyczną. Nigdy jeszcze przygotowania do nowej napaści na nas nie odbywały się tak otwarcie i konsekwentnie. Aby ratować swe kapitały ministrowie Ameryki, Anglii, Francji i innych państw kapitalistycznych bez przerwy jeżdżą od kraju do kraju w poszukiwaniu wyjścia z kryzysu; energicznie i gorączkowo klecą antyradziecką koalicję. Przygotowania do wojny przyjmują także postać bezpośredniej agresji zbrojnej, jak np. agresja na Dalekowschodnią Kolej Żelazną. Przygotowania te prowadzone są także na płaszczyźnie ekonomicznej - walka z eksportem naszych towarów. Cała prasa burżuazyjna za pomocą oszczerstw i plotek bez przerwy prowadzi kampanię przeciwko naszej partii, naszemu krajowi i naszemu budownictwu. Burżuazja otwarcie organizuje prowokacyjne zamachy i napady na naszych przedstawicieli za granicą.
Wraz ze wzrostem kryzysu kapitalizmu rośnie niebezpieczeństwo wojny. Burżuazja szuka wyjścia z sytuacji prąc do nowej wojny, do nowej napaści na Związek Radziecki. Przemysł wojenny w krajach kapitalistycznych nieustannie, mimo kryzysu, się rozwija.2
II
Takie to ostrzeżenie.
Dalej Tuchaczewski pisze dużo i pięknie o tym, że partia jest naszym sternikiem, że partia prowadzi nas w jasne jutro, że wykonanie planu pięcioletniego zapewni szczęśliwe i radosne życie naszemu narodowi, że czerwonoarmiści mają obowiązek strzec szczęścia ludu pracującego jak źrenicy oka, że czerwonoarmiści na szkoleniach powinni współzawodniczyć, kto nie współzawodniczy, ten źle się przygotowuje do obrony ojczyzny światowego proletariatu. Tuchaczewski wyjaśnia prosto i przystępnie, że socjalistyczne współzawodnictwo to klucz do podniesienia zdolności bojowej oddziałów i pododdziałów. Z naciskiem zaleca, by uczyć się pilnie wojskowości, wszelkimi środkami wzmacniać żołnierską dyscyplinę, bez szemrania i dokładnie wykonywać rozkazy dowódców.
III
Dobrze jest być prorokiem: wymienia się wszystkie kraje według listy, nie zapominając dodać na końcu „i inne"! Jeżeli zdarzy się potem wojna z którymś z wymienionych państw, wdzięczni potomni nie zapomną geniusza: on przecież to przewidział! On nas przecież ostrzegał! Zły los jednak zrządził tak, że nie przytrafiła się wojna z żadnym z wymienionych przez Tuchaczewskiego państw. Nie podejmuję się zgadywać, jaki kraj Tuchaczewski miał na myśli, używając zagadkowego terminu „i inne", ale wymienione przezeń Ameryka, Anglia i Francja jakoś na nas nie napadły. Widać nie udało im się sklecić antyradzieckiego frontu. Przeciwnie, USA i Wielka Brytania udzieliły Związkowi Radzieckiemu w czasie wojny nieocenionej i bezinteresownej pomocy. Nasi lotnicy walczyli nie tylko na radzieckich samolotach, ale także na brytyjskich i amerykańskich. A u ich boku walczyli lotnicy z Francji. Właśnie z przywódcami USA, Wielkiej Brytanii i Francji Stalin po wojnie dzielił Europę na części.
Właśnie sędziowie ZSRR, USA, Wielkiej Brytanii i Francji sądzili głównych zbrodniarzy hitlerowskich w Norymberdze.
2 Tuchaczewski, „Przygotowanie nowej wojny przeciw ZSRR", op. dt., t. 2, ss. 183-184.
Tuchaczewski w swoich genialnych proroctwach przepowiedział dokładnie wszystko na odwrót, jako przypuszczalnych przeciwników wymienił z nazwy naszych przyszłych aliantów w drugiej wojnie światowej. A Niemców w tej liczbie nie wymienił.
Geniusz, nic dodać, nic ująć. Istniał zresztą powód, dla którego Tuchaczewski nie wymienił Niemiec. Chodziło o to, że Niemcy, zgodnie z Traktatem Wersalskim, zostały rozbrojone i pozbawione prawa do posiadania czołgów, samolotów, okrętów podwodnych, ciężkiej artylerii. Ale właśnie w tych latach Tuchaczewski kuł ten sam faszystowski miecz, który potem spadł na nasze głowy. W Kazaniu szkoliliśmy niemieckich czołgistów, w Lipiecku - lotników, w Leningradzie Niemcy projektowali czołgi i okręty podwodne, pod Moskwą, w Filach, firma Junkers konstruowała i testowała samoloty do przyszłych podbojów. I właśnie Tuchaczewski miał w tym wszystkim bezpośredni udział. To jego podpis figurował pod większością tajnych porozumień z Niemcami.
IV
A ile Tuchaczewski w swoim ostrzeżeniu mówił o jakichś socjalfaszystach. Co to za jedni, ci socjalfaszyści? Hitler i hitlerowcy? Nie. Socjalfaszystami nasza propaganda nazywała socjaldemokratów i okrzyknęła ich głównymi wrogami klasy robotniczej.
W swej przepowiedni Tuchaczewski powiedział: „i inne". Może miał w tym wypadku na myśli Niemcy? Może ostrzegł nas wszystkich tą aluzją? Może i tak. Chociaż z drugiej strony, gdyby potem wybuchła wojna z Urugwajem, wielbiciele Tuchaczewskiego mogliby oznajmić, że genialny myśliciel miał na myśli właśnie Urugwaj.
A mówiąc serio, w 1931 roku Tuchaczewski nie ostrzegał o zagrożeniu niemieckim i nie mógł ostrzegać, jako że sam to niemieckie zagrożenie dopiero tworzył.
Jeżeli założymy, że przepowiednie i ostrzeżenia Tuchaczewskiego są genialne, to gwoli sprawiedliwości dziejowej przyznajmy również, że cały nasz kraj zamieszkują wyłącznie geniusze. Każdy sierżant w naszej kompanii na porannym przeglądzie zaczynał od ostrzeżeń, że wrogowie knują, że się szykują, a tymczasem szeregowy Durakow ma nie wyczyszczone buty: niech no się coś stanie - i co wtedy? I nasze wybitne dojarki na każdym zebraniu kołchozowym ostrzegały, że wróg nie śpi, i że w związku z tym należy podnosić wydajność udoju. I nasi górnicy, zjeżdżając na przodek, przysięgali przekroczyć normy wydobycia węgla, jako że wróg nie śpi. I Maksym Gorki pisał do Stalina listy o tym, jak to radzieccy robotnicy nagle gromadnie zaczęli się zapisywać do partii w odpowiedzi na knowania światowej burżuazji, która szykuje nową interwencję przeciw państwu robotniczo-chłopskiemu. Zawsze szeptaliśmy z obawą, że jesteśmy otoczeni przez wrogów. Im bardziej wydłużały się kolejki po garnki i naftę, tym więcej widzieliśmy wrogów, szykujących się do ataku.
Tuchaczewski ostrzegał, że Wielka Brytania, USA i Francja przygotowują plany inwazji na ZSRR. Owo ostrzeżenie w dziwny sposób zbiegło się w czasie z masowym niszczeniem chłopstwa przez wojska Tuchaczewskiego. Był to okres kolektywizacji, głodu, wysiedleń, eksterminacji milionów ludzi. A Tuchaczewski straszy: byle tylko nie było wojny! To nic, że dzieci padają z głodu jak muchy, za to nie ma wojny! Bo - „Jeśli najdzie nas wróg, jeśli ciemna zagrozi nam siła...".3
VI
W latach trzydziestych można było bez wielkiego trudu wyliczyć, kto będzie naszym
3 Pieśń „Jeśli jutro na bój" do słów W. Lebiediewa-Kumacza, tekst polski L. Pasternaka.
przeciwnikiem w wojnie.
Hiszpania? Leży zbyt daleko. Portugalia też. Stany Zjednoczone?
W tym czasie były dla nas niedosiężne, a sama Ameryka nie była tak głupia, żeby na kogoś napadać. Podbijała świat nie bronią, ale dolarem.
Kto więc będzie naszym przeciwnikiem? Francja? Odgrodziła się murem i preferowała strategię obronną. Wielka Brytania? Również była dla nas niedosiężna, a ona sama nie miała głowy do napadania na nas - i tak miała tyle kolonii, że trudno je było utrzymać w ryzach.
Wówczas Tuchaczewski ostrzegał o brytyjskim zagrożeniu, a teraz nasz Sztab Generalny zmuszony jest przyznać, że żadnego niebezpieczeństwa ze strony Wielkiej Brytanii nie było. Zastępca szefa Sztabu Generalnego generał armii M. Gariejew: „Anglia przygotowywała się do wojny wyjątkowo pasywnie. Miała ograniczoną liczbę wojsk lądowych i powietrznych, toteż nie była w stanie wpłynąć w istotny sposób na przebieg działań wojennych". 4
Okazywało się więc, że naszymi poważnymi przeciwnikami mogły być tylko Japonia i Niemcy. Nie było nikogo więcej, kto mógłby przeciw nam walczyć. Radzę wszystkim poczytać dzieła sprzymierzeńca Lenina, Karla Radka. Pozostawił potomnym całe tomy o tym, że napadną na nas nie jacyś tam wrogowie, ale właśnie Niemcy. Sam Radek był w swoim czasie aresztowany w Niemczech za przygotowywanie spisku mającego na celu obalenie rządu i ustanowienie władzy komunistycznej. Swoje działania komuniści zawsze osłaniali strachem: na początku lat dwudziestych, kiedy w Niemczech nie było w ogóle żadnej armii, kiedy w kraju szalały inflacja i anarchia, Radek szykował zamach stanu w Berlinie, trąbiąc przy tym na cały świat, że Niemcy zamierzają nas zaatakować.
Na Japonię Związek Radziecki napadł w 1945 roku bardzo przebiegle wypowiadając wojnę: najpierw uderzono, spalono samoloty na lotniskach, a potem, o tej samej porze, tyle że czasu moskiewskiego, to jest w osiem godzin po incydencie, wypowiedziano wojnę, naruszając wszystkie zapewnienia o pokoju. Po to właśnie nasza propaganda krzyczała przez dziesiątki lat, że Japonia nam zagraża, żeby wreszcie na nią uderzyć. Niemcom szykowano ten sam los. Stąd tysiące naszych agitatorów, ale była to tylko propaganda, jako że wedle słów tegoż generała armii Gariejewa, dowództwo Armii Czerwonej przygotowywało się do wojny jedynie na terytorium nieprzyjaciela, a „ewentualność prowadzenia działań wojennych na własnym terytorium praktycznie wykluczono".5
Udawaliśmy zastraszonych, ogłaszaliśmy całemu światu, że lada chwila zostaniemy zaatakowani, ale szykowaliśmy się do walki na cudzej ziemi. I podczas gdy Tuchaczewski ostrzegał, że napadną na nas Wielka Brytania, Francja i USA, tysiące innych agitatorów i politruków wymieniało z nazwy Niemcy i Japonię.
Również literaci o tym pisali. I poeci w wierszach. I drużyny piłki nożnej mówiły nam to samo. I prelegenci wykładający o polityce międzynarodowej. I nasi sędziowie na pokazowych procesach zaczynali od oznajmienia, że wróg nie śpi. I nazywali tego wroga po imieniu. Przypadkowo wpadła mi w ręce książka „Żołnierskie przestępstwa".
Autor, K. Sołncew, tak rozpoczyna swą opowieść:
„Armia Czerwona jest w każdej chwili gotowa, w razie napaści na naszą ojczyznę, pobić każdego nieprzyjaciela na jego własnym terytorium.
4 „Mużestwo", nr 5/1991, s. 149.
5 Ibid. s. 247.
[...] Faszyzm niemiecki i japoński gorączkowo przygotowuje się do wojny przeciw Związkowi Radzieckiemu".6
Oto komu należałoby postawić pomnik! Można by na murze Głównej Prokuratury Wojskowej zafundować tablicę pamiątkową z napisem: „Tu pracował największy i najgenialniejszy prokurator wojskowy K. Sołncew, który już w 1938 roku przewidział i ostrzegał, że Niemcy i Japonia szykują się do inwazji na Związek Radziecki". Problem polega na tym, że takie same tablice pamiątkowe trzeba by powiesić na każdym budynku, albowiem wszyscy ostrzegali, że Niemcy i Japonia szykują się do napaści.
A pisarz Szpanow popełnił książkę „Pierwszy cios" o tym, jak to napadli na nas Niemcy... A my natychmiast rozbiliśmy ich w pył. Na ich własnym terytorium. Scenariusz wojny był następujący: u nas wszystko jest gotowe do natychmiastowego przekroczenia granicy, brakuje tylko pretekstu... No i oni dają nam pretekst, a my z miejsca przekraczamy granicę. Nawiasem mówiąc, taki scenariusz wojny to wcale nie fantazja pisarza Szpanowa. Właśnie tak nasza armia strzegła bezpieczeństwa grodu Lenina: najpierw rozwinęliśmy cztery armie na granicy Finlandii, potem oni nie wiadomo dlaczego walnęli w nas z armaty, a wtedy myśmy się oburzyli: „Ach, to tak!". I nasza waleczna armia poniosła sztandar wolności na obce terytorium...
A najlepszy film tych czasów to „Jeśli jutro wojna".
Zresztą nad całym krajem grzmiała pieśń z tym samym ostrzeżeniem: jeśli jutro wojna... No i ta wojna jakoś zawsze kończyła się tym, że nasza armia niosła czerwony sztandar socjalizmu sąsiednim narodom i krajom. Ale przecież było jeszcze jedno ostrzeżenie Tuchaczewskiego! Prawda? Przecież potem Tuchaczewski wniósł poprawkę i wśród prawdopodobnych agresorów wymienił nie tylko USA, Anglię i Francję, ale również Niemcy... Czyż można temu zaprzeczyć?
Temu zaprzeczyć nie można. Rzeczywiście, jest jeszcze jedno ostrzeżenie Tuchaczewskiego z 1935 roku. Ale czyż tego, co już wiemy o Tuchaczewskim, nie wystarczy do określenia prawdziwej wartości jego przepowiedni i ostrzeżeń?
Rozdział 15
Reorganizacja
A w ogóle należy stwierdzić, że na podstawie szeroko dziś dostępnych materiałów dość trudno jest rozstrzygnąć, który z dowódców wojskowych za czym się opowiadał w różnych okresach rozwoju sił zbrojnych, jakie kto miał poglądy, jakie toczyły się dyskusje na temat struktury armii Nasza historia wojskowości została, niestety, odpersonalizowana.
„Krasnaja zwiezda", 4 kwietnia 1988 roku
I
Znalazł się jeden uczciwy człowiek i opowiedział, jaką to reformę proponował Tuchaczewski Stalinowi. Generał lejtnant lotnictwa W. Seriebrianikow uchylił rąbka tajemnicy, która od z górą siedemdziesięciu lat okrywa sekretne propozycje Tuchaczewskiego. Okazuje się, że w grudniu 1927 roku Tuchaczewski proponował Stalinowi, między innymi, wyprodukowanie w ciągu następnego, 1928 roku od pięćdziesięciu do stu tysięcy czołgów.1 Porównajmy. Oceńmy.
6 K. Sołncew, Woinskije priestuplienija, Moskwa 1938, s. 3.
1 „Wojenno-istoriczeskij żurnał". nr 7/1989, s. 49.
W 1928 żaden Hitler nie doszedł jeszcze do władzy. W Niemczech nie było też ani jednego czołgu. Cała armia niemiecka to było sto tysięcy żołnierzy, podoficerów, oficerów i generałów, a wszystko to - piechota i kawaleria.
Tuchaczewski proponował, żeby mieć po jednym czołgu przeciw każdemu niemieckiemu generałowi, oficerowi, przeciw każdemu niemieckiemu żołnierzowi w szeregach i w taborze, przeciw każdemu kucharzowi przy kuchni polowej, przeciw każdemu ordynansowi i gońcowi.
1 września 1939 roku Hitler rozpoczął drugą wojnę światową mając 2.977 czołgów. Jasna sprawa, mówiono, skoro Hitler ma takie mnóstwo czołgów, aż 2.977, to nie w celach obronnych, na pewno nie w celach wojny europejskiej... Skoro naprodukował tyle czołgów, to jego plany są jasne jak na dłoni - zamierza zdobyć władzę nad światem. W zupełności podzielam ten pogląd. Ale wobec tego co zamierzał robić Tuchaczewski z 50-100 tysiącami czołgów?
2.977 niemieckich czołgów powstało nie w jeden rok, ale budowano je przez wszystkie poprzedzające wojnę lata. A Tuchaczewski proponował zbudować 50-100 tysięcy w jeden rok.
Ciekawie przedstawia się porównanie planów Tuchaczewskiego na 1928 rok z realną produkcją czołgów i dział samobieżnych w Niemczech w czasie trwania drugiej wojny światowej:
1939 - 743
1940 - 1.515 u
1941 - 3.113
1942 - 4.276
1943 - 5.663
1944 - 7.975
1945 - 956
Łącznie w ciągu złowrogich miesięcy przed wybuchem wojny w 1939 roku i w ciągu wszystkich lat wojny - 24.241 czołgów.2
Interesująca jest inna liczba: w ciągu wszystkich lat drugiej wojny światowej Japonia wyprodukowała 3.648 czołgów, same lekkie.3 A oto wniosek: na dziesięć lat przed wybuchem drugiej wojny światowej, kiedy ani Niemcy, ani Japonia nie miały ani jednego czołgu, Tuchaczewski proponował wyprodukować w ciągu jednego roku dwa do czterech razy więcej czołgów, niż wyprodukowały ich Japonia i Niemcy w ciągu całej wojny. Wbito nam do głów formułkę: niemieccy faszyści i japońscy militaryści. Rzeczywiście, skoro wyprodukowali tak ogromną liczbę czołgów: 24.241 i 3.648, to dla każdego jest jasne, że to faszyzm i militaryzm. Ale nasuwa się pytanie: kim był Tuchaczewski na tle faszystów i militarystów, marzących o panowaniu nad światem?
II
Szczyt światowej produkcji czołgów nie tylko w okresie wojny, ale w ogóle w całej historii powszechnej, przypada na rok 1944. Do tego momentu gospodarka wszystkich krajów przestawiła się na nowy, wojenny ład i osiągnęła maksymalną wydajność. Lecz nawet w owym szczytowym roku Związek Radziecki, USA, Wielka Brytania, Niemcy, Japonia, Włochy, Kanada i wszystkie pozostałe kraje świata razem wzięte nie wyprodukowały stu tysięcy czołgów.
2 Encyclopedia German Tanks of World War Two, Londyn 1978,
3 Sowietskąja wojennąja encyklopiedija, op. cit., t. 7, s. 684.
A Tuchaczewski chciał w samym tylko Związku Radzieckim, w czasie pokoju, w jeden rok wyprodukować więcej czołgów, niż cała światowa gospodarka wyprodukowała ich w najgorętszym okresie wojny. Takie oto zamiary miał nasz strateg w 1927 roku, czyli przed rozpoczęciem industrializacji ZSRR.
Stu tysięcy czołgów w czasie pokoju Związek Radziecki nie był w stanie wyprodukować. Pięćdziesięciu tysięcy również. Zresztą w ogóle nie był w stanie. Dopiero po wojnie Związek Radziecki - bez porównania przemysłowo potężniejszy - miał pięćdziesiąt tysięcy czołgów. A nawet trochę więcej. Ale czołgów tych nie wyprodukowano w ciągu jednego roku, gromadzono je przez lata. Przykład: duma radzieckiego przemysłu zbrojeniowego, IS-8 (czyli T-10). Do opracowania projektu przystąpiono w lutym 1949 roku. T-10 został przyjęty na wyposażenie armii w 1953 roku.4 Na czym polega tajemnica długowieczności tego czołgu? Po pierwsze, T-10 był najlepszym ciężkim czołgiem świata. Po drugie, przez całe swoje długie życie nasze czołgi przebywają w wieloletniej konserwacji.
W latach sześćdziesiątych zakłady zbrojeniowe dodają kolejne czołgi do tego, co wyprodukowano w latach czterdziestych i pięćdziesiątych. W latach siedemdziesiątych dodają następne czołgi. W razie mobilizacji pierwsze rzuty wyruszają na najnowocześniejszym sprzęcie. Potem, kiedy strony walczące osłabią lub wzajemnie zniszczą swoją gospodarkę, będziemy podrzucać kolejne dywizje, korpusy i armie, uzbrojone w czołgi wypuszczone dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści lat temu.
Ale i tak to ostrożne, stopniowe gromadzenie sprzętu wyszło nam bokiem. Runęło wielkie przemysłowe mocarstwo. Nogi się pod nim złamały. Niebagatelną rolę w upadku Związku Radzieckiego odegrały właśnie owe tysiące czołgów.
A genialny Tuchaczewski proponował Stalinowi, żeby zamiast przez dziesięciolecia budować pancerną potęgę od razu, w jeden rok. Wynik takich działań bardzo łatwo przewidzieć: nogi Związku Radzieckiego złamałyby się natychmiast.
III
Zresztą, jak można je było wyprodukować? Zakładów produkcji czołgów w tych czasach nie mieliśmy. Ale gdybyśmy nawet je mieli, i tak trzeba by było przede wszystkim wstrzymać produkcję we wszystkich zakładach budowy maszyn ciężkich: obrabiarek, samochodów, okrętów, lokomotyw, wagonów, traktorów i wszystkich innych, po czym przestawić je na produkcję czołgów. Wyobraźmy sobie, że fabryka wytwarza parowozy serii OW - „owieczki". Przychodzi polecenie: wstrzymać produkcję „owieczek", robić parowozy FD - Feliks Dzierżyński. Czy człowiek z ulicy w ogóle może sobie wyobrazić ile kosztuje, jak jest trudne i bolesne takie przestawienie produkcji? W fabryce następuje sądny dzień. Załamuje się przez lata usprawniany system pracy. Rozpadają się procesy technologiczne. Wszyscy się denerwują i wyrzekają. Fabryka drży w posadach. W halach pojawia się jedna kontrola po drugiej: czy to aby nie sabotaż? Nikt w tym czasie nie otrzymuje premii. Przeciwnie - wsadzają częściej niż zwykle. Przestawić się, przyuczyć do produkcji nowych części i podzespołów, to mniej więcej to samo, co przyzwyczaić się do nowej żony, ze wszystkimi jej dziwactwami i kaprysami. Takie przyzwyczajanie się trwa latami. Lepiej było nie rozwodzić się z poprzednią żoną.
4 A. Karpienko, Obozńenije otieczestwiennoj bronietankowoj techniki (1905-1995), Sankt Petersburg 1996, s. 425.
A teraz wyobraźmy sobie, że zakładom parowozowym kazano się przestawić nie na produkcję nowego typu parowozu, ale czegoś zupełnie nowego - czołgów. Stocznia też ma produkować czołgi. I to nie jedna stocznia, ale wszystkie. I zakłady produkcji wagonów też mają robić czołgi. I wszystkie inne fabryki również.
Gdyby propozycja Tuchaczewskiego została przyjęta, to należałoby wstrzymać cały przemysł olbrzymiego kraju minimum na rok i przestawić go na produkcję czołgów. Bezpośrednim następstwem takiej przebudowy byłyby ogromne straty produkcyjne, materiałowe, energetyczne i finansowe oraz całkowite unieruchomienie wszystkich wielkich zakładów w kraju co najmniej na rok. Kraj w tym czasie traciłby i niczego nie produkował. Takiego eksperymentu nigdy nikt na świecie nie przeprowadził, bo dla każdego jest jasne, że oznaczałoby to natychmiastową i całkowitą katastrofę.
Ale gdybyśmy poświęcili cały 1928 rok na przestawienie gospodarki na produkcję czołgów i gdyby przez cały następny rok przemysł produkował tylko i wyłącznie czołgi i nic więcej, oznaczałoby to jeszcze jedną całkowitą katastrofę. Załóżmy, że wyprodukowalibyśmy wszystkie te czołgi - to co wobec tego zrobić z fabrykami? Utrzymać produkcję czołgów i następnego roku znów wyprodukować ich dziesiątki tysięcy? Ale tylu nie potrzebujemy. To co z nimi robić? Czyli co, po wyprodukowaniu wymaganej przez Tuchaczewskiego liczby czołgów należałoby znowu zatrzymać wszystkie zakłady i przerobić je na parowozowe, samochodowe, budowy okrętów, produkcji traktorów itd? Oznaczałoby to nieprawdopodobne nakłady środków i czasu na odtworzenie produkcji parowozów, traktorów, wagonów, obrabiarek i wszelkiego innego sprzętu. Doświadczenie pokazuje, że na produkcję czołgów przestawiamy się stosunkowo szybko, ale z powrotem - w żaden sposób. Konwersja to sprawa przewlekła, męcząca i rujnująca. Trwa latami i pociąga za sobą wciąż nowe wydatki.
VI
Dwieście, trzysta czołgów to - wedle standardów każdej armii - dywizja pancerna. Przypominam kolejny raz: w latach siedemdziesiątych, w czasach zimnej wojny armia amerykańska - armia najpotężniejszego kraju świata - miała w swym składzie szesnaście dywizji, w tym cztery pancerne. Hitler przystąpił do walki o panowanie nad światem, mając we wrześniu 1939 roku sześć dywizji pancernych.
W roku 1927 ani Niemcy, ani USA, ani Francja, ani Japonia dywizji pancernych nie miały. Gdyby zrealizowano pomysł Tuchaczewskiego i wyprodukowano 50-100 tysięcy czołgów, to trzeba by było sformować w Związku Radzieckim w ciągu jednego roku od 66 do 500 dywizji pancernych.
Załoga czołgu w owym czasie składała się z trzech ludzi. 50-100 tysięcy czołgów oznacza, że w wojskach pancernych należy mieć 150-300 tysięcy żołnierzy. Zgadza się? Nie, nie zgadza. Czołgiści w dywizji pancernej stanowią zdecydowaną mniejszość. Oto dlaczego. Przede wszystkim, czołgi stale i regularnie należy zaopatrywać w materiały pędne i smary. Dlatego każdej kolumnie czołgów musi towarzyszyć kolumna samochodów z cysternami. A poza tym w czołgach potrzebna jest amunicja. Potrzebna jest więc kolumna samochodów z amunicją. Prócz tego czołgi trzeba remontować. I to remontować nie w stacjonarnych warsztatach, ale tam, gdzie czołgi działają- w polu.
W tym celu należy mieć ruchome warsztaty naprawcze, a ściślej ruchome zakłady naprawy czołgów. To znowu są ludzie i samochody. Wielu ludzi, wiele samochodów. Aby naprawić czołg, trzeba go wyciągnąć z wąwozu, z bagna albo z pola - wyciągnąć pod ogniem nieprzyjaciela i dowlec do ruchomego warsztatu remontowego. Od tego są specjalne pododdziały remontowo-ewakuacyjne. Ale aby naprawić czołg w warunkach polowych, należy w rejon walk nieustannie dostarczać części zamienne.
Zastanówmy się, ile to zachodu - dostarczyć na pole bitwy chociażby jeden silnik. A rannych, poparzonych czołgistów trzeba wyciągać z czołgów i odstawiać do szpitali ewakuacyjnych. A więc za naszą kolumną pancerną ciągnie się długi ogon, bez którego pododdziały pancerne nie mogą działać. Zęby smoka to ważna rzecz, ale bez ogona smok nie przeżyje. A poza tym potrzebna mu głowa. Sztab. I to niejedna głowa. Nasz smok ma wiele głów. Każdy batalion ma sztab. Mały, ale jednak. I każdy pułk ma sztab, i każda dywizja, i każdy korpus. I wszystko to samochody, samochody, samochody. I wszystko to należy ochraniać. I żywić całe to bractwo. A żywność trzeba dowozić. Więc znów samochody. Smok potrzebuje jednak oczu i uszu - potrzebuje zwiadu. Wprawdzie ze sztabu armii i ze sztabu frontu przekazują informacje o nieprzyjacielu, ale to nie wystarcza.
Wyobraźmy sobie, że zawiązano nam oczy i ktoś stojący obok doradza, jak mamy się bić: uderz lewą, teraz prawą, trochę wyżej... Nic z tego nie będzie. Dlatego każdy pododdział, oddział, związek taktyczny, związek operacyjny musi mieć własny zwiad, własne oczy i uszy. A to znowu są ludzie i samochody.
Drogę torują czołgom saperzy, przygotowują mosty i przeprawy, odnajdują i rozbrajają miny i inne przeszkody, szykują kryjówki i maskują pozycje, w razie potrzeby kładą pola minowe, zaopatrują milionowe armie w wodę i wykonują całe mnóstwo innych koniecznych prac. Dlatego w pancernych związkach taktycznych należy mieć wielu saperów i mnóstwo specjalistycznego sprzętu saperskiego. Czołgi trzeba osłaniać i asekurować w walce, ich sukcesy należy utrwalać. Tym zajmuje się piechota zmotoryzowana. Każda dywizja pancerna musi mieć własny pułk piechoty zmotoryzowanej, a każdy korpus jeszcze dodatkowo - własną dywizję piechoty zmotoryzowanej.
Działania czołgów należy wspomagać ogniem artyleryjskim. Działania czołgów, piechoty zmotoryzowanej, artylerzystów należy osłaniać przed atakiem z powietrza. Od tego są działa przeciwlotnicze. Wszystkim tym trzeba kierować, wszystkie działania trzeba koordynować. Kierowanie wojskami to strumień informacji przesyłany tysiącami kanałów. Te kanały obsługują pododdziały i jednostki łączności. Wszystko to są samochody, samochody i jeszcze raz samochody. I wielu, wielu ludzi.
Oto nasz standard z 1940 roku: operacje tysiąca czołgów (jeden korpus zmechanizowany) wymagały współdziałania 36.080 żołnierzy i oficerów, 358 dział i moździerzy, 266 samochodów pancernych, 352 ciągników i 5.165 samochodów. Dotyczy to bezpośrednio pola walki, i to nie licząc odwodów, nie licząc lotnictwa, nie licząc urządzeń zaplecza, które będą utrzymywać całą tę masę wojsk.
Myśleliśmy, że do obsługi jednego czołgu potrzeba trzech czołgistów, trzech wesołych przyjaciół, a tymczasem musi ich być trzydziestu sześciu. Potem wojna wykazała, że przedwojenne wyliczenia były zaniżone. Aby zagwarantować należyte działanie każdego czołgu bezpośrednio na polu walki, należy do niego przydzielić 70-80 ludzi, dwa razy więcej samochodów niż zakładano przed wojną i trzy razy więcej artylerii.
Ale nawet gdybyśmy się oparli na zaniżonych przedwojennych założeniach, to i tak dla zrealizowania programu Tuchaczewskiego powinniśmy mieć w wojskach pancernych od 1.800.000 do 3.600.000 żołnierzy i oficerów,
18.000-36.000 ciągników, tyleż dział i moździerzy,
13.000-26.000 samochodów pancernych,
250.000 do 500.000 innych pojazdów.
Siły zbrojne Niemiec liczyły w tym czasie sto tysięcy żołnierzy, podoficerów, oficerów i generałów. A w Armii Czerwonej Tuchaczewski w samych wojskach pancernych samych tylko kierowców musiałby mieć pół miliona. Nie licząc kierowców czołgów, ciągników artyleryjskich i samochodów pancernych. Nie licząc celowniczych, dowódców, łącznościowców, saperów, zwiadowców i całej reszty.
A może Tuchaczewski uważał, że wojska pancerne obejdą się bez samochodów? Czołgi zasuwają drogą, a przed nimi zwiad na rączych rumakach, a piechota biegiem za czołgami, oficerowie na trojkach z dzwoneczkami, a na końcu, skrzypiąc kołami - fury zaprzężone w woły wiozą amunicję, benzynę, części zamienne...
W tamtych czasach Związek Radziecki nie był w stanie dać wojskom pancernym pół miliona aut. A nawet ćwierć miliona. I nie tylko wojskom pancernym, ale całej armii nie mógłby dostarczyć tylu samochodów. A gdyby to zrobił, to pozbawiłby samochodów i traktorów całe rolnictwo, i przemysł, i transport, i budownictwo.
A gdyby nawet skierować wszystkie samochody do wojsk pancernych, to ile by te maszyny pożerały w ciągu roku benzyny, olejów i części zamiennych? A jak sformować takie wojska pancerne? Powszechnego obowiązku służby wojskowej w tym czasie w Związku Radzieckim nie było. Więc go wprowadzić? To już jest poza kompetencjami szefa Sztabu RKKA. Tuchaczewski proponował rekonstrukcję wojsk pancernych, a to pociągało za sobą głębokie zmiany w strukturze społecznej państwa.
Tuchaczewski po prostu nie potrafił dostrzec skutków swoich propozycji. A przecież powinien był je przewidzieć: jeżeli w armii będzie 50-100 tysięcy czołgów, to jaka powinna być jej liczebność? Z drugiej strony, gdyby nawet w tym czasie wprowadzono powszechny obowiązek służby wojskowej, to i tak poborowych nie wystarczyłoby nawet na sformowanie samych wojsk pancernych. Gdyby jednak zgromadzono trzy miliony poborowych do wojsk pancernych od razu, to w następnych latach nie byłoby już kogo powoływać.
Istnieje sprawdzona od wieków zasada: w siłach zbrojnych państwa w czasie pokoju nie może służyć więcej niż jeden procent ludności. Jeden procent to krytyczne maksimum. Jeśli się ten procent przekroczy, nie będzie czego bronić - państwo cofnie się w rozwoju o całe dziesięciolecia, popadnie w ruinę i zbankrutuje. W swoim czasie nasi przemądrzy stratedzy próbowali oszukać samych siebie biurokratycznymi kruczkami: to są wojska wewnętrzne, nie mają nic wspólnego z armią, to MSW. A to z kolei są wojska ochrony pogranicza. One również nie mają nic wspólnego z armią - to KGB...
Takimi wybiegami mydlili oczy amerykańskiej delegacji na rokowaniach w Genewie. Ale gospodarki nie da się oszukać. Te wybiegi wyszły bokiem krajowi, jego gospodarce i narodowi. A w ostatecznym rezultacie również całej armii. Czy Tuchaczewski znał tę prostą zasadę jednego procenta?
Czy wiedział, że w czasie pokoju Związek Radziecki ze stu pięćdziesięciu milionów ludności mógł mieć w armii, w marynarce, w lotnictwie, w wojskach wewnętrznych, ochrony pogranicza i wszystkich innych tylko półtora miliona ludzi? Czy zdawał sobie sprawę, że jest to granica, której nie wolno przekroczyć? Czy Tuchaczewski zdawał sobie sprawę, że wszystkie wielkie imperia ginęły nie pod ciosami wrogów zewnętrznych, ale właśnie z powodu zbyt wielkiego wysiłku militarnego?
VI
Załóżmy, że Tuchaczewski postanowił w samych tylko wojskach pancernych utrzymywać od 1,8 do 3,6 miliona żołnierzy. Ale gdzie ich szkolić? Praktycznie wszyscy, którzy trafiają do wojsk pancernych, wymagają specjalistycznego wyszkolenia. Muszą zostać radiotelegrafistami, mechanikami, zwiadowcami, celowniczymi, dowódcami czołgów i działonów. Posłać wszystkich do dywizji szkolnych? Ileż to trzeba by było mieć tych dywizji?
A co robić z oficerami? Tuchaczewski proponował, by produkować czołgi natychmiast. W porządku. Wyprodukujemy. Ale ilu będziemy potrzebować oficerów choćby do skompletowania stu nowych dywizji pancernych! No dobrze. Rozbudujemy uczelnie. W czasie pokoju wyszkolenie oficera trwało trzy lata. Czołgi zejdą z taśm montażowych, jak planuje Tuchaczewski - w 1928 roku, a oficerowie opuszczą uczelnie za trzy lata, w 1930-1931 roku. I wszyscy oni będą młodzi i niedoświadczeni, a nam trzeba dowódców batalionów, pułków, dywizji, korpusów.
I gdzie ci oficerowie mają mieszkać? Nawet teraz nie jesteśmy w stanie wybudować oficerom mieszkań. Gdyby zaś wówczas stworzono takie mnóstwo dywizji, gdzie by mieszkali towarzysze oficerowie? W namiotach? A skąd wziąć tyle namiotów?
I gdzie przechowywać te czołgi? W czasie wojny sprawa była prosta: transporty z czołgami jechały z fabryki prosto na front i czołgi od razu ruszały do akcji, życie czołgu na wojnie jest krótkie, bardzo szybko taki czołg trafia do remontu albo do przetopienia, a na jego miejsce pojawia się nowy. Nie przybywa ich. Ale wyobraźmy sobie taką sytuację: w czasie pokoju wali się z fabryk stalowa lawina.
Co z nią począć? Trzymać w szczerym polu? Na mrozie, pod śniegiem? To tak jak u Chruszczowa przy zagospodarowywaniu nieużytków: zawalimy Rosję zbożem!
I zawaliliśmy. Zaorano ugory, zebrano nieprawdopodobnie wielkie plony, a ziarna nie było gdzie zmagazynować. Zasypano nim wszystkie drogi, wszystkie stacje kolejowe, gdzie ziarno w końcu zgniło. Bo dokąd je zawieźć? A zaorane ziemie rozwiał wiatr, cała Europa zamykała lufciki, kiedy wiał wiatr ze wschodu i niósł czarny pył.
A rezultat - ani ugorów, ani zboża. Tuchaczewski należał do tego samego gatunku reformatorów, którzy nie troszczą się o jutro.
VII
Skoro mamy od 166 do 500 dywizji pancernych, to musimy nimi kierować. Trzeba je połączyć w korpusy. Korpus pancerny to dwie dywizje czołgów i jedna piechoty zmotoryzowanej. Wobec tego należy sformować dodatkowo 83-250 dywizji piechoty zmotoryzowanej i 83-250 dowództw korpusów pancernych z kompletem jednostek zaplecza i wsparcia. W sumie mielibyśmy 249-750 dywizji piechoty zmotoryzowanej i dywizji pancernych. Ale również korpusami pancernymi należy kierować.
Potrzebne by więc były sztaby armii pancernych. Od 26 do 83 armii pancernych. W latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i osiemdziesiątych na całym świecie było osiem armii pancernych. Oczywiście wszystkie osiem należały do miłującego pokój Związku Radzieckiego. No i miłujący pokój Związek Radziecki nie wytrzymał takiego ciężaru i rozpadł się. Tuchaczewski proponował w latach dwudziestych obarczenie znacznie słabszego Związku Radzieckiego bez porównania większym ciężarem.
Ale przecież siły zbrojne tamtego okresu nie mogły się składać tylko z korpusów pancernych i armii pancernych. Na każdą dywizję pancerną i zmotoryzowaną należy mieć co najmniej trzy, cztery dywizje piechoty.
A więc należy mieć od 847 do 3.000 dywizji piechoty. W tym czasie Niemcy mieli dwanaście dywizji. Różnych. A my powinniśmy byli mieć samych dywizji piechoty... Jeżeli w czasie pokoju każda miałaby stan niepełny, tylko połowę ludzi - sześć, siedem tysięcy - to wówczas... Do kierowania dwiema, trzema dywizjami piechoty trzeba mieć sztab korpusu piechoty z kompletem jednostek zaplecza i wsparcia, w tym pułkami ciężkiej artylerii, dywizjonami przeciwlotniczymi, batalionami łączności itd. Ileż więc powinno ich być? Tuchaczewski takimi wyliczeniami najwyraźniej się nie zajmował. Kto ma ochotę, niech policzy ile trzeba by mieć sztabów korpusów!
Niech policzy za genialnego wodza. I niech sławi jego mądrość. A do kierowania dwoma-trzema korpusami trzeba mieć sztab armii z kompletem jednostek zaplecza i wsparcia. Więc ile sztabów armii potrzeba do kierowania trzema tysiącami dywizji piechoty? I jak działania tych armii koordynować?
VIII
W czasie wojny dywizje, korpusy i armie mieszkały w okopach, ziemiankach, schronach. A gdzie Tuchaczewski chciał je trzymać w czasie pokoju? Nasza armia i tak była gigantyczna. I tak sprzęt rdzewiał pod gołym niebem. I tak oficerowie nie mieli się gdzie podziać. „Krasnaja zwiezda" tak opisuje warunki zakwaterowania w tamtych latach: „Warunki socjalno-bytowe były trudne. Ponad połowa dowódców, instruktorów politycznych i zaopatrzeniowców nie miała mieszkań. Dochodziło do absurdów. Na przykład ze Środkowoazjatyckiego Okręgu Wojskowego donoszono: wielu dowódców musiało urządzić sobie «lokum»... na drzewach, robiąc pomosty w ich koronach".5
Czytam i rozpoznaję własną armię, w której wypadło mi służyć. I to, co wiem o współczesnej armii, nie różni się zbytnio od tego, co było wtedy. Pod rządami szefa Sztabu RKKA panowie oficerowie żyją na drzewach jak szympansy, a sam towarzysz Tuchaczewski mieszka w pałacach. Nawiasem mówiąc, akt oskarżenia przeciw Tuchaczewskiemu zaczyna się właśnie od podania rozmiarów jego służbowej willi.6
Każdy, kto znalazł się w jego służbowym gabinecie (na przykład generał major Grygorenko) był wstrząśnięty rozmiarami pomieszczenia. Proletariacki wódz lubił dobrze sobie żyć. Nie uznawał żadnych ograniczeń.
Czerwoni oficerowie żyli jak Papuasi, a jaśnie pan Tuchaczewski bredził o światowej rewolucji. Chciał, żeby nie tylko nasi oficerowie byli szczęśliwi, pragnął przymusowo uszczęśliwić całą ludzkość. Nasi dowódcy zlezą z drzew i zaniosą Europie wolność, równość, braterstwo, szczęście i dobrobyt. Kraj nie jest w stanie zapewnić oficerom choćby namiotów, a strateg Tuchaczewski zamierza dziesiątki razy powiększyć armię. Zresztą nasz kraj jest wielki, wystarczy drzew dla wszystkich oficerów.
„M. Tuchaczewski nie tylko demaskuje prawdziwą istotę burżuazyjnej nauki wojennej, lecz także śmiało wykazuje jej słabości w kwestiach strategii i taktyki.
Prace Tuchaczewskiego wykazują, jak nieprzekonujące jest stanowisko Fullera,7 który
5 „Krasnaja zwiezda", 2 czerwca 1990 r.
6 „Wojenno-istoriczeskij żurnał", 8/1990. s. 96.
7 John Frederick Fuller (1878-1966) - brytyjski generał, teoretyk i historyk wojskowości; organizator natarcia czołgów w 1917 roku pod Cambrai; zwolennik wojny błyskawicznej.
zajmując się w swych kalkulacjach czołgami i samolotami, nie uwzględnia czynnika ludzkiego". 8
Tymi słowy opiewa Tuchaczewskiego marszałek Związku Radzieckiego S. Biriuzow. Fuller to brytyjski teoretyk wojskowości. Fuller, jak się okazuje, nie troszczył się o człowieka, wolał czołgi i samoloty, a człowieka nie uwzględniał w swych kalkulacjach...
Za to nasz Sztab Generalny i jego szefowie M. Tuchaczewski, S. Biriuzow, N. Ogarkow, S. Achromiejew troszczyli się o człowieka... Marszałek Związku Radzieckiego Achromiejew w czasach pieriestrojki odwiedził pewien brytyjski pułk. Pokazano mu standardowe mieszkanie brytyjskiego żołnierza: niewielki pokój, całkiem mała kuchnia, łazienka, balkonik, podziemny garaż dla jego auta. Marszałek nie mógł uwierzyć, że jest to kwatera żołnierza, że oficer brytyjski tak nie mieszka.
Oficer ma dom. Zawsze piętrowy. Z ogrodem, garażem na dwa, trzy samochody. Niekiedy z basenem. Na piętrze są sypialnie, na parterze część mieszkalna.
Mógłbym opowiedzieć, jak żyje brytyjski żołnierz, ile zarabia, jak go żywią, jak ubierają. Ale mówimy nie o armii brytyjskiej, tylko o Tuchaczewskim, który troszczył się o ludzi i uwzględniał ich w swych kalkulacjach...
IX
Istnieją dwa sposoby organizacji sił zbrojnych.
Pierwszy - to mieć niewielką zawodową armię, zaopatrzyć ją we wszystko, co niezbędne, uwolnić od wszystkich ubocznych trosk i skłonić, by zajmowała się tylko tym, co do niej należy: obroną kraju.
Jest też drugi sposób: bić wroga nie wyszkoleniem, ale liczbą. Mieć gigantyczną armię. Wszystkie środki państwowe przeznaczyć na produkcję czołgów, samolotów, okrętów podwodnych. I wyprodukować tyle czołgów, że ich utrzymywanie będzie dla kraju rujnujące. Więc nie będziemy ich używać. Niech stoją. A czołgistów będziemy uczyć „na piechotę". I naprodukujemy tyle samolotów i tyle okrętów, że taniej będzie ich nie używać! Więc samoloty będą stały na lotniskach, a okręty w bazach.
Armię zaś, żeby się nie nudziła, poślemy na budowę Bajkalsko-Amurskiej Magistrali, na zagospodarowywanie ugorów, na wykopki, do sprzątania ulic. I dla oszczędności nie damy oficerom mieszkań, niech mieszkają na drzewach, niech żołnierze kradną cegły, cement, deski i tak dalej, i niech sami sobie klecą domy. I niech wojska dorabiają na boku, a za to niech dostają z fabryk i budów gwoździe, farbę, szkło i tak dalej...
Pierwszy sposób - to szkolić lotników indywidualnie. Niech każdy zaliczy na uczelni 200 godzin w powietrzu. Drugi sposób - to produkować dziesiątki tysięcy samolotów. I lotników. Dać lotnikowi parę godzin. I niech leci do boju. I zwiększać produkcję samolotów. No i lotników. Zmniejszając przy tym wydatki na ich wyszkolenie.
Pierwszy sposób: w USA, Wielkiej Brytanii, Francji załoga okrętu podwodnego, która wróciła z rejsu bojowego, ma dwa zadania - odzyskać siły, to jest wypocząć, a potem zająć się doskonaleniem swych umiejętności i szykować się do kolejnego wyjścia w morze. Drugi sposób: ponieważ marynarka jest tak ogromna, a my oszczędzamy na pododdziałach pomocniczych, załoga po powrocie do bazy będzie odgarniać śnieg, odbywać służbę w kuchni, pójdzie na patrol, na wartę, do wyładunku wagonów, do pracy przy węglu, kartoflach, kapuście...
8 „Wojenno-istoriczeskij żurnał". nr 2/1964, s. 41.
Tuchaczewski był gorącym zwolennikiem produkcji czołgów, czołgów i jeszcze raz czołgów... Nie myślał, ile ziemi trzeba przeznaczyć na budowę czołgowisk i poligonów dla takiego mnóstwa czołgów, ile trzeba będzie zbudować parków maszyn, warsztatów remontowych, koszar, klubów, mieszkań, magazynów i tak dalej, i tak dalej. Nie zastanawiał się, ilu trzeba będzie do tego robotników... Albowiem wiedział, że robotnicy nie będą potrzebni. Było jasne, że dowódcy ukradną, co potrzeba, i rękami żołnierzyków zrobią wszystko, co będzie konieczne...
Niektórzy uważają, że siła armii leży w jej liczebności.
Tuchaczewski należał do tego właśnie gatunku strategów - walczyć ilością. Ale z liczbami, jak widać, miał pewne trudności. Do końca nie rozumiał znaczenia liczb. Nie nauczył się nimi posługiwać. Tuchaczewski nie potrafił przeprowadzić najprostszego wyliczenia następstw swoich działań i propozycji.
Zdziwienie budzi cierpliwość Stalina: jak można było tak długo trzymać takiego stratega na tak wysokich stanowiskach państwowych? Nie na tym polega nieszczęście, że nasze samoloty czy czołgi są złe - to najlepsza technika na świecie. Nie na tym polega nieszczęście, że ludzi mamy głupich. Nasi ludzie są wyjątkowo zdolni.
Nieszczęście polega na tym, że niektórzy nasi dowódcy tworzyli armię, na którą wydatki przewyższały możliwości państwa. Dlatego nasi oficerowie byli zmuszeni myśleć nie o wyszkoleniu bojowym, nie o tym, jak bić wroga w walce, ale o drzewie, na którym przyjdzie im nocować...
Tuchaczewski był gorącym zwolennikiem właśnie takiego sposobu organizacji sił zbrojnych: wszystkie środki państwa - na produkcję broni. I zero na jej konserwację. Zero na jej poznawanie. Zero dla ludzi, którzy będą tej broni używać w walce.
Dlatego najlepsza na świecie broń stawała nie nieefektywna.
Jeżeli Tuchaczewski nie rozumiał, do czego prowadzi jego „reorganizacja", znaczy to, że był całkowitym i bezgranicznie niebezpiecznym idiotą.
Jeżeli zaś rozumiał, do czego prowadzi jego „reorganizacja", ale mimo to się przy niej upierał, znaczy to, że był wrogiem ludu.
Rozdział 16
W granicach rozsądku
„Plan" Tuchaczewskiego jest wynikiem fascynacji „lewicową" retoryką, rezultatem fascynacji papierowym, biurokratycznym maksymalizmem. Dlatego też analizę zastępuje w nim „zabawa w liczby", a marksistowską perspektywę rozwoju Armii Czerwonej -fantastyka. „Realizacja" takiego „planu" oznaczałaby bez wątpienia ruinę gospodarki kraju i armii.
Stalin, odręczna notatka na autorskim egzemplarzu planu Tuchaczewskiego
Dziennik „Krasnaja zwiezda" oznajmia radosnym nagłówkiem: „Marynarka Wojenna Rosji zostanie zmniejszona do rozsądnych rozmiarów".1 Jestem dumny z mego kraju.
Jeszcze niedawno opiewaliśmy naszą marynarkę jako wielką, potężną, niezniszczalną, niezwyciężoną. Był powód do dumy. Teraz zmniejszają ją do rozsądnych rozmiarów. Znowu jest powód do dumy. Szkoda, że wcześniej jej nie zmniejszono. Sformułowanie, że dopiero teraz będzie ona zmniejszona do rozsądnych rozmiarów, jest przyznaniem, że dotychczas rozmiary te były nierozsądne. Mówiąc prościej - idiotyczne.
„Krasnaja zwiezda", 25 lipca 1997 r.
A przecież jakby to było dobrze, gdyby każdą decyzję naszych przywódców przedtem analizowano: czy jeszcze jest w granicach rozsądku, czy już trochę poza nimi?
I właśnie z tej perspektywy oceńmy propozycje Tuchaczewskiego.
Niewątpliwie był on geniuszem. Proponował wzmocnienie armii. Chciał jak najlepiej. I wszystko, co proponował, było słuszne, racjonalne, postępowe. Tylko granice były nierozsądne. Jeżeli wypuści się 50-100 tysięcy czołgów rocznie, to jednocześnie należy wypuścić mniej więcej taką samą liczbę samolotów, bo bez wsparcia lotnictwa czołgi zamienią się w trumny. 50-100 tysięcy samolotów? W jeden rok? A gdzie je budować? W jakich fabrykach? Zamienić fabryki mebli na zakłady lotnicze? Ale nie mieliśmy wtedy tylu fabryk mebli. Zresztą, do dziś ich nie mamy.
Przypuśćmy jednak, że zbudowano tyle samolotów. Sto, sto dwadzieścia samolotów to dywizja lotnicza. Sformować 416-1.000 dywizji lotniczych? Więc ile trzeba otworzyć uczelni lotniczych i technicznych? Ile zbudować lotnisk? Samoloty zbudujemy teraz, a kiedy pojawią się lotnicy? Za trzy lata? Nie, nie za trzy. Najpierw trzeba będzie poświęcić kilka lat na wyszkolenie instruktorów, a dopiero potem instruktorzy wyszkolą lotników. Samoloty będą teraz, a lotnicy co najmniej za pięć, sześć lat.
Cóż więc robić z dziesiątkami tysięcy samolotów, których nie ma kto pilotować? Niech stoją w polu i czekają? A może na razie nie produkować samolotów? Narobić czołgów i zostawić je bez wsparcia lotniczego? Ależ to zbrodnia. To sabotaż. Za takie coś należy rozstrzelać. Ale jeśli nawet udałoby się sformować personel latający, to przecież nie na nim tylko opiera się lotnictwo.
Samoloty potrzebują techników, mechaników, inżynierów, strażników. Pułki lotnicze, dywizje, korpusy i armie muszą mieć zwiad, muszą mieć łączność, muszą mieć sztaby, zakłady remontowe, zabezpieczenie meteorologiczne i nawigacyjne, muszą mieć szpitale, koszary, komendantury, areszty wojskowe, przechowalnie spadochronów, suszarnie spadochronów i jeszcze wiele różnych innych rzeczy.
Jaką więc armię chciał stworzyć Tuchaczewski? Czy może zamierzał mieć tylko czołgi bez samolotów i artylerii?
II
Tuchaczewski nalegał: musimy produkować czołgi!
Nasuwa się tu mnóstwo pytań. Oto jedno z ważniejszych: jakie czołgi? Produkcja masowa wymaga nie tylko bazy przemysłowej, ale i prototypu maszyny, którą zamierzamy produkować. Bazy przemysłowej w 1928 roku nie było, ale nie było też prototypu czołgu, nadającego się do produkcji.
W roku 1927 na wyposażeniu Armii Czerwonej był czołg MS-1 (T-18). Moc silnika mówi sama za siebie: 35 koni mechanicznych. Przypomnijmy sobie dla porównania, ile ma ich Zaporożec. Ale Zaporożec nie dźwiga na sobie pancerza i nie codziennie jeździ po zaoranym polu...
Pancerz czołgu MS-1 jest nitowany. Prędkość maksymalna - 16 km/godz. Na Placu Czerwonym wyciągał do 19 km/godz. To nasz czołg pierworodny. Niewielka (wedle naszych kryteriów) seria tych wozów była potrzebna: konstruktorzy zdobyli pierwsze doświadczenia w budowaniu czołgów, wojska mogły używać na ćwiczeniach prawdziwych maszyn, co z tego, że jeszcze bardzo słabych i niedoskonałych. W starciach granicznych ten czołg mógł być także wsparciem dla wojska. Z braku lepszego... Ale natrzaskać takich dziesiątki tysięcy? Po co to komu? A może zakupić prototyp za granicą? Ale nie było co kupić. W 1928 roku nikt na całym świecie nie dysponował modelem czołgu godnym dłuższej serii.
Można by o tym nakręcić komedię filmową: wielki wódz Tuchaczewski nalega, krzyczy, domaga się, żeby produkować czołgi! Natychmiast! W tej chwili! Dziesięć tysięcy! Dwadzieścia! Pięćdziesiąt! Sto tysięcy!
Ale wódz nie wziął pod uwagę zupełnej drobnostki: nie było co produkować.
III
Przed przybyciem gości należy upiec ciasto. Jeżeli je upieczemy na miesiąc przed przybyciem gości, ciasto nieco sczerstwieje. Tak samo jest z bronią: jeżeli wyprodukujemy jej dużo, a wojny nie będzie, to broń zrobi się przestarzała. Używać w walce przestarzałej broni to tak, jak częstować gości skamieniałym ciastem.
Dobra gospodyni piecze ciast akurat tyle, ile trzeba rodzinie, i ma wszystkie niezbędne składniki, by upiec więcej, gdy zajdzie potrzeba. Właśnie tak postępują mądre władze z produkcją uzbrojenia. W czasie pokoju nie potrzeba go wiele. Produkcja zbrojeniowa wymaga kolosalnych nakładów. Dlatego mądrzy ludzie opracowują prototypy, wypuszczają nowe typy małymi seriami i mają moce produkcyjne i rezerwy wszystkiego, co niezbędne, by w okresie zagrożenia uruchomić masową produkcję najnowszych typów uzbrojenia.
Technika bojowa rozwija się szybko. Wciąż się pojawiają nowe typy uzbrojenia, przyjmujemy je na wyposażenie, a starych się pozbywamy. Jeżeli broni jest niewiele, to ta zmiana nie jest przesadnie kosztowna. Tam, gdzie rządzą ludzie mądrzy, armia zawsze cieszy się szacunkiem, jako że niewielką armię można utrzymać w porządku, można do niej wcielać ludzi najlepszych.
Niewielką armię można wyposażyć w dobre mieszkania, można płacić żołnierzom i oficerom na tyle dobrze, by stali oni na drabinie społecznej w każdym razie wyżej niż bezdomni włóczędzy. Tam, gdzie rządzą ludzie niezbyt mądrzy, armia czasu pokoju jest ogromna. Kraj wychodzi z siebie, usiłując taką armię obuć, odziać, wykarmić i uzbroić. Taka armia wymaga w czasie pokoju tytanicznych ilości broni. A broń staje się przestarzała. Przychodzi pora, by ją wymienić i jest to dla państwa tragedia i katastrofa. Technika rozwija się szybko, potworne arsenały trzeba stale odnawiać i zamienia się to w nieustającą katastrofę. W rezultacie pokonujemy samych siebie. Po wielkich zwycięstwach, po dziesięcioleciach bez wojny uświadamiamy sobie nagle, że żyjemy w kraju pokonanym. Nagle dostrzegamy swoje zapóźnienie we wszystkich dziedzinach. I, co najdziwniejsze, zapóźnienie w dziedzinie uzbrojenia. A przecież, zdawało się, że wszystko poświęciliśmy by się zbroić...
Oto dlaczego we wszystkich państwach, w których rządzą ludzie mądrzy, szefem Sztabu Generalnego mianuje się najmądrzejszego z generałów. Praca szefa Sztabu Generalnego jest trudna w czasie wojny, ale nie mniej trudna w czasie pokoju. Na czym polega trudność jego pracy? Stąpa po linie. Z jednej strony musi zagwarantować bezpieczeństwo państwa. Z drugiej - nie może na to wydać ani jednego zbędnego rubla.
Nie potrzeba wielkiego rozumu, by żądać dziesiątków wciąż nowych krążowników, setek nowych okrętów podwodnych, tysięcy bombowców strategicznych, dziesiątków tysięcy myśliwców i czołgów... Zażądamy tego wszystkiego, naród zaciśnie pasa, odda ostatnią koszulę, ale zbuduje okręty podwodne, czołgi i bombowce. Po jakimś czasie uzbrojenie to stanie się kupą zardzewiałego żelastwa... I kto nam odda ostatnią koszulę?
Po co Tuchaczewskiemu w 1927 roku tyle broni? Setki razy więcej niż mieli wszyscy potencjalni agresorzy razem wzięci. Czy ktoś nam wtedy zagrażał? Czy ktoś mógł na nas napaść w 1928 roku? Kto mianowicie? Rumunia? Finlandia? Polska? Estonia w koalicji z Łotwą i z poparciem Litwy? Rozbrojone Niemcy? A może Japonia? Ale Japonia leży na wyspach i po to, by nie dopuścić do przerzutu japońskich wojsk i ich zaopatrzenia na kontynent, po to, by udaremnić dowóz do Japonii surowców strategicznych, należało budować nową flotę na Dalekim Wschodzie. Tuchaczewski był jednak przeciwny flocie. Sto tysięcy czołgów po to, by się bronić przed Japonią, która wtedy czołgów nie miała?
A więc po co te sto tysięcy czołgów?
Ludowy komisarz obrony Woroszyłow nie był człowiekiem wielkiego rozumu. Mimo wszystko jednak poziomem intelektualnym bez porównania przewyższał Tuchaczewskiego i w kwestiach wojskowości orientował się o wiele lepiej niż on. Czegoś takiego niepodobna sobie wyobrazić, niemniej spróbujmy.
Wyobraźmy sobie, że Woroszyłow był równie głupi jak Tuchaczewski, wyobraźmy sobie, że Woroszyłow popierał inicjatywy Tuchaczewskiego. Załóżmy, że Stalin nie wnikał w szczegóły i dał Tuchaczewskiemu zielone światło na jego „wielki skok". W takim wypadku kraj pogrążyłby się w głodzie o wiele straszniejszym, niż ten z 1933 roku. Zabilibyśmy wówczas głodem więcej ludzi niż można było stracić na wojnie, a ci, co by przeżyli, staliby się nieodwracalnymi wrogami tego reżimu i czekaliby na nadejście jakiegokolwiek agresora z niecierpliwością i nadzieją. Tuchaczewski swoim przezbrojeniem zrujnowałby kraj bardziej niż każda wojna.
IV
Masową produkcję uzbrojenia należy zaczynać w momencie, gdy postanowiliśmy na kogoś uderzyć lub gdy otrzymaliśmy informację, że ktoś chce uderzyć na nas.
W 1928 roku Związek Radziecki nie był gotowy do wielkiej „wojny wyzwoleńczej", toteż nie potrzebował w tym momencie stu tysięcy czołgów w celu „wyzwolenia" Europy. Jeżeli Tuchaczewski uważał, że ktoś szykuje na nas atak w roku 1929, 1930, 1931, to znaczy, że się strasznie przeliczył, to znaczy, że nie powinien był zajmować wysokich stanowisk. Jeżeli Tuchaczewski zdawał sobie sprawę, że w latach 1929, 1930, 1931 nikt na nas nie napadnie, ale mimo to proponował, by w 1928 produkować nie widziane dotąd jak świat światem masy broni, znaczy to, że chciał rozpirzyć na cztery wiatry materialne, energetyczne, produkcyjne i intelektualne zasoby kraju, nie otrzymując niczego w zamian. Jest to złośliwy i świadomy sabotaż. Tuchaczewski proponował, by zrujnować kraj dla uzbrojenia, które w przewidywalnej przyszłości nie miało być wykorzystane. Z każdym rokiem wartość takiego uzbrojenia stawałaby się coraz mniejsza, rosłyby natomiast wydatki na jego przechowywanie.
Marszałek Związku Radzieckiego Biriuzow pisał, że propozycje Tuchaczewskiego były jak najbardziej na czasie... Natłuc w 1928 roku prymitywnych czołgów, zmajstrować samoloty z brezentu i zostawić je na trzynaście lat na deszczu, wietrze, śniegu i mrozie po to, by w roku 1941 odeprzeć napaść?
Oczywiście, w 1927 roku trudno było wyliczyć, kiedy dokładnie wybuchnie wielka wojna, było jednak jasne, że nie w ciągu najbliższych dwóch, trzech lat. A skoro tak, nie był to odpowiedni moment dla masowej produkcji broni. Masową produkcję broni najnowszej generacji należało uruchomić w 1939 roku. I tak właśnie postąpił Stalin. Wszystko, co wyprodukowano przed 1939 rokiem, w wojnie z Niemcami miało mniejszą wartość. I im wcześniej znalazło się na wyposażeniu wojska, tym gorzej.
Określając optymalny termin rozpoczęcia masowej produkcji uzbrojenia, Tuchaczewski pomylił się o dwie pięciolatki. I ktoś ma odwagę dowodzić, że jego żądania były na czasie?
V
W całej tej historii jest mnóstwo zdumiewających momentów. Oto jeden z nich. Plany pięcioletnie, jak wiadomo, były planami rozbudowy sił zbrojnych. Przemysł pracował na potrzeby wojenne. Najpierw resort wojskowy sporządzał zapotrzebowania, precyzował ile i jakiej broni zamawia, potem ekonomiści określali na tej podstawie, czy istnieje potrzeba wybudowania nowych fabryk zbrojeniowych, kopalni itd. Broń była produktem finalnym. A co produkowaliśmy jeszcze, oprócz broni? Łóżka i rondle, żelazka i sierpy - wszystko to była produkcja uboczna zakładów zbrojeniowych. Tak więc pierwszy plan pięcioletni rozbudowy sił zbrojnych zaczęto opracowywać w Sztabie RKKA w 1927 roku pod bezpośrednim kierownictwem Tuchaczewskiego. Podstawy planu stanowiły następujące założenia: „Decydującym elementem przyszłej konfrontacji zbrojnej są:
a) piechota z silnie rozbudowaną artylerią;
b) kawaleria strategiczna;
c) lotnictwo".2
O czołgach Tuchaczewski w początkach 1927 roku w ogóle nie wspominał i nie zamawiał ich produkcji. Wszystko, czego zażądał Tuchaczewski, zostało włączone do planu rządowego. Na podstawie zapotrzebowań armii ekonomiści opracowali pięciolatkę. Komitet Centralny zaaprobował. Zjazd partii przyjął program.
Na podstawie planu pięcioletniego zaczęto budować nowe elektrownie, piece hutnicze i martenowskie, walcownie itp., itd. Nie minął nawet rok gdy nagle Tuchaczewski oznajmia, że plan jest niewłaściwy, że trzeba budować 50-100 tysięcy czołgów, i to zaraz. Przede wszystkim, jak już widzieliśmy, jest to niemożliwe. Tym bardziej niemożliwe w jeden rok. A po drugie, co to za wolty? Co to za szarpanina? Na początku roku Tuchaczewski nawet nie wspominał o czołgach i nie włączył ich do planu, po czym w tym samym roku, kiedy plan opracowano, zatwierdzono i zaczęto realizować, strateg się opamiętał...
Opracowanie pięcioletniego planu rozwoju gospodarczego kraju jest rzeczą wyjątkowo trudną. Późniejsze doświadczenia wykazały, że jest to w ogóle niemożliwe - mieliśmy ciągle niedobory wszystkiego. Oczywiście oprócz broni. Ekonomiści pracowali w pocie czoła przez cały rok, jakoś sklecili wskaźniki pierwszego planu pięcioletniego i nagle Tuchaczewski wysuwa nowe propozycje.
Główną wadą systemu planowego jest to, że każda próba zmiany obranego kursu prowadzi do ruiny całego planu. Jeżeli ktoś nie otrzyma przewidzianego w planie miliona ton stali, to skutki tego odbiją się na całej gospodarce kraju. To mniej więcej tak, jak wyjąć z mechanizmu zegarka jeden trybik. A Tuchaczewski proponuje nie tylko przeznaczenie lwiej części najlepszej stali na produkcję czołgów, chodzi mu o przestawienie całego przemysłu ciężkiego na nową, nieznaną mu produkcję. Ale jeśli zamiast walcować szyny, zacznie się walcować płyty pancerne, odbije się to na całym systemie transportu, a następnie na całej gospodarce.
2 „Wojenno-istoriczeskij żurnal", nr 8/1968, s. 95.
Jeżeli nie będzie się produkować rur, to i ropy do czołgów w końcu zabraknie, zabraknie też opon do samochodów. Jeżeli się ograniczy albo w ogóle przerwie produkcję parowozów i wagonów... Jednym słowem Tuchaczewski łamał plan, opracowany przecież na podstawie jego zapotrzebowań.
Bezpośredniego niebezpieczeństwa w tym czasie nie było, toteż towarzysz Stalin podjął słuszną decyzję: nie czołgi są teraz potrzebne. Stalin przeznaczył stal na produkcję szyn. Lekkie szyny zastępowano ciężkimi, jednotorowe linie kolejowe zamieniano na dwutorowe. Wzmacniano konstrukcje mostów kolejowych. A obok wznoszono nowe mosty dla drugiego toru. Stare „owieczki" jeszcze z czasów Mikołaja, zastępowano potężnymi lokomotywami FD i SO, tabor dwuosiowych 20-tonowych wagonów energicznie uzupełniano czteroosiowymi 60-tonowymi wagonami. To wszystko stanowiło stalowy fundament przyszłego zwycięstwa. I jeszcze Dnieproges. Czyli aluminium na samoloty. Czyli nasze przyszłe czołgowe diesle W-2, najlepsze na świecie. Wszystkie wysiłki skierowano na Uralmasz. Na Komsomolsk. Na Magnitkę. Na Kuzbas. Potrzebna była baza.
VI
Wyobraźmy sobie, że plan Tuchaczewskiego został przyjęty. Wyobraźmy sobie, że w 1928 roku wyprodukowaliśmy te hordy słabych, prymitywnych, bardzo niedoskonałych czołgów. Przez trzynaście lat, do roku 1941, wszystkie przerdzewiałyby do cna, bo nie było ich gdzie przechowywać. I stałyby się beznadziejnie przestarzałe.
Ale przez te czołgi przystąpilibyśmy do wojny z przedpotopową siecią kolejową, z muzealnymi parowozami i wagonami. Wszystkie te cuda techniczne, które Związek Radziecki zademonstrował światu w czasie wojny, byłyby niemożliwe. Pomyśleć tylko, ile farby trzeba by było zużywać każdego roku do zamalowywania rdzy na niezliczonych pancerzach czołgowych. Wyobraźmy sobie, że przystąpiliśmy do wojny z tymi przedpotopowymi zardzewiałymi czołgami, ale bez Magnitki, bez Tankogradu, bez Kuzbasu.
Obrońcy Tuchaczewskiego twierdzą, że jego założenia były jak najbardziej prawidłowe, tylko liczby należało uściślić. Ale jeżeli uściśli się liczby, to z założeń Tuchaczewskiego nie pozostanie nic. Oprócz szalonych liczb nic w nich nie było.
Zresztą, jak uściślić? O tych stu tysiącach nie mówmy. To majaczenie. Pięćdziesiąt tysięcy to też majaczenie. Więc wobec tego ile? 49.000? 48.000? To niewielka różnica. Gospodarka zawaliłaby się już przy czterdziestu siedmiu tysiącach. No więc ile? Dwa razy mniej? 25.000? Mniej więcej tyle miał Związek Radziecki w momencie niemieckiej agresji. Różnica w porównaniu z propozycją Tuchaczewskiego była taka, że tych dwadzieścia parę tysięcy czołgów wyprodukowano nie za jednym zamachem, ale stopniowo. Liczba produkowanych czołgów rosła i poprawiała się ich jakość. Stare typy zastępowano nowymi, w czasie eksploatacji wykrywano wady i usuwano je w następnych modelach. Tuż przed wojną w Związku Radzieckim stworzono prawdziwie unikatową bazę konstruktorską i produkcyjną, opracowano najlepsze na świecie prototypy czołgów, silników czołgowych, najlepsze na świecie gąsienice, najsilniejsze na świecie uzbrojenie czołgowe, zorganizowano pierwszą na świecie produkcję czołgów pływających, jedyną na świecie masową produkcję czołgów ciężkich, największą na świecie produkcję czołgowych diesli. I wszystko to nie przeszkodziło w zorganizowaniu równie silnego przemysłu lotniczego i artyleryjskiego, w modernizacji kolei, stworzeniu silnej bazy paliwowej, energetycznej, metalurgicznej itp., itd. - wszystkiego tego, co doprowadziło do zakończenia wojny w Berlinie.
Ponieważ czołgi wypuszczano stopniowo, przystąpiliśmy do wojny z parkiem czołgowym, którego trzy czwarte miało zaledwie pięć lat. Innymi słowy, nasz park czołgowy był najnowocześniejszy, i moralnie, i fizycznie.
Marksistowsko-hitlerowscy uczeni śmieją się ze stalinowskich czołgów: wszystkie były przestarzałe... Czołgi KW-1, KW-2, T-28, T-34, T-35, T-37, T-38, T-40 - niczego w tym rodzaju nikt na świecie w 1941 roku po prostu nie miał. A liczba tylko tych najlepszych na świecie i unikatowych ze względu na swą konstrukcję czołgów była większa niż wszystkich czołgów we wszystkich krajach świata razem wziętych.
Weźmy jednak „przestarzały" BT-7M. Został przyjęty na uzbrojenie w 1939 roku. W 1941 roku czołgi tego typu liczyły sobie rok-dwa lata. Jego 45-milimetrowe działo przebijało pancerz każdego czołgu tamtych czasów. Do roku 1940 nikt na świecie poza granicami naszego kraju nie miał tak silnego działa czołgowego. Wielka Brytania i USA osiągnęły takie wskaźniki dopiero w latach 1942-1943. BT-7M miał silnik o mocy 500 koni mechanicznych - dwa razy silniejszy od najpotężniejszego zagranicznego silnika czołgowego tego okresu. I był to diesel. Nikt na świecie nie potrafił skonstruować tak potężnego czołgowego silnika dieslowskiego aż do końca wojny. BT-7M miał zasięg 700 km - trzykrotnie większy od najlepszego zagranicznego czołgu tego okresu. Prędkość - dwa razy wyższą niż jakikolwiek ówczesny czołg zagraniczny. No a pancerz? Nie do przebicia. Ten właśnie czołg i marksiści i hitlerowcy zaliczyli do przestarzałych, na tyle przestarzałych, że do roku 1991 nasi historycy w ogóle nie uwzględniali tej wersji BT-7 w statystyce. Te czołgi jak gdyby nie istniały. Po cóż więc zajmować się starzyzną? I cały świat śmiał się z głupiego Stalina, z jego „przestarzałych" czołgów, a przy okazji z nas wszystkich: zmarnowali geniusza, nie usłuchali jego rad... a on przecież proponował modernizację, on nalegał na przezbrojenie.
Załóżmy więc, że geniusz ocalał i wszystkie jego żądania zostały spełnione. Kraj nasz przed wojną chodził w portkach, co prawda łatanych, ale w portkach. Gdybyśmy jednak usłuchali geniusza, to przystąpilibyśmy do wojny w przepaskach na biodrach, ale z setką tysięcy czołgów Tuchaczewskiego - nitowanych MS-1. Czy silnik benzynowy o mocy 35 KM byłby lepszy od 500-konnego diesla?
Czy prędkość 16 km/godz. byłaby lepsza niż 86? Czy zasięg 100 km byłby lepszy niż 700? Czy 37-milimetrowe działo o krótkiej lufie z szybkostrzelnością dwóch strzałów na minutę byłoby lepsze niż 45-milimetrowe działa z szybkostrzelnością 15 strzałów? Czy trzynastoletni czołg byłby lepszy od takiego, który zszedł z taśmy produkcyjnej przed półtora rokiem? Czytelniku, jeśli będziesz trzymał swój ulubiony samochód przez trzynaście zim na ulicy pod gołym niebem, to co z niego zostanie? A przecież nasi żołnierze-niewolnicy, którzy tylko liczą, ile godzin i minut pozostaje im do cywila, nie dbaliby o czołgi Tuchaczewskiego tak, jak ty dbasz o swój samochód. Więc co zostałoby z czołgów w 1941 roku?
Gdybyśmy posłuchali Tuchaczewskiego, to natłuklibyśmy w 1928 roku dziesiątki tysięcy bombowców o prędkości 180 km/godz i myśliwców o prędkości 210 km/godz... Silników lotniczych wówczas nie mieliśmy. Podobnie jak czołgowych. Musielibyśmy dziesiątki tysięcy silników do samolotów i czołgów kupować w Anglii albo we Francji i płacić za to naszymi żywymi złotymi czerwońcami. Ta nasza hojność zapewniłaby pracę proletariatowi Anglii i Francji, burżujom - kapitały, zagranicznym konstruktorom - środki na przyśpieszenie postępu technicznego, a całej zachodniej gospodarce zagwarantowałaby rozkwit. My zaś pozostalibyśmy w przepaskach na biodrach.
Załóżmy, że nakupilibyśmy tych silników, narobilibyśmy brezentowych samolotów na drewnianych szkieletach...
I co byśmy z nimi zrobili w 1941 roku?
I oto cały świat śmieje się z „przestarzałych" stalinowskich samolotów. I z nas wszystkich. I marksiści-hitlerowcy naszego bombowca dalekiego zasięgu DB-3f, wyprodukowanego w 1940 roku, nie zaliczyli do nowoczesnych, został uznany za przestarzały. A Niemcy takiego samolotu nie mieli do końca wojny. I przystąpiliśmy z takimi samolotami do wojny dlatego, że Stalin miał dość rozumu, by nie posłuchać Tuchaczewskiego. Gdyby go posłuchał, to sprzęt lotniczy ZSRR w roku 1941 miałby średnią wieku nie trzy i pół roku, ale trzy, cztery razy wyższą, i byłby to sprzęt końca lat dwudziestych. Dokładniej - produkcji 1928 roku, a konstrukcji 1927 i wcześniejszej...
VII
Jakie były początki cywilizacji? Bardzo proste. Duże zwierzę - już nie małpa, ale na razie jeszcze nie człowiek - nabrało garść ziaren. Teraz miało dwie drogi. Pierwsza była łatwa i kusząca. Włożyć je do ust, przeżuć i połknąć. Druga droga była mniej pociągająca: rozgrzebać ziemię kijem, wsypać w nią ziarno i czekać rok. Duże zwierzę westchnęło głęboko i wsypało ziarno w ziemię.
Właśnie w tym momencie stało się człowiekiem. Poświęciło dzień dzisiejszy na rzecz jutrzejszego, po raz pierwszy pomyślało o jutrze. Nawiasem mówiąc, ta prosta rzecz będzie też przyczyną krachu cywilizacji. Pustoszymy głębiny Ziemi i niszczymy przyrodę, żyje nam się i oddycha pełną gębą. O tym, co będzie jutro, oduczyliśmy się myśleć. Jak małpy. Tuchaczewski należał do gatunku małp: chciał mieć czołgi już! A Stalin myślał o dniu jutrzejszym. Ale Tuchaczewski był uparty.
Stalin w 1928 roku osobiście wytłumaczył Tuchaczewskiemu, że teraz nie są potrzebne nitowane czołgi, których i tak nie ma gdzie trzymać, które do czasu wojny i tak się zestarzeją, lecz że w danym momencie należy tworzyć bazę dla przyszłej produkcji czołgów. Ale Tuchaczewski nie należał do ludzi, którzy troszczą się o jutro: dawajcie sto tysięcy czołgów i do diabła z gospodarką.
Stalin tłumaczył mu cierpliwie, że szef Sztabu RKKA też czasem powinien myśleć. Tuchaczewski jednak nalegał. Stalin zdjął go ze stanowiska szefa Sztabu RKKA i postawił na czele Leningradzkiego Okręgu Wojskowego. A Tuchaczewski zamiast wykonywać obowiązki służbowe snuł coraz to nowe fantazje.
VIII
W styczniu 1930 roku narodził się jeszcze jeden projekt Tuchaczewskiego: Armia Czerwona czasu pokoju - 260 dywizji piechoty i kawalerii, 50 dywizji artylerii, plus ciężka artyleria i moździerze, 225 batalionów karabinów maszynowych, 40 tysięcy samolotów i 50 tysięcy czołgów w gotowości bojowej.3
Pomyślmy. 40 tysięcy samolotów w gotowości bojowej, a więc nie licząc samolotów szkolnych w każdym pułku bojowym, nie licząc pułków szkolnych i szkół lotniczych. Według pojęć współczesnych, 30-40 samolotów to pułk. 40 tysięcy samolotów, to tysiąc pułków. Z hakiem.
3 „Krasnaja zwiezda", 20 sierpnia 1994 r.
Każdy pułk powinien mieć jedno główne lotnisko i parę rezerwowych. 3.000 lotnisk. Spróbujcie je ochraniać. Spróbujcie zorganizować ich obronę. Spróbujcie je osłonić artylerią przeciwlotniczą. A może Tuchaczewski chciał je pozostawić bez osłony przeciwlotniczej? To sabotaż. A ilu trzeba by było lotników? Ile uczelni wojskowych?
Jak te tysiące lotnisk oczyszczać ze śniegu? Ile samochodów miałoby obsługiwać tę powietrzną armadę? A może paliwo i załogi dowożono by do samolotów furmankami? Ile wobec tego miałoby być tych furmanek? A ile spadochronów, futrzanych kurtek, radiostacji? 50 dywizji artylerii? Wszystkie kraje świata przystąpiły do drugiej wojny światowej bez dywizji artylerii. W czasie wojny w Niemczech sformowano tylko jedną taką dywizję - 18. Dywizję Artylerii. Numer nie został wzięty z sufitu. 18. Dywizja Pancerna została rozbita na froncie wschodnim, pozostał tylko sztab. Przemysł niemiecki produkował za mało czołgów, toteż Niemcy postanowili odtworzyć dywizję nie jako pancerną, ale jako artyleryjską. Jasne, że przemysł niemiecki nie mógł wypuszczać w czasie wojny tylu dział i pocisków, żeby zaopatrzyć całą dywizję artylerii.
Dlatego wykorzystano zdobyte w pierwszych dniach wojny nasze najlepsze na świecie 152-milimetrowe haubicoarmaty ML-20. 18. DA istniała od 25 września 1943 roku do kwietnia 1944.4 „Z uwagi na brak sprzętu nie można było później odtworzyć lub sformować nowych dywizji artyleryjskich."5 W Niemczech taka dywizja nie mogła się długo utrzymać. Pożerała zbyt wiele amunicji. Przemysł niemiecki w czasie wojny nie był w stanie zaopatrywać w pociski choćby jednej takiej dywizji.
A Tuchaczewski w czasie pokoju proponował utworzenie pięćdziesięciu dywizji artylerii. Nie licząc ciężkiej i najcięższej artylerii. Nie licząc baterii artylerii w każdym pułku piechoty, pułków artylerii w składzie każdej dywizji piechoty i w każdym korpusie, nie licząc artylerii rejonów umocnionych i artylerii nadbrzeżnej w marynarce, nie licząc artylerii przeciwlotniczej. A myśmy mówili o Niemcach, że mają armaty zamiast masła!
A Tuchaczewski proponował je zamiast czego?
Ogólna liczba dywizji piechoty, kawalerii i artylerii według propozycji Tuchaczewskiego miała wynosić 310, czyli dwadzieścia pięć razy więcej niż miały w tym czasie Niemcy. I 50.000 czołgów w gotowości bojowej. Znowu bez czołgów używanych do szkolenia w każdym batalionie i pułku, bez szkolnych pułków i dywizji, bez uczelni i akademii dla czołgistów.
I tu Tuchaczewski znów palnął byka. Proponuje, by mieć 50.000 czołgów, a więc potrzebne byłyby dywizje czołgów. A Tuchaczewski o dywizjach czołgów zapomniał. Plan przewiduje tylko 260 dywizji piechoty i kawalerii, oraz 50 dywizji artylerii. Gdzie więc podziać czołgi? Jedyne wyjście to rozdzielić je pomiędzy dywizje piechoty i kawalerii. Wychodzi po 192 czołgi na każdą dywizję. Ale jeżeli dywizja piechoty, otrzyma 192 czołgi, przestanie być dywizją piechoty. I jeśli tyleż czołgów dać dywizji kawalerii, to przestanie ona być dywizją kawalerii...
To nie wszystko. Dla zabezpieczenia działań czołgów trzeba mieć, jak już wiemy, dużo samochodów - minimum pięć razy więcej niż czołgów. Wobec tego każdej z tych dywizji trzeba by było przydzielić po tysiąc samochodów. Jeżeli w dywizjach będzie tyle czołgów i samochodów, wszystkie one zamienią się w dywizje pancerne albo dywizje zmechanizowane.
4 B. Miiller-Hillebrand, Dos Heer, 1933-1945, Frankfurt/M. 1954-"1 966, t. 3, s. 393.
5 Ibid., s. 300.
Ale bez czystej piechoty w tych czasach nie można się było obejść. A więc trzeba by dodatkowo sformować jeszcze zwykłe dywizje piechoty, o których Tuchaczewski nie pomyślał, ale bez których nie dałoby się walczyć.
Obrońców Tuchaczewskiego nie przekonamy. I nie będziemy próbować. Uważają, że był geniuszem. Proponował reformy, proponował modernizację. Jego projekty wymagały tylko uściślenia liczb. W granicach rozsądku.
Rozdział 17
Drugie ostrzeżenie Tuchaczewskiego
„Dyplomacja" marszałka Tuchaczewskiego stanowiła bezpośrednie zagrożenie dla polityki Stalina, a co za tym idzie, dla jego osobistego bezpieczeństwa. Jako że nie udało się ani przekonać marszałka Tuchaczewskiego, żeby zaniechał swoich kroków, ani usunąć tylko jego jednego, zapadła decyzja, aby zlikwidować całe wyższe dowództwo radzieckie, oczywiście z wyjątkiem ludzi Józefa Wissarionowicza.
„Woprosy istorii", 6/1989, ss. 62-63
Podobno Tuchaczewski ostrzegał nie tylko o niebezpieczeństwie francuskiego, amerykańskiego i brytyjskiego ataku na ZSRR, lecz zdarzyło mu się także wypowiedzieć na temat zagrożenia ze strony niemieckiej w artykule zatytułowanym „Plany wojenne współczesnych Niemiec".
Cóż, wystarczy otworzyć czasopismo „Wojennyj wiestnik", nr 4/1935 - i przeczytać ów artykuł. Kto nie ma dostępu do tego tytułu, znajdzie ten tekst w drugim tomie „Pism wybranych" Tuchaczewskiego.1
Otóż, drodzy państwo, Tuchaczewski bynajmniej nie uprzedzał o ewentualnej napaści Niemiec. Spytacie: jak to?! Przecież artykuł dotyczy niemieckich planów!
Racja. Ale kto znalazł wolną chwilę, by go przeczytać? Obrońców geniuszu Tuchaczewskiego, którzy to zrobili, proszę o podniesienie rąk do góry! No, kto?
II
Zwróćmy uwagę na tytuł artykułu: „Plany wojenne współczesnych Niemiec". A więc nie dotyczy on jakichś przyszłych zamierzeń, lecz tych, które istniały w niemczech aktualnie, Wiadomo, że żadnych planów napaści na Związek Radziecki Niemcy w kwietniu 1935 roku nie mieli i mieć nie mogli, po prostu dlatego, że ich państwo nie posiadało wspólnej granicy z ZSRR. Gdyby Niemcy zdecydowali się na przebicie korytarza do granic Związku Radzieckiego przez terytorium Polski, to natychmiast, jak obraz w kalejdoskopie, zmieniłaby się polityczna i strategiczna sytuacja w Europie i na całym świecie, a w nowej sytuacji, która by się wytworzyła, wcześniej opracowane plany napaści na ZSRR nie miałyby racji bytu.
Swój artykuł rozpoczyna Tuchaczewski od analizy stanu sił zbrojnych w Niemczech. Uważa, że Niemcy reprezentują wielką potęgę militarną. Informuje, iż Kriegsmarine, oprócz innych jednostek, posiada 9 pancerników, zastrzegając przy tym, że uwzględnia okręty liniowe w budowie. W tym miejscu jednak towarzysz Tuchaczewski trochę przesadził. W 1935 roku Niemcy nie miały ani jednego prawdziwego pancernika.
Jedynymi dużymi okrętami wojennymi Kriegsmarine były wówczas trzy ciężkie krążowniki typu Deutschland: „Deutschland" (z wiadomych względów przemianowany w pierwszych miesiącach wojny na „Liitzow"), „Admirał Scheer" i „Admiral Graf Spee".
1 Tuchaczewski, op. cit, t. 2, ss. 261-268.
Jednostki te z okrętami liniowymi miały tylko tyle wspólnego, że brytyjska propaganda ochrzciła je w czasie wojny mianem „pancerników kieszonkowych".
Podobnie nie można uznać za pancerniki dwóch krążowników typu Scharnhorst („Scharnhorst" i „Gneisenau"), których budowa ruszyła wiosną 1935 roku. Dla porządku powinniśmy jeszcze wspomnieć o dwóch okrętach szkolnych, zwodowanych w pierwszych latach XX wieku pancernikach „Schlesien" i „Schleswig Holstein".
Były to jednostki przestarzałe już w chwili wybuchu pierwszej wojny światowej, a na uwagę zasługują tylko ze względu na rolę, jaką 1 września 1939 roku odegrał „Schleswig Holstein". „Bismarck", pierwszy, a zarazem przedostatni hitlerowski pancernik, wszedł do służby dopiero w sierpniu 1940 roku, osiągnął pełną gotowość bojową w kwietniu roku 1941, a w maju został zatopiony przez Royal Navy. Kiedy Tuchaczewski w 1935 roku pisał o dziewięciu niemieckich pancernikach, nie rozpoczęto jeszcze budowy ani „Bismarcka", ani „Tirpitza".
Pozostałe siedem okrętów liniowych to jedynie śmiałe zamysły niemieckich admirałów i bujna wyobraźnia radzieckiego marszałka.
I jeśli wierzyć Tuchaczewskiemu, w 1935 roku w skład Luftwaffe wchodziło 2.100 samych tylko bombowców i samolotów rozpoznawczych. Nie możemy wszakże być tacy łatwowierni. Bowiem po czterech latach „szaleńczego wyścigu zbrojeń", Niemcy przystąpili do drugiej wojny światowej mając 2.765 samolotów bojowych różnych typów, w tej liczbie myśliwce.2
Informując o wojskach lądowych, Tuchaczewski jest bliższy rzeczywistości, chociaż i tutaj prawda w dużym stopniu miesza się ze zmyśleniami. Zmyślenia widać gołym okiem, a prawda nikogo nie mogła przestraszyć. Tuchaczewski pisze, że Niemcy zamierzają stworzyć „inwazyjne armie" w sile aż... 36 dywizji. Dalej podaje, iż każda niemiecka dywizja piechoty będzie dysponowała batalionami czołgów i dwoma pułkami artylerii. Ale takie właśnie były zamierzenia radzieckie. Tuchaczewski przypisuje owe plany Niemcom. W ten sposób zorganizowane miały być nasze dywizje piechoty na wypadek wojny. W 1939 roku, z chwilą rozpoczęcia tajnej mobilizacji Armii Czerwonej, przyjęto zasadę: w każdej dywizji piechoty - oprócz trzech pułków piechoty - miały znaleźć się dwa pułki artylerii, batalion czołgów i inne jednostki. W armii niemieckiej zaś dywizje piechoty, zarówno w czasie wojny, jak i pokoju, miały w swym składzie wielu żołnierzy, wiele koni i wozów, lecz stosunkowo mało broni ciężkiej; każda dywizja dysponowała jednym pułkiem artylerii, a batalionów czołgów w ogóle w piechocie nie było.
Jeśli więc Tuchaczewski pisze, że w 1935 roku w skład niemieckich dywizji piechoty wchodziły czołgi, to po prostu fantazjuje. Marszałek utrzymuje także, że jedna z niemieckich dywizji jest zmotoryzowana, a poza tym istnieją 4 brygady zmechanizowane oraz 12 batalionów czołgów odwodu naczelnego dowództwa. Jeśli chodzi o stan liczebny tych jednostek, dywizja zmotoryzowana ma w swym składzie 15 tysięcy żołnierzy, w brygadach zmechanizowanych 12 tysięcy oraz 6 tysięcy w batalionach czołgów. Oto siła bojowa, która miałaby dokonać inwazji. Czy takiej siły powinniśmy się byli obawiać? Jedna dywizja, cztery brygady i dwanaście batalionów - wszakże u nas w każdym okręgu wojskowym było więcej! Tuchaczewski przytacza dane na temat liczebności wszystkich tych jednostek, ale nie podaje, ile było czołgów. Nie bez powodu, w tym czasie bowiem Niemcy ich nie mieli.
2 R. Góralski, World War II Almanac: 1939-1945, Londyn 1981, s. 89.
W 1935 roku armia niemiecka posiadała 219 „czołgów lekkich" PzKpfw I Aufs. A (SdKfz 101), które zgodnie z kwalifikacją ówcześnie stosowaną we wszystkich krajach, w ogóle nie były czołgami, lecz tankietkami o masie 5 ton, ze słabym opancerzeniem, o napędzie benzynowym, uzbrojonymi w dwa karabiny maszynowe. Podzielmy 219 tankietek na jedną dywizję, cztery brygady i dwanaście batalionów. Nie wychodzi tego wiele. Tuchaczewski informuje, że oprócz tego istnieją jednostki czołgów w piechocie i kawalerii. To znowu fantazje marszałka. Żadnych jednostek pancernych w składzie piechoty i kawalerii Niemcy w 1935 roku nie mieli, nie pojawiły się one również do samego końca wojny. Gdyby niemiecka piechota i kawaleria posiadały w swym składzie w 1935 roku pododdziały czołgów, to 219 tankietek należałoby rozdzielić nie tylko pomiędzy jedną dywizję, cztery brygady i dwanaście batalionów, lecz na dodatek pomiędzy dywizje piechoty i kawalerii.
Wówczas te żałosne „czołgi lekkie" uległyby zupełnemu rozproszeniu. Sam Tuchaczewski domagał się od Stalina 50-100 tysięcy czołgów, a straszył 219 tankietkami. Marszałek podaje, że w Niemczech „jednostki czołgów są regularnie uzupełniane czołgami najnowszych typów, i to w coraz większej liczbie". I znowu ponosi go wyobraźnia. Żadnych „czołgów najnowszych typów" w 1935 roku w Niemczech nie było, podobnie zresztą jak najstarszych, ponieważ PzKpfw I był pierwszym niemieckim czołgiem. Opisawszy tę przerażającą potęgę militarną, wzmocnioną nie istniejącymi pancernikami, bombowcami i czołgami najnowszych typów, Tuchaczewski przechodzi do ostrzeżeń.
I tu właśnie zaczyna się prawdziwa zabawa.
III
Żaden z autorów, którzy pisali o ostrzeżeniach Tuchaczewskiego, nie znalazł czasu, by przeczytać artykuł. Gdyby się z nim zapoznał, nie wspominałby o ostrzeżeniach, jako że ich tam nie ma. Tuchaczewski nie wierzył w możliwość niemieckiej napaści na Związek Radziecki. Pozostawił bardzo ważny dokument dotyczący tej sprawy, napisany odręcznie w ostatnich dwóch dniach przed rozprawą sądową. Wrócimy jeszcze do tego tematu. Artykuł Tuchaczewskiego natomiast istotnie zawiera ostrzeżenia, ale bynajmniej nie są one skierowane pod adresem narodu i Armii Czerwonej, lecz Francuzów, ich wojsk i rządu. Autor pisze o odwetowych planach Hitlera. Rosja jednak wycofała się z pierwszej wojny światowej przed jej zakończeniem, zawierając separatystyczny pokój i tym samym nie znalazła się w grupie zwycięskich państw, które pokonały Niemcy, a więc o żadnym odwecie w stosunku do niej nie mogło być mowy. Chodziło o odwet wobec zwycięskiej Francji, która dobrze dawała się we znaki Niemcom. I właśnie do Francji kieruje Tuchaczewski swoje ostrzeżenia: „Francuska armia, licząca 20 dywizji, trudna do mobilizacji i przeformowania, nie może wystąpić czynnie przeciwko Niemcom. Zanim bowiem dojdzie do konfrontacji zbrojnej, straci ona wiele czasu na te konieczne działania... Hitler zamierza uśpić czujność Francji i dlatego nie chce stwarzać sytuacji, w której musiałaby się ona dozbroić...
Antyradzieckie wystąpienia stanowią jedynie parawan dla odwetowych planów Niemiec wobec Zachodu (Belgii, Francji) i sąsiadów (Polska, Czechosłowacja, Austria).
Ponadto nie można zapominać o tym, że Niemcom potrzebna jest francuska ruda i rozszerzenie bazy morskiej. Wojna 1914-1918 roku wykazała dobitnie, że Niemcy nie mogą zbudować potęgi na morzu bez zawładnięcia portami Belgii i północnej Francji".
A więc w swoim artykule Tuchaczewski kieruje ostrzeżenia pod adresem Francji, Belgii, Polski, Czechosłowacji i Austrii, nie ma w nim wszakże choćby jednego słowa o tym, że w następnej kolejności Hitler zwróci się przeciwko Związkowi Radzieckiemu. Nic podobnego w ogóle nie można znaleźć ani w żadnym z dwóch tomów pism wybranych Tuchaczewskiego, ani nigdzie indziej.
IV
To wspaniały strateg: w 1931 roku oświadczył publicznie, że Francja zamierza nas zaatakować, a w roku 1935 - że nie tylko nie objawia takich zamiarów wobec nikogo, lecz nie ma dość sił, by się bronić przed ewentualną inwazją. W dodatku ostrzegł Francję, Belgię, Polskę, Austrię i Czechosłowację przed zagrożeniem ze strony Niemiec. Ostrzeżenia takiego jednak nie skierował pod adresem własnego narodu i rodzimej armii.
Przeciwnie, Tuchaczewski utrzymuje, że nie istnieją żadne zagrożenia: Hitler jedynie szermuje przeciwko nam słowami, i to tylko dla zamydlenia oczu, gdyż w rzeczywistości jego agresja skierowana jest zupełnie gdzie indziej...
Towarzysz Tuchaczewski posunął się trochę za daleko. Wyobraźcie sobie państwo, że obcy człowiek zaczyna wam raptem udzielać wskazówek, jak wychowywać dzieci i prowadzić dom. Niewykluczone, że są to bardzo rzeczowe i rozsądne rady, ale nieproszonych doradców zwykle posyła się do diabła... Jeszcze mniej mile są oni widziani w sferze stosunków międzynarodowych. Najcenniejsze nawet, lecz niepożądane rady ze strony oficjalnych osobistości jednego państwa, udzielane innemu państwu, traktowane są jako ingerencja w jego sprawy wewnętrzne i zniewaga. I oto zastępca ludowego komisarza obrony ZSRR, który całkiem niedawno prowadził hordy czerwonych żołdaków do Europy, by zrujnować i zdeptać wszystkie kraje, a potem przekształcić je w radzieckie republiki, teraz lekką ręką udziela pouczeń, kogo powinny się obawiać i na czyj atak być przygotowane. W istocie jest to swego rodzaju zniewaga: założenie, że pięć suwerennych państw to ślepe kocięta, które nie widzą zagrożenia, a mędrzec Tuchaczewski dostrzega je i wskazuje palcem! I czyni to publicznie, na łamach prasy. Gdyby marszałek był choć trochę psychologiem, nie wyrywałby się ze swoimi ostrzeżeniami, będąc świadom tego, że niepożądane rady zawsze bywają odrzucane. Nie wolno ich też publikować w prasie, zwłaszcza w znanym z najbardziej agresywnego tonu czasopiśmie wojskowym, lecz przekonywać ostrożnie kanałami dyplomatycznymi, nie odkrywając przed całym światem swoich kart. Tak więc wszystkie kraje odniosły się do ostrzeżeń Tuchaczewskiego z rezerwą. W 1935 roku świat jeszcze nie wiedział, co to Hitler. Tuchaczewski natomiast był znany wszędzie, dlatego też w sposób nieunikniony rodziły się wątpliwości i pytania: z jakich to powodów wy, komunista, martwicie się o bezpieczeństwo takich burżujów jak my? Czy to wy, czy nie wy?
A może zupełnie zmieniliście poglądy? Na waszej piersi błyszczy Order Czerwonego Sztandaru, a na nim widnieje złocony napis: PROLETARIUSZE WSZYSTKICH KRAJÓW, ŁĄCZCIE SIĘ! Czyżbyście odżegnywali się od tego wezwania? Jeśli tak, to po co nosicie odznaczenie?
A jeśli nie, to wsadźcie sobie, drogi towarzyszu, wasze rady, wiecie gdzie...
Szczególnie odrażająco brzmieć musiały takie ostrzeżenia w uszach Polaków. W 1920 roku Tuchaczewski podpisywał rozkazy, używając w nich określenia: „trup białej Polski", i depcząc owego trupa, wiódł swoich komisarzy pod mury Berlina i Paryża. Teraz nagle tę Polskę znów polubił i troszczył się o jej bezpieczeństwo...
V
Towarzysz Tuchaczewski grubo przesadził. Na to, by udzielać bezcennych wskazówek obcym państwom, każdy, kto zajmuje oficjalne stanowisko, powinien posiadać odpowiednie pełnomocnictwa. Ambasador po przybyciu do kraju swego przeznaczenia składa wizytę głowie państwa i składa listy uwierzytelniające: proszę, oto mój rząd upoważnił mnie, bym zabierał głos w jego imieniu. Jeśli ambasador choćby na jotę odstąpi od zaleceń swojego rządu, zostaje natychmiast odwołany, a państwo, w którym pełnił obowiązki dyplomatyczne - przeproszone za jego niewłaściwe zachowanie. Czy Tuchaczewski został upoważniony przez rząd radziecki do udzielania pouczeń suwerennym państwom? Czy miał takie pełnomocnictwa? Czy była to w ogóle jego sprawa?
Polityka zagraniczna to domena rządu, który realizuje ją poprzez ministerstwo spraw zagranicznych i inne powołane do tego ciała. Zastępca ludowego komisarza obrony towarzysz Tuchaczewski mógłby wdać się w rozmowy z przedstawicielami rządów innych państw tylko wówczas, gdyby został powołany w skład oficjalnej delegacji i otrzymał odpowiednie pełnomocnictwa. Każdy powinien wiedzieć, co do niego należy. Dla zastępcy ludowego komisarza obrony to rzecz szczególnie niebezpieczna wtrącać się do spraw, które nie podlegają jego kompetencji i do których w ogóle nie powinien się mieszać.
VI
Tuchaczewski hojną ręką rozdawał cenne wskazówki suwerennym państwom, tym samym wsadzając szprychy w koła naszej propagandy. Wydział Propagandy i Agitacji przez całe lata utrzymywał, że wrogowie chcą nas zaatakować. W podobnym duchu wypowiadał się Tuchaczewski, aż tu raptem oświadczył, że Hitler nam nie zagraża, a antyradzieckie wypowiedzi i plany Niemców to jedynie parawan służący do tego, by osłonić ich prawdziwe zamiary wobec Francji i uśpić jej czujność.
Tak właśnie Tuchaczewski się wyraził: parawan. Nie nawoływał bynajmniej naszego narodu do obrony, przeciwnie, gasił jego zapał. Cały artykuł Tuchaczewskiego poświęcony jest planom niemieckiej agresji przeciwko Francji. Któż wobec tego miałby nas zaatakować? Towarzysz Stalin wzywa naród do rewolucyjnej czujności, wszędzie słychać patriotyczne pieśni:
Jeśli w kraj nasz spokojny, Wedrą nowe się wojny
I posypie się na nas grad kul. Na każdym rogu wiszą ostrzegawcze plakaty:
TRZYMAJ JĘZYK ZA ZĘBAMI! WRÓG NIE ŚPI!
Aż tu nagle pojawia się wielki dowódca, który oświadcza wszem i wobec, że nikt nam nie zagraża, obawiać się powinna jedynie Francja, bo Hitler nie może się obejść bez francuskiej rudy i francuskich portów. Jego antyradzieckie wypowiedzi natomiast to zwykłe mydlenie oczu, chodzi po prostu o uśpienie czujności Francuzów...
Tuchaczewski podjął niebezpieczną grę. Co najciekawsze, nie zdawał sobie sprawy z własnej lekkomyślności. Nie wyczuwał, że głosi opinie sprzeczne z całą polityką państwa.
VII
Nie wiedział też, jak bardzo mu to zaszkodzi. Plan Stalina był następujący: niech Hitler całym impetem zmiażdży Europę, niech unicestwi wszystkie armie, partie, rządy, a my ją potem wyzwolimy. Oczywiście, nikt się nie spodziewał, że Francja skapituluje tak szybko. Zaskoczyło to zarówno Francuzów, jak i samych Niemców. Dla Stalina byłoby korzystniejsze, gdyby uporanie się z Francją zajęło Hitlerowi ze dwa lata.
Tak czy owak jednak, kapitulacja Francji urządzała Stalina - niech teraz Hitler posunie się jak najdalej na zachód i południe, w stronę Wielkiej Brytanii, Hiszpanii, Gibraltaru i Afryki. Im dalej, tym lepiej.
Tuchaczewski nie orientował się w zamysłach Stalina i pchał się ze swoimi niepotrzebnymi radami, które miały sprawić, żeby Francja oparła się niemieckiej agresji. Czy zatem warto byłoby, z punktu widzenia Stalina, puszczać w ruch „lodołamacz rewolucji", jeśli miałby on ugrzęznąć u granic Francji?
Gdyby Francja i inne kraje usłuchały rad Tuchaczewskiego i wzmocniły swoje siły obronne, działania Hitlera nie okazałyby się tak skuteczne i niszczycielskie, jak tego pragnął Stalin. Tuchaczewski przejawiał równie wielką agresję, jak Stalin. Jednakże plany Stalina były mądre i podstępne, Tuchaczewskiego zaś - naiwne i prymitywne. Jego ograniczenie stanęło na przeszkodzie realizacji planów Józefa Wissarionowicza.
Tuchaczewski wszakże nie zdawał sobie z tego sprawy.
Ukraińcy mają dobre przysłowie: nie pchaj się przed ojcem do piekła.
Jeśli podkomendny nie rozumie zamysłów dowódcy, a nie ma dość rozumu, by milczeć, gdy nie proszą go o radę, należy go odsunąć. Po prostu po to, by przez swoją głupotę nie utrudniał realizacji planu.
Czy Stalin kazał rozstrzelać Tuchaczewskiego natychmiast po opublikowaniu przez niego owego nierozważnego artykułu? Oczywiście, że nie. Gdyby to zrobił, odkryłby swoje karty. Stalin tylko pobłażliwie się uśmiechnął. W tym samym roku wprowadził stopień marszałka Związku Radzieckiego i nadał go pięciu dowódcom, wśród nich i Tuchaczewskiemu. Niech się nim cieszy! Do czasu.
VIII
Tuchaczewski jednak nie był sam. Przyczyną pogromu Czerwonych Kozaków nie stało się wcale to, że licytowali się z żołnierzami Pierwszej Konnej o zasługi bojowe podczas wojny domowej. Nie, sprawa była o wiele poważniejsza.
Ci z Pierwszej Konnej, od Budionnego, Woroszyłowa i Apanasienki, nie wtrącali się do spraw polityki międzynarodowej i nie podpowiadali Francji ani Polsce, czego powinny się obawiać. Byli żołnierzami, znali dyscyplinę i woleli milczeć. Polityka? To nie na ich rozum, od tego są inni.
Tuchaczewski zaś i jego Czerwoni Kozacy mieli własny pogląd na sprawę przyszłej wojny. Polegał on na tym, by dokładnie odwzorować sytuację z pierwszej wojny: pośrodku Niemcy, a z dwóch stron Rosja i Francja. Francja się broni, nam zaś w zwycięskim natarciu udaje się rozgromić Niemcy.
Ten wariant Tuchaczewski niejednokrotnie przedstawiał kolegom Francuzom. Francuscy oficerowie i generalicja coraz częściej pojawiali się w radzieckich dywizjach i korpusach, gorąco zapraszani przez Tuchaczewskiego. Weszła w modę wymiana delegacji, stażystów itd., itp. Zgodnie z przewidywaniami Tuchaczewskiego, Jakira, Primakowa i innych Czerwonych Kozaków, Francja miała zajmować pozycje za swoimi umocnieniami nad Renem, a Armia Czerwona - przeć na zachód przez całą Polskę i Niemcy... Rosja podczas pierwszej wojny światowej próbowała już zrealizować ten wariant, ale skręciła sobie na nim kark. Przez trzy lata rosyjskie armie parły na zachód, tracąc miliony doborowych żołnierzy, a dekownikom, którzy przesiedzieli całą wojnę w Moskwie, w decydującym momencie odechciało się wojaczki. Oto cała przyczyna rewolucji i upadku caratu. Niemcy wykrwawiły się na wschodnim froncie, a Wielka Brytania i Francja wykorzystały to i odniosły zwycięstwo.
Stalin postanowił tego scenariusza nie powtarzać. Obmyślił wszystko o wiele lepiej. Nie ukrywał zresztą swoich planów. Zamierzał przystąpić do wojny ostatni i dopiero wtedy, „kiedy kapitaliści pokłócą się między sobą".3
Przez pierwsze dwa lata druga wojna światowa toczyła się całkowicie zgodnie z zamysłami Stalina. Dopiero potem nastąpił zwrot. Tuchaczewski i Czerwoni Kozacy nie słuchali Stalina, nie rozumieli jego planów i nie starali się ich zrozumieć. Sami zaś nie wymyślili nic lepszego niż powtórzenie scenariusza z pierwszej wojny światowej.
Wyobraźmy sobie następującą sytuację: oto przywódca bandy wymyślił sprytną kombinację, dzięki której jego przeciwnicy z innych band powystrzelają się nawzajem... Wszystko idzie doskonale, dopóki pewien człowiek z bliskiego otoczenia herszta nie zaczyna wygadywać głupstw, które niweczą genialny plan. Co byście zrobili z takim pleciugą? Moim zdaniem, należałoby mu zatkać gębę, i to w taki sposób, żeby odwrócić uwagę tamtych od jego gadaniny. No bo zaraz zaczęłyby się dociekania: a co on właściwie powiedział nie tak? Wszystko szło zgodnie z planem Stalina, aż tu nagle objawił się Tuchaczewski, który ponad jego głową wzywał graniczące z Niemcami państwa, by szykowały się do odparcia agresji Hitlera...
Tuchaczewski wtrącał się w sprawy, o których nie miał pojęcia. Chociaż nikt go o to nie prosił. Chociaż nie miał do tego prawa.
Rozdział 18
Niemiecki ślad
Osobiście nigdy nie wykorzystywałem do swoich celów wywiadu i nie widziałem ani jednego szpiega. A tym bardziej szpiega-kobiety. Jest w tym coś prawdziwie odrażającego!
Hitler, 10 marca 1942 roku
Bardzo długo głośna była na świecie historia o tym, że niemiecki wywiad podrzucił Stalinowi pewien dokument... Wrócimy do tej sprawy, ale najpierw musimy się cofnąć w czasie. Całe dzieje bolszewizmu - to dzieje czystek.
Sam bolszewizm także zaczął się od rozłamu. To „nasi", czyli bolszewicy, a to „nie nasi", czyli mieńszewicy. Lenin w gruncie rzeczy nie robił nic innego, tylko oczyszczał swoją partię z tych, którzy byli dla niego niewygodni. Przekartkujmy tomy dzieł Lenina, a trudno nam będzie powstrzymać okrzyk zdziwienia: oto wódz, niczym pies pośród sfory, nieustannie gryzie się ze swymi współtowarzyszami walki, natomiast znienawidzonego caratu wcale nie atakuje.
Obelgi, którymi Lenin częstuje socjalistów, ludzi o zbliżonych poglądach, przewyższają ilością setki razy te, skierowane przez Lenina pod adresem cara Mikołaja.
Zagarnąwszy władzę, Włodzimierz Iljicz zajmował się wyłącznie dokonywaniem czystek. Jego partia wyrosła w walce - to prawda. Wymordowano rodzinę carską. Zlikwidowano burżujów. Arystokrację, kupiectwo, inteligencję, chłopstwo... Jak leciało. Współpracownicy Lenina wszyscy co do jednego również zajmowali się czystkami.
Pozbyli się swoich sprzymierzeńców eserowców. Anarchistów. Mieńszewików. A potem zaczęła się walka z nacjonalizmem, z religią, wymyślono „partię przemysłową".
3 Przemówienie na XV zjeździe WKP(b) w 1927 roku, [w:l Stalin, op. cit. t. 10, s. 286.
Rozprawiano się ze wszystkimi i wszystkich unicestwiano. Kirowa zamordowano po to, by mieć pretekst do ukarania rzekomych sprawców. Od razu wszak nastąpiła czystka w NKWD: nie ustrzegliście Kirowa! Dalej czystka Leningradu: odpowiecie, sukinsyny, za Kirowa! Następnie - całego kraju, pod hasłem poszukiwania zbrodniarzy, którzy przygotowywali zamach na Kirowa.
Wykryto tysiące organizacji przestępczych - wszyscy ich członkowie polowali na Kirowa. W łonie partii także nastąpiły aresztowania: musimy pomścić śmierć Kirowa! Zresztą w szeregach partyjnych walka z wrogami nie ustawała nigdy. Towarzysz Stalin wymyślił odchylenie prawicowe i wyrzucił z partii wszystkich tego zwolenników. Potem było odchylenie lewicowe i taki sam los spotkał oskarżonych o nie. Ale jak uderzyć w tych, którzy pozostawali całkowicie wierni partii i każdy kurs, jaki przyjęła, uznawali za swój? Genialny Stalin znalazł rozwiązanie i tego problemu: ogłosił, że w partii istnieje nader niebezpieczne odchylenie prawicowo-lewackie. W tej sytuacji nikt już nie mógł uniknąć ciosu. Gdy nie można komuś udowodnić odchylenia prawicowego ani też lewicowego, można go oskarżyć o prawicowo-lewackie wypaczenie linii partii. Pozostawali jeszcze centryści. Kiedy już zupełnie nie było się do czego przyczepić, pytano: a cóż to wy, towarzyszu, wciąż się tak trzymacie centrum? Taka postawa w istocie wydaje się podejrzana - wszyscy ulegają odchyleniom i wahają się - a wy zawsze z partią? Oto prawdziwie wrogie nastawienie!
Podczas dokonywania tych czystek nie ruszano armii, stanowiła ona jakby wyjątek. Towarzysz Stalin pilnował jedynie, by na jej czele stał zawsze jego człowiek. Dzięki zabiegom Stalina ze stanowiska ludowego komisarza do spraw wojska i marynarki został odwołany Trocki. Jego zastępcę Sklańskiego wysłano do Ameryki z jakimś zleceniem służbowym. Tam Sklański, dla odpoczynku, wypłynął samotnie łódką na jezioro. Dziwnym trafem łódka się przewróciła, a towarzysza zastępcę ktoś wciągnął pod wodę. Skutecznie. Miejsce Trockiego zajął Frunze. Na polecenie Stalina zrobiono mu operację, chociaż on się na to nie zgadzał. Zabieg się nie udał. Lekarze nie uratowali towarzysza Frunzego, odpowiedzieli więc za to, sądzeni z całą surowością prawa. Tak w pierwszych latach wyglądały najistotniejsze zmiany personalne w Ludowym Komisariacie Obrony. Ale przecież towarzysz Stalin musiał się kiedyś dobrać i do armii. Czy by tego zaniechał? Czy - gdyby nie otrzymał niemieckiej fałszywki - zostawiłby wojsko w spokoju i nie oczyścił jego szeregów?
Czystki - to jedna z form walki o umocnienie władzy. O jej utrzymanie. O osobiste bezpieczeństwo wodza. Czystki - to zażegnanie niebezpieczeństwa przewrotu. A przewrotów zawsze i wszędzie dokonuje wojsko. Dlatego też mówimy zwykle: „przewrót wojskowy". Czyż Stalin sam nie pomyślałby o tym, żeby uchronić się przed najgroźniejszym niebezpieczeństwem? Z pewnością wpadłby na to i bez niemieckiej podpowiedzi.
II
Walczyć o władzę można na wiele sposobów. Są wśród nich dobre, świetne, genialne. Ale również złe, głupie, idiotyczne.
Najbardziej niedorzeczny - to jawnie głosić, że człowiek jest najmądrzejszy pośród swych towarzyszy (a zarazem rywali), że posiada zasługi stokroć większe niż oni - i dlatego właśnie on, a nie kto inny, powinien zostać wyniesiony na sam szczyt. Tak postąpił Lew Dawidowicz Trocki. W 1924 roku zmarł Lenin. W tym samym roku Trocki opublikował książkę „Nauki Października".1 Nawołuje w niej do analizy październikowych wydarzeń. Nie wszyscy jeszcze bowiem uświadamiają sobie, kto był największym bohaterem Października. W tekście książki wciąż pojawiają się uwagi w rodzaju: „Lenin nie zrozumiał i nie docenił...", „Lenin wahał się...", „Lenin nie wiedział..." Nazwiska Stalina w „Lekcjach Października" w ogóle się nie wymienia. Zinowiew i Kamieniew to zdrajcy. Największym zaś bohaterem Października, który wszystko rozumiał i nigdy się nie wahał, był oczywiście sam Lew Dawidowicz.
Jeśli nawet tak się sprawy miały, ze względów czysto taktycznych nie należało krzyczeć o tym na cały świat. Nie chodziło bowiem o lekcje Października, lecz o władzę. Obwoławszy się bohaterem i pretendentem numer jeden do honorów i zaszczytów (oraz do władzy), Trocki spowodował, że inni pretendenci zwarli szeregi. Odpowiedź nastąpiła szybko i była druzgocząca. Opublikowano książkę „O «Lekcjach Października"". Jej autorami byli Zinowiew, Kamieniew, Kwiring, Kuusinen, Sokolnikow, Stalin, zespół redakcyjny „Prawdy" i Centralny Komitet Komsomołu.
Książka ta rozpoczęła skierowaną przeciwko Trockiemu jawną kampanię prasową, która trwała nawet po śmierci Lwa Dawidowicza. Ciekawe, że artykuł Stalina na zamieszczony we wspomnianej książce jest bardzo łagodny w tonie: „Mówi się o represjach wobec opozycji... Jeśli chodzi o represje, jestem zdecydowanie przeciw".2
Inni autorzy są mniej łagodnie usposobieni, wyśmiewają i lżą Trockiego.
Dla całej partyjnej biurokracji był to sygnał, że sfora zwróciła się przeciwko dotychczasowemu przywódcy. Wszyscy więc czym prędzej pragnęli okazać niezachwianą wierność sforze i nienawiść do pokąsanego przywódcy.
III
Przykład Lwa Dawidowicza nie nauczył Tuchaczewskiego niczego.
Tuchaczewski rwał się do władzy w ten sam, najgłupszy z możliwych, sposób. Podczas wojny domowej skompromitował się jak nikt inny. I oto nagle ogłosił się jej zwycięzcą. Postanowił sam zredagować trzytomową publikację „Wojna domowa 1918-1921", przedstawiając się tam jako najwybitniejszy strateg i oskarżając innych o swoje porażki. Trzeba tu wyraźnie podkreślić: Tuchaczewski pragnął właśnie redagować historię, a nie ją tworzyć. Każdy, kto czytał jego książkę „Pochód za Wisłę", musi przyznać, że autor nie potrafi formułować własnych myśli. Marszałek Józef Piłsudski, pogromca Tuchaczewskiego, w swojej książce „Rok 1920" wykazał nieudolność Tuchaczewskiego zarówno w walce, jak i w przedstawianiu wypadków:
„...niezwykła abstrakcyjność pracy daje nam obraz człowieka, który -jak mówiłem - miele tylko własny mózg czy własne serce, wyrzekając się lub nie umiejąc dowodzić codziennie wojskiem w jego pracy, która to praca nie tylko nie zawsze odpowiada myślom i zamierzeniom wodza, lecz nieraz mu zaprzecza lub zmuszona jest zaprzeczyć przez działanie i pracę wojsk nieprzyjacielskich. Nie chcę przez to powiedzieć, że p. Tuchaczewski istotnie tak dowodził, nie chcę w całej pełni korzystać z przewagi, mnie w ten sposób danej, lecz nie mogę się oprzeć wrażeniu, że bardzo wiele zjawisk w operacjach 1920 r. zawdzięczać należy nie czemu innemu, jak wielkiej skłonności p. Tuchaczewskiego do dowodzenia wojskiem w ten właśnie abstrakcyjny sposób". Piłsudski pierwszy wykpił próby Tuchaczewskiego zrzucenia winy na innych za klęskę poniesioną w bitwie warszawskiej.
1 L. Trocki, „Nauki Października", wyd. Kret - Nurt Lewicy Rewolucyjnej, Warszawa 1990.
2 Ob „Urokach Oktiabria", Moskwa 1926, s. 95.
Tuchaczewski jednak nie dawał za wygraną. Rzeczywiście zabrał się za redagowanie wspomnianej książki, w której tak opiewał własną chwałę, że było to aż nieprzyzwoite.
Nie chodziło jednak o peany. Toczyła się walka o władzę i w tej walce spory o dawne zasługi były jedynie przykrywką dla przetargów o stołki.
Stalin rozumiał lepiej niż inni, że za owym eksponowaniem wojennych zasług Tuchaczewskiego kryją się o wiele niebezpieczniejsze intencje. To wyraźne zgłoszenie pretensji do władzy. Dlatego też Stalin uznał, że należy pokonać Tuchaczewskiego jego własną bronią. Sam nie wszczynał zwady, ale każda próba wynoszenia zasług Tuchaczewskiego przez niego i jego popleczników spotykała się z niezbyt głośnym, i nie wiadomo skąd pochodzącym, lecz silnym odporem.
Teraz przyjrzyjmy się datom. Niemiecka wersja jest następująca: w grudniu 1936 roku Hitler ostro zganił pracowników wywiadu i zażądał od nich konkretnych wyników działań. W styczniu roku 1937 zrodził się pomysł podrzucenia Stalinowi fałszywki. Następnie długo ją przygotowywano, szukano rytownika, maszyny do pisania „takiej jak na Kremlu", przygotowywano potrzebne dokumenty, rozpuszczano plotki, które doszły do uszu prezydenta Czechosłowacji, a potem Stalina, później odbyły się rozmowy między resortem Jeżowa i Niemcami, aż wreszcie na początku maja 1937 roku fałszywka znalazła się na biurku Stalina. To wersja Schellenberga.
A oto nieco inna wersja wydarzeń.
W styczniu 1935 został aresztowany Władimir Iwanowicz Newski, dyrektor Biblioteki im. Lenina. Zarzuty: w największej bibliotece kraju znajdują się nie te książki, które powinny, książki opiewające niewłaściwych bohaterów. Oprócz Newskiego aresztowano także dyrektorów najważniejszych wydawnictw i bibliotek w całym Związku Radzieckim. Mógł to być sygnał dla Tuchaczewskiego: daj spokój! Już zbyt natrętnie kreujesz się na bohatera!
13 lipca 1935 roku aresztowano komkora G. Gaja. W bitwie warszawskiej główną siłą uderzeniową i manewrową był III Korpus Konny, którym dowodził Gaj. W 1935 roku Gaj był kierownikiem katedry historii wojen w Akademii Wojsk Lotniczych im. Żukowskiego. W owym czasie w ZSRR nie istniała historia żadnych innych wojen oprócz historii wojny domowej. Wszystko, co poprzedzało wojnę domową, było jedynie wstępem. Przyczyna aresztowania: wykładał historię w sposób szkodliwy. Aresztowanie Gaja powinno było stanowić ostatni sygnał ostrzegawczy dla Tuchaczewskiego.
17 kwietnia 1936 roku aresztowano N. Murałowa. Dowódcą Moskiewskiego Okręgu Wojskowego został jeszcze w roku 1917, a więc na kilka miesięcy przed utworzeniem Armii Czerwonej. Właśnie Murałow osłaniał ucieczkę rządu Lenina i Trockiego z Piotrogrodu do Moskwy.
W 1936 roku Stalin zaczął rozprawiać się ze wszystkimi, którzy rozpoczęli kariery za Lenina i Trockiego, a teraz zajmowali wysokie stanowiska w wojsku.
9 lipca 1936 roku aresztowano Czerwonego Kozaka, komdywa D. Szmidta, przyjaciela Tuchaczewskiego, Jakira i Primakowa, tego samego Szmidta, który obiecał, że obetnie Stalinowi uszy. Od tej chwili los Tuchaczewskiego, Jakira i Primakowa był przesądzony.
12 sierpnia 1936 roku został aresztowany sam komkor Primakow, najważniejszy z Czerwonych Kozaków. Primakow - później sądzony i rozstrzelany razem z Tuchaczewskim, Jakirem i Uborewiczem, był związany z marszałkiem przez wiele lat - był jego podkomendnym jeszcze w 1920 roku podczas „pochodu za Wisłę".
20 sierpnia 1936 roku aresztowano komkora nazwiskiem Putna, który w przyszłości podzielić miał los Tuchaczewskiego. Dwóch z ośmiu oskarżonych tak zwanej grupy Tuchaczewskiego już siedziało. Koło historii zostało wprawione w ruch.
2 września 1936 roku został aresztowany komkor S. Turowski.
25 września - komdyw J. Sablin.
I oto dopiero w grudniu 1936 roku Hitler rzekomo zażądał od swoich służb specjalnych większej aktywności. A pracownicy niemieckiego wywiadu łamią sobie głowy, co by tu wymyślić...
24 stycznia 1937 roku zostaje zwołana konferencja partyjna Białoruskiego Okręgu Wojskowego, którym kieruje komandarm I stopnia Uborewicz. Jego podkomendni naraz jakby się zerwali z łańcucha. Na wyścigi, jeden przez drugiego, zaczynają atakować swego szefa, zarzucając mu różne, rzeczywiste i urojone przewiny. Ten, kto choć raz uczestniczył w zebraniu partyjnym w Związku Radzieckim, wie, że tak łatwo podwładni nie zwracają się przeciwko zwierzchnikowi. Zwłaszcza jeśli jest nim dowódca jednego z najsilniejszych okręgów wojskowych.
Dziwnym zbiegiem okoliczności dokładnie tego samego dnia cios o miażdżącej sile został wymierzony również w samego Tuchaczewskiego. 24 stycznia 1937 roku podczas jawnej rozprawy sądowej oskarżony o szpiegostwo, szkodnictwo i przygotowywanie spisku Karl Radek wymienił nazwisko Tuchaczewskiego.
Ten, kto wie cokolwiek o publicznych stalinowskich procesach, ten, kto zastanawiał się nad ich sensem i celem, musi przyznać, że zwykle nie wymieniano tam nazwisk. Według słów oskarżonego Radka, Tuchaczewski wysłał Putnę do Berlina, gdzie ten prowadził rozmowy z trockistami. Samego Tuchaczewskiego na razie o nic nie obwiniano: wydelegował przecież Putnę w sprawach służbowych, a ten skorzystał z okazji... Jeśli jednak Tuchaczewski nie miał żadnego udziału w tajemniczych machinacjach, po co na jawnej rozprawie sądowej, w obecności obserwatorów zagranicznych, wymieniać jego nazwisko w bezpośrednim związku z działalnością spiskowców? Można było przecież powiedzieć: „podczas delegacji służbowej Putna dopuścił się niedozwolonych czynów". Komuś jednak zależało na uściśleniu, że działał z polecenia Tuchaczewskiego. W tej chwili Tuchaczewski mógł śmiało palnąć sobie w łeb - jego los był nie tylko przesądzony, lecz fakt ten oficjalnie podano do publicznej wiadomości. W owym czasie niemiecki wywiad wciąż jeszcze szukał rytownika. A przecież można było zaniechać poszukiwań. Wszystko i tak zostanie zrobione jak należy. Hitlerowskiemu wywiadowi wystarczył dobry analityk w niemieckiej ambasadzie w Moskwie. Z faktu wymienienia nazwiska Tuchaczewskiego na procesie pokazowym można było wyciągnąć odpowiednie wnioski.
Tymczasem aresztowania w wojsku nasilały się.
19 lutego 1937 roku aresztowano dywkomisarza J. Nieżyczeka.
20 lutego 1937 roku - dywkomisarza A. Gusiewa.
11 marca 1937 roku - całe wyższe dowództwo Uralskiego Okręgu Wojskowego, w tym dowódcę, komkora J. Garkawego i jego zastępcę, komkora M. Wasilenkę.
25 marca 1937 roku - dywintendenta P. Kurkowa.
Lista jest o wiele dłuższa, daty aresztowań znane.
Każdy może sam uzupełnić ten spis i wyciągnąć odpowiedni wniosek. Jest on zresztą bardzo prosty: bez względu na to, czy Stalin otrzymał w maju 1937 roku fałszywkę spreparowaną przez niemiecki wywiad, czy też nie, czystka w szeregach wyższego dowództwa Armii Czerwonej była prowadzona na całego, główne ofiary były już upatrzone i wymienione publicznie z nazwiska, a świadkowie składali komandarmowi I stopnia Frinowskiemu takie zeznania, jakich ten od nich zażądał.
IV
Legendy o pozbawionej dowódców armii szerzą się już od pół wieku. Oto najnowsze publikacje na ten temat w piśmie „Nowości wywiadu i kontrwywiadu": ogromny artykuł Władimira Kukuszkina „«Sprawa» Tuchaczewskiego - fałszywka nazistowskich służb specjalnych".4 Jakież to rewelacje prezentuje nam towarzysz Kukuszkin?
Otóż dokładnie powtarza to, co wymyślił wredny hitlerowiec SS-Brigadefuhrer Walter Schellenberg. Wszystko, co ten mówił pięćdziesiąt lat temu, Kukuszkin recytuje słowo w słowo, przedstawiając brednie Schellenberga jako swoje odkrycia naukowe. Plotkom, od pół wieku eksploatowanym przez brukową prasę całego świata, towarzysz Kukuszkin nadaje rangę najnowszych informacji wywiadu.
Czytając artykuł, człowiek przestaje rozumieć, gdzie kończy się Schellenberg, a zaczyna Kukuszkin. Cały tekst naszpikowany jest gęsto cytatami z Schellenberga, któremu autor wierzy bez zastrzeżeń, nie podając w wątpliwość ewidentnych nieścisłości i sprzeczności.
Wersja Schellenberga-Kukuszkina jest następująca:
„Początek tej złowieszczej akcji miał miejsce w grudniu 1936 roku na zebraniu u Hitlera. Uczestniczyli w nim także Hess, Bormann i Himmler. Fuehrer z irytacją...".
Stop. W tym miejscu muszę przerwać pasjonującą relację towarzysza Kukuszkina i zrobić małą dygresję. Wymienieni są więc czterej najwyżsi dostojnicy niemieccy, skupiający w swych rękach całą władzę. Czterej spiskowcy, od których wszystko się zaczęło. Trzej spośród nich to politycy, a jeden - przedstawiciel służb specjalnych, SS-Reichsfuehrer Himmler. Pod koniec wojny Himmler próbował się wymknąć, ale rozpoznano go. Popełnił więc samobójstwo, rozgryzając ampułkę z trucizną. A było tak.
Setki tysięcy, a nawet miliony niemieckich żołnierzy poddawało się Amerykanom i Anglikom, byle tylko nie dostać się do radzieckiej niewoli. W rękach zachodnich sojuszników znalazły się nieprzebrane rzesze niemieckich jeńców wojennych. Wyobraź sobie, czytelniku, ogrodzone drutem, olbrzymie pola, kipiące od ludzi. Morze głów... Właśnie w tym morzu postanowił się rozpłynąć Himmler. Włożył mundur prostego żołnierza, sprokurował odpowiednie dokumenty... Cóż dla niego znaczyło zażądać wystawienia książeczki wojskowej na nazwisko jakiegoś Hansa czy Fritza? Przygotowano mu po mistrzowsku podrobione papiery. I to go właśnie zgubiło.
Dokumenty frontowych żołnierzy są zniszczone i rozmazane. Ci żołnierze płonęli w czołgach, forsowali wpław rzeki, przedzierali się przez lasy i bagna, tarzali w błocie i krwi. Ich papiery przesiąkły dymem podziemnych schronów, żołnierskim potem i tytoniem, wonią lazaretów, objazdowych burdeli i kuchni polowych, pomięły się, wystrzępiły, przetarły. Aż tu nagle jeden żołnierzyk legitymuje się nowiuteńką, szeleszczącą, pachnącą jeszcze farbą drukarską książeczką wojskową...
Wzięto go na oko w tym ludzkim mrowisku i zażądano dokumentu dlatego, że wszyscy frontowi żołnierze wciąż jeszcze mieli na mundurach ślady walk i zapach klęski, byli obszarpani, cuchnący, obrośnięci, ten bez nogawki, inny bez pagonów, jeszcze inny z oderwanym rękawem, w brudnych bandażach, obwiązani szmatami...
4 Nowosti razwiedki i kontrrazwiedki", nr 40-41/1994 r.
A pomiędzy nimi - podstarzały, siwiejący żołnierz w nowiuteńkim mundurze, skrzypiących butach, wymyty, ostrzyżony i pachnący francuską wodą kolońską. Więc zawrócono go: „Ano, chodź tu, kolego! Coś z tobą chyba nie tak!". Rozpoznano go. Popełnił samobójstwo rozgryzając ampułkę z trucizną.
Do tępego, policyjnego łba SS-Reichsfuhrera nie przyszło, że buty powinny być zdeptane, dokumenty wystrzępione, a pieczątki na dokumentach rozmyte. I oto nasz towarzysz Kukuszkin snuje teraz zadziwiającą opowieść o tym, jak ów wybitny profesjonalista oraz trzech amatorów w grudniu 1936 roku zamierzali oszukać samego towarzysza Stalina, podrzucając mu fałszywkę.
Kukuszkin kontynuuje swoje relacje o tym, jak wybitny profesjonalista i trzej amatorzy wezwali Heydricha, zbesztali go i ten wpadł na pomysł podrobienia dokumentu... Co ów dokument miał zawierać? Informację, że radzieccy generałowie z Tuchaczewskim na czele zwąchali się z generałami niemieckimi. Radzieccy przygotowują przewrót, żeby obalić Stalina, niemieccy - Hitlera.
Niemieckie służby specjalne rzekomo dowiedziały się o spisku, zdobyły odpowiednie dokumenty i gotowe są przekazać je Stalinowi... „Wkrótce z Moskwy przybył wysłannik Jeżowa, który wyraził chęć nabycia materiałów dotyczących «spisku»... Heydrich zażądał 3 milionów rubli w złocie... Wymieniona suma została przekazana.
Inicjatorzy politycznego fałszerstwa dokumentów chełpili się tym, że zadali ciężki cios zdolności bojowej Armii Czerwonej, jednocześnie zarabiając na tym 3 miliony rubli... Część "judaszowych srebrników* Schellenberg polecił zniszczyć, kiedy kilku niemieckich agentów posługujących się tymi pieniędzmi zostało aresztowanych przez GPU. Stalin zarządził wypłacenie żądanej sumy w wysokich nominałach, których numery były znane GPU".
Na tym kończy się opowiastka. Pośmiejmy się z niej, ale najpierw...
VI
Oceńmy sytuację z perspektywy gabinetu Stalina.
Józefowi Wissarionowiczowi zameldowano: hitlerowska tajna policja wykryła spisek niemieckich i radzieckich generałów. Niemieccy generałowie chcą obalić Hitlera, radzieccy - Stalina. Cóż w tej sytuacji (zdaniem Stalina) powinien uczynić Hitler? Powinien rozprawić się z niemieckimi spiskowcami. Aresztować ich, stawiać przed sądem, rozstrzeliwać i wieszać. Tymczasem, o dziwo, chociaż Hitler wie o spisku, w Niemczech nic się nie dzieje, generałowie nadal pozostają na stanowiskach, nie ma mowy nawet o degradacji. Wywiad niemiecki troszczy się o bezpieczeństwo Stalina, zdobywa dokumenty, zachęca do rozprawienia się z radziecką generalicją, a Hitler i jego służby specjalne nie myślą o bezpieczeństwie Fuehrera i nie zamierzają rozstrzeliwać generałów-spiskowców. Stalin miałby uwierzyć w taką bzdurę?
Następna sprawa. Jeśli Hitler istotnie dowiedział się o spisku niemieckich i radzieckich generałów, to powinien się zwrócić do Stalina bezpośrednio. Osobiście i niezwłocznie.
Wyobraźmy sobie, że w mieście rywalizują dwie bandy. I oto członkowie jednej i drugiej spiknęli się, nie powiadamiając o tym hersztów, i postanowili więcej ze sobą nie wojować, a szefów, którzy są temu przeciwni, po prostu załatwić. Przypuśćmy teraz, że przywódca jednej bandy zwietrzył, co się święci. Co powinien zrobić? Gdzie szukać pomocy? Oczywiście, że u herszta drugiej bandy. I tylko u niego. Na jakiś czas stać się przyjacielem w biedzie. Więc jeden powiada do drugiego: mów, co wiesz o całej sprawie, a ja ci powiem, co ja wiem. A następnie każdy robi porządek we własnej bandzie. Potem mogą znowu ze sobą wojować.
Tak więc jeśli Hitler dowiedział się o spisku radzieckich i niemieckich generałów, powinien był porozumieć się bezpośrednio ze Stalinem, nie ufając nikomu. Obu groziło to samo. Hitler jednak nie szuka kontaktu ze Stalinem. Zamiast tego jakieś płotki usiłują sprzedać Stalinowi materiały kompromitujące Tuchaczewskiego. Żądają pieniędzy, a nie zależy im na materiałach, które by skompromitowały niemieckich generałów...
Trudno w to uwierzyć. Najwyższa pora coś przedsięwziąć, a Hitler nie ratuje własnej skóry, lecz troszczy się o bezpieczeństwo Stalina i targuje się o pieniądze. Jakby w Niemczech w ogóle nie istniał żaden spisek...
Wniosek: próbę wprowadzenia w błąd Stalina, jeśli rzeczywiście miała ona miejsce, należy ocenić jako głupią i naiwną, całą historię zaś uznać za nieprawdopodobną i niczym nie potwierdzoną.
VII
W odróżnieniu od Lenina i Trockiego, Stalin przywiązywał wagę do formalnej strony procesów sądowych. Nie chciał uchodzić za pospolitego zbrodniarza, zwłaszcza w oczach swojej armii. Za Stalina na rozprawach wszyscy przyznawali się do winy, bez względu na to, czy proces był jawny, czy tajny. Ten, kto się nie przyznał, po prostu nie stawał przed sądem. Jeśli jednak już się tam znalazł, przyznawał się do winy. Stalin wymuszał to na wszystkich, uważając za bardzo istotne, by całe społeczeństwo uwierzyło, że rzeczywiście zdemaskowani zostali prawdziwi spiskowcy i szpiedzy. Jeśli zatem Józef Wissarionowicz otrzymał dokument od wywiadu niemieckiego, należało przedstawić go sądowi. Rozprawa była zamknięta, a sędziowie - wyżsi dowódcy Armii Czerwonej - umieli dochować tajemnicy.
Stenogramy z procesu grupy Tuchaczewskiego zostały opublikowane. Żadnych niemieckich dokumentów składowi sędziowskiemu nie przedstawiono, ba, nawet o nich nie wspomniano. Opublikowano również fragmenty protokołów przesłuchań i konfrontacji, ale i tam o niemieckim dokumencie nie ma nawet wzmianki.
O jaki właściwie dokument chodzi? O list Tuchaczewskiego, który rzekomo napisał do niemieckich generałów. Mówi się na ogół, że Stalin „uwierzył w sfałszowany dokument". W porządku. Załóżmy, że Stalin otrzymał list, który Tuchaczewski skierował do niemieckiej generalicji i że wierzył, iż ten rzeczywiście go napisał. Dlaczego zatem stalinowski sąd przedstawił Tuchaczewskiemu ewidentnie spreparowane zarzuty, listu zaś, który jest dowodem jego zdrady i w którego autentyczność uwierzył sam Stalin, nie zechciał wykorzystać? I najważniejsze pytanie: dlaczego Stalin nikomu nie pokazał tego listu? Dlaczego?
Długo myśleli kremlowscy historycy, aż wreszcie wymyślili odpowiedź: list dotarł do Stalina kanałami agenturalnymi, a on nie chciał ujawniać siatki!
Bardzo przekonujące wyjaśnienie. Tyle że radziecka agentura nie miała z całą sprawą nic wspólnego. Oficjalny przedstawiciel strony radzieckiej spotkał się jakoby z Niemcami, odkupił od nich list i wrócił z nim do stolicy światowego proletariatu. Gdyby pokazano ów list naszym dowódcom, to komu i w jaki sposób mogłoby to zaszkodzić? Przeciwnie, gdyby Stalin przedstawił list Tuchaczewskiego, gestem tym zademonstrowałby swoją siłę: proszę, ja wszystko widzę! O wszystkim wiem! Nie wdając się w zbędne szczegóły, dałby do zrozumienia swoim marszałkom, żeby nawet nie myśleli o zawiązywaniu jakiegokolwiek spisku, gdyż wszystkie ich listy są przechwytywane i kontrolowane przez niego osobiście. Ale z jakichś powodów tego nie zrobił.
Jeśli w sprawę była zaangażowana jakakolwiek agentura, to tylko niemiecka. Jeśli niemiecki wywiad sprzedał Stalinowi list Tuchaczewskiego, tym samym przekazał mu prawo do dysponowania dokumentem w dowolny sposób. Ten, kto za coś zapłacił, może z tym robić, co mu się podoba. Niemcy, przekazując list, nie martwili się bynajmniej o to, że jego treść odsłoni tajemnice ich siatki agenturalnej. Tymczasem towarzysz Stalin jak się okazuje, bardzo dbał o to, by nie ujawniać jej powiązań.
VIII
Wróćmy jednak do relacji Schellenberga-Kukuszkina.
Pierwsza sprawa: pieniądze otrzymane od GPU wywiad niemiecki przeznaczył na operacje agenturalne i od razu nastąpiła wpadka, jako że numery banknotów zostały zarejestrowane.
Wywiad nie może działać bez pieniędzy, podobnie jak parowóz bez wody, ale wywiadowca nie ma prawa podejmować ich w banku i płacić nimi swemu agentowi. Dla celów operacji agenturalnych można się jedynie posługiwać pieniędzmi wypranymi, to znaczy takimi, które w specjalny, całkowicie utajniony sposób ktoś gdzieś wprowadza do obrotu. A dzielny wywiad niemiecki otrzymał pieniądze nie przez bank, lecz w resorcie towarzysza Jeżowa, resorcie zajmującym się wyłapywaniem szpiegów, i od razu zaczął nimi opłacać swoje operacje agenturalne i to w dodatku na terytorium Związku Radzieckiego.
Jedno z dwojga: albo Schellenberg tego nie pisał, tylko jacyś durnie, którzy nigdy nie służyli w wywiadzie i nie czytali kryminałów, albo też na czele niemieckiego wywiadu istotnie stali idioci, którzy nie wiedzieli o najprostszych rzeczach, o jakich dobrze wie nie tylko początkujący wywiadowca, lecz każdy czytelnik powieści sensacyjnych.
Druga sprawa: pracownicy niemieckiego wywiadu popełnili błąd i GPU...
Znowu bzdura. Nasi chłopcy nie są tak głupi, żeby od razu aresztować szpiega. Szpieg znajduje się na naszym terytorium, skąd uciec nie jest tak łatwo. Należy go zatem „prowadzić" - przez długi czas ostrożnie i z całą uwagą go śledzić, żeby odkryć jego powiązania. Potem warto ustawić wszystko tak, żeby szpieg sam nie wiedział, że pracuje na naszą korzyść i wierzył, iż wszystko idzie jak po maśle. Prawdziwy szpieg namierzony na naszym terytorium, to rzecz niezwykle cenna. To nasz kanał dezinformacji. To as wyciągnięty z talii. Szpiega się aresztuje tylko w ostateczności, a i tak wykorzystuje się to w rozgrywkach z wywiadem nieprzyjaciela. Nawet jeśli przeciwnik domyśli się, że nakryliśmy jego agenta, który tańczy teraz tak, jak mu zagramy, z tego także płynie dla nas korzyść: przeciwnik nie wie kogo zdemaskowaliśmy, a kogo nie, więc musi podejrzewać całą siatkę. Słowem, gdyby nasi nakryli niemieckich agentów, Schellenberg mógłby się o tym dowiedzieć dopiero po wojnie.
Niemcy wykazali niewiarygodną głupotę, dając szpiegom pieniądze otrzymane w resorcie Jeżowa, a zatem radziecki kontrwywiad powinien był poczekać do czasu, aż wszystkie banknoty pojawią się na terytorium naszego kraju i wpadną przez nie następni szpiedzy. Jakiż sens aresztować pierwszych, których się namierzyło?
Trzecia sprawa: nastąpiła wpadka i Schellenberg nakazuje zniszczyć pieniądze... Po co? Czy nie można ich było wykorzystać do legalnych operacji? Na przykład wypłacać nimi pensje niemieckim dyplomatom w Moskwie, kupować wodę sodową na Cwietnym Bulwarze, pierożki na Dworcu Jarosławskim, gazety...
Zniszczyć pieniądze... Ale przecież sam Schellenberg mówił o rublach w złocie. Wyobrażam sobie, jak biedni pracownicy niemieckiego wywiadu kroją złote ruble nożami ze stali Kruppa. A przecież nie wiem jak zniszczone, pieniądze te nie tracą wartości. Z przyjemnością zgodziłbym się wziąć skrzynię złotych rubli przeciętych na pół. A więc cóż to za złote ruble w banknotach o wysokich nominałach i z numerami? Schellenberg najwyraźniej nigdy rubli na oczy nie widział. A wy, towarzysze z „Nowości wywiadu i kontrwywiadu" wiecie, jak wyglądał nasz czerwoniec? I że to moneta, a nie banknot? I że na monetach nie ma żadnych numerów? Zresztą w czasach, o których mowa, czerwonce były już wycofane z obiegu. Cóż, towarzysze redaktorzy od wywiadu i kontrwywiadu, nie zwróciliście uwagi na te drobnostki? Jeśli już kłamać, to przynajmniej sensownie. Nie rozumiecie, szanowni redaktorzy, że Schellenberg kłamie głupio i nieudolnie?
Doprawdy, można pęknąć ze śmiechu. Jeśli się jest szpiegiem i chce się sprzedać fałszywy dokument, to należy żądać naprawdę dużych pieniędzy. W owym czasie towarzysz Stalin płacił zwykle dolarami, frankami szwajcarskimi, funtami czy złotem w sztabkach. Dlaczego zatem wywiad niemiecki zgodził się na ruble w banknotach o dużych nominałach?
Na zakończenie jeszcze coś. Operację obmyślono w grudniu 1936 roku. Przeprowadzono ją w roku 1937. Chytrzy Niemcy oszukali Stalina i otrzymali pieniądze od przedstawiciela GPU... które istniało do 15 listopada 1923 roku. Później nie było już GPU5, tylko OGPU, a od 10 lipca 1934 roku nie było także OGPU. Dzielny niemiecki wywiad oszukał instytucję, która nie istniała od 13 lat.
A może Schellenberg się po prostu przejęzyczył? Z pewnością nie. Przez całą książkę przewija się właśnie ta nazwa - GPU. Wielki szef niemieckiego wywiadu nie znał nazwy instytucji, którą zwalczał. I ten dureń, który w ogóle nic nie wiedział o Rosji, wmawia nam, że kazał sprokurować fałszywy dokument, w którego autentyczność uwierzył sam Stalin.
IX
Dostałem książkę „Sztuka wojny" Sun Tzu w nowym przekładzie uniwersytetu w Oksfordzie, w nowej interpretacji i z nowymi komentarzami. Wielki Chińczyk żył dwa i pół tysiąca lat temu, ale to, co pisał o wojnie, powinien wiedzieć każdy.
Siedzę, czytam i rozpływam się ze szczęścia. Rozdział o wywiadzie... I nagle współczesny komentarz profesora Oksfordu: wywiad ma ogromne znaczenie. Przykład: wywiad niemiecki podrzucił Stalinowi sfałszowany dokument...
Wywiad niemiecki w okresie drugiej wojny światowej przejawił głupotę, o której można by pisać tomy w duchu „Przygód dobrego wojaka Szwejka". O Związku Radzieckim niemiecki wywiad nie wiedział w ogóle nic.
Tym tematem zresztą zajmę się osobno. Sam Hitler wywiadu nie lubił, nie rozumiał i miał go w pogardzie.
GPU - Gosudarstwiennoje Politiczeskoje Uprawlenije - Państwowy Zarząd Polityczny. 1922-1923 [przyp. tłum.].
I oto Hitlera i jego wywiad podaje się nam jako przykład dobrej roboty. Stalina zaś, który cenił, rozumiał i lubił pracę wywiadu i z wielką przyjemnością kontaktował się z najlepszymi wywiadowcami swoich czasów, uważa się za głupiego, ufnego, naiwnego durnia. Trzeba pamiętać, że przed upadkiem Rzeszy zlikwidowano wyższe dowództwo niemieckich służb wywiadowczych, a archiwa spalono. Nic zatem nie da się sprawdzić w dokumentach. Dzięki temu pozostało pole do popisu dla wszelkiej maści konfabulantów! Po wojnie rozmaici hochsztaplerzy, którzy o wywiadzie nie wiedzieli nawet tyle, ile można przeczytać w powieściach kryminalnych, zaczęli snuć niestworzone historie. Stalin rozstrzelał Tuchaczewskiego? To przecież ja podrzuciłem fałszywkę! To przecież ja wyprowadziłem w pole samego Stalina! To ja jego rękami pozbawiłem Armię Czerwoną dowódców. I jeszcze zapłacono mi za to trzy miliony rubli w złocie!
A my chórem powtarzamy te wymysły. I śmiejemy się z naiwności Stalina. Ale śmiać się należy nie ze Stalina, lecz z niektórych szacownych ekspertów. Chronologia działań wodza jest wszystkim znana i udokumentowana, zaś chronologię działań hitlerowców znamy jedynie na podstawie niczym nie potwierdzonej relacji wielokrotnie przyłapanego na kłamstwie i całkowicie niekompetentnego Schellenberga.
Zwyczajne porównanie wskazuje, że realne działania Stalina wyprzedzały o przeszło rok domniemane przedsięwzięcia hitlerowców. Schellenberg, zmyślając swoje opowiastki, nawet nie raczył przerzucić ogólnie dostępnych materiałów dotyczących moskiewskich procesów. Gdyby rzucił na nie okiem, przesunąłby w czasie o parę lat do tyłu relację o zebraniu u Hitlera.
Jeśliby nawet czystka w Armii Czerwonej została dokonana dzięki niemieckiemu podstępowi, to posunięcie hitlerowców należałoby oceniać jako głupotę, ponieważ pomogli tylko Stalinowi pozbyć się tępych, zwalczających się nawzajem zbirów i otworzyć drogę dla nowego pokolenia dowódców, którzy unicestwili potęgę Hitlera i działania jego chełpliwego wywiadu.
To nie Stalin uwierzył w niemieckie kłamstwa, lecz niektórzy nasi uczeni. To wam, towarzysze naukowcy, Schellenberg podrzucił fałszywkę o otrzymanych od GPU złotych rublach w banknotach o dużych nominałach, a do tego numerowanych.
Rozdział 19
Analityczny umysł
Niektórzy komuniści sami niezbyt dobrze się orientowali, co i jak. Ich poglądy polityczne sprowadzały się niekiedy do dość prostej formuły: „wszyscy burżuje to wrogowie rewolucji. Dlatego nie ma co się z nimi patyczkować".'
Generał lejtnant S. Kalinin
Po wojnie domowej Związek Radziecki miał na wschodzie jednego, lecz bardzo groźnego przeciwnika: Japonię. W okresie pokoju przeciwko Japonii zorganizowano Front Dalekowschodni. W ciągu dwóch międzywojennych dziesięcioleci niemal bez przerwy najwyższym zwierzchnikiem wojskowym radzieckiego Dalekiego Wschodu był marszałek Wasilij Konstantinowicz Blucher, człowiek numer jeden na liście radzieckich marszałków. Jak już wiemy, doradca prezydenta Rosji, generał pułkownik Wołkogonow, w swoich książkach określa Bliichera jako „znakomitego dowódcę", obdarzonego „umysłem analitycznym".
S. Kalinin. op. cii., Moskwa 1963, s. 64.
Generał Wołkogonow wyraża jednocześnie wątpliwość, czy „tacy ludzie byli Stalinowi potrzebni". Istotnie, takich ludzi Stalin nie potrzebował. Ale z zupełnie innego powodu. Marszałek Bliicher został aresztowany 22 października 1938 roku.
Siedział niedługo. „Wojenno-istoriczeskij żurnał" podaje, że Bliicher „zmarł w więzieniu" 9 listopada 1938 roku.2 Tak szybki zgon można wyjaśnić następująco: Bliicher zmarł torturowany w śledztwie. Z tego faktu wyciąga się zwykle niepodważalny wniosek. Jeśli Stalin był oprawcą, to zamordowany w więzieniu Bliicher - niewinną ofiarą. Jeśli Stalin był tyranem, Bliicher - dobrym duchem, obrońcą wdów i sierot. Jeśli Stalin doznawał klęsk na początku wojny, Bliicher zrobiłby to jak należy...
Na miejsce marszałka Bliichera jako szefa Frontu Dalekowschodniego powołano komkora Grigorija Szterna, dotychczasowego szefa sztabu. W maju 1940 roku Sztern został generałem pułkownikiem. W początkach roku 1941 Sztern awansował, a następnie został aresztowany i rozstrzelany.
Po to, by należycie ocenić stratę Bliichera i Szterna, musimy poznać człowieka, który ich zdradził.
II
Był to stary kawalerzysta od Budionnego, weteran 1. Armii Konnej, generał armii Josif Apanasienko, jeden z najbardziej poważanych budionnowców. Kiedy Budionny dowodził korpusem, Apanasienko był u niego dowódcą dywizji, czyli dzieliła ich różnica zaledwie jednego szczebla. Fotografię Apanasienki zobaczyć możemy w „Radzieckiej Encyklopedii Wojskowej".3 To twarz (czy raczej gęba) rozwścieczonego jaskiniowca.
O generale armii Apanasience najlepiej ze wszystkich opowiedział generał major Piotr Grygorenko w książce „Wojenno-istoriczeskij żurnal", nr 2 / 1993.
„W podziemiu można spotkać tylko szczury".4 Przed wojną podpułkownik Grygorenko był oficerem zarządu operacyjnego sztabu Frontu Dalekowschodniego. Zarząd operacyjny to najważniejsza komórka sztabu. Tam przeprowadza się analizę sytuacji, opracowuje materiały dla dowódcy, plany i rozkazy, kontroluje się i kieruje przebiegiem działań bojowych. Wszystkie inne komórki sztabowe pracują dla zarządu operacyjnego, tak jak wszystkie wydziały fabryki pracują na potrzeby montażowni.
W tym właśnie najważniejszym organie sztabu służył Grygorenko. Miał więc rzadką możliwość obserwować dowodzącego Frontem Dalekowschodnim generała armii Apanasienkę nie na trybunie, nie na konferencji partyjnej i nawet nie podczas popijaw po udanym polowaniu na wilki, lecz w ciszy sali operacyjnej w betonowym bunkrze, tam gdzie nad mapą omawia się różne warianty działań, gdzie opracowuje się plany operacji i wojen. Uważam, że warto przytoczyć obszerne fragmenty książki Grygorenki.
„Na kilka miesięcy przed wybuchem wojny dowódcą Frontu Dalekowschodniego mianowano generała armii Josifa Rodionowicza Apanasienkę. Sama jego powierzchowność była nieprzyjemna, nie mówiąc już o tym, że szła za nim opinia despoty i prostaka bez wykształcenia. Wyglądał jak wyciosany z dębowego pnia. Potężna, ale jakaś toporna sylwetka, grube rysy, głos donośny i ochrypły, często w rozmowie z podwładnymi nabierający szyderczego tonu. Kiedy Apanasienko dawał komuś reprymendę, nie przebierał w słowach, zazwyczaj używał obraźliwego tonu i nie stronił od przekleństw. Poza tym był nieopanowany.
Sowietskąja wojennaja encyklopiedija, op. cit., t. 1, s. 216.
Grygorenko, W podpolje możno wstrietit tolko krys, Nowy Jork 1981.
Szybko wpadał we wściekłość, a wówczas winowajca naprawdę dostawał za swoje. Najgorsze, że było widać, kiedy Apanasienkę ogarnia złość. Nagle jego kark nad kołnierzem zaczynał czerwienieć i po chwili płomień ogarniał szyję, podbródek, policzki, uszy, czoło. Nawet oczy nabiegały mu krwią.
Tak więc, ogólnie biorąc, nie byliśmy zachwyceni zmianą na stanowisku dowódcy. Jednakże bardzo szybko ci, którzy byli bliżej niego, przekonali się, że idąca za nim opinia pod wieloma względami jest gołosłowna. Przede wszystkim dostrzegliśmy olbrzymią wrodzoną inteligencję tego człowieka. To prawda, Apanasienko nie miał wykształcenia, ale dużo czytał, i co najważniejsze, potrafił docenić sugestie swoich podwładnych, a także wybrać to, co w danych okolicznościach było najbardziej celowe.
Po drugie, odznaczał się odwagą. Jeśli uznał jakieś posunięcie za dobre i skuteczne, podejmował decyzję i realizował ją, biorąc całą odpowiedzialność na siebie. Nigdy nie zrzucał winy na wykonawców rozkazu, nie narażał podwładnych na nieprzyjemności. Jeśli uważał, że któryś z nich zawinił, karał go sam, nie odwołując się do ministra czy trybunału. Mógłbym powiedzieć o Apanasience jeszcze wiele dobrego, ale lepiej będzie, jeśli przejdziemy do konkretnych przykładów.
Apanasience towarzyszyła grupa oficerów wybranych przez niego osobiście z myślą o obsadzeniu stanowisk w sztabie frontu. Wszyscy oni byli inteligentni i rozumni, co samo przez się świadczy na korzyść generała. Przybył również szef oddziału operacyjnego, generał major Arkadij Kuźmicz Kazakowcew. Grigorij Pietrowicz Kotow przekazał mu plan operacyjny i natychmiast wyjechał na nowe miejsce służby - Ukrainę. Apanasienko od razu wyraził chęć zapoznania się z planem operacyjnym.
Podczas gdy mówiłem, Apanasienko rzucał krótkie uwagi, wypowiadał opinie. Gdy przeszedłem do sprawy rozmieszczenia rezerw frontu, Apanasienko powiedział:
- Słusznie! Stąd najwygodniej wyprowadzić manewr. Jeśli tu powstanie zagrożenie, przerzucimy bez trudu swoje rezerwy.
Kazakowcew spokojnie, jakby mówił o czymś bez większego znaczenia, zauważył:
- Przerzucimy, jeśli Japończycy na to pozwolą.
- Jak to? - żachnął się Apanasienko.
- A tak. Na tej linii kolejowej są pięćdziesiąt dwa małe tunele i duże mosty. Wystarczy wysadzić choćby jeden z nich i nic już nigdzie nie przewieziemy.
- W takim razie wykorzystamy transport samochodowy. Obejdziemy się bez kolei.
- Nic z tego. Nie ma drogi równoległej z linią kolejową.
Nad kołnierzem Apanasienki pojawiła się czerwona obwódka i szybko popełzła w górę. Z pociemniałą twarzą, z oczami nabiegłymi krwią generał ryknął:
- Co to ma znaczyć! Słyszałem ciągle: „Daleki Wschód to niezdobyta twierdza!”, „Na Daleki Wschód nikt się nie wedrze!”. A tymczasem się okazuje, że tkwimy tu jak myszy w pułapce!
Podbiegł do telefonu i rzucił do słuchawki:
- Przyślijcie mi natychmiast Molewa!
Kilka minut później wbiegł zdenerwowany szef oddziałów inżynieryjnych, generał lejtnant Molew.
- Molew! Wiesz, że od Chabarowska do Kujbyszewki nie ma szosy?
- Wiem.
- To dlaczego nic nie mówisz? A może myślisz, że Japończycy ci ją zbudują? Krótko mówiąc, miesiąc na przygotowania, cztery miesiące na budowę. A ty - Apanasienko odwrócił się do mnie - pierwszego września wsiadasz do gazika i jedziesz do Kujbyszewki-Wostocznej. Stamtąd masz do mnie zadzwonić. Jeśli nie dojedziesz, to, Molew, nie chciałbym się znaleźć w twojej skórze. [...]
Pierwszego września 1941 roku przyjechałem gazikiem z Chabarowska do Kujbyszewki-Wostocznej i zatelefonowałem do Apanasienki. Na liczniku miałem 946 kilometrów. Widziałem, co zostało zrobione, i chętnie ustawiłbym popiersia Apanasienki na początku i na końcu drogi. [•••] Kiedy generał objął dowództwo, sieć drogowa była już stosunkowo dobrze rozbudowana. Jednak jednostki wojskowe stacjonowały z dala od niej, a drogi dojazdowe praktycznie nie istniały. Dlatego też podczas roztopów do miejsc postoju wielu jednostek można było dotrzeć jedynie konno. Apanasienko wjeżdżał samochodem w najgorsze roztopy, zostawiał go tam i wracał drugim, oznajmiając donośnie: „Do takich bałaganiarzy nie będę przyjeżdżał”. Następnie wzywał dowódcę do siebie. Słuchy o surowych karach, pozbawianiu stanowisk i degradacjach szybko rozchodziły się po jednostkach.
Ludzie rzucali wszystko i zabierali się do budowy dróg dojazdowych. Mniej więcej po miesiącu do każdego miejsca postoju prowadziła przyzwoita szosa, a drogi wewnętrzne, parki techniczne, place wyżwirowane lub nawet wyasfaltowane. Nie były to dyktatorskie zapędy. Dotąd w razie alarmu niepodobna było opuścić garnizonów z powodu straszliwego błota. Teraz o każdej porze dnia i roku mogliśmy ruszać do walki. W ogóle drogi były oczkiem w głowie Apanasienki. Muszę przyznać, że ja sam - oficer Sztabu Generalnego - teoretycznie zdawałem sobie sprawę z ich znaczenia, ale nie potrafiłem tak się o nie troszczyć i zabiegać, jak Apanasienko.
Dopiero on wpoił nam wszystkim, odbywającym służbę na Dalekim Wschodzie, prawdziwy szacunek dla dróg. Okres jego dowodzenia Frontem Dalekowschodnim można bez wątpienia nazwać epoką budowy dróg. Zawsze też były utrzymywane w idealnym stanie. Dowódca ten nie był również taki groźny, jak się wydawało. Jego decyzje o zwolnieniach ze stanowisk i degradacjach były znane wszystkim. Ale mało kto wiedział, że Apanasienko nadal interesował się losem ukaranych. Po jakimś czasie wzywał takiego delikwenta i wyznaczał mu okres próbny: „Będę cię miał na oku, jeżeli się sprawdzisz, zapomnimy o wszystkim i nie wpiszemy kary do akt. Jeśli nie, miej żal do siebie!”. Osobiście nie znam ani jednego wypadku, by ktoś się nie poprawił..."
III
Wróćmy teraz do naszych dowódców.
Pytanie pierwsze: czym się zajmował przez siedemnaście lat na Dalekim Wschodzie „wspaniały dowódca o analitycznym umyśle", marszałek Związku Radzieckiego, towarzysz Blucher?
Daleki Wschód to nasz drugi front. A mogło się również zdarzyć, że pierwszy. I oto okazuje się, że gdyby alarm bojowy nastąpił w czasie deszczu, nasze dywizje nie wyruszyłyby z miejsc postoju. Ten, kto nigdy nie był na Dalekim Wschodzie, nie wie, co to takiego brak przejezdnych dróg i błoto. Niektórzy sądzą, że drogi są tam takie same, jak w europejskiej części Rosji. Nie, drodzy towarzysze, o wiele, wiele gorsze. Na terenie Kraju Nadmorskiego są pagórki, a między nimi bagna. A tam gdzie nie ma bagien, rozciąga się tajga. Deszcze zaczynają się w maju, kończą we wrześniu. Drogi to wówczas gęsta, lepka, ohydna breja lub rozlewiska o podmokłych brzegach. Pod koniec lata zdarzają się straszliwe powodzie. I oto od czasów wojny domowej, a więc bez mała od dwudziestu lat, na Dalekim Wschodzie rezydował wspaniały dowódca o analitycznym umyśle, marszałek Związku Radzieckiego, towarzysz Blucher. I najzwyczajniej nic nie robił. Gdyby, nie daj Boże, przyszło powojować, ani jedna dywizja z powodu błota i rozlewisk nie opuściłaby miejsca postoju. A nawet gdyby się to udało, nie powalczyłaby zbytnio. Wystarczyło, żeby Japończycy wysadzili jeden most lub tunel na trasie Kolei Transsyberyjskiej, a nasi dowódcy nie byliby w stanie przerzucić na miejsce walki ani uzupełnień, ani amunicji. Mało tego, w wypadku wysadzenia mostu czy tunelu stałyby się niemożliwe również dostawy z centrum kraju, cały Front Dalekowschodni i Flota Oceanu Spokojnego też byłyby ich pozbawione, a ponadto zostałaby przerwana łączność środkowych regionów kraju z północnym Sachalinem i Kołymą, zakłócona kooperacja z zakładami przemysłu zbrojeniowego na Dalekim Wschodzie, między innymi z Komsomolskiem, gdzie znajdują się największa na świecie fabryka samolotów i jedna z największych stoczni.
Rezydował więc u wysokich brzegów Amuru wspaniały dowódca o analitycznym umyśle, marszałek Blucher, i nie widział, że cały Daleki Wschód to po prostu jedna wielka pułapka, która zatrzaśnie się, gdy Japończycy wyślą kilku dywersantów z dziesięcioma kilogramami dynamitu.
O czym myślał wielki strateg i analityk, towarzysz Blucher, przez prawie dwadzieścia lat? O niczym. Genialny dowódca miał pewną niewielką słabość. „Literaturnaja gazieta" pisze o tej słabości oględnie i ze zrozumieniem: „Blucher pociągał... czasami".5 Nasz naród traktuje skłonność do alkoholu z pobłażaniem. A więc żeby o tej skłonności mówił cały kraj, żeby pamiętano o niej pięćdziesiąt, sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt lat późnej, towarzysz Blucher musiałby pić bardzo dużo i regularnie. Tak też właśnie było. Marszałek pił tak, że o jego libacjach wiedzieli wszyscy.
Nie wierzę w cuda. Blucher ze swoją skłonnością do kobiet i alkoholu, nie mógł być dobrym strategiem. Prawdziwy strateg nie ma czasu na pijaństwa, zbyt ceni swój czas, by tracić go na libacje. Żadnych odkryć w dziedzinie wojskowości towarzysz Blucher nie dokonał. Nie pozostawił po sobie żadnych prac. A więc w zakresie teorii miał osiągnięcia zerowe.
W praktyce - poniżej zera. W 1938 roku doszło do błahego konfliktu z Japończykami z powodu dwóch wzgórz i cały Front Dalekowschodni ze „wspaniałym dowódcą" na czele skompromitował się mimo „analitycznego umysłu" wielkiego stratega. Będziemy o tym mówić dalej. Skąd się wziął, jak wypłynął ów zapijaczony wojskowy geniusz?
IV
Marszałek Związku Radzieckiego Wasilij Konstantinowicz Blucher nie miał wykształcenia wojskowego, ani żadnego innego. Pracował w handlu. W 1910 roku znalazł się w więzieniu z 2,5-letnim wyrokiem za podburzanie do strajku. W sierpniu 1914 roku został powołany do wojska. Służbę odbywał w moskiewskim Kremlu. Czytam i dziwię się: więzień polityczny skierowany na Kreml? Chociaż w garnizonie piotrogrodzkim też się to zdarzało. Przecież dlatego upadło Rosyjskie Imperium - rezerwistom nie chciało się iść na front, więc poparli Lenina i Trockiego, którzy głosili, że klęska własnej ojczyzny będzie najkorzystniejsza.
Blucher jednak trafił na front, gdzie został podoficerem.
W wymienionym czasopiśmie czytamy dalej, że już w 1916 roku stało się dla niego jasne, że wojna jest przegrana. Przyszły strateg głęboko się mylił.
„Literaturnaja gazieta", 19 lipca 1996 r.
Długotrwała wojna przede wszystkim okazała się zgubna dla Niemiec. To Niemcy nie mieli zasobów naturalnych koniecznych do jej prowadzenia. To Niemcy zajmowali niewielkie terytorium, które - zważywszy ówczesne możliwości - nie mogło wyżywić takiej liczby ludności. To Niemcy znaleźli się w kleszczach i byli zmuszeni walczyć na dwóch frontach. Wystarczy popatrzeć na mapę. Niemcy byli odcięci od całego świata i oblężeni ze wszystkich stron. Dostawy drogą morską blokowała Royal Navy. Nie trzeba było żadnych bitew ani operacji wojskowych - Niemcy i tak musiały skapitulować.
Świadom tego, cesarz niemiecki 12 grudnia 1916 roku zwrócił się do cara rosyjskiego z propozycją zawarcia pokoju. Rosja więc, wbrew przeświadczeniu przyszłego stratega Bliichera, nie przegrywała wówczas wojny. W 1916 roku przemysł zbrojeniowy wyprodukował dwa razy więcej armat, karabinów maszynowych, amunicji, niż w ciągu dwóch poprzednich wojennych lat. Front po raz pierwszy miał dostateczną ilość amunicji. Jeśli chodzi o pierwszą wojnę światową, bitwy określano, wiążąc je z nazwami rzek, miast, krain: Pojezierze Mazurskie, Galicja, Verdun, Somma. Istnieje jeden wyjątek od tej zasady: bitwa zwana Wyłomem Brusiłowa. Dokonały go wojska rosyjskie właśnie w 1916 roku. W końcu nauczyliśmy się walczyć. Kolejne wydarzenia pokazały, że nawet po całkowitej utracie potencjału przemysłowego w 1916 roku moglibyśmy jeszcze długo prowadzić wojnę. I robiliśmy to. Mając do dyspozycji resztki zasobów roku 1916, walczyliśmy aż do 1921 roku i dłużej, ponosząc o wiele większe straty niż w latach pierwszej wojny światowej. Tak więc w roku 1916 nie wszystko było stracone. Dlatego jednak, że Blucher i jemu podobni pragnęli jak najszybciej wbić bagnet w ziemię i wrócić do domu, Rosja wyszła z wojny zhańbiona. Kapitulacja w obliczu ledwie już dyszącej niemieckiej monarchii wcale nie oznaczała pokoju, lecz, jak uczył towarzysz Lenin, przerodzenie się wojny imperialistycznej w wojnę domową. To dlatego, że defetystom w rodzaju Bliichera spieszno było przegrać pierwszą wojnę światową, dlatego, że usłuchali Lenina i Trockiego, nasz kraj spotkało właśnie to, co obaj ci przywódcy obiecywali - bratobójczą wojnę od Brześcia po Władywostok, śmierć milionów ludzi i utratę niezliczonych dóbr.
To z powodu defetystów nasz kraj zmuszony był walczyć dłużej niż inne i poniósł w wojnie domowej większe straty, niż wszystkie kraje razem wzięte w latach pierwszej wojny światowej. Za to w czasie bratobójczej wojny domowej defetyści bardzo się wyróżnili. Bliicher został legendarnym bohaterem i otrzymał mnóstwo orderów. Co do mnie, jestem namiętnym zbieraczem wszelkiego rodzaju odznaczeń. I nie tylko odznaczeń, lecz wszystkich związanych z nimi ciekawostek. Dlatego też, znając numery orderów marszałka Związku Radzieckiego Bliichera, mogę z całą odpowiedzialnością oświadczyć, że nie wszystko jest tu zupełnie jasne.
Aż do 1930 roku w Armii Czerwonej istniało tylko jedno odznaczenie - Order Czerwonego Sztandaru. W czasie drugiej wojny światowej, a zwłaszcza po jej zakończeniu, wartość tego odznaczenia obniżyło masowe jego przyznawanie. Jednakże podczas wojny domowej, szczególnie w początkowym jej etapie, order ten był bardzo ceniony. Kawalerów Orderu Czerwonego Sztandaru honorowano tak, jak później Bohaterów Związku Radzieckiego.
Biografie tych, którzy mieli dwa Czerwone Sztandary zamieszczano w oficjalnej historii wojny domowej i studiowano je w wyższych uczelniach wojskowych. Bliicher miał aż cztery takie odznaczenia. Taką ich liczbę możnaby tłumaczyć wyjątkowym bohaterstwem towarzysza marszałka, ale trochę dziwne wydają się ich numery: 1, 10, 11, 45. Podczas gdy w całej ogromnej Armii Czerwonej, liczącej miliony żołnierzy i dowódców, był tylko jeden order, miał go towarzysz Blucher. Kiedy na całą Armię Czerwoną, na wszystkich dowódców i żołnierzy przypadało zaledwie jedenaście orderów, jedna czwarta z nich zdobiła pierś towarzysza Bliichera. W całej armii ordery miało dziewięć osób: osiem po jednym, Blucher - 3. Nieco później obraz wyglądał tak: w całej armii, czyli na milionowe rzesze żołnierzy, zaledwie 41 osób miało po jednym orderze, Blucher zaś posiadał ich już cztery.
Mieliśmy wielu bohaterów - Czapajewa, Szczorsa, Kotowskiego, Tuchaczewskiego, Uborewicza, Budionnego, Trockiego, Sklańskiego, Fabriciusa... Mimo że żaden z nich nie zdążył jeszcze dostać ani jednego orderu, Blucher miał ich już całą pierś.
Z tego wniosek, że Blucher był po wielokroć waleczniejszy niż wszyscy pozostali bohaterowie razem wzięci. Słowem, taki heroizm przekraczał granice przyzwoitości. Ktoś komuś o tym napomknął i Bliichera zaczęto odznaczać rzadziej, w obawie by pod koniec wojny domowej nie załamał się pod ciężarem swoich orderów, niczym wzorcowa miczurinowska jabłoń, która ku zdumieniu i zachwytowi całej postępowej ludzkości, łamała się pod ciężarem swych owoców.6 I śpiewano u nas nawet o tym piosenki:
W spichlerzach sterty zboża
Sięgają hen, w przestworza,
Od owoców
Jabłonie w sadach się gną.
To był osobliwy szyk: idzie człowiek po terenie największej wystawy krajowych osiągnięć gospodarczych, fontanny szumią, żelbetowe dziewoje wznoszą sierpy do nieba, sady szumią listowiem, a jabłonie wszystkie połamane. Coś pięknego. Tak je naszpikowano środkami chemicznymi, że się złamały. A następnego roku przywożono na wystawę nowe drzewa w donicach, sadzono je na miejscu połamanych, rozkwitały jabłonie i grusze, radowały ludzkie oczy dojrzewającymi owocami, a jesienią łamały się z trzaskiem nad podziw i uciechę robotników i chłopów.
Towarzysza Bliichera uratowano przed takim losem, nie pozwolono mu się łamać pod ciężarem orderów. Ciekawe, że on sam swych bojowych odznaczeń jakby się wstydził, a szczycił się odznaczeniami innego rodzaju. Jedna z jego żon wspomina, że ordery nosił nie wszystkie i nie zawsze, za to nie rozstawał się z odznaką czekisty.7 Trzeba zresztą przyznać, że tę odznakę czekista Bliicher nosił zasłużenie, a pośród katów i oprawców cieszył się wielkim autorytetem. Gdyby ustanowiono zaszczytny tytuł „Zasłużonego Kata Republiki" lub „Ludowego Kata ZSRR", Bliicher mógłby iść o lepsze nie tylko z Tuchaczewskim, ale i z samym Jakirem.
A teraz o jeszcze jednym strategu z Dalekiego Wschodu - Grigoriju Szternie. Służył on w Armii Czerwonej od 1919 roku. Dlaczego Sztern nie przystał do Czerwonych w trudnym roku 1918, lecz dopiero w zwycięskim 1919, „Radziecka Encyklopedia Wojskowa" nie wyjaśnia. Grigorij Michajłowicz, jak wielu podobnych mu strategów, nie był ani żołnierzem, ani podoficerem, ani dowódcą. Wybrał karierę komisarską. Błyskawicznie awansował. Najpierw został komisarzem pułku. Cóż, to czysta robota
6 Iwan Miczurin - radziecki sadownik, twórca nowatorskich metod hodowlanych. „Zasługi Miczurina dla nauki rosyjskiej i światowej są olbrzymie. Udało mu się mianowicie - pierwszemu w świecie - skrzyżować jadalne jabłko z jadalną gruszką i wyhodować nowy, odporny na mrozy niejadalny owoc. Udowodnił w ten sposób, że wszystkie teorie genetyczne są niesłuszne." - Cyt. za: W. Jerofiejew, „Moskwa-Pietuszki", Kontra, Londyn 1976, przypis N. Stavisky'ego [przyp.
7 „Wojenno-istoriczeskij żurnał". nr 1/1990, s. 81.
- sprawować kontrolę polityczną nad dowódcą, rozstrzeliwać żołnierzy, opowiadać dyrdymały o świetlanej przyszłości. Dalej szło jak po maśle: komisarz brygady, współpracownik wydziału politycznego 46. Dywizji Piechoty. Po wojnie domowej zmniejszono stan liczebny armii.
Tak więc Sztern został znowu komisarzem pułku, komisarzem sztabu 3. DP i I Korpusu Konnego. W latach 1923-1925 - komisarzem brygady pacyfikacyjnej i dowódcą jednostek specjalnego przeznaczenia Chorezmijskiej Grupy Wojsk. A zatem Sztern znów zajął się pracą na odcinku politycznym - został szefem wydziału politycznego dywizji. W roku 1929 został zauważony.
Objął stanowisko oficera do specjalnych poruczeń u Woroszyłowa. Było ich dwóch: Chmielnicki, o którym pisałem szczegółowo w „Dniu «M»" - i Sztern.
W tym miejscu należy szczególnie podkreślić jeden aspekt: marszałka Związku Radzieckiego Klimenta Woroszyłowa wszyscy i wszędzie opisują jako idiotę z harmoszką i tyle. U tego więc idioty z harmoszką komisarz Sztern siedem lat służył jako chłopak na posyłki. Wnioskuję z tego - i sądzę, że czytelnik się ze mną zgodzi - iż Sztern nie mógł zbyt daleko odbiegać poziomem umysłowym od swojego zwierzchnika. Po pierwsze, ludzi inteligentnych raczej nie umieszcza się na lokajskich stanowiskach adiutantów i oficerów do specjalnych poruczeń.
Obsadza się te stanowiska osobami, które jak psy, instynktownie, w lot pojmują życzenia właściciela. To praca dla dobrego wojaka Szwejka. Po drugie, strategia ma w sobie coś z poezji. Strateg posiada duszę poety. A poeta nie mógłby przez siedem lat pełnić funkcji kancelisty. I to jeszcze u głupkowatego Woroszyłowa.
Sztern i Woroszyłow żyli jak dwa gołąbki. Sztern mógłby pozostać przez całe życie u boku swego szefa, ale poniosło go w górę, ku szczytom. Widocznie dogodził towarzyszowi Woroszyłowowi. Z chłopca na posyłki awansował na głównego doradcę wojskowego republikańskiego rządu Hiszpanii. Nie wiem, co doradzał towarzysz Sztern Hiszpanom, ale ponieśli wkrótce całkowitą, bezapelacyjną klęskę. Sztern zaś został szefem sztabu Frontu Dalekowschodniego. Jeszcze w styczniu 1937 roku służył u Woroszyłowa, a w maju 1938 - był już szefem sztabu frontu. I to frontu jedynego w owym czasie. Nikt inny nie zrobił takiej kariery. Sztern nie miał oczywiście żadnego doświadczenia zarówno w pracy dowódczej, jak i sztabowej. Całe jego doświadczenie to komisarz-oprawca-chłopiec na posyłki-doradca.
Tym, jak Bliicher wespół ze Szternem rozprawiali się z japońskimi agresorami nad jeziorem Chasan, zajmiemy się kiedy indziej. Bliichera za owe zwycięstwa torturowano tak długo, aż zmarł. Szternowi udało się uniknąć podobnego losu. Wszędzie i zawsze - przynajmniej w Rosji - szef sztabu za wszystkie wpadki ponosi taką samą odpowiedzialność jak dowódca. Stalin jednak skazał na śmierć Bliichera, ale oszczędził szefa jego sztabu. A nawet awansował go na dowódcę frontu.
Co to był za dowódca, zorientowaliśmy się już, przeczytawszy historię drogi zbudowanej wzdłuż Kolei Transsyberyjskiej. Sztern służył na Dalekim Wschodzie trzy lata jako szef sztabu, dowódca 1. Armii i dowódca Frontu Dalekowschodniego, ale nie zrobił absolutnie nic, aby wojsko mogło w porze deszczowej opuścić miejsca postoju. Nie uczynił też nic, aby na przestrzeni ogromnego, liczącego tysiące kilometrów frontu zabezpieczyć przerzucanie rezerw w rejony działań bojowych.
Tymczasem czekał go nowy awans - został szefem Głównego Zarządu Obrony Przeciwlotniczej Ludowego Komisariatu Obrony ZSRR. I tutaj dopiero doszło do kompromitacji, nad którą nie sposób było przejść do porządku dziennego. 15 maja 1941 roku niemiecki wojskowy samolot transportowy Ju-52 naruszył granicę powietrzną ZSRR w rejonie Białegostoku, przeleciał bez przeszkód nad Mińskiem, Smoleńskiem i wylądował w Moskwie. Oddziały kierowanego przez Szterna systemu obrony przeciwlotniczej wykazały karygodne niedbalstwo. Ani sam szef zarządu towarzysz Sztern, ani podległy mu aparat nic o przelocie niemieckiego samolotu nie wiedzieli.
Trzymać kogoś takiego jak Sztern na tak odpowiedzialnym stanowisku, i to w przededniu wojny, naprawdę nie można było. A więc został zdjęty...
VII
W dziedzinie teorii wojskowości Sztern nie miał żadnych osiągnięć. Jeśli chodzi o praktykę, zasłużył się raczej negatywnie. A jeśli chodzi o politykę...
Sztern był zdecydowanym zwolennikiem terroru. Zaraz po czystce, w marcu 1939 roku, odbył się XVIII zjazd WKP(b), który zbilansował dotychczasowe i nakreślił nowe zadania. Ale o czystce na zjeździe już nie mówiono. Głównym tematem była przewidywana wojna.
Jeśli chodzi o czystkę, milczeli wszyscy czekiści, wszyscy przywódcy partyjni, członkowie Komitetu Centralnego i Biura Politycznego oraz, co zrozumiałe, dowódcy wojskowi. Nie wspomniał o niej również sam towarzysz Stalin. Sztern natomiast nie powstrzymał się od poruszenia tego tematu, mówił o wielkich korzyściach płynących z oczyszczenia szeregów, uważając się za jednego z inspiratorów, organizatorów i wykonawców tej akcji: „zlikwidowaliśmy całą rzeszę różnej maści łajdaków...".
Towarzysz Sztern istotnie miał się czym pochwalić. Solidnie przyłożył rękę do tej sprawy. Wkrótce, co prawda, poznał drugą stronę tego zagadnienia.
VII
Zdarza, się, że człowiek znajdzie jakiś kamyczek i nie wie: diament to czy nie? Trzeba wtedy drasnąć nim o granit. Jeśli na granicie pozostanie rysa - diament. A jeśli sam się skruszy, to znaczy, że znaleźliśmy kawałeczek skamieniałych odchodów dinozaura.
Wspomniana droga, prowadząca wzdłuż Kolei Transsyberyjskiej, to właśnie odłamek granitu, na którym sprawdzamy wartość naszych dowódców: diament czy nawóz?
Nie można tutaj pominąć samego towarzysza Tuchaczewskiego. Kiedy był on szefem Sztabu RKKA, cały Daleki Wschód wisiał dosłownie na jednej nitce, którą każdy mógł przeciąć. Pułki i dywizje nie były w stanie w razie alarmu bojowego opuścić miejsc postoju, a towarzyszowi Tuchaczewskiemu bynajmniej nie spędzało to snu z powiek. On przygotowywał projekt wyprodukowania stu tysięcy czołgów. Ale po co komu sto tysięcy czołgów, jeśli po deszczu nie będą one mogły wyjechać z garnizonów? Po co sto tysięcy czołgów, skoro wystarczy wysadzić w powietrze jeden tunel, by nie sposób ich było przerzucić w rejon działań bojowych? Na co się zdadzą czołgi, którym nie będzie można dostarczyć paliwa i amunicji? Takimi błahostkami jednak strateg Tuchaczewski nie zaprzątał sobie głowy. Ale niesłusznie. Bowiem to właśnie z powodu błahostek dochodziło w historii do największych katastrof.
VIII
Cóż, uczeni mędrcy przekonują nas, że Stalin był idiotą, który w ogóle nie doceniał roli wspaniałych dowódców o analitycznych umysłach. Zadowalali go głupcy z kawalerii. Naukowcy twierdzą, że Stalin zlikwidował genialnych dowódców, a na ich miejsce postawił ludzi ciemnych, niewykształconych i prostackich.
Przytoczę jednak kontrprzykład. W przeciwieństwie do marszałka Bliichera, który nigdy i nigdzie nie pobierał żadnych nauk, generał armii Apanasienko, który po czystce objął stanowisko dowódcy Frontu Dalekowschodniego, ukończył z doskonałym wynikiem wyższe kursy akademickie, a następnie Akademię Wojskową im. Frunzego. Z wyróżnieniem. Inaczej niż Sztern, który nigdy nie dowodził ani drużyną, ani plutonem, ani kompanią, ani batalionem, ani pułkiem, ani brygadą, ani dywizją, ani korpusem, Apanasienko przeszedł wszystkie szczeble drabiny służbowej.
Wszystkie co do jednego. Dowódcą dywizji był ponad dziesięć lat, trzy lata dowodził korpusem, trzy lata był zastępcą dowódcy Białoruskiego Okręgu Wojskowego i trzy lata dowódcą Środkowoazjatyckiego Okręgu Wojskowego. Tak więc do pełnienia obowiązków dowódcy frontu był przygotowany zarówno teoretycznie, jak i praktycznie.
Już słyszę sprzeciwy: to odosobniony przypadek. Nic podobnego. Przytoczę i inne. Ale nawet gdyby istotnie był to odosobniony przypadek, to przecież taki wyjątek podważa całą regułę. Nie chodzi przecież o rzecz bez znaczenia, lecz o nasz drugi front, który na szczęście nie został wykorzystany.
Rzecz nie w tym, że Stalin na miejsce stratega-alkoholika Bliichera i stratega-komisarza Szterna wysłał na Daleki Wschód rozsądnego, doświadczonego, wykształconego, zdecydowanego i wymagającego Apanasienkę. Chodzi o to, że mądry generał Apanasienko otoczył się inteligentnymi ludźmi. To on wyszukał gdzieś, docenił, awansował i przywiózł ze sobą do Chabarowska szefa zarządu operacyjnego, generała Kazakowcewa, który dostrzegł luki i słabości frontu. Za czasów Bliichera i Szterna takich generałów w sztabie po prostu nie było, a obecni tam geniusze nie orientowali się w najprostszych sprawach i niczego nie potrafili zasugerować swoim szefom.
Czyż to nie zadziwiające, że przed przeprowadzeniem czystki zdolność bojowa Frontu Dalekowschodniego była równa zeru? Wystarczyło usunąć stamtąd kilku „wspaniałych dowódców o analitycznych umysłach", a zamiast nich mianować przygłupa-kawalerzystę z Pierwszej Konnej, i od razu wojsko uzyskało możliwość opuszczenia miejsc postoju niezależnie od deszczu, czyli okazało się zdolne do podjęcia działań bojowych. Stało się również możliwe przerzucanie rezerw strategicznych tam, gdzie powinny się w razie potrzeby znaleźć. A więc zasady taktyki, sztuki operacyjnej i strategii mogły zostać zastosowane na polu bitwy, a nie tylko „analizowane" w zaciszu gabinetów.
Rozdział 20
Zmiana warty
Pierwsze przypuszczenie, jakie się czyni o panu i jego umyśle, wysnuwa się z tego jakich przy nim widzi się ludzi.' Niccolo Machiawelli, „Książę"
Nikt nie wątpi, że Rosja zdolna jest wydać Seidlitzów, Muratów, Rommlów - wielu rosyjskich generałów w latach 1941-1945 bezsprzecznie reprezentowało ten sam poziom.2
Generał major Grygorenko kontynuuje swoją relację na temat dowódcy Frontu Dalekowschodniego. Oto jeszcze jeden fragment jego książki:
„Osobowość Apanasienki ujawniła się szczególnie wyraziście na początku wojny. Nie pamiętam już którego dnia, ale był to jeden z pierwszych dni wojny, przyszedł rozkaz bezzwłocznego przerzucenia na zachód wszystkich rezerw uzbrojenia oraz amunicji.
1 Machiavelli, „Książe" (przel. Cz. Nanke), [w:J Machiavelli, op. cit. s. 218.
2 W. Mellenthin, Panzer Battles. Londyn 1979, s. 361.
Smorodinow, który przez długi czas kierował sprawami mobilizacji w Sztabie Generalnym, oburzył się: „Cóż to za dureń zabiera broń z jednego frontu na drugi! Nie jesteśmy jakimś okręgiem na tyłach, w każdej chwili możemy zostać rzuceni do walki. Trzeba iść do Apanasienki. Tylko jego jednego tam wysłuchają”.
Gdy Apanasienko zorientował się, o co chodzi, nawet nie słuchał dalszych wyjaśnień. Twarz i kark mu poczerwieniały i ryknął:
- Zwariowaliście? Tam ponieśli klęskę. A my się tu mamy martwić o swoje? Natychmiast rozpocząć przerzucanie! Wy - zwrócił się do szefa tyłów - odpowiadacie głową za sprawny i szybki przebieg operacji. Zmobilizować cały transport kolejowy i w ekspresowym tempie przerzucić rezerwy na linię frontu! Załadunek ma trwać dzień i noc. Meldować o załadunku i odprawieniu każdego eszelonu w centrali i mnie osobiście. [...] I nikogo o to nie pytając, Apanasienko na miejsce odesłanych dywizji zaczął formować nowe, drugorzutowe. Ogłoszono powszechną mobilizację wszystkich mężczyzn do 55 roku życia włącznie. Ale i to nie wystarczyło.
Apanasienko zatem polecił prokuraturze przejrzeć akta więźniów, których można zwolnić i wcielić do wojska. [...] W miejsce każdej odprawianej na front dywizji Apanasienko kazał formować kolejną. Tak to w okresie od lipca 1941 roku do czerwca 1942 Daleki Wschód dostarczył 22 dywizje piechoty i kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy jako uzupełnienie. Teraz wiemy już, że w pierwszym roku wojny między Japończykami a Niemcami doszło do poważnego konfliktu. Wywiad niemiecki utrzymywał, że Sowieci, spod nosa Japończyków przerzucają całe dywizje na zachód. Wywiad japoński natomiast upierał się, że ani jedna dywizja radziecka nie opuściła swego miejsca postoju. Trudno sobie nawet wyobrazić, jak potoczyłyby się wypadki na Dalekim Wschodzie, gdyby dowodził tam człowiek, który potrafiłby jedynie wykonywać rozkazy".3
II
Uważa się, że Moskwę ocaliły dywizje syberyjskie. Były to silne, dobrze wyszkolone i w pełni wyposażone jednostki. Przybywały z daleka Koleją Transsyberyjską, dlatego nazywano je syberyjskimi. Ale nie były to dywizje syberyjskie, lecz dalekowschodnie. Najsławniejsze z nich to 32. i 78. DP.
32. DP (późniejszej 29. DP Gwardii) pod dowództwem pułkownika Połosuchina przybyła znad jeziora Chasan wprost pod ogień artyleryjski i od razu została skierowana do boju w okolice Borodina. Gdyby Apanasienko nie zdążył na czas...
78. DP (9. DP Gwardii) pułkownika Biełoborodowa, który później awansował do stopnia generała armii, przybyła znad Ussuri. Walczyła pod Istrą.
Tonący brzytwy się chwyta. Cała wiedza o wojennym rzemiośle sprowadza się do tego, by w porę podać tonącemu przysłowiową brzytwę. Apanasienko podał ją Stalinowi w najbardziej krytycznym momencie.
III
A oto jeszcze jedna opowieść o generale Apanasience.
Jest jesień 1941 roku. Temat ten sam - przerzucenie wojsk z Dalekiego Wschodu na ratunek stolicy. Relacjonuje A. Borkow, ówczesny pierwszy sekretarz chabarowskiego komitetu okręgowego partii: „Linią specjalną zadzwonił do mnie Stalin. Po kilku słowach powitania powiedział: „Mamy bardzo ciężką sytuację między Smoleńskiem a Wiaźmą... Hitler szykuje się do ataku na Moskwę, brakuje nam wystarczającej ilości
3 J. Grygorenko, op. cit.
wojska, żeby obronić stolicę... Bardzo cię proszę, przyleć jak najszybciej do Moskwy, zabierz ze sobą Apanasienkę i spróbuj go jakoś urobić, żeby się nie sprzeciwiał. Wiem, jaki jest uparty”.
Przez wszystkie lata mojej pracy na Dalekim Wschodzie i w innych miejscach Stalin nigdy do mnie nie telefonował. Dlatego byłem prawdziwie zdumiony, słysząc jego głos w słuchawce... Już dawno przywykliśmy do tego, że słowo Stalina jest dla nas rozkazem, wódz nigdy nikogo o nic nie prosił, lecz nakazywał i żądał. Byłem więc zdziwiony tonem, którym informował mnie o sytuacji na zachodzie kraju. A potem, kiedy Stalin powiedział: „Spróbuj urobić Apanasienkę, żeby się nie sprzeciwiał”, co było zupełnie nie w jego stylu, niemal przysiadłem z wrażenia... W końcu jeszcze raz powtórzył: „Przylatujcie niezwłocznie najszybszym samolotem”. [...] W gabinecie Stalin serdecznie uścisnął nam dłonie, wyrażając zadowolenie, że mieliśmy pomyślny lot i poprosił, byśmy zajęli miejsca przy długim stole, pokrytym zielonym suknem. Sam nie od razu usiadł, chwilę w milczeniu przechadzał się po gabinecie, potem stanął naprzeciwko nas i zaczął mówić: „Nasze wojska na froncie zachodnim toczą bardzo ciężkie walki obronne, a na Ukrainie - całkowita klęska... Ukraińcy w ogóle nie zachowują się, jak należy, wielu oddaje się w niewolę, ludność wita entuzjastycznie niemieckich żołnierzy”.
I znów krótka pauza, kilka kroków po pokoju tam i z powrotem. Po chwili Stalin podjął temat: „Hitler rozpoczął silne natarcie na Moskwę. Jestem zmuszony zabrać wojsko z Dalekiego Wschodu. Proszę was, zrozumcie to i wejdźcie w nasze położenie”.
Lodowaty dreszcz przebiegł mi po plecach, a na czoło wystąpił zimny pot, gdy usłyszałem tę straszną prawdę z ust przywódcy partii i państwa... Stalin nie pytał nas o zdanie, rozłożył swoje papiery na stole i wskazując palcem na informacje o naszych wojskach, które w tej chwili znajdują się na froncie, zwrócił się do Apanasienki, wymieniając numery dywizji pancernych i dywizji zmechanizowanych, pułków artyleryjskich oraz innych szczególnie ważnych formacji i jednostek, które generał powinien niezwłocznie przerzucić do Moskwy.
Stalin dyktował, Apanasienko dokładnie notował, a następnie od razu, w gabinecie, w obecności przywódcy pykającego fajkę, wysłał zaszyfrowaną depeszę do swego szefa sztabu z poleceniem niezwłocznego wykonania rozkazu. Widać było, że nasze krótkie, konkretne, robocze spotkanie dobiega końca. Na stole znalazła się mocna herbata - Stalin wypytywał o życie na Dalekim Wschodzie. Ja odpowiadałem. W pewnej chwili nasz gospodarz zwrócił się do Apanasienki: „Ile masz dział przeciwpancernych?”.
Generał odpowiedział bez chwili namysłu. Dziś nie przypominam sobie konkretnej liczby, pamiętam jedynie, że wymienił dość mizerną w porównaniu z tym, czym już wówczas dysponowała Armia Czerwona. „Załaduj i przyślij je także!” - niezbyt głośno ale wyraźnie polecił Stalin. Nagle szklanka z herbatą stojąca przed Apanasienką potoczyła się po długim stole w lewo, a krzesło, na którym siedział generał, jakby odskoczyło do tyłu. Apanasienko zerwał się na równe nogi z krzykiem: „Co to ma być? Wiesz, co robisz?! Do kurwy nędzy!... A jeżeli napadną na nas Japończycy, czym będę bronił Dalekiego Wschodu? Tymi lampasami? - i trzepnął się rękami po udach. - Możesz mnie zdjąć ze stanowiska, możesz rozstrzelać, ale dział nie oddam!”.
Zamarłem. Chociaż w głowie mi się kręciło, wyraźnie przebijała przez ten zamęt jedna myśl: „To koniec. Zaraz wezwie ludzi Berii i zginiemy obaj”. Po chwili jednak znowu oszołomiło mnie zachowanie Stalina. „Uspokój się, uspokój, towarzyszu Apanasienko! Czy warto tak się denerwować z powodu tych dział? Możesz je sobie zatrzymać”.
Żegnając się, Apanasienko zwrócił się z prośbą o przeniesienie na front. „Nie, nie - życzliwie odparł głównodowodzący. - Ludzie tak odważni i doświadczeni jak ty potrzebni są partii na Dalekim Wschodzie”.4
Trzeba jeszcze raz przypomnieć, że opisywane zdarzenie miało miejsce w październiku 1941 roku, a więc zanim jeszcze Japonia przystąpiła do wojny z USA, czyli w okresie, kiedy ze strony Japończyków można się było spodziewać dosłownie wszystkiego.
Przez dwa najtrudniejsze lata, 1941 i 1942, Frontem Dalekowschodnim dowodził generał armii Apanasienko. Co do mnie, nie mam najmniejszych wątpliwości, że w wypadku napaści na Daleki Wschód japońscy generałowie trafiliby w osobie Apanasienki na prawdziwie godnego przeciwnika. Nawet nie dysponując wystarczającymi siłami, generał potrafiłby dobrze zaleźć za skórę agresorom...
Prośbę Apanasienki Stalin spełnił dopiero w 1943 roku. Przydzielono go od razu na decydujący odcinek frontu. Znalazł się na Łuku Kurskim. Został śmiertelnie ranny w czasie walk pod Biełgorodem w bitwie kurskiej. Generał armii Josif Rodionowicz Apanasienko zmarł 5 sierpnia 1943 roku. W dniu, kiedy Moskwa po raz pierwszy oddawała salut honorowy wojskom, które odniosły wielkie zwycięstwo, przesądzające o ostatecznym wyniku wojny.
IV
I oto teraz marksistowsko-hitlerowscy agitatorzy wmawiają nam, że Stalin wymordował najlepszych z najlepszych, że wokół niego zostali jedynie głupawi półanalfabeci, pozbawione inicjatywy tępaki i obrzydliwe lizusy.
Wyobraźmy sobie następującą sytuację: w 1937 roku zostaje aresztowany Apanasienko i, skazany na karę śmierci, czeka w celi na wykonanie wyroku. Wiemy o nim niewiele, ale czy do pomyślenia jest, by taki kawał chłopa jak on pisał do Stalina listy z wyznaniami w rodzaju: „Umrę ze słowami miłości na ustach do Was, towarzyszu Stalin!". W żadnym wypadku. Gdyby zamknięto go w celi śmierci, przeklinałby Stalina od ostatnich, zębami gryzłby kraty i zamki. Nie wiem, czy dałby radę rozprawić się z dwoma lub trzema oprawcami, ale butów z pewnością by im nie lizał.
Od razu po wojnie niemieccy generałowie zarzucili rynek książki wspomnieniami. Pod koniec lat pięćdziesiątych wspomnienia te zalały również nasz kraj: Westphal, Blumentritt, Zeitzler, Zimmermann, Manteufel, Guderian, Hoth, Rendulitsch, Tippelskirch, Kesselring, Schneider, Mellenthin.
Przyznaję, że pamiętniki generałów niemieckich podobały mi się o wiele bardziej, niż radzieckich. Radzieccy generałowie pisali o tym, jak szeregowy Iwanow ostatnim granatem spalił niemiecki czołg, jak sierżant Pietrow ostatni nabój wystrzelił do atakujących faszystów, jak pod gradem kul oficer polityczny Sidorow poderwał żołnierzy do walki, jak porucznik Siemionow skierował swój płonący samolot na kolumnę czołgów... Nasi generałowie opisywali też co mówił, umierając, szeregowy Iwanow: pragnął wstąpić do partii. Sierżant Pietrow także. I wszyscy inni.
U Niemców za to jakoś nikt nie dokonywał bohaterskich czynów, nie odznaczał się heroizmem. Dla Niemców wojna była rzemiosłem, a więc opisywali ją z profesjonalnego punktu widzenia: nasze siły liczą tyle a tyle, siły przeciwnika prawdopodobnie tyle a tyle ludzi i uzbrojenia...
4 F. Morgun. Za dołgo do saluta, Połtawa 1994, ss. 67-71.
Moim zadaniem jest... Jego wypełnienie utrudniają następujące czynniki, ułatwiają zaś i sprzyjają takie a takie... W tej sytuacji można było podjąć jedno z trzech rozwiązań, wybrałem drugie... Z takiego to a takiego powodu. Oto co z tego wynikło...
Wspomnienia niemieckich generałów to coś w rodzaju zbioru pasjonujących i pouczających krzyżówek. Każdy z nich pisał po swojemu, ale wszyscy bardzo interesująco. Pamiętniki zaś naszych generałów są pisane jak gdyby przez ten sam zespół maszynistek z Głównego Zarządu Politycznego Armii Czerwonej, które w ten sam tekst wstawiają tylko odpowiednie numery dywizji i pułków, nazwy miast i imiona bohaterów. Naszym żołnierzom jakoś zawsze brakowało nabojów, granatów i wszystkie generalskie memuary zawierają opisy, jak to rzucają się oni z siekierą na czołgi, zestrzeliwują samoloty z karabinu i przebijają widłami baki z benzyną w transporterach opancerzonych. Wszystko sprowadzało się u nas do walki wręcz, do mordobicia, jak gdyby nikt nigdy nie słyszał o sztuce walki czy taktyce. Wspomnienia naszych generałów to szkoła bohaterskich aktów odwagi.
Wspomnienia niemieckich - szkoła myślenia.
Wkrótce jednak zrodziła się wątpliwość: niemieccy panowie generałowie wszyscy jak jeden mąż byli nadzwyczaj mądrzy i doświadczeni, a Hitler - zgodnie z ich opinią - był kompletnym idiotą. Jeśli tak, dlaczego ci rozumni, inteligentni ludzie pozwolili, by wydawał im rozkazy idiota?
Po raz pierwszy ta myśl przyszła mi do głowy, kiedy czytałem wspomnienia generała pułkownika Kurta Zeitzlera. Był on szefem Sztabu Generalnego Wojsk Lądowych w czasie bitwy pod Stalingradem. Hitlera opisuje jako skończonego kretyna: „Pierwsza część mojego wystąpienia została przedstawiona w formie dostępnej dla człowieka, który zupełnie się nie orientuje w sprawach wojskowych".5 Zeitzler formułował raporty dla głównodowodzącego sił zbrojnych, swego najwyższego zwierzchnika, jak dla kogoś z ulicy, kto nie wie, jaka jest różnica między korpusem a brygadą. Mówiąc krótko, generał pułkownik Zeitzler traktował Hitlera jak idiotę.
Dalej następuje wielostronicowy opis genialnych decyzji Zeitzlera (co jest istotnie bardzo interesujące) i reakcji jakie wywoływały u tępego, upartego gęfrajtra.
Wtedy to pomyślałem: a przecież, Herr Zeitzler, miał pan wyjście. W takim wypadku szef Sztabu Generalnego powinien oświadczyć swemu ukochanemu wodzowi, Fuehrerowi: proszę wojować, jak się panu podoba, ale ja nie będę ponosił za to odpowiedzialności wobec ojczyzny i historii. Proszę o zwolnienie z obowiązków. Przyjmę każde inne stanowisko, mogę dowodzić korpusem lub dywizją, a nawet zostać rozstrzelany, jeśli wola, ale za swoją głupotę musi pan odpowiadać sam.
Ale cóż... Mądry Zeitzler nie powiedział tego. Milczeli też inni generałowie. Dlatego też za bezsensowne posunięcia Hitlera wszyscy oni ponoszą pełną odpowiedzialność.
A oto przykład z naszej historii. Niemcy wzięli Kijów i wielki obszar wokół miasta w gigantyczne kleszcze. Od północy pod Konotopem znajdowała się 2. Grupa Pancerna Guderiana, od południa pod Kremieńczugiem 1. Grupa Pancerna Kleista. Sytuacja była jasna - kleszcze zamkną się na tyłach Frontu Południowo-Zachodniego i pięć radzieckich armii znajdzie się w kotle. Co robić? Opinia szefa Sztabu Generalnego, generała armii Żukowa była następująca: niezwłocznie wyprowadzić pięć armii spod Kijowa.
- Ale jak to zrobić? - nie może pojąć towarzysz Stalin. - A co z Kijowem?
Żukow odpowiada bez wahania: - Kijów musi się poddać!
Zeitzler, [w:] Rokowyje rieszenija (tłum. z niem.), Moskwa o, s. 159.
Stalin jest oburzony. Jak to poddać się? Kijów trzeba utrzymać! Żukow jednak wie, że to się nie może udać. Lepiej więc oddać samo miasto, niż Kijów i półtora miliona żołnierzy, którzy go bronią. Stalin dalej nalega. I wtedy Żukow oświadcza, że rezygnuje ze swego stanowiska: wy, towarzyszu, wiecie lepiej, więc wojujcie, jak chcecie, ale ja nie będę ponosił odpowiedzialności wobec narodu i historii. Jestem gotów iść dokądkolwiek, zostać choćby dowódcą kompanii, pułku, korpusu, armii, frontu, ale waszych absurdalnych rozkazów nie zamierzam wypełniać. Żukow rzeczywiście został zdjęty ze stanowiska. I natychmiast doszło do straszliwej katastrofy.
Dwie niemieckie grupy pancerne zacisnęły kleszcze pod Łochwicą... Ale Żukowa już nie było. Towarzysz Stalin zafrasowany podrapał się w głowę, a potem wysyłał Żukowa tam, gdzie ważyły się losy wojny. W 1942 roku zaś Stalin mianował go swoim zastępcą.
VI
Zatrzymajmy się jeszcze chwilę przy opisywanej sytuacji. Ten sam czas i miejsce: Kijów. Główne dowództwo niemieckie staje przed problemem, co robić – nacierać prosto na Moskwę, czy też zawrócić na Kijów. Prawdę mówiąc, jedno i drugie posunięcie jest śmiertelnie niebezpieczne.
Jeśli wojska niemieckie ruszą na Moskwę, ich tyły pozostaną odsłonięte, a wtedy spod Kijowa wyjdzie uderzenie, które odetnie Niemców od baz zaopatrzenia. Jeśli zaś wojska niemieckie zawrócą i ruszą na Kijów, będzie to stratą czasu i nacierać na Moskwę trzeba będzie w błocie i śniegu, do czego Niemcy nie są przygotowani. Więc co robić? Hitler uważa, że bezwzględnie należy ruszać na Kijów. Guderian nie godzi się z tą opinią. Potem zresztą będzie z uporem twierdził, że był to fatalny błąd, który doprowadził do klęski. Ale skoro tak sądził, powinien był protestować! Mógł przecież zachować się jak Żukow. Niech wojuje Fuehrer, skoro się na tym zna, mnie proszę zwolnić!
Ale mądry i przezorny Guderian wykonuje rozkaz bez protestu. Osobiście lubię Guderiana. Nie rozstaję się z jego książkami. Ale oprócz rozumu generał powinien mieć charakter, wolę i odwagę. Wspomnienia wszystkich niemieckich generałów łączy jedno przeświadczenie: Hitler był głupcem i zmuszał nas do wykonywania idiotycznych rozkazów. Tak rzeczywiście było. Ale tylko ten generał zasługuje na miano wielkiego i niezwyciężonego, który głupich rozkazów nie wykonuje. Męstwo prostego żołnierza polega na tym, by wykonywać rozkazy i iść śmiało na nieprzyjacielskie bagnety. Męstwo generała zaś na tym, żeby myśleć i wypełniać tylko te rozkazy, które wiodą ku zwycięstwu.
Jakże często generałowie, politycy, historycy na Zachodzie chełpią się: nasi żołnierze potrafią myśleć! A rosyjskiego głupiego Wańki nikt myśleć nie nauczył. Wasi żołnierze potrafią myśleć? Świetnie. My za to mamy myślących generałów. Wystarczyło im odwagi, by mieć własne zdanie i bronić go. Niemieccy generałowie wypełniali każdy rozkaz. To było ich słabością. Nasi generałowie byle rozkazu nie wypełnią. Na tym polega ich przewaga. Jeśli generał ma się za geniusza, ale wypełnia idiotyczne rozkazy Fuehrera, który prowadzi kraj ku katastrofie, to ów genialny umysł nic nie jest wart. Jaki z niego pożytek? Chyba tylko taki, że jego posiadacz napisze po wojnie interesujące wspomnienia. Rzecz godna podkreślenia: Stalin przed wojną przetrzebił generalicję, ale mimo to znaleźli się generałowie, którzy - jak Apanasienko czy Żukow - potrafili, ryzykując życie, posłać do diabła największego geniusza wszechczasów i wszystkich narodów.
Nie ma nic gorszego dla przywódcy niż znaleźć się w sytuacji, kiedy całe otoczenie mu potakuje, zgadza się z każdą jego decyzją i jeszcze ją chwali. Najrozsądniejszy człowiek w takich okolicznościach traci orientację, nie dostrzega własnych błędów.
Właśnie w taki ślepy zaułek zaprowadziła Hitlera jego polityka kadrowa. Fuehrer przed wojną nie przeprowadzał czystki wśród swoich generałów, ale oni, nie wiadomo dlaczego, okazali się ludźmi zastraszonymi i niczym prości żołnierze ślepo wykonywali rozkazy... Oto korzyść płynąca z czystki: gdyby Hitler przed wojną urządził noc długich noży swoim generałom, gdyby ich parę tysięcy wystrzelał, to może po takiej operacji ostałoby się choćby kilku, którzy potrafiliby nie tylko myśleć, ale sprzeciwić się swemu wodzowi.
Nie tylko zresztą Apanasienko i Żukow umieli przeciwstawić się Stalinowi. Byli także inni. Generał armii Konstanty Rokossowski potrafił sprzeciwić się nie tylko wodzowi, ale także całemu jego otoczeniu. Mamy czerwiec 1944 roku, trwają przygotowania do najpoważniejszej operacji w dziejach drugiej wojny światowej, a może i całej ludzkości - ofensywa białoruska. Stalin i dwaj jego zastępcy, Żukow i Wasilewski, wszystko obmyślili, wzięli pod uwagę, zaplanowali. Teraz wzywają po kolei dowódców frontów i wyznaczają im zadania. Przychodzi czas na Rokossowskiego. A Rokossowski ma własną koncepcję, lepszą niż plan Stalina, Żukowa i Wasilewskiego. Rzecz doprawdy niezwykła. Wdawać się w spór ze Stalinem to śmiertelne ryzyko.
A tu jeszcze wspierają Stalina najbliżsi współpracownicy i doradcy. Wszyscy są tego samego zdania. Ale generał armii Rokossowski nie ma zamiaru wypełnić rozkazu trzech marszałków - naczelnego wodza i dwóch jego zastępców.
Cóż, krnąbrnemu generałowi proponują, by wyszedł do przyległego pokoju i przemyślał swoją decyzję. Generał Rokossowski wychodzi. Myśli. A jest o czym pomyśleć. Przeszedł już przez lochy oprawców, gdzie poddawano go torturom, siedział w celi śmierci. Nie chciałby się tam znaleźć jeszcze raz. Po pewnym czasie znów zostaje wezwany do gabinetu Stalina, gdzie jeszcze raz powtarzają mu, że jego zadaniem jest...
Nie. Generał Rokossowski tego zadania nie wykona. Niech go odwołają ze stanowiska, wsadzą do więzienia, zdegradują, skierują jako szeregowego do batalionu karnego. Niech go skażą na śmierć. On zadania nie wykona. Znów polecają mu wyjść i przemyśleć wszystko jeszcze raz. Wychodzi. Myśli. Można przecież nie ryzykować. Można wypełnić rozkaz Stalina i jego zastępców. Losy wojny są już przesądzone, chodzi tylko o cenę i dzień zwycięstwa. Można się nie sprzeciwiać, a potem, po śmierci Stalina, napisać pamiętnik: głupi Stalin wyznaczał głupie zadania, a ja miałem własną koncepcję, której on nie zrozumiał i nie docenił... Rokossowski długo się namyślał. Mieliście dość czasu? Proszę, wejdźcie. I co? Wypełnicie rozkaz głównodowodzącego? Nie. Nie wypełnię. A niech cię diabli wezmą! Rób, jak uważasz.
VII
I Rokossowski tak właśnie zrobił. Z wielkim powodzeniem. Oto opinia generała porucznika Siegfrieda Westphala: „W ciągu lata i jesieni 1944 roku armia niemiecka poniosła największą w swojej historii klęskę, poważniejszą nawet niż pod Stalingradem. 22 czerwca Rosjanie przeszli do przeciwnatarcia na froncie Grupy Armii «Środek »... To zgrupowanie wojsk zostało całkowicie zniszczone. W związku z rozbiciem GA «Środek» w krajach nadbałtyckich została odcięta GA «Północ»".6
Ibid. s. 257-258.
Pisze generał pułkownik Heinz Guderian: „Klęska zaczęła się 22 czerwca. Pierwszego dnia 25 niemieckich dywizji po prostu zniknęło... Nie tylko GA «Środek», ale i GA «Północ» znalazła się w katastrofalnej sytuacji".7
Wypowiada się generał major von Mellenthin: „22 czerwca Rosjanie uczcili trzecią rocznicę naszej inwazji na Rosję potężnym natarciem czterech frontów w składzie 146 dywizji piechoty i 43 brygad pancernych...
Z niezrozumiałych powodów Chester Wilmott w swojej książce «Bitwa o Europę» zapomniał o tej operacji. A była ona jednym z największych wydarzeń wojennych. Ze względu na swój rozmach i znaczenie, nieporównanie ważniejszym niż desant w Normandii. W okresie od 1 czerwca do 31 września 1944 roku straty wojsk niemieckich na froncie zachodnim wynosiły 293.802 żołnierzy, na wschodnim w tym samym czasie - 916.860".8
Chodzi o ten sam okres, kiedy to zachodni sojusznicy wyrazili wątpliwość co do dokładności radzieckich informacji na temat liczby wziętych do niewoli jeńców. Wówczas Stalin polecił pokazać tych jeńców całemu światu.
I oto gigantyczne kolumny niemieckich żołnierzy (nie wychudzonych po pobycie w lagrach, lecz prosto z pola bitwy) przepędzono ulicami Moskwy. Na czele kolumny szli niemieccy generałowie i cale pułki oficerów, za nimi niezliczone rzesze żołnierzy. Zamykały ten pochód nie używane od trzech lat polewaczki. W czasie wojny stolica odwykła od takich luksusów. Wszystko szło na front, benzyna też, liczyło się tylko zwycięstwo, dlatego polewaczki od dawna nie wyjeżdżały na moskiewskie ulice.
Ale tak nadzwyczajna okazja wymagała odpowiedniej oprawy. Naczelny Wódz polecił wydać benzynę z nietykalnej rezerwy Biura Kontroli Zewnętrznej. Jak w wypadku operacji bojowej. Stalin nakazał dokładnie sprzątnąć moskiewskie ulice po przejściu kolumny niemieckich jeńców.
Żeby nie został na stołecznym bruku choćby ślad błota z ich butów. Już w drugim dniu ofensywy białoruskiej Stalin zrozumiał, że plan Rokossowskiego był nie tylko doskonały, lecz genialny. W tydzień po rozpoczęciu operacji, 29 czerwca 1944 roku, generał armii Rokossowski został wyróżniony brylantową gwiazdą marszałka Związku Radzieckiego.
Ale Stalinowi i to wydawało się za mało, tak więc 30 lipca 1944 roku świeżo upieczony marszałek otrzymał swoją pierwszą Złotą Gwiazdę Bohatera Związku Radzieckiego. Stalin nie dał mu Złotej Gwiazdy ani za Smoleńsk, ani za Moskwę, ani za Stalingrad, ani za Kursk, choć należałoby tak zrobić. Ale geniuszu Rokossowskiego w operacji białoruskej (przeprowadzonej wbrew rozkazom Stalina, Żukowa i Wasilewskiego!) nie udało się już zaćmić. To był odpowiedni kandydat do poprowadzenia Defilady Zwycięstwa.
Rokossowski podczas przygotowań do ofensywy białoruskiej, jej realizacji i późniejszych działań przejawił mądrość, inicjatywę i odwagę. Gwiazdę marszałkowską otrzymał za talent dowódczy, za szerokość perspektyw strategicznego myślenia, za zwycięstwo nad Hitlerem i jego feldmarszałkami. Gwiazdę Bohatera ZSRR - za osobistą żołnierską odwagę w obliczu wściekłości i dzikiego uporu Stalina. A to już heroizm najwyższego rzędu.
7 H. Guderian, Panzer Leader, Londyn 1953, s. 352.
8 Mellenthin, op. dt, s. 339.
Zawsze: i na początku wojny, w czasie fatalnego lata i tragicznej jesieni 1941 roku, i podczas jej zwycięskiego końca w Armii Czerwonej byli generałowie, którzy mieli głowę na karku i dość męstwa w sercu, by bronić swego punktu widzenia nawet wobec Stalina. Hitler posiadał doborową kadrę generałów, ale takich jak Stalin nie miał zarówno na początku, jak i pod koniec wojny. Ani jednego.
Niemcy przegrały dlatego, że generałowie Stalina stali pod względem przygotowania nieporównanie wyżej niż generalicja Hitlera. Męstwo i odwaga osobista to jeden z podstawowych elementów składowych tego przygotowania.
Rozdział 21
Dziwny Blitzkrieg
Raz jeszcze ku granicom mglistym
Tabory ciągną poprzez mrok.
Komunizm znowu jest tak blisko
Jak w dziewiętnastym. To był rok...
Michail Kulczycki, 1939
I
Nasze wojenne legendy są pokrętne i zawiłe. Kłamstwo jedzie na kłamstwie i kłamstwem pogania. Opowieści o tym, że w latach czystki padli ofiarą najlepsi dowódcy Armii Czerwonej, wiążą się nierozerwalnie z innymi opowieściami: że Związek Radziecki nie był przygotowany do wojny. Skoro wytrzebiono genialnych wodzów, zastępując ich ciemnymi tępakami, jakże mogło być inaczej?
Naturalną koleją rzeczy wypływa stąd jeszcze jeden fałszywy wniosek: że Stalin bał się Hitlera. Te powiązane ze sobą mity wzajemnie się potwierdzają. Wystarczy, by jakiś komunista czy hitlerowiec przywołał któryś z nich, a tłum zaraz sobie przypomni inne opowieści. Zaledwie socjalistyczny agitator zdąży wymienić nazwisko Tuchaczewskiego, a już zgromadzeni wygrzebują z pamięci historie o braku przygotowania Armii Czerwonej do wojny i przerażeniu Stalina. Wystarczy wspomnieć rok 1941, by w wyobraźni słuchaczy odżyła postać genialnego Tuchaczewskiego, który ostrzegał... Wspólne przesłanie tych historii jest zawsze takie same: Stalin bał się Hitlera. W tych czterech słowach zawiera się cały brudny fałsz, całe kłamstwo o wojnie. Te cztery słowa stanowią zwieńczenie, kwintesencję wszystkich wymysłów marksistowsko-hitlerowskiej propagandy.
Owo krótkie zdanie każe wierzyć, że Stalin był słabszy i głupszy od Hitlera. Bowiem człowiek rozumny nie może bać się durnia, a silny - słabszego. Z owego zdania wynika, że Armia Czerwona była słabsza od Wehrmachtu, nasi generałowie głupsi od hitlerowskich, że Związek Radziecki był gorzej przygotowany do wojny niż Niemcy, że wygraliśmy wojnę nie my, lecz ktoś inny. Bo czy kretyni mogli wnieść wystarczający wkład w rozgromienie hitlerowskich wojsk?
Na rocznice i uroczystości związane z wojną Rosja nie jest zapraszana. Cały świat rozumie doskonale, jakie są tego przyczyny. Mówi się: przecież nie byliście przygotowani do wojny, wasza armia została pozbawiona dowódców, na czele sił zbrojnych i państwa stał tchórzliwy Stalin oraz ciemni prostacy bez żadnego doświadczenia. Wasi Simonowowie, Niekricze, Szołochowowie na rozkaz partii komunistycznej roztrąbili na cały świat historyjki o unicestwionych geniuszach, braku przygotowania, przerażeniu Stalina. Więc po co was zapraszać?
Jeśli cokolwiek zdziałaliście podczas wojny, to tylko ze strachu...
A nasi agitatorzy, nie wiadomo dlaczego, znajdują szczególne zadowolenie w powtarzaniu w kółko: Stalin się bał, strasznie się bał, trząsł się ze strachu... Uwielbiają to podkreślać i napawać się treścią tych słów.
Weźmy „Wojenno - istoriczeskij żurnał", numer 4 z 1995 roku. Widzimy tu rozciągający się na dwie kolumny, wydrukowany ogromną czcionką tytuł: STALIN CZUJE... STRACH PRZED WEHRMACHTEM. Tak właśnie to napisano, z wielokropkiem. Wydawcą czasopisma jest Ministerstwo Obrony Federacji Rosyjskiej. Zapytajmy pana ministra, zapytajmy pracowników Głównego Zarządu Politycznego, w którym nic oprócz nazwy się nie zmieniło: kochani towarzysze, skąd wam to przyszło do głowy? Nasi marksiści wcale nie będą tego ukrywać: tak powiedział Goebbels! Proszę, możecie sobie przeczytać! A skoro Goebbels tak powiedział, rosyjskie Ministerstwo Obrony obowiązane jest tę opinię powtarzać. Czyż nie?
Nasze Ministerstwo Obrony publikuje w swoim czasopiśmie dzienniki Goebbelsa. Nie ma w tym nic złego, pod warunkiem jednak, że minister, podległe mu ministerstwo i redakcja wyraźnie zaznaczą własne stanowisko, stosunek do opublikowanego materiału. A stanowisko w tym wypadku może być tylko jedno: spójrzcie tylko na Goebbelsa! Cóż to za głupiec! Jak dalece nie potrafił nas docenić! Zobaczcie, co za brednie wypisuje!
Czy takie stanowisko zajął minister obrony Federacji Rosyjskiej? Bynajmniej. Ministerstwo Obrony, Instytut Historii Wojskowości, „Wojenno - istoriczeskij żurnał", „Krasnaja zwiezda" od dziesiątków lat wbijają nam do głowy brednie o braku przygotowania. I o armii pozbawionej dowódców. I o przerażeniu Stalina. A teraz znaleźli potwierdzenie swoich tez w dziennikach Goebbelsa z 1941 roku. Minister obrony Rosji, kierowane przez niego ministerstwo, Sztab Generalny oraz nasi oficjalni historycy wojskowi w pełni solidaryzują się ze stanowiskiem Goebbelsa. Wszystko, co głoszą teraz i wszystko, co Goebbels pisał w 1941 roku, pozostaje w idealnej zgodności pod względem treści, formy, a nawet ducha.
„Wojenno-istoriczeskij żurnał" publikuje tekst hitlerowskiego ministra propagandy jako poważne i cenne źródło informacji. Mało tego, najobrzydliwsze stwierdzenia, które Goebbels zanotował na własny użytek, prywatnie, nasze czasopismo objawia całemu światu. To, co minister propagandy Trzeciej Rzeszy zapisywał małymi literami, Ministerstwo Obrony Rosji podnosi do rangi tytułu i drukuje olbrzymią czcionką. Całe zdanie jest zbyt długie, więc skraca sieje, wprowadzając wielokropek i obyczajem brukowej prasy skleja się bijący w oczy tytuł: STALIN CZUJE... STRACH PRZED WEHRMACHTEM.
II
A oto zapis z dziennika Goebbelsa z 29 kwietnia 1941 roku, również opublikowany w wymienionym czasopiśmie: ROSJA W OKRĄŻENIU ZACHOWUJE SIĘ BARDZO BIERNIE 1.
I znowu to samo: Goebbels zanotował to małymi literami. A nasi towarzysze znów sięgają po największe czcionki, tytuł zaś rozciąga się na dwie kolumny. Czytajcie o zastraszonej, okrążonej Rosji! Nie zwlekajcie! A przecież to bzdura. Rosja w okrążeniu? Kto potrafiłby dokonać takiej sztuki? Towarzyszu ministrze obrony uczyliście się w szkole geografii? Pokazywała wam nauczycielka Maria Iwanowna Rosję na mapie? „
1 Wojenno-istoriczeskij żurnał", nr 1/1996, ss. 42-43.
Zdajecie sobie sprawę, jakie terytorium zajmuje? I któż to okrążył Rosję w 1941 roku? Chyba nie Adolf Hitler, dysponujący trzema tysiącami czołgów? I chyba nie przepotężni sojusznicy Hitlera - Finlandia i Rumunia - okrążyli Rosję, by zacisnąć kleszcze?
Po co więc publikujecie takie brednie, i to jeszcze wybijając je w tytule? Mamy nasz rodzimy Sztab Generalny, który liczy sobie tysiące generałów i pułkowników. Drodzy towarzysze, czy któryś z was może pokazać Rosję na mapie? Jeśli tak, oceńcie łaskawie sytuację. Porównajcie powierzchnię naszej ojczyzny z powierzchnią Niemiec. Bez względu na wszystkie ich podboje, na mapie świata z 1941 roku są one zaledwie niewielkim skrawkiem, który już się palił Hitlerowi pod tyłkiem. Dlaczego więc wy, panowie generałowie i pułkownicy, milczycie, kiedy w waszym czasopiśmie ukazują się podobne tytuły? To Niemcy wiosną 1941 były okrążone i zablokowane. To Niemcy były odcięte od wielu źródeł surowców o strategicznym znaczeniu, bez których prowadzenie wojny jest niemożliwe. Związek Radziecki zaś był najbogatszym krajem świata, wszyscy zazdrościli nam i zazdroszczą obfitości surowców naturalnych. Oprócz tego jeszcze w 1939 roku mądry Stalin zapewnił sobie po cichutku bezpłatną i nieograniczoną pomoc Ameryki. Dlaczego o tym nie pisze organ rosyjskiego Ministerstwa Obrony?
Dlaczego nasi marksistowscy generałowie, cierpiący na atrofię uczuć narodowych, prawdę o wojnie wykręcają niczym kota ogonem, wyświadczając w ten sposób przysługę hitlerowcom? Dlaczego nasz Główny Zarząd Polityczny i związani z nim historycy opisują hitlerowców jako ludzi mądrych, silnych i ufnych w rychłe zwycięstwo, a nas jako otoczonych ze wszystkich stron, słabych, zacofanych i trzęsących się ze strachu głupców? Każdy redaktor brukowca, publikując jakieś brudne pomówienia, stara się, by kłamstwo w tytule jak najbardziej przypominało prawdę. Nasz minister obrony jednak zniesławia Rosję, nawet nie troszcząc się o prawdopodobieństwo owych pomówień. Rosyjskie Ministerstwo Obrony jest zainteresowane tylko tym, by rozszedł się cały nakład wydawanego przez nie pisma, a jak to robi? Cóż, każdy sposób jest dobry. Towarzysze z ministerstwa wiedzą: im bardziej obrzuci się swój kraj błotem, tym lepiej. Towarzyszu ministrze, a przecież niejaki Adolf Hitler uważał nas wszystkich za przedstawicieli niższej rasy. Czy i to będziecie publikować? Wybijecie w tytule?
III
Goebbels nie spuszcza z tonu. Oto zapis również z 29 kwietnia 1941 roku: „W Finlandii Rosjanie okazali się niewiarygodnymi dyletantami i sądzę, że szybko się z nimi rozprawimy".
Nasze Ministerstwo Obrony powtarza także i tę opinię. Mało tego, zgadza się z nią. Towarzysze rosyjscy generałowie, wybaczmy tępogłowym hitlerowcom takie zapiski, historia już ich ukarała za głupotę i pychę. Ale wy rozumiecie chyba, że Goebbels się mylił. To dobra okazja, żeby go wyśmiać. Więc dlaczego nie słyszę waszego śmiechu? Czemu te ohydne pomówienia publikujecie najzupełniej serio? Przepowiedniom Goebbelsa zadało kłam męstwo narodów Związku Radzieckiego, waleczność naszej armii. A wy nadal wierzycie w przewidywania, które się nie spełniły?
Goebbels się zachłystuje. Zapis z 4 maja 1941 roku: „1 maja w Moskwie odbyła się defilada wojskowa, wygłaszano płomienne przemówienia i peany na cześć wielkiego Stalina. Ci, którzy uważnie słuchali, bez trudu usłyszeli w nich strach przed przyszłością. Rosjanie usiłują wywrzeć na nas wrażenie, przytaczając swoje fantastyczne dane liczbowe. Biedacy zupełnie stracili rozum!”.
I ministerstwo znów przyklaskuje. Nasz naród to biedacy, którzy zupełnie stracili rozum. Skoro Goebbels wyraził taką opinię, to czy rosyjski minister obrony może się jej sprzeciwić? A Główny Zarząd Polityczny, dlaczego miałby być odmiennego zdania?
7 maja: „Stalin i jego ludzie zamarli w bezruchu, niczym króliki zahipnotyzowane przez węża..." - itd., itp.
Goebbels popełnił straszliwy błąd, nie doceniając ZSRR, Rosjan, radzieckiej armii i jej głównodowodzącego. Potem jednak niemiecki minister propagandy przyznał się do owego błędu: Hitler się mylił i uświadomił to sobie pod koniec swego nikczemnego żywota. Pod koniec? Już w 1942 roku Fuehrer zaczął śpiewać inaczej. Jeszcze w lipcu 1941 roku przejrzał na oczy. Wojna bardzo szybko nauczyła wielu rzeczy zarówno Hitlera, jak i Goebbelsa. Zrozumieli, że byli w błędzie. Zmądrzeli. Ale towarzysze z ministerstwa, z Głównego Zarządu Politycznego, z redakcji niczego nie zrozumieli. Nasi generałowie, oficerowie polityczni i pracownicy propagandy do dziś powtarzają bajeczki o sparaliżowanych strachem, tchórzliwych rosyjskich królikach zahipnotyzowanych przez niemieckiego węża.
W 1941 roku Hitler i Goebbels głosili tego typu opinie z głupoty. To rzecz dla wszystkich oczywista. Dla wszystkich z wyjątkiem naszych generałów i pracowników Głównego Zarządu Politycznego. Wszystkie te gebelsowskie brednie, te ohydne kalumnie, publikowane są w kolejnych numerach wspomnianego tylekroć czasopisma.
Co jest jednak ciekawe, to to, że istnieją dwa rodzaje dzienników Goebbelsa. Jedne obejmują czasy p r z e d , a drugie p o.
W dziennikach z 1941 roku widzimy Goebbelsa, który się myli. To nie jest po prostu kłamca, lecz kłamca, który sam jest w błędzie. Dzienniki z 1941 roku świadczą o głupocie autora, której ten sobie wówczas nie uświadamiał. I właśnie Goebbelsa z tego okresu marksiści-leniniści z jakichś powodów intensywnie publikują i lansują.
Dzienniki zaś z 1945 roku, to dzienniki Goebbelsa, który przejrzał na oczy. Jest tam prawda o naszej armii i narodzie, prawda o naszych dowódcach i głównodowodzącym. Właśnie od tych dzienników zacząłem tę książkę. Ale rosyjskiemu Ministerstwu Obrony i ministrowi osobiście prawda o naszej ojczyźnie z jakichś powodów się nie podoba, gdyż nie publikują Goebbelsa z okresu, kiedy zweryfikował swoje błędy. Dlaczego?
IV
Oficjalna propaganda Ministerstwa Obrony Rosji prześcignęła resort Goebbelsa w opisach głupoty, bezsilności i tchórzostwa narodów naszej ojczyzny. Goebbels w końcu przyznał się do błędów, Ministerstwo Obrony i Główny Zarząd Polityczny - nie.
Czyż nie pora więc, by uczciwi obywatele zebrali się przed budynkiem ministerstwa i zażądali odpowiedzi generałów na pytanie, jakie są motywy ich postępowania?
I czy nie czas podpalać kioski, w których sprzedaje się organ ministerstwa? A także postawić przed sądem naszych oficjalnych historyków wojskowości, którzy opisują nasz naród jako słaby, głupi i tchórzliwy? Chciałbym wiedzieć, dlaczego paragrafów o walce z faszyzmem nie stosuje się wobec Ministerstwa Obrony i wszystkich zasiadających w nim marksistów-hitlerowców z atrofią sumień?
Panowie oficerowie, komu służycie? Dla jakiego wywiadu pracujecie? I kto, powiedzcie mi, proszę, będzie bronił godności narodu, kraju i armii przed napaściami waszego pisma? Choć kraj nasz jest zaiste zdumiewający: wszyscy wstydzimy się za państwo, ale wystarczy, żeby minister obrony wyzwał naszych ojców i dziadów, którzy pokonali hitleryzm, od wystraszonych królików, a my jak jeden mąż obetrzemy sobie gęby czapkami i więcej o żadnym wstydzie nie ma mowy. Przyjaciele i bracia! A przecież to nasza wielka, ukochana i wspaniała ojczyzna! Podtrzymajcie mnie, poprzyjcie! Bo ja krzyczę na cały świat, że nie jesteśmy głupcami, tchórzami, kretynami, biedakami, którym odebrało rozum, zahipnotyzowanymi królikami!
Rosyjscy oficerowie, czy znajdzie się wśród was śmiałek, który odważy się wystąpić przeciwko potwarzom Goebbelsa i Głównego Zarządu Politycznego?
Oficerowie Ukrainy, czy są w waszych szeregach odważni? Oficerowie Białorusi, czemu milczycie? Przecież i o wasz honor toczy się spór. Do wszystkich was, panowie oficerowie, kieruję pytanie: czy wolno, bracia kochani, tak traktować własną ojczyznę?
A oto w „Krasnej zwieździe" czytamy tekst reżysera Grigorija Naumowicza Czuchraja pod tytułem: NIE JESTEŚMY POKOLENIEM TCHÓRZY.
Grigorij Naumowicz pisze: „Dzisiaj wielu «mędrców» opisuje na łamach prasy i książek czasy mojego pokolenia jako czasy strachu i uległości. To kłamstwo. Nie byliśmy tacy znowu tchórzliwi. [...] Spotkania z Żukowem zapadły mi w pamięć na całe życie. Moje pytania bywały czasem naiwne i głupie. Żukow zwykle wysłuchiwał ich uważnie, nie śpieszył się z odpowiedzią, widocznie szukał prostej, zrozumiałej dla mnie formy, milczał chwilę i potem dopiero zaczynał mówić. Jego odpowiedzi były precyzyjne niczym wzory matematyczne. Interesowała mnie osobowość Stalina. Chciałem pokazać go w swoim filmie.
- Proszę powiedzieć - pytałem - czym można wyjaśnić postępowanie Stalina przed wojną i w pierwszych miesiącach wojny?
Grigorij Konstantinowicz patrzy w podłogę. Pomyślałem: to jest nietaktowne pytanie (wówczas bardzo wiele rzeczy dotyczących początku wojny pozostawało nieznanych i niejasnych). Żukow na pewno nie chce o tym mówić. Grigorij Konstantinowicz podnosi na mnie spojrzenie i wyraźnie wypowiada słowa: - Stalin bał się wojny. A strach jest złym doradcą".2 No proszę! Pokolenie Czuchraja do tchórzliwych nie należało. Sam Czuchraj to człowiek niezwykłej odwagi. Żukow, ma się rozumieć, także nie uważał się za tchórza. Z tego, co mówi jeden i drugi, wynika, że tylko Stalin się bał. Grigoriju Naumowiczu, dobrze to pan wymyślił: Stalin był tchórzem, a ja, Czuchraj, nie należę do pokolenia tchórzliwych. Jestem odważniejszy niż Stalin. Poza tym, Grigoriju Naumowiczu, na uczciwość Żukowa w tym wypadku trudno się powoływać. W okresie XX zjazdu KPZR Żukow był po Chruszczowie drugim człowiekiem w państwie. Jeśli nie pierwszym. Ogłoszenie wszystkich demaskatorskich rewelacji Chruszczowa na temat Stalina było możliwe jedynie za zgodą Żukowa i przy jego aktywnej pomocy. Kiedy więc Chruszczow opowiadał, że Stalin jako głównodowodzący posługiwał się globusem, jego pierwszy zastępca, towarzysz Żukow nie zaprotestował. Gdzie się wówczas podziały tak wychwalane żukowowskie cnoty - prawość i odwaga?
A kiedy Chruszczow kłamał, mówiąc, że Armia Czerwona miała mało czołgów i samolotów, że brakowało nawet karabinów, Żukow też milczał. Mało tego, siedząc w prezydium, klaskał. Jeśli samolotów i czołgów było mało, należało podać konkretne liczby. Jeśli brakowało karabinów - powiedzieć, ile ich mieliśmy. Ale tego Chruszczow jakoś nie zrobił. A Żukow też nie wyjawił prawdy. W swoich wspomnieniach nie podał liczby naszych czołgów, samolotów ani karabinów. Czyżby miał tak słabą pamięć?
Za Stalina Żukow był stalinowcem.
2 „Krasnaja zwiezda", 19 września 1995 r.
Za Chruszczowa nagle stał się zagorzałym antystalinowcem, zwolennikiem nowego pierwszego sekretarza. To on właśnie pomógł Chruszczowowi zdobyć władzę, on wyraził zgodę na ujawnianie stalinowskich błędów i wypaczeń. Bez zgody Żukowa nie byłoby w ogóle XX zjazdu KPZR, z którego ohydy nasz naród do dziś się jeszcze nie otrząsnął.
Po odsunięciu Chruszczowa od władzy Żukow nagle znowu stał się stalinowcem, zdementował bajeczki Chruszczowa na temat globusa, ale potwierdził opowieści o tchórzostwie Stalina. Po prostu taką linię polityczną przyjął Wydział Ideologiczny KC KPZR: globus zdementować, tchórzliwość potwierdzić.
Gdyby wspomnienia Żukowa ukazały się za kadencji Chruszczowa, byłyby całkiem inne niż za czasów Andropowa. Za Breżniewa Żukow pisał jedno, za Gorbaczowa pisałby coś innego.
VI
I Chruszczow, i Goebbels, i Niekricz, i Żukow, i Czuchraj opowiadają o tym, że Stalin bał się Hitlera. Ale my pozwolimy sobie w to wątpić. Zwróćmy uwagę na pewne rozbieżności. Od pięćdziesięciu lat słyszymy o tysiącach niepokojących informacji, które docierały do Stalina różnymi kanałami.
Stalin nie wierzył ostrzeżeniom o niemieckiej napaści. To nie ulega wątpliwości.
Spróbujmy zestawić dwie opinie głoszone przez komunistyczną propagandę:
1. Stalin bał się, że na niego napadną;
2. Stalin nie wierzył, że na niego napadną.
Jedno z dwojga: albo wierzę, że na mnie napadną i dlatego się boję, siedzę za piecem cichuteńko jak myszka - albo nie wierzę, że na mnie napadną, a więc nie boję się nikogo, siedzę na piecu i przygrywam sobie na bałałajce.
W jakiejś marksistowskiej głowie zaświtała ciekawa myśl: Stalin straszliwie bał się napaści, w której możliwość absolutnie nie chciał uwierzyć! Tę myśl podchwycili inni mędrcy. I inżynierowie ludzkich dusz głoszą przez dziesięciolecia: nie wierzył w napaść, ale bał się jej.
Oto obraz Stalina, jaki nam rysują: człowiek śmiertelnie przerażony, którego wszelkie posunięcia dyktowane są strachem. I zaraz pojawia się drugi wizerunek tego samego człowieka z tych samych czasów: beztroski wódz który kompletnie lekceważy nadciągające zagrożenie. W znanym nam już czasopiśmie Stalin i cały nasz naród przedstawieni są jako zastraszone króliki, aż tu nagle dowiadujemy się, że „tragicznej nocy 22 czerwca Stalin spał spokojnie. Był pewien, że wojna się nie zacznie".3
W pamiętnikach Żukowa czytamy, że uprzedzał Stalina o spodziewanej napaści, a Stalin w nią nie wierzył, ale się jej bał. Niemcy rozpoczynają wojnę, Żukow nie może się dobudzić Stalina. Wreszcie mu się udało, poinformował go o niemieckiej napaści, a Stalin wciąż w nią nie wierzył, lecz bał się, że nastąpi.
Jeśli tuż pod waszym oknem ktoś ostrzy siekierę, żeby porąbać was na kawałki, czy będziecie spać spokojnie? Ten, kto się boi, że zostanie napadnięty, nie śpi głębokim, spokojnym snem. Budzi go każdy szelest. I ktoś taki wierzy od razu, że godzina wybiła, gdyż czeka na nią zdjęty strachem...
Oto nasz słynny dywersant okresu wojny, pułkownik profesor Starinow opowiada, jak zameldowano dowódcy Zachodniego Specjalnego Okręgu Wojskowego Pawłowowi, że
3 „Wojenno-istoriczeskij żurnal", nr 6/1989, s. 42.
po drugiej stronie granicy coś się szykuje, a Pawłow na to, powołując się na Stalina, odpowiedział: „Spokój! Bez paniki! Gospodarz o wszystkim wie".4
Tymi zdaniami historyk brytyjski, profesor John Erickson, zatytułował jeden z rozdziałów swojej książki: „Spokój! Bez paniki! Gospodarz o wszystkim wie".5
I przedstawia wybitny brytyjski historyk Stalina jako człowieka, który zachowuje olimpijski spokój i lekceważy wszystkie ostrzeżenia. Nie wpadać w panikę!
Wyczuwamy tu szyderstwo: co za głupiec z tego Stalina, ostrzegają go, a on nie wierzy w niemiecką napaść! I zaraz autor rysuje obraz przerażonego Stalina, który wierzy w nieuchronność niemieckiej inwazji i jest kompletnie spanikowany. I znów ten wzgardliwy ton: co za tchórz z tego Stalina. John, zdecyduj się: albo Stalin wierzył w napaść i dlatego się bał, albo nie wierzył i dlatego się nie bał. Bo wychodzi na to, że wierzył i nie wierzył jednocześnie.
Przypomnijmy sobie, jak wygląda wystraszony kocur, którego pies zapędził do kąta: zadarty ogon, zjeżona sierść, pazury gotowe rozorać psi pysk w obronie kociego życia... Kiedy indziej zaś rozleniwiony kocur wygrzewa się na słoneczku, oczka przymknął z rozkoszy i pomrukuje zadowolony...
Ale to dwie różne sytuacje. Dwa różne stany. Nie można ich ani połączyć, ani pomylić. Jeden wyklucza drugi. A nam opisują Stalina i śmiertelnie przerażonego – ogon zadarty, zjeżona sierść - i pomrukującego beztrosko. Jednocześnie. Opisy Stalina przestraszonego i Stalina całkowicie opanowanego, który upomina wszystkich, by nie wpadali w panikę, często współistnieją zgodnie na jednej stronicy.
Ba, w jednym akapicie czy zdaniu. W jednym chwytliwym tytule. Bał się, że napadną, ale nie wierzył, że to zrobią! Pewien mój szacowny krytyk w stopniu generała pułkownika dowodził, że Stalin był śmiertelnie wystraszony, a na potwierdzenie tego faktu przytaczał słynną notatkę Stalina na informacji agenturalnej, sporządzoną niecały tydzień przed niemiecką inwazją: „Do tow. Mierkułowa. Możecie posłać wasze «źródło» ze sztabu lotnictwa niemieckiego do ciężkiej ch…ry. To nie «źródło», lecz dezinformator. J.S.".
Skrót w tekście nie pochodzi ode mnie. To skrót towarzysza Stalina, który nie chciał obrazić ministra bezpieczeństwa państwowego, towarzysza Mierkułowa. I tę notatkę przytacza się na potwierdzenie faktu, że Stalin był przerażony...
Nastraszmy małego chłopca, że skrada się do niego wilk. Co chłopiec zrobi? Schowa się pod kołdrę, czy pośle nas do...? Jeśli się schowa, to znaczy, że się boi. A jeśli zrobi to drugie, znaczy, że nie wierzy w żadne wilki i nie boi się ich.
Towarzysz Stalin otrzymuje ostrzeżenie z bardzo ważnego źródła agenturalnego, minister bezpieczeństwa bije na alarm, a beztroski wódz posyła ich do ciężkiej cholery. Porównajcie ton notatki Stalina z jego strachem przed nieuniknioną i bliską napaścią. Moim zdaniem, coś tu nie gra.
Grigoriju Naumowiczu Czuchraj, jest pan przecież psychologiem! Znawcą duszy ludzkiej. Czarodziejem. Cały kraj zalewał się łzami, kiedy w końcowych scenach „Czystego nieba" Urbański otworzył dłoń ze Złotą Gwiazdą. Grigoriju Naumowiczu, niech pan mnie poprze! Stalin nie mógł się bać napaści, w którą nie wierzył. Niech pan powie słowo od siebie, Grigoriju Naumowiczu! Mnie ludzie nie uwierzą, ale panu - tak.
4 I. Starinow, Miny żdut swojewo czasa, Moskwa 1964.
5 J. Erickson, The Road to Stalingrad, Londyn 1977, s. 50.
VII
Teraz przeanalizujemy słowa marszałka Żukowa o tym, że posunięcia Stalina zostały podyktowane strachem. O jakie to posunięcia chodzi?
Od Bałtyku do Morza Czarnego ciągnęła się linia rejonów umocnionych, tzw. Linia Stalina. Nie chodzi o to, czy umocnienia były złe, czy dobre - każde umocnienia są lepsze niż żadne. I nie w tym również rzecz, że po 17 września 1939 roku zburzono umocnienia wzdłuż starej granicy, a wzdłuż nowej granicy ich już nie zbudowano.
A jeśliby je nawet zbudowano, to po co było niszczyć dotychczasowe? Dwie linie obrony są przecież pewniejsze niż jedna. Ale Stalin swoje umocnienia niszczy. Jeśli boicie się bandytów, czy ze strachu zburzycie ceglane ogrodzenie wokół swego domu? Przypomnijmy sobie „Córkę kapitana" Puszkina. Podupadła twierdza w stepie. Umocnienia mogą od biedy chronić jedynie przed wilkami. I oto nadciąga złoczyńca Pugaczow. Przerażenie. Panika. Ludzie powodowani strachem mogą zacząć umacniać twierdzę, ale sparaliżowani nim równie dobrze mogą nie zrobić nic. Czy jednak można sobie wyobrazić, żeby ze strachu zniszczyli umocnienia, choćby najbardziej żałosne, słabe i niepewne? Jeśli ogarnia was lęk w pustym, ciemnym mieszkaniu, nie próbujecie chyba ze strachu wyłamać drzwi wejściowych?
Dobrze to marszałek Żukow wymyślił: Stalin bał się Hitlera, więc ogarnięty przerażeniem niszczył swoje umocnienia. Stąd rodzi się pytanie pod adresem samego Żukowa: dlaczego na to nie zareagował? Wystraszony Stalin w przeddzień niemieckiej napaści burzył linię umocnień, a szef Sztabu Generalnego Żukow nie protestował?
A może też się przestraszył i ze strachu pomagał Stalinowi niszczyć umocnienia? Ale przecież Stalin niszczy nie tylko umocnienia. Wojna partyzancka to oręż słabszej strony. Ten, kto nie jest gotowy stawić nieprzyjacielowi czoło na polu bitwy, chowa się w lesie, a nocą podrzyna gardła śpiącym wrogom. Jeśli Stalin bał się Hitlera, to powinien w czasie pokoju stworzyć bazy partyzanckie. Niech wrogowie wkroczą, niech się dowiedzą, co to takiego przeciągająca się wojna partyzancka w lasach wokół Briańska, wśród bagien Białorusi.
Stalin miał oddziały partyzanckie, bazy, kryjówki i tajne składy broni, ale dosłownie w przeddzień inwazji rozkazał wszystko to zlikwidować. Załóżmy, że ze strachu. I że Stalin był tchórzliwy, a Żukow odważny. Dlaczego więc odważny szef Sztabu Generalnego temu nie przeszkodził?
Niemieckiej armii potrzebne były drogi. Bez nich nie mogła działać. Gdyby wysadzić wszystkie mosty od zachodniej granicy do Dniepru i na Dnieprze, nie byłoby żadnego Blitzkriegu. Mosty były zaminowane i w każdej chwili mogły zostać wysadzone. Ale dosłownie w przeddzień wojny wszędzie je rozminowano. Ze strachu?
Wielka rzeka Dniepr to prawdziwa rubież obronna. Operowała na niej Flotylla Dnieprzańska. Gdyby wysadzono mosty, jednostki flotylli, działając zza wysp, nie pozwoliłyby zorganizować przeprawy. Byle dotrwać do zimy, bo zimą Niemcy nie potrafili wojować. Ale w 1940 roku Flotylla Dnieprzańska z bazą w Kijowie została rozformowana. Dowódcą Kijowskiego Okręgu Wojskowego przed mianowaniem na szefa Sztabu Generalnego był akurat Żukow. Z pewnością flotyllę rozformowano z powodu strachu Stalina. A jej okręty przerzucono na Dunaj i Prypeć, gdzie w żaden sposób nie mogły pomóc w naszej obronie, mogły za to uczestniczyć w wojnie ofensywnej, docierając do Berlina i Wiednia, jak to miało miejsce wiosną 1945 roku. Jeśli wszystko to Stalin zrobił ze strachu, dlaczego Żukow się nie sprzeciwił?
Transport taktyczny armii niemieckiej składał się z taboru samochodowego i konnego. Strategiczny - z taboru kolejowego. Armia potrzebuje setek tysięcy, ba, milionów ton zaopatrzenia. Ani samochodami, ani wozami nie da się go przerzucić z Niemiec pod Woroneż i Czerkassy. Można to zrobić jedynie koleją. Trzeba więc było rozmontować tory w rejonach przygranicznych 100-200 kilometrów w głąb kraju i wywieźć je za Dniepr. To wszystko. Potem nie byłoby już potrzeby bać się Hitlera. Niemcy nie posiadały takiego zapasu torów.
Dodałbym tu coś jeszcze. Nawet gdyby Niemcy mieli te tory, odbudowanie linii kolejowych pod ogniem Armii Czerwonej i partyzantów zabrałoby sporo czasu. Blitzkrieg nie byłby możliwy, a Niemcy nie posiadali wystarczających rezerw na prowadzenie długotrwałej wojny. Ze strachu można byłoby rozebrać szyny nawet na długość 500 kilometrów od granicy w głąb kraju. Ale Armia Czerwona nie demontowała torów kolejowych. Przeciwnie, z rozkazu Stalina prowadzono intensywną rozbudowę linii kolejowych w rejonach przygranicznych, wzmacniano wytrzymałość mostów, zwiększano przepustowość rozjazdów, przybywało nowych magistrali. Załóżmy, że Stalin robił to z obrzydliwego tchórzostwa. Ale Żukow? Z jakiego powodu? A przecież to właśnie on sformował dziesięć brygad kolejowych, żeby jak najszybciej dokonać regulacji szerokości torów kolejowych, które w ZSRR były szersze niż w Europie Zachodniej. Stalin wiedział o tym i popierał to przedsięwzięcie.
No i jeśli Stalin już tak się bał, należało wojska trzymać jak najdalej od granic. Tymczasem na rozkaz Stalina i Żukowa w sposób tajny przerzucano je ku granicom. Goebbels pisał o zahipnotyzowanych strachem królikach, a w tym samym czasie drugi rzut strategiczny Armii Czerwonej potajemnie przesuwał się za linię dawnej granicy państwowej ZSRR. Ani Hitler, ani Goebbels nic o tym nie wiedzieli. Mądry wywiad hitlerowski nie zauważył najpotężniejszej operacji dyslokacji wojsk w całej historii ludzkości. Gdyby tajne przesunięcie siedmiu armii było podyktowane strachem Stalina, to armie te powinny były zająć pozycje obronne na lewym brzegu Dniepru, odbudować umocnienia wzdłuż dawnej granicy, która istniała do 1939 roku, kopać transzeje, okopy, rowy przeciwczołgowe, budować schrony, ustawiać punkty ogniowe. Ale tego nie zrobiły... Ze strachu?
Nie należało też trzymać tak wielu samolotów na przygranicznych lotniskach, wówczas nie stracilibyśmy tylu maszyn już podczas pierwszego uderzenia wroga. A Żukow zebrał tam ogromną ich liczbę. I jeśli wszystkiemu zawinił strach Stalina, to należało zapasy żywności, amunicji, węgla i paliwa zgromadzić za Dnieprem, albo i za Wołgą. Ale na rozkaz Stalina i Żukowa wszystko to właśnie przywieziono zza Wołgi i Dniepru właśnie na granice.
Korpusy powietrznodesantowe także zupełnie nie były nam potrzebne w wojnie obronnej, sformowano je jednak wiosną 1941 roku na rozkaz Żukowa za zgodą Stalina. Ze strachu? Wagonami ku granicom jechały mapy Lotaryngii, rozmówki niemieckie, buty... I wiele, wiele innych rzeczy.
Na Krymie IX Specjalny Korpus Piechoty przygotowywano do desantu morskiego na wybrzeżu Rumunii. Czy to także przejaw stalinowskiego strachu? A XIV Korpus Piechoty szykował się do sforsowania Dunaju w jego dolnym biegu. (I z powodzeniem go sforsował w pierwszych dniach wojny - patrz „Lodołamacz".) Pogranicznicy przecinali ze strachu zasieki z drutów kolczastych...
Posunięcia Stalina Żukow wyjaśnił bardzo prosto: Stalin robił to wszystko ze strachu.
Dlatego, że bał się Hitlera. W porządku. Teraz pozostało tylko wyjaśnić posunięcia samego Żukowa. Nie chodzi o Stalina.
Ten, kto uwierzył marksistowsko-hitlerowskim bajeczkom o strachu Stalina, ten daje wiarę również wszystkim pozostałym: o nieprzygotowaniu Związku Radzieckiego do wojny, o armii bez dowódców, o wymordowanych strategach. A skoro już zaistniała taka sytuacja bez wyjścia - brak czołgów, samolotów, dowódców - to nie tylko Stalin, ale i cały naród powinien był bać się Hitlera.
Oto dlaczego każdy, kto uwierzył w strach Stalina, wiarę tę natychmiast przenosi na nas wszystkich, na cały naród, wyzywając nas od biedaków, którzy stracili rozum i od sparaliżowanych strachem królików.
Rozdział 22
Czy były powody do obaw?
Do Niemiec wyruszyły pierwsze, niekończące się potoki rosyjskich jeńców. Od tej chwili ten strumień sunął nieprzerwanie. Bezustannie - koleją, szosami - jechały nieskończone transporty rosyjskich jeńców. Ale nie miało to wielkiego sensu. Na miejsce każdej pobitej armii Rosjanie natychmiast wystawiali nową armię. Zdawać by się mogło, że gigantyczne carskie imperium ma niewyczerpane zasoby ludzkie. Ile jeszcze czasu mogły Niemcy wytrzymać takie współzawodnictwo? Czy nie nadejdzie w końcu dzień, kiedy Niemcy, mimo odniesionego właśnie zwycięstwa, zostaną bez nowych wojsk, podczas gdy rosyjskie dowództwo znowu i znowu będzie kierować na front nowe armie? Co wówczas nastąpi?1 Hitler
I
Tak skutecznie przyuczono nas do myślenia o bezdyskusyjnej supremacji Hitlera i jego armii, że stalinowskie obawy uznaliśmy za coś naturalnego i oczywistego.
Ale zastanówmy się przez chwilę: dlaczego Stalin miałby się lękać Hitlera? Niemcy nie miały wystarczających zasobów, aby mogły sobie pozwolić na długotrwałą wojnę. Wszyscy zdawali sobie z tego sprawę, również Hitler i jego generałowie. Jedynym rozwiązaniem była wojna błyskawiczna - Blitzkrieg. Ale Blitzkrieg ze Związkiem Radzieckim nie był możliwy. Obszar ZSRR liczył z zachodu na wschód kilkanaście tysięcy kilometrów. Gdyby Hitler był w stanie podbijać miesięcznie tysiąc kilometrów- co jest niemożliwe, nawet w teorii - to i tak musiałby zakładać przynajmniej rok wojny.
Blitzkrieg przeciwko Związkowi Radzieckiemu nie był możliwy również dlatego, że w tym kraju na dwanaście miesięcy w roku tylko cztery sprzyjają prowadzeniu działań wojennych: od 15 maja do 15 września. I tylko pod warunkiem, że nie będzie deszczowego lata. Nawet gdyby udało się jakiś cudem podbić przez ten czas cały kraj, to co począć z nadejściem jesieni, a potem zimy? Do Rosji łatwo jest wkroczyć, ale wyjść znacznie trudniej.
Wielki teoretyk wojskowości generał major Karl von Clausewitz, Prusak na rosyjskim żołdzie, uczestnik bitew pod Smoleńskiem i pod Borodino, ostrzegał, że nawet jeśli ktoś zdoła zająć Rosję, i tak nie będzie w stanie jej okupować. Zdarzyło się, że Bonaparte Blitzkriegiem zdobył Moskwę. Na jak długo?...
Wojna błyskawiczna ze Związkiem Radzieckim nie była możliwa, bowiem w czerwcu 1941 roku Armia Czerwona w czasie pokoju liczyła 5,5 miliona żołnierzy i oficerów. Bez uwzględnienia wojsk NKWD.
A. Hitler, „Moja walka", Kraków 1992.
Jeśli założymy, że Hitler w każdym miesiącu zabijałby lub brał do niewoli milion radzieckich żołnierzy - założenie mało realne - to wówczas wojna trwałaby pół roku, czyli należało zaplanować koniec kampanii na grudzień. A więc śnieg, mróz, zawierucha. No, w każdym razie trzeba byłoby przyszykować kożuchy. Ale to nie wszystko. Nawet w krytycznych warunkach lata 1941 roku, radziecki system mobilizacji zadziałał perfekcyjnie i w pierwszym tygodniu wojny, do 1 lipca 1941 roku, powołano pod broń dodatkowo 5,3 miliona ludzi.2 Co daje w sumie 10 milionów z hakiem, prawie jedenaście. Gdyby Hitler nadal likwidował miesięcznie milion nieprzyjaciół (co zdecydowanie przekraczało jego możliwości), wówczas wojna potrwałaby rok. A mobilizację do Armii Czerwonej kontynuowano w lipcu, sierpniu, wrześniu... „Nasze siły są niewyczerpane" - mawiał towarzysz Stalin. Czy mijał się z prawdą? Czy sam Hitler tego nie rozumiał? Czy nie pisał o tym w Mein Kampf?
Mobilizacyjne zaplecze ZSRR wynosi 10% liczby ludności. Nietrudno oszacować. W toku wojny te zasoby zostały w całości wykorzystane, wręcz z nawiązką. Ile zatem czasu potrzeba na eksterminację takiej armii? Jakiemu to mądrali wpadł do głowy pomysł jej błyskawicznego rozgromienia, w ciągu trzech miesięcy?
II
Niemcy nie były gotowe do wojny. Stalin o tym wiedział. Przez ostatnie pół wieku zostaliśmy dosłownie zasypani opracowaniami, w których różnej maści „eksperci" analizują stan przygotowania Hitlera do wojny. Dziwnym trafem żadnemu z nich nie przychodzi jakoś do głowy zastanowić się nad niektórymi znaczącymi faktami.
Na długo przed pamiętnym rokiem 1939 Hitler skutecznie zraził do siebie Stany Zjednoczone Ameryki i niemal cały pozostały świat. Miałożby to świadczyć o jego przygotowaniach do wojny? Przyjrzyjmy się sojusznikom Hitlera, a potem sojusznikom Stalina i odpowiedzmy sobie na pytanie: który z nich był lepiej przygotowany?
Hitler jawił się całemu światu jako agresor, zaborca, oprawca. A stalinowska propaganda przedstawiała Związek Radziecki jako niewinną ofiarę. Nie są to bynajmniej drugorzędne sprawy jak postrzega cię światowa opinia: jak zbrodniarza czy obrońcę prześladowanych, czego życzy ci ludność planety - zagłady czy triumfu.
Stalin zjednał sobie sympatię całego świata, wszystkich krajów, narodów i rządów. Wszyscy – proletariusze i burżuje - życzyli Związkowi Radzieckiemu, Armii Czerwonej i Stalinowi zwycięstwa. W Rydze, Wilnie, Tallinie, Kijowie hitlerowców witano radosnym śpiewem, kwiatami, chlebem i solą... Ale Hitler i jego mądrale-generałowie zachowali się tak, że potem cala Europa witała kwiatami Stalina i NKWD.
Hitler od samego początku ustawił się w sytuacji, czyniącej zwycięstwo niemożliwym.
Z Francją poradził sobie całkiem sprawnie, ale jak walczyć z Wielką Brytanią, nie mając przewagi na morzu i w powietrzu? I oto Hitler rzuca się na Związek Radziecki. Uczono nas, że potrzebował terenów na Wschodzie. Zadziwiająca sprawa: Hitler pobił Francję, ale nie umiał sił pokonanej Francji zająć w całości. Tym bardziej nie miał co marzyć o zajęciu francuskich kolonii. Zabrakło mu sił na okupację Holandii. Potrzebował w tym celu dwóch dywizji, a zdołał wygospodarować zaledwie jedną. Ale Holandia to malutki kraj, natomiast jej kolonie to rzeczywiście szmat świata. Przed Hitlerem rozpościerały się przez nikogo nie kontrolowane kolonialne dominia... A Kongo Belgijskie?
2 Sowietskaja wojennaja encykłopiedija, op. cit., t. 5. s. 343.
Ale dziwnym zbiegiem okoliczności nikt ich nie zajmuje. Zamiast tego Hitler wszczyna bój o tereny na Wschodzie. Pod nosem ma bezbronne południe Francji, kurorty, winnice, rozlewnie win, wspaniałe Francuzki...
A on, niech go cholera, rzuca się na podbój archangielskich mokradeł i astrachańskich szuwarów. I oto Stalinowi zarzuca się brak rozumu: że nie przewidział, iż Hitler w 1941 roku będzie potrzebował Konotopu, Kobielaków i Arzamasu z Achtyrką. W 1941 roku Hitler nie był już w stanie kontrolować tego, czego zdążył się dotąd nachapać. Już zaczęły wznosić się dymy nad Jugosławią, już miał związane ręce i nogi wojną z Anglią, za którą stała „neutralna" Ameryka. Hitler miał swoje wojska porozrzucane od północnej Norwegii do Afryki Północnej. Jego Kriegsmarine walczyła na wszystkich morzach świata - od Grenlandii po wybrzeża Argentyny i Przylądek Dobrej Nadziei. Jakiż analityk mógłby wymyślić, że przyjdzie mu do głowy pchać się jeszcze do Rosji, podbijać nowe lądy?
III
Dwa i pół tysiąca lat temu wielki Chińczyk Sun Tzu ostrzegł dowódców wszystkich nadchodzących pokoleń: nigdy nie walczcie na dwa fronty! Z powodu usytuowania geograficznego i braku surowców, dla Niemiec walka na dwa fronty musiała oznaczać klęskę. Druga wojna światowa potwierdziła to dobitnie. Wszyscy wielcy Niemcy ostrzegali przed prowadzeniem wojny na dwa fronty, a Bismarck twierdził, że Niemcy powinny wystrzegać się wojny również na jednym froncie, o ile jest to front z Rosją.
Czy nadal powinniśmy uważać, że Hitler był gotowy do wojny na dwa fronty?
Dlaczego więc Stalin miał się obawiać takiego scenariusza? Dlaczego nikt nie wyśmiewa się z Hitlera? Dlaczego nikt nie drwi z genialnych hitlerowskich ministrów, dyplomatów i generałów?
Sięgnijmy po powszechnie dostępny dokument: dziennik generała pułkownika Franza Haldera, niemieckiego szefa Sztabu Generalnego Wojsk Lądowych3. Nasze zdumienie będzie bezgraniczne. Można odnieść wrażenie, że niemieckie przygotowania były jednym wielkim gdybaniem.
Oto zapiski z jego służbowego notatnika, tylko nieliczne spośród doprawdy ogromnego materiału:
9 sierpnia 1940 roku: „Lawina papierków wzrosła do takiego stopnia, że grozi nam zalaniem".
29 września: „Pojazdów mechanicznych nie wystarcza nawet dla zaspokojenia niezbędnych potrzeb odwodów OKH".
7 października: „Wojna na dwa fronty [w powietrzu] jest niemożliwa".
21 października: „Ogólna konkluzja: bałagan".
18 listopada: „Zatory na liniach kolejowych, 547 transportów odstawiono na bocznice na Wschodzie i w Berlinie".
26 listopada: „Konne zaprzęgi do dział przeciwpancernych. Nie mamy przodków do dział. [...] Wyposażenie dywizji piechoty w Bułgarii w sprzęt górski jest niemożliwe. Kompletny brak pługów śnieżnych! [...] Dużo bałaganu! Zbyt wiele obiektów chronionych. [...] Odgrodzenie dużych miast [Francji] jest na dalszą metę niemożliwe. [...] Koleje Rzeszy w przyszłości nie będą mogły sprostać tak wielkim wymaganiom, jakie stawiano im do tej pory"...
3 Halder, op. cit.
27 listopada: „Operacja obustronnego oskrzydlenia na bezkresnych obszarach nie rokuje sukcesu". Cała teoria Blitzkriegu to właśnie głębokie oskrzydlenia pancerne. Niemieccy stratedzy doskonale rozumieją, że na bezkresnych obszarach Rosji takie manewry są skazane na fiasko. A ponieważ nic lepszego nie wymyślili, więc planują dokładnie takie właśnie działania, które z założenia nie mogą przynieść spodziewanych efektów.
3 grudnia: „Sytuacja w zakresie materiałów pędnych - zła. Ogumienie - bardzo źle".
4 grudnia: „Za mało artylerii".
13 grudnia: „Dla lotnictwa będzie to wojna na dwa fronty".
Cofnijmy się do zapisu z dnia 7 października: wojna powietrzna na dwa fronty nie jest możliwa, jest to dla nich oczywiste, a jednak decydują się na rozpoczęcie dokładnie takich właśnie działań.
Nie tylko Halder, również sam Hitler rozumie, że zajęcie Moskwy nie oznacza zakończenia wojny. Ale przecież cały plan hitlerowski sprowadza się do jednego: zdobyć Moskwę. Potem, być może, wszystko się samo rozpadnie. Ale jeżeli się nie rozpadnie, to co wtedy?
14 grudnia: „Szkolenie bojowe zaniedbane".
23 grudnia: „Sytuacja w zakresie produkcji gumy: trudna".
16 stycznia 1941 roku: „Dywizjony artylerii plot wojsk lądowych: 40 dywizjonów; specjalistów trzeba będzie dopiero wyszkolić. Będzie to możliwe najwcześniej jesienią".
Tak właśnie wygląda stan gotowości. Wojnę ze Związkiem Radzieckim zamierzają zakończyć do jesieni. Dopiero potem, po zwycięstwie, będą się martwić o obsadę dywizjonów plot, ściągać brakujących kanonierów, specjalistów od przeliczania danych celowniczych i kierowania ogniem, dowódców działonów i baterii.
28 stycznia: „W końcu lutego nasze zapasy kauczuku będą wyczerpane. 25.000 ton kauczuku zakupili Francuzi, ale Japończycy nie zezwalają na jego wywóz". Japonia w owym czasie uchodzi za sojusznika. W tamtych czasach nie istniały żadne materiały mogące zastąpić kauczuk. Niemieckie zapasy kauczuku wyczerpią się cztery miesiące przed planowanym rozpoczęciem operacji militarnej przeciw ZSRR. Przez podstawione osoby Rzesza zdołała zakupić gdzieś niewielką ilość tego strategicznego surowca, ale kłopot w tym, że Japonce nie chcą zezwolić na jego wywóz...
Ten sam dzień, 28 stycznia: „Materiały pędne – sytuacja poważna [...] wystarczy na pierwsze trzy miesiące, rozwinięcie wojsk i dwa pełne miesiące operacji wojennych.
[...] Zaopatrzenie w opony - problem bardzo poważny".
Panowie generałowie z hitlerowskiego sztabu planują rozgromić Rosję w ciągu trzech miesięcy. Ale zapasów benzyny mają ledwie na dwa miesiące. Nadal ten sam dzień, 28 stycznia: „Barbarossa. Sens nie jest jasny. Nie ugodzimy tym w interesy Anglii. Nie poprawimy też istotnie naszej bazy ekonomicznej. Jeżeli związani będziemy walką przeciwko Rosji, sytuacja będzie jeszcze trudniejsza. [...] Ryzyko operacji Barbarossa".
Jak zatem widać, sami nie rozumieją, jaki byłby sens inwazji na Wschodzie. Tymczasem Stalin kierował się żelazną logiką, więc kiedy go ostrzegano o możliwości niemieckiej agresji, zawsze pytał: „Ale w jakim celu?". Nie potrafił pojąć, po co Niemcy mieliby uderzać na Rosję. A tymczasem okazuje się, że nie ma w tym żadnej logiki. Nawet szef hitlerowskiego Sztabu Generalnego, który planuje wojnę, też nie ma pojęcia, w jakim celu Rzesza zamierza zaatakować ZSRR.
Myśląc logicznie można przewidzieć posunięcia przeciwnika.
Jednak żaden geniusz nie potrafi przewidzieć działań idioty, który odrzuca wszelką logikę, którego działań nie warunkują żadne przyczyny.
1 lutego: „Mniej korzystne wrażenie, jeśli idzie o wolę oporu i możliwość uporczywej obrony Włochów".
8 lutego: „Furmanki chłopskie: wydać 15.000 z uprzężą i woźnicami z Polski".
19 lutego: „Problemy transportu. [...] Zaopatrzenie Kolei Rzeszy w węgiel osiągnęło zaledwie minimum normy".
13 marca: „Z benzyną samochodową i paliwem do silników dieslowskich jest bardzo krucho. Bez rosyjskich dostaw, w wypadku prowadzenia ofensywy na wielką skalę, zdołamy w oparciu o posiadane zapasy przeżyć dwa do dwóch i pół miesiąca".
17 marca: „Nie można liczyć na Rumunię. Węgry są niepewne. Nie mają żadnych powodów do wystąpienia przeciwko Rosji" [Halder przytacza tu słowa Hitlera - przyp. tłum.].
3 kwietnia: „Dyrekcja Kolei Rzeszy poinformowała o katastrofalnej sytuacji".
5 kwietnia: „Batalionów karabinów maszynowych nie da się wydzielić".
7 kwietnia: „Rozlokowanie wojsk rosyjskich [...] całkiem dobrze umożliwia szybkie przejście do natarcia, które mogłoby stać się dla nas bardzo niewygodne".
11 kwietnia Hitler dostaje ataku histerii: „Heusingerowi udało się chyba złagodzić ten atak nerwowości".
23 kwietnia: „Rommel jako dowódca zupełnie nie dorósł do powierzonych mu zadań".
26 kwietnia: „Brak pojazdów mechanicznych do wymiany pojazdów zużytych. Generalny kwatermistrz nic już nie ma".
5 maja: „Wojsko źle znosi nocne chłody, pod względem zaopatrzenia w amunicję sytuacja jest napięta". Mowa jest o niemieckiej armii w Libii. Marzną w majowe afrykańskie noce! I ciągnie ich do Rosji...
7 maja: „Rommel w dziki sposób przetasował i rozproszył wszystkie swe oddziały".
11 maja: „Sytuacja w Afryce Północnej jest niewesoła. Naruszając otrzymany rozkaz Rommel stworzył sytuację, której nie mogą obecnie sprostać nasze możliwości zaopatrzeniowe. Rommel nie dorasta do zleconych mu zadań".
15 maja: „Sytuacja na kolei jest niezadowalająca".
17 maja: „OKW w tych dniach zażądało drugiej dywizji do Holandii. Nie mamy". Z czym do gościa, panowie generałowie? Jakimi siłami macie zamiar okupować Rosję?!
20 maja: „Zapasowa dywizja pancerna dla Barbarossy: możliwość uzupełnienia w cztery tygodnie po rozpoczęciu operacji. [...] Sytuacja w zakresie paliw: na czerwiec całkowicie wystarczy, na lipiec brakuje 10%".
21 maja: „Bardzo duże zapotrzebowanie na sorty mundurowe".
22 maja: „17. Dywizja Pancerna ma na wyposażeniu 240 różnych typów pojazdów".
29 maja: „Brak paliwa! Rezerwy korpusu oficerskiego niewielkie".
31 maja: „Duże trudności z samolotami dla oddziałów lotnictwa rozpoznawczego".
13 czerwca: „Jesienią zapasy paliw skończą się".
I to ma być stan gotowości do wojny?
IV
Jednak prawdziwa „gotowość" Hitlera ujawniła się po 22 czerwca 1941 roku. Sięgnijmy ponownie po dziennik generała pułkownika Franza Haldera.
4 lipca 1941 roku: „Hoth melduje, że dysponuje jeszcze 50% potencjału bojowego".
9 lipca: „Sami straciliśmy mało czołgów, natomiast większe straty mieliśmy w ludziach".
12 lipca: „Skuteczność ognia [Rosjan] dobra; duże oddziaływanie moralne. Wiele nowoczesnego, nie znanego nam dotychczas sprzętu artyleryjskiego".
13 lipca: „W czołgach przeciętnie 50% strat".
Porównajmy to z zapisem sprzed czterech dni, tzn. z 9 lipca...
17 lipca: „Duże obciążenie wojsk. Siła bojowa stopniowo maleje".
20 lipca: „Wyniszczające walki pojedynczych grup wojsk szybkich [...] zmęczenie bez przerwy maszerujących i walczących wojsk - wszystko to odbiło się na nastrojach w najwyższych organach dowodzenia. Szczególnie przygnębiony z tego powodu jest Naczelny Dowódca Wojsk Lądowych".
23 lipca: „Gdzieniegdzie straty w kadrze oficerskiej dochodzą do 50%!".
7 sierpnia: „Sytuacja w zakresie materiałów pędnych: [...] Wielka akcja sił zbrojnych jest przy tym niemożliwa".
Planowano rozgromienie Związku Radzieckiego w ciągu trzech miesięcy, wiedząc, że paliwa wystarczy zaledwie na dwa. A tymczasem wyczerpało się po sześciu tygodniach.
Wszystkie cytowane zapisy pochodzą z dziennika tylko jednego generała. Szef Sztabu Generalnego Wojsk Lądowych od początku do końca dokumentuje jeden niepodważalny fakt: Hitler w najmniejszym stopniu nie był przygotowany do prowadzenia wojny na Wschodzie.
Przewertujmy wspomnienia, które pozostawili płk Westphal, generałowie Blumentritt, Zeitzler, Tippelskirch, Picht, Middeldorf, Mellenthin, Hoth i wielu innych. We wszystkich dziennikach przewija się ten sam lejtmotyw: Niemcy nie były gotowe do wojny. Generał Heinz Guderian pozwolił sobie wręcz na następujące stwierdzenie:
„Nasze najwyższe dowództwo swoim maniackim uporem prześcignęło nawet Karola XII i Napoleona I".4 Inny cytat z tej samej książki: „W 1939 roku «Wielka Rzesza Niemiecka” posiadała znacznie mniejszy park parowozów i wagonów niż imperium kajzera w 1914 roku".5
Niemieccy generałowie planując rozgromienie ZSRR zamierzali skierować koleją na wschód 340 transportów z amunicją. Generał Halder potwierdza, że w ciągu pierwszych tygodni walk na terytorium Związku Radzieckiego wojska niemieckie zużyły więcej amunicji, niż zaplanowano na całą wojnę:
16 sierpnia 1941 roku: „Od LVIII zużyto tyle amunicji, ile wynosi całe zaopatrzenie operacji Barbarossa".
I jeszcze jeden zapis, tym razem z 24 listopada 1941 roku: „Gen. płk Fromm6 przedstawia ogólną sytuację w zakresie gospodarki zbrojeniowej. Tendencja spadkowa! Myśli on o potrzebie pokoju".
A rosyjska zima jeszcze nie nadeszła... Halder uważa, że Stalin nie ma żadnych rezerw. Pisze o tym w notatce z 2 grudnia 1941 roku: „Obrona nieprzyjaciela osiągnęła punkt krytyczny. Nie ma już żadnych nowych sił do dyspozycji".
Niemiecki wywiad, jak zwykle, był w błędzie. Stalin miał do dyspozycji pokaźne odwody. 5 grudnia 1941 roku świeże dywizje, korpusy i armie ruszyły do potężnego przeciwnatarcia.
4 Itogi wtoroj mirowoj wojny. Sbornik statiej (tłum. z niem.), Moskwa 1957, s. 123.
5 Ibid., s. 402.
6 Szef Zarządu Uzbrojenia Wojska [przyp. tłum.].
Ale jeszcze zanim to nastąpiło, Halder uznał konieczność zawieszenia broni.
Kolejna notatka, z 12 grudnia 1941 roku: „Przy tej wysokości produkcji [czołgów], jaką się obecnie przewiduje, nie możemy w ogóle prowadzić wojny". Jednej rzeczy nie mogę pojąć: dlaczego marksiści i hitlerowcy pomijają milczeniem cytowane tu źródła?
Hitlerowscy generałowie zamierzali okupować Związek Radziecki?! Samo to jest już wystarczającym powodem do drwin. Jedynie Azjaci mogli próbować podbić Ruś, dla Europejczyków to tylko pobożne życzenie. Rosję można podejść tylko fortelem, nigdy siłą. Trzymiesięczny Blitzkrieg? Śmiechu warte!
VI
Przykładem wojny błyskawicznej był hitlerowski najazd na Polskę i agresja na Francję. Jakimi środkami Hitler zamierzał powtórzyć ten wyczyn wyprawiając się na ZSRR? Przede wszystkim Blitzkrieg zakłada wojnę pancerną. Hitler miał na stanie 3.410 czołgów. Terytorium Związku Radzieckiego liczy 22,4 milionów kilometrów kwadratowych. Mając jeden czołg na 6.569 kilometrów kwadratowych trudno oczekiwać spektakularnych efektów. Trzeba też wiedzieć, że 17 milionów kilometrów kwadratowych Związku Radzieckiego w ogóle nie nadaje się do działań wojsk pancernych. Na pozostałym obszarze takie operacje są możliwe tylko latem. W każdej innej porze roku czołgi nieuchronnie ugrzęzną w błocie i śniegu.
Nie potrafię sobie wyobrazić tych mędrków, którzy znając wszystkie uwarunkowania wymyślili rosyjski Blitzkrieg. Dlaczego Stalin miałby się obawiać tych absurdalnych planów i tych genialnych strategów, którzy je opracowali? Jakie to kalkulacje pozwalały im wierzyć, że w trzy miesiące dopną swego? Poza tym skąd trzy miesiące? Nie mieli żadnych trzech miesięcy, skoro hitlerowskie zapasy materiałów pędnych i smarów starczały na półtora miesiąca działań. Hitler zaatakował 22 czerwca. Trzymiesięczny termin upływa 21 września. W tym czasie większość terytorium kraju przykrywa solidna warstwa błocka. Jesienna słota może nadciągnąć nawet z początkiem września. Czy hitlerowskie plany uwzględniały taki obrót wypadków?
W 1812 roku śnieg spadł już 15 października. Czy ktokolwiek wziął to pod uwagę? Inna sprawa, że same czołgi nie stanowią zagrożenia. Klin pancerny, który samotnie przebija się do przodu, jest narażony na rozliczne zagrożenia. Czołgi potrzebują wsparcia piechoty, potrzebują zaopatrzenia. A rzeczy miały się tak: „W 1941 roku armia niemiecka wciąż jeszcze składała się przede wszystkim z dywizji piechoty, które przemieszczały się szykiem marszowym. Oddziały kwatermistrzowskie korzystały z zaprzęgów konnych".7 W dniu 22 czerwca 1941 roku hitlerowskie oddziały kwatermistrzowskie na froncie wschodnim miały do dyspozycji 750.000 koni pociągowych. 8 Za każdym niemieckim czołgiem ciągnęło 220 koni kwatermistrzostwa. Zaprzężonych. I te konne zaprzęgi miały urzeczywistnić hitlerowski sen o Blitzkriegu?
Zamierzali furmankami pocwałować do Władywostoku? W trzy miesiące? A skoro mówimy o koniach: czy którykolwiek amerykański film pokazał Niemca na furmance?
Na filmach widzimy ich obowiązkowo w czołgach. Natomiast prawda historyczna jest taka, że czołgów mieli stukrotnie mniej niż furmanek. Na 190 dywizji rzuconych przez Hitlera na front wschodni, było zaledwie 17 dywizji pancernych. Ich wyposażenie stanowiło zbieraninę wszelakiego sprzętu, jaki się właśnie nawinął.
7 G. Blumentritt, [w:l Rokowyje rieszenija, op. cit., s. 74.
8 R. Góralski, op. cit, s. 74.
Spróbujmy sobie wyobrazić, w jaki sposób można zapewnić dostawy części zamiennych dla dywizji, w której zgromadzono 240 typów pojazdów: samochodów osobowych, ciężarówek, autobusów, wozów bojowych z Czechosłowacji, Belgii, Francji, Grecji, Jugosławii itd. Kto podjąłby się naprawy tego sprzętu, w dodatku w polowych warunkach, setki kilometrów od baz remontowych? We wszystkich trzynastu niemieckich zmotoryzowanych dywizjach nie było ani jednego czołgu. Podobnie w jedynej dywizji kawaleryjskiej. A cała reszta to piechota i piechota. I furmanki...
Kiedy Stalinowi meldowano, że ten motłoch szykuje się do napaści, Stalin najzwyczajniej w świecie nie wierzył. I miał rację. Żadną logiką nie da się wytłumaczyć decyzji napaści na ZSRR. Hitler nie miał środków na prowadzenie długiej wojny, dlatego zdecydował się na Blitzkrieg, na który, nawiasem mówiąc, też nie miał dość sił i środków. Rozpoczął wojnę przy katastrofalnym deficycie opon, paliwa i amunicji. Mołotow mówił tuż przed napaścią: „Trzeba być idiotą, by nas zaatakować".
Nie mógł, rzecz jasna, zakładać, że Niemcy istotnie są idiotami. Pod każdym względem, w każdej konfiguracji napaść na Związek Radziecki była dla Hitlera posunięciem samobójczym. Pomimo optymalnego dla Rzeszy wariantu rozpoczęcia wojny, Hitler i tak skończył samobójczą śmiercią. I wbrew haniebnemu zakończeniu wojny, niepoprawni hitlerowscy apologeci zamykają oczy na fakty. Wciąż słyszymy, że Hitler był mądrzejszy, że mógł zwyciężyć. W trzy miesiące!
Decyzja zaatakowania ZSRR była błędem. Hitler sam przyznał, że nie zima zawiniła, lecz fatalne przygotowanie niemieckiej armii do zimy: „Odzież naszych żołnierzy, wyposażenie w sprzęt, stopień zmotoryzowania w żadnym razie nie odpowiadały warunkom tamtej zimy. [...] Sztab Generalny Wojsk Lądowych nie przygotował na czas zapasów zimowego paliwa i zimowych ubrań".9 Nawet dla Hitlera było oczywiste, że stopień zmotoryzowania Wehrmachtu nie jest adekwatny do tych nierealnych zadań, jakie mu wyznaczono. General Giinter Blumentritt oznajmił po zakończeniu wojny: „Niemcy decydując się na zaatakowanie Rosji przegrały wojnę". Feldmarszałek von Rundstedt stwierdził w maju 1941 roku: „Wojna z Rosją to bezsensowna awantura, która nie może mieć szczęśliwego zakończenia".10 Ale najtrafniej wypowiedział się sam Hitler, w dodatku na długo przed dojściem do władzy: „Sam fakt zawarcia traktatu pokojowego między Niemcami a Rosją musiałby spowodować nieuchronność przyszłej wojny, której wynik byłby z góry przesądzony. Taka wojna może oznaczać tylko koniec Rzeszy Niemieckiej".11 Dobrze powiedziane!
Sam napisał prorocze słowa - i sam zawarł pakt ze Stalinem, decydując się na nieuchronną klęskę Niemiec i własne samobójstwo!
VII
Aby móc walczyć, trzeba mieć broń. Na tym polega wojna. 3.410 niemieckich czołgów. Tymczasem Stalin ma do dyspozycji 23.106 czołgów (nie licząc formacji pancernych NKWD), w tym najnowocześniejsze typy, przewyższające wszystkie ówczesne konstrukcje na świecie, wyposażone w potężne armaty o długich, jak na owe czasy, lufach, szerokie gąsienice, silniki diesla itp. Ponadto Stalin dysponuje niemal nieograniczonymi możliwościami produkowania takiego sprzętu. Armia Czerwona miała na stanie więcej czołgów-amfibii, niż Hitler wszystkich swoich czołgów razem wziętych.
Zastolnyje razgowory Gitliera, Smoleńsk, 1993.
Rokowyje rieszenija, op. clt., s. 76.
Hitler, op. clt.
Stalin miał do dyspozycji Lotnictwo Bombowe Dalekiego Zasięgu (DBA - Dalniaja Bombardirowocznaja Awiacja). Hitler nie miał dla tego lotnictwa odpowiednika.
Już w latach 1940-1941 Niemców bombardowało brytyjskie lotnictwo strategiczne. Hitler nie był w stanie wyłączyć Wielkiej Brytanii z działań wojennych, ponieważ nie miał odpowiednich sił powietrznych. Wtedy zdecydował opanować europejską część ZSRR do linii Archangielsk-Astrachań, a wszystkie obszary położone dalej na wschód zdusić lotnictwem strategicznym. Szkopuł w tym, że wciąż nie miał ciężkich bombowców. Ani jednego. Ale samo uzbrojenie niczego nie rozstrzyga. Potrzeba żołnierzy, potrzeba oficerów i generałów. Bardzo wysoko cenię niemieckich żołnierzy i oficerów. Natomiast do generałów Niemcy nie mieli szczęścia. Niemieccy generałowie sami wybrali sobie ZSRR za przeciwnika, sami wybrali miejsce, czas i sposób prowadzenia operacji bojowych. Wojna rozpoczęła się według ich scenariusza. I źle się dla nich skończyła. Kogo należy za to winić?
W 1941 roku Stalin miał już całkowite przekonanie o tym, że niemiecka wyższa kadra dowódcza nie jest gotowa do wojny, że niemieccy generałowie nie są w stanie kierować działaniami wojennymi. Blitzkrieg w Polsce, błyskawiczne rozgromienie Francji, podbój niemal całej Europy mogły wyprowadzić w pole naiwnych dziennikarzy.
Ale w oczach stratega z krwi i kości rysował się całkiem inny obraz wydarzeń. Niemieccy generałowie głośno krzyczeli o Blitzkriegu, ale żadnego Blitzkriegu nie było. Były tylko oddzielne błyskawiczne operacje, natomiast sama wojna od jesieni 1939 roku przybrała przewlekły, a więc śmiertelny dla Rzeszy, charakter. „Przygotowanie" Niemiec do wojny zasługuje na osobne opracowanie. Ale końcowy wynik wojny daje odpowiedź na pytanie o stan gotowości. Według ocen Stalina napaść na ZSRR byłaby równoznaczna z samobójstwem Hitlera i jego imperium. I była to ocena słuszna. Potwierdzają ostateczny rezultat wojny. Dla samego Hitlera zaatakowanie ZSRR było samobójstwem w sensie dosłownym. Tylko że Stalin nie wierzył, że Trzecia Rzesza zdecyduje się na tak ekscentryczny rodzaj samobójstwa. Nie ma takiej kwestii, czy Stalin bał się Hitlera. Stalin nie miał podstaw do lęku. Stalin uważał Hitlera i jego generałów za ludzi mądrych, a mądry człowiek nie mógł zdecydować się na taką awanturę. Zwłaszcza w tak niesprzyjających okolicznościach. No i mając za plecami Wielką Brytanię, a na dalszym planie - Stany Zjednoczone.
Nikt mądry nie zdecyduje się walczyć na dwa fronty.
Nikt mądry nie wymyśli Blitzkriegu na furmankach.
Nikt mądry nie zaplanuje rozgromienia lotnictwem strategicznym uralskich i syberyjskich ośrodków przemysłowych, nie mając odpowiednich bombowców.
Jest inna kwestia. Kwestia, nad którą nikt się nie zastanawia. Nikt nie próbuje szukać odpowiedzi. Nikt nawet nie sformułował tego prostego pytania: po co Hitler napadł na ZSRR? Czego mu brakowało? Przestrzeni życiowej? Czy rozumu?
Rozdział 23
Panika?
Stalin sprawiał na nas niezwykłe wrażenie. Wywierał nieodparty wpływ na ludzi. Kiedy na konferencji Jałtańskiej wchodził do sali, wszyscy Jak na komendę wstawaliśmy z miejsc i, nie wiedzieć czemu, przyjmowaliśmy postawę zasadniczą. Odznaczał się głęboką mądrością i logiką, której obca była Jakakolwiek panika. W trudnych momentach Stalin był nieprześcignionym mistrzem w znajdywaniu wyjścia z sytuacji bez wyjścia. W najbardziej tragicznych chwilach, tak samo jak w dniach triumfu, Stalin był równie powściągliwy. Nigdy nie ulegał złudzeniom. Był niezwykle skomplikowaną osobowością. Stalin był największym dyktatorem świata, nie mającym sobie równych.'
Winston Churchill
Nikita Chruszczow opowiadał, jak w 1941 roku Stalin na wieść o niemieckiej agresji śmiertelnie przestraszony zaszył się w swojej podmoskiewskiej daczy-twierdzy w Kuncewie. Całkowicie zobojętniał na sprawy bieżące, nikogo nie przyjmował, z nikim się nie spotykał, nie interesował się sytuacją na froncie, nie odpowiadał na telefony.
Stalin był pogrążony w głębokiej apatii. Sam odstąpił od sprawowania wszelkich obowiązków państwowych i partyjnych. Z górą tydzień pozostawał w stanie głębokiej depresji i dopiero 1 lipca członkowie Biura Politycznego zmusili Stalina, by ponownie wziął ster w swoje ręce. Ta legenda znalazła wielu podatnych odbiorców. Grono szacownych historyków powtórzyło ją w tysiącach książek, artykułów, w milionach wystąpień... Właśnie ta legenda uchodzi za niezbity dowód nieprzygotowania Stalina do wojny: po prostu sam wiedział najlepiej, że pozbawiona dowództwa armia nie jest gotowa do walki, bał się wojny, chciał zyskać na czasie, a kiedy dowiedział się o napaści - przeraził się i czmychnął do Kuncewa...
Z każdym dziesięcioleciem legenda ta obrasta w nowe wcielenia. Niedawno w Wielkiej Brytanii ukazała się książka opisująca równolegle biografie Hitlera i Stalina.2
I znów to samo: Stalin bał się, a kiedy Hitler zaatakował, to przeraził się śmiertelnie... Tłum zdumiewająco szybko zapomina o wczorajszych sensacjach. Dlatego nowe pokolenia czytelników przyjmują tę książkę jak odkrycie Ameryki. W londyńskich autobusach, na dworcach, w metrze słychać strzępy rozmów:
- A wie pan, że kiedy Hitler napadł na Rosję...
Książka z miejsca stała się światowym bestsellerem. Ale minie trochę czasu i dzieło Bullocka pójdzie w niepamięć. Wtedy znajdzie się nowy odkrywca, po raz kolejny powtórzy zapomnianą legendę i po raz kolejny zostanie okrzyknięty objawieniem wśród historyków. I znowu w kawiarniach i pubach usłyszymy: - Słyszał pan, że kiedy Hitler...
Nie ma sposobu, by kogokolwiek przekonać. Wydeptuję korytarze wydawnictw proponując im swoje książki o wojnie i wciąż słyszę tę samą odpowiedź: Rosjanie nie byli w stanie stawić oporu, nie przygotowali się do wojny, armia została pozbawiona dowództwa. Stalin wiedział to najlepiej, nie przypadkiem na wieść o napaści przeraził się i uciekł do swojej willi.
A tymczasem prawda jest taka, że człowiek przerażony nigdy tak nie postępuje.
Teoretycznie Stalin miał prawo obawiać się niemieckiej napaści zanim do niej doszło. Ale gdy wojna stała się faktem, Stalin powinien się uspokoić.
1 Churchill, op. cit.
2 A. Bullock, „Hitler i Stalin. Żywoty równoległe", t. 1/2, Warszawa 1994. 320
II
Tacy właśnie jesteśmy: boimy się tego, co ma nastąpić, ale to, co już się stało, lub właśnie trwa, przestaje nas lękać. Zwróćmy uwagę na zachowanie ludzi oglądających w kinie film grozy. Sala zamiera ze strachu, gdy słychać skrzypienie schodów i uchylają się drzwi, gdy zagrożenie jest tuż-tuż, ale jeszcze nie wiemy, na czym ono polega. To właśnie nas przeraża. Ale oto na ekranie pojawia się złoczyńca - i na sali słychać westchnienie ulgi. Strach utracił swą moc, gdyż widzowie już wiedzą, jaką ma postać.
Znakomity podwodniak, kapitan II stopnia Piotr Griszczenko, mający na swoim koncie ogromne zasługi bojowe, tak opisuje ten stan: „Czyhające na nas niebezpieczeństwo jest straszne dopóty, dopóki jest nieznane.
A kiedy tylko się konkretyzuje - mobilizujemy wszystkie siły do walki z nim. Wtedy nie ma miejsca na emocje".3
Nie mniej znamienity pilot-oblatywacz Mark Gałłaj próbował swoich sił na 124 typach maszyn latających. Mówiono o nim, że potrafi latać na wszystkim, co służy do latania - a także na tym, co nie ma prawa oderwać się od ziemi. Gałłaj opisywał stan pilota w chwili, gdy staje twarzą w twarz z niebezpieczeństwem. W przypadku pilotów-oblatywaczy niebezpieczeństwo najczęściej bywa śmiertelne.
„Wszystkie siły psychiczne pilota są w stanie pełnej mobilizacji, by móc stawić czoło niespodziewanemu zagrożeniu. Jakiemu? Tego nigdy się nie wie, bo gdyby się wiedziało, wówczas nie byłoby niespodziewane. Albo zostałoby zażegnane. Gdy w końcu zagrożenie się ujawnia, wtedy pilot, jakkolwiek paradoksalnie to zabrzmi, natychmiast się odpręża".4
Przypomnijmy sobie książki naszego dzieciństwa. Oto Robinson Kruzoe maszeruje przez swoją wyspę - i raptem spostrzega ślad ludzkiej stopy. Sam Robinson nigdy nie chodził boso. W dzikiej panice zmyka do swej groty. Następuje dwustronicowy opis jego przerażenia. Na wyspie pojawiło się niebezpieczeństwo, ale Robinson nie ma pojęcia, jakie konkretnie. Potem dowiaduje się, że to kilkudziesięciu ludożerców, którzy rozprawiają się z jeńcami, opiekają ich na ognisku i zjadają. Słowem, nic strasznego.
U Waltera Scotta w „Ivanhoe" podobne stany są opisywane kilkakrotnie. Na przykład zbójnicy pojmali kupca Izaaka z Yorku i zamierzają wrzącą oliwą, rozżarzonym żelazem i innymi wyrafinowanymi sposobami skłonić go, by podzielił się swoimi pieniędzmi. „W obliczu bezpośredniego, grożącego niebezpieczeństwa więcej okazywał spokoju, niż kiedy obawiał się rzeczy dalekich i nieokreślonych".5
I w tej samej książce: „Zamiłowani myśliwi zapewniają, że zając przeżywa gorsze obawy podczas pogoni chartów, niż kiedy szamocze się już w ich zębach".6
III
Od książek dzieciństwa przejdźmy do książek naszej młodości. We wszystkich odnajdziemy tę samą prawidłowość. Kiedy już następuje najgorsze, człowiek zapomina o strachu i ogarnia go spokój. Oto opis aresztowania z książki Aleksandra Sołżenicyna „Krąg pierwszy":
Aresztowanie miało charakter trochę brutalny, ale wcale nie tak straszny, jak to sobie człowiek wyobraża, kiedy jeszcze czeka.
3 P. Griszczenko, Schwatkapod wodoj, Moskwa 1983, s. 123.
4 M. Gallaj, Czeriez niewidimyje bariery, Moskwa 1965, s. 98.
5 W. Scott, „Ivanhoe" (przeł. T. Tatarkiewicz), Warszawa 1984, ss. 248-249.
6 Ibid.
Przyszło nawet pewne uspokojenie – nie trzeba już się bać. [...] Dziwne, ale teraz, kiedy piorun aresztowania już uderzył w jego życie, Innocenty nie czuł strachu. Przeciwnie, zamrożona dotąd jego myśl znów zabrała się do dzieła, analizując popełnione omyłki".7
Ludzie, spodziewający się aresztowania przyjmują je z ulgą. Potwierdzają to wszyscy - i aresztowani przez komunistów i aresztowani przez faszystów. Po wielu nocach spędzonych na nerwowym oczekiwaniu najgorszego, pierwsza noc w celi, to najczęściej głęboki, niezmącony sen. Niewiadome niebezpieczeństwo należy już do przeszłości, można spać spokojnie.
Sięgnijmy do klasyków. Odkryjemy w nich, że Szekspir, Puszkin, Byron, Gogol, Dickens, Dostojewski, Goethe, Tołstoj, Schiller, Remarque, Sienkiewicz, Zola, Zweig - wszyscy twierdzili to samo: kiedy nastąpi najgorsze, człowiek się uspokaja. Dotyczy to wszystkich - Niemców, Rosjan, Francuzów, Amerykanów, Polaków, Żydów, Chińczyków, Hindusów i Czukczy. Również Gruzinów.
Przyjrzyjmy się pacjentom kliniki onkologicznej. Siedzą w poczekalni, czekając na wyniki badań: nowotwór złośliwy? A może nie... Tkwią tak, sparaliżowani strachem. Wreszcie lekarz zaprasza do gabinetu: - Niestety, mam złe wieści. To nowotwór. - Napięcie pryska, człowiek już wie wszystko. I przychodzi spokój. Rozmawiałem z ludźmi, skazanymi na śmierć. Powiadają to samo. Najgorsze jest oczekiwanie na wyrok: 25 lat, czy kaes? A później: - Proszę wstać, sąd idzie. W imieniu Związku Socjalistycznych... na najwyższy wymiar kary - rozstrzelanie. Pytałem tych, którzy przez to przeszli: - I jak? - Wszyscy odpowiadają bez zastanowienia: wielka ulga. Awanturujesz się trochę dla przyzwoitości, ale potem przychodzi spokój. Eduard Kuzniecow: „Bardzo prędko sobie uświadamiasz swoją nową sytuację, skazanego na śmierć, i bez trudu się przyzwyczajasz".8 Ja nigdy nie siedziałem w celi śmierci, skazano mnie zaocznie. Zaproszono mnie do brytyjskiego Foreign Office i tam przekazano mi gorące pozdrowienia od Kolegium Wojskowego Sądu Najwyższego ZSRR. I wiecie co? W noc po wyroku spałem kamiennym snem i miałem cudowne sny. Ogarnęło mnie dawno zapomniane uczucie ulgi i spokoju - i tak już zostało. Od tej chwili z mojego życia znikły rozmaite troski i lęki.
IV
Oczekiwanie na śmierć jest gorsze niż sama śmierć.
Właśnie dlatego Goering popełnił samobójstwo trzy godziny przed egzekucją. Stalin i stalinowscy sędziowie wiedzieli, że wyrok nigdy nie jest tak straszny, jak poprzedzająca go niepewność. Na przykład decyzja o losie Nikołaja Bucharina zapadła na długo przed rozprawą. Podjął ją sam Stalin i żaden sędzia nie ośmieliłby się jej kwestionować. Ale stalinowski sąd „udał się na naradę" i „naradzał się" przez siedem i pół godziny. Po czym towarzysze sędziowie wrócili na salę i jeden z nich rozpoczął odczytywanie nieprawdopodobnie długiej sentencji wyroku, zagłębiając się w litanię nieistotnych szczegółów. Na samym końcu ogłoszono: kara śmierci. Na sali zamiast publiczności siedzieli towarzysze po cywilnemu.
7 A. Sołżenicyn, „Krąg pierwszy" (przeł. J. Pomianowski), Warszawa 1996, ss. 637, 640.
8 Eduard Kuzniecow, ur. 1939, rosyjski dysydent. W 1970 roku wraz z dziesięcioma wspólnikami aresztowany p r z e d próbą uprowadzenia samolotu pasażerskiego. Skazany na karę śmierci, zamienioną - pod naciskiem światowej opinii publicznej - na 15 lat łagrów. W 1979 roku wymieniony na radzieckich szpiegów skazanych w USA [przyp. tłum.].
Trzydzieści trzy lata później jeden z nich, teraz już zasłużony weteran, występował u nas w Akademii. 9 Wesoło relacjonował przebieg tamtych wydarzeń: miał talent Stalin, umiał inscenizować takie przedstawienia! Cały ten spektakl z ogłaszaniem wyroku lepiej się oglądało niż publiczną chłostę...
Na wojnie jest podobnie. Zapytajcie któregokolwiek kombatanta, każdy potwierdzi: najgorsze jest oczekiwanie. W walce strach mija, jak ręką odjął. Na walkę czeka się jak na zbawienie. Generał lejtnant artylerii G. Kowtunow:
„Może to zabrzmi paradoksalnie, ale nie mogliśmy się doczekać, kiedy przeciwnik wreszcie przystąpi do ataku".10
Znamy świadectwa zniecierpliwienia marszałka Żukowa przed rozpoczęciem bitwy pod Kurskiem: pragnął, by skończył się czas oczekiwania i żeby Niemcy uderzyli.
To samo powtarzają żołnierze, oficerowie, generałowie. Przytoczę fragment dziennika doktora Goebbelsa z 16 czerwca 1941 roku. Do rozpoczęcia hitlerowskiej ofensywy pozostało zaledwie kilka dni. W najwyższym dowództwie Rzeszy czuje się nastrój nerwowego oczekiwania:
„Fuehrer żyje w nieprawdopodobnym napięciu. Tak jest za każdym razem przed rozpoczęciem operacji bojowych. Mówi, że kiedy tylko zacznie się bitwa, znowu będzie spokojny. Obserwowałem to niezliczoną ilość razy".
W chwili gdy Hitler zaatakował, strach Stalina (jeżeli rzeczywiście się lękał) musiał ustąpić. Stalin musiał się uspokoić. Przemawia za tym cała światowa literatura, cała historia ludzkości. Stalin musiał się uspokoić. Potwierdzi to każdy psycholog. Zresztą wiemy to sami, bez psychologów. Istnieje pewien szczególny typ silnych ludzi, których określa się mianem urodzonych przywódców. Stalin był najbardziej wyrazistym przykładem tego gatunku. Takich ludzi w normalnych okolicznościach cechuje surowość i władcza postawa, natomiast w sytuacjach kryzysu panika i strach są im obce, przeciwnie, okazują pogodę ducha, wręcz radość. Ta właśnie cecha wyróżnia ich pośród innych śmiertelników i przysparza im sprzymierzeńców. Taki właśnie był, na przykład, konstruktor lotniczy, generał pułkownik lotnictwa A. Tupolew: „Nasz Dziad zawsze, kiedy coś idzie opacznie, zachowuje spokój: nie awanturuje się, na nikogo nie psioczy. [...] Natomiast kiedy wszystko jest w porządku, wtedy pokrzykuje, gdera".11
Taki właśnie był Stalin. Jego doradca do spraw lotniczych, generał pułkownik lotnictwa A. Jakowlew potwierdza: „Podczas wojny zauważyłem u Stalina osobliwą cechę: jeżeli sprawy na froncie mają się po jego myśli, chodzi nadąsany, wymagający i surowy; w razie niepowodzeń - zaczyna żartować, śmieje się, staje się bardziej ustępliwy".12
A więc, Stalin nie mógł spanikować, kiedy wojna toczyła się już na całego. Jego zachowanie w pierwszych dniach wojny było, mówiąc oględnie, nietypowe. Postępował tak, jak nikt przestraszony nie postępuje. Powiem więcej: zachowywał się w sposób nietypowy dla samego siebie, dla Stalina. Świadectwo Jakowlewa nie jest odosobnione.
Jest ich cała masa. W pierwszych, najbardziej dramatycznych dniach wojny Stalin powinien się był uśmiechać, żartować, kpić. A tymczasem Stalin zachowywał milczenie. Z nikim nie rozmawiał, niczym się nie interesował.
9 Wojskowa Akademia Dyplomatyczna - szkoła wywiadu wojskowego kształcąca kadry GRU
10 „Wojenno-istoriczeskij żurnał", nr 7/1981, s. 58.
11 M. Gałłaj, Trlefie izmierienije, Moskwa 1973, s. 72.
12 A. Jakowlew, Cel żyzni. Zapiski awiakonstruktora, Moskwa 1968, s. 503.
Co może tłumaczyć takie zachowanie? Wszystko. Ale na pewno nie strach. Strach w pierwszym momencie może paraliżować, ale na dłuższą metę stymuluje do intensywniejszego działania. Człowiek zalękniony zaczyna bardzo dużo i bardzo szybko mówić, rozgląda się nerwowo na boki, jego ciało jest w nieustannym ruchu, a ręce same szukają dla siebie zajęcia. Człowiek wystraszony miętosi w dłoniach czapkę, ukręca guziki marynarki, gryzie paznokcie, zerka na zegarek, stale szuka czegoś po kieszeniach. To wszystko świadczy o intensywnej pracy umysłu. Strach jest jednym z przejawów instynktu samozachowawczego. Strach skutkuje nagłym przypływem sił fizycznych i zwiększa klarowność myśli. Człowiek w strachu może porwać się na rzeczy, które normalnie wydają się niemożliwe. Człowiek w strachu wymyśla rozwiązania na pozór niewyobrażalne. Skoro Aleksander Kiereński przebrał się za pielęgniarkę i sanitarką czmychnął z Pałacu Zimowego, to jedynym wytłumaczeniem takiej desperacji jest strach. Gdyby Stalin przykleił sobie brodę i zbiegł do Tybetu albo do Paragwaju, powiedzielibyśmy, że to strach. Ale w zachowaniu Stalina nie było żadnych przejawów strachu.
Po 1991 roku na krótki moment udostępniono rozliczne archiwa i badacze uzyskali dostęp do zeszytów, w których odnotowywano wszystkich odwiedzających Stalina od 1927 do 1953 roku. Okazało się, że w pierwszych dniach wojny Stalin pracował, i to jak mało kto. Wpis z 21 czerwca 1941 roku: „Ostatni wyszli o godzinie 23.00". Ale to nie oznacza, że dzień pracy Stalina dobiegł końca. Po wyjściu interesantów zasiadał nad papierami, prowadził rozmowy telefoniczne, pracował nie tylko w swoim gabinecie, ale także w kremlowskim mieszkaniu i na daczy w Kuncewie.
22 czerwca 1941 roku pierwszych gości przyjął o godzinie 05.45. I przyjmował bez przerwy przez jedenaście godzin. Odwiedzili go: Mołotow, Beria, Timoszenko, Mechlis, Żukow, Malenkow, Mikojan, Kaganowicz, Woroszyłow, Wyszyński, Kuzniecow, Dymitrow, Manuilski, Szaposznikow, Watutin, Kulik...
Stalin pracował niemal na okrągło przez cały następny tydzień. Przyjmował czasem od godziny 03.20 (23 czerwca), czasem od 01.00 (25 czerwca) i kończył następnej nocy, albo od 01.25 (24 czerwca), od 02.40 (27 czerwca), czy od 00.50 (28 czerwca). Narady trwały po pięć, po sześć, po dwanaście godzin. Zdarzało się, że dzień pracy Stalina trwał 24 godziny z niewielkimi przerwami. Ale, powtarzam, z tych wpisów możemy ustalić tylko jedno: że w chwilach przerwy w jego gabinecie nie było osób postronnych. Co wcale nie znaczy, że nie pracował.
Dopiero po upływie tego szalonego tygodnia, w dzienniku przyjęć interesantów widzimy dwa dni przerwy, 29 i 30 czerwca. Chruszczow opowiadał, że kiedy Niemcy napadli, Stalin wystraszył się i dał nogę. Teraz okazuje się, że od chwili napaści Stalin pracował przez siedem dni na granicy ludzkiej wytrzymałości, czasem ją przekraczając. A potem nagle... Gdyby nawet Stalin lękał się Hitlera, to po agresji nie mógł się wystraszyć jeszcze bardziej. Zwłaszcza że, jak się dowiadujemy, nie nastąpiło to pierwszego dnia. Przeciwnie, wtedy zabrał się do pracy. Kiedy człowiek intensywnie pracuje, wszelkie emocje schodzą na dalszy plan... Jeżeli Stalin nie wystraszył się pierwszego dnia, czy mogło to nastąpić po tygodniu?
VI
Od dawna intrygowało mnie zagadkowe zachowanie Stalina w pierwszych dniach wojny. Wytłumaczenie znalazłem niespodziewanie... w Galerii Tretiakowskiej.13
13 Galeria Tretiakowska - największe muzeum sztuki rosyjskiej w Moskwie [przyp. tłum.].
Na pewno nie zdołam przekonać wszystkich, ale mnie się wydaje głęboko trafne. Najczęściej przychodziłem tu po południu. Moja ulubiona część galerii to pierwsze piętro, pejzaże. W głębi duszy czuję, że sam jestem niezrealizowanym pejzażystą.
Potrafię godzinami oglądać cudze płótna: osiki, brzeziny, jodłowe gaje. Na każdym pejzażu wypatruję optymalną lokalizację, gdzie można by wetknąć armatę przeciwpancerną. Ukryć ją przed wzrokiem nieprzyjaciela.
Mój ulubiony obraz, to „Noc nad Dnieprem" Archipa Kuindży. Nigdy nie spotkałem reprodukcji tego dzieła. Nie sposób go skopiować: ciemna noc, 41 odcieni czerni, zielony księżyc koloru semafora w nocnej mgle i księżycowa dróżka na Dnieprze, i odbicia na czarnych obłokach.
Jaka noc! Jaka przestrzeń! Jaka potęga! To najlepszy moment na sforsowanie rzeki. A jeszcze lepiej w taką noc wycofać po cichutku 3. Armię Pancerną Gwardii z przyczółka bukryńskiego i pod śpiew słowików przegrupować ją na przyczółku luteżskim. Żeby nikt się nie zorientował. A potem nagłe uderzenie z kierunku, z którego nikt się nie spodziewa... Ach, Kuindżi! Takie płótno mógł namalować tylko człowiek o duszy czołgisty.
A moja ulubiona rzeźba, to „Wieśniak w nieszczęściu" Czyżowa. Siedzi chłop na pogorzelisku, obok niego chłopiec. Jeżeli wnikniemy w sens tego dzieła, już nigdy nie miniemy go obojętnie. Całość wykonana w białym marmurze, pogorzelisko ledwo obecne. Ale dramat przebija tak wyraziście, że wyobraźnia sama dorysowuje wszystko, czego rzeźbiarz nie umieścił na skromnym postumencie.
Chłop przez całe życie orał jak wół, wybudował dom, wreszcie stanął na własnych nogach, a teraz... Nawet dopalające się głownie z białego marmuru widzimy w kolorze czerni. Nieszczęście sączy się z zimnego kamienia... Chłopiec dotyka ramienia ojca. Jeszcze nie uzmysłowił sobie bezmiaru nieszczęścia...
Czasami zachodziłem do galerii i długo z oddali oglądałem dwie tragiczne postaci.
Za którymś razem snułem się po salach, wyobraźnią rozmieszczając działa za wzgórkami, przesuwając armie pancerne z jednego przyczółka na inny, kiedy niespodziewanie znalazłem się w pobliżu śnieżnobiałego monolitu.
Niemal wpadłem na obelisk. Podniosłem wzrok. I oniemiałem. Przecież to Stalin!
VII
Cofnijmy się do tego straszliwego czerwca 1941 roku. Upalne lato, gdzieś daleko toczy się wojna, a w podmoskiewskim Kuncewie w leśnej ciszy unosi się zapach żywicy.
Za oknem słychać bzyczenie trzmiela. Stalin, zapominając o bożym świecie, siedzi w spartańsko umeblowanym pokoju na żołnierskim łóżku, podpierając dłońmi czoło. Nie interesuje go, co się dzieje na frontach, w jego kraju i na świecie. Nie chce nigdzie uciekać. Jest pogrążony w samobójczej rozpaczy.
Całe życie poświęcił dla Sprawy. Zlikwidował wszystkich swoich wrogów, aby podporządkować sobie kraj. Eksterminował miliony ludzi, aby zmusić pozostałych do uległości i wypełniania jego rozkazów. Oczyścił armię z wrogów ludu i podporządkował swej niezłomnej woli. Oddał zbrojeniówce wszystkie krajowe zasoby. W odpowiednim momencie udzielił Hitlerowi poparcia, pomógł mu stanąć na nogach. Popchnął Hitlera do wojny i czekał, aż wojna doprowadzi Europę do bankructwa. Przeznaczył tysiące ton złota na zachodnią technologię: niemiecką, francuską, brytyjską, amerykańską, włoską, szwajcarską. Przestawił cały przemysł na tryb wojenny, osobiście nadzorował produkcję czołgów i samolotów. Wyprodukował ogromne ilości uzbrojenia i przerzucił je do rejonów przygranicznych. Zgromadził tam gigantyczne zapasy amunicji, paliwa i wszystkiego, co jest potrzebne do prowadzenia kampanii na obcym terytorium: czołgi kołowo-gąsienicowe, lotnictwo szturmowe, spadochroniarzy i piechotę szybowcową.
I oto nagle, w chwili, gdy całe to wielkie przedsięwzięcie jest zapięte na ostatni guzik... Hitler pokrzyżował mu plany. Wszystkie stalinowskie przygotowania są zorientowane na atak. Na obronę - nic. Więc jego odosobnienie nie jest przejawem strachu. Po prostu cały jego świat, cały sens jego życia w jednej chwili się zawalił.
Stalin jest na pogorzelisku. Stalin jest wielkim budowniczym okrętów, któremu zatonął najlepszy, największy, najszybszy, najwspanialszy na świecie niezatapialny „Titanic". Stalin jest konstruktorem rakiet, któremu na starcie eksplodowała najpotężniejsza w świecie rakieta, grzebiąc pod sobą nie tylko cały kosmodrom, tłumy ludzi i plany kosmicznych podbojów, ale też sens życia samego konstruktora.
Stalin jest hazardzistą, któremu zawsze dopisywało szczęście, który nigdy nie przegrał ani jednego rubla. Całe życie to gra. Całe życie to wygrana. A stawki w grze coraz wyższe. I zawsze - va banque. Na Stalina, jak na gracza w kasynie, który zgarnia sterty żetonów i złotych monet, patrzy cały świat. Na którykolwiek numer postawi - zawsze trafia. Jakąkolwiek kartę wyciąga z talii - zawsze as atutowy. W każdym rozdaniu kart ma zawsze „oczko". Wygrał już największy i najbogatszy kraj na świecie, wygrał bezwarunkową uległość wszystkich jego mieszkańców. I oto ostatnie rozdanie. Stawką w grze jest cały świat. Stalin jest gotowy do rozgrywki. Tak przetasował karty, że trzyma w dłoni wszystkie atuty. I nagle przeciwnik przebija go asem atutowym. Skradzionym z jego własnej talii. Wszystko przegrane. Nie można już się odegrać. Stalin zawsze wyprowadzał w pole wszystkich przeciwników i zadawał im niespodziewane, śmiertelne ciosy. A teraz, po raz pierwszy w życiu, w najważniejszej rozgrywce życia ktoś przejrzał jego zamysł. I uderzył pierwszy. I wszystko runęło. Wszystko stracone. Nie ma na to żadnej rady. W pierwszych chwilach Stalin po prostu nie wierzy, że Hitler zdecydował się na wojnę. Przecież wszystkie ruchy i warianty zostały starannie przemyślane: Hitler nie miał prawa zaatakować. Potem Stalin rzuca się do działania. Pracuje jak opętany, nadludzkim wysiłkiem, jak wieśniak, który gasi pożar w obejściu. Przez cały pierwszy tydzień wysyła swoje wojska do natarcia. Powinien dać sygnał do obrony.
A on chce atakować, atakować, atakować! Radzieckie samoloty spłonęły na płytach lotnisk polowych, natarcie bez wsparcia z powietrza jest samobójstwem. Ale Stalin rzuca swoje formacje do samobójczych ataków. I oto 28 czerwca docierają komunikaty: Front Zachodni znalazł się w okrążeniu, 4. Armia rozbita, armie 3., 10. i 13. - w potrzasku.
Dopiero w tym momencie Stalin wreszcie uzmysławia sobie, że wyzwolenie całej Europy zostało ostatecznie uniemożliwione. Nie da się odwrócić biegu wydarzeń.
Socjalistyczne państwo może rozgromić każde inne, ale nie jest w stanie konkurować z normalnymi krajami w pokojowym współzawodnictwie. Właśnie dlatego od tego dnia, 22 czerwca 1941 roku, Związek Radziecki był skazany na klęskę. Na rozpad. Wcześniej lub później. Mógł przeżyć tylko w jednym wypadku: gdyby podbił i wchłonął wszystkich wokoło. W każdym innym razie - czekała go nieuchronna destrukcja. Związek Radziecki mógł istnieć tylko pod jednym warunkiem: że ludność nie będzie mogła porównywać własnej egzystencji z życiem w krajach ościennych. Dlatego głównym celem Stalina było zniszczenie kapitalistycznego otoczenia. Dlatego wszystkie tomy jego dzieł są tak proste, logiczne i zrozumiałe: zwycięstwo socjalizmu jest możliwe w jednym kraju, ale ostateczny triumf – tylko w skali globalnej. Ta myśl wypełnia wszystkie przemówienia Stalina, wszystkie jego wystąpienia i plany.
Ale Hitler też to rozumiał: „Zbolszewizowany świat zdoła przetrwać tylko pod warunkiem, że zagarnie wszystko".14 22 czerwca Hitler zadał komunizmowi samobójczy, ale śmiertelny cios. Jakkolwiek dalej potoczyłyby się wypadki, Stalin nie mógł już podbić całego świata. A to było równoznaczne z klęską. Stalin zdał sobie sprawę, że wszystko stracone. W tym momencie zobojętniał, jak ten wieśniak, który przestaje ratować z pożaru ostatnią stodołę, kiedy widzi, że spłonął już dom, obora i spichlerz. Dwa dni później, 30 czerwca 1941 roku, do pokoju Stalina wkraczają Beria, Mołotow, Malenkow... Jest ich wielu i wchodzą w milczeniu, jak kaci do celi skazanego na śmierć. W oczach Stalina pojawia się przestrach. W swojej rozpaczy zapomniał o całym świecie, zapomniał, że sam powinien się ratować. Zastali go znienacka. Nie jest przygotowany na śmierć. Ale oni zjawili się w innym celu. Globalny komunizm mało ich teraz obchodzi. Wyzwolenie świata spaliło na panewce i straciło znaczenie. Teraz troszczą się o własną skórę i własne głowy i dlatego muszą ratować kraj.
Stalin jest im potrzebny jako symbol, jako sztandar, wokół którego w toku walki gromadzą się resztki rozbitego oddziału. Mówią mu o ratowaniu ojczyzny, ale Stalin nie wykazuje zainteresowania. Bowiem bez podboju Europy, bez poszerzenia granic Związek Radziecki, wcześniej czy później, jest skazany na zagładę. Na nieuchronny rozpad. Do 22 czerwca 1941 roku wszystko było proste i logiczne. Marks był twórcą wielkiej teorii. Lenin obrócił marzenia w rzeczywistość. W jednym kraju. Natomiast Stalinowi przypaść miała rola demiurga. Największego w dziejach ludzkości. Miał uczynić republikami ZSRR Niemcy, Austrię, Francję, Hiszpanię, Chiny, Koreę, Wietnam, Grecję, Turcję, Libię, Tunezję, Indie, Włochy...
A co z Ameryką? Amerykę zdusi się bronią chemiczną indywidualnego użycia. Zaszprycuje. Ale wszystko obraca się wniwecz. Państwo pozostawione mu przez Lenina, państwo będące zarzewiem rewolucji światowej - to państwo Stalin zwyczajnie przesrał. Sam rozumie to najlepiej. I tym dosadnym określeniem Stalin opisał członkom Politbiura zaistniałą sytuację. Nie zrozumieli go. A Stalin wie, że jakkolwiek miałyby się potoczyć dalsze losy, może już zapomnieć o podboju całej Europy. Właśnie dlatego w 1945 roku odmówił przyjmowania Defilady Zwycięstwa. Było to zwycięstwo całego narodu, całego kraju - ale nie Stalina. Stalin czuł się jak Bonaparte po bitwie pod Borodino: na pozór zwycięstwo i droga naprzód stoi otworem, ale stoczona bitwa pochłonęła tyle sił, że zwycięstwo nie cieszy. Zbliża się nieuchronna klęska. Hitler rozgromił Europę, zgodnie ze stalinowską intencją, ale Stalin nie mógł już tego należycie wykorzystać.
W 1941 roku tylko Stalin potrafił w pełni ocenić znaczenie hitlerowskiej napaści. W 1941 roku członkowie Biura Politycznego nie zrozumieli, co oznaczała niemiecka agresja dla dalszych losów Związku Radzieckiego. A oznaczała tylko jedno: śmierć.
Politbiuro - to chłopiec na pogorzelisku, który nie pojmuje ogromu klęski i beznadziejności tego, co się stało. Dotyka ramienia ojca: ocknij się!
Politbiuro zmusza Stalina do powrotu na szczyt władzy. A Stalin, machnąwszy z rezygnacją ręką, powraca. Chociaż wie, że sprawa, której oddał życie - przepadła.
14 Hitler, op. cit.
Bristol, 1997-1998
CIĄG DALSZY NASTĄPI
Bibliografia
Bullock A., „Hitler i Stalin. Żywoty równoległe", t. 1/2, Warszawa
1994.
Churchill W., „Druga wojna światowa", t. 1/6, Gdańsk 1994-1996.
Dubiński I., Osoby] szcziot, Moskwa 1989.
Erickson J.. The Road to Stalingrad, Londyn 1977.
Felsztyński J., Kruszenije mirowoj rewolucji, Londyn 1991.
Gałłaj M., Czeriez niewidimyje bariery, Moskwa 1965.
Gallaj M., Triefie izmierienije, Moskwa 1973.
Goebbels I., Posliednije zapisi, Smoleńsk 1993
Góralski R., World War 11 Almanac: 1939-1945, Londyn 1981.
Griszczenko R, Schwatka pod wodoj, Moskwa 1983.
Grygorenko P., W podpolje możno wstrietit' tolko krys, Nowy Jork
1981.
Guderian H., Panzer Leader, Londyn 1953.
Halder F., „Dziennik wojenny. Codzienne zapisy szefa Sztabu Generalnego
Wojsk Lądowych 1939-1942", t. 1/3, Warszawa 1971-1974.
Hitler A., „Moja walka" {Mein Kampfl, Kraków 1992.
Jakir J., Wospominanija o Grażdanskoj wojnie, Moskwa 1957.
Jakowlew A., Cel żyzni. Zapiski awiakonstruktora, Moskwa 1968.
Kalinin S., Raźmyszlienija o mimiwszem, Moskwa 1963.
Karpienko A., Obozrienije otieczestwiennoj bronietankowoj tiechniki
(1905-1995), Sankt-Petersburg 1996.
Kuzniecow A., Babi) jar, Nowy Jork 1986.
Le Bon G., „Psychologia tłumu", Warszawa 1994.
Lenin W., „Dzieła wszystkie", t. 1/55, Warszawa 1983-1990.
Machiavelli N., „Wybór pism". Warszawa 1972.
Marks K., Engels F., „Dzieła zebrane", t. 1/39, Warszawa 1960-1979.
Mellenthin W., Panzer Battles, Londyn 1979.
Mielgunow S., Krasnyj tierror w Rossii: 1918-1923, Berlin 1924.
Min P., Istortja kitąjsko-sowietskoj drużby, Moskwa 1959.
Morgun F., Za dołgo do saluta, Połtawa 1994.
Muller-Hillebrand B., Dos Heer, 1933-1945, Frankfurt/M. 1954-1966.
Olszański A., Zapiski agienta Razwiedupra, Paryż 1927.
Piłsudski J., „Rok 1920", Warszawa 1924.
Rapoport W., Aleksiejew I., Izmiena rodinie, Londyn 1989.
Rossi J., Sprawocznik po Gułagu, Londyn 1987 (wydanie polskie w przygotowaniu
- „Przewodnik po Gułagu", wyd. OPEN, Warszawa 1999).
Sherwood R., The White House Papers oj Harry L. Hopkins, t. 1/2,
Londyn 1948-1949.
Sokołowski W., „Strategia wojenna", Warszawa 1964.
Sołncew K., Woinskije priestuplienija, Moskwa 1938.
Sołżenicyn A., „Krąg pierwszy", Warszawa 1996.
Stalin J.. „Dzieła", t. 1/13, Warszawa 1949-51.
Starinow I., Miny żdut swojewo czasa, Moskwa 1964.
SunTzu, „Sztuka wojny", wyd. Przedświt, Warszawa 1990.
Trocki L., „Nauki Października", wyd. Kret - Nurt Lewicy Rewolucyjnej,
Warszawa 1990.
Tuchaczewski M., „Pisma wybrane", t. 1/2, Warszawa 1966.
Wołkogonow D., Triumf i tragiedija, Moskwa 1989.
Prace zbiorowe
Encyclopedia of German Tanks of World War Two, Londyn 1978.
Itogi wtoroj mirowoj wojny. Sbornik statiej (tłum. z niem.), Moskwa 1957.
Ob „Urokach Oktiabria", Moskwa 1926.
Rokowyje rieszenija (tłum. z niem.), Moskwa 1958.
Sowietskaja wojennaja encyklopiedija, t. 1/8, Moskwa 1976-1980.
Woprosy strategii i operatiwnogo iskusstwa w sowietskich wojennych
trudach (1917-1940), Moskwa 1965.
Zastoinyje razgowory Gitliera, Smoleńsk 1993.
Pisma i periodyki
„Biulietień opozicji", Paryż-Berlin-Zurych-Nowy Jork, 1929-1941.
„Krasnaja zwiezda", Moskwa.
„Litieraturnaja gazieta", Moskwa.
„Moskwa", Moskwa.
„Mużestwo", Moskwa.
„Nowosti razwiedki i kontrrazwiedki", Moskwa.
„Wojenno-istoriczeskij żurnał", Moskwa.
„Wojna i rewolucija", Moskwa 1920-1923 i 1925-1936.